<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Old Surehand
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
3. W kaktusowej pułapce.

Gorący wiatr pustynny ustał, a słońce dosięgło ostatniej ósmej części swego dziennego łuku. W powietrzu nie było już lotnego piasku, więc mogliśmy się patrzeć, jak błyszcząca kula zwiększała się, zapadając. Jakiej scenie będą też jutro przyświecały jego promienie? Takie pytanie musiała sobie zadawać większość z nas, kiedyśmy z początku siedzieli cicho na miejscach. Chociaż bowiem nie baliśmy się Komanczów, wiedzieliśmy jednak wszyscy, że najlepsze i najostrożniejsze rachuby człowieka może zmarnować niespodziany przypadek.
Oczywiście, że opowiedziałem najpierw Winnetou, co przeżyłem od przybycia na schadzkę w górach Sierra Madre. Ponieważ w opowiadaniu nie pominąłem moich towarzyszy, nie potrzebował Apacz pytać ich w celu nabrania jasnego wyobrażenia. Kiedy skończyłem, zrekapitulował to, co usłyszał, w słowach:
— Teraz należy nam jedynie myśleć o tem, co dotyczy miejsca, na którem się znajdujemy. Resztę omówimy później. A więc Wupa Umugi ma ze sobą nad Saskuan-kui stu pięćdziesięciu wojowników?
— Było ich stu pięćdziesięciu czterech. Od tego należy odjąć tych sześciu, których pokonaliśmy nad Alczeze-czi.
— Nale Masiuw chce się do nich przyłączyć ze stu ludźmi?
— Wielu z nich padło lub zostało zranionych w walce z żołnierzami, lecz on posłał do domu po stu nowych.
— Ilu przyprowadził Sziba-bigh?
— Dwudziestu.
— To będziemy mieli przeciw sobie mniej więcej trzystu nieprzyjaciół. Mój brat ma tyleż Apaczów przed polem kaktusowem; dorównywamy im zatem.
— Dorównywamy? Tylko dorównywamy? — wtrącił Old Wabble. — Sądzę nawet, że mamy nad nimi przewagę, wielką przewagę! Widziałem wojowników Apaczów; co za uzbrojenie, a jaka dyscyplina! Dwustu takich zwyciężyłoby trzystu Komanczów, a do tego my, biali! Winnetou, Old Shatterhand i Old Surehand wezmą całe mnóstwo nieprzyjaciół na siebie. O mnie, o Foxie, Parkerze, Hawleyu nie chcę już nawet mówić. Niech te draby tylko przyjdą! Wystrzelamy ich, jak kaczki, i daje słowo na to, że nikt z nich nie powróci do swego wigwamu!
Winnetou przybrał minę poważną i odpowiedział mu:
— Mój stary brat jest, o ile wiem, nieubłaganym wrogiem wszystkich czerwonych mężów. Uważa on ich za złodziei, rozbójników i morderców, nie zważając, że chwytają za broń tylko, by bronić swojej własności lub zemścić się za to, co przeciwko nim zawiniono. Old Wabble jeszcze nigdy nie dał pardonu czerwonemu mężowi, który wpadł w jego ręce. Na całej sawannie nazywają go zabójcą Indyan, ale kiedy znajduje się z Old Shatterhandem i Winnetou, musi zmienić te zapatrywania, bo musielibyśmy rozstać się z nim. Jesteśmy przyjaciółmi wszystkich białych i czerwonych ludzi, a kiedy mamy przed sobą nieprzyjaciela, to czy on biały, czy czerwony, pokonywamy go, o ile można, bez rozlewu krwi. Old Wabble mieni się chrześcijaninem, a Winnetou nazwie poganinem — ale skąd to pochodzi, że ten chrześcijanin tak dalece lubi przelewać krew, a poganin stara się tego unikać?
To, że Apacz, skąpy zazwyczaj w słowach, zdecydował się tyle ich stracić, było dowodem, że stary był dlań sympatyczniejszy, aniżeli możnaby sądzić z treści przemówienia. Old Wabble spuścił głowę, lecz podniósł ją po chwili i jął się bronić:
— Czerwoni, z którymi dotychczas spotykałem się, byli wszyscy łotrami.
— Wątpię. A gdyby to było prawdą, to kto ich zrobił łotrami?
— Nie ja.
— Nie ty?
— Nie.
— Stali się nimi przez blade twarze, a czy Old Wabble nie jest także białym?
— Tak, ja nim jestem. Przypuszczam nawet, takim, który się może pokazać.
— A Winnetou sądzi, że byłoby lepiej, gdyby czerwoni, o których mówisz, nie byli cię wcale widzieli. Mówisz, że powinno się zabić wszystkich Komanczów — a ja ci powiadam, że, ile możności, nie zabijemy ani jednego. Czy mój brat Old Shatterhand zgadza się na to?
— Zupełnie — odpowiedziałem. — Wiesz, że nie masz potrzeby mnie pytać.
Old Wabble zrobił minę zakłopotaną, lecz próbował się jeszcze bronić.
— Ależ oni chcą napaść na Bloody Foxa, któremu mamy dopomódz. Mamy bronić jego i siebie, a to może być tylko w walce odpornej; th’ is clear!
— Są rozmaite rodzaje walki odpornej, mr. Cutterze — odpowiedziałem. — Pozwólcie Winnetou mówić, a dowiecie się potem, że możemy Komanczów wstrzymać od wykonania zamiaru nie tylko przez to, że ich wystrzelamy. Są jeszcze inne środki.
— Tak, pewnie znów wasz słynny podstęp!
Powiedział to w takim tonie, że nie mogłem temu przyklasnąć, nie miałem jednak powodu dawać mu odprawy, gdyż uczynił to Parker.
— Czy nie byłoby lepiej — wtrącił — żebyście milczeli, stary Wabble’u? Wszak widzicie, że i ja jestem cicho. Kiedy mr. Shatterhand i Winnetou rozmawiają ze sobą, nie potrzeba, żeby drudzy, nie pytani, dodawali swoje zdanie. Przyrzekliście już przeszło z dziesięć razy czynić to, co mr. Shatterhand zechce. Jeśli nie dotrzymacie tego przyrzeczenia, zrobimy to, co się już dość często mówiło: odejdziemy — a was zostawimy.
To „zostawienie na miejscu“, wymówione przeze mnie raz jeden, zamieniło się w stały frazes, gniewający ogromnie Old Wabble’a. To też wybuchnął:
— Zamknijcie dziób! Kto was pytał o zdanie? Jeśli mnie mówić nie wolno, to wy dopiero powinniście milczeć! Jak śmiecie nazywać mnie uparciuchem? Zamiećcie najpierw przed swojemi drzwiami. Mnie nikt łosiów nie darowywał i nie mówiłem potem, że ja je zastrzeliłem!
— A ja nie gadałem nigdy tyle i mimo to nie robiłem takich głupstw, jak wy na Saskuan-kui, gdzie wy...
— Cicho! — wtrąciłem. — Mamy do zrobienia rzeczy daleko ważniejsze, aniżeli takie pojedynki. Przerwano nam przedtem na tem, że mamy tylu wojowników, co Komancze. Przyznaję chętnie to, co powiedział Old Wabble, że nie tylko dorównywamy im, lecz że ich przewyższamy. Nie zamierzam tego dowodzić w ten sposób, że jesteśmy wielkimi bohaterami, wobec których możnaby czerwonego wojownika uważać za nic. Powód polega raczej na tem, że mamy naszych Apaczów w kupie, Komancze zaś nadejdą w kilku oddziałach, a oprócz tego będą mieli jeszcze przeciwko sobie konnicę białych.
— Mój brat ma, jak zwykle, słuszność — potwierdził Winnetou. — Najpierw nadejdzie Sziba-bigh, ażeby napaść na ten dom i jego mieszkańców i powsadzać tyki w piasek pustyni. Po nim nadejdzie Wupa Umugi, aby je powtykać fałszywie i zaprowadzić białych jeźdźców na śmierć z pragnienia. Po nich nadciągnie Nale Masiuw ze swymi, ażeby bladym twarzom odciąć odwrót i otoczyć ich zupełnie. To trzy osobne oddziały, które zaatakujemy pojedynczo i zwyciężymy może bez rozlewu krwi. Old Shatterhand użyczy potwierdzenia moim słowom.
— Daję je, oczywiście — powiedziałem. — Nie przypuszczam, żeby Sziba-bigh, który nadejdzie pierwszy, miał więcej, aniżeli pięćdziesięciu wojowników. Jeśli ich zamkniemy naszymi trzystu, zobaczą, że najlepiej będzie dla nich poddać się bez oporu.
Stary Wabble nie mógł milczeć, pomimo otrzymanej przedtem nagany, i odparł:
— Czyżby rzeczywiście dostał tylko pięćdziesięciu, skoro my mamy trzystu?
— Zapominacie, iż Komancze wcale nie wiedzą, o naszym pobycie tutaj. Im się zdaje, że będą mieli do czynienia tylko z mieszkańcami oazy.
— Hm, tak, lecz otoczenie nie takie łatwe, jak się zdaje.
— W tym wypadku nawet bardzo. Wystarczy nam przyprzeć ich do pola kaktusowego; tam już nie wejdą. Nie potrzeba w takim razie tworzyć całego koła; pół wystarczy. Za nimi nieprzebyte kaktusy, a przed nimi trzystu nieprzyjaciół. Tych pięćdziesięciu musiałoby oszaleć, ażeby przypuszczali, że zdołaliby się zdrowo przebić.
— A jeśli jednak przypuszczą?
— To ja z nimi pomówię.
— Pomówić? Hm! Czy będą słuchali?
— Co do tego, to jest między nimi jeden, który pewnie posłucha.
— Kto taki, sir?
— Młody wódz, Sziba-bigh. On zawdzięcza nam życie. Był tu gościem naszego Foxa i dał wtedy słowo, że nie zdradzi oazy. Tego aż nadto do wzbudzenia w nim korzystnego usposobienia dla moich słów.
— Ciekawym, czy się w tem nie pomylicie. Przecież widzicie, jak dotrzymał słowa. Przyrzeka nie zdradzić oazy, a wlecze tu za sobą aż trzystu Komanczów! Mam nadzieję, że nie długo będziem na niego czekali.
— Jutro wieczorem będzie już tutaj.
— Już tu, koło oazy?
— Tak. Sądzę, że nie mylę się w tem obliczeniu.
— I tu go osaczymy?
— Tak.
— W nocy?
— Może już za dnia. Im wcześniej nadejdzie, tem wcześniej się go otoczy.
— Ale w takim razie musimy wiedzieć, kiedy nadejdzie, trzeba więc wysłać ludzi na zwiady.
— To byłoby wielkim błędem.
— Jakto?
— Bo odkryłby ślady tych ludzi i zacząłby podejrzywać.
— Hm, a zatem bez wywiadowców? A jakżeż się dowiemy, czy i kiedy ci...
— Mój starszy brat może śmiało przypuścić, że Old Shatterhand wie, co mówi i czyni — przerwał mu Winnetou. — Komancze zobaczyliby ślady wywiadowców i dlatego nie możemy ich wysyłać. Sziba-bigh był tu i pojechał stąd prosto do Gutesnontin-khai, gdzie znajduje się teraz, żeby naciąć tyk. Wróci tą samą zupełnie drogą. Pojedziemy naprzeciw niego obok tej drogi i zobaczymy go tak, że on nas nie zobaczy. Kiedy nas minie, zawrócimy i zapędzimy go na pole kaktusowe, przez które nie będzie mógł przejechać ze swoim oddziałem. W ten sposób będziemy go mieli. Odgaduję, że brat Shatterhand to chciał powiedzieć.
— Tak, to samo było moim zamiarem i planem — odpowiedziałem bystremu przyjacielowi.
Wtem Bloody Fox, który milczał dotychczas, zabrał głos po raz pierwszy, chociaż cała sprawa musiała go najbardziej zajmować.
— Niech mi sławny czerwony brat pozwoli na jedno pytanie. Sziba-bigh będzie się zbliżał bardzo ostrożnie, ażeby go nie dostrzeżono przedwcześnie. Jeśli zaś ustawimy się obok, ażeby czekać na niego, to nie będziemy mogli zbliżyć się tak do jego drogi, żeby nas mógł zobaczyć. Czy nie może się stać, że minie nas i oczy nasze nie padną na niego ani na jego Komanczów?
— Nie.
— Trudno zaprzeczyć temu, co mówi wielki wódz Apaczów, Winnetou — ale na pustyni niema drogi widocznej, jest tam tylko kierunek, z którego łatwo zboczyć na prawo albo na lewo. Czy więc nie może się stać, że Sziba-bigh zboczy i właśnie na nas się natknie?
— Nie. Niechaj brat Fox zwróci się do Old Shatterhanda i dowie się od niego, dlaczego mówię „nie“.
Ponieważ Fox po tych słowach popatrzył na mnie pytająco, a drudzy uczynili to także, oświadczyłem:
— Biały mógłby zboczyć z prostego kierunku, ale czerwony nie zboczy. Ma on nieomylny instynkt lokalny ptaka, który leci prosto do gniazda, odległego milami, chociaż w powietrzu, zupełnie tak, jak tutaj na piasku, niema dróg wykreślonych. Następnie należy zważyć, że pierwsza wataha Indyan ma za zadanie wytyczyć palikami drogę do oazy. Wbijanie ich to praca, która musi nam tak wyraźnie zaznaczyć przybycie Sziba-bigha, że go nie będziemy mogli przeoczyć. On musi nam wpaść w ręce. Sprowadzimy potem jego i ludzi, ale nie tutaj, bo nie wolno mu poznać nowej drogi do oazy, lecz zwiążemy ich tam, na pustyni, i będziemy ich tam dobrze strzegli, dopóki wszystko nie minie.
— A co się zrobi z tykami? Powiedziano przedtem, że usuniemy je i umieścimy w fałszywym kierunku.
— Zrobimy tak rzeczywiście, ażeby zmylić drogę Wupy Umugi.
— Dokąd?
— Hm! Dokądkolwiek, gdzie go z łatwością osaczymy i weźmiemy do niewoli. Pola kaktusowe tak się zmieniły od czasu ostatniej mojej bytności, że z góry nic nie mogę powiedzieć.
— Czy mogę coś zaproponować?
— Czemużby nie?
— O dzień drogi stąd na południowy wschód znajduje się puszcza kaktusowa nadzwyczajnych rozmiarów, a do niej prowadzi pas piaszczysty, węziejący coraz to bardziej.
— Jak głęboko?
— Jadąc powoli, można tam trawić prawie dwie godziny, zanim dojedzie się do końca pasu.
— Czy kaktusy są stare, czy świeże?
— Takie i takie, ale rosną gęsto, bardzo gęsto.
— Tak, to rzeczywiście byłoby miejsce takie, że nie moglibyśmy sobie życzyć lepszego dla naszych celów. Czy mój brat Winnetou uważa je także za tak odpowiednie?
Wódz Apaczów skinął potakująco głową i odrzekł swoim spokojnym i zdecydowanym tonem:
— Zapędzimy Komanczów w te kaktusy.
— A zatem jesteśmy gotowi z tem, co na dziś i jutro było do omówienia; co dalej, to będzie zależało od wypadków. Słońce dosięgło już widnokręgu, więc dajmy wypocząć ludziom i zwierzętom, ażeby jutro mogli być silni i wytrwali.
Wszyscy się z tem zgodzili. Zaopatrzyliśmy konie we wszystko, czego tylko mogła im oaza dostarczyć, Winnetou zaś udał się do Apaczów, ażeby wydać im obozowe rozkazy i pokazać im przez kaktusy drogę do oazy, gdyż musieli napoić konie i samych siebie zaopatrzyć w wodę. Potem ułożyliśmy się na posłaniach ze słomy kukurudzianej, przygotowane tymczasem dla nas przez Sannę.
Ale większość z nas nie zdołała zasnąć od razu. Leżałem obok Winnetou i słuchałem cichego opowiadania o tem, co przeżył od naszego rozstania. Słyszałem przy tem, że Old Wabble i Parker sprzeczali się także przytłumionym głosem. Przez otwarte okno wydobywały się głosy Murzyna i jego matki, szczęśliwych nadzwyczajnie z powodu wzajemnego odzyskania siebie. Od wody zaś dochodziły jeszcze przez długie godziny odgłosy kroków Apaczów i ich koni. Taki wieczór obozowy ma swój szczególny urok, zrozumiały tylko, temu, kto go sam doznał.
Gdy się nazajutrz obudziłem, stał Winnetou, już gotów, nad jeziorem i zmywał sobie korpus wodą z wydrążonej dyni. Sanna krzątała się, biegając cicho, tu i tam, i starając się o dobre i obfite śniadanie dla gości. Reszta jeszcze spała, lecz niebawem pobudzili się wszyscy. Potem znowu przybyli Apacze z końmi, by je napoić na cały dzień. Lekki dym, jaki dostrzegliśmy za kaktusami, dowodził, że Apacze rozniecili sobie z kaktusów kilka ognisk, by sobie przy nich przygotować jedzenie. Po śniadaniu wyjechaliśmy do nich i zastaliśmy ich już po jedzeniu, gotowych do drogi. Jedną ich część, przy której był Bloody Fox, pozostawiono dla ochrony oazy, poczem odjechaliśmy. Poprzedniego dnia przybyliśmy z południowego zachodu, a dziś mieliśmy jechać prosto na zachód, ponieważ tam właśnie leżał Gutesnontin-khai. Wyobrażaliśmy sobie linie, na której należało się spodziewać Komanczów i trzymaliśmy się równolegle do niej, a to w ten sposób, że z początku towarzyszyliśmy jej o milę angielską, gdyż na razie nie mógł nieprzyjaciel jeszcze nadejść — później jednak musieliśmy dla ostrożności oddalić się od niej bardziej, zwłaszcza, gdyby powietrze było nadal takie czyste i przeźroczne, jak dotychczas. Można było widzieć nadzwyczajnie daleko. Mimo to mieliśmy jednak nad Komanczami przewagę, gdyż Winnetou i ja mieliśmy dalekowidze.
Ktoby jednak przypuszczał, że trzymaliśmy się razem w jednym oddziele, ten myliłby się bardzo. Byłoby to największym błędem, jaki możnaby sobie wyobrazić. Wspomniana przypuszczalna linia leżała na północy, a więc na prawo od nas. To, co Old Wabble wczoraj powiedział, nie było całkiem pozbawione słuszności, a mianowicie, że Komancze mogli zboczyć z tej linii, choćby nawet tylko trochę. Toteż musiałem dobrze już przed południem zwrócić nasz oddział nieco ku południowi, a tylko kilku najdoświadczeńszych jechało bardziej na prawo. Najbliżej owej przypuszczalnej linii znajdowali się Winnetou, Old Surehand i ja — a i my nie jechaliśmy obok siebie, lecz w takich odstępach, że mogliśmy słyszeć wzajemne nawoływania. Dzięki temu zarządzeniu nie mogli nas Komancze absolutnie zauważyć, chyba w tym nieprawdopodobnym wypadku, że zboczyliby z drogi bardzo daleko na południe. Ale nawet w takim razie mogliśmy się spodziewać, że osaczymy ich i nie pozwolimy umknąć ani jednemu. To było w każdym razie główną rzeczą, bo gdyby choć jednemu udało się wymknąć, to pierwszem i jedynem zadaniem jego było pojechać do Wupy Umugi i zawiadomić go o naszej obecności.
Nadeszło już południe, a mimo to nie dostrzegliśmy jeszcze nic szczególnego. Wtem, około pierwszej może, wydał Winnetou, który w tej chwili przyłożył dalekowidz do oka, głośny okrzyk i zawołał do siebie mnie i Old Surehanda. Kiedyśmy dotarli do niego, wskazał ręką na północ i rzekł:
— Tam, na samym końcu widnokręgu stoi jeździec, którego nie można dojrzeć gołem okiem.
— Czy to Indyanin? — spytał Old Surehand.
— Tego nie podobna rozpoznać; niech mój brat weźmie tę rurę i popatrzy tam, gdzie mu wskażę.
Dał mu perspektywę, a ja popatrzyłem przez moją, trzymając ją w tym samym kierunku.
— Tak jest, to jeździec — potwierdził Old Surehand. Ale niepodobna rozpoznać, czy czerwony, czy biały.
— To czerwony — wtrąciłem.
— Czy rozpoznajecie to, sir? W takim razie wasza luneta lepsza, aniżeli Winnetou.
— Nie rozpoznaję, ale mimo to twierdzę nawet, że to Komancz.
— Uff! — zawołał Winnetou, zdziwiony, biorąc jeszcze raz dalekowidz i przykładając go do oka.
— A mianowicie Komancz z oddziału Sziba-Bigha, może nawet on sam.
— Uff! uff! Dlaczego mój brat tak sądzi?
— On nie jest sam. Niech brat Winnetou zwróci swoją perspektywę tam, skąd ten jeździec musiał nadjechać, a zatem trochę na lewo. Tam widać więcej jeźdźców a obok tego mniejsze punkty, oznaczające ludzi, którzy pozsiadali z koni.
— Uff, uff, to słuszne! Widzę większe punkty; to jeźdźcy — a mniejsze, poruszające się tam i sam, to piesi ludzie.
— Czy mój czerwony brat wie, dlaczego te mniejsze punkty nie idą prosto, lecz poruszają się tam i sam?
— Tak, skoro mój brat Old Shatterhand zwrócił na to moją uwagę, to wiem. To ludzie, którzy wbijają paliki. Aby to robić, pozsiadali z koni.
— Całkiem słusznie! Wszak wiecie, mr. Surehandzie, że z pomiędzy tych Komanczów tylko jeden zna drogę.
— Tak, a mianowicie Sziba Bigh — odrzekł zapytany.
— Jest on zatem nietylko dowódcą, lecz zarazem przewodnikiem. A gdzie zwykł iść taki przewodnik, z tyłu czy na przedzie?
— Well! Dlatego przypuszczam, że jeździec, którego zobaczyliśmy najpierw i na czele drugich, to młody wódz Sziba Bigh. Jedzie przodem i zatrzymuje się od czasu do czasu, dopóki nie wbiją palika. Popatrz. Winnetou dojrzy, że piesi dosiadają teraz znowu koni. Wbito pal i Indyanie jadą dalej.
Tak było, jak powiedziałem; widzieliśmy, że Komancze oddalili się cwałem z miejsca, na którem znajdowali się dotąd. Zaczęli się przytem zmniejszać coraz bardziej, aż zniknęli nam z oczu — prosto w kierunku oazy.
— Czy zdołaliście ich policzyć, sir? — spytał mnie Old Surehand.
— Niedokładnie, lecz przypuszczam, że wczoraj miałem słuszność; nie będzie ich nad pięćdziesięciu.
— Co więc teraz zrobimy?
— Pojedziemy dla pewności jeszcze trochę dalej tak, jak jechaliśmy dotychczas, a potem zwrócimy się ku północy, ażeby dostać się do ich tropu. W ten sposób znajdziemy się im na tyłach i podążymy za nimi, dopóki nie natrafimy na odpowiednie miejsce do osaczenia.
Zarządzenia te wykonano. Połączyliśmy się z oddziałem, powiedzieliśmy, że widzieliśmy tych, których szukamy, i podążyliśmy jeszcze przez kilka minut w tym samym kierunku. W dziesięć minut po skręceniu na prawo dojechaliśmy do tropu Komanczów. Był on bardzo wyraźny i zdecydowany; ślepy nie byłby go zobaczył, ale napewno-by poczuł. Tworzyły go nie tylko ślady nóg ludzkich i końskich, lecz mnóstwo kres, wyżłobionych w piasku dość głęboko. Tyki, przeznaczone do transportu, były przywiązane do siodeł i sunęły się drugim końcem po ziemi. W ten sposób zwykli Indyanie przenosić z miejsca na miejsce tyki, przeznaczone na namioty, i tak też powstały kresy i linie. Ponieważ spływały się ze sobą, nie podobna było ich zliczyć, ale widać było, że wleczono ich mnóstwo.
Podążyliśmy śladami szybko, dopóki nie dostrzegliśmy Komanczów przez lunety, poczem, ażeby się nie pokazać, musieliśmy zwolnić kroku. Jadąc za nimi ciągle w równem oddaleniu, zauważyliśmy z łatwością, jak chyżo oni jechali, oraz, ile mogli potrzebować czasu na zbliżenie się do oazy. Odległość jednego pala od drugiego wynosiła może z kilometr, i jeśliby czerwoni pracowali dalej w tem samem tempie, musieli nad wieczorem dostać się do celu swej drogi. Prawdopodobnie zamierzał Sziba Bigh napaść potem w nocy na oazę. Musiał wprawdzie liczyć się z tem, że za dnia jeszcze spotka się z Bloody Foxem, ale to nie zbijało go z tropu, gdyż sądził, że ta jedna blada twarz nie da rady pięćdziesięciu wojownikom.
Jechałem między Winnetou i Old Surehandem. Obaj zachowywali się cicho, ale zato tem głośniej było za nami, gdzie Old Wabble jechał pomiędzy Parkerem a Hawleym. Stary cowboy nie umiał poprostu zachować się spokojnie w takiem położeniu. Puszczał się na rozmaite rachuby i domysły, którym tamci dwaj się sprzeciwiali, ale jemu ani się śniło uważać tej opozycyi za słuszną.
— Możecie mówić co chcecie — dosłyszałem. — Ja sądzę, że nie dosięgniemy wcale tych łotrów, jeśli nie zabierzemy się mądrzej do rzeczy.
— Czemużto, stary Wabble’u? — zapytał Parker. — Sądzę, że ci trzej przed nami wiedzą dobrze, co czynią.
— Czy tak sądzicie rzeczywiście? Nacóż wleczemy się tak powoli zamiast ruszyć na czerwonych?
— Ponieważ ci gentlemani chcą prawdopodobnie zaczekać, aż nadejdzie wieczór.
— No, to jeszcze lepiej! Teraz Indyanie nas nie widzą, a wieczorem my ich nie będziemy widzieli. W ten sposób wogóle ich nie zobaczymy.
— Słuchajcieno, mr. Wabble’u, nasi dowódcy to nie dzieci, lecz mężczyźni, wiedzący dobrze, co im czynić należy!
— O! Hm! Gdybym jako dowódca jechał tam na przedzie i miał coś do gadania, wiedziałbym coś lepszego.
— Co?
— Zrobiłbym krótki proces.
— Jakto?
— Rozkazałbym popuścić koniom cugli i stratowałbym po prostu czerwonych.
— To, mr. Wabble’u, byłoby prawdopodobnie najgłupszem ze wszystkiego.
— Nonsens! Czemu?
— Ponieważ Komancze zobaczyliby albo usłyszeliby nas nadchodzących i daliby nura.
— Cóżby to nam szkodziło? Dopędzilibyśmy ich i wzięlibyśmy do niewoli.
— To łatwo powiedzieć. Gdyby się rozprószyli, w ucieczce mógłby nam któryś z nich łatwo się wymknąć, a to nie śmie być. Czy ja nie mam słuszności, mr. Shatterhandzie?
Odwróciłem się do pytającego i odrzekłem:
— Tak. Niech sobie mr. Cutter mówi! On nie zna zamiarów Winnetou, więc nie można mu brać tego za złe, że uważa nasze postępowanie za błędne.
Stary spojrzał na mnie pytająco. Chciałby był wiedzieć, co miałem na myśli, ale nie śmiał się spytać; powiedziałem mu więc z własnej chęci:
— Winnetou wie mianowicie, że o godzinę drogi stąd znajduje się zagłębienie, przez które wiedzie droga do oazy Bloody Foxa. Jest ona dość długa i głęboka, tak, że kto się w niej znajduje, nie może widzieć tego, co się dzieje na wyżej położonej płaszczyźnie pustyni. Puścimy Komanczów aż do tej dolinki i nie dalej.
Tu wtrącił Apacz:
— Mój brat chce mi przysporzyć sławy, która mi się nie należy, bo plan pochodzi od niego. Mówił o nim jeszcze wczoraj wieczorem przed zaśnięciem.
— Nie; to ty o nim mówiłeś — odparłem.
— Chciałem mówić, lecz ty mnie uprzedziłeś.
— Stało się więc to, co zawsze i wszędzie, mianowicie, że mój brat myśli zupełnie tak samo, jak ja.
— Tak, moje myśli są twojemi a twoje mojemi, ponieważ piliśmy naszą krew i nie mamy dwu serc, lecz jedno. Stanie się tak, jak pomyśleliśmy obaj. Za godzinę weźmiemy Komanczów do niewoli w dolinie z piasku.
— I żaden z nich nie zdoła przedtem przemówić?
Kiedy wymówiłem to pytanie, spojrzał na mnie Winnetou w chwilowem zdziwieniu, lecz zaraz potem dodał:
— Czy mój brat chce wypytać młodego wodza?
— Tak.
— Czy sądzisz, że powie ci, co zechcesz wiedzieć?
— Tak.
— Sziba Bigh jest wprawdzie młody, ale mimo to sprytny. Wiem, że Old Shatterhand umie stawiać tak pytania i słowa, że wybada nawet bardzo chytrego człowieka. Sziba Bigh wie o tem także i będzie milczał.
— Będzie mówił, sądząc, że przybywam do niego nie jako wróg, lecz przypadkiem. Oto nie pojadę za nimi, lecz odłączę się od was, zatoczę łuk, tak, że dostanę się do doliny nie z tej, lecz z przeciwnej strony, a to wprowadzi go na domysł, że przybywam z oazy od Bloody Foxa. Będzie więc sądził, że nie widziałem jego śladów i że nie mam pojęcia o jego zamiarach. Wyda mu się, że łatwo weźmie mnie do niewoli i będzie mnie uważał za nieszkodliwego. To nie otworzy mu wprawdzie ust, lecz zmniejszy uwagę jego na słowa, zapomocą których zechcę z niego wydobyć to, czego mi będzie potrzeba. Czy mój czerwony brat to przyznaje?
— Tak, lecz dlaczego chcesz narażać się na niebezpieczeństwo, ażeby dowiedzieć się o czemś dzisiaj, co jutro zbadasz bez niebezpieczeństwa?
— Ponieważ przypuszczam, że mi to dzisiaj przyda się bardziej, aniżeli jutro. A niebezpieczeństwo? Winetou wie, że nie narażam się nigdy, zanim go dokładnie nie obliczę.
— Howgh! Lecz pomyślałeś sobie o tem, że Komancze uważać będą ciebie za zakładnika, skoro tylko nas zobaczą?
— I to rozważyłem, ale znam tarczę, którą zasłonię się przeciwko wszelkim strzałom i pchnięciom.
— Jaką to tarczą?
— Sziba Bigh.
— Uff, uff! Poznaję, że zbytecznie ostrzegałem mojego brata. Niechaj śmiało wykona to, co sobie przedsięwziął.
— W takim razie należy jeszcze powiedzieć, jak sobie życzę zobaczyć was nadchodzących. Piaskowa dolina ciągnie się z zachodu na wschód. Utworzycie cztery oddziały, które się od ciebie rozłączą, skoro tylko zobaczycie, że Komancze znikną w wejściu do doliny. Z jedną czwartą częścią twoich wojowników zakreślisz cwałem łuk aż do wschodniego wylotu doliny — Old Surehand z drugą czwartą pojedzie na południową — a Enczar Ko z trzecią na północną stronę doliny. Jeśli potem Old Wabble pójdzie z resztą dalej i zatrzyma się u wejścia do doliny, w której znajdą się nieprzyjaciele, to zamkniemy ich ze wszystkich stron. Oczywiście, że nie wolno wam się pokazać ani dać słyszeć. Wiem, że silny huk mojej rusznicy zabrzmi przez całą dolinę i że wy go posłyszycie. Skoro tylko wypalę, zbiegniecie się ze wszystkich stron i jestem pewien, że nie ujdzie nam ani jeden z Komanczów. Czy ten plan ma potwierdzenie mego czerwonego brata?
— Ma je — odpowiedział krótko.
Old Surehand nie przystał jednak tak szybko i powiedział:
— Mam wszelkie poważanie dla tego planu, ale zdaje mi się, że jest trochę zbyt śmiały.
— Bynajmniej!
— O, na pewno. Co poradzi najśmielszy człowiek przeciwko kuli.
— Ominie ją.
— Sir, to łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Wierzcie mi, że spodziewam się po was wszystkiego, ale was tak polubiłem i nie wiem, co...
Tu przerwał mu Apacz pośpiesznie:
— Winnetou miłuje go o wiele więcej, a jednak pozwala mu odejść. Niechaj zatem brat Surehand nie obawia się; jest tu czworo bystrych oczu, które nad nim będą czuwały, mianowicie jego i moje.
