Obłomow/Część czwarta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy "Bibljoteka Polska"
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ CZWARTA

I.

Rok minął od czasu choroby Ilji Iljicza. Wiele zmian w różnych stronach świata przyniósł ten rok: tu wzburzył kraj, ówdzie uspokoił; tam zgasło jakieś światło świata, ówdzie zapłonęło inne; tam świat poznał nową tajemnicę życia, ówdzie ziemia pochłonęła całe pokolenia wraz z ich mieszkaniem i dorobkiem. Gdzie zanikało życie, tam zaraz, jak młoda trawa, budziło się inne.
I na Wyborgskiej stronie, w domu wdowy Pszenicynowej — chociaż dnie i noce upływały spokojnie, nie przynosząc wielkich i niespodziewanych zmian w jednostajnem życiu; chociaż cztery pory roku minęły w takim samym porządku, jak poprzednie, — życie się nie zatrzymało; zmieniało się tylko, lecz zmieniało się tak powoli, jak powoli odbywają się geologiczne przeobrażenia kuli ziemskiej. W jednem miejscu niewidzialnie osuwa się góra, w drugiem morze przez całe wieki przynosi namuł lub ucieka od brzegów i tworzy nowe lądy.
Ilja Iljicz wyzdrowiał. Pełnomocnik Zatiortyj wyjechał na wieś i przysłał pieniądze za sprzedane zboże, zaco otrzymał zwrot kosztów podróży, dzienne utrzymanie i wynagrodzenie za pracę.
Co się zaś tyczy „obroków“ Zatiortyj pisał, że ściągnąć jest niepodobieństwem: chłopi, jedni zrujnowani, drudzy rozbiegli się w różne strony i niewiadomo gdzie są, lecz na miejscu zbiera wiadomości.
O drodze i o mostach zawiadamiał, że niema się z czem śpieszyć: chłopi na targi wolą jechać z góry na górę i przebywać przepaście, niż pracować nad budową nowej drogi i mostu.
Słowem, otrzymane wiadomości i pieniądze zadowolniły Obłomowa. Nie był zmuszony do ostateczności odbywania podróży osobiście i miał spokój do przyszłego roku.
Pełnomocnik wydał także dyspozycje co do budowy domu: wyrachował wraz z budowniczym ile i jakiego materjału będzie potrzeba, a staroście dał polecenie, ażeby z rozpoczęciem wiosny zbudował szopę na skład cegły, woził drzewo, tak, aby Obłomow mógł tylko przyjechać na wiosnę i z błogosławieństwem bożem rozpocząć budowę.
Do tego czasu miał już nadzieję ściągnąć „obroki“ i zbudować nowy folwark — tak, że wydatki byłoby z czego pokryć.
Ilja Iljicz po wyzdrowieniu długo był zasępiony: całemi godzinami przesiadywał w chorobliwem zamyśleniu, czasem nie odpowiadał na zapytania Zachara i nie zauważał jak ten opuszczał na ziemię filiżanki, nie zmiatał kurzów lub gospodyni przychodziła w każde święto z „pirogiem“ — i zastawała go we łzach.
Potem powoli, zamiast żywego smutku, przyszła obojętność. Ilja Iljicz całymi dniami przypatrywał się, jak padał śnieg i tworzyły się góry na dworze i na ulicy, jak pokrył drwa, ułożone na dziedzińcu, kurniki, budę dla psa, ogród i grzędy, jak ze słupów ogrodzenia tworzyły się piramidy, jak wszystko zamarło i pokryło się białym całunem.
Słyszał tylko co rana trzeszczenie młynka od kawy, skakanie i ujadanie psa na łańcuchu, czyszczenie butów przez Zachara i jednostajny ruch wahadła zegarowego.
Jak dawniej, przychodziła do niego gospodyni z propozycją kupna tego lub owego lub zjedzenia czegokolwiek; przybiegały dzieci gospodyni, a on z łagodną obojętnością rozmawiał z gospodynią, dzieciom zadawał lekcje, przysłuchiwał się jak czytają i z ledwie widocznym uśmiechem słuchał ich dziecinnego szczebiotania.
Góra osuwała się powoli, morze oddalało się od brzegów lub zbliżało — i Obłomow pomału wchodził w tryb swego normalnego życia.
W marcu przyleciały skowronki, w kwietniu wyjęto podwójne okna w jego pokoju i oświadczono, że lody na Newie spłynęły.
Obłomow przechadzał się po ogrodzie, potem poczęto sadzić jarzyny, przyszły różne święta: pierwszego Maja, Zielone święta — ubierano domy w zielone gałązki, w lasku pijano herbatę.
Na początku lata poczęto mówić o dwóch wielkich uroczystościach domowych: na św. Jana przypadały imieniny „braciszka“, a na Eljasza — Obłomowa — były to dwie ważne epoki. Gdy gospodyni widziała na targu śliczną ćwiartkę cielęciny lub udało się jej upiec doskonały „pirog“ — mówiła:
— Ach, gdyby taka cielęcina trafiła się, albo taki „pirog“ udał się w dzień św. Jana lub Eljasza!
Rozmawiano o piątku przed św. Eljaszem, o wczorajszej wycieczce piechotą do Prochowni, na cmentarz Smoleński, do Kołpina.
Przed oknami znowu odzywać się poczęło gdakanie kwoki i pisk nowego pokolenia kurcząt; pieczono „pirogi“ z kurczętami i świeżemi grzybami, zjawiły się świeżo kiszone ogórki, a wkrótce potem i jagody.
— „Potrocha“ — rzekła gospodyni do Obłomowa — już teraz mi dobrze. Wczoraj za dwie pory małe żądano siedem grzywien, ale zato łosoś jest świeży, a boćwinę codziennie nawet można gotować.
Gospodarstwo w domu wdowy Pszenicynowej było w stanie kwitnącym, nietylko dlatego, że Agafja Matwiejewna była wzorową gospodynią, że gospodarstwo było jej jedynem zajęciem, ale i dlatego jeszcze, że Iwan Matwieicz Muchojarow był pod względem gastronomicznym skończonym Epikurejczykiem.
Więcej, niż niedbałym był on co do ubrania i bielizny. Ubranie nosił całemi latami, a na kupno nowego wydawał pieniądze z obrzydzeniem i gniewem, nie wieszał go starannie, lecz rzucał na kupę, do kąta; bieliznę, jak robotnik, zajęty brudną robotą, zmieniał tylko w sobotę, ale na jedzenie — nie żałował wydatków.
Pod tym względem miał on własną logikę, wyrobioną od czasu objęcia urzędowania: nie zobaczą co masz w brzuchu i nie będą robić niepotrzebnych uwag; tymczasem złoty łańcuszek przy zegarku, nowy frak, dobrze wyczyszczone buty — wszystko to wywołuje niepotrzebne rozmowy.
Dlatego też na stole Pszenicynych bywała cielęcina pierwszego gatunku, bursztynowy jesiotr, białe jarząbki. Niekiedy Iwan Matwieicz sam obchodził i obwąchiwał cały targ — jak pies legawy, zaglądał do sklepów Milutina, pod połą przyniósł tuczoną pulardę, i nie żałował czterech rubli na indyka.
Wino kupował w wielkich składach, sam chował je i sam wydobywał w razie potrzeby, ale na stole oprócz karafeczki zwykłej gorzałki, nikt u niego nic innego nie widział. Wino wypijał w swoim pokoju.
Gdy z Tarantjewym wyjeżdżał łowić ryby, w kieszeni miał zawsze schowaną butelkę wysokiego gatunku madery, a kiedy pijali w restauracji herbatę przynosił zawsze rum ze sobą.
Powolne osadzanie się lub występowanie dna morskiego mogło odbywać się spokojnie, ale ani Anisja, ani gospodyni, które związały się ze sobą niezmąconą przyjaźnią, z pewnością, uwagi na to nie zwracały.
Obłomow, widząc jak gospodyni interesuje się jego sprawami, zaproponował jej, niby żartem, by wzięła na siebie wszystkie troski jego wyżywienia i uwolniła go od wszelkich kłopotów.
Radość rozlała się na jej twarzy, nawet uśmiechnęła się z zadowoleniem. Jakże się rozszerzał zakres jej działalności: zamiast jednego, dwa gospodarstwa, a właściwie jedno, ale jakie wielkie! Oprócz tego miałaby do pomocy Anisję.
Agafja Matwiejewna pomówiła z bratem, a na drugi dzień z kuchni Obłomowa wszystko było przeniesione do kuchni Pszenicynowej; jego srebro i naczynie przeniesiono do jej bufetu; Akulina została zdegradowaną — z kucharki na dozorczynię drobiu i ogrodniczkę.
Wszystko poszło wielkim trybem: kupno cukru, herbaty, prowjantów, solenie ogórków, kiszenie jabłek i wiśni, smażenie konfitur — wszystko odbywało się na wielką skalę.
Agafja Matwiejewna urosła; Anisja puściła w ruch swoje ręce jak orlica skrzydła, życie zakipiało dokoła i popłynęło szeroką rzeką.
Obłomow jadał obiad o godzinie trzeciej razem z rodziną Pszenicynowej; braciszek tylko jadał osobno, po nich już, w kuchni, gdyż zwykle późno wracał z urzędowania.
Herbatę i kawę przynosiła Obłomowowi sama gospodyni, nie Zachar, jak dawniej. Zachar, gdy chciał, ścierał kurze, a gdy niechciał, wbiegała Anisja jak wicher i częściowo fartuchem, częściowo ręką — nieraz nosem prawie — wszystko zmiatała, ścierała, zdmuchiwała, porządkowała i znikała. Gdy Anisja była zajęta, sama gospodyni, jak tylko Obłomow wyszedł do ogrodu, zaglądała do jego pokojów, dojrzawszy jakiś nieporządek, pokiwała głową i, mrucząc coś pod nosem, wytrzepywała poduszki, przejrzała nawleczki, a jeśli trzeba było zmienić — zmieniła, oczyściła okna, zajrzała za oparcie kanapy i odchodziła do siebie.
Powolne osiadanie dna morskiego, osuwanie się góry, zwiększanie się namułu z dodatkiem lekkich wulkanicznych wstrząśnień — wszystko to sprawdziło się w losie i życiu Agafji Matwiejewny, ale nikt, a najmniej ona sama nie spostrzegała tych zmian. Stało się to wszystko widocznem dopiero z powodu licznych, częstych i nieoczekiwanych następstw.
Dlaczego ona od pewnego czasu była jakaś nieswoja?
Dawniej jeśli przepaliła się pieczeń, przegotowała się ryba w zupie, nie dodano do zupy zielonego, ona surowo, ale z godnością robiła uwagę Akulinie i zapominała — teraz, gdy się coś podobnego stało, Agafja Matwiejewna wyskakiwała z za stołu, biegła do kuchni, obsypywała Akulinę wymówkami, a na drugi dzień sama sprawdzała, czy jest zielone, czy nie przegotowała się ryba.
Możnaby pomyśleć, że ona się wstydziła, nie chciała wobec obcego człowieka uchodzić za niedbałą w gospodarstwie, gdzie się skupiała cała jej działalność, gdzie był szczyt jej miłości własnej.
Dobrze. Ale dlaczego dawniej o ósmej godzinie już jej oczy poczynały się zamykać, a o dziewiątej, gdy dzieci położyła do łóżka, i sprawdziła czy ogień w kuchni zgaszony, czy zasuwy od pieca zasunięte, czy już wszystko sprzątnięto — kładła się do łóżka, i wtedy nic nie obudziło jej przed szóstą.
Teraz, gdy Obłomow pojechał do teatru, lub zasiedział się u Iwana Gerasimowicza i długo nie wracał — nie mogła zasnąć, przewracała się z boku na bok, żegnała się, wzdychała, zamykała oczy — lecz sen nie przychodzi!
Ledwie usłyszała stuk kół na ulicy, podnosiła głowę, nieraz zrywała się z pościeli, otwierała okienko i nasłuchiwała — czy to nie on?
Gdy posłyszała pukanie do bramy, narzucała spódnicę, biegła do kuchni, budziła Zachara, Anisję i wysyłała otworzyć bramę.
Może, pomyślą sobie, jest to dowodem uczciwości gospodyni, która nie życzy sobie, ażeby w domu jej panował nieład, ażeby lokator wyczekiwał w nocy na ulicy, aż pijany stróż posłyszy i otworzy, wkońcu — długotrwałe pukanie może obudzić dzieci...
Dobrze. Ale dlaczego, gdy Obłomow zachorował, ona nikogo nie wpuszczała do jego pokoju, zaścielała go wojłokiem i dywanami, zapuszczała rolety i wpadała w złość — ona, taka zwykle dobra i łagodna — gdy Masza lub Wania głośno się bawiły lub śmiały.
Dlaczego w nocy, nie ufając Zacharowi i Anisji, Agafja Matwiejewna przesiadywała przy jego łóżku, oka z niego nie spuszczała, a potem, narzuciwszy płaszcz na siebie, pisała na skrawku papieru wielkiemi literami „Ilja“ biegła do cerkwi, oddawała papierek dla złożenia na ołtarzu i prosiła o modlitwę za jego zdrowie? Dlaczego potem padała na kolana i długo leżała, schyliwszy głową do podłogi; potem biegła na targ i z trwogą wracała do domu, cicho otwierała drzwi i szeptem pytała:
— Co tam?
Możnaby powiedzieć, że jest to nic innego, jak tylko litość, współczucie — zwykłe składniki duszy kobiecej.
Dobrze. Dlaczego, gdy Obłomow, wyzdrowiawszy, całą zimę był posępny, ledwie parę słów do niej przemówił, nie zaglądał do jej pokoju, nie był ciekawy, co ona robi, nie żartował, nie śmiał się — ona schudła, ogarnął ją nagle chłód, niechęć do wszystkiego; mełła kawę — i nie wiedziała co robi, nakładała taką masę cykorji, że pić tej kawy nie było można — i nie czuła tego, jak gdyby była pozbawioną smaku.
Dawniej nikt jej nie widywał zamyśloną, nawet było jej z tem nie do twarzy: zawsze była w ruchu, na wszystko patrzyła pilnie, widziała wszystko — aż oto nagle z moździerzem na kolanach prawie zasypiała, nieruszała się, potem równie nagle poczynała bić tłuczkiem, że aż pies zaszczekał, bo zdawało mu się, że ktoś walił w bramę.
Gdy tylko Obłomow poprawiać się począł, gdy na twarzy jego pokazał się dobry uśmiech, gdy zaczął patrzeć na nią, jak dawniej, zaglądać przez drzwi i żartować — znowu gospodarstwo jej poszło żywiej z małym tylko, oryginalnym odcieniem. Dawniej poruszała się ona przez cały dzień, jak dobrze zbudowana maszyna, regularnie, równomiernie, chodziła cicho, mówiła ani cicho ani głośno, namełła kawy, narąbała cukru, przesiała mąkę, siadała do szycia, a igła w jej ręku poruszała się równo, jak wahadło zegara; gdy wstała — nie gorączkowała się, zatrzymywała się w pół drogi, otwierała szafę, coś wyjmowała, odnosiła — jak maszyna.
A teraz, gdy Ilja Iljicz został niejako członkiem jej rodziny — ona i tłucze w moździerzu i sieje inaczej. O koronkach swoich zapomniała prawie. Czasem siądzie spokojnie i zacznie szyć, nagle gdy usłyszy jak Obłomow każe Zacharowi podać kawę, w jednej chwili zjawia się w kuchni i patrzy pilnie, jakby czegoś szukała, uchwyci łyżeczkę, naleje kawy i przelewa, przypatrując się czy dostatecznie ugotowana, czy odstała się należycie, ażeby z gąszczem mu nie podano, zobaczy, czy jest kożuszek na śmietance.
Jeśli się gotuje jego ulubiona potrawa, Agafja Matwiejewna patrzy na rondel, podnosi pokrywę, powącha, próbuje, potem bierze sama rondel i trzyma na ogniu. Czy miele dla niego migdały, czy tłucze cokolwiek, to z takim zapałem, z takim ogniem, że pot ją oblewa.
Całe jej gospodarstwo — mielenie, tłuczenie, przesiewanie — wszystko to posiada nowy odcień i cel: spokój i wygodę Ilji Iljicza. Dawniej widziała w tem tylko obowiązek, teraz stało się to dla niej przyjemnością. Poczęła żyć swojem życiem — pełnem i różnorodnem.
Ale Agafja Matwiejewna nie zdawała sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje i przyjęła na siebie to słodkie jarzmo bez zastrzeżeń, i sprzeciwiania się, bez uniesień i trwogi, bez namiętności, bez smutnych przeczuć i tęsknot — bez całej gry i muzyki nerwów.
Zdawało się, jak gdyby przyjęła inne wyznanie wiary, oddawała się temu kultowi nie rozumiejąc co to za wyznanie, jakie dogmaty, lecz tylko ślepo spełniała przepisy.
Wszystko to spadło na nią samo przez się — wpadła jak gdyby pod deszcz ulewny, nie cofając się nazad i nie idąc naprzód. Pokochała Obłomowa prosto, jak gdyby po przeziębieniu, dostała nieuleczalnej febry.
Nawet nie podejrzewała co się z nią stało. Gdyby jej ktoś o tem powiedział — byłoby to dla niej nowością — uśmiechnęłaby się i zawstydziła.
Milcząco przyjęła zobowiązania w stosunku do Obłomowa: poznała każdą jego koszulę, obliczyła wszelkie przetarte piętki w jego skarpetkach, wiedziała jaką nogą wstaje z łóżka, uważała kiedy poczyna się tworzyć jęczmień na oku, jakie potrawy i ile zjada, czy jest wesoły lub smutny, czy dobrze spał lub nie, jak gdyby przez całe życie nic innego nie robiła, nie pytając siebie: dlaczego? czem jest dla niej Obłomow? dlaczego się tak niepokoi?
Gdyby ją zapytano, czy kocha go, uśmiechnęłaby się i powiedziała — tak, ale odpowiedziałaby była również tak samo wtedy, gdy Obłomow od tygodnia dopiero mieszkał u niej.
Zaco i dlaczego pokochała go, dlaczego niekochając wyszła zamąż i dożyła trzydziestu lat; teraz nagle, niewiadomo skąd, spadła na nią miłość?
Chociaż miłość nazywają zwykle uczuciem kapryśnem, nieodpowiedzialnem, które rozwija się jak choroba, niemniej podlega ona, jak wszystko na świecie, swoim prawom i przyczynom. A jeśli dotychczas prawa te są mało zbadane, to tylko dlatego, że człowiek, który zachoruje na miłość, nie może spokojnem okiem śledzić jak wrażenie zakrada się do duszy; jak niby snem okuwa rozum; jak z początku oślepia oczy; od jakiej chwili puls, a potem serce poczyna bić mocniej; jak zjawia się, od następnego zaraz dnia, wierność do grobu, dążenie do ofiar; jak powoli niknie własne „ja“ a przechodzi do „niego“ lub do „niej“; jak rozum bezmiernie tępieje, chociaż niezwykle zaostrza się; jak własna wola idzie w niewolę drugiej; jak schyla się głowa, drżą kolana, zjawiają się łzy, gorączka...
Agafja Matwiejewna mało dawniej widywała takich ludzi, jak Obłomow, a jeśli widywała, to zdaleka. Może nawet podobali się jej, ale żyli w innej zupełnie sferze towarzyskiej, tak, że nie miała sposobności zbliżyć się do nich.
Ilja Iljicz nie tak chodził, jak chadzał jej nieboszczyk mąż, sekretarz kolegjalny Pszenicyn, drobnym przyśpieszonym krokiem człowieka zajętego; nie pisał bezustannie w jakiejś kancelarji i nie drżał ze strachu, że spóźni się do „służby“; nie patrzał na każdego tak jak gdyby prosił, ażeby go osiodłał i jechał, ale patrzał na wszystkich i na każdego tak śmiało i swobodnie, jak gdyby żądał poddania się sobie.
Twarz jego nie jest pospolita, czerwona, policzki są białe, delikatne; ręce nie są podobne do rąk „braciszka“ — nie trzęsą się, nie są czerwone, lecz białe i małe. Gdy siada i założy nogę na nogę, gdy głowę podeprze ręką — wszystko to robi powolnie, spokojnie i pięknie. Mówi wcale nie tak, jak brat lub Tarantjew, a nawet jej mąż nieboszczyk. Wiele rzeczy ona nie rozumie nawet, ale odczuwa, że to jest piękne, rozumne, niezwykłe, ale nawet to, co ona rozumie — z ust jego wychodzi inaczej niż u innych.
Bieliznę ma cieniutką, zmienia ją codziennie, myje się mydłem aromatycznem, czyści paznogcie. On cały taki czysty, ładny, może nic nie robić i nie robi, wszyscy za niego robią. Ma Zachara i trzysta jeszcze takich Zacharów!
To barin. On jaśnieje, błyszczy! Taki dobry, chodzi tak miękko, ruchy jego i dotknięcia ręki — to aksamit. Mąż jej, gdy bywało dotknął się — to jak gdyby uderzył! I spogląda on i przemawia tak miękko, z taką dobrocią...
Agafja Matwiejewna nie rozumowała, co to znaczy, a gdyby kto inny usiłował wytłumaczyć jej wrażenia, jakie w jej życiu wywołało zjawienie się Obłomowa, musiałby tylko tak, a nie inaczej je tłumaczyć.
Ilja Iljicz rozumiał jakie było znaczenie jego w tym domu — co on przyniósł ze sobą do tego zapadłego kąta, poczynając od braciszka, aż do psa łańcuchowego, który począł otrzymywać większą porcję kości — ale nie domyślał się jak głęboko sięgało przekonanie o tem znaczeniu i jak nieoczekiwane zwycięstwo odniósł nad sercem gospodyni.
W jej zapobiegliwej trosce o jego wikt, bieliznę i pokoje, widział tylko główne rysy jej charakteru, które spostrzegł od pierwszego zetknięcia się z nią, kiedy Akulina wniosła nagle do pokoju trzepocącego się koguta i kiedy gospodyni, chociaż zmieszana tą pilnością kucharki, zgoła nie na miejscu, zdołała jednak przestrzec, ażeby sklepikarzowi Akulina oddała nie tego, ale szarego koguta.
Agafja Matwiejewna nie umiała nietylko kokietować Obłomowa, dać mu poznać, w jaki bądź sposób, co się w niej dzieje, ale, jak już powiedziałem, ona nie miała świadomości tego, ani nie rozumiała. Zapomniała nawet, że przedtem nic podobnego z nią się nie działo, a miłość jej objawiała się tylko w bezgranicznej usłużności.
Obłomow nie zdawał sobie także sprawy z jej stosunku do niego — uważał to tylko za objaw charakteru. To też uczucie Pszenicynowej, takie normalne, naturalne, bezinteresowne, było tajemnicą dla Obłomowa, dla jej otoczenia, a nawet dla niej samej.
I w samej rzeczy było ono bezinteresowne, gdyż Agafja Matwiejewna stawiała świeczkę w cerkwi, modliła się o jego zdrowie z myślą tylko, ażeby wyzdrowiał, a Obłomow nigdy nie dowiedział się o tem. Siadywała u jego wezgłowia przez noc całą, opuszczała je świtem, a potem mowy o tem nie było nigdy.
Stosunek Obłomowa do niej był daleko prostszy i w oczach jego Agafja Matwiejewna z wiecznie poruszającymi się łokciami, z oczyma troskliwie zatrzymającemi się na każdym przedmiocie, w ciągłem kręceniu się między szafą a kuchnią, między kuchnią, spiżarnią a piwnicą, z jej ogromną znajomością wszystkich gospodarskich tajemnic, była ideałem tego nie objętego okiem, jak ocean, i niewzruszonego spokoju życia, którego obraz niezatarty od dzieciństwa wyrył się w jego duszy pod dachem ojcowskim.
Jak tam ojciec jego, dziad, dzieci, wnuczęta i goście siadywali lub leżeli w leniwym spokoju, wiedząc o tem, że w domu jest wiecznie czujne oko, wpatrzone w ich potrzeby i dbające o nie, i w wiecznym ruchu będące ręce, które obszyją, nakarmią, napoją i spać ułożą — tak też i tu Obłomow, siedząc nieporuszony na miejscu, nie dźwigając się z kanapy, widział, że porusza się koło niego coś żywego i ruchliwego dla jego pożytku, i że gdyby jutro nie zeszło słońce, wichry zakryły niebo chmurami i burza z końca w koniec przelatywała — zupa i pieczeń zjawią się na stole, bielizna będzie wyprana i świeża, pajęczyna zdjęta ze ścian, a on nie będzie wiedział jak to się zrobiło, nie zada sobie trudu pomyślenia o tem, czego pragnie, wszystko będzie odgadnięte, podsunięte pod nos prawie, nie leniwie, szorstko, nie brudnemi rękoma Zachara, lecz z żywem i łagodnem spojrzeniem, z uśmiechem głębokiego przywiązania, czystemi białemi rękami, z obnażonemi łokciami.
Z każdym dniem coraz bardziej zaprzyjaźniał się z gospodynią. Miłość nawet do głowy mu nie przychodziła, taka miłość, jaką przebył niedawno jak jakąś ospę, dur lub gorączkę i drżał, kiedy o niej wspomniał.
Obłomow zbliżał się do Agafji Matwiejewny jak do ognia, który daje wprawdzie ciepło, ale którego kochać nie można.
Po obiedzie chętnie zatrzymywał się u niej przed odejściem do siebie, palił fajkę, przypatrywał się, jak układała w bufecie srebro, jak wyjmowała filiżanki, jak starannie wymyła i wytarła jedną, a nalawszy kawę, podawała przedewszystkiem jemu, badając, czy jest zadowolony.
Długo zatrzymywał spojrzenie swoje na jej pełnem popiersiu, na okrągłych łokciach, ile razy drzwi otworzyły się do jej pokoju, a nawet wtenczas, gdy się długo nie otwierały, trącał je lekko nogą, żartował z nią, bawił się z dziećmi.
Ale nie doznawał przykrości wcale, gdy przez cały ranek nie mógł jej widzieć. Po obiedzie, zamiast pozostać u niej, wychodził często, aby się przedrzemać jaką godzinkę, ale wiedział, że gdy się tylko obudzi, herbata już jest gotowa i czeka na niego niemal w tej samej chwili, gdy się ocknie.
Co najważniejsze, że wszystko to odbywało się spokojnie. Nie dostrzegał obrzęknięć koło serca, nie męczył się myślą o tem, czy ujrzy Agafję Matwiejewnę lub nie, co ona pomyśli, co jej powiedzieć, co odpowiedzieć na jej pytanie, jak spojrzy — nic, nic.
Męczarni bezsennych nocy, słodkich lub gorzkich łez — nie miewał wcale. Siedział, palił fajkę, patrzył jak ona szyje, czasem coś powiedział, najczęściej nic, nic mu nie potrzeba, niechce się iść nigdzie, cicho, spokojnie — wszystko jest pod ręką.
Żadnych ponagleń i żądań nie miała wobec niego Agafja Matwiejewna. Żadne ambitne pragnienia nie powstawały w jego głowie — porywy, dążenie do bohaterskich czynów, dręczące myśli o tem, że czas ucieka, że siły jego marnieją, że w życiu swojem nic nie uczynił ani dobrego ani złego, że próżnuje, że wegetuje, a nie żyje — to wszystko nie mąciło mu spokoju.
Zdawałoby się, że jakaś dobroczynna ręka usunęła go, jak drogocenną roślinę, w cień, aby upały jej nie spaliły, nie uszkodził deszcz, i pielęgnuje go, ochrania.
— Dlaczego tak zgrabnie, Agafjo Matwiejewno, biega igła koło nosa pani — mówił Obłomow. — Pani tak nisko pochyla się, że ja doprawdy lękam się, ażeby pani nie przyszyła nosa do spódnicy.
Uśmiechnęła się.
— Dokończę jeszcze kilka ściegów i podadzą wieczerzę.
— A co na wieczerzę?
— Kapusta kiszona z łososiem. Jesiotra nigdzie już dostać nie można. Wszystkie sklepy obchodziłam, niema. Może się żywy jesiotr trafi — handlarz jeden zamówił — obiecał zatrzymać dla nas kawałek. Cielęcina pieczona...
— To bardzo dobrze! Jaka pani dobra, że pamiętała o tem. Żeby tylko Anisja nie zapomniała.
— A ja tutaj poco? Słyszy pan? Skwierczy — rzekła, otwierając drzwi do kuchni. — Już się piecze.
Agafja Matwiejewna skończyła szycie, odgryzła nitkę, robotę zwinęła i odniosła do sypialnego pokoju.
Obłomow przysuwał się powoli do ognia. Raz podsunął się tak blisko, że o mało nie było pożaru.
Chodził po pokoju i zwracając się ciągle do drzwi gospodyni, widział jak łokcie jej poruszały się z niebywałą zręcznością.
— Zawsze pani zajęta! — rzekł, wchodząc do jej pokoju. — Co to pani robi?
— Cynamon proszkuję — odrzekła, patrząc w głąb moździerza i bezlitośnie stukając tłoczkiem.
— A jeśli ja pani przeszkodzę — rzekł, biorąc ją za łokieć i wstrzymując robotę.
— Proszę puścić! Jeszcze muszę utłuc cukru i wydać wino na puding.
Obłomow trzymał ją za łokieć, głową, dotykając prawie tyłu szyi.
— Proszę powiedzieć, co byłoby, gdybym... pokochał panią?
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się.
— Czy pani pokochałaby mnie także? — spytał.
— Dlaczegoż nie? Pan Bóg kazał wszystkich kochać.
— A jeśli ja pocałuję panią? — szepnął, nachylając się do jej szyi, tak że jego gorący oddech twarz jej oblał.
— Dziś nie Niedziela Wielkanocna — odpowiedziała z uśmiechem.
— Proszę pocałować!
— Jak Bóg pozwoli doczekać Wielkanocy, wtedy pocałuję — odpowiedziała i niezdziwiona, niewzruszona, niestrwożona stała spokojnie jak koń, któremu nakładają chomąto.
— Proszę uważać, rozsypię cynamon. Nie będzie pan miał czem posypać ciastka — zauważyła.
— Niewielkie nieszczęście!
— Co to pan ma na szlafroku? Znowu plama? — pytała zakłopotana, biorąc w rękę koniec szlafroka.
Powąchała plamę.
— Skąd to? Pewnie z lampki przed obrazem kapnęło?
— Niewiem skąd się wzięło.
— Pewnie o drzwi się pan otarł. Wczoraj posmarowałam zawiasy oliwą, bo skrzypiały. Proszę zrzucić szlafrok, ja wywabię plamę i zapiorę, jutro śladu nie będzie.
— Dobra Agafja Matwiejewna! — rzekł Obłomow, leniwie ściągając szlafrok. — Wie pani co? Pojedziemy żyć na wieś. Tam dopiero gospodarstwo! Czego tam niema: są grzyby, jagody, konfitury, kury, krowy...
— Niechcę — poco? — odpowiedziała westchnąwszy. — Tu urodziłam się, tu się żyło, tu i umrzeć trzeba.
Obłomow patrzył na nią z lekkiem wzruszeniem, ale oczy nie błyszczały mu, nie napełniały się łzami, dusza nie rwała się na zawrotne wyżyny, do czynu. Chciał tylko usiąść na kanapie i nie odrywać oczu od jej łokci.




II.

