Old Surehand/Tom II/1
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Old Surehand |
Wydawca | Wydawnictwo „Przez Lądy i Morza“ |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Jefferson-City, stolica stanu Missouri, a zarazem hrabstwu Cole, leży na prawym brzegu Missouri, na uroczem wzgórzu, skąd roztacza się zajmujący widok na rzekę i panujące nad nią ruchliwe życie. To miasto liczyło podówczas o wiele mniej mieszkańców, aniżeli dzisiaj, ale mimo to miało pewne znaczenie, które zawdzięczało swemu położeniu i tej okoliczności, że tu odbywały się regularne posiedzenia sądu okręgowego. W kilku większych hotelach można było za dobre pieniądze nieźle mieszkać i wcale nieźle jadać, lecz ja wyrzekłem się tych wygód, raz dlatego, że nie lubię życia hotelowego i chętniej idę tam, gdzie mogę obserwować ludzi w ich pierwotności, powtóre dlatego, że znałem w tem mieście inny zajazd, w którym za mniejsze pieniądze dawali bardzo dobre mieszkanie i utrzymanie. Było to u pani Thick na Firestreet, w boardinghouse, sławnem od Pięciu Jezior aż do Zatoki Meksykańskiej i od Bostonu aż do San Francisco.
Jeśli kto przejeżdżał przez Jefferson-City, a chciał uchodzić za prawdziwego westmana, musiał tam wstąpić na mniejszy lub większy „drink“ i przysłuchać się opowiadaniom obecnych w oberży myśliwców, traperów i skwaterów. Lokal pani Thick słynął z tego, że w nim można było poznać Dziki Zachód, nie udając się osobiście na „dark and bloody grounds“.
Wieczór już był zapadł, kiedy wszedłem do tej gospody, w której nigdy przedtem nie byłem. Konia i strzelby zostawiłem w farmie, położonej nieco wyżej nad rzeką, gdzie miał na mnie czekać Winnetou, który nie lubił mieszkać w mieście i włóczyć się po ulicach i dlatego zatrzymał się na tych kilka dni na wsi. Ja miałem w mieście porobić pewne zakupy, a zarazem dać do naprawy mocno nadszargane ubranie. Zwłaszcza potrzebowały tego wysokie buty, bo już wtedy w przystępie niezwykłej „otwartości“ nie zakrywały dostatecznie moich nóg i tak dalece oduczyły się posłuszeństwa, że cholewy, choć je niezliczone razy podsuwałem aż do brzucha, spadały zawsze aż do kostek.
Równocześnie chciałem skorzystać z pobytu w mieście i dowiedzieć się czegoś o Old Surehandzie. Gdy go w chwili pożegnania pytałem, kiedy i gdzie możnaby się z nim zobaczyć, nie mógł mi dać dokładnie określonej odpowiedzi, lecz rzekł:
— Gdybyście się przypadkiem znaleźli w Jefferson-City, w Missouri, to udajcie się do kantoru bankowego Wallace et Comp., a tam wam wskażą miejsce mego pobytu.
Będąc tedy w Jefferson-City, postanowiłem poszukać Wallace’a et Comp.
Jak już wyżej wspomniałem, przyszedłem do pani Thick wieczorem. W długiej i dość szerokiej izbie, oświetlonej jasno kilku lampami, stało ze dwadzieścia stołów, z których połowę zajęło bardzo mieszane towarzystwo, co odrazu zauważyłem pomimo gęstego dymu. Kilku elegancko ubranych gentlemanów w papierowych mankietach, wystających daleko z rękawów, w cylindrach zesuniętych na karki, położyło wygodnie na stole swe nogi, obute w skórzane trzewiki. Obok tych i pomiędzy nimi siedzieli traperzy i skwaterzy wszelkich form i barw, odziani w kostyumy, które się wprost nie dadzą opisać, ludzie o barwach od ciemnej czerni do jasnej szarości, o włosie wełnistym, krętym lub prostym, wargach grubych lub wązkich, z nosami zadartymi, jak u murzynów lub skrojonymi bardziej na sposób kaukazki. Widziało się tam flisaków, parobków okrętowych z wysoko podciągniętemi cholewami, z błyszczącymi nożami i rewolwerami za pasem, Indyan półkrwi, oraz innych mieszańców rozmaitych gatunków i odcieni.
Wśród nich uwijała się zażywna, zacna pani Thick, troszcząc się z całą gorliwością o to, żeby nikomu z gości niczego nie zabrakło. Znała wszystkich, mówiła do każdego po nazwisku, obdarzała tego i owego uprzejmem spojrzeniem, a groziła palcem innemu, który okazywał widocznie ochotę do kłótni. Podeszła także do mnie i spytała, czego sobie życzę.
— Czy mogę dostać szklankę piwa, pani Thick?
— Yes — odpowiedziała ze skinieniem głowy — mam nawet bardzo dobre piwo. Wolę, gdy moi goście piją piwo, bo lepsze jest, zdrowsze i przyzwoitsze od brandy, która często głowy zawraca. Wy z Europy, sir?
— Yes.
— Domyśliłam się sama tego, bo żądacie piwa. Ludzie tamtejsi piją przeważnie piwo i mądrze czynią. Nie byliście jeszcze nigdy u mnie?
— Nigdy; ale dziś chciałbym skorzystać z waszej gościnności. Czy macie jakie dobre łóżko?
— Wszystkie moje łóżka są dobre!
Zmierzyła mnie badawczem spojrzeniem. Twarz moja podobała się jej widocznie więcej niż reszta postaci, bo dodała:
— Zapewne dawno już nie zmienialiście bielizny, ale dobrze wam z oczu patrzy. Czy chcecie tanio zamieszkać?
„Mieszkać tanio“ znaczy dzielić nocleg z drugimi.
— Nie. — odrzekłem. — Wolałbym dostać osobny pokój, niż spać we wspólnej sali. Wprawdzie ubranie moje jest liche, ale mam z czego zapłacić.
— Wierzę wam, sir, wierzę! Dostaniecie dla siebie pokój, a jeśli jesteście głodni, to rozejrzyjcie się w spisie potraw.
Podała mi papier i odeszła po piwo. Ta zacna osobistość robiła wrażenie rozumnej, uprzejmej i skrzętnej gospodyni, która szczęśliwą się czuła, gdy widziała dokoła siebie zadowolenie. Także urządzenie lokalu podobniejsze było raczej do europejskiego, niż do amerykańskiego.
Wybrałem sobie miejsce przy wolnym stole, nieopodal większego, zajętego zupełnie przez gości. Siedziało tam kilku panów, w których na pierwszy rzut oka poznałem prawdziwych gentlemanów, prawdopodobnie mieszkańców miasta i stałych gości pani Thick. Obok nich zabawiali się opisani dopiero co ludzie, a gdy mnie zobaczyli, przerwali ożywioną widocznie rozmowę i skierowali swój wzrok na mnie. Trwało to jednak tylko przez tę chwilę rozmowy mojej z panią Thick. Potem uznali mię za przedmiot, niegodny ich uwagi, a ten, który mówił na końcu, podjął na nowo temat rozmowy:
— Tak jest, jak mówię: W Stanach Zjednoczonych nie było nigdy większego łotra nad Kanada-Billa. Ktoby mnie nie wierzył, temu mogę to zaraz udowodnić wbiciem mu kilku cali zimnego żelaza w brzuch. Czy kto z panów żąda tego dowodu?
— Nie; wierzymy święcie, sami to przecież wiemy — odpowiedział jeden ze wspomnianych gentlemanów.
— Lepiej odemnie nie możecie wiedzieć!
— Mieliście może z nim jaki rachunek?
— Rachunek? Pshaw! Wielką, do ostatniej kartki zapisaną księgę długów. To był człowiek tak osławiony, że nawet w starym kraju pisano o nim w gazetach, jak się potem dowiedziałem, ale nikomu tak nie dojechał, jak mnie.
Opowiadający był tu widocznie po raz pierwszy, podobnie jak ja, bo, gdy wymówił te słowa, zaczęli mu się obecni w szczególny sposób przypatrywać. Był to mężczyzna wysoki i chudy, odziany w bluzę ze skóry bawolej, tak wysłużoną, że składała się tylko z łat i plam. Legginy miał za krótkie, niedochodzące do mokassynów, naprawianych wielu ściegami z kiszki jeleniej, a na głowie nosił czapkę, niegdyś może futrzaną, ale wtedy tak już z włosia odartą, że wyglądała na nim, jak przewrócony żołądek niedźwiedzi. Za pasem, obwieszonym różnorodnymi przyborami, tkwiły: nóż, rewolwery i tomahawk. Lasso zarzucone miął w pętlach z pod lewej pachy na prawe ramię, obok niego zaś stała stara rusznica, pokryta od kolby aż do końca lufy karbami i wcięciami, niezrozumiałemi dla obcych.
— Zaciekawiacie nas, sir — rzekł gentleman. — Czy możnaby się od was dowiedzieć, w jaki sposób on wam dojechał?
— Hm! Najlepiej nie dotykać takich krwawych dziejów, ale skoro się już raz zaczęło przy stole o tem opowiadać, to słuchajcie. Wiadomo wam, panowie, że Stany to osobliwy kraj przeciwieństw. Rzeczy małej wagi zdarzają się równolegle z największemi, dobre obok złych. Trzy razy spotkałem się z tym, najbardziej osławionym w kraju, człowiekiem, a za każdym razem był przy tem najsławniejszy ze wszystkich naszych ludzi.
— Kto?
— Lincoln, Abraham Lincoln, sir!
— Lincoln i Kanada-Bill? Opowiedzcie o tem, master! To są ciekawe rzeczy!
— Tak, chcielibyśmy coś o tem usłyszeć! — zawołano dokoła. — A jak się nazywacie?
— Nazwisko moje krótkie i łatwe do zapamiętania, może nawet słyszeliście je tu lub ówdzie. Jestem Tim Kroner.
— Tim Kroner? Do pioruna! Tim Kroner z Colorado? Witajcie, sir! Jesteście najlepszym myśliwcem na świecie. Pijcie, pijcie, prosimy!
Ilu było gości, wszyscy podnieśli szklanki i podsunęli ku niemu, lecz on powstrzymał ich ruchem ręki.
— A więc wy mnie znacie? Tak, jestem z Colorado — odrzekł spokojnie, popijając z każdej szklanki.
A potem usiadłszy wygodniej, zaczął:
— Pochodzę właściwie z Kentucky. Gdy byłem jeszcze chłopcem, umiejącym zaledwie trzymać rusznicę w ręku, przybyłem do Arkanzas, ażeby się przekonać, czy to rzeczywiście taki dobry kraj, jak nam opowiadano. Mówię: nam, bo mam na myśli siebie, moich rodziców i sąsiada Freda Hammera z jego córkami Betty i Mary. Ten na kilka lat przedtem przyjechał był z Europy i niech mię skąpią w mazi, a potem oskubią, jeśli w całych Stanach znajdzie się ładniejsza i lepsza od tych dwu ladies. Wzrośliśmy razem, wyrządzaliśmy sobie nawzajem przysługi, a pewnego dnia przyszedłem po namyśle do przekonania, że Mary stworzona jest wyłącznie na moją żonę. Możecie sobie wyobrazić, że tej myśli nie schowałem pod korzec, lecz wytrąbiłem na cały świat... no i wszystko dobrze się złożyło. Mary ani przez myśl nie przeszło, żebym mógł być czemś innem niż jej mężem. Rodzice zgodzili się oczywiście i postarali się o uporządkowanie naszych stosunków. Żyłem odtąd jak w niebie, moi panowie. Każdemu życzę, żeby miał dni takie. Oby tylko dłużej trwały, niż moje!
Pewnego dnia poszedłem był do lasu, ażeby wyznaczyć pewną ilość tyk do ścięcia. Wtem nadjechał z pomiędzy jodeł jeździec i zatrzymał konia obok mnie.
— Good day, boy! Czy jest tu gdzie farma? — zapytał.
— Nawet dwie i każdy w nich znajdzie schronienie — odpowiedziałem.
— Gdzie jest najbliższa?
— Chodźcie; zaprowadzę was!
— To zbyteczne. Jesteście tu zajęci, a mnie wystarczy, gdy będę znał kierunek. Spodziewam się, że nie zabłądzę.
— Skończyłem już swą robotę. Mogę z wami pójść.
Był to jeszcze młody człowiek, starszy może o dwa lub trzy lata odemnie, miał prawie całkiem nowe myśliwskie ubranie z jeleniej skóry, znakomitą broń i konia tak rzeźwego, jakby go przed chwilą wyprowadzono z zagrody. Sądziłem, że jeździec nie przebył wielkich trudów, bo ani on, ani koń nie byliby wyglądali tak świeżo. Nie pytałem go o nazwisko, ani o inne okoliczności, gdyż byłoby to wykroczeniem przeciwko gościnności, lecz szedłem w milczeniu obok jego konia, dopóki on sam nie rozpoczął rozmowy.