— A moje także! — dodał Old Wabble, prostując się z dumą. — Powierzył mi komendę i przekona się, że nie zawiedzie się na mnie. Biada temu czerwonemu łajdakowi, który poważyłby się strącić mu choćby włos z głowy. Kula moja przebiłaby go natychmiast; th’ is clear!
To gorliwe zapewnienie wymagało małego tłumika. Upomniałem go zatem:
— Nie tak gorąco, mr. Cutterze. Jeśli wam dziś chcę znowu zaufać, czynię to w zamiarze dowiedzenia się, że nie tylko umiecie działać na własną rękę, lecz potraficie także wykonać dokładnie dane wam zarządzenie. Jeśli się stanie przeciwnie, bądźcie pewni, że wam już nigdy nic nie polecę. Pojedziecie ze swoim oddziałem spokojnie dalej aż do wejścia do dolinki, zatrzymacie się tam w ukryciu i nie macie nic innego do czynienia, jak tylko czekać na wystrzał. Skoro go usłyszycie, wjedziecie cwałem w dolinę i zatrzymacie konie przed Komanczami. Oto wszystko, czego się od was wymaga; wszystko!
— Well, to wcale wyraźne. Wykonam to wszystko wedle waszego przepisu. Nie chcę, żeby znów powiedziano, że Old Wabble płata młodzieńcze figle.
— To słuszne! A teraz muszę się z wami rozstać, jeśli mam na czas dostać się na drugą stronę doliny. Zróbcie dobrze, co do was należy.
Wezwanie to odnosiło się oczywiście do starego; tamtych trzech nie potrzeba było napominać. Zboczyłem z tropu, którym jechaliśmy, na prawo i popędziłem cwałem po łuku, którego cięciwę tworzyły właśnie te ślady. Trzymałem się przytem od nich tak daleko, że Komancze nie mogli mnie dojrzeć. Kiedy w pół godziny potem zwróciłem konia, zobaczyłem przed sobą wschodni koniec zagłębienia. Ruszyłem więc teraz odwrotnie, jak przedtem, na zachód, Komancze zaś a za nimi nasi Apacze zbliżali się do mnie od zachodu.
Nie mogę powiedzieć, żebym się obawiał o siebie; byłem tylko ciekaw, jak się Komancze zachowają na mój widok. Pokazało się, że czas był dobrze obliczony, gdyż, kiedy przejechałem z połowę doliny, zobaczyłem zbliżających się czerwonych. Zniżenie gruntu nie było wcale głębokie a zbocza doliny wznosiły się całkiem łagodnie; mimo to jednak nie można było stamtąd, gdzie znajdowałem się właśnie, rzucić okiem na równinę Llana.
Czerwoni nie uważali za potrzebne wtykania pali na dolinie; nie zatrzymywali się zatem i zbliżali się do mnie szybkim kłusem. Jakżeż osłupieli na mój widok! Zatrzymałem oczywiście konia, jak gdyby to spotkanie było dla mnie niespodzianką, i wziąłem sztuciec do ręki. Oni pochwycili także za broń i zdawało się, że chcą mnie otoczyć. Na to wymierzyłem strzelbę i zagroziłem:
— Stać! Kto zechce zajść mnie z tyłu, dostanie kulą. Jacyż to czerwoni mogą tu...
Przerwałem zdanie, i wierny mojej roli, zwróciłem zdumiony wzrok na wodza.
— Uff, uff! Old Shatterhand! — zawołał, osadzając konia na miejscu.
— Czy to być może? — odezwałem się. — To Sziba Bigh, młody i mężny wódz Komanczów?
— Tak, ja — odpowiedział. — Czy to duch sawanny przez powietrze przyniósł tu Old Shatterhanda? Wojownikom Komanczów zdawało się, że jest daleko na zachodzie.
Poznałem po nim, że nie wiedział, w jaki ton ma względem mnie uderzyć. Byliśmy niegdyś przyjaciółmi, i miałem pełne prawo także teraz domagać się przyjaźni, a jednak musiał mi być nieprzyjacielem.
— Kto mojemu młodemu czerwonemu bratu powiedział, że jestem na zachodzie? — odparłem.
Otworzył usta, by odpowiedzieć, że dowiedział się od Wupy Umugi, ale rozmyślił się i odrzekł:
— Tak powiedział pewien biały myśliwiec, który miał spotkać Old Shatterhanda w drodze ku zachodowi słońca.
Było to kłamstwo. Spojrzenia jego wojowników spoczywały na mnie posępnie i wrogo. Udałem, że tego nie uważam, jak gdybym żadnego z nich nie widział nad Błękitną Wodą, lecz zlazłem spokojnie z konia, z pozorną swobodą usiadłem na ziemi i rzekłem:
— Z młodym wodzem Komanczów, Sziba Bighem, paliłem fajkę pokoju i przyjaźni. Serce moje zachwyca się, że widzę go znowu po upływie takiego długiego czasu. Ilekroć spotykają się przyjaciele i bracia, witają się wedle zwyczaju, od którego żaden wojownik nie może odstąpić. Niech mój młody brat zsiędzie z konia i usiędzie przy mnie, iżbym mógł z nim pomówić.
Spojrzenia jego ludzi stawały się coraz groźniejsze; byli gotowi rzucić się na mnie, lecz powstrzymał ich rozkazującym ruchem ręki. Poznałem po jego twarzy, że przyszła mu pewna myśl, a myśl ta należała także do mego zamiaru. Powiedziałem, że chcę z nim pomówić, a on zgodził się na to z chęcią, bo chciał mnie wybadać. Zupełnie to samo zamierzałem względem niego.
— Old Shatterhand ma słuszność — rzekł. — Wodzowie muszą się pozdrowić, jako sławni wojownicy.
Z temi słowy na ustach zsiadł z konia i usiadł naprzeciwko mnie. Na ten widok pozsiadali także jego ludzie — a chcieli otoczyć nas kołem. Przytem kilku z nich znalazłoby mi się za plecami, więc musiałem temu przeszkodzić. To też powiedziałem tak głośno, że wszyscy mogli nas usłyszeć:
— Czy wśród synów Komanczów są tacy, którzy nie mają odwagi patrzeć w twarz Old Shatterhandowi? Nie przypuszczam tego. Nie lubię też być tak nieuprzejmym, żeby odwracać się do walecznego wojownika plecami.
To poskutkowało. Usiedli tak, że miałem ich wszystkich na oku. Odstąpili od natychmiastowego ataku, gdyż widzieli mnie samego i byli pewni, że mnie mają. Odpiąłem fajkę pokoju, wiszącą na szyi, od sznurka, udałem, że chcę ją napchać i rzekłem:
— Niech mój młody brat Sziba Bigh wypali ze mną fajkę powitania, ażeby dowiedział się, że Old Shatterhand jest jego przyjacielem, jak było dawniej.
Podniósł odmownie rękę i odpowiedział.
— Sziba Bigh był niegdyś dumny z tego, że miał takiego sławnego brata, ale teraz pragnąłby wiedzieć, czy Old Shatterhand jest jeszcze naprawdę jego przyjacielem.
— Czy wątpisz? — zapytałem, na pozór zdziwiony.
— Wątpię.
— Dlaczego?
— Ponieważ dowiedziałem się, że Old Shatterhand został nieprzyjacielem Komanczów.
— Ten, kto ci to powiedział, był albo kłamcą albo się mylił.
— Ten, kto to powiedział, złożył dowody, którym muszę wierzyć.
— Czy mój młody brat powie mi te dowody?
— I owszem. Czy Old Shatterhand nie był nad wodą, którą nazywają Saskuan-kui?
— Byłem.
— Czego tam chciałeś?
— Niczego. Droga moja przechodziła tamtędy. Chciałem tam przenocować i ruszyć dalej.
— W takim razie nic tam nie uczyniłeś?
— Przeciwnie.
— Co?
— Zobaczyłem tam czerwonych mężów, którzy pojmali białego wojownika — i uwolniłem go.
— Jacy to byli wojownicy?
— Dowiedziałem się potem od bladej twarzy, że byli to Komancze ze szczepu Naini.
— Jakie prawo miałeś do uwolnienia tej bladej twarzy?
— On nic złego nie uczynił Komanczom. Tak samo uwolniłbym Komancza, któryby niewinnie wpadł w ręce bladych twarzy. Old Shatterhand jest przyjacielem wszystkich dobrych — a wrogiem wszystkich złych ludzi. On nie pyta o barwę tych, co potrzebują pomocy.
— Ale przez to ściągnąłeś na siebie zemstę i nieprzyjaźń Komanczów.
— Nie.
— Tak.
— Nie, bo nazajutrz rano mówiłem z wodzem Wupą Umugi i zawarłem z nim przymierze. Był moim jeńcem, a ja puściłem go wolno.
— Czy wiedziałeś, czego Komancze chcieli tam nad Saskuan-kui?
— Jak mogłem o tem wiedzieć? Nie pytałem o to. Byli tam prawdopodobnie, by łowić ryby.
— Czy wiesz, gdzie się teraz znajdują?
— Domyślam się tego.
— Gdzie?
— Musieli się udać do Mistake-canon, ażeby dopomódz tam Komanczom, którym zagrażają, jak słyszałem, biali jeźdźcy.
— Uff! — zawołał, a twarz jego rozjaśniła się uśmiechem wyższości. Ludzie jego zaczęli na siebie wzajem rzucać spojrzenia, które dowiodły mi, że nie mam powodu być zarozumiałym ze swego rozumu.
— Czy byli z tobą jeszcze jacy ludzie?
— Kilka bladych twarzy.
— Dokąd udaliście się z Saskuan-kui?
— Na zachód.
— A mimo to znajdujesz się tak daleko na wschodzie od Saskuan-kui. Skąd to pochodzi?
— Słyszałem o nieprzyjaźni między białymi jeźdźcami a wojownikami Komanczów. Jako biały, musiałbym był dopomagać żołnierzom, ponieważ jednak jestem przyjacielem czerwonych mężów, starałem się uniknąć tego w ten sposób, że zwróciłem się na wschód.
— Znów nad Błękitną Wodę?
Było to oczywiście bardzo ważne dla niego, czy byłem tam powtórnie, więc odrzekłem:
— Naco miałbym tam wracać? Pojechałem na Llano, aby odwiedzić mego młodego przyjaciela, Bloody Foxa, którego ty znasz także, ponieważ byłeś wtenczas gościem jego i paliłeś z nim fajkę pokoju i przyjaźni.
— Czy zabrałeś blade twarze do niego?
— Pytasz o to, a wiesz, że przyrzekliśmy Bloody Foxowi nie zdradzać jego tajemnicy. Czy mogłem wobec tego sprowadzać obcych ludzi?
— Gdzie oni teraz?
— Kiedy się z nimi rozstałem, zmierzali nad wielką rzekę i do El Paso.
— Czy spotkałeś Bloody Foxa?
— Tak.
— Gdzie on znajduje się teraz?
— U siebie w domu.
— I tak prędko odjechałeś od niego? Czy nie chciał zatrzymać swego sławnego brata Old Shatterhanda?
— O tak. Wracam do niego.
— Dlaczego opuściłeś go dzisiaj. Dokąd chciałeś pojechać?
— Czy mam ci to mówić dopiero? Czy już nie wiesz, że zadaniem jego jest uwalnianie Llana od „sępów“?
— A ty mu pomagasz?
— Tak. Dziś jeszcze zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy byłeś z nami. No, ale teraz odpowiedziałem ci na wszystkie pytania, i wiesz już wszystko, co chciałeś wiedzieć. Teraz niech przemówi kalumet.
— Zaczekaj jeszcze.
Pozwoliłem pozornie wybadać się, jak dziecko, on zaś był dumny z tego, że mu się to tak udało; poznałem to po jego tryumfującem spojrzeniu, rzuconem na towarzyszy. Wydało mu się w tej chwili, że dorównywał mi rzeczywiście, gdyż jego „zaczekaj jeszcze!“ brzmiało nadzwyczaj rozkazująco, poczem tonem zabawnej dla mnie wyższości mówił dalej:
— Przeminęły już słońca i miesiące, od kiedy rozstaliśmy się, a w tak długim czasie zmieniają się ludzie. Z mądrych robią się dzieci, a dzieci rosną i mądrzeją. Old Shatterhand został też takiem dzieckiem.
— Ja? Jakto?
— Pozwoliłeś mi się wybadać, jak chłopiec, nie mający jeszcze mózgu, albo jak stara baba, której mózg wysechł. Oczy twoje zaćmiły się, a uszy ogłuchły. Nie masz pojęcia, kim my jesteśmy i czego chcemy.
— Uff, uff! To ma być mowa młodzieńca, z którym niegdyś paliłem fajkę pokoju?
— To jest mowa młodzieńca, z którego wyrósł wielki i sławny wojownik. Kalumet już nic nie znaczy, gdyż nie jesteś już moim przyjacielem, lecz wrogiem, którego zabiję.
— Udowodnij, że zostałem twoim wrogiem.
— Uwolniłeś naszego jeńca.
— Czy to był twój jeniec?
— Tak.
— Nie. Uwolniłem go z rąk Komanczów Naini, a ty należysz do innego szczepu.
— Naini są moimi braćmi, a ich wróg jest także moim wrogiem. Czy nie znasz tych, którzy siedzą przed tobą?
— Czy ci wojownicy nie należą do twego szczepu?
— Tylko dwudziestu. Trzydziestu jest Nainich, których widziałeś nad Błękitną Wodą. Wykopaliśmy topory przeciwko wszystkim bladym twarzom — a ty nią jesteś. Czy wiesz, co ciebie teraz czeka?
— Wiem.
— To powiedz!
— Dosiądę prawdopodobnie konia i pojadę dalej spokojnie.
— Uff! Z Old Shatterhanda zrobiło się naprawdę dziecko. Będziesz naszym jeńcem i zginiesz przy palu w męczarniach.
— Ani nie będę waszym jeńcem ani nie zginę, jak to się wam podoba, lecz stanie się to, co się spodoba Manitou.
Spokój i swoboda, z jaką to powiedziałem, była dla niego i dla jego ludzi niewytłómaczoną. Nie ruszyłem się z miejsca, nie spróbowałem ucieczki ani obrony — i to trzymało ich ręce zdala od broni. Nie zauważyli, co prawda, że każdego miałem dobrze na oku.
Z lekceważącym, litościwym niemal uśmiechem zapytał mnie wódz znowu:
— Czy sądzisz może, że zdołasz się nam obronić?
— Tak sądzę.
— Uff! Więc rzeczywiście straciłeś rozum. Czy nie widzisz, że masz przed sobą pięć razy po dziesięciu walecznych wojowników?
— Czy Old Shatterhand liczył kiedy wrogów?
— A więc liczysz na swoją strzelbę czarodziejską?
W jednej chwili miałem sztuciec w ręku, zerwałem się, stanąłem za moim koniem tak, że mnie zasłonił i zawołałem:
— Tak, liczę na to. Kto z was chwyci za broń dostanie kulą. Wszak wiecie, że z tej strzelby mogę strzelać nieustannie!
Stało się to tak szybko, że, kiedy powiedziałem te słowa, siedzieli jeszcze, jak przedtem. Jeden z nich sięgnął za siebie po strzelbę, ale ujrzawszy wylot sztućca, zwrócony do siebie, cofnął rękę natychmiast. Strach przed strzelbą czarodziejską był wciąż jeszcze tak silny, jak dawniej. Wiedziałem, że nastąpi atak — na razie w słowach. Chciałem tego, spodziewając się, że dowiem się tego, czego chciałem. Nikt nie ośmielił się chwycić pierwszy za broń; więc należało przypuszczać, że słowami i groźbami zechcą mnie skłonić do dobrowolnego poddania się.
Nie należy sobie wyobrażać, żeby do zachowania się mojego potrzeba było zbyt wiele odwagi. Znałem czerwonoskórców i strach ich przed moją strzelbą, a niepostrzeżenie zbadałem przeciwległy brzeg doliny, gdzie zamówiłem Old Surehanda z jego Apaczami. Stamtąd groziło siedmdziesiąt wylotów strzelb, widzialnych tylko dla mnie, który o tem wiedziałem. Właściciele ich leżeli wkopani głęboko w piasku, i nie można ich było zobaczyć. Na wzgórzu za mną musiał leżeć tak samo gotów Enczar Ko ze swoim oddziałem, na lewo z tyłu Winnetou, a z prawej strony musiał się na pierwszy wystrzał ukazać Old Wabble. Wobec tego nie trudno było okazać się pewnym siebie.
Stało się, co przewidziałem; młody wódz spróbował najpierw namowy.
— Pshaw! — zawołał wśród śmiechu, brzmiącego trochę wymuszenie. — Wiemy, że możesz strzelać nieustannie, ale pięćdziesiąt razy naraz nie wystrzelisz. Trafisz dwu, trzech lub czterech, lecz potem cię pochwycimy.
— Spróbujcie!
— Nie potrzebujemy i tego czynić; jesteśmy o wiele silniejsi i liczniejsi, niż sądzisz.
— Pshaw! — roześmiałem się szyderczo, ażeby pobudzić go do wynurzeń. Nie boję się was pięćdziesięciu; chodźcież tu!
— Możemy czekać, lecz jeśli strzelisz, będziemy się bronili.
Aha; więc teraz nie było już mowy o ataku, lecz o obronie.
— Jeśli się oddalę — a strzelę do każdego, kto się tylko zbliży — nie odważycie się mnie zatrzymać.
— Mimo to nam nie ujdziesz. Nie jesteśmy sami i tworzymy tylko przednią straż całego wojska.
— Pshaw! To kłamstwo!
— To nie kłamstwo, lecz prawda! — zapewniał mnie skwapliwie. — Dokąd chcesz umknąć?
— Do Bloody Foxa.
— Chcemy właśnie napaść na niego; tam dostałbyś się także w nasze ręce!
— To pojadę na zachód.
— Tam jest tylko jedna droga. Musiałbyś umykać do Suks-ma-lestawi.
— Tak zrobię.
— To natknąłbyś się na Wupę Umugi, który stamtąd nadciągnie.
— Ja wiem, lecz on nadejdzie dopiero za trzy dni.
— Nic nie możesz wiedzieć! On przybędzie tam już jutro wieczorem.
— Będzie ciemno i przekradnę się z łatwością.
— To pochwyci cię Nale Masiuw, który w pół dnia tam nadejdzie.
— Pshaw!
— Nie śmiej się! Poza pustynią jest także wielka równina, na której muszą cię dostrzedz. Jak zdołasz ujść tylu wojownikom? Jeśli nie postradałeś rozumu, to nam się poddasz.
— Old Shatterhand? Poddać się? Komu? Chłopcu, jakim ty jesteś? A czy ty nawet jesteś chłopcem? Czy nie jesteś małą skomlącą dziewczynką, która powinna być jeszcze na plecach matki ,a nie należy miedzy dorosłych mężów, zwących się wojownikami?
Nazwać Indyanina starą babą, to wielka obelga, lecz jeszcze większa porównać go z małą dziewczynką. Sziba Bigh zerwał się z wściekłością. Nie sięgnął jednak po strzelbę ani po nóż, lecz wrzasnął na mnie:
— Psie, czy mam ciebie zabić? Wystarczy mi powiedzieć słowo, a rzuci się na ciebie pięćdziesięciu wojowników!
— A mnie wystarczy dać znak, a zginiecie w dwie minuty, jeśli mi się nie poddacie!
Przy tych słowach odwiodłem kurek rusznicy.
— A więc daj ten znak! — szydził.
— Powiedz to jeszcze raz, a uczynię!
— Uczyń to, uczyń! Zobaczymy, kto ci przyjdzie z pomocą, żeby nas zabić, albo pochwycić.
— Zaraz zobaczysz. Uważaj!
Huknął strzał, a z przeciwległego wzgórza zbiegło siedmdziesięciu Indyan z wojennym okrzykiem. Konie zostawili na górze. Za mną odpowiedziano na okrzyk — z lewej strony nadszedł Winnetou ze swym oddziałem — a z prawej wpadł ze swoimi Old Wabble.
— Rozbroić ich i powiązać! — zawołał Winnetou.
Zanim zdołali pomyśleć o oporze, leżeli na ziemi, a każdego trzymało pięciu lub sześciu Apaczów. W dwie minuty po ostatniem szyderczem wezwaniu Sziba Bigha byli wszyscy skrępowani, przyczem ani jeden z Apaczów nie odniósł najlżejszego skaleczenia. Teraz dopiero zaczęli się odzywać i próbowali podnieść pod naciskiem nierozerwalnych rzemieni, ale napróżno.
— No, sir, czy dobrze zrobiłem, co do mnie należało? — spytał Old Wabble, przystępując do mnie.
— Tak — odpowiedziałem — choć nie możecie z tego powodu być zbyt zarozumiałym, bo to było bardzo łatwe.
— Tak, kiedy człowiek sądzi, że raz zachował się bezbłędnie, wtedy to bardzo łatwe; th’ is clear!
Odwrócił się zniechęcony.
Dolina pełna była koni i ludzi; zwierzęta popętano, a ludzie rozłożyli się obozem. Jeńców zesunięto razem tak, że leżeli ciasno obok siebie. Młodego wodza kazałem położyć tak daleko od nich, że nie mogliby słyszeć, co z nim mówiłem. Stało się to ze względu na niego, gdyż nie chciałem go unieszczęśliwić. Gdyby usłyszano upokorzenia, jakie go czekały, musiałby raz na zawsze wyrzec się godności wodza. Wiedziałem, że już klęska obecna pociągnie za sobą niedobre dla niego następstwa, gdyby się już nawet nic gorszego nie stało.
Wedle reguł postępowania między „gentlemanami“ byłoby oczywiście nieszlachentnością oddawać mu teraz jego obelgi, i powinienbym o tem milczeć — lecz tu była inna sprawa. Chodziło o to, żeby życiu duchowemu młodego i pełnego nadziei Indyanina nadać kierunek, dzięki któremu byłby dla swych przyszłych poddanych czemś więcej, aniżeli ordynarnym, krwiożerczym wodzem. Usiadłem obok niego, skinąłem, żeby odeszli, na tych, którzy się chcieli do nas zbliżyć, bo wolałem być z nim sam na sam. Odwrócił ode mnie twarz i zamknął oczy.
— No — zapytałem — czy mój młody brat stwierdzi jeszcze teraz, że jest takim wielkim i sławnym wodzem?
Nie odpowiedział — lecz nie spodziewał się widocznie tego łagodnego tonu, w jakim to wypowiedziałem, bo posępna twarz rozjaśniła mu się cokolwiek.
— A może Sziba Bigh wciąż jeszcze sądzi, że powinien Old Shatterhanda zaliczać do starych bab?
Nie poruszył się i nic nie powiedział — ja zaś mówiłem dalej:
— Ojciec mego młodego przyjaciela nazywał się Tewua Szohe, Gwiazda Ognista, a ja byłem jego przyjacielem i bratem. Był to jedyny wojownik Komanczów, którego miłowałem.
Na to podniósł do połowy powieki i spojrzał mi w twarz badawczo, ale jeszcze nic nie powiedział.
— Gwiazda Ognista zginął z rąk białych morderców; serce mnie rozbolało, gdy to usłyszałem. Pomściliśmy go na mordercach, a miłość, jaką miałem dla niego, przeszła na jego syna.
Teraz już całkiem oczy otworzył, odwrócił głowę i spojrzał na mnie pełnym wzrokiem. Zachował jednak milczenie. Ja mówiłem dalej:
— Old Shatterhand miał imię, brzmiące przy wszystkich obozowych ogniskach, a Sziba Bigh był chłopcem, którego jeszcze nikt nie znał. Mimo to zajął się nim, życząc sobie, ażeby młody syn Komanczów został mężem, jak jego ojciec, łagodnym i wiernym w sercu, jasnym w głowie a silnym w pięści. Odprowadziłem cię wtenczas przez puste Llano Estacado, zaprowadziłem cię do mieszkania Bloody Foxa i byłem twoim nauczycielem przez wszystkie dni, tam przeżyte. Gdy mówiłem do ciebie, wydawał ci się głos mój, jako głos ojca — a kiedy wziąłem rękę twoją, do mojej, rozkosz jaśniała na twojej twarzy, jak gdyby ręka moja była ręką twej matki. Wówczas mnie miłowałeś.
— Uff, uff! — rzekł cicho, a oczy zaszkliły mu się wilgotnie.
— Potem napełniłem mój kalumet i paliłem z tobą fajkę pokoju i braterstwa. Ja byłem starszym bratem, a ty młodszym — gdyż obydwaj mieliśmy jednego ojca, dobrego Manitou, o którym ci opowiadałem. Pozwoliłem ci zajrzeć w moje serce i w moją wiarę, i zdawało mi się, że w twojem zasadziłem ziarno, które miało się z czasem pomnożyć w wielkie żniwo, gdyż serce twoje było ziemią urodzajną i zapowiadało tysiąckrotne owoce.
— Uff, uff, uff! — powtórzył z cicha i głosem przytłumionym, jak gdyby starał się stłumić szlochanie.
— A co się stało z tego ziarna? Nie miało rosy, ni słońca i uschło nędznie.
— Aga, aga — nie, nie! — wymówił nareszcie pierwsze słowo, poczem jednak sumienie, czy też wstyd odwrócił mu twarz ode mnie.
— Uweh, uweh — tak, tak! — potwierdziłem. — Tak jest, jak mówię. Co się zrobiło z mego przyjaciela i brata? Niewdzięczny przeciwnik i wróg, który mnie wyszydza i godzi na moje życie. To smutne, to bardzo smutne u młodego wojownika, który zna tylko twarde prawa preryowe — lecz o wiele, o wiele smutniejsze u młodzieńca, który miał chrześcijanina nauczycielem, a on zapoznał go z wielkim, dobrym Manitou. Kiedy przedtem lżyłeś i wyszydzałeś Old Shatterhanda, nie mogłeś mnie obrazić, ale serce mnie bardzo bolało, że zapomniałeś moich nauk i stałeś się jednym z tych, którym ręki podać nie mogę. Kto temu winien?
— Nale Masiuw i inni wodzowie — odpowiedział, zwracając się znowu do mnie. — Opowiedziałem im to wszystko, co mnie mówiłeś, a oni wyśmiali się ze mnie, szydzili i powiedzieli, że Old Shatterhand stracił rozum i został priest[1].
— Mój młody bracie, chciałbym być priest i mógłbym nim być dla ciebie. Wstydziłeś się zatem Old Shatterhanda?
— Uweh, uweh! — potwierdził.
— W takim razie powinienbym się teraz ciebie wstydzić, ale nie czynię tego, tylko ubolewam. Waszych wodzów i guślarzy, postępujących zgodnie z wolą wielkiego Manitou, można poznać i rozróżnić po czynach. Co bylibyście ze mną uczynili, gdybym był wpadł w wasze ręce?
— Przywiązalibyśmy cię do pala męczeńskiego.
— A przecież ja wam nie zrobiłem nic złego, wy natomiast godziliście na moje życie. Jak sądzisz, co się teraz stanie z tobą i twoimi ludźmi, gdyśmy ich pochwycili?
Na to podniósł się w więzach do połowy, spojrzał mi sztywnie w oczy i zapytał pośpiesznie:
— Powiedz sam, jak się zemścicie?
— Zemścić? Chrześcijanin nie mści się nigdy w życiu, bo wie, że wielki i sprawiedliwy Manitou tak zapłaci za wszystkie czyny ludzkie, jak na to zasługują. Będziesz przez kilka dni naszym jeńcem, a potem pójdziesz na wolność.
— Nie zabijecie mnie, nie zamęczycie?
— Nie.
— Nie skaleczycie mnie?
— Nie. My ci przebaczymy.
Opadł z przeciągłem westchnieniem na ziemię, zaraz potem jednak zapytał szybko, z błyszczącemi oczyma:
— Czy Old Shatterhand sądzi może, iż ze strachu przed bolem tak pytałem?
— Nie. Ja wiem, że gardzisz bólem, zadanym twojemu ciału. To ból duszy kazał ci zadać to pytanie. Czy tak?
— Old Shatterhand ma słuszność.
— I jeszcze jedno chcę powiedzieć memu młodemu bratu, choć nie wiem, czy mnie zrozumiesz. Zdawało ci się przedtem, że mnie sprytnie wypytałeś — tymczasem wiedziałem wszystko, gdyż nad Błękitną Wodą podsłuchałem Nainich a potem czerwonych Nale Masiuwa. W odpowiedziach moich nie domyśliłeś się ukrytych pytań, na które mi bezwiednie odpowiedziałeś. Nie ty mnie wybadałeś, lecz ja ciebie. Byłeś taki dumny i pewny siebie — a mimo to zdradziłeś mi, że Wupa Umugi nadejdzie do Suks-ma-lestawi jutro wieczorem, a Nale Masiuw o pół dnia później. Jak to wytłómaczyć?
— Ja nie wiem, nie chciałem zdradzić.
— Ale ja wiem. Wstydziłeś się wprawdzie Old Shatterhanda i jego nauki, ale jedno i drugie mieszkało w tobie, choć tego nie wiedziałeś. Gdy potem stałem przed tobą w twoich oczach, jako zwyciężony, ale właściwie zwycięzca, oburzyło się serce twoje na ciebie samego i powiedziałeś mi rzeczy, o których powinien byłeś milczeć. Czy zrozumiałeś?
— Nie całkiem, lecz namyślę się nad tem. Co się ze mną stanie, gdy tamci wodzowie dowiedzą się, że wszystko zdradziłem?
— Ty mi nic nie zdradziłeś, gdyż wiedziałem o tem już przedtem. Leżałem blizko ogniska narady, kiedy Wupa Umugi omawiał napad na Bloody Foxa, i byłem przy tem, kiedy przybyli dwaj posłańcy Nale Masiuwa i powierzyli swoje doniesienie strażnikom nad rzeką. Podsłuchałem także wywiadowców, których Wupa Umugi posłał do Małego Lasu. Winnetou zaś wiedział już dawno, że macie napaść na Bloody Foxa, i pojechał czemprędzej na Llano, ażeby mu przyjść z pomocą.
— Uff, uff! Winnetou! Dlatego widzę go tutaj z tylu wojownikami Apaczów.
— Ażebyś nie robił sobie wyrzutów, powiem ci nawet, że wiemy, iż macie białych żołnierzy zwabić na Llano i zaprowadzić na śmierć zapomocą fałszywie powtykanych pali. Ty miałeś paliki powsadzać, potem nadejdzie Wupa Umugi, za nim żołnierze, a wkońcu ma się zjawić Nale Masiuw, który do swoich wigwamów posłał po stu wojowników.
— Uff, uff! Albo jesteście o wiele mądrzejsi od nas, albo Manitou woli was i dopomaga wam przeciwko nam!
— Manitou miłuje wszystkich jednakowo, czerwonych zarówno jak białych, a kto go słucha i postępuje zgodnie z wolą jego, tego chroni w każdem niebezpieczeństwie i daje mu mądrość i rozum do pokonania wszystkich nieprzyjaciół. Weźmiemy do niewoli wszystkich wojowników Komanczów.
— Wierzę ci, wierzę; słyszę to ze słów twoich! Co zrobicie potem z tylu jeńcami?
— Pokażemy im dobrą drogę i zwrócimy im wolność.
— Chociaż są waszymi nieprzyjaciółmi?
— Chrześcijanin może mieć nieprzyjaciół, ale sam nigdy nie jest nieprzyjacielem. Zemsta jego polega na przebaczeniu.
Kręcił głową, jakby pod wpływem męki wewnętrznej, i rzekł, oddychając ciężko, głęboko:
— Takie mogą być tylko blade twarze, ale czerwony nie może i nie śmie.
— Mylisz się! Właśnie, że najmężniejszy i najsławniejszy z czerwonych wojowników jest takim, jak to słyszysz ode mnie.
— Kogo masz na myśli?
— Kogóżby, jeśli nie Winnetou?
— Wodza naszych najgorszych nieprzyjaciół, Apaczów?
— Czemu nazywacie ich swoimi nieprzyjaciółmi? Czy to oni na was napadli, czy też wy wykopaliście topór wojenny? Wy to zawsze pierwsi przystępowaliście do ataku, a mimo to powiedział Winnetou wczoraj wieczorem, że trzebaby nie przelać krwi ani jednego z Komanczów! Czerwoni mężowie i narody muszą wyginąć, ponieważ nie przestają rozdzierać się pomiędzy sobą. Ich Manitou — to Manitou krwi i zemsty, który nawet w wiecznych ostępach nie daje im pokoju, lecz bitwy i walki bez końca. Nasz Manitou natomiast dał przykazanie, które wierzących w niego już tu na ziemi uszczęśliwia a po śmierci daje im zbawienie.