Dzień św. Jana minął uroczyście. Dzień przedtem Iwan Matwieicz nie poszedł do urzędu. Cały dzień pędził po mieście i zawsze wracał do domu z jakiemś zawiniątkiem lub koszykiem.
Agafja Matwiejewna przez trzy dni żywiła się tylko kawą, ale dla Ilji Iljicza było zawsze trzy potrawy do stołu. Inni jadali cokolwiek i gdziekolwiek.
Anisja w przeddzień święta wcale nie spała. Tylko Zachar wysypiał się za nią i za siebie, a na wszystkie przygotowania spoglądał lekceważąco i z pogardą.
— U nas w Obłomówce każde święto tak obchodzono — mówił do dwóch kucharzy, których zaproszono do pomocy z grafskiej kuchni. — Bywało pięć gatunków leguminy na stole, a serów — niktby nie policzył! Cały dzień państwo jedzą — i na drugi dzień jeszcze. A potem my przez pięć dni dojadamy. Ledwie skończymy — patrz! — goście przyjechali. I znowu zaczyna się! A tutaj co? Raz do roku tylko!
Przy obiedzie półmisek podawał najprzód Obłomowowi i za nic nie zgodził się podać jakiemuś panu z wielkim krzyżem, na szyi.
— Nasz pan szlachcic rodowy — mówił z dumą, — a to co za goście!
Tarantjewowi, siedzącemu na końcu stołu, wcale półmiska nie podawał, tylko stawał przed nim lub sam nakładał mu na talerz ile chciał.
Wszyscy koledzy służbowi Iwana Matwieicza byli obecni — a było tego około trzydziestu osób.
Ogromny pstrąg, faszerowane kurczęta, przepiórki, lody i doskonałe wino — wszystko to godnie uczciło uroczystość imieninową.
Goście pod koniec poczęli się wycałowywać i wychwalać pod niebo dobry gust gospodarza, a potem zasiedli do kart. Muchojarow kłaniał się i dziękował, zapewniając, że dla szczęścia przyjęcia tak miłych gości nie żałował wydać czteromiesięcznej pensji.
Nad ranem goście rozjechali się lub rozeszli i w domu Przenicynowej znowu wszystko umilkło.
W dzień imienin Obłomowa z obcych osób byli tylko u niego z wizytą Iwan Gerasimowicz i Aleksiejew, milczący i niewinny gość, ten sam, który przyjechał był prosić Ilję Iljicza na wycieczkę pierwszego maja. Obłomow nietylko nie chciał dać się wyprzedzić Iwanowi Matwieiczowi, ale chciał go zaćmić pewną wytwornością przyjęcia, nieznaną w tym kącie.
Zamiast tłustej kulebiaki były ptysiowe ciastka. Przed zupą podano ostrygi, kurczęta w papilotach z truflami, słodkie pieczyste, delikatne sałaty, angielskie ciastka.
Środek stołu zdobił olbrzymi ananas, a dokoła leżały morele, wiśnie, pełne wazy żywych kwiatów.
Ledwie podano zupę, ledwie Tarantjew wyłajać zdołał kucharza za głupie pomysły nie wkładania nic do pasztecików, gdy usłyszano rozpaczliwe szarpanie się i ujadanie psa łańcuchowego.
Na dziedziniec wjechał powóz i ktoś pytał o Obłomowa. Goście zaciekawieni, pootwierali gęby.
— Ktoś ze znajomych przypomniał sobie moje imieniny — rzekł Obłomow. — Powiedz, że mnie w domu niema! — szepnął Zacharowi.
Obiad podano w ogrodzie, w altance. Zachar pobiegł wypełnić rozkaz, lecz na drodze zetknął się ze Sztolcem.
— Andrzej Iwanycz! — zachrypiał radośnie.
— Andrzej! — głośno zawołał Obłomow i rzucił się na powitanie.
— Doskonale trafiłem! W sam czas obiadu — mówił Sztolc — nakarmisz mnie, bom strasznie głodny. Ledwie zdołałem cię odszukać!
— Chodźmy! Chodźmy! Siadaj! — mówił zatroskany Obłomow, sadzając go przy sobie.
Ledwie się Sztolc pokazał, Tarantjew pierwszy przeskoczył przez płot i zemknął do ogrodu, po nim Iwan Matwieicz schował się za altankę i poszedł do swojej świetliczki. Gospodyni także poderwała się z miejsca.
— Przeszkodziłem wam — zauważył Sztolc wstając.
— Dokąd to? Poco? Iwan Matwieicz! Michej Andreicz! — krzyczał Obłomow.
Gospodynię zatrzymał na miejscu, lecz Iwana Matwieicza i Micheja Andreicza dowołać się nie mógł.
— Skąd? Jak? Na długo? — posypały się pytania.
Sztolc na dwa tygodnie przyjechał dla różnych spraw, stąd jechał na wieś, potem do Kijowa i Bóg wie gdzie jeszcze dalej.
Przy obiedzie mówił mało, ale jadł dużo. Widać było, że rzeczywiście był głodny. Inni jedli milcząc tem bardziej.
Po obiedzie, gdy już wszystko sprzątnięto ze stołu, Obłomow kazał zostawić w altance szampan i wodę selcerską i pozostał we dwójkę ze Sztolcem.
Kilka chwil milczeli obydwa. Sztolc pilnie i długo wpatrywał się w Obłomowa.
— No, Ilja! — rzekł wkońcu, ale tak ostro i pytająco, że Obłomow spuścił oczy w ziemię i milczał.
— A zatem — nigdy!
— Co — nigdy? — spytał Obłomow, niby nie domyślając się, o co chodzi.
— Zapomniałeś już — teraz albo nigdy.
— Ja innym już jestem teraz... niż byłem wtedy, Andrzeju — przemówił nareszcie. — Sprawy moje uporządkowane, Bogu dzięki, nie leżę bezczynnie, plan mój prawie gotów, książki, zostawione przez ciebie, prawie przeczytane...
— Dlaczegożeś nie wyjechał za granicę? — pytał.
— Zagranicę przeszkodziła mi wyjechać...
Obłomow zatrzymał się.
— Olga? — pytał Sztolc, wpatrując się w niego znacząco.
Ilja Iljicz zmięszał się.
— Jakto — więc i ty wiesz... Gdzie ona teraz? — spytał nerwowo, patrząc na Sztolca.
Sztolc, nie odpowiadając, patrzył na niego, głęboko wzrok zapuszczając w jego duszę.
— Słyszałem, że z ciotką wyjechała za granicę — rzekł Obłomow — wkrótce...
— Wkrótce potem, jak przekonała się o swojej omyłce — dokończył Sztolc.
— Chyba już wiesz... — mówił Obłomow, nie wiedząc, co ze sobą robić z pomięszania.
— Wszystko wiem... — odpowiedział Sztolc, — nawet o gałązce bzu. Czyż ci nie wstyd Ilja, nie boli cię serce? Nie pali cię żal?
— Nie mów! Nie wspominaj o tem! — szybko mu przerwał Obłomow. — Przebolałem wszystko, kiedym się przekonał jaka przepaść nas dzieli, kiedym poznał, że nie wart jej jestem... Ach, Andrzeju! Jeśli mnie kochasz, nie męcz dłużej... Dawno wskazywałem jej omyłkę, ona nie chciała wierzyć... Doprawdy Andrzeju, jam nic nie winien...
— Nie obwiniam ciebie Ilja — miękko, po przyjacielsku odezwał się Sztolc — czytałem twój list. Przedewszystkiem ja zawiniłem, potem ona, wkońcu i najmniej — ty.
— Cóż się z nią teraz dzieje? — bojaźliwie spytał Obłomow.
— Co? Tęskni, płacze i przeklina ciebie...
Przestrach, litość, przerażenie, żal za każdym wyrazem odbijały się na twarzy Obłomowa.
— Co mówisz, Andrzeju! — rzekł, wstając nagle. — Jedźmy, na miłość Boga, zaraz, w tej chwili... Ja u nóg jej wybłagam przebaczenie.
— Siedź spokojnie — przerwał mu Sztolc, zaśmiawszy się — ona wesoła, szczęśliwa nawet. Przesyła ci ukłony, chciała nawet pisać, ale odradziłem, powiedziałem, że to cię wzruszy.
— Chwała Bogu! — prawie ze łzami przemówił Obłomow. — Jakże się cieszę. Pozwól pocałować się Andrzeju! Wypijemy za jej zdrowie!
Wypili po kieliszku szampana.
— Gdzież ona teraz?
— Teraz w Szwajcarji. W jesieni razem z ciotką wyjadą na wieś. Właśnie dlatego przyjechałem. Trzeba jeszcze w Izbie sądowej porobić starania o pośpiech. Baron nie dokończył tej sprawy. Miał zamiar oświadczyć się o Olgę...
— Nie może być! Więc to prawda? — zawołał Obłomow. — Cóż ona na to?
— Wiadomo co — odmówiła. Baron rozgniewał się i odjechał, a ja muszę kończyć. Na przyszły tydzień wszystko się już zakończy. A cóż ty myślisz? Poco ty zabłądziłeś w tę pustynię?
— Spokojnie tutaj, cicho, Andrzeju, nikt nie przeszkadza.
— W czem?
— W pracy.
— Zmiłuj się! Przecież tu także Obłomówka, tylko gorsza. Pojedziemy na wieś — mówił Sztolc, patrząc dokoła.
— Na wieś, i owszem, dobrze, tam budowa rozpocznie się wkrótce. Tylko nie zaraz Andrzeju, trzeba się zebrać, namyśleć...
— Znowu namyślać się! Wiem ja jak się namyślasz — jak przed dwoma laty jechać za granicę. Jedźmy w tym tygodniu.
— Jakże tak zaraz, w tym tygodniu? — bronił się Obłomow. — Ty jesteś w drodze, a ja muszę się przecież przygotować. Tu przecież całe moje gospodarstwo, jak ja je opuszczę? Nic nie mam.
— Nic też nie potrzeba. Cóż ci jeszcze brak?
Obłomow milczał.
— Zdrowie nie dopisuje, Andrzeju — powiedział. — Mam oddech ciężki — to mnie męczy. Znowu jęczmień na oku prześladuje mnie — to na jednem, to na drugiem. Nogi trochę puchną. A czasem w ciągu snu w nocy zdaje się, jak gdyby ktoś w głowę uderzył lub w krzyże, że skoczę na równe nogi...
— Słuchaj Ilja, na serjo ci powiem, że musisz zmienić tryb swego życia, bo inaczej albo dostaniesz wodnej puchliny, albo apopleksja cię zabije. Z nadziejami na przyszłość skończyłeś już. Jeśli Olga, ten anioł prawdziwy, nie podniosła ciebie na skrzydłach swoich z błota, to i ja nic zrobić nie potrafię. Ale wybrać sobie mały zakres działania, urządzić majątek, zająć się chłopami, poznać ich małe sprawy, budować, sadzić — wszystko to ty jeszcze możesz i powinieneś robić... Ja ciebie nie opuszczę. Teraz ja posłuszny być muszę nietylko moim własnym chęciom, ale woli Olgi, ona życzy sobie — słyszysz — ażebyś nie zamierał powoli, nie dał się grzebać za życia, a ja obiecałem odkopywać ciebie z grobu...
— Jeszcze nie zapomniała o mnie? Czyż zasługuję na to? — mówił z uczuciem.
— Nie, niezapomniała i, zdaje się, niezapomni nigdy — ona nie należy do rzędu pospolitych kobiet. Ty powinieneś pojechać do niej na wieś w odwiedziny.
— Tylko nie teraz, na miłość Boga, Andrzeju, nie teraz. Pozwól zapomnieć. Ach, jeszcze tu...
Obłomow wskazał na serce.
— Co tu? Czy nie miłość? — pytał Sztolc.
— Nie, tylko wstyd i smutek! — odpowiedział westchnąwszy.
— Dobrze. Więc jedźmy do ciebie. Zamierzasz budować dom... teraz lato, czas drogocenny ucieka...
— Nie, ja mam pełnomocnika. On teraz właśnie na wsi, a ja mogę później przyjechać, gdy się zbiorę, pomyślę.
Począł chwalić się przed Sztolcem jak, nie ruszając się z miejsca, doskonale pokierował swojemi sprawami, jak pełnomocnik zbiera wiadomości o zbiegłych chłopach, dobrze sprzedaje zboże, że przysłał mu półtora tysiąca i zapewne w tym roku jeszcze ściągnie i przyszłe „obroczne“ pieniądze.
Sztolc w ręce klasnął ze zdziwienia.
— Ależ ciebie zrabowano doszczętnie! — zawołał. — Z trzystu dusz półtora tysiąca rubli? Kto jest twoim pełnomocnikiem? Co to za człowiek?
— Więcej niż półtora tysiąca — poprawił Obłomow. — Z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży zboża, zapłaciłem przecie koszta jego podróży i za pracę...
— Ileż mu dałeś?
— Nie pamiętam, doprawdy, ale ci pokażę... mam gdzieś rachunek.
— Ach, Ilja! Ty w samej rzeczy umarłeś, zginąłeś! — zawołał. — Ubieraj się, pojedziemy do mnie.
Obłomow począł się wykręcać, ale Sztolc przemocą prawie zabrał go ze sobą, napisał pełnomocnictwo na swoje imię, zmusił Obłomowa do podpisania i oświadczył, że bierze Obłomówkę w dzierżawę, aż do chwili przyjazdu i zamieszkania Obłomowa na wsi na stałe.
— Będziesz otrzymywać z majątku trzy razy więcej, niż dotychczas — rzekł. — Tylko ja długo twoim dzierżawcą być nie mogę. Mam swoje sprawy. Jeśli chcesz jedźmy zaraz na wieś, lub przyjedź wkrótce po mnie; będę w majątku Olgi, o trzysta wiorst tylko od ciebie. Zajadę do Obłomówki, wypędzę twego pełnomocnika, wydam odpowiednie dyspozycje, a potem przyjeżdżaj sam. Ja się nie odczepię od ciebie.
Obłomow westchnął.
— Ach, życie!
— Co — życie?
— Szarpie ciągle, nie daje spokoju! Położyłbym się i zasnął chętnie... na zawsze.
— To znaczy — zgasiłbyś ogień i pozostał w ciemnicy. Ładne życie! Ach, Ilja! Mógłbyś pofilozofować trochę — doprawdy. Życie przelatuje jak chwila, a ty chcesz położyć się i zasnąć! Gdyby można było żyć dwieście, trzysta lat! — zakończył — ileżby to zrobić można przez ten czas!
— Ty, inna rzecz Andrzeju — odrzekł Obłomow. — Ty masz skrzydła, nie żyjesz, ale latasz: ty masz rozum, miłość własną, nie utyłeś, nie męczą cię jęczmienie, nie swędzi kark. Zbudowany jesteś inaczej niż ja...
— Pleciesz Bóg wie co! Człowiek jest tak stworzony, że może sam rządzić swoim losem, a nawet zmieniać swoją naturę, a ty wyhodowałeś sobie brzuch i chcesz wmówić, że go ci przyroda dała w podarunku! I ty miałeś skrzydła, ale je straciłeś!
— Gdzież te skrzydła? Gdzie? — smutnie pytał Obłomow. — Ja nic nie umiem.
— To znaczy, że nie chcesz umieć! — przerwał Sztolc. — Niema człowieka, któryby czegoś nie umiał, jak mi Bóg miły, niema!
— A jednak ja nic nie umiem.
— Słuchając ciebie, zdawałoby się, że nie potrafisz napisać zwykłego podania do sądu, listu do gospodarza domu, a przecież do Olgi list napisałeś! Nie wsadziłeś tam bez potrzeby „który“ i „co“. Znalazł się piękny papier i atrament z angielskiego magazynu i ręka była pewna — co?
Obłomow poczerwieniał.
— Gdy potrzeba było, odszukałeś i myśli i styl. Możnaby w jakim romansie wydrukować. A gdy niema potrzeby — nie umiem, oczy słabe, ręka ciężka! Ty swoją umiejętność zatraciłeś w dzieciństwie jeszcze w Obłomówce pośród ciotek, nianiek i wujaszków. Zaczęło się od nieumiejętności wdziewania skarpetek, a zakończyło się — nieumiejętnością życia.
— Wszystko to prawda, Andrzeju, ale już nic nie poradzę. Wrócić przeszłości nie można! — z westchnieniem rzekł Obłomow.
— Jakto nie można wrócić! — z gniewem zawołał Andrzej. — To są głupstwa. Słuchaj, rób co co mówię — i przeszłość wróci!
Mimo wszystko Sztolc sam odjechał na wieś. Obłomow został, przyrzekając później przyjechać.
— Co powiedzieć Oldze? — spytał go przed odjazdem.
Obłomow schylił głowę i smutnie się zamyślił. Potem westchnął.
— Nie wspominaj jej o mnie! — rzekł nakoniec zmartwiony. — Powiedz, żeś mnie nie widział, nie słyszał nic o mnie.
— Nie uwierzy — zauważył Sztolc.
— Powiedz, żem umarł, zginął, przepadł...
— Będzie płakać i długo się nie pocieszy. Poco ją martwić.
Obłomow wzruszony, zamyślił się. Oczy miał wilgotne.
— Dobrze... więc skłamię — zakończył Sztolc — powiem, że żyjesz jej pamięcią i szukasz poważnego i wzniosłego celu w życiu. Pamiętaj, że samo życie i praca są celem, a nie kobieta. Pod tym względem myliliście się oboje. Jaka ona będzie zadowolona!
Pożegnali się ze sobą.




III.

Tarantjew i Iwan Matwieicz na drugi dzień po imieninach Obłomowa znowu zeszli się wieczorem w „traktirze“.
— Herbaty! — ponuro rozkazał Iwan Matwieicz a gdy służący przyniósł herbatą i rum, on ze wstrętem zwrócił mu butelkę. — To nie rum, a paskudztwo! — rzekł — i wyjął z kieszeni płaszcza własną butelkę z rumem, odkorkował ją i dał mu powąchać.
— Widzisz, nie suń się zatem ze swoją butelką — zauważył.
Gdy służący odszedł, rzekł:
— Cóż, kumie — źle!
— Tak! Czort go przyniósł! — ze złością odpowiedział Tarantjew. — Co za szelma Niemiec! Pełnomocnictwo skasował, a majątek wziął w dzierżawę. Czy to kto słyszał takie rzeczy? Oskubie on owieczkę...
— Jeśli on zna się na rzeczy, boję się kumie, aby co złego nie wyszło. Gdy dowie się, że „obroki“ ściągnięte i że my już podzielili się pieniędzmi — gotów wytoczyć skargę.
— Zaraz — skargę! Tchórzliwym stałeś się kumie! Zatiortyj nie po raz pierwszy zapuszcza łapę po cudze pieniądze, umie końce chować. Cóż on, pokwitowanie chłopom dawał, czy co? Bez świadków pewnie brał z ręki do ręki. Pogorączkuje się Niemiec, pokrzyczy — i na tem się skończy. A ty zaraz — skarga!
— Czyż tak? — wesoło odezwał się Muchojarow. — No, wypijmy kumie!
Dolał rumu sobie i Tarantjewowi.
— Patrzysz — i zdaje się, że już żyć na bożym świecie nie można, a wypijesz — pokaże się, że można żyć! — pocieszał się Iwan Matwieicz.
— A ty tymczasem tak kumie zrobisz — mówił Tarantjew. — Zrób rachunek, jaki zechcesz, za drzewo, za kapustę — zaco chcesz. Dobrze, że właśnie teraz Obłomow oddał swoje gospodarstwo w ręce Agafji Matwiejewny, więc przedstawisz mu to jako dług. A gdy Zatiortyj wróci, powiemy, że przywiózł tyle a tyle pieniędzy „obrocznych“ i że wydane zostały na potrzeby Obłomowa.
— A jak on weźmie rachunek, potem pokaże Niemcowi, ten obliczy, a potem może tego...
— Ależ nie! On gdzieś wetknie rachunek, i potem sam czort go nie znajdzie. Kto wie zresztą, kiedy Niemiec przyjedzie. Do tego czasu wszystko się zapomni.
— Czy tak? Wypijmy, kumie! — rzekł Iwan Matwieicz, nalewając do kieliszka. — Szkoda rozwadniać go herbatą... Powąchaj tylko... trzy ruble butelka. Może zamówimy przekąskę?
— Można.
— Hej!
— Patrz, jaki szelma! Oddaj mnie, powiada, w dzierżawę! — zawołał ze wściekłością Tarantjew. — A nam, ruskim ludziom, do głowy to nie przyszło! To wszystko pachnie niemiecką sztuką. Tam, uważasz, wszystko fermy, dzierżawy. Ot, poczekaj tylko, on jego jeszcze akcjami przypiecze.
— Co takiego te akcje? Ja z tem nie mogę trafić do ładu — pytał Iwan Matwieicz.
— Niemieckie wymysły! — odpowiedział Tarantjew wściekły. — Oto, naprzykład, jakiś oszust obmyśli budowę domu, którego się ogień nie chwyta i rozpocznie budować miasto. Na to potrzebne pieniądze, więc on wypuszcza pomiędzy ludzi papierki, naprzykład po pięćset rubli. Głupcy kupują, a potem odsprzedają jeden drugiemu. Jeśli przedsiębiorstwo idzie dobrze, papierki drożeją, gdy źle — wszystko djabli biorą. Będziesz miał „bumażki“, ale pieniędzy nie powąchasz. A gdzie miasto? — spytasz. Spaliło się — powiedzą — nie ukończono budowy a wynalazca umknął z twoimi pieniędzmi. Otóż to są te akcje! Niemiec go do tego wciągnie! Dziwić się trzeba, że dotychczas nie wciągnął. Ja ciągle przeszkadzałem — z życzliwości dla „ziemlaka“.
— Tak, z tem rzecz skończona. Sprawa zdecydowana i złożona do archiwum. Już więcej „obroków“ nie będziemy ściągać w Obłomówce... — mówił dobrze podpity Muchojarow.
— Czort z nim razem, kumie! Ty masz tyle pieniędzy, że choć łopatą garnąć! — odpowiedział Tarantjew, także w stanie już nieco zamglonym. — Źródło masz pewne, czerpaj tylko, nie przestawaj. Wypijmy.
— Co za źródło, kumie? Po rublu, po trzy całe życie zbierać!
— Ale już dwadzieścia lat, kumie, zbierasz, nie grzesz przynajmniej!
— No, naliczyłeś już dwadzieścia! — bełkocąc trochę odezwał się Iwan Matwieicz. — Zapomniałeś, że dopiero dziesiąty rok jestem sekretarzem. A przedtem dziesięcio- i dwudziesto-kopiejkówki wpadały do kieszeni. Niekiedy, wstyd powiedzieć, i miedziaki trzeba było brać. Co to za życie! Ach, kumie! Są na świecie tacy szczęśliwi ludzie, że za jedno słowo, które jeden drugiemu szepnie, albo wiersz jeden napisze na papierze lub nazwisko swoje, odrazu tak spuchnie kieszeń jak poduszka... choć głowę przykładaj i śpij. Ot, gdyby tak popracować... — zamarzył, coraz bardziej pijany. — Nikt do nich nawet zbliżyć się nie śmie, nikogo nie widzą. Siądzie do karety: „do klubu!“ — krzyknie, a tam w klubie... tam w gwiazdy strojni panowie rękę mu ściskają... w karty gra nie po piętaczku, a obiady jada... obiady — ach! O „selance“[1] mówić nawet mu się wstydzą, zmarszczy się i plunie. W zimie kurczęta dla nich hodują na obiad, w kwietniu podają poziomki! W domu żona w jedwabiach chadza, do dzieci — guwernantka, dzieciaki uczesane, ubrane jak lalki. Ach, kumie! Jest raj na świecie, ale grzechy nie puszczają! Wypijmy! Ot i „selankę“ niosą.
— Nie uskarżaj się kumie, nie grzesz! Kapitalik masz — i dobry! — mówił prawie pijany Tarantjew, z krwią nabiegłemi oczyma. — Trzydzieści pięć tysięcy srebrem — nie żarty!
— Ciszej, ciszej, kumie! — przerwał Iwan Matwieicz. — Cóż! Zawsze tylko trzydzieści pięć, kiedyż do pięćdziesięciu dosięgnę? Ale i z pięćdziesięciu nie trafisz jeszcze do raju. Ożenisz się — żyj ostrożnie, obliczaj każdy rubel, o rumie jamajskim zapomnij myśleć nawet — co to za życie!
— Daj spokój, kumie! Ten da rubla, ów dwa, obliczysz się — w ciągu dnia siedem rubli do kieszeni wpadło. Nikt cię nie posądzi, nikt się nie przyczepi — ani plamy, ani dymu. A pod wielką sprawą podpiszesz się czasem, a potem całe życie trzeba bokami wyskrobywać! Nie kumie, nie narzekaj!
Iwan Matwieicz nie słuchał, lecz dawno myślał o czemś innem.
— Słuchajno — zaczął nagle, wytrzeszczywszy oczy i ucieszony czemś tak, że mu przytomność prawie wróciła — nie, nie powiem, nie wypuszczę z głowy takiego ptaszka. To skarb prawdziwy... Wypijmy kumie jeszcze! Prędzej!
— Nie będę pić póki nie powiesz! — mówił Tarantjew, odsuwając kieliszek.
— Sprawa, kumie ważna — szeptał Muchojarow, spoglądając na drzwi.
— Cóż? — niecierpliwie nalegał Tarantjew.
— Natrafiłem na skarb. Wiesz co, to wszystko jedno, co pod wielką sprawą podpisać imię swoje, jak Boga kocham, tak!
— Cóż takiego? Mów!
— A „mohorycz“ jaki będzie?
— Więc cóż?
— Poczekaj, pozwól jeszcze pomyśleć. Tak, tego nie można skasować — tu prawo. Niech już tak będzie kumie — powiem i to tylko dlatego, że potrzebna twoja pomoc. Bez ciebie nie pójdzie gładko. Inaczej, Bóg mi świadkiem, nigdybym nie powiedział. Nie jest to taka sprawa, aby inni mogli wiedzieć o niej.
— Czyż ja dla ciebie „inny“ jestem kumie? Nieraz, zdaje się, usłużyłem ci, świadkiem bywałem i kopję... pamiętasz? Taka świnia jesteś!
— Kumie, kumie! Trzymaj język za zębami. Ot, jaki ty jesteś! Od ciebie grzmi, jak z armaty.
— Jaki tu djabeł podsłuchiwać nas będzie? Cóż to nieprzytomny jestem, czy co? — mówił Tarantjew ze złością. — Poco ty mnie męczysz? Gadaj!
— Słuchaj więc: Ilja Iljicz jest tchórzem podszyty, nie zna żadnych porządków. Wtedy przeczytawszy kontrakt, stracił głowę; przysłali pełnomocnictwo — nie wiedział od czego zacząć, nie pamiętał nawet, ile „obroków“ ściągał z chłopów. Sam mówił że nic nie wie.
— Więc cóż? — niecierpliwie pytał Tarantjew.
— Widzisz, on do siostry bardzo często zagląda. Niedawno zasiedział się do pierwszej godziny, wychodząc zetknął się ze mną w przedpokoju i udał, że mię nie widzi. Poczekajmy jeszcze trochę, zobaczymy, co będzie, a wtedy... Ty na stronie z nim pogadasz — powiedz, że to hańba dla domu, że wstydu do domu wprowadzać nie powinien, że ona wdowa, powiesz, że już o tem dowiedzieli się ludzie, że teraz już zamąż nie wyjdzie, że starał się o nią bogaty kupiec, lecz dowiedziawszy się, że on wieczorami przesiaduje, odstąpił.
— Cóż? On się przestraszy, położy się do łóżka, będzie się w niem obracał jak wieprz, wzdychał — i tyle będzie wszystkiego — zauważył Tarantjew. — Jaka stąd korzyść? Zaco wypijemy „mohorycz“?
— Ach, ty! Powiedz mu, że wniosę na niego skargę... że go podpatrzyli... że są świadkowie...
— I cóż?
— Jeżeli się bardzo przelęknie, powiesz mu, że można tę sprawę załagodzić... dać trochę pieniędzy...
— Skąd on ma pieniądze? — rzekł Tarantjew. — Obiecać może ze strachu choćby i dziesięć tysięcy...
— Daj mi tylko znać — zaraz napiszę skrypcik dłużny: „Ja, Obłomow, pożyczyłem od takiej i takiej wdowy dziesięć tysięcy, z obowiązkiem spłacenia i t. d.“
— Jakiż pożytek z tego wszystkiego, kumie? Pieniądze otrzyma siostra i jej dzieci, a z czegoż będzie „mohorycz“?
— Siostra wyda mi skrypt dłużny na taką samą sumę. Dam jej do podpisu.
— Jeżeli nie zechce podpisać? Uprze się?
— Kto, siostra?
Iwan Matwieicz śmiać się począł cieniutkim głosem.
— Podpisze kumie, podpisze. Nawet wyrok śmierci na siebie podpisze. Nie zapyta nawet co podpisuje, tylko się uśmiechnie. Podpisze krzywo: Agafja Matwiejewna, i nigdy nie dowie się co podpisała. Uważasz, my będziemy w porządku. Siostra będzie miała pretensję do sekretarza kolegjalnego, Obłomowa, a ja do jego żony, Pszenicynowej. Niech wtedy Niemiec rzuca się jak chce — zakończył, podniósłszy drżące ręce do góry. — Wypijmy kumie!
— Zupełnie według prawa! — wykrzyknął zachwycony Tarantjew. — Wypijmy!
— A jak się to raz uda, można po dwóch latach powtórzyć. Zupełnie według prawa.
— Zupełnie według prawa — skinął głową na znak zgody Tarantjew. — A więc i my powtórzmy!
— Powtórzmy!
Znowu wypili.
— Gdyby twój ziemlak uparł się i napisał do Niemca — zauważył z obawą Muchojarow — wtenczas bracie, źle będzie. Nie można żadnego procesu wytoczyć, ona przecież jest wdową, nie dziewczyną!
— Napisze? Pewnie! Za dwa lata chyba napisze — rzekł Tarantjew. — A jeśli upierać się będzie — wyłaję!
— Nie, nie, Boże uchowaj! Wszystko zepsujesz kumie: powie, że go zmuszono, może nawet powie żeś go bił, a wtenczas to sprawa kryminalna. Można z nim przedtem zakąsić i wypić. On lubi wódeczkę na liściu bzowym. Gdy mu się we łbie zakurzy, migniesz do mnie, a ja z pisemkiem przyjdę. Nie popatrzy nawet jaka suma, jak wtenczas kiedy kontrakt podpisywał, a potem jak przez notarjusza będzie dokument zaświadczony — niech szuka wiatru w polu. Wstyd będzie przyznać się takiemu panu, że po pijanemu podpisał. A rzecz według prawa słuszna!
— Zupełnie według prawa! — zawyrokował Tarantjew.
— Niech wtedy Obłomówka przejdzie do sukcesorów!
— Niech przejdzie! Wypijmy kumie!
— Za zdrowie niedołęgów! — rzekł Iwan Matwieicz.
I wypili.




IV.

