Obłomow/Część pierwsza/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska" |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
W mieszkaniu swojem, na ulicy Grochowej, w domu, którego ludności starczyłoby na całe miasto powiatowe, rano leżał w łóżku Ilja Iljicz Obłomow.
Był to człowiek trzydziestu paru lat, średniego wzrostu, przyjemnej powierzchowności, o mocno szarych oczach, ale w rysach jego twarzy nie dostrzegało się żadnej myśli, żadnego skupienia. Myśl, jak ptak, błądziła po twarzy: pokazywała się w oczach, siadała na półotwartych ustach, chowała się w zmarszczkach czoła, niekiedy znikała zupełnie, a wówczas na niej malowała się spokojna, równa obojętność. Z twarzy przechodziła ona na całą jego postać i zdawało się, że ją widać było nawet w fałdach szlafroka.
Niekiedy wyraz jego twarzy przybierał charakter niby zmęczenia, niby znudzenia. Ani zmęczenie, ani nuda nie mogły wszakże ani na chwilę pozbawić twarzy wyrazu tej miękkości, która zdawała się być zasadniczym rysem nietylko twarzy lecz i duszy. Wyglądała ona otwarcie i jaśniała we wzroku, w uśmiechu, w każdym ruchu głowy i rąk. Człowiek obdarzony nawet bardzo powierzchowną obserwacją, najbardziej chłodny, spojrzawszy na Obłomowa, musiałby powiedzieć: musi to być dobry człowiek, prosta natura. Ktoby jednak dłużej i życzliwiej wpatrywał się w tę twarz, minąłby ją zamyślony i z uśmiechem.
Cera twarzy Ilji Iljicza nie była ani rumianą, ani smagłą, ani bladą — nijaką, poprostu, może dlatego Obłomow osunął się, postarzał się przedwcześnie, czy wskutek braku ruchu czy powietrza, a może jednego i drugiego. Wogóle ciało jego, sądząc według przyciszonej białej barwy szyi, małych nieco obrzmiałych rąk i również białych ramion, wydawało się w mężczyźnie zbyt wypieszczonem.
Ruchy jego, nawet gdy był wzburzony, odznaczały się pewną miękkością i powolnością, nie pozbawioną estetycznego wdzięku. Gdy z duszy wysuwała mu się na twarz chmura trosk, wzrok jego zamącał się, na czole zjawiały się fałdy, a twarz wyrażała kolejno wątpliwość, smutek, lęk nawet, ale rzadko wzburzenie takie objawiało się w formie określonej myśli, a jeszcze rzadziej przeobrażało się w stały jakiś zamiar. Wszystko kończyło się westchnieniem, apatją i niby półsennością.
Ubranie Obłomowa odpowiadało zupełnie jego spokojnemu wyrazowi twarzy, jego wydelikaconemu ciału. Miał on na sobie szlafrok z prawdziwej perskiej materji, prawdziwie wschodniego typu, bez najmniejszego podobieństwa do Europy; nie posiadał żadnych kutasów, aksamitów, żadnych zagięć, ale był tak obszerny, że Obłomow mógł dwukrotnie owinąć się nim. Rękawy, stosownie do mody azjatyckiej, szły szeroko od palców ręki do ramienia. Chociaż szlafrok ten utracił zczasem świeżość swoich barw, a nabrał natomiast brudu, zachował jednak w zupełności swój charakter wschodni i doskonałość materji.
Szlafrok ten posiadał w oczach Obłomowa nieocenione przymioty: miękkość i elastyczność. On nie czuł go na sobie. Szlafrok, jak posłuszny niewolnik, stosował się do najlżejszych ruchów właściciela.
Obłomow w domu chodził zawsze bez krawatki i bez kamizelki, gdyż lubił swobodne ruchy. Pantofle nosił długie, miękkie, szerokie, ażeby wstając z łóżka i nie patrząc, odrazu trafić w nie nogą.
Leżenie Ilji Iljicza nie było wynikiem konieczności, jak u chorego, który chce spać, lub też z przypadku, gdy ktoś zmęczony, ani przyjemnością, jak u człowieka leniwego, pragnącego zasnąć wogóle — było to czemś normalnem w jego życiu. Gdy przebywał w domu — a on zawsze był w domu — Obłomow leżał i to zawsze w tym samym pokoju, który był jego gabinetem, sypialnym i bawialnym pokojem. Mieszkanie jego składało się z trzech innych pokojów, ale on rzadko zaglądał do nich, chyba rano i to nie codziennie, gdy służący zamiatał jego gabinet, co niezawsze miało miejsce. W pokojach tych meble były zakryte pokrowcami, rolety spuszczone.
Pokój, w którym leżał Obłomow, wydawał się na pierwszy rzut oka bardzo ładnie umeblowanym: było tam biurko z czerwonego drzewa, dwie kanapki pokryte jedwabną materją, parawan obciągnięty czerwoną materją, na której widać było wyszywane ptaki, nie widziane nigdy w przyrodzie, i niebywałe owoce. Były tam jedwabne firanki, dywany, kilka obrazów, trochę ozdóbek bronzowych i porcelanowych i mnóstwo pięknych drobiazgów.
Ale doświadczony wzrok człowieka, obdarzonego smakiem estetycznym, z jednego rzutu oka na wszystko, co tu było, dostrzegłby chęć zachowania pozorów dobrego smaku — byle wzrok ludzki zadowolnić. Obłomow myślał o tem wtenczas, gdy meblował swoje mieszkanie. Wybredny smak nie zadowoliłby się oglądaniem ciężkich, niezgrabnych krzeseł z czerwonego drzewa, ani też mało estetycznemi etażerkami. Tylna część jednej kanapki osiadła nieco, fornirowane części wydęły się.
Taki sam charakter miały wszystkie drobnostki, wazy i obrazy.
Obłomow obojętnym był na przyozdobienie swego gabinetu, patrzył na to chłodno, jak gdyby pytał: kto też wpakował to wszystko tutaj? Równie obojętnie, jak Obłomow na swoją własność, zapatrywał się na nią, może jeszcze bardziej obojętnie, służący jego Zachar. Przypatrzywszy się bliżej, gabinet uderzał wprost w oczy swoim brudem i niechlujstwem.
Na ścianie, obok obrazów, w festonach zwieszała się pajęczyna, przesiąknięta kurzem; lustro, zamiast odbijania różnych przedmiotów, mogłoby raczej służyć za deskę do pisania, tak bardzo było kurzem pokryte. Na dywanie były różne plamy. Na kanapie leżał ręcznik, na stole widać było prawie co rano niesprzątnięte od wieczerzy talerze, solniczkę, ogryzione kosteczki i okruszyny chleba. Gdyby nie talerze i nie oparta o róg łóżka fajka na długim cybuchu, gdyby nie sam gospodarz, leżący na niem, można byłoby przypuszczać, że tu nikt nie mieszka, — do tego stopnia wszystko było zapylone, spłowiałe — wogóle brakło śladów żywego człowieka. Na etażerce leżało wprawdzie parę otwartych książek, sterczał jakiś dziennik, na biurku widać było atrament i pióra, ale, gdyby do kałamarza ktoś włożył pióro, wypędziłby tylko przelękłą muchę.
Ilja Iljicz obudził się, wbrew zwyczajowi, bardzo wcześnie, około godziny ósmej. Wyglądał na bardzo zakłopotanego. Na twarzy jego malowały się naprzemiany — niby przestrach, niby tęsknota i zagniewanie. Widać było, że odbywała się w nim walka wewnętrzna, ale rozum jeszcze z pomocą nie przychodził.
Cała rzecz w tem, że Obłomow otrzymał wczoraj nieprzyjemny list od swego rządcy. Wiadomo, o jakich tematach może pisywać rządca: nieurodzaj, podatki, zmniejszenie dochodu i t. p. Chociaż rządca i zeszłego roku i dawniej pisywał listy takiej samej treści, ale ten list ostatni podziałał na niego tak przykro, jak każda niemiła niespodzianka.
Alboż to rzecz małej wagi? Proszę pomyśleć o środkach zażegnania tych wszystkich kłopotów. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość Obłomowowi: on po pierwszym nieprzyjemnym liście od rządcy przed kilkoma laty począł obmyślać, jak przeprowadzić różne ulepszenia w zarządzie majątkiem.
Według tego planu należało przeprowadzić różne zmiany — ekonomiczne, policyjne i inne. Plan wszakże nie był jeszcze w całości obmyślony, a przykre listy zarządcy powtarzały się co roku, zmuszały go do zastanawiania się, a zatem mąciły mu spokój. Obłomow rozumiał potrzebę jakiejś stanowczej decyzji, zanim plan będzie ostatecznie obmyślony.
Natychmiast po przebudzeniu się postanowił się umyć, wypić herbatę, namyśleć się, coś skombinować, zanotować i wogóle całą tą sprawą zająć się na serjo.
Już od pół godziny leżał, męcząc się samym zamiarem podjęcia tej pracy, ale rozmyślił się, że przecież może to zrobić i później, a herbatę można wypić, jak zwykle, w łóżku — przecież leżenie nie przeszkadza mu myśleć.
Tak też zrobił. Po herbacie podniósł się na łóżku, miał zamiar wstać, a nawet spoglądał na pantofle. Spuścił już jedną nogę z łóżka, ale natychmiast prawie wsunął ją pod kołdrę.
Zegar wydzwonił pół do dziesiątej. Ilja Iljicz poruszył się niespokojnie.
— Cóż ja sobie myślę w samej rzeczy! — krzyknął prawie głośno, niecierpliwie. — Trzebaż mieć sumienie i brać się do roboty. Gdyby człowiek pozwolił sobie tylko — oho!
— Zachar! — krzyknął.
W pokoju, oddzielonym od Ilji Iljicza tylko niewielkim korytarzem, wydało się, jak gdyby pies łańcuchowy warknął, potem uderzenie nóg o podłogę, jak gdyby ktoś zeskoczył z wysokości. To właśnie Zachar zeskoczył z leżanki, na której zwykle leżał, drzemiąc.
Do pokoju wtoczył się starszy mężczyzna w szarym surducie, pękniętym pod pachą, z pod którego wyglądał kawałek koszuli, w szarej kamizelce, z miedzianemi guzikami, o głowie łysej, jak kolano, i tak niezwykłej obfitości bokobrodach, że każdej strony ich starczyłoby na wielką brodę.
Zachar nie usiłował zmienić ani swego wyglądu, ani postawy, ani nawet ubrania, w którem chodził na wsi. Ubranie sprawiał mu Obłomow według wzoru, wywiezionego ze wsi. Szary surdut i szara kamizelka tem bardziej mu się podobały, że to ubranie przypominało mu liberję, jaką nosił niegdyś, towarzysząc państwu do cerkwi lub z wizytą. Liberja w jego pojęciu była najgodniejszem świadectwem dostojności domu Obłomowych.
Więcej nic nie przypominało mu szerokiego pańskiego życia i spokoju głuchej wsi. Starzy rodzice Obłomowa umarli, a portrety familijne zostały na wsi i pewnie gdzieś na strychu leżą w zapomnieniu. Opowiadania o życiu w starym dworze i o godności rodziny zamierają powoli i żyją tylko w pamięci pozostałych na wsi starych ludzi. Dlatego też Zachar cenił swój szary surdut. Ten surdut przeto i jeszcze trochę śladów w wyrazie twarzy i zachowaniu się Obłomowa przypominało mu jego rodziców. Takie same kaprysy miał i młody Obłomow: chociaż mruczał, a nieraz i głośno zwymyślał, ale Zachar uważał je jako objaw pańskiej woli, pańskiego prawa, przypominało mu to wszystko czasy przeżytej potęgi i wielkości.
Bez tych kaprysów nie odczuwał on władzy pańskiej; bez nich nic nie budziło w nim wspomnień o młodości, o wsi, którą opuścili dawno, nie przypominało opowiadań o starym dworze, jedynej kroniki, powtarzanej przez starych ludzi i niańki — z rodu w ród.
Dom Obłomowych należał niegdyś do wielkich i znakomitych w swoim zakątku, a potem, Bóg wie jakim sposobem, ubożał, malał i wkońcu zatarł się między szlacheckiemi rodami. Tylko posiwiali starzy słudzy przechowywali tradycyjnie i powtarzali jedni drugim opowiadania o przeszłości, przechowując je jako najdroższe pamiątki.
Oto dlaczego Zachar tak kochał swój szary surdut. Może i bokobrody swoje kochał dlatego, że widział starych służących pańskiego dworu, ozdobionych tą arystokratyczną oznaką.
Ilja Iljicz, pogrążony w zamyśleniu, długo nie spostrzegał wejścia Zachara. Zachar stał i milczał. Zakaszlał wreszcie.
— Czego ty chcesz? — spytał Ilja Iljicz.
— Pan mnie wołał.
— Wołałem? Dlaczego wołałem ciebie — nie pamiętam — odpowiedział Obłomow, przeciągając się. — Wracaj do siebie, a ja sobie przypomnę.
Zachar wyszedł, a Ilja Iljicz leżał i nie przestawał myśleć o przeklętym liście.
Minęło pół godziny.
— Dość tego leżenia! — trzeba nareszcie wstawać... Aha, a możebym ja jeszcze raz pilnie przeczytał list rządcy, a potem dopiero wstanę. — Zachar!
Znowu słychać było ten sam skok i głośniejsze warczenie. Zachar wszedł, a Obłomow znowu zamyślił się. Zachar stał ze dwie minuty, nieprzychylnie bokiem spoglądając na pana — wreszcie chciał odejść.
— A ty dokąd? — spytał nagle Obłomow.
— Pan nic nie mówi, pocóż mam stać daremnie? — odpowiedział ochrypłym głosem Zachar. Głos utracił jakoby wtedy jeszcze — powiadał — gdy jeździł na polowanie z chartami, wówczas wiatr go zawiał.
Stał półobrócony do Obłomowa i zezem spoglądał na niego.
— Cóż to, czy nogi ci uschły, że nie możesz ustać? Widzisz przecież, że jestem zamyślony — więc czekaj! Mało ci jeszcze leżenia? Odszukaj list, który wczoraj otrzymałem od rządcy. Gdzieżeś go zapodział?
— Jaki list? Żadnego listu nie widziałem — odpowiedział Zachar.
— Przecież ty go sam odebrałeś z rąk roznosiciela. Przypomnij sobie — taki był zabrukany!
— Skądże ja mam wiedzieć, gdzie go pan położył — mówił Zachar, uderzając ręką po różnych papierach, leżących na stole.
— Ty nigdy nic nie wiesz! W tamtem pudełku poszukaj! Może spadł za kanapę. Widzisz, oparcie od kanapy dotychczas niepoprawione. Mógłbyś przecie zawołać stolarza i kazać poprawić. Sam przecież złamałeś! O niczem nie pomyślisz!
— Nie łamałem wcale — odpowiedział Zachar, — sama się złamała. Nie wieki przecież miało trwać, musiało się kiedyś złamać!
Ilja Iljicz nie oponował.
— Cóż, znalazłeś? — zapytał.
— O, tu są jakieś listy.
— Nie te wcale!
— Innych niema — odrzekł Zachar.
— Dobrze, dobrze — ruszaj! — niecierpliwie odpowiedział Obłomow. — Jak wstanę, sam poszukam.
Zachar wrócił do siebie. Ledwie oparł się rękami o leżankę, gdy usłyszał gwałtowne wołanie:
— Zachar! Zachar!
— Ach, Boże mój! — mruczał, wchodząc do gabinetu. — Co to za męczarnia! Gdyby już śmierć rychlej mnie zabrała!
— Czego pan chce — mówił — opierając się jedną ręką o odrzwia i stojąc bokiem, lekceważąco zwrócony do Obłomowa tak, że ledwie półokiem mógł go widzieć, a Obłomow widział tylko jedną stronę bokobrodu, nastroszoną jak krzak, z którego lada chwila jakiś ptak wyleci.
— Chustkę do nosa! Prędzej! Mógłbyś się sam przecież domyśleć! Nie widzisz? — ostrym głosem mówił Ilja Iljicz.
Zachar nie okazał ani zdziwienia, ani niezadowolenia, wysłuchawszy rozkazu i wymówki, uważając widocznie jedno i drugie za rzecz słuszną i naturalną.
— A skądże ja mogę wiedzieć, gdzie chustka do nosa — odmruknął — i począł chodzić po pokoju, obmacując każde krzesło, chociaż widać było i bez tego, że na krześle nic nie leży.
— Wszystko pan gubi! — mruczał, otwierając drzwi do bawialnego pokoju, aby zobaczyć, czy tam chustki niema.
— Dokąd? Tutaj szukaj! Od trzech dni ja w bawialnym pokoju nie byłem.
— Prędzej! Prędzej! — naglił Ilja Iljicz.
— Gdzie chustka? Niema chustki! — mówił Zachar, rozchylając obie ręce i spoglądając w różne kąty. — Otóż jest! — krzyknął swoim chrypliwym głosem. — Siedzi pan na niej... widać, koniec sterczy. Leży pan na chustce i szuka chustki!
Nie mówiąc nic więcej, Zachar zamierzał odejść.
Nieprzyjemną była Obłomowowi taka niewłaściwość z jego strony, znalazł więc inny sposób gderania na Zachara.
— A czystość u ciebie jaka! Kurz wszędzie — Boże! Spójrz tylko po kątach! Nic nie robisz!
— Już jeżeli ja nic nie robię... — zaczął Zachar obrażonym tonem. — Życia nie żałuję... kurze zmiatam... pokoje zamiatam prawie codziennie.
Ręką wskazał na środek pokoju i na stół, na którym były jeszcze resztki wczorajszego obiadu.
— Tu... tu... wszystko zamieciono, uporządkowano, jak na wesele, czegoż więcej trzeba?
— A to co? A to co? — przerwał mu Ilja Iljicz, wskazując na ściany i na sufit — a to? a to?
Wskazywał na ręcznik, który od wczorajszego rana leżał nietknięty, na talerz, leżący na stole z kawałkiem chleba.
— No, to przecież mogę zabrać — rzekł z pewną wyrozumiałością Zachar, biorąc talerz.
— Tylko to? A kurz na ścianach? A pajęczyna? — mówił Obłomow, wskazując jedno i drugie.
— To przecież ja przed Wielkanocą obmiatam... Wtenczas obrazy czyszczę, pajęczynę zdejmuję...
— A książek i obrazów nie trzeba okurzać?
— Książki i obrazy przed Bożem Narodzeniem. Wtenczas my z Anisją wszystko oczyścimy. A teraz kiedy to robić? Pan zawsze siedzi w domu.
— Chodzę przecież czasem do teatru... czasem z wizytą... Wtenczas...
— Jakież porządki można robić w nocy!
Obłomow z wyrzutem spojrzał na Zachara, pokiwał głową i westchnął. Zachar obojętnie spojrzał przez okno i także westchnął. Pan widocznie myślał: „ty jesteś jeszcze większy Obłomow, niż ja“. A Zachar: „kłamiesz, ty tylko majster do gadania, a kurze i pajęczyny tobie najmniej w głowie“.
— Czy ty rozumiesz — mówił Ilja Iljicz, — że od kurzu mole się mnożą. — Czasem i pluskwę widuję na ścianie!
— U mnie i pchły są! — obojętnie zauważył Zachar.
— Czyż to dobrze? To obrzydliwość! — rzekł Obłomow.
Zachar zaśmiał się na całą szerokość gęby, tak że uśmiech ogarnął nawet bokobrody, aż się rozsunęły na dwie strony, a cała twarz wyglądała, jak jedna wielka czerwona plama.
— Czyż to moja wina, że pluskwy są na świecie? — zauważył z pewnem zdziwieniem. — Czy to ja je stworzyłem?
— Przecież to od brudu — powiedział Obłomow. — Poco ty kłamiesz tylko?
— I brudy nie ja wymyśliłem.
— U ciebie przecież myszy po nocy biegają — ja słyszę.
— I myszy przecież nie ja wymyśliłem. Takiego paskudztwa, jak myszy, koty, pluskwy, wszędzie mnóstwo.
— Przecież gdzie indziej niema ani moli, ani pluskiew.
Na twarzy Zachara malowało się niedowierzanie, a raczej pewność, że to nie może być prawdą.
— U mnie tego wszystkiego mnóstwo, każdej pluskwy nie upilnuję, w każdą szczelinkę nie zalezę.
A sam Obłomow zdaje się myślał: cóżby to było za spanie bez pluskiew.
— Zamiataj, śmiecie zabieraj z kątów — uczył Obłomow — i nie będzie tego wszystkiego.
— Dzisiaj sprzątniesz, a jutro znowu jest! — zauważył Zachar.
— Nie nazbiera się! Nie powinno.
— Nazbiera się! Ja wiem — twierdził Zachar.
— Jak nazbiera się, to wymieć!
— Jakto? Codziennie wszystkie kąty sprzątać? — spytał Zachar. — Co to za życie! Niech lepiej Pan Bóg duszę zabierze!
— Dlaczegoż u innych panuje czystość? — rzekł Obłomow. — Spójrz tylko naprzeciwko — u stroiciela fortepianów... miło spojrzeć — a u niego przecież jedna tylko służąca.
— Skąd u Niemców śmiecie się weźmie — nagle zawołał Zachar. — Proszę się przypatrzeć, jak oni żyją! Tam cała rodzina przez cały tydzień jedną kość ogryza. Surdut z pleców ojca przechodzi na syna, a ze syna znowu na ojca. Żony ich i córki noszą suknie króciutkie... Ciągle podciągają pod siebie nogi, jak gęsie. Skąd się u nich śmiecie weźmie? U nich niema tego, ażeby w szafach całemi latami przechowywać stare zużyte ubrania, albo żeby po kątach gromadziły się całe kupy skórek od chleba. U nich i skórki nie znajdziesz nigdzie, narobią sucharów i przy piwie zjedzą.
Zachar, mówiąc o tem wstrętnem dla niego życiu, splunął na ziemię.
— Niema co gadać! — zauważył Ilja Iljicz — idź lepiej sprzątać!
— Czasem człowiek i chciałby sprzątać, ale sam pan nie pozwala.
— Znowu swoje! Wszędzie ja tobie przeszkadzam!
— Oczywiście! Pan zawsze w domu siedzi, jakże sprzątać. Proszę wyjść na cały dzień, a wtenczas sprzątnę.
— Co ty jeszcze wymyślisz? Wyjść! Ruszaj lepiej do siebie.
— Doprawdy — twierdził swoje Zachar — gdyby pan dzisiaj wyszedł, zrobilibyśmy porządek z Anisją. Ale i tak we dwoje nie damy sobie rady... trzeba jeszcze parę bab podnająć, aby naczynie pomyć.
— O, co za pomysły! — Baby najmować! Ruszaj, ruszaj!
Obłomow już był nawet niezadowolony, że wywołał tę całą rozmowę. Ciągle zapominał o tem, że jak tylko dotknąć tej sprawy, zaraz kłopoty sypią się ze wszech stron.
On pragnąłby, ażeby w domu panował porządek i czystość, ale żeby to się stało niewidocznie, samo przez się, a Zachar zaraz rozpoczynał awantury, jak tylko wysunęła się sprawa kurzu, pajęczyny, mycia podłóg i t. p. W takich razach poczynał dowodzić ile to będzie z tego powodu ambarasu w domu, dobrze wiedząc, że to wszystko przestrach wywołuje u Obłomowa.
Zachar wyszedł, a Obłomow zamyślił się. Zegar wybił pół godziny.
— Cóż to? — z przestrachem prawie zawołał Ilja Iljicz. — Jedenasta godzina niezadługo, a ja jeszcze nie wstałem, nie umyłem się! Zachar! Zachar!
W przedpokoju odezwał się głos:
— Ach, Boże mój! — a później znany już skok z leżanki.
— Przygotowałeś wszystko do umycia się?
— Dawno przygotowałem. Dlaczego pan nie wstaje?
— Dlaczegoż nie powiesz, żeś przygotował. Byłbym już dawno wstał. Ruszajże, ja idę wnet za tobą. Mam dziś zajęcie i zasiądę do pisania.
Zachar wyszedł, a po chwili wrócił, niosąc zapisany zabrudzony zeszycik i kawałeczki papieru.
— Jeżeli ma pan pisać, to przy tej sposobności proszę rachunki sprawdzić i należytość zapłacić.
— Jakie rachunki? Jaką należytość? — z niezadowoleniem spytał Ilja Iljicz.
— Od rzeźnika, za jarzyny, praczce, piekarzowi... Wszyscy upominają się o pieniądze.
— Tylko o pieniądzach myśleć trzeba! — mruknął Ilja Iljicz. — Dlaczego nie mówisz o wydatkach natychmiast, ale dopiero kiedy się dużo tego nazbiera?
— Przecież sam mię pan odpędzał i mówił: jutro, jutro...
— A teraz chyba nie można odłożyć do jutra?
— Nie, zbyt nalegają. Nie chcą dawać na kredyt. Dzisiaj przecież 1-go.
— Ach! — westchnął Obłomow — nowy kłopot! Czegoż stoisz? Połóż książeczkę na stole. Ja zaraz wstanę, umyję się i zobaczę. Do umycia się wszystko gotowe?
— Gotowe...
— Teraz...
Począł, stękając, podnosić się z pościeli, ażeby wstać.
— Zapomniałem powiedzieć — zaczął Zachar — onegdaj, kiedy pan wypoczywał, zarządca domu przysyłał stróża z wypowiedzeniem mieszkania, gdyż lokal ten jest mu niezbędnie potrzebny.
— Cóż ważnego? Jeśli potrzeba usunąć się, naturalnie usuniemy się. Ale poco ty mnie nudzisz tem wszystkiem? Już wczoraj mówiłeś mi o tem.
— Mnie także naprzykrzają się...
— Powiedz, że wyniesiemy się.
— Powiadają, że już od miesiąca upominają się o to..., że policję zawiadomią...
— Niech zawiadamiają! — ostro odrzekł Obłomow. — My i sami opuścimy to mieszkanie za dwa — trzy tygodnie, jak pociepleje...
— Za dwa — trzy tygodnie! A rządca powiada: za tydzień przyjdą rzemieślnicy i burzyć wszystko będą! Wynoście się jutro albo pojutrze.
— He, he, he! Jaki pośpiech! Jeszcze czego! Może każą jeszcze zaraz opuścić lokal! Ty ani słówka mnie o tem nie gadaj! Już raz ci o tem mówiłem, a ty znowu swoje — rozumiesz?
— Cóż ja mam robić? — odezwał się Zachar.
— Co robić? — Ty tem się wykręcasz ode mnie — odpowiedział Ilja Iljicz. — Ty mnie o to pytasz! Co mnie do tego? Nie zaprzątaj mi głowy, jak chcesz, tak rób, byle tylko nie zmieniać mieszkania. Nie możesz tej przysługi zrobić panu?
— Jakże, ojczulku, Ilja Iljiczu mam się tem rozporządzić? — zaczął on, sapiąc miękko. — Dom przecież nie do mnie należy, jakże nie opuścić cudzego domu, kiedy z niego pędzą? Gdyby dom do mnie należał, ja z największą przyjemnością...
— Nie możnaby ich przekonać w jakiś sposób? My przecież mieszkamy tu dawno, płacimy regularnie...
— Mówiłem... — odparł Zachar.
— Cóż oni?
— Co? Oni swoje... proszę się wynosić... nam lokal potrzebny... musimy przerobić...
Z naszego mieszkania i z mieszkania doktora chcą zrobić wspólne... na wesele syna gospodarza.
— Ach, Boże mój! — gniewnie zawołał Obłomow. — Że też jeszcze nie brak takich osłów, którzy się chcą żenić!
Odwrócił się tyłem.
— Możeby pan napisał do gospodarza — rzekł Zachar — możeby on pana nie ruszył stąd, a rozpoczął burzyć tamten lokal...
Zachar ręką machnął w powietrzu.
— Dobrze. Jak wstanę — napiszę. Ruszaj do siebie, a ja pomyślę. Ty nic nie potrafisz zrobić — dorzucił, — i o tem głupstwie muszę sam myśleć.
Zachar wyszedł, a Obłomow począł myśleć.
Ale i tu nie obeszło się bez kłopotu — o czem myśleć? O liście do rządcy, o zmianie mieszkania, czy też sprawdzać rachunki? Gubił się w kłopotach domowych i leżał, od czasu do czasu z jednego boku przewracając się na drugi. Chwilami wyrywały mu się z ust: Boże mój! Wszędzie kłopoty życia dosięgną człowieka.
Niewiadomo, jak długo leżałby był jeszcze Obłomow w tej niepewności, co robić, gdyby w przedpokoju nie odezwał się dzwonek.
— Już jest ktoś! — rzucił Obłomow, zawijając się w szlafrok, — a ja jeszcze w łóżku! Wstyd. — Któżby to był, tak wcześnie.
Leżąc, z ciekawością ku drzwiom spoglądał.
Wszedł młody człowiek około 25 lat, obraz zdrowia. Usta, policzki, oczy śmiały mu się. Zazdrość brała patrzeć na niego.
Uczesany i ubrany był bez zarzutu. Świeżością błyszczała jego bielizna, twarz, rękawiczki, frak. Przy kamizelce wisiał elegancki łańcuszek, obciążony mnóstwem breloków. Wyjął z kieszeni cieniuchną batystową chusteczkę, wciągnął zapach jakichś wschodnich perfum, niedbale otarł nią twarz, wygładził kapelusz, otrzepał lakierowane trzewiki.
— A, Wołkow! Jak się pan miewa! — krzyknął Ilja Iljicz.
— Jak się pan ma, panie Obłomow — mówił, zbliżając się do niego elegancki jegomość.
— Proszę się nie zbliżać, nie zbliżać! — wołał Obłomow — pan przychodzi z zimnego powietrza!
— O, pieszczochu, sybaryto — mówił Wołkow, rozglądając się, gdzieby położyć kapelusz i, widząc, że wszędzie kurz, zatrzymał go w ręku; rozsunął obie poły fraka, aby usiąść na krześle, ale wpatrzywszy się pilnie — stał.
— Pan jeszcze nie wstał! Jakiż pan ma na sobie szlafrok! Takie już dawno wyszły z mody — usiłował niby zawstydzić Obłomowa.
— To nie szlafrok, to chałat bucharski — odpowiedział Obłomow, obwijając dokoła ciała swój chałat.
— Jakże zdrowie pana?
— Jakże zdrowie! — odpowiedział poziewając Obłomow. — Męczą mnie przypływy krwi. A pan jak się miewa?
— Ja? Wcale dobrze. Zdrów jestem i wesół, zupełnie wesół — rzekł z uczuciem żywości młody człowiek.
— Skądże to pan tak wcześnie?
— Od krawca. Zobacz pan, jaki frak — mówił Wołkow, obracając się koło Obłomowa.
— Bardzo piękny. Z wielkim gustem uszyty — odpowiedział Obłomow — tylko dlaczego on taki szeroki ztyłu?
— Bo on do konnej jazdy.
— Aha! Więc pan jeździ konno?
— Naturalnie. Na dzień dzisiejszy umyślnie frak zamówiłem. Przecież to dzisiaj pierwszego Maja. Z Goriunowym jedziemy do Katerinenhof. Ach! Pan nic nie wie. Miszę Goriunina awansowali, toteż my dzisiaj popisujemy się — z zachwytem zakończył Wołkow.
— Tak... — odpowiedział Obłomow.
— On na kasztanowatym koniu — ciągnął Wołkow — u nich w pułku wszystkie konie muszą być takiej maści... mój koń kary... A pan jak będzie? Piechotą, czy w powozie?...
— Ja? Nijak...
— Jakto? Na 1-go Maja nie być w Katerinenhofie! Co wy, Ilja Iljicz, mówicie! — mówił ze zdziwieniem Wołkow. — Tam będą wszyscy!
— Co pan mówi, wszyscy! — leniwie odpowiedział Obłomow.
— Mój miły Ilja Iljiczu, jedźcie! Będzie Sofja Mikołajówna z Lidją, w powozie, we dwie... W powozie jest ławeczka... gdyby pan z nami...
— Nie myślę wcale siedzieć na ławeczce, a zresztą, co ja tam będę robił?
— Jeśli pan chce, Misza drugiego konia panu da.
— Bóg wie, co się wymyśla! — prawie sam do siebie zauważył Obłomow. — Co panu tak Goriunowy siedzą w głowie?
— Ach, — krzyknął gorąco Wołkow — powiedzieć?
— Proszę.
— Nikomu pan nie powie — słowo honoru? — pytał Wołkow, siadając na kanapie.
— Słowo honoru.
— Ja... zakochałem się w Lidji — wyszeptał.
— Brawo! Dawno? Ona zdaje się taka milutka...
— Od trzech tygodni! — z głębokiem westchnieniem odpowiedział Wołkow. — A Misza zakochał się w Daszy.
— W jakiej Daszy?
— Skąd pan spadłeś, panie Obłomow? Nie znasz pan Daszeńki? Cała stolica szaleje, patrząc, jak ona tańczy! Dziś my z Miszą idziemy na balet. On rzuci bukiet... Trzeba jego prowadzić, on taki nieśmiały, niewiniątko... Ach, muszę jechać i kupić jeszcze kamelje!
— Jeszcze czego! Przyjeżdżaj pan na obiad... pomówimy. Ja mam dwa kłopoty...
— Nie mogę... Dziś jestem proszony na obiad do księcia Tiumenjewa... Tam będzie cała rodzina Goriunowych i ona... ona... Lidińka — dodał szeptem. — Coś pan tak zapomniał o księciu? Taki wesoły dom... a na jakim wysokim stopniu towarzyskim... A willa? Tonie w kwiatach! Dodano galerję — gothique. Latem zapowiadają się tam tańce, żywe obrazy. Pan będzie bywał?
— Nie, myślę, że nie będę.
— Ach, co za dom! Tej zimy, co środy mniej pięćdziesięciu ludzi nie bywało, a niekiedy i do stu dochodziło.
— Boże! Boże! Co to za nudy piekielne musiały być!
— Niemożliwe! Nudy? Im więcej, tem weselej. Lidja bywała tam... Z początku nie zwróciłem na nią uwagi... — Nagle zaśpiewał on:
Daremnie zapomnieć się staram,
Namiętność rozsądkiem zwyciężyć...
Zaśpiewawszy — usiadł na krześle, potem zerwał się i począł kurz otrzepywać z ubrania.
— Jakie kurze u pana wszędzie!
— To wina Zachara! — żalił się Obłomow.
— No, na mnie czas! — zawołał Wołkow. — Jadę na poszukiwanie kamelji do bukietu Miszy. Au revoir.
— Proszę z baletu zajechać do mnie na herbatę. Opowie pan, jak to tam było.
— Nie mogę... Dałem słowo Musinskim, że u nich będę. Dzisiaj u nich jour fixe. Niech i pan jedzie — chce pan, przedstawię pana...
— Nie. Co tam robić?
— U Musinskich? Zmiłuj się pan! Tam połowa miasta bywa. To taki dom, gdzie o wszystkiem mówić można.
— To właśnie i źle, że o wszystkiem — zauważył Obłomow.
— Niech pan bywa w domu Miezdrowych — przerwał Wołkow — tam tylko mowa o sztuce. Słychać tylko: Szkoła wenecka, Beethoven, Bach, Leonardo da Vinci.
— Ciągle o tem samem, to takie nudne! Toż to muszą być pedanci — dodał, ziewając, Obłomow.
— Trudno panu dogodzić! Czyż mało domów, gdzie można byłoby bywać! Teraz wszędzie są jour-fix’y: u Sawinkowych we czwartek obiad, u Makłaszinych piątki, u Wizniecowych — niedziele, u księcia Tiumenjewa — środy. Ja, naprzykład, mam wszystkie dnie zajęte — z iskrzącemi się oczyma zawołał Wołkow.
— I nie leni się pan, włóczyć się codziennie?
— Lenić się? Dlaczego? Przeciwnie, bardzo wesoło! — zawołał z zadowoleniem. — Rano coś się czyta — trzeba być au courant wszystkiego, znać wszystkie nowiny. Ja, chwała Bogu, mam obowiązek taki, że nie potrzebuję bywać w urzędzie. Dwa razy na tydzień posiedzę trochę, zjem obiad u jenerała, potem wizyty tam, gdzie się zaniedbało trochę, a potem... nowa aktorka, we francuskim lub w rosyjskim teatrze. Będzie opera — zaabonuje się. Teraz — zakochałem się... Rozpoczyna się lato, Misza ma otrzymać urlop, wyjadę z nim na wieś na miesiąc — dla rozmaitości. Będą polowania. U sąsiadów bals champêtres. Z Lidją będę w lasku spacerować, pływać łódką, rwać kwiaty... Dowidzenia — rzekł wreszcie, nadaremnie starając się oglądnąć siebie zprzodu i ztyłu w zakurzonem lustrze.
— Poczekaj pan — zatrzymywał go Obłomow. — Właśnie miałem zamiar pomówić z panem o interesach.
— Pardon. Nie mam czasu — śpieszył się Wołkow. — Innym razem. Chodź pan ze mną na ostrygi, tam i o interesach pogadamy. Jedź pan. Misza płaci.
— Nie. Bóg z wami — odpowiedział Obłomow.
— Zatem — dowidzenia.
Wyszedł i wrócił.
— Widział pan to? — rzekł, pokazując rękę z doskonale obciągniętą rękawiczką.
— Co to jest? — nie bez zdziwienia spytał Obłomow.
— Niech się pan przypatrzy... prawda, jakie to przyjemne... Nowy wynalazek lacets! Widzi pan, jak to doskonale ściąga. Dawniej trzeba było pół godziny tracić na zapinanie guzików, a teraz pociągnąć sznureczek — i już. Tylko co nadeszły z Paryża. Przywiozę panu jedną parę na próbę.
— Dobrze. Niech pan przywiezie.
— A zobacz pan to... to bardzo ładne — mówił odnalazłszy jedną drobnostkę wśród breloków — bilet wizytowy z zagiętym rogiem.
— Nie przeczytam napisu.
— Mr. prince M. Michel — mówił Wołkow. — Nazwiska nie wpisał. To on mi podarował na święta, zamiast jajka wielkanocnego. Dowidzenia zatem — au revoir. Boże mój! Jak to wesoło na świecie!
I znikł za drzwiami.
— W dziesięciu miejscach jednego dnia bywać — nieszczęśliwy! — myślał Obłomow. — I to ma być życie! — Ramionami poruszył. — I gdzież tu człowiek? Na ile części on rozdrabnia się i rozsypuje? Oczywiście, nieźle jest i do teatru zajrzeć, i zakochać się w jakiejś Lidji... ona bardzo milutka! Na wsi kwiaty z nią zrywać, przechadzać się — dobrze, ale w dziesięciu miejscach jednego dnia bywać — o biedaku! — zawyrokował. Przewrócił się na grzbiet i cieszył się, że nie ma takich głupich pragnień i myśli, że się nie włóczy, lecz leży spokojnie, zachowując godność człowieka i spokój.
Nowe uderzenie dzwonka przerwało jego rozmyślania.
Wszedł nowy gość.
Był to mężczyzna w ciemno-zielonym fraku z herbami na guzikach, gładko ogolony, z ciemnemi bokobrodami, otaczającemi równo jego twarz o spokojnym, myślącym, spracowanym wyrazie oczu i zamyślonym uśmiechu na ustach.
— Jak się masz, Sudbinski! — wesoło zawołał Obłomow. — Ledwieś się zdobył odwiedzić starego znajomego. Nie zbliżaj się! Nie zbliżaj się. Przychodzisz z zimnego powietrza.
— Jak się masz! Dawno wybierałem się do ciebie — zaczął gość, — ale ty nie wiesz, co za djabelska służba u nas! Spójrz! Pełną walizę wiozę referatów, ale na wszelki wypadek dałem rozkaz kurjerowi, aby tu pędził. Ani przez chwilę nie można sobą rozporządzać!
— Ty dopiero na służbę! Zwykle około dziesiątej godziny.
— Dawniej — tak, ale teraz o dwunastej jeżdżę.
Na ostatni wyraz położył nacisk.
— Domyślam się... Zostałeś szefem wydziału! Dawno?
Sudbinski z pewnym akcentem głową skinął.
— W Wielkim tygodniu — odpowiedział. — Ale ile pracy — strach! Od ósmej do dwunastej w domu, od dwunastej w urzędzie, a wieczorami jeszcze w domu pracuję. Odzwyczaiłem się zupełnie od towarzystwa ludzi.
— Hm... Naczelnik wydziału! Tak — to rozumiem! — rzekł Obłomow. — Winszuję. Przecież razem rozpoczynaliśmy służbę. Za rok pewnie radcą zostaniesz!
— Co zaś! Bóg z tobą! Dopiero w tym roku order z koroną otrzymałem — myślałem, że za wybitną pracę, a tymczasem zostałem awansowany na urzędzie. Nie można przez dwa lata z rzędu awansować.
— Przychodź na obiad — oblejemy awans — rzekł Obłomow.
— Nie mogę. Dziś jestem na obiedzie u wicedyrektora. Na czwartek muszę referat przygotować — piekielna robota! Na wiadomościach z gubernji nie można polegać. Trzeba je sprawdzić. Foma Fomicz taki ostrożny — wszystko chce sam robić. Dziś zaraz po obiedzie wspólnie zasiądziemy do roboty.
— Jakto? Zaraz po obiedzie? — spytał z nieufnością Obłomow.
— A ty jak myślisz! Dobrze będzie, gdy wcześnie skończymy i zdołam jeszcze w Katerinenhof pojechać. Wstąpiłem, aby się zapytać, czybyś nie pojechał? Zajechałbym po ciebie.
— Niezdrów jestem trochę, nie mogę! — skrzywiwszy się powiedział Obłomow. — Przytem i zajęcia dużo — nie mogę!
— Szkoda — zauważył Sudbinski — dzień taki piękny. Mam nadzieję odetchnąć trochę.
— Cóż tam nowego u was? — spytał Obłomow.
— Tak... dużo nowego... W listach skasowano „najniższy sługa“, a tylko kazano pisać „proszę przyjąć zapewnienie“, formularzy urzędowych nie kazano już przedkładać po dwa egzemplarze. U nas tworzą trzy sekcje jeszcze i dodają dwóch urzędników do „osobnych poruczeń“. Komisję naszą skasowano. Dużo nowego!
— A cóż tam z naszymi byłymi kolegami?
— Tymczasem — nic. Swinkin zgubił cały zeszyt jakiejś sprawy!
— Tak? Cóż na to dyrektor? — spytał Obłomow drżącym nieco głosem.
Pamiętając o dawnej służbie, przeląkł się.
— Kazał nagrodę wstrzymać, dopóki nie odszuka. Sprawa ważna — o ściągnięcie należytości pieniężnych. Dyrektor przypuszcza, że on ją zgubił — umyślnie — szeptem prawie powiedział Sudbinski.
— Nie może być! — krzyknął Obłomow.
— Nie, nie! To niesłuszne posądzenie — potwierdził poważnie z akcentem protekcyjnym Sudbinski. — Swinkin lekkoduch tylko. Czasem czort wie, jakie wnioski robi — wszystko poplącze. Namęczyłem się z nim niemało, ale pożytku z tego niema. Ot, poprostu, zawieruszył się gdzieś cały zeszyt — potem się znajdzie...
— Tak zatem, ciągle w pracy... harujesz... — rzekł Obłomow.
— Strach! Strach! Oczywiście z takim człowiekiem, jak Foma Fomicz, przyjemnie służyć, bez nagrody nie pozostawia nikogo. O tym nawet pamięta, kto nic nie robi. Jak tylko przyjdzie komuś czas nagrody za dobrą służbę, natychmiast przedstawia go. Gdy komuś nie przyszedł jeszcze czas na wyższy stopień służbowy lub order, wyrobi dla niego nagrodę pieniężną...
— Ty ile pobierasz?
— Niewiele. Pensji 1200 rubli, dodatek na wikt 750, na mieszkanie 600, dodatku 900, na podróże 500 i nagrody około 1000.
— Fu! — To nielada! — krzyknął Obłomow, zeskoczywszy z pościeli. — Cóż to, głos masz piękny, czy co? Pensja jak śpiewakowi włoskiemu.
— Cóż to jest. Ot Pereswietow pensję dodatkową otrzymuje, a robi mniej ode mnie i nic nie rozumie. On nie ma tylko takiej opinji, jak ja. Mnie oceniają należycie — dodał, skromnie spuszczając wzrok. — Minister wczoraj powiedział o mnie: że jestem ozdobą ministerjum.
— Zuch z ciebie! — zawołał Obłomow. — Tylko pracować od ósmej do dwunastej, od dwunastej do piątej, a potem w domu jeszcze... oj, oj, oj!
Głową pokręcił.
— A cóżbym ja robił, gdybym nie służył? — spytał Sudbinski.
— O zajęcie nie trudno... czytałbyś, pisałbyś... — odpowiedział Obłomow.
— Przecież ja i teraz nic innego nie robię, tylko czytam i piszę.
— Nie o to chodzi... mógłbyś drukować...
— Nie każdy przecie może być literatem. Choćby i ty — nic nie piszesz, — zauważył Sudbinski.
— Ale ja mam majątek ziemski — westchnąwszy, odpowiedział Obłomow. — Teraz obmyślam nowy plan, wprowadzam ulepszenia. Strasznie się męczę... A ty przecież cudze pole orzesz, nie własne.
— Cóż robić? Trzeba pracować, kiedy zato płacą. Potem wypocznę. Foma Fomicz myśli wynaleźć jakąś podróż wyłącznie dla mnie... wtenczas otrzymam jezdne na pięć koni, po trzy ruble dziennie, potem nagroda...
— Oh, nie żałują! — z pewną zawiścią zauważył Obłomow, potem westchnął i zamyślił się.
— Pieniędzy potrzeba... w jesieni żenię się — dodał Sudbinski.
— Co tobie? W samej rzeczy? Z kim? — z zainteresowaniem zapytał Obłomow.
— Nie żartuj, z Murasziną. Pamiętasz, na letnisku mieszkali koło nas. Byłeś na herbacie u mnie i zdaje się, widziałeś ją.
— Nie, nie pamiętam. Ładna? — spytał Obłomow.
— Tak, bardzo milutka. Jedźmy, jeśli chcesz, do nich na obiad.
Obłomow zatrwożył się.
— Dobrze... tylko...
— W przyszłym tygodniu — dorzucił Sudbinski.
— Tak, tak, tak, w przyszłym tygodniu — rzekł radośnie Obłomow — jeszcze moje ubranie nie gotowe. Czy to dobra partja dla ciebie?
— Tak. Ojciec jest rzeczywistym radcą stanu... daje posagu dziesięć tysięcy... mieszkanie bezpłatne w rządowym gmachu. Oddaje nam połowę — dwanaście pokojów, meble rządowe, opał, światło także rządowe. Można żyć.