— Czy Old Shatterhand powie mi to przykazanie?
— Brzmi ono: Mamy czcić tylko jego a wszystkich ludzi kochać, jak siebie samych, czy są naszymi przyjaciółmi, czy wrogami.
— A więc i wrogów? — spytał, patrząc na mnie szeroko otwartemi, zdumionemi oczyma.
— Tak jest, i wrogów.
— Jak siebie samego?
— Jak siebie samego.
— Więc mam Apacza, godzącego na moje życie, kochać tak samo, jak miłowałem ojca, jak kocham siebie samego?
— Tak. Jest tylko jedna wielka miłość, która, jeśli jest prawdziwą, nie może rozpadać się na większe i mniejsze części.
— W takim razie tylko blade twarze ją mają. Czerwony wojownik nie potrafi miłować nieprzyjaciela, a tem mniej kilku.
— Pomyśl o Winnetou! Byliśmy śmiertelnymi wrogami — a zostaliśmy braćmi, gotowymi w każdej chwili oddać życie za siebie. Jesteście jego wrogami — a mimo to przebacza wam, że godzicie na jego życie. On zwraca wam, swoim zajadłym wrogom, wolność, chociaż wie, że mimo to będziecie go nie mniej nienawidzili. Ileż to razy byłem przytem, jak zwyciężył nieprzyjaciół, którzy chcieli go zabić — on zaś zawsze darowywał im życie. Dlatego czczą go i sławią, gdzie tylko znają jego imię, i dlatego mogę twierdzić, że i czerwony wojownik może łatwo przebaczać nieprzyjacielowi i wyświadczać mu dobrodziejstwa. Chciałbym, żeby mój młody brat był taki, jak Winnetou.
Przyłożył skrępowane ręce do czoła, milczał przez długą chwilę i poprosił mnie potem:
— Niech Old Shatterhand odejdzie i zostawi mnie samego. Chcę pomówić ze sobą, chcę siebie spytać, czy mogę być takim, jak Winnetou, wielki wódz Apaczów.
Usłuchałem wezwania i odszedłem, wiedząc dobrze, iż pozostawiłem go męce wewnętrznej. Dlaczego podałem mu za wzór tylko Winnetou, Indyanina? Czy lepszych wzorów nie było? Czemu nie wspomniałem o czemś najwyższem, najświętszem? Bo w tem skróceniu nie zrozumiałby, nie pojąłby tego. Wszak nawet Winnetou — było to dla niego za wiele, chociaż go widział przed sobą i znał setki rysów szlachetności i miłości z jego życia. Z podawaniem duchowego pokarmu należy być także ostrożnym. W każdym razie wydobyłem znowu zanikłe ziarno z nieurodzajnej głębiny, a skutek wykazał potem, że od dzisiaj zaczęło kiełkować.
Widziałem Winnetou, siedzącego z Enczar Ko i z białymi i naradzającego się z nimi, więc poszedłem do nich. Zauważyłem jednak przytem, że Winnetou zachowywał milczenie, gdyż, o ile byłem przy nim, nie miał zwyczaju wyłuszczać drugim swego zdania, zanim go mnie powiedział.
— Dobrze, że przychodzicie, mr. Shatterhandzie — rzekł Old Wabble. — Musimy się przecież umówić, co się ma stać.
— Czy nie omówiliście tego jeszcze, sir? — spytałem.
— Tak, mówiliśmy wprawdzie to i owo, lecz jakoś nie możemy się zgodzić.
— To przecież osobliwe. Po tem, co teraz wiemy, niema chyba wątpliwości, co nam wypada uczynić.
— Tak? To osobliwe, że u was nigdy niema wątpliwości. Ale czy Winnetou zgodzi się z wami?
Na to oświadczył Apacz swoim znanym sposobem:
— Plan brata Shatterhanda jest dobry i my go wykonamy.
— Pięknie! Ale wpierw musimy go usłyszeć, bo czego się nie wie, tego nie można wiedzieć; th’ is clear. A więc mówcie, mr. Shatterhandzie! Kiedy mamy stąd wyruszyć?
— Zaraz — odpowiedziałem.
— Dokąd? Na oazę?
— Tak, lecz nie wszyscy; rozdzielimy się.
— Aha! Jak?
— Należy powsadzane już tyki, wskazujące drogę do oazy, pousuwać czemprędzej i powbijać je w kierunku, wskazanym przez Bloody Foxa.
— Kto to ma zrobić? Ja poszedłbym razem.
— To być nie może; tylko Indyanie mogą to zrobić.
— Czemu? Nie widzę powodu.
— To też zbyteczne, sir, skoro tylko ja znam go. Ci, którzy spełnią to zadanie, zostawią mnóstwo śladów, które muszą pochodzić od Indyan, ażeby Wupa Umugi uważał je za ślady Komanczów.
— Ach, to świetne! Teraz pojmuję.
— Nie śmie przytem być ani więcej ludzi, aniżeli wziętych tu do niewoli Komanczów. To też Winnetou wyruszy stąd natychmiast z pięćdziesięciu Apaczami i zapasowemi tykami do Gutesmontin-khai, ażeby tam tę pracę wykonać.
Zaledwie to wymówiłem, wstał wódz i zapytał mnie:
— Czy mój brat ma jeszcze coś dodać? Chcę już odejść.
— Tylko jedna uwaga! Ponieważ nie znasz tego pola kaktusowego, gdzie mamy zwabić Komanczów, to będziesz musiał powsadzać tyki w południowo wschodnim kierunku. Potem przyślę ci Bloody Foxa, który poprowadzi cię dokładniej. Oto i wszystko, co ci miałem powiedzieć.
Nie potrzeba było dłuższej i bardziej szczegółowej rozmowy między nami. Już w pięć minut potem pocwałował z pięćdziesięciu Apaczami z doliny ku Stu Drzewom.
— To zuch! — podziwiał go Old Wabble. — Temu nie potrzeba godzinnych instrukcyi, żeby wiedział, jak się zabrać do czego. Jakie nam dacie wskazówki, mr. Shatterhandzie?
— Żadnych. Jedziemy prosto na oazę.
— A potem?
— Potem zostaniecie dla pilnowania jeńców dopóty, dopóki nie otrzymacie wiadomości ode mnie.
— Od was? Więc wy nie zostaniecie?
— Nie. Ja muszę się udać do Stu Drzew, ażeby obserwować tam nadejście Komanczów.
— Sam?
— Mr. Surehand będzie mi towarzyszył.
— Czyż ja nie mógłbym także? Przyrzekam wam, że bąka nie strzelę.
Nie miałem ochoty brać go ze sobą z powodu jego zbytniej skwapliwości, ale prosił tak długo, że zgodziłem się wkońcu.
— No dobrze, jedźcie z nami, ale gdy się znajdzie jeden błąd, to rozbrat między nami. Co zrobicie tymczasem z waszemi potężnemi meksykańskiemi ostrogami?
— Z mojemi ostrogami? Czy nie można ich zostawić na nogach, sir?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo my także musimy robić indyańskie odciski, żeby nie wzbudzić podejrzenia Komanczów. Zmienimy więc nasze buty na mokasyny.
— Skąd je weźmiemy?
— Od jeńców; oni będą łaskawi wygodzić nam na chwilę.
— Hm! To będzie trudno! Wy, z waszemi parkietowemi nóżkami, znajdziecie odpowiednie — ale popatrzcie-no na moje pedały!
Miał rzeczywiście nogi za długie nawet dla bardzo w górę wystrzelonej postaci, a obuwie należało do gatunku butów siedmiomilowych.
Czas był wyruszyć. Kazałem Komanczów powsadzać na konie i przywiązać do nich mocno. Pozwolili na to, widząc, że opór byłby największem głupstwem. Ale młodego ich wodza nie chciałem traktować w ten sposób, więc powiedziałem do niego:
— Obdarzyłem sercem młodego czerwonego brata, Sziba Bigha, i bolałoby mnie, gdybym musiał związać go tak samo, jak jego ludzi. Czy będzie próbował ucieczki, jeśli pozwolę mu jechać wolno z nami?
— Jestem w twoim ręku — odpowiedział.
— To nie jest odpowiedź, jakiej żądam.
— Czy to nie dość, gdy mówię, że jestem w twoim ręku?
— Nie. Że jesteś moim jeńcem, to wiem bez twego przyznania słowami. Chcę jednak wiedzieć, czy, jeśli nie każę cię skrępować, nie spróbujesz wymknąć się z niewoli.
— Na to pytanie trudno odpowiedzieć.
— Wiem o tem.
— Pochwycicie wszystkich wojowników Komanczów, ale gdyby mi się udało umknąć i ostrzedz ich, nie dostałby się wam w ręce ani jeden.
— Takie twoje zdanie, ale nie moje.
— Moim obowiązkiem jest próbować ucieczki.
— Te słowa dowodzą, że jesteś nietylko dzielnym wojownikiem, lecz także otwartym i uczciwym człowiekiem. Mimo to nie będę cię dręczył więzami.
— Uff! — zawołał w zdumieniu.
— Tak; nie każę cię wiązać.
— To ucieknę.
— Pshaw! Gdyby nas było tylko dwu, nie zdołałbyś mi umknąć; a czy widzisz, ilu mam jeźdźców? Zresztą użyję środka, który przytrzyma cię mocniej, aniżeli więzy.
— Jakiego?
— Odbiorę ci worek z gusłami.
— Uff, uff! — zawołał.
— Tak, uczynię to. Za pierwszą próbą ucieczki zwrócą się przeciwko tobie wszystkie strzelby, a gdyby cię nawet ani jedna kula nie dosięgła, ruszy za tobą w następnej chwili dwustu jeźdźców. A gdyby żaden z nich cię nie złapał, to zniszczę twoje gusła a razem z nimi i twoją duszę.
Pochylił głowę i wydał pełne poddania się „uff!“ Nie próbował też przeszkodzić, kiedy odebrałem mu worek i powiesiłem sobie na szyi. Zadawał sobie trudu, ile mógł, by ukryć swoje myśli, ale nie mógł mnie oszukać. Na jedną króciutką chwilę zabłysło mu w oku światło, które przekonało mnie, że odważy się na wszystko, nawet na utratę guseł, ażeby odzyskać wolność. Miałem więc powód kazać go związać, lecz nie uczyniłem tego, gdyż chciałem wiedzieć, dlaczego wbrew wszelkim indyańskim zapatrywaniom gotów był wyrzec się nawet guseł, ażeby się wyswobodzić. Czyżby moje dawne nauki utkwiły w nim tak głęboko, że zdołały zachwiać pogańskie wyobrażenia „o wiecznych ostępach“? Jeśli bowiem gusła utraciły nad nim swoją władzę, to nie mógł wierzyć w tego rodzaju istnienie po śmierci. Aby go więc pod tym względem wystawić na próbę, nie kazałem go wiązać, lecz postarałem się inaczej o to, żeby ucieczka nie mogła mu się udać.
Najlepszym sposobem przeszkodzenia czemuś, co ktoś drugi chce uczynić, jest sprowadzenie tego samemu. Wówczas ma się go w ręku i może się w odpowiednim czasie zastosować środki zapobiegawcze. Musiałem zatem, ażeby się zabezpieczyć co do wodza, ułatwić mu, o ile możności, ucieczkę w pewnej chwili. Gdyby się złapał na tę fintę, mogłem go łatwo pochwycić, zupełnie tak samo, jak kot mysz, z którą się bawi.
Gdy wyruszyliśmy, jechałem z początku w tyle, ażeby wódz nie zauważył, że zwinąłem sobie lasso, w takie pętle, iż jednym chwytem mogłem je mieć gotowem do rzutu. Potem pojechałem naprzód jako przewodnik i przywołałem go do swego boku. Rozmawiałem z nim tak, jak gdym wcale na niego nie zważał, a potem, kiedy się zciemniło, zostawałem z nim coraz to bardziej w tyle, aż nareszcie zamiast na czele znaleźliśmy się na końcu orszaku. Zmrok gęstniał szybko, i niebawem nastała ciemność wieczorna. Sziba Bigh jechał po prawej stronie. Udałem, że mi się coś u siodła popsuło, zatrzymałem konia i nie zsiadając, schyliłem się na lewą stronę. Byliśmy ostatni w orszaku, a ja odwróciłem się do niego plecami. Jeśliby teraz nie umknął, to nie miał wogóle zamiaru uciekać. Z zaciekawieniem wziąłem lasso lewą ręką — i rzeczywiście! Skrzypnięcie piasku pod kopytami konia, którego obrócono na tylnych nogach, skłoniło mnie, do podniesienia się na siodle i zwrócenia się w tę stronę. Sziba Bigh uciekał wtył tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, lecz w tej samej chwili i ja zawróciłem konia i popędziłem za nim. Mój kary miał niedaremnie miano Hatatitla, czyli Błyskawica. Przewyższał konia Sziba Bigha pod każdym względem a szczególnie pod względem chyżości. Upłynęła zaledwie minuta, kiedy dobiegłem tak blizko do zbiega, że musiałem go lassem dosięgnąć.
— Zatrzymaj się! — zawołałem na niego.
— Uff, uff! — odpowiedział przeraźliwym głosem, co miało znaczyć: Ani myślę.
Na to wyleciało moje lasso. Pętla spadła na niego i objąwszy mu obie ręce, przycisnęła mu je do ciała. Zatrzymałem karego, a szarpnięcie, jakiego lasso doznało, zciągnęło Indyanina z konia. Zeskoczyłem z konia i ukląkłem przy nim. Leżał nieruchomo.
— Czy mój młody brat jeszcze żyje? — zapytałem, gdyż bardzo łatwo mógł się zabić w upadku. Takie nieszczęśliwe wypadki trafiają się często przy chwytaniu na lasso.
Nie odpowiedział.
— Jeśli Sziba Bigh nie odpowie, przypnę go do konia, jak trupa. Sam sobie potem przypisze, jeśli go będą bolały członki — upomniałem go dobitniej.
— Żyję — odpowiedział dopiero teraz.
— Czy sobie co zrobiłeś?
— Nie.
— Więc zawołaj swego konia.
Po jego upadku z siodła biegło zwierzę jeszcze przez chwilę, lecz na wydany przez pana ostry świst wróciło.
— Teraz skrępuję ręce mojemu młodemu bratu; sam temu winien, że muszę to uczynić.
Leżał jeszcze na ziemi a pętlica lassa przyciskała mu ręce do ciała. Dopomogłem mu wstać, skrępowałem mu ręce i kazałem dosiąść konia. Gdy to uczynił, przeciągnąłem mu pod brzuchem końskim sznur od nogi do nogi i związałem potem jego cugle z mojemi. Dzięki temu panowałem nad koniem, a on nie mógł zleźć z niego. Przewiesiwszy sobie związane lasso znowu przez plecy, dosiadłem konia i popędziłem razem z jeńcem cwałem za orszakiem, który tymczasem zatrzymał się był, bo zauważono, że nas nie ma. Old Surehand, Old Wabble, Parker, Hawley i Enczar Ko wyjechali naprzeciwko nas.
— Dzięki Bogu, jesteście! — zawołał stary król cowboyów. — Gdzieżeście siedzieli, mr. Shatterhandzie?
— Urządziliśmy małą wycieczkę i powrót — odpowiedziałem.
— Czy czerwony chciał drapnąć?
— Tak.
— Otóż macie! Czy nie mówię, że ci hultaje wszyscy do niczego? Takich drabów nie można dotykać w rękawiczkach, jak to jest w modzie u was. Należy się spodziewać, że teraz już związany.
— Całkiem wedle waszego życzenia, mr. Cutterze.
— Czemu to mówicie z ironią?
— Ponieważ już przedtem był związany.
— To dla mnie coś nowego. Nie widziałem.
— Czy związany rzemieniami, czy strzeżony przez moje oczy, to wszystko jedno.
— Tak? No, jeśli oczy wasze są rzemieniami, to nie dajcie im zwisać zbyt nizko, bo konie mogłyby je wam podeptać; th’ is clear.
Mogłem spokojnie jechać z tyłu, gdyż powtórzenie się próby ucieczki było teraz wykluczone. Mimo to jednak udałem się na czoło, gdyż bez mojego przewodnictwa zmylonoby drogę. Sziba Bigh, gdyby nam nie był nawet wpadł w ręce, nie byłby znalazł oazy, gdyż nie zdołałby znaleźć nowego przejścia przez kaktusy. Znał tylko dawne, które Bloody Fox, jak wspomniano, zasadził już kaktusami.
Po szóstej godzinie zrobiło się ciemno. Mniej więcej w półtorej godziny potem przybyliśmy do obozu Apaczów, z którymi znajdował się Krwawy Lis. Pragnął on oczywiście bardzo dowiedzieć się, jaki był skutek naszej wyprawy, ale do pytania, zadanego w tej sprawie, dodał sam zaraz odpowiedź.
— Uff! Widzę, że nie potrzeba się dopytywać. Sprowadzacie masę Komanczów. Spotkaliście się zatem z nimi i poprosiliście ich ze sobą. Czy Sziba Bigh jest także?
— Yes — odpowiedział Old Wabble. — Nie sprowadzalibyśmy przecież czerwonych bez dowódcy!
— Czy zabito lub zraniono którego z nich? Czy bronili się?
— Ani przez myśl im nie przeszło. Żaden z nich nie ma nawet dziurki w skórze. Wszystko poszło tak gładko, jak w szkółce, kiedy się wyciera plamy z atramentu. Opowiem wam, jeśli wam to sprawi przyjemność, ale przedtem jedźmy do wody, ażeby konie napoić. To najkonieczniejsze ze wszystkiego.
Miał słuszność. Zsiadłem i odwiązałem Sziba Bigha.
— Jeśli mój brat wyobrażał sobie, że zdoła napaść na Bloody Foxa, to znajdował się w grubym błędzie. Okolica zmieniła się zupełnie od wtenczas. Ponieważ jesteś podejrzany o chęć ucieczki, nie będziesz mógł widzieć drogi właściwej.
Zdjąłem go z konia, zawiązałem mu oczy i ująłem za rękę, ażeby go przeprowadzić przez kaktusy. Biali i Enczar Ko poszli za nami. Jeńców oddano natychmiast pod straż Apaczom, a ich konie wprowadzono także, by je napoić.
Miałem właściwie zamiar nietylko wrogim Komanczom, lecz także i Apaczom wzbronić przystępu do wnętrza oazy; najlepiej byłoby nikomu z nich nie dać poznać tej miejscowości — lecz to okazało się niewykonalne z powodu konieczności pojenia koni. Chcąc trzysta koni i tyleż ludzi zaopatrzyć w wodę, nie podobna było oazy ukryć.
Kiedy drudzy usiedli sobie na dworze przy stołach, wprowadziłem Sziba Bigha do wnętrza domu, gdzie go przywiązałem.
— Mój brat ma to sobie samemu przypisać, że to czynię — powiedziałem. — Gdyby mi był dał słowo, słowo, że nie umknie, mógłby teraz chodzić tutaj swobodnie.
— Nie wolno mi dawać takiego słowa — odrzekł. Jestem wodzem Komanczów, a ponieważ wojownicy nasi znajdują się w niebezpieczeństwie, mam obowiązek uciec, skoro tylko można.
— Takiej możliwości już tutaj nie będzie!
— Lecz przedtem była.
— Nie!
— Gdyby koń białego brata nie był szybszy od mego, umknąłbym.
— Czy rzeczywiście tak sądzisz?
— Tak.
— W takim razie uważałem cię za bystrzejszego, aniżeli jesteś. Znajdowaliśmy się na czele oddziału. Dlaczego potem zostałem z tobą w tyle?
— Ponieważ zdawało ci się, że masz mnie na pewno.
— Nie, zupełnie przeciwnie; wiedziałem, że chciałeś umknąć. A dlaczego zatrzymałem się i przypatrywałem się kulbace?
— Bo rozdarło się coś, czy usunęło.
— Także nie, lecz ażeby ci dać sposobność do ucieczki.
— Uff! — zawołał zdziwiony. — Old Shatterhand chciał mi przeszkodzić w ucieczce i dawał mi do tego sposobność?
— Czy tego nie pojmujesz?
— Któżby to pojął?
— Każdy, kto nauczył się myśleć. Właśnie dlatego, że chciałem ucieczce przeszkodzić, dałem ci do niej sposobność. Gdybyś był uciekł w chwili, w której nie byłem do tego przygotowany, byłbyś wobec ciemności umknął, pomimo chyżości mojego konia. Musiałem więc być przygotowany, a to mogło się stać tylko przez sprowadzenie korzystnej chwili. Wtedy mogłem cię tem prędzej doścignąć.
— Uff, uff!
— Czy to teraz rozumiesz?
— Rozumiem, że prawdą jest to, o czem wiedzą wszyscy czerwoni i biali, że Old Shatterhanda nie podobna wyprowadzić w pole, lecz że on wyprowadza wszystkich innych.
— Hm, nie potrzeba było na to zbyt wiele, żeby dziś ciebie wyprowadzić w pole. Jesteś wodzem, ale prawie jeszcze chłopcem. Jeśli, co do mnie przynajmniej, zechcesz to sobie wziąć do serca, to możesz tylko na tem skorzystać. Bądź zadowolony, że mój koń był szybszy od twego i że skutkiem tego użyłem tylko lassa! Gdybym był nie mógł dopędzić cię tak rychło, musiałbym cię zastrzelić.
— Sziba Bigh nie obawia się śmierci.
— Wiem o tem, ale twoja ucieczka miała tylko na celu zawiadomienie Komanczów. Czy byłbyś tego dokonał, gdybym cię był zastrzelił?
— Uff, nie!
— Musisz zatem zrozumieć, że i pod tym względem działałeś bez namysłu. A jak mogłeś zapomnieć o tem, że mam twój worek z gusłami?
— Nie zapomniałem.
— I mimo to chciałeś umknąć? To szczególne! Czyby ci się ucieczka udała, czy nie, dusza twoja byłaby zgubiona na zawsze.
— Nie.
— Owszem. Kto utraci swoje gusło, ten musi szukać innego i w ten sposób ocala duszę. Kto jednak da je sobie odebrać i zniszczyć, tego dusza także zniszczona i ni dojdzie nigdy do wiecznych ostępów.
— Old Shatterhand mówi tu coś, w co sam nie wierzy.
Zauważyłem, pomimo słabego światła płonącej w izbie świecy łojowej, że twarz jego przybrała wyraz pewności siebie, a rzekłbym nawet wyższości. O tem, co teraz myślał, powiedziałoby się po naszemu prawdopodobnie: Teraz zapędziłem Old Shatterhanda w kozi róg! Odpowiedziałem więc:
— Czy ja w to wierzę, czy nie, to rzecz uboczna, ale wy w to wierzycie. Jeśli czerwony wojownik zabierze nieprzyjacielowi worek z gusłami i zachowa go, to dusza tamtego będzie musiała służyć mu w wiecznych ostępach, chyba, że Wielki Duch wskaże mu sposób zdobycia sobie nowego gusła. Jeśli jednak nie ocali się worka, lecz go się zniszczy, to i dusza zniszczona na wieki. Tak przecież mówi wasza wiara!
— Ale nie moja.
— Nie? — spytałem z ponownem zdziwieniem.
— Nie. Ja także w to wierzyłem, ale tylko dopóki mój wielki brat, Old Shatterhand, nie opowiedział mi o dobrym Manitou, który stworzył wszystkich ludzi, który wszystkich darzy równą miłością i do którego wszystkie dusze powrócą. Nikt nie może zabrać duszy drugiemu. Po śmierci nie będzie sług ani władców, zwycięzców ani zwyciężonych. Przed tronem wielkiego i dobrego Manitou będą wszystkie dusze równe, zapanuje wieczny pokój i nie będzie walk, polowania i przelewu krwi. Gdzież mają leżeć ostępy myśliwskie, o których mówią nasi guślarze?
Powiedział to z zapałem, wzrastającym od słowa do słowa. Cieszyłem się tem serdecznie; tego właśnie pragnąłem się dowiedzieć. Ziarno, zasiane wówczas w jego sercu, zeszło więc i zapuściło korzenie pod stwardniałą skorupą.
— Tak, skoro myślisz w ten sposób, to gusła nie mają dla ciebie żadnej wartości — rzekłem, na pozór bez żadnego zamiaru.
— Są znakiem, że jestem wojownikiem, nic więcej.
— W takim razie i zatrzymanie ich nie ma dla mnie żadnego celu. Masz je.
Zdjąłem worek ze szyi i oddałem mu go, on zaś powiesił go na sobie i odrzekł:
— On nie ma nic wspólnego z moją duszą, lecz jest oznaką wojownika i dlatego dziękuję ci za to, że mi go oddajesz.
— Czy mówiłeś już kiedy z czerwonymi wojownikami o tem, że dusza i gusła to dwie rzeczy, nie mające nic wspólnego ze sobą?
— Nie.
— Czemu nie?
— Bo nie uwierzyliby.
— A ty mi przecież uwierzyłeś?
— Moje usta nie twoje — a kiedy powiem to samo, co ty chciałeś powiedzieć, to nie będzie jednak tem samem. Czy Old Shatterhand zostanie dziś tutaj?
Nie mogłem go objaśnić i dlatego odpowiedziałem, wymijając pytanie:
— Czy będę tutaj, czy nie, nie zabraknie ci tu niczego. Ponieważ chcesz umknąć, muszę cię jeszcze uważać za nieprzyjaciela; ale przynajmniej wśród tych czterech ścian możesz się swobodnie poruszać.
— A więc chcesz mnie rozwiązać?
— Murzyn Bob zrobi to później.
— Nigger? Nigger ma mnie dotykać? Czy nie wiesz, że żaden z czerwonych wojowników nie chce mieć z niggrem nic wspólnego?
— A czy ty nie wiesz, że wielki Manitou stworzył wszystkich ludzi i kocha wszystkich równie mocno, czy mają skórę czarną, czerwoną, czy białą?
Spojrzał przed siebie z zakłopotaniem.
— A co masz przeciwko naszemu Bobowi? — mówiłem dalej. — Był on wtenczas przytem, kiedy ocaliliśmy ciebie. On lepszy człowiek od ciebie, bo nigdy wobec nikogo nie udawał przyjaźni — ty natomiast zawdzięczasz życie Bloody Foxowi, paliłeś z nim fajkę pokoju i przyjaźni, a teraz przybywasz tutaj, by go wypędzić z domu i zabić. Powiedz mi teraz szczerze, kto stoi wyżej: ty — czy on?
NIe odpowiedział nic na to.
— Milczysz? To mi wystarcza. Namyśl się nad sobą! Ażebyś raz mógł to uczynić bez przeszkody, odchodzę.
Słowa moje brzmiały może surowo, ale miały dobre intencye, i spodziewałem się, że wywrą zamierzony skutek. Wyszedłem, skinąwszy na Murzyna. Znałem go i wiedziałem, że dorósł do swego zadania, lecz musiałem mu rzecz dobrze wytłómaczyć. Jeńca należało surowo pilnować, lecz nie dręczyć go niczem.
— Chodźno tu Bobie — rzekłem — mam ci coś powiedzieć.
— Pięknie! Massa Shatterhand masser Bob coś powiedzieć.
— To bardzo ważne.
— Ważne? Oh, oh! Masser Bob być bardzo dzielny gentleman, kiedy usłyszeć coś ważnego.
Zawrócił z dumą oczyma, tak, że było widać tylko białka.
— Wiem, że jesteś bardzo silnym i dzielnym mężczyzną. Nie prawdaż, stary Bobie?
— Oh, oh, tak! Bob być bardzo silny i dzielny.
— Ale także chytry?
— Bardzo chytry, bardzo! Chytry jak... jak...
Zamyślił się; widocznie nie przychodził mu na myśl niezbity przykład chytrości — lecz po chwili znalazł go widocznie, bo klasnął w ręce i mówił dalej:
— Chytry, jak mucha — całkiem, jak mucha!
— Mucha? Czy uważasz muchę za tak nadzwyczajnie chytre stworzenie?
— Yes! Oh, oh! Mucha bardzo chytra, bardzo! Siadać tylko na koniec nosa.
— A to jest chytrość?
— Bardzo wielka chytrość, bo koniec nosa być całkiem na przedzie, a mucha módz zaraz odlecieć.
— To ładnie, to mi wcale imponuje. A zatem potrzebuję twojej siły, męstwa i odwagi. Czy widziałeś, że Sziba Bigha sprowadziłem do izby?
— Tak, masser Bob słuchać pod drzwiami i widzieć, że młody wódz leżeć na podłodze i być mocno związany rzemieniem.
— Słusznie! On chce umknąć i należy go surowo pilnować. Ty to uczynisz.
— Well! Masser Bob siedzieć przy nim przez całą noc i cały dzień i nie spuścić go z obydwu oczu.
— To nie będzie potrzebne. Skoro odjadę, rozwiążesz go, żeby mógł wolno chodzić po izbie; tylko wyjść mu nie wolno.
— O no, nie wolno! Ale jeśli przecież zechcieć wyjść, co Bob zrobić?
— Nie wypuścić go pod żadnym warunkiem.
— Nie, wcale nie. Jeśli tylko wystawić głowę na dwór, masser Bob uderzyć.
— Tego nie śmiesz uczynić. Uderzenia są największą obelgą dla czerwonego wojownika.
Na to poskrobał się z zakłopotaniem za uchem i rzekł:
— Oh, hm, oh! To źle, to źle! Bob go nie wypuścić i nie uderzyć! Masser Bob rozwiązać go i zatrzymać!
— Tak — odrzekłem z uśmiechem — to bardzo trudna sprawa, ale ty jesteś dobry do tego. Jesteś chytrzejszy i podstępniejszy od lisa, taki chytry, jak mucha na końcu nosa, i nie popełnisz błędu. Tobie powierzam tego nader ważnego jeńca. Rozwiążesz go, dasz mu jeść i pić, ale za drzwi wyjść mu nie wolno ani za okno; tylko bić go nie śmiesz.
— Zastrzelić także nie?
— Tego już wcale nie! Musisz się tu zdać zupełnie na twoją chytrość.
Zamyślił się i odpowiedział potem na pochlebstwo, niesłychanie uszczęśliwiony:
— Oh, oh, oh! Masser Bob być bardzo chytry! Bob wiedzieć, jak zrobić; czy powiedzieć?
— Nie, teraz mi tego nie potrzeba, ale jestem przekonany, że, wróciwszy, będę z ciebie zadowolony.
— Zadowolony, bardzo zadowolony! Masser Bob mieć pewną myśl, bardzo chytrą, bardzo! Sziba Bigh tam siedzieć, rozwiązać, a przecież nie wypuścić, ale nie bić, ani nie strzelać. Masser Bob zrobić to bardzo chytrze: massa Shatterhand zobaczyć.
— Dobrze, kochany Bobie! Bardzo mnie to ucieszy, jeśli będę cię mógł pochwalić po powrocie.
Wiedziałem całkiem dobrze, dlaczego jego straży powierzyłem tego jeńca; Apaczom nie chciałem go oddawać. Równie dobrze wiedziałem, dlaczego nie chciałem słyszeć o tej „myśli“, która przyszła Murzynowi. Nie chciałem mieć odpowiedzialności, która może dla białych wcale nie istniała, ale mogła być wielką wedle pojęć indyańskich. Jeśliby czarny zrobił coś z jeńcem, co obraziłoby godność Sziba Bigha, to nie mógłby przykładać do tego takiej miary, jak gdyby to się stało za mojem zezwoleniem lub na moje zlecenie.
Poszedłem teraz najpierw do Bloody Foxa, ażeby z nim pomówić o naszem zadaniu. Stał razem z Old Surehandem i przyjął mnie słowami:
— Słyszałem, że mam się udać do Winnetou, ażeby jego i Apaczów naprowadzić na dobry kierunek. Kiedy mam stąd wyruszyć?
— Jeszcze dzisiaj wieczorem, jak najrychlej.
— A gdzie go spotkam?
— Tego nie można dokładnie oznaczyć, ale można mniej więcej obliczyć. On wrócił śladem Sziba Bigha, wiodącym wprost na zachód, aż do Stu Drzew. Ponieważ ma usuwać i wlec za sobą paliki, którymi młody wódz wytyczył drogę do oazy, zabawi dłużej, niż gdyby jechał bez przerwy...
— On może tę robotę wykonać także w nocy, bo sierp księżyca ukaże się niebawem — przerwał mi.
— To prawda — i dlatego sądzę, że około południa przybędzie do Stu Drzew.
— Tam musi konie napoić i spocząć przynajmniej z godzinę.