— Jak daleko od was do najbliższego waszego sąsiada, boy? — zapytał mnie.
— Ku górom pięć mil, a za rzeką ośm.
— Czy długo tu już jesteście?
— Nie. Robimy dopiero w pierwszem polu.
— A jak się nazywacie, boy?
Dziwiło mię to, że sobie pozwalał mówić do mnie: boy, przecież nie byłem chłopcem w krótkich spodenkach! Zniecierpliwiony zbyłem go jak najkrótszą odpowiedzią:
— Kroner.
— Kroner? To ładnie. Ja nazywam się Wiliam Jones i pochodzę z Kanady. Kto jest właścicielem drugiej farmy, o której mówicie?
— Niejaki Fred Hammer.
— Ma synów, boy?
— Dwie córki.
— A ładne?
— Nie wiem, boy. Sami się im przypatrzcie!
Rozgniewało go to, że go nazwałem: boy, bo nagle ucichł i nic rzekł ani słowa, dopóki nie dojechaliśmy do wrót farmy.
— Kogo sprowadzasz, Timie? — zapytał ojciec, który stał na dziedzińcu i karmił indyki.
— Nie wiem właściwie. Jakiś master Wiliam Jones z Kanady.
— Welcome, sir! Zsiądźcie i wejdźcie!
Podał mu rękę i zaprowadził go do izby, a mnie kazał zająć się koniem. Gdy się z tem uporałem i udałem się za nimi, stał obcy przed Mary, która przyszła była w odwiedziny, i uszczypnął ją w policzek, mówiąc:
— Damn! To z was milutka miss!
Ona pokraśniała na tę obelgę, ale wnet znalazła słowa odpowiednie:
— Czy nie wypiliście za dużo whiskey, sir?
— Chyba nie, bo na preryi niema tego pokrzepienia.
Chciał ją objąć ramieniem, lecz ona pchnęła go tak, że zatoczył się i omal nie przewrócił krzesła, na którem chciał się oprzeć.
— Zounds! A to z was rezolutna dziewczyna! Może drugim razem będziecie łagodniejsza i więcej oswojona!
To żółć we mnie wzburzyło. Przystąpiłem doń i pokazałem mu moją pięść.
— Ta miss, to moja narzeczona. Kto jej dotknie bez mojego pozwolenia, ten może łatwo dostać kilka cali noża w brzuch. Tu święte jest prawo gościny, a kto przeciw niemu wykroczy, z tym należy się odpowiednio obejść, boy!
— Do stu piorunów! Umiecie dobrze przemawiać, chłopcze! Macie więc już narzeczoną? Well, w takim razie ustępuję!
Powiesił rusznicę na ścianie i rozgościł się tak, jak gdyby należał do rodziny. Nie podobał się ani mnie, ani ojcu, a matka także nie zważała wcale na niego. Ten zimny stosunek widocznie go nie martwił, bo zachowywał się tak, jak gdyby nic nie miał na sumieniu, a gdy wieczorem przyszedł Fred Hammer z Betty, rozpuścił gębę i opowiadał o przygodach, które podobno przeżył na preryi.
Założę się o dziesięć wiązek skór bobrowych za jedną króliczą, że ten człowiek nie dotknął nogą sawanny, gdyż odzież jego była na to zbyt czysta. Daliśmy mu to do poznania, a on, aby wybrnąć z kłopotu i na inny przejść temat, sięgnął do kieszeni i wydobył talię kart do gry.
— Czy grywacie, panowie? — zapytał.
— Czasami — odrzekł ojciec. — Mój sąsiad Fred zna ładną grę, zwaną skat. My nauczyliśmy się jej od niego i czasem spędzamy na tem długie wieczory, jeśli nic lepszego nie mamy do czynienia.
— Czy słyszeliście także o grze, którą w starym kraju nazywają koniczynką, mr. Hammer? — spytał Jones.
— Nie.
— Tu nazywa się ona „three carde monte“ i jest bezwątpienia najpiękniejszą ze wszystkich gier. Widziałem wprawdzie tylko raz, jak się ją gra, dopiero się jej uczę, ale spróbuję także wam pokazać.
Three carde monte podobało nam się bardzo i niebawem zatopiliśmy się wszyscy w tej grze. Nawet kobiety odważyły się postawić kilka centów. Zdawało się rzeczywiście, że Jones dobrze grać nie umiał, bo my wygrywaliśmy, a on musiał nawet sięgnąć do złotówek, których miał mnóstwo. To dodało nam odwagi, zaczęliśmy stawiać więcej, ale równocześnie zmieniło się szczęście, my przegraliśmy całą wygraną i musieliśmy rzucić do kasy z własnych pieniędzy. Poszczególne wygrane nęciły coraz bardziej. Kobiety przestały grać już dawno, a ja wycofałem się także. Ojciec i Fred Hammer chcieli się odegrać, w tym celu stawiali sumy coraz większe, niebezpieczeństwo utraty całej gotówki zbliżało się coraz bardziej mimo moich napomnień, żeby byli ostrożni.
Nagle spostrzegłem osobliwy ruch Jonesa. Wobec tego pochwyciłem go za rękę i wyciągnąłem mu z rękawa kartę treflową. Okazało się tedy, że grał czterema kartami i był oszustem. On zerwał się z miejsca w tej chwili i krzyknął z gniewem:
— Co was moja karta obchodzi, boy?
— Tyle co nas nasze pieniądze! — odparł ojciec i zgarnął natychmiast ku sobie całą wygraną, leżącą przed Jonesem.
— Proszę oddać dolary! One do mnie należą, a kto się ich dotknie, ten złodziej!
— Przepraszam, sir! Kto fałszywie gra, ten jest oszust i musi zwrócić wszystko, co zabrał. Idźcie teraz spać, a jutro rano zgubcie się stąd! Prawa gościnności nie pozwalają mi niestety na to, żebym wam pokazał, jak się gra w three carde monte.
— Ja miałbym waszym gościem być? Ani chwili dłużej nie zostanę! Dom wasz opuszczę, skoro tylko otrzymam porwane pieniądze!
— Well! Nie zagradzam wam drogi. Idźcie sobie tam, skądeście przyszli. Ale że nie wrócicie na preryę, to pewne. Oddamy wam waszą kasę, ale z naszych pieniędzy ani jednego penny. Timie, przyprowadź mu konia przed wrota!
— Damn! Tak rzecz załatwiacie? To poznacie Kanada-Billa!
Porwał za nóż, ale równocześnie podniósł się także Fred Hammer i położył mu ciężką rękę na ramieniu. Był to olbrzym, zazwyczaj milczący, ale ilekroć wymówił słowo, to się wiedziało dokładnie, co ma na myśli.
— Odłóżcie ten gnyp, człowieku, bo rozduszę was tu między dziesięcioma palcami, jak piernik — upomniał go. — Zabierzcie sobie to, co było wasze, wynoście się i nie pokazujcie się nam więcej na oczy! Jesteśmy ludzie uczciwi i potrafimy panom waszego pokroju pokazać, kędy droga do raju.
Jones poznał, co się święci, i zrozumiał, że w każdym razie wyszedłby na tem źle, gdyby nie ustąpił.
— Dobrze — rzekł ze złością — oddajcie mi, co było moje, ale zapamiętajcie sobie three carde monte. Jeszcze mi kiedyś zapłacicie moją wygraną!
— Wasza groźba znaczy dla nas tyle, co nić pajęcza w powietrzu. Wyliczcie mu, sąsiedzie, a potem niech się wynosi!
Otrzymawszy, co mu się należało, odszedł. Pod drzwiami odwrócił się raz jeszcze i rzekł:
— Pamiętajcie więc dobrze! Przyjdę po swoje pieniądze i pomówię z tą piękną miss!
Jaka szkoda, że nie poczęstowaliśmy go zaraz kulą!
W pewien czas potem musiałem udać się do Little-Rock, by zakupić różne rzeczy na wesele. Pilno mi było z powrotem, dlatego nawet nocą jechałem i nad ranem przybyłem do farmy. Znalazłem ją zamkniętą, a nigdzie nie zauważyłem ani konia, ani innego bydlęcia. Zaniepokojony tem, pospieszyłem do Freda Hammera, ale tam zastałem to samo. Zdjęło mnie okropne przerażenie, ścisnąwszy więc konia ostrogami, popędziłem do sąsiada Holborna, który, jak to Kanada-Billowi powiedziałem, mieszkał o pięć mil od nas. Drogę tę odbyłem wtedy w niespełna godzinie. Kiedy zsiadłem we wrotach, wybiegły naprzeciw mnie matka i Betty.
— Na miłość Boga, wy płaczecie! Co się z wami dzieje? — spytałem.
Wśród płaczu i szlochania powiedziały, co się stało.
Betty zrywała z ojcem kukurydzę, a Mary została w domu sama jedna. Pole leżało dość daleko od domu, ale mimo to wydało im się, jak gdyby usłyszeli stłumiony okrzyk niewieści. Przybiegłszy czemprędzej, zobaczyli oddział jeźdźców, pędzący precz, a jeden z nich trzymał przerzuconą na poprzek siodła skrępowaną dziewczynę. Teraz było mi wszystko jasnem. Owi rozbójnicy wpadli w biały dzień i uprowadzili moją narzeczoną. W domu było wszystko poprzewracane. Pieniądze, odzież, broń i amunicya, wszystko zniknęło, a konie wypędzono z zagrody, aby uniemożliwić natychmiastowy pościg.
Fred Hammer pobiegł do ojca, lecz tu także koni nie było. Złowiwszy dwa z wielkim trudem, uzbroili się obydwaj, matka i Betty musiały dosiąść koni, farmy zamknięto, a wszystko bydło i inne zwierzęta popędzono do Holborna. Ten sąsiad wziął także w rękę swoją kentucką rusznicę i wszyscy trzej wyruszyli zaraz w pogoń za rozbójnikami, zostawiwszy polecenie, żebym ja zaraz po powrocie ruszył za nimi.
— W którym kierunku pojechali? — zapytałem matkę.
— W górę rzeki. Zostawią ci wyraźne znaki, ażebyś ich nie minął.
Wziąwszy świeżego konia, popędziłem we wskazanym kierunku. Nieraz opowiadano nam o bandzie opryszków, grasującej od środkowego Arkanzasu aż do Missouri, my jednak nie obawialiśmy się ich, gdyż nie pokazywali się nigdy blizko nas. Czyżby Kanada-Bill wezwał ich na pomoc w tej wyprawie? Opanowała mię taka zawziętość, że byłbym rzucił się na nich, żeby ich nawet stu było.
Obiecane znaki znalazłem. Od czasu do czasu widziałem obłamane gałązki i nacięcia na korze drzew, mogłem więc bez zatrzymywania się dążyć pośpiesznie naprzód. Tak jechałem aż do wieczora i dopiero ciemność zmusiła mnie do postoju. Wbiłem kołek do ziemi, przywiązałem doń konia i owinąłem się kocem. Korony drzew szumiały nade mną, a we mnie wrzała burza. Spokój mnie odleciał, nie mogłem usnąć. O świcie ruszyłem dalej, a przed południem byłem już na miejscu, gdzie ojciec obozował z sąsiadami. Popiół z ogniska był wilgotny od rosy, co było dowodem, że oni także wyruszyli dopiero rano.
Tak gnałem aż do ujścia Kanadianu. Las był tu gęstszy, a znaki coraz wyraźniejsze i świeższe. Nie ustawałem w pośpiechu, a mój poczciwy koń nie okazywał znużenia pomimo wytężającej jazdy.
Wtem doszedł mnie silny, głęboki głos mężczyzny, mówiącego donośnie w lesie. Słowa były angielskie, przypuszczałem więc, że to jakiś biały tak nieostrożnie się odzywał. Zwróciłem konia w tę stronę. Jak myślicie, co ujrzałem?
Na starym pniu ściętego drzewa w samym środku małej polany stał człowiek, wywijając rękami i przemawiając do pni drzew leśnych tak, że lepiej i piękniej nie każdyby potrafił przemówić na publicznym mityngu. W innych okolicznościach byłby mnie może śmiech pusty porwał na widok człowieka, wygłaszającego kazanie do moskitów i chrabąszczy, ale ten człowiek mówił głosem tak niezwykłym, a wyrażał się tak osobliwie, że mi się śmiać odechciało.
Już zdaleka rozpoznałem jego twarz. Był to meżczyzna długi, silny i żylasty, prawdziwy Jankes z wystającym nosem, niebieskiemi oczyma bez cienia fałszu, z szerokiemi ustami, silną dolną szczęką. Mimo swej dobroduszności mógł jednak być przebiegłym, gdyby tego okoliczności wymagały.