Musimy się teraz cofnąć wstecz, zanim Sztolc przyjechał na imieniny Obłomowa, do innych miejsc, daleko od Wyborgskiej strony. Tam spotkamy znajome nam osoby, o których Sztolc nie wszystko jeszcze, co wiedział, zakomunikował Obłomowowi. Może miał jakie powody po temu, a może wprost, Obłomow nie pytał o wszystko — także zapewne nie bez powodu.
Raz w Paryżu Sztolc szedł bulwarem i roztargnionym wzrokiem spoglądał na przechodniów, na szyby magazynów, nie zatrzymując wzroku na niczem. Długi czas nie miał już listów z Rosji — ani z Kijowa, ani z Odesy, ani z Petersburga. Było mu przykro. Odniósł był właśnie trzy listy na pocztę i wracał do domu.
Nagle wzrok jego zatrzymał się na czemś nieruchomo i z ciekawością, ale wkrótce się zrównoważył... Jakieś dwie panie zeszły z bulwaru i wstąpiły do sklepu.
— Nie, nie może być — myślał — co za myśl! To nie one. Przecież wiedziałbym o tem.
Mimo to zbliżył się do wystawy magazynu i przez okno począł się paniom przypatrywać.
— Nic nie dojrzę — zwrócone są tyłem do okna.
Sztolc wszedł do sklepu i począł coś wybierać. Jedna z pań odwróciła się — poznał Olgę Iljińską. Ale jakże zmieniona! Chciał się zbliżyć — wahał się — może to nie ona! Począł się wpatrywać.
Boże! jaka zmiana! Ona — i nie ona. Rysy twarzy dawne, ale blada, oczy nieco zapadłe, nie ma dawnego dziecinnego uśmiechu na ustach, nie ma dawnej naiwności, dobroduszności. Na czole wisi myśl niby smutna, niby poważna, w oczach jakiś dziwny wyraz, którego dawniej nie było. Spojrzenie jej nie jest jak dawniej, jasne, otwarte, a na całej twarzy, niby mgła, wiesza się obłok smutku.
Sztolc zbliżył się do niej. Brwi Olgi ściągnęły się trochę, patrzyła na niego przez chwilkę z wahaniem, potem go poznała. Brwi ułożyły się symetrycznie, oczy błysnęły głęboko, jakąś jasną i cichą radością. Każdy brat czułby się szczęśliwym, gdyby się tak do niego uśmiechnęła ukochana siostra.
— Boże mój! Czy to pan? — zawołała głosem pełnym serdecznej radości.
Ciotka odwróciła się nagle i wszyscy troje zaczęli mówić razem. Sztolc robił im wymówkę, że nie pisały do niego — panie się usprawiedliwiały. Od trzech dni dopiero są w Paryżu i wszędzie go szukają. W jednem miejscu powiedziano im, że wyjechał do Lyonu — zgubiły ślad, nie wiedziały co robić.
— Jakże to się stało? Ani słowa do mnie! — rzekł Sztolc z wymówką.
— Zdecydowałyśmy się tak nagle, że niechciałyśmy pisać. Olga chciała zrobić panu niespodziankę.
Spojrzał na Olgę, lecz w twarzy jej nie znalazł potwierdzenia słów ciotki. Przypatrywał się jej pilnie, ale Olga była nieprzenikliwa, niedostępna dla jego spostrzeżeń.
— Co się z nią stało? — myślał Sztolc. — Dawniej odgadywałem wszystko, a teraz — jaka zmiana!
— Jak się pani rozwinęła, Olgo Siergiejewno, wyrosła, dojrzała — powiedział głośno — zupełnie nie poznaję pani! A przecież ledwie rok minął od naszego ostatniego widzenia się. Co pani robiła? Co się z panią działo? Proszę opowiadać, opowiadać!
— Właściwie... nic nadzwyczajnego — odpowiedziała, przypatrując się jakiejś materji.
— Jakże śpiew pani idzie? — mówił Sztolc, badając nową dla niego Olgę i starając się wyczytać z jej twarzy nieznane mu myśli, ale myśli uciekały i chowały się.
— Dawno nie śpiewałam... od dwóch miesięcy może — odpowiedziała niedbale.
— A cóż się dzieje z Obłomowym? — rzucił nagle pytanie. — Czy zdrów? Nie pisze do mnie wcale.
Olga byłaby może zdradziła tajemnicę, gdyby jej na ratunek nie przyszła ciotka.
— Proszę sobie wyobrazić — rzekła, wychodząc z magazynu — bywał u nas codziennie, nagle znikł. Gdyśmy się wybierały wyjechać za granicę, posłałam dowiedzieć się o niego. Powiedziano chory — nie przyjmuje nikogo. I tak niewidzieliśmy się wcale.
— I pani nic nie wie? — spytał z pewną troskliwością Olgę.
Olga pilnie lornetowała przejeżdżający powóz.
— On rzeczywiście zachorował — powiedziała, przypatrując się powozowi.
Zwróciła się do ciotki.
— Czy to nie pojechali nasi towarzysze podróżni?
— Nie — napierał się Sztolc — niech mi pani zda relację o moim Iljuszy. Co pani z nim zrobiła? Dlaczego nie kazała mu pani jechać ze sobą?
Mais ma tante vient de dire — odrzekła.
— On bardzo leniwy — zauważyła ciotka — i straszny dzikus. Jak tylko kilka osób zebrało się u nas, zaraz uciekał. Proszę sobie wyobrazić, abonował się na fotel w operze i nawet do połowy nie wytrwał.
— Rubiniego nie słyszał — dodała Olga.
Sztolc głową pokiwał i westchnął.
— Jakże to panie zdecydowały się na wyjazd? Czy na długo? Skąd przyszło do tego? — wypytywał.
— Wszystko dla niej, z porady lekarza — rzekła ciotka, wskazując Olgę. — Petersburg bardzo niedobrze na nią oddziaływał. Wyjechałyśmy pod zimę, ale nie jesteśmy jeszcze zdecydowane, gdzie ją spędzimy, w Nizzy, czy w Szwajcarji.
— Tak, pani się bardzo zmieniła — zauważył Sztolc, pilnie wpatrując się i badając całą postać Olgi.
Pół roku przemieszkały panie w Paryżu. Sztolc był codziennym i jedynym ich gościem i ciceronem.
Zdrowie Olgi poczęło się poprawiać widocznie: od zamyślenia przeszła do spokojnej obojętności — przynajmniej nazewnątrz. Co się działo w głębi jej duszy — Bogu wiadomo. Powoli jednak, w stosunku do Sztolca stawała się po dawnemu przyjacielską, chociaż już nie śmiała się, jak dawniej, wesołym, dziecinnym, srebrnym śmiechem, lecz tylko uśmiechała się dyskretnie, gdy Sztolc starał się ją rozbawić. Niekiedy przykro jej nawet było, że — śmiać się nie może.
Sztolc spostrzegł, że Olgi już nie można rozśmieszać. Często jakiegoś wesołego dowcipu Sztolca wysłuchiwała z niesymetrycznie podniesionemi brwiami, ze zmarszczką na czole — i nie uśmiechała się wcale, tylko milcząco patrzyła na niego jakby chciała zrobić wymówkę za lekkomyślny żart. Czasem w odpowiedzi na żart, rzucała jakieś poważne zapytanie i wpatrywała się weń tak uporczywie, czekając odpowiedzi, że Sztolc wstydził się swojej lekkiej rozmowy.
Niekiedy na twarzy jej odbijało się takie wewnętrzne zmęczenie z powodu codziennego beztreściowego życia i pustej rozmowy, że Sztolc nieraz przechodzić musiał do poważnych tematów, których zwykle z kobietami nie poruszał. Dużo myśli i energji traciło się nato, ażeby zamglony wzrok Olgi rozjaśnić i uspokoić i aby nie pragnął, nie szukał czegoś jeszcze poza odpowiedzią.
Sztolc niepokoił się, gdy z powodu niedokładnego wyjaśnienia, spojrzenie Olgi przybierało wyraz suchy, surowy, brwi jej ściągały się, a na twarzy zapadał cień milczącego, ale głębokiego niezadowolenia. Musiał przez kilka dni wysilać wszystek swój rozum, przebiegłość, zapał i znajomość kobiet, ażeby z trudem, powoli wydobyć z serca Olgi uśmiech, rozjaśniający twarz łagodnem spojrzeniem.
Wieczorem wracał niekiedy do domu, zmęczony tą walką wewnętrzną, lecz czuł się rozradowany, gdy z tej walki wychodził zwycięsko.
— Jak ona dojrzała, mój Boże! — myślał. — Jak się rozwinęła ta dziewczyna. Kto był jej mistrzem? U kogo ona brała lekcje życia? U barona? Nie, z jego pustych, gładkich frazesów nic nie można było zaczerpnąć. U Iljuszy? — Chyba także nie...
Nie mógł zrozumieć Olgi. Na drugi dzień znowu biegł do niej i z trudnością, powoli odcyfrowywał hieroglify jej oblicza, nieraz z jakąś trwogą, ale zwycięsko, odczytywał te wszystkie pytania, wątpliwości, wymagania, wszystko co tylko odbijało się w rysach jej twarzy.
Z doświadczeniem zapuszczał się Sztolc w labirynt jej rozumu i charakteru. Codziennie wykrywał i badał nowe rysy i fakty, a mimo to do dna jeszcze nie sięgnął. Z niepokojem i podziwem przekonywał się, że jej rozum potrzebuje codziennego chleba, a dusza milknie, pragnąc doświadczenia i życia.
Do tak obszernej działalności Sztolca, przybywała jeszcze cudza działalność i życie. Otoczywszy Olgę kwiatami, książkami, nutami i albumami, Sztolc uspokajał się, przypuszczając, że na długo wypełnił dnie swojej przyjaciółki i szedł do pracy. Oglądał jakieś kopalnie, jakąś świetnie urządzoną fermę, bywał w towarzystwie, robił znajomości, stykał się z nowymi albo wybitnymi ludźmi. Potem wracał do Olgi zmęczony, siadał obok fortepianu i wypoczywał przy dźwięku jej śpiewu. Nagle na twarzy jej dostrzegał już nowe zapytania i uporczywe szukanie odpowiedzi. Niepostrzeżenie, mimowolnie, powoli opowiadał jej co widział i czem się zajmować.
Czasem Olga objawiała chęć oglądania i poznania tego co on poznał. Wówczas Sztolc jechał z nią, oglądał znowu te same budynki, miejscowości, maszyny, odczytywał na ścianach i na kamieniach stare napisy. Powoli przyzwyczaił się myśleć przy niej głośno, wypowiadać się i nagle, zbadawszy siebie, przekonał się, że nie sam żyje, że żyją we dwoje, wspólnie z Olgą, nieomal od chwili jej przyjazdu do Paryża.
Prawie nieświadomie, jak przed sobą samym, zwierzał się przed nią z nowonabytego skarbu, dziwiąc się zaszłym zmianom. Potem sprawdzał troskliwie, czy niema jakich wątpliwości w jej wzroku, czy nie świeci tam zorza zadowolonej myśli, i czy wzrok jej biegnie za nim jak za zwycięzcą.
Gdy się to dało sprawdzić, wracał do domu z dumą, wzruszony i długo w nocy, śród ciszy, przygotowywał się do dnia jutrzejszego. Najnudniejsze codzienne zajęcia nie wydawały mu się nudnemi, lecz tylko koniecznemi; głęboko wciskały się w jego istotę, w życie. Myśli, spostrzeżeń i zjawisk nie składał milcząco i niedbale do archiwum pamięci — one nadawały swoją barwę całemu dniowi.
Gorąca zorza oświetlała twarz Olgi, gdy Sztolc, nie czekając jej pytającego, ciekawego spojrzenia, rzucał przed nią z ogniem i energją nowy zapas materjałów do przemyślenia.
I sam Sztolc czuł się bardzo szczęśliwym, gdy widział, jak umysł jej z troskliwością i miłą pokorą, śpieszył znaleźć odpowiedź w jego spojrzeniu, w jego słowach. Oboje patrzyli pilnie: on na nią, czy niema jeszcze jakiego pytania w jej oczach, — Olga na niego: czy zostało co jeszcze niedopowiedzianego, czy nie zapomniał o czem, a przedewszystkiem czy nie zaniedbał odkryć przed nią jakiego niedostępnego kącika, czy dokończył rozwijania jakiejś myśli?
Im ważniejszą, bardziej skomplikowaną była jakaś kwestja, im pilniej była przez niego rozwijana, tem dłużej i pilniej zatrzymywał się na nim jej wzrok ciekawy, i wtedy wzrok ten wydawał się bardziej serdecznym i głębszym.
— To dziecko — szeptał Sztolc myśląc o Oldze — wkrótce mnie przerośnie.
Na wiosnę wszyscy wyjechali do Szwajcarji. Jeszcze w Paryżu Sztolc przyszedł do przekonania, że bez Olgi niema dla niego życia. Rozwiązawszy to pytanie, począł zastanawiać się i nad drugiem: czy Olga może żyć bez niego? Pytanie to nie było łatwem do rozwiązania.
Przystępował do tej sprawy oględnie, ostrożnie, szedł albo szukając drogi, albo śmiało i myślał: jeszcze trochę a będę bliskim celu, znajdę jakiś pewny znak, spojrzenie, słowo; nudy lub radość z mojej obecności. Jeszcze parę drobiazgów braknie: ledwie dostrzegalnych poruszeń brwi Olgi, jej westchnienia — a jutro tajemnicy już nie będzie — ona mnie kocha.
W twarzy jej dostrzegał dziecinne prawie zaufanie do siebie; patrzyła na niego tak jak nigdy na nikogo; jak patrzyłaby chyba tak na matkę, gdyby ją jeszcze miała.
Wizyt jego, całych dni poświęconych dla niej, Olga nie uważała jako jakąś grzeczność, chęć przypodobania się dla pozyskania miłości, dobroć serca, ale wprost jako obowiązek, jak gdyby on był jej bratem, ojcem lub nawet mężem — było to już bardzo wiele. W każdem słowie, które z nim zamieniła, w całem swojem postępowaniu była tak swobodną i szczerą, jak gdyby uznawała jego niezaprzeczoną wartość i powagę.
Sztolc wiedział, że tę siłę wobec niej posiada: Olga każdej chwili dawała mu to do zrozumienia, mówiąc, że ufa tylko jemu, a w życiu polega tylko na nim, więcej na nikim w świecie.
Był dumny tem zaufaniem, ale tem mógł być dumnym także jakiś stary, rozumny i doświadczony wujaszek, nawet baron, gdyby to był człowiek z jasną głową i dzielnym charakterem.
Ale czy to była miłość? — to pytanie. Czy w jej zachowaniu się było cokolwiek tego czarującego samołudzenia się, tego zaślepienia, któremi kobieta mogła się upajać i czuć się szczęśliwą — nawet pomimo omyłki!
Nie, Olga zbyt świadomie mu ulegała. Wprawdzie oczy jej błyszczały gdy Sztolc rozwijał przed nią jakąś ideę; obnażała swoją duszę, obrzucała go promieniami swoich spojrzeń, ale zawsze widać było dlaczego — ona sama wyjaśniała przyczynę. W miłości zasługę zdobywa się ślepo, nieświadomie, i w tej właśnie nieświadomości, w tym braku wszelkiego rachunku spoczywa odrobina szczęścia. Jeśli się czuła obrażoną — zaraz było widać za co.
Niespodziewanego rumieńca, ani radości aż do przestrachu, lub tęsknego i drżącego ogniem spojrzenia Sztolc nie spostrzegł nigdy. Gdy nawet objawiało się coś podobnego, to zdawało mu się, że twarz jej wtedy jak gdyby bólem drgnęła. Raz gdy jej powiedział, że w najbliższych dniach wyjedzie do Włoch — ona drgnęła, zarumieniła się i pobladła, a jemu serce prawie bić przestało z radości, że wiadomość ta zrobiła na niej takie wrażenie — lecz po chwili Olga naiwnie i spokojnie rzekła:
— Jaka szkoda, że nie mogę z panem pojechać, a chciałabym bardzo! Ale pan wszystko mnie tak opowie, jak gdybym tam była.
I cały czar prysł pod wpływem tych naiwnych słów, nieukrywanych przed nikim i tej pospolitej, zwyczajnej pochwały jego umiejętności opowiadania. Gdy tylko udało się Sztolcowi zebrać drobniutkie okruchy, uprząść jakąś wątłą tkaninę miłości, tak że zdawałoby się iż braknie tylko ostatniego ognia... Olga znowu stawała się spokojną i zrównoważoną, a niekiedy chłodną. Siedziała, pracowała i słuchała go milcząco. Czasem podnosiła głowę i stawiała mu takie ciekawe zapytania, wprost odnoszące się do rzeczy, że Sztolc z gniewem rzucał książkę lub przerywał jakieś wyjaśnienia, zrywał się i uciekał. Widział jak ona przeprowadzała go zdziwionym wzrokiem, sumienie go tknęło, zatrzymywał się i wracał, wymyśliwszy cokolwiek na swoje usprawiedliwienie.
Olga wysłuchała — i uwierzyła. Nawet na jej twarzy nie można było dostrzec wątpliwości lub złośliwego uśmiechu.
— Kocha, czy nie kocha? — plątały mu się w głowie dwa pytania.
— Jeśli kocha, dlaczegoż tak ostrożna? Jeśli nie kocha — dlaczego tak uprzedzająca i pełna pokory?
Sztolc miał zamiar wyjechać na tydzień z Paryża do Londynu i w dzień wyjazdu przyszedł powiedzieć jej o tem.
Gdyby Olga przelękła się nagle, gdyby się zmienił wyraz jej twarzy — wystarczyłoby! Zagadka byłaby rozwiązana, a on uważałby się za szczęśliwego. A tymczasem ona uścisnęła mu mocno rękę i zasmuciła się. To go do rozpaczy doprowadzało.
— Będzie mi bardzo przykro — powiedziała — gotowam płakać. Jestem teraz jak sierota. Widzi ciotka, Andrzej Iwanycz odjeżdża — dodała rzewnie.
To podcięło Sztolca.
— Do ciotki się zwraca — myślał — tego chyba jeszcze brakowało. Widzę, że jej przykro będzie, że mnie kocha..., ale takiej miłości można kupić jak papierów na giełdzie — na taki a taki czas, na tyle a tyle uwagi lub zainteresowania się. Co się z nią stało? Olga — ta dziewczynka, która niegdyś jak po równej linji szła za moją myślą — teraz? Co to jest?
Sztolc zapadał w głęboką zadumę.
Co się z nią stało? Sztolc nie wiedział, że Olga już raz kochała, że już pozbyła się dziewiczej nieumiejętności kierowania sobą, nagłych rumieńców, nieoczekiwanych bólów serca, gorączkowych oznak miłości, pierwszych uniesień.
Gdyby to był wiedział, to jeśli nie tajemniczą odpowiedź na pytanie: kocha czy nie kocha, byłby jednak potrafił odgadnąć co się z nią dzieje.
W Szwajcarji zwiedzali wspólnie te wszystkie miejscowości, które zwykle zwiedzają podróżni, ale najczęściej, z największą przyjemnością zatrzymywali się w cichych, zapadłych kątach, mało odwiedzanych. Oboje, a właściwie tylko Sztolca tak pochłaniała jego własna sprawa, że podróż była dlań nużącą i zajmowała w życiu jego drugie miejsce.
Chodził z nią po górach, zaglądał w przepaści, oglądał wodospady, ale wszędzie myślał tylko o niej. Chodził za nią wąską drożyną, gdy ciotka u stóp góry siedziała w powozie, śledził pilnie w cichości, czy ona gdy zatrzyma się na szczycie, odetchnie szeroko, przedewszystkiem nie spojrzy na niego. Wiedział, że tak uczyni, i był tego pewny.
To go uspokajało. Serce jego odczuwało jasność i ciepło, gdy nagle Olga obrzucała okiem okolicę, zaniemiała zapatrzyła się — a on znikał przed nią.
Ledwie się ruszył, słówko o sobie powiedział, ona przelękła się, krzyknęła nawet czasem — oczywiście zapominała czy on był przy niej, czy go niebyło, wogóle czy on istnieje na świecie.
Ale po powrocie, w domu, przy oknie, na balkonie Olga rozmawiała tylko z nim, rozmawiała długo, wydobywała z duszy wrażenia dopóki nie wypowiedziała się zupełnie; mówiła namiętnie, z uniesieniem, zatrzymywała się chwilkę, wyszukiwała wyrazy, chwytała w lot podpowiedziane, a w spojrzeniu jej widać było wdzięczność dla niego... Siadała czasem na fotelu, zmęczona do niemożliwości, ale chciwe wrażeń i ciekawe jej oczy mówiły, że rada go słuchać będzie.
Słuchała prawie nieruchoma, ale nie opuściła jednego wyrazu, jednego jakiegoś rysu. Sztolc już przestał mówić, ona słuchała jeszcze, oczy jeszcze pytająco zwrócone były do niego, a on rozumiał znaczenie tych spojrzeń i mówił dalej z nowym zapałem, z nowem uniesieniem.
Wszystko tak dobrze — jasno, spokojnie, ciepło, serce biło równomiernie. Zdawałoby się, że ona teraz właśnie żyła pełnem życiem. Niczego jej nie trzeba, tu jej świat, ciepło, życie. Nagle wstawała zmęczona i te same ciekawe pytające do niedawna oczy, zdawały się mówić: odejdź! lub: chcę jeść — i jadła z apetytem...
Wszystko to byłoby zrozumiałem, dobrem; Sztolc nie był marzycielem. Nie życzył on sobie namiętnej miłości jak nie życzył jej sobie i Obłomow, tylko z innych względów. Ale on pragnąłby, ażeby fala uczucia popłynęła równą linją, lecz buchnęła wrzątkiem u źródła, z którego możnaby zaczerpnąć uczucia na całe życie i mieć świadomość skąd wypływa strumień szczęścia.
— Kocha mnie, czy nie? — pytał siebie z męczącem wzruszeniem, prawie do łez.
Pytanie to zaogniało się w nim coraz bardziej, otaczało go jak płomień, unieruchomiało jego zamiary. Była to już kwestja nie miłości, lecz życia. Na nic innego już nie było miejsca w jego duszy.
Zdawało mu się nieraz, że w ciągu tego półrocza zwaliły się na niego wszystkie męki i rozpacze miłości, których on dotychczas tak zręcznie unikał w stosunkach z kobietami.
Czuł, że jego mocny organizm nie wytrzyma tych prób, jeśli trwać będą jeszcze miesiące takiego natężenia rozumu, woli i nerwów. Zrozumiał, czego dotychczas zrozumieć nie mógł, ile sił się traci w tych wewnętrznych walkach duszy z namiętnością, jak tworzą się w sercu nieuleczalne, bezkrwawe rany, wywołujące cierpienia, z których życie ucieka.
Opuszczała go powoli dotychczasowa pyszałkowata pewność siebie: Sztolc już nie żartował lekkomyślnie, jak dawniej, słuchając opowiadań jak inni tracą rozum z miłości; marnieją bez widomej przyczyny, a między innemi także — z miłości.
Lęk go począł ogarniać.
— Nie, trzeba z tem wszystkiem skończyć — myślał. — Zajrzę do głębin jej duszy jak dawniej, i jutro albo powiem, żem szczęśliwy, albo odjadę.
— Nie mam już siły! — mówił sam do siebie, patrząc do lustra. — Do czegom ja stał się podobny? Dosyć tego...
Postanowił pójść wprost do celu — rozmówić się z Olgą.
A cóż Olga? Czy niedostrzegała co się w nim działo, czy też była tylko dla niego zupełnie obojętną?
Nie mogła nie dostrzec tego, co się działo w duszy Sztolca. Nie takie czujne i bystre kobiety jak ona potrafią odróżnić przyjaźń i grzeczność od innego bardziej czułego uczucia, a cóż dopiero Olga! Nie było w niej żadnej kokieterji — natura to była prosta, szczera i wysoce moralna. Nie potrzebowała posługiwać się kokieterją, panowała nad nią.
Pozostaje jedno: przypuścić, że jej podobało się, bez żadnych widoków praktycznych, że człowiek takiej niezwykłej miary jak Sztolc, składa jej czołobitność, pełną rozumu i namiętności. Było to do pewnego stopnia rekompensatą jej obrażonej miłości własnej i powoli podnosiło ją na tę wyżynę, z jakiej upadła; odradzała się jej duma niewieścia.
Jakże — myślała Olga — czem może się zakończyć ta czołobitność? Nie mogła ona przecie zawsze objawiać się tylko zaciekawieniem Sztolca, a jej uporczywem milczeniem. Czy też ona przeczuwała przynajmniej, że ta długa walka jego nie będzie daremną, że wkońcu on wygra sprawę, w którą włożył tyle siły i charakteru? Czy tracił bezużytecznie płomień i blask miłości? Czy w tych promieniach utonie obraz przeżytej miłości?
Olga nie rozumiała tego wszystkiego, nie uświadamiała sobie jasno i walczyła rozpaczliwie z temi wątpliwościami i sama ze sobą; niewiedziała jak wyjść z chaosu myśli.
Jak się to wszystko rozwiąże? Niepewne położenie trwać długo nie może. Kiedyś od niemej gry i walki, zamkniętej w piersi musi przyjść do słów, a wtedy co ona powie o tem, co przebyła? Jak się odezwie do Sztolca i jakim wyrazem nazwie uczucie swoje do niego?
Jeżeli ona go kocha, to czemże była tamta miłość? Kokieterją, lekkomyślnością, czy może jeszcze czemś gorszem? Twarz jej buchała ogniem, a wstyd wywoływał rumieńce na twarzy na samo wspomnienie, o tem co było. Takiego oskarżenia samej siebie ona nie uczyni.
Jeśli tamto było pierwszą czystą miłością, to czemże jest jej stosunek do Sztolca? Czyż tylko zabawką, oszukiwaniem i zręcznym rachunkiem, ażeby go wciągnąć i zmusić do ożenienia się i pokrycia w ten sposób lekkomyślność jej zachowania się? Chłód ją ogarniał, twarz pokrywała się bladością na samo przypuszczenie takiej myśli.
A jeśli nie zabawka, nie oszukiwanie, nie rachunek, zatem — miłość? Gubiła się w domysłach — więc druga miłość w siedem, osiem miesięcy po pierwszej. Któż jej uwierzy? Jak ona wymówi ten wyraz i nie wywoła zdziwienia, a może nawet pogardy? Pomyśleć nawet o tem nie może, nie ma prawa.
Olga cofnęła się w przeszłość swoją — innych — i tam nie znalazła żadnej odpowiedzi na temat drugiej miłości. Przypomniała sobie słowa ciotek, starych panien, różnych przemądrzałych kobiet, wreszcie pisarzy — „myślicieli“ w kwestji miłości, ze wszystkich stron słyszała tylko jeden, nieubłagany wyrok — prawdziwie kochać można tylko raz jeden w życiu. Taki sam wyrok wydał i Obłomow. Pomyślała sobie: coby też powiedziała Soniczka o drugiej miłości? od osób, przyjeżdżających z Rosji słyszała, że ona drugą już przeżyła, a jest w okresie trwania — trzeciej.
Tak Olga odpychała od siebie myśl, a nawet możliwość miłości dla starego przyjaciela.
Nie, zdecydowała — w sercu jej nie może być miłości dla Sztolca. Ona kochała Obłomowa i miłość ta zgasła; kwiat życia uwiądł na zawsze. Zatem w jej sercu może być tylko przyjaźń dla Sztolca, oparta na jego świetnych przymiotach, na jego przyjaźni dla niej, na zaufaniu.
Oto w tem leżała przyczyna, dlaczego Sztolc nie mógł znaleźć ani w wyrazie jej twarzy, ani w słowach żadnego śladu ani zupełnej obojętności, ani przelotnej błyskawicy, ani nawet iskierki uczucia któreby o włos bodaj przekraczało granice serdecznej ale zwykłej przyjaźni.
Ażeby skończyć z tą niepewnością, pozostawało tylko jedno wyjście: dostrzegłszy początki rodzącej się miłości u Sztolca, nie podtrzymywać jej niczem i wyjechać jak najrychlej. Ale Olga straciła dużo czasu — stało się to już dawno. Nie przypuszczała, ona, że uczucie Sztolca przybierze charakter namiętności; to nie Obłomow, od niego nie można było odjechać.
Przypuśćmy, że byłoby to nawet możliwe, ale moralnie czuła się ona skrępowaną: z początku była ze Sztolcem na stopie przyjaźni — był to wesoły, dowcipny, ironiczny towarzysz rozmowy, ale także pewny siebie i głęboki spostrzegacz zjawisk życia, wszystkiego co się zdarzało nie tylko z nimi, ale przesuwało się koło nich i interesowało ich.
Ale im częściej widywali się, im bardziej zbliżali się moralnie, tem bardziej zmieniała się rola Sztolca: ze zwykłego spostrzegacza stawał się jej doradcą i kierownikiem. Niewidocznie stawał się jej rozumem, jej sumieniem, a stąd rodziły się nowe prawa, powstawały nowe tajemne związki, które ogarniały całe życie Olgi, całą jej istotę z wyjątkiem jednego ukrytego kącika, do którego starannie nie dopuszczała jego spostrzeżeń i sądów.
Olga pogodziła się z moralną opieką Sztolca nad jej rozumem i sercem, ale widziała, że i sama uzyskała wpływ na niego. Zamienili prawa swoje — Olga powoli, nieznacznie uznała tę zamianę.
Jakże to wszystko opuścić nagle? Zresztą — tyle w tem zajęcia, przyjemności, rozmaitości, życia. Co ona będzie robić, jeśli tego wszystkiego zabraknie? Gdy przeto przyszła jej myśl ucieczki — już było zapóźno — nie miała siły, aby zamiar wykonać.
Każdy dzień, spędzony bez Sztolca, nie podzielona z nim myśl, traciły dla niej urok i znaczenie.
— Boże mój! — myślała, — gdybym ja mogła być jego siostrą! Co to za szczęście, mieć wieczne prawo do takiego człowieka, nietylko do jego rozumu, lecz i serca, cieszyć się jego obecnością jawnie, otwarcie, nie opłacając się żadnemi ciężkiemi ofiarami, smutkami, żalem za straconemi chwilami. A teraz czem ja jestem? Jeśli zechce odjechać — ja nietylko nie mam żadnego prawa zatrzymać go, ale nawet powinnam życzyć odjazdu. Jeśli zechcę zatrzymać — co mu powiem, jakiem prawem pragnę go ciągle widzieć i słuchać? Dlatego, że mnie przykro, że tęsknię, że on mnie uczy, bawi, że jest dla mnie przyjaznym i pożytecznym. Jest to może przyczyna, ale nie prawo. A cóż ja wzamian daję jemu? Prawo patrzenia na mnie, ale nie śmię pomyśleć o wzajemności, gdy tyle innych kobiet uważałoby to za szczęście.
Olga trapiła się tem i namyślała jak wyjść z tego położenia, a nie widziała ani celu ani końca... Przed nią był tylko lęk przed jego rozczarowaniem i wieczną rozłąką. Czasem przychodziło jej na myśl wyjawić przed nim wszystko, ażeby zakończyć jego walkę ze sobą i swoją, ale słowa zamierały jej na ustach, gdy pomyślała o tem. Wstyd jej było i boleśnie.
Najdziwniejszem było to, że ona straciła szacunek dla tego, co miało miejsce w niedawnej przeszłości, a nawet wstydziła się tej chwili, gdy się zbliżyła ze Sztolcem, gdy on zawładnął poniekąd jej życiem. Gdyby o tem co zaszło było dowiedział się baron lub ktoś inny, byłoby jej przykro i nieprzyjemnie, zmartwiłaby się może, ale nie męczyłaby się tak, jak teraz na samą myśl, że Sztolc dowiedzieć się może o wszystkiem.
Olga z przestrachem myślała o tem, jak ta wiadomość odbije się na jego twarzy, jak on spojrzy na nią, co powie, co będzie myślał potem? Lękała się, że w jego oczach stanie się małą, słabą, pospolitą. Nie, nie, za nic nie opowie mu tego!
Poczęła badać siebie, i przekonała się, że nietylko wstydzić się musi przeszłej miłości, ale i jej bohatera... Dręczyła ją świadomość niewdzięczności, popełnionej wobec dawnego przyjaciela, za jego szczerość.
Być może, że byłaby przywykła do swego wstydu, przebolała go — bo do czegoż nie przyzwyczai się człowiek! — gdyby jej przyjaźń dla Sztolca wolną była zupełnie od wszelkich osobistych korzyści i pragnień. Ale gdy nawet zagłuszyła w sobie wszelki ukryty i pochlebny dla niej szept serca, to nie potrafiła owładnąć marzeniami swojej wyobraźni. Często przed jej oczyma, wbrew woli, przesuwał się i jaśniał obraz tej drugiej miłości, coraz bardziej czarujący; zwiększało się marzenie o szczęściu nie z Obłomowym, nie śród leniwej drzemki, lecz na szerokiej arenie wszechstronnego życia, z jego głębią, rozkoszami i smutkami — obraz szczęścia ze Sztolcem...
Wtedy Olga oblewała łzami swoją przeszłość, lecz i zmyć jej nie mogła. Trzeźwiła się z marzeń i odgradzała od nich ścianą nieprzenikalnego milczenia i tej przyjacielskiej obojętności, która tak szarpała duszę Sztolca. Potem, zapominając o wszystkiem, znowu dawała się unosić bezinteresownej życzliwości przyjaciela, stawała się czarującą, miłą, pełną dobrej wiary, póki znowu marzenie o szczęściu, do którego straciła prawo, nie przypomniało jej, że przyszłość dla niej stracona, że różowe myśli już minęły, że opadł kwiat życia.
Zapewne, zczasem Olga zdołałaby pogodzić się ze swojem położeniem i zapomniałaby o nadziejach na przyszłość, jak robią wszystkie stare panny; otoczyłaby się chłodną apatją, czas swój poświęcając dobrym uczynkom, ale nagle z kilku słów, które nieostrożnie wyrwały się z ust Sztolca, Olga przekonywała się niezbicie, że straciła w nim przyjaciela, a zyskała namiętnego czciciela. Przyjaźń utonęła w miłości.
Bladą była Olga tego rana, kiedy zrobiła to odkrycie: przez dzień cały nie wychodziła z pokoju, walczyła ze sobą, myślała nad tem, jak ma teraz postąpić, jaki obowiązek spoczywa na niej — i nie znajdowała na to wszystko odpowiedzi. Przeklinała siebie zato, że nie zapanowała nad wstydem i nie wyznała Sztolcowi wcześniej tego, co zaszło. Teraz trzeba zwyciężyć lęk w samej sobie.
Przychodziły nieraz chwile stanowczości, gdy pierś jej wzbierała się bólem, kiedy łzy ją paliły, gdy pragnęła rzucić się ku niemu i nie słowami, ale łkaniem, wstrząśnieniem całej duszy, omdleniem opowiedzieć dzieje swojej miłości, ażeby on widział wyznanie błędu.
Słyszała, jak robią inne w podobnych wypadkach. Soniczka, naprzykład, opowiedziała swemu narzeczonemu jak zbałamuciła oficerka od ułanów, jaki był śmieszny, że to był smarkacz, że umyślnie kazała mu wyczekiwać na mrozie aż ona wyjdzie usiąść w powozie.
Soniczka, nie namyślając się wiele, powiedziałaby i o Obłomowie, że się nim bawiła, że zbyt śmieszny, aby go kochała, że przecież nie można kochać się w pełnym worku, że temu nie mógł nikt uwierzyć. Ale takie usprawiedliwienie się mogło znaleźć wiarę tylko w oczach męża Soniczki i wielu innych, ale nie w oczach Sztolca.
Olga mogłaby całą tę przeszłość przedstawić w barwach o wiele lepszych, powiedzieć, że pragnęła wyciągnąć tylko Obłomowa z przepaści i dlatego posługiwała się przyjacielską kokieterją, ażeby ożywić gasnącego człowieka, a potem zostawić go samemu sobie. Ale byłoby to już zbyt naciągnięte i nieprawdziwe. Niema, niema ratunku!
— Boże, Boże! w jakie ja sieci wpadłam! — myślała Olga. — Wyjawić wszystko? Ach, nie! Niech on o tem tak długo nic nie wie. Nie wyjawić? To wszystko jedno, co okradać kogoś. To miałoby pozór oszukiwania, może chęci zjednania Sztolca. Boże! Dopomóż mnie...
Ale pomocy nie było.
Jakkolwiek miłą jej była zawsze obecność Sztolca ale czasem zdawało się jej, że lepiejby było nie stykać się z nim więcej, przejść przez życie jego jak cień ledwie dostrzegalny, nie zaciemniać jego jasnego, rozumnego życia swoją nieprawą miłością.
Olga przetęskniłaby za swoją nieszczęśliwą miłością dla Sztolca, opłakałaby przeszłość, zamknęłaby w duszy pamięć o nim, a potem, potem może znalazłaby „przyzwoitą partję“, jak wiele innych panien, i byłaby rozumną, troskliwą żoną i matką, a przeszłość uważałaby jako dziewicze marzenia i nie przeżyłaby, lecz przecierpiała resztę życia. Przecież wszystkie kobiety tak robią.
Ale ta cała sprawa nie samej jej dotyczy. Wplątany do niej inny jeszcze człowiek, który na niej opiera swoje niezbędne, najlepsze nadzieje przyszłego życia.
— Dlaczegoż ja kochałam? — męczyła się Olga w tęsknocie, wspominając ten poranek w parku, kiedy Obłomow chciał uciekać, a jej się zdawało, że księga jej życia zamknie się na zawsze, gdy on ją opuści. Wówczas tak śmiało i lekko rozwiązała kwestję miłości i życia, tak wszystko wydawało się jej jasnem, a jednak wszystko związało się w nierozplątany węzeł.
Zbyt ufała swemu rozumowi. Zdawało się, że trzeba tylko patrzyć prosto, iść śmiało, a życie posłuszne jak dywan będzie się samo rozścielać pod jej nogami — i cóż się stało? Niema nikogo, kogoby o przyczynę błędu obwinić można — ona sama winna.
Wszedł Sztolc. Olga nie podejrzywała powodu przyjścia, wstała z kanapy, odłożyła książkę na stronę i poszła na jego spotkanie.
— Nie przeszkadzam pani? — spytał, siadając w jej pokoju przy oknie, które wychodziło na jezioro. — Pani czytała — prawda?
— Nie, skończyłam właśnie czytanie — już ciemno. — Czekałam na pana — rzekła miękkim, przyjacielskim akcentem.
— Tem lepiej: ja muszę pomówić z panią — dodał poważnie, przysuwając dla niej drugie krzesło do okna.
Olga drgnęła i zaniemiała prawie, potem usiadła machinalnie na krześle, schyliła głowę i nie podnosząc oczu, siedziała w męczącem oczekiwaniu. Chciałaby w tej chwili być o sto wiorst oddaloną od Sztolca.
Nagle jak błyskawica zaświeciła w jej pamięci cała przeszłość.
— Sąd się zbliża! — pomyślała. — Nie można bawić się życiem jak lalkami — zdawało się jej słyszeć głos jakiś — nie żartuj z życiem, bo trzeba się porachować.
Przez kilka chwil Olga milczała. Sztolc widocznie skupiał myśli. Olga, nie bez trwogi, wpatrywała się w jego schudzoną twarz, w nachmurzone brwi, w usta zaciśnięte z wyrazem stanowczości.
— Nareszcie! — pomyślała, drgnąwszy wewnętrznie.
Zdawało się, że oboje sposobią się do pojedynku.
— Pani zapewne zgaduje, Olgo Siergiejewno, o czem ja mam zamiar mówić z panią — zaczął Sztolc, wpatrując się w nią pytająco.
Siedział w głębi niszy, która zakrywała twarz jego, gdy przeciwnie białość śniegu od okna padała wprost na nią, tak że mógł prawie każdą jej myśl odczytywać z twarzy.
— Skąd ja mogę wiedzieć? — odpowiedziała cicho.
Wobec tak niebezpiecznego przeciwnika, Olga nie miała dość siły woli, charakteru, ani przenikliwości, ani umiejętności panowania nad sobą, z któremi zawsze stawała wobec Obłomowa.
Olga rozumiała dobrze, że jeśli dotychczas mogła wszystko ukrywać przed bystrym wzrokiem Sztolca i pomyślnie prowadzić wojnę, to dzięki zgoła nie własnej sile, jak w walce z Obłomowym, a tylko dzięki uporczywemu milczeniu Sztolca i jego skrytości. W otwartej wojnie, przewaga nie była po jej stronie i dlatego pytaniem: skąd ja mogę wiedzieć — Olga chciała tylko zdobyć trochę przestrzeni i chwilkę czasu, ażeby nieprzyjaciel mógł jaśniej odkryć swoje zamiary.
— Nie wie pani? — rzekł otwarcie — bardzo dobrze, ja powiem...
— Ach, nie! — wyrwało się nagle z ust Olgi.
Uchwyciła go za rękę i patrzyła na niego, jakby prosząc o litość.
— Widzi pani, ja zgadłem, że pani wie. Ale dlaczego — nie? — dodał.
Olga milczała.
— Jeśli pani przewidywała, że prędzej, czy później ja wypowiedzieć się muszę, to wie pani zapewne, jaką mi dać odpowiedź — mówił.
— Przewidywałam i męczyłam się — rzekła, opierając się o tylną część krzesła. Odwróciła się od światła i pragnęła, ażeby co prędzej zmrok zapadł i przyszedł jej z pomocą, by Sztolc nie widział, w jej twarzy śladów walki ze sobą, trwogi i smutku.
— Męczyła się pani! — to straszne słowo — prawie szeptem mówił Sztolc — to Dantejskie „porzuć nadzieję na zawsze“. Już nic nie mam do powiedzenia, w tem słowie — wszystko. Ale dziękuję i za to — dodał z głębokiem westchnieniem. — Wyszedłem z chaosu, z ciemności i wiem przynajmniej, co mam robić. Jedyny ratunek — uciekać co prędzej.
Sztolc powstał.
— Nie, na miłość Boga, nie! — krzyknęła Olga, rzuciwszy się ku niemu, chwytając go za rękę, i szepcąc prawie z przerażeniem i prośbą — proszę mieć litość nade mną, co ze mną będzie?
Sztolc usiadł. Olga usiadła także.
— Ja kocham panią, Olgo Siergiejewno! — rzekł prawie ostro. — Pani widziała, co się ze mną stało w ciągu tego półrocza. Czegoż pani chce więcej? Zupełnego zwycięstwa, ażebym zesechł zupełnie i zginął marnie. Dziękuję pięknie.
Twarz Olgi zmieniła się nagle.
— Więc proszę stąd wyjechać! — rzekła z godnością, tłumiąc w sobie obrazę a równocześnie głęboki smutek, którego ukryć zupełnie nie mogła.
— Przepraszam, winien jestem — usprawiedliwiał się Sztolc. — Otóż widzi pani, jeszcze nie wiedząc dobrze o co chodzi, już się kłócimy. Pewny jestem, że pani nie może życzyć sobie tego, ale pani nie może także wnijść w moje położenie i dlatego pani dziwi się memu zamiarowi — ucieczki. Człowiek czasem nieświadomie staje się samolubem.
Olga poprawiła się na siedzeniu, jak gdyby jej było niewygodnie, ale nic nie odpowiedziała.
— Przypuśćmy, że zostanę — i cóż z tego? — mówił dalej. — Pani zaproponuje mi przyjaźń, lecz ja już ją mam i bez tego. Wyjadę — a po roku, po dwóch, pani nie cofnie przede mną swojej przyjaźni. Przyjaźń — to rzecz piękna, Olgo Siergiejewno, kiedy jest tylko uczuciem między młodym mężczyzną, a dziewczyną lub wspomnieniem starych ludzi. Ale broń Boże, jeśli to z jednej strony przyjaźń, a z drugiej — miłość. Ja wiem, że pani ze mną nie nudzi się, ale jak mnie jest z panią?
— Jeśli tak tylko, proszę wyjechać — powiedziała ledwie dosłyszalnie.
— A zostać — myślał głośno — to znaczy chodzić po ostrzu noża. Piękna przyjaźń!
— Czyż mnie lżej będzie? — spytała.
— Pani? — Dlaczego? — spytał nagle. — Pani przecież... nie kocha...
— Nie wiem! Na Boga żywego, prawdę mówię — niewiem! Ale jeśli pan... jeśli kiedykolwiek odmieni się mój teraźniejszy tryb życia, co ze mną się stanie? — spytała smutnie, prawie szeptem.
— Jak mam rozumieć to wszystko? Proszę mi wyjaśnić na miłość Boga — rzekł Sztolc, zbliżając do Olgi swoje krzesło, zdziwiony temi słowami i głębokim, szczerym tonem, jakim były wypowiedziane.
Sztolc starał się zbadać rysy jej twarzy. Olga milczała. W sercu jej paliła się chęć uspokojenia go, cofnięcia słowa „męczyłam się“ lub wyjaśnienia jego prawdziwego znaczenia, ale nie wiedziała jak to uczynić. Czuła tylko, że oboje nie rozumieją się, są w fałszywem położeniu i oboje cierpią. On tylko — lub ona, przy jego pomocy mogą wyjaśnić i uporządkować przeszłość i teraźniejszość. Dlatego trzeba przekroczyć przepaść, odkryć przed nim co było, jak ona pragnęła, a również obawiała się jego sądu.
— Sama nic nie rozumiem! W większym jestem chaosie, w większej żyję ciemności, niż pan — odpowiedziała.
Sztolc ujął ją za rękę.
— Czy wierzy mnie pani? — zapytał.
— Bezgranicznie, jak matce, pan o tem wie — odrzekła słabym głosem.
— Proszę mi zatem opowiedzieć, co się z panią działo od czasu kiedyśmy się rozstali. Pani wydaje się teraz tajemnicą dla mnie. Dawniej umiałem na twarzy pani odczytać każdą myśl. Zdaje się, że jest to jedyny środek pojmowania siebie wzajemnie. Czy zgadza się pani z tem?
— O, tak, jest to niezbędne... trzeba skończyć nareszcie! — rzekła ze smutkiem wobec konieczności wyjawienia przed nim wszystkiego co zaszło.
Schyliła głowę. W myśli jej plątał się wyraz: Nemezys! Nemezys! Milczała schyliwszy głowę. A Sztolcowi ogarnął duszę od tych słów jakiś lęk, a jeszcze większy od jej milczenia.
— Męczy się... Mój Boże! — myślał — co się z nią działo? Uczuł chłód, a ręce i nogi drżeć mu poczęły. Wyobrażał sobie coś strasznego. Olga milczała. Widocznem było, że walczyła ze sobą.
— Więc cóż... Olgo Siergiejewno? — nalegał Sztolc.
Olga milczała, zrobiła tylko jakiś ruch nerwowy, którego nie można było dostrzec w ciemności, lecz zdradził go tylko szelest jedwabnej sukni.
— Staram się skupić wszystkie moje siły — rzekła w końcu. — Gdybyś pan wiedział, jak to trudno — dodała, patrząc na stronę i usiłując zapanować nad sobą.
Pragnęła, ażeby Sztolc dowiedział się o wszystkiem nie z jej ust, lecz od kogoś innego, cudem może.
Na szczęście ściemniać się poczęło coraz bardziej. Twarz jej ukryta była w cieniu. Głos tylko mógł ją zdradzić, ale słowa nie mogły jej przemknąć się przez usta, jak gdyby nie wiedziała jak zacząć.
— Boże mój! Jakże ja muszę być winną, gdy taki wstyd i ból odczuwam! — myślała, walcząc ze sobą.
A niedawno przecież z taką pewnością siebie rozporządzała losem swoim i cudzym, czuła się taką rozumną, taką silną! Teraz na nią przyszła kolej: drżała jak dziewczynka! Wstyd jej było przeszłości, a miłość własna dręczyła ją za fałszywe teraźniejsze położenie... Było jej ciężko.
— Ja pomogę pani... pani kochała — ledwie wymówił Sztolc, takim bólem dotknęło go własne słowo.
Olga potwierdziła milczeniem. Znowu fala przerażenia uderzyła na Sztolca.
— Kogo? To przecież nie musi być tajemnicą? — mówił, starając się nadać swemu głosowi cechę pewności, chociaż czuł, że usta mu drżały.
Olgę ogarniał ból jeszcze większy. Chciałaby wymyślić jakieś inne wyjście, inne wymówić nazwisko. Chwilkę wahała się. Jak człowiek co w ostateczności rzuca się nagle w przepaść lub ogień, tak nagle wymówiła:
— Obłomowa!
Sztolc zdrętwiał. Przez parę minut panowało milczenie.
— Obłomowa? — powtórzył ze zdziwieniem. — To nie może być — dodał potem stanowczo, zniżywszy głos.
— Prawda! — odpowiedziała spokojnie.
— Obłomowa! — powtórzył Sztolc. To nie może być! Albo pani nie rozumiała siebie i Obłomowa, albo — miłości.
Olga milczała.
— To nie mogła być miłość! To musiało być coś innego! — mówił.
— Tak, kokietowałam go, wodziłam za nos, zrobiłam nieszczęśliwym... a teraz do pana się zabieram! — rzekła niby spokojnie, ale w głosie jej drżały łzy obrażonej kobiety.
— Droga Olgo Siergiejewna! Proszę się nie gniewać, nie mówić tak — to nie jest ton pani. Pani wie, że ja nic podobnego nie myślę. Ale w mojej głowie nie mieści się, ja nie rozumiem w jaki sposób Obłomow...
— Mimo wszystko on godzien pańskiej przyjaźni. Pan niedocenia go — on godzien miłości — broniła Olga.
— Wiem, że miłość mniej wymagająca niż przyjaźń. Często bywa nawet ślepą. Kochają nie dla zasług, a — tak sobie. Ale miłość wymaga także czegoś, nieraz drobnostki, czego ani określić ani nazwać niepodobna, ale czego niema w moim dobrym ale niedźwiedziowatym Iljuszy. Dlatego dziwię się. Proszę mnie wysłuchać, inaczej nigdy nie dojdziemy do końca, nie zrozumiemy się wzajemnie. Pani się wstydzi. Niech pani przez pół godziny nie pożałuje siebie, proszę mnie opowiedzieć wszystko, a ja pani powiem co to było, a może nawet — co będzie... Ciągle mi się zdaje, że w tem jest coś innego... Ach, gdyby to była prawda! — dorzucił z ożywieniem. — Gdyby Obłomowa, a nie kogoś innego... Obłomowa! To znaczy że panią z przeszłością nic nie wiąże, że pani wolna... Proszę opowiadać, opowiadać prędzej! — spokojnym, prawie wesołym głosem zachęcał Sztolc.
— Na miłość Boga — odezwała się z zaufaniem Olga, rada, że część ciężaru spadła jej z serca — czy to ja jedna rozum tracę! Gdybyś pan wiedział, jak jestem godną litości! Niewiem czy jestem winną lub nie, czy mam się wstydzić mojej przeszłości, litować się nad nim, mieć nadzieję na przyszłość, czy rozpaczać za wszystkiem... Pan mówi o swoich męczarniach, a moich nie podejrzywa nawet. Proszę mię tedy wysłuchać do końca, nie rozumem, sercem raczej. Ja lękam się pańskiego rozumu, z sercem lepiej — może ono zrozumie, że ja nie mam matki, że żyłam jak w lesie — dodała głosem zdławionym. — Nie, niech mnie pan nie oszczędza — dorzuciła pośpiesznie. — Jeśli to była miłość — to proszę wyjeżdżać. — Zatrzymała się chwilkę. — Proszę wrócić wtenczas, gdy się odezwie znowu głos przyjaźni. Jeśli zaś to była tylko kokieterja, to proszę mnie ukarać, uciec najdalej, zapomnieć o mnie. Więc — proszę słuchać.
Sztolc w odpowiedzi mocno uścisnął obie jej ręce.
Rozpoczęła się spowiedź Olgi, długa, szczegółowa. Olga świadomie, słowo po słowie przelewała wszystko ze swojej duszy w jego. Mówiła o tem co ją tak męczyło, dlaczego rumieńce wstydu wybiegały na jej policzki od tego, co przedtem uważała za szczęście, i jak później nagle spadła w odmęt smutku i wątpliwości.
Opowiedziała o przechadzkach, o parku, o nadziejach, o chwilach obudzenia się i upadku Obłomowa, o gałązce bzu, nawet o pocałunku. Przemilczała tylko o tym wieczorze w ogrodzie, gdy omdlewała prawie obok Obłomowa — może dlatego, że sama nie umiała jeszcze wytłumaczyć sobie przyczyny tego stanu.
Z początku słychać było tylko jej szept niespokojny. W miarę rozwijania się opowiadania głos jej nabierał jasności i swobody; od szeptu przechodził w półton, a potem dźwięczał pełną piersiową nutą. Kończyła zaś opowiadanie już tak spokojnie, jak gdyby opowiadała historję cudzej miłości.
Przed nią samą spadała zasłona, rozjaśniała się przeszłość, w którą do tej chwili lękała się spojrzeć. Wiele chwil przedstawiało się jej teraz inaczej. Śmiało spojrzałaby w oczy Sztolca, gdyby nie było ciemno.
Olga skończyła i czekała na wyrok, ale odpowiedzią była zupełna cisza.
A cóż Sztolc? Nie słychać było ani słów, ani ruchu, nawet oddechu, jak gdyby nikogo przy niej nie było.
Ta cisza znowu wywołała szereg wątpliwości w duszy Olgi. Co znaczy to milczenie? Jaki wyrok usłyszy od najbardziej przenikliwego i łagodnego sędziego? Wszyscy mogliby ją bezlitośnie potępić, on jeden mógłby być jej obrońcą, jemu oddałaby obronę... on zrozumiałby wszystko, zważył i lepiej, niż ona sama osądził jej czyny. A tymczasem on milczał — czyżby sprawa jej była stracona?
Olgę lęk ogarnął.
Otworzyły się drzwi i służąca wniosła dwie świece, które jasnością rozświeciły ich kącik.
Olga spojrzała na Sztolca pytającem, ciekawem spojrzeniem. On skrzyżował ręce na piersi i patrzył na nią rozwartemi oczyma, pełnemi łagodności, jakby się cieszył jej zaniepokojeniem.
Serce Olgi rozgrzało się. Spojrzała na niego spokojnie i ledwie nie zapłakała. Wróciła jej nagle wyrozumiałość dla samej siebie, zaufanie do niego. Czuła się tak szczęśliwą, jak dziecko, któremu przebaczono jego błąd, które uspokojono, popieszczono.
— Wszystko? — spytał cicho.
— Wszystko.
— A list jego?
Olga wyjęła list z portfelu i podała mu. Sztolc zbliżył się do światła, list przeczytał i na stole położył. Oczy jego zwróciły się znowu ku niej z takim wyrazem, jakiego już dawno nie widziała u niego.
Przed nią stał ten sam dawny, pewny siebie, trochę ironiczny, bezbrzeżnie dobry i pobłażliwy przyjaciel. W twarzy jego ani śladu jakiegoś cierpienia, ani wątpliwości. Ujął ją za obie ręce, pocałował każdą po kolei i zamyślił się nad czemś. Olga milczała i milcząc, utkwiwszy wzrok, badała każdy ruch jego myśli na twarzy.
Nagle Sztolc powstał.
— Mój Boże! Gdybym był przypuszczał, że rzecz idzie o Obłomowa, czyżbym się tak męczył? — rzekł, patrząc na nią tak łagodnie, z takiem zaufaniem, jak gdyby nie było za nią smutnej przeszłości.
Olgę ogarnęło łagodne, wesołe, świąteczne uczucie. Uczuła ulgę na sercu. Zrozumiała, że wstyd jej było przed nim tylko jednym, ale on nie karał jej, nie uciekał od niej! Cóż ją może obchodzić teraz sąd całego świata!
Sztolc panował już nad sobą, był wesół, ale to jej nie wystarczało. Wiedziała, że jest usprawiedliwioną, ale jako podsądna chciała usłyszeć wyrok.
Sztolc ujął za kapelusz.
— Dokąd? — spytała.
— Pani wzruszona — odpowiedział — proszę wypocząć! Jutro pomówimy.
— Chce pan, ażebym całą noc nie spała? — przerwała mu, biorąc go za rękę i sadzając na krześle. — Chce pan odejść, nie powiedziawszy mi co to... było, czem ja dziś jestem... czem ja... Proszę mieć litość nade mną... kto mnie to powie? Kto mnie ukarze, jeśli zasłużyłam, albo... kto mi przebaczy? — dorzuciła, patrząc na niego takiem łagodnem, pełnem przyjaźni spojrzeniem, że Sztolc położył kapelusz i ledwie sam nie padł przed nią na kolana.
— Aniele... — proszę pozwolić powiedzieć — mój... — zaczął. — Proszę się nie męczyć nadaremnie; ani karać, ani ułaskawiać pani nie trzeba. Ja nic nawet dodać nie mogę do opowiadania pani. Jakże panią mogę męczyć wątpliwością? Chce pani wiedzieć, co to było, nazwać to po imieniu? Pani wie już oddawna... Gdzie list Obłomowa?
Wziął list ze stołu.
— Proszę słuchać... — Począł czytać: — „pani „prawdziwe kocham“, nie jest prawdziwą miłością, lecz przyszłą. Jest to tylko bezwiedna potrzeba kochania, która z braku prawdziwej miłości, objawia się często u kobiet w miłości do dziecka, do drugiej kobiety, nawet często we łzach lub w objawach histerycznych. Pani omyliła się — czytał Sztolc, akcentując ten wyraz. — Przed panią nie ten, którego pani oczekuje, o kim marzyła. Proszę poczekać — on przyjdzie, a wtedy pani będzie męczyć się i wstydzić swojej omyłki“.
— Widzi pani jak to jest zupełnie prawdziwe — dokończył Sztolc. — Pani zła była na siebie, wstyd pani było z powodu omyłki. Do tego nic dodać nie można. Obłomow miał słuszność, pani nie uwierzyła mu — i w tem wina pani. Wtenczas należało zerwać stosunek, ale jego zwyciężyła piękność pani, a panią wzruszała jego gołębia dobroć — dodał z ledwie dostrzegalnym uśmiechem.
— Nie wierzyłam mu. Myślałam, że serce omylić się nie może.
— O, nie! Myli się i często ze strasznemi następstwami. Ale u pani nie doszło jeszcze do omyłki serca — dodał — była to z jednej strony gra wyobraźni, z drugiej — słabość charakteru... A pani lękała się, że już drugiego święta w życiu być nie może, że ten blady promyczek oświecił życie pani, a potem już będzie wieczna noc...
— A łzy? — mówiła. — Czyż one nie płynęły z serca, gdym płakała? Ja nie kłamałam, byłam szczerą...
— Mój Boże! Nad czem nie płaczą kobiety? Pani przecież sama mówi, że żal pani było gałązki bzu, ulubionej ławeczki. Proszę dodać do tego oszukaną miłość własną, zwichniętą rolę zbawicielki, trochę przyzwyczajenia... Czyż mało przyczyn do łez?
— Czy nasze widywania się, przechadzki — także omyłka? Proszę pamiętać, że ja... byłam u niego — dodała ze smutkiem i sama pragnęła, zdaje się, własne słowa zagłuszyć.
Olga oskarżała sama siebie dlatego tylko, ażeby tem gorliwiej mógł jej bronić Sztolc, ażeby być zupełnie uniewinnioną w jego oczach.
— Z opowiadań pani widzę, że w czasie ostatniego widzenia się z Obłomowym, nie było nawet o czem mówić. Tak zwanej przez panią „miłości“ brakło treści. To był jej kres. Dalej pójść nie mogła. Wyście jeszcze przed chwilą rzeczywistej rozłąki rozeszli się. Pani wierna była nie miłości, lecz widziadłu, które sama stworzyła — w tem cała tajemnica.
— A pocałunek? — szepnęła tak cicho, że Sztolc nie słyszał, lecz domyślał się tylko.
— O, to bardzo ważne! — zawołał z komiczną surowością — za to trzeba było pozbawić panią jednej potrawy przy obiedzie!
Spoglądał na nią z coraz większem wzruszeniem i miłością.
— Żart nie może usprawiedliwić takiej „omyłki“ — odpowiedziała twardo, obrażona jego obojętnością i lekceważącym tonem. — Lżejby mi było, gdyby pan znalazł na to jakieś ostre słowo, nazwał właściwem imieniem...
— Jabym też nie żartował, gdy rzecz dotyczyła kogoś innego, nie Obłomowa — usprawiedliwiał się Sztolc. — Tam omyłka mogła się zakończyć nieszczęściem, ale ja znam dobrze Iljuszę.
— Innego — nigdy! — z uniesieniem zawołała Olga. — Ja poznałam go lepiej, niż pan.
— Tak, rzeczywiście — potwierdził Sztolc.
— Ale gdyby on... zmienił się, ożył, posłuchał mnie i... czyżbym go wtedy nie kochała? Czy i wtenczas miłość byłaby kłamstwem, omyłką? — mówiła pytająco, ażeby winę swoją oświetlić ze wszystkich stron, ażeby nie pozostało na niej najmniejszej plamy żadnej wątpliwości.
— To znaczy, gdyby na jego miejscu był inny człowiek — przerwał Sztolc. — Wasz stosunek przybrałby charakter miłości, umocnił się i wtedy... Ale to byłby już drugi romans i drugi bohater, który nas nic nie obchodzi.
Olga westchnęła, jak gdyby ostatni ciężar spadł jej z serca. Oboje milczeli.
— Jakie to szczęście... wyzdrowieć — mówiła powoli, jakby rozkwitając na nowo i zwróciła ku niemu spojrzenie takiej głębokiej wdzięczności, takiej gorącej niebywałej przyjaźni, że w tem spojrzeniu zobaczył wreszcie tę iskierkę uczucia, którą przez cały rok pragnął dojrzeć. Dreszcz radości ogarnął go.
— To ja właśnie wracam do zdrowia — zauważył — i zamyślił się. — Ach, gdybym był wiedział, że bohaterem tego romansu był Obłomow! Tyle czasu przeszło, tyle krwi się napsuło! Zaco? Dlaczego? — pytał prawie z gniewem.
Ale powoli opuszczał go gniew, wracało otrzeźwienie; Sztolc ocknął się z zamyślenia. Czoło wygładziło się, spojrzenie poweselało.
— Widać, że było to niezbędnem. Zato teraz jakże jestem spokojny, jak... szczęśliwy! — zawołał w upojeniu.
— Jak sen wszystko minęło, jak gdyby nic nie było — zauważyła Olga w zamyśleniu, ledwie dosłyszalnym głosem, dziwiąc się swemu nieoczekiwanemu odrodzeniu. — Pan zdjął mi z serca nietylko wstyd, żal, ale gorycz i ból... wszystko. Jak to pan uczynił? — pytała cichym głosem. — Czyż to wszystko minęło, i ta... omyłka?
— Ja myślę, że już wszystko minęło — rzekł — spojrzawszy na nią po raz pierwszy spojrzeniem namiętności i nie ukrywając jej — wszystko co było...
— A cóż będzie prawdą, nie... omyłką? — pytała.
— Tu właśnie napisano — odpowiedział głosem stanowczym, biorąc do ręki list Obłomowa: „przed panią nie ten, kogo pani oczekuje, kto przyjdzie; on przyjdzie i pani obudzi się...“ I pokocha go pani, dodam od siebie, tak pokocha, że miłość ta trwać będzie nie rok, ale całe życie, tylko niewiem... kogo? — dodał, oczy w nią utkwiwszy.
Olga spuściła wzrok ku ziemi, zacisnęła usta, ale przez powieki przeciskały się promienie, usta ukrywały uśmiech. Spojrzała na niego i zaśmiała się tak szczerze, tak serdecznie, że aż łzy błysnęły.
— Powiedziałem pani, co z panią było, Olgo Siergiejewna, a nawet co będzie. A pani nie dała mi odpowiedzi na pytanie, nie pozwoliła nawet dokończyć...
— Cóż ja mogę powiedzieć? Czyż miałabym prawo powiedzieć panu to, na co pan zasługuje, czego... pan wart? — spytała prawie szeptem i spojrzała na niego.
W tem spojrzeniu zdało mu się, że widział znowu iskierkę nadzwyczajnej przyjaźni. Drgnęło w nim poczucie szczęścia.
— Proszę się nie śpieszyć, ale spokojnie odpowiedzieć mi, czego wart jestem, kiedy się skończy pani serdeczna żałoba, żałoba przyzwoitości. Rok ubiegły także mnie coś nauczył. Teraz proszę tylko rozwiązać pytanie: czy mam odjechać, czy... zostać?
— Przepraszam... ale pan mnie kokietuje! — rzekła wesoło.
— O, nie! — poważnie odpowiedział Sztolc. — To już nie dawne pytanie; teraz ma ono inne znaczenie: — jeśli mam zostać, to — jakiem prawem?
Olga zamyśliła się.
— Widzi pani, że ja — nie kokietuję! — zaśmiał się, zadowolony, że ją przyłapał na sprzeczności. — Po dzisiejszej rozmowie musimy być na innej stopie ze sobą. Dziś nie jesteśmy już ci sami, cośmy byli wczoraj.
— Nie wiem... — odpowiedziała jeszcze bardziej zmieszana.
— Pozwoli pani dać sobie radę?
— I owszem... proszę mówić, ja ślepo ją wypełnię — prawie z namiętną pokorą powiedziała Olga.
— Niech pani wyjdzie zamąż za mnie, zanim „on“ przyjdzie.
— Jeszcze nie śmiem... — szepnęła, zakrywając oczy rękoma, wzruszona głęboko, ale szczęśliwa.
— Dlaczego pani nie śmie? — zapytał cicho, głowę jej ku sobie schylając.
— A przeszłość... — rzekła, kładąc mu głowę na piersi jak matce.
Sztolc łagodnie odchylił jej ręce od twarzy, pocałował w głowę i długo cieszył się jej zakłopotaniem, wpatrując się jak kolejno błyszczały w jej oczach łzy i chowały się w głębi.
— Przeszłość zwiędnie, jak zwiędła gałązka bzu — zakończył. — Miała pani lekcję, teraz należy ją zużytkować. Rozpoczyna się życie. Proszę przeszłość swoją oddać w moje ręce i o niczem nie myśleć. Ja ręczę za wszystko. Chodźmy do ciotki.
Późno wrócił Sztolc do siebie.
— Znalazłem swoje! — myślał, patrząc zakochanem spojrzeniem na drzewa, na niebo, na jezioro, na mgły, unoszące się nad wodą. — Doczekałem się. Tyle lat pragnień miłości, cierpliwości, oszczędzania sił duszy! Tak długo czekałem — wszystko mi nagrodzono. Otóż to jest ostatnie szczęście człowieka!
Widmo szczęścia zasłoniło całą przeszłość przed jego oczyma: kancelarję ojca, jego powózkę, skórzane rękawiczki, zatłuszczone „rachunki“ — całe życie czynu. W pamięci jego odrodził się tylko, przepełniony wonią pokoik jego matki, warjacje Hertza, galerja książęca, błękitne oczy, kasztanowate, pudrem przysypane włosy — a nad wszystkiem tem górował miękki głos śpiewu Olgi. On w duszy słyszał ten śpiew...
— Olga — moją żoną! — wyszeptał prawie, i dreszcz radości przebiegł mu ciało. Wszystko znalazłem, nic więcej szukać nie trzeba, niema potrzeby iść dalej!
Wracał do domu w zamyślonem odrętwieniu szczęścia, nie widząc przed sobą ani drogi ani ulic.
Olga długo wiodła za nim oczyma, potem otworzyła okno i oddychała kilka minut świeżem nocnem powietrzem. Wzruszenie mijało powoli, pierś oddychała równo i spokojnie.
Utkwiła oczy w jezioro, w dal i zamyśliła się głęboko i tak cicho jak gdyby zasnęła. Chciała zrozumieć, o czem myśli, co odczuwa — i nie mogła. Myśli unosiły się tak równo jak fale, krew w żyłach obiegała spokojnie. Odczuwała stan błogiego szczęścia i nie mogła określić ani jego granic, ani treści. Myślała dlaczego dusza jej taka cicha, spokojna, dlaczego jej tak niewzruszenie dobrze, błogo, gdy tymczasem...
— Jestem jego narzeczoną... — szepnęła.
Narzeczona! z drżeniem pełnem dumy, myśli dziewczyna, doczekawszy się chwili, oświetlającej całe jej życie i unosi się na wyżynę. Z wysokości patrzy w tę ciemną drożynę, którą szła wczoraj jeszcze samotna i niepostrzeżona.
Dlaczegoż Olga nie drżała? Ona także szła samotna, ledwie dostrzeżoną ścieżką, a oto na przecznicy spotkał ją „on“, podał jej rękę i wyprowadził nie na blask jasnych promieni, lecz jakby nad szeroko rozlaną rzekę, na wielkie pola, ku wesoło uśmiechniętym pagórkom. Wzrok jej nie przyćmił się od blasku, nie zamarło serce, nie zapaliła się wyobraźnia.
Ona z cichą radością uspokoiła wzrok tym widokiem. Nie przebiegało drżenie jej ciało, nie zapalały się oczy dumą, tylko, gdy wzrok swój oderwała od pól i pagórków zielonych, a przeniosła na tego, który podał jej rękę, uczuła, że po twarzy jej powoli spływały łzy...
Olga wciąż siedziała, niby śpiąca, tak cichem było jej marzenie o szczęściu. Nie ruszała się, prawie nie oddychała. Pogrążona w zamyśleniu, utonęła w jakiejś cichej, błękitnej, ciepłej, aromatycznej nocy, oświetlonej łagodnem światłem. Sen o szczęściu rozwinął nad nią szerokie skrzydła i płynął powoli jak obłok po niebie nad jej głową.
Nie widziała siebie w tym śnie, owiniętą w gazę i koronki na dwie godziny, a potem w codzienne szmatki na resztę życia. Nie śniła się jej uczta ślubna, ani ognie, ani weselne wiwaty, ale śniło się szczęście, takie proste, bez wszelkich ozdób, że jeszcze raz bez dumy, ale ze słodką radością szepnęła: jestem narzeczoną.