— Całkiem słusznie, ale nie zabawi tam zbyt długo; ja go znam. Główna rzecz, żeby konie dostały wody, a na ich znużenie nie będzie zważał zbyt wiele, wiedząc, że może ich po drodze wedle upodobania oszczędzać, może bowiem zatrzymywać się i spoczywać, kiedy i gdzie mu się spodoba. Powiedziałem mu, żeby od tu Drzew zwrócił się na południowy wschód. Przypuśćmy, że co kilometr wetknie pal w ziemię, i że z tem nie będzie się zbytnio śpieszył, to można bez trudu obliczyć, na którym punkcie będzie można dostać się stąd do niego.
— Well! W takim razie wiem, na czem stoję. Czy macie jeszcze coś do zauważenia, mr. Shatterhandzie?
— Tak. Wupa Umugi pójdzie za nim i powinien natrafić tylko na indyańskie ślady.
— W takim razie muszę zdjąć buty i wdziać mokasyny. Mam tu zawsze kilka par, bo w tem odosobnieniu muszę dbać o zapas.
— Ach, gdybym mógł dostać także parę.
— I ja także — wtrącił Old Surehand. — W przeciwnym razie musielibyśmy je sobie wziąć od pojmanych Komanczów, a co oni mieli na nogach, to — hm!
— Na to poradzę prawdopodobnie; mam kilka wielkości, gdyż Bob nosi je także czasami. Zaczekajcie kilka chwil; zaraz je tu przyniosę.
Poszedł do domu i przyniósł indyańskie obuwie, a próba wykazała, że znalazły się dobre dla Old Surehanda i dla mnie. Wdzialiśmy je i oddaliśmy nasze buty Bobowi, aby je schował do naszego powrotu.
Inaczej miała się rzecz z Old Wabblem, dla którego metrowych stóp, nie znalazł Fox nic odpowiedniego. Wysłaliśmy go z Enczarem Ko do Komanczów; może tam był ktoś obdarzony tak wykształconymi przyrządami do chodzenia.
— Ażeby, co do Winnetou, nie zapomnieć o niczem: on musi mieć wodę — rzekłem w dalszym ciągu. — Na szczęście są tu wory na wodę.
— Tak — potwierdził Fox. — Zaraz je napełnię, ale sam wlec się z nimi nie mogę. Czy mogę wziąć ze sobą kilku Apaczów?
— Naturalnie, lecz nie zbyt wielu, bo Wupa Umugi mógłby zauważyć, że idzie za większą gromadą, aniżeli Sziba Bigh miał ze sobą. Przytem wpadłem na pomysł, który uchroni mnie od jakiego zaniedbania, a jeśli nie, to przynajmniej ułatwi nam pochwycenie Komanczów. Zrazu chciałem jechać tylko z wami, mr. Surehandzie, i z Old Wabblem — teraz jednak sądzę, że będzie lepiej, jeśli weźmiemy z pięćdziesięciu do sześćdziesięciu Apaczów.
— Na zwiady? — zdziwił się Old Surehand. — W takich razach wyjeżdża się przecież w jak najmniej ludzi.
— Zapewne, ale może z zamierzonego wyjazdu na zwiady zrobi się coś całkiem innego. O ile dotąd znamy plan Komanczów, przybędzie najpierw do Stu Drzew Wupa Umugi ze swoim oddziałem. Jak podsłuchałem, nastąpi to jutro wieczorem. Przenocuje tam i nazajutrz pojedzie wzdłuż pali, wabiąc za sobą konnicę białych. Kiedy ona po nim przybędzie, nie wiadomo — ale można się tego domyślić, gdyż wydobyłem od Sziba Bigha wiadomość, że Nale Masiuw przybędzie w pół dnia po Wupie Umugi, a białych należy się spodziewać przed nim, gdyż on ma ich pędzić przed sobą.
— Wojsko przybędzie zatem do Stu Drzew pojutrze przed południem.
— Ja też tak sądzę. Skoro potem biali odejdą za Wupą Umugi, zjawi się Nale Masiuw i ruszy za nimi. Zamierzaliśmy każdy oddział z osobna przepuścić i zamknąć w pułapce...
— I to jest najlepsze, jedyne, co możemy uczynić — wtrącił Bloody Fox.
— Niestety, nie. Dziwię się teraz temu nadzwyczajnie, że nikomu z nas nie przyszło na myśl, jaki wielki błąd popełniamy.
— Błąd? Jakto?
— Zważcie tylko, że zamierzamy zamknąć w kaktusach dwa rozmaite oddziały Indyan.
— No, więc cóż?
— Że biali znajdą się pomiędzy nimi.
— Aha! Hm!
— Czy pojmujecie teraz, co mam na myśli?
— Well, to prawda! — zawołał Old Surehand. — To błąd w naszym planie, błąd tak wielki, że nie mogę pojąć, jak mogliśmy go popełnić.
— Musielibyśmy białych zamknąć razem z czerwonymi.
— I przez to przegralibyśmy sprawę!
— Jeśli nie to, mr. Surehandzie, to przyszłoby nam o wiele trudniej ją wygrać. Komancze zabraliby konnicę i zyskaliby tem atut, którego przewyższyćby nie łatwo. Dlatego nie pojedziemy samotrzeć, lecz zabierzemy ze sobą oddział Apaczów. Czy domyślacie się celu?
— Bardzo łatwo. Odnosi się do Nale Masiuwa?
— Tak. Nie wpuścimy go wcale w pułapkę, lecz weźmiemy go do niewoli już pod Stu Drzewami.
— To myśl znakomita, sir!
— Znakomita, zaiste, znakomita, jeśli nie zbyt zuchwała — zauważył Bloody Fox.
— Zuchwała? Jakto? — spytałem.
— Czyż nie powiedzieliście, że weźmiecie z sobą tylko pięćdziesięciu do sześćdziesięciu Apaczów?
— Tak.
— Czy ta liczba wystarczy?
— Przypuszczam.
— A ja wątpię. Wybaczcie, że jestem taki śmiały i to wypowiadam!
— Pshaw! Potrzeba tego właśnie, żeby każdy wypowiedział swoje zdanie.
— W takim razie pozwalam sobie powiedzieć, że Nale Massiuw będzie miał ze sobą prawdopodobnie przeszło stu pięćdziesięciu wojowników.
— Tylu trzeba przypuścić.
— A wy chcecie ich pochwycić z pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu Apaczami?
— Nie. To byłoby więcej niż zuchwałe, to byłoby śmieszne, i w najwyższym stopniu lekkomyślne przedsięwzięcie. Będę miał więcej, o wiele więcej ludzi ze sobą.
— A skąd oni mają się wziąć?
— Ależ Foxie, Foxie! Czy to tak trudno pojąć?
— Hm! Dopomóżcież mi, sir! Nie wiem istotnie, skąd się mają wziąć wasze siły?
— A konnica?
Spojrzał mi w twarz z zadziwieniem, uderzył ręką w czoło i zawołał:
— A to osioł ze mnie. Byłem poprostu rażony ślepotą! Oczywiście, że wam dopomogą biali jeźdźcy, oczywiście. Nie byłem jeszcze nigdy taki głupi, jak w tej chwili!
— Pocieszcie się tem, że ja także wpadłem na tę myśl dopiero przed kilku minutami. A przecież była ona taka blizka, że każde dziecko mogło ją uchwycić. Powiem Enczarowi Ko, że... Ach, otóż nadchodzi!
Poddowódca Apaczów wrócił z Old Wabblem; wysłałem go, żeby wybrał wojowników, którzy mieli nam towarzyszyć. Dawny „król cowboyów“ stał przed nami w takiej osobliwej pozycyi, że zapytałem go mimowoli:
— Co wam, sir? Czy wam niedobrze?
— Yes, bardzo, nadzwyczaj niedobrze! — potwierdził.
— Gdzie siedzi to cierpienie?
— Nizko, bardzo nizko.
Wskazał przy tem palcem w dół.
— Aha! W nogach?
— Yes.
— Mokasyny...?
— Niech dyabeł porwie! — wybuchnął.
— Czy znaleźliście jakie?
— Jeszcze jakie!
— Dość wielkie?
— Jeszcze jak wielkie! Takie, że trzeba się wstydzić, wdziewać je na nogi! Ten czerwony, któremuśmy je odebrali, ma nie ludzkie nogi, lecz niedźwiedzie łapy.
— No i cóż dalej?
— Co dalej? I wy jeszcze pytacie?
— Naturalnie.
— W tem nie ma nic naturalnego! Rozumie się samo przez się, że muszę być wściekły.
— Ależ dlaczego wściekły?
— Thunder-storm! Czy rzeczywiście tego nie pojmujecie? Jestem wściekły i ze skóry wychodzę, bo te kolosalne buty jeszcze dla mnie niedobre; jeszcze za małe!
— To istotnie godne pożałowania.
— Ale nie dla was, sir, tylko dla mnie — wybuchnął na mnie z gniewem.
— Nie wątpię, mr. Cutterze — roześmiałem się.
— Tak, śmiejcie się tylko! Nie śmialibyście się, gdybyście mieli to obrzydłe uczucie, którego ja doznaję!
— Rzeczywiście? Bywacie też czasem czułym?
— Jeszcze jak! Czyż nie widzicie, jak krzywo i beznadziejnie tu stoję? Palce u nóg tak mi się pozwijały, że możnaby je uważać za zera.
— Więc wyprostujcie je!
— Nie da się. Mokasyny za krótkie. Czy znacie może jaki środek na moje męki?
— I owszem.
— Jaki? Przecież nie mogę butów przedłużyć!
— Nie, ale można w nich wyciąć dziury.
— Ach... dziury...
— Tak.
— Przepyszna myśl, znakomita! Old Shatterhand to przecież najchytrzejsza głowa, jaka kiedykolwiek tkwiła między ramionami! Zaraz to uczynię, natychmiast. Dziury wyciąć! Palce będą wprawdzie trochę wyzierały, ale to nic nie szkodzi; pozwolę im także raz oglądać światło dzienne.
Wydobył nóż i usiadł na ziemi, ażeby natychmiast wykonać wskazaną operacyę.
Kiedy później pożegnaliśmy się z Foxem, Parkerem i Hawleyem i udaliśmy się z końmi do Apaczów, stało ich już sześćdziesięciu gotowych do drogi z nami.
— Czy mój biały brat ma mi dać jeszcze jaki rozkaz? — zapytał mnie Enczar Ko.
— Postaraj się o to, żeby na drodze do oazy znajdowało się stale kilka straży. Oddałem Sziba Bigha murzynowi Bobowi, który ma go nie wypuszczać z domu. Ale on myśli o ucieczce. Czarny nie spuści go z oka, a młody wódz nie zdoła absolutnie ujść przez kaktusy i musi obrać jedyną drogę, wiodącą przez nie, a na niej spotka się z temi strażami.
— Co mamy zrobić, gdyby nadszedł?
— Zatrzymać go.
— A gdyby się bronił?
— W takim razie musicie użyć przemocy. Chcę go o ile możności oszczędzać, ale umknąć nie śmie w żadnym razie. Jeśli inaczej się nie da, niech raczej życie utraci. Równie surowo masz baczyć na to, żeby nie umknął żaden z Komanczów.
Potem nie było już nic do powiedzenia i odjechaliśmy w chwili właśnie, kiedy cienki sierp księżyca ukazał się na widnokręgu.
Nastąpiła jazda nocą przez rozciągającą się w świetle księżyca pustynię! Jakżeż pragnąłbym dla czytelników tych wzniosłych uczuć, które podnoszą ludzką pierś coraz to wyżej i wyżej! Tylko serce musi być wolne od troski i od wszystkiego, co mogłoby je gnębić i ściskać.
Marzyło mi się nieraz, że mogę lecieć. Ciało jest, ale bez wymiarów i bez wagi; zdaje się, że zamieniło się w nawskroś czystą duchową siłę, zdolną poruszać się swobodnie we wszystkich kierunkach i niehamowaną w przestrzeni, pozbawionej przeszkód. Tak unosiłem się nad ziemią — przelatywałem daleko poza nią, od księżyca do księżyca, z gwiazdy na gwiazdę, od jednej nieskończoności do drugiej, pełen niewysłowionej rozkoszy. Nie była to jednak rozkosz dumy z tego, że to ja pokonałem przestrzeń, lecz pokorna, pełna ufności szczęśliwość, że wszechmocna miłość niesie mnie i prowadzi coraz to dalej i dalej. Po przebudzeniu się leżałem zwykle długo z zamkniętemi oczyma i przypominałem sobie powoli, że to było senne marzenie i że jestem bezsilnym niewolnikiem czasu i przestrzeni.
Nie tych samych, co w takim śnie, lecz podobnych wrażeń doznaje się, pędząc przez pustynię na lekkonogim koniu lub na dromaderze. Nic tam nie przeszkadza, nic nie hamuje, gdyż jedyną przeszkodą jest ziemia, która znika z pod nóg i tworzy raczej oparcie, niż przeszkodę. Oko nie spoczywa na niej, lecz na widnokręgu, który odradza się nieustannie, jak widoczna, lecz nieuchwytna wieczność. Potem zwraca się w górę, gdzie wśród promiennych świateł niebieskich ukazują się coraz to nowe, aż wkońcu wzrok nie może ich ogarnąć. A kiedy nerw wzrokowy znuży się tym przestworem bez początku i końca i gdy opadnie podniesiona ze zdumienia powieka, trwa ta nieskończoność dalej w jego wnętrzu, i rodzą się tam myśli, których nie podobna przemyśleć. Powstają jakieś przeczucia, które napróżno chciałoby się ująć w słowa, wznoszą się i falują wrażenia i uczucia, których z osobna nie podobna doznać i odczuć, ponieważ tworzą jedną wielką falę, na której i z którą unosi się człowiek coraz to dalej i dalej, zanurza się coraz to głębiej i głębiej, w nabożne zdumienie i uszczęśliwiającą ufność, w niepojętą a jednak wszędzie obecną miłość, którą człowiek pomimo bogactwa słów wszystkich mów i języków, zdoła wybełkotać tylko w jednej zgłosce: Bóg... Bóg.. Bóg...!
O, gdyby mi ktoś dał pióro, z którego spłynęłyby wyrazy, odpowiadające wrażeniu, wywołanemu taką nocną jazdą przez pustynię w wierzącem ludzkiem sercu! Z błyszczących gwiazd nieboskłonu opada na duszę potwierdzenie: Obrałeś cząstkę właściwą i nikt ci jej nie odbierze! Kto jednak swego Boga utracił, ten jedzie tylko przez piasek, piasek i piasek, nie widzi nic, tylko piasek i słyszy przez całe godziny szmer jego pod kopytami końskiemi. Jak to smutne pustkowie odnawia się przed nim nieustannie nie przynosi mu nic, oprócz piasku i ciągle piasku — tak też w zatraconych głębiach jego wnętrza istnieje tylko niewypowiedzianie nędzna pustynia, beznadziejnie martwy piasek, niezdolny do dania życia ani jednemu ździebełku, ani korzonkowi. Dla takiego nieszczęśliwca nie można uczynić nic, jak tylko modlić się za niego.
Czy rzeczywiście? Czy dla niego nie można nic uczynić, jak tylko się modlić?
Nie zwracając na to uwagi, jechałem przez długi czas na przedzie i oddałem się tak zupełnie cichemu, pozbawionemu słów uwielbieniu, że złożyłem ręce, a cugle mi z nich wypadły. Wtem ocknąłem się: tuż przy sobie usłyszałem głos Old Wabble’a.
— Sir, a wy co wyprawiacie? Gotówem pomyśleć, że się modlicie.
Słowa te brzmiały ironicznie i nie odpowiedziałem na nie.
— Podnieście cugle! — mówił dalej. — Jeśli koń wasz potknie się w tym cwale, możecie kark skręcić!
Doznałem uczucia człowieka spragnionego, któremu czarę od ust odrywają, ażeby mu w nią nalać aloesu.
— Co was mój kark obchodzi? — odparłem krótko i ze złością.
— Właściwie nic, to słuszne — ale ponieważ tutaj jesteśmy razem, nie może mi być obojętnem, czy w następnej chwili będziecie mieli kark cały, czy złamany.
— Nie bójcie się o mnie, ja go nie złamię!
— Ale to całkiem tak wyglądało. Jadąc tak żwawo rączo, nie kładzie się koniowi cugli na karku!
— Czy chcecie mnie uczyć jazdy konnej?
— Ani mi przez myśl nie przejdzie; widziałem, że nie potrzeba wam nauczyciela. Ale czego nigdy nie widziałem, to jeźdźca ze złożonemi rękami, jak gdyby jechał na klęczniku lub stołku do lamentacyi. Takim mianowicie wy byliście teraz, mr. Shatterhandzie.
— Klęcznik, stołek do lamentacyi? A wam skąd to złożenie?
— Takie moje zdanie, sir.
— A więc modlić się i lamentować — to dla was jedno i to samo?
— Yes.
— Słuchajcie; to głupi żart!
— Żart? Myślę tak seryo!
— Nie może być! Kto może modlitwę nazywać lamentacyą?
— Ja!
Na to szarpnęło mi coś twarz ku niemu i zapytałem.
— Modliliście się chyba często i dużo!
— Nie.
— A więc czasem przynajmniej?
— Także nie.
— A zatem nigdy?
— Nigdy! — potwierdził, a w głosie jego brzmiało coś, jakby duma.
— Boże Wielki — nie wierzę!
— Wierzcie lub nie, to mi wszystko jedno — ale nie modliłem się nigdy.
— Ależ w młodości, jako dziecko?
— Także nie.
— Czyż nie mieliście ojca, który mówiłby wam o Bogu?
— Nie.
— Ani matki, która składałaby wam ręce?
— Nie.
— Ani siostry, która uczyłaby was krótkiej dziecięcej modlitwy?
— Także nie.
— Jakie to smutne, jakie nieskończenie smutne! Na świecie istnieje człowiek, który dożył dziewięćdziesięciu lat i przez ten długi czas nie modlił się ani razu! Tysiąc ludzi mogłoby mnie o tem zapewniać i nie uwierzyłbym, nie mógłbym uwierzyć, sir.
— Skoro wam mówię, możecie mi spokojnie uwierzyć.
— Spokojnie? Ależ ja sam przytem nie jestem spokojny, wcale nie jestem!
— Nie znam powodu, dla którego taka prosta i jasna sprawa, obojętna zupełnie dla mnie, miałaby wam psuć spokój.
— Obojętna? Czy wam to rzeczywiście takie obojętne, mr. Cutterze?
— Zupełnie.
— To okropne.
— Pshaw! Nie przypuszczałem, że z was taki nabożniś.
— Nabożniś? Nie jestem nim, o ile rozumiecie to słowo tak, jak je rozumieją bezbożnicy.
— Rozumiem to zupełnie tak — ale czy jestem bezbożnikiem? Hm!
— Jesteście nim; wszak wyrzekacie się Boga.
— Słuchajcie, nie posuwajcie się za daleko, mr. Shatterhandzie! Jestem gentleman, nie hultaj. Czyniłem zawsze, co uważałem za słuszne i chciałbym zobaczyć tego, kto nazwałby mnie bezbożnikiem.
— To popatrzcie na mnie!
— Czy mówicie to naprawdę poważnie?
— Zupełnie! Czyniliście zawsze, co uważaliście za stosowne, byliście zatem zawsze swoim własnym chlebodawcą. Czyż nie ma prawa, które stałoby wyżej od naszej woli?
— Hm! Prawa Stanów Zjednoczonych, wedle których postępuję.
— Żadnych innych?
— Nie.
— Czyż niema praw etycznych, religijnych, boskich?
— Dla mnie nie. Urodziłem się to fakt. Urodziłem się takim, jak jestem — to drugi fakt. Nie mogę być innym, aniżeli jestem — to trzeci fakt. Nie ponoszę zatem najmniejszej winy za to, co czynię — to główny fakt. Wszystko inne to nonsens i głupstwo!
— Słuchajcie, mr. Cutterze, wasza logika kuleje na wszystkie cztery nogi.
— Pozwólcie jej kuleć, sir! Wkulałem w to życie, nie pytany o pozwolenie, a niech mnie dyabli porwą, jeśli, kulejąc z niego, zapytam kogo o pozwolenie! Do tego nie potrzeba mi ani religii ani Boga.
To było okropne. Włosy powstały mi na te słowa na głowie, i doznałem uczucia, jak gdyby mi ktoś kawałkiem lodu przesuwał po plecach. Przed chwilą dopiero wyobrażałem sobie jazdę niedowiarka przez pustynię — a teraz myśl ta stała się rzeczywistością. Ten starzec, nie myślący o tem, jak blizkim był grobu, wypowiadał słowa, zawierające dla mnie bluźnierstwa, przejmujące mnie zgrozą.
— Więc nie wierzycie w Boga? — spytałem drżącym niemal głosem.
— Nie.
— A w Zbawiciela?
— Nie.
— A w życie zagrobowe?
— Nie.
— A w zbawienie i potępienie wieczyste?
— Ani mi się śni! Na co mi się przyda taka wiara?
Czy te słowa miały mnie smucić, czy oburzać, nie wiedziałem — ale napadło mnie coś, co mnie zmusiło położyć mu z konia rękę na ramieniu i powiedzieć:
— Słuchajcie, mr. Cutterze, darzyłem was sympatyą, jak nie każdego, ale teraz przejmuje mnie zgroza przed wami! Mimo to zostanę przy was i postaram się wam dowieść, że znajdujecie się na strasznie błędnej drodze.
— Co to znaczy? Czy chcecie mnie pouczać?
— Tak.
— W tem, co nazywacie religią?
— Tak.
— Dziękuję, bardzo dziękuję. Musiałbym to sobie wyprosić, a sama próba byłaby dla mnie obrazą. Słyszeliście przed chwilą, jak i co myślę. Nie potrzebuję niczyich słów i nauki, jestem na to za stary i za mądry Wymieniłem wam fakt za faktem, a frazesy nie znaczą dla mnie nic, choćby brzmiały, nie wiem jak pięknie. Tylko fakt jest dla mnie dowodem i nic więcej.
— Czy uczyliście się religii?
— Nie.
— To nie możecie także wydawać o tem...
— Milczcie, albo podajcie fakt! — przerwał.
— Posłuchajcie mnie tylko przez kilka minut, mr. Cutterze. Jestem pewien, że moje słowa...
— Nie chcę słów! Żądam faktu! — przerwał mi znowu.
— Nie będę tracił wiele słów; chcę tylko wypowiedzieć pytanie, które...
— Nonsens. Pytanie to nie fakt.
Na to żółć we mnie wezbrała; jednem szarpnięciem zatrzymałem mojego konia, chwyciłem ręką za jego cugle i pozwoliłem mówić gniewowi, którego nie mogłem opanować:
— Fakt, fakt i jeszcze raz fakt! Naprowadziliście wprawdzie przed chwilą fakt po fakcie i jesteście widocznie dumny z fałszywej logiki, z jaką je łączycie.
— Powiadacie, że nie potrzeba wam ani Boga, ani wiary, ja zaś powiadam wam i proszę o zapamiętanie słów moich. Będzie wam, jak mówi Pismo święte, trudno suwać językiem po kolcach — i widzę już chwilę, w której Bóg rzuci na was fakt, o który roztrzaskacie się, jak wątła łódź na skalnem wybrzeżu, jeśli nie uciekniecie się do jedynego ocalenia, tkwiącego w modlitwie. Oby ten, w którego nie wierzyliście i do którego nie modliliście się nigdy, był wam wtedy miłościw!
Przeląkłem się sam niemal tonu, z jakim słowa moje zabrzmiały na pustyni. W tej rozległej równinie nie mogło być echa, a mimo to wydało mi się, jakby moje słowa rzucono na nas w grzmotach z powrotem. Był to prawdopodobnie skutek mego rozdrażnienia — on jednak roześmiał się krótko i odrzekł:
— Macie cudowne uzdolnienie na pasterza, pasającego owieczki, ale proszę was nie uważajcie mnie za barana. Old Wabble nie będzie nigdy pobożną owieczką. Th’ is clear!
Ileż to razy bawiłem się skrycie tem „th’ is clear“ — a teraz mierziło mię ono, sprawiało mi odrazę, i czułem, że ten starzec pozbawił się całego mego przywiązania. Odparłem chłodno:
— Owieczką, czy nie — ale nie życzę sobie, żeby nadeszła chwila, w której ujrzycie się zgubionym bez ratunku i poprosicie mnie na klęczkach, żebym wam był pasterzem.
— Czy wysłuchalibyście wtedy tego błagania na klęczkach, i zaprowadzilibyście mnie na zieloną trawkę, mój pobożny panie?
— Tak, uczyniłbym to, żebym miał własne życie przez to narazić. Ale teraz jedźmy dalej! Jesteśmy gotowi!
Old Surehand, a za nim i Apacze zatrzymali się także. Popędziliśmy konie. Old Wabble pozostał za mną — tymczasem Old Surehand zbliżył się do mnie, nie mówiąc z początku ani słowa.
Byłem głęboko zniechęcony, albo raczej — bo to niewłaściwe słowo — zasmucony, jak rzadko kiedy.
Czułem nieskończoną, świętą litość dla tego starca, pomimo szyderstwa, jakiego odeń doznałem. Ani ojca, ani matki, ani brata, ani siostry! Nie mieć nigdy żadnej nauki, nie pomodlić się ani razu! Oto był słynny „king of the covboys“. Groźba wypadła mi z ust całkiem mimowolnie; musiałem niejako powiedzieć tak, a nie inaczej. Ale czyżbym w tem był narzędziem jakiejś wyższej woli? Kiedy bowiem później spełniła się prawie dosłownie, miałem uczucie, jak gdybym to ja wywołał straszliwą śmierć starca — i upłynęło sporo czasu, zanim umilkły wyrzuty, jakie czyniłem sobie z tego powodu.
Old Surehand jechał obok mnie w milczeniu. Słyszał wszystko, i zdawało się, że nad tem myślał. Dopiero po długiej chwili przerwał milczenie zapytaniem: '
— Czy mogę wam przeszkodzić, sir? Widzę, że pogrążyliście się w sobie.
— Bardzo mi będzie miło ocknąć się z tych myśli.
— Wiecie, że dużo o was słyszałem; przytem wspominano zawsze, że jesteście pobożny.
— Czy przez pobożność rozumiano to, że mam ciągle usta pełne tego, co myślę i w co wierzę?
— Nie. Było raczej przeciwnie.
— Czy drwiono sobie z tej tak zwanej pobożności?
— Nigdy. Przecież zwykliście swoje religijne zapatrywania wyrażać raczej czynami, aniżeli słowami, i to właśnie wszystkim imponuje. Potem sam przekonałem się, że tak jest. Nie powiedzieliście do mnie ani słowa o religii.
— Bo też to niepotrzebne.
— A jednak może.
— Jakto?
— Bo... hm...! Powiedzcie-no mi, sir, czy wasze życie — a mam na myśli wewnętrzne — było zawsze spokojne i płynęło równomiernie? Słyszeliście, jako dziecko, że jest jakiś Bóg i wierzyliście w niego. Ta wiara, nigdy nienaruszona, żyje jako piękne dziecięce wierzenie i teraz także w waszem sercu. Tak sądzę nie mylę się prawdopodobnie.
— Mylicie się.
— Rzeczywiście?
— Tak, mylicie się. Niema zwycięstwa bez walki poprzedniej. Moje życie wewnętrzne jest prawie niemniej pełne zdarzeń, jak zewnętrzne. Strumień życia duszy nie płynie ciągle jednako między brzegami; ma on swoje nurty i fale, rafy i mielizny — to wysycha, to wzbiera.
— A więc wy walczyliście także?
— Czasem z wytężeniem ostatka sił! Ale walkę tę pojmowałem zawsze poważnie. Są miliony ludzi, przechodzących przez życie bez mocowania się o jasność. Im wszystko jedno, czy Bóg jest, czy go niema, ale to lekkomyślność, nad którą należałoby płakać. Dla mnie natomiast najwyższym celem bytu było dojście do poznania. Tak, miałem to niesłychane szczęście, że posiadałem wierzących rodziców. Byłem ulubieńcem babki, która umarła w dziewięćdziesiątym szóstym roku życia. Żyła ona w Bogu, kierowała mnie ku niemu, i trzymała mnie przy nim. Była to przedziwna, szczęśliwa wiara dziecięca, pełna miłosnego oddania się i ufności. Przedkładałem Bogu, jako chłopiec, co wieczora i ranka moje małe życzenia i prośby. Przypominam sobie, że moja mała siostrzyczka dostała raz silnego bólu zębów. Nie pomogły żadne środki, więc poradziłem jej: „Paulinko, idę teraz do sypialni i powiem to kochanemu Bogu. Uważaj; zaraz ustanie!“ Nie śmiejcie się ze mnie, sir, gdy was zapewnię, że przestały boleć naprawdę.
— Ani mi przez myśl nie przejdzie! Biada człowiekowi, który potrafi się śmiać z takich rzeczy.
— Mógłbym wam wiele opowiedzieć o najosobliwszych życzeniach, jakie zanosiłem do Boga; on ma swoich aniołów do spełniania próśb ludzkich. Później zacząłem myśleć, jako uczeń. Dostałem niewierzących nauczycieli, umiejących przeczenie swoje otaczać pociągającym nimbem. Uczyłem się po hebrajsku, ormiański i grecku, ażeby Pismo święte studyować w tekście pierwotnym. Dziecięca wiara zniknęła, a wraz z nastaniem zbierania uczonych słów zaczęły się wątpliwości. Niewiara rosła z dnia na dzień, a noce spędzałem na występnej czynności ujmowania prawdy własnym rozumem. Co za głupota! Ale Bóg był miłosierny dla głupca i zawiódł go drogą studyów do poznania, że owa wiara dziecięca jest jedynie prawdziwą. Moje późniejsze podróże wprowadziły mnie w styczność z wyznawcami rozmaitych form czci boskiej. Nie było we mnie owego chrześcijaństwa, które pozwala człowiekowi uważać się za wyższego ponad wszystkich innowierców, lecz tutaj także badałem. Przestudyowałem Koran, Wedy, Zaratustrę i Konfucyusza. Nauki te nie zdołały mnie zachwiać tak, jak przedtem dzieła naszych „wielkich filozofów“, które dotychczas dosłownie „błyszczą“ w mojej bibliotece, ponieważ oszczędzam je nadzwyczajnie, nie biorąc ich wcale do ręki. Moja wiara dziecięca przeszła zatem przez liczne próby, okazała w nich dość mocy i dlatego tkwi teraz w sercu w dwójnasób niewzruszenie.
— Czy sądzicie, że i nadal pozostaniecie jej wierny?
— Aż do śmierci — a nawet poza nią!
W sposobie jego pytania leżała głęboka powaga. Zacząłem przeczuwać, że ten potężny myśliwiec poluje także w swojem wnętrzu na prawdę, której może jeszcze nie poznał, albo którą mu już wydarto. Wtem podał mi rękę i poprosił:
— Dajcie mi dłoń, sir, przyrzeczcie mi na własne zbawienie, i na pamięć owej starej, dziś jeszcze drogiej wam babki, że odpowiecie mi tylko tak, jak rzeczywiście myślicie.
— Oto dłoń moja; przyrzekam! Nie potrzeba było wzmianki o mojem zbawieniu i pamięci owej starej, ukochanej kobiety, z którą zobaczę się kiedyś.
— Czy — jest — Bóg?
Wypowiedział te słowa w wielkich od siebie odstępach i każde z nich z osobnym naciskiem. Brał to na seryo, rzeczywiście na seryo. Zmagał się i walczył z żarliwym wysiłkiem, ale do zwycięstwa nie doszedł.
— Tak — odpowiedziałem z tym samym akcentem.
— Sądzicie, że zobaczycie się z waszą babką; a zatem jest życie po śmierci.
— Tak.
— A dowody?
— Udowodnię wam zapomocą dwu koryfeuszy, których kompetencya wznosi się ponad wszelkie wątpliwości.
— Kto oni?
— Jeden z nich to osoba, stojąca bardzo wysoko, a drugi — całkiem zwykła.
— No, więc kto?
— Bóg i ja.
Pochylił głowę i milczał przez długą chwilę.
— Czy razi was to zestawienie istoty najwyższej ze śmiertelnikiem, jadącym obok was? — zapytałem wreszcie, ponieważ nie odpowiadał.
— Nie, gdyż wiem, jak to pojmujecie. A zatem Bóg?
— Tak. On przemawia w słowach i dziełach. Kto na jedne i drugie ma dobrowolnie otwarte oczy i uszy, ten musi przyjść do poznania, które teraz wypowiedziałem.
— A wy?
— To głos mojego serca.
— Mówicie to tak spokojnie i poprostu, a jednak ten głos to taka wielka rzecz! Gdybyż Bóg kazał i memu sercu przemówić!