— Można. Oczywiście. Taki to Sudbinski — dodał nie bez zazdrości Obłomow.
— Na wesele Ilja Iljicz proszę. Będziesz moim drużbą.
— Jakże! Oczywiście! — odpowiedział Obłomow. — No, a co porabiają Kuzniecow, Wasiljew, Machow?
— Kuzniecow dawno się ożenił, Machow zajął moje miejsce, a Wasiljewa do Polski przenieśli. Iwan Piotrowicz dostał order Włodzimierza, Oleszkin już jest Ekscelencją...
— Dobry chłopiec — zauważył Obłomow.
— Taki uczynny — dodał Sudbinski, — niema u niego chęci wysunięcia się naprzód, podstawienia komuś nogi, ogadać kogoś. Robi, co może, dobrego.
— Charakter miękki, równy — zauważył Obłomow.
— Bardzo dobry człowiek. Czasem czegoś niedopatrzysz, naplączesz, nie te, co potrzeba, zacytujesz paragrafy, nic — każe tylko innemu poprawić, przerobić.
— A nasz Semion Semionowicz, to niepoprawny! Prawdziwy majster do blagowania. Niedawno co on spłatał: z gubernji przyszła propozycja, ażeby przy budynkach, należących do naszego ministerjum, zbudować budki dla psów, żeby strzegły rządowego majątku przed złodziejami. Architekt nasz, człowiek dzielny, znający się na rzeczy, ułożył bardzo skromny preliminarz wydatków. Ceny wydały mu się zbyt wysokie, począł więc wypytywać, ile też może kosztować budowa psiej budki. Okazało się, że o trzydzieści kopiejek mniej, niż było w preliminarzu — i zrobił z tego doniesienie urzędowe.
Znowu zadzwonił dzwonek w przedpokoju.
— Dowidzenia! — rzucił urzędnik. — Zagadałem się, a tam może będę potrzebny.
— Zostań jeszcze! — zachęcał Obłomow. — Przy tej sposobności naradzę się z tobą — mam dwa wielkie kłopoty...
— Nie, nie, nie... W tych dniach znowu zajadę do ciebie... Dowidzenia.
„Zagrzązł kochany przyjaciel, po uszy zagrzązł — myślał Obłomow, śledząc wzrokiem za odchodzącym. — I ślepy, i głuchy, i niemy dla wszystkiego innego w świecie. A pójdzie wysoko, pocznie prowadzić wielkie sprawy, „czynów“ nachwyta... Nazywa się to u nas karjerą! A jak mało potrzeba do tego człowiekowi rozumu, woli, uczucia — i poco to? Przeżyje życie całe i nic się w nim nie poruszy, nic... A tymczasem pracuje od dwunastej do piątej w kancelarji... od ósmej do dwunastej w domu. Biedny człowiek!“
Ogarnęło go uczucie spokojnej radości, że on od dziewiątej do trzeciej, od ósmej do dziewiątej może sobie leżeć na kanapie i dumny był, że nie potrzebował przedkładać referatów, pisać — że myśli jego i uczucia są wolne.
Filozofując, Obłomow nie spostrzegł nawet, że przy łóżku jego stoi niewielki, czarniutki człowieczek, z hiszpańską bródką, z olbrzymiemi wąsami i bokobrodami. Ubrany był z pewną rozmyślną niedbałością.
— Dzień dobry panu, Ilja Iljicz.
— Dzień dobry, panie Pienkin... Proszę nie zbliżać się do mnie, pan przychodzi z zimna — zauważył Obłomow.
— O, dziwaku! Zawsze pan jesteś niepoprawnym, beztroskliwym leniwcem!
— Tak, beztroskliwym! — odparł Obłomow. — Zaraz panu pokażę listy od rządcy. Co się człowiek nad tem namęczyć musi, a pan powiada: beztroskliwy.
Skąd pan wraca?
— Z księgarni. Chciałem się dowiedzieć, czy nie wyszedł nowy zeszyt miesięcznika.
Czytał pan mój artykuł?
— Nie.
— Przyślę panu. Niech pan przeczyta.
— O czemże to? — spytał Obłomow, mocno ziewając.
— O handlu, o emancypacji kobiet, o pięknych dniach kwietniowych, jakie nam w udziale przypadły, i o nowym wynalazku chemicznym, zapobiegającym pożarom. Jak można, żebyś pan tego nie czytał! Przecież w tem całe nasze codzienne życie. Ja przedewszystkiem walczę o realny kierunek w literaturze.
— Dużo pan ma zajęcia? spytał Obłomow.
— Tak. Dosyć. Co tygodnia dwa artykuły do dziennika, potem piszę sprawozdania krytyczne z literatury nadobnej, a teraz właśnie napisałem opowiadanie...
— O czem?
— O tem, jak w pewnem mieście naczelnik policji po pyskach wali mieszczan.
— To rzeczywiście kierunek realny — zauważył Obłomow.
— Prawda? — stwierdził zadowolony literat. — Ja tu poruszam taką oto myśl, i nie wątpię, że jest ona nową i śmiałą: Pewien podróżny był świadkiem takiego pyskobicia i, widząc się z gubernatorem, poskarżył mu się. Ten nakazał urzędnikowi, jadącemu w tamte strony, ażeby zebrał wiadomości, co też to za osobistość i jaki charakter tego naczelnika. Urzędnik zwołał mieszczan, niby dla informacji w sprawach handlowych, i przy tej sposobności wypytał o wszystko. A mieszczanie — co pan myśli? Kłaniają się, uśmiechają się, a naczelnika policji pod niebiosa wynoszą. Urzędnik począł wypytywać postronnych ludzi i okazało się, że mieszczanie straszliwi oszuści: sprzedają zepsute towary, oszukują na wadze i mierze nawet rząd, że są niemoralni, że bicie ich zatem — jest zupełnie słuszną karą...
— A zatem owo pyskobicie w powieści pańskiej jest czemś podobnem do starożytnego tragicznego fatum — zauważył Obłomow.
— Tak jest — odpowiedział Pienkin. — Pan masz dużo taktu, Ilja Iljicz. Pan musisz pisać! Otóż udało mi się wykazać i samowolę naczelnika policji, i rozwiązłość obyczajów śród ludu, i niewłaściwą organizację pracy urzędników, i konieczność surowych, ale sprawiedliwych kar... Prawda, jest to myśl... nowa.
— Tak. Szczególnie dla mnie — zauważył Obłomow. — Ja tak mało czytuję...
— W rzeczy samej, nie widać u pana książek! — rzekł Pienkin. — Zaklinam pana, niech pan jedną rzecz przeczyta, jedną rzecz... właśnie wykańcza się do druku poemat p. t. „Miłość kubaniarza do nierządnicy“... Nie mogę panu powiedzieć, kto jest autorem... to sekret...
— Jakaż to treść?
— Odmalowany tu cały mechanizm naszego społecznego ruchu, wszystko to w barwach poetyckich. Wszystkie sprężyny poruszone, wszystkie stopnie drabiny społecznej wskazane. Jak na sąd, powołał tu autor słabego zdegenerowanego arystokratę, roje oszukujących go kubaniarzy i różne stopnie upadłych kobiet — są to Francuzki, Niemki, Czuchonki i — wszystko, wszystko... odmalowane z uderzająco żywym realizmem i prawdą... Słyszałem, jak mówiono: to wielki pisarz! Jest w nim coś z Danta, coś z Szekspira...
— Aż tędy trafił! — z podziwieniem zawołał Obłomow i aż podniósł się na łóżku.
Pienkin zamilkł, spostrzegłszy, że rzeczywiście za daleko zaszedł.
— Jak pan przeczyta, zobaczy pan sam — dodał Pienkin już bez entuzjazmu.
— Nie, panie Pienkin, ja nie będę czytał.
— Dlaczego? To zrobiło wrażenie, o tem rozprawiają.
— Niech sobie gadają! Inni nic przecież do roboty innego nie mają, jak tylko gadać.
— Choćby dla ciekawości niech pan przeczyta!
— Co ja tam znajdę? — odrzekł Obłomow. — Poco się pisze takie rzeczy? Dla zadowolenia siebie.
— Jakto, siebie? Jaka ogromna wierność rysunku! Wszystko prawdziwe — portrety jak żywe. Kogo wziąć — kupca, urzędnika, oficera, piekarza — wszyscy, jak żywi.
— I pocóż to wszystko? Dla uciechy chyba, że każdy, kogo trącisz, jest podobny do siebie? A życia przecie w tem niema, niema jego zrozumienia ani współczucia, niema tego, co wy nazywacie humanizmem. Tylko miłość własna. Odmalowują oni złodziejów, nierządnice tak, jak spotykają na ulicy — i prowadzą wprost do więzienia. W opowiadaniach takich nie wyczujesz „nie widzianych łez“, lecz tylko łatwo widziany śmiech pospolity i — złość ludzką.
— Czegoż więcej trzeba? Bardzo pięknie... Pan sam się przecież wypowiedział: kipiąca złość, żółciowe prześladowanie błędów, szyderczy śmiech nad upadłym człowiekiem... Tu jest wszystko.
— Nie, nie wszystko! — wzburzony nagle zawołał Obłomow — przedstaw złodzieja, nierządnicę, zadowolonego z siebie głupca, ale i o człowieku nie należy zapominać. Gdzież tu ta ludzkość? Wy chcecie tylko głową pisać — prawie syczącym głosem mówił Obłomow. — Wam się zdaje, że myśl nie potrzebuje serca. Nie, ona się zapładnia miłością. Wyciągnijcie rękę do upadłego człowieka, aby go podnieść, płaczcie nad nim, gdy on ginie, ale nie znęcajcie się nad nim. Kochajcie go, uczcijcie w nim samego siebie, traktujcie go, jak siebie, wtenczas będę czytał to, co napiszecie i głowę przed wami schylę — rzekł i znowu pochylił się powoli na poduszkę. — Malują oni złodzieja, prostytutkę — mówił dalej, — a o człowieku zapominają, albo nie umieją go namalować. Cóż w tem widzi pan pięknego? Jakie barwy poetyckie dostrzega pan? Potępiajcie nierząd, błoto, ale zmiłujcie się — dajcie pokój poezji.
— Cóżbyś pan kazał malować? Naturę, róże, słowika, mroźne poranki, gdy wszystko kipi i żyje dokoła. Nam potrzebna naga fizjologja istoty ludzkiej, — nie czas teraz na piosnki.
— Człowieka! Człowieka malujcie! — mówił Obłomow. — Umiłujcie go.
— Kochać wyzyskiwacza, obłudnika, urzędnika, złodzieja albo idjotę? Co panu Pan Bóg dał! Widać, że pana nie interesuje literatura — gorączkowo oponował Pienkin. — Nie, ich trzeba karać, wyrzucić ze środowiska ludzkiego, ze społeczeństwa!
— Wyrzucić ze środowiska społecznego! — nagle przemówił jakby natchniony Obłomow, stanąwszy przed Pienkinem. — To znaczy, zapomnieć, że w tem niegodnem naczyniu tkwił szlachetny pierwiastek, że ten człowiek zepsuty nie przestał być człowiekiem, że on — to pan sam. Wyrzucić! A jakże pan wyrzuci go z ludzkości, z łona przyrody, pozbawi go miłosierdzia bożego — prawie krzyczał Obłomow ze wzrokiem płonącym.
— Aż tędy pan zaszedł! — zawołał zdziwiony Pienkin.
Obłomow spostrzegł, że istotnie zaszedł za daleko. Nagle zamilkł, postał chwilkę, ziewnął i powoli położył się na łóżku.
Zamyślił się.
— Cóż pan czyta? — spytał Pienkin.
— Ja? Zwykle podróże...
Znowu zamilkł.
— Niechże pan ten poemat przeczyta po wyjściu. Przynieść go?
Obłomow przecząco głową pokiwał.
— Więc panu moje opowiadanie przyślę.
Obłomow, na znak zgody, głową skinął.
— A tymczasem... muszę spieszyć do drukarni — rzekł Pienkin. — A wie pan, poco przyszedłem do pana? Chciałem zaproponować panu jechać ze mną do Katerinenhof... mam powóz. Na jutro muszę napisać feljeton o wycieczce... przypatrywalibyśmy się razem. Czegobym ja nie dojrzał, panby uzupełnił. Byłoby weselej. Pojedziemy...
— Nie. Niezdrów jestem trochę — odrzekł Obłomow, krzywiąc się trochę i przykrywając się kołdrą. — Lękam się wilgoci... Jeszcze nie wyschło wszystko. A możebyś pan lepiej na obiad do mnie przyszedł... porozmawialibyśmy... Ja mam dwa wielkie zmartwienia...
— Nie. Dzisiaj cała nasza redakcja u Saint-George’a... Stąd też i na zabawę ludową pojedziemy. W nocy muszę pisać, a przed świtem do drukarni odesłać.
Dowidzenia zatem.
— Dowidzenia, Pienkin.
„Pisać w nocy — myślał Obłomow — a kiedyż spać? A tymczasem pewnie jakie pięć tysięcy rocznie zarabia. Ciężki chleb. Ale pisać, pisać ciągle... rozdrabiać myśl i duszę na atomy, zmieniać przekonania, handlować rozumem i wyobraźnią, gwałcić własną naturę, burzyć się, kipieć, płonąć, nie znać spokoju, zawsze do czegoś dążyć... Tylko pisać zawsze... pisać... kręcić się, jak koło, jak maszyna... Pisz dziś, jutro, pojutrze. Przyjdzie święto, lato nastanie, a ty ciągle pisz, pisz... Kiedyż ma się zatrzymać i wypocząć? Biedak...“
Zwrócił głowę do stołu — gładko wszędzie... atrament wysechł, pióra ani śladu — i cieszył się, że może spoczywać sobie bez trosk, jak nowonarodzone dziecię, że się nie rozprasza, nie sprzedaje nic...
„A list od rządcy, a mieszkanie?“ — przypomniało mu się nagle. Zamyślił się.
Znowu ktoś zadzwonił.
— Cóż to za raut u mnie dzisiaj? — rzekł Obłomow i czekał, kto wejdzie.
Wszedł ktoś nieokreślonych lat i nieokreślonego wyrazu twarzy, tak, że trudno byłoby odgadnąć, w jakim jest wieku. Nie był ani piękny, ani brzydki, ani słusznego, ani niskiego wzrostu, nie blondyn i nie brunet. Przyroda nie obdarzyła go żadnym wybitnym rysem, ani dodatnim, ani ujemnym. Jedni nazywali go Iwanem Iwanowiczem, inni Iwanem Wasylewiczem, niektórzy zaś Iwanem Michajłyczem. I nazwisko jego wymawiano rozmaicie: jedni mówili Iwanow, drudzy Wasiljewym albo Andrejewym nazywali, a niektórym zdawało się, że on Aleksiejew. Gdy ktoś obcy usłyszy po raz pierwszy jego imię — zapomni natychmiast i imię i jego fizjognomję. Gdy on coś powie — nie zatrzyma się to w niczyjej pamięci. Obecność jego w towarzystwie nic temu towarzystwu nie doda, a brak jego nie ujmie. Dowcipu, oryginalności, jakoteż innych właściwości nie było ani w umyśle, ani w jego budowie fizycznej.
Może on i potrafiłby opowiedzieć przynajmniej, co widział i słyszał, i bodaj tem zainteresować innych, ale on nigdzie nie bywał. Urodził się w Petersburgu i nigdzie z Petersburga nie wyjeżdżał — widział zatem i słyszał to wszystko, co widzieli i słyszeli wszyscy.
Czy był on sympatyczny? Czy kochał, nienawidził, cierpiał? Może i kochał, i nienawidził, i cierpiał, bo od tego nikt wolny nie jest. Ale on usiłował wszystkich kochać. Są tacy ludzie, w których, pomimo usiłowań, nie można obudzić nieprzyjaźni i mściwości. Cobyś z nimi nie robił, oni zawsze się przymilają. Oddać im trzeba wprawdzie sprawiedliwość, że gdyby miłość ich podzielić na stopnie, nie sięgałaby ona nigdy stopnia upału. Chociaż o takich ludziach powiadają, że są dobrzy, bo kochają wszystkich, w rzeczywistości oni nie kochają nikogo, a dobrymi są dlatego tylko, że nie są źli.
Jeśli w obecności takiego człowieka ktoś da jałmużnę, i on dorzuci swój grosik, jeśli zwymyślają — i on będzie wymyślał, jeśli zaśmieją się — i on śmiać się będzie. Nie można go uważać za bogatego, bo bogatym nie jest — jest raczej biedakiem — ale i ubogim nie można go nazywać, bo są biedniejsi od niego.
Roczny jego dochód na trzysta rubli obliczać można, zajmuje przy tem gdzieś jakiś malutki urzędzik i pobiera tam niewielką pensję. Nędzy nie cierpi, pieniędzy od nikogo nie pożycza, a pożyczać od niego — nikomu nawet do głowy nie przychodzi.
Na służbie nie posiada on żadnego określonego zajęcia, gdyż zwierzchnicy jego nie mogli nigdy zmiarkować, co on potrafi robić lepiej a co gorzej, z czego możnaby wywnioskować, do czego on zdolny. Jeśli mu wydzielą jakąś czynność, on tak się z niej wywiąże, że zwierzchnik nie wie, co właściwie myśleć o jego robocie. Popatrzy raz i drugi, przeczyta parę razy i powie: proszę zostawić, rozpatrzę się jutro... Właściwie jest to prawie tak, jak trzeba.
Nigdy na jego twarzy nie można dostrzec żadnego śladu troski, zamyślenia, coby dowodziło, że w tej chwili on sam ze sobą rozmawia, ale też i nie widać nigdy, aby on ciekawe spojrzenie zatrzymał na jakimś przedmiocie, ażeby go zbadać.
Spotka się czasem ze znajomym na ulicy. — Dokąd pan idzie? — Idę na służbę, do sklepu albo odwiedzić kogoś. — Chodź pan ze mną — powie ktoś, na pocztę, do krawca albo na przechadzkę. On idzie, — zachodzi na pocztę, do krawca, przechadza się zupełnie w przeciwnej stronie, niż sam podążał.
Jeśli ktoś, oprócz matki, wie o tem, że się zjawił na świecie, to w ciągu życia z pewnością nikt go nie dostrzega, a jeśli umrze — nikt nie pożałuje go i nie ucieszy się jego śmiercią. On nie ma ani przyjaciół ani wrogów — ale dużo znajomych. Może tylko w czasie pogrzebu ktoś uczci to nieokreślone indywiduum zdjęciem kapelusza lub głębokiem pochyleniem głowy, może z ciekawości zapyta: kogo to chowają? Dowie się i wnet zapomni.
Otóż ten Aleksiejew, Wasiljew, Andrejew — mniejsza o nazwisko — to jakieś niepełne, niejasne, bezosobiste przypomnienie masy ludowej, głuchy jej odblask.
Nawet Zachar w czasie otwartych swoich gawęd przy bramie lub w sklepiku, charakteryzując różnych gości swego barina, zawsze się zacinał, ile razy wspomnieć wypadało tego... Aleksiejewa. Długo namyślał się, długo szukał jakiegoś wybitnego rysu w jego zewnętrznej postaci, w zachowaniu się lub charakterze, ażeby można się było uczepić, machał zwykle ręką i mówił: ten ani z pierza ani z mięsa.
— A! — powitał go Obłomow. — To pan, panie Aleksiejew. Dzień dobry panu... Proszę się nie zbliżać... nie wyciągnę do pana ręki, pan z zimnego powietrza przychodzi!
— Co panu Pan Bóg dał! Jakie zimne powietrze. Nie miałem zamiaru zupełnie zachodzić dziś do pana — rzekł Aleksiejew, — ale spotkałem Owczynina, który mnie zaprowadził do siebie. Ja po pana przychodzę, Ilja Iljicz. Pojedziemy do Owczynina. Tam Matwiej Andreicz, Aljanow, Kazimir Albertowicz Pchajło, Wasyl Sewastjanowicz Kołymiakin.
— Pocóż się oni tak zebrali i czego chcą ode mnie?
— Owczynin prosi pana na obiad.
— Hm... na obiad... — powtórzył Obłomow obojętnie.
— A potem wszyscy jadą do Katerinenhofu. Kazali panu powiedzieć, abyś pan powóz wynajął.
— A tam co robić?
— Jakto — co? Dziś tam zabawa. Nie wie pan chyba, że dziś pierwszego Maja?
— Poczekaj pan, ja pomyślę — odpowiedział Obłomow.
— Niechże pan wstaje, czas się ubierać.
— Poczekaj pan trochę, jeszcze wcześnie.
— Dobre wcześnie! Prosili, abyś pan na dwunastą przyjechał. Zjemy obiad wcześnie, o godzinie drugiej — i na zabawę! Jedźmy już. Zawołać służącego, aby pana ubierał?
— Ubierać się? Ja jeszcze się nie umyłem.
— To niech się pan umywa.
Aleksiejew począł chodzić po pokoju, zatrzymał się przed obrazem, który już tysiąc razy oglądał, spojrzał niedbale w okno, wziął jakąś drobnostkę z etażerki, pokręcił nią w ręku, popatrzył ze wszech stron na nią i położył, potem chodził znowu poświstując, — wszystko to, ażeby nie przeszkadzać Obłomowowi wstać i umyć się. Minęło dziesięć minut.
— Cóż tam, Ilja Iljicz?
— Co?
— Leży pan jeszcze?
— Czyż trzeba wstawać?
— Naturalnie. Na nas czekają. Chcesz pan przecie jechać.
— Dokąd? Ja wcale nie chciałem nigdzie jechać.
— Przecież Ilja Iljicz mówiliście tylko co: pojedziemy na obiad do Owczynina, a potem do Katerinenhof...
— Na taką wilgoć mam jechać! Czego ja tam będę szukał. Na deszcz się zbiera, zobaczymy, jak na dworze... pochmurno, — leniwie odpowiedział Obłomow.
— Ależ ani chmurki na niebie, a pan wymyślił deszcz. Pochmurno dlatego, że okna u pana nie myte oddawna. Brudu na nich, brudu moc! Ani promyczka bożego nie widać i roleta przytem do połowy zwieszona.
— Niechże pan pójdzie i słówko tylko piśnie Zacharowi, on zaraz panu bab do tego zaproponuje i na cały dzień z domu wypędzi!
Obłomow zamyślił się, a Aleksiejew bębnił palcami po stole, przy którym siedział i bezmyślnie wodził oczyma po ścianach i po suficie.
— Jakże będzie? Co robić? Czy ubiera się pan, czy nie? — zapytał po kilku chwilach.
— Co?
— Do Katerinenhof przecie.
— Co wam tak wpadł do głowy ten Katerinenhof — z gniewem odezwał się Obłomow. — Nie chce pan tu siedzieć? Zimno w pokoju, zapach może jaki nieprzyjemny, że się pan tak szarpie.
— Ależ nie. U pana zawsze mi bardzo przyjemnie... Zupełnie jestem zadowolony — rzekł Aleksiejew.
— A gdy tu dobrze, pocóż szukać innego miejsca? Zostań pan lepiej cały dzień u mnie, zjemy obiad, a wieczorem — z Panem Bogiem! Ale! Ja przecież nie mogę jechać! Przecież dziś sobota — Tarantjew u mnie na obiedzie.
— Jeżeli to tak... bardzo dobrze... jak wy... — odpowiedział Aleksiejew.
— A o moich kłopotach ja nic panu nie mówiłem? — z żywością zapytał Obłomow.
— O jakich sprawach? Nic nie wiem — rzekł Aleksiejew, wpatrując się w niego.
— Dlaczego ja nie wstaję tak długo? Oto tak leżę i myślę, jak się z biedy wyplątać?
— Cóż to takiego? — spytał Aleksiejew, usiłując zrobić wystraszoną minę.
— Dwa nieszczęścia! Sam nie wiem, jak z tego wybrnę!
— Jakież to?
— Mieszkanie wypowiedzieli mi... wyobraź pan sobie. Trzeba się przenosić.
Co to kłopotu, targania się — pomyśleć straszno! Od ośmiu lat przecież tu mieszkam. Piękną sztuczkę urządził ze mną gospodarz! Proszę wynosić się — powiada — jak najprędzej.
— Jak najprędzej? Nagli — widocznie potrzebuje. Przenosiny — to bardzo przykra rzecz. Z przenosinami mnóstwo zawsze kłopotów — rzekł Aleksiejew. — Mnóstwo rzeczy się zgubi, potłucze się... to bardzo przykro. A pańskie mieszkanie takie przyjemne — ile pan płaci?
— Niełatwo znaleźć drugie takie mieszkanie, w dodatku w pośpiechu. Mieszkanie suche, ciepłe, dom spokojny, raz tylko przez ten czas mnie okradli. Ot, sufit, naprzykład, wydaje się niezbyt trwałym, zaprawa odęła się, ale przecież się nie wali!
— Szczególna rzecz! — zauważył Aleksiejew, kiwając głową.
— Gdyby to można tak się urządzić, ażeby... się nie przenosić? — w zamyśleniu, niby sam do siebie, przemówił Obłomow.
— Przecież pan wynajmuje ten lokal kontraktowo! — rzekł Aleksiejew, oglądając pokój od sufitu do podłogi.
— Tak, ale termin już minął... a potem już płaciłem miesięcznie, tylko nie wiem właściwie, od jakiego czasu.
— Cóż pan myśli robić? — spytał po pewnym czasie Aleksiejew — zostać czy wyprowadzić się?
— Zupełnie nie myślę o tem... nawet myśleć nie chcę. Niech Zachar coś wymyśli.
— A niektórzy tak bardzo lubią przeprowadzki! — odezwał się Aleksiejew — i tylko w tem przyjemność upatrują, że mogą ciągle mieszkanie zmieniać.
— Niech i ci „niektórzy“ zmieniają mieszkania. A ja znosić nie mogę wszelkich zmian — tem bardziej mieszkań! — rzekł Obłomow. — Niechno pan spojrzy, co rządca pisze do mnie. Zaraz panu list pokażę... gdzie też ten list? Zachar! Zachar!
— O, Matko Boska! — zachrypiał Zachar, zeskakując z przypiecka. — Żeby też mnie Pan Bóg zabrał z tego świata!
— Cóż, znalazłeś list?
— Gdzież go będę szukał? Czy ja wiem, jaki list panu potrzebny? Nie umiem przecież czytać.
— Wszystko jedno, ale poszukaj.
— Przecież wczoraj wieczorem pan sam jakiś list czytał, a potem już go nie widziałem.
— Gdzieżby się on zapodział? — z gniewem odezwał się Ilja Iljicz. — Przecież go nie połknąłem. Doskonale pamiętam, żeś ty go z rąk moich wziął i gdzieś tu wetknął. Otóż i list — widzisz!
Podniósł kołdrę i z fałdów jej wypadł list.
— A pan zawsze wszystko na mnie składa...
— No, dosyć tego, dosyć! — równocześnie prawie mówili Obłomow i Zachar.
Zachar wyszedł, a Obłomow począł czytać list, pisany jakimś kwasem, na szarym papierze, zapieczętowany pospolitym lakiem. Wielkie blade litery, nie dotykając się siebie, ciągnęły się uroczystą procesją po równi pochyłej od górnego rogu do dolnego. Pochód ten przerywał się niekiedy wielkim żydem atramentowym.
„Wielmożny Panie — rozpoczął Obłomow — wysoko urodzony ojcze nasz i karmicielu, Ilja Iljicz...“
Po tym wstępie Obłomow opuścił kilka powitań i życzeń zdrowia i od środka czytał znowu:
„Donoszę twojej barskiej miłości, że w twojej ojcowiźnie wszystko idzie dobrze. Od czterech przeszło tygodni niema deszczu, widocznie rozgniewaliśmy Pana Boga, że deszczu nie posyła. Najstarsi ludzie takiej posuchy nie pamiętają. Jare posiewy spaliło, jak ogniem. Oziminy w niektórych miejscach gąsienica zjadła, w innych mrozy uszkodziły. Przeoraliśmy część na jare zboża, ale niewiadomo, co z tego będzie... Może miłościwy Pan Bóg zlituje się nad twoją barską miłością, a o siebie nie troszczymy się, gdyby nawet zdechnąć wypadło. Przed dniem św. Iwana trzech chłopów uciekło: Łaptjew, Bułoczek, a także Waśka, Kuzniecowa syn. Wypędziłem baby, aby szły szukać mężów, poszły i nie wróciły. Powiadają, że mieszkają w Czełkach, a do Czełek pojechał kum mój z Werchlewa. Rządca go tam wysłał, powiadają, że jakąś sochę zamorską przywieźli, kazał na tę sochę popatrzyć. Nakazywałem mu o zbiegłych chłopach, kłaniałem się sprawnikowi i prosiłem, powiada: „podaj bumagę, a wtenczas spróbujemy wszelkich sposobów, aby zbiegłych powrócić do miejsca zamieszkania“, a oprócz tego nic nie powiedział, a ja upadłem do nóg jego i ze łzami błagałem, a on grubym głosem krzyknął: „ruszaj precz! powiedziano tobie, że wszystko będzie zrobione, co można — podaj bumagę!“ A bumagi ja nie podawał. A nająć u nas nikogo nie można — wszystko idzie na Wołgę, na robotę, na barkasy wynajmują się. Taki to teraz głupi naród u nas, ojczulku Ilja Iljicz! Płótna naszego w tym roku na jarmark wysyłać nie będę — suszarnię i blechownię na klucz zamknąłem, a Syczudze kazałem dzień i noc pilnować, aby czego pańskiego nie ukradli, — on chłop trzeźwy, a ja sam także dzień i noc pilnuję jego. Inni mocno piją i wypraszają się na „obroki“ — na wolne roboty za pewną opłatą właścicielowi. W opłatach podatkowych także braki: tego roku, ojczulku nasz, będzie mały dochodzik, pewnie o jakie dwa tysiące mniej w stosunku do zeszłego roku, oby tylko posucha ostatecznie nas nie zrujnowała. A to wyślemy, o czem Twojej Miłości piszę“.
Potem następowały zapewnienia wierności i podpis: „Starosta twój — rządca z chłopów miejscowych — najniższy rab Prokop Wytiahuszkin, własną ręką rękę przyłożył“. Z powodu nieumiejętności pisania starosty stał krzyżyk i dopisek: „A pisał to ze słów starosty szwagier jego, Demko Kriwoj“.
Obłomow spojrzał na koniec listu.
— Ani miesiąca ani roku niema — zauważył Obłomow — widocznie list od zeszłego roku leżał u starosty. Dlatego też tu i dzień św. Iwana i posucha! Przypomniał sobie!
Obłomow zamyślił się.
— Ha, jak to się panu podoba! Proponuje „jakoby ze dwie tysiączki mniej“.
Ileż to pozostanie? Ileż to ja zeszłego roku miałem? Ja nie mówiłem panu?
Aleksiejew podniósł oczy do sufitu i zamyślił się.
— Trzeba Sztolca zapytać, jak przyjedzie — ciągnął Obłomow — zdaje się, siedem czy osiem tysięcy... Źle nie zapisywać! On teraz sprowadzi dochód do sześciu tysięcy... Przecież ja z głodu umrę... z czego żyć?
— Pocóż się martwić, Ilja Iljicz? — pocieszał Aleksiejew. — Dwa tysiące, to nie żarty. Powiadają, że Aleksy Łogin w tym roku będzie miał także o dwa tysiące mniej... otrzyma tylko dwanaście zamiast czternastu tysięcy.
— Ależ dwanaście, to nie sześć! — przerwał mu Obłomow. — Zupełnie mnie zdenerwował rządca. Jeżeli rzeczywiście nieurodzaj i posucha, to pocóż mnie martwić?
— Tak... rzeczywiście... — począł Aleksiejew — nie należało. Ale czyż można delikatności oczekiwać od chama. Oni nic nie rozumieją.
— Cóżbyś pan zrobił na mojem miejscu! — spytał Obłomow, wpatrując się pytająco w Aleksiejewa, ze słodką nadzieją — a może on przecież coś wymyśli?
— Trzeba zastanowić się, Ilja Iljicz, niepodobna zdecydować odrazu.
— Do gubernatora chyba napisać, czy co? — w zamyśleniu mówił Obłomow.
— A kto u was gubernatorem? — spytał Aleksiejew.
Ilja Iljicz nie odpowiadał. Zamyślił się. Aleksiejew zamilkł i także myślał o czemś.
Obłomow, obracając list w ręku, ujął głowę w dłonie, łokcie o kolana oparł i tak siedział czas jakiś pod wpływem bezpłodnych myśli.
— Gdybyż przynajmniej choć Sztolc prędzej przyjechał! — przemówił wreszcie.
Pewnie, że rychło wróci, a licho wie, gdzie on się teraz szasta. Onby coś poradził.
Znowu posmutniał. Długo obaj milczeli. Obłomow ocknął się pierwszy.
— Trzeba coś robić koniecznie! — rzekł z akcentem stanowczym — i o mało nie powstał z pościeli — działać jak najrychlej, nie zwlekając. Najprzód...
W tej chwili odezwał się gwałtownie dzwonek, tak, że Obłomow i Aleksiejew drgnęli, a Zachar w jednej sekundzie zeskoczył z leżanki.
— W domu? — odezwał się w przedpokoju gruby i donośny głos.
— Dokądże w tym czasie iść? — jeszcze niegrzeczniej odpowiedział Zachar.
Wszedł człowiek około czterdziestu lat, należący do kategorji olbrzymów: wysoki, o szerokich plecach, masywnej postawy, z wydatnemi rysami twarzy, o wielkiej głowie, lecz krótkiej i szerokiej szyi, z wielkiemi wybałuszonemi oczyma, o mięsistych wargach. Spojrzenie na tego człowieka nasuwało myśl o czemś pospolitem i niechlujnem. Widać było, że on nie zwracał zbyt wielkiej uwagi na czystość swego ubrania. Golił się również niezbyt często. Widocznie było to dla niego rzeczą obojętną. Brak estetyki w ubraniu nie martwił go. Nosił je z cyniczną obojętnością.
Był to Michej Andreicz Tarantjew, ziomek Obłomowa.
Tarantjew patrzył na wszystko ponuro, z odcieniem pogardy, z jawną nieżyczliwością do wszystkiego, co go otaczało, gotów łajać wszystkich i wszystko na świecie, jak gdyby obrażony niesprawiedliwością, niedość oceniany w swojej godności, jak prześladowany przez los silny charakter, który niedobrowolnie i ponuro mu się poddaje.
Ruchy jego były śmiałe i zamaszyste. Przemawiał głośno i ostro, prawie zawsze gniewnie. Z większego oddalenia wydawało się, jak gdyby puste wozy przez most przejeżdżały. Nie krępował się on nigdy niczyją obecnością, w kieszeni nie szukał wyrazów, wogóle ze wszystkimi zachowywał się w sposób grubjański, nie wyłączając przyjaciół, jak gdyby dawał do zrozumienia, że rozmawiając z człowiekiem, lub nawet będąc u niego na obiedzie czy wieczerzy, zaszczyt mu czyni.
Tarantjew miał rozum bystry i przebiegły. Nikt lepiej od niego nie rozstrzygał jakiejś sprawy codziennej, lub zagmatwanej sprawy sądowej. On w mig tworzył cały plan postępowania w tym lub innym wypadku, bardzo zręcznie przytaczał dowody, a wkońcu zawsze jeszcze nagadał niegrzeczności temu, kto się go radził.
Sam zaś, jak przed dwudziestu pięciu laty, jako pisarz w jakiejś kancelarji, rozpocząwszy swoją karjerę, tak na tym samym urzędziku doczekał się siwego włosa. Ani jemu, ani też żadnemu z jego zwierzchników nie przychodziła myśl do głowy o awansie.
Rzecz w tem, że Tarantjew był tylko majster od gadania. Słowami wszystkie kwestje on rozwiązywał jasno i łatwo, ale gdy tylko trzeba było palcem ruszyć i sprawę popchnąć, czyli jego własną teorję zastosować, przedstawiał się on zupełnie innym człowiekiem: sprawa wydawała mu się ciężką, zdrowie nie dopisywało, nie wypadało tak robić, podsuwała się inna sprawa, ale którą tylko weźmie w swoje ręce, z każdej Bóg wie, co zrobi. Zupełnie jak dziecko: tu nie dopatrzy, tam nie zna jakiejś drobnostki, ówdzie spóźni się i zakończy tem, że całą sprawę w połowie rzuci, albo też ją rozpocznie od końca i tak wszystko popsuje, że nietylko nie można złego poprawić, ale jeszcze wyłaje zato.
Ojciec jego, pisarz starego typu na prowincji, pozostawił synowi w spadku umiejętność pokątnego adwokatowania i swoje w tym kierunku doświadczenie, zręcznie nabyte w gmachu sądowym. Ale los inaczej pokierował. Ojciec, który sam kiedyś nabywał nauki za liche miedziaki, nie chciał, ażeby syn jego był zacofańcem i pragnął, ażeby się nauczył czegokolwiek, trochę więcej, niż pokątnego adwokatowania. Przez trzy lata posyłał go przeto do popa, ażeby się uczył łaciny.
Zdolny chłopak w ciągu trzech lat zgryzł gramatykę i syntaksę, i już począł trochę rozumieć Korneljusza Neposa, gdy ojciec zawyrokował, że i tego dosyć, co umiał, gdyż i te szczupłe wiadomości dają mu ogromną przewagę nad starem pokoleniem i że dalsza nauka mogłaby nawet zaszkodzić mu w służbie w sądownictwie.
Szesnastoletni Michej, nie wiedząc, co robić ze swoją łaciną, począł w domu rodzicielskim zapominać ją potrosze w oczekiwaniu zaszczytu asystowania stronom w sądzie ziemskim lub powiatowym. Uczestniczył natomiast we wszystkich hulankach i w tej właśnie szkole, śród szczerej zabawy, rozwinął się bystry umysł młodego człowieka.
Z młodzieńczą wrażliwością wsłuchiwał się w opowiadania ojca i jego kolegów o różnych sprawach cywilnych i kryminalnych, o wyjątkowo ciekawych wypadkach, jakie zdarzały się w praktyce wszystkich „chodatajów“ starych czasów.
Wszystko to nie doprowadziło do niczego. Z Micheja nie wyrobił się człowiek czynu, chociaż wszelkie usiłowania ojca chyliły się ku temu, i może byłyby się zakończyły pożądanym skutkiem, gdyby los nie stanął na przeszkodzie zamiarom starego ojca. Michej przyswoił sobie w samej rzeczy całą teorję ojcowskich rozmów, należało ją tylko zastosować, ale z powodu śmierci ojca nie zdołał zostać aplikantem sądowym. Zawiózł go do Petersburga jakiś przyjaciel ojca, umieścił jako pisarza w jakiejś instytucji — i zapomniał o nim.
Tak więc Tarantjew pozostał teoretykiem przez całe życie. Na służbie nic nie miał do czynienia z łaciną i bardzo niewyraźną teorją prowadzenia tak lub inaczej różnych czystych i nieczystych spraw. Nosił więc w sobie spoczywającą świadomość siły, zamkniętej na zawsze przez wrogie mu okoliczności, bez nadziei ujawnienia jej. Tak, według bajek, zamykane były w zaczarowanych ścianach złe duchy, pozbawione możności szkodzenia ludziom. Może skutkiem tej świadomości siły w sobie, Tarantjew był gburowaty w stosunkach, nieżyczliwy, zawsze zły i opryskliwy.
Z goryczą i pogardą patrzył na swoje codzienne zajęcia: przepisywanie różnych „papierów“, zeszywanie fascykułów różnych spraw i t. p. Uśmiechała mu się zdaleka jedyna, ostatnia nadzieja — przejść na służbę do monopolu spirytusu. Na tej drodze tylko widział dogodną dla siebie zamianę specjalności, pozostałej po ojcu, lecz nie zdobytej. W oczekiwaniu tego, gotową już teorję, stosowaną przez ojca do działalności i życia, kubanów i przecherstwa, pominąwszy główne i godne jej zastosowanie na prowincji, przystosowywał do wszelkich możliwych warunków własnego życia w Petersburgu. Teorję tę stosował do wszystkich swoich przyjacielskich stosunków, pominąwszy urzędowe.
Był to kubaniarz w duszy, według znanej mu teorji; brał kubany z braku spraw i stron, od kolegów służbowych, od przyjaciół, Bóg wie, jak i zaco. Zmuszał, kogo tylko mógł, przebiegłością i narzucaniem się do traktamentu, wymagał od każdego niezasłużonego szacunku, bywał natrętnym. Nigdy nie wstydził się i nie martwił tem, że ubranie jego było wyszargane, ale mocno się niepokoił, gdy w perspektywie dnia nie widział, gdzieby można było zjeść obfity obiad, a dobrze go podlać winem i wódką.
Wobec swoich znajomych był on w roli brytana łańcuchowego, który szczeka na wszystkich, nie pozwala nikomu ruszyć się, ale który niewątpliwie wlot pochwyci kawał mięsa, bez względu nato, kto go rzuci i skąd on leci.
Tacy to byli obaj goście Obłomowa.
Poco ci dwaj rosyjscy proletarjusze chodzili do niego? Wiedzieli bardzo dobrze, dlaczego: pić, jeść i palić dobre cygara. Znajdowali tam ciepłe, wygodne mieszkanie i, jeśli nie życzliwe, to obojętne przyjęcie.
Ale poco wpuszczał ich do siebie Obłomow? Wątpię, czy zdawał sobie z tego sprawę. Zdaje się jednak z tej racji, że dotychczas w naszych dalekich prowincjonalnych Obłomówkach, w każdym zamożnym domu, tłoczy się gromadka podobnych figur, obojga płci, bez chleba, bez rzemiosła, bez rąk zdatnych do pracy produkcyjnej, obdarzona tylko żołądkiem do trawienia, — ale zawsze z tytułem lub godnością urzędową.
Nie brak jeszcze sybarytów, którzy takich ludzi uważają za uzupełnienie swego życia. Oni nudziliby się bez tego na świecie. Któż znajdzie wtenczas zapodzianą gdzieś tabakierkę, kto podniesie chusteczkę do nosa, gdy spadnie? Przed kim można uskarżać się na ból głowy, licząc na współczucie, opowiedzieć przykry sen i poprosić o wytłumaczenie? Kto będzie czytać książkę przed zaśnięciem i pomoże zasnąć? Niekiedy takiego proletarjusza wysyła się do pobliskiego miasteczka po sprawunki, używa się go do pomocy w gospodarstwie. Nie można przecież samemu zajmować się wszystkiem!
Tarantjew wywoływał dużo hałasu, wyprowadzał Obłomowa z nieruchomości i nudów. Krzyczał, kłócił się, urządzał rodzaj widowiska, ułatwiając w ten sposób Obłomowowi milczenie i bezczynność. Do pokoju, w którym panowała senność i cisza, Tarantjew wnosił ruch i życie, a niekiedy i wiadomości z zewnątrz. Obłomow mógł słuchać, patrzeć, nie poruszając nawet palcem, na coś hałaśliwego, ruchomego, gadającego. Posiadał przytem tę dobroduszność, iż wierzył, że Tarantjew może istotnie dać mu jakąś dobrą radę.
Wizyty Aleksiejewa znosił z innego zupełnie, ale ważnego powodu. Gdy Obłomow chciał spędzać czas według swego upodobania, to jest leżeć milcząc, drzemać lub chodzić po pokoju, Aleksiejewa jak gdyby nie było w pokoju: on także milczał, drzemał, zaglądał do książki, przyglądał się, ziewając do łez, obrazom i różnym drobnostkom. W takim stanie mógł przetrwać trzy doby. Gdy Obłomow nudził się samotnością i uczuł potrzebę mówienia, czytania, rozprawiania lub był nieco wzburzony — był on zawsze pokornym i usłużnym słuchaczem, współczującym, z jednaką cierpliwością milczący, jak słuchający rozmowy i podzielający jego poglądy, bez względu nato, jakie były.
Inni goście odwiedzali go rzadko, zachodzili na kilka minut, jak trzej pierwsi. Z tymi wszystkimi Obłomow powoli zrywał stosunki. Zainteresował się czasem jakąś wiadomością, kilkominutową rozmową, potem, zadowolony, milczał. Im trzeba było odpłacać wzajemnością, udawać zainteresowanie tem, co ich interesowało. Oni w tłumie ludzkim kąpali się niejako; każdy rozumiał życie po swojemu, czego zgoła nie chciał rozumieć Obłomow, a tymczasem oni wciągali go w ten wir życia. To właśnie mu nie podobało się, odtrącało go, nie odpowiadało jego nastrojowi.
Był jednak jeden człowiek, który także mącił mu spokój. On lubił i nowiny, i świat, i naukę, i życie, ale je pojmował głębiej, szerzej. Obłomow, chociaż był grzeczny dla wszystkich, jego jednego kochał, jemu jednemu wierzył, może dlatego, że rósł, uczył się i żył z nim razem. Był to Andrej Iwanowicz Sztolc.
On podróżował, ale Obłomow oczekiwał jego powrotu z dnia na dzień.
— Jak się masz, zemlaku — urwanym głosem przemówił Tarantjew, wyciągając obrosłą włosem rękę do Obłomowa. — Cóż, to ty leżysz dotychczas, jak kłoda?
— Nie zbliżaj się! Nie zbliżaj się! Przychodzisz z zimna! — mówił Obłomow, przykrywając się kołdrą.
— Cóż jeszcze wymyślisz — z zimna! — krzyknął Tarantjew. — No, no, bierz rękę, kiedy ci podaję! Wkrótce już dwunasta godzina, a ty jeszcze miętosisz się w łóżku!
Chciał dźwignąć Obłomowa z łóżka, ale Obłomow uprzedził go, zwiesiwszy szybko obie nogi i odrazu trafił niemi w pantofle.
— Właśnie sam już chciałem wstać — odpowiedział ziewając.
— Wiem ja, jak ty wstajesz: tybyś tu i do obiadu się miętosił. Hej! Zachar! Gdzież ty tam schowałeś się, stary durniu! Prędzej! Pomagaj panu się ubierać.
— A pan niech sobie sprawi własnego Zachara, a potem będzie go pan łajał! — odpowiedział Zachar, wchodząc do pokoju i złośliwie spojrzawszy na Tarantjewa. — Oto naniósł pan błota, jak jaki roznosiciel z ulicy — dodał.
— On jeszcze tu gada, — małpi pysk! — rzekł Tarantjew i podniósł nogę, aby ztyłu kopnąć Zachara, ale Zachar stanął, odwrócił się do niego i przybrał pozę obronną.