V.

Wszystko wyglądało posępnie, smutnie w mieszkaniu Obłomowa, w półtora roku po imieninach, gdy nieoczekiwanie nadjechał Sztolc. Ilja Iljicz osunął się, znużenie wyglądało z jego oczu i patrzyło stamtąd niby jakaś niemoc.
Obłomow pochodził trochę po pokoju, potem położył się i patrzył w sufit; wziął książkę z etażerki, przeczytał kilka wierszy, ziewnął i począł bębnić palcami po stole.
Zachar jeszcze bardziej się zaniedbał. Ubranie miał łatane na łokciach, wyglądał tak mizernie jak gdyby mało jadał, mało sypiał, a pracował za trzech.
Szlafrok Obłomowa zużył się doszczętnie i chociaż dziury zaszywano starannie, rozłaził się widocznie, szwy zaczęły puszczać. Kołdra na łóżku zużyta i nieraz łatana, firanki w oknach spłowiałe oddawna i, chociaż wyprane, wyglądały jak stare szmaty.
Zachar rozłożył stary obrus, na krawędzi stołu przed Obłomowym, potem ostrożnie przyniósł na tacy karafkę z wódką i postawił na stole, położył chleb i wyszedł.
Drzwi od strony gospodyni otwarły się i na progu ukazała się Agafja Matwiejewna, niosąc zręcznie skwierczącą na patelni jajecznicę. Bardzo była zmienioną, wcale nie na swoją korzyść. Nie miała już białych policzków, nie czerwieniejących i nie bledniejących nigdy, nie błyszczały rzadkie brwi, oczy wgłąb wpadły.
Miała na sobie starą perkalikową sukienkę, ręce niby opalone, ale właściwie zgrubiałe od roboty, przy ogniu, przy noszeniu wody lub innej pracy.
Akuliny już nie było. Anisja ją zastąpiła: pracowała w kuchni, w ogrodzie, pilnowała drobiu, prała bieliznę, szorowała podłogi. Wszystkiemu jednak podołać nie mogła i Agafja Matwiejewna musiała jej pomagać w kuchni. Mało tłukła, przesiewała i przecierała, mało używała teraz kawy, cynamonu i migdałów. O koronkach nawet nie myślała. Teraz częściej krajała cebulę, przecierała chrzan i podobne korzenie. Z twarzy jej przeglądała ogromna troska.
Ale nie sobą martwiła się Agafja Matwiejewna, nie tem, że nie miała sposobności być w ciągłym ruchu, prowadzić szerokiego gospodarstwa, tłuc cynamon lub dodawać do sosów wanilję, lecz dlatego, że oto już drugi rok brakło tego wszystkiego dla Ilji Iljicza. Kawy dla niego nie kupowało się już na pudy w najlepszym magazynie, ale na kopiejki w sklepiku; zamiast soczystego kotletu, dawała mu na śniadanie jajecznicę, zaprawioną łykowatą, suchą wędliną, kupioną w sklepiku, a śmietankę do kawy nie przynosiła, jak dawniej, Czuchonka, lecz w tym samym sklepiku kupować trzeba było.
Cóż to za przyczyna? Otóż dlatego, że dochód z Obłomówki, regularnie przysyłany przez Sztolca szedł na pokrycie pretensji, zaciągniętej według skryptu dłużnego u gospodyni.
„Słuszna sprawa“ braciszka Agafji Matwiejewnej udała się ponad wszelkie oczekiwanie. Jak tylko Tarantjew wspomniał o skandalu, Obłomow podpisał skrypt dłużny, spłacalny do czterech lat. Z początku Obłomow zawstydził się, wreszcie załatwiono sprawę ugodowo, zapili dobrze ugodę — i Obłomow skrypt podpisał. W miesiąc potem Agafja Matwiejewna podpisała taki sam skrypt na imię „braciszka“, nie wiedząc i nie podejrzewając co podpisuje. „Braciszek“ powiedział, że to w sprawie domu i kazał podpisać: taki a taki skrypt dłużny podpisuję własnoręcznie — a potem „czyn“ i nazwisko.
Agafję Matwiejewnę martwiło tylko to, że tak dużo trzeba było pisać i radziła, ażeby ją zastąpił Wańka, który już „dobrze pisał“, gdyż ona mogła coś poplątać. Ale „braciszek“ stanowczo zażądał własnoręcznego pisma — napisała tedy wszystko krzywo, pochyło i wielkiemi literami. Więcej o tem mowy nie było.
Obłomow pocieszał się tem, że przecież te pieniądze pójdą na sieroty. Na drugi dzień, gdy głowa wytrzeźwiała po piciu, ze wstydem myślał o tem wszystkiem i starał się zapomnieć, unikał spotkania się z „braciszkiem“, a gdy Tarantjew o tem wspominał, groził że natychmiast opuści mieszkanie i wyjedzie na wieś.
Gdy pieniądze ze wsi nadeszły, w mieszkaniu Obłomowa zjawił się „braciszek“ i oświadczył Ilji Iljiczowi, że lżej mu będzie rozpocząć spłatę długu ratami, gdyż w ciągu trzech lat pretensja będzie pokryta, gdy tymczasem z chwilą nadejścia terminu pokrycia długu, trzeba go będzie ściągnąć sądownie, a wówczas majątek może pójść na licytację, bo Obłomow gotówki nie posiada i posiadania jej nie przewiduje.
Obłomow zrozumiał w jakie wpadł kleszcze; przysyłane mu przez Sztolca pieniądze szły na spłacanie długu, a jemu pozostawało tylko bardzo mało na przeżycie.
„Braciszek“ zamyślał w ciągu dwóch lat skończyć tę „dobrowolną umowę“, ażeby coś potem nie stanęło na przeszkodzie i dlatego Obłomow znalazł się nagle w ciężkiem położeniu finansowem.
Z początku nie bardzo to było widoczne, dzięki temu, że Obłomow nigdy nie wiedział ile ma w kieszeni pieniędzy. Tymczasem Iwan Matwieicz ożenił się, najął osobne mieszkanie i opuścił siostrę.
Gospodarski rozmach Agafji Matwiejewny zatrzymał się nagle i jesiotry, biała cielęcina, indyki poczęto widywać w kuchni Muchojarowa i na jego stole.
Tam wieczorami oświetlano pokoje, zbierała się rodzina żony, koledzy służbowi i Tarantjew. Agafja Matwiejewna i Anisja stały z otwartemi ustami, z założonemi rękami nad pustemi garnkami i patelniami.
Agafja Matwiejewna po raz pierwszy dowiedziała się, że posiada tylko dom, ogród i kurczęta, a cynamon i wanilja nie rosną w jej ogrodzie. Spostrzegła, że na targu powoli przestano jej się kłaniać, a uśmiechami poczęto obdarzać tłustą i strojnie ubraną kucharkę jej „braciszka“.
Obłomow oddał gospodyni wszystkie pieniądze, jakie mu na przeżycie pozostawił „braciszek“, a Agafja Matwiejewna po dawnemu przez kilka miesięcy mełła kawę, kupowaną pudami, tłukła cynamon, piekła cielęcinę i indyki. Robiła to do ostatniego dnia, w którym wydała ostatnie pieniądze i wtedy dopiero przyszła oświadczyć Obłomowowi, że pieniędzy już nie ma.
Obłomow trzy razy obrócił się na kanapie, usłyszawszy taką wiadomość, potem zajrzał do szufladki — lecz i tu nic nie było. Począł przypominać sobie co z niemi zrobił — i nie przypomniał. Ręką wodził po stole czy nie znajdzie czego — bodaj trochę miedziaków, potem pytał Zachara, ale ten — i we śnie nie widział. Agafja Matwiejewna poszła do „braciszka“ i naiwnie powiedziała, że w domu nie ma pieniędzy.
— A gdzież ty ze swoim wielmożą wydałaś tysiąc rubli, które mu dałem na przeżycie? — spytał. — Skąd ja wezmę dla was pieniędzy? Ty wiesz, że jestem żonaty, dwóch rodzin utrzymywać nie mogę, więc wy ze swoim „barinem“ nie bardzo sobie dogadzajcie.
— Cóż ty bracie „barinem“ kłujesz mnie w oczy? Co on ci zrobił? Nikomu źle nie czyni, mieszka spokojnie. Nie ja go tu zachęcałam do mieszkania, ale ty z Michejem Andreiczem.
Dał jej dziesięć rubli i powiedział że więcej nie ma. Potem naradziwszy się z kumem w „traktirze“, przyszli do przekonania, że opuścić siostrę i Obłomowa zupełnie nie można, że sprawa może się oprzeć o Sztolca, ten przyjdzie, rozejrzy się i może jeszcze wszystko przeinaczyć. Mogą nie zdołać ściągnąć całego długu, choć „sprawa słuszna“. Niemiec dobrze podkuty.
Iwan Matwieicz począł dodawać jeszcze po pięćdziesiąt rubli miesięcznie, z zamiarem ściągnięcia tych pieniędzy z dochodów Obłomowa w trzecim roku, a przytem wytłumaczył siostrze, a nawet zaklął się, że więcej ani grosza nie da. Obliczył i poradził jaki wikt ma zaprowadzić, ażeby zmniejszyć rozchody, jakie potrawy ma gotować, wyliczył ile może otrzymać za kurczęta, za kapustę i zdecydował, że przy takim stanie rzeczy można żyć przyśpiewując sobie.
Po raz pierwszy w życiu swojem Agafja Matwiejewna zamyśliła się nie o gospodarstwie, lecz o czemś innem, pierwszy raz zapłakała nie ze złości na Akulinę za stłuczone naczynie, nie z powodu wymyślania „braciszka“ za niedogotowaną rybę. Pierwszy raz przed jej oczyma stanęła smutna troska nie o siebie, lecz o Ilję Iljicza.
— Jakże tak nagle ten „barin“ — myślała — pocznie jadać zamiast szparagów — rzepę na maśle, zamiast kuropatwy — baraninę, zamiast pstrągów z Gatczyny, bursztynowego jesiotra — solonego sandacza, a może nawet studzieninę ze sklepiku.
Przestrach ją ogarnął. Nie chciała dłużej myśleć. Ubrała się pośpiesznie, wynajęła dorożkę i pojechała do krewnych męża — nie na Wielkanoc lub Boże Narodzenie, na wieczerzę familijną, lecz wczesnym rankiem, z wielką troską, ciężkiem słowem, z zapytaniem co robić i z zamiarem zaciągnięcia u nich pożyczki.
To zamożni ludzie, dadzą zaraz, gdy się dowiedzą że to dla Ilji Iljicza. Gdyby to dla niej — na kawę, herbatę, dzieciom na ubranie, na trzewiki lub na coś podobnego, onaby nie pomyślała nawet o tem, a to przecież dla Ilji Iljicza; trzeba kupić dla niego szparagów, kuropatwę na pieczyste, groszek francuski, który on tak lubi.
U krewnych zdziwienie wywołała jej prośba. Pieniędzy nie dostała. Powiedziano jej, że jeśli Ilja Iljicz ma jakieś złote lub srebrne rzeczy, lub futra — można na to zaciągnąć pożyczkę, gdyż nie brak takich dobroczyńców, którzy udzielą pożyczki do trzeciej części wartości, aż do chwili kiedy Obłomow otrzyma pieniądze ze wsi.
W innym czasie ta lekcja praktyczna nie zatrzymałaby się w głowie genjalnej gospodyni i w żaden sposób nie byłaby należycie zrozumiałą, ale teraz rozumem serca zrozumiała wszystko, skombinowała i — zważyła swoje perły, otrzymane niegdyś w posagu.
Ilja Iljicz, nic nie podejrzewając, pił na drugi dzień wódeczkę na bzowych listkach, zakąsił doskonałą „siomgą“, jadł na obiad ulubioną „potrochę“ i białą kuropatwę. Agafja Matwiejewna natomiast jadła z dziećmi zwykły kapuśniak i kaszę i tylko dla towarzystwa Ilji Iljicza wypiła z nim razem dwie filiżanki kawy.
Wkrótce za perłami wydobyła z kufra fermoar, potem przyszła kolej na srebro, na futro.
Przysłano nareszcie pieniądze ze wsi. Obłomow oddał jej wszystko. Agafja Matwiejewna wykupiła perły, opłaciła procenty za fermoar, srebro, futro — i znowu gotowała dla niego szparagi, kuropatwy i tylko dla pokrycia rzeczywistego stanu pijała z Obłomowym kawę. Perły wróciły do kufra.
Z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień Agafja Matwiejewna upadała na siłach, męczyła się, sprzedała szal, wysłała na sprzedaż swoją najlepszą suknię a została tylko w perkalikowej codziennej, z nagiemi łokciami. W niedzielę tylko przykrywała szyję starą, brudną chusteczką.
Oto dlaczego schudła, dlaczego oczy zapadły się i dlaczego sama przynosiła śniadanie Ilji Iljiczowi.
Umiała nawet okazać wesołą twarz, gdy się dowiadywała, że jutro będą u niego na obiedzie Tarantjew, Aleksiejew lub Iwan Gerasimowicz. Obiad bywał smaczny i dobrze podany. Agafja Matwiejewna nie robiła wstydu gospodarzowi. Wiele wzruszeń, biegania, próśb u sklepikarzy, a potem bezsennych nocy, nawet łez kosztowały ją te obiady!
Spadła ona niespodzianie w głębię codziennych trosk życia i wtedy poznała szczęśliwe i nieszczęśliwe dni. Mimo wszystko lubiła to życie, bez względu na gorycz swoich łez i trosk. Nie zmieniłaby go na dawne ciche, zanim poznała Obłomowa, kiedy z godnością gospodarowała śród skwierczących patelni i garnków, rządziła Akuliną, stróżem.
Nieraz z przestrachu drgnęła nawet, gdy pomyślała — o śmierci, chociaż śmierć byłaby końcem codziennych łez, codziennych trosk i bezsennych nocy.
Ilja Iljicz zjadł śniadanie, wysłuchał lekcji czytania Maszy po francusku, posiedział w pokoju Agafji Matwiejewny, przypatrywał się jak ona reperowała kurteczkę Waniczki, przewracając ją dziesięć razy na jedną lub na drugą stronę, a w tym samym czasie bezustannie zrywała się i biegła do kuchni popatrzyć jak się piecze barania pieczeń na obiad, czy nie czas już gotować „uchę“.
— Czego się pani tak ciągle troska? — mówił Obłomow. — Proszę dać pokój!
— Któż się będzie troskać jeśli nie ja? — odpowiedziała. — Przyszyję jeszcze dwie łateczki i pójdę zaraz gotować „uchę“. Co to za łobuz z tego Wani! Zeszłego tygodnia połatałam mu kurtkę — znowu podarł! Czego się śmiejesz — zwróciła się do siedzącego przy stole Wani — jesteś tylko w spodniach o jednej szelce! Nie poprawię ci do rana; nie będziesz mógł biegać po ulicy. Pewnie chłopaki na tobie potargali? Biłeś się z nimi — co? Przyznaj się!
— Nie, mamo. Samo się rozerwało — odpowiedział Wania.
— Pewnie — samo! Lepiej byś siedział w domu i lekcji się uczył! nie masz biegać po ulicy. Jak tylko Ilja Iljicz powie, że po francusku źle się uczysz — ja ci zdejmę buty! Z konieczności będziesz siedział nad książką.
— Niechcę się uczyć po francusku.
— Dlaczego? — spytał Obłomow.
— W języku francuskim dużo brzydkich słów.
Agafja Matwiejewna zarumieniła się, Obłomow śmiać się począł. Już przedtem musiała być między nimi mowa o „brzydkich słowach“.
— Milcz, łobuzie! — krzyknęła. — Utrzyj lepiej nos — nie widzisz czy co.
Wania wybiegł, ale nosa nie utarł.
— Proszę poczekać... Jak tylko otrzymam ze wsi pieniądze, dwie pary każę mu uszyć — wmięszał się do rozmowy Obłomow — szafirową kurtkę, a na przyszły rok mundurek, przecież pójdzie do gimnazjum...
— Jeszcze i w starem chodzić może, a pieniądze przydadzą się na gospodarstwo: zrobimy zapas słoniny, konfitur dla pana nasmażymy... Pójdę zobaczyć czy Anisja przyniosła śmietanę...
Agafja Matwiejewna wstała.
— A co dzisiaj na obiad? — spytał Obłomow.
— „Ucha“ rybna, pieczeń barania, pierogi...
Ilja Iljicz milczał.
W tej chwili przed dom zajechał powóz i poczęto kołatać do bramy. Słyszeć się dało rwanie psa na łańcuchu i ujadanie.
Obłomow poszedł do siebie. Myślał że przyszedł rzeźnik, albo ogrodnik, lub ktoś w interesie. Wizytom takim towarzyszyły zwykle prośby o pieniądze, odmowa gospodyni, groźby ze strony kupca, prośba o poczekanie ze strony gospodyni. Wkońcu następowało łajanie, trzaskanie drzwiami, gwałtowny stuk bramy, szalone szamotanie się i ujadanie psa. Wogóle były to rzeczy nieprzyjemne. Ale zatrzymał się powóz — cóżby to mogło znaczyć. Rzeźnicy i ogrodnicy powozami nie jeżdżą.
Nagle gospodyni z przestrachem wpadła do niego.
— Goście do pana! — krzyknęła.
— Kto? Tarantjew czy Aleksiejew?
— Nie, nie, ten co jadł obiad na imieniny pana.
— Sztolc? — z trwogą odezwał się Obłomow, oglądając się dokoła gdzieby się schować. — Boże! Co on powie, gdy zobaczy... Proszę powiedzieć że wyjechałem! — dodał pośpiesznie i poszedł do pokoju gospodyni.
Anisja w sam czas wyszła na spotkanie gościa. Agafja Matwiejewna zdołała jej powtórzyć rozkaz Obłomowa. Sztolc uwierzył, ale był bardzo zdziwiony jak to mogło być, ażeby Obłomowa w domu nie było.
— Proszę powiedzieć, że ja za dwie godziny wrócę i będę na obiedzie u pana — powiedział Sztolc i poszedł przejść się do pobliskiego ogrodu publicznego.
— Przyjdzie na obiad! — z przestrachem rzekła Anisja.
— Przyjdzie na obiad! — nie bez wzruszenia powtórzyła Agafja Matwiejewna Obłomowowi.
— Trzeba dziś przygotować inny obiad! — zdecydował, po krótkiem milczeniu.
Agafja Matwiejewna zwróciła na niego spojrzenie pełne lęku. Miała w swojej kasie tylko pół rubla, a do pierwszego, kiedy „braciszek“ wypłacał jej pieniądze było jeszcze dziesięć dni. Kredytować nikt nie chciał.
— Nie zdążymy Ilja Iljicz — zauważyła nieśmiało. — Zje co jest...
— Nie będzie jeść tego Agafjo Matwiejewna. „Uchy“ cierpieć nie może, nawet ze sterlą nie jada, baraniny także do ust nie weźmie...
— Ozór można kupić w masarni! — zawołała jakby w natchnieniu — stąd niedaleko.
— To bardzo dobrze... można... Niech pani jeszcze każe kupić jarzyny... młodej fasolki...
— Fasolka osiem grzywien funt... — kręciło się jej na języku, ale nie powiedziała nic.
— Dobrze... zrobię... — ale była zdecydowaną zastąpić fasolkę kapustą.
— Proszę kazać kupić funt sera szwajcarskiego! — mówił dalej Obłomow, nie wiedząc o stanie kasy Agafji Matwiejewny — a więcej nic. Przeproszę go... powiem, że nie spodziewałem się... Gdyby można buljon jakiś...
Gospodyni już miała odejść.
— A wino? — nagle przypomniał Obłomow.
Agafja Matwiejewna odpowiedziała na to nowem przerażeniem.
— Trzeba posłać po Lafitte — zakończył spokojnie Ilja Iljicz.




VI.