Pod pniem leżała olbrzymia siekiera, dobra rusznica i kilka innych rzeczy, niezbędnych w tych stronach. Zdawało się, że ten człowiek ćwiczył się w przemawianiu i wyglądał na self-mana, zdolnego przebić się przez nędzę, walkę i pracę do lepszego stanowiska, niż je Zachód dać może.
Słyszałem jego każde słowo. Mówił zaś tak:
— Sądzicie, że niewolnictwo jest rzeczą świętą i konieczną, której nie można usunąć ani przemocą, ani argumentami? Czyż ucisk człowieka, pogarda i dręczenie całej rasy mogą być rzeczą świętą? Czy jest to konieczne, żeby na siły ludzkie nakładać prawo własności, skoro za wynagrodzenie pracowałyby o wiele lepiej i wierniej? Nie chcecie ani dowodów słyszeć, ani uznać przemocy? Dobrze, ja wam mimo to wyłuszczę argumenty, a choć wy ich nie uznacie, to przecież podniesie się nieodparta siła, która złamie wasz kij, którym okładacie murzyna, wyrwie z serca zachłanność i zmiażdży, zniszczy wszystko, coby się odważyło stanąć jej w drodze. Ja wam powiadam, że przyjdzie czas, kiedy...
Przerwał, ponieważ zauważył mnie. W następnej chwili zeskoczył z pnia, podniósł strzelbę do strzału i zawołał:
— Stójcie, człowieku, ani kroku dalej! Kto wy?
— Pshaw! — odpowiedziałem. — Odłóżcie spokojnie pukawkę! Nie mam chęci was pożreć, ani dostać w brzuch okrągłego kawałka ołowiu!
Następne spojrzenie widocznie upewniło go o mojem pokojowem usposobieniu, bo spuścił strzelbę i skinąwszy głową, rzekł:
— Well! To chodźcie tu i powiedzcie, kto jesteście!
— Nazywam się Tim Kroner. Od wczoraj pędzę w górę rzeki, ścigając bandę bushheaderów, którzy porwali mi narzeczoną.
— A moje nazwisko: Lincoln, Abraham Lincoln. Przybywam z gór i tutaj chcę sobie zbudować tratwę, ażeby drzewo sprzedać na południu. Dopiero od godziny jestem tutaj. Banda bushheaderów porwała wam narzeczoną, powiadacie? Ilu ich może być?
— Dziesięć do dwunastu głów.
— Na koniach?
— Tak.
— Bounce! Przed bardzo krótkim czasem widziałem trop tylu właśnie koni, przejechałem wpoprzek i znalazłem tutaj podobny. Jednakże wydało mi się, że ten drugi liczył z tuzin nowych kopyt.
— To mój ojciec z dwoma sąsiadami, którzy już przede mną wyruszyli za nimi.
— To się zgadza. Jest was zatem czterech przeciwko dwunastu. Czy przydałyby wam się i moje ręce?
— Owszem. Obyście tylko zechcieli je ofiarować!
— Dobrze! Come on!
Zabrawszy swoje rzeczy, przewiesił strzelbę przez jedno ramię, a topór zarzucił na drugie i ruszył przodem, jak gdyby się to samo przez się rozumiało, że mam za nim podążyć.
— Dokąd idziemy, sir? — spytałem, widząc, że poszedł w kierunku, przecinającym pod kątem moją drogę.
— Za tymi ludźmi. Gdzieżby zresztą? Nieco dalej zwrócili się rozbójnicy na północ od rzeki, a my skrócimy sobie drogę, czyniąc to samo.
Mówił tak stanowczo, że nawet nie próbowałem mu się sprzeciwiać, lecz puściłem go przodem, a sam trzymałem konia tuż za nim. Lincoln miał krok długi i wydatny, jak rzadko. Gdybym nie był na koniu, byłbym musiał dobrze się natężać, by mu dotrzymać kroku. Wreszcie zatrzymał się mój przewodnik i wskazał na ziemię.
— Tu jest znowu trop. Dwa, sześć, dziewięć, dwanaście, piętnaście koni! Przechodząc przez ten trop przedtem, widziałem tylko dwanaście. To dowód, że i wasi tędy przejechali i to zaledwie przed kwadransem, bo zgięte źdźbła trawy nie podniosły się jeszcze. Podpędźcie trochę konia, żebyśmy ich czemprędzej doścignęli!
Pośpieszył naprzód tak potężnymi krokami, że musiałem konia puścić kłusem, ażeby nie zostać w tyle.
Las już się dawno był skończył i przeszedł w nizkie zarośla. Teraz wydostaliśmy się na wolną polanę, wchodzącą z preryi w las, jak zatoka. W oddali zauważyliśmy znowu pas grubych drzew, a między nimi a nami podążali trzej jeźdźcy sposobem indyańskim jeden za drugim. Słońce zniknęło i zmrok już zaczął zapadać, lecz mimo to rozpoznaliśmy ich dokładnie. Lincoln podniósł rękę.
— Oto oni. Go on!
Rzucił się naprzód w długich podskokach, przenosząc punkt ciężkości w miarę zmęczenia z jednej nogi na drugą. To jest jedyny sposób na to, żeby wytrzymać długi bieg. Wkrótce zmniejszyła się odległość między nami a nimi, a gdy nas zauważyli i stanęli, już byliśmy przy nich.
— Nareszcie, Timie! — zawołał ku nam ojciec. — Kto jest ten człowiek?
— Mister Abraham Lincoln, którego spotkałem nad rzeką. Chce nam dopomóc. Teraz nie opowiadajcie mi nic. Wiem już o wszystkiem. Jedźmy, żeby jak najprędzej dopędzić zbójów!
— Są już niedaleko i z pewnością rozbiją obóz w lesie. Naprzód, zanim się ściemni, bo potem stracimy ich ślady!
Ruszyliśmy dalej w milczeniu, rozluźniliśmy noże i wzięliśmy strzelby do rąk. Koło pierwszych drzew pod lasem Lincoln się schylił, ażeby trop dobrze zbadać, a po chwili rzekł:
— Zobaczmy tu jeszcze raz, jak sprawa stoi, bo w ciemnym lesie nie da się to rozpoznać. Te odciski kopyt są najgłębsze; widocznie dźwigał ten koń większy ciężar, niż inne, a zatem zapewne niesie jeźdźca i dziewczynę. Widzicie, że kuleje? Lewa tylna noga stąpa tylko przodem kopyta. Będzie musiał wypocząć, dlatego wszyscy jeźdźcy się zatrzymają.
— Well, sir, przyznaję wam słuszność — zauważył ojciec. — Prędzej, naprzód!
— Czekajcie, mister! To byłby straszny błąd. Wyobrażam sobie, że są od nas nie dalej, jak o kwadrans drogi i rozłożyli się już może obozem. Czy chcecie się zdradzić przez konie i zniweczyć cały plan?
— To prawda. Musimy konie zostawić! Ale gdzie? Po drugiej stronie widzicie krzak dzikiej czereśni. Tam spętane nie uciekną pewnie.
Tak się stało. Dalej ruszyliśmy już pieszo. Lincoln szedł przodem, a my z konieczności musieliśmy uznać go za przewodnika. Domysł jego okazał się słusznym, gdyż już niezbyt głęboko w lesie poczuliśmy woń spalenizny, a potem ujrzeliśmy jasny dym, szukający sobie drogi pomiędzy koronami drzew.
Teraz należało unikać wszelkiego szmeru. Szukając osłony za każdem drzewem i przeskakując błyskawicznie odstępy, skradaliśmy się coraz bliżej, aż wreszcie zobaczyliśmy ognisko, a dokoła jedenastu ludzi. Między nimi siedziała Mary, blada jak trup i z głową zwieszoną ku ziemi.
Nie mogłem znieść tego widoku i, nie pytając drugich o zdanie, podniosłem strzelbę.
— Stać! — upomniał Lincoln. — Jednego z nich brakuje...
W tej chwili huknął mój strzał. Człowiek, do którego wymierzyłem, dostał kulą w sam środek czoła. Równocześnie zerwali się tamci na nogi i pochwycili za broń.
— Ognia i na nich! — rozkazał Lincoln.
Do mnie nie odnosił się już ten okrzyk, gdyż odrzuciwszy strzelbę, przyskoczyłem do Mary i ukląkłem przy niej, by jej poprzecinać rzemienie, ściskające jej ręce.
— Timie, czy to być może? — zawołała i uszczęśliwiona objęła mnie wolnemi rękoma tak silnie, że się prawie poruszyć nie mogłem.
— Puść, Mary, teraz inny obowiązek mnie wzywa! — poprosiłem narzeczoną i dobywszy noża, zerwałem się do walki.
Tuż przede mną uderzył Lincoln zbója w głowę toporem tak, że runął bez jęku. Był to ostatni z jedenastu. Z obu stron wystrzelono tylko raz i chwycono zaraz za broń białą.
— Timie, na miłość Boga! — zawołała w tej chwili Mary i wskazawszy na drzewo, rzuciła mi się na piersi.
Spojrzawszy w ową stronę, zobaczyłem wylot lufy, wymierzonej wprost do nas. Strzelec stał ukryty za drzewem.
— To za three carde monte! — ozwał się jakiś głos.
Zanim zdołałem się poruszyć, błysnęło, coś szarpnęło za ramię, a Mary krzyknęła i obsunęła się na ziemię. Kula przebiła mi ramię i poszła jej w serce.
— W niego! — zgrzytnął ktoś obok mnie.
Był to ojciec. Podniósłszy rusznicę kolbą do góry, rzucił się ku owemu drzewu, a ja za nim. W tem błysnęło z drugiej lufy, jakaś postać, której poznać nie mogłem, pobiegła w las, a ojciec padł pod moje nogi z przestrzeloną piersią. Oszalały z wściekłości puściłem się w pogoń za uciekającym. Nie widziałem go, ale znałem kierunek, w którym znikł. Po kilku skokach dostałem się na miejsce, gdzie stały konie rozbójników. Lecz zwierząt już nie było, tylko końce poprzecinanych lass wisiały na kołkach, wbitych w ziemię. Zrozumiałem, że nie dopędzę już tego człowieka, bo on miał konia, a ja nie.
Wróciwszy na pobojowisko, zastałem oba trupy ułożone obok siebie, a Lincolna zajętego ich badaniem.
— Już nie żyją — rzekł — niema już w nich ani śladu życia!
Nie mogłem ani słowa z siebie wydobyć, a tak samo Fred Hammer. Są cierpienia, które zwęglają serce, a na zewnątrz nie wydobędzie się ani jeden dźwięk. Lincoln podniósł się z ziemi, a widząc, że już wróciłem, rzekł gniewnie:
— Byłoby do tego nie przyszło, gdybyście byli ze strzałem zaczekali na odpowiednią chwilę. Odrobinę prochu i małą kulę zapłaciliście życiem narzeczonej i ojca. Radzę wam, abyście drugim razem byli ostrożniejsi!
— Czy potraficie to udowodnić, sir, że powinienbym był wstrzymać się ze strzałem? — spytałem.
— Udowodnić? Pshaw! Po śmierci nie trzeba dowodu! Należało ich otoczyć i wypalić na jeden znak ze wszystkich strzelb. Każdy z nas miał dwururkę, bylibyśmy więc odrazu sprzątnęli dziesięciu ludzi, zanimby byli zdołali pomyśleć o oporze. A waszego „three carde monte“ bylibyśmy pewni schwytali podczas obchodzenia obozu, byłby więc wogóle nie znalazł sposobności do strzału!
To była stosowna nauczka, dana w stosownej chwili, moi gentlemani. Ani tej nauczki, ani tej chwili nigdy nie zapomnę. Możecie mi wierzyć!
Opowiadający westchnął głęboko, przerwał opowiadanie i przesunął dłonią po twarzy, jak gdyby chciał zetrzeć smutne wspomnienie. Potem dopił resztę ze szklanki i zaczął na nowo:
— Gdy zwierzę skrada się przez sawannę albo przez krzaki, to najmniejsze i najlżejsze kopyto zostawia ślady, którymi podążyć może myśliwiec. Wszyscy to wiecie, gentlemani. A kiedy dni, miesiące i lata jak burza przelecą nad człowiekiem, albo powoli, skrycie i podstępnie przejdą przez jego życie duchowe, pozostawiają ślady na twarzy i ślady w sercu. Wystarczy pójść tymi śladami, aby natknąć się na zdarzenia, które zrobiły człowieka tem, czem jest.