— Niech pan tylko trąci! — zachrypiał po swojemu. — Co to takiego? Ja odejdę — rzekł i począł się cofać.
— Ależ daj pokój, Michej Andreicz! Jakiś ty niespokojny! Poco go zaczepiasz — rzekł Obłomow. — Zachar! Dawaj, co trzeba!
Zachar wrócił i, spoglądając ukosem na Tarantjewa — szybko przeszedł koło niego.
Obłomow, oparłszy się o niego, niby niedbale, jak człowiek bardzo zmęczony, dźwignął się z pościeli i, niechętnie przeszedłszy do fotelu, usiadł i siedział bez ruchu.
Zachar wziął ze stolika pomady, grzebień i szczotkę, napomadował włosy, rozczesał, podzielił i szczotką wygładził.
— Będzie się pan teraz umywał?
— Poczekam trochę, a ty odejdź.
— A to dopiero! I pan tutaj! — zawołał Tarantjew, zwracając się do Aleksiejewa, gdy Zachar włosy przyczesywał. — Dawno pana nie widziałem. Krewny pański, to wielka świnia. Dawno to chciałem panu powiedzieć.
— Jaki krewny? Ja nie mam wcale krewnych — trwożliwie odpowiedział Aleksiejew zdziwiony, wytrzeszczywszy oczy na Tarantjewa.
— No, ten, co służy tu. Afanasjew go zowią — jakto, nie krewny!
— Ależ ja nie Afanasjew, lecz Aleksiejew i nie mam wcale krewnych.
— Jakto, nie krewny! Taki przecież, jak pan, niepokaźny i także zowią go Wasilej Nikołajewicz.
— Jak Boga kocham, nie krewny! Ja jestem Iwan Aleksiejewicz.
— Wszystko jedno! Podobny do pana. Tylko on świnia, proszę mu to powiedzieć, jak się z nim pan zobaczy.
— Ja go nie znam i nigdy nie widziałem! — odpowiedział Aleksiejew, otwierając tabakierkę.
— Dajno powąchać! — rzekł Tarantjew. — Ależ to prosta tabaka, nie francuska. Tak jest — zawyrokował powąchawszy. — Dlaczego nie francuska — dokończył ostro. — Tak, takiej świni, jak pański krewny, ja jeszcze nie widziałem — ciągnął Tarantjew. — Przed dwoma laty mniej więcej pożyczyłem od niego pięćdziesiąt rubli. No! Wielka to suma pięćdziesiąt rubli — łatwo zapomnieć przecie. Nie, on pamięta. Po upływie miesiąca spotykamy się: „a jakże dłużek?“ — pyta. Znudził mnie poprostu. Nie dość tego, wczoraj przychodzi do kancelarji: „pewnie pan teraz pensję otrzymał, więc i dług może oddać“. Dałem mu dobrą pensję, począłem przy wszystkich wstydzić, ledwie do drzwi trafił. „Ubogi człowiek, sam potrzebuje“. Przecież i ja potrzebuję. Cóż to ja bogacz jestem, ażeby mu pięćdziesiąt rubli rzucać. Dajno, kochanku, cygaro.
— Cygara są w pudełku, na etażerce — odpowiedział Obłomow.
Zamyślony siedział w fotelu w leniwie niedbałej pozycji, nie zwracając wcale uwagi nato, co się koło niego działo, co się mówiło. Troskliwie przypatrywał się i gładził swoje białe ręce.
— Zawsze te same? — ostro spytał Tarantjew, wyjąwszy cygaro i spoglądając na Obłomowa.
— Tak, te same — machinalnie odpowiedział Obłomow.
— A ja przecież ci mówiłem, abyś innych kupił, zagranicznych. Otóż tak ty pamiętasz, co ci mówię! Pamiętaj, aby na następną sobotę były koniecznie, bo nie przyjdę. Ależ to paskudztwo! — zawołał, zapaliwszy cygaro i wciągnąwszy parę łyków dymu. — Zupełnie palić nie można!
— Ty wcześnie dzisiaj przyszedłeś, Michej Andreicz — rzekł Obłomow, ziewając.
— Sprzykrzyłem się tobie, czy co?
— Nie, ja tylko tak zauważyłem. Zwykle przychodzisz wprost na obiad, a teraz dopiero pierwsza godzina.
— Ja umyślnie wcześnie przyszedłem, aby się dowiedzieć, jaki będzie obiad. Zwykle Bóg wie czem mnie karmisz, przyszedłem przeto dowiedzieć się: jaki też to na dzisiaj zamówiłeś obiad?
— Dowiedz się w kuchni — odpowiedział Obłomow.
Tarantjew wyszedł.
— Zmiłuj się! — zawołał wróciwszy — wołowina i cielęcina! Ech, bracie Obłomow, nie umiesz żyć, a przecież obywatel ziemski! Jakiś ty barin? Żyjesz po mieszczańsku, nie umiesz ugościć przyjaciela. Maderę kupiłeś?
— Nie wiem, zapytaj Zachara, — nie słuchając prawie, odpowiedział Obłomow — tam pewnie jest wino.
— To, pewnie dawne, od Niemca. O, nie, kup w angielskim sklepie.
— I tego wystarczy — jeszcze posyłać!
— Poczekaj! Daj pieniądze, ja będę przechodził tamtą stroną, po drodze kupię. Muszę jeszcze zajść do znajomego.
Obłomow przewracać począł w pudełeczku i wyjął dziesięciorublową czerwoną asygnatę.
— Madera kosztuje siedem rubli, a tu masz dziesięć — zauważył.
— Daj wszystko, sam resztę zwrócę. Nie bój się.
Pochwycił z rąk dziesięciorublówkę i zręcznie wsunął do kieszeni.
— No, więc idę! — zawołał Tarantjew — a na piątą godzinę wrócę. Muszę jeszcze tu i owdzie zajść. Obiecano mi jakieś zajęcie w kantorze monopolowym... kazano się dowiadywać... Ale ot co, Ilja Iljicz, czybyś ty dzisiaj nie najął powozu do Katerinenhof — i mnie byś zabrał.
Obłomow głową pokiwał przecząco.
— Lenistwo czy skąpstwo? Tyś worek prawdziwy — powiedział. — Tymczasem — dowidzenia.
— Poczekaj, Michej Andreicz! — zawołał Obłomow. — Muszę się z tobą naradzić w pewnej sprawie.
— Cóż tam jeszcze? Mów prędzej, nie mam czasu.
— Widzisz... dwa nieszczęścia na mnie spadły nagle. Z mieszkania pędzą...
— Pewnie nie płacisz, więc słusznie! — odpowiedział Tarantjew i chciał odejść.
— Gadaj z nim! Komorne ja zawsze naprzód płacę. Wcale nie, moje mieszkanie chcą przerabiać... Ależ poczekaj! Dokąd śpieszysz? Powiedz, co robić? Naglą... powiadają, ażebym się za tydzień wynosił...
— Cóż ja za doradca jestem? Daremnie wyobrażasz sobie...
— Ja zupełnie nic sobie nie wyobrażam. Nie żartuj i nie krzycz, ale pomyśl raczej, co robić. Ty człowiek praktyczny...
Tarantjew już go nie słuchał, lecz myślał nad czemś.
— No, niech tak będzie! Podziękuj mnie — rzekł on zdejmując kapelusz i siadając — i do obiadu każ podać szampana. Sprawa twoja załatwiona.
— Cóż takiego? — spytał Obłomow.
— Szampan będzie?
— Może być, jeżeli rada będzie tego warta.
— Nie, ty nie zasługujesz nato, aby ci rady dawać. Czy ja ci daremnie mam radzić? Poradź się jego — wskazał na Aleksiejewa — albo jego krewnego.
— No, no, dosyć... gadaj — naglił Obłomow.
— Oto tak... jutro możesz przeprowadzić się na inne mieszkanie.
— Co za pomysł! O tem ja sam wiedziałem.
— Czekaj! Nie przeszkadzaj! — krzyknął Tarantjew. — Jutro możesz przeprowadzić się do mojej kumy na Wyborgską stronę.
— Coś ty wymyślił! Na Wyborgską stronę? Ależ tam w zimie, powiadają, wilki wyją.
— Zdarza się... przybiegają z ostrowów, ale cóż to ciebie obchodzi?
— Tam nudy, pustka, nikogo niema.
— Łżesz! Tam kuma moja mieszka... ma własny dom z wielkiemi ogrodami. Jest to kobieta szlacheckiego urodzenia, wdowa z dwojgiem dzieci. Przy niej brat mieszka, nieżonaty, ale głowa! — nie taka, jak u tego, co w kącie siedzi — rzekł wskazując Aleksiejewa. — Mnie z tobą razem za pas wetknie.
— Ale cóż to wszystko mnie obchodzi? — z akcentem niecierpliwości odpowiedział Obłomow. — Ja się tam nie przeprowadzę.
— Zobaczymy, czy ty się nie przeprowadzisz. Nie, bracie, skoro o radę pytasz — to słuchaj, co mówię.
— Nie przeprowadzę się tam — odciął stanowczo Obłomow.
— Kiedy tak, to niech cię djabli wezmą! — odpowiedział Tarantjew, nałożywszy kapelusz i ku drzwiom ruszył.
Nawrócił jednak.
— Dziwak jesteś — rzekł. — Tak ci tutaj słodko siedzieć?
— Wszystko w pobliżu — mówił Obłomow. — Tu są i sklepy, i teatr, i przyjaciele, i znajomi... Środek miasta... wszystko...
— Co-o-o? — przerwał mu Tarantjew — a dawnoś ty z domu wychodził? Powiedzno? Kiedy byłeś w teatrze? Do jakich znajomych chodzisz? Pytam cię: na jakiego djabła tobie ten środek miasta?
— Jakto, naco? Różnie się zdarza.
— Widzisz — i sam nie wiesz, naco! A tam, pomyśl tylko: będziesz mieszkać u mojej kumy, szlachetnej kobiety, w spokoju, cicho, nikt cię nie ruszy, żadnego hałasu, wszędzie czysto, przyjemnie. Spójrz tylko — przecież ty mieszkasz, jak w brudnym zajeździe, a przecież jesteś barin, pomieszczik! A tam — czystość, cisza. Jest z kim i słowo zamienić, jeśli się znudzisz. Oprócz mnie nikt cię odwiedzać nie będzie. Jest dwoje dzieci — baw się z niemi, ile chcesz! Czegóż chcesz więcej? A wygoda, wygoda jaka... Ile tu płacisz?
— Półtora tysiąca.
— A tam tysiąc zapłacisz prawie za cały dom! A jakie śliczne, jasne pokoje! Ona dawno pragnęła mieć cichego, akuratnego lokatora... Otóż, ja ciebie i polecam...
Obłomow niedecydująco głową pokiwał na znak protestu.
— Łżesz, przeprowadzisz się! — rzekł Tarantjew. — Pomyśl tylko: przecież to o połowę taniej wypadnie. Na samem mieszkaniu pięćset rubli oszczędzisz. Wikt będziesz miał dwa razy lepszy i czysty... Ani kucharka, ani Zachar okradać cię nie będą...
W przedpokoju słychać było mruczenie.
— I porządku więcej — ciągnął dalej Tarantjew. — Przecież teraz obrzydliwość bierze usiąść przy twoim obiedzie. Chcesz pieprzu — niema, octu — nie kupiono, noże nie oczyszczone, bielizna, jak mówisz, ginie, kurzu pełno wszędzie. Słowem, obrzydliwość! A tam kobieta będzie gospodarować! Ani tobie, ani twemu durniowi Zacharowi...
W przedpokoju słychać było silniejsze mruczenie.
— Temu staremu kundysowi — ciągnął Tarantjew — nie potrzeba będzie myśleć o niczem: wszystko będziesz miał gotowe. Nad czem tu myśleć? Przeprowadzaj się — i koniec...
— Jakże to tak nagle, ni z tego ni z owego na Wyborgską stronę...
— Gadaj z nim! — mówił Tarantjew, ocierając pot z czoła. — Teraz lato, a tam, to to samo, co na letnisku. Poco ty gnijesz tu przez całe lato na tej Grochowej? Tam ogród Bezborodki. Ochta pod bokiem. Newa o dwa kroki. Ogród do wyłącznego użytku, ani kurzu, ani braku powietrza! Niema o czem myśleć. Ja zaraz, jeszcze przed obiadem polecę do niej, daj mi pieniądze na dorożkę — a jutro wasza przeprowadzka!
— Co to za człowiek! — rzekł Obłomow. — Nagle wymyśli czort wie co takiego, — na Wyborgską stronę... Wymyślić nie trudno. Ty znajdź jakąś radę na to, ażeby tutaj pozostać. Od ośmiu lat tu mieszkam... nie chcę się przeprowadzać.
— Rzecz skończona! Ty się przeprowadzisz. Jadę natychmiast do kumy... potem dowiem się jeszcze tutaj...
Poszedł.
— Poczekaj! Poczekaj! Dokąd? — zatrzymywał go Obłomow. — Ja mam jeszcze ważniejszy interes do ciebie. Zobacz, jaki ja liścik miły od mego starosty otrzymałem, i zdecyduj, co mam robić.
— Uważasz... ty już takim się urodziłeś. Nic nie potrafisz sam zrobić. Wszystko — ja i ja. Do czego ty się przydałeś? Nie człowiek, ale prosto — słoma!
— Zachar! Gdzie ten list? — znowu gdzieś go Zachar zawieruszył.
— Oto właśnie list starosty — rzekł Aleksiejew, podając zmięty papier.
— Tak, właśnie ten list — potwierdził Obłomow — i począł czytać głośno.
— Co na to powiesz? Co mam robić? — spytał Ilja Iljicz, przeczytawszy go. — Posucha... niedopłaty podatkowe...
— Przepadłeś! Zupełnie przepadłeś! — mówił Tarantjew.
— Dlaczegoż przepadłem?
— Więc nie przepadłeś?
— Jeżeli przepadłem, to daj radę, aby złe poprawić.
— A cóż ty mnie zato?
— Mówiłem — będzie szampan, czegoż chcesz więcej?
— Szampan za wyszukanie mieszkania. Ja ci wyświadczam dobrodziejstwo, a ty nie odczuwasz tego, poprostu — jesteś niewdzięczny! Poszukaj sam mieszkania, ale co to mieszkanie! Najważniejszą rzeczą, że będziesz miał spokój, jakbyś mieszkał u własnej siostry. Dwoje dzieci, brat nieżonaty, ja będę odwiedzać cię codziennie...
— Dobrze, dobrze... — przerwał Obłomow — ty poradź mi teraz, co mam ze starostą począć?
— Nie, dodaj porteru do obiadu, to powiem.
— Porteru mu się zachciało! Mało ci?
— W takim razie, dowidzenia! — rzekł Tarantjew, wkładając kapelusz.
— Ach, Boże mój! Tu starosta pisze, że będzie „ze dwa tysiące mniej“, a on jeszcze porter dodał! Dobrze więc, kup porteru.
— Dawajże jeszcze pieniędzy! — rzekł Tarantjew.
— Przecież ci pozostanie reszta z czerwonej?
— A na dorożkę na Wyborgską stronę... — odpowiedział Tarantjew.
Obłomow wyjął jeszcze rubla i z niechęcią mu go podsunął.
— Starosta twój oszust! — ot, co ja ci powiem — odrzekł Tarantjew, chowając rubla do kieszeni, — a ty wierzysz mu, otworzywszy gębę. Słyszysz, jaką on piosnkę śpiewa: posucha, nieurodzaj, niedopłaty, chłopi uciekają. Łże, wszystko łże! Słyszałem, że w naszych stronach, w Szumiłowej ojcowiźnie, zeszłorocznym urodzajem wszyscy popłacili swoje długi, a Szumiłowski majątek tylko przecie o pięćdziesiąt wiorst od twego, a dlaczegoż tam posucha nie wypaliła zboża? Wymyślił niedopłaty! A czego on miał pilnować? Dlaczego zaniedbał? Skąd te niedopłaty? Cóż to, roboty czy odbytu w naszych stronach niema? To rozbójnik! Jabym go nauczył! Chłopi rozeszli się — a on sam przecież złupił z nich, ile zdołał — i rozpuścił, a sprawnikowi ani myślał się skarżyć.
— Nie może być — zaoponował Obłomow, — on przecież i odpowiedź sprawnika w liście przytacza, tak szczerze...
— Ach, ty! Nic nie rozumiesz! Wszyscy oszuści piszą bardzo gładko — możesz mi wierzyć! Oto, naprzykład, — mówił dalej, wskazując na Aleksiejewa — siedzi uczciwa dusza, owca prawdziwa a czy napisze on gładko? Nigdy! A krewny jego, chociaż świnia i bestja — ten napisze. I ty nie potrafisz napisać prosto. To znaczy, że starosta twój już dla tego samego jest skotem, że zręcznie i prosto napisał. Widzisz, jak słowa pięknie uszykował: „przywrócić na miejsce zamieszkania“.
— Cóż z nim począć?
— Natychmiast go wyrzuć!
— A kogo na jego miejsce? Ja nie znam przecież moich chłopów. Inny może jeszcze będzie gorszy... Od dwunastu lat nie byłem w majątku.
— Jedź sam na wieś. Bez tego nie obejdzie się. Pomieszkaj tam przez lato, a w jesieni — do nowego mieszkania. Ja już postaram się o to, ażeby było gotowe.
— Na nowe mieszkanie, sam, na wieś! Tylko rozpaczliwe projekty mi podsuwasz, — z niechęcią odpowiedział Obłomow. — Nie, ażeby uniknąć ostateczności, przytrzymywać się środka...
— No, bracie Ilja Iljicz, ty się zmarnujesz zupełnie. Ja na twojem miejscu zadłużyłbym majątek dawno, a za te pieniądze kupiłbym inny, albo dom tutaj, w dobrem miejscu — to warte twego majątku! Potem zadłużyłbym dom — a kupił inny... Gdybym ja miał twój majątek, toby dopiero o mnie ludzie zagadali.
— Przestań się chwalić, a wymyśl coś takiego, ażeby mieszkania nie zmieniać, na wieś nie jechać i żeby się wszystko zrobiło... — zauważył Obłomow.
— Ale czyż ruszysz się ty kiedykolwiek z miejsca — mówił Tarantjew. — Spójrz tylko na siebie, do czego ty zdatny? Jaki pożytek z ciebie ojczyźnie? Na wieś nie może jechać!
— Teraz nie czas jeszcze jechać — odpowiedział Ilja Iljicz — muszę pierwej wykończyć plan reorganizacji majątku, który mam zamiar przeprowadzić... Ale, wiesz co, Michej Andreicz — nagle zaczął Obłomow — pojedź ty. Sprawę całą znasz, miejscowość także, a ja nie pożałowałbym zwrócić ci koszta podróży.
— Cóż to ja, rządca twój jestem, czy co? — z dumą odpowiedział Tarantjew. — Ja już odzwyczaiłem się od obcowania z mużykami.
— Co robić? — w zamyśleniu mówił Obłomow. — Doprawdy nie wiem...
— Napisz do sprawnika, zapytaj, czy mówił mu starosta o włóczących się mużykach — radził Tarantjew — i poproś, ażeby zajechał na wieś. Potem napisz do gubernatora, ażeby kazał sprawnikowi dowiedzieć się o zachowaniu się starosty. „Proszę okazać Ekscelencjo ojcowskie współczucie i okiem miłościwem spojrzeć na nieuniknione grożące mi nieszczęście, skutkiem samowolnego zachowania się starosty, i zupełną ruinę, jaka mnie czeka wraz z żoną i drobnemi dziećmi, pozostawszy bez kawałka chleba wraz z dwanaściorgiem dzieci...“
Obłomow zaśmiał się.
— Gdzie ja znajdę tyle dzieci, jeśli mi je każą pokazać? — rzekł.
— Nie wyłguj się, pisz: z dwanaściorgiem dzieci... prześlizgnie się koło uszu... sprawdzać nikt nie będzie, ale zato będzie „naturalnie“... Gubernator odda list sekretarzowi, a ty i do niego napisz — rozumie się z dołączeniem — on wyda odpowiednie dyspozycje... Do sąsiadów się zwróć; kogo ty tam znasz?
— Dobrynicz blisko — rzekł Obłomow. — Ja tutaj widuję się z nim często. Teraz on tam właśnie.
— I do niego napisz, poproś pięknie: „zobowiążesz mnie pan głęboko i zrobisz wielką przysługę, jako chrześcijanin, przyjaciel i sąsiad“. Do listu dołącz jakiś petersburski prezencik... cygar, naprzykład. Tak zrób, a ty nic nie rozumiesz. Zgubiony człowiek! U mnie starosta potańczyłby. Dałbym mu. Kiedy tam poczta odchodzi?
— Pojutrze — odpowiedział Obłomow.
— Siadaj zatem i pisz zaraz!
— Ależ dopiero pojutrze, pocóż zaraz? — zauważył Obłomow. — Można przecież i jutro. Ale posłuchajno Michej Andreicz — dodał — dokonaj do reszty „dobrodziejstwa...“ Niech już tak będzie, a ja każę dodać do obiadu jeszcze jaką rybę, lub pieczeń z drobiu.
— Co więcej? — pytał Tarantjew.
— Siądź i napisz! Dużo ci to czasu zajmie, trzy listy napisać! Ty tak „naturalnie“ opowiadasz — dodał, usiłując ukryć uśmiech — a Iwan Aleksiejewicz mógłby przepisać...
— O, co jeszcze wymyślisz! — odpowiedział Tarantjew. — Mam jeszcze pisać! Ja już i w urzędzie od trzech dni nie piszę. Jak tylko siądę do pisania, zaraz łza z lewego oka płynie, a gdy się schylę — głowa mi się kręci... Leniwiec z ciebie, leniwiec! Za kopiejkę nawet nie pójdziesz, Ilja Iljicz.
— Ach, żeby choć Andrej rychlej wrócił! — powiedział Obłomow — onby poprawił wszystko.
— Ot, znalazłeś dobrodzieja! — przerwał mu Tarantjew. — Niemiec przeklęty, zręczna szelma!
Tarantjew odczuwał jakieś tajemnicze obrzydzenie w stosunku do cudzoziemców. W jego oczach Francuz, Niemiec, Włoch, Anglik byli synonimami oszusta, szachraja, rozbójnika. Nawet nie robił różnicy w narodowościach, wszyscy w jego oczach byli jednacy.
— Słuchaj Michej Andreicz! — ostro odezwał się Obłomow — prosiłem cię, abyś nie rozpuszczał języka, szczególnie o człowieku, którego cenię, który jest mi bliski...
— Bliski? — z nienawiścią odezwał się Tarantjew. — Cóż on — krewny jaki? Niemiec — wiadomo, i koniec.
— Bliższy od wszelkich krewnych... Ja wspólnie z nim rosłem, chodziłem do szkoły i nie pozwolę obrażać...
Tarantjew poczerwieniał ze złości.
— Ha, jeśli ty mnie zamieniasz na Niemca, to noga moja więcej u ciebie nie postanie.
Nałożył kapelusz i ku drzwiom ruszył. Obłomow nagle zmiękł.
— Uszanowałbyś w nim mego przyjaciela i ostrożniej odzywał się — oto, czego żądam. Zdaje się, niewielka usługa — dodał.
— Szanować Niemca? — rzekł z najwyższą pogardą Tarantjew. — Zacóż to?
— Już ci powiedziałem... chociażby zato, że rósł i uczył się razem ze mną.
— Wielka rzecz! Czy to z jednym człowiek się uczył!
— Gdyby on był tutaj, jużby mnie dawno wybawił ze wszystkich kłopotów i nie prosił ani o porter, ani o szampana — powiedział Obłomow.
— A... więc wymawiasz mi to! Niech cię djabli wezmą z twoim porterem i szampanem! Masz! Weź swoje pieniądze... Gdzież to je schowałem? Widzisz, zapomniałem zupełnie, gdzie włożyłem te przeklęte pieniądze!
Wyjął z kieszeni jakiś zasmolony, zapisany papierek.
— Nie, to nie to! — rzekł. — Gdzie u licha?
Przeszukiwał kieszenie.
— Nie trudź się, nie szukaj! — rzekł Obłomow. — Ja ci nie wymawiam, tylko proszę, abyś się odzywał grzeczniej o człowieku, którego szanuję i który tak wiele dobrego dla mnie zrobił...
— Wiele... — złośliwie zauważył Tarantjew. — Poczekaj, on jeszcze więcej zrobi, tylko go słuchaj!
— Poco mówisz mnie o tem? — spytał Obłomow.
— A poto, że gdy twój Niemiec obłupi cię ze skóry, ażebyś wiedział, jak zamieniać swego ziemlaka, rosyjską duszę, na jakiegoś włóczęgę...
— Posłuchaj Michej Andreicz... — zaczął Obłomow.
— Niema co słuchać! Słuchałem długo... Miałem z twego powodu dużo zmartwień! Bogu tylko wiadomo, ile razy zniewagę połknąłem... Ojciec jego tam w Saksonji chleba nie widywał, a tu przyjeżdża i nos zadziera do góry...
— Poco o umarłych mówisz? Czem zawinił ojciec?
— Obaj winni, ojciec i syn — ponuro odpowiedział Tarantjew i ręką machnął. — Niedarmo mój ojciec radził unikać Niemców, a on tylu ludzi różnych znał w swojem życiu!
— Dlaczegoż, naprzykład, nie podoba ci się ojciec! — pytał Ilja Iljicz.
— A dlatego, że przyjechał do naszej gubernji w jednym surducie i trzewikach, w późnej jesieni, a tymczasem synowi zostawił majątek — cóż to znaczy?
— Synowi zostawił tylko czterdzieści tysięcy. Z tego coś wziął w posagu za drugą żoną, a resztę zdobył tem, że belferował u różnych ludzi, majątkami rządził, pensje dobre brał. Czemże ojciec zawinił? Dlaczego syn winien?
— Piękny chłopczyk! W krótkim czasie z ojcowskich czterdziestu zrobił trzysta, dosłużył się radcy dworu, wielki uczony... a teraz gdzieś podróżuje! Wszędzie dobrze trafił! Czyż to wszystko prawdziwy rosyjski człowiek robić będzie? Rosyjski człowiek jedno sobie wybierze — i to nie śpieszy się, pomaleńku, cichutko, byle jak, a ten — patrz! Gdyby w monopolu pracował — no, wiadomo, z czego wzbogaciłby się, a to z niczego, tak sobie — fu! fu! To nieczyste sprawy! Jabym pod sąd oddał takich panów! Ot i teraz — włóczy się, Bóg wie gdzie — mówił Tarantjew. — Poco się on włóczy po cudzych krajach?
— Uczy się... Chce wszystko widzieć, wiedzieć.
— Uczyć się! Mało go jeszcze uczyli! Co to jest? On łże poprostu, nie wierz mu. On ciebie w żywe oczy oszukuje, jak małego chłopczyka. Czyż dojrzali już ludzie uczą się jeszcze? Słuchasz, co ci plecie? Czyż radcowie dworu uczą się? Ot, i ty byłeś w szkole, a czy teraz uczysz się? Cóż on tam, w niemieckiej szkole pewnie siedzi i lekcje kuje? Łże — i koniec. Słyszałem, że pojechał oglądać jakąś maszynę — pewnie prasę dla robienia rosyjskich bumażek... Jabym go wprost do więzienia... Akcje jakieś... Ach, te akcje, jak one mnie drażnią!
Obłomow zaczął się śmiać.
— Cóż ty mi zęby pokazujesz? Alboż to nieprawda, co mówię?
— No, zostawmy tę sprawę! — przerwał mu Ilja Iljicz. — Idź z panem Bogiem, dokąd chcesz, a ja z Iwanem Aleksiejewiczem popiszemy wszystkie te listy i postaram się naszkicować mój plan.... wszystko to razem zrobimy...
Tarantjew wyszedł do przedpokoju, nagle się wrócił.
— Zupełnie zapomniałem! Miałem interes do ciebie od rana — zaczął on łagodnym głosem. — Jutro mam być na weselu. Kokotow się żeni. Pożycz mi, ziemlaczku, twego fraka... mój, uważasz, trochę się obszargał...
— Jakże można — odpowiedział Obłomow nachmurzony z powodu takiej prośby. — Mój frak nie pasuje na ciebie.
— Przeciwnie, zupełnie pasuje — przerwał Tarantjew. — Pamiętasz, przymierzyłem kiedyś twój surdut, — jak ulany na mnie. Zachar! Chodźno tutaj, stary bydlaku — krzyknął Tarantjew.
Zachar ryknął jak niedźwiedź, ale nie przyszedł.
— Zawołaj go, Ilja Iljicz. Co to on u ciebie taki hardy — uskarżał się Tarantjew.
— Zachar! — zawołał Obłomow.
— A żeby was tam! — doleciało z przedpokoju, a równocześnie dał się słyszeć skok z przypiecka.
— No, czego pan chce? — zwrócił się do Tarantjewa.
— Przynieś tu mój czarny frak! — rozkazał Ilja Iljicz. — Michej Andreicz przymierzy, czy pasuje na niego... jutro na wesele chce pożyczyć...
— Nie dam fraka! — stanowczo odpowiedział Zachar.
— Jak ty śmiesz, kiedy pan ci każe? — krzyknął Tarantjew. — Dlaczego ty Ilja Iljicz nie oddasz go do domu poprawy?
— No, jeszcze czego brakło — starego do domu poprawy posyłać! — rzekł Obłomow. — Przynieś Zachar frak, nie sprzeciwiaj się!
— Nie dam! — chłodno odpowiedział Zachar. — Niech pierwej zwróci kamizelkę i naszą koszulę. Od pięciu miesięcy już u niego w gościnie. Kiedyś pożyczył na imieniny — i tyle tylko widziałem! Kamizelka aksamitna, a koszula z holenderskiego płótna, dwadzieścia pięć rubli kosztuje. Nie dam fraka!
— Nu, do widzenia! czort was bierz! — ze złością zawołał Tarantjew, odchodząc i grożąc Zacharowi pięścią. — Pamiętaj, Ilja Iljicz, ja wynajmę dla ciebie mieszkanie — słyszysz? — dorzucił.
— No, no, dobrze, dobrze! — niecierpliwie odpowiedział Obłomow, ażeby się tylko odczepić od niego.
— A ty napisz tam, co potrzeba — ciągnął Tarantjew. — Nie zapomnij napisać do gubernatora, że masz dwanaścioro dzieci, „jedno mniejsze od drugiego“. A o piątej, ażeby zupa była na stole! A czemu nie zamówiłeś „pieroga“?
Ale Obłomow milczał. Już dawno go nie słuchał i, przymrużywszy oczy, o czem innem myślał.
Po odejściu Tarantjewa w pokoju zapanowała niezmącona cisza przez kilka minut. Obłomow był zdenerwowany i listem starosty, i przeprowadzką, jaka go czekała, a po części zmęczony hałaśliwem trzepaniem Tarantjewa. Wkońcu westchnął.
— Cóż, pan nie pisze? — cicho zapytał Aleksiejew. — Zatemperowałbym panu pióro?
— Niech pan zatemperuje i proszę sobie odejść z Panem Bogiem — odrzekł Obłomow. — Ja już sam napiszę... pan przepisze tylko...
— Bardzo dobrze! — odpowiedział Aleksiejew. — W samej rzeczy przeszkadzałbym panu... A ja tymczasem pójdę i powiem, ażeby nie czekali na pana z wycieczką do Katerinenhofu. Dowidzenia, Ilja Iljicz.
Ale Ilja Iljicz nie słuchał. Podgiąwszy nogi, siedział na fotelu i, oparłszy się, trwał niby w półdrzemce, niby w zamyśleniu.
Obłomow, szlachcic z urodzenia, sekretarz kolegjalny według rangi, mieszkał w Petersburgu od dwunastu lat i ani razu nie opuszczał go. Z początku, póki rodzice żyli, mieszkał skromniej, zadowalniał się dwoma pokoikami wraz z Zacharem, którego zabrał ze wsi ze sobą. Po śmierci ojca i matki, został jedynym właścicielem trzystu pięćdziesięciu dusz, które mu się dostały w spadku w jakiejś dalekiej gubernji, prawie w Azji.
Zamiast pięciu, otrzymywał siedem do dziesięciu tysięcy rubli asygnacyjnych dochodu, a wówczas i życie jego popłynęło szerszem korytem. Wynajął lokal obszerniejszy, trzymał kucharza, miał parę koni i powóz.
Wówczas był jeszcze młodym i jakkolwiek wielką ruchliwością nie odznaczał się nigdy, miał jednak jakieś pragnienia, czegoś spodziewał się, czegoś oczekiwał od losu i od siebie samego. Przygotowywał się do odegrania jakiejś roli, przede wszystkiem na służbie rządowej, co spowodowało właściwie przyjazd jego do Petersburga. Myślał także o zajęciu pewnego stanowiska w towarzystwie, wkońcu, w dalekiej perspektywie, na przejściu już od lat młodzieńczych do dojrzałych, w wyobraźni jego błyszczało i uśmiechało się szczęście rodzinne.
Ale dnie mijały za dniami, lata szły za latami, młodzieńczy puch przemienił się w szorstką brodę, promienie oczu stały się dwoma ciemnemi punktami, całość zaokrągliła się, włosy poczęły nielitościwie wypadać, wydzwoniła trzydziestka, a on na żadnem stanowisku nie posunął się ani o krok naprzód, stał zawsze przed progiem swojej przyszłości, tak samo, jak przed dziesięciu laty.
Ciągle namyślał się i przygotowywał do rozpoczęcia życia, malując różnemi barwami własną przyszłość. Ale z każdym mijającym rokiem blakła w tem malowidle jakaś barwa.
Życie jego dzieliło się na dwie połowy: jedna składała się z pracy i nudów — w jego pojęciu były to synonimy, druga — ze spokoju i łagodnych rozrywek. Z tego powodu służba rządowa, już na samym początku, wydała mu się bardzo nieprzyjemną.
Wychowany w głębi prowincji śród łagodnych i serdecznych zwyczajów i obyczajów rodziny, przechodząc w ciągu dwudziestu lat z objęć w objęcia różnych krewnych, przyjaciół i znajomych, do tego stopnia był przepojony pierwiastkiem życia rodzinnego, że i przyszły urząd przedstawiał się mu jako coś podobnego do zajęć rodzinnych, w rodzaju, naprzykład, obojętnego zapisywania w książce przychodu i rozchodu, jak to czynił jego ojciec.
Zdawało mu się, że urzędnicy pewnej dykasterji tworzą coś podobnego do dobrze spojonego rodzinnego grona, żyjącego w ciągłej trosce, ażeby wszystkim było spokojnie i przyjemnie; że urzędowanie nie jest wcale obowiązkowem przyzwyczajeniem, którego trzeba pilnie i codziennie przestrzegać, że słota, upał lub wprost zwykła niedyspozycja mogą być zupełnie słusznym powodem do zaniedbania urzędu.
Kiedy spostrzegł, że tylko chyba trzęsienie ziemi mogło być przyczyną dostateczną do opuszczenia godzin służbowych, a od trzęsienia ziemi Petersburg, jak na nieszczęście, był wolny, chyba zatem powódź tylko mogła być przeszkodą, ale zdarzała się rzadko — bardzo się zasmucił.
Jeszcze bardziej niepokoiło Obłomowa, kiedy ujrzał przed swojemi oczyma pakiety z nadpisem: pilne, bardzo pilne, kiedy mu kazano robić różne dochodzenia, wypisy, przeglądać zeszyty różnych spraw, zapisywać zeszyty dwucalowej grubości, które jak na żart zwały się „notatnikami“, a wszystko miało być zrobione prędko; kiedy wydawało się, że wszyscy gdzieś się śpieszą, nie mając chwilki na czekanie, że ledwie jedna robota skończona, chwytać się trzeba za drugą, za trzecią — i tak bez końca.
Parę razy budzono go w nocy z rozkazem zrobienia jakiegoś raportu, lub kurjer wywoływał go z wizyty dla załatwienia jakiejś ważnej sprawy. Wszystko to budziło w nim przestrach i niechęć.
— Kiedyż żyć? Kiedyż żyć? — myślał mimowolnie.
O zwierzchniku swoim w domu jeszcze słyszał, że jest ojcem dla podwładnych i wyrobił sobie o nim najbardziej sympatyczne, rodzinne pojęcie. Wyobrażał go sobie czemś podobnem do łagodnego i dobrego ojca, który tylko o tem myśli, ażeby podwładnych swoich za pracę, a często i bez pracy odznaczać i pamiętać nietylko o ich potrzebach, lecz i o przyjemnościach.
Ilji Iljiczowi zdawało się, że zwierzchnik do tego stopnia wchodzi w położenie podwładnego, że troszczy się o to, czy dobrze noc przepędził, dlaczego oczy ma mętne i czy nie boli go głowa.
Ale ciężko się rozczarował zaraz pierwszego dnia swego urzędowania. Jak tylko zwierzchnik przyjechał do biura, rozpoczynała się gorączkowa bieganina, wszyscy chodzili zaaferowani, potrącając jeden drugiego. Niektórzy wprost oglądali sami siebie, ażeby się jak najlepiej sprezentować zwierzchnikowi.
Później spostrzegł Obłomow, że niebrak zwierzchników, którzy ujrzawszy przed sobą zalęknionego urzędnika, widzą w tem pewien szacunek dla siebie, a nieraz pilność i zdolność do „służby“.
Ilja Iljicz nie potrzebował lękać się swego zwierzchnika, który był dobrym i łagodnym w obejściu człowiekiem. Nikomu nigdy nic złego nie zrobił, podwładni byli z niego zadowoleni i nie życzyli sobie lepszego. Nikt nie usłyszał nigdy od niego przykrego słowa, ani krzyknięcia, ani podniesienia głosu. On nigdy nic nie żądał, ale prosił. Każdego traktował przez pan.
Ale wszyscy niepokoili się w jego obecności. Na jego łagodne słowa odpowiadali głosem trochę przelękłym, jakim zwykle nie przemawiali.
Ilję Iljicza także lęk ogarniał, gdy zwierzchnik zbliżał się do niego. I on tracił głos właściwy, który nabierał intonacji uległej i brzydkiej.
Nacierpiał się Ilja Iljicz w urzędzie od strachu i smutku przy dobrym i niewymagającym zwierzchniku. Bóg wie, coby się z nim stało, gdyby miał pracować pod surowym i wymagającym!
Na tym urzędzie spędził Obłomow ze dwa lata; być może, byłby i dalej ciągnął, gdyby osobliwy wypadek nie zmusił go do opuszczenia stanowiska.
Kiedyś bardzo ważny akt urzędowy wysłał do Astrachania zamiast do Archangielska. Sprawa się wyjaśniła. Poczęto poszukiwać winowajcy.
Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali, jak zwierzchnik przywoła Obłomowa i swoim zimnym spokojnym głosem zapyta: „czy to pan wysłałeś ten akt do Archangielska?“ — Jakim głosem odpowie Ilja Iljicz?
Niektórzy przypuszczali, że mu wcale nie odpowie — nie zdoła!
Widząc przestraszone twarze innych, Ilja Iljicz i sam się przeląkł, chociaż myślał, jak i inni, że zwierzchnik ograniczy się do wymówki. Sumienie bardziej mu ciążyło, niż spodziewana wymówka.
Obłomow nie czekał na zasłużoną karę, wrócił do domu i przysłał — świadectwo lekarskie.
Świadectwo brzmiało: „ja, niżej podpisany, świadczę wraz z odbiciem mojej pieczęci, że Sekretarz kolegjalny Ilja Iljicz Obłomow jest chory na otłuszczenie serca z rozszerzeniem lewej jego połowy (hypertrophia cordis cum dilatione ejus ventriculi sinistri), połączone z chronicznym bólem wątroby (hetitis), co przy dalszym rozwoju choroby zagraża jego życiu. Przyczyną tego jest, jak się zdaje, codzienne urzędowanie. Skutkiem tego dla uniknięcia powtórnych przypadków, jakoteż wzmożenia się choroby, uważam za rzecz konieczną, ażeby Obłomow na czas jakiś przerwał urzędowanie i wogóle polecam mu wstrzymanie się od zajęć umysłowych i jakiejkolwiek działalności.“
Ale to pomogło tylko na czas krótki. Trzeba było przecież wyzdrowieć, a zatem w perspektywie było także codzienne urzędowanie. Obłomow nie wytrzymał i podał się do dymisji. Tak się zakończyła narazie, ale już się nie rozpoczynała, jego karjera służbowa.
Nie lepiej mu się powiodła rola w towarzystwie.
W pierwszych latach pobytu jego w Petersburgu, w latach młodzieńczych, spokojne zwykłe rysy jego twarzy ożywiały się często, oczy błyszczały ogniem życia. Promieniowały one światłem życia, nadziei, siły. Marzył, jak i inni, miewał różne nadzieje, bawił się w sposób dziecinny i cierpiał, jak dziecko.
Ale to wszystko było bardzo dawno, w tych szczęśliwych chwilach, kiedy się w każdym człowieku widzi przyjaciela, kiedy się człowiek kocha w każdej kobiecie i każdej gotów jest oddać swoją rękę i serce, co też nieraz ktoś zrobi, czego potem żałuje przez całe życie.
W tych błogosławionych chwilach na Ilję Iljicza padało niejedno miękkie, aksamitne, namiętne spojrzenie z tłumu piękności, przypadło mu w udziale niemało wiele obiecujących uśmiechów, kilka przygodnych całusów i jeszcze więcej przyjacielskich uścisków ręki, tak mocnych, że aż łzy wyciskały.
Zresztą, nigdy nie ulegał on pięknościom, nie był ich niewolnikiem ani nawet pilnym wielbicielem, chociażby dlatego, że wszelkie bliskie stosunki z kobietami zawsze sprowadzają wiele kłopotów.
Rzadko los stykał go w towarzystwie z kobietą któraby zdołała porwać go choć na kilka dni i przekonać, że jest zakochanym. Wszelkie jego intrygi miłosne nie kończyły się romansem. Zatrzymywały się na samym początku, a swoją prostotą i czystością nie ustępowały zupełnie romansom pierwszej lepszej, starszej nieco pensjonarki.
Najbardziej unikał bladych, smutnych dziewic z czarnemi oczyma, w których błyszczą „męczące dnie i grzeszne noce“, dziewic z niewiadomemi nikomu radościami i smutkami, które zawsze mają zrobić jakieś zwierzenia, coś powiedzieć, a kiedy wypadnie mówić — drżą, zalewają się łzami, potem zarzucają ręce na szyję przyjaciela, patrzą mu w oczy, potem w niebo, opowiadają, że życie ich skazane na nieszczęścia, a niekiedy nawet mdleją. Dusza jego była jeszcze czysta i dziewicza. Może czekała jeszcze na swoje ukochanie, swoje oparcie, na swoją patetyczną namiętność, ale z latami zaprzestała, zdaje się, czekać i zrezygnowała.
Ilja Iljicz jeszcze chłodniej pożegnał się z gromadą przyjaciół. Natychmiast po pierwszym liście starosty, zawiadamiającym go o niedopłatach i nieurodzajach, zamienił starego swego przyjaciela kucharza na kucharkę, potem konie sprzedał i pozbył się innych „przyjaciół“.
Nic go nie wywabiało z domu i codziennie coraz wytrwałej przesiadywał w swoim pokoju.
Z początku przykrem mu się wydawało chodzić cały dzień w zwykłem ubraniu, potem lękał się proszonych obiadów, najchętniej zaś przebywał w kawalerskiem towarzystwie, gdzie można było zdjąć krawatkę, rozpiąć kamizelkę, siedzieć bezceremonjalnie, a nawet godzinkę wypocząć.
Wkrótce sprzykrzyło mu się wychodzenie wieczorem — trzeba wciągać frak, golić się codziennie.
Wyczytał gdzieś, że ranne powietrze zdrowe, wieczorne szkodliwe — i począł obawiać się wilgoci.
Nie zważając na te wszystkie dziwactwa, przyjacielowi jego, Sztolcowi, udawało się wyciągać go na wizyty. Ale Sztolc często podróżował — jeździł do Moskwy, do Niżnego-Nowogrodu, na Krym, a niekiedy i zagranicę. W czasie jego nieobecności Obłomow znowu pogrążał się w odosobnienie i samotność, z których wyrwać by go mogła tylko jakaś nadzwyczajna okoliczność. Ale nic podobnego nie było i nie przewidywało się.
Do tego wszystkiego przyplątała się do niego zczasem dziecinna bojaźliwość, oczekiwanie jakiegoś niebezpieczeństwa i czegoś złego od wszystkiego, co wchodziło w sferę jego codziennego życia, — było to zwykłe następstwo odzwyczajenia się od wszelkich zewnętrznych wpływów.
Nie przestraszało go naprzykład wcale pęknięcie sufitu w mieszkaniu, do którego przyzwyczaił się i nie przychodziło mu do głowy że powietrze nie odświeżane w pokoju, jest szkodliwe, a ciągłe przebywanie w takiem powietrzu jest bardziej dla zdrowia niebezpieczne, niż chłód wieczorny; że przepełnianie codzienne żołądka jest pewnego rodzaju powolnem zabijaniem siebie, ale on do tego przyzwyczaił się i nie lękał się.
Ale nie przyzwyczaił się do ruchu, do życia, do stykania się z tłumem ludzi. W tłumie czuł brak powietrza, do łódki siadał z myślą, ażeby jak najrychlej znaleźć się na drugim brzegu, w karecie siedząc, myślał o tem, że konie poniosą i zabić się może.
Nietylko strach nerwowy ogarniał go, lękał się on otaczającej go ciszy, a często wprost nie wiedział, dlaczego ogarnia go drżenie. Czasem trwożliwie spoglądał do ciemnego kąta, jakby oczekując w swej wyobraźni, że musi się tam ukazać coś nadzwyczajnego.
Tak zakończyła się jego rola w towarzystwie. Niedbale machnął ręką na wszystkie młodzieńcze marzenia, które go zawiodły lub które on zawiódł, na wszystkie miłe i jaśniejsze wspomnienia, które niekiedy i u starych wywołują mocne bicie serca.
Cóż robił on w domu? Czytał? Pisał? Pracował?
Tak, jeżeli mu wpadła do ręki książka lub dziennik.
Gdy się dowie, że wyszło jakieś wybitniejsze dzieło, zjawia się w nim chęć zapoznania się z niem. Szuka i prosi o książkę. Gdy ją otrzyma rychło, zabiera się zaraz do czytania, wytwarza sobie jakieś pojęcie o tem, co przeczytał. Jeszcze krok dalej — i ogarnąłby treść całą. A tymczasem spójrz: on już leży, spoglądając apatycznie w sufit, a książka, nie przeczytana do końca, spoczywa obok.