Po dwóch godzinach wrócił Sztolc.
— Co się z tobą dzieje! — zawołał — tak zmieniłeś się, osunąłeś się, blady jesteś! Czyś nie chory?
— Źle z mojem zdrowiem, Andrzeju! — odpowiadał Obłomow, obejmując kolegę. — Lewa noga drętwieje zupełnie.
— Jakże tu obrzydliwie u ciebie! — zawołał Sztolc, oglądając się dokoła. — Czemu nie porzucisz już tego szlafroka? Spójrz — on cały w łatach!
— Przyzwyczajenie, Andrzeju — żal się rozstać!
— A kołdra, a firanki... — zaczął znowu — czy to także przyzwyczajenie? Szkoda rozstać się z temi szmatkami? Zmiłuj się, czy ty możesz sypiać na tem łóżku? Co się z tobą dzieje?
Sztolc pilnie wpatrzył się w Obłomowa, potem znowu spojrzenie zwrócił na pościel, na firanki.
— Nie — odpowiedział Ilja Iljicz. — Ty wiesz, ja zawsze nie bardzo dbałem o swój pokój... Siądźmy lepiej do obiadu. Hej, Zachar! Nakrywaj prędzej! Na długo przyjechałeś? Skąd?
— Zgadnij czem jestem i skąd przyjeżdżam? — rzekł Sztolc. — Do ciebie tutaj nie dochodzą wiadomości z żyjącego świata.
Obłomow z ciekawością wpatrywał się w niego i czekał co powie.
— Co się dzieje z Olgą? — spytał.
— Nie zapomniałeś! A ja myślałem, żeś zapomniał.
— Nie, Andrzeju! Czyż ją można zapomnieć? — Byłoby to wszystko jedno, co zapomnieć, że żyłem kiedyś, że przez chwilkę byłem w raju... A teraz, co!
Obłomow westchnął.
— Gdzież ona?
— Na wsi, u siebie... gospodaruje.
— Z ciotką? — pytał dalej.
— I z mężem.
— Więc wyszła zamąż? — szeroko otworzywszy oczy, zawołał Obłomow.
— Przestraszyłeś się? Wspomnienie jakieś? — cicho, z uczuciem serdeczności zapytał Sztolc.
— Ach, nie! Bóg z tobą! — usprawiedliwiał się Obłomow, odzyskując równowagę. — Nie przestraszyłem się, alem się zdziwił. Niewiem dlaczego przeraziła mnie ta wiadomość. Czy też szczęśliwa? — powiedz mi na miły Bóg. Czuję, że zdjąłeś ze mnie wielki ciężar! Chociaż zapewniałeś, że mi przebaczyła, ale wiesz... nie miałem spokoju! Coś mnie ciągle męczyło... Kochany Andrzeju, jak ja wdzięczny jestem tobie!
Obłomow tak się cieszył serdecznie, tak się ruszał, że prawie podskakiwał na kanapie. Sztolc przypatrywał mu się ze wzruszeniem i przyjemnością.
— Jakiś ty dobry, Iljusza! Serce twoje było jej godne — rzekł. — Ja wszystko jej powtórzę.
— Nie, nie, nic nie mów! Ona gotowa źle wytłumaczyć sobie moją radość z powodu jej zamążpójścia.
— A radość czyż nie jest uczuciem szlachetnem, jeśli pozbawiona egoizmu? Przecież cieszy ciebie tylko jej szczęście.
— Prawda, prawda! — przerwał Obłomow. — Bóg wie, co gadam... Któż jest tym szczęśliwym? — pytał.
— Kto? — powtórzył Sztolc. — Jakiś ty niedomyślny, Iljusza.
Obłomow nagle nieruchomy wzrok zatrzymał na twarzy przyjaciela. Zdawało się, że twarz skamieniała na chwilę, rumieniec z niej uciekł.
— Ty... ty może?
— Znowu przelękłeś się! Więc cóż? — rzekł, zaśmiawszy się Sztolc.
— Nie żartuj Andrzeju! Powiedz prawdę! — ze wzruszeniem pytał Obłomow.
— Jak Boga kocham nie żartuję! Drugi już rok Olga jest moją żoną!
Powoli przerażenie znikało z twarzy Obłomowa, a na jego miejsce osiadało spokojne zamyślenie. Nie podnosił jeszcze oczu, ale po chwili zamyślenie przemieniało się w cichą i głęboką radość, a gdy powoli zatrzymał na Sztolcu spojrzenie, w spojrzeniu tem błyszczały radość i łzy.
— Kochany Andrzej! — zawołał Obłomow, obejmując go. — Miła Olga... Siergiejewna — dodał, wstrzymując swój zachwyt — was sam Pan Bóg błogosławił! Boże mój! Jakże jestem szczęśliwy! Powiedz jej...
— Powiem, że innego Obłomowa nie znam! — przerwał mu wzruszony Sztolc.
— Nie, powiedz... przypomnij, że spotkałem ją tylko dlatego, ażeby ją na drogę wyprowadzić, że błogosławię to spotkanie i ją błogosławię na nowe życie! Gdyby inny — rzekł przerażony, — a teraz — dodał wesoło — ja nie wstydzę się mojej roli, nie robię sobie wyrzutów. Z duszy spadł mi ciężar... Tam jasno — i jestem szczęśliwy! Boże! Dzięki ci składam!
Znowu ledwie nie skakał na kanapie ze wzruszenia. W oczach błyszczały mu łzy radości.
— Zachar! Szampan do obiadu! — krzyknął, zapomniawszy, że nie ma ani grosza w kieszeni.
— Wszystko opowiem Oldze, wszystko! — mówił Sztolc. — Niedaremnie ona zapomnieć ciebie nie może. Nie! Ty wart byłeś jej serca — serce twoje głębokie jak studnia.
Z przedpokoju wysunęła się głowa Zachara.
— Czego chcesz? — niecierpliwie zapytał Obłomow.
— Proszę tutaj! — rzekł Zachar, kiwając głową do Obłomowa.
— Czego?
— Proszę dać pieniędzy! — szepnął Zachar.
Obłomow zamilkł nagle.
— Nie trzeba — rzekł cicho przez drzwi. — Powiedz, że zapomniałeś... Ruszaj! ale nie — poczekaj! Chodź tu! — zawołał głośno. — Wiesz ty, Zachar, jaka jest nowina? Powinszuj! Andrzej Iwanycz ożenił się!
— Ach, batiuszka! Pozwolił Bóg doczekać się takiej radości! Winszuję batiuszka Andrzej Iwanycz! Niech Bóg pozwoli panu żyć długie lata i dziatek doczekać! O, Boże mój! Jakaż to radość!
Zachar kłaniał się, uśmiechał, sapał. Sztolc wyjął jakiś papierek i podał mu.
— Weź to sobie i kup surdut — powiedział — spojrzno na siebie, wyglądasz na żebraka!
— Z kim batiuszka? — pytał Zachar, chwytając rękę Sztolca.
— Z Olgą Siergiejewną, pamiętasz? — pytał Obłomow.
— Z panienką Iljińską? Boże! Jaka ładna panienka! Słusznie łajał mnie wtedy Ilja Iljicz, starego psa! Grzeszyłem, winien jestem — wszystko na Ilję Iljicza gadałem. A wtenczas ja ludziom Iljińskich rozpowiadałem, a nie Nikita! I wyszła nieprawda! Ach, Boże mój! Ach Boże! — powtarzał Zachar odchodząc.
— Olga zaprasza ciebie na wieś w gościnę do siebie. Miłość twoja już ostygła, zazdrościć nie będziesz. Jedźmy!
Obłomow westchnął.
— Nie, Andrzeju! Ani miłości, ani zazdrości nie lękam się, a jednak nie pojadę do was.
— Czegoż się boisz?
— Boję się własnej zawiści. Wasze szczęście będzie dla mnie zwierciadłem, w którem będę zawsze oglądał własną gorzką dolę i zmarnowane życie. Inaczej żyć ja już nie potrafię, nie mogę.
— Daj pokój Iljusza. Mimowoli zaczniesz żyć, gdy ujrzysz, że inni żyją koło ciebie. Będziesz robić rachunki, gospodarować, czytać, słuchać muzyki. Jak się teraz jej głos wyrobił! Pamiętasz Casta diva?
Obłomow ręką dawał znak, ażeby nie wspominał.
— A więc jedziemy! — nalegał Sztolc. — Jest to jej wola, ona nie ustąpi. Ja się zmęczę, ale ona — nie. To taki ogień, takie życie, że nieraz i mnie się dostanie! Znowu zaszumi w duszy twojej przeszłość. Przypomnisz sobie park, bez — i rozruszasz się powoli.
— Nie, Andrzeju, nie. Nie przypominaj, nie poruszaj przeszłości, na miłość Boga! — prosił go poważnie Obłomow. — Wspomnienia, to największa poezja, jeśli żywego dotykają szczęścia — ale ból piekący, kiedy dotykają zaskorupiałej rany... Mówmy o czem innem. Otóż właśnie — nie podziękowałem ci jeszcze za kłopoty, co do moich spraw wiejskich. Mój przyjacielu! Nie mogę, nie mam sił na dziękowanie. Szukaj nagrody we własnem szczęściu, własnem sercu, w Oldze... Siergiejewnie, a ja... ja... nie mogę! Przebacz, że sam dotychczas nie zastąpiłem ciebie w kłopotach. Wkrótce wiosna będzie, ja wyjadę z pewnością do Obłomówki.
— A wiesz, co się dzieje w Obłomówce? Nie poznałbyś jej! — mówił Sztolc. — Nie pisuję do ciebie dlatego, bo nie odpowiadasz na listy. Most zbudowany, budowa domu przeszłego lata wyprowadzona pod dach. Tylko już o wewnętrznem urządzeniu sam pomyśl. Gospodarstwo prowadzi nowy rządca, człowiek pewny. Czy widziałeś rozchody w raportach?
Obłomow milczał.
— Nie czytałeś ich, prawda? — pytał Sztolc, patrząc na niego. — Gdzież one?
— Poczekaj, po obiedzie poszukam... Trzeba zapytać Zachara.
— Ach, Ilja, Ilja! Niewiadomo, śmiać się, czy płakać!
— Po obiedzie poszukamy. Dają obiad!
Sztolc zmarszczył się, siadając do stołu. Przypomniał sobie imieniny Obłomowa: ostrygi, ananasy, dubelty, a teraz widział pusty stół, naczynie na oliwę i na ocet bez korków, i przykryciem były papierowe zwitki; na talerzu leżały kawałki czarnego chleba, widelce miały złamany trzonek. Obłomowowi podano „uchę“, a Sztolcowi zupę, zasypaną krupkami i gotowanego kurczaka; potem podano twardy ozór, wkońcu baraninę. Przyniesiono wino. Sztolc nalał pół szklanki, popróbował i postawił na stole. Ilja Iljicz wypił dwa kieliszki wódki na bzowych liściach jeden po drugim i łakomie począł jeść baraninę.
— Wino bardzo kiepskie! — zauważył Sztolc.
— Wybacz... nie było czasu pójść na tamtą stronę — usprawiedliwiał się Obłomow. — Może chcesz wódeczki? Doskonała! Spróbuj Andrzeju!
Ilja Iljicz nalał jeszcze kieliszek i wypił.
Sztolc ze zdumieniem spojrzał na niego, ale milczał.
— Agafja Matwiejewna sama ją preparuje. Dobra kobieta! — mówił Obłomow, trochę już wódką zatumaniony. — Niewiem, doprawdy, jakbym potrafił obejść się bez niej na wsi. Takiej drugiej gospodyni trudno znaleźć!
Sztolc słuchał, brwi trochę ściągnąwszy.
— Myślisz, że to wszystko przygotowała? Anisja — co? Nie — ciągnął Obłomow — Anisja kurcząt dogląda, plewi kapustę w ogrodzie, podłogę zmywa, a wszystko robi Agafja Matwiejewna.
Sztolc nie jadł ani baraniny, ani pierogów i tylko przypatrywał się jak Obłomow zmiatał wszystko z apetytem.
— Teraz już nie ujrzysz na mnie koszuli na wywrót — ciągnął dalej Obłomow — ogryzając kostkę; ona wszystko opatrzy, wszystkiego dojrzy, niema ani jednej dziurawej skarpetki! Wszystko robi sama. A jak kawę gotuje! Ja cię poczęstuję po obiedzie.
Sztolc słuchał milcząc, z zakłopotaną twarzą.
— Teraz brat wyniósł się stąd — żeni się, więc i gospodarstwo, wiesz, już nie jest tak wielkie, jak przedtem. Dawniej, bywało, wszystko u niej paliło się w ręku. Od rana do wieczora biegała — na targ, do magazynów... Powiem ci — mówił Obłomow, ledwie obracając językiem — daj mnie jakie dwa — trzy tysiące, to ja ciebie nie baraniną będę przyjmować, całego jesiotra na stole przed tobą położę, pstrągi, filety pierwszego gatunku. A Agafja Matwiejewna i bez kucharza cuda umie tworzyć — tak!
Obłomow wypił jeszcze kieliszek.
— Wypij Andrzeju! Proszę cię, wypij! Doskonała wódka — zachęcał Ilja Iljicz. — Olga Siergiejewna takiej nie potrafi zrobić! — mówił niepewnym językiem. — Ona zaśpiewa Casta diva — a wódki nie potrafi zrobić. I „piroga“ z grzybami i kurczętami nie upiecze. Takie „pirogi“ tylko tutaj i w Obłomówce piekli. I to jest dobre, że nie kucharz gotuje. Ten Bóg wie jakiemi rękoma „pirog“ zawija, a Agafja Matwiejewna chodząca czystość!
Sztolc słuchał pilnie, nadstawiwszy uszu.
— A ręce miała białe — mówił dalej Obłomow, zatumaniony trochę gorzałką. — Nie grzech pocałować nawet! Teraz zgrubiały trochę, bo sama wszystko robi! Nawet koszule moje sama krochmali! — prawie ze łzami mówił Obłomow wzruszony. — Jak mi Bóg miły, sam widziałem. Dobra kobieta ta Agafja Matwiejewna! Ach, Andrzeju! Przyjeżdżajcie tu z Olgą Siergiejewną, najmijcie „daczę“ w sąsiedztwie, ach wtenczas byśmy zażyli! W lasku pijalibyśmy herbatę w czasie Iljinskiego jarmarku, chadzalibyśmy do Prochowni, a za nami „wózek“ z prowjantami, z samowarem... Tam na trawie, na rozścielonym dywanie rozłożylibyśmy się. Agafja Matwiejewna nauczyłaby Olgę gospodarować. Teraz to tylko źle, że brat jej inne ma mieszkanie, a gdyby „nam“ dano trzy — cztery tysiące, jabym ci takich indyków nahodował...
— Przecież ty otrzymujesz ode mnie pięć tysięcy! — przerwał Sztolc — cóż ty z nimi robisz?
— A dług? — wyrwało się Obłomowowi.
Sztolc porwał się z miejsca.
— Dług? — powtórzył, — jaki dług?
Patrzył na Obłomowa jak groźny nauczyciel na ukrywającego coś ucznia.
Ilja Iljicz nagle zamilkł. Sztolc przysiadł się do niego na kanapę.
— Komu jesteś winien?
Obłomow wytrzeźwiał trochę i opamiętał się.
— Nikomu... skłamałem...
— Nie, ty teraz właśnie kłamiesz, ale nie gładko. Co się z tobą dzieje, Ilja? Więc to jest ta baranina, to kwaśne wino! Ty nie masz pieniędzy. Cóż z nimi robisz?
— Rzeczywiście... winien jestem trochę gospodyni za produkty — rzekł.
— Za baraninę i za ozór! Ilja! Mów co się stało? Co to za historja: brat wyniósł się, gospodarstwo poszło źle. Coś w tem jest złego. Ileś winien?
— Dziesięć tysięcy gospodyni na skrypt dłużny — wyszeptał ledwie.
Sztolc zerwał się i usiadł znowu.
— Dziesięć tysięcy! Gospodyni! Za produkty! — powtarzał przerażony.
— Tak, wiele braliśmy... żyłem szeroko... Pamiętasz ananasy, morele... i dług się zaciągnął. Ale co o tem mówić!
Sztolc nie odpowiedział. Myślał tylko: brat opuścił, gospodarstwo poszło źle — i rzeczywiście: wszędzie goło, ubogo, brudno. Cóż to za kobieta ta gospodyni? Obłomow ją chwali, ona pielęgnuje go. Ilja Iljicz mówi o niej z zapałem.
Nagle twarz Sztolca zmieniła się: stanęła przed nim prawda. Chłód jakiś powiał od niego.
— Ilja! — pytał Obłomowa — czem jest ta kobieta dla ciebie!
Ilja Iljicz oparł się na stole i zadrzemał.
— Ta kobieta rabuje go — myślał — ciągnie z niego wszystko! Codzienna historja! A ja do tej pory nie domyślałem się.
Sztolc powstał i szybko otworzył drzwi do gospodyni. Agafja Matwiejewna ujrzawszy go, z przestrachu upuściła łyżeczkę, którą mieszała kawę.
— Chciałbym z panią pomówić! — rzekł grzecznie.
— Proszę do pokoju bawialnego — odpowiedziała bojaźliwie.
Zarzuciwszy chusteczkę na szyję, poszła za nim. Usiadła na rąbku kanapy i milczała. Szalu nie miała już na ramionach jak ongi i ręce chowała pod chustkę.
— Czy Ilja Iljicz dał pani skrypt dłużny? — zapytał.
— Nie — odpowiedziała z tępem zdziwieniem. — Ilja Iljicz żadnego skryptu dłużnego mnie nie dawał.
— Jakto — żadnego?
— Ja żadnego takiego dokumentu nie widziałam! — twierdziła stanowczo.
— Skrypt dłużny! — powtórzył Sztolc.
Agafja Matwiejewna pomyślała trochę.
— Dobrze byłoby, gdyby pan pogadał z bratem. Ja żadnego skryptu nie widziałam.
— Czy ona głupia, czy oszustka? — pomyślał Sztolc.
— Ale Ilja Iljicz winien coś pani?
Spojrzała na niego tępym wzrokiem, potem po twarzy jej prześlizgnęła się myśl jakaś, coś podobnego do przestrachu. Przypomniała sobie, że zastawiła perły, srebro, ubranie i zdało się jej, że Sztolc o tem mówi. Nie mogła tylko zrozumieć w jaki sposób dowiedziano się, gdyż o tej tajemnicy nie powiedziała nietylko Obłomowi, ale nawet przed Anisją nie przyznała się, przed którą z każdej kopiejki się spowiadała.
— Ileż Ilja Iljicz winien pani? — dopytywał się Sztolc niecierpliwie.
— Nic nie winien, ani kopiejki!
— Ukrywa chyba przede mną — myślał — albo wstydzi się chciwa baba — wyzyskiwaczka! Ale dojdę do końca!
— A dziesięć tysięcy? — spytał.
— Jakie dziesięć tysięcy? — powtórzyła przestraszona i zdziwiona.
— Według skryptu dłużnego. Ilja Iljicz winien pani dziesięć tysięcy rubli — tak czy nie?
— Nie, mnie nie winien — mówiła swoje Agafja Matwiejewna. — W poście był winien rzeźnikowi dwanaście i pół rubla, ale to już przed trzema tygodniami zapłacono; za śmietankę mleczarce — także zapłacono. Więcej Ilja Iljicz nikomu nie był winien.
— A dokumentu pani u siebie nie ma żadnego?
Agafja Matwiejewna znowu tępo spojrzała na niego.
— Dobrzeby było, ażeby pan z bratem o tem pomówił — odpowiedziała — on mieszka poza drogą, w domu Zamykałowa, tuż zaraz... Piwnica obok domu...
— Przepraszam, ja chcę z panią o tem mówić — rzekł stanowczo. — Ilja Iljicz powiada, że dłużny dziesięć tysięcy pani, a nie bratu.
— Mnie nic nie winien... A że zastawiałam perły, srebro, futro — robiłam to dla własnej potrzeby. Dla Maszy i dla siebie kupiłam trzewiki, dla Waniuszy na koszulę nabrałam, płaciłam za jarzyny. Dla Ilji Iljicza nie wydałam ani kopiejki.
Sztolc patrzył na nią, słuchał i starał się treść słów odgadnąć. Zdaje się, że on jeden był najbliższy odgadnięcia tajemnicy Agafji Matwiejewny. Spojrzenie lekceważenia, pogardy prawie, jakiem na nią z początku patrzył, powoli przybierało charakter zaciekawienia, a nawet współczucia.
W zastawieniu pereł, srebra Sztolc odgadywał smutną tajemnicę ofiary, tylko nie był pewny, czy te ofiary płynęły z prawdziwej życzliwości, czy też obliczone były na nadzieję sowitego pokrycia w przyszłości.
Nie wiedział, czy się ma smucić, czy cieszyć z tego. Okazało się ostatecznie, że Obłomow nic nie był jej winien, że dług jest jakimś figlem oszukańczym, ale odkrywała się także inna strona tej całej sprawy: co mogło oznaczać owo zastawienie pereł i srebra?
— Zatem, pani nie ma żadnej pretensji do Ilji Iljicza? — spytał.
— Proszę z bratem pomówić — odpowiedziała obojętnym głosem.
— Ale pani powiada, że Ilja Iljicz nic pani nie winien?
— Ani kopiejki! jak Boga kocham, prawda — rzekła patrząc na niego i żegnając się.
— Czy pani może stwierdzić to przy świadkach?
— Przy wszystkich, choćby na spowiedzi! A żem zastawiła perły i srebro — to na własne potrzeby.
— Bardzo pięknie! — przerwał Sztolc. — Jutro przyjadę do pani z dwoma moimi świadkami i pani nie zawaha się wobec nich powtórzyć to samo.
— Lepiej byłoby, ażeby pan z bratem o tem pomówił — rzekła. — Ja ubrana jestem nie tak... zawsze w kuchni... Nie dobrze jak obcy ludzie zobaczą mnie tak, Bóg wie co gadać będą...
— Nic to nie znaczy. Z bratem pani ja jutro się zobaczę po podpisaniu przez panią dokumentu...
— Odzwyczaiłam się zupełnie od pisania...
— Nie wiele trzeba będzie pisać... parę wierszy tylko.
— Proszę mię od tego zwolnić... lepiej niech Waniusza — on dobrze pisze.
— Niech pani nie odmawia — nalegał Sztolc. — Jeśli pani nie podpisze zeznania, to będzie to oznaczać, że Ilja Iljicz winien pani dziesięć tysięcy.
— Nie, nic nie winien, ani kopiejki! — rzekła stanowczo. — Klnę się Bogiem!
— W takim razie powinna pani podpisać zeznanie. Zatem, dowidzenia, do jutra.
— Jutro możeby lepiej z bratem... — mówiła, odprowadzając go. — Tu zaraz, narożny dom, przez ulicę.
— Ja tylko proszę panią do mego przybycia nic bratu nie mówić. Inaczej Ilji Iljiczowi będzie bardzo przykro.
— W takim razie nic mu nie powiem.




VII.

Nazajutrz Agafja Matwiejewna wydała Sztolcowi poświadczenie, że nie ma żadnej pieniężnej pretensji do Ilji Iljicza. Z tem poświadczeniem Sztolc nagle zjawił się przed „braciszkiem“.
Zjawienie się to jak piorun podziałało na Iwana Matwieicza. Zmieszany wyjął dokument i drżącym średnim palcem prawej ręki, paznogciem, zwróconym wdół, wskazał podpis Obłomowa, poświadczony przez notarjusza.
— Takie prawo... — zauważył. — Ja nie jestem w tem interesowany i tylko pilnuję spraw mojej siostry; jakie pieniądze brał Ilja Iljicz — niewiem.
— Na tem nie zakończy się nasza sprawa — rzekł Sztolc na odjezdnem.
— Sprawa słuszna... — rzekł Iwan Matwieicz, chowając ręce w rękawy — ja nie jestem w tem interesowany...
Na drugi dzień, ledwie Iwan Matwieicz wszedł do biura, zjawił się woźny od jenerała z rozkazem natychmiastowego stawienia się.
— Do jenerała! — z przestrachem powtórzyli wszyscy współtowarzysze w biurze. — Dlaczego? Poco? Czy żadnej sprawy nie kazał wziąść? jaką? Prędzej! Prędzej! Zszywać fascykuły... uzupełnić protokół... Co to takiego?
Wieczorem Iwan Matwieicz przyszedł od „traktiru“ bardzo zgryziony. Tarantjew dawno już czekał na niego.
— Cóż tam kumie? — spytał wchodzącego.
— Co? — powtórzył zimnym głosem Iwan Matwieicz. — A ty jak myślisz — co?
— Wyłajali pewnie?
— Wyłajali! — przedrzeźniał Iwan Matwieicz. — Wolałbym, ażeby nawet porządnie obili! Ale i ty dobry sobie jesteś! — zwrócił się z wymówką — nie powiedziałeś co to za ptaszek ten Niemiec.
— Powiedziałem ci przecież, że dobra sztuka.
— Co to — dobra sztuka! Widywałem ja takich! Dlaczego nie powiedziałeś mi, że on ma plecy za sobą! On jest w przyjaźni z jenerałem, jeden do drugiego „ty“ mówią, jak ja z tobą. Pocóż ja byłbym się zaczepiał z takim...
— Ale przecież to sprawa słuszna... — zauważył Tarantjew.
— Słuszna! — przedrzeźniał go znowu Muchojarow. — Pójdź, powiedz tam... język ci do krtani przyschnie! Wiesz co mi jenerał powiedział?
— Co? — z ciekawością pytał Tarantjew.
— Czy to prawda, że pan z jakimś łajdakiem napoiliście „obywatela“ Obłomowa do nieprzytomności i zmusiliście go do podpisania skryptu dłużnego na imię siostry pańskiej?
— Czy tak powiedział — z łajdakiem? — dopytywał się Tarantjew.
— Tak właśnie powiedział.
— Któżby to był ten „łajdak“? — dopytywał się Tarantjew.
Kum spojrzał na niego.
— Co? Niby nie domyślasz się? — pytał złośliwie. — Może to ty.
— A mnie poco tam przyplątali?
— Podziękuj Niemcowi i swemu krajanowi. Niemiec wszystko wywąchał, wypytał.
— Tybyś kumie na kogo innego wskazał, a o mnie powiedział, że nie byłem tam.
— Ta—a—ak! Cóż ty święty jesteś i nietykalny!
— Cożeś ty odpowiedział, gdy jenerał pytał: „czy to prawda, że ty z jakimś łajdakiem...“ Tu możnaby się było i wyłgać.
— Wyłgać się? Aha, spróbuj tylko! Oczy ma takie zielone. Wysilałem się, wysilałem się, chciałem powiedzieć: „nieprawda Ekscelencjo, to obmowa, żadnego Obłomowa nie znam, wszystko Tarantjew...“, ale z języka ani słówko spaść nie mogło, tylko do nóg mu upadłem...
— Cóż oni, sprawę chcą rozpocząć czy co? — głucho zapytał Tarantjew. — Ja nie jestem w tem interesowany, tylko ty kumie...
— Ty nie jesteś w tem interesowany! Nie kumie, jeżeli na stryczek, toś ty powinien pójść pierwszy. Kto Obłomowa zachęcał do picia? Kto wstydził go, kto groził?
— Tyś mnie sam uczył — bronił się Tarantjew.
— A ty dziecko jesteś czy co, abyś mówił: nic nie wiem, nic nie rozumiem.
— To nieuczciwie z twojej strony kumie... Tobie wszystko przypadło, a ja dostałem tylko trzysta rubli...
— Cóż to? Mam całą winę na siebie przyjąć? Zręczny jesteś chłop! Nie, kumie, to ja nic nie wiem — mówił Iwan Matwieicz, — mnie tylko siostra prosiła, jako kobieta nieznająca się na rzeczy, abym zaświadczył skrypt u notarjusza — oto wszystko. Ty i Zatiortyj byliście świadkami tego wszystkiego, wy i odpowiadać powinni.
— Powinieneś siostrę dobrze wziąć w ręce, jak ona śmiała występować przeciwko bratu? — mówił Tarantjew.
— Siostra głupia, nic się z nią nie dogadasz.
— Cóż ona?
— Płacze, i swoje powtarza: „nic mnie nie winien Ilja Iljicz — i tyle. Pieniędzy mu żadnych nie pożyczałam“.
— Ty masz także skrypt i na nią. Nic nie stracisz.
Muchojarow wyjął z kieszeni skrypt dłużny siostry, porwał na kawałki i podał Tarantjewowi.
— Masz, weź, podaruję go ci! chcesz? — mówił. — Co ja od niej wezmę? Dom z ogrodem czy co. Za niego i tysiąc rubli nikt nie da... cały się wali. A zresztą? Chrześcijaninem przecież jestem, nie wygonię jej na żebraczy chleb z dziećmi!
— Zatem, rozpocznie się sprawa... — zaczął Tarantjew trwożliwie. — Trzeba się wyplątać najtaniej! Ty kumie wyciągnij mnie z biedy...
— Jaka sprawa? Żadnej sprawy nie będzie! Jenerał groził wysłać z miasta, ale Niemiec wyprosił, nie chce wstydu dla Obłomowa.
— Co mówisz kumie! Teraz jakby góra z pleców spadła! Wypijmy! — zawołał uradowany Tarantjew.
— Wypić? Za czyje pieniądze? Za twoje chyba?
— A za twoje nie? Dziś pewnie jakich siedem rubli schowałeś!
— Co—o—o? Trzeba się pożegnać z dochodami! Nie mówiłem ci co jenerał powiedział?
— A co? — nagle strwożony znowu zapytał Tarantjew.
— Kazał się podać do dymisji!
— Co tobie kumie! — krzyknął prawie, oczy wytrzeszczywszy na Muchojarowa przelękniony Tarantjew. — No, teraz — zakończył z furją — wyłaję ziemlaka, jak się patrzy.
— Tybyś tylko łajał! — zauważył Iwan Matwieicz.
— Nie, wyłaję, chcesz czy nie chcesz! A zresztą, poczekam... Oto co wymyśliłem, posłuchaj kumie!
— Cóż jeszcze? — spytał zamyślony Iwan Matwieicz.
— Można jeszcze dobrą sprawę ubić! Szkoda tylko że tam nie mieszkasz.
— A co?
— Co! — rzekł, patrząc na Iwana Matwieicza. — Śledzić pilnie Obłomowa i siostrę, jakie to oni tam „pirogi“ pieką i tego... świadków! Tu już i Niemiec nic nie pomoże. A ty teraz wolny kozak! Wytoczysz sprawę — a sprawa słuszna! Nie bój się! Niemiec nawet stchórzy — będzie szukać zgody.
— Rzeczywiście, można coś zrobić! — odpowiedział Muchojarow zamyślony. — Ty nie jesteś głupi na pomysły, tylko do roboty nie nadajesz się, i Zatiortyj także. Znajdę ja kogoś! — mówił ożywiając się. — Poczekaj! Ja im dam! Ja kucharkę swoją poślę do kuchni siostry, ona się zaprzyjaźni z Anisją, dowie się o wszystkiem, a potem... Wypijmy kumie!
— Wypijmy, kumie — powtórzył Tarantjew. — A potem dopiero wyłaję „ziemlaka“.
Sztolc próbował zabrać Obłomowa z tej nory, ale Ilja Iljicz prosił, aby zostawił go jeszcze miesiąc, prosił tak bardzo, że Sztolc ulitował się nad nim. Ten miesiąc potrzebny mu był, ażeby pokończyć swoje rachunki, odstąpić komuś mieszkanie i tak uporządkować sprawy w Petersburgu, ażeby więcej nie wracać. Trzeba było także zakupić wszystko dla wyekwipowania domu na wsi, chciał wreszcie wyszukać sobie jakąś zręczną ochmistrzynię, w rodzaju Agafji Matwiejewny. Myślał, że może uda mu się ją namówić by sprzedała dom i zamieszkała stale na wsi, na stanowisku godnem jej talentu, do kierowania wielkiem i urozmaiconem gospodarstwem.
— A propos gospodyni — spytał go Sztolc — chciałbym wiedzieć jakie ciebie stosunki z nią wiążą.
Obłomow nagle poczerwieniał.
— Co ty przez to rozumiesz? — spytał pośpiesznie.
— Sam bardzo dobrze wiesz o co chodzi — zauważył Sztolc. — Inaczej nie potrzebowałbyś czerwienić się. Słuchaj Ilja, jeśli ostrzeżenie moje przydać się naco może, to ja w imię starej naszej przyjaźni proszę cię — bądź ostrożny.
— Czegóż się mam wystrzegać, zmiłuj się! — bronił się Obłomow.
— Mówiłeś o niej z takim zapałem, iż zaczynam myśleć, że ty...
— Kocham ją czy co? — chciałeś powiedzieć. — Dajże mi pokój! — przerwał Obłomow, zaśmiawszy się wymuszonym śmiechem.
— Jeśli tu niema żadnego moralnego obowiązku — tem gorzej...
— Andrzeju! Czy znałeś mnie kiedy jako człowieka rozwiązłego?
— Dlaczegożeś poczerwieniał?
— Dlatego, żeś mógł przypuścić coś złego.
Sztolc z niedowierzaniem głową pokręcił.
— Pilnuj się Ilja, nie wpadnij w łapkę! Prosta baba, życie śród brudu, przygniatająca atmosfera tępości umysłowej... fe!
Obłomow milczał.
— No, bądź zdrów! — zakończył Sztolc. — Powiem Oldze, że latem powitamy cię jeśli nie w naszym domu, to w Obłomówce. Pamiętaj — Olga na obietnicach nie poprzestanie!
— Stanowczo, stanowczo przyjadę! — zapewniał Obłomow. — Dodaj, że jeśli ona pozwoli, całą zimę spędzę u was.
— Bardzobyś ją ucieszył.
Sztolc tego samego dnia wyjechał, a wieczorem zjawił się u Obłomowa Tarantjew. Nie wytrzymał, ażeby go nie wyłajać za kuma. Nie wziął w rachubę jednego, że Obłomow w towarzystwie Iljinskich odzwyczaił się od stosunku z tego rodzaju ludźmi, że apatja i pobłażliwość dla szorstkości Tarantjewa zmieniły się w obrzydzenie. Dało się to spostrzec już dawno, od tej chwili kiedy Obłomow zamieszkał na letnisku, ale od tego czasu Tarantjew rzadko odwiedzał Ilję Iljicza, a znajdował się zwykłe w towarzystwie innych, tak, że nie mógł się popisywać swojem grubjaństwem.
— Jak się masz, ziemlaku! — rzekł Tarantjew wchodząc i nie podając ręki.
— Jak się masz! — odpowiedział Obłomow, patrząc w okno.
— Pożegnałeś już swego dobrodzieja?
— Pożegnałem — i cóż?
— Ładny dobrodziej! — zauważył Tarantjew złośliwie.
— A tobie nie podoba się?
— Tak. Jabym go powiesił! — z nienawiścią, chrypiącym głosem wymówił Tarantjew.
— Ta—a—ak?
— I ciebie z nim razem, na jednem drzewie.
— Zaco?
— Zachowuj się uczciwie! Jeśliś winien — płać, a nie wykręcaj się! Cożeś ty teraz narobił?
— Słuchaj Michej Andreicz, uwolnij mię od swoich uwag. Długo, dzięki memu lenistwu i wyrozumiałości słuchałem ciebie. Myślałem że masz bodaj kroplę sumienia. Ty z tym frantem chcieliście mnie oszukać. Który z was gorszy — nie wiem, ale obydwaj jesteście dla mnie wstrętni. Przyjaciel wyplątał mnie z tej głupiej sprawy...
— Ładny przyjaciel! Słyszałem że i narzeczoną twoją odmówił. Dobrodziej, niema co mówić. Ej, bracie, głupiec z ciebie wielki!
— Proszę cię zostaw te czułości — hamował go Obłomow.
— Nie, nie przestanę! Nie chciałeś mnie słuchać, niewdzięczny jesteś! Ja to przecież umieściłem ciebie tutaj, znalazłem ci kobietę — skarb prawdziwy. Spokój, wygodę wszelką ci ułatwiłem, wyświadczyłem ci dobrodziejstwo, a ty mordę swoją odwróciłeś ode mnie. Znalazłeś dobrodzieja — Niemca! W dzierżawę wziął twój majątek, poczekaj — obłupi on ciebie i jeszcze akcjami obdarzy. Puści cię z torbami w świat, wspomnisz moje słowo! Głupiec jesteś, głupiec i jeszcze w dodatku bydlę niewdzięczne!
— Tarantjew! — krzyknął groźnie Obłomow.
— Czego ty krzyczysz! To ja będę krzyczeć, aby wszyscy słyszeli, że ty dureń jesteś, bydlę! — wrzeszczał Tarantjew. — Ja i Iwan Matwieicz pielęgnowaliśmy cię, służyli ci jak poddani, chodzili koło ciebie na palcach, w oczy patrzyli, aby myśli twoje zgadnąć, a ty ogadałeś go przed naczalstwem, pozbawiłeś urzędu i kawałka chleba! To podle, wstrętnie! Tyś powinien oddać mu teraz połowę majątku. Podpisz weksel na jego imię; nie jesteś przecie teraz pijany, lecz przy pełnym rozumie. Podpisz weksel, powiadam ci, gdyż inaczej stąd nie odejdę...
Gospodyni i Anisja zajrzały przez drzwi.
— Czego wy Michej Andreicz tak krzyczycie? Przechodnie zatrzymują się i słuchają, co to za wrzaski.
— Będę krzyczał! — gardłował Michej Andreicz — niech się wstydzi ten osioł! Niech cię okpiwa dalej ten oszust Niemiec, który teraz z jego kochanką się związał...
W pokoju rozległ się głośny policzek. Uderzony przez Obłomowa w twarz, Tarantjew w jednej chwili zamilkł, usiadł na krześle i ogłupionem, zdziwionem spojrzeniem patrzył dokoła.
— Co to jest? Co to? Co! — blady, przerywanym oddechem mówił Tarantjew, trzymając się za policzek. — Obraza! Zapłacisz mi za to. Zaraz podam skargę do jenerał-gubernatora... Widzieliście!
— Nic nie widziałyśmy! — odpowiedziały razem obie kobiety.
— Ha! Więc to zmowa! To gniazdo rozbójnicze! Gniazdo oszustów! Rabują, biją...
— Precz łotrze jakiś! — krzyknął Obłomow blady i drżący od gniewu. — W tej chwili, aby tu noga twoja nie postała, bo cię zabiję jak psa!
Szukał oczyma laski.
— Rozbój! Pomocy! — wrzeszczał Tarantjew.
— Zachar! Wyrzuć za drzwi tego łotra, ażeby on oczu swoich tu więcej nie pokazywał.
— Proszę bardzo! Oto Pan Bóg, a oto drzwi! — mówił Zachar, pokazując ręką na obraz i na drzwi.
— Nie do ciebie przyszedłem, ale do kumy — krzyczał Tarantjew.
— Co wam Bóg dał Michej Andreicz — odezwała się Agafja Matwiejewna — mnie pan nie potrzebny. Do brata przychodziliście, nie do mnie. Wolę ja gorzką rzepę, niż was. Napił się pan tutaj, najadł i jeszcze łajesz?...
— Więc tak, kumo! Dobrze! Brat z wami się policzy. A ty zapłacisz mi za obrazę. Gdzie moja czapka? Czort z wami! Rozbójnicy! — wykrzykiwał, idąc przez dziedziniec. — Zapłacicie mi za obrazę.
Pies rwał się na łańcuchu i dusił się ujadaniem.
Odtąd Obłomow i Tarantjew już się więcej nie widzieli.




VIII.