Chciałem być i pozostać pilnym farmerem, ale łódź mojego żywota popłynęła w innym kierunku. Mary nie żyła, ojciec nie żył, a matka tak sobie to wzięła do serca, że niebawem zaczęła chorzeć, aż wreszcie zapadła w sen wieczny. Nie mogłem wytrzymać tam, gdzie dawniej byłem tak szczęśliwy, sprzedałem farmę Fredowi Hammerowi, zarzuciłem strzelbę na ramię i udałem się na Zachód tydzień przed weselem Betty Hammerównej, która wyszła za mulata, bardzo ładnego i zacniejszego, niż są zwykle kolorowi.
W dark and bloody grounds wrzało wówczas żwawe, ruchliwe życie, lepsze, o wiele lepsze, niż teraz. Czerwonoskórzy zachodzili o wiele dalej w głąb kraju, aniżeli dzisiaj, musiało się mieć oczy otwarte, jeśli się nie chciało położyć spać wieczorem, a rano obudzić bez skalpu w wiecznych ostępach. Nie było jednak tak źle, bo czterech, a choćby i pięciu Indyan można jeszcze utrzymać w przyzwoitej odległości od siebie; ale obok czerwonych uwijało się wtedy mnóstwo białej hołoty różnego rodzaju, którą na Wschodzie nazywają „runners“ i „loafers“ albo „tramps“. Ci złośliwi i szczwani ludzie dają w nowszych czasach porządnym i spokojnym obywatelom wiele do czynienia. Obawiano ich się bardziej, aniżeli Indyan, wziętych wszystkich razem od Mississipi aż do Oceanu Wielkiego.
O jednym szczególnie bardzo wiele mówiono, jako o tak zuchwałym szatanie, że sława jego dostała się aż na kontynent europejski. Zgadniecie chyba, że mam na myśli Kanada-Billa. Ale czy także wiecie o tem, że on z pochodzenia nie jest niczem więcej, jak tylko angielskim cyganem? Przybył najpierw do Kanady i handlował końmi, dopóki się nie przekonał, że kartami można więcej zarobić. Oddał się three carde monte i niepokoił tem najpierw kolonie brytańskie, dopóki nie doszedł w tem do takiego mistrzowstwa, że mógł się puścić przez granicę do Jankesów z otwartemi głowami. Najpierw zatem grasował na Północy i Wschodzie, wypróżniał najsprytniejszym gentlemanom sakiewki do ostatniego permy, poczem udał się na Zachód, gdzie oprócz gry w karty uprawiał jeszcze inne rzemiosła. Byłby na tej drodze prędko doszedł do stryczka, gdyby nie był na tyle przebiegłym, że zawsze umiał obalić dowód winy. Ze mną postąpił tak samo. Wiedziałem, kto był mordercą Mary i ojca, mogłem na to przysiąc tysiąc razy, ale czy widziałem, że on strzelał? Nie; dlatego nie można było złożyć nad nim prawdziwego jury. Ale nie darowano mu nic; możecie mi wierzyć, bo dobra strzelba to najlepsze jury. Czekałem tylko, żeby się nasze drogi spotkały.
Oddawna nie byłem żółtodzióbem w swoim zawodzie, miałem dobrą pięść, jasne, otwarte oko, zdrowe ciało i kilka lat za sobą, pełnych trudów i doświadczenia. Byłem raz nad górnym biegiem Kanzasu i polowałem na bobry. Po dobrym połowie sprzedałem skórki kilku ludziom z kompanii futrzanej, których spotkałem, i czekałem na sposobność dostania się nad Missisipi, gdyż chciałem zobaczyć Teksas, o którym tyle podówczas mówiono,.że miałem tego pełne uszy.
Oczywiście napotkałem przytem na niemałe trudności, gdyż okolice, przez które musi em przejeżdżać, dyabelnie były niepewne. Kreekowie, Saminole, Choktawi i Komancze wodzili się ciągle za łby, zwalczali się wzajem krwawo i uważali każdego białego za wspólnego wroga. Należało więc ciągle trzymać oczy i uszy otwarte. Droga moja wiodła przez sam środek terenu walk, a ponieważ byłem sam jeden, przeto musiałem się zdać na własną ostrożność i wytrwałość. Nawet konia nie miałem, bo mi go kupcy przeszachrowali, trzeba było jechać na starych mokassynach. Szedłem tedy mniej więcej ku Smoky-Hill i obliczałem sobie, że już znajduję się niedaleko od Arkanzasu. Coraz to więcej wód, płynących do tej rzeki, zagradzało mi drogę, coraz więcej ukazywało się zwierząt takich, które żyją tylko nad brzegami wielkich rzek.
Idąc przez las, natknąłem się niespodzianie na ślady stóp człowieka białego, jak na to wskazywała ta okoliczność, że części stopy przy palcach rozchodziły się, a nie zwracały ku środkowi, jakby to było u Indyanina. Poszedłem za tym śladem z największą ostrożnością i po chwili stanąłem ździwiony, bo usłyszałem donośny ludzki głos, a ze słów wywnioskowałem, że głos ten miał wielu słuchaczy.
— Tak oświadczył przedtem prokurator, gentlemani i ladies, którzy zgromadziliście się przed trybunałem, ażeby zobaczyć i usłyszeć, jak się zachowuje człowiek, oskarżony o morderstwo. Wreszcie przyszła kolej na mnie, obrońcę tego człowieka, a ja dowiodę, że jest zupełnie niewinny. Muszę wam bowiem powiedzieć, że nazywam się Abraham Lincoln, a czcigodny sir, do którego to nazwisko należy, tylko wówczas przyjmuje mandat obrońcy, jeśli nabrał przekonania, że nie podejmuje się obrony łotra...
— Lincoln, Abraham Lincoln — pomyślałem sobie. — Wobec tego nie mam powodu się wahać, lecz idę wprost do tych gents i ladies, do których on przemawia!
Poszedłem dalej naprzód. Istotnie. Naprzeciw mnie błyszczała jasna powierzchnia rzeki pomiędzy drzewami, a na wodzie zauważyłem pierwszą warstwę pni rozpoczętej tratwy. Na tratwie stał Abraham Lincoln, jednak nie z gentlemanami i ladies, lecz sam, sam jeden, trzymał otwartą książkę w lewej ręce, a prawą dla dodania nacisku swej mowie wymachiwał w powietrzu, jak gdyby łowił komary i jętki, igrające nad wodą.
Zauważył mnie, gdy stanąłem nad brzegiem, ale nie przerwał sobie.
— Good day, master Lincoln! Czy wolno do was na chwilę pójść?
— Kto to? By good, to master Kroner, który przedwczesnym wystrzałem pozbawił się własnej narzeczonej! Zostańcie jeszcze dwie minuty na brzegu, bo chcę dokończyć mowy. Zależy mi bardzo na tem, żeby ją wygłosić, gdyż mam ocalić niewinnego, któremu zarzucają, że popełnił morderstwo!
— To mówcie! Ja tymczasem tutaj usiądę.
Zapewniam was, panowie, że mowa była znakomita. Gdyby się była odnosiła do wypadku rzeczywistego, byłby oskarżony z pewnością został uwolniony od winy i kary. Lincoln w roli obrońcy nie wydał mi się wcale śmiesznym, gdyż zauważyłem, że w tej puszczy przygotowywał się do zawodu lawyera. Gdy skończył, poskoczyłem do niego, a on podał mi rękę.
— Welcome, master Kroner! Skąd wzięliście się nad starym Kanzasem?
— Byłem przez pewien czas w Colorado, gdzie nałowiłem nieco bobrów, a teraz dążę do Mississipi, aby pójść trochę do Teksas.
— Dlaczego właściwie udajecie się na Zachód, a nie zostaliście w farmie, gdzie mnie pomimo tych dwojga zmarłych było przez kilka dni tak dobrze?
Przedstawiłem mu w krótkości powody mego kroku, a on uścisnął moją rękę i rzekł:
— To słuszne! Boleść serca, to zły towarzysz. Nie należy mu się poddawać i łączyć z nim na jednem miejscu, trzeba go zabrać z sobą w daleki świat, tam porzucić i wrócić wolnym człowiekiem. Ja ciągle jeszcze jestem tem, czem byłem wówczas: ścinam drzewo tam, gdzie mnie ono nic nie kosztuje, a zawożę tam, gdzie mi za nie dają dobre dolary. Ale to będzie moja ostatnia tratwa. Potem idę na Wschód, żeby się przekonać, czy potrafię coś lepszego robić. Gdybym tu był już skończył robotę, bylibyście mogli pojechać ze mną. Niestety muszę tu jeszcze ze czternaście dni zabawić.
— To nic, sir! Jeśli wam to na rękę, zostanę z wami. Westman nie dba o to, czy tydzień czasu więcej lub mniej na jednem miejscu posiedzi. Jeśli przyjmiecie moją pomoc, to skończymy pracę w połowie tego czasu. To pewnie nie narazi was na żadną stratę.
— Dla mnie będzie to bardzo korzystne, jeśli zostaniecie i pomożecie mi trochę, bo to przyda się jeszcze z innego względu. Oto od pewnego czasu krążą tu Indyanie jak komary, a w takich wypadkach dwaj ludzie znaczą więcej niż jeden człowiek. To chyba jasne. A może wy wciąż jeszcze chwytacie strzelbę o pięć minut za prędko?
— Bądźcie spokojni, sir! Tim Kroner poprawił się i nie zrobi wam wstydu.
— Well, spodziewam się tego! Ale niema drugiej siekiery, gdybyście chcieli zabrać się do roboty. Trzebaby pójść po nią do Smoky-Hill, a przy tej sposobności możnaby przynieść trochę amunicyi, która mi się już wyczerpuje.
— Daleko to stąd?
— Dobre dwa dni drogi. Rzecz dałaby się jednak załatwić prędzej. Możnaby przyczepić do tratwy jeszcze jedno pole, aby była odporniejsza i żeby lepiej było nią kierować, a potem popłynąć z prądem, co wymaga tylko jednego dnia czasu. Pnie zostawi się tam na kotwicy, a potem przyczepi się je z tyłu.
— To ja pojadę po te potrzebne nam rzeczy.
— Wy? A potraficie kierować tratwą?
— Jeśli ją będę miał, to potrafię, w przeciwnym razie nie. Tratwa będzie dość mała, przeto jeden człowiek da sobie radę.
— Ale powrót będzie niebezpieczny, jeśli Indyanie nie pójdą gdzieś indziej. Dziwi mnie to, że dotychczas nie odwiedzili mnie jeszcze.
— Ja sądzę, że dobrze wykonam swoje zadanie.
— W takim razie zgoda. Wypocznijcie z podróży, a ja zabiorę się zaraz do roboty, bo tratwa musi być jutro gotowa.
— Nie jestem zmęczony i mogę wam pomóc.
— Bounce! Widzę, żeście się stali pożytecznym człowiekiem. Come one zatem, do dzieła!
Nazajutrz rano płynąłem już z wodą. Rzeka była zawsze wolna i miała spad tak dobry, że już wieczorem ujrzałem przed sobą fort. Skręciłem ku brzegowi, przymocowałem pnie do brzegu i poszedłem ku ogrodzeniu, otaczającemu domy drewniane, zwane tutaj fortecą.
U wejścia stał żołnierz na straży. Pozwolił mi przejść, gdy mu wyjawiłem cel mego przybycia. W pierwszym domu zażądałem bliższych wiadomości.
— Musicie o to zapytać kolonela Butlera, który tutaj dowodzi — odpowiedziano mi. — On jest tam w domu oficerskim.
— Kto mnie oznajmi?
— Oznajmi? Człowieku, nie znajdujecie się przecież przed białym domem w Waszyngtonie, lecz w ostatnim posterunku przed indyańską granicą! Tutaj nikt na takie drobnostki nie zważa. Kto przejdzie przez palisadę, może wetknąć nos tam, gdzie były już inne nosy.
Skierowałem się ku wskazanemu mi budynkowi i wstąpiłem przez drzwi do izby, w której nie zastałem nikogo. Tylko z sąsiedniego pokoju dochodziło kilka głosów, oraz dźwięk złotówek i srebrników.
Drzwi były tylko przymknięte. Zanim wszedłem, chciałem zobaczyć, z kim mam do czynienia i rzuciłem okiem przez szparę. Na środku izby stał z gruba ciosany stół, przy którym siedziało może dziesięciu oficerów rozmaitych stopni i grało w karty przy świetle świecy z łoju jeleniego. Wprost naprzeciwko kolonela siedział... nikt inny, tylko Kanada-Bill przed ogromną kupą pieniędzy, piasku złotego i grudek i przerzucał na swój sposób trzy karty.
Grali w three carde monte.
Nikt z nich nie mógł mnie widzieć. Wahałem się, czy wejść i namyślałem się właśnie nad sposobem powitania Billa, kiedy zauważyłem, jak on wykonał ten sam ruch błyskawiczny, którym wówczas wrzucił sobie czwartą kartę do rękawa. W jednej chwili ja stanąłem za nim i pochwyciłem go za rękę.