Obojętność ogarniała go jeszcze rychlej, niż zachwyt — już nigdy nie wracał do porzuconej nie przeczytanej książki.
A przecie uczył się kiedyś, jak inni, do piętnastu lat na jakiejś pensji prywatnej, potem starzy Obłomowy, po długiej walce ze sobą, zdecydowali się wysłać Iljaszę do Moskwy, gdzie, chcąc czy nie chcąc, musiał przejść odpowiedni program naukowy.
Trwożliwy, apatyczny charakter, upodobanie do lenistwa i kaprysów nie objawiały się zbytnio w szkole, śród obcych ludzi, gdzie nie robiono żadnych wyjątków dla domorosłych papineczków. Z konieczności musiał w szkole siedzieć prosto, słuchać, co mówią nauczyciele, gdyż nic innego nie wolno było robić. Z trudem przeto, z westchnieniem musiał się uczyć zadanych lekcyj.
Wszystko to uważał jako karę za grzechy, którą Bóg na ludzi zsyła.
Poza tę linję, którą nauczyciel w podręczniku paznogciem zakreślił, nigdy nie zaglądał, żadnych pytań nie zadawał, żadnych wyjaśnień nie żądał. Zadowalniał się tem, co było napisane, dokuczliwej ciekawości nie objawiał do niczego, nawet wtenczas, gdy nie wszystko rozumiał, co słyszał i czego się uczył.
Jeśli z trudem wielkim pokonał jakąś księgę, którą nazywano statystyką, historją lub ekonomją polityczną — był zupełnie zadowolony.
Gdy Sztolc przynosił mu książki, które należałoby jeszcze przeczytać, ażeby uzupełnić zdobytą wiedzę, Obłomow długo w milczeniu spoglądał na niego.
— I ty, Brutusie, przeciwko mnie! — mówił z westchnieniem, biorąc książkę.
Nienaturalnem i ciężkiem wydawało mu się czytanie.
„Pocóż te wszystkie zeszyty, na zapisanie których zmarnowało się tak dużo papieru i atramentu? Poco podręczniki szkolne? Poco sześć lub siedem lat zupełnego oderwania się od ludzi, wszystkie surowości szkolne, kary, męczarnie, przesiadywania nad książką? Poco przeszkadzano biegać, swawolić, weselić się, jeżeli jeszcze nie wszystko skończone?“
„Kiedyż żyć nareszcie? — pytał sam siebie. — Kiedyż zacząć korzystać z kapitału wiedzy, jeśli on jeszcze do niczego nieprzydatny w życiu? Ekonomja polityczna, algebra, geometrja — co ja z tem wszystkiem będę robił w Obłomówce?“
„A historja? — Przecież nudy tylko sprowadza. Uczysz się, czytasz, że oto tam i tam spadły nieszczęścia na człowieka: natęża siły, morduje się, cierpi, pracuje i czeka jasnych dni. Przyszły nareszcie: i historja powinnaby odetchnąć, — nie: znowu chmury na horyzoncie, zwaliła się budowa, znowu pracuj, morduj się... I jasne dnie trwają niedługo — uciekają, a życie ciągle płynie, płynie, wszystko wali się i wali“.
Poważne czytanie męczyło go. Myślicielom nie udało się rozbudzić w nim zamiłowania do poszukiwania prawdy.
Poeci natomiast żywiej go poruszyli. Był młodzieńcem, jak i wszyscy. I jemu przypadł w udziale szczęśliwy moment życia, niezdradzający nikogo, uśmiechający się do każdego: rozkwit sił, nadziei, pożądań szczęścia, chwały, czynów, okres silniejszego bicia serca, pulsu, tęsknot, płomiennych snów i słodkich łez. Rozum i serce zakwitły: otrząsnął się z drzemki, dusza zapragnęła czynu.
Sztolc dopomógł mu przedłużyć ten moment, o ile można było dla takiego charakteru, jakim los obdarzył jego przyjaciela. Podchwycił zamiłowanie Obłomowa i przez półtora roku trzymał umysł jego w napięciu dla myśli i nauki.
Wyzyskując entuzjastyczny polot młodzieńczego rozmarzenia, do czytywania poezji dodawał i inne cele. Oprócz przyjemności, pokazywał mu zdaleka w perspektywie drogę swego i jego życia i pociągał ku przyszłości. Obaj w zachwyceniu płakali, dawali sobie uroczyście przyrzeczenia iść zawsze drogą rozumną i jasną.
Młodzieńczy zapał Sztolca zarażał Obłomowa, który zapalał się do pracy dla dalekiego, ale jakiegoś wysokiego celu. Życie wydało kwiat, ale kwiat bez owocu. Obłomow wkrótce wytrzeźwiał i tylko kiedy niekiedy według wskazówek Sztolca przeczytał jakąś książkę, ale i to bez zapału, powoli, leniwie ślizgał się po kartkach książki.
Urywał na najbardziej interesującym miejscu, jeśli w tej chwili podano obiad lub nadchodziła pora snu. Kładł książkę okładką do góry, szedł na obiad lub gasił świecę i kładł się spać.
Jeśli dostawał pierwszy tom, po przeczytaniu nie prosił o drugi, a gdy otrzymał — czytał powoli.
Później nie zdobywał się na przeczytanie i pierwszego tomu, a czas przepędzał, oparłszy łokieć o stół, a na dłoniach głowę. Czasem pod łokieć podsuwał tę właśnie książkę, którą od Sztolca otrzymał do czytania.
Tak zakończył swoją naukową karjerę Obłomow. Chwila, w której wysłuchał ostatniej lekcji, była Herkulesowemi słupami jego uczoności. Dyrektor zakładu na świadectwie szkolnem, jak niegdyś nauczyciel na podręczniku paznogciem, zaznaczył kres jego wiedzy, poza który Obłomow nie czuł się już w obowiązku posuwać swoich naukowych rozmyślań.
W głowie jego utworzyło się pewnego rodzaju archiwum martwych rzeczy, osób, epok, liczb, religji, niczem nie związanych ze sobą różnych polityczno-ekonomicznych i innych pewników.
Było to coś podobnego do bibljoteki, składającej się z rozbitych tomów z różnych dziedzin wiedzy.
Dziwnie podziałała nauka na Ilję Iljicza: u niego życie od nauki dzieliła przepaść, przez którą nie usiłował nawet przejść. Życie według jego pojęcia było czemś odrębnem, i nauka odrębnem. Uczył się wszelkich praw istniejących i nieistniejących, przeszedł szkołę praktycznego sądownictwa, a kiedy z powodu jakiejś kradzieży w domu trzeba było zawiadomić policję, położył przed sobą papier, wziął pióro, myślał, myślał — i kazał napisać zawiadomienie swemu pisarzowi.
Rachunki na wsi prowadził starosta. „Pocóż do tego wszystkiego była potrzebna nauka?“ — myślał.
Powrócił przeto do swojej samotności bez wielkiego obciążenia nauką, która mogłaby dać jakiś kierunek wolno bujającej lub drzemiącej w jego głowie myśli.
Cóż on robił? Bawił się w malowanie obrazu przyszłego swego życia. W życiu własnem widział on tyle mądrości i tyle poezji, że przeliczyćby tego nie można bez ksiąg i uczoności.
Opuściwszy urząd i zaniechawszy stosunków towarzyskich, Obłomow począł inaczej zapatrywać się na zadanie swojej przyszłości. Zastanawiając się nad nią, doszedł do przekonania, że krąg jego działalności i życia zamyka się w nim samym.
Zdało mu się, że w udziale przypadło mu szczęście domowe. Dotychczas nie znał zupełnie stanu własnych interesów, któremi czasem zajmował się Sztolc. Nie znał swoich przychodów i rozchodów, budżetu nie układał nigdy.
Stary Obłomow, w takim stanie jak odziedziczył majątek po ojcu, zostawił synowi. Chociaż całe swoje życie przemieszkał na wsi, nie mędrkował, nie szedł śladem nowożytnych gospodarzy, którzy łamią sobie głowę nad różnemi ulepszeniami, byle zwiększyć dochody z ziemi lub rozszerzyć i utrwalić dawne. W jaki sposób i jakiem ziarnem obsiewano role przy dziadku, jakie były drogi zbytu produktów wiejskich dawniej — tak wszystko zostało.
Wprawdzie stary Obłomow był bardzo zadowolony z dobrego urodzaju i wyższej ceny produktów, ale urodzaj i wyższe ceny nazywał on błogosławieństwem bożem. Nie lubił tylko wymysłów różnych i naciągań w celu zdobycia pieniędzy.
— Ojcowie i dziadowie nie głupsi byli od nas — mawiał on zwykle w odpowiedzi na różne rady, w jego mniemaniu szkodliwe, — a jednak przeżyli szczęśliwie wiek swój i my z łaski Boga przeżyjemy bez głodu.
Otrzymując z majątku bez żadnych nadzwyczajnych starań tyle, aby mu, razem z rodziną i różnymi przyjaciółmi starczyło na obfity obiad i wieczerzę, dziękował zato Bogu, a wszelkie starania o uzyskanie większego dochodu nazywał grzechem.
Jeśli mu ekonom przynosił dwa tysiące, schowawszy trzeci do kieszeni i, ze łzami uskarżał się na grad, posuchę lub nieurodzaj, Obłomow żegnał się i także ze łzami mówił:
— Boża to wola. Z Panem Bogiem nie można się spierać. Dziękujmy Bogu i zato, co jest.
Po śmierci starych Obłomowych, gospodarstwo na wsi nietylko nie ulepszyło się, ale, jak widać z listu starosty, było jeszcze gorsze. Oczywiście, Ilji Iljiczowi wypadało samemu pojechać na wieś i znaleźć przyczynę ciągłego zmniejszania się dochodu.
On też nosił się z tym zamiarem, ale zawsze odkładał, w znacznej mierze z tego powodu, że wyjazd był według niego czemś nowem, prawie niewykonalnem.
W życiu swojem odbył tylko jedną podróż, otoczony pierzynami, pokrowcami, walizami, śród szynek, bułek, gotowanego i pieczonego drobiu, w asystencji licznej usługi.
W taki sposób odbył podróż ze wsi do Moskwy, i uważał ją jako normę podróży. A teraz — powiadano mu — tak nie podróżują: trzeba pędzić na złamanie karku!
Następnie Ilja Iljicz i z tego jeszcze powodu odkładał swoją podróż, że miał zamiar zająć się pilnie własnemi interesami.
Nie był on już podobny do ojca i dziada. Kończył szkoły, żył w świecie i wszystko to budziło w nim inne uczucia i nastroje. Zwiększenia własnych dochodów nietylko nie uważał za grzech, ale był przeświadczenia, że każdy obywatel państwa obowiązany jest uczciwą pracą przyczyniać się do powszechnego dobrobytu.
Skutkiem tego do planu jego życia w przyszłości wchodziła potrzeba wprowadzenia do zarządu majątkiem i włościanami nowych i świeżych myśli, odpowiednich nowym prądom czasu.
Podstawowe idee tego planu i główne jego części składowe nosił on już oddawna w głowie, brakło tylko szczegółów i budżetu wydatków.
Od kilku lat bezustannie pracował nad tym planem, rozmyślał — leżąc czy chodząc, w domu czy w odwiedzinach; dopełniał lub zmieniał niektóre szczegóły, przypominał sobie w dzień to, co zapomniał w nocy. Niekiedy błysnęła nowa jakaś myśl w głowie, niby błyskawica — i głowa zaczynała pracować.
Nie chciał być drobiazgowym wykonawcą cudzych myśli, ale sam być twórcą i wykonawcą własnych idei.
Rano, wstawszy z łóżka, po herbacie, kładzie się na kanapie, opiera głowę na ręku i myśli, nie szczędząc wysiłku, tak długo, aż się umysł zmęczy od ciężkiej pracy, a sumienie szepnie mu: dziś napracowałeś się dosyć nad myślami o powszechnym pożytku.
Wtenczas dopiero decyduje się odpocząć po trudach i zmienić pozycję na mniej surową i zamyśloną, lecz bardziej wygodną dla marzeń.
Uwolniwszy się od tych zajęć, Obłomow lubił zajmować się sobą i żyć w świecie, przez siebie stworzonym.
Dostępną mu była rozkosz wysokich pomysłów i poczucie ogólno-ludzkich cierpień. Nieraz w głębi duszy płakał nad cierpieniami ludzkości, a wtenczas ogarniały go niewyraźne, bezimienne tęsknoty i smutki; pragnąłby pędzić gdzieś daleko, w jakiś nieznany świat — zapewne ten, który wskazywał mu Sztolc.
Słodkie łzy spływały mu niekiedy po twarzy.
Zdarzało się i to, że wstręt go ogarniał, gdy myślał o wadach, o kłamstwie, obmowie, panujących powszechnie, a wówczas budziła się w nim chęć wskazania ludzkości jej własnych ran, rozigrywały się myśli i błądziły po głowie, jak bałwany morskie, potem rosły w zamiary, paliły mu krew, naprężały jego muskuły i żyły, zamiary przeobrażały się w chęci czynu. Poruszony siłą moralną, zmieniał swą pozycję na kanapie co chwila, z błyszczącemi oczyma podnosił się, wyciągał rękę przed siebie i wzrokiem natchnionym spoglądał dokoła. Zdawało się, że dążenia jego w czyn się zamienią, a wtedy, o Boże! Jakie cuda, jakie błogosławione następstwa spłynęłyby na ludzkość z jego wysokich usiłowań!
Tymczasem minie ranek, dzień pochyla się ku wieczorowi, a z nim razem pochylają się ku spokojowi zmęczone siły Obłomowa; burze i falowania myśli uspokajają się w duszy, głowa wytrzeźwia się z różnych myśli i krew powolniej obiegać poczyna. Obłomow w cichem zamyśleniu układa się na grzbiecie, wzrok utkwiony w okno i na niebo, ze smutkiem żegna zachodzące słońce, wspaniale chowające się za czyimś czteropiętrowym domem.
A ileż to, ile razy wodził wzrokiem i żegnał to zachodzące słońce!
Rano — znowu życie, znowu kłopoty, znowu troski i marzenia! On lubi wyobrażać sobie, że jest jakimś niezwyciężonym wodzem, przed którym nietylko Napoleon, ale Jerusłan Łazarewicz jest niczem. Wymyśla, naprzykład, różne powody do wojny — i sprowadza różne narody z Afryki na Europę; albo marzy o nowych wojnach krzyżowych, walczy, decyduje o losach narodów, rujnuje miasta, lituje się nad jednymi, karze innych, olśniewa świat czynami potęgi i szlachetności.
Niekiedy przybiera rolę myśliciela, wielkiego artysty, przed którym pochylają się wszystkie głowy, on zbiera laury, tłumy gonią za nim, wołając:
— Patrzcie! Patrzcie! Oto idzie Obłomow, nasz wielki Ilja Iljicz.
W ciężkich chwilach rozmyślań martwią go kłopoty i troski. Przewraca się wtedy z boku na bok lub twarzą do poduszki. Niekiedy traci zupełnie równowagę, wtenczas dźwiga się z pościeli, klęka i poczyna się modlić gorąco, szczerze, prosząc Boga o odwrócenie od niego burzy.
Potem, oddawszy losy swoje do dyspozycji niebu, znowu staje się spokojnym, obojętnym na wszystko na świecie, — a burza niech sobie huczy, jak chce.
W ten sposób daje on ujście swoim siłom moralnym, miota się często całemi dniami i tylko wówczas dopiero ocknie się z głębokich westchnień, z zawrotnych marzeń lub od trosk męczących, gdy dzień skłania się ku wieczorowi, a olbrzymia kula świetlana pocznie się chować za czteropiętrowym domem.
Wówczas żegna je zamyślonem spojrzeniem, smutnym uśmiechem i wolny od wzruszeń spoczywa.
Nikt nie znał i nie widział wewnętrznego życia Ilji Iljicza. Wszystkim zdawało się, że Obłomow leży, ot tak sobie, i tuczy się na zdrowie i, że więcej niczego od niego oczekiwać nie można, że rzeczą jest wątpliwą nawet, czy plączą się w jego głowie jakie myśli. Tak też oceniano go wszędzie, gdzie tylko go znano.
O jego zdolnościach, o wewnętrznej wulkanicznej pracy, odbywającej się w głowie, o jego dobrem sercu mógłby zaświadczyć tylko Sztolc, ale Sztolca nigdy nie było w Petersburgu.
Jedynie Zachar, całe życie obsługujący swego barina, znał szczegółowo całe jego wewnętrzne życie, ale on wierzył, że wspólnie ze swoim panem coś robią i żyją normalnie, jak należy, że inaczej żyć nie należy.
Zachar miał już przeszło pięćdziesiąt lat. Nie był już w prostej linji potomkiem tych rosyjskich rycerzy lokajstwa, bez strachu i zmazy, przepełnionych wiernością do swoich panów aż do zapomnienia o sobie, którzy posiadali wszelkie cnoty, a pozbawieni byli wad.
Zachar był rycerzem i ze strachem i z licznemi wadami. Należał on do dwóch okresów historycznych i oba odbiły się na jego charakterze. Jeden okres pozostawił mu w dziedzictwie wierność dla domu Obłomowych, a drugi, późniejszy, dał mu pewną obłudę i dość rozwiązłe obyczaje.
Szczerze oddany swemu panu, rzadko kiedy nie obełgiwał go. Jako sługa dawnych czasów, często wstrzymywał Obłomowa od rozrzutności i niewstrzemięźliwości, ale sam lubił wypić z przyjaciółmi na rachunek swego barina. Dawny sługa był nieszkodliwy, jak eunuch, a ten ciągle biegał niby do kumy, ale bardzo podejrzanego gatunku. Tamten pilniej od wszelkiej kasy żelaznej pilnował pańskich pieniędzy, a Zachar bardzo chętnie przy każdym rachunku doliczał panu dziesięć kopiejek, a zawsze schował do swej kieszeni leżącego na stole pana miedzianego piętaka. Jeśli Ilja Iljicz zapomniał upomnieć się o resztę z jakiegoś rachunku, Zachar nigdy już jej nie zwracał.
Grubszych pieniędzy nie kradł, może być dlatego, że potrzeby jego mierzyły się na piętaki i griwienniki, a może lękał się, że Obłomow się spostrzeże, ale nigdy nie grzeszył zbytkiem uczciwości.
Stary sługa umarłby raczej z głodu, pilnując jadła, jak dobrze wytresowany pies myśliwski, ale nie ruszył go, a Zachar czekał tylko na dobrą sposobność, ażeby zjeść i wypić to, co do niego nie należało. Tamten myślał tylko o tem, ażeby barin nie był głodny i martwił się, kiedy nie miał apetytu, a Zachar, martwił się, gdy pan zjadał wszystko doszczętnie, co miał na talerzu.
Oprócz tego Zachar lubił ploteczki. W kuchni, w sklepiku, w czasie rozmów w bramie, skarżył się codziennie na ciężkie życie, że takiego złego pana, jak Obłomow, z pewnością nikt nie widział: jest on kapryśny, skąpy, zły, w niczem mu dogodzić nie można, słowem — lepiej umrzeć, niż służyć u niego.
Robił to wszystko Zachar nie z powodu złośliwości, nie w chęci szkodzenia swemu panu, a tak — z przyzwyczajenia, które odziedziczył od ojca i dziada, — nawymyślać dobrze panu przy każdej sposobności.
Niekiedy z nudów, z braku materjału do gawędy, albo żeby zyskać więcej na powadze śród słuchaczy, opowiadał niestworzone rzeczy.
— Mój pan zaleca się do tej wdowy... — mówił w zaufaniu niby swoim chrypliwym głosem, cicho — wczoraj liścik do niej posłał.
Albo oświadczał, że pan jego jest takim karciarzem i pijakiem, jakiego świat nie widział; że całemi nocami klepie w karty lub upija się zwykłą gorzałką.
Tymczasem nic podobnego nie miało nigdy miejsca. Ilja Iljicz żadnej wdowy nie odwiedzał, w nocy spokojnie sypiał, kart do rąk nie brał.
Zachar jest niechlujny. Golił się rzadko i chociaż mył ręce i twarz, ale czynił to raczej dla pozoru, gdyż brudu z niego żadne mydło nie obmyje. Gdy chodził do łaźni, to ręce jego przez dwie godziny tylko były czerwone, a później, jak zwykle, czarne.
Jest on niezgrabny. Gdy otwiera bramę lub drzwi, odchyli jedną połowę — druga tymczasem zamyka się, otwiera drugą — pierwsza się zamyka.
Nie podniesie on nigdy odrazu z podłogi ani chustki, ani jakiejś drobnostki, ale parę razy musi się schylać, aby ją ująć, a gdy podniesie — najczęściej upuści znowu.
Gdy niesie przez pokój tacę z naczyniem lub inne rzeczy, to wszystko, co jest na wierzchu, poczyna spadać, jak tylko krok zrobi. Gdy spada jedna rzecz, on zrobi zawsze niezręczny ruch, aby ją zatrzymać i skutkiem tego spadną dwie inne. Patrzy, otworzywszy gębę, na spadające przedmioty, a nie na te, jakie zostały w ręku, trzyma zatem tacę ukośnie — i wszystko poczyna spadać. I tak z jednego końca pokoju na drugi przeniesie nieraz tylko jeden kieliszek lub talerz, a nieraz z przekleństwem rzuca resztę na stół i tłucze.
Przechodząc przez pokój, nogą potrąci o róg stołu, o krzesło, niezawsze trafi w otwartą połowę drzwi, ramieniem dotknie drugiej i przytem nawymyśla obu połowom, wyłaje gospodarza domu albo stolarza, który je robił.
W gabinecie Obłomowa wszystko połamane lub potłuczone, a szczególnie drobiazgi, wymagające ostrożnego obchodzenia się — wszystko dzięki Zacharowi. Każdą rzecz bierze do rąk jednakowo, nie robiąc między niemi żadnej różnicy.
Gdy mu każą, naprzykład, uciąć knot u świecy lub nalać szklankę wody, tyle siły zużyje ile potrzeba na otworzenie bramy.
Najgorzej gdy Zacharowi przyjdzie chęć dogodzenia panu: sprzątnąć pokoje, oczyścić, słowem wszystko doprowadzić do porządku! Wówczas wszystko padało ofiarą; żołnierz nieprzyjacielski, wtargnąwszy do domu, nie mógłby uczynić większej szkody. Rozpoczynało się gruchotanie, rzucanie rozmaitych rzeczy na podłogę, tłuczenie naczynia, przewracanie krzeseł, a kończyło się wszystko na tem, że trzeba go było poprostu wypędzić z pokoju lub on sam usuwał się, łając i przeklinając wszystkich.
Na szczęście, rzadko się w nim objawiała taka pilność.
Wszystko to zapewne pochodziło stąd, że wychowanie swoje służbowe i ruchy nabywał on nie w małych, wytwornie ozdobionych gabinetach i buduarach miejskich, natłoczonych czort wie jakiemi drobnostkami, lecz na wsi, śród spokoju, wielkich obszarów i wolnego powietrza.
Tam przyzwyczaił się on do usługi, niczem nie krępując swoich ruchów, śród mebli masywnych; nabrał wprawy do obchodzenia się z narzędziami mocnej budowy, jak łopata, dżagan, żelazne, mocne rączki przy drzwiach, a z krzesłami takiemi, że z trudem tylko można je było z miejsca na miejsce przesunąć.
Inne rzeczy — jak lichtarz, lampa, parawan, lub tym podobne, mogą trzy, cztery lata stać na swojem miejscu — i całe, a gdy się ich tylko dotknie Zachar — pozostają już tylko kawałki.
— Ach! — krzyknie on tylko, zdziwiony, przy Obłomowie. — Niechno pan spojrzy — co za dziwo — wziąłem tylko do rąk — i złamało się.
Czasem wcale nic nie powie, tylko, zepsuwszy coś, chyłkiem postawi na to samo miejsce, a potem przekonywa Obłomowa, że to on sam zepsuł. Czasem broni się tem, jakeśmy to już mówili, — że wszystko musi mieć swój koniec. Każda rzecz, chociażby nawet z żelaza, nie może przecież trwać wieki.
W pierwszych dwóch wypadkach można byłoby się jeszcze z nim spierać, ale gdy w ostateczności występował z ostatnim argumentem, wszelkie przekonywanie było bezskuteczne i czuł się usprawiedliwionym — bez apelacji.
Zachar raz na zawsze miał własny sposób postępowania, którego dobrowolnie nie przekraczał nigdy.
Rano nastawiał samowar, czyścił buty i tylko to ubranie, którego Obłomow żądał, ale nie to, którego nie żądał. Mogło ono wisieć dziesięć lat spokojnie.
Następnie zamiatał — nie każdego dnia wszakże — środek pokoju, nie ruszając nigdy kątów i ścierał kurze tylko z tego stołu, na którym nic nie było, ażeby nic z niego nie zdejmować.
Potem uważał, że już ma wszelkie prawo drzemać na leżance, albo z Anisją gawędzić w kuchni lub z obcą służbą przed bramą. Nic więcej go nie obchodziło.
Gdy mu kazano robić coś ponadto, spełniał polecenie niechętnie, po sprzeczce i usiłowaniach przekonania o zupełnej bezużyteczności tego żądania lub niemożliwości wypełnienia go.
Nie było żadnego sposobu go zmusić, ażeby do zwykłych swoich zajęć wprowadził jeszcze jakieś inne.
Gdy mu kazano wymyć, wyczyścić jakąś rzecz, odnieść lub przynieść, zwykle, krzywiąc się, spełniał polecenie; ale jeśli żądano, ażeby innym razem spełnił tę samą czynność, to wszelkie ustępstwo na tym punkcie z jego strony było niemożliwe.
Co drugi, trzeci dzień trzeba było kazać mu robić to samo, co pociągało za sobą te same nieprzyjemne następstwa.
Bez względu na to, że Zachar lubił upić się, że plotkował, że ściągał ze stołu piętaki i griwienniki, że tłukł różne sprzęty i był leniwcem, był on jednak sługą oddanym swemu panu.
Onby się wcale nie namyślał, gdyby wypadło utonąć lub spłonąć w ogniu za swego pana, nie uważając tego zgoła za czyn godny podziwienia lub też jakiejś nagrody. Uważał to za rzecz tak naturalną, że inaczej byćby nawet nie mogło i postąpiłby tak bez żadnych rozumowań.
Na tym punkcie nie miał on żadnych teoryj. Nigdy mu nawet do głowy nie przyszło analizować swoje uczucia i obowiązki względem Ilji Iljicza. Sam je przecież nie wymyślał: przejął je od ojca, dziada, braci, całej służby dworskiej, ze sfery, w której się urodził i wyrósł, co wszystko weszło w jego życie, jego krew.
Zachar umarłby w zastępstwie swego barina, uważając to za swój niechybny, przyrodzony obowiązek. Niczem było dla niego rzucić się na śmierć, tak samo jak pies, spotkawszy w lesie zwierza, rzuca się na niego, nie zastanawiając się wcale nad tem dlaczego ma się rzucić on, a nie jego pan.
Nazewnątrz nietylko nie okazywał żadnego pochlebstwa wobec pana, lecz zachowywał się grubjańsko lub zbyt po przyjacielsku, wymyślał mu bez żartów za każdą drobnostkę, a nawet obgadywał go przy bramie, ale to wszystko tylko na chwilę zasłaniało, lecz zgoła nie zmniejszało jego uczuć rodzinnych i przywiązania nietylko do osoby Ilji Iljicza, lecz do wszystkiego, co było związane z imieniem Obłomowych. Wszystko to było bliskie, miłe i drogie Zacharowi.
Być może nawet, że to uczucie było w sprzeczności z poglądem jego na osobę Obłomowa, być może, że znajomość charakteru barina nasuwała Zacharowi inne przekonania. Zapewne, gdyby ktoś wyjaśnił Zacharowi, jaki stopień przywiązania łączy go z panem, byłby oponował temu.
Zachar kochał Obłomowa, jak kot swoje strychy, jak pies swoją budę, w której urodził się i wyrósł. W sferze takiego przywiązania wyrabiały się u niego osobiste wrażenia.
Naprzykład woźnicę Obłomowa on kochał więcej niż kucharza, dziewkę od bydła, Barbarę, więcej niż obu poprzednich, a Ilję Iljicza najmniej ze wszystkich, ale mimo to kucharz Obłomowa był według niego najlepszym w świecie, a Ilja Iljicz przewyższał wszystkich „pomieszczyków“.
Bufetowego sługi, Taraski, znosić nie mógł, ale tego samego Taraskę nie zamieniałby na najlepszego człowieka w całym świecie tylko dlatego, że Taraska był sługą Obłomowych.
Po grubjańsku i lekceważąco traktował Obłomowa tak samo, jak szaman po grubjańsku i lekceważąco traktuje swego bożka: on go okurza, opuszcza na ziemię, czasem potrąci ze złością, mimo to w duszy jego nieodłączną jest świadomość ideowej wyższości natury tego bożka nad nim.
Najmniejszy powód wystarczał, ażeby przeświadczenie to w duszy Zachara wywołać i patrzeć na swego barina z uczuciem czci, czasem nawet zjawiła się u niego łza wzruszenia. Nigdy mu na myśl nie przyszło przyrównać kogoś do swego barina, lub Boże uchowaj, oceniać go wyżej.
Zachar na rozmaitych panów i gości, odwiedzających Obłomowa, spoglądał nieco z góry, służąc im nawet, podając herbatę i t. p. z pewną łaskawością, jakby dawał do zrozumienia, że czyni im zaszczyt tylko dlatego, że oni są z wizytą u jego pana. Na zapytania odpowiadał gburowato.
— Barin wypoczywa — odpowiadał, — pogardliwie oglądając przybyłego od nóg do głowy.
Niekiedy zamiast plotek i obgadywania, Zachar poczynał ponad miarę wychwalać Ilję Iljicza, wywyższać we wszystkich sklepikach, na schadzkach, przy bramie, a wówczas nie było końca zachwytom. Nagle poczynał wyliczać wszystkie zalety swego barina, jego rozum, miękkość, szczodrość, dobroć; a jeśli panu jego brakło zalet dla panegiryku, brał je u innych i ozdabiał go świetnością urodzenia; bogactwem i niezwykłą potęgą.
Jeśli trzeba było nastraszyć stróża podwórzowego, rządcę domu, a nawet samego właściciela, on straszył zawsze swoim panem.
— Powiem ja panu — mówił grożąc! — Będziesz miał co opowiadać!
Większej powagi, nad swego pana, on nie znał wcale.
Pozornie stosunki Zachara z panem były zawsze na wojennej stopie. Będąc ciągle razem, obrzydli sobie wzajemnie. Zbyt bliskie całodzienne stosunki ludzi ze sobą, dla jednej i dla drugiej strony nie zawsze są bez zarzutu; z jednej i drugiej strony trzeba wiele doświadczenia życiowego, logiki i serdecznego ciepła, aby zadowalniać się tylko zaletami, nie kłuć nikogo i nie wyrzucać sobie wzajemnie usterek.
Ilja Iljicz znał jedną wielką zaletę Zachara: jego bezgraniczne przywiązanie do siebie i przyzwyczaił się do niej, uważając widocznie, że inaczej być nie może i nie powinno. Przyzwyczaiwszy się do tego raz na zawsze, już nie pieścił się tem, nie cieszył się, a równocześnie nie mógł cierpliwie znosić różnych drobnych usterek Zachara.
Dla Zachara był on już także zbyt ciężkim do znoszenia.
Jeśli Zachar, chowając w głębi duszy szczere przywiązanie do swego pana, właściwe starym sługom, różnił się od nich współczesnemi wadami, to i Ilja Iljicz, oceniając wewnętrznie jego przywiązanie, nie miał już dla niego tego serdecznego, rodzinnego prawie uczucia, jakie starzy panowie dla sług swoich żywili. Pozwalał sobie nieraz ostro wykłócić się z Zacharem.
Przebywszy w młodości swojej lokajską służbę w pańskim dworze, Zachar był przeznaczony jako opiekun dla Ilji Iljicza, do jego obsługi. Od tego momentu zapatrywał się na siebie jako na pewnego rodzaju zbytek arystokratycznego domu, przeznaczony dla podtrzymywania powagi i blasku starożytnego rodu, nie zaś jako na przedmiot koniecznej potrzeby. Dlatego też, ubrawszy panicza rano, a rozebrawszy wieczór do pościeli, w ciągu całego dnia nic nie robił.
Leniwy z natury, był leniwym także z powodu swego lokajskiego wychowania. Hardo się stawiał śród służby; nie zadawał sobie trudu ani nastawić samowaru, ani pozamiatać w przedpokoju. Albo drzemał w przedpokoju, lub szedł na gawędę do kuchni folwarcznej lub pańskiej, lub skrzyżowawszy ręce na piersiach, wystawał przed wrotami, w półsennem zamyśleniu, wodząc okiem na wszystkie strony.
Po takiem próżniaczem życiu spadł na niego nieoczekiwanie ciężar dźwigania na swoich plecach służby całego domu! Trzeba było i usługiwać panu, i zamiatać, i dom w czystości utrzymywać i ciągle biegać za tem lub owem. Skutkiem tego wszystkiego duszę jego ogarnęła jakaś posępność, w stosunkach zjawiła się gburowatość i ostrość: stąd też mruczał za każdym razem, jak tylko głos pana zmuszał go do wstawania z leżanki.
Bez względu jednak na tę zewnętrzną ponurość i dzikość, Zachar posiadał serce miękkie i dobre. Lubił czas spędzać z dziećmi. Na dworze lub przed bramą widywano go często otoczonego dziećmi. Godził kłócących się, łajał, urządzał im zabawy, albo wprost siedział w ich gronie, wziąwszy jedno na jedne kolano, drugie na drugie, za szyję obejmował go jakiś swawolnik i gładził jego bokobrody.
Obłomow przeszkadzał w spokojnem życiu Zacharowi, żądając co chwila jego usług lub obecności koło siebie, tymczasem gdy serce, towarzyskie usposobienie jego, zamiłowanie w bezczynności, i wieczna, nigdy nieustająca potrzeba przeżuwania czegoś, wiodła go albo do kumy, albo do kuchni, albo do sklepiku, a w ostateczności przed wrota.
Oddawna znali się wzajemnie i żyli wspólnie, we dwójkę. Zachar był niańką małego Obłomowa, nosił go na ręku, a Obłomow pamiętał, że zamłodu był chłopakiem młodym, zręcznym, zazdrosnym i lubiącym jeść.
Między nimi istniał stary, nierozerwalny związek. Ponieważ Ilja Iljicz nie mógł ani wstać, ani położyć się do łóżka bez jego pomocy, Zachar nie mógł wyobrazić sobie innego pana, oprócz Ilji Iljicza, innego zajęcia, jak ubieranie i rozbieranie go, grubjańskie zachowanie się, chytrzenie, obełgiwanie, a równocześnie wewnętrzna pokora przed nim.
Zamknąwszy drzwi za Tarantjewym i Aleksiejewym po ich wyjściu, Zachar nie usiadł na swojej leżance, oczekując rychłego wezwania, gdyż słyszał, że Obłomow miał zamiar coś pisać. Ale w gabinecie Obłomowa było cicho, jak w grobie.
Zachar spojrzał przez szczelinę. Ilja Iljicz leżał na kanapie, oparłszy głową o dłonie. Przed nim leżała książka. Zachar otworzył drzwi.
— Czegoż znowu pan leży? — zapytał.
— Nie przeszkadzaj — widzisz, czytam! — odciął mu Obłomow.
— Czas już umyć się i pisać — mówił natrętnie Zachar.
— Rzeczywiście — czas... — ocknął się Ilja Iljicz. — Odejdź. Ja pomyślę.
Podskakując na leżankę, Zachar mruczał:
— Kiedyż to on znowu zdołał się położyć. Zręczny!
Obłomow przeczytał pożółkłą przez czas stronę, na której przerwał czytanie przed miesiącem. Położył książkę i ziewnął, potem pogrążył się w myślach o „dwóch nieszczęściach“.
— Jakie nudy! — szeptał, — wyciągając lub kurcząc nogę.
Uczuwał w sobie skłonność do słodkiej bezczynności, do marzeń. Spoglądał na niebo, szukając swego ukochanego słońca. Było już ono u zaniku i tylko światłem swojem jarzącem oblewało białem wapnem powleczoną ścianę sąsiedniego domu, za który chowało się wieczorami.
— Nie, najprzód robota! — ostro pomyślał, — a potem...
Wiejskie rano minęło już dawno, a petersburskie mijało dopiero. Do uszu Ilji Iljicza dolatywał z podwórza mieszany hałas ludzkich i nie ludzkich głosów: śpiew wędrownych artystów, przy zwykłym wtórze szczekania psów. Pokazywano „morskiego zwierza“, proponowano do kupna przeróżne produkty.
Tymczasem, leżąc na grzbiecie, podłożywszy obie ręce pod głowę, Ilja Iljicz obmyślał plan reorganizacji majątku. Szybko zastanowił się nad kilkoma punktami, dotyczącemi chłopskich opłat, orki, obmyślił nowe sposoby zapobieżenia ucieczce chłopów i ich lenistwu i począł zastanawiać się nad urządzeniem własnego życia na wsi.
Mocno go zajmowała budowa mieszkalnego domu. Z przyjemnością myślał o rozkładzie pokojów, zastanawiał się nad długością i szerokością jadalni, pokoju bilardowego, nad tem, w którą stronę miałyby być zwrócone okna jego gabinetu. Nie zapomniał nawet o meblach i dywanach.
Następnie rozmieścił odpowiednio oficyny i ich wielkość, stosownie do ilości odwiedzających go gości, stajnie, budynki służbowe i t. p.
Potem zwróciwszy myśl swoją na ogród, zdecydował się pozostawić nietkniętemi stare lipy i dęby, tak jak są; grusze i jabłonie wyrąbać, a miejsce ich zastąpić akacjami. Nie zapomniał i o parku, ale zrobiwszy w umyśle preliminarz wydatków, uznał że za drogoby kosztował i odłożył tę sprawę na później. Przeszedł natomiast do ogrodu kwiatowego i oranżerji.
Tu prześlizgnęła mu się kusząca myśl o przyszłych owocach tak żywo, że zdało mu się, że już mieszka na wsi, w majątku dobrze urządzonym według swego planu i że już tam żyje spokojnie i bezczynnie.
Zdało mu się, że siedzi w cichy, letni wieczór pod baldachimem z liści, przez które nie przedziera się słońce, z fajką na długim cybuchu, wciąga łagodnie dym w siebie i w zamyśleniu spogląda na widok, wychylający się z poza drzew. Rozkoszuje się otaczającą go świeżością, pełną ciszy, a wdali żółcieje pole, słońce się schyla za znany mu dobrze lasek brzozowy i rumieńcem pokrywa gładką, jak zwierciadło, powierzchnię stawu. Z pól podnoszą się opary, zaczyna być chłodno, zmierzch zapada. Chłopi tłumnie wracają do domu.
Próżnująca służba siedzi pod wrotami. Dolatują wesołe głosy, śmiechy, brzęk bałałajki, dziewczęta się bawią. Obok niego biegają jego własne dzieciaki, włażą mu na kolana, czepiają się szyi... Przy samowarze siedzi królowa tego wszystkiego, co go otacza, bóstwo jego... kobieta... żona. A tymczasem w jadalni, umeblowanej z artystyczną prostotą, błysnęły miłe światełka — nakrywają właśnie do stołu. Słychać przyjemny dźwięk ustawianych kryształów. Zachar, awansowany na marszałka dworu, z wielkiemi siwemi bokobrodami rozkłada srebro, a co chwila wypada mu coś z rąk na podłogę — szklanka, widelce. Siadają do obficie zastawionej wieczerzy. Przy stole siedzi także towarzysz jego dziecinnych lat i wypróbowany przyjaciel — Sztolc i inne znane mu twarze. Po wieczerzy idą spać...
Twarz Obłomowa nagle zapłonęła rumieńcem szczęścia. Marzenie było tak jasne, żywe, pełne poezji, że mimowoli pochylił się do poduszki. Uczuł nagle pragnienie pokochania kogoś i cichego szczęścia; zapragnął oglądać pola i wzgórza swojej ojcowizny, swego domu, posiadania żony, dzieci...
Poleżawszy kilka minut spokojnie, znowu się na grzbiet położył. Na twarzy jego malowało się łagodne, wzruszające uczucie szczęśliwości.
Z pewną przyjemnością i powoli wyciągnął nogi, skutkiem czego spodnie od dołu zawinęły się nieco, ale nie spostrzegł nawet tego małego nieporządku. Usłużne marzenie unosiło go lekko i wolno w daleką przyszłość.
Teraz ogarnęła go ulubiona myśl, marzył o maleńkiej kolonji przyjaciół, którzy będą mieszkać w folwarczkach lub fermach, oddalonych od niego o dziesięć, piętnaście wiorst dookoła jego wsi i naprzemiany codziennie będą się odwiedzać wzajemnie, wspólnie spożywać obiady, wieczerze, tańczyć. Marzyły mu się tylko jasne, słoneczne dnie, pogodne twarze bez trosk, bez zmarszczek na czole, uśmiechnięte zawsze, okrągłe, z mocnym rumieńcem, z podwójnym podbródkiem, z niezawodzącym nigdy apetytem. Marzyło mu się wieczne lato, wesołość, dobra kuchnia, miękkie lenistwo...
— Boże! Boże! — wymówił w pełni swego szczęścia — i ocknął się.
Z dziedzińca pięć głosów naraz wrzeszczało:
— Ziemniaków! Piasku! Piasku! Węgle! Węgle! Dajcie cokolwiek miłosierni państwo na budowę domu bożego!
Z sąsiedniego budującego się jeszcze domu, dolatywał stuk toporów, krzyk robotników.
— Ach! — smutnie westchnął Ilja Iljicz. — Co za życie! Co za obrzydliwość ten wrzask stolicy. Kiedyż przyjdzie to rajskie, pożądane życie śród pól swoich, śród gajów? Co za rozkosz siedzieć teraz pod drzewem, przez gałęzie spoglądać na słoneczko i liczyć ptaszki ćwierkające na gałązkach. Tu ci na trawie rozłożą obiad, śniadanie przyniesie ci jakaś służąca z obfitemi rumieńcami, z gołemi, okrągłemi, utuczonemi ramionami, z ogorzałą od słońca szyją. W ziemię niby szelma patrzy i uśmiecha się... Kiedyż to będzie?
— A plan, a starosta, a mieszkanie? — przypomniało mu się nagle.
— Tak, tak! — pośpiesznie przemówił Ilja Iljicz. — Zaraz! Natychmiast!
Obłomow podniósł się szybko i usiadł, potem nogi opuścił na podłogę, trafił odrazu w swoje pantofle i siedział chwilkę w tej pozycji, następnie powstał i stał parę minut zamyślony.
— Zachar! Zachar! — krzyknął głośno, spoglądając na stół i na kałamarz.
— Cóż tam jeszcze? — słychać było, równocześnie ze skokiem z leżanki.
— Że też jeszcze nogi mnie noszą! — dorzucił chrypliwym głosem Zachar.
— Zachar! — powtórzył Ilja Iljicz zamyślony, nie przestając patrzeć na stół.
— Ot, co bracie... — mówił patrząc na kałamarz...
Nie dokończył frazesu i znowu się zamyślił.
Począł wyciągać ręce do góry, kolana wyprężać i ziewać...
— Tam gdzieś pozostał jeszcze ser — począł mówić powoli, wyciągając się — tak, ser... przynieś madery... do obiadu jeszcze daleko... przekąszą coś...
— Jaki ser został? — zapytał Zachar. — Nic nie zostało.
— Jakto nie zostało? — przerwał Ilja Iljicz. — Przecież pamiętam doskonale... Taki jeszcze kawałek pozostał...
— Nie, nie! Żaden kawałek nie został! — twierdził Zachar.
— Był! — krzyczał Ilja Iljicz.
— Nie było! — odpowiedział Zachar.
— Więc pójdź i kup!
— Proszę o pieniądze.
— Tam leżą drobne... weź...
— Ależ tu tylko rubel i czterdzieści kopiejek, a trzeba rubel sześćdziesiąt.
— Przecież tam jeszcze miedziaki leżały.
— Nie widziałem — odpowiedział Zachar, przestępując z nogi na nogę. — Srebrne pieniądze były, więc są, a miedziaków nie było, nie widziałem.
— Były... wczoraj chłopak sam mnie resztę oddał.
— Przy mnie przecież dawał — odpowiedział Zachar. — Widziałem, że drobne były, ale miedziaków nie widziałem.
— Chyba Tarantjew wziął... — pomyślał trochę niepewny Obłomow. — Ale nie, tenby wszystko wziął.
— Więc cóż tam jest jeszcze?
— Nic niema. Może co wczorajszej szynki zostało u Anisji? — rzekł Zachar.
— Czy przynieść?
— Przynieś, co jest. Ale jak to może być, aby nie było?
— Nie było — rzekł stanowczo Zachar i wyszedł.
Ilja Iljicz zamyślony powoli przechadzał się po pokoju.
— Tak... Wiele kłopotów — mówił cicho. — Do wykończenia planu wiele jeszcze braknie! A ser przecie został jeszcze... — ciągnął w zamyśleniu... — Zjadł go z pewnością Zachar, a mówi, że nie było! Gdzież to się mogły zatartarzyć miedziaki? — mówił, szukając ich na stole.
Po kwadransie wszedł Zachar, otwierając drzwi tacą, którą w obu rękach trzymał, ale wszedłszy do pokoju, chciał drzwi przymknąć; nie trafił w nie, tylko w pustą przestrzeń. Taca pochyliła się, kieliszek spadł na podłogę, a z nim razem korek od karafki i bułka.
— Ani kroku bez tego! — rzekł Ilja Iljicz. — Podnieś przynajmniej to, co spadło — a on stoi i gapi się.
Zachar, trzymając tacę w ręku, schylił się, aby podnieść bułkę, ale przysiadłszy, spostrzegł, że obie ręce ma zajęte i nie ma czem podnieść.
— Ano, podnieś! — z uśmiechem rzekł Ilja Iljicz. — Cóż? Nie można?
— Ach, te przeklęte! — ze złością krzyknął Zachar, łając przedmioty, które spadły. — Kto to widział przed samym obiadem śniadanie spożywać!
Postawił tacę i podniósł to, co spadło. Wziął bułkę, dmuchnął na nią i położył na stole.
Ilja Iljicz począł jeść, a Zachar, stanąwszy w pewnem od niego oddaleniu, spoglądał nań bokiem, mając widocznie zamiar coś powiedzieć.
Ale Obłomow jadł, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi.
Zachar zakaszlał parę razy.
Obłomow milczał.