— Proście Boga o to, a on mu każe.
— On żył dawniej, lecz potem zamarł.
Brzmiało to tęsknie i smutno.
— Wierzyliście niegdyś także, mr. Surehandzie?
— Tak.
— I utraciliście wiarę?
— Zupełnie. Kto mi ją wróci!
— Ten, kto kieruje uczuciami serca, jak strumieniami wody, ten, który mówi: „Jam jest drogą, prawdą i życiem!“ Wy zmagacie się o tę prawdę i dążycie do niej. Nie dadzą jej wam żadne myślenie, ani żadne studya. Lecz miejcie odwagę, sir! wzejdzie ona wam całkiem niespodzianie, jak ongiś mędrcom owa gwiazda, która zawiodła ich do Betlejem. Wasze Betlejem leży niedaleko stąd. Ja to przeczuwam.
Podał mi powtórnie rękę i poprosił:
— Dopomóżcie mi do tego, mr. Shatterhandzie!
— Jestem na to za słaby; prawdziwa pomoc u Boga.
— Musiały to być złe moce, które porwały wam to, co dla każdego człowieka ma być rzeczą najwyższą i najświętszą.
— Tak, to były zdarzenia, które zabrały mi wszystko, nawet wiarę. Bóg, będący miłością, dobrocią, i sprawiedliwością, nie mógłby tego dopuścić — a skoro to się jednak stało, to Boga niema.
— Ten wniosek to sofizmat, sir.
— Nie.
— Owszem! Mówiliście o dobroci, miłości i sprawiedliwości, a nie chcecie pomyśleć o wszech mądrości. Ja nie wiem, co się stało i nie chcę pytać o to, ale powiedzcie mi tylko jedno, mr. Surehandzie. Czy wy jesteście Bogiem?
— Nie.
— Ale uważacie się widocznie za niego.
— Jakto?
— Ponieważ ośmieliliście się z Bogiem prawować. To może być tylko między równymi sobie.
— Uff! — odezwał się z cicha. — Słuszność mojej logiki przemawiała doń widocznie.
— Tak — mówiłem dalej — oskarżam was o pychę z tego powodu, że pociągnęliście Boga i jego rządy przed swój własny trybunał — wy, ta garść prochu — jego wszechmocnego stwórcę i pana nieba, ziemi i gwiazd! Zważcież tylko, co to jest: szaleństwo poczwarki, pociągającej z obłoków orła do odpowiedzialności przed swoją malutką jamkę! A porównanie to nie określa jeszcze dość trafnie odstępu między Bogiem a wami. Czy przed wami leżą otworem księgi wszechmocnego, że możecie krytykować jego postanowienia? Czyż nie leży to w jego mocy, żeby zamienił w dobrodziejstwo to, co wam dolega? Czyż nie może owych zdarzeń, wydających się nieszczęściem dla waszych krótkowzrocznych oczu, poprowadzić do kresu, który rzuci was w proch przed jego wszechmądrością? Czy dziecko, poczuwszy rózgę, może powiedzieć ojcu: Chodź tu i usprawiedliw się przede mną?
— Ja... ja nie zasłużyłem na tę rózgę — rzekł z ociąganiem się, jak człowiek, który byle co odpowiada.
— Nie zasłużyliście? Czy to wam o tem sądzić?
— Czy wam się zdaje, że jesteście jedynym człowiekiem, któremu stała się krzywda? Czyż tysiące i tysiące ludzi nie cierpiały więcej od was. Czy sądzicie, że na przykład moje niebo pełne było tylko przyjemnych dźwięków? Przyszedłem na świat jako dziecko słabe i do szóstego roku jeszcze suwałem się po ziemi, nie mogąc stać ani chodzić. Czy na to zasłużyłem? Przypatrzcie się Old Sbatterhandowi; czy poznać w nim teraz to dziecko? Czy nie jestem raczej żywym przykładem owej mądrości, z którą sprzeczaliście się? Ociemniałem trzy razy i trzy razy musiano mnie operować. Czy zasłużyłem na to? A kto, z wyjątkiem Winnetou, może się pochlubić tak bystremi oczyma, jak Old Shatterhand? Nie mruczałem i nie dąsałem się tak, jak wy, lecz śmiało powierzyłem się rządom Boga — a jak on to wszystko wspaniale poprowadził! Później, jako ubogi uczeń, jadłem całymi tygodniami tylko chleb ze solą, bo nie miałem nikogo, ktoby mi pomógł, a zbyt byłem dumny, ażeby żebrać. Musiałem się utrzymywać z lekcyi prywatnych, a kiedy drudzy koledzy, przepuszczali pieniądze ojców, razem ze swojem zdrowiem, wychylałem się w zimie przez okno mego poddasza, ażeby dokończyć swojej lekcyi przy świetle księżyca, bo nie miałem pieniędzy na opał i światło. Czy na to zasłużyłem? A mimo to nie byłem nikomu winien ani feniga, i miałem tylko dwu wierzycieli: Boga i siebie. Boga, gdyż dał podstawę do rozwoju, a siebie, bo wymagałem od siebie surowo, by nie przepuścić ani godziny w życiu bez powiedzenia sobie, że wyzyskałem ją, jako byłem powinien i że mi ona przyniesie owoce. Bóg był dla mnie łaskaw, ale ja sam nie miałem nigdy takiego surowego władcy, jakim byłem sam dla siebie. A ileż razy potem, podczas moich podróży, wędrówek i wypraw myśliwskich, znajdowałem się w położeniach, w których mogłem także zapytać: Czy na to zasłużyłem? Ale wynik był zawsze taki dobry i szczęśliwy, że składałem ręce z wdzięczności i mówiłem: Nie, na to nie zasłużyłem!
Zrobiłem pauzę, a Old Surehand patrzył cicho przed siebie i nie rzekł ani słowa. Toteż zacząłem żywo mówić dalej:
— Teraz będziecie się temu dziwili, że mówiłem z takim zapałem, ale ilekroć słyszę kogoś, mówiącego o tem, na co zasłużył lub nie zasłużył, lub mruczącego na swój los — tylekroć zmusza mnie coś, żeby temu co on o sobie myśli, przeciwstawić to, co sądzę o sobie. Wobec Boga nie mam ani praw, ani zasług, tylko obowiązki, i muszę mu codziennie dziękować za to, że mnie stworzył, ażeby wtem ziemskiem życiu, przygotować mnie do wyższego.
— Żebym i ja to potrafił! — westchnął. — Przebiliście się i jesteście mocni — mnie natomiast pędzi los z miejsca na miejsce, więc i wewnątrz utraciłem kotwicę i ojczyznę a wraz z niemi i spokój.
— Znajdziecie ten spokój tam, gdzie jedynie można go znaleźć. Niech go wam wskaże ojciec Kościoła Augustyn z Tagasty, który powiada: Serce człowiecze nie zazna spokoju, aż spocznie w Bogu.“ Lecz i o spokoju na ziemi, mówi pięknie jedna z naszych pieśni nabożnych:

„Kto się w opiekę podda Panu swemu
I całem sercem szczerze ufa Jemu,
Śmiele rzec może: mam obrońcę Boga
Nie przyjdzie na mnie żadna straszna trwoga“.
............

Spokoju, którego szukacie, nie znajdziecie nigdzie prócz w Bogu i świętej religii. A jeśli przedtem Old Wabble powiedział w grzesznem zuchwalstwie, że niepotrzebuje ich nawet w godzinę śmierci, to spodziewam się, że nie będziecie go uważali za wzór, lecz za przykład odstraszający.
— Nie bójcie się, mr. Shatterhandzie. Nie zaprzeczam istnieniu Boga ani nie bluźnię, lecz utraciłem go i wysilam się, by go odnaleźć.
— On wyjdzie naprzeciwko was i pozwoli się odnaleźć.
— Spodziewam się tego całem sercem, ale teraz pozwólcie mi odbiedz od tego tematu, bo byłoby to dla mnie za wiele naraz! Postąpiliście przedtem ze mną surowo, przypominając mi moją nicość — ale jestem wam za to wdzięczny. Tak mi jest, jak gdybym powinien ucałować wam ręce z wdzięcznością. Od kwadransa budzi się coś w mojem sercu, coś, jakby zapowiedź, że nadzieja moja się spełni. Zapaliliście światło, które widzę wprawdzie w wielkiem oddaleniu — ale nie ruszajcie go teraz, żeby nie zgasło. Mam ufność, że będzie się do mnie coraz bardziej zbliżało.
Te słowa mnie uszczęśliwiły. Czyżbym rzeczywiście miał dojść tej radości, żebym duszę jego moją wskazówką nawrócił? I jeszcze taką duszę, jak Old Surehanda! Jakieś nadzwyczajne i smutne warunki musiały go pozbawić wiary. Trzymał je w tajemnicy i nie mówił o nich. Milczenie to nie było brakiem zaufania do mnie; nie chciał tylko dotykać ran, które w nim prawdopodobnie dotąd krwawiły. Gdyby był mówił! Mogłem, nie wiedząc wprawdzie o tem, ulżyć jego sercu i wprowadzić go na ślad, którego szukał oddawna, i nie mógł znaleźć.
Jazda odbywała się tak spokojnie i bez przeszkody, że niema o niej nic do powiedzenia. Nad ranem zatrzymaliśmy się, ażeby dać koniom wypocząć, a późno przed południem, natknęliśmy się na pierwszy palik i na trop Winnetou i jego Apaczów. O kilometr od tego miejsca, tkwił drugi palik, a idąc za nimi, dotarliśmy wkrótce do celu.
Cel ten, zwany, jak wspomniano, przez Apaczów Gutesnonlinkhai a przez Komanczów Suks-ma-lestawi, co znaczy Sto Drzew — leżał na skraju pustyni a wyglądał tak:
Granica pomiędzy Llanem a położoną na zachód zieloną równiną nie biegła prosto. Miejscami była ona bardzo wyraźna, ale przeważnie trudno ją było rozpoznać; tworzyła bądź to wklęsłości, bądź wypukłości, czasem małe a czasem wielkich rozmiarów. W takiej wklęsłości znajdowało się Sto Drzew. Miała ona kształt podkowy, której dość wysoka krawędź, opadała zboczem ku środkowi. W tyle wypływała woda, zbierająca się najpierw w łożysku o dwudziestu metrach szerokości, a potem odpływała na wschód i wsiąkała w piasek. Dzięki wilgoci znajdowała się tu soczysta trawa, która bardzo przydała się naszym koniom. Kształt podkowy odbijał dlatego od otoczenia, że wspomniane zbocze porosłe było gęsto zaroślami, z których sterczały w górę cienkie drzewa. One to dostarczyły materyału na paliki, zapomocą których starał się Sziba Bigh — prawdzie napróżno — wytyczyć Komanczom drogę do oazy. Widać było wyraźnie, gdzie wycinał tyki, a dokoła leżało pełno rozsypanych gałęzi, pociętych nożami jego wojowników.
Koło źródła zsiedliśmy z koni, napiliśmy się wody a potem napoiliśmy konie. Piły pożądliwie a potem porozchodziły się, żeby się napaść. Następnie pokładliśmy się nad wodą, ja zaś wysłałem dla ostrożności na wzgórze Apacza, który miał czuwać, żeby nas Wupa Umugi nie zaskoczył.
Chcieliśmy tu tylko kilka godzin wypocząć; dłużej nie mogliśmy zabawić. Po upływie tego czasu napoiliśmy znowu konie, poczem dosiedliśmy ich, aby pojechać tam, gdzie mieliśmy przenocować.
Miejsce to leżało mniej więcej o dwie mile angielskie na północ od Stu Drzew i tworzyło na równinie zagłębienie, podobne do Piaskowej Doliny, w której wzięliśmy do niewoli Sziba Bigha i jego ludzi.
Na tem miejscu nie było nic, tylko piasek i piasek — ani jednego źdźbła trawy — więc Komanczom nie mogło przyjść na myśl, żeby tu mógł kto spędzić całą noc, albo i dłużej. Oprócz tego było to zagłębienie doskonałą kryjówką, bo kto nie zbliżył się całkiem do brzegu, nie mógł nas tam absolutnie zobaczyć. Nie było zaś żadnego powodu, który mógłby skłonić któregoś z Komanczów do przyjścia tutaj. Przybywszy do tego wgłębienia, spętaliśmy konie i położyliśmy się na głębokim, miękkim piasku. Oczywiście, że postawiliśmy na straży człowieka, który położył się na górze i wypatrywał nadejścia Wupa Umugi i jego oddziału.
Wedle tego, co dowiedziałem się od Sziba Bigha, należało się spodziewać nadejścia dzisiaj wieczorem. Życzyłem sobie bardzo, żeby nie przybyli później, gdyż pobytu w smutnem bezwodnem miejscu nie można było nazwać przyjemnem. Szczęściem spełniło się to życzenie rychlej, aniżeli sądziłem, gdyż słońce było jeszcze daleko od horyzontu, kiedy postawiony na górze strażnik zawołał:
— Uff! Naini peinyil... Komancze idą!
Wziąłem dalekowidz i wyszedłem na górę z Old Surehandem. Pomimo tak wielkiej odległości, że nas nie można było zobaczyć, przypatrywaliśmy się, leżąc, a nie stojąc. Nadchodzili — i to w sposób, dowodzący, że czuli się całkiem pewni siebie. Oto nie jechali używanym przez nich szczególnie na wojnie sposobem, czyli t. zw. gęsiego, lecz w kilku oddziałach, obok siebie i za sobą, jak się komu podobało.
— Oni są pewni, że droga wolna i że żadnej wrogiej istoty niema przed nimi. Nawet nie wysłali nikogo na zwiady — rzekł Old Surehand. — To właściwie wielka nieostrożność z ich strony.
— Ja też tak sądzę — odpowiedziałem. — Ja na miejscu Wupa Umugi byłbym wysłał ludzi na zwiady, celem przeszukania Stu Drzew i ich otoczenia.
— Dobrze, że tego nie uczynił, bo ci wywiadowcy odkryliby prawdopodobnie trop nasz, który tu wiedzie.
— Oczywiście. Zdałem się na jego beztroskę, bo nie bylibyśmy prosto tu przyjechali.
— Stąd niepodobna zobaczyć, czy tak jest rzeczywiście, ale prawdopodobnie idą prosto ku Stu Drzewom. Nie musieliby zbaczać za daleko na północ, ażeby nas tutaj znaleźć.
— Tego nie uczynią napewno.
— Ale to przecież być może.
— Trudno!
— Czy sądzicie, że mogą jeszcze widzieć ślady Sziba Bigha i idą nimi?
— Nie. Teraz widzą już prawdopodobnie zarośla przed sobą na widnokręgu? Gdyby nawet tak nie było, mogą się zdać na konie, które mają już w nożdrzach woń wilgoci Stu Drzew i dają się nią prowadzić.
Czerwoni jeźdźcy mieli dla nas pozornie rozmiary małych psów, biegnących prosto na wschód, i malejących z każdą chwilą. W końcu zniknęli nam z oczu w tym kierunku.
Teraz było dla nas istotnie ważnem pytanie, czy znajdą nasze ślady. Właściwie powinni je byli zobaczyć, i chodziło tylko o to, czy będą na nie zważali. W takim razie spodziewałem się, że wezmą je za ślady Sziba Bigha i dlatego to właśnie zamieniliśmy nasze buty na mokasyny.
Gdyby nabrali podejrzenia, musieliby jechać wprost do nas. Patrzyliśmy więc z wielkiem zaciekawieniem ku południowi, skąd w takim razie musieliby byli nadejść. Upłynęła godzina i więcej, ale nikogo nie było widać, kiedy zaś słońce zaszło i nastąpił krótki zmrok, zniknęły wszelkie powody obawy. Opuściliśmy wysoki brzeg i wróciliśmy na dół do naszych ludzi. Tam przyjął nas Old Wabble następującemi słowy:
— A więc są. Właściwie należałoby sobie zrobić żart, napaść na nich niespodzianie w nocy i wystrzelać do nogi.
— I dla was to jest żartem? — spytałem.
— Czemu nie? Czy pokonanie nieprzyjaciół uważacie za coś smutnego?
— Nie, ale niemniej nie uważam za żart zabicie stu pięćdziesięciu ludzi. Znacie moje zapatrywania pod tym względem. Pozwolimy im tak, jak to się ułożyło pójść teraz spokojnie dalej a potem ich zamkniemy. W ten sposób będą nasi bez rozlewu krwi.
— Pójść dalej, tak! Jeśli jednak jutro rano tego nie uczynią i zabawią przez cały dzień? Skąd weźmiemy wodę dla nas i dla koni?
— Nie zabawią, bądźcie o to spokojni. Ani im przez myśl nie przejdzie tracić tutaj cały dzień. A gdyby im nawet taka strata czasu była obojętną, to przecież musieliby jutro opuścić Sto Drzew, ażeby ustąpić miejsca wojsku.
— Ale czy ono nadejdzie?
— O tem dowiemy się wkrótce.
— Od kogo?
— Od Komanczów.
— Czy chcecie ich podsłuchać?
— Tak.
— To wspaniałe,idę także.
— Nie potrzeba.
— Chociaż nie potrzeba, idę także.
— W takiem położeniu, jak nasze, czyni się tylko to, co potrzebne, a reszty należy zaniechać. W przeciwnym razie naraża się człowiek na niebezpieczeństwa, których może uniknąć.
— Czy w tem niema niebezpieczeństwa, że idziecie na podsłuchy?
— W pewnych warunkach, rzeczywiście.
— A czy nie byłoby wskazane, żebyście wzięli ze sobą kogoś, ktoby wam pomógł?
— Pomógł? Hm! Wy chcielibyście mi pomódz?
— Yes.
— Dziękuję! Wolę zdać się na siebie, niżeli na was, mr. Cutterze.
— A więc idziecie naprawdę sam?
— Nie. Mr. Surehand będzie mi towarzyszył.
— A dlaczegóż nie ja?
— Bo ja tak chcę. Niechaj sprawa będzie na tem zakończona.
— A więc macie do niego więcej zaufania, niż domnie?
— To obojętne; zabieram go ze sobą, a wy tu, zostaniecie.
Widziałem, że miał na ustach jakąś gniewną odpowiedź, lecz pohamował się i zmilczał. On ze swoją nierozwagą byłby chyba ostatnim z tych, których wziąłbym ze sobą do Komanczów.
W przypuszczeniu, że nazajutrz wyruszą wczesnym rankiem można było przewidzieć, że dzisiaj wcześniej spać pójdą. Chcąc ich zatem podsłuchać i rzeczywiście dowiedzieć się czegoś, nie mogłem zwlekać. Toteż po nastaniu zupełnej ciemności nie czekałem już dłużej, niż godzinę i wyruszyłem z Old Surehandem. Później po zejściu księżyca byłoby trudniej ukryć się, aniżeli teraz.
Jako drogi użyliśmy własnego tropu, ażeby się dostać do Stu Drzew. Najpierw udaliśmy się na grzbiet podkowy, ażeby zbadać, czy tam są straże. Przeszukanie całego półkola trwało dość długo, ale nie znaleźliśmy na niem Komanczów. Wupa Umugi nie postawił tu nikogo na straży; musiał się czuć bardzo pewnym.
W dole nad wodą płonęło kilka ognisk podsycanych rozrzuconymi dokoła, umyślnie naciętymi, konarami i gałęźmi. Nad źródłem siedział wódz, widocznie z najwybitniejszymi wojownikami, a reszta rozłożyła się po obu brzegach strumyka tak daleko, że nie mogliśmy wzrokiem końca dosięgnąć. Koni nie widzieliśmy także, bo było na to jeszcze zbyt ciemno. Czy tam na dole ku Llanu stały posterunki, to usuwało się z przed naszych oczu, ale mogło nam być obojętnem, gdyż nie mieliśmy iść w tę stronę.
Zadaniem naszem było dojść jak najbliżej wodza, ażeby go w danym razie podsłuchać. Wleźliśmy zatem w krzaki i zaczęliśmy się, ja przodem a Old Surehand za mną, zsuwać po zboczu. Nie było to takie łatwe, gdyż każdej chwili mógł się nam z pod nóg wysunąć kawałek bardzo rozluźnionego gruntu i zdradzić nas szmerem staczania się na dół. Indyanie zachowywali się tak cicho, że szmer taki musieliby bezwarunkowo usłyszeć. Za każdym krzakiem dotykałem nogą ziemi na próbę, celem zbadania tego miejsca. Szło to więc bardzo powoli tak, że na schodzenie upłynęła pewnie godzina. Nareszcie położyliśmy się w gęstym krzaku, rosnącym tak blizko źródła, że mogliśmy dosłyszeć rozłożonych nad niem czerwonych, gdyby tylko mówili.
Lecz oni nie rozmawiali. Siedzieli niemi i nieruchomi obok siebie, wpatrując się w blask małego ogniska, nad którem, jak nam woń wskazywała, pieczono mięso. Zaczekaliśmy kwadrans, potem drugi — lecz wszystko było cicho jak dotąd. Gdyby jeden z Indyan nie podnosił chwilami ręki, ażeby dorzucić gałąź do ogniska, można było sądzić, że się ma do czynienia z figurami bez życia. Old Surehand potrącił mnie już, dając mi tak odczuć pytanie, czy nie byłoby lepiej wrócić, kiedy naraz zabrzmiał za obozem głośny okrzyk, po którym nastąpiło kilka innych. A więc po tamtej stronie stały jednak straże i zauważyły teraz coś niezwykłego. Wupa Umugi zerwał się, a sąsiedzi jego uczynili to samo. Zgiełk wzmagał się z każdą chwilą, a okrzyki odzywały się to tu, to tam. Brzmiało to zupełnie tak, jak gdyby kogoś ścigano i chciano schwytać. Zdjął mnie niepokój, którego mimowoli nie mogłem się pozbyć.
— Co to być może? — spytał cicho Old Surehand.
— To tak, jakby kogoś pędzono tam i ówdzie — odpowiedziałem również szeptem.
— Tak, kogoś tam chcą złapać; ja się nie mylę, słyszę dobrze. Ale kto mógłby to być? Czyżby...?
Nie dokończył pytania.
— Co chcieliście powiedzieć? — zapytałem.
— Nic, sir! To byłoby zbyt szalone z jego strony.
— Z czyjej?
— Z... ale nie, to niemożliwe!
— No któż to?
— Old Wabble.
— Do Dyabła! - wam to przyszło na myśl?
— Tego można się po nim spodziewać.
— Tak, on poprostu zawziął się na podchodzenie, a że przedtem pragnął tak bardzo... ale słuchajcieno!
Wtej chwili zabrzmiał po lewej ręce za obozem okrzyk:
— Sus-taka — człowiek!
Zaraz potem doszedł nas z prawej strony zarośli drugi okrzyk:
— Sus-kawa — koń!
Potem ucichło, lecz zauważyliśmy więcej uszyma, aniżeli oczyma — jakiś ruch, zbliżający się ku nam. Z lewej i z prawej strony prowadzono kogoś czy coś. Kto to mógł być?
Nie długo czekaliśmy na dowiedzenie się o tem. Obawy nasze ziściły się ku naszemu przerażeniu. Kilku Komanczów prowadziło Old Wabble’a, rozbrojonego i mocno skrępowanego rzemieniami. W kilka chwil potem sprowadzono także jego konia. Udał się więc za nami i to na koniu. Co za nonsens! Że można się było po nim spodziewać takich aktów samowoli, o tem wiedziałem z doświadczenia, ale żeby mu wpadło do głowy skradać się konno — takiej głupoty u niego nie przypuszczałem.
Tem błazeństwem wprowadził nas nietylko w wielki kłopot, lecz naraził nas najwyraźniej na niebezpieczeństwo. Komancze musieli przecież powiedzieć sobie, że sam tutaj być nie może i że musi mieć ze sobą towarzyszy. Troska o samych siebie wymagała właściwie, żebyśmy się natychmiast oddalili, ale czy mogliśmy to uczynić — czy nam to było wolno? Czy nie powinniśmy byli raczej zostać, by się dowiedzieć, co się stanie? Stary był, pomimo wielkiej nierozwagi, bardzo szczwany i mógł znaleźć jakąś wymówkę, która odwróciłaby podejrzenie czerwonych.
— Uff, Old Wabble! — zawołał Wupa Umugi na widok starca. — Gdzie pochwyciliście go?
Czerwony, do którego zwrócił się z tem zapytaniem, odpowiedział:
— Leżał w trawie na brzuchu i skradał się jak kujot, wychodzący na łup. Nasze konie zaczęły się niepokoić, bo zwietrzyły jego konia, którego przywiązał poza naszemi strażami.
— Czy się bronił?
— Pshaw! Uciekał, a my ścigaliśmy go, jak psa parszywego, na wszystkie strony, a kiedy pochwyciliśmy go potem, nie poważył się bronić.
— Czy widzieliście jeszcze jakich białych?
— Nie.
— To idźcie i szukajcie ich śladów. Ta stara blada twarz nie może tutaj być sam jeden na skraju Llana Estacada.
Wojownik odszedł, ażeby zacząć szukać wedle tej wskazówki, a wódz usiadł ze swoimi ludźmi tak spokojnie, jak gdyby nic nie zaszło. Patrzył groźnym wzrokiem na Old Wabble’a, stojącego przed nim i trzymanego przez dwu czerwonych — potem wydobył nóż, wbił go przed sobą w ziemię i rzekł do niego:
— Tu wbity nóż przesłuchania. Może on ciebie zabić lub zostawić cię przy życiu. Masz to w twoim ręku. Jeśli odpowiesz prawdę, to możesz siebie ocalić.
Wzrok „króla cowboyów“ pomknął ku zaroślom; szukał nas — lecz, na szczęście, nie długo. Gdyby był pod tym względem nie zapanował nad sobą, byłby nas łatwo mógł zdradzić.
— Gdzie masz towarzyszy — zapytał wódz.
— Nie mam żadnych — odparł stary.
— Jesteś sam?
— Tak.
— To kłamstwo!
— Nie! To prawda!
— Poszukamy ich i znajdziemy.
— Nie znajdziecie nikogo.
— Jeśli się pokaże, że kłamiesz, będziesz winnym ciężkiej śmierci, jaką poniesiecie.
— No, to każ szukać; nie mam nic przeciwko temu.
— Więc powiedz mi, co tu masz do czynienia na Llano Estacado? Czy może zechcesz użyć wymówki, że przybyłeś tu na polowanie?
— Nie, Old Wabble nie taki głupi — ale mimo to chciałbym to powiedzieć, bo tak jest rzeczywiście.
— Na co mógłbyś tutaj polować? Tu przecież niema zwierzyny.
— Jest — i to sporo.
— Jakiego rodzaju? — roześmiał się Wupa Umugi wzgardliwie.
— Czerwona zwierzyna.
— Uff!
— Tak, czerwona zwierzyna, Indyanie. Przybyłem tutaj, żeby na was polować.
To było śmiałe. Prawdopodobnie zdawał się na nas. Był, jak się zdaje, pewien, że siedzimy gdzieś blizko i słyszymy jego słowa. Przypuszczał też najprawdopodobniej, że nie zostawimy go w obecnem nieszczęśliwem położeniu. Łatwo jednak było przewidzieć, że mylił się pod tym względem. Skoro tak — mówiąc dosłownie — „wjechał“, musiał się teraz sam troszczyć o to, co się z nim stanie. My mieliśmy przedewszystkiem troskę o siebie i staranie się o to, żeby nas także nie pochwycono. Nie wolno nam było narażać życia dla jego uwolnienia i wystawiać na szwank całego pięknego planu tak lekkomyślnie, jak on to właśnie uczynił.
Śmiała odpowiedź starca wprawiła wodza w zdumienie. Ściągnął ponuro brwi i rzekł głosem groźnym:
— Niechaj Old Wabble unika wzbudzenia mojego gniewu.
— Naco ta groźba? Wszak powiedziałeś, że mam mówić prawdę!
— Tak, ale ty jej nie mówisz!
— Udowodnij to!
— Psie, jak możesz, jako nasz jeniec, żądać ode mnie dowodów? Twoja własna mowa jest przeciwko tobie. Powiadasz, że przybyłeś, ażeby na nas polować. Czy jeden człowiek może polować na stu pięćdziesięciu wojowników?
— Nie.
— A jednak twierdzisz, że sam tu jesteś.
— Tak jest naprawdę. Jestem tutaj tylko na zwiadach; reszta potem nadciągnie. Przestrzegam was! Jeśli mi cokolwiek złego zrobicie, pomszczą mnie krwawo.
— Pshaw! Cóż to za ludzie, którymi ośmielasz się nam grozić?
— Nie powinienbym właściwie mówić o tem, bo nie macie o tem pojęcia, że następują wam na pięty, ale bawi mnie to, że już teraz otworzę wam oczy, co nie będzie błędem z mojej strony, bo ujść im nie możecie.
Ułożył swoją starą pofałdowaną twarz w minę tryumfu i mówił dalej:
— Czy znasz wodza Nale Masiuwa?
— Oczywiście, że znam go.
— On ośmielił się zaatakować białych jeźdźców i został pobity.
— Uff! — odparł Wupa Umugi.
— Potem był o tyle nieostrożny, że wysłał do was posłańców. Wojsko znalazło trop ich i poszło za nim.
— Uff!
— Ślady zawiodły żołnierzy nad Błękitną Wodę, gdzie był wasz obóz. Opuściliśmy go już, ale oni poszli za wami, a mnie wysłali na zwiady, gdzie go dziś rozbijecie. Złapaliście mnie wprawdzie, lecz będziecie musieli mnie wydać, bo oni idą za mną i wygubią was do ostatniego.
— Dzięki Bogu! — zawołałem w duszy, gdyż to była najlepsza i jedyna wymówka. Tylko wten sposób można było odwrócić od nas ich podejrzenie i wywołać w nich wiarę, że przybył rzeczywiście sam jeden.
Był to rzeczywiście szczwany, stary lis, co jednak bynajmniej nie ułagodziło gniewu, jaki wybuchnął we mnie przeciw niemu. Wupa Umugi machnął lekceważąco ręką i powiedział:
— Niech Old Wabble nie tryumfuje zanadto i zawcześnie. Nazywają go ludzie zabijaczem Indyan, i jeszcze nigdy czerwony wojownik nie zaznał łaski od jego kuli lub noża. Cieszymy się bardzo, że złowiliśmy go i nie wypuścimy go na wolność. Zginie on, przywiązany do pala i największemi, najwyszukańszemi mękami zapłaci za wszystkie popełnione morderstwa.
— Tak teraz mówisz, ale stanie się całkiem inaczej — odparł Cutter z wyższością.
— Psie! Nie bądź taki zuchwały! — huknął nań wódz. — Czy sądzisz rzeczywiście, że mówisz nam coś nowego? Wiemy o tem już dawno, że biali żołnierze walczyli z Nale Masiuwem. Zwyciężyli, lecz tylko na krótki czas, gdyż wódz posłał do domu po stu nowych wojowników.
— Ach — zawołał Old Wabble, udając rozczarowanie.
— Tak — mówił wódz dalej, tryumfując z kolei. — Tak samo dobrze wiemy też, że te białe psy dążą za nami. My sami chcieliśmy tego, gdyż wywabiliśmy ich za sobą, żeby ich zgubić.
— Otwierasz szeroko gębę i mówisz tak tylko, ażeby mnie przestraszyć, ale ci się to nie uda.
— Milcz! To wszystko prawda, co mówię. Chcecie nas zniszczyć — ale sami wyginiecie do ostatniego!
— Pshaw!
— Milcz! Powiadam ci, że zastawiliśmy na was pułapkę, z której niema ucieczki.
— Tak, może, gdybyśmy byli tacy głupi i wleźli w nią.
— Ty już wlazłeś i już w niej siedzisz.
— Tem ostrożniejsi i uważniejsi będą żołnierze.
— Oni też wpadną, bo nie mogą inaczej.
— Oho!
Ten lekceważący okrzyk rozgniewał wodza jeszcze bardziej. Huknął też na starego:
— Jeśli powiesz jeszcze jedno takie słowo, każę ci gębę zatkać. Przybyliśmy z nad Błękitnej Wody tutaj tylko na to, ażeby żołnierze jechali za nami. Ten obóz opuścimy także i zaprowadzimy ich na pustynię, gdzie będą musieli nędznie wyginąć.
— Wyginą? Oni będą walczyli i zwyciężą was.
— Do żadnej walki nie dojdzie. Zwabimy ich daleko na piaski, gdzie niema wody. Tam wyginą z pragnienia i broń na nic im się nie przyda.
— Nie dadzą się wam wywieść w pole.