Sztolc przez kilka lat nie był w Petersburgu. Raz tylko na krótki czas zaglądnął do majątku Olgi i do Obłomówki. Ilja Iljicz otrzymał list, w którym Sztolc zachęcał go do powrotu na wieś i do wzięcia w swoje ręce zarządu, który już uporządkował, sam zaś, razem z Olgą Siergiejewną wyjeżdżał do południowego Krymu z powodu swoich spraw w Odesie i zdrowia żony, wymagającego poprawy po odbytym połogu.
Zamieszkali w cichem ustroniu nad morzem. Życie prowadzili bardzo skromne. Wewnętrzny charakter tego życia nie był pozbawiony stylu tak samo jak architektura domu, w którym zamieszkali. Wszystko, nawet umeblowanie miało charakter myśli i indywidualnych upodobań gospodarzy. Wiele rzeczy przywieźli oni ze sobą, wiele nadesłano im z Rosji i z zagranicy.
Amator komfortu może nie bez zdziwienia spoglądałby na różnorodność mebli, starych obrazów, posągów z odłamanemi rękoma i nogami, rycin, małej nieraz wartości artystycznej, ale drogich jako pamiątki, i różnych drobnostek. Tylko oczy prawdziwego znawcy zapaliłyby się nieraz na widok tego lub innego obrazu, tej lub innej pożółkłej księgi, starej porcelany, monety lub rzeźby w kamieniu.
Śród tych mebli różnego wieku, obrazów, nie mających wartości dla ludzi obcych, ale drogich dla nich wspomnieniem jakiejś szczęśliwej chwili, śród różnych drobiazgów, nad oceanem książek i nut unosił się ciepły zapach życia, coś co podniecało rozum, zadowalało poczucie estetyczne. Na wszystkiem widać było albo myśl jakąś, albo promień piękna, wywołany pracą człowieka śród otaczającego go dokoła piękna natury.
Śród mebli znalazło się także wysokie biurko, stojące niegdyś w pokoju ojca Andrzeja, łosiowe rękawiczki, w kącie wisiał ceratowy płaszcz koło szafy, pełnej minerałów, muszli morskich, wypchanych ptaków obok różnych gatunków gliny, próbek towarów i t. p. Pośród tego wszystkiego na honorowem miejscu, inkrustowany złotem, błyszczał fortepian Erarda.
Siatka z winogradu, bluszczu i mirtów oplatała od dołu do góry całą willę. Z werandy widok był na morze, z drugiej strony na drogę wiodącą do miasta.
Tu przesiadywała Olga, jak na warcie, oczekując przyjazdu Andrzeja, gdy wyjeżdżał za interesami do miasta, a ujrzawszy go, schodziła na dół, mijała klomby kwiatów, długą aleją topoli i rzucała się na piersi męża. Oczy jej błyszczały radością, na twarzy występowały rumieńce niecierpliwego szczęścia, chociaż był to nie pierwszy i nie drugi rok ich małżeńskiego pożycia.
Sztolc na miłość i na życie małżeńskie miał swój własny pogląd, może nawet oryginalny. I tu poszedł on drogą prostą, ale przeszedł długą szkołę cierpliwości, pracy, spostrzeżeń, zanim poznał tę „prostą drogę“.
Od ojca swego nauczył się patrzyć na życie poważnie, nawet na jego najdrobniejsze szczegóły. Byłby może odziedziczył po nim i pedantyczną surowość, która towarzyszy Niemcom na każdym kroku życia, nawet w małżeństwie.
Jak napis na płycie kamiennej widocznem było dla każdego życie starego Sztolca — żadnych niedomówień w niem nie było. Ale matka swoją pieśnią i szeptem miłosnym, potem wielki różnobarwny dwór książęcy, uniwersytet, książki, życie samo — wszystko to sprowadziło Andrzeja z drogi, wykreślonej mu przez ojca. Życie rosyjskie rysowało swoje niewidzialne wzory na duszy młodzieńca i na bezbarwnej płycie malowało jasny, szeroki obraz.
Andrzej nie nakładał pedantycznych więzów na uczucia, dawał im prawo wolności, usiłując tylko nie stracić gruntu pod nogami, nie dawać pola do nieziszczalnych marzeń, chociaż otrząsając się z nich, dzięki swojej krwi niemieckiej, nie mógł powstrzymać się od wniosków i zawsze zdobywał jakąś praktyczną treść dla życia.
Był on czerstwy ciałem, bo zdrowy miał rozum. Był rześki, swawolny w wieku młodzieńczym, a gdy nie swawolił, pracował pod okiem ojca. Nie miał czasu na marzenia. Nie skoszlawiła się jego wyobraźnia, nie zepsuło się serce; czystości i dziewiczości duszy strzegła matka.
Jako młodzieniec instynktownie bronił świeżości swoich sił i wcześnie przyszedł do świadomości, że z tej świeżości wypływa jego krzepkość i wesołość, że ona wytwarza odwagę, którą zahartować się musi dusza ludzka, ażeby nie zblednąć przed życiem, bez względu na to, jakiem ono będzie, ażeby nie patrzyć na nie, jak na ciężką niewolę, jak na krzyż cierpienia, lecz jak na dług wobec społeczeństwa i walczyć z niem z godnością.
Nieraz myślał o sercu i o jego prawach. Badając świadomie i nieświadomie wpływ piękna na wyobraźnię, potem przejście wrażenia na uczucie, jego objawy, grę, zanik, rozglądając się dokoła siebie, sam biorąc udział w życiu, przyszedł powoli do przekonania, że miłość, jak dźwignia Archimedesa, może poruszyć świat, że w niej spoczywa tyle powszechnej, stałej prawdy i dobra, ile kłamstwa i swawoli, ile nadużywania z powodu jej niezrozumienia... Gdzież jest szczęście? Gdzie zło? Gdzież granica między niemi?
Przy pytaniu: gdzie kłamstwo, przesuwały się w jego wyobraźni różnobarwne maski z przeszłości i teraźniejszości. Z uśmiechem lub czerwieniejąc i chmurząc się, spoglądał na nieskończony łańcuch bohaterów i bohaterek miłości, na Don Kichotów w stalowych rękawicach, na damy ich myśli z półwiekową wiernością w rozłące, na pasterzy o rumianych policzkach i wyłupiastych oczach i na ich Chloje, pasących baranki.
Stawały przed nim upudrowane markizy w koronkach, z rozumnie błyszczącemi oczyma i nierządną miłością; potem rozmaici Werterowie, którzy się strzelali, wieszali, dusili z miłości; potem stare panny, wiecznie opłakujące miłość lub pokutujące po klasztorach; wąsate twarze niedawnych bohaterów z bujnym ogniem w oczach; naiwni lub świadomi Don-Juani i mądrale, podejrzliwi w miłości, a w tajemnicy rozkochani w swoich klucznicach lub pokojówkach... wszyscy, wszyscy!
Przy pytaniu: gdzie prawda? — szukał daleko i blisko, w wyobraźni i w życiu przykładów prostego, uczciwego i głębokiego uczucia, nierozerwalnego zbliżenia z kobietą — i nie znajdował. Gdy mu się zdawało, że znalazł, przekonywał się, że mu się zdawało tylko. Ogarniało go smutne rozczarowanie, zamyślał się i począł tracić wiarę.
— Widocznie niema miłości — myślał — w całej jej pełni. Może serca, w których czysta miłość gości, są mocno zamknięte: lękają się i ukrywają, niechcąc walczyć z teoretykami miłości. Może mają litość dla nich i przebaczają im, że w imię szczęścia, rzucają w błoto kwiat, z braku gruntu, w którym mógłby głęboko zapuścić korzenie i rozróść się w drzewo, któreby dało cień na całe życie.
Przypatrywał się małżeństwom, mężom i w ich stosunkach do żony widział sfinksa z jego zagadką, coś niezrozumiałego, niedopowiedzianego, a tymczasem ci mężowie niezaprzątają się zgoła zagadką miłości, idą tak prostą drogą małżeńską, tak równym krokiem, jak gdyby nie mieli przed sobą żadnych pytań do rozwiązania.
— A może oni mają słuszność? Może rzeczywiście nic więcej nie trzeba — myślał z nieufnością, widząc jak u jednych tak prędko mija miłość, jak nauka abecadła, a inni traktują ją jak formę czułości, tak samo obojętnie, jak oddają ukłon w towarzystwie — i co rychlej wracają do flirtu.
Oni niecierpliwie jak najprędzej pozbywają się miłości, tej wiosny życia, a potem całe życie krzywo patrzą na żony, jakby nie mogąc przebaczyć im tego, że je kiedyś kochali.
Niektórzy kochają długo, aż do starości, ale nigdy ich nie opuszcza uśmiech satyra...
Większość żeni się zupełnie z takiem samem uczuciem jakby przypuśćmy, wchodzili w posiadanie majątku ziemskiego — oceniają tylko materjalne korzyści tego aktu: żona wnosi do domu większy porządek, jest gospodynią, matką, guwernantką dzieci, a miłość oceniają tak, jak praktyczny gospodarz ocenia położenie majątku — przyzwyczaja się do niego, a potem nigdy już na to nie zwraca uwagi.
— Cóż to jest? Czy wrodzona niezdolność skutkiem praw przyrody — myślał — czy brak przygotowania, wychowania? Gdzież ta sympatja, która nigdy nie traci swego czaru, nie wciąga na siebie szaty arlekina, zmieniająca się, lecz nie gasnąca? Jakiż jest naturalny kwiat, jakie barwy tego szczęścia, rozlanego wszędzie, tego soku życia, wypełniającego je?
Ale główne linje tej myśli, mimo jego woli, tkwiły w nim.
Z początku w tym obrazie marzyła mu się wogóle przyszłość kobiety, gdy zaś potem ujrzał w rozwiniętej i dojrzałej Oldze, nietylko rozkosz rozwiniętej piękności, ale siłę także gotową do walki z życiem, usiłującą zrozumieć życie i walczyć z niem, zbudziły się w nim wszystkie zaczątki jego marzeń, i dawny, zapomniany prawie obraz miłości. W obrazie tym poznawał Olgę i zdawało mu się, że w ich wzajemnej sympatji tkwi prawda bez owej szaty arlekina, bez żadnej domieszki pierwiastku złego.
Nie bawiąc się rozplątywaniem pytania o miłości i małżeństwie, nie łącząc go z żadnym rachunkiem na pieniądze, związki towarzyskie, stanowisko, Sztolc zamyślał się jednak i nad tem, jak zdoła pogodzić swoją niezmordowaną ruchliwość, z życiem małżeńskiem; jak z turysty i kupca przekształci się na familijnego człowieka? Jeśli zdoła pokonać tę swoją bezustanną ruchliwość, czem wypełni życie domowe? Wychowanie i kształcenie dzieci, nadanie im kierunku życia, jest to wprawdzie niełatwe i nie próżne zadanie, ale do niego jeszcze daleko, lecz czem wypełni czas, aż do tej chwili?
Pytania te zajmowały go długo i często, ale życie kawalerskie nie ciężyło mu. Nie przychodziło mu na myśl, że gdy tylko mocniej uderzy jego serce, uczuwszy bliskość piękna, trzeba będzie włożyć na siebie kajdany małżeńskie. Sztolc jak gdyby lekceważył Olgę, dojrzewającą dziewczynę, ale upajał się nią jak miłem dzieckiem, z dużemi zadatkami na przyszłość. Żartując, niby mimochodem, rzucał w jej umysł bystry i chciwy wiedzy, jakąś nową śmiałą myśl, bystre spostrzeżenie jakiegoś objawu życia i budził w jej duszy, nie mając żadnych zamiarów, dobre pojmowanie zjawisk, słuszny pogląd, a potem zapominał i o Oldze i o udzielanych jej mimowolnie lekcjach życia.
Czasem, dostrzegając w niej przebłyski niezwykłego rozumu, brak wszelkiej kłamliwości, stwierdzając, że nie szuka powszechnego uwielbienia, że wrażliwość jej uczuć przypływa i mija u niej prosto i swobodnie, że niema w niej nic cudzego, wszystko swoje, własne, a to co własne jest śmiałe, świeże i mocne — Sztolc zamyślał się nad tem, skąd ona to wszystko zdobyła, nie nadając żadnego znaczenia swoim przelotnym lekcjom i uwagom.
Gdyby był wówczas zwrócił pilniejszą uwagę na Olgę, byłby spostrzegł, że idzie sama jedna własną drogą, strzeżona bardzo powierzchownem okiem ciotki przed ostatecznościami i że nie ciężą na niej wpływy siedmiu nianek, babuń, ciotek wraz z tradycją rodu, rodziny, warstwy, do której należy, przestarzałych obyczajów i sentencyj. Nikt nie prowadził jej przemocą udeptaną przez innych drogą — Olga szła własną ścieżką, na której własny ślad znaczyła własnym rozumem, poglądami, uczuciem.
Matka natura niczego jej nie odmówiła; ciotka nie narzuciła jej despotycznie ani swojej woli, ani rozumu; Olga nieraz domyślała się czegoś sama, rozumiała sama, ostrożnie wpatrywała się w życie, przysłuchiwała się nieraz mowom i radom swego przyjaciela.
Sztolc nie spostrzegał tego. Oczekiwał tylko od niej czegoś w przyszłości, w dalekiej przyszłości, nigdy nie myśląc o tem, że kiedyś może być jego żoną.
Olga, dzięki zaciętej miłości własnej, nie pozwalała domyślać się niczego, i tylko po ciężkiej walce stoczonej ze sobą zagranicą, Sztolc spostrzegł do jakiej wysokości i siły, do jakiej naturalności i prostoty podniosła się ta wiele obiecująca dziewczyna. Tu powoli otwierała się przed nim wielka głębia jej duszy, którą wypadało mu napełniać i to nigdy do syta.
Z początku wypadło mu długo walczyć z żywością jej natury, przerywać gorączkę młodości, uniesieniom zaznaczać wyraźne granice, dawać równy kierunek życiu i to na czas niedługi tylko. Ledwie zamknął z zaufaniem oczy, budził się znowu niepokój, zdrój życia bił mocno, niespokojna myśl podsuwała nowe pytania, wywoływała nowe uderzenia serca. Tam trzeba było uspokajać rozbujałą wyobraźnię, ówdzie powstrzymywać lub budzić miłość własną. Gdy się tylko Olga zamyślała nad jakiemś zjawiskiem, Sztolc śpieszył i wręczał jej klucz do otwierania tajemnicy.
Wiara w przypadkowość, mgła halucynacyj znikały z życia. Jasna i swobodna perspektywa odkrywała się przed nią. Olga, jak w przezroczystej wodzie, widziała każdy kamyczek, wyżłobienie i czyste dno.
— Szczęśliwa jestem — mówiła sama sobie — rzucając wzrokiem wdzięczności na przyszłe swoje życie i, badając przyszłość; przypominała sobie dziewiczy sen o szczęściu, który przyśnił się jej kiedyś w Szwajcarji, zamyśloną, błękitną nocą i widziała jak sen ten, niby cień unosi się w życiu.
— Zaco to wszystko spadło na mnie? — pytała z pokorą.
Olga zamyślała się i lękała nieraz, ażeby nić tego szczęścia nie urwała się.
Mijały lata, a oni nie przestawali jeszcze odczuwać czaru życia. Przyszła cisza, uspokoiły się namiętności; zrozumiano krzywizny życia, ale wyrównywano je cierpliwie i śmiało, a życie biło w nich jeszcze silnym pulsem.
Olga doszła już do surowego pojmowania życia; dwa życia — jej i Andrzeja — zlały się w jedno koryto. Na rozbujanie namiętności nie było w nich miejsca — panowały harmonja i cisza.
Zdawałoby się, że tylko zasnąć trzeba śród tego wysłużonego spokoju, tylko rozkoszować się nim, jak rozkoszują się inni w zaciszu życia, schodząc się trzy razy dziennie, ziewając przy zwykłej rozmowie, a potem wpadając w tępą drzemkę; nudząc się od rana do wieczora, gdyż wszystko obmyślano, omówiono, zrobiono, niema więcej o czem mówić, niema co robić i że — „takie jest życie na świecie“.
Nazewnątrz młode małżeństwo żyło tak samo. Wstawali, choć nie przed wschodem słońca, lecz rano, lubili długo przesiadywać przy herbacie, niekiedy milcząc leniwie, potem każdy szedł do swego pokoju i zajęcia, albo pracowali razem, jedli obiad, jeździli w pole, grali... jak wszyscy, jak marzył i Obłomow.
Nie było tylko u nich senności, przygnębienia. Dni im upływały bez nudów i bez apatji, nie było ani słów ani spojrzeń bez treści. Rozmowy nie były mdłe, przeciwnie często kończyły się gorącą dysputą.
W mieszkaniu słychać było ich dźwięczne głosy, które często dolatywały aż do ogrodu. Niekiedy półgłosem rozmawiali ze sobą, jakby malując jedno przed drugiem własne myśli i marzenia, nieuchwytne do wypowiedzenia pewne odruchy, wzrost, powstawanie ledwo dostrzegalne myśli, ledwie dosłyszalne szepty duszy.
Samo milczenie ich było zamyślonem szczęściem, o którem niegdyś marzył Obłomow, lub wewnętrzną pracą każdego nad materjałem myślowym, dostarczanym przez siebie pokolei.
Często tonęli w zamyśleniu, w milczącym zachwycie nad wiecznie świeżą i nową, barwną, błyszczącą pięknością przyrody. Ich wrażliwe dusze nie mogły się oswoić z tą pięknością; siedzieli przeto w milczeniu obok siebie i jednakim wzrokiem wspólnej ekstazy wpatrywali się w twórczy blask przyrody, bez słów rozumiejąc siebie wzajemnie.
Nie witali obojętnie poranka, nie tonęli bezmyślnie w zmierzchu ciepłej, gwiaździstej, południowej nocy. Budził ich wieczny ruch myśli, wieczne rozkołysanie się duszy i poczucie potrzeby mówienia, myślenia, odczuwania razem.
Cóż było przedmiotem gorących sporów, cichych rozmów, czytania, dalekich wycieczek?
Wszystko. Jeszcze zagranicą Sztolc odzwyczaił się czytać i pracować sam, tu zaś, będąc ciągle przy Oldze, myśleli razem. On ledwie zdołał podążać za jej szybkiemi myślami i wolą.
Pytanie, co on będzie robić w życiu familijnem, już nikło, rozwiązało się samo przez się. Sztolc zdołał nawet wciągnąć Olgę w swoją codzienną pracę, bo w życiu bez zajęcia Olga dusiła się jak — z braku powietrza.
Czy to budowa jakaś we własnym majątku lub w Obłomówce, czy jakieś prace w jego akcyjnych interesach, nic nie robiło się bez jej wiedzy i współdziałania. Sztolc nie wysyłał żadnego listu, nie odczytawszy go wprzód Oldze, żadna myśl, a tembardziej jej wykonanie nie obywało się bez jej współdziałania; Olga wiedziała o wszystkiem, wszystko ją interesowało, co interesowało jego.
Z początku Sztolc wszystko załatwiał w jej obecności, bo niepodobna było ukrywać się przed nią; czy pisał list, czy rozmawiał z pełnomocnikiem, albo jakimś przedsiębiorcą, zawsze tylko w jej obecności. Potem weszło to w przyzwyczajenie, w końcu stało się dla niego koniecznością.
Jej uwaga, rada, pochwała lub nagana stały się dla niego probierzem pewnego rodzaju. Sztolc widział, że Olga rozumuje tak samo jak on, kombinuje i rozmyśla nie gorzej od niego. Zachara obrażały takie przymioty jego żony i wielu się obrażało, również, ale Sztolc czuł się szczęśliwym.
Wspólne czytanie i nauka, były to bezustannem podsycaniem myśli, ciągłym rozwojem umysłowym. Olga zazdrosną była o każdą książkę, której jej nie pokazał, o każdy artykuł w miesięczniku; gniewała się nie na żarty i obrażała, gdy mąż uważał za niepotrzebne powiedzieć jej o czemś, pokazać coś, co wydawało mu się zbyt poważnem, nudnem, niezrozumiałem dla niej — Olga nazywała to pedantyzmem, zacofaniem, mianując go „starą niemiecką peruką“. Z tego powodu dochodziło między nimi do długich i drażniących sporów.
Olga gniewała się, mąż się śmiał, wtedy gniewała się jeszcze bardziej i dopiero wtenczas uspokajała się, gdy przestawał żartować, gdy podzielił się z nią swoją myślą lub wiadomością, kiedy zaczęli czytać wspólnie; kończyło się tem, że wszystko co potrzebował wiedzieć i przeczytać i dla niej stawało się potrzebą.
Sztolc nie narzucał jej uczonej techniki, ażeby potem z głupiem samochwalstwem chełpić się „uczoną żoną“. Gdyby jej wyrwało się słówko jedno, lub napomknienie jakieś pretensjonalne, on poczerwieniałby więcej, niż gdyby odpowiedziała tępym wzrokiem niewiadomości z powodu nieznajomości bardzo zwykłej rzeczy, lub w jakiejś sprawie, niedostępnej jeszcze w dziedzinie wychowania kobiet. Pragnął on tylko, a ona tembardziej, ażeby nic dla niej nie było niedostępnego z dziedziny jego wiedzy i zdolności pojmowania.
Nie wypisywał przed nią szeregów liczb i tablic, ale opowiadał o wszystkiem; wiele czytali, nie omijając pedantycznie jakiejś teorji ekonomicznej, społecznych lub filozoficznych zagadnień; opowiadał jej z uniesieniem i namiętnie, jak gdyby malował przed nią wielki obraz wiedzy. W pamięci Olgi zacierały się szczegóły, ale nigdy w jej ciekawym umyśle nie ginęły główne linje rysunku, nie bladły barwy, nie przygasał ogień, z jakimi on oświetlał otwierany przed nią świat.
Sztolc zadrżał nieraz z dumy i szczęścia, gdy spostrzegł jak iskra tego ognia świeciła w oczach Olgi, jak echo udzielonej jej myśli dźwięczało w mowie, jak myśl wchodziła w jej świadomość i rozum, przekształcała się w jej umyśle i wyglądała z jej słów, nie sucha i surowa, ale w blasku niewieściej gracji. Osobliwie zaś, gdy jakaś twórcza kropelka z tego o czem mówiono, co czytano, wyrysowano, spadała jak perła na śnieg, na dno jej życia.
Jak człowiek rozumny i jak artysta tworzył on osnowę dla jej rozumnego życia i nigdy w ciągu swego życia, ani w ciągu lat szkolnych, ani później, gdy się wywijał z kleszczy życiowych i wzmacniał się, nie był tak głęboko pochłonięty jak teraz, stykając się ciągle z niemilknącą, wulkaniczną pracą ducha swojej żony.
— Jestem szczęśliwy! — myślał nieraz Sztolc i marzył po swojemu, zabiegając naprzód, kiedy miną miodowe lata małżeństwa.
W dalszej perspektywie przedstawiał mu się uśmiechnięty inny obraz Olgi, nie egoistki, nie namiętnie kochającej żony, nie matki-niańki, więdnącej w bezbarwnem, nikomu niepotrzebnem życiu, ale coś innego, wysokiego, niebywałego...
Marzyła mu się matka, twórczyni i uczestniczka moralnego i publicznego życia całego szczęśliwego pokolenia.
Sztolc zamyślał się z trwogą nad tem czy jej nie zabraknie woli i siły... i gorączkowo dopomagał jej zwyciężać życie, wyrabiać w sobie zapas męstwa do walki z tem życiem — teraz mianowicie dopóki oboje są młodzi i silni, dopóki życie oszczędza ich, lub uderzenia jego nie wydają się zbyt mocne; dopóki smutki pochłania miłość.
Zdarzały się i smutne dni, ale nie na długo. Niepowodzenia w interesach, strata jakiejś większej sumy pieniężnej — wszystko to ledwie ich dotykało. Pociągało to za sobą trochę kłopotów, wyjazdów — i na tem się kończyło.
Śmierć ciotki wywołała gorzkie, szczere łzy Olgi i jak cień spadła na jej duszę na całe pół roku.
Największą obawę i wieczną troskę budziły choroby dzieci, ale gdy niebezpieczeństwo mijało, wracało szczęście.
Najbardziej niepokoił Sztolca stan zdrowia Olgi; po każdym połogu długo nie mogła przyjść do siebie, a on nie przestawał niepokoić się. Większych nieszczęść w ich życiu nie było.
— Jakżem szczęśliwa! — myślała Olga cicho, ciesząc się własnem życiem, a w chwili takiej świadomości ogarniało ją nagle zamyślenie — szczególnie od pewnego czasu, po trzech, czterech latach małżeńskiego pożycia.
Dziwne to stworzenie — człowiek. Im szczęście Olgi było pełniejsze, tem ona stawała się bardziej zamyśloną, a nawet... lękała się czegoś. Poczęła badać siebie i spostrzegła że niepokoi ją — sama cisza życia, zatrzymanie się jego na chwilach szczęścia. Olga przemocą strząsała z siebie to niepokojące zamyślenie i pragnęła jak gdyby przyśpieszyć życie; gorączkowo szukała wirów, ruchu, trosk, jeździła z mężem do miasta, próbowała bywać w towarzystwie — ale nie długo to trwało.
Ruchliwość życia dotykała ją tylko zlekka. Olga wracała śpiesznie do swego kącika, ażeby tu zrzucić z duszy jakieś ciężkie wrażenie, obce jej dotychczas i pogrążała się znowu w drobne kłopoty codziennego życia, całemi godzinami przesiadywała w dziecinnym pokoju, stawała się tylko matką-niańką lub z Andrzejem pogrążała się w czytaniu, w rozprawach o rzeczach „poważnych i nudnych“. Czytywali poetów, myśleli o podróży do Włoch.
Olga lękała się wpaść w stan podobny do Obłomowczyzny, w apatję obłomowską. Chociaż starała się usilnie zrzucić z duszy te chwile perjodycznego skamienienia, tego snu duszy, mimowoli wkradał się do niej z początku sen o szczęściu, otaczała ją błękitna noc i krępowała niby drzemką, potem znowu wracał stan oniemienia, niby wypoczynek życia, a potem... znowu lęk jakiś, znowu omdlenie, znowu jakaś tęsknota głucha, nasuwały się jakieś smutne, mgliste pytania w niespokojnej głowie.
Czujnie przysłuchiwała się tym szmerom, badała siebie, ale na stan taki nie znajdowała odpowiedzi, nie mogła doszukać się czego pragnie, czego szuka jej dusza, a jednak o coś prosi, czegoś szuka, nieraz — strach się przyznać do tego — tęskni, jak gdyby szczęścia do życia było za mało, jak gdyby szczęście męczyło ją, jak gdyby potrzebowała nowych wrażeń, patrzyła kędyś naprzód, wyprzedzała życie.
— Cóż to jest? — pytała przerażona. — Czyż rzeczywiście potrzeba jeszcze czegoś, można żądać jeszcze czegoś? Dokąd iść dalej? Niewiadomo! Dalej — niema już drogi... Czyż rzeczywiście już niema? Czyż życie obiegło już krąg swój? Czyż rzeczywiście tu już jest wszystko... wszystko... — mówiła dusza i — niedopowiadała czegoś. Olga oglądała się dokoła z trwogą, czy ktoś nie domyślił się, nie podsłuchał tych szeptów jej duszy... Podnosiła oczy i wzrokiem pytała morza, nieba, lasu — nigdzie odpowiedzi nie było — tam przestrzeń bezbrzeżna, głąb, ciemność...
Przyroda mówiła zawsze to samo. Widziała w niej zawsze to samo: nieprzerwany, jednostajny bieg życia bez początku i bez końca.
Olga wiedziała do kogo się zwrócić po rozwiązanie tych wątpliwości, wiedziała że znajdzie tam odpowiedź, ale jaką? Może to tylko skarga bezpłodnego rozumu, a może jeszcze gorzej — pragnienie nie stworzonego do sympatji, nie kobiecego serca. Boże! Ona, jego ideał — bez serca, z umysłem, którego niczem zadowolnić nie można! Czemże się ona stanie? Jakże upadnie w jego przekonaniu, jeśli się odkryją przed nim te noce, nieznane dotychczas, ale odgadnięte przez niego jej cierpienia!
Chowała się przed mężem albo wymyślała jakąś chorobę, kiedy oczy jej zatracały swoją aksamitną miękkość, patrzyły przed siebie sucho i gorąco, gdy twarz pokrywała się ciężkiem obłokiem, a ona, pomimo największych wysiłków nie mogła zmusić siebie do uśmiechu, mówić, a tylko obojętnie słuchała najciekawszych wiadomości politycznego świata, najciekawszych wyjaśnień nowych postępów w nauce, nowych dróg twórczości w sztuce.
Mimo to nie pragnęła nigdy płakać, nie było nieoczekiwanych wstrząśnień, jak wówczas kiedy grały nerwy, budziły się i wypowiadały się jej siły dziewicze. Nie, to co innego!
— Więc cóż to jest? — pytała prawie z rozpaczą, gdy nagle stawała się zamyśloną, obojętną na wszystko w piękny pogodny wieczór, nad kołyską dziecka lub nawet śród rozmowy i pieszczot męża.
Nagle jak gdyby skostniała i zamilkła, potem ogarniała ją sztuczna ruchliwość, ażeby w ten sposób ukryć swój stan wewnętrzny; składała wszystko na migrenę i kładła się do łóżka.
Ale niełatwo było Oldze ukrywać ten nastrój przed czujnem okiem męża. Wiedziała o tem i wewnętrznie, z niepokojem przygotowała się do rozmowy, której spodziewała się, jak niegdyś, gdy się miała wyspowiadać przed nim ze swojej przeszłości. Rozmowa taka przyszła.
Raz wieczorem przechadzali się oboje w topolowej alei. Olga prawie wisiała na ramieniu męża, pogrążona w głębokiem milczeniu. Męczył ją ten stan w jakim była. Na każdy temat, rozpoczęty przez męża, odpowiadała krótko.
— Niańka powiada że Oldzia kaszlała w nocy. Możeby jutro posłać po doktora? — spytał.
— Nie trzeba. Dałam jej gorących ziółek, przez jutro przytrzymam w pokoju, a potem zobaczymy — odpowiedziała bezdźwięcznym głosem.
Doszli do końca alei.
— Dlaczego nie odpisałaś na list twojej przyjaciółki Soniczki? Czekałem na list. O małom się na pocztę nie spóźnił.
— Ach, tak pragnęłabym jak najprędzej zapomnieć o niej! — odpowiedziała i zamilkła.
— Kłaniałem się od ciebie Biczurynowi — zaczął znowu Andrzej. — Przecież on zakochany w tobie. Może się choć ukłonem pocieszy trochę, bo pszenica z pewnością na czas nie przyjdzie.
Olga uśmiechnęła się sucho.
— Mówiłeś już — odpowiedziała obojętnie.
— Widzę że chcesz spać — zauważył.
Serce Olgi drgnęło, i nie po raz pierwszy, gdy tylko rozmowa schodziła na tor interesów.
— O, nie! — ze sztuczną żywością odpowiedziała Olga.
— Niezdrowa jesteś? — dopytywał się znowu.
— Nie. Zdaje ci się.
— Więc nudzisz się!
Olga obiema rękoma mocno ścisnęła mu ramię.
— Nie, nie! — odpowiedziała, ale w akcencie brzmiała pewna nieszczerość, która świadczyła że rzeczywiście się nudzi.
Sztolc wyprowadził ją z alei i zwrócił twarzą do światła księżycowego.
— Spójrz na mnie! — i sam począł pilnie patrzyć jej w oczy.
— Możnaby pomyśleć, że jesteś nieszczęśliwą, taki masz dzisiaj dziwny wyraz twarzy. Co ci jest, Olgo?
Ujął ją wpół i znowu wprowadził w aleję.
— Wiesz co... jeść mi się chce — powiedziała usiłując się zaśmiać.
— Nie kłam! Nie kłam! Ja tego nie lubię! — zauważył niby zagniewany.
— Nieszczęśliwa! — z wymówką powtórzyła Olga, zatrzymując się w alei. — Tak, nieszczęśliwa chyba... dlatego żem zanadto szczęśliwa — odpowiedziała z akcentem takiej słodyczy, że Sztolc pocałował ją.
To ją ośmieliło. Przypuszczenie, jakkolwiek wypowiedziane w żartobliwej formie, że jest może nieszczęśliwą, wywołało w niej szczerość.
— Nie nudzę się i nie mogę się nudzić, ty sam wiesz o tem, i wiem że nie wierzysz temu; nie jestem wcale chora, ale bywa mi czasem... smutno... Oto masz całą prawdę nieznośny człowieku, przed którym ukryć się nie można! Tak, smutno mi, nie wiem dlaczego.
Oparła głowę na jego ramieniu.
— Więc to jest... ale dlaczego? — spytał, nachylając się ku niej.
— Niewiem.
— A jednak musi być jakaś przyczyna, jeśli nie we mnie, to dokoła ciebie lub w tobie samej. Czasem taka tęsknota nie jest niczem innem jak tylko zarodkiem... choroby. Czy jesteś zupełnie zdrowa?
— Tak, może... to coś w tym rodzaju — odpowiedziała poważnie — chociaż ja nic nie czuję. Widzisz przecie jak ja jem, przechadzam się, śpię, pracuję. Nagle coś mnie ogarnia, jakiś niepokój. Życie przedstawia mi się takiem, jak gdyby jeszcze czegoś brakło... Ale dajmy spokój temu, nie słuchaj, to głupstwa...
— Mów, mów! — zachęcał gorąco Andrzej. — Więc braknie w życiu czegoś, cóż więcej?
— Czasem czegoś się lękam... ażeby to nie zmieniło się, nie skończyło... Sama nie wiem co. Albo męczy mnie myśl o tem co jeszcze będzie?... Cóż to szczęście... całe życie... — mówiła coraz ciszej, jakby się wstydziła własnych słów — wszystkie te radości, smutki... natura — szeptała dalej — wszystko to unosi mnie gdzieś... Staję się niezadowoloną z niczego... Mój Boże! Ja wstydzę się mówić nawet o tych głupstwach... jest to rozmarzanie się po prostu... Nie zwracaj na to uwagi, nie patrz na mnie. — mówiła proszącym głosem, przytulając się pieszczotliwie do niego. — Taki nastrój mija prędko, a potem znowu mi tak jasno, wesoło, dobrze jak teraz!
Olga przytulała się do niego pieszczotliwie, niby lękała się i wstydziła się tego co powiedziała.
Długo jeszcze wypytywał ją Sztolc, a Olga, jak chory lekarzowi, opowiadała objawy swojej tęsknoty, głuche wątpliwości, które ją męczyły, niepokój duszy, a wkońcu jak znikły te miraże — opowiadała wszystko co tylko mogła zauważyć i przypomnieć sobie.
Sztolc w milczeniu szedł aleją, z pochyloną na piersi głową, pogrążony w myślach, zatrwożony i zaniepokojony niewyraźnemi, niejasnemi wyznaniami żony.
Olga patrzyła mu w oczy, ale nic odgadnąć nie mogła. Gdy po raz trzeci doszli do końca alei, nie pozwoliła mu wrócić, lecz wywiodła na jasność księżycową i pytająco patrzyła w oczy.
— Cóż ty? — pytała go draźniąco — śmiejesz się ze mnie — co? Bardzo to nie mądra rzecz taka nie wytłumaczona tęsknota — prawda?
Sztolc milczał.
— Cóż, nie odpowiadasz? — pytała niecierpliwie.
— Ty milczałaś długo, chociaż wiedziałaś dobrze, że ja oddawna widzę, co się z tobą dzieje, pozwól teraz mnie pomilczeć i pomyśleć. Zadałaś mi pytanie nie byle jakie.
— Tak, ty teraz zaczniesz myśleć, a ja będę się martwić tem, co ty sobie wymyślisz. Niepotrzebnie powiedziałam ci wszystko — dodała. — Mów cokolwiek...
— Cóż mam ci powiedzieć? — w zamyśleniu odpowiedział Andrzej. — Może to są objawy rozstroju nerwowego, wtenczas niech doktor, a nie ja decyduje... Jeśli zaś to, co innego... — rozpoczął i zamilkł.
— Cóż może być innego? — nalegała. — Mów.
Andrzej szedł zamyślony.
— Mówże! — wołała, trzęsąc jego ręką.
— Może to działanie nadmiaru wyobraźni... ty masz temperament bardzo żywy, a może tyś już doszła do tej dojrzałości... — kończył cicho.
— Proszę cię, mów głośno Andrzeju! Cierpieć nie mogę, kiedy ty mruczysz sobie pod nosem — skarżyła się. — Nagadałam mu głupstw, a on zwiesił głowę i coś szepce pod nosem! Mnie straszno z tobą w tej ciemności!
— Ja nie wiem co odpowiedzieć. „Tęsknota ogarnia, jakieś wątpliwości mnie dręczą“ — co z tego można zrozumieć? Pomówimy o tem później... Mnie się zdaje, że będziesz musiała znowu rozpocząć kąpiele morskie!
— Powiedziałeś cicho: „jeżeli... może być... dojrzała...“ — co to znaczy?
— Ja myślałem... — zaczął Andrzej powoli z zastanowieniem wypowiadając swoją myśl, jak gdyby nie był pewny, jak gdyby się wstydził tego co mówi — widzisz, są takie chwile... ja chcę powiedzieć, jeśli to nie jest oznaką rozstroju psychicznego, jeśliś zupełnie zdrowa, to może dojrzałaś tak, że już rozwój życia zatrzyma się, że już zagadnień niema, treść życia wyjaśniona...
— Chcesz powiedzieć, zdaje się, żem się już postarzała? — przerwała żywo. — Ani się waż coś podobnego myśleć! — Pogroziła mu palcem. — Jestem jeszcze młoda i silna — dodała, prostując się.
Andrzej zaśmiał się.
— Nie lękaj się! Zdaje się, że ty nie masz zamiaru postarzeć się nigdy! Nie, to co innego... W starości siły opuszczają człowieka, przestaje walczyć z życiem. Nie, twoje tęsknoty, niepokoje — jeśli jest tak, jak mi się wydaje — są raczej oznaką siły... Szamotania się żywego, podraźnionego umysłu, przerywając się przez granice codziennego życia, na wiele pytań nie znajdują odpowiedzi i wtenczas przychodzi tęsknota... Chwilowe niezadowolenie z życia... Może i z tobą dzieje się to samo... Jeśli mój domysł słuszny to nie są to rzeczy małej wagi... Jest to tęsknota duszy, dopytującej się życia o jego tajemnice.
Olga westchnęła — może z radości, że jej obawy skończone, że się nie poniża w oczach męża, lecz przeciwnie...
— Ale przecież, ja jestem szczęśliwa, umysł mój nie próżny, nie marzę. Życie moje pełne urozmaiceń — czegoż mi więcej trzeba? Poco te nierozwiązalne pytania? To choroba, ucisk duszy!
— Tak, może ucisk dla umysłu słabego, nieprzygotowanego do odporu. Takie tęsknoty, takie wątpliwości już nie jednego sprowadziły z właściwej drogi, niekiedy stają przed nami niby widziadła bezkształtne, niby zamęt rozumu...
— Szczęście przelewa się przez wierzch, tak chciałoby się żyć całą pełnią duszy, a tu nagle domiesza się kropla goryczy.
— Jest to zapłata za Prometeuszowy ogień! Nie dość tego, że trzeba cierpieć, ale jeszcze kochać to cierpienie, mieć szacunek dla tych wątpliwości i pytań. Jest to przepełniona czara szczęścia, rozkosz życia. Zjawiają się one dopiero na szczytach szczęścia, kiedy już niema pospolitych pragnień. One się rodzą nie śród powszedniego życia, tam niema na nie miejsca, gdzie panują troska i nędza. Tłum ludzki idzie naprzód, nie znając tych mgieł wątpliwości, ani tęsknot nierozwiązanych zagadnień... Ale kto się z niemi zetknął w czasie właściwym, dla tego one nie są młotem, druzgocącym życie, lecz miłymi gośćmi.
— Ale trudno z nimi dać sobie radę; one przynoszą ze sobą tęsknotę i apatję... prawie do wszystkiego... — dodała Olga niepewnym akcentem.
— Nie na długo... potem odświeżają życie. One doprowadzają do przepaści, która nie da żadnej odpowiedzi, a potem z większą miłością wraca się do życia. One zmuszają człowieka do walki ze sobą już wypróbowawszy siły, jakby dlatego, ażeby nie pozwolić im usnąć.
— Czy warto męczyć się mglistemi widziadłami? — skarżyła się Olga. — Wszędzie jasno, a tu nagle pada na życie złowrogi cień! Czyż w rzeczy samej niema na to rady?
— Jakto — niema? Jest — oparcie o życie. A gdy go braknie, to i bez tych wszystkich wątpliwości ciężko żyć.
— Cóż robić? Uchylić się przed tem i rozmyślać tylko?
— Nie. Uzbroić się w moc i cierpliwie, wytrwale iść swoją drogą. My z tobą nie jesteśmy Tytanami — mówił dalej Andrzej, obejmując ją — nie pójdziemy śladem Manfreda i Fausta na zuchwałą walkę z buntowniczemi pytaniami życia, nie przyjmiemy wyzwania, schylimy głowy i z pokorą przeżyjemy ciężkie chwile, a potem znowu uśmiechnie się życie, szczęście i...
— A jeśli te wątpliwości nigdy nas nie opuszczą, tęsknota będzie męczyć coraz więcej i więcej? — pytała.
— Cóż? Pogodzimy się z nią, jak z nową koniecznością życia. Ale tego niema u nas i nie może być! Te twoje tęsknoty — to powszechna niedola ludzkości. Na ciebie bryznęła jedna kropla tylko. Wszystko to straszne, gdy człowiek odrywa się od życia... kiedy braknie punktu oparcia. A u nas? Daj Boże, ażeby tęsknoty twoje i niepokoje były tem czem myślę, że są, a nie początkiem jakiejś choroby, to byłoby gorzej. Byłoby to nieszczęście przed którem padłbym bez obrony, bez siły... A te mgły, te tęsknoty, te jakieś wątpliwości i nie rozwiązane pytania, czyż mogą nas pozbawić naszego szczęścia, naszej...
Andrzej nie dokończył. Olga jak szalona rzuciła mu się w objęcia i jak bachantka w bezwładnem zapomnieniu zamarła na chwilę, objąwszy jego szyję rękami.
— Uważaj, ażeby złośliwy los nie podsłuchał twoich skarg — zakończył Andrzej zabobonną uwagą, wywołaną miłosnem przewidywaniem — i nie uważał tego za niewdzięczność. On nie lubi, gdy dary jego nie są ocenione należycie. Do tej chwili ty dopiero zapoznawałaś się z życiem, a trzeba będzie doświadczać jeszcze jego ciosów. Chroń swoje siły na tę chwilę, kiedy się życie rozigra, gdy przyjdą gorycze i troski — a one przyjdą z pewnością — wówczas... nie do pytań i wątpliwości... Oszczędzaj siły! — przemówił cicho, w odpowiedzi na jej namiętne uniesienie.
W słowach jego czuć było jakiś smutek, jak gdyby oglądał już zdaleka — gorycz i troski życia.
Olga milczała, jakby chwilowo była dotkniętą smutnym akcentem jego mowy. Ufała mu bez granic i wierzyła w słuszność jego uwag. Zaraziła się zamyśleniem męża, skupiła się, weszła w głąb siebie.
Oparłszy się o jego ramię, machinalnie, powoli przechadzała się w alei, pogrążona w uporczywem milczeniu. Lękliwie wraz z mężem patrzyła w przyszłość życia, w tę chwilę, kiedy, według słów jego nastanie czas próby, kiedy przyjdą gorycz i troski.
Rozwijał się przed nią inny sen, niż w błękitną noc; otwierały się przed nią podwoje, wiodące do innego życia, nie w krainę jasną, świąteczną, śród ciszy, śród pełnej obfitości wszystkiego, sam na sam — z nim...
Nie, ona widziała cały łańcuch strat, niedostatku, skropionego łzami, nieuniknionych ofiar, życie w nędzy, konieczne wyrzeczenie się wszelkich, zrodzonych z próżniactwa zachcianek, skargi i jęki z powodu nieznanych im dzisiaj uczuć. Śniły się jej choroby, bankructwo interesów, strata męża...
Olga drżała na tę myśl, omdlewała prawie, ale pełna odważnej ciekawości wpatrywała się w ten nowy dla niej obraz życia, oglądała go z przerażeniem i mierzyła własne siły... Jedynie tylko miłość nie zdradziła jej i w tym śnie. Stała ona na straży nowego życia, ale już ta miłość była inną!
Nie miała już w sobie gorącego oddechu, jasnych promieni błękitnych nocy. Przez pryzmat lat ubiegłych wszystko wydawało się jej zabawą dziecinną wobec tej głębokiej miłości, jaka tkwiła w głębokiem i groźnem życiu przyszłości. Tam nie słychać pocałunków i śmiechów, niema rozmów w drżącem zamyśleniu, w cienistym gaju, śród kwiatów na uroczystości przyrody i życia... Wszystko zblakło i zwiędło...
Nie więdnąca i nie ginąca nigdy miłość malowała się na ich twarzach, jak potężna siła życia w chwilach wspólnych zmartwień, błyszczała we wzroku powoli i milcząco zwróconym ku sobie, widoczna była w nieskończonych wzajemnych troskach w ciężkich chwilach życia, w powstrzymywanych łzach, w zduszonych łkaniach.
W mglisty smutek i nierozwiązane pytania, które trapiły Olgę, wciskały się inne marzenia, chociaż dalekie, ale jasno określone i groźne.
Pod wpływem mocnych, uspokajających słów męża, któremu bezgranicznie ufała, uspokajała się Olga, pozbywała się i zagadkowych, nie wszystkim znanych tęsknot i wiecznych groźnych marzeń o przyszłości, śmiało idąc naprzód.
Gdy ginęły mgły marzeń, następował jasny poranek, pełen trosk matki i gospodyni. Tam nęciły ją kwiaty i pola, tu — gabinet męża. Ale nie z zadowoleniem, pozbawionem wszelkiej troski, używała ona życia, ale z utajoną pełną energji myślą, sposobiła się do nowej przyszłości — oczekiwała jej.
Podnosiła się wyżej i wyżej. Andrzej spostrzegł, że dawny jego ideał kobiety i żony nieziszczalny, ale czuł się szczęśliwym, że w Oldze znalazł bodaj odblask tego ideału. Nawet tego nie oczekiwał.
Ale i jemu wypadało długo jeszcze, prawie przez życie całe, troszczyć się o to, ażeby na jednakiej wysokości podtrzymywać godność mężczyzny w oczach ambitnej i dumnej Olgi — nie z powodu płytkiej zazdrości, lecz dlatego, ażeby nie zachmurzyło się kryształowe życie — a staćby się to mogło, gdyby wiara jej w niego w najmniejszej mierze się zachwiała.
Wielu kobietom niepotrzebne to wszystko. Skoro już wyszły zamaż, wkrótce pokornie przyswajają sobie złe i dobre przymioty męża, godzą się bezwarunkowo z tą sytuacją i tą sferą, jaką mąż dla nich przygotował lub również pokornie poddają się pierwszej pokusie, nieraz przypadkowej, uznając walkę z nią za niemożliwą lub niepotrzebną. Znajdują łatwo usprawiedliwienie w tem, że los już tak chciał, że uniosła je namiętność, że kobieta jest bezbronną i t. p.
Nawet gdy mąż góruje ponad tłumem rozumem, tą siłą bardzo go wywyższającą w pojęciu kobiety, dumne są z takich przymiotów męża, jak dumne są z posiadania pięknego naszyjnika, ale to tylko w takim razie, gdy rozumny mężczyzna zamyka oczy na wszelkie niewłaściwe zachowanie się żony. Ale gdy tylko ośmieli się poznać tę komedję ich przebiegłego, głupiego, a nieraz występnego życia, rozum ten zaczyna im być wstrętny i staje się ciężarem.
Olga nie znała tej logiki ślepego posłuszeństwa losowi i nie znała kobiecych namiętnostek i uniesień. Uznawszy raz w wybranym mężczyźnie godność i prawo posiadania siebie, ufała mu i kochała dlatego, a gdyby przestała ufać, przestałaby i kochać. Tak się stało z Obłomowym.
Ale wówczas kroki jej były jeszcze niepewne, wola chwiejna; wtedy zaczynała dopiero wglądać i wmyślać się w życie; doprowadzała do samopoznania elementy swego rozumu, zbierała materjały dla życia. Dzieło tworzenia jeszcze się nie rozpoczynało, droga życia nie była jeszcze wytknięta.
Teraz bezgranicznie zaufała Andrzejowi z tą świadomością, że w nim odtworzył się jej ideał mężczyzny. Im bardziej, im z większą świadomością ufała mu, tem trudniej mu było utrzymywać się na jednakiej wysokości, być bohaterem nietylko jej rozumu i serca, ale i wyobraźni. A ufała mu tak mocno, że między nim a sobą nie uznawała innego pośrednika, oprócz Boga.
Nie zniosłaby też nigdy najmniejszego zniżenia przyznanych mu przez siebie przymiotów. Wszelka fałszywa nuta w jego charakterze i rozumie wywołałaby w niej wstrząsający dysonans. Zrujnowany gmach szczęścia i ją pogrzebałby w ruinach, a gdyby jej siły ocalały, wówczas szukałaby...
Nie. Takie kobiety nie mylą się dwa razy. Gdyby ich zaufanie, ich wiara mogły być zachwiane, odrodzenie się byłoby już niemożliwe.
Sztolc był bezbrzeżnie szczęśliwy i zadowolony ze swego życia pracowitego i ruchliwego, które przedstawiało mu się jak wiecznie kwitnąca wiosna, to też ją pielęgnował i ochraniał. Z głębin duszy wydobywał się przestrach wtedy tylko, gdy pomyślał sobie, że Olga była o włos jeden tylko oddalona od przepaści, że odgadnięta przez niego droga, śród której dwa życia zlewały się w jedno, mogła w innym wypaść kierunku, że nieświadomość życia mogła się przyczynić do przerażającego błędu, że Obłomow...
Sztolc drgnął na tę myśl. Jakto! Czyż Olga mogłaby żyć tem życiem, jakie dla niej przygotował Obłomow. Ona — pełzająca z dnia na dzień „barynia“ wiejska, niańka własnych dzieci, gospodyni — i tylko!
Wszystkie wątpliwości życia, wszystkie jego zagadnienia, cała treść życia zużywałaby się na troski gospodarskie, na oczekiwanie świąt, gości, zjazdów familijnych, na urodziny, chrzciny, na apatję, na sen męża.
Małżeństwo byłoby tylko formą, a nie treścią, środkiem, a nie celem; byłoby tylko szerokiemi, zawsze temi samemi ramami dla przyjęć gości, wizyt, wieczorów, pustej gadaniny.
Jakżeby się na Oldze odbiło takie życie? Walczyłaby z początku, szukając i odgadując tajemnicę życia, potem nastąpiłby płacz, męczarnie, wreszcie przyzwyczaiłaby się, nabrałaby tuszy, jadła, spała, tępiała...
Nie. Byłoby inaczej: ona płakałaby, męczyłaby się, usychała i kończyłaby życie w objęciach kochającego, dobrego i pozbawionego siły woli męża. Biedna Olga!
A jeśliby ogień nie przetlał, życie nie zamarło rychło; jeśliby siły wytrzymały natężenie i zapragnęły swobody; jeśliby ona poruszyła skrzydłami, jak mocna i bystra orlica, przytrzymana tylko przez chwilę słabemi rękami, i odleciała na tę skałę wysoką, gdzie ujrzałaby orła, który jest jeszcze bystrzejszy i silniejszy od niej? Biedny Ilja!
— Biedny Ilja! — powiedział raz głośno Andrzej, przypomniawszy sobie przeszłość.
Olga na dźwięk tego imienia opuściła nagle ręce na kolana wraz z robótką, którą trzymała, odrzuciła głowę wtył i zamyśliła się głęboko. Wykrzyknik męża obudził wspomnienie.
— Co się z nim dzieje? — spytała. — Czyż w samej rzeczy nic dowiedzieć się nie można?
Andrzej wzruszył ramionami.
— Zdawałoby się — rzekł — że żyjemy w czasach, gdy nie było poczt, gdy ludzie, rozjechawszy się w dwie przeciwne strony, byli już prawie straceni dla siebie, i czasem rzeczywiście ginęli bez wieści.
— Napisałbyś do kogo ze swoich przyjaciół, wiedzielibyśmy przynajmniej...
— Nic nie dowiedzielibyśmy się niczego oprócz tego, co już wiemy: żyje, zdrów, mieszka w tem samem miejscu. Tyle wiem i bez przyjaciół. A co się z nim dzieje, jak on żyje, czy umarł moralnie, czy też tleje w nim jeszcze iskra życia — tego nikt obcy się nie dowie.
— Ach, nie mów tak Andrzeju! Strasznie to i boleśnie słuchać. Pragnęłabym coś wiedzieć i lękam się.
Olga bliską była płaczu.
— Na wiosnę będziemy w Petersburgu. Dowiemy się sami o wszystkiem.
— Nie dość dowiedzieć się, trzeba zrobić wszystko...
— Czyż ja nic nie robiłem? Czyż nie dość go namawiałem, kłopotałem się jego interesami, uregulowałem je, a on ani słówkiem nie odezwał się! Gdy się z nim widzę — gotów na wszystko, a ledwie odjadę — wszystko przepadło. Znowu zaśnie! Tak się z nim trzeba szarpać, jak z pijakiem.
— Nie trzeba go opuszczać — niecierpliwie zauważyła Olga. — Z nim trzeba postępować stanowczo: wziąść ze sobą do powozu i odwieść. Teraz zamieszkamy w własnym majątku... będzie mieszkać w pobliżu nas... Weźmiemy go ze sobą!
— Napytaliśmy sobie z nim nowy kłopot — rzekł Andrzej, chodząc po pokoju. — A końca nie widać!
— Cięży ci ten kłopot? — pytała Olga. — A to nowina! Po raz pierwszy słyszę twoje niezadowolenie z tego kłopotu.
— Nie narzekam — odpowiedział Andrzej — rozważam tylko.
— Lecz skąd się nagle wzięło to rozmyślanie? Przyznałeś się sam przed sobą, że to ciebie nudzi, niepokoi — tak?
Olga spojrzała na niego badawczo. Sztolc potrząsł przecząco głową.
— Nie, nie nudzi mię to, ale jest bezużyteczne.
— Nie mów tak, nie mów! — przerwała mu Olga. — Ja znowu, jak zeszłego tygodnia, będę o tem myśleć i martwić się. Jeśli w tobie wygasła przyjaźń dla niego, to z miłości dla człowieka nie powinieneś przestać troszczyć się o niego. Jeśli ty nic nie zechcesz zrobić, ja sama pójdę i nie wrócę bez niego. Jego poruszą moje prośby. Czuję, że zapłakałabym gorzko, gdybym go zobaczyła w poniewierce umarłego dla życia! Może łzy...
— Wskrzeszą go — myślisz? — przerwał Andrzej.
— Nie, nie wskrzeszą do czynu, ale może zmuszą go oglądnąć się dokoła siebie i życie swoje zmienić na jakieś lepsze. Niech nie zostanie w błocie, ale z równymi sobie, z nami. Wtenczas... gdym się tylko zjawiła, Obłomow w jednej chwili ocknął się i zawstydził...
— Czy też nie kochasz ty go jak dawniej? — spytał Andrzej żartując.
— Nie — poważnie, w zamyśleniu, jakby w przeszłość patrzyła, mówiła Olga. — Kocham go nie jak dawniej, ale jest coś co w nim kocham, czemu pozostanę wierną i nie zmienię się, jak inni...
— Któż to są ci inni? Powiedz jadowita żmijo, kąsaj mnie — czy to ja? Mylisz się. Jeśli mam ci prawdę powiedzieć, to przecież ja nauczyłem cię kochać go i o mało nie doprowadziłem was do szczęścia. Gdyby nie ja, przeszłabyś koło niego, niespostrzegłszy go nawet. Przecież to ja, nie kto inny odkryłem przed tobą, że rozumu posiada on nie mniej od innych, ale rozum ten zagrzebany, przygłuszony rozmaitem rupieciem, unieruchomiony próżniactwem. Chcesz, to ci powiem dlaczego jest on drogim dla ciebie dotychczas, dlaczego go kochasz?
Olga skinęła głową na znak zgody.
— Za to, co cenniejszem jest ponad wszelki rozum: uczciwe, wierne serce. Jest to jego przyrodzone złoto, on je zachował nienaruszone przez całe życie. Obłomow padał potrącony, ochładzał się, zasnął wkońcu znękany, rozczarowany, utracił siłę życia, ale nie utracił uczciwości i szczerości. Ani jedna fałszywa nuta nie wybiegła z jego serca, nie przylepiło się do niego błoto. Nie olśniło go żadne najozdobniejsze kłamstwo, żadna siła nie pchnęła go na błędną drogę. Niech się kołysze koło niego cały ocean śmiecia ludzkiego, złości, niech cały świat otruje się jakąś trucizną i pójdzie inną drogą — Obłomow nie ugnie się przed bożkiem kłamstwa, dusza jego pozostanie zawsze czystą, jasną, uczciwą... Jest to kryształowa, przezroczysta dusza. Takich ludzi mało, rzadko się ich spotyka. To perły w tłumie. Serca jego nie można podkupić niczem; wszędzie i zawsze można na niem polegać. Oto dlaczego pozostałaś mu wierną i dlaczego troska o niego nigdy dla mnie nie będzie ciężarem. Znałem nie mało ludzi, obdarzonych wysokiemi przymiotami, ale nigdy nie spotkałem serca czystszego, prostszego, jaśniejszego; wielu ludzi kochałem, ale nikogo tak stale i mocno jak Obłomowa. Kto go raz poznał, nie może przestać go kochać. Czy tak? Odgadłem?
Olga milczała, schyliwszy głowę nad robotą. Andrzej zamyślił się.
— Czy jeszcze nie wszystko? Cóż jeszcze? Ach! — niby zbudzony dodał potem: — „gołębią czułość“...
Olga zaśmiała się. Zręcznie odrzuciła szycie, podbiegła do Andrzeja, obiema rękoma objęła go za szyję, spojrzała na niego swemi promiennemi oczyma i zamyśliła się, skłoniwszy głowę na ramię męża. Przypomniała sobie łagodną, zamyśloną twarz Obłomowa, jego spojrzenie pełne słodyczy, jego pokorę, potem jego bolesny, wstydliwy uśmiech, jakim przy pożegnaniu odpowiedział na jej wyrzuty... Tak jej to było boleśnie, tak go żal...
— Ty go nie opuścisz, nie porzucisz? — pytała, nie zdejmując rąk z szyi męża.
— Nigdy! Chyba jakaś przepaść niespodzianie otworzy się przed nami lub stanie ściana.
Olga pocałowała męża.
— Gdy będziemy w Petersburgu, weźmiesz mnie do niego?
Andrzej niezdecydowanie milczał.
— Tak? Tak? — nalegała żona, czekając odpowiedzi.
— Słuchaj Olgo — rzekł, starając się szyję swoją wyzwolić z jej objęć — przedtem trzeba...
— Nie, powiedz: tak, inaczej nie puszczę cię.
— Niech będzie tak — odpowiedział — ale tylko na pierwszą wizytę. Ja wiem co będzie z tobą, jeśli on...
— Nie mów więcej! Nie mów! — przerwała Olga. — Tak, weźmiesz mnie. Wspólnemi siłami zrobimy wszystko. Ty sam jeden nie potrafisz, nie zechcesz!
— Dobrze. Ale uprzedzam, że to ciebie zdenerwuje — zauważył niezadowolony, że Olga wymusiła na nim zgodę.
— Więc pamiętaj — zakończyła, siadając na swoje miejsce — że opuścisz go dopiero wtedy gdy między wami otworzy się przepaść lub ściana powstanie. Nie zapomnę tych słów.