— Rządca domu znowu tylko co przysyłał — nieśmiało zaczął Zachar, — przedsiębiorca był u niego i pytał, czy można oglądać mieszkanie pana! Z powodu przeróbki właśnie...
Ilja Iljicz jadł, nie odpowiadając wcale.
Zachar, pomilczawszy, rzekł jeszcze ciszej:
— Ilja Iljicz...
Obłomow udawał, że nie słyszy.
— Na przyszły tydzień każą opuścić mieszkanie — prawie szepnął Zachar.
— Zabroniłem ci mówić mi o tem — ostro odezwał się Ilja Iljicz i, wstawszy, zbliżył się do Zachara.
Zachar cofnął się.
— Jaki z ciebie jadowity człowiek! — z pewnem uczuciem przemówił Obłomow.
Zachar obraził się.
— O! — odpowiedział — zły jestem! Jakiż ja jadowity? Nikogo nie zabiłem.
— Jakto, nie jadowity? — powtórzył Ilja Iljicz. — Ty zatruwasz mi życie.
— Ja nie jadowity! — powtarzał Zachar.
— Poco ty ciągle mówisz mi o mieszkaniu?
— Cóż mam robić?
— A ja co mam robić?
— Chciał pan przecież napisać do gospodarza domu!
— Napiszę. Poczekaj. Nie można odrazu.
— Mógłby pan teraz napisać.
— Teraz, teraz! Teraz zajęty jestem ważniejszemi sprawami. Ty myślisz, że to tak łatwo, jak drwa rąbać — szach, mach! Ot — wkładając pióro do kałamarza, zauważył Obłomow — nawet atramentu niema! Jakże mam pisać?
— Zaraz dodam trochę kwasu! — rzekł Zachar — wziął kałamarz, szybko odszedł do przedpokoju, a Obłomow począł szukać papieru.
— I papieru także niema! — mówił sam do siebie; obmacywał stół, wysuwał szufladę — niema i niema! Ach, ten Zachar! Życie mi poprostu obrzydło przez niego.
— Jakże ty nie jadowity człowiek — rzekł Ilja Iljicz do wchodzącego Zachara — o niczem nie pamiętasz. Przecież w domu papieru niema!
— Cóż to za kara na mnie, Ilja Iljicz! Jestem przecież chrześcijaninem — pocóż mnie tak znieważać! Jadowity! My przy starym barinie urodzili się i wyrośli, on i szczeniętami nas nazywał, i za uszy ciągnął, ale takiego słowa nie usłyszeliśmy nigdy, nikt tak nie łajał! Czyż to kara za grzechy? — Oto ma pan papier, proszę.
Wziął z etażerki i podał Obłomowowi pół arkusza szarego papieru.
— Czyż na tym papierze można pisać? — spytał Obłomow, rzuciwszy papier. — Tym papierem w nocy szklankę przykrywałem, ażeby tam nie wpadło co... jadowitego.
Zachar odwrócił się i patrzył na ścianę.
— No, mniejsza o to. Daj tutaj. Bruljon napiszę, a Aleksiejew przepisze.
Ilja Iljicz usiadł przy stole i szybko napisał: „Wielmożny Panie“
— Szkaradny atrament! — rzekł. — Pamiętaj, Zachar! u mnie musisz ucho ostro trzymać i robić wszystko, jak należy!
Pomyślał trochę i począł pisać.
„Lokal, zajmowany przeze mnie na drugiem piętrze, który zamierza Pan przerobić, odpowiada w zupełności memu sposobowi życia i przyzwyczajeniom, które nabyłem skutkiem długiego w nim przemieszkiwania. Dowiedziawszy się o tem od mego poddanego, Zachara Trofimowa, że pan oświadczył mu, że zajmowane przeze mnie mieszkanie...“
Obłomow zatrzymał się i przeczytał, co napisał.
— Niegładko... — zauważył — dwa razy zajmowana... która zbyteczna?...
Coś szeptał i przestawiał wyrazy. Wypadło, że „który“ może się odnosić także do piętra. Począł myśleć i poprawił wreszcie. Przekreślał jedne, wstawiał inne wyrazy. Ciągle wydawało mu się, że to co napisał jest albo bez sensu, albo niegładko wyszło.
— Ani rusz poprawić! — rzekł niecierpliwie. — Czort z nim, z listem! Mam sobie głowę mitrężyć takiem głupstwem! Odzwyczaiłem się zupełnie pisywać listy w interesie. Już blisko trzecia godzina.
— Zachar, masz!
Przedarł list na cztery części i rzucił na podłogę.
— Widziałeś? — spytał.
— Widziałem — odpowiedział Zachar, zbierając kawałki papieru.
— Daj mi przeto spokój z mieszkaniem! A to co masz w ręku?
— Rachunki.
— Ach, Boże mój! Ty mnie zamęczysz zupełnie! Ile tam, mów, prędzej!
— Rzeźnikowi 85 rubli 54 kopiejki.
Ilja Iljicz w ręce klasnął.
— Zwarjowałeś chyba! Tylko rzeźnikowi taką masę pieniędzy!
— Od trzech miesięcy nic nie płacono... zebrało się dużo... Niech pan popatrzy — zapisano... nie ukradł nikt przecie!
— Jakże z ciebie nie jadowity człowiek! — rzekł Obłomow. — Na miljon mięsa nakupił! I gdzież to wszystko poszło? Gdybyż przynajmniej na pożytek!
— Przecież nie ja zjadłem! — odgryzał się Zachar.
— Nie? Nie jadłeś?
— Cóż mnie pan jedzenie wymawia! Proszę spojrzeć!
Podsuwał mu rachunki.
— Komuż tam jeszcze? — pytał Ilja Iljicz, odsuwając z gniewem zasmolony zeszycik.
— Jeszcze 121 rubli 18 kopiejek piekarzowi i za jarzyny.
— To ruina! To do niczego nie podobne! — krzyczał Obłomow, rzucając się w gniewie. — Czy ty krowa jesteś czy co, aby tyle trawy zjeść?
— Nie, ja nie krowa, ja jestem jadowity człowiek — z goryczą zauważył Zachar i odwrócił się bokiem do Ilji Iljicza. — Gdybyś pan nie wpuszczał do domu Micheja Andreicza, mniej by wszystkiego wychodziło — zauważył.
— No, ileż to będzie tego wszystkiego, rachuj! — rzekł Ilja Iljicz i począł liczyć.
Zachar także robił rachunek na palcach.
— Czort wie, co takiego wychodzi, za każdym razem co innego! — rzekł Obłomow.
— Ile u ciebie? Dwieście rubli, czy co?
— Proszę poczekać trochę! — mówił Zachar, nachmurzywszy się i mrucząc — osiem dziesiątków a dziesięć dziesiątków, to razem osiemnaście dziesiątków, a dwa dziesiątki...
— No, nigdy tego nie skończysz! — rzekł Ilja Iljicz, — idźno do siebie i przyjdziesz z rachunkami jutro... a pamiętaj także o papierze i atramencie... Co za masa pieniędzy! Mówiłem, ażeby płacić częściami, niewielkiemi sumami... Nie, on ciągnie, ażeby wszystko na raz! Miły narodek!
— Dwieście pięć rubli, siedemdziesiąt dwie kopiejki — rzekł Zachar, obliczywszy wszystko. — Proszę dać pieniądze!
— Jakto? Zaraz? Poczekaj, ja porachuję jeszcze jutro.
— Wola wasza, Ilja Iljicz... oni proszą.
— No, no, dosyć! Zostaw mnie. Powiedziałem jutro, to znaczy, że jutro dam ci pieniądze. Wracaj do siebie. Ja mam zajęcie... ważniejsze od tego sprawy...
Ilja Iljicz usiadł w fotelu, nogi pod siebie podgiął i nie miał jeszcze czasu zamyślić się, gdy dał się słyszeć dzwonek.
Zjawił się człowieczek małego wzrostu, z dość umiarkowanie wypiętym brzuszkiem, z białą twarzą, rumianemi policzkami i z łysiną, którą od potylicy, niby wstęga, otaczały czarne, gęste włosy. Łysina była okrąglutka, czysta i tak się lśniła, jakby była wytoczona z kości słoniowej. Twarz gościa miała wyraz troskliwej uwagi na wszystko, co widział, odznaczała się umiarkowaniem w spojrzeniu i uśmiechu i skromnie urzędową grzecznością.
Miał na sobie zwykły frak, otwierający się szeroko i wygodnie, jak wrota, przy samem dotknięciu się. Bielizna na nim była czysta i połyskująca, jakby do towarzystwa łysinie. Na palcu wskazującym prawej ręki błyszczał wielki masywny pierścień z jakimś ciemnym kamyczkiem.
— Doktór! Jakie losy sprowadziły tu pana! — krzyknął Obłomow, wyciągając jedną rękę do gościa, a drugą podsuwając mu krzesło.
— Widzę, że pan ciągle zdrów... nie woła mnie... nudziłem się i sam przyszedłem — odpowiedział żartując doktór. — Nie — dodał potem poważnie — byłem o piętro wyżej u pańskiego sąsiada i przyszedłem pana odwiedzić.
— Dziękuję. A cóż to sąsiadowi?
— Co... trzy, cztery tygodnie, a może do jesieni dociągnie, a potem... woda w piersi... koniec wiadomy. No, a pan jak?
Obłomow smutnie pokiwał głową.
— Źle, doktorze. Myślałem właśnie poradzić się pana. Nie wiem, co mam robić. Żołądek prawie nie funkcjonuje... pod piersiami czuję ciężar... zgaga mnie męczy, oddech ciężki... — recytował z miną zafrasowaną Obłomow.
— Daj pan rękę... — Doktór ujął puls i na minutę oczy przymrużył. — A kaszel jest? — zapytał.
— Nocami... zwykle po kolacji.
— Hm... Odczuwa pan mocniejsze bicie serca? Głowa boli?
Doktór zrobił jeszcze kilka podobnych pytań, potem pochylił swoją łysinę i głęboko zamyślił się. Po dwóch minutach nagle podniósł głowę i głosem stanowczym rzekł:
— Jeśli pan jeszcze dwa, trzy lata przemieszka w tym klimacie, będzie pan ciągle leżeć, jeść tłuste i ciężkie potrawy — skończy pan na apopleksję.
Obłomow zadrżał.
— Cóż mam robić? Na miłość Boga, niech pan da jaką radę.
— Robić to, co robią inni — jechać zagranicę.
— Zagranicę! — ze zdziwieniem powtórzył Obłomow.
— Tak. A co?
— Zmiłuj się, doktorze! Zagranicę! Jakże to można?
— Dlaczego nie można?
Obłomow milcząco spojrzał po sobie, potem obejrzał swój gabinet i machinalnie powtórzył:
— Zagranicę!
— Cóż panu przeszkadza?
— Jakto — co? Wszystko...
— Co to znaczy wszystko? Pieniędzy niema?
— Tak, tak, tak, pieniędzy rzeczywiście niema — z żywością odpowiedział Obłomow, uradowany, że doktór podsunął mu przeszkodę, za którą mógł się schować z głową. — Niechno pan spojrzy, co starosta do mnie pisze... Gdzież ten list? Gdzież go położyłem... Zachar!
— Dobrze, dobrze — rzekł doktór — to nie moja rzecz. Moim obowiązkiem jest uprzedzić pana, że pan musi zmienić sposób życia, miejsce, powietrze, zajęcie — wszystko.
— Dobrze, ja pomyślę — rzekł Obłomow. — Dokądże mam jechać i co robić? — zapytał.
— Jedź pan do Kissingen albo do Ems — zaczął doktór — tam zostanie pan przez czerwiec i lipiec... proszę pić wody; potem pojedzie pan do Szwajcarji, do Tyrolu na kurację winogradową. Tam pozostanie pan przez wrzesień i październik...
— Czort wie, co takiego, do Tyrolu! — mruknął ledwie dosłyszalnym głosem Ilja Iljicz.
— Potem... na suche powietrze... do Egiptu, naprzykład, wyjechać...
— Tędy! — pomyślał Obłomow.
— Proszę wszelkie troski i kłopoty odsunąć od siebie.
— Dobrze to panu mówić — zauważył Obłomow — pan nie otrzymuje od starosty takich listów, jak ja...
— Trzeba także unikać myślenia — ciągnął doktór.
— Myślenia?
— Tak, natężenia umysłowego.
— A plan reorganizacji majątku! Zmiłuj się pan! Przecież nie jestem kołkiem z osiny!
— Jak pan chce. Moim obowiązkiem jest tylko ostrzec pana. Namiętnych wzruszeń trzeba także unikać — one szkodzą zdrowiu i kuracji. Starać się rozerwać się konną jazdą, tańcami, umiarkowanym ruchem na czystem powietrzu, przyjemną rozmową, osobliwie z damami, ażeby serce biło lekko od przyjemnych wrażeń.
Obłomow słuchał z pochyloną głową.
— A potem?
— Potem od czytania, pisania niech pana Pan Bóg strzeże! Proszę sobie wynająć willę, z oknami na południe, ażeby było dużo kwiatów, w pobliżu — muzyka, kobiety...
— A dieta jaka?
— Mięsnych pokarmów wogóle proszę unikać... mącznych i chłodnych potraw także nie wolno. Może pan spożywać lekki buljon, młode jarzyny, ale ostrożnie, bo teraz wszędzie grasuje cholera, trzeba zatem być ostrożnym... Chodzić, ruszać się przynajmniej osiem godzin dziennie. Strzelbę niech pan sobie kupi...
— Boże mój! — jęknął Obłomow.
— Wkońcu — rzekł doktor — w zimie musi pan jechać do Paryża i tam w wirze życia proszę szukać rozrywki. Nie myśleć tylko dużo: z teatru na bal, na maskaradę, za miasto, z wizytami, ażeby pana otaczali przyjaciele, wesołość, śmiech...
— Czy więcej już niczego nie potrzeba? — spytał Obłomow ze źle ukrytym gniewem.
Doktór zamyślił się.
— Chyba jeszcze używać morskiego powietrza... Siądzie pan na parostatek w Londynie i można odbyć przejażdżkę do Ameryki.
Wstał i począł się żegnać.
— Jeśli pan to wszystko wypełni akuratnie... — mówił.
— Dobrze, dobrze! Z pewnością wypełnię, — złośliwie odpowiadał Obłomow, asystując doktorowi do drzwi.
Doktór wyszedł, zostawiwszy Obłomowa w bardzo smutnym nastroju. Zamknął oczy, założył sobie ręce na głowę, skurczył się w fotelu i tak siedział, nie patrząc nigdzie i nic nie odczuwając.
Z tyłu ktoś się nieśmiało odezwał.
— Ilja Iljicz!
— No? — spytał Obłomow.
— A cóż zarządcy domu powiedzieć?
— O czem?
— O zmianie mieszkania przecież!
— Ty znowu z tem samem? — zdziwiony spytał Obłomow.
— Cóż mam robić, batiuszka Ilja Iljicz, cóż mam robić? Proszę rozsądzić: życie moje i bez tego gorzkie... do grobu patrzę...
— Nie, ty widać mnie chcesz do grobu wpędzić tą zmianą mieszkania — rzekł Obłomow. — Posłuchaj, co doktór mówił...
Zachar nie znalazł na to odpowiedzi, tylko westchnął tak głęboko, aż końce chusteczki na szyi mu zadrgały.
— Czy chcesz mnie zabić, czy co! — spytał Obłomow. — Obrzydłem ci — co? Ha, mów!
— Pan Bóg z panem! Proszę żyć sobie na zdrowie. Kto panu źle życzy? — mruczał Zachar, zmartwiony tragicznym zwrotem, jaki przybrała rozmowa.
— Ty! — rzekł Ilja Iljicz. — Zabroniłem ci wspominać nawet o zmianie mieszkania, to mnie rozdrażnia — zrozum to. I tak zdrowie moje niewiele warte.
— Ja myślałem... dlaczegożby... myślałem nie zmienić... — drżącym ze wzruszenia głosem mówił Zachar.
— Dlaczego nie zmienić! Tak lekko sądzisz o tem! — mówił Obłomow, przysuwając się z krzesłem do Zachara. — Ale czyś dobrze zrozumiał, co to znaczy zmienić mieszkanie — co? Z pewnością nie pomyślałeś?
— Prawda, nie pomyślałem — z pokorą odpowiedział Zachar, gotów zawsze zgodzić się z panem, byle nie doprowadzać go do patetycznych scen, które wydawały mu się gorsze od gorzkiej rzepy.
— Nie pomyślałeś, więc słuchaj i rozważ — można zmienić, czy nie? Co to znaczy zmienić? To znaczy: wynoś się, barin, na cały dzień i tak jak jesteś ubrany, chodź przez cały dzień...
— A cóż to wielkiego, gdyby nawet wypadło wyjść? — zauważył Zachar. — Dlaczegożby nie wyjść na cały dzień. Niezdrowo przecież ciągle siedzieć w domu. Oto, jak pan teraz źle wygląda! Dawniej był pan jak ogóreczek okrągły, a teraz od czasu jak pan przesiaduje w domu, Bóg wie do czego podobny. Pochodziłby pan po ulicy, popatrzył na miasto lub na co innego...
— Przestań gadać głupstwa, a słuchaj! — rzekł Obłomow. — Chodzić po ulicy!
— Tak, z pewnością — mówił Zachar z wielkiem zacięciem. — Ot, powiadają, przywieźli jakiegoś niesłychanego potwora — można pójść, popatrzeć. Do teatru, na maskaradę panby poszedł, a mybyśmy tymczasem przeprowadzkę urządzili...
— Nie pleć głupstw! Bardzo się troszczysz o mój spokój! Według ciebie — włócz się cały dzień, czy to ciebie boli, że będę musiał Bóg wie gdzie zjeść obiad, że nie będę mógł spocząć po obiedzie. Beze mnie urządzać przeprowadzkę! Nie dopatrzę — to przywiozą same czerepy. Wiem ja — ze wzrastającem przekonaniem mówił Obłomow — co to znaczy przeprowadzka! To znaczy, gruchotanie wszystkiego, hałas, szum. Wszystkie rzeczy zwalą na podłogę: tu się znajdą i kufry, i oparcie od kanapy, i obrazy, i cybuchy, i książki i jakieś butelki, których się nigdy nie widziało, a tu czort wie skąd się weźmie! Pilnuj wszystkiego, aby nic nie pogubiono i nie pogruchotano... Jedna połowa tu, druga — na wozie lub na nowem mieszkaniu. Zechcesz zapalić, weźmiesz cybuch, a tytoń już pojechał... Chcesz usiąść — niema na czem. Czego się dotkniesz — powalasz się kurzem. Umyć się niema gdzie i chodź z takiemi rękami, jak twoje, cały dzień...
— Moje ręce czyste — zauważył Zachar, pokazując zamiast dłoni niby dwie podeszwy.
— Nie pokazuj tylko! — rzekł Ilja Iljicz, odwracając się. — Zechcesz pić — ciągnął dalej Obłomow, — weźmiesz karafkę do rąk, a szklanki niema...
— Można przecież i z karafki się napić — dobrodusznie zauważył Zachar.
— Tak, u ciebie wszystko można: i nie zamiatać, i kurzów nie ścierać, i dywanów nie trzepać. A na nowem mieszkaniu — mówił Ilja Iljicz, zachwycając się sam żywością obrazu przeprowadzki — ze trzy dni będzie nieład, wszystko nie na swojem miejscu: obrazy pod ścianą, kalosze na łóżku, buty w jednym węzełku związane z herbatą i pomadą. Spojrzysz — nóżka przy fotelu złamana, szkło w ramach przy obrazach stłuczone, a na kanapie — plamy. O co zapytasz tylko — niema; nikt nie wie, czy zgubiono, czy zapomniano na dawnem mieszkaniu. Pędź tam...
— Czasem się i tak zdarza, że dziesięć razy z miejsca na miejsce pędzisz — przerwał Zachar.
— Otóż widzisz! — mówił dalej Obłomow — Na nowem mieszkaniu wstaniesz rano — ile kłopotów! Ani wody, ani węgla do samowara niema. A w zimie, w chłodnym pokoju trzeba nieraz siedzieć; drzewa niema — biegaj, szukaj, pożyczaj!
— Niewiadomo zresztą, jakich sąsiadów Bóg da — zauważył Zachar. — Są tacy, u których nietylko wiązki drzewa, ale kubła wody nie wyprosisz...
— Otóż to właśnie! — dodał Ilja Iljicz. — Przeprowadzisz się — wieczorem zdawałoby się już koniec kłopotom, nie — jeszcze ze dwa tygodnie trzeba się mozolić. Zdaje się już wszystko pozakładane, spojrzysz — czegoś jednak braknie: rolety zawiesić, gwoździe wbić pod obrazki. Duszę z ciebie wyciągnie! Życie obrzydnie... A wydatki, wydatki...
— Przeszłym razem, przed ośmiu laty, około dwustu rubli kosztowało, pamiętam, jak dziś — potwierdził Zachar.
— Ładna zabawka! — rzekł Ilja Iljicz. — A jak dziko mieszkać z początku na nowej siedzibie! Nierychło się przyzwyczaisz! Ja co najmniej przez pięć nocy spać nie będę na nowem mieszkaniu, tęsknota mnie zamęczy, gdy wstanę i zobaczę zamiast tego szyldu tokarza coś innego naprzeciwko. Jeśli przez okno przed obiadem nie wyjrzy ta staruszka z ostrzyżonemi włosami, przykro mi będzie... Teraz chyba sam już widzisz, do czegoś chciał doprowadzić swego barina — a? — spytał z wymówką Ilja Iljicz.
— Widzę — szepnął pokornie Zachar.
— Dlaczegoż więc zachęcasz mnie do przeprowadzki? Czyż siły ludzkie wystarczą, aby przenieść to wszystko?
— Myślałem, że inni także nie gorsi od nas, a przeprowadzają się przecież, to i my moglibyśmy — powiedział Zachar.
— Co? Co? — zdziwionym głosem nagle zapytał Ilja Iljicz, podniósłszy się z fotela. — Co powiedziałeś?
Zachar zmartwił się, nie domyślając się, jaki powód mógł wywołać zdziwienie i patetyczny gest Obłomowa. Milczał.
— Inni nie gorsi! — z przerażeniem powtórzył Ilja Iljicz. — Oto do czego się dogadałeś! Teraz już wiem, że ja dla ciebie wszystko jedno, co — „drugi!“
Obłomow ironicznie ukłonił się przed Zacharem i twarzy nadał wyraz w wysokim stopniu obrażonej miłości własnej.
— Zmiłujcie się, Ilja Iljicz! Czyż ja porównywam pana z kimkolwiek bądź...
— Precz z przed oczu! — rozkazująco zawołał Obłomow, drzwi ręką wskazując. — Widzieć cię nie chcę! „Drudzy“ — ha — pięknie!
Zachar, głęboko westchnąwszy, oddalił się.
— Co za głupie życie, pomyśleć tylko! — mruczał, siadając na leżance.
— O, Boże mój! — jęczał Obłomow. — Miałem szczery zamiar cały ranek poświęcić pracy, a tymczasem zdenerwowany jestem na cały dzień! Któż temu winien? Mój własny sługa, wierny, wypróbowany — a co powiedział! Jak on mógł to powiedzieć!
Obłomow długo nie mógł się uspokoić: kładł się, wstawał, chodził po pokoju, znowu się kładł. W porównaniu jego z „innymi“, przez Zachara, widział złamanie prawa na wyłączne pierwszeństwo przed wszystkimi.
Wnikał w treść tego porównania, analizując, kto to są ci „drudzy“ i czem on sam jest? W jakim stopniu możliwe i słuszne takie porównanie i jak ciężką jest obraza, której się wobec niego Zachar dopuścił. Czy on był istotnie przekonany, że Ilja Iljicz wszystko jedno, co ktoś „drugi“, czy też to tylko wyrwało mu się z ust, bez zastanowienia? Wszystko to zadrasnęło miłość własną Obłomowa i postanowił wyjaśnić Zacharowi różnicę między nim a tymi, których Zachar obejmował wyrazem „drudzy“, „inni“, i dać mu odczuć całą obrzydliwość takiego pojmowania rzeczy.
— Zachar! — zawołał powoli i uroczyście.
Zachar, usłyszawszy to wołanie, nie zeskoczył, jak zwykle z leżanki, stukając butami, nie zamruczał, lecz powoli zlazł z przypiecka i bokiem, cicho, niechętnie, jak pies, który z dźwięku głosu swego pana odgaduje, że znaną jest jego wina, że go wołają do rozprawy...
Zachar otworzył drzwi do połowy, ale wejść nie zdecydował się.
— Wejdź! — rzekł Ilja Iljicz.
Chociaż drzwi otwierały się swobodnie, lecz Zachar odchylił je tylko tak, aby nie można było przejść — i zatrzymawszy się we drzwiach, nie wchodził.
Obłomow siedział na łóżku.
— Zbliż się tutaj! — rzekł rozkazująco.
Zachar z trudem wysunął się z drzwi, zamknął je za sobą i mocno oparł się o nie plecami.
— Tu! — mówił Ilja Iljicz, wskazując palcem miejsce przy sobie.
Zachar zrobił pół kroku — i zatrzymał się na kilka kroków przed Obłomowym.
— Bliżej! — rzekł Obłomow.
Zachar zrobił ruch jakby postąpił, a tymczasem pochylił się tylko, stuknął nogą i stał na miejscu.
Ilja Iljicz, widząc, że nie udaje mu się w żaden sposób bliżej go ku sobie przyciągnąć, dał mu spokój i tylko przyglądał mu się z wyrzutem.
Zachar czuł, że zachowanie się jego wobec pana jest niewłaściwe, robił taką minę, jak gdyby go nie dostrzegał, stał przeto jeszcze więcej bokiem zwrócony, niż zwykle, ale ani na chwilę nie spuszczał z oczu Ilji Iljicza.
Potem wytrwale począł patrzeć bokiem na lewo: widział tam znane mu dawno przedmioty — festony z pajęczyny, wiszące nad obrazami i pająka, jakby żywe oskarżenie jego niedbalstwa.
— Zachar! — cicho ale z godnością przemówił Ilja Iljicz.
Zachar milczał i myślał: „Czego mu jeszcze trzeba? Drugiego Zachara, czy co? Przecież ja tutaj stoję“ — i wzrok swój przesunął z lewej na prawą stronę, jakby omijając Obłomowa. Tam o niedbalstwie jego mówiło lustro, na którem na podobieństwo koronki przyczepiły się złomy kurzu i odbijało jego własną posępną i wcale nie piękną twarz. Z niechęcią odwrócił oczy od tego przykrego a tak mu dobrze znanego przedmiotu i zdecydował się wzrok swój na chwilkę zatrzymać na Ilji Iljiczu.
Nie zdołał jednak oprzeć się wyrazowi wymówki, jaki widział w twarzy Ilji Iljicza i wzrok spuścił na dół. Tu znowu dywan, poplamiony, piętnami kurzu pokryty, świadczył o niezbyt wielkiej jego pilności.
— Zachar! — z uczuciem powtórzył Ilja Iljicz.
— Czego pan sobie życzy? — ledwie dosłyszalnym głosem przemówił Zachar i drgnął niedostrzegalnie, przeczuwając patetyczną mowę.
— Podaj mi kwasu! — rzekł Ilja Iljicz.
Lżej się zrobiło na sercu Zacharowi. Uradowany rzucił się zręcznie, jak chłopak, w stronę bufetu i kwas przyniósł.
— Jakże się czujesz? — łagodnie spytał Ilja Iljicz, nadpiwszy trochę kwasu i trzymając jeszcze szklankę w ręku. Prawda, że niedobrze?
Posępny wyraz twarzy Zachara nagle złagodniał, a w oczach jego błysnęło światełko żalu za winy. Ogarnęło go uczucie pewnej czci dla swego pana.
Począł wprost patrzyć mu w oczy.
— Czy też odczuwasz swoją winę? — spytał Ilja Iljicz.
„Cóż to znowu za taka wina? — myślał Zachar z goryczą. — Głupstwo takie. Przecież mimowoli człowiek zapłakałby, kiedy cię tak zacznie przypiekać!“
— Cóż, Ilja Iljicz — zaczął z najniższej nuty swego diapazonu, — nic przecież nie powiedziałem prócz tego, że...
— Nie! Ty jesteś zły człowiek! — przerwał mu Obłomow — czy rozumiesz, coś zrobił? Odpowiadaj!
Zachar nie odpowiadał i zupełnie nie rozumiał swojej winy. Nie przeszkodziło mu to z uczuciem zupełnej pokory spojrzeć na swego barina. Nawet głowę nieco pochylił, jakby w poczuciu winy.
— Jakże nie mówić o tobie, żeś jadowity człowiek? — rzekł Obłomow.
Zachar milczał, tylko mrugnął kilka razy.
— Zasmuciłeś swego pana — powolnie przemówił Ilja Iljicz i pilnie wpatrywał się w Zachara, jakby ciesząc się jego zmartwieniem.
Zachar nie wiedział, gdzie się schować.
— Więc zasmuciłeś? — pytał Ilja Iljicz.
— Zasmuciłem... — szeptem przemówił Zachar, prawie nieprzytomny od tego nowego „przykrego“ słowa.
Wzrok jego latał na wszystkie strony: na prawo, na lewo, prosto, jakby szukając zbawienia i znowu przed jego oczyma przesuwała się pajęczyna, kurz i własna postać w brudnem lustrze.
„Ach, gdyby się pod ziemię zapaść! — Ach, śmierć nie przychodzi!“ — myślał on, widząc, że nie uniknie patetycznej sceny, choćby niewiadomo jak się kręcił.
Powieki drgały mu coraz bardziej, czuł, że jeszcze chwilka i łzy mu trysną. Nareszcie odpowiedział panu słowami znanej pieśni, ale w prozie:
— Czemże ja zasmuciłem pana Ilję Iljicza? — prawie przez łzy pytał Zachar.
— Czem? Ty pomyśl tylko, co to znaczy: jak „inni?“
Zamilkł i patrzył na Zachara.
— Powiedzieć ci, co to znaczy?
Zachar poruszył się jak niedźwiedź w barłogu i westchnął głośno.
— „Inni“ — o których myślałeś — to hołysze bezdomni, to ludzie prości, niewykształceni, którzy mieszkają w brudzie, ubóstwie, na poddaszach. Sypiają na wojłoku, byle gdzie, na dworze. Co takiemu stać się może? Nic... Żre tylko kartofle i śledzie. Nędza pędzi go z kąta w kąt — toteż się włóczy przez cały dzień. Taki może łatwo przeprowadzić się na inne mieszkanie. Lagajew, naprzykład, weźmie swoją linję pod pachę, dwie koszule zawinie w chustkę do nosa i idzie sobie... „A dokąd idziesz?“ — ktoś spyta. „Przeprowadzam się“ — odpowie. Otóż tacy to są „inni“. A według ciebie ja także jestem „inny“ — co?
Zachar spojrzał na pana, przestąpił z nogi na nogę i myślał.
— Co to jest „inny?“ — mówił dalej Obłomow. — „Inny“ jest to taki człowiek, który sam sobie buty czyści, sam się ubiera, chociaż czasem i na pana wygląda, ale łże — on nie wie nawet, co to jest usługa. Posłać po coś — niema kogo, sam pędzi, w piecu sam sobie pali, a czasem i kurze omiata...
— Pomiędzy Niemcami dużo jest takich, — ponuro zauważył Zachar.
— Otóż to! A ja? Jak myślisz? Ja także „inny?“
— Pan zupełnie inny — odpowiedział żałośnie Zachar, nie rozumiejąc wcale, czego wymaga od niego barin. Bóg wie, co się to stało...
— Ja zupełnie „inny“ — tak? Uważaj tylko, co ty mówisz! Zastanów się, jak „inny“ mieszka, żyje. „Inny“ pracuje bezustanku, biega, kłopocze się — mówił Obłomow — jeśli nie zapracuje, to i jeść nie ma co. „Inny“ kłania się, „inny“ prosi, poniża się... A ja? Ha, decyduj! Jak ty myślisz, czy ja także „inny“ — co?
— Przestań już, batiuszka, męczyć mnie żałosnemi słowy — prosił Zachar. — Ach, ty Boże mój!
— Ja „inny“! Czy ja szamoczę się o kawałek chleba, czy ja pracuję? Nie mam co jeść — co? Czy ja wyglądam tak, jakby na mnie była skóra i kości? Czy mnie braknie czegokolwiek? Podać, usłużyć, zrobić coś — jest komu. Ja ani razu nie wciągnąłem sobie skarpetki na nogi, od kiedy żyję, Bogu dzięki! O co się mam troszczyć i dlaczego? Komuż ja to mówię? Przecież ty od dzieciństwa mnie obsługiwałeś. Ty wszystko wiesz, wszystko widziałeś. Wierzę, że ja wychowany jestem miękko, że ani chłodu ani głodu nigdy nie zaznałem, nędzy nie znam, na chleb codzienny nie pracowałem i wogóle grubą robotą nie zajmowałem się. Jakże to tobie starczyło odwagi porównywać mnie z „innymi“? Czyż moje zdrowie takie, jak tych „innych?“ Czyż ja mogę wszystko to robić, co oni? Wszystko to znosić?
Zachar stracił stanowczo wszelką możność zrozumienia mowy Obłomowa, ale usta jego nadęły się od wewnętrznego wstrząśnienia. Patetyczna mowa grzmiała, jak ciężka chmura nad jego głową. On milczał.
— Zachar! — powtórzył Ilja Iljicz.
— Czego pan sobie życzy? — ledwie dosłyszalnym głosem spytał Zachar.
— Podaj mi jeszcze kwasu.
Zachar przyniósł kwasu, a gdy Ilja Iljicz napił się i oddał mu szklankę, Zachar zręcznie nawrócił do siebie.
— Nie, nie, poczekaj! — przemówił Obłomow — powiedz mi, jak mogłeś tak strasznie obrazić swego pana, którego dzieckiem nosiłeś na ręku, któremu życie całe służysz i który cię obsypuje dobrodziejstwami?
Zachar nie wytrzymał. Słowo „dobrodziejstwo“ dotknęło go. Począł mrugać oczyma coraz częściej. Im mniej rozumiał, co mówił Ilja Iljicz, tem stawał się smutniejszym.
— Winien jestem, Ilja Iljicz — począł swoim skrzypiącym głosem. — Z głupoty to zrobiłem, prawdziwie z głupoty...
Nie rozumiejąc zupełnie, co mianowicie złego zrobił, nie mógł znaleźć odpowiedniego zakończenia na usprawiedliwienie się.
— A ja — mówił dalej Obłomow głosem człowieka obrażonego i nie ocenionego według swojej godności — troskam się w dzień i w nocy, pracuję, nieraz głowa się pali, serce zamiera, po nocy nie sypiam, myślę tylko o tem, ażeby lepiej było... komu? Wszystko wam, chłopom, a zatem i o tobie. Ty myślisz zapewne nieraz, widząc, że się kołdrą nakryję z głową, że ja leżę, jak pień i śpię. O, nie, ja nie śpię, ale myślę ciągle nad tem, ażeby chłopom w niczem nie stała się krzywda, ażeby nikomu nie zazdrościli, nie narzekali na mnie przed Bogiem na strasznym sądzie, ale modlili się za moją duszę i dobrze wspominali. Niewdzięczni — z gorzkim uśmiechem zakończył Obłomow.
Zachar wzruszony był zupełnie ostatniemi żałosnemi słowy Ilji Iljicza. Począł potrosze popłakiwać. Szypienie i chrypienie jego zlały się tym razem w jeden nieokreślony odgłos, podobny chyba tylko do chińskiego gonga lub indyjskiego tam-tamu.
— Ojczulku, Ilja Iljicz, przestańcie! — błagał. — Dosyć tego. Bóg wie, jakie rzeczy pan opowiada. O, matko święta, Bogarodzico! Jakież to nieszczęście nagle i nieoczekiwanie spadło na mnie...
— A ty — mówił dalej, nie słuchając go Obłomow — tybyś się powinien był wstydzić wymawiać takie słowa! Oto jaką żmiję wygrzałem na swojej piersi!
— Żmiję! — krzyknął Zachar, klasnąwszy w ręce i uderzył w płacz tak żałosny, jak gdyby kilkadziesiąt żuków wleciało do pokoju z bzykaniem. — Kiedyż to ja o żmiji mówiłem — jęczał Zachar śród płaczu. — Ja jej, wstrętnej, nawet we śnie nigdy nie oglądam!
Obydwaj przestali nareszcie rozumieć jeden drugiego, a wkońcu każdy z nich samego siebie.
— Jakże to, język ci się przewrócił? — ciągnął Ilja Iljicz. — W planie moim naznaczyłem ci osobny dom, stałą ordynarję z ziarna, naznaczyłem pensję! Byłbyś rządcą i marszałkiem dworu, i adwokatem moich spraw. Mużyki kłanialiby ci się do pasa, przemawiając: Zachar Trofimowicz, Zachar Trofimowicz! A tyś jeszcze niezadowolony, do „innych“ mnie porównywasz! Oto jaka nagroda! Tak to szanujesz swego barina!
Zachar nie przestawał płakać, a Ilja Iljicz sam był wzruszony. Obciążając Zachara wymówkami, sam czuł się tak głęboko wstrząśniętym w tej chwili i przekonanym o dobrodziejstwach, jakiemi obsypał swoich włościan, że ostatnie wymówki wypowiedział już drżącym głosem i ze łzami w oczach.
— Teraz idź z Panem Bogiem — rzekł z rezygnacją do Zachara. — Ale poczekaj, podaj mi jeszcze kwasu! W gardle ślina mi zaschła... Sam mógłbyś się domyśleć... Słyszysz przecie, barin chrypi. Oto do czego doprowadziłeś!
— Mam nadzieję, żeś swoje przewinienie zrozumiał — mówił Ilja Iljicz, kiedy Zachar kwas mu przyniósł — i, na przyszłość, nie będziesz porównywał mnie z „innymi“. Aby zatrzeć swoją winę, trzeba żebyś w jakiś sposób ułożył się z gospodarzem, ażeby nie zmieniać mieszkania. Ładnie dbasz o spokój swego pana: zdenerwowałeś mnie zupełnie i pozbawiłeś jakiejś nowej może, pożytecznej myśli. Kogoż zubożyłem? Samego przecież siebie, bo dla was poświęciłem się, dla was podałem się do dymisji, dla was siedzę, jak w więzieniu... Ale Bóg z tobą! Bije właśnie trzecia godzina. Dwie godziny jeszcze do obiadu — co można przez dwie godziny zrobić! Nic! A różnych spraw moc. Niech już tak będzie — list przygotuję na następną pocztę, a plan naszkicuję jutro. Teraz położę się trochę... zmęczyłem się bardzo. Spuść rolety i nikogo nie wpuszczaj, ażeby mi nie przeszkadzano... Może na jaką godzinkę zasnę, a o wpół do piątej mnie zbudzisz.
Zachar począł się troskać o Obłomowa: najprzód przykrył go dobrze i kołdrę podwinął pod niego, zapuścił rolety, zamknął drzwi i odszedł do siebie.
— Żebyś ty zdechł! djable prawdziwy! — mruczał, ocierając resztki łez i wdrapując się na swoją leżankę. — Prawdziwy czort! Osobny dom, ogród, pensja! — mówił Zachar, który z całego przemówienia tyle tylko zrozumiał. — Majster gorzkie słowa przemawiać, po sercu jak nożem rżnie... Tu jest mój dom, tu mój ogród, tutaj i nogi wyciągnę! — mówił, ze złością uderzając ręką o leżankę. — Pensja! Jak nie ściągniesz grzywny lub piętaka, to i tytoniu niema zaco kupić i kumy niema czem potraktować! Żeby i tobie tak było! Myślę tylko: czemu już śmierć nie przychodzi!
Ilja Iljicz położył się nawznak, ale nie od razu mógł zasnąć. Myślał, myślał, miotał się śród tych myśli.
— Dwa nieszczęścia naraz! — mówił obwijając się kołdrą i zakrywając głowę. — Proszę wytrzymać!
W samej zaś rzeczy, te dwa nieszczęścia: złowieszczy list starosty i spodziewana przeprowadzka, przestały już trwożyć Obłomowa i przechodziły już w krainę przykrych wspomnień.
„Do tej biedy, jaką mi zagrażał starosta, jest jeszcze daleko — myślał Obłomow, — do tego czasu niejedno może się zmienić: może przyjdą deszcze i poprawią się zboża; może starosta wyrówna niedobory podatkowe; zbiegłych chłopów może policja powróci „na miejsce zamieszkania“.
„Dokąd mogli uciec ci chłopi? — myślał dalej i zagłębił się w artystyczne szczegóły ucieczki. — Pewnie uciekli w nocy... bez chleba... była pewnie wilgoć... Gdzie oni spać będą? W lesie? Czyż to możliwe? W chałupie, chociaż niebardzo pachnie, ale za to ciepło“.
„Pocóż się martwić? — myślał. — Niezadługo i plan będzie gotów, niema przeto potrzeby dręczyć się przedwcześnie... Ach, ja...“
Myśl o przeprowadzce trwożyła go więcej. Było to zupełnie niedawne „nieszczęście“, ale w umyśle Obłomowa i ta sprawa znajdowała uspokajające rozwiązanie, była już przeto przeszłością, historją. Chociaż ze smutkiem przewidywał przeprowadzkę, jako nieuniknioną konieczność, ale w tę sprawę wmieszał się Tarantjew. Mimo to w myśli swojej odsuwał tę konieczność swego życia bodaj na tydzień — i w ten sposób zyskiwał cały tydzień spokoju.
„A może jeszcze Zacharowi uda się sprawę tak poprowadzić, że nie trzeba będzie się przeprowadzać. Jakoś to będzie! Może nowe adaptacje mieszkania odłożą do następnego lata, może zupełnie zaniechają... Jakoś przecie się zrobi. Przecież niepodobna w samej rzeczy przeprowadzać się!“
Tak naprzemian niepokoił się lub uspokajał, a wkońcu w całym szeregu uspokajających słówek — „a może, może być lub jakoś to będzie“ i tym razem, jak zawsze, Obłomow znajdował cały magazyn nadziei i pociech. Jak w skarbnicy ojców, znajdował w tych słówkach obronę od „dwóch nieszczęść“.
Już lekkie, przyjemne uspokojenie ogarniało jego członki i niby mgłą jakąś osłaniało jego uczucia, jak lekkie przymrozki marszczą powierzchnię wód, jeszcze chwilka — i świadomość ulotniłaby się Bóg wie gdzie, gdy Ilja Iljicz obudził się nagle i otworzył oczy.
— Ach, ja jeszcze się nie umyłem! Jakże to się stało? Przecież nic jeszcze nie zrobiłem dotychczas — wyszeptał Obłomow. — Chciałem plan mój przenieść na papier — i nic nie napisałem; do sprawnika nie napisałem, do gubernatora także, do gospodarza domu — również, zacząłem tylko pisać, ale nie skończyłem, rachunków nie sprawdziłem, pieniędzy nie dałem... Cały ranek zmarnowałem!
Zamyślił się...
— Cóż to takiego? Ktoś „inny“ byłby to zrobił — błysnęło mu w głowie. — „Inny“, „inny“ — Cóż to takiego ten „inny“?
Począł się zastanawiać nad porównaniem siebie z „innymi“. Począł myśleć, myśleć i powoli w umyśle jego począł wytwarzać się pogląd zupełnie odmienny od tego, jaki wykładał Zacharowi o „innym“.
Musiał przyznać, że ktoś inny zdołałby już był napisać wszystkie listy, tak, ażeby wyrazy „który“ i „jak“ nie stykały się ze sobą, zdołałby spokojnie urządzić przeprowadzkę, plan byłby już ułożył i na wieś wyjechał.
— Przecież i ja mógłbym to wszystko... — myślał, — przecież ja umiem także pisać. Pisywałem przecież nie takie listy, ale coś poważniejszego! Ktoś „inny“ i szlafroka nigdy nie nosi — mimowoli dodał do charakterystyki „innego“. — Gdzież się to wszystko podziało? Przecież przeprowadzka nie jest wielką sztuką, trzeba tylko chcieć! Ktoś „inny“... — Obłomow ziewnął — mało sypia, cieszy się życiem, bywa wszędzie, wszystko widzi, wszystko go interesuje... A ja? Ja? Ja nie jestem tym „innym“ — dodał ze smutkiem i zadumał się głęboko, głowę wysunąwszy z pod kołdry.
Była to chwila, jedna z jasnych w życiu Obłomowa, gdy badał siebie.
Lęk go ogarnął, gdy nagle w jego duszy jasno i żywo zarysowała się świadomość losu człowieka, kiedy w jego umyśle stanęło porównanie między przeznaczeniem człowieka a jego własnem życiem, a w głowie budziły się jedna za drugą, bez ładu, trwożliwie różne sprawy życiowe, jak ptaki drzemiące na ruinach budzone jasnym promieniem słońca.
Smutnie i boleśnie odczuł swoją niedojrzałość obywatelską, powstrzymanie rozwoju sił moralnych, ociężałość, przeszkadzającą mu we wszystkiem. I zawiść go męczyła, że inni żyć mogą szeroko, pełnem życiem, a jemu jak gdyby ciężki kamień leżał na wąskiej i złej ścieżce życia.
W nieśmiałej jego duszy poczęło się budzić męczące samopoczucie, że niektóre strony jego charakteru nie ujawniły się zupełnie, inne ledwie się zarysowały, ale żadna nie rozwinęła się w pełni.
A tymczasem przeczuwał chorobliwie, że przechowuje w sobie, jak w grobie, jakieś piękne, jaśniejsze pierwiastki, może dotychczas już zamarłe zupełnie, a może tylko spoczywające jak złoto we wnętrznościach ziemi i że dawno należałoby już wydobyć je i puścić w obieg, jako monetę. Ale skarb ten ciężko i głęboko przyciśnięty różnem, Bóg wie skąd, naniesionem śmieciem. Zdawało mu się, że ktoś ukradł i zakopał we własnej jego duszy ten skarb, złożony mu w darze przez świat i życie. Coś mu przeszkadzało rzucić się na arenę życia i pędzić jak okręt pełnemi żaglami rozumu i woli. Jakiś wróg ukryty położył swoją ciężką rękę na samym początku jego drogi życia i odrzucił go daleko z prostej ścieżki przeznaczenia.
I zdawało mu się, że trudno już wydobyć się z tej głuszy i dzikiego otoczenia na właściwą ścieżkę. Las go otacza dokoła, w duszy coraz częściej panuje ciemność. Ścieżka zarasta coraz bardziej. Świadomość tego stanu budzi się coraz rzadziej i tylko na chwilę porusza drzemiące siły. Rozum i wola, sparaliżowane dawno, beznadziejnie zdaje się czekają na powrót do zdrowia.