— Uczynią to, wiem na pewno. Czy ci się zdaje, że nie mamy uszu ani oczu? Obozują tej nocy tylko o kilka godzin jazdy konnej za nami i zjawią się tu wkrótce po świcie. Nas już nie będzie, więc pójdą dalej za nami. Za nimi idzie Nale Masiuw ze stu pięćdziesięciu wojownikami. W ten sposób dostaną się pomiędzy nas, między głód, pragnienie i nasze strzelby, tak, że nędznie wyginą.
— Thunder-storm! — zawołał Old Wabble takim głosem, jak gdyby się przestraszył.
— A widzisz, teraz cię strach oblatuje! — śmiał się wódz z zajadłością. — Musisz przyznać, że jesteście zgubieni. Ale ja mam jeszcze o czemś innem z tobą pomówić. Gdzie są blade twarze, które znajdowały się z tobą nad Błękitną Wodą?
— Blade twarze? Kogo masz na myśli?
— Old Shatterhanda.
— Aha, jego!
— Tak — jego i Old Surehanda, któregoście nam wydarli, i tamtych resztę.
— Nie wiem tego, gdzie oni.
— Nie kłam!
— Nie kłamię. Skąd ja mam wiedzieć, gdzie oni?
— Przecież byli przy tobie!
— Tak, przez ten jeden dzień; potem rozdzieliliśmy się.
— W to nie uwierzę. Chcesz przede mną zataić, że znajdują się przy żołnierzach.
— Przy żołnierzach? Ani im się śni. Old Shatterhand nie stowarzyszałby się z takimi ludźmi, i nie pozbawiałby się samoistności. A może sądzisz, że zniżyłby się do tego, by grać rolę ich szpiega?
— Old Shatterhand jest dumny — przyznał Wupa Umugi.
— Nietylko to. On jest przyjacielem zarówno białych, jak i czerwonych. Czy mieszałby się do sporu wybuchłego między nimi?
— Uff! To brzmi prawdziwie.
— A czy nie zawarł z wami pokoju nad Błękitną Wodą?
— I to słuszne. Ale gdzie on teraz?
— Pojechał w dół rzeki Pecos, ażeby w mieszkaniach Meskalerów spotkać się z Winnetou.
— Czy sam pojechał?
— Nie — tamci wszyscy mu towarzyszyli.
— A ty czemuż nie?
— Bo chciałem dostać się do żołnierzy, u których teraz jestem skutem.
— Czyżbyś rzeczywiście sam jechał? W to nie uwierzę. Twoje ostatnie słowa budzą na nowo moje podejrzenia. Old Shatterhand jest z wami.
— Nie.
— Jestem tego pewien.
— Uważałem Wupę Umugi za rozumniejszego, aniżeli okazuje się teraz. Czyż on nie widzi, że tą nieufnością bardzo źle świadczy o sobie?
— Nie.
— To żal mi bardzo. Czy Old Shatterhand nie wart na wyprawie wojennej więcej, aniżeli stu wojowników? A czy Old Surehand nie dorównywa mu pod tym względem? Czy, gdyby tacy sławni ludzie znajdowali się z nami, nie powiedziałbym ci tego, ażeby ci strachu napędzić, i odwieść od zrobienia mi czegoś złego?
— Uff! — poświadczył wódz.
— Byłoby to dla mnie wielką korzyścią, gdybym mógł zagrozić ci temi dwiema blademi twarzami. Jeśli tego nie czynię, powinienbyś poznać, że ich z nami niema.
— Uff! — zabrzmiało ponowne potwierdzenie.
— A zatem, gdybym chciał wymyślić kłamstwo, wolałbym powiedzieć, że ci dwaj przyjdą mnie ocalić, aniżeli temu zaprzeczać. Jeśli Wupa Umugi tego nie pojmuje, to źle z jego rozumem.
— Co cię mój rozum obchodzi, psie! Wiem już, co mam sobie myśleć, i teraz zależy wszystko od tego, czy wojownicy, wysłani na przeszukanie okolicy, znajdą twoich towarzyszy czy nie. Ale ty w każdym razie jesteś zgubiony. Nie myśl, że zabijemy cię zaraz! Tak łatwo nie pójdzie zabijaczowi Indyan. Zabierzemy cię ze sobą, bo cały nasz lud musi widzieć śmierć twoją i radować się twojemi męczarniami. Będziesz z nami, ażebyś przekonał się na własne oczy, że bladzi żołnierze zginą marnie na pustyni. No, cóż tam?
Z pytaniem tem zwrócił się do czerwonego, który właśnie nadjechał, zeskoczył z konia i odpowiedział:
— Okrążyliśmy całą okolicę i przeszukaliśmy ją dokładnie, ale nie znaleźliśmy nikogo. Ta blada twarz ośmieliła się zatem sama zbliżyć tak do nas.
— On tę śmiałość życiem przypłaci. Zwiążcie mu także nogi i skrępujcie go tak ciasno, żeby się nie mógł poruszać. Pięciu wojowników będzie go strzegło i odpowiadało głowami. Niechaj także straże obsadzą brzeg ten za nami, ażebyśmy się nie dopuścili żadnej nieostrożności.
Tę nieostrożność popełnił już właśnie i ułatwił nam tem potajemne zbliżenie się do obozu. Teraz należało oddalić się czemprędzej i nie czekać, aż straże ustawią się tu na górze, bo mogłyby nas zobaczyć. Wyleźliśmy więc czemprędzej, lecz jak można było najciszej, po zboczu na górę, przyczem jednak nie mogliśmy stracić tyle czasu, co przy złażeniu na dół.
Dostawszy się na górę, podążyliśmy najpierw szybkim krokiem tak daleko, że niepodobna było dojrzeć nas ani dosłyszeć, poczem mogliśmy już zwolnić kroku.
— A teraz, co wy na to, sir? - zapytał mnie Old Surehand.
— To fatalne, to nawet gorzej niż fatalne — odpowiedziałem.
— Szkaradnego figla spłatał nam znowu ten stary.
— Szczęściem, gorszego dla siebie, niż dla nas.
— Tak. Skoro nieszczęście już się zdarzyło, zachował się niezgorzej.
— Szkoda go, wierutna szkoda! To wcale dzielny człowiek i gdyby nie miał zwyczaju postępować z taką bezmyślną samodzielnością, mógłby się bardzo przydać. Tak jednak trzeba mieć się z nim więcej na baczności, aniżeli z greenhornem. To człowiek, któremu najlepiej samemu, bo dla każdego towarzystwa, do którego się przyłączy, musi się stać niebezpiecznym.
— On dufny zapewne w naszą pomoc.
— Oczywiście! Powinniśmy go wydobyć.
— Czy to się uda?
— Tak. Nie wolno nam go opuścić.
— Więc chcecie go uwolnić jeszcze tej nocy?
— Nie, to niemożliwe.
— Hm! Sądzę, że to dla was nie będzie zbyt trudne.
— Dziękuję za to zaufanie. Mówiąc o niemożliwości, nie miałem na myśli samego uwolnienia. Dlaczego nie mielibyśmy jeszcze tej nocy uwolnić go, gdybyśmy chcieli? Wy i ja! Zdaje mi się, że dokonywaliśmy nieraz już lepszych rzeczy. Trzebaby wprawdzie zaryzykować życie, jestem jednak pewien, że udałoby się doskonale. Ale czerwoni dowiedzieliby się, że jesteśmy tutaj, a tego im nie wolno. Mieliżbyśmy całe to dobrze i pięknie obmyślane przedsięwzięcie narażać na wątpliwy wynik przez człowieka, który je sam ustawicznie naraża na niebezpieczeństwo, popełniając coraz nowe głupstwa?
— Nie.
— Na razie jego życiu nic nie grozi; słyszeliśmy to sami. Nie śpi on wprawdzie na różach, ale musi to przypisać sam sobie i uważać za zasłużoną karę. Niechaj go czerwoni zabiorą ze sobą; my tego zmienić nie możemy. Później, kiedy wpadną w pułapkę, będą musieli go wydać.
— Jeśli nie zechcą uważać go za zakładnika.
— Pshaw! Na to nie zgodzimy się oczywiście.
— Nie mogę absolutnie pojąć, jak może człowiek i to w jego wieku popełniać takie sprawki. Wszak miał dość doświadczenia.
— Ono się go nie czepia, ponieważ on nie może poprostu podporządkować się pod coś.
— Idzie za nami, skrada się i jeszcze w dodatku konno. Tego nie można nazwać inaczej, tylko waryactwem. Czy nie tak sądzicie, sir?
— Tak, ale jak w każdem nieszczęściu, zwykle bywa i szczęście. Tak było i tu. Dobrze bowiem, że miał konia ze sobą.
— Czemu?
— Bo Komancze szukaliby go pewnie i nie spoczęliby, dopóki nie wiedzieliby, jak rzeczy stoją.
— Aha! I byliby nas znaleźli.
— Na pewno. O ile trudno mi pojąć, żeby ktoś wpadł na waryacką myśl skradania się na koniu, o tyle cieszę się, że tak się stało. Wódz jest uspokojony i nie każe szukać dalej.
— Hm! Miejmy nadzieję.
— Jestem tego pewien. Żeby nawet jego podejrzenia wróciły, nie będzie miał czasu na długie poszukiwania. Słyszeliśmy przecież, że konnica nadejdzie wcześnie, a on tu już być nie może.
— To prawda. Na szczęście możemy sobie powiedzieć, że przynajmniej my dwaj osiągnęliśmy nasz cel. Z początku zdawało się, że nic nie usłyszymy i dopiero ukazanie się Wabble’a otworzyło usta wodzowi. A więc Cutterowi zawdzięczamy, że zdołaliśmy się czegoś dowiedzieć. Moglibyśmy uważać to za okoliczność łagodzącą, gdybyśmy mieli zamiar mu przebaczyć.
— Dziękuję! Przebaczyłem mu już nie raz, a teraz koniec. Tu niema okoliczności łagodzących. Tam, gdzie idzie o życie i wolność, byłoby prostem samobójstwem nie unikać takich niebezpieczeństw. Jedyną zaś ochroną w tym wypadku jest zapobieżenie powtarzania się takich sprawek.
— Ale w jaki sposób?
— W ten, że rozstaniemy się ze starym Wabblem. Wyrzekam się jego towarzystwa. Skoro odzyska wolność, niechaj sobie jedzie, gdzie mu się podoba. Cieszyłem się wprawdzie z początku jego znajomością, ale zaprawił mi tę uciechę żółcią. Teraz przestało już być doprawdy przyjemnością mieć go przy sobie i patrzyć na jego głupstwa. Wolałbym najbardziej niedoświadczonego nowicyusza. Żółtodziób, greenhorn, słucha doświadczonego westmana w przekonaniu o swojem niedoświadczeniu, tu jednak mamy do czynienia z człowiekiem, dumnym z tego, że kiedyś nazywał się „królem cowboyów“. W dumie swej uważa on za rzecz niegodną siebie poddać się woli drugiego. Dobry cowboy może być dobrym pasterzem, jeźdźcem a nawet strzelcem, ale na tęgiego westmana potrzeba więcej, o wiele więcej.
Wpadłem w zapał i byłbym jeszcze dalej rezonował, gdybyśmy byli teraz nie dojechali do naszego obozu.
Gdy Apacze dowiedzieli się, że Old Wabble’a pochwycono, rzekł najstarszy z nich, który też miał przemawiać za drugich:
— Stara blada twarz odjechała, nie zapytawszy nas wcale; czy mogliśmy go zatrzymać?
— Nie — odpowiedziałem. On nie byłby was usłuchał. Ale czemu wsiadł na konia, zamiast iść pieszo?
— Wiemy to, ponieważ sam nam powiedział. To tylko jedno powiedział. Potrzebował szybkości konia, bo chciał być u Komanczów i powrócić jeszcze przed wami.
— Ażeby się potem chełpić przed nami. No, ale teraz ma wszelkie powody do chwały. Postaraj się o to, żeby straże dobrze uważały. Położymy się teraz spać, ponieważ o wschodzie słońca musimy być już na nogach.
Ale nie mogłem zasnąć, bo złość na Cuttera nie dała mi przez długi czas zamknąć oczu, a kiedy zbudzono mnie o wschodzie słońca, byłem jeszcze niewyspany.
Teraz należało obserwować odejście Komanczów. Widzieliśmy wprawdzie ciemny pas, utworzony przez Sto Drzew na południowym horyzoncie, ale ich samych nie mogliśmy rozpoznać. To też wziąłem lunetę i wyszedłem z Old Surehandem z obozu, ażeby zmniejszyć oddalenie. W połowie drogi usiedliśmy, by zaczekać. Wkrótce wynurzyły się z za krzaków ich postacie. Odjeżdżali i to w tym samym porządku, co przedtem, t. j. nie gęsiego. Czynili to, ażeby zostawić trop jak najszerszy, i w ten sposób wojsku ułatwić pościg. Drogowskazami były im tak, jak chcieliśmy, paliki, o których sądzili, że powbijał je Sziba Bigh. Nie przeczuwali nawet, jaka tymczasem zaszła zmiana.
Kiedy zniknęli daleko na południowym wschodzie, czekaliśmy jeszcze z godzinę w wielkiem zaciekawieniu. Wtem wynurzyło się na zachodzie sześciu jeźdźców, zmierzających widocznie do Stu Drzew.
— To dragoni — rzekł Old Surehand.
— Tak, — potwierdziłem. — To rekonesans, który komendant wysłał dla wyszukania Komanczów.
— W takim razie jest ostrożniejszy od Wupa Umugi, który nadciągnął zaraz z całym oddziałem, nie wysławszy naprzód nikogo.
— Tamten był pewny swego, gdy tymczasem komendant nie wie, czy Komancze są jeszcze, czy nie. Zresztą wysyłanie przedniej straży jest tak surowo wymaganym wojskowym zwyczajem, że oficer dopuściłby się najgorszego zaniedbania, gdyby zaniechał tego środka ostrożności.
— Co teraz uczynimy? Czy jedziemy tam?
— Nie.
— Czemu nie? Najkrócej byłoby powiedzieć tym forpocztom, że czerwoni odeszli. Nie potrzebowaliby ich długo szukać.
— To słuszne, ale zażartowałbym sobie chętnie.
— Jak?
— Komendant traktował mnie, kiedy byłem tam za Mistake-Canonem w jego obozie, lekceważąco i jak nowicyusza.
— Głupiec.
— Hm! Nie bardzo mógł inaczej, gdyż podałem się za przeszukiwacza mogił.
— Przeszukiwacza mogił? A to co?
— Powiedziałem, że badam pochodzenie Indyan, a dla takiego uczonego mają wielkie znaczenie wykopaliska, zwłaszcza w starych grobach.
— Aha! I on temu uwierzył.
— Tak.
— W takim razie jest właśnie tem, co powiedziałem: głupcem.
— Być może, ale nawet Parker i ludzie, którzy z nim byli, wierzyli temu i dali mi się wywieść w pole.
— Ależ to prawie niemożebne! Kto was zobaczy, kto przypatrzy się waszej zewnętrznej postaci i osądzi wasze całe zachowanie, ten musi bezwarunkowo wpaść na to, że nie możecie być niczem innem jak tylko...
— Westmanem? — przerwałem mu.
— Yes.
— Udawałem wtenczas, a odzież moja wyglądała także całkiem inaczej, niż teraz. Istotnie, nie trudno było wziąć mnie za greenhorna. Bawiło mnie to bardzo i chciałbym teraz zobaczyć, jaką minę zrobi komendant, gdy zobaczy nas tu, na pustym Llano Estacado.
— A więc zabawimy się trochę w teatr?
— Tak.
— Więc udacie się do niego najpierw bez Apaczów?
— Tak.
— I beze mnie?
— Wy możecie pójść ze mną.
— To dobrze! Ciekawym, co on powie, kiedy się dowie, że domniemany poszukiwacz mogił to nikt inny, tylko Old Shatterhand. Będzie miał ogromnie mądrą minę.
Widzieliśmy przez lunetę, że jeźdźcy rozbiegli się, by w ten sposób dostać się do Stu Drzew. Było to bardzo sprytne z ich strony, choć nie wiedzieli, że zbyteczne, bo Komanczów już tam nie było.
Po ich zniknięciu upłynęło tylko z dziesięć minut, kiedy ujrzeliśmy jednego z nich, jak wracał cwałem, ażeby donieść komendantowi, że może iść naprzód, gdyż nieprzyjaciel opuścił już Sto Drzew. W małą godzinkę potem ujrzeliśmy nadciągających dragonów. Powróciliśmy do naszego obozu, by zabrać konie i polecić Apaczom, żeby za godzinę poszli za nami.
Jechaliśmy z początku prędko, a potem, kiedy można było nas już od Stu Drzew zobaczyć, powolniej, tak powoli, jak ludzie, nie obawiający się spóźnić, bo cel ich jazdy nie jest zbytnio ważny. W odległości mniej więcej tysiąca kroków od zarośli, zobaczyliśmy kilka straży. Reszty nie mogliśmy dojrzeć, bo rozłożyli się wewnątrz zagłębienia. Straże te spostrzegły nas, doniosły o nas i z za krzaków wyszło wielu żołnierzy, ażeby się nam przypatrzyć. Ponieważ było nas tylko dwu i to nie Indyan, czekano na nas spokojnie.
— Stać! — zawołał najbliższy strażnik. — Skąd?
— Stamtąd — odrzekłem wskazując za siebie.
— Dokąd?
— Tam.
Przy tem wskazałem obóz.
— Czego tam chcecie?
— Wypocząć.
— Kto jesteście?
— To was na razie nic nie obchodzi; to rzecz waszego oficera!
— Oho! Ja mam was wypytać, a wy macie mi odpowiadać.
— Tak, jeśli nam się spodoba; ale ponieważ nam się nie podoba, nie będziemy odpowiadali.
— To strzelam!
— Spróbujcie! Zanim złożycie się z waszej pukawki, będziecie trupem.
Przy tych słowach wymierzyłem do niego ze sztućca i mówiłem dalej:
— Mamy tutaj te same prawa, co wy. My możemy także pytać, kto jesteście, skąd przybywacie, czego tu chcecie i kto wami dowodzi?
— Co? Wy grozicie warcie wojskowej strzelbą?
— Zaiste. Przecież widzicie.
— Tu idzie o wasze życie! Czy wiecie o tem?
— Nonsens! Nasze kule trafiają równie pewnie, jak wasze. A teraz dajcie nam spokój! Chcemy się dostać do wody.
Skręciliśmy dokoła zarośli i pojechaliśmy do źródła, gdzie postawiono już namiot oficerski. Strażnik nie bronił nam tego, ale żołnierze, którzy słyszeli moje odpowiedzi, pobiegli naprzód, ażeby powiedzieć komendantowi, jak zachowaliśmy się i jacy krnąbrni jesteśmy. Stał przed namiotem, słuchał ich doniesień i patrzył ku nam z groźnie zmarszczonem czołem. Wtem, kiedy przystąpiliśmy doń dość blizko, poznał mnie i zawołał:
— Good laack! Toż to ten grabarz! No, po nim można się spodziewać takich głupstw. On nie rozumie się na tem. Co on wie o stanie wojennym, o obowiązkach warty, kiedy jej kto nie usłucha?
Gdy to mówił, dojechaliśmy do niego i zsiedliśmy z koni.
— Good morning, sir! — pozdrowiłem go swobodnie. — Pozwólcie nam tutaj usiąść! Potrzeba nam wody dla nas i dla koni.
Roześmiał się głośno i zwrócił się do oficerów, którzy wtórowali jego śmiechowi:
— Przypatrzcie się temu człowiekowi, moi panowie! Prawdopodobnie poznajecie go jeszcze. To oryginał, mający myszki w głowie, jakich mało. Oczywiście nie przeczuwa nawet, że nasze straże mogły go właściwie zastrzelić. Z taką głupotą nawet bogowie walczyliby napróżno. Darujmy mu więc odrobinę życia. Znalazł towarzysza, który pewnie tyle wart, co on sam. Takich ludzi możemy tu śmiało przyjąć i nie obawiać się o to, żeby nam zaszkodzili.
Zwracając się twarzą do mnie, zapytał:
— Tak, możecie tutaj zostać i pić tyle wody, ile zechcecie; ja wiem, że wam to bardzo potrzebne, bo wasz mózg nie składa się z niczego prócz wody.
Puściliśmy konie wolno i usiedliśmy obok źródła. Wydobyłem skórzany puharek, zaczerpnąłem powoli, wypiłem ją i odpowiedziałem dopiero potem:
— Woda w mózgu? Hm! A czy wy nie piliście także, sir?
— Naturalnie, że tak. Co chcecie tem powiedzieć?
— Że wam także było potrzeba wody.
— I...
— I że z tego można tak samo wnosić o waszym mózgu, jak o naszym.
— All thunders! Chcecie mnie obrazić?
— Nie.
— Ależ to była obraza!
— Dlaczego? Sądziłem tylko, że mogę być dla was tak samo uprzejmym, jak wy dla nas.
— Macie! Ten człowiek nie wie, co mówi. Włóczy się po kraju, ażeby rozkopywać dawne mogiły i szukać pogniłych kości. Wobec tego każdy wie, że na to, co on powie, nie należy zbyt wiele albo wcale nie uważać.
Ilustrując te słowa, puknął wskazującym palcem w czoło i zapytał mnie potem:
— Czy znaleźliście dużo takich grobów, sir?
— Ani jednego — odrzekłem.
— To łatwo pojąć. Kto chce szukać mogił indyańskich, nie powinien chodzić po Llanie Estacado.
— Llano Estacado? — zapytałem z pozornem zdumieniem.
— Tak.
— Gdzie ono leży?
— Tego nie wiecie?
— Wiem tylko, że to ma być smutna okolica.
— O sancta simplicitas! A więc nie wiecie, gdzie się znajdujecie?
— Na preryi i nad tą piękną wodą.
— A dokąd chcecie się stąd udać?
— Tam.
Wskazałem ręką na wschód.
— Tam? To wejdziecie na Estacado!
— Jak? Co?
— Tak, na Estacado — śmiał się.
— Rzeczywiście?
— Tak. Podziękujcie Bogu, że spotkaliście nas tutaj. Nie macie otem pojęcia, że jesteście tu na skraju pustyni. Jeśli pojedziecie dalej, będziecie musieli nędznie zginąć.
— Hm! Wobec tego wrócimy.
— Tak, musicie, sir, bo sępy was pożrą.
— A prawdopodobnie na Llanie także nie natrafilibyśmy na mogiły.
— Przynajmniej nie na takie, jakich szukacie. Chcecie być uczonym, a nie wiecie, że wszelkie wasze poszukiwania daremne.
— Daremne? Czemu?
— Powiedzieliście przecież, że wykopujecie dawne szczątki, by się dowiedzieć, skąd pochodzą czerwonoskórcy?
— Rzeczywiście.
— A zatem tylko stare, prastare groby mogą się wam na coś przydać.
— Tak.
— A mimo to jeździcie po preryi i po dalekim Zachodzie, gdzie są wprawdzie mogiły, ale nowe.
— Hm! — mruknąłem w zamyśleniu.
— Musicie przecież tam kopać, gdzie mieszkały plemiona Indyan, które wyginęły już dawno. Czy to nie słuszne?
— Właściwie tak.
— W takim razie zabierajcie się z Zachodu! Mogiły, jakich szukacie, nie leżą na zachód, lecz na wschód od Missisipi. Przyjmijcie tę dobrą rade! Widzicie, jak się rzecz ma z waszą uczonością, skoro drudzy dopiero muszą wam wyszukiwać właściwych dróg.
— Well! To przejdziemy znowu przez Missisipi.
— Radzę wam. Tam niema też tylu niebezpieczeństw, na które narażacie się tu tak niepotrzebnie.
— Niebezpieczeństw? Nie wiem o nich.
— Co? Nie wiecie nic o niebezpieczeństwach?
— Skądże może o tem wiedzieć taki, jak ja?
— A Indyanie?
— Oni mi nic nie zrobią!
— Nic? Co za lekkomyślność, czy nieświadomość rzeczy. Nie macie, jak się zdaje, pojęcia, że Komancze wykopali topory wojenne. Mordują wszystko: białych i czerwonych.
— Mnie nie.
— Czemu was właśnie nie?
— Bo nie zrobiliśmy im nic złego.
— Słuchajcie, wasza naiwność jest przecież za wielka! Ci czerwoni nie oszczędzają nikogo spotkanego, nikogo!
Potrząsnąłem głową z niedowierzaniem, na co on wybuchnął gniewem:
— Jest tak, jak ja mówię, a wy winniście mi wielką wdzięczność, że was ostrzegam. Dokąd jechaliście właściwie po opuszczeniu tam w górze naszego obozu?
— Ciągle na wschód.
— A potem?
— Potem nad jezioro, zwane przez Indyan Błękitną Wodą.
— Nad Błękitną Wodę? — zawołał zdumiony, przerażony niemal. — Tam właśnie obozowała wielka gromada Indyan!
— Tak? — zapytałem, udając zupełną nieświadomość.
— Taaaak? — naśladował mnie. — Czyż nie zobaczyli was i nie schwytali?
— Zobaczyć mogli, ale nie schwytać. Zabawiliśmy się nawet pływaniem po jeziorze.
— I nie złowiono was?
— Nie. Jeśli dobrze rozważę całą sprawę, to zdaje mi się, że nie siedzielibyśmy teraz tutaj, gdyby nas byli złowili.
Na to roześmiał się znów głośno i zawołał:
— To istotnie słuszne, nadzwyczaj słuszne! Byliby was zabili i oskalpowali.
— Sir, to nie tak łatwo, jak się wam zdaje.
— Jakto?
— Bylibyśmy się bronili.
— Przeciwko stu pięćdziesięciu czerwonym?
— Tak.
— Z temi strzelbami od niedzieli?
— Tak.
Powiedziałem to tak poważnie i z przekonaniem, że zerwał się znowu szalony śmiech. Old Surehand starał się zapanować nad rysami twarzy, lecz widziałem po nim, że w duchu bawił się doskonale. Kiedy śmiech ustał, mówił komendant dalej:
— To istotnie szalone. Więc bylibyście się bronili? Czy rzeczywiście?
— Naturalnie.
— W takim razie powiem wam, że ta myśl to czyste szaleństwo. Przedziurawiłoby was natychmiast sto pięćdziesiąt kul.
— Oh! Hm!
— Wierzcie, lub nie! To co wam mówię, to czysta prawda. Jak długo bawiliście nad Błękitną Wodą?
— Jeden dzień!
— A dokąd pojechaliście potem?
— Ciągle na wschód.
— Więc przez równinę?
— Tak.
— Prosto tutaj?
— Tak.
— To rzeczywiście cud, prawdziwy cud niebieski! Widzę przecież, że przybyliście tutaj cało i zupełnie bez szkody.
— Tak, jesteśmy cali i zdrowi. Cóż miałoby nam brakować?
— Co miałoby brakować? To wspaniałe, naprawdę wspaniałe. Komancze jechali także tutaj z nad Błękitnej Wody.
— Rzeczywiście?
— Tak, rzeczywiście! — odrzekł, rozwścieklony niemal moim spokojem. — Czyż te łotry was nie widziały?
— Nie wiem; oni muszą to wiedzieć.
— Tak, oni to muszą wiedzieć! — śmiał się ze złością. — A ja wiem także. Nie widzieli was, bo jużbyście nie żyli. Trudno rzeczywiście uwierzyć czemuś podobnemu. Oto ci dwaj ludzie jadą sobie tam, gdzie są Komancze,kręcą im się ciągle po drodze przed oczyma i nie wpadają im w ręce. Tęgiemu westmanowi lub żołnierzowi nie udałoby się coś takiego. Co za szczęście! A przytem ci ludzie nie przeczuwają nawet, w jakiem niebezpieczeństwie się znajdują. To przecież prawda, co mówi dawne przysłowie: „Głupi mają szczęście“!
— Słuchajcie, sir, nie nazywajcie nas głupimi. W mojej ojczyźnie jest przysłowie, wyrażające to o wiele przyzwoiciej.
— Jakie?
— Mówią tam, że najgłupsi chłopi zbierają największe kartofle.
Kiedy powiedziałem to ze spokojnym całkiem uśmiechem, zaczął przecież uważać. Przypatrzył mi się długo i badawczo, a potem rzekł:
— Słuchajcie-no! Czy wy nie udajecie przypadkiem takich, którzy chowają coś w zanadrzu? Nie wyobrażajcie sobie, że jesteście od nas mądrzejsi.
— Niema obawy, sir. Nie mamy wcale zamiaru porównywać się z wami. To byłoby głupie.
— Ja też tak myślę! — przyznał z zadowoleniem, nie rozumiejąc treści moich słów. — Nie mam powodu być z wami szczerym, ale mi was tak żal w waszej głupocie, że powiem wam, jak rzeczy stoją. Oto zaatakowaliśmy i zwyciężyliśmy Komanczów, oni uciekli przed nami nad Błękitną Wodę, a my puściliśmy się za nimi. Stamtąd znowu uciekli tutaj, a my ścigamy ich i zapędzimy na puste Llano Estacado, gdzie zginą albo z pragnienia, albo od naszych kul, jeśli się nie poddadzą. To chciałem wam powiedzieć, bo nie macie o tem pojęcia.
— Nie mamy pojęcia? Czy wam się zdaje rzeczywiście, że nic o tem nie wiemy? — spytałem teraz całkiem innym tonem.
— Co wy możecie wiedzieć! — odparł wzgardliwie.
— Najpierw wiemy, że jeśli wszystko pójdzie całkiem wedle waszego planu, nie dostaniecie Komanczów pod żadnym warunkiem.
— Ejże! — rzekł ironicznie.
— Tak. Dodam nawet, że to nie ich, lecz was czeka los wyginięcia w pustem Llano Estacado.
— Rzeczywiście? Jacyście wy naraz rozumni! Czemu tam mamy wyginąć?
— Czy na Llanie jest woda?
— Nie.
— A macie worki na wodę?
— Nie.
— Czy możecie ją zabrać ze sobą?
— Nie. Ale do dyabła, nie pytajcie tak głupio!
— To pytanie wcale nie głupie! W pustyni potrzeba wody, a ta odrobina, którą, jak powiedzieliście przedtem, ma się w mózgu, nie wystarczy, ażeby konie i ludzi uchronić od śmierci z pragnienia. Czy wiecie, jak daleko musicie wjechać w pustynię, ażeby się spotkać z Komanczami? Czy wiecie, jak długo wasze konie zdołają znosić spiekę na Llanie?
— Wiemy, że nie musimy dążyć daleko, bo czerwoni nie mają także wody.
— Czy wiecie to dokładnie?
— Bardzo dokładnie!
— W takim razie żal mi was teraz tak samo, jak wy przedtem litowaliście się nad naszą głupotą. Oto Komancze znają miejsce na pustyni, gdzie znajdą dla siebie dość wody.
— Ach, więc tam jest takie miejsce?
— Tak.
— To niemożliwe!
— Czemu nie? Czy nie słyszeliście jeszcze nigdy, że na pustyniach bywają oazy?
— Ale nie na Llano Estacado.
— Tam właśnie znajduje się woda, której tysiąc koni nie zdołałoby wypić.
— Nonsens! Nie mieliście nawet pojęcia o tem, że znajdujecie się na skraju Llana, więc co możecie wiedzieć o wodzie?
— Ej, nie mówcież o tem, czy mamy pojęcie czy nie! Wy to właśnie nie macie pojęcia o tem, co my wiemy; ja i mój towarzysz..
— Dwaj grabarze! No, więc cóż wiecie, he?
— Że razem ze wszystkiem, co myślicie i zamierzacie, jesteście w olbrzymim błędzie, i że pojechalibyście na pewną zgubę, gdyby nie było ludzi, którzy postanowili was ocalić.
— Na pewną zgubę! To szalone, ale po was można się czegoś takiego spodziewać. Któżto ci zacni ludzie, sir?
— Jest ich trzech, a mianowicie Winnetou, Old Surehand i Old Shatterhand.
Nato podniósł brwi i zapytał:
— Winnetou, wódz Apaczów?
— Tak.
— Old Shatterhand, ten biały myśliwiec, jego przyjaciel?
— Tak.
— Old Surehand, o którym tyle opowiadają?
— Tak, ci trzej.
— Oni się chcą nami zająć?
— Muszą, nie chcąc spokojnie patrzeć na to, jak wpadniecie w pułapkę, zastawioną na was przez Komanczów.
— Pułapkę? Na nas? Czy mówicie w gorączce?
— Nie, mam zmysły w kupie, sir!
— Tego nie widać; sądzę raczej, że cierpicie na halucynacye.
— Jeżeli kto opanowany jest złudzeniem, to nie my, lecz wy. Czy znacie wodza Komanczów, z którym stoczyliście walkę?