IX.

Spokój i cisza unosiły się nad Wyborgską stroną, nad niebrukowanemi ulicami, nad drewnianemi chodnikami, nad sadami z nędznie rosnącemi drzewami, nad rowami, porosłymi pokrzywą, gdzie jakaś koza z urwanym sznurem na szyi pilnie szczypała trawę lub drzemała leniwie. Czasem pod płotem dało się słyszeć stukanie wysokich korków jakiegoś eleganckiego urzędniczyny, idącego chodnikiem, poruszyła się perkalikowa firaneczka w oknie i ukazała się twarz jakaś. Niekiedy z za płotu wyjrzała nagle jakaś świeża twarzyczka dziewczyny i schowała się w tej chwili, potem ukazała się druga twarzyczka i też znikła, znowu wychyliła się pierwsza, za nią druga; słychać było przeraźliwy krzyk lub śmiechy dziewcząt na huśtawce.
I w domu Pszenicynowej panowała cisza. Gdy kto wszedł na podwórze — idylla prawdziwa: kury i koguty poczynały uciekać i chować się po kątach. Pies rwał się na łańcuchu i ujadał do utraty głosu. Akulina przestawała doić krowę, stróż podwórzowy rąbać drzewo i oboje z ciekawością spoglądali na przybysza.
— Do kogo? — pytał.
Usłyszawszy nazwisko Ilji Iljicza lub gospodyni domu, milcząco wskazywał którędy iść trzeba i znowu poczynał rąbać drzewo, a gość, czystą, wysypaną piaskiem drożyną podążał do ganku. Na wschodkach rozesłany był czyściutki prosty dywanik; gość poruszał pięknie oczyszczoną rączkę od dzwonka, a drzwi otwierała Anisja, któreś z dzieci, czasem sama gospodyni, niekiedy Zachar, ale zawsze ostatni.
Wszystko w domu Pszenicynowej oddychało dostatkiem i pełnią gospodarskiego życia, jaka nawet i przedtem nie bywała, gdy Agafja Matwiejewna mieszkała wspólnie z „braciszkiem“.
W kuchni, w komórkach, w bufecie na półkach pełno było naczynia, piętrzyły się wielkie i małe, okrągłe i owalne półmiski, sosjerki, filiżanki, stosy talerzy, garnków żelaznych, miedzianych i glinianych.
W szafach pełno było własnego srebra, które wykupione, nigdy już nie odwiedzało domów zastawniczych, jakoteż srebra Obłomowa.
Widać było rzędy całe ogromnych czajników, pękatych i maluczkich; kilka rzędów fajansowych filiżanek, prostych i malowanych, złoconych, z napisami, z gorejącemi sercami, z Chińczykami. Wielkie, szklane słoje z kawą, cynamonem, wanilją, kryształowe spodki, naczynia do masła, octu.
Potem całe półki zawalone były paczkami, buteleczkami, pudełeczkami i różnemi domowemi lekarstwami, ziołami, plastrami, spirytusami, z kamforą, proszkami, korzeniami. Tu było także mydło, środki do czyszczenia koronek, wywabiania plam — wszystko co tylko można znaleźć w pierwszym lepszym domu na prowincji u każdej dobrej gospodyni.
Gdy Agafja Matwiejewna otworzyła nagle drzwi szafy, wypełnionej temi wszystkiemi drobiazgami, to ledwie nie omdlewała od różnych narkotycznych zapachów, tak że, mimowolnie głowę na bok odchylała.
W spiżarni wisiały, przymocowane do sufitu szynki, aby je myszy nie psuły, leżały sery, głowy cukru, ryba, worki suszonych grzybów, kupione u Czuchońców orzechy.
Na podłodze stały rzędami faseczki masła, wielkie naczynie ze śmietaną, koszyki pełne jajek. Czego tu nie było! Trzebaby drugiego Homera, aby wyliczył szczegółowo wszystko co tu było zgromadzone w różnych kątach, na wszystkich półkach tej małej arki domowego życia.
Kuchnia — było to prawdziwe palladjum działalności wielkiej gospodyni i jej dostojnej pomocnicy Anisji. Wszystko było w tym domu i pod ręką, na swojem miejscu, w porządku i czystości — możnaby powiedzieć — gdyby nie jeden kąt w domu, do którego nie przedostał się promień światła, ani powiew świeżego powietrza, nie zaglądało oko gospodyni, ani zręczne do wszystkiego ręce Anisji. Było to gniazdo Zachara.
W pokoiku jego nie było okna. Ciągła ciemność przyczyniała się do tego, że mieszkanie człowieka stawało się wstrętną norą. Gdy Zachar ujrzał tam kiedy gospodynię, która przyszła z zamiarem oczyszczenia lub ulepszenia czegoś, zaraz stanowczo twierdził, że to nie babska rzecz zajmować się tem, gdzie i jak powinny leżeć szczotki, czernidło i buty, że nikomu nic do tego, dlaczego ubranie leży na kupie na podłodze, a pościel jego w kącie, za piecem, w kurzu, że to on zajmuje się ubraniem „barina“, że on, a nie one sypiają na tej pościeli. A co do miotły, desek, kawałków cegły, dna od beczki i dwóch polan drzewa, które leżały u niego w pokoju — on bez nich obejść się nie może, ale dlaczego — nie wyjaśnił. Oświadczył wyraźnie, że ani kurz ani pajęczyna wcale mu nie przeszkadzają w niczem. Tłumaczył, że on nie wścibia nosa do kuchni, nie życzy sobie przeto ażeby się zajmowano jego obowiązkami.
Anisję, którą raz zastał w swoim pokoju, powitał taką pogardą, tak poważnie zagroził łokciem, w pierś skierowanym, że lękała się zaglądać do niego. Gdy sprawa opierała się czasem o wyższą instancję, do rozstrzygnięcia Ilji Iljicza, „barin“ szedł, ażeby popatrzyć i wydać najsurowszą dyspozycję, ledwie wsunął głowę do pokoju Zachara i popatrzył przez sekundę na wszystko co tam było, spluwał zwykle i nie rzekł ani słowa.
— Cóż? Wygrałyście? — mówił Zachar do Agafji Matwiejewny i do Anisji, które przyszły z Ilją Iljiczem w nadziei, że jego interwencja przyda się na coś. Potem uśmiechnął się po swojemu, szeroko tak, że brwi i bokobrody jego rozsunęły się na strony.
W innych pokojach było jasno, czysto, świeżo. Stare wypłowiałe firanki znikły, a okna i drzwi bawialnego pokoju i gabinetu ozdobiono szafirowemi i zielonemi draperjami i muślinowemi firaneczkami z różowemi festonami — roboty Agafji Matwiejewny.
Poduszki były białe jak śnieg i piętrzyły się ledwie nie do sufitu, kołdry były jedwabne.
Całemi tygodniami pokój gospodyni był zawalony kilkoma stolikami do kart, zbliżonemi jeden do drugiego, na których rozesłane były kołdry i szlafrok Ilji Iljicza.
Agafja Matwiejewna własnoręcznie przykrawała, podkładała watą i podszywała je, przylgnąwszy do roboty swojemi mocnemi piersiami, dotykając je prawie oczyma i ustami, gdy trzeba było odgryźć nitkę. Pracowała z upodobaniem, z niezmordowaną pilnością, szukając skromnej nagrody w myśli, że szlafrok i kołdry będą odziewać, ogrzewać i sprawiać przyjemność wspaniałemu Ilji Iljiczowi.
Obłomow całemi dniami leżał na kanapie i przypatrywał się jak obnażone łokcie Agafji Matwiejewny poruszały się wtył i naprzód, śladami igły i nitki. Drzemał niekiedy wsłuchując się w skrzypienie poruszanej nitki lub w chrzęst odcinania jej zębami — jak niegdyś w Obłomówce.
— Dosyć już roboty! Zmęczy się pani! — mówił.
— Pan Bóg pracę lubi — odpowiadała, nie podnosząc oczu i rąk od roboty.
Kawę podawała mu tak samo starannie, czysto i smacznie jak z początku, kiedy przed kilkoma laty zamieszkał u niej. Zupa z podróbkami, makaron z parmezanem, kulebiaka, barszcz z boćwiny, kurczęta — wszystko to zmieniało się regularną kolejką i przyjemnie wpływało na ożywienie jednostajnych dni maleńkiego domku.
W oknach od rana do wieczora świecił jasny promień słońca, przez pół dnia z jednej, przez drugą połowę z drugiej strony bez żadnej przeszkody, dzięki ogrodom z obu stron.
Kanarki ćwierkały wesoło, a przynoszone od czasu do czasu hiacynty z hrabskiego ogrodu, napełniały małe pokoje mocnym zapachem, który przyjemnie łączył się z dymem hawańskiego cygara, wanilji lub cynamonu tłuczonego w sąsiednim pokoju przez gospodynię.
Ilja Iljicz pędził życie jak gdyby oprawne w złote ramy, w którem jak w dioramie przesuwały się tylko dnie, noce i pory roku. Innych zmian, osobliwie ważniejszych wypadków, które wstrząsałyby życiem całej kolonji, mącąc jej spokój, nie było.
Od chwili kiedy Sztolc uwolnił Obłomówkę od szachrajskich długów „braciszka“ i odkąd się ten, wraz z Tarantjewem, usunął zupełnie, wraz z nimi znikło wszystko co było wrogiego w życiu Ilji Iljicza. Otoczyły go teraz proste kochające serca, które wspólnie pracowały nad tem, ażeby podeprzeć jego życie, aby go nie widział i nie odczuwał.
Agafja Matwiejewna była u szczytu swego istnienia, żyła i czuła że żyje całą pełnią, jak nigdy przedtem, ale jak i przedtem wypowiedzieć tego nie umiała, a nawet do głowy nigdy jej to nie przychodziło. Modliła się tylko o to, ażeby Pan Bóg przedłużył życie Ilji Iljicza, ażeby go wybawił, od „wszelkiego smutku, gniewu i zmartwień“, a siebie, dzieci swoje i dom cały polecała Bogu. Na twarzy jej malowało się zawsze jednakie zupełne szczęście zaspokojone, bez pragnień, a zatem wyjątkowe jakieś, w każdym innym wypadku niemożliwe.
Twarz jej wypełniła się. Piersi i ramiona jaśniały tem samem zadowoleniem i pełnią, oczy świeciły dobrocią i troską gospodarską. Wróciła jej dawna godność i spokój, z jakiemi władała dawniej całym domem śród pełnych pokory Akuliny, Anisji i stróża podwórzowego. Jak dawniej, nie chodziła, ale zdawała się pływać od szafy do kuchni, z kuchni do spiżarni i pośpiesznie wydawała rozkazy, z zupełną świadomością tego co robi.
Anisja stała się jeszcze żywsza niż dawniej, bo roboty przybyło: ciągle biegała, niepokoiła się, ruszała, pracowała — zawsze według rozkazu gospodyni. Oczy jej pojaśniały jeszcze bardziej, a nos, ten jej wymowny nos, zawsze poprzedzał całą jej osobą i różowił się od trosk, myśli i zamiarów. Zdawał się mówić, chociaż język milczał.
Obie były ubrane według godności swego stanu i obowiązku. U Agafji Matwiejewny przybyła nowa szafa, pełna jedwabnych sukien, mantylek, płaszczów; czepeczki zamawiała dla siebie na tamtej stronie, zdaje się, na Litiejnej; trzewiki nie u Apraksina, lecz w Gościnnym dworze, a kapelusze — proszę sobie wyobrazić! — kupowała na Morskiej. I Anisja, gdy pokończyła swoje zajęcia, osobliwie w niedzielę, ubierała się w wełnianą sukienkę.
Tylko Akulina chodziła po dawnemu z fartuszkiem, zatkniętym za pas, a stróż, nawet w czasie letnich upałów nie mógł się rozstać z kożuchem.
O Zacharze cóż mówić? Szary swój frak przerobił sobie na kurtkę; nie można było określić jakiej barwy były spodnie, z czego zrobiony krawat. On jak dawniej czyścił buty, potem spał, wysiadywał pod bramą, tępym wzrokiem przyglądając się rzadko mijającym go przechodniom, albo przesiadywał w najbliższym sklepiku. Robił to samo i tak samo jak robił zawsze, jak robił w Obłomówce, a potem na Grochowej.
A Obłomow? Obłomow był najlepszem odbiciem i wyrazem spokoju, zadowolenia i otaczającej go ciszy. Wpatrując się i wmyślając w swoje życie i przyzwyczajając się do niego coraz bardziej, zdecydował, że niema potrzeby iść dalej, szukać czegoś nowego, że ideał jego życia urzeczywistnił się, chociaż bez poezji, bez tych promieni, któremi niegdyś wyobraźnia malowała mu szerokie, pańskie życie, we wsi rodzinnej, śród włościan i dworu pańskiego.
Na swoje życie teraźniejsze patrzył jak na dalszy ciąg obłomowskiego, tylko przy innym kolorycie miejscowości, a poniekąd i czasu. I tu, jak w Obłomówce, udawało mu się łatwo wykręcać się od zwyczajnych trosk życia, zdobyć i zapewnić sobie niezmącony spokój.
Wewnętrznie triumfował, że udało mu się uciec od dokuczliwych i męczących wymagań i trosk, odsunąć się od tej sfery, gdzie świecą błyskawice wielkich radości i uderzają nieoczekiwane pioruny wielkich zmartwień; gdzie mamią fałszywe nadzieje i wspaniałe złudzenia szczęścia; gdzie dręczy i niszczy człowieka jego własna myśl, własna namiętność; gdzie poniża się lub triumfuje rozum; gdzie walczy śród nieustającej bitwy człowiek, a z pola bitwy odchodzi zmęczony, niezadowolony i nienasycony.
Obłomow nie odczuwał rozkoszy, zdobywanych walką. W ciszy duszy zrzekł się ich oddawna, a cieszył się spokojem w zapomnianym przez świat kąciku, gdzie nie było tego, coby nazwać można ruchem, walką, życiem.
Jeśli czasem rozigrała się wyobraźnia, otoczyły go zapomniane wspomnienia, niespełnione marzenia, jeśli sumienie odezwało się wymówką za przeżyte tak, a nie inaczej życie — wówczas Ilja Iljicz sypiał niespokojnie, budził się, wyskakiwał z łóżka, czasem płakał zimnemi, beznadziejnemi łzami z żalu za gasnącym ideałem życia, jak płaczą po drogim bardzo zmarłym, z uczuciem gorzkiej świadomości, że za mało robiono dla niego za życia.
Potem spoglądał na swoje otoczenie, wchodził w codzienny tryb życia i uspokajał się, patrząc w zamyśleniu jak cicho i spokojnie tonie w pożarze wieczorne słońce. Wkońcu przychodził do przekonania, że życie jego, tak jak się ono ułożyło prosto i cicho, było wyrazem idealno-spokojnej strony ludzkiego bytu.
Innym — myślał on — przypadło w udziale wypowiadać jego burzliwe akcenty, poruszać twórcze i niszczące siły. Każdy człowiek dźwigać musi swoje przeznaczenie.
Oto taki pogląd filozoficzny na życie wyrobił się u obłomowskiego Platona i kołysał go do snu śród spraw i surowych wymagań długu i obowiązku społecznego. Urodził się i był wychowany nie jak gladjator dla popisu na arenie, lecz jako spokojny obserwator walki. Jego bojaźliwa i leniwa dusza nie zdolną była do dźwigania ani burzy szczęścia, ani ciosów życia; w nim znalazła urzeczywistnienie tylko jedna strona życia; — dobijać się czegoś innego, mieniać na co innego, to, co już zdobył — nie chciał.
Z upływem lat, wewnętrzne walki i żale bywały coraz rzadsze, a Ilja Iljicz cicho i powoli układał się do prostego i szerokiego grobu życia, który sam własnemi rękoma sobie przysposobił, jak pustelnicy, którzy, odwróciwszy się od życia; sami sobie grób kopią.
Przestał już myśleć o reorganizacji gospodarstwa i o wyjeździe do majątku. Rządca, wyznaczony przez Sztolca, przysyłał mu regularnie bardzo poważne dochody na każde Boże Narodzenie, chłopi przywozili mu z Obłomówki zboże i żywność. W domu zakwitły dostatek i wesołość.
Ilja Iljicz trzymał nawet parę koni, ale z powodu właściwej mu ostrożności takie, które z pod ganku ruszały dopiero pod batem. Przy pierwszem uderzeniu jeden koń poruszał się i odchylał na stronę, po drugiem — drugi, potem dopiero, wyciągnąwszy szyje i grzbiety ruszały z miejsca, kiwając głowami. Odwoziły one Wańkę do szkoły, na tamtą stronę Newy, a gospodyni posługiwała się niemi przy robieniu sprawunków.
W Zapusty i na Wielki tydzień cała rodzina i sam Ilja Iljicz jeździli na zabawy ludowe, na przejażdżkę, do „bałaganów“; czasem kupowano lożę i całym domem bywano w teatrze.
Latem wyjeżdżano za miasto, w piątek przed Eljaszem do Prochowni — i tak życie przeplatało się zwykłemi zdarzeniami, nie przynosząc przykrych zmian. Można było powiedzieć, że ciężar życia nigdy nie dosięgał tego maleńkiego spokojnego kącika. Ale, na nieszczęście, piorun wstrząsając podwalinami gór i olbrzymiemi przetworami atmosfery, nie mija także mysiej nory, i chociaż słabo i głucho rozlega się w niej również.
Ilja Iljicz jadał z apetytem i dużo, jak w Obłomówce; pracował leniwie i mało — jak w Obłomówce. Bez względu na zwiększającą się liczbę lat pijał wino, wódeczkę na liściach bzowych, a dobrze i długo sypiał po obiedzie.
Nagle wszystko się zmieniło.
Pewnego razu, po odpoczynku i drzemce poobiedniej, chciał wstać z kanapy — i nie mógł, chciał coś powiedzieć — język nie usłuchał go. Przelękniony, kiwając tylko ręką, wzywał pomocy.
Gdyby mieszkał tylko z Zacharem, mógłby był od rana do wieczora kiwać ręką i umrzeć, o czem dowiedzianoby się dopiero na drugi dzień, ale oko gospodyni czuwało nad nim, jak oko opatrzności. Nie potrzebny był jej rozum, ona domyślnością serca czuła, że coś się stało Ilji Iljiczowi.
Jak tylko ta zagadka rozwiązała się przed nią, Anisja już pędziła po doktora, a gospodyni obłożyła głowę chorego lodem i wyjęła z szafki wszystkie spirytusy naraz — wszystko robiła co praktyka lub usłyszane wiadomości wskazywały jej by zastosować. Nawet Zachar zdołał w tym czasie wciągnąć jeden but i tak dreptał razem z doktorem, gospodynią i Anisją koło swego „barina“.
Ilję Iljicza doprowadzono do przytomności, puszczono krew, a potem oświadczono, że to był udar krwi i że należy inne prowadzić życie.
Zabroniono mu pijać wino, piwo, wódkę, także kawę, chyba tylko wyjątkowo; nie wolno było używać tłuszczów, mięs, korzeni, a natomiast polecono codzienny ruch, i sen umiarkowany lecz tylko w nocy.
Bez trosk i starań Agafji Matwiejewny nicby z tego nie było, ale ona zdołała wprowadzić nowy system w ten sposób, że zmieniła cały tryb domowego życia, a czasem przebiegłością lub rozmową zdołała odwrócić od Ilji Iljicza nęcące pokusy do wina, do tłustych potraw, drzemki poobiedniej i tłustej „kulebiaki“.
Ledwie Obłomow zadrzemał, nagle w sąsiednim pokoju padało z hałasem krzesło, niby samo przez się, lub z brzękiem tłukło się jakieś stare niepotrzebne naczynie, albo dzieci zaczynały krzyczeć — choć gdzie chcesz, uciekaj, a spać nie można! Gdy to nie pomagało, odzywał się jej łagodny głos — wołała go i pytała o coś.
Ścieżka z ogrodu została przedłużoną do sadu, i Ilja Iljicz codziennie przechadzał się dwie godziny. Agafja Matwiejewna chodziła z nim razem, a gdy jej coś przeszkadzało, posyłała Maszę lub Wańkę; towarzyszył mu też stary znajomy, zawsze pokorny i na wszystko zgodny Aleksiejew.
Przechadzał się Ilja Iljicz powoli drożyną, opierając się o ramię Wani. Wania był już prawie młodzieńcem — w mundurze gimnazjalnym, ledwie powstrzymać mógł swoje śmiałe, pośpieszne kroki, przystosowując się do kroków Ilji Iljicza. Obłomow utykał trochę na jedną nogę — ślad pozostały po ataku apoplektycznym.
— Wracajmy Waniuszka do pokoju — rzekł. Już się ku drzwiom skierowali, gdy naprzeciwko nich stanęła Agafja Matwiejewna.
— Pocóż wracacie tak wcześnie?
Zastąpiła im drogę.
— Jakto — wcześnie? Przeszliśmy się już ze dwadzieścia razy tam i z powrotem, a przecież od parkanu pięćdziesiąt sążni — to znaczy zrobiliśmy dwie wiorsty.
— Ile razy przeszliście? — spytała.
Waniuszka zawahał się.
— Nie kłam! Mów prawdę! — groziła mu. — Zaraz zobaczę. Pamiętaj, w niedzielę nie puszczę cię w odwiedziny, jeśli powiesz nieprawdę.
— Ależ tak, przeszliśmy... ze dwanaście razy.
— Ach, ty, łobuzie jakiś! — oburzył się Obłomow. — Przecież bawiłeś się gałązką akacji, a ja — liczyłem.
— Nie, jeszcze proszę pochodzić trochę... „ucha“ jeszcze nie gotowa.
I zamknęła im drzwi przed nosem.
Obłomow, chcąc niechcąc, zrobił jeszcze ośm obrotów i dopiero potem wrócił do pokoju.
Na wielkim okrągłym stole dymiła się „ucha“. Obłomow usiadł na swojem miejscu na kanapie, obok niego na krześle z prawej strony Agafja Matwiejewna, na lewo na małym dziecinnem krzesełku z zasuwą siedział jakiś chłopczyk, mniej więcej trzyletni. Przy nim Masza już trzynastoletnia dziewczynka, następnie Wania, a wieczorem tego dnia przyszedł także Aleksiejew, który usiadł naprzeciwko Obłomowa.
— Jeszcze okońka położę na talerzyk — zwróciła się Agafja Matwiejewna do Obłomowa — tłusty się trafił.
— Dobrzeby było do niego kawałek „piroga“ — dodał Obłomow.
— Zapomniałam, doprawdy zapomniałam — a jeszcze wczoraj myślałam o tem. Zupełnie pamięć straciłam — usprawiedliwiała się Agafja Matwiejewna. — I dla pana, Iwanie Aleksiejewie, zapomniałam o kapuście do kotletów. Niech pan wybaczy.
Wykręcała się umyślnie.
— Nic to nie znaczy! Ja wszystko mogę jeść! — mówił Aleksiejew.
— Szkoda, że się dla niego nie zrobiło wędzonki z groszkiem, albo befsztyk — on to lubi — zauważył Obłomow.
— Sama chodziłam, patrzyłam. Nie było Ilja Iljicz dobrego kawałka! Ale natomiast kazałam wam zrobić kisiel na syropie wiśniowym, wiem, że pan to lubi — zwróciła się do Aleksiejewa.
Kisiel był nieszkodliwy dla Ilji Iljicza i dlatego powinien go był lubić i jeść na wszystko zgadzający się Aleksiejew.
Po obiedzie żadna siła nie mogła zmusić Obłomowa do zaniechania zwykłej drzemki. Kładł się w tym samym pokoju na kanapie na plecy, ale tylko leżał godzinkę. Ażeby mu przeszkodzić w spaniu, gospodyni tuż obok niego robiła kawę, na dywanie bawiły się dzieci, a Ilja Iljicz mimowoli musiał w tem brać udział.
— Daj pokój Andrjuszce — on zaraz płacze — mówił do Waniczki, który draźnił dziecko.
— Maszeńka! Uważaj, Andrjuszka uderzy się o krzesło — zwrócił uwagę Obłomow, gdy dziecko wlazło pod krzesło.
Masza rzucała się, ażeby z pod krzesła wydobyć, jak mówiła, „braciszka“.
Na chwilę wszystko zamilkło, gospodyni wyszła do kuchni zobaczyć, czy kawa już gotowa. Dzieci uspokoiły się. W pokoju rozległo się chrapanie, z początku ciche, potem przygłuszone, wreszcie głośniejsze, a kiedy Agafja Matwiejewna weszła z dymiącą się maszynką kawy, uderzyło ją to chrapanie, mocne jak w izbie furmańskiej.
Agafja Matwiejewna z ubolewaniem skinęła głowę w kierunku Aleksiejewa.
— Budziłem, ale nie słucha — tłumaczył się.
Szybko postawiła imbryk z kawą na stole, porwała z podłogi Andrjuszkę i cichutko posadziła go na kanapie obok Ilji Iljicza. Chłopiec począł pełzać, doszedł do głowy i uchwycił za nos Obłomowa.
— Ha? Co? Kto to? — niespokojnie odezwał się Ilja Iljicz.
— Zadrzemaliście Ilja Iljicz — łagodnie odezwała się gospodyni — a Andrjuszka wlazł i rozbudził was.
— Kiedyż ja drzemałem! — bronił się Ilja Iljicz, biorąc dziecko w ramiona. — Słyszałem przecież dobrze jak on lazł po mnie. Wszystko słyszałem. Ach, ty swawolniku, za nos chwytasz! Ja ci dam! Poczekaj! Poczekaj! — mówił, pieszcząc dziecko.
Potem postawił je na podłogę i głośno westchnął.
— Proszę coś opowiedzieć, Iwanie Aleksiejew — rzekł.
— Wszystko omówiliśmy już Ilja Iljicz. Niema nic więcej do opowiadania.
— Jak to nic? Pan przecież bywa między ludźmi — niema nowin żadnych? Coś czyta pan przecież?
— Tak, czasem czytam, lecz czasem inni czytają, rozmawiają — a ja słucham. Wczoraj naprzykład, u Aleksieja Spirydonycza syn, student, głośno czytał...
— Cóż on czytał?
— Czytał o Anglikach, że komuś broń i proch posłali. Aleksiej Spirydonycz mówił, że będzie wojna.
— A komuż broń posłano?
— Do Hiszpanji czy do Indji — nie pamiętam, tylko wiem, że poseł był bardzo niezadowolony.
— Jaki poseł? — spytał Obłomow.
— To już zupełnie zapomniałem! — rzekł Aleksiejew, podnosząc nos do sufitu i starając się przypomnieć.
— Ale z kimże ma być wojna?
— Z paszą tureckim, zdaje się.
— No, a więcej co nowego w polityce? — spytał znowu, pomilczawszy trochę, Ilja Iljicz.
— Piszą, że kula ziemska ochładza się i zamarznie kiedyś.
— Ta-a-ak? Czyż to polityka?
Aleksiejew zmięszał się.
— Dymitr Aleksiejicz z początku mówił o polityce — usprawiedliwiał się Aleksiejew — a potem czytał wszystko po porządku, ale nie powiedział gdzie się polityka skończyła. Ja przecież wiem, że to już potem była literatura.
— A cóż czytał o literaturze?
— Czytał, że najlepszymi pisarzami są Dmitrijew, Karamzin, Batiuszkow i Żukowskij.
— A Puszkin?
— O Puszkinie nic tam nie było. Ja także pomyślałem, dlaczego o nim nic nie ma! Przecież to genjusz... — rzekł Aleksiejew, akcentując pierwszą literę jak „ch“.
Potem nastąpiło milczenie. Gospodyni przyniosła robotę i poczęła wywijać igłą wprost i wstecz, od czasu do czasu, rzucając spojrzenie na Ilję Iljicza, na Aleksiejewa i nasłuchując czujnem uchem, czy niema gdzie w domu nieporządku, szmeru; czy nie wymyślają sobie wzajemnie w kuchni Zachar i Anisja, czy Akulina zmywa naczynie, czy nie skrzypnęła bramka na dziedzińcu, to znaczy, czy stróż nie wyszedł do pobliskiego szyneczku.
Obłomow milczał, pogrążony w zamyśleniu. Nie był to ani sen ani czuwanie. Pozwolił on myślom swoim błąkać się swobodnie, nie skupiając ich na żadnym punkcie, nasłuchiwał spokojnie równomiernego bicia swego serca, i z rzadka mrugał oczyma, jak człowiek, który na żadnym przedmiocie nic zatrzymuje wzroku. Był to nieokreślony, zagadkowy stan, rodzaj halucynacji.
Rzadko i krótko miewa człowiek chwile takiego zamyślenia się, kiedy mu się zdaje, że po raz drugi przeżywa chwile już kiedyś przeżyte. Czy we śnie widział to, co mu się przesuwało przed oczyma, czy przeżył to rzeczywiście, ale zapomniał; zdaje mu się, że te same osoby, co i niegdyś siedzą obok niego, że te same słowa już raz były powiedziane. Ale wyobraźnia bezsilna jest i nie może się przenieść w dawno minione czasy, pamięć nie może wskrzesić przeszłości, tylko zmusza do zamyślania się.
To samo było i z Obłomowym. Otaczała go cisza, którą już niegdyś gdzieś przeżywał, poruszało się znane mu dobrze wahadło zegarowe, słyszał szelest odgryzionej nitki, powtarzały się znajome wyrazy i szepty.
— Nie mogę trafić nitką do uszka igły! Nawlecz-no Masza, ty masz wzrok bystrzejszy.
Ilja Iljicz machinalnie, niby w zapomnieniu, wpatrzył się w twarz gospodyni i w głębi jego wspomnień powstał znajomy, widziany już kiedyś obraz, słyszany już kiedyś głos...
I stanął przed nim wielki ciemny pokój gościnny, w rodzicielskim domu. Dokoła stołu siedzą matka, goście, szyją w milczeniu, ojciec chodzi po pokoju i milczy. Przeszłość i teraźniejszość zlały się w jeden obraz.
Marzyło mu się, że doszedł do tej ziemi obiecanej, mlekiem i miodem płynącej, gdzie spożywają niezapracowany chleb, chodzą ubrani w złoto i srebro.
Słyszał, jak opowiadają sobie sny wyśnione w nocy, brzęk talerzy, stuk noży, przyciska się do niani i wsłuchuje się w jej drżący starczy głos.
— Militrisa Kirbitjewna — mówi, wskazując gospodynię.
Zdaje mu się, że widzi ten sam obłoczek, płynący po niebie, co i niegdyś widział, ten sam wietrzyk w okno wieje i igra jego włosami. Obłomowski indyk chodzi po dziedzińcu i bełkoce pod oknem.
Pies zaszczekał — pewnie gość przyjechał. Rzeczywiście, gość pewnie, słychać kroki coraz bliżej i bliżej, otwierają się drzwi...
— Andrzej! — wymówił Obłomow.
W samej rzeczy, przed nim stał Andrzej, nie dawny chłopczyk, ale już dorosły mężczyzna.
Obłomow ocknął się. Przed nim nie zjawisko halucynacji, ale rzeczywiście Sztolc.
Gospodyni szybko pochwyciła dziecko, wzięła robotę, odprowadziła dzieci, Aleksiejew znikł także. Sztolc i Obłomow zostali sami, milcząc i nieruchomie patrząc na siebie. Sztolc przeszył go wzrokiem.
— To ty Andrzeju? — spytał Obłomow, ledwie dosłyszalnym głosem ze wzruszenia, jak pyta po dłuższej rozłące kochanek kochankę.
— Ja — usłyszał cichą odpowiedź. — Cóż się z tobą dzieje? Żyjesz, zdrów jesteś?
Obłomow objął go, mocno przyciskając do piersi.
— Ach! — wymówił ledwie, zamknąwszy w tym wykrzykniku całą moc swojej długo ukrywanej tęsknoty i radości. Od chwili rozłąki nigdy może nie odczuwał tego tak szczerze.
Usiedli i znowu pilnie wpatrywali się w siebie.
— Zdrów jesteś? — spytał Andrzej.
— Teraz zdrów, chwała Bogu.
— A byłeś chory?
— Tak, Andrzeju, miałem udar mózgowy.
— Czy to możliwe? Mój Boże! — zawołał i lękiem Sztolc. — Ale następstw nie było?
— Tak, tylko lewą nogą nie władam dobrze.
— Ach, Ilja, Ilja, co się z tobą dzieje! Przecież ty osunąłeś się zupełnie. Cożeś robił przez ten cały czas? Piąty rok już mija, jakeśmy się widzieli.
Obłomow westchnął.
— Dlaczegożeś nie pojechał do Obłomówki? Dlaczego nie pisałeś?
— Cóż mam ci opowiadać Andrzeju. Ty znasz mnie, nie pytaj o więcej — odpowiedział ze smutkiem Obłomow.
— Zawsze w tem samem miejscu, w tem samem mieszkaniu? — pytał Sztolc, rozglądając się po pokoju.
— Tak, zawsze tutaj. Teraz już nie zmienię mieszkania.
— Jakto? Stanowczo nie?
— Tak Andrzeju... stanowczo.
Sztolc spojrzał na niego pilnie i zamyślił się. Począł chodzić po pokoju.
— A cóż z Olgą Siergiejewną? Czy zdrowa? Czy pamięta...
Obłomow nie dokończył.
— Zdrowa i pamięta ciebie, jakbyście się wczoraj rozstali. Zaraz powiem ci, gdzie ona.
— A dzieci?
— I dzieci zdrowe... Ale powiedz Ilja, czy ty żartujesz, że zostaniesz w tem mieszkaniu? Ja przyjechałem właśnie po ciebie, ażeby cię zabrać ze sobą na wieś...
— Nie, nie! — zniżywszy głos i spoglądając na drzwi mówił Obłomow, wzburzony widocznie. — Nie, proszę cię nie rozpoczynaj nawet tej sprawy, nie mów nic...
— Dlaczego? Co się z tobą stało — zaczął Sztolc. — Ty znasz mnie. Ja oddawna powziąłem ten zamiar i nie odstąpię od niego. Dotychczas byłem zajęty mojemi sprawami, teraz jestem wolny. Tyś powinien żyć z nami, w pobliżu nas. Tak zdecydowaliśmy z Olgą i tak się stanie. Dzięki Bogu, że zastałem cię w takim stanie zdrowia, a nie gorszym. Nie spodziewałem się... A zatem jedziemy! Zdecydowany jestem siłą wyrwać cię z tego miejsca! Trzeba żyć inaczej? Ty wiesz jak...
Obłomow słuchał z niecierpliwością.
— Nie mów tak głośno, proszę ciebie, ciszej! — prosił. — Tam...
— Co tam?
— Posłyszą... Gospodyni pomyśli, że ja w samej rzeczy chcę odjechać...
— Cóż w tem złego? Niech słyszy!
— Ach, jak to można! — przerwał mu Obłomow. — Słuchaj Andrzeju — przemówił nagle z niezwykłą stanowczością. — Nie rób daremnych usiłowań, ja tu zostanę.
Sztolc ze zdziwieniem spojrzał na przyjaciela. Obłomow spokojnie i stanowczo patrzył na niego.
— Ty, Ilja, jesteś już stracony! — rzekł. — Ten dom, ta kobieta... całe twoje życie tutaj... To nie może tak zostać — jedźmy! jedźmy!
Pochwycił go za rękaw i do drzwi ciągnął.
— Dlaczego chcesz mnie zabrać? Dokąd? — bronił się Obłomow.
— Z tej jamy, z tego błota na świat, na jasność, gdzie jest zdrowe normalne życie! — naciskał Sztolc prawie rozkazującym tonem. — Opamiętaj się! Czyż do takiego życia się sposobiłeś, ażeby spać tylko jak kret w norze? Przypomnij sobie wszystko...
— Nie wspominaj, nie mąć przeszłości, nie wrócisz jej! — mówił Obłomow, z twarzą ożywioną, z zupełną samowiedzą rozsądku i woli. — Co ty zamyślasz robić ze mną? Z tym światem, do którego chcesz mnie wrócić, ja rozstałem się na zawsze. Nie zdołasz zbliżyć i złączyć dwie rozerwane na zawsze części. Ja przyrosłem do tej jamy, jeśli zechcesz oderwać — to śmierć moja!
— Oglądnij się dokoła siebie, gdzie ty żyjesz i z kim?
— Wiem, czuję to... Ach, Andrzeju! Wszystko ja odczuwam, wszystko rozumiem, oddawna już mi wstyd żyć na świecie! Nie mogę pójść twoją drogą, choćbym nawet chciał. Może przy ostatniem naszem widzeniu się byłoby to jeszcze możliwe, ale teraz...
Obłomow spuścił wzrok ku ziemi i długą chwilę milczał.
— Teraz... późno. Idź swoją drogą i nie myśl o mnie. Ja jestem godzien twojej przyjaźni, widzi to Bóg, ale nie godzien jestem tych kłopotów, jakie wkładasz na siebie.
— Słuchaj Ilja, ty coś mówisz, a czegoś niedopowiadasz. Mimo wszystko ja cię stąd zabiorę, bo podejrzywam... Słuchaj — rzekł mu — wciągnij coś na siebie i jedź do mnie, spędzisz wieczór u mnie. Mam ci wiele — wiele opowiedzieć. Ty nie wiesz, co się teraz u nas zakotłowało, nie słyszałeś?
Obłomow patrzył na niego pytająco.
— Nie widujesz się z ludźmi... zapomniałem o tem. Chodźmy, ja ci wszystko opowiem... Czy wiesz kto przed bramą czeka na nas w powozie... Zawołam...
— Olga! — z przestrachem krzyknął Obłomow. Zmienił się na twarzy. — Na miłość Boga, nie wprowadzaj jej tutaj!
Prawie wypychał Sztolca z pokoju, ale Sztolc nie ruszał się.
— Nie mogę pójść do niej bez ciebie, dałem słowo. Słyszysz, Ilja? Nie dziś, to jutro muszę cię wyrwać. Ty tylko odłożysz, ale nie odpędzisz mnie. Jutro czy pojutrze, ale zobaczymy się!
Obłomow milczał, schyliwszy głowę i nie mając odwagi spojrzeć na Sztolca.
— Kiedyż zatem? Olga mnie zapyta.
— Ach, Andrzeju! — rzekł Obłomow łagodnym proszącym głosem, obejmując go i głowę kładąc mu na ramieniu. — Zostaw mnie zupełnie! Zapomnij!
— Jakto? Na zawsze? — spytał zdziwiony Sztolc, wysuwając się z jego objęć i w twarz mu patrząc.
— Tak — prawie szeptem odpowiedział Obłomow.
Sztolc na krok odstąpił od niego.
— Tyżeś to Ilja! — zawołał z wymówką. — Odsuwasz mnie od siebie — dla kogo? Dla tej kobiety... Boże mój! — krzyknął prawie boleśnie — to dziecko, które tu widziałem... Ilja, Ilja! Uciekaj stąd! Chodźmy, chodźmy co prędzej! Jakżeś ty upadł nisko! Czemże jest ta kobieta dla ciebie?
— Żoną! — spokojnie odrzekł Obłomow.
Sztolc skamieniał.
— A to dziecko — syn mój. Nazwałem go Andrzejem, na pamiątkę o tobie! — dokończył Obłomow i odetchnął spokojnie, złożywszy z siebie ciężar prawdy.
Sztolc zmienił się na twarzy i zdziwionemi, prawie bezmyślnemi oczyma wodził dokoła. Przed nim nagle otworzyła się przepaść, powstała skała kamienna. Nagle jak gdyby nie widział Obłomowa, jak gdyby on znikł z jego oczu, wpadł do przepaści. Sztolc odczuwał tylko taką piekącą boleść, jaką odczuwa człowiek, który pędzi wzruszony powitać przyjaciela po długiej rozłące i dowiaduje się, że już go niema oddawna — umarł.
— Umarł! — wymówił prawie bezwiednie. — Cóż powiem Oldze?
Obłomow usłyszał tylko ostatnie słowo, coś chciał powiedzieć — i nie mógł. Wyciągnął do Andrzeja obie ręce i uścisnęli się mocno, milcząco, jak się obejmują ludzie przed bitwą, przed śmiercią. W objęciu tem utonęły ich słowa, łzy, uczucia...
— Nie zapomnij o moim Andrzeju! — były ostatnie słowa Obłomowa, wypowiedziane gasnącym głosem.
Sztolc w milczeniu, powoli opuścił mieszkanie Obłomowa, w zamyśleniu przeszedł przez dziedziniec i wsiadł do powozu. Obłomow siadł na kanapie, oparł się łokciami o stół i rękoma twarz zakrył.
— Nie, nie opuszczę twego Andrzeja! — myślał Sztolc ze smutkiem, przechodząc przez dziedziniec. — Zginąłeś ty Ilja na wieki! Pocóż ci mówiłbym, że twoja Obłomówka już nie w głuchej pustyni, że na nią przyszła kolej, że i nad nią zaświeciło słońce. Poco ci wiedzieć, że po czterech latach będzie ona stacją kolei żelaznej, że chłopi twoi będą przy niej pracować, że zboże twoje wagonami będą dowozić do przystani... A potem — szkoły, oświata, a potem... potem... Nie! przestraszysz się tą zorzą nowego szczęścia, mgłą zajdą nieprzyzwyczajone oczy. Poprowadzę twego Andrzeja drogą, którą ty iść nie mogłeś... Z nim będziemy w czyn wprowadzać nasze młodzieńcze marzenia. Żegnaj mi stara Obłomówko! — rzekł spojrzawszy po raz ostatni w okna maleńkiego domku. — Przeżyłaś już swój wiek!
— I cóż? — spytała Olga z mocnem biciem serca.
— Nic! — odpowiedział sucho Andrzej.
— Zdrów?
— Tak — niechętnie rzekł Andrzej.
— Cóż to tak prędko wróciłeś? Dlaczego mnie nie zawołałeś? Dlaczegoś go tu nie przyprowadził? Pozwól, ja tam pójdę.
— Nie można.
— Cóż się tam dzieje? — spytała z przerażeniem Olga. — Czy otworzyła się „przepaść?“ Powiedz nareszcie!
Sztolc milczał.
— Więc cóż tam zastałeś?
— Obłomowszczyznę! — ponuro odpowiedział Andrzej, a na dalsze zapytania Olgi nie odpowiadał aż do przyjazdu do domu.