Stosunki jego życia rozdrabniały się do mikroskopijnych rozmiarów, ale i z temi drobiazgami nie mógł sobie dać rady. Przerzucał się od jednych do drugich, jak z fali na falę, ale nigdy nie znajdował dość silnej woli, ażeby oprzeć się jednym, a rozumem opanować drugie.
Ciężko odczuwał też następstwa takiej spowiedzi przed sobą samym. Bezpłodne żale za przeszłem, gorące wyrzuty sumienia kłuły go, jak igły. Wszelkiemi siłami usiłował zrzucić z siebie ten ciężar wyrzutów, znaleźć winowajcę poza sobą i żądło sumienia ku niemu zwrócić. Ale na kogo?
— Wszystkiemu winien Zachar! — wyszeptał.
Przypomniawszy jednak wszystkie szczegóły sceny z Zacharem, twarz zapłonęła mu rumieńcem wstydu.
— Coby było, gdyby ktoś słyszał to wszystko? — myślał, drętwiejąc na samo wspomnienie. — Chwała Bogu, że Zachar nie potrafi opowiedzieć tego wszystkiego nikomu, zresztą, nikt mu nie uwierzy — dzięki Bogu.
Obłomow wzdychał, przeklinał siebie, przewracał się z boku na bok, szukał winowajcy i nie znajdował go. Wzdychania jego doszły nawet do uszu Zachara.
— O, jak go tam kwas rozpiera! — mruczał złośliwie Zachar.
— Dlaczegoż to właśnie „taki“ jestem? — ze łzami prawie pytał sam siebie Obłomow i głowę wetknął pod kołdrę.
Szukając bez skutku tego złowrogiego pierwiastku, który mu przeszkadzał żyć, jak należy, jak żyją „inni“, westchnął, zamknął oczy i po kilku chwilach drzemka poczęła znowu opanowywać jego uczucia.
— Jabym także... pragnął... — myślał nie bez wysiłku — coś takiego... Czyż matka natura już tak bardzo mnie upośledziła? Ależ nie, Bogu dzięki... skarżyć się nie mogę...
Potem dało się słyszeć uspokajające westchnienie. Od wzruszenia przeszedł on do normalnego swego stanu — spokoju i apatji.
— Widocznie taki mój los... Cóż mam robić? — szeptał, gdy sen go już ogarniał.
— O dwa tysiące mniej dochodu — nagle głośno przez sen zawołał. — Zaraz, zaraz, poczekaj! — i przebudził się napoły.
— Jednak... ciekawą rzeczą byłoby wiedzieć... dlaczego ja jestem... „taki“? — przemówił znów szeptem. Powieki zamknęły się mu zupełnie. — Tak — dlaczego? Zapewne... stało się to... dlatego... — starał się wypowiedzieć — i nie wypowiedział.
Tak więc nie znalazł prawdziwej przyczyny. Język i usta zamarły w jednej chwili na niedopowiedzianej myśli i pozostały wpółotwarte. Zamiast wyrazu słyszeć się dało westchnienie, a po chwili słychać już było tylko równy oddech spokojnie śpiącego człowieka.
Sen powstrzymał powolny i leniwy bieg jego myśli i przeniósł go w jednej chwili w inną epokę, do innych ludzi, do innych miejsc.
Gdzie my? W jakiż to błogosławiony kącik ziemi przeniósł nas sen Obłomowa? Jakiż to kraj cudów!
Niema tam wprawdzie morza, niema wysokich gór, skał i przepaści, ani nieprzebytych puszcz, niema nic potężnego, dzikiego, posępnego.
Poco nam to dzikie i potężne? Morze — naprzykład? Bóg z niem. Ono tylko napełnia człowieka smutkiem. Patrząc na nie — chce się płakać. Serce trwoży się na widok tej nieobjętej płaszczyzny morza, wzrok nie ma na czem spocząć i męczy się widokiem jednostajnego, nieskończenie wielkiego obrazu.
Wycie i szalone gromy bałwanów nie dają nic łagodnego słabemu słuchowi. Powtarzają one tylko swoją, jedyną, tę samą od początku świata, ponurą pieśń nieodgadnionej treści. Wypowiada ono zawsze te same jęki, te same skargi, jakby skazanego na wieczne męczarnie dziwotworu i czyjeś przeraźliwe, złowieszcze głosy. Nie słychać tu szczebiotu ptaków, tylko czajki, jak opętane, smutnie latają nad wybrzeżem i krążą nad wodą.
Ginie ryk zwierząt wobec tych jęków przyrody, niczem jest głos człowieka, a sam człowiek wydaje się takim małym, wątłym, tak niepostrzeżenie zaciera się w drobnych szczegółach potężnego, szerokiego obrazu! Może dlatego tak mu jest ciężko patrzeć na morze.
Nie, Bóg z niem, z tem morzem! Nawet jego cisza i nieruchomość nie budzą radosnego uczucia w duszy człowieka. W dostrzeżonem poruszaniu się fali morskiej widzi się zawsze tę samą nieobjętą, chociaż drzemiącą potęgę, która czasem tak złośliwie śmieje się z dumnej woli człowieka i tak głęboko chowa jego zuchwałe pomysły, wszystkie jego kłopoty i trudy.
Góry i przepaście stworzył Bóg także nie dla rozradowania człowieka. Mają one w sobie moc grozy i strachu, jak wysunięte i zwrócone ku niemu pazury i zęby jakiegoś dzikiego zwierza. Zbyt często przypominają nam naszą wątłość i każą drżeć w strachu i trosce o życie. A niebo nad temi skałami i przepaściami wydaje się takiem jakiemś dalekiem, jak gdyby odsunęło się od ludzi.
Innym był zupełnie ten kącik spokojny, w którym znalazł się Obłomow.
Niebo tam wydaje się jak gdyby bliżej nachylone było do ziemi, nie dlatego ażeby miotać na nią swoje strzały płomienne, przeciwnie, ażeby ją raczej objąć z miłością. Ono tak niewysoko wisi nad głową człowieka, ażeby go objąć rodzicielską opieką spokoju, ażeby każdy kącik ziemi uchronić od niepowodzeń.
Słońce jasno i ciepło świeci przez pół roku, a potem odchodzi powoli, jak gdyby nie chciało odejść. Obraca się, jak gdyby pragnęło jeszcze raz spojrzeć na ukochane przez siebie miejsce i jeszcze w jesieni, śród złej pogody, obdarzyć go dniem ciepłym i jasnym.
Tam góry wydają się, jak gdyby były tylko naśladowaniem tych wielkich, strasznych gór, dźwigniętych przez naturę, ażeby niepokoić wyobraźnię. Jest to rząd pochyłych pagórków, z których przyjemnie, dla zabawy, zjeżdżać na grzbiecie lub siedzieć na wierzchołku, spoglądać w zamyśleniu na zachodzące słońce.
Rzeka płynie wesoło, swawoląc i igrając — to rozlewa się w szeroki staw, to bystrą nicią się przesuwa, to uspokaja się jakby w zamyśleniu i ledwie dostrzegalnie czołga po kamieniach, a po bokach jej szemrzą strumyki, jakby zapraszając do snu.
Cały zakątek w obszarze piętnastu lub dwudziestu wiorst — to szereg malowniczych wesołych, uśmiechniętych, widoków. Piaszczyste i łagodnie pochyłe brzegi rzeki, drobne krzaki, podsuwające się ku wodzie z pagórków, wykrzywiony parów ze strumykiem na dnie i gaj brzozowy, — wszystko to wydaje się po mistrzowsku dobrane jedno do drugiego i po mistrzowsku malownicze.
Zmęczone wstrząśnieniem lub nawet nieznające tego zakątku serce ludzkie pragnie się schronić do tego zapomnianego kącika i żyć tu nikomu nieznanem szczęściem. Wszystko wróży tam długowieczne życie do siwego włosa i do snu podobną, niedostrzeżoną przez nikogo, śmierć.
Prawidłowo i niezmącenie mijają tam pory roku. Według kalendarza, w marcu przychodzi wiosna, spłyną groźne potoki z pagórków, odtaje ziemia: ciepła para unosić się pocznie nad nią; chłop zrzuca swój kożuch, w jednej koszuli wychodzi na powietrze, i ręką zrobiwszy daszek nad czołem, długo cieszy się słońcem, z radością prostując plecy; potem pociągnie, odwróconą do góry nogami, telegę, na jedną, na drugą stronę, opatrzy i potrąci nogą, leżącą bezczynnie pod pokryciem sochę, jakby się sposobił do zwykłych swoich trudów.
Nie wracają tu nagle zawieje wiosenne, nie zasypują pól, nie łamią drzew. Zima, jak chłodna ale uczciwa krasawica, nie zmienia swego charakteru aż do kresu, naznaczonego jej przez naturę; nie drażni nieoczekiwaną odwilżą, nie skręca wielkiemi mrozami, wszystkiemu życiu do niemożliwości. Wszystko tu idzie w niezmiennym porządku, nakreślonym przez naturę.
W listopadzie przychodzą śniegi i mrozy, które w okresie święcenia wody, na Jordan, wzmagają się do tego stopnia, że chłop, wyszedłszy na chwilkę z izby, wraca z soplami lodu na brodzie; w lutym bystre jego powonienie już czuje w powietrzu zapach wiosny.
A lato! Lato osobliwie cudowne w tym kraju. Tam trzeba szukać świeżego suchego powietrza, przepojonego nie zapachem pomarańczowego kwiatu i lauru, ale zapachem piołunu, sosny i czeremchy; tam trzeba szukać jasnych dni i orzeźwiających ciepłem, lecz nie palących promieni słońca i przez trzy miesiące prawie bezobłocznego nieba.
Gdy się rozpoczną pogodne dnie, to trwają trzy — cztery tygodnie; wieczory i noce są tam ciepłe. Gwiazdy przyjaźnie, życzliwie świecą na niebie.
Jeśli deszcz pada — co za błogosławiony letni deszcz! Spadnie ostro, obficie, wesoło, potoczą się niby kropliste i ciepłe łzy nagle uradowanego człowieka, a ledwie ustanie — słońce zjawia się znowu i z wesołym uśmiechem miłości przegląda wszystko, osusza pola i pagórki i cały kraj znowu uśmiecha się szczęściem na podziękę słońcu.
Radośnie wita rolnik każdy deszcz. Deszczyk namoczy, słoneczko wysuszy, — pociesza sam siebie, z przyjemnością podstawiając plecy i twarz pod krople ulewnego deszczu.
Burze nie straszne, ale dobroczynne w tym kraju. Przychodzą one zawsze prawie w tym samym czasie, nie zapominając nigdy o dniu świętego Eljasza, jakby dlatego, ażeby śród ludzi prostych utrzymać stare podanie. I liczba burz i siła ich, zdaje się, są co roku te same, jak gdyby z kazny carskiej wydzielała się co roku taka sama ilość elektryczności.
Gwałtownych burz ani huraganów nie bywa w tym kraju.
Nigdy nic podobnego nie czytał nikt w dziennikach o tym ukochanym przez Boga zakątku. I nigdy nic nie byłoby wydrukowane i nicby o nim nie słyszano, gdyby wdowa po chłopie — rolniku, 28-mioletnia, Maryna Kubkowa, nie urodziła była odrazu czterech chłopaków, — o czem niepodobna było przemilczeć.
Nie karał Bóg tego kraju ani egipskiemi, ani zwykłemi chorobami. Nikt z mieszkańców nie widział i nie pamięta żadnych strasznych znamion na niebie, ani kul ognistych, ani nagłych ciemności; niema tam jadowitych żmij, szarańcza nie zalatuje tu nigdy, niema ryczących lwów, groźnych tygrysów, ani nawet niedźwiedzi i wilków — bo niema lasów. Po polach i po wsi błądzą tylko stadami pasące się krowy, beczą owce, gdakają kury.
Bóg wie, czy zadowolniłaby poetę lub marzyciela przyroda tego spokojnego zakątka. Panowie ci, jak wiadomo, lubią wpatrywać się w księżyc i słuchać trelów słowika. Lubią oni widzieć w księżycu kokietkę, któraby się stroiła w paljowe obłoki, prześlizgiwała się tajemniczo przez gałęzie drzew, albo rozsypywała snopy srebrzystych promieni przed oczyma swoich adoratorów.
A w tym kraju nikt nie wie nawet, co to jest księżyc, wszyscy nazywali go miesiącem. Podobny do dobrze wyczyszczonej miedzianej tacy, dobrodusznie spoglądał on pełnem okiem na wsie i pola.
Nadaremnie poeta patrzyłby na niego wzrokiem pełnym zachwytu, tak samo dobrodusznie spoglądałby on na poetę, tak, jak wiejska krasawica, o okrągłej twarzy, spogląda na namiętne i wymowne spojrzenia miejskiego kawalera.
O słowikach także tam nie słyszano, może dlatego, że brakło cienistych krzaków i róż, ale natomiast jaka obfitość przepiórek! W lecie, w czasie żniw, chłopaki łapią je rękami.
Proszę tylko nie myśleć, ażeby przepiórki były tam przedmiotem gastronomicznej rozkoszy, nie, taka rozwiązłość nie przeniknęła jeszcze do ludności tego kraju. Przepiórka, jako żywność, nie była prawnie dozwolona. Ona tam bawi ludzkie ucho tylko śpiewem, dlatego też w każdym domu prawie, pod strzechą, wisi w klatce przepiórka.
Poeta i marzyciel nie byłby wcale zadowolony nawet ogólnym widokiem tej skromnej i prostej miejscowości. Nie mogliby tam oglądać żadnego wieczoru w szwajcarskim lub szkockim stylu, gdzie cała przyroda — las, woda, ściany domów i pagórki piaszczyste płoną krwawo-złocistym ogniem, a na tle tego krwawego oświetlenia odcina się jasno na kręconej piaszczystej drożynie kawalkada mężczyzn, towarzyszących jakiejś lady w jej wycieczce do posępnych ruin i wracających w mocne mury zamku. Tam oczekuje na nich powieść o walce dwóch róż, którą dziad opowiedział, dzika sarna na wieczerzę i odśpiewana przy dźwięku lutni przez młodą miss ballada, — obrazy, któremi tak się bawiła nasza wyobraźnia, rozbudzona piórem Walter Scotta.
Nie, tego wszystkiego nie było w naszym kraju. Wszystko ciche, senne w dwóch — trzech wioskach, z których się składał ten zakątek. Leżały one niedaleko jedna od drugiej, jakby przypadkowo jakąś potężną ręką rzucone i rozsypały się w różne strony. I tak zostały dotychczas.
Jedna chałupa wpadła na brzeg parowu i tam zawisła od niepamiętnych czasów prawie w powietrzu, podparta tylko trzema żerdziami. Kilka pokoleń przemieszkało w niej szczęśliwie.
Zdaje się, że i kurze straszno byłoby wejść do niej, a tam przecież mieszka z żoną Onisim Susłow, chłop rosły, który w tej izbie nie może stanąć wyprostowany.
Nie każdy nawet potrafi wejść do izby Onisima — chyba gdyby ktoś uprosił ją, ażeby się odwróciła.
Ganeczek od wejścia wisiał nad przepaścią; by się do niego dostać, trzeba było jedną ręką uchwycić się trawy, drugą podstrzesza izby, a potem dopiero wstąpić na ganek.
Druga chałupa przytuliła się do pagórka, jak gniazdo jaskółcze. Tam trzy przypadkowo znalazły się obok siebie rzędem, a dwie stoją na dnie parowu.
Cicho i sennie we wsi. Milczące chałupy otwarte naoścież. Nie widać ani żywej duszy. Tylko muchy latają gromadami i brzęczą w dusznem powietrzu izby.
Wszedłszy do izby, nadaremnie zawołasz głośno; martwe milczenie będzie odpowiedzią na głos twój. Rzadko w jakiej izbie odezwie się jęk bolesny lub głuchy kaszel starej kobiety, dożywającej życia swego na piecu, albo wysunie się z przegródki bosy, o długich włosach trzyletni chłopaczek w jednej koszulinie, milcząco, ciekawie spojrzy na nieznajomego i trwożliwie schowa się znowu.
Taka sama głęboka cisza i spokój na polu. Tylko gdzie niegdzie jak mrówka porusza się na czarnej niwie, pod upalnym znojem, oracz, przyciskając sochę i oblewając się potem.
Cisza i niezmącony spokój panują także w obyczajach ludzi tego kraju. Ani rabunków, ani morderstwa, ani innych strasznych wypadków nie bywa tam wcale; ani silne namiętności, ani zuchwałe przedsiębiorstwa nie wstrząsały nimi.
Jakieżby to namiętności i jakie przedsiębiorstwa mogły ich wstrząsać? Każdy znał tam samego siebie. Mieszkańcy tutejsi daleko od innych ludzi przebywali. Najbliższe wsie i miasteczka powiatowe były oddalone od nich o dwadzieścia pięć do trzydziestu wiorst.
Chłopi, w określonym czasie, wozili zboże do najbliższej przystani na Wołdze, która była dla nich Kolchidą i słupami Herkulesa i raz na rok niektórzy jeździli na jarmark, — innych stosunków z nikim nie miewali.
Wszystkie ich interesy były skupione w nich samych; nie krzyżowały się ani łączyły się z innemi.
Wiedzieli, że o ośmdziesiąt wiorst od nich była „gubernja“ czyli miasto gubernjalne, ale jeździli tam rzadko. Wiedzieli, że dalej jest Saratow albo Niżnij, słyszeli, że jest Moskwa i Pitier, że za Pitrem mieszkają Francuzy czy Niemcy, a dalej był już dla nich, jak w starożytności, ciemny świat, nieznane kraje, zaludnione cudackiemi zwierzętami, ludźmi o dwóch głowach, olbrzymami. Następnie poczynała się ciemność i nareszcie wszystko kończyło się tą olbrzymią rybą, na której świat spoczywa.
Ponieważ przez kącik ten nie wiodły żadne prawie drogi, nie było też sposobności zaczerpnięcia najnowszych wiadomości o tem, co się dzieje na świecie; wyrobnicy drewnianych naczyń mieszkali tylko o dwadzieścia wiorst od nich, i tyleż wiedzieli, co oni. Nie mogli nawet porównać z innymi swego życia — nie wiedzieli, czy żyją dobrze, czy też źle, czy są bogaci czy biedni, czy można byłoby żądać czegoś jeszcze, co już posiadają inni.
Szczęśliwi ci ludzie żyli w tem przekonaniu, że inaczej nie powinno być i być nie może, że inni ludzie żyją tak samo i, że żyć inaczej jest grzechem.
Nie uwierzyliby nawet, gdyby im powiedziano, że inni orzą nieco inaczej, inaczej sieją, żyją, sprzedają. — Jakież namiętności i wzruszenia mogli oni przeżywać?
Jak wszyscy ludzie, mieli oni swoje troski i kłopoty: płacenie podatków lub opłat, lenistwo i sen, ale wszystko to znosili spokojnie, bez burzenia się krwi.
W ciągu ostatnich lat pięciu nikt tam nie umarł, nietylko śmiercią nadzwyczajną, lecz i zwyczajną.
A jeśli kto ze starości lub innej jakiej zastarzałej choroby zasypiał snem wiecznym, długo tam nie mogli wydziwić się takiemu niezwykłemu zdarzeniu. Ale wcale nie dziwiło to nikogo, gdy kowal Taras o mało sam nie zaparzył się na śmierć w swojej izdebce i to do tego stopnia, że trzeba go było oblewać wodą.
Z przestępstw, jedno tylko, mianowicie kradzież grochu, marchwi i rzepy z ogrodów, było bardzo rozpowszechnione. Raz znikły dwa prosiaki i kura — wypadek, który poruszył całe najbliższe sąsiedztwo. Przypisywano to jednogłośnie fabrykantom drewnianych naczyń, którzy dzień przedtem przeciągali tą stroną na jarmark całym swoim obozem. Wogóle zaś wypadki różnego rodzaju zdarzały się tu rzadko.
Raz jeszcze wprawdzie znaleziono człowieka, leżącego w rowie za przysiółkiem, który widocznie odłączył się był od arteli, przechodzącej tędy do miasta.
Chłopacy wiejscy pierwsi go spostrzegli i z przerażeniem przylecieli do wsi z wiadomością o jakimś strasznym smoku, który leży w rowie, dodając, że on pędził za nimi i o mało nie zjadł Kużki.
Odważniejsi chłopi, uzbroiwszy się w widły i topory, gromadą tam ruszyli.
— Gdzie was licho pędzi — wstrzymywali ich starsi. — Czy szyje macie zbyt mocne? Czego tam szukacie? Nie ruszajcie się, kiedy was nie pędzą!
Ale chłopi poszli i, stanąwszy o kilkadziesiąt kroków od wskazanego miejsca, zaczęli wywoływać potwora różnemi głosami. Ale odpowiedzi nie było żadnej. Poczekawszy trochę, znowu posunęli się naprzód.
W rowie leżał chłop, głową oparłszy się o ściankę; koło niego leżały worek i kij podróżny, na którym wisiały dwie pary łapci.
Chłopi nie decydowali się podchodzić bliżej i zaczepiać go.
— Hej! Ty! Bracie! — krzyczeli pokolei, skrobiąc się z tyłu głowy albo w plecy. — Jak tam cię zwać — hej ty! Co tu robisz?
Podróżny poruszył głową, jakby ją usiłował podnieść, ale nie mógł — widocznie był chory lub bardzo zmęczony.
Ktoś chciał go potrącić widłami.
— Nie zaczepiaj! Nie zaczepiaj! — krzyknęli inni. — Skąd wiemy, co to za sztuka — widzisz, nic nie mówi... Może to taki... Nie ruszajcie go, rebiata!
— Wracajmy! — zakrzyczeli inni. — Dobrze mówią: wracajmy! Czy on nasz krewny, czy co?
I wszyscy powrócili nazad do wsi, opowiedziawszy starym, że tam leżał człowiek nie tutejszy, nic nie mówi i Bóg wie, co on tam za jeden...
— Nie tutejszy, więc go nie zaczepiajcie! — mówili starzy, siedząc na przyźbie, oparłszy głowy o kolana. — Niech tam sobie! I chodzić nie trzeba było!
Taki to był kącik, do którego we śnie zawitał Obłomow.
Z trzech czy czterech, rozrzuconych tam wiosek jedna nazywała się Sosnówka, druga — Wawiłówka, o wiorstę tylko oddalone od siebie.
Sosnówka i Wawiłówka były dziedzicznemi wioskami rodziny Obłomowych, i dlatego nazywano je zwykle Obłomówką.
W Sosnówce była siedziba i rezydencja rodziny. W oddaleniu pięciu wiorst od Sosnówki była wieś Wierchłowo, która niegdyś należała także do rodziny Obłomowych, ale już dawno przeszła w inne ręce wraz z kilkoma chałupami, niegdyś do tej wsi przypisanemi.
Wieś ta należała do bogatego właściciela, który nigdy nie zaglądał do swego majątku, a oddał go w zarząd rządcy, Niemca.
Otóż i cała geografja tego zakątka.
Ilja Iljicz przebudził się rano w swojem malutkiem łóżeczku. Siedem lat miał dopiero. Wesoło mu, lekko.
Jaki śliczny, różowy, pełniutki! Pysio takie krąglutkie. Niejeden swawolnik nadmie się umyślnie, a nie będzie miał takich!
Niania czeka, aż się przebudzi. Poczyna mu naciągać pończoszki, on nie pozwala, swawoli, nogami trzepie. Niania łapie, przytrzymuje — śmieją się oboje.
Wreszcie udało się jej postawić go na nogi, umywa go, przyczesuje główkę i prowadzi do matki.
Obłomow, ujrzawszy dawno już nieżyjącą matkę, zadrżał z radości — tak ją bardzo kochał. We śnie powoli spłynęły mu z pod rzęs i zatrzymały się dwie ciepłe łzy.
Matka obsypała go namiętnemi pocałunkami, obejrzała go troskliwemi matczynemi oczyma, czy oczęta nie są mętne, czy nic nie boli, wypytała niańkę, czy dobrze spał, czy się w nocy nie budził, czy nie rzucał się przez sen, czy nie miał gorączki? Potem za rękę go ujęła i do obrazu przyprowadziła.
Tam, ukląkłszy i objąwszy go ręką, podpowiadała mu słowa modlitwy.
Chłopiec niechętnie powtarzał je i spoglądał w okno, przez które wpadało do pokoju świeże powietrze i zapach bzów.
— Mamo, czy pójdziemy dzisiaj na przechadzkę? — spytał nagle, przerywając modlitwę.
— Pójdziem, duszko, pójdziem — szybko odpowiedziała matka, nie podnosząc wzroku od ikony i śpiesząc dokończyć święte słowa modlitwy.
Chłopczyk powtarzał je niechętnie, a matka wkładała w nie całą swoją duszę.
Potem poszli do ojca, potem na ranną herbatę.
Przy śniadaniu Obłomow zobaczył przy stole mieszkającą u nich starą ciotkę, staruszkę osiemdziesięcioletnią, ze starą trzęsącą się głową, gniewającą się bezustannie na swoją dziewkę służebną, która stojąc za jej krzesłem, posługiwała. Tam były i trzy stare panny, dalekie kuzynki jego ojca i szwagier o trochę niepełnym rozumie; jakiś właściciel „siedmiu dusz“, Czekmenjew, który przyjechał w gościnę i jeszcze jacyś staruszkowie i staruszki.
Ledwie się zjawił Ilja Iljicz, wszyscy z tej zgrai i świty brali go pokolei w ramiona, obsypywali nieproszonemi pocałunkami, karesami, pochlebstwami. Potem rozpoczynało się karmienie go bułeczkami, sucharkami, śmietanką.
Wkońcu matka popieściła go jeszcze i pozwoliła bawić się w ogrodzie, na dworze, na łączce, surowo nakazawszy niańce, ażeby nie zostawiała go samego, nie pozwalała zbliżać się do koni, psów, do kozła, nie odchodziła od domu zbyt daleko, a przedewszystkiem nie pozwalała mu zbliżać się do parowu, jako bardzo strasznego miejsca, mającego w całej okolicy złą opinję.
Tam kiedyś znaleziono psa, którego uznano za wściekłego dlatego tylko, że uciekał od ludzi, a gdy zrobiono na niego wyprawę z widłami i toporami — nagle znikł kędyś za górą. Do parowu zwożono padlinę; przypuszczano, że tam mogą być i wilcy i rozbójnicy i może jakieś takie zwierzęta, których nietylko w tej okolicy, ale i na świecie nie było.
Chłopiec nie czekał na ostrzeżenia matki i po śniadaniu zaraz pomknął na dziedziniec.
Z radosnym podziwem, jak gdyby po raz pierwszy go oglądał, obiegł dom rodzicielski dokoła, obejrzał go zewsząd — pochylone na bok ze starości wrota, osiadły trochę pośrodku dach domu, na którym porastał delikatny zielony mech, ruszający się ganek wraz z różnemi dobudówkami, zaniedbany stary sad.
Strasznie jeszcze przytem chciało mu się wyskoczyć na starą galeryjkę, otaczającą dom, ażeby stamtąd spojrzeć na rzeczkę, ale galeryjka bardzo podgniła, ledwie — ledwie się trzymała. Wolno chodzić tam tylko „ludziom“, ale „państwo“ — tam nie chodzi.
Chłopiec nie zważał na surowe ostrzeżenia matki i już się zbliżał do tak nęcących go wschodków, gdy na ganku ukazała się niania i w samą porę zdołała go pochwycić. Więc rzucił się w stronę szopy z sianem, ażeby krętemi wschodkami na wierzch się dostać; niania ledwie zdołała dobiec do szopy, Ilja Iljicz już pędził do gołębnika; ledwie przybiegła w porę, ażeby mu przeszkodzić, on już pędził na folwark, a stamtąd, Boże uchowaj, mógł się dostać i do parowu.
— Ach, Boże mój! co za chłopczysko niespokojne — mówiła niańka. — Nie możesz ani chwilki posiedzieć spokojnie, paniczu. Wstyd!
Cały dzień, i wszystkie dnie i wszystkie noce niani wypełnione były bieganiną lub troską, żywą radością z jakiegoś, powodu lub obawą, że gdzieś upadnie, rozbije sobie nos. Cieszyła ją szczera dobroć dziecka lub smutnie zamyślała się nad daleką jego przyszłością. Tem tylko biło jej serce, temi uczuciami ogrzewała się krew starej niani i podtrzymywało się senne życie, które bez tych wrażeń już byłoby dawno zgasło.
Niezawsze jednak bywał Ilja Iljicz tak rzeźwym. Czasem nagle posmutnieje, uspokoi się, siądzie przy niani i wpatruje się w nią pilnie. Dziecinny umysł jego przygląda się wszystkim otaczającym go, zjawiskom, które głęboko zapadają w duszę, rosną i dojrzewają z nim razem.
Ranek cudowny. Powietrze świeże. Słońce nie podniosło się jeszcze wysoko. Od domu, drzew, gołębnika kładły się już długie cienie. W sadzie i na dworze utworzyły się ciemne kąciki, pełne świeżości, nęcące do snu i rozmyślań. Daleko tylko łan żyta, wydaje się, jak gdyby ogniem płonął a powierzchnia wody na rzeczce tak świeci i błyszczy, że aż oczy bolą.
— Dlaczego to nianiu tutaj ciemno, a tam tak jasno? — pyta dziecko.
— Dlatego, batiuszka, że słońce idzie na spotkanie księżyca, a nie widzi go, więc się chmurzy, a jak zobaczy zdaleka, wnet rozjaśnieje.
Zamyśli się dziecko i ciągle spogląda dokoła. Widział, jak Antyp pojechał z beczką po wodę, a po ziemi razem z nim idzie drugi Antyp, dziesięćkroć większy od tamtego, a beczka tak wielka, jak dom, a cień, padający od konia, całą prawie łąkę zakrył. Przesunął się przez łąkę i znikł za górą, a Antyp jeszcze z dziedzińca dworskiego nie wyjechał.
Chłopiec zrobił także dwa kroki. Jeszcze krok — i schowałby się za górę. Chciałby spojrzeć za tę górę, aby zobaczyć, gdzie się koń podział? Pobiegł szybko do bramy. Wtem z okna doleciał głos matki:
— Niania! Nie widzisz, że dziecko na słońce wybiegło! Zaprowadź je w cień. Słońce rozgrzeje mu głowę, będzie bolała, nudności przyjdą, apetyt straci. On bez dozoru i do parowu dobiegnie!
— Uh... swawolnik... — cicho pomrukuje niania, ciągnąc go za rękę na ganek.
Patrzy dziecko i swoim pilnym wzrokiem przyswaja sobie wszystko, co robią starsi, na czem mija im cały ranek.
Żaden szczegół, żaden drobiazg nie ujdzie przed ciekawym wzrokiem dziecka. W duszy jego niezatartemi rysami malują się obrazy domowego życia. Podatny jego umysł, przepojony żywemi wrażeniami i przykładami, nieświadomie tworzy sobie program własnego życia, wzorując je na życiu otoczenia.
Nie można powiedzieć, ażeby ranki mijały w domu Obłomowych bezpożytecznie. Stuk noży, siekających kotlety i jarzyny w kuchni do pańskiego stołu, słychać było nawet we wsi.
Z izby piekarnianej, gdzie się gromadziła czeladź, słychać było warczenie wrzecion lub cichy, cienki starczy głos baby, z którego nie można było wnioskować, czy ona płacze, czy też zawodzi nieskończoną nigdy, smętną pieśń bez słów.
Na dworze, gdy tylko Antyp przyjechał z beczką wody, z różnych kątów wypełzali ku niej ludzie z wiadrami, korytami, dzbankami.
Tu stara baba niesie ze spiżarni do kuchni miskę z mąką, kupę jajek; tam kucharz wyleje nagle wodę przez okno i obleje Archipa, który cały dzień, nie spuszczając oka, spogląda do kuchni, uśmiechając się obłudnie i oblizując.
Stary Obłomow także nie jest bez zajęcia. Cały ranek siedzi przy oknie i przypatruje się bacznie wszystkiemu, co się dzieje na dworze.
— Hej, Ignaszka! — co ty niesiesz, duraku? — pyta zdążającego do dworu jakiegoś człowieka.
— Niosę noże ostrzyć do piekarni — odpowiada, nie patrząc nawet na barina.
— Nieś, nieś! A uważaj, ażeby były dobrze wyostrzone.
Potem zatrzyma jakąś babę.
— Hej, baba, baba! Którędy chodziłaś?
— Do piwnicy, batiuszka — odpowiada zatrzymawszy się i, przykrywszy oczy ręką, spogląda do okna. — Mleko do kuchni brałam.
— Idź, idź! A uważaj, abyś mleka nie rozlała.
— A ty, podstrzelony Zachar, gdzie pędzisz znowu. Dam ja ci bieganie! Widzę, że już trzeci raz pędzisz! Ruszaj nazad do przedpokoju!
I Zachar wracał na drzemkę do przedpokoju.
Gdy krowy powrócą z pastwiska, stary Obłomow pierwszy zatroska się o to, ażeby je napojono; gdy ujrzy przez okno, że kundys goni za kurą, natychmiast postara się, ażeby zapobiec nieporządkom.
Żona jego także bardzo zajęta: przez trzy godziny radzi z Awerkiem nad tem, w jaki sposób z mężowskiej fufajki przerobić kurteczkę dla Iljuszy. Sama kreśli kredą wzór i pilnuje, ażeby Awerka sukna nie ukradł. Potem idzie do garderoby, każdej dziewce wyznacza robotę — ile ma zrobić koronki. Potem woła ze sobą Nastasję Iwanównę lub Stepanidę Agapównę i idzie do sadu zobaczyć, o ile przez noc podrosły jabłka, czy nie spadło jakie, już dojrzałe. Tam trzeba przegiąć, tam podciąć gałązkę. Zawsze jest zajęcie.
Ale największą troską jej była kuchnia i obiad. Przed obiadem odbywały się narady całego domu. Nawet starą ciotkę przywoływano. Każdy proponował swoją ulubioną potrawę: jeden zupę z podróbkami, ten makaron, inny flaczki. Jeden radził ciemny, mięsny sos, drugi — biały.
Każdą radę brano pod rozwagę, omawiano dokładnie, a potem przyjmowano ją lub odrzucano — o czem decydowała gospodyni domu.
Do kuchni z rozkazami biegała bezustannie Nastasja Piotrówna lub Stepanida Agapówna, ażeby o czemś przypomnieć kucharzowi, coś dodać, coś odmienić, posłać cukru, miodu, wina do potrawy, przekonać się, czy kucharz użył wszystkiego, co mu posłano.
Troska o jedzenie była pierwszą i główną troską życia w Obłomówce. Jakie tuczne cielęta bywały tam na wszelkie prazdniki! Jaki drób hodowano! Ile dobrych pomysłów, ile trudów i kłopotów trzeba było przebyć, zanim się go wyhodowało! Indyki i kurczęta, przeznaczone na imieniny lub na inne uroczyste dnie, tuczono orzechami, gęsi pozbawiano ruchu. Na kilka dni już przed uroczystością wieszano je w workach, aby się przepoiły tłuszczem. Jakie były tam zapasy konfitur, wędlin, pieczywa! Jakie miody, jakie kwasy, jakie pasztety robiono w Obłomówce! W świąteczne i uroczyste dnie praca się podwajała.
Do południa wszyscy się jeszcze więcej ruszali, troszczyli, wszystko żyło pełnem życiem pracy, ruchliwem, jak u mrówek. Wtenczas stukanie noży w kuchni było głośniejsze, służące po kilkakroć odbywały wędrówkę ze spiżarni do kuchni, niosąc podwójną ilość mąki i jaj; w kurnikach bywało więcej jęków i przelewania krwi.
Wypiekał się olbrzymi pasztet — pirog, — który sami państwo jeszcze na drugi dzień spożywać raczyli. Na trzeci i czwarty dzień resztki szły dopiero do garderoby. W ten sposób pirog dożywał swego życia do piątku, a wówczas dopiero, drogą osobliwej łaski, koniec jego, czerstwy i już bez nadziania, dostawał Antyp, który, przeżegnawszy się należycie, z nieustraszoną odwagą i trzaskiem łomotał tę skamieniałość, rozkoszując się świadomością, że jest to pirog „pański“, — jak archeolog, co z rozkoszą pije liche wino ze starożytnego czerepka.
A chłopiec ciągle patrzył i swoim dziecinnym umysłem wszystko obserwował. Widział on, jak po w kłopotach lecz z pożytkiem spędzonym poranku następowało południe i obiad.
Południe upalne. Na niebie nie widać jednego obłoczka. Słońce nieruchomo nad głową wisi i pali trawę. Powietrze jest bez ruchu. Ani woda, ani żaden listek nie drgnie na drzewie. Nad wsią i nad polem panuje niezmącona cisza — zdaje się, że wszystko wymarło. Słychać o dwadzieścia sążni, jak żuk przeleci i brzęczy. Donośnie i daleko płynie głos ludzki. Z gęstej trawy dolatuje tylko odgłos chrapania, jak gdyby ktoś spał tam słodkim snem.
W całym domu panuje niezmącona cisza. Nadszedł czas zwykłego poobiedniego spoczynku.
Dziecko widzi, że ojciec, matka, stara ciotka, cały akompanjament codziennych pieczeniarzy, rozeszli się po kątach. Kto go nie miał, to jeden szedł na siano, drugi do sadu, trzeci szukał chłodu w sieniach, a inny, przykrywszy twarz chustką, od much, zasypiał tam, gdzie go sen zmorzył i do snu pochylił obfity obiad. Ogrodnik rozciągnął się w ogrodzie pod wiśnią, furman spał w stajni.
Ilja Iljicz zajrzał do izby czeladnej — wszyscy spali pokotem: na ławkach, na podłodze, w sieniach. Tylko dzieci, pozostawione same sobie, pełzały po dworze i bawiły się w piasku. Pies głęboko schował się do swojej budy, rad, że nie ma na kogo szczekać.
Można było cały dom przejść z końca w koniec i nie spotkać żywej duszy. Można było zabrać wszystkie sprzęty i wywieźć ze dworu, — nikt nie przeszkodziłby z pewnością. Tylko złodziei w tym kraju nie było.
Był to jakiś sen niezwyciężony, pochłaniający wszystkich — jakieś podobieństwo do śmierci. Wszystko martwe, tylko z różnych kątów słychać było chrapanie na różne tony.
Czasem ktoś przez sen podniesie głowę, bezmyślnem i zdziwionem okiem spojrzy na wszystkie strony, przewróci się na drugi bok i, nie otwierając oczu, plunie, poruszy ustami, coś mruknie pod nosem — i zasypia.
Ktoś inny szybko, bez żadnego namysłu, nagle skoczy na równe nogi i, nie tracąc chwili drogocennej, pochwyci dzbanek z kwasem, dmuchnie, aby odpłynęły do drugiego brzegu, pływające po wierzchu muchy, które, nieruchome dotychczas, poczynają się ruszać, jakby się pragnęły wydobyć ze dzbanka, pociągnie kwasu i znowu, jak nieżywy, pada i śpi.
A chłopczyk na wszystko patrzył i zapamiętywał.
On z nianią po obiedzie wychodził także na powietrze. Ale i niania, bez względu na całą surowość rozkazu baryni i wbrew swojej własnej woli, nie mogła się sprzeciwić opanowaniu jej przez sen. Ona ulegała także chorobie senności, panującej powszechnie w Obłomówce.
Z początku, pilnie uważała na dziecko, nie pozwalała daleko odejść od siebie, ostro karciła za swawolę, ale potem, czując zbliżające się oznaki zarazy, poczęła go prosić, aby nie wychodził za bramę, nie drażnił kozła, nie łaził do gołębnika.
Sama zaś siadała gdzieś w cieniu — na ganku, na progu piwnicy lub wprost na trawie, jakby się zdawało, w tym zamiarze, aby robić pończochę i pilnować dziecka. Wkrótce coraz leniwiej kiwając głową, starała się powstrzymać swawolę chłopaka.
— Ach, jeszcze wlezie ten swawolnik na galerję — myślała jak przez sen — albo, co gorsza, do parowu...
Głowa staruchy chyliła się do kolan, pończocha z rąk wypadła. Chłopiec zginął jej z przed oczu. Otworzywszy usta, poczęła lekko chrapać.
A on z niecierpliwością oczekiwał tej chwili, gdyż wtedy dopiero rozpoczynało się jego samodzielne życie.
Był wtedy jeden na całym świecie. Na palcach, cichutko uciekał od niani i oglądał wszystkich, gdzie kto spał tylko. Zatrzymał się. Popatrzył ciekawie na tego, który się budzi, plunie lub coś przez sen zamamroce, potem z drżącem sercem wskoczył na galerję, obleciał ją dokoła po trzęsących się deskach, właził do gołębnika, uciekał w głąb sadu, słuchał, jak brzęczą żuki i daleko śledził oczyma ich lot; przysłuchiwał się, jak coś strzyka w trawie; szukał i łapał to stworzonko, które mu mąciło ciszę. Złapie konika polnego, urwie mu skrzydełka i patrzy, co on będzie robił, lub przewlecze przez jego ciało słomkę i przypatruje się, jak lata. Z ciekawością, bojąc się oddychać, przypatruje się pająkowi, ssącemu krew z muchy, przysłuchuje się, jak biedna ofiara brzęczy w jego łapkach, a kończy tem, że zabija i dręczyciela i ofiarę.
Potem złazi do rowu, ryje ziemię i szuka jakichś korzonków, które oczyszcza z kory i zjada ze smakiem większym, niż jabłka i konfitury, które dostaje od matki.
Biegnie za wrota. Chciałby dobiec koniecznie do brzozowego lasku, w pięć minut już byłby tam, nie drogą, krążąc daleko, ale przez płoty, jamy i rowy, lecz boi się — mówią, że tam djabeł leśny i straszą jakieś potwory.
Chciałby się i do parowu dostać — niedaleko, zaledwie pięćdziesiąt sążni od ogrodu. Już przybiegł prawie do samego brzegu, przymknął oczy, chciał spojrzeć w głąb, jak w głąb krateru... gdy nagle w wyobraźni jego rozbudziły się wszystkie podania i gadania i strach go ogarnął. Napół żywy popędził z powrotem, a drżąc ze strachu, rzucił się do niańki i zbudził staruszkę.
Ona otrząsnęła się ze snu, poprawiła chustkę na głowie, palcem wetknęła pod chustkę kosmyki siwych włosów i, udając że nie spała wcale, podejrzliwem spojrzeniem spogląda na Iljuszę, potem na okna dworu i poczyna drżącemi rękami przetykać druty, robiąc dalej pończochę, którą z kolan podniosła.
Tymczasem upał powoli zmniejszał się. Przyroda poczynała się ożywiać. Słońce posunęło się bliżej lasu.
I w domu powoli poczęła się przerywać cisza. W jednym końcu domu gdzieś drzwi skrzypnęły, na dworze dały się słyszeć czyjeś kroki, na sianie ktoś począł kichać.
Wkrótce potem służący niósł z kuchni olbrzymi samowar, uginając się pod jego ciężarem. Domowi poczęli schodzić się na wieczorną herbatę: ten miał twarz jakby pomiętą, oczy łzami zaszłe, ów wycisnął sobie przez sen czerwone piętno na twarzy i skroniach, trzeci zaś półsennym przemawiał jeszcze głosem. Wszyscy sapią jeszcze, wzdychają, poziewają, skrobią się w głowę i prostują ledwie przychodząc do siebie.
Obiad i sen zbudziły nieugaszone pragnienie, które pali gardło. Wypijają po dwanaście szklanek herbaty — nic nie pomaga. Dają się słyszeć westchnienia i niby jęki. Dla ugaszenia pragnienia piją sok borówkowy, wodę z nastoju z gruszek, kwas, a niektórzy sprawiają sobie ulgę wprost lekarskiemi zabiegami, byle suchość w gardle pokonać.
Wszyscy usiłują pozbyć się pragnienia, niby jakiejś kary Bożej. Wszyscy męczą się i trapią, jak karawana w pustyni Arabji, która nigdzie źródła wody napotkać nie może.
Iljusza też koło mamy. Wpatruje się nie bez zdziwienia w otaczające go twarze, przysłuchuje się ich sennej, bezbarwnej rozmowie. Wesoło spogląda na nich. Ciekawem wydaje mu się każde głupstwo, które z ich ust wychodzi.
Po herbacie wszyscy czemś się zajmują: jeden idzie nad brzeg rzeczki, potrącając nogą kamienie do wody; drugi siedzi przy oknie i łowi oczyma każde drobne zdarzenie: przebiegnie kot przez dziedziniec, przeleci wrona — on śledzi ruchy jednej i drugiej, zwracając w tę stronę głowę. Niekiedy tak siedzą na oknie całemi dniami, na słońcu psy, wodząc wzrokiem za każdym przechodniem.
Matka bierze głowę Iljuszy, opiera ją o kolana i powoli rozczesuje włosy, ciesząc się ich miękkością, zmuszając niejako Nastasję Iwanównę i Stepanidę Agapównę by także się zachwycały, rozmawia z niemi o przyszłości Iljuszy, robiąc go bohaterem jakiegoś świetnego, przez nią samą wymyślonego eposu. A te — złote góry mu przepowiadają.
Rozpoczyna się zmierzch. W kuchni znowu poczyna trzeszczeć ogień, znowu rozlega się jednostajny, drobny stuk noży — gotuje się wieczerza.
Służba dworska zebrała się przed bramą. Znowu słychać bałałajkę, śmiechy. Ludzie grają w orła i reszkę.
Słońce już się schowało za las. Rzuciło na pożegnanie kilka ledwie ciepłych promieni, które, niby pas złocisty, przesunęły się przez las, jasnem złotem oświetlając wierzchołki drzew. Potem promienie gasły jeden za drugim. Ostatni promień długo palił się jeszcze, jak cienka igła przeszył gęstwinę leśną i zgasł śród gałęzi.
Zacierały się wszelkie kształty przedmiotów; z początku przybierały barwę szarą, potem przeobrażały się w ciemną masę. Śpiew ptaków rozlegał się coraz rzadziej, a wkrótce umilkł zupełnie. Jedna tylko jakaś ptaszyna, jakby naprzekór innym, ćwierkała głosem jednostajnym, coraz rzadziej i rzadziej, wreszcie świsnęła słabo i bezdźwięcznie po raz ostatni, zatrzepotała skrzydełkami, poruszywszy lekko listki koło siebie... i zasnęła.
Wszystko ucichło. Rozlegał się tylko silny trzeszczący głos kowalika. Nad ziemią podniosły się białe opary i powiały nad łąką i rzeką. Po chwili i rzeka jakby się uspokoiła, jakieś pluśnięcie dało się słyszeć po raz ostatni — i ona także znieruchomiała.