— Za pozwoleniem, gentlemani, ten człowiek gra fałszywie! — powiedziałem.
Bill chciał powstać, lecz mu się to nie udało, gdyż lewą ręką trzymałem go za ramię, a prawą ścisnąłem za szyję tak mocno, że mu zatamowało oddech i odebrało zdolność do wszelkiego ruchu.
— Gra fałszywie? — wybuchnął pułkownik. — Udowodnijcie to! Kto wy jesteście i czego tu chcecie? Jak weszliście tutaj?
— Jestem traperem, sir, i przybyłem do waszego store po pewne rzeczy. Znam tego człowieka bardzo dobrze, nazywa się Wiliam Jones, albo (jeśli zrozumialsze będzie dla was inne jego nazwisko) Kanada-Bill.
— Kanada-Bill? Prawda to? On nazwał się tu Fred Fletcher. No, puśćcie go już!
— Nie zrobię tego, dopóki się nie przekonacie, że mówię prawdę. On gra nie trzema, lecz czterema kartami.
— Gdzie jest czwarta?
— Wyjmijcie mu ją z jego rękawa!
Jeden z poruczników sięgnął do rękawa i wyciągnął kartę.
— Zounds, macie słuszność, człowieku. Winniśmy wam wdzięczność, bo ten łotr wyssał nas prawie do ostatniego permy. Puśćcie go! Teraz będzie miał z nami do czynienia.
— A trochę także ze mną, gentlemani. On zastrzelił mi dwie osoby, które kochałem nadewszystko, a teraz musi się na to zgodzić, że się z nim policzę.
— Tak sprawy stoją? Jeśli zdołacie udowodnić swoje twierdzenie, to już po nim!
Odjąłem odeń rękę. Był już prawie zaduszony i zaczął teraz wciągać powietrze w pośpiesznym krótkim oddechu, zanim wróciła mu świadomość położenia. Potem zerwał się na równe nogi.
— Czego chcecie...?
Utknął w połowie pytania, gdyż teraz dopiero zobaczył mnie i poznał natychmiast.
— Czego ten człowiek chce od was, to jeszcze usłyszycie — rzekł pułkownik. — Czy jesteście Wiliam Jones, Kanada Bill?
— Damn! Dajcie mi pokój ze swoim Kanada-Billem! Nie znam go i nazywam się Fred Fletcher, jak wam to już dawno powiedziałem.
— Dobrze! Nazwisko nam obojętne, bo nie sądzi się nazwiska, lecz czyn. Graliście z nami fałszywie!
— Ani mi przez myśl nie przeszło, sir! Czy uważacie może siebie i tych gentlemanów za ludzi, wobec których można się odważyć na takie sztuczki?
— Przywykliśmy do gry rzetelnej. Nie podejrzewaliśmy was, że jesteście opryszek, dlatego nie patrzyliśmy wam na palce. Gdybyśmy byli wiedzieli, kogo mamy przed sobą, byłby się wam ten figiel nie udał.
— Tu o żadnym figlu niema mowy. Grałem uczciwie.
— A karta, znaleziona w waszym rękawie?
— To mnie nic nie obchodzi! Ja tam jej nie wsadziłem. Czy widzieliście to może, kolonelu?
— Sama więc tam wpadła?
— Albo ją tam włożono. Kto mnie trzymał za rękę, ten będzie chyba wiedział, jak ona się tam dostała!
Te słowa oburzyły mię do żywego. Nie mogłem się już dłużej powstrzymać i uderzyłem go pięścią w głowę tak, że upadł na krzesło.
— Macie dobre uderzenie, master — rzekł śmiejąc się pułkownik — ale dajcie temu raczej pokój, bo to nie należy do rzeczy. My go potem sami weźmiemy w obroty i nie pożałujemy rąk.
— Mam prawo żądać, żebyście mnie bronili przed takiemi napaściami, sir — zawołał Jones, usiłując się podnieść. — Oskarżam tego człowieka o to, że umyślnie rzucił mi kartę do rękawa!
— Tak, tę samą kartę, którą pokazywaliście nam przed kilku sekundami. Nie narażajcie się przynajmniej na śmiech! Towarzysze, czy uznajecie tego mr. Jonesa, czy Fletchera, winnym?
— Grał fałszywie; o tem niema co wątpić! — zabrzmiało dokoła.
— W takim razie wydajmy nań wyrok i to zaraz na miejscu!
Odeszli na bok, by się porozumieć. Kanada-Bill zdradził się sam. Spojrzał na leżącą jeszcze przed nim kupę pieniędzy, a potem do otwartego okna. Szybkim chwytem zabiał tyle monet, ile w tym pośpiechu zdołał i poskoczył ku oknu. Lecz równocześnie ja podniosłem rusznicę do twarzy i zawołałem:
— Stop, master Jones! Jeszcze krok, a będzie po was!
Oglądnął się, poznał, że to prawda i zatrzymał się natychmiast.
— Liczę do trzech; jeśli do tego czasu pieniądze nie będą na swojem miejscu, to strzelam. Raz...
Wrócił powoli do stołu.
— Dwa...!
Położył pieniądze obok reszty.
— Tak, teraz usiądźcie i czekajcie spokojnie, zanim się los wasz rozstrzygnie!
Teraz dopiero opuściłem lufę. Oficerowie skończyli naradę, a podczas narady widzieli oczywiście, co było zaszło. Teraz przystąpili znów do nas, a pułkownik, podawszy mi powtórnie rękę, rzekł z uśmiechem:
— Dzielny z was zuch, master... Jakże się właściwie nazywacie?
— Tim Kroner, sir!
— A zatem, mr. Kroner, jesteście zuch. Szkoda, że nie służycie w moim pułku, lub coś podobnego! — Zwracając się zaś do Jonesa, dodał: — Za swój figiel dostaniecie pięćdziesiąt dobrych batów na gołą skórę. Sądzę, że wam to wyjdzie na korzyść!
— Pięćdziesiąt batów? Jestem niewinny; przeto nie uznaję tego wyroku!
— Well, mylord, to dostaniecie je niewinnie, a gdy już przylgną do waszej skóry, będziecie je musieli przyjąć. Gdybyście potem chcieli apelować przeciw temu u prezydenta, to wystawię wam asygnatę na nowych pięćdziesiąt, albo na sto. Poruczniku Welhurst, weźcie tego człowieka na dwór i postarajcie się, żeby otrzymał wszystko, co mu się należy!
— Możecie się na mnie zdać w zupełności, kolonelu! — rzekł młody oficer, przystępując do Jonesa. — Go on, człowieku. Baty was czekają na dworze!
— Ja się nie ruszę z miejsca. Domagam się praw moich! — zawołał Jones.
Na to wykręcił się pułkownik na pięcie i rzekł:
— On niezadowolony, poruczniku. Wyliczcie mu o dziesięć więcej, czyli razem sześćdziesiąt! Rozporządzam tak, bo odpowiedzialność biorę na siebie. A jeżeli i teraz nie pójdzie, to dostanie za każdą dalszą minutę o dziesięć więcej!
— No? — zapytał porucznik z groźnem spojrzeniem.
— Pójść muszę; ale wy może nigdy nie zapomniecie, three carde monte, bo ja zwrócę się do tego sędziego, o którym teraz nikt z was nie myśli!
Wyszedł pierwszy, a porucznik za nim z odwiedzionym rewolwerem. Pułkownik zwrócił się teraz do mnie:
— Jak się przedstawia sprawa tego morderstwa, sir? Jeśli wasze dowody są silne, to na miejscu złożymy jury i weźmiemy go na stryczek. Wiecie, na jakiem znajdujemy się terytoryum, a wiecie także i to, że mam prawo załatwiania wszelkich spraw na krótkiej drodze.
Opowiedziałem dokładnie całe zdarzenie.
— W takim razie sprawa wasza źle stoi rzekł oficer. — Tu jest konieczne: albo jego przyznanie się do winy, albo przynajmniej jeden świadek, któremuby można zaufać. Ręczę wam, że podczas przesłuchania nazwie się Fred Fletcher i będzie udawał, że was nie zna. Nadto nie widzieliście wcale, że Kanada-Bili był tym, który wystrzelił. Co więcej, nie możecie nawet twierdzić, że był między rozbójnikami. Uczynię, co będę mógł; to wam przyrzekam, ale wiem dobrze, że będziemy go musieli wypuścić. Reszta to już wasza rzecz. Gdy obaj stracicie fort z oczu, wtedy będziecie mogli pomówić z nim na swój sposób.
Po chwili wprowadzono napowrót Kanada-Billa. Wyglądał okropnie. Nabiegłemi krwią oczyma patrzył sztywnie dokoła, jak gdyby usiłował wryć sobie w pamięci rysy każdego z osobna. Pułkownik rozpoczął przesłuchiwanie, które doprowadziło tylko do przewidzianego przezeń wyniku.
— Oddajcie temu człowiekowi wszystko, co miał przy sobie, i odstawcie go pod pewną osłoną w dół rzeki o pięć mil od fortu! Czy się nazywa Fred Fletcher, czy Wiliam Jones, to w żaden sposób nie może dłużej zabawić w obrębie naszych granic!
Tak brzmiało ostateczne postanowienie pułkownika.
— Jesteście naszym gościem — zwrócił się teraz do mnie — dopóki wam się spodoba, mr. Kroner, a z magazynu naszego dostaniecie bezpłatnie wszystkiego, czego wam potrzeba. A może chcecie zaraz puścić się w pościg za tym człowiekiem?
— Byłbym to zrobił, gdybyście go byli wysłali w innym kierunku. O dwa dni drogi wyżej czeka na mnie nad rzeką towarzysz, do którego muszę wrócić. Wobec tego, że sprawy moje nie ułożyły się inaczej, wyruszę dopiero wtedy, gdy będę miał dobrą siekierę i trochę amunicyi. Droga Kanada-Billa zejdzie się jeszcze kiedyś z moją!
— Well, sir, niech teraz ucieka! Takie plugastwo zawsze przyjdzie na strzał. Siekierę i amunicyę dostaniecie, a za ocalenie nam pieniędzy pożyczę wam kanoe z sześciu wioślarzami, którzy do jutra rana przewiozą was poza połowę drogi. Dla was to będzie wygoda, a dla nich ćwiczenie, które im przyniesie korzyść w leniwem życiu tutejszem. Ale miejcie się na baczaczność przed Indyanami! Moje daleko wysunięte posterunki donoszą mi, że nasi bracia czerwoni wykopali topór wojenny.
Pułkownik miał już o tem wiadomości, przeto nie potrzebowałem go ostrzegać. W kwadrans potem, zaopatrzony we wszystko, czego mi było potrzeba, siedziałem w pirogue, a sześciu ludzi wiosłowało w możliwie szybkiem tempie przeciw prądowi starego Kanzasu. Kanada-Billa straciłem równie prędko, jak go znalazłem. Teraz jednak chodziło mi o zacnego Lincolna. Spodziewałem się zresztą zobaczyć jeszcze kiedyś mordercę moich najdroższych istot.
Spragniony spoczynku spałem w łodzi aż do późnego ranka, a zbudziwszy się, przekonałem się, że przebyłem już więcej niż połowę drogi. Pomimo iż tego się domagałem, nie wysadzili mnie wioślarze na brzeg wprzód, zanim się nie upewnili, że dziś jeszcze dotrę do mego obozowiska. Potem oni wrócili, ja zaś ciężko objuczony puściłem się w dalszą drogę.
Późnym wieczorem dostałem się do Lincolna, dla którego mój szybki powrót był niespodzianką. Z wielkiem też zaciekawieniem wysłuchał sprawozdania o moim pobycie i zdarzeniu w forcie.
— Dobrzeście postąpili, Timie Kroner, puszczając wolno tego Jonesa — rzekł. — Spotkacie się z nim jeszcze przy lepszej sposobności. Dla mnie byłoby to rzeczą dziwną, co prawda, gdyby przyjął baty, nie spróbowawszy przynajmniej zemsty. Robi mi się tu duszno. Zabierzmy się porządnie do pracy, ażeby odejść stąd jak najrychlej!
Zaczęliśmy pracować jak niedźwiedzie, waląc pień za pniem. Po upływie tygodnia mieliśmy tylko zakończyć tratwę.