X.

Pięć lat minęło znowu. Wiele się zmieniło i na Wyborgskiej stronie. Ulicę, prowadzącą do domu Pszenicynowej zabudowano willami. Pośród nich wznosił się długi, z kamienia gmach rządowy, który przeszkadzał promieniom słonecznym uderzać wesoło w okna spokojnego niegdyś przytułku lenistwa.
Domek postarzał się także, wyglądał zaniedbany, brudny, jak nieogolony i nie umyty człowiek. Farbę deszcz spłókał, rynny deszczowe w niektórych miejscach nadłamane, to też na dziedzińcu stały kałuże błota, przez które, jak dawniej, przerzucono wąską deskę. Gdy się kto w bramce pokazał, stary kundys nie skakał już rzeźko na łańcuchu, ale poszczekiwał ochrypłym i leniwym głosem, nie wyłażąc z budki.
Wewnątrz domu także zmiany nie lada! Tam gospodaruje inna kobieta, bawią się inne dzieci. Od czasu do czasu zjawia się z czerwoną twarzą przepita postać Tarantjewa, lecz nie przychodzi już dobrotliwy, zawsze zgadzający się na wszystko Aleksiejew. Nie widać ani Zachara, ani Anisji; inna otyła kucharka rej wodzi w kuchni, a niechętnie i gburowato spełnia życzenia Agafji Matwiejewny. Tylko ta sama Akulina, w fartuchu, za pas założonym, myje koryta i wiadra, ten sam senny zawsze stróż, w tym samym kożuchu dożywa swego wieku w ciemnej izdebce. Koło parkanu miga tylko jak dawniej wczesnym rankiem i w porę obiadową figura „braciszka“ z portfelem pod pachą, w gumowych kaloszach zimą i latem.
Cóż się stało z Obłomowym? Gdzie on? Na najbliższym cmentarzu, pod skromnym pomnikiem spoczywa ciało jego w zaciszu śród krzewów. Krzaki bzu, posadzone przyjacielską ręką, schylają się nad mogiłą i pachną piołuny. Zdawałoby się, że sam Anioł ciszy ochrania jego spokój.
Chociaż miłujące serce żony pilnie strzegło każdej jego chwili, ale wieczny spokój, wieczna cisza, leniwie pełzające dnie, powoli powstrzymywały maszynę życia. Ilja Iljicz zakończył życie prawie bez bolów, bez męczarni, jak gdyby zatrzymał się zegar, który zapomniano nakręcić.
Nikt nie widział jego ostatnich chwil przedzgonnych, nie słyszał jego ostatniego jęku. Apoplektyczny udar powtórzył się raz jeszcze po roku i znowu minął szczęśliwie, tylko Ilja Iljicz pobladł, osłabł, mało jadł, rzadko począł wychodzić do sadu, stawał się coraz bardziej milczący i zamyślony. Niekiedy płakał nawet. Miał przeczucie bliskiej śmierci i lękał się jej.
Kilka razy robiło mu się niedobrze, lecz to mijało. Pewnego ranka Agafja Matwiejewna, jak zawsze, przyniosła mu kawę i zastała go tak samo śpiącego łagodnym snem śmierci, jak sypiał codziennie, tylko głowa zesunęła się trochę z poduszki, a ręka nerwowo była przyciśnięta do serca, gdzie widocznie skupiła się i zatrzymała się krew.
Agafja Matwiejewna już od trzech lat jest wdową. W tym czasie wszystko wróciło do dawnego porządku. Brat zajmował się dostawami, ale zrujnował się; zdołał jednak przebiegłością i pokłonami wrócić na dawne stanowisko sekretarza w kancelarji „gdzie zapisują mużyków“ i po dawnemu chadzał piechotą, przynosząc do domu czetwertaki, półruble i griwienniki i napełniając nimi dobrze schowany kuferek.
Pierwszą rolę w domu grała małżonka „braciszka“, Irina Pantielejewna. Uważała, że ma prawo wstawać późno, pić kawę trzy razy dziennie, przebierać się kilka razy na dzień w coraz inną suknię, a w gospodarstwie pilnować tylko jednego — ażeby spódnice były najsztywniej nakrochmalone. Więcej nie wtrącała się do niczego, a Agafja Matwiejewna była po dawnemu żywem wahadłem zegarowem w domu; ona pilnowała kuchni, cały dom poiła kawą i herbatą, obszywała wszystkich, doglądała bielizny, dzieci, Akuliny i stróża.
Dlaczegoż tak? Była przecież panią Obłomowową, właścicielką wsi, mogła mieszkać osobno, niezależnie, niepotrzebując nikogo i nie czując braków? Cóż mogło zmusić ją wziąść na swoje barki ciężar cudzego gospodarstwa, kłopotać się o cudze dzieci, o wszystkie drobiazgi życia, które kobieta bierze na swoje barki, jako obowiązek miłości, jako święty dług małżeński lub potrzebując codziennego kawałka chleba. Gdzież Zachar, Anisja — sługi jej według wszelkiego prawa? Gdzie mały Andrjusza, syn Obłomowa? Gdzie dzieci pierwszego jej męża?
Dzieci już same w świat poszły. Waniusza skończył szkoły i przyjął jakiś obowiązek, Maszeńka wyszła zamąż za rządcę jakiegoś rządowego gmachu, a Andrjuszę wzięli na wychowanie Sztolc z żoną, uważając go jako członka własnej rodziny. Agafja Matwiejewna nigdy nie stawiała na równi i nie łączyła losu Andrjuszy z losem dzieci pierwszego małżeństwa, chociaż w sercu swojem, może nieświadomie, dawała wszystkim równe miejsce. Ale wychowanie, sposób życia, oddzieliły przepaścią przyszłe życie Andrjuszy od życia Waniuszy i Maszeńki.
— Czem one są? Takiemi samemi zamurzańcami jak i ja. Porodzili się w ciężkiem życiu, a tamten — mówiła prawie z szacunkiem o Andrjuszy, z pewnego rodzaju obawą i ostrożnością go pieszcząc — panicz, „barczonok!“ On taki bialutki, jak nalany; rączki i nóżki malutkie, włoski jak jedwab. Jak ojciec wykapany.
Dlatego też bez opozycji, prawie z radością zgodziła się na propozycję Sztolca wzięcia dziecka na wychowanie, uważając, że tam najwłaściwsze dla niego miejsce, a nie tu w domu, śród brudnych dzieci „braciszka“.
Pół roku po śmierci Obłomowa mieszkała z Anisją i Zacharem razem, niepocieszona w smutku swoim. Wydeptała ścieżkę do grobu męża i wypłakała oczy, nic prawie nie jadła, nie piła, odżywiała się tylko herbatą, po nocach często nie sypiała. Zmarniała zupełnie. Nigdy nie uskarżała się przed nikim i tem więcej odsuwała się od wszystkich od chwili utraty męża, im bardziej zagłębiała się w sobie, w swoim smutku; unikała wszystkich, nawet Anisji. Nikt nie wiedział, ile cierpiała jej dusza.
Sklepikarz na targu, u którego dawniej kupowała wszystko dla domu, mówił do kucharki:
— Wasza gospodyni ciągle płacze po mężu!
— Tęskni po mężu! — mówił starosta cerkiewny, pokazując na nią w cerkiewce cmentarnej, dokąd przychodziła co niedzieli modlić się i płakać.
— Jeszcze się martwi! — mówiono w domu „braciszka“.
Raz nagle zjawiła się u niej cała rodzina „braciszka“ z dziećmi, nawet z Tarantjewym niby dla wyrażenia współczucia. Popłynęły fałszywe pocieszania, rady „nie gubić siebie, zachować zdrowie dla dzieci“, — wszystko co już mówiono jej przed piętnastu laty po śmierci pierwszego męża. To, co wówczas wywołało pożądany skutek, teraz obudziło w niej wstręt i obrzydzenie.
Lżej jej było słuchać, gdy poczęli mówić o czem innem i oświadczyli, że teraz mogą znowu mieszkać wspólnie, że lżej będzie jej śród swoich znosić tęsknotę i im dobrze, gdyż tak jak ona nikt nie potrafi utrzymać gospodarstwa w porządku.
Agafja Matwiejewna prosiła o trochę czasu, aby się nad tem zastanowić, potem jeszcze przez dwa miesiące martwiła się, wkońcu zgodziła się na wspólne mieszkanie. W tym czasie Sztolc zabrał Andrjuszę do siebie, a ona została sama jedna.
I oto — w ciemnej sukni, w czarnej wełnianej chustce na szyi, chodzi jak cień z pokoju do kuchni, po dawnemu otwiera i zamyka szafy, szyje, prasuje, ale cicho bez dawnej energji, mówi niby od niechcenia, głosem cichym, a patrzy dokoła nie dawnym wzrokiem, przebiegającym z przedmiotu na przedmiot, lecz z wyrazem skupionym, z jakąś ukrytą tajemną myślą. Myśl ta osiadła niewidzialnie na jej twarzy w tej chwili kiedy ona świadomie, długo wpatrywała się w martwe rysy męża — i od tego czasu nie opuszczała jej już nigdy.
Agafja Matwiejewna była w ciągłym ruchu: rękami robiła wszystko co należało, ale myśl jej udziału w tem nie brała. Nad zwłokami męża, ze stratą jego, zrozumiała zdaje się treść życia, zastanowiła się nad nią i to zamyślenie padło jak cień na jej twarz. Wypłakawszy swój ból, skupiła myśl nad świadomością swojej straty — wszystko inne umarło dla niej, z wyjątkiem małego Andrjuszy. Gdy go oglądała, budziły się w niej oznaki życia, rysy twarzy ożywiały się, w oczach błyszczała radość; potem następowały gorzkie łzy wspomnień.
Na wszystko, co ją otaczało, patrzyła obojętnie; czy brat rozgniewał się o niepotrzebne wydanie rubla lub przepłacenie jakiegoś drobiazgu, za przepaloną pieczeń, nieświeżą rybę, czy bratowa nachmurzyła się o nie dość nakrochmaloną spódnicę, o nie dość mocną lub chłodną herbatę, czy szorstko jej odpowiedziała kucharka — Agafja Matwiejewna jak gdyby nic nie spostrzegała, jakby nie o niej była mowa, nie słyszała nawet kłujących szeptów: barynia wiejska!
Na wszystko odpowiada godnością swego smutku i pełnem pokory milczeniem.
W święto zaś, na Wielkanoc, śród wesołych wieczorów zapustnych, kiedy wszyscy cieszyli się, śpiewali, jedli i pili w domu, ona, śród powszechnego wesela nagle zalewała się łzami i chowała się do swego kącika.
Zrozumiała, że minęło już i zaciemniło się jej życie, że Bóg w jej życie włożył duszę i wyjął ją, że błysnęło w niej słońce — i zgasło na zawsze... Na zawsze — prawda, ale też na zawsze życie jej ożywiło się myślą; teraz wiedziała dlaczego żyła i że żyła nie bez celu.
Kochała całą pełnią i wiele; kochała Obłomowa jako kochanka, jako męża i jako barina, tylko wypowiedzieć tego, jak i dawniej, nikomu nie mogła. Ale i opowiadanie byłoby zbyteczne; nikt w jej otoczeniu nie zrozumiałby tego. Gdzieby ona mogła znaleźć wyrazy na wypowiedzenie tego? W słowniku „braciszka“, Tarantjewa, bratowej nie było takich wyrazów, bo brakło im pojąć odpowiednich. Tylko Ilja Iljicz byłby ją zrozumiał, ale ona nigdy przed nim nie zwierzała się ze swoich myśli i uczuć, bo i sama znaczenia ich nie rozumiała i nie potrafiłaby wypowiedzieć.
Im więcej lat upływało, tem lepiej i coraz jaśniej, rozumiała Agafja Matwiejewna swoją przeszłość, świadomość tę ukrywała głęboko, stawała się coraz bardziej milczącą i skupioną. Na całe jej życie padły jasne promienie, ciche jakieś światło siedmiu lat, przeżytych jak jedna chwila — niczego więcej już nie mogła żądać i nigdzie ukryć się nie mogła.
Tylko gdy na zimę przyjeżdżał ze wsi Sztolc, ona biegła do niego, cicho wpatrywała się w Andrjuszę, czule i lękliwie pieściła go, potem pragnęła coś powiedzieć, podziękować mu, zwierzyć się ze wszystkiego co osiadło i skupiło się w jej sercu na zawsze — on byłby ją zrozumiał, ale wypowiedzieć się nie umiała. Tylko zwracała się do Olgi, przylgnęła ustami do jej rąk i zalewała się potokiem takich gorących łez, że ta mimowoli płakała z nią razem, a Andrzej wzruszony wychodził pośpiesznie do swego pokoju.
Wszystkich ich łączyła wspólna sympatja, wspólna pamięć o czystej jak kryształ duszy Obłomowa. Sztolc i Olga prosili ażeby z nimi razem jechała na wieś, mieszkała razem z Andrjuszą, ale powtarzała zawsze to samo:
— Gdziem się urodziła, przeżyła całe życie, tam i umrzeć trzeba.
Nadaremnie Andrzej Iwanycz przedkładał jej rachunki z zarządu majątkiem, nadsyłał należycie jej dochody — wszystko zwracała mu i prosiła by przechował to dla Andrjuszy.
— To jego a nie moje — powtarzała uparcie — jemu to będzie potrzebne, on — barin, a ja i bez tego życia mego dokołatam.




XI.

Pewnego razu koło południa drewnianym chodnikiem na Wyborgskiej stronie szło dwóch panów, a za nimi powoli jechał powóz. Jednym z nich był Sztolc, a drugi — przyjaciel jego, literat, o pełnej twarzy z apatycznym wyrazem i zamyślonym, niby sennym wzrokiem. Szli w kierunku cerkwi. — Msza skończyła się i ludność wylała się falą na ulicę. Przed nimi stała gromada żebraków. Kolekcja ta była dość wielka i różnorodna.
— Chciałbym wiedzieć skąd się biorą na świecie żebracy? — pytał literat, patrząc na nich.
— Jakto — skąd? Wypełzają z rozmaitych szczelin i kątów.
— Nie o to pytam — przerwał literat — chciałbym wiedzieć jak można zostać żebrakiem, jak można spaść na ten szczebel? Czy to się odbywa nagle, nieoczekiwanie, czy powoli — z konieczności czy też udawania?
— Poco ci to? Czy nie masz zamiaru czasem napisać Mystères de Petersbourg?
— Może... — poziewając leniwie odpowiedział literat.
— Masz dobrą sposobność — spytaj pierwszego lepszego. Za rubla opowie ci całe swoje życie, a ty opisz i sprzedaj dobrze. Oto masz... stary jakiś... normalny typ prawdziwego żebraka. Hej, stary! Chodźno tutaj!
Żebrak odwrócił się na to wołanie, zdjął czapkę i zbliżył się do nich.
— Miłosierni panowie! — zachrypiał — dajcie, co łaska biednemu żebrakowi kalece... ranionemu... żołnierzowi... w trzydziestu bitwach byłem...
— Zachar! — wykrzyknął ze zdziwieniem Sztolc. — To ty jesteś?
Zachar zamilkł nagle, potem, zrobiwszy ręką daszek nad oczyma od słońca, pilnie począł wpatrywać się w Sztolca.
— Przepraszam Waszą Ekscelencję... oślepłem zupełnie... nie poznaję...
— Zapomniałeś Sztolca, przyjaciela twego „barina“ — rzekł z wymówką Andrzej Iwanycz.
— Ach! Ach! Batiuszka, Andrzej Iwanycz! Boże mój! Oślepłem zupełnie. Batiuszka, ojcze rodzony!
Zachar kręcił się, usiłował złapać rękę Sztolca, a nie mogąc trafić, pocałował poły jego surduta.
— Pozwolił mnie Bóg dożyć takiej radości, mnie psu nędznemu — jęczał, niby płacząc, niby śmiejąc się.
Cała twarz jego jakby była wypalona krwawą pieczęcią od czoła aż do podbródka. Nos miał barwę ciemno-szafirową. Głowa była zupełnie łysa. Bokobrody wielkie jak niegdyś, były splątane i zmięte jak wojłok. Wyglądały tak, jak gdyby ktoś z każdej strony twarzy przyłożył kulkę śnieżną. Miał na sobie stary wypłowiały szynel, któremu brakło jednej poły, jako obuwie, stare wydeptane kalosze na bosą nogę wdziane. W ręku trzymał starą wytartą baranią czapkę.
— Ach Boże miłosierny! Takąś mi dziś na święto wielką łaskę zesłał...
— Cóż się z tobą stało? Dlaczego jesteś w takim stanie! — pytał Sztolc surowo.
— Ach, batiuszka Andrzej Iwanycz, cóż robić! — rzekł Zachar, ciężko westchnąwszy. — Z czegoż żyć? Dawniej gdy Anisja żyła, nie włóczyłem się, był kawałek chleba, a gdy ona umarła na cholerę — daj jej Boże królestwo niebieskie — „braciszek“ baryni, nie chciał mnie trzymać, nazywając darmojadem. Michej Andreicz Tarantjew prześladował mnie, ile razy przeszedł koło mnie, zawsze ztyłu kopnął nogą. Żyć już nie można było. Proszę mi wierzyć, że kawałka chleba przełknąć nie mogłem. Gdyby nie „barynia“ — daj jej Boże zdrowie! — dodał Zachar żegnając się, dawno zdechłbym na mrozie. Ona mi jakie takie łachy na zimę dawała, chleba ile chciałem i kącik ciepły na piecu. Wszystko miałem z jej łaski. Ale przeze mnie i ją poczęli prześladować — musiałem iść gdzie oczy poniosą! Oto już drugi rok nędzę moją znoszę...
— Czemuż nie poszedłeś do jakiego obowiązku?
— Czyż to tak łatwo dziś Andrzej Iwanycz znaleźć obowiązek? Próbowałem dwa razy — nie trafiłem do gustu. Wszystko teraz nie tak jak dawniej — gorzej. Na lokajską służbę żądają teraz piśmiennych, a u wielkich panów niema już tego ażeby w przedpokojach pełno było służby. Wszędzie jeden lokaj, rzadko kiedy dwaj. Buty sami sobie zdejmują — maszynkę taką wymyślili — dodał żałośnie Zachar. — Wstyd tylko, ginie dawne „barinstwo“!
Zachar westchnął.
— Przyjąłem był obowiązek u jednego Niemca, kupca — w przedpokoju miałem siedzieć. Z początku wszystko było dobrze, ale potem posłał mnie na służbę do bufetu — czy to moja rzecz? Noga mi się powinęła, wszystko naczynie razem z tacą zwaliło się na ziemię. No — i napędzili! Innym razem podobałem się jakiejś starej grafini — poważny ma wygląd — powiada i byłem u niej szwajcarem. Obowiązek dobry, służba po staremu: siedź sobie poważnie na krześle, załóż nogę na nogę, i kiwaj. Jak kto przyjdzie — to nie można puszczać od razu, z początku wypytać, a potem dopiero puścić, albo w kark — i wytrącić. Jak się dobry gość trafi, to buławą — tak!
Zachar pokazał jak trzeba uderzyć.
— Służba honorowa, niema co mówić. Ale barynia była bardzo niezgodliwa — Bóg z nią. Raz zajrzała do mojej komórki i zobaczyła pluskwę, rozkrzyczała się, rozwrzeszczała się, tak jak gdybym to ja pluskwę wymyślił! Czyż może być gospodarstwo bez pluskiew? Innym razem przechodziła koło mnie, zdało się jej, że wódkę czuć ode mnie... Taka była! — I wymówiła służbę.
— Rzeczywiście pachnie — zanadto! — zauważył Sztolc.
— Ze smutku, batiuszka Andrzej Iwanycz, jak Boga kocham ze smutku — zachrypiał Zachar, skrzywiwszy się. — Próbowałem być furmanem, dorożkarzem — nająłem się, ale nogi odmówiły, sił już mało, stary jestem! Koń trafił mi się złośliwy, raz pod karetę upadłem, ledwie wyszedłem cało, innym razem na starą babę najechałem, do policji wzięli...
— No, dosyć tego! Przestań się włóczyć i pić, chodź do mnie, dam ci kącik, na wieś pojedziemy... słyszysz?
— Słyszę batiuszka Andrzej Iwanycz, ale...
Zachar westchnął.
— Nie chce mi się stąd ruszyć... od grobów. Tu nasz dobrodziej Ilja Iljicz — rzekł żałośnie — dzisiaj modliłem się za niego, daj mu Boże Królestwo niebieskie! Zabrał nam Bóg takiego barina! Żył na pożytek ludziom, żyćby mu sto lat... — dogadywał, marszcząc się i płacząc Zachar. — I dzisiaj na grobie jego byłem. Ile razy w te strony zajdę, zawsze tam idę, siądę i siedzę, a łzy tak i płyną... Tak czasem zamyślę się, cisza wszędzie i zdaje mi się że woła: Zachar! Zachar! Czasem to tak, jakby mrówki po skórze biegały... Nie będzie już drugiego takiego barina! A was Andrzej Iwanycz jak kochał! Boże! Przypomnij sobie jego dobrą duszę w królestwie swojem!
— Przyjdź popatrzyć na Andrjuszę. Każę cię nakarmić, odziać, a potem — jak zechcesz! — rzekł Sztolc i wsunął mu coś do ręki.
— Przyjdę, przyjdę! Jak można nie przyjść, nie popatrzyć na Andrzeja Iljicza. Podrósł już pewnie! Boże! Takiej radości doczekałem się! Przyjdę batiuszka, daj wam Boże zdrowie na długie lata... — chrypiał Zachar w ślad za odjeżdżającym powozem.
— Słyszałeś historję tego żebraka? — pytał Sztolc przyjaciela.
— A cóż to za Ilja Iljicz, o którym on mówił? — odrzekł literat.
— Obłomow... już ci wspomniałem o nim.
— Pamiętam... To twój kolega i przyjaciel. Cóż się z nim stało?
— Zginął, zmarniał Bóg wie zaco.
Sztolc westchnął i zamyślił się.
— A nie był zgoła głupszy od innych. Dusza czysta i jasna jak kryształ. Szlachetna, miękka natura — i przepadł!
— Jak to? Z jakiego powodu?
— Powodem, powodem... Obłomowszczyzna! — odpowiedział Sztolc.
— Obłomowszczyzna? — z niedowierzaniem powtórzył literat. — Cóż to takiego?
— Opowiem ci zaraz... pozwól zebrać myśli, przypomnieć... A ty spisz to wszystko... może komuś się przyda!
Sztolc opowiedział to, co tu napisano.

KONIEC.





  1. Selanka — potrawa przyrządzona ze śmietany, mąki i żółtek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.