— Nie wiemy, jak się nazywa. Nie mamy skuta, który dowiedziałby się o tem.
— Ten wódz nazywa się Nale Masiuw, co znaczy „cztery palce“. A jak się nazywa wódz Komanczów, którzy obozowali nad Błękitną Wodą?
— To był właśnie ów Nale Masiuw, jeśli dobrze podaliście jego imię.
— Nie, to był Wupa Umugi, Wielki Grzmot.
— A zatem inny?
— Tak.
— To nie może być inny, lecz ten sam, gdyż pędziliśmy go przed sobą, aż nad Błękitną Wodę.
— Aha! Oto są halucynacye, o których mówiliście przedtem. Byliście przedtem tak uprzejmym, że wyjaśniliście nam stan rzeczy, chociaż nie uważaliście tego za potrzebne. Za to teraz my wam powiemy, jak się właściwie rzeczy mają. Oto Nale Masiuw połączył się z Wupą Umugi na waszą zgubę. On nie udał się nad Błękitną Wodę, lecz posłał do domu, ażeby czemprędzej sprowadzić stu wojowników. Kiedy wam się zdawało, że go ścigacie, był za wami i właśnie was ścigał. Zwabiono was nad Błękitną Wodę, gdzie na was czekał Wupa Umugi, wódz Nainich, a potem zwrócił się ku temu miejscu, gdzie teraz jesteśmy, zwanemu Suks-malestawi, czyli „Sto Drzew“. Przybył tu wczoraj wieczorem, a dzisiaj, zanim zjawiliście się tutaj, ruszył na pustynię, ażeby was powlec za sobą. Wam się zdaje, że go ścigacie i zdołacie go zniszczyć, a on tymczasem was wabi w pułapkę. Jedzie on naprzód ze swoimi Naini, a za wami Nale Masiuw z przeszło stu wojownikami. Znajdujecie się między tymi dwoma oddziałami nieprzyjaciół. Tak przedstawiają się stosunki, sir, tak, a nie inaczej.
Oficerowie jęli spoglądać to na mnie, to na niego, on sam zaś wytrzeszczył na mnie oczy ze zdumieniem, jak gdybym był dla niego czemś niepojętem i zapytał mnie:
— Ależ, sir, co to za urojenia?
— Nie działa tutaj wcale moja wyobraźnia; mówię o rzeczach rzeczywistych.
— Znacie wszystkie imiona; skąd?
— Mówię językiem Komanczów.
— Wy, przeszukiwacz grobów?
— Przeszukiwacz grobów, pshaw! Czy wciąż jeszcze nie poznajecie, że znajdowaliście się co do mnie w grubym błędzie?
— W błędzie? Czyż nie jesteście tym, za kogo was miałem?
— Nie.
— A kimże?
— Teraz pokaże się, kto ma wodę w głowie: ja — czy wy. Czy rzeczywiście uważaliście za możebne to, żeby uczony włóczył się, jak głupiec, po Dzikim Zachodzie tylko w celu szukania mogił?
— All devils!
— I że tak plącze się Indyanom po drodze, a oni nie mogą go zobaczyć?
— Jestem zdumiony, sir!
— Zdumiewajcie się nad sobą, a nie nade mną. Wymieniłem wam przedtem imiona trzech ludzi, o których słyszeliście pewnie. Czy wiecie może przypadkiem, na jakim koniu jeździ zazwyczaj Winnetou?
— Na karym ogierze, który ma się nazywać Wiatr.
— Tak, Wiatr, a nazwa Apaczów Ilczi. Czy słyszeliście także o koniu Old Shatterhanda?
— Tak, to także kary ogier, zwany Błyskawica.
— Słusznie! Słowo Apaczów na to jest „hatatitla“. Teraz popatrzcie tam na mego konia.
Kary pasł się o jakie siedmdziesiąt kroków ode mnie. Zwróciłem się ku niemu i zawołałem: „Hatatitla“! Koń przybiegł natychmiast i zaczął pieszczotliwie pocierać pyskiem o moje plecy.
— Zounds! — zawołał komendant. — Byłby...
— Tak, byłby...! — roześmiałem się. — Jesteście kawalerzystą i widzieliście już raz tego ogiera a uważaliście go za konia dorożkarskiego. Przypatrzcie mu się dokładniej! Czy widzieliście już kiedy takie szlachetne zwierzę? Czy grabarz może mieć takiego niezrównanego konia?
Dusił się i dusił, ażeby coś powiedzieć, ale z zakłopotania nic nie wydobył ze siebie; wreszcie zawołał:
— Gdzież ja miałem oczy!
— Tak, gdzieście je mieli. I to nietylko co do konia, lecz i co do jeźdźca! Czy wiecie, jaką broń ma Winnetou!
— Ma słynną rusznicę srebrzystą.
— A Old Shatterhand?
— Niedźwiedziówkę i sztuciec Henryego.
— Czyż już tam w waszym obozie za Mistake-Canon nie widzieliście, że miałem dwie strzelby?
— Tak, ale były owinięte: jedna przynajmniej.
— No, teraz nie są owinięte. Popatrzcie!
Podałem mu je, a oficerowie zwrócili spojrzenia ha strzelby z wielkiem zaciekawieniem.
— Do wszystkich piorunów, sir — wybuchnął. — Czyżby ta ciężka stara rusznica była niedźwiedziówką?
— Tak jest.
— A ta strzelba z osobliwym zamkiem?
— To sztuciec Henry’ego.
— A więc wy... wy...
Nie dokończył pytania i jąkał się niemal z zakłopotania.
— Old Shatterhand — wtrąciłem. — Tak, ja nim jestem istotnie.
— A wasz towarzysz?
— Nazywa się Old Surehand.
Oficerowie powtórzyli w najwyższem zdumieniu oba nazwiska, które natychmiast pobiegły z ust do ust po obozie. Komendant zerwał się, zaczął wodzić wzrokiem po nas obydwu i zapytał, jakby tylko do połowy na jawie:
— Old Shatterhand i Old Surehand! Czy to prawdopodobne?
— Nie wierzycie? — spytałem.
— I owszem, ale... ale...
Przerwano mu, gdyż stamtąd, gdzie stały straże zabrzmiał teraz głośny okrzyk:
— Indsmani idą, Indsmani!
— Skąd? — zapytał komendant donośnym głosem.
— Stamtąd, z północy, — brzmiała odpowiedź, przyczem strażnicy wskazywali w podanym kierunku. Oficer chciał dać znak alarmowy, lecz przeszkodziłem mu w tem:
— Bądźcie spokojni, sir! To nic nie znaczy. Jeśli Jeszcze nie wierzycie, że jesteśmy tymi, za których podaliśmy się, to nadejdą świadkowie, którzy wam to potwierdzą.
— Macie czerwonych na myśli?
— Tak.
— Ależ to nieprzyjaciel! Muszę natychmiast...
— Nic nie musicie, nic. To przyjaciele, a nawet zbawcy. To Apacze, których sprowadziłem, ażeby dopomódz wam przeciw Komanczom.
— Apacze? W takim razie wprowadzacie mnie w położenie, sir, bardzo poważne. Czerwoni są czerwonymi, nie można ufać nikomu, a przy tem ja nie wiem jeszcze, czy wy naprawdę jesteście Old Shatterhand.
— Well! Więc zarządźcie, co uważacie za odpowiednie, lecz unikajcie kroków nieprzyjacielskich. Ja wam wszystko wyjaśnię, lecz przedtem dam znak Apaczom, żeby nie zbliżali się do obozu na odległość strzału, dopóki nie nabierzecie zaufania.
— Ja pójdę im powiedzieć — poprosił Old Surehand.
— Tak, uczyńcie to, sir! Powiedzcie im także, żeby kilku z nich ustawiło się na wzgórzu przed zaroślami.
— Tam w górze? Naco? — spytał komendant ciągle jeszcze z nieufnością. — Naco posterunków za moimi plecami?
— Ażeby wypatrywać nadejścia Nale Masiuwa. On może nadejść każdej chwili.
— Mógłbym przecież postawić moich ludzi na straży.
— Moi Apacze mają lepsze oczy.
— Do pioruna! Gdybyście wy... wy...
— No, co dalej, sir! Chcecie powiedzieć; gdybyście byli nieprzyjaciółmi i oszustami?
— Tak — przyznał się.
— Czy rzeczywiście wam się wydaje, że dwaj biali mogliby być tacy zuchwali i źli zarazem?
— Hm! Ja nie wiem, czy nadchodzący czerwoni są istotnie Apaczami.
— Więc nie umiecie odróżnić Apaczów od Komanczów?
— Nie.
— I prowadzicie wojnę z Indyanami? Wobec tego możecie popełniać najgrubsze błędy! Zresztą popatrzcie, tam nadchodzą. Jest ich pięćdziesięciu, a wy macie, jak oceniam, około stu dobrze wyszkolonych jeźdźców. Czy możecie się obawiać czerwonych?
— Nie. Chcę wam zaufać, sir, tylko niechaj Indsmani zatrzymają się zdala od obozu, dopóki nie pozwolę im przyjść tu. Moja powinność nakazuje mi to zarządzić.
— Uznaję to, a wy widzicie teraz, że możecie być spokojni. Mr. Surehand już doszedł do nich; zatrzymali się i zsiadają z koni. Tylko trzej odjeżdżają na wzgórze; to straże, mające czuwać nad naszem bezpieczeństwem.
— Ładnie! Jestem zadowolony, sir. Mimo to nie mogę zaniedbać tego, co nakazuje mi troska o nasze bezpieczeństwo.
Wydał kilka rozkazów, po których żołnierze zajęli ze strzelbami, gotowemi do strzału, takie stanowisko, że na wypadek ataku Apaczów mogli go z łatwością odeprzeć.
— Niechaj was to nie gniewa — tłómaczył się.
— Ani myślę brać wam tego za złe — odrzekłem. — Gdy wysłuchacie mnie do końca, nabierzecie zaufania. Oto powraca mr. Surehand. Usiądźmy razem, a ja wam opowiem i dam dowody, że powiedziałem prawdę i że bez nas bylibyście zgubieni.
Usiedliśmy znów nad wodą tak, jak przedtem, a ja opowiedziałem mu tyle, ile musiał wiedzieć. W naszym interesie leżało pominąć to, co nie było dla niego ważne. Opowiadanie wywarło znaczne wrażenie na nim i na drugich oficerach. Twarz jego poważniała coraz to bardziej, a gdy skończyłem, siedział jeszcze przez pewien czas bez ruchu i w zamyśleniu, nie rzekłszy ani słowa. Oficerowie nabrali także przekonania, że bez naszej pomocy byliby się dostali w ciasną pułapkę. Wreszcie podniósł na mnie spuszczone dotąd oczy i rzekł:
— Przedewszystkiem jedno pytanie, mr. Shatterhandzie: Czy przebaczycie mi, że tak... tak... taki byłem wobec was?
— Chętnie! A więc teraz wierzycie już, że jestem Old Shatterhand?
— Byłbym idyotą, gdybym nie wierzył!
— Tak samo możecie być pewni tego, że położenie wasze jest zupełnie takie, jak wam opisałem, sir.
— Nie potrzeba już wcale takiego zapewnienia. Taki westman, jak wy, przewyższa nawet najtęższego oficera. Przy najlepszej woli, chytrości i męstwie nie możemy nic zrobić, jeżeli nie mamy ze sobą przewodników, znających nietylko okolicę, lecz także czerwonych, ich narzecza i zwyczaje. Podsłuchaliście Komanczów i dlatego dowiedzieliście się o wszystkich ich planach. Czyśmy to mogli?
— Nie.
— Nie. Nie moglibyśmy i nie wiedząc o niczem, bylibyśmy dostali się do młyna, który pewnie zmiażdżyłby był nas wszystkich. Ale za to te psy porządnie mi krwią odpowiedzą. Ani jeden nie ujdzie z pod naszego krzyżowego ognia.
— Za pozwoleniem, sir! Oto jest punkt, co do którego musimy się umówić, zanim przyrzeknę wam pomoc obiecaną.
— Czemu?
— Ja nie jestem mordercą!
— Ja także nie!
— Ale wy chcecie mordować!
— Mordować? Nie. Wysłano mnie, żebym walczył z Indsmanami, dopóki ich nie pokonam, dopóki się nie poddadzą.
— A jeśli się poddadzą bez walki?
— I wtedy musi być kara.
— Jak to rozumiecie?
— Każę rozstrzelać co dziesiątego, dwudziestego a choćby co trzydziestego człowieka.
— Więc spróbujcie tego dokazać, ale naszej pomocy musicie się przytem wyrzec.
— A wam co znowu? Ja was się wyrzec nie mogę, bo właśnie was potrzebuję.
— Ja też tak myślę i dlatego zdaje mi się, że los czerwonych nie spoczywa w waszem lecz w naszem ręku.
— Zupełnie w waszem?
— Tak.
— To chyba nie, mr. Shatterhandzie.
— Przecież!
— Nie. Jestem na tyle sprawiedliwy, że uznaję wszystko, co uczyniliście i zamierzacie uczynić, ale wolno mi żądać, żebyście tak samo uznali moje prawa.
— Zapewne, jeśli tylko macie jakie. Ale powiedzcie mi, jakie to prawa sobie przyznajecie?
— Wy i ja jesteśmy sprzymierzeńcami przeciw Komanczom. Jeśli zwyciężymy, należy nam się równe prawo postanowienia, co się ma stać z czerwonymi. Musicie przyznać, że nie może obejść się bez kary.
— Nie, tego właśnie nie przyznam.
— W takim razie mamy odmienne zapatrywania, ale sądzę, że się pogodzimy. Wy coś ustąpicie, ja postąpię i zejdziemy się we środku, a każdy z nas będzie mógł powiedzieć, że do połowy miał własną wolę.
— Dla mnie tu niema środka. Gdyby się Komancze bronili, użyjemy oczywiście broni, ale jeśli się poddadzą, nie wolno nikomu z nich nic złego uczynić. Takie moje zdanie, od którego nie odstąpię bezwarunkowo.
— Ależ, sir, kara być musi!
— Za co?
— Za to, że się zbuntowali.
— Co wy nazywacie buntem? Czy to, że ktoś broni praw swoich? Czy to, że Indyanin nie daje się przemocą wypędzać ze swoich siedzib? Czy to, że od rządu domaga się dotrzymania przyrzeczeń, któremi go się niesumiennie wyzyskuje?
— Hm! Przekonywam się, że to prawda, co o was mówią, mr. Shatterhandzie.
— Cóż takiego?
— Że stajecie chętniej po stronie czerwonych, aniżeli białych.
— Staję zawsze po stronie człowieka dobrego, a jestem wrogiem złego.
— Ależ czerwoni są źli!
— Pshaw! Nie sprzeczajmy się o to! Wy jesteście Jankes, a oprócz tego oficer. Nie nawrócę was na moje zapatrywanie. Zresztą nie idzie tu o nie, lecz o całkiem inne a fałszywe.
— A więc prawdopodobnie o moje?
— Tak.
— Jakie?
— Że macie rozstrzygać o losie Komanczów, jeśli się nam poddadzą.
— I to ma być fałszywe?
— Tak, nawet bardzo.
— Jakto?
— Bo wy nie będziecie zwycięzcą.
— Aha! Nie? A któż?
— My.
— Do pioruna! Znowu nie mogę was pojąć.
— A przecież to rzecz bardzo jasna. Przyznaliście sami, że bylibyście się dostali w paskudną pułapkę.
— To i teraz przyznaję.
— I żeśmy was ocalili.
— Tak.
— Dobrze! W ten sposób wyjaśnia się cały nasz stosunek i do tego niema już co dodać. Ocaliliśmy was od śmierci, i winniście nam wdzięczność.
— Wdzięczność? No tak, do dyabła! Ale co to ma wspólnego z ukaraniem Komanczów?
— To, że was to ukaranie nic nie obchodzi.
— Wytłómaczcie mi to.
— Nie potrzeba tłómaczenia. Jest nas kilku białych myśliwców, którzy porywają się na całą gromadę Komanczów, i mamy ze sobą trzystu Apaczów, daleko lepiej uzbrojonych i wyćwiczonych, aniżeli Komancze. Oprócz tego sprzyja nam teren, nie licząc wszelkich innych korzyści. Czy sądzicie, że zwyciężymy Komanczów?
— Tak.
— I bez waszej pomocy?
— No... hm... hm!
Zaczął kiwać głową z powątpiewaniem.
— Powiedzcie śmiało, że tak. Nie potrzebujemy was rzeczywiście do tego. Daję wam słowo na to, że nie ujdzie nam ani jeden z Komanczów, jeśli się nawet całkiem wyrzekniemy waszej pomocy. Dlatego sądzę, że los zwyciężonych zależy całkiem od naszej woli, a stanowczo nie od waszej.
— Czy chcecie może przez to powiedzieć, że nas wam nie potrzeba?
— Ja to już powiedziałem.
— Thunder! To szczere, sir, bardzo szczere!
— Szczerość jest cnotą, którą powinien odznaczać się każdy gentleman.
— A więc dajecie nam pozwolenie odejścia? Odsyłacie nas?
— Nie. Powiadam wprawdzie, że was nie potrzebujemy, przyznaję jednak, że ułatwiłoby to nam wykonanie planu, gdybyśmy mogli liczyć na waszą pomoc.
— Dobrze, lecz kto pomaga, ten chce także razem postanawiać.
— W takim razie dziękujemy. Jeśli nam dopomożecie, to niechaj się stanie z wdzięczności, ale nie w celu niepotrzebnej rzezi. Nie mamy czasu, bo Komancze mogą nadejść każdej chwili. Tak albo tak!
— Co się stanie, jeśli powiem „tak“?
— Cofniemy się stąd i puścimy tutaj Komanczów, a potem, skoro się rozłożą obozem, otoczymy ich.
— I sądzicie, że się poddadzą?
— Tak.
— Bez oporu?
— Tak.
— Nie może być!
— Mnie to zostawcie! Weźmiemy ich do niewoli i pojedziemy potem za Wupą Umugi, ażeby zamknąć za nim pułapkę.
— Well! A co będzie, gdy powiem „nie“?
— W takim razie poproszę was, żebyście czemprędzej zwinęli obóz i oddalili się, dopóki Nale Masiuw tu nie nadciągnie i nie pojedzie za Wupą Umugi.
— A potem możemy tu powrócić?
— Tak.
— I nie dostanie nam się nic?
— Nic.
— Słuchajcie, mr. Shatterhandzie, szczególny z was człowiek. Stawiacie wasze warunki tak krótko, wyraźnie i stanowczo, że człowiek wydaje się sobie jak uczeń, nie mający ani zdania, ani woli.
— Nie mam zaiste powodu tracić słów. Ocaliliśmy was od śmierci i zamierzamy wziąć do niewoli trzystu Komanczów. Dokonamy tego bez żadnej pomocy, ale jeśli chcecie nam w tem z wdzięczności dopomódz, to przyjmiemy to, lecz pod warunkiem, że nie będzie żadnych żądań.
— Ależ nasz obowiązek! Mamy ukarać zbuntowanych Komanczów!
— Zróbcie to kiedyindziej, ale nie w tym wypadku. Ci Komancze należą do nas, nie do was, a wy bylibyście należeli do nich, gdyby nas tu nie było.
— Ale jak usprawiedliwię się z tego, że pomogę ich schwytać, a potem puszczę bezkarnie?
— Wobec ludzkości, wobec mnie i wobec własnego serca — to łatwo usprawiedliwić. Zresztą nikt wam tu włoska z głowy nie strącił, więc jestem pewien, że wasza przełożona władza nie będzie się od was domagała rzezi. A więc, decydujcie się!
— Hm! Nie mogę wam istotnie dać rady. Dajcie mi pięć minut czasu na pomówienie z oficerami!
— Macie je, ale nie dłużej. Wasze ociąganie się może wszystko na szwank narazić.
Wstałem i odszedłem na oznaczony czas. Powróciwszy, otrzymałem odpowiedź:
— Co mamy zrobić, sir? Chcecie mieć swoją wolę. Byłoby to nikczemnością z naszej strony, gdybyśmy, pozwoliwszy się wam ocalić, odjechali i nie pomogli wam. A zatem zostajemy z pomocą.
— Ale los Komanczów do nas należy.
— Yes!
— W takim razie zgoda i cieszę się, że znalazłem w was takiego dzielnego i humanitarnego sprzymierzeńca.
— Well! Powiedzcie nam zatem, co teraz ma się stać?
— Napójcie porządnie konie i zwińcie namiot. Potem pojedziecie za Wupą Umugi, a tyki wskażą wam drogę.
— A wy tu zostaniecie?
— Tylko tak długo, dopóki nie zobaczymy nadchodzących Komanczów.
— Jak daleko się oddalimy?
— Mniej więcej poza doniosłość wzroku, nie dalej.
— Skoro nie będziecie już mogli rozpoznać tych zarośli, zatrzymacie się. My szybko podążymy za wami.
— A czemu nie jedziecie razem z nami?
— Ponieważ chcę zobaczyć nadejście Nale Masiuwa, a nasi Apacze muszą także pójść nad wodę, zanim puszczą końskie kopyta na wyschłą pustynię.
— Well, niechże się zaczyna.
Wydał odpowiednie rozkazy i po upływie pół godziny odjechał ze swoimi dragonami. Teraz mogli się zbliżyć Apacze, ażeby napoić konie i wory napełnić wodą. Tymczasem wyszedłem na wzgórze, ażeby zapomocą lunety wypatrywać nieprzyjaciół. Ponieważ musieli iść tropem dragonów, znałem dokładnie punkt na widnokręgu, w którym musieli się pojawić. Byłem zarazem pewien, że niedługo będę musiał czekać, gdyż spodziewali się pewnie, że wojsko tylko przez krótki czas zabawi pod Stu Drzewami i szybko ruszy za Wupą Umugi, ażeby mu ciągle następować na pięty.
Przypuszczenie to okazało się całkiem słusznem, gdyż po krótkiej chwili daleko na wschodnim horyzoncie dostrzegłem ciemny punkt, zbliżający się do nas widocznie.
— Idą! — rzekłem do Old Surehanda, towarzyszącego mi na stanowisku.
— Już?
— Czy spodziewaliście się ich później?
— To nie. Pożyczcie-no mi na kilka sekund dalekowidza.
Podałem mu go. Popatrzywszy przezeń przez kilka sekund, zapytał:
— Czy macie na myśli ten ciemny punkt tam na wschodzie?
— Tak.
— Teraz się dzieli.
— Tak?
— Tak jest. Robi się z niego sześć, ośm małych punktów, oddalających się od siebie w półkolu.
— To wysłani na zwiady.
— Z pewnością! Nie mogą tutaj wprost jechać, bo pokazaliby się wojsku, gdyby się jeszcze tu znajdowało. Czy sądzicie, że tak nie jest?
— Pewnie, że tak. Czerwoni się rozdzielą. Nieprawdaż?
— Zdaje się; czterej jadą w prawo a czterej w lewo.
— Objeżdżają Sto Drzew, ażeby nie nadejść tutaj z tyłu, lecz z boków, dopóki nie dostaną się na równinę i nie będą mogli zaglądnąć za krzaki. To jedyny sposób dowiedzenia się bez niebezpieczeństwa odkrycia, czy dragoni są jeszcze tutaj. Dajcie mi szkła!
Spojrzawszy powtórnie, zobaczyłem oba oddziały wywiadowców. Mieli widocznie taki zamiar, jaki przewidziałem. Byli jeszcze tak daleko, że tylko przez perspektywę można ich było rozpoznać. Na doniosłość wzroku nie mogliśmy ich przypuścić, bo zobaczyliby nas tak, jak my ich. Zeszliśmy więc czemprędzej nad wodę, i dałem Apaczom rozkaz wyruszenia. W minutę potem pędziliśmy za wielkim tropem, wiodącym wzdłuż palików ku południowemu wschodowi. W dziesięć minut potem dojechaliśmy do dragonów, którzy czekali na nas, leżąc obok koni.
Z tego miejsca, na którem znajdowaliśmy się teraz, nie mogliśmy gołem okiem rozpoznać Stu Drzew, lecz próba przekonała mnie, że przez lunetę widać ją było tak, że musiałem Komanczów po nadejściu zobaczyć.
Po niedługiem czekaniu zobaczyłem istotnie wywiadowców, zbliżających się powoli z dwu stron, z nadzwyczajną ostrożnością. Skoro tylko przekonali się, że tam niema nikogo, podjechali prędko. Przeszukawszy zarośla i nie znalazłszy w nich nikogo, położyło się siedmiu na ziemi, a ósmy wrócił. Miał on donieść Nale Masiuwowi, że może przybyć.
Od tej chwili upłynęła cała godzina, zanim dostrzegłem ruch w obozowisku. To nadeszli Komancze. Kiedy powiedziałem Old Surehandowi, rzekł:
— Teraz zacznie się pierwszy akt sztuki, którą mamy zainscenizować, czyli wzięcie do niewoli Nale Masiuwa. Sądzę, że nie możemy czekać zbyt długo. Nieprawdaż?
— Tak. Zabawią tam pewnie tylko tyle czasu, ile potrzeba, ażeby napoić konie i ludzi. A zatem naprzód.
— Wszyscy naraz?
— Nie. Musimy ich otoczyć najpierw z daleka, tak, żeby nas nie dostrzegli, a potem nagle ścieśnimy pierścień. Ci z nas, którzy mają jechać najdalej, muszą ruszyć natychmiast.
— A więc kto?
— Wy z Apaczami, których oddaję pod wasze dowództwo, mr. Surehandzie.
— Bardzo mnie to cieszy. Dziękuję, sir!
— Objedziecie na doniosłość wzroku Sto Drzew i obsadzicie brzeg jej na krawędzi zarośli tak, że utworzycie z Apaczów półkole. Ludzie wasi pozsiadają z koni i ułożą się w zaroślach w ten sposób, że obóz nieprzyjacielski, leżący nad wodą, będzie wystawiony na ogień ich strzelb.
— Czy mamy strzelać?
— Dopiero wtedy, gdy Komancze zaczną się bronić, albo zechcą się przebić przez waszą linię. Ile, jak wam się zdaje, czasu potrzeba na to, ażeby zająć im tyły?
— Chcecie czas wiedzieć dokładnie, ażeby się zastosować do tego?
— Pewnie.
— To oświadczam, że możecie przyjść za pół godziny od tej chwili. Czy macie jeszcze coś do zarządzenia?
— Zdaję się na waszą bystrość i mogę wogóle tylko tyle powiedzieć, że chwycimy za broń dopiero w razie potrzeby. Ja nadjadę z dragonami w ten sposób, że utworzymy półkole, którego obydwa końce złączą się ściśle z waszem półkolem. Tak będziemy mieli Komanczów w środku. W pierwszej chwili nas tylko zobaczą — i zechcą umknąć wstecz, gdzie wy będziecie. Ażeby im pokazać, że są i z tamtej strony zamknięci, każecie Apaczom wznieść wycie wojenne, skoro tylko nieprzyjaciel zetknie się z wami.
— A potem zaczekamy?
— Tak.
— Na co?
— Na wynik mojej narady z Nale Masiuwem.
— Aha! Będziecie z nim rokowali?
— Oczywiście! W jakiż inny sposób mógłbym go skłonić do poddania się nam dobrowolnie?
— To dla was niebezpieczne, sir!
— Nie obawiajcie się o mnie!
— Nale Masiuw jest znany, jako człowiek sprytny i podstępny. Nie ufajcie mu zanadto, mr. Shatterhandzie!
— Podstępem nic u mnie nie wskóra, lecz zaszkodzi tylko samemu sobie, możecie mi wierzyć.
— To ładnie! A zatem niech się zaczyna. Na razie bądźcie zdrowi!
Poszedł do Apaczów, wydał im krótkie rozkazy i odjechał razem z nimi. Zwróciłem się do komendanta i zapytałem:
— Kto będzie teraz dowodził waszymi ludźmi, sir? Taniec już się zaczyna.
— Oczywiście, że ja.
— Dobrze, ale nie strzelcie mi jakiego bąka.
— To prawda, że dałem się otumanić czerwonym, ale teraz możecie być pewni, że żadnych bąków nie będzie.
— Więc posłuchajcie, co wam powiem. Pojedziemy cwałem wprost do Stu Drzew i utworzym stąd zaraz półkole, którego końce będą w jednej linii z krzakami na zewnątrz.
— Ja rozumiem. Za tymi krzakami siedzą Apacze.
— Tak. Wasi ludzie mają się z prawej i z lewej strony ściśle z nimi połączyć.
— A skoro się to stanie, co potem?
— Naszym najbliższym celem jest otoczenie Komanczów. Od ich zachowania się będzie zależało, co się potem stanie. Jeżeli zaczną strzelać, to i my to zrobimy; jeśli zaś zachowają się wyczekująco, to broni nie użyjemy. W tym drugim wypadku skłonię wodza do rozmowy, a od jej wyniku zawiśnie, co będzie dalej.
— Czy ja będę przy tej rozmowie obecny?
— Nie.
— Czemu nie?
— Niema żadnego powodu.
— Powód jest dostateczny! Jako komendant wojskowy jestem chyba osobistością, której Nale Masiuw przedewszystkiem ma słuchać.
— On was całkiem słuchać nie będzie.
— A kogóż?
— Mnie.
— Hm! Ja wiem, że dzielny z was człowiek, mr. Shatterhandzie, ale czy się w tem nie mylicie?
— Nie.
— Ależ zważcie różnicę!
— Jaką?
— Wy macie tylko pięćdziesięciu Apaczów, a ja stu dragonów.
— W walce z Indyanami znaczy pięćdziesiąt Apaczów przynajmniej tyle, co stu żołnierzy.
— Skoro wy tak mówicie, to musi to być prawda, ale w takich sprawach idzie przedewszystkiem o wrażenie.
— Zapewne!
— W takim razie jesteście przecież tylko westmanem, a ja komendantem wojskowym.
— Aha! — roześmiałem mu się w twarz.
— Tak, sam mundur robi wrażenie.
— No, a co jeszcze?
— Ton, w którym my zwykliśmy rozmawiać.
— Więc to wy chcecie mówić z Nale Masiuwem?
— Tak.
— Czy mówicie językiem Komanczów?
— Nie.
— A jakżeż się porozumiecie?
— Przez was, jako tłómacza.
— Tak! Więc wy jesteście komendantem, który ma prawo postanawiać, a ja tylko waszym tłómaczem? Słuhajcie-no mój najszanowniejszy. Źle oceniacie Old Shatterhanda. Jako tłómacz — muszę ja mówić z Nale Masiuwem i naco mi was do tego? Co pomoże wasz „ton“, skoro będę musiał tłómaczyć słowa? A wasz mundur? Powiadam wam, że Nale Masiuw ma stokroć więcej respektu dla mojej skórzanej bluzy myśliwskiej i mego sztućca, aniżeli dla waszego munduru i pałasza. Nie sprzeczajmy się o różnicę rangi. Ja powiem wam, co się ma stać, a wy zakomenderujecie w tym duchu waszym podwładnym, ale ja podwładnym nie jestem. A czy pomyśleliście o niebezpieczeństwie, na jakie narazilibyście się, rokując z Komanczem.
— Niebezpieczeństwo?
— Tak.
— Jakieżby mogło być niebezpieczeństwo? Osoba parlamentarza uchodzi przecież za świętą.
— Ale nie dla tego Indyanina. To człowiek bardzo zdradziecki.
— Przeciw takim można się zabezpieczyć.
— W jaki sposób?
— Hm!
— On się zjawi i wy się zjawicie, obaj bez broni. Usiądziecie naprzeciw siebie i zaczniecie układy. Naraz ten drab wyciągnie ukryty nóż i zakłuje was na śmierć.
— Tego mu przecież nie wolno.
— On dużo będzie o to pytał, czy mu wolno. Zechce zabić dowódcę, ażeby potem wpaść na zmięszanych nieprzyjaciół.
— Dziękuję, bardzo dziękuję.
— Czy chcecie jeszcze mówić z Nale Masiuwem?
— Chciałbym, ale nie chcę was uprzedzać. Macie słuszność. Ponieważ nie rozumiem języka, utrudniłoby to tylko porozumienie. Będzie więc lepiej, jeśli wam to poruczę.
— To dobrze! A więc ruszajmy!
— Zaraz; zawiadomię tylko oficerów.
Temu panu komendantowi zdawało się istotnie, że zaimponuje Komanczom mundurem. A ten „ton!“ Nie miał pojęcia o tonie, jakim należy mówić z nieprzyjacielskimi Indyanami. Kto podczas takiej ważnej narady chciałby takiego wodza, jak Nale Masiuw, poczęstować tonem, jak rekruta, byłby zgubiony. Szczęściem wzmianka o podstępie nie zawiodła mojego oczekiwania. Dać się zakłuć znienacka — do tego nie miał oficer ochoty, dlatego przyznał, że lepiej mnie zostawić rozmowę.