Ja poszedłem był dość daleko w głąb lasu, ażeby naciąć dobrych prętów do wiązania, a uzbierawszy dostateczną wiązkę, rozciągnąłem się na ziemi, aby trochę wypocząć. Dokoła panowała taka cisza, że słyszałem, jak liście z drzew spadały,
Wtem doleciał mnie z pewnego oddalenia cichy, całkiem cichy szelest. Po chwili nadsłuchiwania przekonałem się, że nie pochodził z gałęzi, lecz z ziemi. Czy to wąż, czy jaki inny płaz? A może człowiek? Z temi pytaniami w myśli poczołgałem się bez szmeru na palcach rąk i nóg w odpowiednim kierunku. Jak myślicie, gentlemani, co zobaczyłem? Indyanina w pełnym wojennym rynsztunku. Był to Choktaw, młody jeszcze, bo wiecie, że niektóre szczepy używają do zwiadów młodych ludzi, by wypróbować ich odwagę i chytrość. Widocznie polecono mu przeszukać brzeg rzeki. Nie znalazł był jeszcze dotąd naszych śladów i dość zręcznie przeciskał się przez zarośla. Nieraz już w życiu drasnąłem czerwoną skórę i wiedziałem, że nie powinienem pozwolić mu umknąć, jeśli miałem nie wystawić na szwank naszego życia. Nie można było wahać się długo w tem położeniu. Dobyłem noża, on odwrócił się ku mnie, odkrył przez to swoją pierś, a równocześnie utkwił mój nóż w jego sercu.
Żałowałem biednego chłopca, bo zginął bez walki na pierwszej ścieżce wojennej. Ale prerya, to pani sroga i nieubłagana, nie znająca innych względów prócz własnych. Trafiłem go tak dobrze, iż nie mógł wydać głosu z siebie. Zostawiłem go na tem samem miejscu zabrawszy wiązkę, pośpieszyłem do Lincolna.
— Czy macie trochę czasu, sir? — spytałem.
— Na co?
— Żeby zanieść Indyanina do wody. Spotkałem go niedaleko stąd na zwiadach i pchnąłem nożem.
W milczeniu pochwycił Lincoln strzelbę i pobiegł za mną, a przyszedłszy do trupa, schylił się nad nim.
— Timie Kroner, macie wspaniałe pchnięcie. Gdybyście byli tego szpiega nie zabili, bylibyśmy zgubieni. Widzę teraz, żeście się już stali całkowitym mężczyzną. Macie moją rękę. Od dziś mówimy sobie „ty“!
— Zgoda! Za ten zaszczyt nie dbam nawet o Kanada-Billa. Ale co teraz?
— Co teraz? Wyjaw swoje zdanie, Timie. Chciałbym wiedzieć, czy trafisz w sedno.
— Dokończymy tratwy, o ile jest już gotowa. To będzie wymagało zaledwie pół godziny, a potem rozglądniemy się za Indyanami, ażeby wiedzieć, co się dokoła nas dzieje. Może chcą napaść na fort, a w takim razie musimy ostrzec pułkownika.
— Słusznie! Weźmy się więc do roboty!
Broń Indyanina zakryliśmy mchem i liśćmi, a trupa przymocowaliśmy pod wodą tak, żeby nie mógł wypłynąć i nas nie zdradził. Potem zabraliśmy się do tratwy. Pnie końcowe, które leżały już przygotowane, dostały narazie tymczasowe wiązania, bo później mogliśmy je zmienić na mocniejsze. Następnie przybiliśmy gotowe już wiosła, umieściliśmy na tratwie zwierzynę, zastrzeloną na zapas, chróst i smolaki. Po tej robocie byliśmy gotowi do szybkiego odjazdu, gdyby tego wymagała jakaś nagła potrzeba.
Teraz udaliśmy się na to miejsce, gdzie spotkałem Choktawa, stamtąd ruszyliśmy dalej jego tropem. Trop był zupełnie wyraźny, co u starszego wojownika byłoby wykluczone. Posuwaliśmy się tedy szybko naprzód ze wzrokiem, spuszczonym ku ziemi.
Szliśmy tak przez las z godzinę. Już się zaczęło było ściemniać, co nas nieco zaniepokoiło, bo obawialiśmy się, że nie zdołamy później rozpoznawać śladów, gdy wtem zauważyliśmy nagle, że nie znajdujemy się już w głębi puszczy, lecz na wązkim leśnym półwyspie, wysuwającym się daleko na trawiastą równinę, która była albo polaną, albo szeroką zatoką sawanny.
Na polanie leżeli jedni Indyanie na trawie, a inni ujeżdżali swoje żwawe mustangi. Naliczyliśmy ze trzystu wojowników. Ponieważ byli to tylko Choktawi, przeto łatwo nasuwał się domysł, że sprzymierzeni z nimi Komancze znajdują się w pobliżu. Stojąc wśród wysokich paproci, mogliśmy objąć okiem cały obóz, w którym płonęło już kilka ognisk. Ognia nie podsycano, jakby to nieostrożni biali uczynili, którzy zazwyczaj piętrzą polano na polanie, uzyskają przez to wprawdzie wiele ciepła, ale zarazem powodują wysoki płomień zdradziecki i gęsty dym. Ci wojownicy palą ogień na sposób indyański, polegający na tem, że tylko końce polan wkłada się w ogień i posuwa je do środka, regulując dym i płomień.
Nadleciał sęp ponad lasem i jął zataczać kręgi nad polaną, wietrząc już zdobycz. Jeden z Indyan podniósł strzelbę, wypalił i trafił tak dobrze, że ptak w coraz to węższej linii ślimaczej spadł na ziemię. Kto był tym strzelcem, o tem się zaraz dowiedzieliśmy.
— Uff! — zabrzmiało tuż obok naszego stanowiska. — Syn Czarnej Pantery, to wielki wojownik. Kula jego ściąga z chmur jaskółkę!
Słowa te wymówiono w owej dziwacznej mieszaninie angielszczyzny i języka indyańskiego, której czerwonoskórcy używają w rozmowie z białymi. Ktoś więc siedział obok nas w krzakach i to nie jedna, lecz dwie osoby, bo zaraz potem usłyszeliśmy odpowiedź drugiego, daną w tym samym żargonie:
— Ale nieostrożny. Wywiadowca jeszcze nie wrócił. Nie wiemy wcale, czy w pobliżu nie znajdują się nieprzyjaciele, których uwagę mógł wystrzał zwrócić na czerwonych mężów.
— Biały! — szepnął Lincoln. — Ten łotr jest tak samo ostrożny, jak syn Czarnej Pantery. Gada tak głośno, że możnaby go w San Francisco usłyszeć. By god. Gdyby nie to: „uff“, bylibyśmy ładnie wpadli obydwom w ręce!
— Czy się mój biały brat boi? — zapytał Indyanin z dumą. — Przyszedł do nas, by nam otworzyć dom wodza białych, a dobry Manitou zesłał nam pomyślne gusła, które zaostrzają nasze tomahawki i noże. Spalimy dom białych, ich samych oskalpujemy, a proch sobie zabierzemy!
— A każdy oficer dostanie wpierw sto batów. To przyrzekł mi brat czerwony!
— Czarna Pantera tak powiedział i słowa swego nie złamie. Twoi biali wrogowie dostaną baty, howgh! Ale czerwony mąż walczy tylko bronią i nie bije rózgą nieprzyjaciela. Sam będziesz musiał ukarać ich batami!
— Tem lepiej. Wojownicy Komanczów nadejdą jeszcze tej nocy, będziemy więc dość silni. Gdy słońce raz jeszcze zniknie na zachodzie, fort już będzie zniszczony!
— Zounds, to Kanada-Bill! — rzekłem cicho.
Lincoln skinął głową i wziął mnie za rękę.
— Nazad i precz stąd! Moglibyśmy zakłuć obydwu, lecz na tem nicbyśmy nie zyskali, tylko stracili. Musimy natychmiast odpłynąć i ostrzec pułkownika. Znamy termin napadu, a to rzecz główna. Śmierć tych dwu drabów wywołałaby zmianę planu, a to nie byłoby nam na rękę.
Cofnęliśmy się natychmiast cicho i ostrożnie, a wydostawszy się poza doniosłość słuchu, podążyliśmy szybkimi krokami na miejsce wylądowania. Indyanie wysłali tylko jednego człowieka na zwiady, a ponieważ ten poległ, przeto nie baliśmy się wrogiego spotkania.
Upłynęła zaledwie godzina, a my już płynęliśmy do fortu. Tratwa była większa od tej, którą ja tam jechałem, a kierowanie nią, zwłaszcza w nocy, zajęło wszystkie nasze siły i uwagę. Podróż odbyliśmy dość szczęśliwie i jeszcze przed południem znaleźliśmy się w Smoky-Hill.
Pluton piechoty ćwiczył się nad rzeką w strzelaniu, a pułkownik sam przyglądał się ćwiczeniom. Poznał mnie, zanim na ląd wysiadłem.
— Ach, master Kroner! Czy znów potrzebujecie siekiery i prochu?
— Dzisiaj nie, sir. Przybywamy w tem przypuszczeniu, że my wam będziemy potrzebni.
— Wy nam? A to na co?
Wyskoczyliśmy z Lincolnem na brzeg.
— Choktawi i Komancze chcą napaść na fort dziś w nocy.
— Do wszystkich dyabłów! Naprawdę? Wiedziałem, że uwijają się w pobliżu, sądziłem jednak, że dość będą mieli do czynienia z Kreekami i Seminolami, z którymi dopiero przed trzema dniami stoczyli ładną potyczkę, jak mi donieśli moi ludzie.
— Kanada-Bill poszczuł ich na was.
— Czy wiecie to napewno? W takim razie poszedł znów w górę rzeki, gdy go eskorta opuściła. Żałuję, że nie kazałem temu człowiekowi wpakować w łeb kuli! Jakież przynosicie wieści?
— Przypatrzcie się wpierw mojemu towarzyszowi! Nazywa się Abraham Lincoln i jest zuch, który potrafi jeszcze do czegoś doprowadzić!
— Well, master Lincoln, życzę wam tego! Ale teraz powiedzcie wreszcie, co nam grozi!
Opisaliśmy mu wczorajszą przygodę.
— Pięknie, dobrze! — rzekł z uśmiechem, gdyśmy skończyli. — Dziękuję wam, panowie, za tę wiadomość i korzystam z niej odpowiednio. Czy macie ochotę przypatrzeć się temu spotkaniu, czy też wolicie popłynąć dalej?
— Zostaniemy tu, jeśli pozwolicie, sir. Nie należy wyrzekać się rzadkich przyjemności.
— To wejdźcie i rozgośćcie się swobodnie!
— Później! — rzekł Lincoln. — Przywiążemy naszą tratwę o pół godziny drogi dalej, ażeby nie wpadła w oko czerwonym. Oni z pewnością przeszukają najpierw otoczenie fortu, a nie powinni się dowiedzieć, że ktoś z góry nadpłynął. Łatwo mogliby nabrać podejrzenia, zwłaszcza że wywiadowca im zginął.
Postąpiliśmy tedy, jak nam ostrożność nakazywała, poczem wróciliśmy do fortu, gdzie przygotowywano się już na przyjęcie dzikich. Pościągano straże, wysunięte dalej od fortu, ażeby Indyanom ułatwić podejście, cztery armaty nabito kartaczami, a każdy żołnierz otrzymał oprócz rusznicy lub karabinu z dwoma lufami, pistolet i ostry nóż. Oficerowie mieli wszyscy przynajmniej po dwa rewolwery. Chodziło o to, żeby zaraz przy pierwszym ataku powitać dzikich jak największą liczbą strzałów.
Wieczorem siedzieliśmy przy stole oficerskim. W rozmowie, która się rozwinęła, okazał Lincoln zdumiewające wprost wiadomości. Pomimo swej skromności pobijał w dyspucie jednego gentlemana po drugim, a gdy rozmowa zeszła na napad, zauważył:
— Główna rzecz w tem, żeby ich nietylko przyjąć, lecz także wpaść pomiędzy nich w pierwszem zamieszaniu. Sądzę, że gdybyśmy mogli się dowiedzieć, gdzie zostawią konie, byliby napewno zgubieni. Rozporządzacie oddziałem dragonów, colonelu. Każcie im po pierwszej salwie dosiąść koni i zabrać wierzchowce Indyanom, albo... bounce, świta mi pewna myśl! Czy macie rakiety, albo inne ognie sztuczne?
— O to nie trudno, sir. Co z tem poczniecie?
— Rozpędzimy konie. Timie, pójdziesz ze mną?
— Oczywiście! — odrzekłem.
— W takim razie nie potrzebuję nikogo więcej, colonelu. Postarajcie się o ognie i wypuśćcie nas potem!
— Jak możecie się na coś podobnego odważyć!
— Pshaw! Na inne rzeczy musi się człowiek nieraz odważyć. Potrzebujemy także kilku lontów, ażeby się nie zdradzić krzesaniem ognia.
Ze względu na nasze bezpieczeństwo chciano nie dopuścić do naszej wyprawy, lecz Lincoln rozwiał wszelkie wątpliwości i niebawem zaczęliśmy się skradać w las, uzbrojeni w lonty i ognie sztuczne.