Dał się uczuwać wilgotny zapach powietrza. Ciemność zwiększała się coraz bardziej... Grupy drzew wyglądały niby jakieś wielkie potwory. W lesie było straszno: słychać było jakieś skrzypienie, niby głos potwora, przechodzącego z jednego miejsca na drugie, a sucha gałąź drzewa, zdaje się chrzęści pod jego nogami.
Na niebie błysnęło jarzące światełko gwiazd, niby oczy jakieś dalekie, a w oknach domu zajaśniały światła.
Wszystko ogarnęła uroczysta, wielka cisza natury. Nadeszła chwila, kiedy mocniej pracuje twórczy duch człowieka, bujniej kipią poetyckie myśli, w sercu namiętniej odzywa się uczucie, silniej męczy je tęsknota, kiedy w pospolitej i posępnej duszy człowieka rychlej dojrzewa ziarno zbrodni i kiedy... w Obłomówce wszyscy już śpią spokojnie i mocno.
— Mamo! Chodźmy na przechadzkę — mówi Iljusza.
— Bóg z tobą! Teraz na przechadzkę! — odpowiada matka — wilgoć, możesz się przeziębić i strasznie... w lesie teraz chodzi djabeł, co porywa małe dzieci.
— Dokąd je unosi? Jak on wygląda? Gdzie mieszka! — wypytuje dziecko.
Matka pozwalała swobodnie bujać swojej wyobraźni.
Dziecko słuchało, zamykając i otwierając oczy, aż dopóki sen nie owładnął niem zupełnie. Przychodziła niańka, brała je z kolan matki i odnosiła śpiące — z przewieszoną przez ramię głową — do łóżeczka.
— Otóż i dzień już minął, chwała Bogu — mówili Obłomowcy — kładąc się do łóżka, postękując i żegnając się nabożnie krzyżem świętym. — Przeżyliśmy go szczęśliwie. Daj Boże i jutro takie. Dzięki ci, Boże! Dzięki ci, Boże!
Potem śniło się Obłomowowi, że w ciepły, zimowy wieczór przytula się do niani, a ona szeptem opowiada mu o jakimś dalekim, nieznanym kraju, gdzie niema ani nocy ani zimy, gdzie dzieją się same cuda, gdzie rzeki płyną mlekiem i miodem, gdzie cały rok nikt nic nie robi, gdzie przez cały dzionek ludzie tylko przechadzają się bezczynnie, a chłopcy tacy dzielni, jak Ilja Iljicz, a tacy piękni, że ani piórem opisać nie można, ani w bajce opowiedzieć.
Jest tam także i dobra czarownica, która się u nas zjawia jako ryba-szczuka; umiłuje sobie jakiegoś wybrańca, cichego, bezbronnego, mówiąc innemi słowami, jakiegoś leniucha i niedołęgę, którego wszyscy wyzyskują; ni z tego ni z owego obsypuje go różnemi dobrodziejstwami. Całą jego pracą jest jedzenie i piękne ubieranie się; potem żeni się wkońcu z jakąś niebywałą pięknością Militrisą Kirbitjewną.
Dziecko nastawiwszy uszu, z pałającym wzrokiem namiętnie słucha opowiadania.
Niańka, czy bajka, były tak zręczne, że starannie unikały w opowiadaniu wszystkiego, co w samej rzeczy istnieje na świecie. Wyobraźnia i rozum, przesycone wymysłem, pozostawały już skrzywionemi aż do późnej starości. Niańka dobrodusznie opowiadała mu bajkę o duraczku Jemidju, — złośliwą i mściwą satyrę o naszych praojcach, a może nawet o nas samych.
Chociaż się Ilja Iljicz, dorósłszy już, przekonał, że niema rzek, płynących mlekiem i miodem, niema dobrych czarownic, i żartował z uśmiechem z opowiadań niani, jednak był to uśmiech nieszczery i towarzyszyło mu ciche westchnienie. Bajka u niego zlała się z życiem. Nieświadomie, z tęsknotą nieraz, myślał o tem, dlaczego bajka nie jest życiem, a życie — bajką.
Mimowoli marzył o Militrysie Kirbitjewnie, ciągnęło go coś w te kraje, gdzie przechadzka jest jedyną pracą — gdzie niema trosk i smutków. Na zawsze pozostała w nim chętka poleżeć na piecu, przechadzać się w pięknem ubraniu, na które się nie pracowało i zjeść na rachunek dobrej czarownicy.
Stary Obłomow i dziad jego także słuchiwali tych samych bajek w dzieciństwie, które w stereotypowem opowiadaniu wszystkich nianiek i „diadiek“ przechowały się przez wieki aż do naszych czasów.
Niania tymczasem przesuwa drugi obraz przed wyobraźnią dziecka.
Opowiada mu o wielkich czynach naszych krajowych Ulisesów i Achilesów, o zuchwałych dziejach Ilji Muromca, Dobryni Nikitycza, Aloszi Popowicza, o Pałkanie — bohaterze, o podróżnym Koleszycu, o tem, jak oni wędrowali przez Ruś, jak gromili niezliczone pułki bisurmanów, jak między sobą spierali się o to, kto duszkiem wypije czarę zielonego wina i nawet nie chrząknie; potem opowiadała o złych rozbójnikach, śpiących carównach, skamieniałych miastach i ludziach, wkońcu przychodziła do demonologji, opowiadając o upiorach, potworach, wilkołakach.
Z prostotą i dobrodusznością Homera, z tryskającą życiem wiernością w szczegółach i plastycznością obrazów wciskał się w dziecinną pamięć i wyobraźnię Ilji Iljicza cały świat rosyjskiego życia, stworzony przez naszych własnych Homerydów owych starych zamierzchłych czasów, kiedy człowiek nie umiał dać sobie jeszcze rady z niebezpieczeństwem i tajemnicami przyrody, kiedy drżał przed wilkołakiem i djabłem leśnym, a u Aloszy Popowicza szukał obrony od otaczających go nieszczęść; kiedy w powietrzu, w wodzie, w lesie, w polu pełno było różnych cudów.
Straszne i niepewne było życie człowieka w owych czasach. Niebezpiecznie było wyjść nawet za próg domu: pochwyci go jakiś zwierz dziki, zarżnie rozbójnik, zły Tatarzyn odbierze mu wszystko, albo zginie bez wieści, i śladu po nim nie zostanie.
Zjawiały się nagle na niebie jakieś znaki — kule, słupy ogniste; tam nad świeżą mogiłą ognik zabłyśnie, albo w lesie ktoś błądzi, niby z latarnią, to zaśmieje się dzikim głosem, to oczyma błyśnie w ciemności.
I z samym człowiekiem działo się coś niepojętego: oto żyje, żyje długo i dobrze — nagle coś pocznie gadać niezrozumiałego, lub krzyczeć nieswoim głosem, lub błądzi napół senny po nocy; innego — ni z tego ni z owego — zgniecie coś, skręci, rzuci o ziemię — a zanim to się stało, kura zapiała jak kogut, kruk na dachu zakrakał.
Gubił się w domysłach słaby umysł człowieka, z przestrachem patrząc na życie, i w wyobraźni szukał klucza do rozwiązania tajemnicy przyrody i swojej własnej.
A może senność, wieczna cisza leniwego życia, brak zupełny ruchu i wszelkich rzeczywistych strachów, zdarzeń i niebezpieczeństw, zmuszały człowieka do tworzenia, śród realnego świata, drugiego, innego, jakiegoś niezwykłego i do szukania w nim dzikiej swobody i radości dla rozpróżniaczonej wyobraźni lub rozwiązywania zagadki zwykłego związku zjawisk i przyczyn poza samemi zjawiskami.
W ciemnocie żyli nasi przodkowie, nie oskrzydlali, nie hamowali własnej woli, a potem dziwili się naiwnie, lękali się czegoś złego lub niewygód życia i doszukiwali się przyczyn w niemych i niejasnych hieroglifach przyrody.
Jako przyczynę śmierci drugiego uważali wynoszenie zmarłego z domu naprzód głową przez wrota, a nie nogami; pożar był dlatego, że trzy poprzednie noce pies wył żałośnie pod oknem. Pilnie też przestrzegali, aby umarłego wynoszono zwróconego nogami do bramy, ale jadali po dawnemu, i tyleż co dawniej, sypiali po dawnemu na gołej trawie, a wyjącego psa bili albo wypędzali z dziedzińca, zaś iskry z niedopalonego łuczywa spadały po dawnemu w szczeliny spróchniałej podłogi.
I dziś jeszcze człowiek rosyjski, śród otaczającej go surowej rzeczywistości, pozbawionej wszelkich złudzeń, lubi wierzyć w ponętne opowiadania starożytnych bajek i długo może jeszcze nie pozbędzie się tej wiary.
Słuchając fantastycznych opowiadań niani o Złotem runie i Żar-ptaku, o przeszkodach i tajemnicach otaczających zaczarowane zamki, chłopiec się sroży, wyobrażając sobie, że jest jakimś bohaterem, a mrowie przebiega mu po plecach lub ginie ze strachu o niepowodzenia zuchwałego bohatera.
Opowiadanie szło za opowiadaniem. Niania mówiła z uniesieniem, malowniczemi obrazami, niekiedy nawet z natchnieniem, gdyż sama wierzyła prawie własnym opowiadaniom. Oczy staruszki iskrzyły się ogniem, głowa chwiała ze wzruszenia, głos podnosił się do niezwykłego napięcia.
Dziecko, ogarnięte nieświadomym przestrachem, przytulało się do niej ze łzami w oczach.
Czy była mowa o upiorach, które o północy powstają z mogiły, czy o ofiarach, męczących się w niewoli u jakiegoś dziwotworu, czy o niedźwiedziu z drewnianą nogą, który chodzi od wsi do wsi i szuka odrąbanej mu, prawdziwej nogi — włosy chłopaka jeżyły się na głowie. Wyobraźnia dziecinna to zamierała, to burzyła się. Odbywał się w nim proces słodko draźniący, ale chorobliwy; nerwy naciągały się, jak struny.
Kiedy niańka ponuro powtarzała słowa niedźwiedzia: „skrzyp, skrzyp moja nogo lipowa; chodziłem po wsiach i siołach, wszystkie baby śpią, ale jedna baba nie śpi, siedzi na mojej skórze, warzy moje mięso, moją sierść przędzie“ — i t. p.; kiedy niedźwiedź wchodził nareszcie do izby i chciał porwać tego, który go nogi pozbawił, — chłopiec nie wytrzymywał — drżąc ze strachu, z przeraźliwym krzykiem rzucał się na ręce niani... Z oczu tryskały łzy przestrachu, ale śmiał się równocześnie z radości, że nie jest w pazurach niedźwiedzia, lecz na leżance, obok niani.
Wyobraźnia chłopczyka napełniła się strasznemi widmami; przestrach i bojaźń może na zawsze osiadły w jego duszy. Bojaźliwie ogląda się dokoła i widzi w życiu zawsze tylko coś złego, szkodliwego, marzy ciągle o tym kraju zaczarowanym, gdzie zło nie istnieje, niema żadnych kłopotów, smutków, gdzie mieszka Militrisa Kirbitjewna, gdzie dobrze karmią i stroją — bezpłatnie...
Bajka panuje nietylko nad dziećmi w Obłomówce, władzę swoją i wpływ rozpościera i nad starszymi. Wszyscy w domu i na wsi, poczynając od barina, jego żony aż do tęgiego kowala Tarasa, — drżą niewiadomo dlaczego w ciemności, wieczorem; każde drzewo w umyśle ich przeobraża się w olbrzyma, każdy krzak — w wertep rozbójniczy.
Stuk okiennicy, wycie wiatru w kominie wywoływały bladość na twarzy mężczyzn, kobiet i dzieci. Nikt w dniu święcenia wody nie wyjdzie po dziesiątej godzinie wieczorem za bramę; w noc przedwielkanocną nikt nie wejdzie do stajni, bojąc się spotkania się tam z „domowym“ djabłem.
W Obłomówce we wszystko wierzono: w istnienie wilkołaków i upiorów. Gdy im kto powie, że kopica siana wędrowała sama po polu, nie zawahają się nawet — uwierzą; powie zaś, że to nie baran, ale coś innego, że Marfa albo Stefanida wiedźma, będą się lękać i barana i Marfy. Do głowy im nawet nie przyjdzie zapytać i przekonać się, czy baran w rzeczy samej nie jest baranem, dlaczego Marfa została wiedźmą, a jeszcze i temu nawymyślają, ktoby nie wierzył, — tak wielką jest wiara w Obłomówce w rzeczy nadprzyrodzone.
Ilja Iljicz przekonał się później, że świat powstał bardzo prosto, że umarli z grobu nie wstają, że olbrzyma — gdy się tylko jaki urodzi — wnet w bałaganach pokazują za pieniądze, a rozbójników biorą do więzienia. Chociaż wiara w rzeczy nadprzyrodzone zaciera się zczasem, pozostają jednak resztki strachu i bojaźni.
Dowiedział się też Ilja Iljicz, że nieszczęścia nie spotykają ludzi od dziwotworów, a o tych, jakie są, ledwie coś wiedział, ale na każdym kroku oczekiwał czegoś nadzwyczajnego i lękał się. I teraz jeszcze, gdy pozostanie w ciemnym pokoju, albo ujrzy umarłego, trwoży się tym przestrachem, który niegdyś zapadł w jego dziecinną duszę. Śmiejąc się ze strachów rano, blednie przed niemi wieczorem.
Następnie Ilja Iljicz był już chłopakiem trzynasto- czternasto-letnim.
Uczył się we wsi Wierchłowie, o pięć wiorst tylko od Obłomówki. Rządca tamtejszy, Niemiec Sztolc, prowadził rodzaj pensjonatu dla dzieci mieszkańców z okolicy.
Miał także syna Andrzeja, równych prawie lat z Obłomowym. Był tam też chłopczyk, który nigdy prawie się nie uczył i chorował na wyraźne skrofuły. Całe dzieciństwo prawie spędził z zawiązanemi oczyma i uszami i ciągle popłakiwał z tego powodu, że mieszkał nie u babusi, lecz w cudzym domu, śród złych ludzi — że nikt go nawet nie popieści, nikt nie upiecze mu smacznego pierożka, który tak lubił.
Oprócz tych — innych dzieci narazie w pensjonacie nie było.
Nic nie pomogło. Ojciec i matka kazali swawolnemu Iljuszy się uczyć. Niemało było z tego powodu łez, jęków i kaprysów. Odwieźli go wkońcu.
Niemiec był człowiekiem dzielnym i ostrym — jak wszyscy prawie Niemcy. Może pod jego okiem Iljusza i zdołałby nauczyć się czegoś pożytecznego, gdyby Obłomówka była o pięćset wiorst od Wierchłowa. Jak się tu uczyć? Uroczy wpływ obłomowskiej atmosfery, sposobu życia, przyzwyczajeń rozciągał się aż do Wierchłowa. Przecież i on tworzył niegdyś część Obłomówki. Oprócz domu Sztolca, wszystko oddychało tam lenistwem pierwotnego człowieka, prostotą obyczajów, ciszą i nieruchawością.
Rozum i serce dziecka wchłonęły w siebie obrazy, sceny i zwyczaje codziennego życia pierwej, nim zobaczył pierwszą książkę. A któż wie, jak wcześnie rozpoczyna się u dziecka rozwój ziarnka rozumu? Jak śledzić, kiedy budzą się w młodzieńczej duszy pierwsze pojęcia i wrażenia?
Może z tą chwilą, kiedy dziecko rozpoczynało wymawiać pierwsze wyrazy, a może wtedy, kiedy nietylko nie wymawiało i nie chodziło jeszcze, lecz tylko patrzyło na wszystko niemem, badawczem spojrzeniem, które dorośli ludzie nazywają „tępem“, a ono właśnie widziało i odgadywało znaczenie i związek zjawisk otaczającej go sfery, ale nie umiało opowiedzieć tego ani sobie, ani innym.
Może Iljusza oddawna już spostrzega i rozumie, co mówią i robią przy nim, — jak ojciec jego w gładkich pantalonach, w rudej kurcie na wacie, cały dzień przechadza się tylko z kąta w kąt, zażywa tabakę, uciera nos i chodzi, ręce wtył założywszy, a matka kręci się od kawy do herbaty, od herbaty do obiadu; że ojcu przez myśl nie przejdzie nawet przekonać się, ile kopic siana ukoszono, ile nażęto, i ukarać, kogo należy, za próżniactwo. Lecz gdy mu chustkę od nosa nierychło podadzą, krzyczy o nieporządku w domu i gotów jest cały dom do góry nogami przewrócić.
Może w dziecinnym jego umyśle dawno rozwiązała się zagadka, że tak właśnie a nie inaczej żyć trzeba, jak żyją koło niego wszyscy starsi ludzie. W jaki sposób inaczej mógłby on rozwiązać tę zagadkę?
A cóż robiono w Obłomówce?
Czy zapytywał tam kto siebie: poco życie dane człowiekowi? Bóg wie. Jak odpowiadano na to pytanie? Prawdopodobnie nie odpowiadano wcale, tak rzecz cała wydawała się prostą i jasną.
Nie dochodził tam nigdy słuch o ciężkiem, pracowitem życiu, o ludziach, którzy noszą w duszy swojej troski ciężkiej pracy — snujących się bez potrzeby z jednego końca ziemi na drugi lub poświęcających całe życie wiecznej, nieskończonej pracy.
Niezbyt także wierzyli Obłomowcy w istnienie zmartwień duchowych i za życie nie uważali wiecznych dążeń ku czemuś. Obawiali się jak ognia budzenia wszelkich namiętności. Jak u innych ludzi życie spalało się od wulkanicznej pracy wewnętrznego duchowego ognia, tak dusza Obłomowców spokojnie, bez przeszkód topiła się w miękkiem ciele.
Nie znaczyło ich życie, jak innych, ani przedwczesnemi zmarszczkami, ni moralnemi, wstrząsającemi ciosami i cierpieniem.
Dobrzy ci ludzie nieinaczej patrzyli na życie, jak na ideał spokoju i bezczynności, który w rzadkich wypadkach może być tylko zamącony czemś nieoczekiwanem, jak: chorobą, stratą majątkową, kłótnią, a między innemi — także pracą.
Pracę uważali oni jako karę, którą Pan Bóg jeszcze praojcom naszym wyznaczył, ale miłować jej nie mogli. Przy każdej sposobności unikali jej, uważając to za możliwe i słuszne.
Nigdy nie martwili się żadnemi umysłowemi lub moralnemi kwestjami, dlatego też zawsze cieszyli się kwitnącem zdrowiem i wesołością; dlatego żyli tam długo.
Mężczyźni w czterdziestu latach wyglądali, jak młodzieńcy, starzy nie walczyli z ciężką, męczącą śmiercią, a dożywszy do kresu niemożliwości, umierali, niby ukradkiem, cicho, stygnąc powoli i niedosłyszalnie wydając ostatnie tchnienie. Dlatego też i powiadają, że dawniej ludzie byli — mocniejsi.
Rzeczywiście — mocniejsi. Dawniej nie troszczono się o to, ażeby dziecku wyjaśnić znaczenie życia i przysposobić je odpowiednio, jak do czegoś mądrego i poważnego; nie męczyli go nad książką, która tylko budzi w umyśle mnóstwo kwestyj — a kwestje wogóle trawią rozum i serce i skracają życie.
Schemat życia był już wyrobiony, w całości oddany dzieciom przez rodziców, tak samo, jak oni przejęli go od dziadów, dziadowie od pradziadów, z nakazem zachowania go w całości i nienaruszonym, jak ogień Westy. Jak się wszystko robiło przy dziadach i ojcach, tak robiło się przy ojcu Ilji Iljicza, tak może i dotychczas jeszcze robi się w Obłomówce.
Nad czemże mieli myśleć? Czem się niepokoić? Co poznawać? Do jakich celów dążyć?
Niczego nie było potrzeba. Życie, jak spokojna rzeka, płynęło koło nich. Mogli tylko siedzieć nad brzegiem tej rzeki i obserwować niezbędne zjawiska które pokolei, nie wzywane zgoła, stawały przed każdym z nich.
I oto w sennej wyobraźni Ilji Iljicza poczęły się zjawiać kolejno, jak żywe obrazy, trzy główne akty życia, które odgrywały się w jego rodzinie, jak również u krewnych i znajomych. Były to: urodziny, wesele i pogrzeb.
Potem ciągnęła się różnobarwna procesja wesołych i smutnych scen dramatu życia: chrzciny, imieniny, posty, szumne obiady rodzinnych zjazdów, powitań, powinszowań, urzędowych łez i uśmiechów.
Wszystko odbywało się z punktualnością, poważnie i uroczyście.
Zdawało mu się nawet, że ogląda znajome twarze, widzi ich miny przy różnych obrzędach, ich troskliwość, kłopoty. Choćby nie wiedzieć jakie drażliwe swatanie, uroczyste wesele lub imieniny, ze wszystkiego wywiążą się według wszelkich reguł. Gdzie kogo posadzić, co i jak podać do stołu, kto ma z kim jechać do ceremonji, jaki zachować porządek, — pod tym względem nigdy nikt nie popełnił w Obłomówce najmniejszej omyłki.
Czy tam może nie umieją hodować dzieci? Dość spojrzeć tylko na tych różowych i tęgich Kupidynków, jakich noszą i wodzą za sobą tamtejsze mamusie. Przecież jest to ich dumą posiadać krąglutkie, tłuściutkie i zdrowe dzieciaki.
Gotowe one wyrzec się wiosny, znać jej wcale nie zechcą, jeśli na początku jej nie upieką skowronka. Jak mogą nie wiedzieć, i nie zrobić tego?
W tem całe ich życie i nauka, wszystkie ich smutki i radości; dlatego też pędzą od siebie wszelką inną troskę i smutek, nie znając innych rozkoszy. Życie ich wypełniało się wyłącznie temi zasadniczemi, niezbędnemu wypadkami, które też bezwzględnie karmiły ich rozum i serce.
Z bijącem ze wzruszenia sercem, oczekiwały one każdego obrzędu: uczty, ceremoniału, a potem ochrzciwszy, ożeniwszy lub pogrzebawszy człowieka, zapominały o nim i jego losie, pogrążając się w zwykłej apatji, z której otrząsał je nowy podobny wypadek — imieniny, wesele lub chrzciny.
Gdy tylko dziecko się urodziło, było pierwszą troską rodziców, o ile można najdokładniej, bez wszelkich opuszczeń, wypełnić wszystkie wymagane przyzwoitością obrzędy, to jest: po chrzcinach wydać ucztę, a potem dopiero rozpoczynało się troskliwe pielęgnowanie dziecka.
Zadaniem matki i niańki było wyhodować zdrowe dziecko: pilnować, ażeby się nie zaziębiło, ażeby na niem nie spoczęło złe oko i strzec je od innych wrogich okoliczności. Troskliwie pamiętano o tem, ażeby dziecko było wesołe i jadło wiele.
Gdy tylko chłopca postawią już na nogi, to jest kiedy niańka już mu niepotrzebna, do serca matki wkrada się tajemna myśl, ażeby mu wyszukać żonę: także zdrową i rumianą.
Znowu przychodzi okres różnych obrzędów i uczt, wreszcie wesele, — na tem się skupia cały patos życia.
Potem już się wszystko powtarzało: urodziny dzieci, obrzędy, uczty, aż dopóki pogrzeb nie zmienił dekoracji, ale nie nadługo. Jedne twarze zmieniają drugie, dzieci wchodzą w wiek młodzieńczy, stają się narzeczonymi, żenią się, płodzą podobnych do siebie, — i tak życie według tego programu ciągnie się jednakową, nieprzerwaną nicią, która się przecina niewidzialnie tylko śmiercią.
Prawda, przychodziły niekiedy i inne troski, ale Obłomowcy znosili je z wytrwałością, pełną stoicyzmu. Troski, pokręciwszy się nad ich głowami, odlatywały, jak ptaki, które przyleciawszy do gładkiej ściany i nie mając gdzie się przytulić, uderzą skrzydłami o gładki kamień — i odlecą.
Tak, naprzykład, pewnego razu zawaliła się część galerji jednego domu, grzebiąc kwokę z kurczętami. Byłoby się dostało i Aksinji, żonie Antypa, która usiadła była pod galerją, lecz w tym czasie, na szczęście swoje, odeszła.
Gwałt zrobił się w domu. Zbiegli się wszyscy od wielkiego do małego, przestraszeni, wyobraziwszy sobie, coby to było, gdyby zamiast kwoki z kurczętami, przechadzała się, tam sama barina z Ilją Iljiczem.
Wszyscy krzyknęli z podziwu i poczęli jedni na drugich zwalać winę, że nikomu do głowy nie przyszło przypomnieć — kazać naprawić — naprawić wreszcie.
Wszyscy się dziwili, że galerja się zawaliła, a dzień przedtem dziwiono się — jak to ona tak długo się trzyma!
Rozpoczęły się troski i kłopoty na temat, jak ją naprawić, litowano się nad kwoką z kurczętami i wszyscy powoli rozeszli się do swoich kątów, surowo zabroniwszy podprowadzać tutaj Ilję Iljicza.
Następnie, po trzech tygodniach kazano Andruszce, Petruszce i Waśce uprzątnąć zwalone deski i balaski i zanieść je do szopy, ażeby nie leżały na drodze. Tam leżały spokojnie do wiosny.
Stary Obłomow, ile razy ujrzy je przez okno, tyle razy zatroszczy się myślą o naprawie: każe zawołać cieślę, poczną radzić, jak lepiej: zrobić nową galerję, czy też i resztę usunąć? Potem odeśle go do domu, powiedziawszy:
— Wracaj sobie, a ja pomyślę.
Trwało to tak długo, aż kiedyś Waśka czy Mot’ka doniósł Obłomowowi, że kiedy on, Mot’ka, dziś rano oglądał resztkę galerji, rogi zupełnie odeszły od ściany i lada chwila druga część się zwali.
Zawołano wtedy cieślę na ostateczną naradę i zdecydowano rozwalonemi częściami podeprzeć pozostałą jeszcze galerję, co też ku końcowi miesiąca zrobiono.
— Znowu będzie wyglądać galerja, jak nowa! — mówił stary do żony. — Spójrz tylko, jak Fiedot pięknie rozstawił bierwiona, jak kolumny w domu naszego marszałka szlachty. Ot, teraz i pięknie — znowu na długo!
Ktoś mu przypomniał, że przy tej sposobności dobrze byłoby poprawić bramę i ganek, bo pomiędzy stopnie włażą do piwnicy nietylko koty, ale i świnie.
— Tak, tak, trzeba — troskliwie zauważył Ilja Iwanowicz i poszedł zaraz oglądać ganek.
— W samej rzeczy, widzisz, jak to się wszystko zupełnie rozchwiało — mówił, poruszając ganeczek nogami, jak kołyskę.
— Ale on odrazu, jak go zrobiono, chwiał się — zauważył ktoś.
— Cóż, że się chwiał — odpowiedział Obłomow, — ale przecież się nie zawalił. Szesnaście lat bez poprawy stoi. Dobrze go wtedy zrobił Łuka! To był dopiero cieśla nielada! Umarł... niech mu Pan Bóg da wieczne królowanie! Teraz popsuli się ludzie, żaden już tak nie zrobi.
I obracał oczy w inną stroną. A ganeczek, powiadają, chwieje się dotychczas, i wcale się nie zwalił.
Widać, że w samej rzeczy Łuka był tęgim cieślą.
Trzeba jednak oddać starym sprawiedliwość — czasem gdy przyjdzie jaka przykrość lub niewygoda, nieraz się zatroskają, uniosą się, rozgniewają.
— Jak można — powiadają — dopuścić do tego i zostawić to lub owo? Należy zaraz zapobiec temu.
I mówią dłuższy czas o tem, w jaki sposób poprawić mostek na rowie, albo jak ogrodzić w pewnem miejscu sad, ażeby bydło nie psuło drzew owocowych, gdyż część płotu w jednem miejscu zwaliła się zupełnie i leży na ziemi.
Ilja Iwanowicz rozciągał swoją troskliwość do tego stopnia, że pewnego razu, przechadzając się po ogrodzie, własnoręcznie podniósł kawałek płotu, wzdychając i kwękając i kazał ogrodnikowi, ażeby jak najszybciej wbił dwie żerdzie. Dzięki tej troskliwości Obłomowa, płot stał jeszcze całe lato i dopiero w zimie śnieg go zwalił.
Wkońcu doszło nawet do tego, że na mostku założono trzy nowe deski, zaraz po tem, gdy Antyp zwalił się z niego wraz z beczką i koniem do rowu. Jeszcze nie zdołał wyzdrowieć z potłuczenia się, a już mostek był poprawiony.
Kiedy ogrodzenie ponownie spadło, użyły sobie trochę na tem krowy i kozy: zjadły tylko kilka krzaków porzeczek i zaczęły ogryzać dziesiątą lipę, ale jabłonek nie zaczepiły jeszcze, bo właśnie wydano rozporządzenie podeprzeć płot jak należy, a nawet okopać go rowkiem.
Ale dostało się dobrze dwom krowom i kozie, które przyłapano na gorącym uczynku, — obito im boki, jak się patrzy!
Śni się jeszcze Ilji Iljiczowi wielki, ciemny, gościnny pokój w rodzicielskim domu, z jasionowemi starożytnemi fotelami, pokrytemi pokrowcami, z wielką niekształtną kanapą, obitą spłowiałym błękitnym aksamitem w centki i jednym wielkim, obitym skórą, fotelem.
Zbliża się długi wieczór zimowy.
Matka siedzi na kanapie, podgiąwszy nogi pod siebie i powoli, leniwemi ruchami robi dziecinną pończoszkę, ziewając od czasu do czasu i skrobiąc się drutem od pończochy w głowę.
Obok niej siedzą Nastaja Iwanówna i Pelagija Ignatjewna i, wetknąwszy nosy w robotę, pilnie bardzo coś szyją na święta dla Iljuszy, dla jego ojca lub dla siebie.
Ojciec, założywszy ręce wtył, chodzi po pokoju z kąta w kąt, zupełnie zadowolony. Siądzie w fotelu, posiedzi trochę, potem wstanie, znowu chodzi, pilnie przysłuchując się szelestowi własnych kroków. Wreszcie zażyje tabaki, wytrze nos, znowu zażyje...
W pokoju matowem światłem pali się jedna łojówka — i to dozwolone było tylko w zimowe lub jesienne wieczory. W czasie letnich miesięcy wszyscy starali się kłaść spać i wstawali przy dziennem świetle.
Działo się to częściowo z przyzwyczajenia, częściowo dla oszczędności.
Wszystkiego, czego nie produkowano w domu, lecz zdobywano kupnem, Obłomowcy bardzo skąpili.
Na przyjęcie gościa z całą gościnnością zarżną oni tucznego indyka, albo tuzin kurcząt, ale zbytecznego rodzynka do potrawy nie dadzą, a twarz ich blednieje na widok gościa, nalewającego sobie kieliszek wina.
Wogóle jednak takiej rozrzutności tam nie bywało: zrobiłby to chyba jakiś narwaniec, potępiony przez opinję publiczną, ale takiego gościa do domu nie wpuszczą.
Nie, nie takie tam bywały obyczaje: gość w tym domu bez trzykrotnego zaproszenia nie dotknie się do niczego. On wie doskonale, że jednorazowe zaproszenie zawiera raczej prośbę odmówienia proponowanej potrawy lub wina.
Nie dla każdego gościa zapalą dwie świece. Świece kupowano w mieście za pieniądze, oszczędzano je przeto, jak każdą rzecz kupioną. Wszystkie kupione rzeczy przechowywały się pod kluczem samej pani domu. Nawet ogarki od świec oszczędnie przechowywano i rachowano.
Naogół nie lubiono tam wydawać pieniędzy. Chociażby coś było bardzo potrzebne, pieniądze na to wydawano zawsze z wielkim żalem i to jeśli wydatek był nieznaczny. Większym wydatkom towarzyszyły zawsze jęki, żale i łajania.
Obłomowcy zdecydowani byli cierpieć raczej niewygody wszelkiego rodzaju, nawet przyzwyczajali się nie uważać ich za niewygody, byle nie wydawać pieniędzy.
Skutkiem tego i kanapa w bawialnym pokoju była cała w plamach, dlatego skórzany fotel Ilji Iwanowicza nazywano tylko skórzanym; w samej zaś rzeczy zamiast skóry były tam jakieś strzępki i sznurki; skóry pozostało tylko kawałek na tylnem oparciu, reszta od pięciu lat porwała się na strzępy i odpadła. Może dlatego i wszystkie wrota były zawsze krzywe i ganek się chwiał. Zapłacić za coś najbardziej potrzebnego jednorazowo dwieście, trzysta, pięćset rubli, wydawało się im prawie samobójstwem.
Dowiedziawszy się, że jeden z młodych obywateli z okolicy jeździł do Moskwy i zapłacił tam za tuzin koszul trzysta rubli, dwadzieścia pięć rubli za buty i czterdzieści za kamizelkę, stary Obłomow przeżegnał się i rzekł prędko z przerażeniem:
— Takiego panicza trzebaby do więzienia wpakować.
Naogół byli obojętni na wszelkie polityczno-ekonomiczne doktryny o konieczności szybkiego i żywego obrotu kapitału, na zwiększenie produkcji i jej wymianę. W prostocie duszy oni jedynie rozumieli i w życie wprowadzali zasadę — że kapitał najlepiej trzymać w żelaznym schowku.
Na fotelach w bawialnym pokoju siedzą i drzemią zarówno gospodarze, jak i zwykli mieszkańcy Obłomówki.
Śród siedzących najczęściej panuje milczenie — wszyscy przecież codziennie widują się ze sobą; wzajemne tematy do rozmowy są już wyczerpane i zbadane. Nowiny z zewnątrz przychodzą skąpo.
Cicho, słychać tylko ciężkie stukanie butów domowej roboty Ilji Iwanowicza. Zegar ścienny, zamknięty w szafce, wydaje głuchy dźwięk wahadła i tylko szmer przerwanej lub odgryzanej zębami nici przez Pelagję Ignatjewnę lub Nastasję Iwanównę przerywa głęboką ciszę.
Tak mija czasem pół godziny. Tylko kiedy niekiedy ktoś ziewnie głośno, usta krzyżem świętym przeżegna i przemówi: Boże, zmiłuj się nade mną.
Za nim ziewnie sąsiad, potem drugi, jak gdyby na komendę otwierają usta — i tak zaraźliwa rozrywka obejdzie wszystkich. Czasem tylko u kogoś przy mocniejszem ziewnięciu łza się ukaże.
Ilja Iwanowicz podejdzie do okna, spojrzy i powie z pewnem zdziwieniem:
— Dopiero piąta godzina, a już tak ciemno.
— Tak — ktoś odpowie — w tym czasie zwykle ciemno, przychodzą długie wieczory.
Na wiosnę zdziwi się i ucieszy, że następują już dnie dłuższe. Spytajcie jednak, poco im te długie dnie — sami nie wiedzą.
I znowu wszyscy milczą.
Ktoś pocznie rozjaśniać świecę, która nagle zgaśnie. Wszyscy się wstrząsną.
— Gość nieoczekiwany — ktoś powie koniecznie.
Czasem na ten temat nawiąże się rozmowa.
— Któżby to mógł być? — odezwie się pani domu. — Może Nastasja Fiodorówna? Ach, dałby to Bóg! Ale nie, ona może dopiero przed świętami przyjechać. Cóżby to była za radość! Tobyśmy się nacałowały i napłakały razem! I na ranne nabożeństwo, i na mszę razem. Ale nie zdążyłabym za nią. Ja, chociaż młodszą jestem od niej, nie potrafiłabym stać tak długo!
— A kiedyżto ona odjechała od nas? — spyta Ilja Iwanowicz. — Zdaje się po świętym Eljaszu?
— Cóż, ty, Ilja Iwanowicz, naplączesz zawsze! O wiele wcześniej wyjechała.
— Zdaje się, że na św. Piotra i Pawła tu była — twierdzi Ilja Iwanowicz.
— Ty zawsze tak! — z wyrzutem odpowie żona. — Sprzeczasz się — wstyd tylko.
— Jakto nie, nie na Piotra i Pawła! Wtenczas właśnie pierogi z grzybami ciągle bywały — ona tak je lubi...
— Ależ to Marja Onisimówna, ona lubi pierogi z grzybami. Jak ty tego nie pamiętasz! Ale i Marja Onisimówna nie na Eljasza, lecz na Prochora i Nikanora była.
Rachunek czasu prowadzili Obłomowcy według świąt. Działo się to może częściowo i dlatego, że z wyjątkiem starego Obłomowa, inni mylili się ciągle w miesiącach i datach.
Zamilknie zwyciężony Ilja Iwanowicz i znowu całe towarzystwo zastygnie w drzemce. Iljusza, schowawszy się za plecy matki, także drzemie, a czasem zasypia zupełnie.
— Tak — odezwie się wreszcie ktoś z gości, westchnąwszy głęboko — mąż Marji Onisimówny nieboszczyk co za chłop był, Bóg z nim, zdrowiuteńki — a umarł! Do sześćdziesięciu lat nie dociągnął. Taki mógłby przecie żyć sto lat!
— Wszyscy umrzemy, kiedy komu Bóg przeznaczy! — mówi Pelagja Ignatjewna westchnąwszy. Jedni umierają, a oto u Chłopowych, powiadają, ledwie jedne chrzciny minęły, następują drugie. Powiadają, że Anna Andriejewna znowu po połogu. Byłoby to już szóste dziecko.
— Czy to jedna Anna Andriejewna! — rzekła gospodyni. — Gdy brata jej ożenią — to dopiero posypią się dzieci. A kłopotów będzie — strach! Młodzi dorastają — także żenić trzeba, potem córki trzeba wydawać, a gdzie są starający się? Teraz każdy za posagiem patrzy, i posag musi być w gotówce...
— O czem to wy rozmawiacie? — spytał Ilja Iwanowicz, zbliżywszy się do rozmawiających.
— A mówimy, że...
Powtarzają mu całą rozmowę.
— Ot, życie ludzkie! — akcentem pocieszającym odezwał się Ilja Iwanowicz. — Jeden umiera, drugi się rodzi, trzeci żeni się, a my wszyscy starzejemy się nietylko z roku na rok, ale z dnia na dzień! Czem się to dzieje? Czyżby to nie było dobrze, gdyby każdy dzień był podobny do wczorajszego, a jutro jak wczoraj. Smutno się robi, kiedy o tem pomyślisz...
— Stary, się starzeje, a młody rośnie — odezwie się z kąta jakiś cienki głos.
— Trzeba Bogu dziękować za to, co jest i nie myśleć o niczem! — ostro zauważyła gospodyni.
— Prawda, prawda! — lękliwie ale szybko powiedział Ilja Iwanowicz, któremu zachciało się trochę pofilozofować — począł znowu mierzyć krokami pokój.
Znowu długie zapanowało milczenie, słychać było tylko szelest nici.
Czasem gospodyni przerwie milczenie.
— Tak, ciemno na dworze... — odezwie się. — Gdy, Bóg da, doczekamy świąt, przyjadą swoi w odwiedziny i będzie weselej. Nie spostrzeżesz, jak minie wieczór. Gdyby Melanja Petrowna przyjechała — toby dopiero było wesoło! Czego ona nie wymyśli! I z ołowiu wylewać, i wosk topić, i za wrota wybiegać chłopów o imiona pytać — wszystkie dziewki zbałamuci. Zabawy różne wymyśla... taką już jej natura!
— Światowa kobieta — zauważył jeden ze słuchaczy. — Przed trzema laty ona także wymyśliła ślizgawkę z gór... wtedy, kiedy Łuka Sawicz czoło sobie rozbił.
Wszyscy ożywili się nagle, spojrzeli na Łukę Sawicza i śmiać się poczęli.
— Jak to było, Łuka Sawicz, opowiedz nam — mówi Ilja Iwanowicz i śmieje się do rozpuku.
— O czem tu gadać! — odpowiada Łuka Sawicz trochę zagniewany. — Wszystko to wymyślał Aleksiej Naumycz. Nic podobnego nie było wcale.
— He! — odezwali się wszyscy chórem. — Jakto nic nie było! Przecież my żyjemy jeszcze i pamiętamy... A łeb, łeb... dotychczas szramę widać!
I znów śmiech powszechny.
— Jest tu się z czego śmiać... — stara się przerwać ten wybuch Łuka Sawicz. — Jabym... i nie tego... ale ten Waśka zbój... saneczki stare podsunął... rozlazły się pode mną... a ja wtedy...
Powszechny śmiech zagłuszył jego opowiadanie. Nadaremnie usiłował dokończyć historję wypadku, śmiech opanował całe towarzystwo, przeszedł do przedpokoju, do garderoby, ogarnął dom cały. Wszyscy przypomnieli sobie zabawny wypadek, i śmiali się długo, ciesząc się, jak bogowie olimpijscy. Ledwie śmiech przygłuszy się nieco, znowu ktoś doda jakiś szczegół — i znowu wybuch.
Wkońcu z trudem uspokoili się wszyscy.
— A teraz na święta będziesz saneczkował, Łuka Sawicz? — spytał pomilczawszy chwilkę Ilja Iwanowicz.
Znowu wybuch śmiechu, trwający dziesięć minut.
— A możeby kazać Antypce w czasie postu znowu górkę do saneczkowania przygotować? — rzekł Obłomow. — Łuka Sawicz wielki amator saneczkowania... radby już zacząć...
Lecz śmiech całego towarzystwa przerwał mu mowę.
— Ale czy saneczki całe? — ktoś spytał, wstrzymując się od śmiechu.
Znowu śmiech.
Długo śmieli się wszyscy. Nareszcie poczęli uspokajać się powoli. Jeden ocierał łzy, drugi nos, trzeci straszliwie zakaszlał się i pluł, z trudem mówiąc:
— Ach, Boże mój! Mało mnie kaszel nie zadusił. Naśmiałem się wtedy, jak Boga kocham! Prawdziwy grzech! Jak on wtedy grzbietem do góry, a poły kaftana — na dwie strony...
Tu nastąpił ostateczny, najdłużej trwający wybuch śmiechu, a potem wszystko ucichło. Jeden westchnął, drugi ziewnął głośno, przygadując, wreszcie zapanowało milczenie.
Słychać było tylko ruchy wahadła zegara, stukanie butów Obłomowa i lekki trzask odrywanej nici.
Nagle Ilja Iwanowicz stanął pośród pokoju i z twarzą przerażoną chwycił się za koniec nosa.
— Cóż to znowu za bieda przyczepiła się? Patrzcie! — zawołał. — Ktoś umrze... świerzbi mnie koniec nosa...
— Ach, mój Boże! — klasnąwszy w dłonie krzyknęła żona. — Ktoś umrze nie wtedy, kiedy koniec nosa świerzbi, ale kiedy świerzbi siodełko na nosie. Ty Ilja Iwanowicz, jakże ty nie pamiętasz tego. To samo powiedz kiedyś przy gościach — a wstydu się nałykasz...
— A cóż to znaczy, jeżeli tylko koniec nosa świerzbi? — zawstydzony spytał Ilja Iwanowicz.
— To znaczy do kieliszka zaglądać... a ty o umarłym pleciesz!
— Wszystko się mąci! — rzekł Ilja Iwanowicz. — Trudno zapamiętać: to z boku nos świerzbi, to na końcu, to brwi...
— Jeśli z boku — podchwyciła Pelagja Iwanówna — to oznacza nowinę, jeśli brwi — to ktoś będzie płakał, jeśli czoło — będzie się kłaniał; z prawej strony świerzbi u mężczyzny, z lewej — u kobiety. Jeśli świerzbią uszy — to na deszcz, usta — będzie się ktoś całował, wąsy — prezenty zjadać, łokcie — spanie na nowem miejscu, podeszwy — oznaczają podróż.
— No, Pelagja Iwanówna maładica! — zawyrokował Ilja Iwanowicz. — A jeszcze... jeśli potylica swędzi — to masło będzie tanie...
Damy poczęły się śmiać i szeptać sobie do ucha, niektórzy z mężczyzn się uśmiechali. Zdawało się, że znowu śmiech wybuchnie, ale w tej chwili usłyszano w pokoju odgłos podobny do warczenia psa i prychania kota, kiedy zamierzają rzucić się na siebie. To zegar począł wybijać godzinę.
— He! Dziewiąta godzina — z radosnem zdziwieniem krzyknął Ilja Iwanowicz. — Patrzaj! Nie spostrzegliśmy, jak czas minął! Hej! Waśka! Wańka! Motka!
We drzwiach stanęły trzy zaspane twarze.
— Cóż, wy nie nakrywacie do stołu? — ze zdziwieniem i gniewem zapytał Obłomow. — Żaden z was nie pomyśli o nas. No, czegóż czekacie? Prędzej! Dawać wódkę!
— Otóż dlatego koniec nosa swędził! — zauważyła Pelagja Iwanówna. — Będzie pan pił wódkę i zaglądnie do kieliszka.
Po wieczerzy, pocałowawszy się między sobą i przeżegnawszy siebie wzajemnie, wszyscy odchodzą do swoich łóżek i sen ogarnia ich spokojne głowy.
Widzi Ilja Iljicz nie jeden i nie dwa takie wieczory ale dnie, miesiące, lata uchodzą w przeszłość tak samo.
Nic nie naruszało jednostajności takiego życia, a Obłomowcom ono nie ciążyło. Nie wyobrażali też sobie, że można żyć inaczej, a gdyby mogli — to tej zmiany ze strachem byliby się wyrzekli.
Innego życia i nie pragnęli i nie lubiliby. Przykro by im było, gdyby zaszły jakieś okoliczności, któreby wpłynęły na zmianę tego trybu życia. Żalby zagryzł ich, gdyby jutro miało być niepodobne do dnia dzisiejszego, a pojutrze do jutra.
Poco im rozmaitości, przemiany, innego życia, czego tak pragną niektórzy? Niech też inni piją z tej czary, a im, Obłomowcom, nic do tego. Niech sobie inni żyją, jak chcą.
Wszelkie zmiany, choćby nawet i na dobre, wymagają kłopotów, trosk, biegania. Nie siedź na miejscu — handluj, pisz, ruszaj się, — to nie żarty!
Obłomowcy przez całe dziesiątki lat sapali, drzemali, ziewali albo śmiali się dobrodusznie, zadowalniając się wiejską wesołością, lub zebrawszy się w kółko, opowiadali sobie, co kto widział we śnie.