Teraz już był najwyższy czas wyruszyć w drogę, bo Old Surehand zniknął nam już z Apaczami z oczu. Dragoni utworzyli linię, mającą się wygiąć podczas jazdy w półkole. Ustawiłem się na czele i ruszyliśmy cwałem naprzód po szerokim tropie ku Stu Drzewom.
Należało jechać tak szybko, żeby całkiem niespodziewanie zaskoczyć czerwonych. Lecieliśmy przez równinę jak burza, cicho, bez gwaru; słychać było tylko tętent kopyt, z pod których uciekała nam ziemia. Linia się zaokrągliła, końce rwały szybciej naprzód, niż środek, i tak zbliżaliśmy się do obozu z błyskawiczną szybkością. Stamtąd dostrzeżono nas, lecz nie wiedziano z początku, cośmy za jedni. Dopiero, kiedy Komancze zobaczyli, że mają do czynienia z blademi twarzami, wydali rozdzierający uszy ryk, pochwycili za broń i popędzili do koni, ale za późno, bo nasz pierścień już się zamknął. Chcieli więc rzucić się w tył, lecz w tej chwili rozległ się daleko przez cały obóz, aż na pustynię, okrzyk wojenny Apaczów. Brzmi on, jak wydane wysoką fistułą i przeciągłe „hiiiiiiiii“, podczas którego tremoluje się ręką przy ustach. Usłyszawszy ten okrzyk, cofnęli się Komancze czemprędzej od zarośli, bo poznali, że i z tej strony mają drogę zamkniętą.
Zatrzymaliśmy się na odległość strzału i widzieliśmy wywołane wśród nich zamieszanie. Biegali tędy i owędy, pokrzykiwali, ale widząc, że nic im się znikąd nie dzieje, uspokoili się i stanęli zwartą gromadą nad wodą. Wobec tego zsiadłem z konia i poszedłem zwolna ku obozowi. Na mój widok zdjęła ich ciekawość, co zamierzam uczynić. Zbliżyłem się do nich na odległość dwustu kroków i zawołałem:
— Niechaj mnie wysłuchają wojownicy Komanczów. Tu stoi biały myśliwiec Old Shatterhand i chce pomówić z Nale Masiuwem. Jeśli wódz ma odwagę, niechaj mi się pokaże.
Nastąpił ruch między nimi, a mimo oddalenia i cichości rozmowy wydało mi się, że słyszałem okrzyki trwogi. Po chwili wystąpił jeden z nich, mający pióra w czuprynie, wywinął tomahawkiem i zawołał:
— Tu stoi wódz Komanczów Nale Masiuw. Jeśli Old Shatterhand chce mu dać skalp swój, niechaj tu przyjdzie; wezmę go sobie!
— To mają być słowa walecznego wodza? — odrzekłem. — Czy Nale Masiuw jest tak tchórzliwy, że skalp trzeba mu zanieść? Kto ma odwagę, sam go sobie zabiera!
— To niech Old Shatterhand przyjdzie i dowie się, czy mój dostanie!
— Old Shatterhand nie wychodzi po skalpy; on jest przyjacielem czerwonych mężów i życzy sobie uchronić ich od śmierci. Wojownicy Komanczów są dokoła otoczeni. Życie ich równe wiciom dzikiego wina, które każdy podmuch wiatru unosi. Ale Old Shatterhand chciałby ich ocalić. Niech Nale Masiuw przyjdzie do mnie na naradę!
— Nale Masiuw niema czasu! — zabrzmiało.
— Jeśli niema czasu na naradę, to będzie miał czas zginąć. Daję mu termin pięciu minut. jeśli nie zgodzi się do tego czasu, to przemówią nasze strzelby. Howgh!
Tem indyańskiem słowem potwierdzenia wyraziłem to, że postanowiłem mocno wykonać moją groźbę i że mi w tem nic nie przeszkodzi. Wódz cofnął się do swoich ludzi i jął się z nimi naradzać. Po upływie pięciu minut zawołałem:
— Termin już minął. Co Nale Masiuw postanowił?
Wystąpił znów o kilka kroków i zapytał:
— Czy Old Shatterhand ma w tej sprawie rozmowy rzetelne zamiary?
— Old Shatterhand postępuje zawsze rzetelnie.
— Gdzie ona ma się odbyć?
— W samym środku między wami a nami.
— Kto ma w niej wziąć udział?
— Tylko ty i ja.
— I każdy wróci wolno do swoich?
— Tak.
— Dopóki nie wrócimy, nie wolno wojownikom żadnej strony dopuszczać się kroków nieprzyjacielskich.
— To rozumie się samo przez się!
— I będziemy bez broni?
— Bez!
— To niech Old Shatterhand pójdzie i złoży broń; ja zaraz przyjdę.
Wróciłem do naszej linii, zdjąłem ze siebie wszystką broń i położyłem ją obok konia. Odwróciwszy się, ujrzałem już Nale Masiuwa nadchodzącego pośpiesznymi krokami, a nie wolno i poważnie, jak przystało wodzowi. Chciał widocznie być prędzej na miejscu aniżeli ja. Naco? To musiało bezwarunkowo mieć jakiś powód. Idąc do niego miarowym krokiem, obserwowałem go bystro. Tam, gdzie mógł być środek, stanął i usiadł. Podczas tego trzymał prawą rękę za sobą dłużej, aniżeli potrzeba do podparcia się przy siadaniu na ziemi. Czy i to miało powód? A jeśli tak, to jaki? Czyżby położył za sobą coś, czego nie miałem widzieć? Czy dlatego przyszedł tak szybko i usiadł prędzej ode mnie, żeby to ukryć? Jeśli na to pytanie należało odpowiedzieć „tak“, to nie mogło to być nic innego, tylko broń jakaś.
Doszedłem do niego i zatrzymałem się o dwa kroki. Czy miałem jeszcze o te dwa postąpić naprzód, żeby zobaczyć, co miał za plecyma? Nie; to byłoby niegodne Old Shatterhanda. Usiadłem zwolna na ziemi. Następnie wświdrowaliśmy formalnie w siebie oczy; każdy chciał ocenić przeciwnika — i to ocenić słusznie.
Nale Masiuw był długim, wysmukłym ale silnokościstym i ścięgnistym mężczyzną. Kości policzkowe wystawały mu daleko z twarzy, a orli nos, wązkie zaciśnięte wargi, w połączeniu z małemi bezrzęsnemi oczyma kazały się domyślać człowieka z silną wolą, energią, fałszem i przewrotnością. Przypatrzył mi się od stóp do głowy, rozpiął bluzę myśliwską i rzekł:
— Niech się Old Shatterhand popatrzy!
— Dlaczego?
— Ażeby się przekonać, że nie mam broni.
Wobec tego nabrałem właśnie przekonania, że wbił w ziemię albo położył za sobą nóż lub coś podobnego.
— Dlaczego Nale Masiuw wypowiedział te słowa? — odrzekłem. — One zbyteczne.
— Nie. Zobacz, że jestem uczciwy.
— Nale Masiuw jest wodzem Komanczów, zaś Old Shatterhand jest nietylko białym myśliwcem, lecz został zamianowany wodzem Meskalerów. Słowa wodzów muszą tyle znaczyć, co przysięgi. Zwykłem nie brać ze sobą broni i nie mam powodu pokazywać ani dowodzić tego.
Powiedziawszy to, podgiąłem prawą nogę pod lewą, ażeby módz zerwać się szybko. Nie zważał na to, ale wyczuł ukłucie, zadane mu w moich słowach i odrzekł:
— Old Shatterhand przemawia bardzo dumnie. Przyjdzie czas, kiedy będzie mówił pokornie.
— Kiedy to będzię?
— Kiedy weźmiemy go do niewoli.
— W takim razie Nale Masiuw zaczeka, dopóki nie umrze. Ty będziesz moim jeńcem, a nie ja twoim.
— Uff! Jak może się Nale Masiuw dostać do niewoli?
— Ty w niej już jesteś!
— Teraz?
— Tak.
— Old Shatterhand wygłasza rzeczy, których nie może udowodnić.
— Dowód masz przed oczyma. Oglądnij się.
— Pshaw! Widzę blade twarze — rzekł z giestem nieskończonego lekceważenia.
— Te blade twarze — to wyćwiczeni żołnierze, którym twoi żołnierze nie stawią czoła.
— To psy, którym skórę zdejmiemy żywcem przez uszy. Ani jedna taka blada twarz nie dotrzyma pola czerwonemu mężowi.
— To powiedz-no, czy Apacze są wojownikami.
— Są nimi.
— Dowiedz się zatem, że tyły waszego obozu zamknięte są przez Apaczów.
— Old Shatterhand kłamie.
— Nie kłamię, a ty sam wiesz, że mówię prawdę. A może będziesz twierdził, że nie słyszałeś okrzyku wojennego Apaczów? Czy jesteś głuchy?
— Ilu ich jest?
Nie byłem oczywiście tak szczerym, by mu powiedzieć, że było ich tylko pięćdziesięciu, więc odrzekłem:
— Tylu, że sami wystarczą do zniszczenia was.
— Niech się pokażą.
— Zobaczysz ich, kiedy mnie się spodoba.
— Z jakiego szczepu?
— Z Meskalerów, do którego należymy, Winnetou i ja.
Na to imię podniósł głowę i spytał:
— Gdzie Winnetou?
— Na Llano Estacado.
— Niech się pokaże, jeśli mam temu wierzyć.
— Zobaczysz go. On jedzie z pięćdziesięciu Apaczami przed Wupą Umugi.
— Uff, uff!
— I wbija w ziemię paliki, które Komanczów zaprowadzą do zguby.
— Uff, uff! — zawołał znowu.
— Winnetou wykonuje tę pracę zamiast młodego wodza Sziba Bigha, który nie może jej wykonać, gdyż wzięliśmy go do niewoli. Teraz obłąka Winnetou Komanczów swoimi palikami, tak, jak Sziba Bigh chciał białych jeźdźców zaprowadzić na śmierć z pragnienia i głodu.
Każde z wymówionych przeze mnie słów było dla Nale Masiuwa ciosem. Próbował zapanować nad sobą, ale nie zdołał zupełnie ukryć rozdrażnienia. Głos drżał mu, kiedy pytał w lekkim na pozór tonie.
— Nie rozumiem, co Old Shatterhand mówi; niechaj powie wyraźniej!
— Wiesz dobrze, co mam na myśli.
— Nie.
— Nie kłam. Czy sądzisz naprawdę, że zdołasz zwieść Old Shatterhanda? Nie udałoby ci się to nawet wtedy, gdyby w twojej głowie była mądrość wszystkich wodzów Komanczów, chociaż tak nie jest. Wszak od ciebie pochodzi ten plan, który mieliście wykonać.
— Jaki plan?
— Wyprowadzenia białych jeźdźców w pole zapomocą fałszywie wbitych palików.
— Old Shatterhand śni widocznie!
— Nie zaprzeczaj! Ty kłamiesz, ale ja mówię z tobą zupełnie szczerze. Kiedy zostałeś pobity, posłałeś po nowych stu wojowników. Równocześnie wysłałeś dwu ludzi nad Błękitną Wodę do Wupy Umugi, żeby mu donieśli o twoim planie. Podsłuchałem ich, zanim przeszli przez Rio Pecos.
— Uff! Wyrzucę ich z szeregu wojowników!
— Uczyń to! Tacy nieostrożni i gadatliwi nie są godni nazwy wojowników. Podsłuchałem także samego Wupę Umugi i dowiedziałem się o wszystkiem, tak, że nie domyślał się tego.
Na to nic nie odpowiedział, lecz oko jego wbiło się potem we mnie badawczo; przytem zdawało się, że mu coś drży pod powiekami, jak gdyby z hamowanej trwogi. Mówiłem dalej:
— Podsłuchałem także owych sześciu ludzi, wysłanych przez Wupę Umugi na zwiady. Musieli zginąć w Alczeze-czi.
— Uff! Dlatego nie wrócili i dlatego nie zastaliśmy ich tutaj!
— Wyjaśni ci się jeszcze niejedno. Winnetou pojechał czemprędzej na Llano Estacado, ażeby ostrzedz Bloody Foxa a przedtem posłał po tylu wojowników, ilu potrzeba do udaremnienia waszego zamachu. Z tymi Apaczami pośpieszyłem naprzód i wziąłem do niewoli Sziba Bigha z pięćdziesięciu wojownikami, kiedy wtykali pale, mające poprowadzić za nimi Wupę Umugi.
— Czy mówisz prawdę? — wykrztusił z trudem.
— Tak, mówię prawdę. Potem tak, jak wy chcieliście uczynić białym jeźdźcom, powtykaliśmy fałszywie paliki. Postarał się o to Winnetou z pięćdziesięciu Apaczami, których ślady miał Wupa Umugi uważać za ślady będących z Sziba Bighem Komanczów.
— Uff! To podsunął wam zły Manitou.
— Dobry Manitou. Zły jest waszym doradcą, nie naszym. Teraz jedzie Wupa Umugi za Apaczami i sądzi, że ma przed sobą Sziba Bigha. Zajdzie na bezwodną pustynię, gdzie go tak otoczą kaktusy, że będzie się musiał poddać, jeśli nie zechce zginąć z głodu i z pragnienia.
— Old Shatterhand jest najzłośliwszą i najgorszą bladą twarzą! — syknął z wściekłością.
— Sam w to nie wierzysz i wiesz, że mam względem wszystkich czerwonych mężów tylko dobre zamiary. Teraz chcę was także sprowadzić na dobrą drogę i doprowadzić do zawarcia pokoju z nieprzyjaciółmi.
— My nie chcemy pokoju!
— To zbierzecie krew; jak chcecie. Gdy dziś nadjechali biali jeźdźcy, ostrzegłem ich i powiedziałem im, że zdążasz za nimi z twoimi wojownikami. Wobec tego połączyli się z moimi Apaczami i zaczaili się tutaj na was. Teraz jesteście tak osaczeni, że nikt z was ujść nie zdoła.
— Będziemy walczyli!
— No — spróbujcie!
— Próbować? To się musi udać!
— Pshaw! Sto strzałów bladych twarzy, które tu widzisz — do tego moja strzelba czarodziejska i strzelba Old Surehanda, która nigdy nie chybia.
— Old Surehand jest tutaj?
— Tak.
— Gdzie?
— Znajduje się tam na górze z Apaczami, których kule także coś znaczą. Nie podobna wam umknąć.
— Zwodzisz mnie, ażeby mnie skłonić do poddania.
— Powiadam prawdę.
— Sziba Bigh nie jest w niewoli.
— Jest w niewoli a dowiodę ci tego, skoro ci powiem, że miał ze sobą trzydziestu Nainich i dwudziestu Komanczów ze swojego szczepu.
— A Wupa Umugi nie zabłądzi.
— Jest na drodze do pułapki, w której chcemy go złapać. Powiem ci nawet, że, kiedy on obozował nad Błękitną Wodą, udałem się na Kaan Kulano, gdzie mieszka jego plemię i zabrałem stamtąd jego wszystkie worki z gusłami.
— Uff! Ukradłeś je?
— Zdjąłem je z włóczni, wbitych przed namiotem.
— W takim razie zgubiony, zgubiony!
— Pewnie, jeśli z nami nie zawrze pokoju, a uczyni to choćby jedynie dlatego, żeby odzyskać gusła, nie licząc już śmierci w męczarniach pragnienia.
Nale Masiuw schylił głowę i nic nie odrzekł.
— Zrozumiesz teraz — mówiłem dalej — że nie możesz liczyć ani na Sziba Bigha, ani na Wupę Umugi. I tobie nie pozostaje nic innego, jak tylko się poddać.
Milczał przez długą chwilę. O czem myślał, co się w nim działo? Miał minę wielkiego przygnębienia, ale ponieważ pokazywał ją, nie dowierzałem mu właśnie. Spojrzał w górę i spytał:
— Co się stanie z Sziba Bighem i jego ludźmi?
— Puścimy ich na wolność, ponieważ między nami krew jeszcze nie popłynęła.
— A co zrobicie z Wupą Umugi?
— I on pójdzie wolno z wojownikami, jeśli będzie miał rozum i nie zechce się bronić.
— A co czekałoby mnie i wojowników, gdybyśmy się wam teraz poddali?
— Także wolność.
— Kiedy?
— Skoro tylko postanowilibyśmy.
— A łupy?
— My nie pragniemy łupów; tylko Apacze zażądają waszych koni.
— Czy dasz im je?
— Tak.
— Przecież one do nas należą.
— Rozpoczęliście walkę i musicie ponosić skutki. Sprawiedliwość wymaga odszkodowania dla tych, których zaatakowaliście i chcieliście zabić. Cieszcie się, jeśli z życiem ujdziecie.
— Ależ nam koni potrzeba.
— Tak, do wypraw rozbójniczych. Nie mając ich, będziecie musieli zachować spokój.
— Byliśmy zawsze przyjaciółmi pokoju i zgody.
— Nie mów takich śmieszności! To Komancze wszczynali zawsze niezgodę i walki; wiesz to sam tak dobrze, jak ja.
— Ale broń nam zostanie? — pytał dalej.
— Ja nie wiem.
— Musisz wiedzieć!
Przy tych słowach zabłysnęły mu oczy a prawa ręka wsunęła się zwolna za plecy. Wiedziałem, że teraz prawdopodobnie nastąpi zamach na mnie — odpowiedziałem jednak całkiem spokojnie i swobodnie:
— Ja nie mogę teraz nic wiedzieć, ponieważ muszę naradzić się z Winnetou i Old Surehandem.
— Czy zażądasz, żeby nam ją zostawiono?
— Strzały, łuki, noże i tomahawki będziecie mogli zatrzymać. Potrzeba wam ich do polowania, z którego żyjecie.
— Ale strzelby?
— Te wam odbierzemy, gdyż bez nich właśnie nie moglibyście prowadzić wojen i musicie się zachować spokojnie.
Mogłem mu odpowiedzieć inaczej i dać mu przyrzeczenie, którego się spodziewał, a może byłby zaniechał podstępnego zamachu, ale z jednej strony byłaby mnie raziła choćby najmniejsza koncesya dla tego człowieka, a z drugiej zdawało mi się, że dzięki jego podstępowi łatwiej dostanę go w ręce.
— Zachować się spokojnie? — spytał. — Nie chcemy tego, lecz walki. Oto ją masz!
Ostatnie trzy słowa wymówił głosem podniesionym. Oczy mu się zaiskrzyły, korpus nachylił się ku mnie z błyskawiczną szybkością a w prawej ręce zabłysnął nóż. To szczególne! Stało się zupełnie tak, jak przepowiedziałem komendantowi. Miałem się na baczności i na jego szybkość odpowiedziałem szybkością. Jednym chwytem lewej ręki ująłem jego prawicę z nożem, poczem, wstając, uderzyłem go tak mocno dwa razy w skroń, że padł, jak lalka, bez życia.
Z nożem w ręku zerwałem się całkiem i zawołałem do patrzących z napięciem Komanczów:
— To zdrada! Nale Masiuw chciał mnie przebić! Macie tu jego nóż!
Odrzuciłem go daleko ku nim — potem chwyciłem ogłuszonego wodza za pas, podniosłem, zarzuciłem sobie na plecy i pobiegłem z nim ku naszym pozycyom.
Na ten widok zerwało się za mną ogromne wycie, a niektórzy z Komanczów puścili się za mną w pogoń. Wtem huknęło z góry kilka ślepych strzałów. To Old Surehand dał rozkaz nastraszenia Komanczów i cel swój tem osiągnął. Zaniechali ścigania mnie, tylko wycia i biadania trwały w dalszym ciągu.
Wodza związano, poczem wziąłem sztuciec do ręki i ruszyłem znowu ku wodzie. Przyszedłszy na doniosłość głosu, dałem znak, żeby milczeli, a gdy umilkli, zawołałem:
— Niechaj wojownicy Komanczów wysłuchają uważnie tego, co im powie Old Shatterhand. Oni wiedzą, że wódz ich wziął nóż na naradę, chociaż postanowiono przyjść na nią bez broni. Nale Masiuw chciał mnie przebić, poczem ludzie jego mieli na nas uderzyć. Byłem ostrożny i udaremniłem to. Pięść Old Shatterhanda grzmotnęła nim o ziemię, lecz nie zabiła go, tylko ogłuszyła. Skoro przyjdzie do siebie, pomówię z nim jeszcze. Aż do tej chwili nic wam się nie stanie, jeśli zachowacie się spokojnie. Gdybyście jednak próbowali umknąć, lub gdybyśmy usłyszeli jeden wystrzał, spadną na was w tej chwili setki kul. Powiedziałem. Howgh!
Groźba ta wywarła zamierzony skutek. Komancze utworzyli zbitą, ruchliwą kupę, lecz zachowali się spokojnie. Gdy powróciłem i ukląkłem obok Nale Masiuwa, rzekł komendant:
— Czy rzeczywiście chciał was przebić?
— Tak.
— A wy ufaliście mu?
— Nie, domyśliłem się natychmiast, że nóż za sobą położył.
— Dobrze, że ja nie byłem na waszem miejscu!
— Ja też tak myślę.
— Nie posiadam bystrości waszych oczu. Mnie byłby prawdopodobnie przebił.
— Hm! Kto wie, czy uważałby to za godne wysiłku.
— Godne wysiłku? Czy to ma znaczyć, że nie jestem godzien pchnięcia ani naboju?
— Chciałem tylko powiedzieć, że czerwony ośmiela się na taki zuchwały czyn tylko wtedy, jeśli mu idzie o usunięcie z drogi człowieka, niezwykle dlań niebezpiecznego.
— Aha! Co uczynimy z tym zdrajcą i łotrem? Proponuję... hm, hm!
— Co?
— Żeby go haniebnie powiesić. Łotr, który podczas takiej narady łamie słowo, musi dyndać, bezwarunkowo dyndać!
— Choćby i nie to, zrobię z nim jednak krótki proces. To dobrze, że swego worka z gusłami nie zostawił w obozie, lecz ma na szyi.
— Czemu?
— To zrobi go przystępniejszym. Zaczekajmy, dopóki się nie zbudzi, co niebawem nastąpi.
— Hm! W takim razie mogę was tymczasem o coś zapytać.
— O co?
— Podczas waszej rozmowy z tym łotrem, rozważyłem sobie jeszcze raz dokładnie to, o czem mówiliśmy przedtem.
— I rozmyśliliście się?
— Tak.
— O ile?
— Sprzeciwia się to wszelkim wojskowym tradycyom i zwyczajom, żeby zwyciężać takich rabusiów, i nie karać ich potem. Czy wam się zdaje, że uporacie się z Komanczami beze mnie?
— Tak; nie potrzeba mi was do tego.
— To wolałbym nie iść na Llano. Jak daleko musiałbym się posunąć?
— O dwa dobre dni drogi.
— Do stu piorunów! To daleko. Nie mamy z sobą tyle zapasów żywności. Nie weźmiecie mi za złe, jeśli...
Wstydził się trochę dokończyć zdania, ale, mówiąc szczerze, było mi to na rękę, że mogłem się pozbyć jego ludzi. Poco mieli się dowiadywać o oazie i o innych tajemnicach? Odpowiedziałem zatem z gotowością:
— Jeśli wrócicie? O, nie mam nic przeciwko temu.
— Rzeczywiście nie?
— Nie, ani trochę.
— To mnie cieszy, bardzo cieszy; dałem się tu zwabić na Llano. Moje właściwe zadanie leży tam, na równinie za Mistake Canonem, a z tym Nale Masiuwem zderzyłem się tylko dlatego, że sam zabiegł mi drogę. Powrócę, zaczekawszy tu tylko, dopóki nie załatwicie się z tymi Komanczami.
— A zatem nie powrócicie bez korzyści.
— Jakto?
— Będziecie mieli zdobycz. Cóżbym zrobił z tymi czerwonymi? Wlec ich ze sobą przez Llano, karmić, poić i czuwać nad nimi, jako jeńcami? Mogę sobie w tem ulżyć. Wam ich zostawię.
— Mnie? Oh!
— Tak. Musicie mi przyrzec, że darujecie im życie.
— Daję wam na to słowo.
— Well! Zabierzcie tych drabów aż za Rio Pecos, ażeby nie mogli tutaj powrócić i narobić mi jakich głupstw. Tam odbierzecie im broń i konie i puścicie ich wolno.
— A to, co im odbierzemy, mamy sobie zatrzymać?
— Naturalnie.
— To zabiorę ich dalej, jeszcze dalej, ażeby wam tutaj nie przeszkadzali. Przecież oni pochodzą z dalszych stron. Nieprawdaż?
— Tak. A więc zgoda między nami?
— Zupełna zgoda. Daję wam jeszcze raz rękę na to, że im nic nie uczynię. Czy jesteście teraz zadowoleni?
— Zupełnie.
— Ja także. Ale patrzcie, ten drab się rusza i otwiera oczy. To było takie uderzenie, jakie tylko Old Shatterhand umie zadać. Nie bardzo chciałbym je dostać.
Wódz przyszedł do siebie. W pierwszej chwili nie wiedział widocznie, co się z nim stało, ale potem sobie przypomniał.
— Widzisz, że dotrzymałem słowa? — rzekłem do niego. — Jesteś moim jeńcem.
Przy tych słowach zdjąłem mu z szyi worek z gusłami i wydobyłem z kieszeni zapałki. Na ten widok zawołał z przestrachem:
— Co chcesz zrobić z gusłami?
— Spalę je.
— Uff, uff! Moja dusza ma zginąć?
— Tak, zasłużyłeś sobie na to. Złamałeś słowo i chciałeś mnie zabić. Poniesiesz za to karę trzykrotną. Powieszą cię, zabiorę ci kosmyk skalpowy i spalę twój worek z gusłami.
Powieszenie jest dla Indyanina najhaniebniejszym rodzajem śmierci. Woli umrzeć śmiercią powolną, pełną bólu, ale honorową śmiercią, męczeńską, A dalsze dwie groźby były także okropne. Miałem mu zabrać kosmyk skalpowy, bez którego niema życia za grobem i spalić gusła; tem gubiłem jego i duszę jego na wieki! Spróbował rozerwać mocne więzy i krzyknął w przerażeniu:
— Tego nie uczynisz, nie uczynisz!
— Uczynię!
Potarłem zapałkę i podsunąłem mały płomyk pod worek z gusłami tak, że zaczął dymić natychmiast.
— Stój, stój! — zaryczał. — Oszczędź mnie! Zabierz mi życie, ale zostaw mi duszę. Co mam uczynić, co mam uczynić, żeby cię skłonić do spełnienia mojej prośby?
Odjąłem zapałkę i odrzekłem:
— Jest tylko jedna droga ocalenia dla ciebie i twojej duszy, jedna jedyna.
— Jaka? Mów prędko!
Oczy wylazły mu z głowy pod wpływem przerażenia, gdyż w ręku miałem już drugą zapałkę.
— Każ twoim ludziom się poddać i złożyć broń!
— Nie mogę!
— To giń i bądź zgubiony.
Zapałka zapłonęła a worek znów zaczął dymić. Nato zaczął wódz wrzeszczeć tak, że słychać go było daleko.
— Stój, stój! Ja to uczynię! Ja dam ten rozkaz!
— Dobrze! Ale nie próbuj zyskać na czasie lub mnie oszukać. Daję ci silne i niezłomne słowo, że jeśli na chwilę zechcesz się ociągać z daniem rozkazu, nie będę czekał na żadne dalsze prośby i spalę gusła. Przyrzekłem i słowa mego dotrzymam.
— Uczynię to pewnie, całkiem pewnie. Niech całe plemię pójdzie do niewoli, bylem ja miał moje gusła. Co postanowiliście uczynić z jeńcami?
— Puści się ich na wolność a ciebie także.
— I zatrzymamy worki z gusłami?
— Tak.
— To niech przyjdzie Senanda Khasi[2], który jest drugim wodzem. Dam mu rozkaz, a on go wykona.
Wróciłem do Komanczów. Widząc, że wymieniony usłuchał wezwania i przyszedł rzeczywiście, rzekł do mnie komendant:
— Jaką wy macie władzę nad tymi ludźmi, sir! Mnie nie przyszłoby na myśl zapalać guseł.
— To właśnie wam powiedziałem. Należy znać zwyczaje i zapatrywania czerwonych, wtedy można się zabezpieczyć przeciwko wielu rzeczom, wobec których laik jest bezbronny.
Senanda Khasi poszedł, nie patrząc na nas, do wodza i usiadł obok niego. Rozmawiali po cichu, ale zwidocznem wielkiem rozdrażnieniem. Potem podniósł się niższy dowódca, zwrócił się do mnie i powiedział:
— Old Shatterhand zwyciężył nas tym razem jednem uderzeniem pięści i podstępem, ale nadejdzie lepszy dzień, kiedy wielki Manitou będzie dla nas łaskawszy. Jesteśmy gotowi dać się wziąć do niewoli i wydać wam broń naszą. Gdzie ją mamy złożyć?
— Niechaj przychodzi po dziesięciu i składa ją tu, koło wodza. Ale zapamiętaj sobie, że kto jedną sztukę ukryje, będzie zastrzelony.
Odszedł, a wkrótce potem zaczęli nadchodzić Komancze grupami po dziesięć osób i wydawać strzelby, noże, tomahawki, strzały, łuki, włócznie, proch i kule. Gdy się to stało, rzekłem do komendanta:
— Oddaję wam tych jeńców, a teraz do was już należy postarać się o ich zabezpieczenie. Nie pozwólcie uciec któremu!
— Nie obawiajcie się, sir! Cieszę się, że ich mam. Wezmę ich najpierw pomiędzy nas i każę powiązać ich własnymi rzemieniami.
Kiedy żołnierze wykonywali ten rozkaz, poszedłem znowu naprzód, złożyłem dłonie w tubę przy ustach i zawołałem do Old Surehanda:
— Sis inteh peniyil! — Niech przyjdą Apacze!
Okrzyk ten zrozumiano, i w kilka minut potem przyjechał Old Surehand cwałem na czele Apaczów.
Wyszedłem naprzeciw niego, on zaś zeskoczył z konia i zapytał:
— Widzieliśmy, że wódz chciał was przebić, ale daliście mu za to porządnie. Jaki skutek? Oto leży wszystka broń, Indyanie otoczeni przez dragonów. Czy musieli się poddać?
— Tak.
— Jak zabraliście się do tego?
— Zagroziłem, że spalę worek z gusłami Nale Masiuwa.
— To dobre. Głupcy, żeby być tak zabobonnymi! Ale co my z nimi poczniemy? To niewygoda wlec ich wszystkich ze sobą. Przytem musieliby zobaczyć oazę.
— Nie. Komendant wpadł na dobrą myśl, żeby nie jechać z nami, lecz zawrócić. Oddałem ich jemu. Weźmie sobie za to ich broń i konie a wypuści ich dopiero po tamtej stronie rzeki Pecos.
— Well! To najlepsze ze wszystkiego. Pojedziemy więc bez dragonów za Wupą Umugi?
— Tak.
— Kiedy?
— Nie mamy tu już nic do czynienia. Konie już napojone i woda we worach. Możemy zaraz wyruszać.
— To nie bawmy za długo. Im rychlej nastąpimy na Nainich, tem lepiej.
— Tak, ale najpierw pożegnajmy się serdecznie z kochanym komendantem.
Wsiadłem na konia i pojechałem do niego z Old Surehandem.
— Odjeżdżacie już panowie? — zapytał. — Żal mi istotnie, że nie możemy razem dłużej pozostać.
— Nam także — odpowiedziałem. — Mielibyście dłużej sposobność poznania głupich grabarzy.
— Oh... oh...! — bąkał przeciągle.
— Może teraz już wiecie, jaka odzież więcej znaczy: czy bluza westmana, czy też mundur oficera dragonów. Weźcie to sobie do serca i bądźcie zdrowi.
— Bądźcie zdrowi! — powtórzył, jak echo, z jeszcze większem zakłopotaniem, niż przedtem.
Odjechaliśmy na czele Apaczów. W kilka minut potem straciliśmy już Sto Drzew z oczu. Jechaliśmy od tyki do tyki, szeroko wydeptanym tropem Nainich. Im dalej posuwaliśmy się naprzód, tem ciaśniej zamykaliśmy kaktusową pułapkę, do której pędziliśmy ich przed sobą.






  1. Kapłan; znaczenie poboczne: klecha.
  2. Grzechotnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.