Zadanie nasze było trudne i niebezpieczne, ale przy pewnej ostrożności mogło się udać. Przypuszczaliśmy, że Indyanie koni nie zostawią spętanych w lesie, lecz przywiążą je do kołków pod nadzorem kilku ludzi, to też zwróciliśmy się zaraz na prawo, gdzie szereg polanek ciągnął się w las, jakby małe jeziorka.
Kiedyśmy się czołgali skrajem jednej z nich, pochwycił mnie idący przodem Lincoln nagle za rękę i wciągnął w zarośla. Zapewne zauważył coś, co zasłaniała mi jego postać. To Indyanin przemykał się w cieniu drzew, a obok niego szedł biały.
— Kanada-Bill z Czarną Panterą! — szepnął Lincoln.
Było tak ciemno, że nie mogliśmy dokładnie poznać Jonesa, lecz rozumiało się samo przez się, że nie był to nikt inny. Spotkani szli przodem na zwiady, a w pewnej odległości za nimi poruszał się nieprzejrzanie długi wąż Indyan, idących jeden za drugim. Długo musieliśmy czekać, zanim nas minął ostatni.
— Ładny pochód, Timie! Na przedzie Choktawi, a za nimi Komancze, razem przynajmniej sześćset czerwonych skórek. Położenie pułkownika będzie trudne, a nasze również. Ale sądzę, że nasze ognie zrobią swoje!
Ruszyliśmy dalej swoją drogą i już na skraju drugiej polany ujrzeliśmy w półmroku gwiaździstej nocy cel naszej wyprawy. Na środku wolnego miejsca leżała jakaś ciemna masa: to były konie Indyan.
— Tylko jednego szczepu — rzekł Lincoln. — Drugi z pewnością zostawił swoje dalej. Chodź!
Znów podążyliśmy naprzód, aż do ciemnego rogu, zasłaniającego drugą polanę.
— Well, tam są drugie, a przy nich dozorcy. Tu trzech, tam czterech ludzi. Czy sądzisz, że dostaniemy się do nich?
— Czemu nie? Trawa wysoka. Jeśli nadto skorzystamy z wiatru, żeby nas konie nie zdradziły, to nam się uda.
— Indyanin napada na nieprzyjaciela nad ranem; ale ci uważają siebie za tak silnych, że wezmą się do swego zbrodniczego dzieła już teraz. Przypuszczam, że zbliżyli się już do fortu, możemy więc zacząć. Ale Timie, tylko tomahawka i noża można używać; żadnej broni głośnej!
Położył się na ziemi i zaczął pełzać, jak wąż po trawie. Ja sunąłem się tuż za nim. Zbliżyliśmy się do siedzących na ziemi trzech Indyan na tyle, że słyszeliśmy niemal ich oddech. W samą porę zaczęły konie bić się kopytami i spowodowały szmer, który nam umożliwił zbliżenie się na odległość chwytu do nieprzeczuwających niczego czerwonych. Zobaczywszy błysk noża Lincolna, wyjąłem swój z między zębów i pchnąłem także. Dwaj już nie żyli.
— Ugh! — zawołał trzeci, zrywając się, ale ugodzony tomahawkiem Lincolna padł napowrót na ziemię.
— Wszyscy trzej już martwi! Timie, sprawa idzie nieźle! No, a teraz do tamtych czterech! A może ich za wielu?
— Nie dla mnie, ani dla ciebie! Dalej do dzieła! Tym razem nie poszło nam już tak gładko. Ażeby wiatr mieć przeciwko sobie, musieliśmy okrążać, nadto jeden z ludzi stał wyprostowany i mógł nas łatwo zobaczyć. Korzystając ze wszystkich właściwości terenu, zbliżaliśmy się jednak do nich coraz bardziej, gdy wtem zabrzmiało w oddali szatańskie wycie, poczem nastąpiła straszna salwa strzałów. To Indyanie rozpoczęli atak na fort.
— Teraz już wszystko jedno, Timie. — szepnął Lincoln. — Weź rewolwer! Żaden z nich nie powinien umknąć. Go on!
W następnej chwili był już między nimi, a ja obok niego. Po czterech lekkich trzaskach, kilku pomocniczych uderzeniach i pchnięciach, byliśmy także tutaj panami placu.
— Timie! Teraz nie potrzebujemy ani lontu, ani ogni sztucznych do wykonania arcydzieła, o którem będą tu jeszcze długo sobie opowiadali. To konie indyańskie, przyzwyczajone do chodzenia jeden za drugim. Czemprędzej wiązać rzemienie do ogonów!
Był to istotnie pomysł, na który mógł wpaść tylko Lincoln, ale niestety nie dał się wykonać, gdyż w tej chwili doszedł nas głuchy odgłos strzałów armatnich, a zaraz potem niezliczone wrzaski, które pouczyły nas o stanie rzeczy.
— Niema na to czasu. Czerwoni uciekają i zaraz tu będą. Ognie w ruch! Ty skocz zaraz do tamtej trzody. Nie potrzeba zwierząt odwiązywać; zerwą się same. Spotkamy się po tamtej stronie przy drzewach orzechowych.
Pobiegłem do pierwszej gromady koni, wydobyłem rakiety i lont, zapaliłem i rzuciłem między zwierzęta. Gdy wróciłem na umówione miejsce, Lincoln czekał już na mnie.
— Uważaj Timie, zaraz się zacznie! — rzekł, śmiejąc się do mnie.
Obie trzody odezwały się podejrzanem parskaniem. Zwierzęta poznały węchem niebezpieczeństwo. Wtem zaczęło strzelać, trzaskać i sypać iskrami najpierw z tej, a potem z tamtej strony. W tym blasku ujrzeliśmy rozgorzałe oczy, nozdrza parskające i podniesione grzywy zwierząt, szarpiących się na lassach... Wreszcie wytężywszy wszystkie siły, wyrwały się z uwięzi i zaczęły błąkać się bezradnie w różnych kierunkach, aż wkońcu ruszyły zwartą masą prosto w kierunku fortu.
— Wspaniale, świetnie, Timie! Poprzewracają i stratują własnych panów, z których pewnie ani jeden nie odzyska swego wierzchowca. Założę się, że wpadną do rzeki, a potem pochwytają je łatwo ludzie z fortu!
Nic lepszego nie mogliśmy na razie zrobić, jak ukryć się w zaroślach. Oczy i uszy mieliśmy otwarte, a chociaż nic nie widzieliśmy z powodu ciemności, to za to słyszeliśmy tem więcej. Wściekłe wycia rozczarowanych Indyan, którzy zamiast koni zastali tylko trupy dozorców, tętent cwału dragonów, pędzących za uciekającymi, trzask karabinów i pistoletów, cichnący zwolna w oddali, od czasu do czasu zaś cichy szelest kroków zbiega, chroniącego się w gąszczu — oto nasze wrażenie.
Dopiero gdy dzień zaszarzał, opuściliśmy naszą kryjówkę i wyszliśmy na polanę, gdzie leżały trupy poległych. Otoczenie fortu wyglądało jak pobojowisko. Indyanie leżeli obok siebie pokotem, ugodzeni kulami żołnierzy, z których każdy z poza palisady brał dwu lub trzech na oko. Przed bramą spiętrzyła się okropna klipa trupów i poszarpanych członków ciała ludzkiego. Tu były czynne kartacze.
Pułkownik przyjął nas z promieniejącem spojrzeniem.
— Chodźcie na dziedziniec, jeśli chcecie zobaczyć swoje dzieło! Wracacie tak późno, że uważałem was już za zgubionych. Widzicie tę wieżę trupów? To dzieło Kanada-Billa, gdyż nikt inny tylko on zwiódł czerwonych, namawiając ich do zwartego ataku po tak znakomitem odparciu pierwszego napadu.
— Czy on jest między poległymi?
— Tu go niema. Może jest gdzieś dalej.
Na dziedzińcu stało całe stado schwytanych koni.
— Patrzcie, panowie, oto jest wasza własność, którą od was odkupię, jeśli nie zabierzecie koni na tratwę. Spodziewam się, że drugi raz nie przyjdzie czerwonym myśl napadu na Smoky-Hill, a zawdzięczamy to wam. Bez waszej pomocy bylibyśmy może zgubieni. Wejdźmy do środka i zobaczmy, ile wynosi wygrana w „three carde monte“.
Mówca zrobił w tem miejscu przerwę, wypróżnił szklankę, którą mu tymczasem napełniono, spojrzał na swoich słuchaczy, chcąc się przekonać, jakie zrobił na nich wrażenie, potem skinął z zadowoleniem głową mówił dalej:
— Czy wiecie, gentlemani, co znaczy dobry, szybki i wytrwały koń dla mieszkańca preryi? Weźcie aeronaucie balon, a żeglarzowi okręt, a obydwaj przestaną istnieć. Tak samo na sawannie niepodobna pomyśleć sobie myśliwca bez konia. A co za różnica zarówno między statkami jak między końmi! Pshaw! Nie będę o tem się długo rozwodził, ale jeśli wam powiem, że miałem najlepszego stepowego konia między legginami to zrozumiecie, co mam na myśli. Pielęgnowałem go jak siebie samego, a nawet lepiej; nie raz, ani kilka razy uratowaliśmy sobie nawzajem życie, a kiedy wreszcie padł od kuli czerwonego draba, pochowałem go i zakopałem z nim razem skalp jego mordercy, jak na westmana przystało.
Może zapytacie, kiedy i od kogo dostałem tego rumaka? Od kogóżby innego, jeśli nie od Czarnej Pantery, wtedy pod Smoky-Hill! Znajdował się między złowionymi końmi, miał na grzbiecie ciemną skórę pantery, a grzywę pełną orlich piór, na dowód, że należał do wodza. Dosiadłem go i przekonałem się, że był doskonale po indyańsku wytresowany. Nic dziwnego, że wobec tego nie mogłem się z nim już rozstać, lecz zabrałem go na tratwę, gdzie mu urządziłem porządne i suche stanowisko. Gdy zaś, dostawszy się do Mississipi, pożegnałem Lincolna, wziąłem konia pod siodło, „Arrow“ — tak nazwałem ogiera — okazał się tak doskonałym, że cały świat mi go zazdrościł, nigdy też nie miałem powodu uskarżać się na niego.
Byłem potem w Teksas, włóczyłem się przez kilka lat po nowym Meksyku, Colorado i po Nebrasce, zabłądziłem nawet do Dakoty, gdzie pobiłem się trochę z Siouksami, od których nawet najprzebieglejszy traper może się nauczyć rozumu.
Tam spotkałem pod Black-Hills kilku myśliwców, od których otrzymałem bardzo dziwną wiadomość. Podówczas opanowała była wszystkich gorączka naftowa; źródła same tryskały z ziemi, a gdzie nie było nafty, tam było przynajmniej wiele krzyku. To prawda, że całe okolice ociekały tym olejem, a kto miał szczęście i zapewnił sobie prawo sprzedaży, mógł w jednym roku zgromadzić miliony.
Mówiliśmy właśnie o tem, leżąc przy ognisku i piekąc nad niem soczystą polędwicę bawolą, gdy wtem zapytał jeden z ludzi:
— Czy znacie płaskowzgórze, ciągnące się od Yankton nad Missouri po prawej stronie rzeki prosto na północ i opadające potem stromo ku krajom nad zatoką Hudsonu? Nazywają je Coteau du Missouri.
— Dlaczego mielibyśmy nie znać Coteau? Prawdą jest jednak, że nie każdy zapuszcza się na górę pomiędzy strome ściany parowów i rozpadlin, gdzie władną czerwonoskórzy, niedźwiedź i ryś, a gdzie nic nie można upolować prócz nędznego skunksa, albo dzikiego kota, nic przynoszącego żadnej korzyści.
— A ja mimo to byłem tam i znalazłem coś, czego nigdy nie byłbym szukał, a mianowicie największego w Stanach Zjednoczonych nafciarza.
— Nafciarza? Tam na górze? Jak mogła nafta wydostać się na Coteau?
— Nafta jest tam i to wystarczy; a jak się na górę dostała, to mnie nic nie obchodzi. Byłem trzy dni u niego, bo musicie wiedzieć, że człowiek ten przestrzega praw gościnności, jak mało kto. Trzymał mnie u siebie, jak samego prezydenta. Nafta płynie mu z ziemi, a on mimo to sprowadził z Chicago świder ziemny, ażeby ją wydobywać z większej głębokości. Są tam setki beczek i kadzi tak wielkich, że możnaby w nich na koniu harcować. A pieniądze! Nie widziałem u niego pieniędzy, ale on ich ma z pewnością pełne wory.
— Jakże on się nazywa?