Jeśli sen był straszny, wszyscy zamyślali się nad tem, lękając się naprawdę; jeśli proroczy — wszyscy szczerze cieszyli się albo smucili, stosownie do tego, czy sen był wesoły lub smutny. Jeśli sen wymagał jakiej ostrożności — natychmiast starano się zapobiec temu.
Jeśli nie to, to grają w duraka lub „kozyr“, a w święta z gośćmi w bostona, albo kładą wielkie „pasjanse“, wróżą na króla czerwiennego lub na żołędną damę, przepowiadając małżeństwo.
Czasem przyjedzie jakaś Natalja Fadiejewna w gościnę na tydzień lub dwa. Z początku starsze kobiety zrobią przegląd całej okolicy, kto i jak żyje, co robi. Zaglądną nietylko do małżeńskiego życia, ale nawet w zakulisowe jego strony, w najtajniejsze pomysły i zamiary każdego, wlezą do duszy jego, wyłają, osądzą winnych, a najsurowiej niewinnych mężów. Potem wyliczą, gdzie i jakie były imieniny, chrzciny, urodziny, kto i czem traktował, kogo proszono, a kogo nie.
Zmęczywszy się tem, poczną sobie wzajemnie pokazywać nowe suknie, płaszcze, nawet spódnice i pończochy. Gospodyni chwali się płótnem, nićmi, koronkami domowej roboty.
Ale i ten temat wyczerpie się. Wtenczas spędzają godziny na piciu kawy, herbaty, na spożywaniu konfitur. Potem dopiero zaczyna się milczenie.
Siedzą długo, spoglądając na siebie wzajemnie, niekiedy ciężko wzdychając. Czasem któraś zapłacze bez powodu.
— Co tobie, matuszka? — spyta ktoś z przerażeniem.
— O, smutno, gołąbeczko — odpowiada gość z westchnieniem. — Rozgniewaliśmy grzeszni Pana Boga... Nic dobrego spodziewać się nie można.
— Ach, nie strasz, nie trwóż nas! — przerywa gospodyni.
— Tak, tak — twierdzi tamta. — Ostatnie dnie przyszły... jeden naród na drugi powstanie, jedno carstwo na drugie... nastąpi koniec świata, Nataljo Fadiejewno — i obie płaczą rzewnie.
Żadnego powodu do tego ze strony Natalji Fadiejewny nie było i nikt na nikogo nie powstawał, nawet komety w tym roku nie było, ale stare kobiety miewają czasem smutne przeczucia.
Rzadko bardzo takie przepędzanie czasu przerywa jakiś nadzwyczajny wypadek: kiedy naprzykład, wszyscy w całym domu, od wielkiego do małego, zaczadzieją.
O innych chorobach nie słychać było ani w domu, ani na wsi, chyba ktoś po nocy natknie się na jakiś dół, spadnie ze strychu z sianem, albo z dachu spadnie deska i łeb komuś rozwali.
Ale wszystko to zdarzało się rzadko, a wobec takich nieprzewidzianych wypadków stosowano domowe, wypróbowane środki lecznicze: rozcierano bolące miejsce przed zorzą, dawano wypić święconej wody, coś poszeptano — i wszystko mijało.
Zaczadzenie zdarzało się dość często. Wtenczas wszyscy nieruchomo leżeli na łóżkach, słychać było jęki i westchnienia. Jeden okłada sobie głowę kiszonemi ogórkami i zawiąże ją ręcznikiem; drugi kładzie żurawiny do uszu i wącha chrzan, trzeci w jednej koszuli wychodzi na mróz, czwarty leży bez czucia na podłodze.
Zdarzało się to perjodycznie raz lub dwa razy na miesiąc, bo ciepła nie lubiano puszczać daremnie do komina i zamykano zasuwy pieców, kiedy w nich jeszcze paliły się ogniki, jak w „Robercie djable“. Ani do leżanki, ani do żadnego pieca nie można było przyłożyć ręki, ażeby bąbel nie wyskoczył.
Raz tylko jednostajność tego życia przerwana została wypadkiem rzeczywiście nieoczekiwanym.
Gdy, odpocząwszy po ciężkim obiedzie, wszyscy zeszli się na herbatę, powrócił z miasta obłomowski mużyk i długo szukał czegoś w zanadrzu; znalazł nareszcie zmięty list na imię Ilji Iwanowicza Obłomowa.
Wszyscy zaniemieli. Gospodyni nawet pobladła trochę na twarzy. Wszystkich oczy zwróciły się i nosy pochyliły w stronę listu.
— Co za niespodzianka! Od kogo to być może? — oprzytomniawszy trochę, spytała żona.
Obłomow ujął list i z podziwem obracał go w ręku, nie wiedząc, co począć.
— Skąd go wziąłeś? — pytał mużyka. — Kto ci go dał?
— W zajeździe, w mieście, tam gdziem się zatrzymał — mówię ci. Z poczty dwa razy przychodzili pytać, czy niema tu jakiego mużyka z Obłomówki... jest list do waszego barina...
— No?
— No... ja najprzód schowałem się... sołdat z listem odszedł. Ale djaczek z Wierchłówki widział mnie i powiedział... Sołdat przyszedł raz drugi. A jak przyszedł drugi raz, począł mnie łajać i oddał list... piętaka zapłaciłem. Pytam go: cóż mam z listem robić? Gdzie go oddać? Kazano oddać waszej miłości.
— Pocożeś go wziął? — gniewnie zapytała barinia.
— Ja nie chciałem. Naco nam ten list? Nam nie trzeba. Nam, powiadam, nie kazano brać listów, nie śmiem brać... idźcie sami z listem! Ale sołdat począł mię strasznie łajać... chciał się naczalstwu na mnie skarżyć... więc wziąłem.
— Durak! — zakończyła barinia.
— Od kogo to może być? — w zamyśleniu pytał Obłomow, przypatrując się adresowi.
Pismo jak gdyby znajome...
List począł krążyć z rąk do rąk. Poczęto rozprawiać, odgadywać, od kogo i coby tam być mogło? Wszystkich ogarnęła niepewność.
Ilja Iwanowicz kazał wyszukać okulary. Z półtory godziny szukano. Nałożył na nos i już miał zamiar list otworzyć...
— Daj pokój! Nie otwieraj! Ilja Iwanowicz — z trwogą zatrzymała żona jego rękę — kto to wie, jaki to list... Jeszcze się może nieszczęście jakie przytrafić. Wiesz, jacy teraz ludzie na świecie! Jutro albo pojutrze przeczytasz — nie ucieknie.
Obłomow list wraz z okularami schował pod klucz. Wszyscy usiedli do herbaty. List mógłby tam lata całe przeleżeć, gdyby nie był zjawiskiem niezwykłem w Obłomówce i nie zaniepokoił umysłów wszystkich. Przy herbacie, jeszcze na drugi dzień, nie było innej rozmowy — tylko o liście.
Nareszcie cierpliwość pękła. Czwartego dnia zebrali się wszyscy i z trwogą list rozpieczętowali. Obłomow spojrzał na podpis.
— Radiszczew! — przeczytał. — A... to przecież od Filipa Matwiejewicza!
— A... a... e... e... Otóż od kogo! — dało się słyszeć ze wszystkich stron. — To on jeszcze żyje dotychczas? Patrz! Jeszcze nie umarł! No, chwała Bogu! Co też on pisze?
Obłomow począł czytać głośno. Pokazało się, że Filip Matwiejewicz prosi o przepis na robienie piwa, które zwykle doskonale warzyli w Obłomówce.
— Posłać! Posłać mu! — krzyknęli wszyscy. — Trzeba napisać list...
Upłynęło ze dwa tygodnie.
— Trzeba, trzeba napisać! — mówił Ilja Iwanowicz do żony. — Ale gdzie przepis?
— A gdzie? — pytała żona. — Trzeba poszukać... Poczekaj, czego się śpieszysz... Da Bóg, doczekamy świąt... zjemy święcone... Wtedy napiszesz... nie ucieknie...
— W rzeczy samej, w czasie świąt napiszę — odrzekł Ilja Iwanowicz.
W czasie świąt znowu o liście było mowa. Ilja Iwanowicz zebrał się nareszcie napisać. Poszedł do swego gabinetu, nałożył okulary i usiadł przy stole.
W domu zapanowała niezmącona cisza. Usłudze nakazano nie stukać i nie hałasować. Barin pisze! — mówili jedni drugim głosem trwożliwym i poważnym, jakim zwykle mówią w domu, gdy leży trup na katafalku.
Ledwie tylko napisał: Wielmożny Panie — powoli, krzywo, drżącą ręką i tak ostrożnie, jak gdyby robił coś niebezpiecznego, gdy weszła żona.
— Szukałam, szukałam — niema przepisu! — powiedziała. — Trzebaby jeszcze poszukać w sypialnym pokoju w szafie.
— Pocztę trzeba wysłać — odparł Ilja Iwanowicz.
— A ileż to kosztuje?
Obłomow wyszukał stary kalendarz.
— Czterdzieście kopiejek — rzekł.
— Czterdzieście kopiejek na głupstwo wydawać! — zauważyła żona. — Poczekamy lepiej, może jaka okazja będzie do miasta. Każ chłopom, ażeby się dowiadywali.
— W samej rzeczy, okazją lepiej — odpowiedział Ilja Iwanowicz — strząsnął pióro, zamknął kałamarz i zdjął okulary.
— Istotnie, tak będzie lepiej — zakończył. — Nie ucieknie, zdołamy jeszcze wysłać.
Niewiadomo, czy Filip Matwiejewicz doczekał się przepisu.
Ilja Iwanowicz brał nawet czasem książkę do ręki, wszystko jedno jaką. Nie przypuszczał nawet, że czytanie może być jakąś potrzebą. Uważał je poprostu za zbytek, za coś takiego, bez czego można się obejść bardzo łatwo, tak samo, jak można zawiesić obraz na ścianie, ale można i nie wieszać; można pójść na przechadzkę, ale można i nie pójść. Dlatego też było dla niego rzeczą obojętną, jaką książkę czyta. On patrzył na nią, jak na rozrywkę, z nudów, kiedy nic nie było do roboty. — Dawno już nie czytałem książki — powie. Albo niekiedy zmieni frazes: ano, poczytam trochę, — albo wprost bez myśli żadnej, wypadkiem z niewielkiej kupy książek, które mu po bracie zostały, wyjmie pierwszą lepszą. Czy Golikow wpadnie mu do ręki, czy „Sennik najnowszy“, Cheraskowa „Rossiada“, czy coś Sumarokowa, czy wkońcu jakieś wiadomości z przed trzech lat — wszystko mu jedno, wszystko czytał z jednakową przyjemnością, dodając od czasu do czasu:
— Uważasz, co wymyślił! Prawdziwy rozbójnik! Oby ci pusto było!
Wykrzykniki te odnosiły się do autorów, którzy wogóle w oczach jego nie cieszyli się żadnym szacunkiem. Miał on dla pisarzy szczególnego rodzaju lekceważenie, jakie miewali ludzie dawnych czasów... Wszelkiego rodzaju pisarzy uważał za wesołych chłopców, hulaków, pijaków i takich zabawiaczy publiczności, jak, dajmy na to — tancerzy bałaganowych, linoskoczków.
Czasem, z gazety z przed trzech lat, przeczyta coś obecnym lub opowie.
— Oto z Hagi piszą — powiadał — że J. K. Mość Król raczył szczęśliwie powrócić do pałacu, z krótkotrwałej podróży — i przy tej sposobności przez okulary obejrzy wszystkich swoich słuchaczy.
Albo też.
— W Wiedniu taki a taki poseł otrzymał swoje kredytywy.
— A tu oto piszą — czytał dalej — że powieści pani Genlis przełożone zostały na język rosyjski.
— Nato zapewne tłumaczą — zauważy ktoś ze słuchaczy — ażeby od naszego brata dworjanina wytumaniać pieniądze.
A biedny Iljusza jeździ a jeździ do Sztolca na naukę. Ledwie się obudzi w poniedziałek, już go smutek ogarnia. Słyszy ostry głos Waśki z ganku:
— Antijka! Zakładaj bułanego, panicza do Niemca odwieźć!
Serce mu zadrży. Zasmucony przychodzi do matki. Matka wie poco i pocznie pigułkę ozłacać, wzdychając na samą myśl tygodniowej rozłąki z synalkiem.
Nie wiedzą, czem go nakarmić tego ranka — napieką bułeczek, rogalików, dadzą mu wędliny do koszyka, suchych i mokrych przysmaków, a nawet specjałów spożywczych. We wszystko to zaopatrywano go pod tym pretekstem, że u Niemca chude pożywienie.
— Tam się nie nakarmisz — mówili Obłomowcy, — na obiad dadzą ci zupkę, pieczeń, kartofli, a na wieczerzę — „morgen fri, nos utri“.
Najczęściej Ilji Iljiczowi śnią się takie poniedziałki, kiedy nie słyszy głosu Waśki, nawołującego do zaprzęgania bułanego konia i kiedy matka przy rannej herbacie wita go uśmiechem i przyjemną nowiną:
— Dzisiaj nie pojedziesz. W czwartek wielkie święto, nie warto na trzy dni jeździć.
Albo nagle zakomunikuje mu:
— Dziś tydzień pełen kłopotów — nie do nauki! Będą piec bliny!
A jeśli i nie ta przeszkoda, to matka w poniedziałek, popatrzywszy pilnie na niego, powie:
— Cóż to dzisiaj, oczy masz takie nieświeże. Zdrów jesteś?
Pokiwa głową.
Chytry chłopak zdrowiuteńki, ale milczy.
— Zostań przez ten tydzień w domu, a potem, zobaczymy, co Bóg da.
Wszyscy w domu byli przekonani, że nauki i kłopoty domowe nigdy nie powinny łączyć się ze sobą, albo że święto w czwartek jest nieprzekraczalną przeszkodą do nauki na cały tydzień.
Chyba tylko jakiś służący albo dziewka, których wyłają za panicza, mruknie:
— Pieszczoszek! Obyś już prędko do swego Niemca odjechał!
Czasem się zdarza, że Antypka we środku tygodnia zjawia się u Niemca na swoim bułanym koniu, aby zabrać Ilję Iljicza.
— Przyjechała — powiada — Marja Sawiszna lub Natalja Fadiejewna w gościnę, albo Kuzowkowie z dziećmi, proszę wracać do domu!
Czasem przez trzy tygodnie Iljusza próżnuje w domu, a potem — patrz — już i do wielkiego tygodnia niedaleko, potem święta, potem ktoś w domu, niewiadomo dlaczego, zadecyduje, że w Fominym tygodniu nie uczą się. Do lata pozostają dwa tygodnie — nie warto jechać, a w lecie i sam Niemiec wypoczywa — można tedy naukę zostawić do jesieni.
Wszystko to, wziąwszy w rachubę, pokazuje się, że Ilja Iljicz pół roku próżnuje, ale jak rośnie przez ten czas! Jakiej tuszy nabierze! Jak sypia dobrze! Nie nacieszą się nim w domu, przeciwnie, uważają, że gdy wraca w sobotę od Niemca, bywa chudy i blady.
— Czy to o nieszczęście trudno! — mówili ojciec i matka. — Nauka nie ucieknie, a zdrowia kupić nie można; zdrowie najdroższe mu w życiu. Widzisz, on z nauki przyjechał, jakby ze szpitala wyszedł... Ciałka mu spadnie... chudziutki taki... a swawolnik — radby tylko biegać.
— Tak — zauważał ojciec — nauka, to nie nasz brat! Najsilniejszego w barani róg skręci!
Kochający dziecko rodzice ciągle wynajdywali powody do zatrzymywania syna w domu. Powodów, poza świętami, nie brakło nigdy. W zimie zdawało się nieraz, że — za zimno, w lecie — za gorąco, nie można jechać, a czasem i deszcz zacznie padać, w jesieni słota przeszkadza. Czasem Antipka niepewny — patrzy jakoś niedobrze, pokaże się, że się upił, może być bieda — w drodze zagrzęźnie, przewróci się.
Obłomowcy usiłowali jednak powodom tym nadać jak najwięcej pozorów słuszności w swoich własnych oczach, a szczególnie w oczach Sztolca, który w oczy i poza oczy donerweterował na takie niedbalstwo.
Czasy Prostakowych i Skotininych dawno już minęły. Przysłowie: „wiedza to światło, a niewiedza — ćma“ błądziło już po wsiach i siołach wraz z książkami, rozwożonemi przez wędrownych księgarzy.
Starzy ludzie rozumieli potrzebę wykształcenia, ale oceniali je tylko zewnętrznie. Widzieli, że ci i owi zajmowali stanowiska poważne, otrzymywali „czyny“, „chresty“ i pieniądze nie inną drogą, jak tylko przez naukę; widzieli, że krucho bywało ze starymi kancelaryjnymi urzędnikami, zagorzałymi służbistami i wielbicielami dawnych metod, przyzwyczajonymi do „kawyczek“ i „kruczków“.
Poczęły krążyć złowieszcze wieści o konieczności nietylko umiejętności pisania, ale i o potrzebie innych, niesłychanych dotychczas nauk. Między tytułem radcy a kolegjalnym asesorem była przepaść; ażeby przejść przez most, trzeba było posiadać stopień naukowy.
Starzy służbiści, wychowankowie rutyny i kubanów, wymierali. Wielu z nich, którzy jeszcze nie zdołali umrzeć, usunięto ze stanowiska z powodu niedostateczności wiedzy, innym wytoczono procesy; najszczęśliwsi byli ci, którzy, pożegnawszy się z nowym porządkiem, usunęli się dobrowolnie i schronili do spokojnych kątów, nabytych niezbyt — uczciwemi środkami.
Obłomowcy rozumieli, o co chodzi, rozumieli potrzebę wykształcenia, ale tylko z punktu wygody materjalnej. O wewnętrznej potrzebie nauki mieli wszakże pojęcie bardzo niewyraźne i dalekie od istoty rzeczy. Chcieli też i dla swego Iljuszy zdobyć jakieś świetne przywileje.
Marzyli dla niego o złotem haftowanym mundurze radcy w najwyższej izbie, — matce śniło się nawet gubernatorstwo. Ale godności te chcieliby zdobyć byle jak, jak najtaniej, rozmaitemi sztuczkami ominąć rozrzucone na drodze do nauki i godności kamienie i przeszkody, bez trudu przeskakiwać przez nie, — — uczyć się lekuchno, jak najmniej, nie wyczerpując duszy i ciała, nie do utraty błogosławionej, w dziecinnych latach zdobytej tuszy, a tak sobie, byle tylko zachować przepisane formalności i zdobyć w jakiś sposób dyplom, opiewający, że Iljusza „przeszedł wszystkie nauki i sztuki“.
Cały ten obłomowski system wychowania napotkał silną opozycję w systemie Sztolca. Walka z obu stron była ciężka. Sztolc prosto, ale jawnie i uporczywie zwalczał przeciwników, którzy uchylali się od ciosów w różny sposób, opisany już przez nas.
Decydujące zwycięstwo nie przechylało się. Może niemiecka wytrwałość zwyciężyłaby skostniałość Obłomowców, ale Niemiec spotkał przeszkodę na własnej swojej stronie. Rzecz w tem, że syn Sztolca psuł Obłomowa: podpowiadał mu, lub robił za niego lekcje i przekłady.
Ilji Iljiczowi jasno przedstawia się we śnie własne jego życie w domu rodzicielskim i życie u Sztolca.
W domu, ledwie się obudzi, już przy łóżku stoi Zacharko, późniejszy znakomity jego kamerdyner, Zachar Trofimowicz.
Zachar, jak niegdyś niańka, naciąga mu skarpetki, buty, a Iljusza, już czternastoletni chłopak, robi tyle tylko, że leżąc podstawia mu jedną lub drugą nogę, a gdy się coś wyda mu nie według myśli, rżnie go nogą w nos.
Gdy niezadowolony Zacharko się poskarży, to od starych otrzymuje jeszcze dodatkowego szturchańca.
Potem Zacharko rozczesuje mu włosy grzebieniem, wciąga kurtkę, ostrożnie wsuwając ręce Ilji Iljicza do rękawów, aby go nie utrudzać zbytecznie i przypomina mu, że trzeba jeszcze zrobić to i owo, umyć się rano lub t. p.
Gdy Ilja Iljicz zapragnie czego, dość mu tylko skinąć ręką, a kilkoro sług rzuca się, by mu usłużyć; chce coś wziąć, a nie może dosięgnąć, zapragnie czegoś, coś mu trzeba przynieść, i jako chłopiec młody chętnieby sam sobie usłużył, ojciec, matka, trzy ciotki w jeden głos się odezwą:
— Dokąd? Czego? A Waśka? A Wańka? A Zacharko poco? Hej! Wańka, Waśka! Zacharko! Cóż wy gapie patrzycie? Ja wam...
I nie udało się nigdy Ilji Iljiczowi zrobić coś dla siebie samemu.
Wkrótce przekonał się, że jest to daleko wygodniej — i nauczył się pokrzykiwać.
Czy zejdzie ze wschodów, czy wyjdzie na dziedziniec — nie obejdzie się bez troski, aby nie upadł, nie potłukł się.
Gdy zechce w zimie wyjść do sieni albo otworzyć okno, aby odświeżyć powietrze, zaraz wołania: dokąd? jak można? Nie biegaj, nie chodź, nie otwieraj — przeziębisz się...
Iljusza nie bez zmartwienia zostawał w pokoju, pielęgnowany, jak kwiatek egzotyczny w cieplarni, pod szkłem, rósł powoli, blado.
Niekiedy budzi się taki żywy i świeży, taki wesoły; czuje, że coś w nim gra, kipi, jak gdyby wskoczył w niego jakiś djablik, który go drażni i jakby zaprasza, aby wlazł na dach, siadł na konia i popędził w pole, na łąkę, gdzie koszą siano, albo skoczył na płot, aby rozdroczyć psy wiejskie. Czasem chciałby pędem przelecieć przez wieś, potem w pole, w zarośla, do brzozowego gaju, albo w trzy skoki zlecieć na dno parowu, albo z chłopakami pobawić się w śnieżki lub pomocować się z nimi.
Djablik jakiś wewnątrz siedzący wciąż go podnosi, wstrzymuje się, krzepi, wkońcu nie wytrzyma i nagle bez czapki, jednym skokiem z ganku — już jest na dworze, za bramą, uchwyci po drodze parę garści śniegu i pędzi do kupy chłopaków.
Świeży wiatr jak nożem rżnie mu twarz, mróz szczypie w uszy, usta i chłód w gardło wlatuje, a pierś całą ogarnia jakaś radość. Pędzi, ile nóg starczy, krzyczy, śmieje się.
Dopadł chłopaków, — bęc śnieżką, — nie trafił, ledwie chciał drugą śnieżkę zrobić, gdy w twarz go uderzyła cała bomba śniegu. Upadł, boli go, bo nie przywykł do tego, ale wesół, śmieje się, choć oczy łez pełne...
W domu tymczasem gwałt się zrobił — Iljuszy niema! Na dziedziniec wyskoczył Zacharko, za nim Waśka, Mitka, Wańka, biegną wszyscy jak opętani przez dziedziniec.
Za nimi pędzą dwa psy, chwytając ich za pięty, gdyż, jak wiadomo, nie mogą obojętnie patrzeć na pędzącego człowieka.
Ludzie pędzą z krzykiem i jękiem, psy szczekają — wszystko leci przez wieś.
Dobiegli do chłopaków i rozpoczęli rozprawę po swojemu: jednego za łeb, drugiego za uszy, innego w potylicę, dostało się groźby i ojcom.
Potem dopiero opanowali panicza: ubrali go w przyniesioną szatę ojcowską, okutali dwiema kołdrami i z triumfem na ręku przynieśli do domu.
W domu już go mieli za zaginionego. Gdy jednak ujrzano go zdrowego i całego, radość rodziców była nie do opisania. Podziękowano Panu Bogu za wybawienie go z nieszczęścia, napojono miętą, odwarem bzu, na noc nastojem z malin i przez trzy dni przetrzymano go w pościeli. Dla niego jedno tylko było lekarstwo — znowu polecieć i bawić się w śnieżki.
Gdy tylko chrapanie Ilji Iljicza doszło do uszu Zachara, zeskoczył ostrożnie, bez szmeru z leżanki, wysunął się na palcach do sieni, zamknął drzwi na klucz i wyszedł za bramę.
— A, Zachar Trofimycz! Prosimy bardzo! Dawno nie było was widać — mówili różnemi głosy furmani, lokaje, baby, chłopaki.
— Cóż tam z waszym? Wyszedł, czy co? — spytał stróż podwórzowy.
— Śpi, aż chrapie! — ponuro odpowiedział Zachar.
— Cóż takiego? — pytał kuczer. — Wcześnie jeszcze spać o tej porze. Niezdrów, czy co?
— Ha! Niezdrów! Nalizał się! — odpowiedział Zachar takim tonem, jak gdyby wierzył w to, co mówił. — Nie uwierzycie — sam jeden wypił półtory butelki Madery.
— E... — z zazdrością rzucił kuczer.
— Cóż to on dzisiaj tak sobie podhulał? — spytała jedna z kobiet.
— Nie, Tatjana Iwanówna! — odpowiedział Zachar, rzuciwszy na nią bokiem spojrzenie, — to nietylko dzisiaj, już on zupełnie do niczego. Mówić nawet o tem przykro.
— Tak samo i moja! — westchnąwszy zauważyła.
— A cóż Tatjana Iwanówna, pojedzie gdzie dzisiaj czy nie? — spytał kuczer. — Jabym chciał niedaleko stąd pójść...
— Gdzie ją poniesie! — odrzekła Tatjana. — Siedzi ze swoim ukochanym i nie napatrzą się na siebie.
— On do was często zachodzi — zauważył stróż. — Dokuczył mnie, przeklęty! Już wszyscy przyjdą, wszyscy wyjdą, on zawsze ostatni, a w dodatku jeszcze łaje, dlaczego frontowe drzwi nie otwarte... O! Będę ja dla niego stać na szyldwachu przed gankiem!
— Głupiec jakiś — rzekła Tatjana — takiego drugiego proszę poszukać! Jakie on prezenty jej znosi! Ona wystroi się jak paw i przechadza się nadęta. A gdyby kto zobaczył jaką spódnicę, jakie pończochy nosi — wprost wstyd patrzeć! Szyi po dwa tygodnie nie myje, a twarz tylko smaruje... Człowiek nieraz zgrzeszy, doprawdy myśląc: „Ach, ty nędzarko! Włożyłabyś chustkę na głowę i szłabyś do monasteru z bohomolcami...“
Wszyscy, oprócz Zachara, zaśmieli się.
— Doprawdy tak! — ciągnęła Tatjana. — Jak państwo może przyjmować taką do swego towarzystwa?
— O, Tatjana — to zuch baba! Nie zginie... — posypały się pochwały.
— A dokąd to wybraliście się? — ktoś spytał. — Co to macie w węzełku?
— Niosę suknię tej elegantki do szwaczki. Powiada, że za szeroka! A my jak poczniemy z Duniaszą tuszę jej ściągać, to potem przez trzy dni nic robić nie można — tak się ręce namęczą. No, muszę już iść! Dowidzenia!
— Dowidzenia! Dowidzenia! — odezwały się różne głosy.
— Dowidzenia, Tatjana Iwanówna! — rzekł kuczer — proszę przyjść wieczorkiem.
— Nie wiem jak to będzie... może przyjdę... a to tak... Dowidzenia!
— Dowidzenia! — krzyknęli wszyscy.
Na pożegnanie kuczer jeszcze rzucił:
— Dowidzenia, Tatjana Iwanówna.
— Dowidzenia! — krzyknęła odchodząc.
Po jej odejściu Zachar jak gdyby oczekiwał na swoją kolej. Usiadł na żelaznym słupku przy bramie i począł chwiać nogami, ponurym i obojętnym wzrokiem spoglądając na przechodzących i przejeżdżających.
— No, a wasz barin jak dzisiaj, Zachar Trofimycz? — spytał stróż.
— Tak jak zawsze, biesi się z tłuszczu — odpowiedział Zachar. — Z twojej to łaski nacierpiałem się niemało — wszystko z powodu mieszkania! Wścieka się — strasznie nie chce się przeprowadzać...
— A cóż ja jestem winien? — rzekł stróż. — Według mnie, niech sobie mieszka choć wiek cały! Czy to ja tutaj jestem gospodarzem? Każą mnie... Gdybym był gospodarzem... ja przecież nie gospodarz...
— Cóż on, łaje czy co? — ktoś spytał.
— Ale jak łaje! Gdyby tylko Pan Bóg dał siłę znieść to wszystko!
— Co? To jeszcze dobry pan kiedy tylko łaje — zauważył jakiś lokaj, otwierając skrzypiącą krągłą tabakierkę; ręce wszystkich, z wyjątkiem Zachara, wyciągnęły się po szczypkę tabaki. Wszyscy poczęli wąchać, kichać i pluć.
— Jeśli łaje — to lepiej — mówił tenże, — im więcej łaje, tem lepiej. Jak łaje, to nie będzie bił! Ja miałem raz takiego, że jeszcze nie pomiarkujesz coś zrobił, a on cię już za łeb trzyma.
Zachar z pogardliwym uśmiechem czekał, aż tamten skończy i rzekł do kuczera:
— Zbezcześci człowieka za nic! Wszystko dla niego — niczem.
— Trudno dogodzić, widać — zauważył stróż.
— Hi... — zachrypiał Zachar mocno, przymrużywszy oczy. — Taki wymyślny, że strach! I to nie tak, i tamto nie tak, i chodzić nie potrafisz, i usłużyć nie umiesz, i tłuczesz wszystko, i nie czyścisz, i kradniesz, i zjadasz... Tfu! na ciebie. Dziś rzucił się na mnie — wstyd powiedzieć o co! Kawałeczek sera z tamtego tygodnia został, psu niema co rzucić, ale nie! Ty nie śmiej tego ruszyć. Spytał o ser. Niema — powiadam. — I zaczął swoje! Ciebie trzeba powiesić — powiada — zgotować w gorącej wodzie i rozpalonemi do czerwoności kleszczami rwać... Kół osinowy wbić w ciebie trzeba! A sam wciąż się zbliża, zbliża... Ha, co wy myślicie o tem? Niedawno, sam nie wiem jak, oparzyłem mu trochę nogę wrzątkiem — jak on wrzaśnie! Gdybym nie odskoczył, byłby mnie kułakiem w pierś buchnął... Tak, chciał to zrobić. Z pewnością byłby buchnął!
Kuczer głową pokręcił, a stróż rzekł:
— Ostry barin, nic nie popuści!
— Jeśli tylko łaje, to dobry barin — flegmatycznie odezwał się ten sam lokaj. — Bywa gorszy, choć nie wymyśla. Patrzy, patrzy, a potem nagle — chwyci cię za włosy jeszcześ nie zmiarkował, zaco!
— To trudno — ciągnął Zachar, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa lokaja, — noga mu jeszcze się nie zgoiła... ciągle smaruje ją maścią. Tak, jeszcze!
— Ładny barin! — rzekł dwornik.
— Boże uchowaj od niego! — mówił Zachar. — Kiedyś zabije człowieka, jak mi Bóg miły, na śmierć zabije! Za lada głupstwo burzy się, łysym... — nie chce się nawet dokończyć tej łajanki. A dzisiaj coś nowego wymyślił: „ty jadowity“ — powiada. Że też się mu język nie skręcił.
— Ale cóż to znaczy! — mówił ten sam lokaj. — Jeśli tylko łaje, to jeszcze chwała Bogu... daj Boże zdrowie takiemu... Ale gdy ciągle milczy... Idziesz koło niego, on patrzy, patrzy, a potem za włosy chwyta, jak ten, u którego ja służyłem. Jeśli tylko wymyśla — to nic...
— Tak się tobie i należy, — zauważył Zachar ze złością — zato, że się wtrącasz niepotrzebnie. Jabym cię jeszcze nie tak...
— Jakże on ciebie, Zachar Trofimycz nazywa — „łysym czortem“ czy co? — spytał piętnastoletni kozaczek.
Zachar powoli głowę ku niemu zwrócił i mętny wzrok na nim zatrzymał.
— Pilnuj ty swego nosa! — złośliwie rzekł Zachar. — Jesteś jeszcze bardzo młody a ciekawy. Nic sobie z tego nie będę robił, że ty — jeneralski, czub ci naskubię! Ruszaj na swoje miejsce!
Kozaczek odsunął się o dwa kroki, zatrzymał się i z uśmiechem patrzył na Zachara.
— Co ty mi zęby pokazujesz! — z furją zachrypiał Zachar. — Pamiętaj, wpadniesz ty mi w ręce, ja ci uszy naprostuję! Nie zechcesz zębów pokazywać!
W tej chwili z sieni wybiegł słuszny lokaj w trzewikach i w liberyjnym fraku ze sznurami. Zbliżył się do kozaczka, dał mu najprzód w pysk, a potem nazwał durniem.
— Zaco mnie bijecie, Matwiej Mosieicz? — spytał zdziwiony i zawstydzony kozaczek, trzymając się ręką za twarz i nerwowo mrugając.
— A... ty jeszcze gadasz! — odpowiedział lokaj. — Ja za tobą gonię po całym domu, a ty sobie tutaj przesiadujesz!
Pochwycił go jedną ręką za włosy, schylił mu głowę i trzy razy metodycznie, spokojnie uderzył go kułakiem po karku.
— Barin pięć razy dzwonił — dodał jako moralną naukę, — a mnie łają za takiego, jak ty szczeniaka! Ruszaj!
I gestem rozkazującym wskazał mu wschody.
Chłopiec stał przez chwilkę z wahaniem, mrugnął dwa razy, spojrzał na lokaja i, widząc, że już niema naco czekać, chyba na powtórzenie kułaków, wstrząsnął czupryną i poszedł na schody.
Był to prawdziwy triumf dla Zachara.
— Dobrze go, dobrze, Matwiej Mosieicz! Jeszcze! Jeszcze! — dogadywał Zachar, ciesząc się złośliwie. — Mało! Mało! Ach, Matwiej Mosieicz, dziękuję bardzo! Nadto już ciekawy chłopiec... Oto masz „łysego czorta“. Będziesz jeszcze zęby pokazywał?
Służba śmiała się radośnie, przyjacielsko podzielając i zachowanie się lokaja, poniewierającego kozaczka, i złośliwą radość Zachara. Tylko kozaczek nie budził współczucia.
— Otóż tak samo — począł znowu pierwszy lokaj — ni z tego, ni z owego mój dawny barin... Czasem myślisz, jakby się trochę rozweselić, a on nagle, jakby domyślał się, czego chcesz, przechodzi obok, porwie cię za włosy, jak Matwiej Mosieicz Andriuszkę. A jeżeli tylko łaje — cóż to znaczy! Wielka rzecz, gdy cię nazwie „łysym czortem!“
— Ciebie możeby także uchwycił jego barin — odpowiedział kuczer, — wskazując głową do Zachara, — popatrz, jaki masz wojłok na głowie! A Zachara za co uchwyci? On ma głowę, jak tykwa... Chyba złapie za te dwie brody, co na bokach mu wiszą, tam jest za co uchwycić!
Wszyscy się zaśmiali, a Zachar jak gdyby dostał w łeb obuchem, tak był zdziwiony odezwaniem się kuczera, z którym zwykle miewał przyjacielskie rozmowy.
— Słuchajno, jak ja poskarżę się memu panu, on z pewnością znajdzie za co cię wytargać... Wygładzi ci na pewno brodę, widzisz, jaką masz kędzierzawą!
— Tęgi też twój barin, gdy cudzym kuczerom będzie brody wygładzał! Jak będziecie mieli swego kuczera, wtenczas niech mu brodę wygładza!
— Ciebie może wziąć — zachrypiał Zachar — takiego nicponia? Nie wart jesteś nawet tego, aby cię samego pod mego barina zaprząc!
— Ej, barin! — złośliwie zauważył kuczer, — gdzieście wy sobie takiego wykopali!
Powiedziawszy to, zaśmiał się sam. Stróż, cyrulik i lokaj, obrońca systemu połajanek — śmiać się poczęli.
— Śmiejcie się, śmiejcie, a ja poskarżę się panu — chrypiał Zachar. — A ty — zwrócił się do stróża — powinienbyś powstrzymywać tych rozbójników. Poczekaj, powiem ja panu, będziesz miał!
— No, dosyć, dosyć Zachar Trofimycz — uspokajał stróż. — Co on ci złego zrobił?
— Jak on śmie tak odzywać się o moim panu! — głośno zaprotestował Zachar, wskazując kuczera. — Czy on wie, kto mój pan? — z pewnem uszanowaniem pytał Zachar. — Ty i we śnie — zwrócił się do kuczera — nie zobaczysz takiego pana — dobry, rozumny, piękny! A twój? Podobny do chudej kobyły! Wstyd patrzeć, gdy wyjeżdżacie z domu na swojej burej kobyle, jak żebraki! A twój jarmiak — dziur, zliczyć nie można!
W samej rzeczy jarmiak był zupełnie cały.
— Ale tego to nie znajdziesz! — przerwał kuczer i szybkim ruchem ręki wyciągnął mu z pod pachy sterczącą koszulę.
— No, dosyć już, dosyć! — uspokajał stróż, przegradzając ich rękoma.
— Ha! Ty drzesz mi ubranie! — krzyczał Zachar, wyciągając jeszcze więcej koszulę. — Poczekaj! Pokażę to panu. Patrzcie, co on zrobił — ubranie mi podarł!
— Jakto? Ja? — rzekł kuczer trochę strwożony. — To ci może twój barin wyszarpał!
— Co, mój barin? — mówił Zachar — To dobra dusza, to złoto nie barin, daj mu Boże zdrowie. Jest mi u niego tak dobrze, że i w niebie lepiej nie będzie. Niczego mi nigdy nie brak. Nigdy, jak żyję, durniem mnie nie nazwał. Żyję u niego w spokoju, w dostatku, jadam to, co i on, idę, gdzie chcę — ot, co! A na wsi mam własny dom, własny ogród, ordynarja zawsze gotowa, mużyki do pasa mi się kłaniają... Ja u niego rządzę, ja marszałkuję w domu... a wy co macie u swego pana?
Z gniewu brakło mu głosu, ażeby ostatecznie pokonać swego przeciwnika. Zatrzymał się chwilkę, aby nabrać sił i myślał, jakiegoby jeszcze użyć jadowitego słowa, ale nie mógł go znaleźć ze zbytku nagromadzonej żółci.
— Poczekaj! Zobaczysz jeszcze, co dostaniesz za podarcie ubrania — skończył nareszcie.
Zaczepiwszy Ilję Iljicza, dotknęli do żywego i Zachara. Poruszyli jego dumę i miłość własną. Obudziła się w nim życzliwość z całą siłą. Gotów był żółcią obryzgać nietylko swego przeciwnika, ale jego pana, wszystkich jego krewnych, których nie znał i nie wiedział nawet czy są, wszystkich jego znajomych. Powtórzył z zadziwiającą dokładnością wszystkie złośliwe plotki, rozgłaszane przez służbę o swoich panach, według dawnych opowiadań kuczera.
— A wy ze swoim panem co? Hołysze przeklęci, Żydy, gorsi od Niemca! — krzyczał. — Wiem ja, kto był waszym dziadkiem — sługa sklepowy na miejskim targu. Kiedy wczoraj goście wasi wyszli, myślałem sobie — czy to nie oszuści jacy wtargnęli do domu — litość brała patrzeć! Matka także handlowała na bazarze, pod gołem niebem kradzioną i starą odzieżą.
— Dosyć, dosyć już! — uspokajał stróż.
— Tak! — krzyczał Zachar. — Mój barin, dzięki Bogu, bojarskiego rodu, przyjaciele jego — jenerały, grafy, książęta. I nie każdego grafa posadzi jeszcze przy sobie. Niejeden przyjdzie — i czeka w przedpokoju... Bywają u niego autorowie, tacy, co książki piszą...
— Cóż to znowu za wielcy panowie, tacy, co książki piszą! — pytał stróż, chcąc przerwać rozmowę — czynownicy jacy, czy co?
— Nie! To tacy panowie, którzy sami wymyślają co się im podoba, co chcą — wyjaśnił Zachar.
— Cóż oni u was robią? — dopytywał się stróż.
— Co? Jeden o fajkę poprosi, drugi o co innego... — odpowiedział Zachar i zatrzymał się, ujrzawszy, że wszyscy prawie uśmiechają się złośliwie.
— A wy tu wszyscy draby i łotry — ilu was tu jest! — prędko przemówił Zachar, obrzuciwszy wzrokiem całe towarzystwo. — Dadzą wam drzeć cudze ubranie! Pójdę i opowiem panu! — i szybko poszedł do siebie.
— Daj spokój! Poczekaj! Poczekaj! — mitygował go stróż. — Pójdziemy lepiej do piwiarni... no, chodźmy...
Zachar się zatrzymał, odwrócił się szybko i, nie patrząc na zebranych, wybiegł na ulicę. Nie obracając się wcale, doszedł do samych drzwi piwiarni, która była naprzeciwko. Tu dopiero stanął, obejrzał się ponurym wzrokiem i skinął ręką na całe towarzystwo, zachęcając, aby szli za nim.
Wszyscy się rozeszli. Jedni do piwiarni, drudzy do domu. Został tylko lokaj.
— Cóż za wielkie nieszczęście, gdy powie panu? — mówił flegmatycznie sam do siebie, otwierając powoli tabakierkę. — Ze wszystkiego widać, że barin dobry — więc cóż? Zwymyśla tylko! Niewielka bieda kiedy wyłaje. A inny patrzy, patrzy, a potem — łap za włosy...
Ledwie wybiła czwarta, Zachar ostrożnie, bez hałasu otworzył przedpokój i na palcach przeszedł do swego pokoju. Potem zbliżył się do drzwi, wiodących do gabinetu Ilji Iljicza i przyłożył ucho, potem przysiadł i do dziurki od klucza zbliżył oko.
W gabinecie słychać było równomierne chrapanie.
— Śpi... — szepnął. — Trzeba budzić, wkrótce pół do piątej.
Zakaszlał i wszedł do gabinetu.
— Ilja Iljicz! Ilja Iljicz! — rzekł cicho, stojąc u wezgłowia Obłomowa.
Tylko chrapanie rozlegało się dalej.
— Oh, śpi! — rzekł Zachar — snem kamiennym.
— Ilja Iljicz!
Zlekka pociągnął Obłomowa za rękaw.
— Proszę wstawać! Pół do piątej!
Ilja Iljicz coś zamruczał na tę zachętę, ale się nie rozbudził.
— Ilja Iljicz! Proszę wstawać! To wstyd przecie! — mówił Zachar, podnosząc głos.
Odpowiedzi nie było.
— Ilja Iljicz! — wołał Zachar, pociągając go za rękaw.
Obłomow powoli obrócił głowę i z trudem jednem okiem spojrzał na Zachara, jakby sparaliżowany.
— Kto tu? — zapytał skrzypiącym głosem.
— To ja... Proszę wstawać!
— Idź precz! — mruknął Ilja Iljicz i znowu zapadł w ciężki sen.
Zamiast chrapania, dało się słyszeć świstanie przez nos. Zachar pociągnął go za połę.
— Czego chcesz? — groźnie zapytał Obłomow, otworzywszy nagle oczy.
— Pan kazał się zbudzić!
— Wiem, wiem. Spełniłeś mój rozkaz, a teraz ruszaj precz. Reszta do mnie należy.
— Nie pójdę — mówił Zachar, pociągając go znowu za rękaw.
— Nie ruszaj mnie... — łagodnie przemówił Ilja Iljicz i, wetknąwszy głowę w poduszkę, znowu począł chrapać.
— Nie można Ilja Iljicz — mówił Zachar, — jabym rad, ale nie można!
I poruszył Obłomowa.
— Zmiłuj się, daj mi spokój, nie przeszkadzaj — prosił Obłomow, otwierając oczy.
— Tak, nie przeszkadzaj, a potem będzie się pan gniewał, żem nie rozbudził.
— Ach, Boże mój! Co to za człowiek! — mówił Obłomow. — Pozwól mi choć minutkę jeszcze spać... co to jedna minuta? Ja przecież sam wiem...
Ilja Iljicz nagle zamilkł i zasnął.
— Umiesz tylko spać! — mówił Zachar, przekonany, że barin nie słyszy.
— Widzisz go — leży jak kół osinowy! I poco się urodziłeś? Wstawaj! — mówię ci! — zahuczał Zachar.
— Co? Co? — groźnie przemówił Obłomow, podnosząc głowę.
— Dlaczego pan nie wstaje? — miękkim głosem odezwał się Zachar.
— Nie! Ty jak powiedziałeś? Co? Jak ty śmiesz tak przemawiać?
— Jak?
— Po grubjańsku!
— Ależ to panu przez sen tak się wydało! Jak Boga kocham, przez sen!
— Myślałeś, że śpię? Ja nie śpię, wszystko słyszę...
Ledwie to wymówił, znowu zasnął.
— Ha! — mówił Zachar w rozpaczy — biedna moja głowa! Poco leżysz, jak kłoda! Na ciebie przykro patrzeć. Spójrzcie dobrzy ludzie — tfu!
— Proszę wstawać, wstawać! — nagle przemówił przestraszonym głosem. — Ilja Iljicz, proszę spojrzeć, co się koło pana dzieje!
Obłomow szybko podniósł głowę, spojrzał dokoła i znowu, westchnąwszy głęboko, położył się.
— Zostaw mnie w spokoju! — rzekł poważnie. — Kazałem ci się zbudzić, a teraz zmieniam rozkaz — słyszysz! Sam się obudzę, kiedy zechcę.
Czasem Zachar odejdzie, powiedziawszy tylko:
— Zdychaj! Czort z tobą!
Innym razem uprze się przy swojem. I teraz się uparł.
— Proszę wstawać! Proszę wstawać! — krzyknął na całe gardło, uchwyciwszy Obłomowa obiema rękami za połę i za rękaw.
Obłomow nagle i nieoczekiwanie skoczył na równe nogi i rzucił się na Zachara.
— Poczekaj! Ja ciebie nauczę, jak mnie niepokoić, kiedy wypoczywam.
Zachar co sił stało odskoczył od niego. Zrobiwszy trzy kroki, Obłomow rozbudził się ze snu zupełnie, począł wyciągać się i ziewać.
— Daj... kwasu... — rzekł ziewając.
W tej chwili za plecami Zachara rozległ się wesoły śmiech. Oglądnęli się obaj.
— Sztolc! Sztolc! — krzyknął uradowany Obłomow, rzucając się na gościa.
— Andrej Iwanycz! — przemówił Zachar.
Sztolc nie przestawał śmiać się do rozpuku. Widział on całą tę scenę.