— Guy Wilmers. Prawda, że wcale dziwne nazwisko? Ale za to właściciel jego jest piękniejszy, mulat wprawdzie, ale chłop jak obraz. Jego żona, którą nazywa Betty, pochodzi z Europy. Jej ojciec mr. Hammer, mieszkał w Arkanzas i dużo tam wycierpiał. Bushheaderzy zamordowali mu córkę...
Zerwałem się na równe nogi.
— Guy Wilmers? Mulat? Fred Hammer, Fred Hammer nazywał się ten człowiek?
— Tak, Fred Hammer, wysoka postać o szerokich plecach z białymi włosami i brodą. Ale czemu o niego pytacie? Czy znaliście tych ludzi?
— Czy ich znałem? Lepiej niźli was wszystkich. Fred Hammer mieszkał koło nas, a jego starsza córka Mary, była moją narzeczoną. Porwali mi ją rozbójnicy, a gdyśmy doścignęli bandę, zabił Kanada-Bill ją i mojego ojca.
— Macie słuszność. Mówimy o tych samych ludziach! Wy więc jesteście Tim Kroner, o którym król naftowy opowiadał tyle dobrego?
— Ja! Po tem nieszczęściu udałem się na preryę, a gdy po latach raz wróciłem, zastałem tam obcych ludzi.
— Fred Hammer sprzedał farmę dobrze, założył potem sklep w St. Louis. Guy Wilmers jeździł w jego interesach i przybył raz nad Coteau, gdzie odkrył naftę. Rozumie się, że wszyscy się tam przenieśli i wiedzieli, po co. Musicie ich odwiedzić, mr. Kroner. Sprawicie im bardzo wielką radość. O tem mogę was zapewnić!
— Zounds, niech mnie wezmą na rożen i upieką, jak tę polędwicę bawolą, jeśli zaraz jutro nie wyruszę. Znudziło mi się już Black-Hills, pójdę teraz do czerwonych, do rysiów i do niedźwiedzi. Może mi się uda wynaleźć także jaką dziurę, z której będzie wypływała nafta w takiej ilości, jak całe jezioro Michigan.
— Ale przedtem opowiecie nam o tem zdarzeniu z rozbójnikami. Kanada-Bill był podobno niedawno w Des Moines i wygrał tam dwanaście tysięcy dolarów w three carde monte. To dyabelska gra i jak mi się zdaje, o wiele gorsza od monte, którą uprawiają w Meksyku i okolicy.
— Mnie kosztuje ona więcej, aniżeli całą górę dolarów, a jak się to stało, zaraz usłyszycie. Well!
Opowiedziałem o tym strasznym wypadku, potem owinęliśmy się kocami, postawiliśmy pierwszą straż i zamknęliśmy oczy. Ale ja nie mogłem zasnąć. Myśl o Fredzie Hammerze, o Betty i Guy Wilmersie nie dawała mi spokoju, dawne obrazy odżyły nową świeżością, a gdy się wreszcie zdrzemnąłem, śniłem o Kanzasie, o obu farmach, o ojcu, matce i o Mary, która stanęła przede mną w całej swej piękności i dobroci, w jakiej ją za życia widywałem. Kanada-Bill chciał mię zadusić, a gdy mię schwycił, przebudziłem się.
— Timie Kroner, macie ostatnią straż. Już czas, jak mi się zdaje!
To stary zastawiacz sideł ujął był mnie za rękę. Powiadam, że byłbym wiele dał za to, gdybym był zobaczył Wiliama Jonesa!
Umyślnie wybrałem sobie ostatnią wartę, ażeby się wcześnie przygotować do wyjazdu. Pobudziwszy ludzi w oznaczonym czasie, zapytałem trapera, którą drogą mam jechać.
— Pojedziecie prosto na wschód do Missouri, przeprawicie się tam, gdzie doń uchodzi Green-Fork i podążycie potem prawym brzegiem w górę rzeki. Coteau wysuwa do doliny rzeki wysokie odnogi, wyglądające jak ambony, które łatwo policzyć. Między czwartą a piątą zaczniecie piąć się do góry i wjedziecie najpierw w puszczę, ciągnącą się przez dwa dni drogi. Przetniecie ją wprost na północ, potem nastąpi szeroka prerya, pokryta trawą bawolą. Po tej preryi pojedziecie w tym samym kierunku ze cztery dni, zanim dostaniecie się nad rzeczkę, nad którą mieszka Wilmers.
— Jacy czerwoni żyją w tamtych stronach?
— Siouksi, przeważnie ze szczepu Ogellallajów, najgorszy lud, jaki znam. Ale ci wychodzą na górę tylko w porze wiosennych i jesiennych wędrówek bawolich. Teraz jest lato w pełni, będziecie więc może przed nimi bezpieczni. Niewątpliwie cofnęli się teraz między Platte a Niobraza.
— Dziękuję wam. Jeśli się kiedy spotkamy, opowiem wam, jak tę podróż odbyłem.
Pożegnałem się z towarzystwem, dosiadłem Arrowa i zwróciłem się ku wschodowi, ciągle trzymając się wskazówek, danych mi przez tego człowieka. Koło Green-Forku przepłynąłem przez rzekę Missouri i zobaczyłem poszczególne, okrągłe masy gór wysokich, między któremi wiodły w górę głęboko rozwarte doliny. Poza czwartym olbrzymem skręciłem w prawo.Parów był tak zarzucony głazami, rumowiskiem skalnem i pniami, pokrytymi różnorodną, wijącą się roślinnością, że z wielkim trudem posuwałem się razem z koniem naprzód i tylko tomahawkowi to zawdzięczam,.że wydostałem się na równinę.
Tu znalazłem się od razu we wspaniałej puszczy, bez żadnego podszycia, dzięki czemu dość szybko odbywałem dalszę podróż. Dzielny Arrow w niecałych dwóch dniach przeniósł mnie już na preryę, przed którą się zatrzymałem, by się zaopatrzyć w suszone mięso, wiedziałem bowiem, że na sawannie nic nie upoluję.
Potem ruszyłem żwawo na północ. Pierwszy dzień przeszedł bez nadzwyczajnego wypadku, drugi tak samo. Trzeciego ranka nie wylazłem z koca zbyt wcześnie, miałem właśnie zamiar włożyć siodło na Arrowa, kiedy w oddali ukazał się jeździec na moim tropie.
Co to za człowiek mógł być i z jakich powodów jechał po tej odległej sawannie? Na jego widok rozluźniłem nóż i rewolwery, z przyzwyczajenia raczej, aniżeli z ostrożności i tak przygotowany na wszelki wypadek, czekałem na siodle.
Im bliżej był, tem łatwiej rozróżniałem szczegóły jego długiej i szerokiej postaci. Jechał na wysokim koniu, o nadzwyczaj dużej głowie, a małym, skąpo, uwłosionym ogonie. Za to miała szkapa krok, budzący wprost szacunek. Na głowie miał jeździec pilśniowy kapelusz z nieskończenie szerokiemi kresami, a ubrany był w bluzę skórzaną, która prostym swym krojem nie krępowała żadnego ruchu, nogi zaś tkwiły w butach z cholewami, sięgającemi aż do brzucha. Na plecach wisiała dwururka, u pasa zaś worki z prochem, kulami i mąką. Z za pasa wyzierał nóż, rewolwer i jakieś dwa osobliwsze przedmioty, które zblizka okazały się kajdankami na ręce.
Twarzy nie mogłem rozpoznać z powodu szerokich kres kapelusza. Dopuściłem jeźdźca na odległość strzału i podniosłem rusznicę.
— Stop, master! Co robicie w tych stronach?
On zaś zatrzymał konia i roześmiał się.
— Heigh day, a to mi się udał figiel! Timie Kroner, stary niedźwiedziu, czy chcesz mnie zastrzelić?
— Do stu piorunów! Znam ten głos — odrzekłem — ale mi ten przeklęty kapelusz zawadza. Abrahamie Lincoln, czy to ty naprawdę jedziesz na tym koźle?
— Oczywiście, że ja, jeśli nie masz nic przeciw temu! Czy mogę się teraz zbliżyć?
— Chodź i powiedz, co tu robisz?
— Muszę wpierw usłyszeć, co ciebie zawiodło na Arrowie w te piękne strony!
— Jadę do twego i mego znajomego.
— Naszego znajomego? Któż to taki?
— Zgadnij!
— Powiedz najpierw, gdzie?
— W jakiejś tam szczelinie, w której nafta płynie podobno, jak woda.
— Guy Wilmersa, króla naftowego?
— Good lack. Ty go znasz?
— Osobiście nie, ale sam przecież powiedziałeś mi w Smoky-Hill nazwisko zięcia Hammera.
— Wiedziałeś więc, że Fred Hammer przeniósł się na Coteau du Missouri?
— Nie. Wiem tylko, że tu mieszka Fred Hammer. A że on jest nasz Hammer, tego domyśliłem się z tego, że wspomniałeś o naszym znajomym, gdyż wtedy dopiero przyszło mi na myśl nazwisko Guy Wilmersa.
— Well. Do nich jadę. A ty?
— Także do nich.
— Co? Także? Po co?
— To tajemnica, ale tobie mogę ją powierzyć. Weź cugle i ruszaj naprzód! Przypatrz się mnie trochę! Za kogo mnie uważasz?
— Hm, za największego zucha między Nową Szkocyą a Kalifornią.
— Ta odpowiedź całkiem zbyteczna. Zgadnij, czem się trudnię, bo o to mi chodzi!
— Każ sobie zgadywać, komu chcesz, tylko nie mnie. Wolę powalić bawołu, niż rozwiązać zagadkę.
— Czy nie widzisz na mnie czegoś, co nie należy do uzbrojenia trapera?
— Owszem, widzę dwie łapki na myszy. Gotów jestem pomyśleć, że zostałeś policyantem!
— To nie, ale jeśli ci się podoba, to możesz mię uważać za lawyera, który się już nieco wsławił. Widziałeś mię, jak z kodeksem w ręku mowę wygłaszałem nad starym Kanzasem. To był mój uniwersytet. Dziś patrz, nie daremnie nań uczęszczałem!
— A więc lawyer! Wiedziałem, że się wybijesz na tej dobrej drodze, spodziewam się także, że nie długo pozostaniesz na punkcie teraźniejszym. Ale co ma wspólnego twoja podróż z powołaniem lawyera?
— Bardzo wiele! W lawyerze siedzi jeszcze westman ze swoim zaostrzonym węchem. Kilka razy już udało mi się popsuć robotę szczególnie wyrafinowanym zbrodniarzom, którzy sprytem dorównywali najlepszym detektywom. W Illinois i w Jowie pozwolił obie teraz pewien szczwany włóczęga wodzić za nos rozmaite pieniężne i administracyjne wielkości, a ponieważ nikt z detektywów nie zdołał go pochwycić, przeto dano mnie piękne zlecenie wyszukania go i oddania w ręce sprawiedliwości, o ile możności żywcem. To zastrzeżenie „o ile możności“ upoważnia mię naturalnie w miarę potrzeby używać broni.
— Jak się ten drab nazywa?
— On ma kilka tuzinów nazwisk, a nie wiadomo, czy choć jedno jest prawdziwe. Ostatnią jego sprawką było sfałszowanie weksli na wysoką sumę. Zrobił to w Des Moines, a stamtąd prowadzi trop jego prawdopodobnie na Coteau. Każdy zbrodniarz ma słabą stronę, która go odznacza i prędzej czy później przed sędziego prowadzi. Słabą stroną tego jest przywiązanie do nafciarzy. Zdaje się, że jest obeznany z tym zawodem, dlatego przypuszczam, że udał się do Guy Wilmersa.
— Heigh-ho, toby mu nie wyszło na dobre! Spodziewam się, że pomówię z nim parę słów, jeśli go będzie można tam znaleźć. To chyba nie Kanada-Bill?
— Nie? Czemu?
— Bo ten był ostatnimi czasy w Des Moines, gdzie podobno wygrał dwanaście tysięcy dolarów.
— Wiem o tem. Zniknął stamtąd bez śladu i wynurzy się, jak zwykle, tam, gdzie go się najmniej spodziewają. To bardzo niebezpieczny człowiek, bo gry nie można mu zakazać, a inne występki tak popełnia, że niema wyraźnego powodu do zaczepienia go. Dziwiłbym się, gdybyśmy go tam nie zastali, bo ilekroć my się spotkamy, zawsze z nim mamy do czynienia.
Dalej jechaliśmy oczywiście razem. Mieliśmy jeszcze jedną noc przepędzić w drodze, a potem spodziewaliśmy się już blizkości rzeki, której nie można było zobaczyć zdaleka. Pilnie szukaliśmy śladów, lecz nie zauważyliśmy nic godnego wzmianki, tylko po jakimś czasie uderzyła nas szczególna woń, co pewien czas silniejsza.
— Lack-a-day! A to co za perfuma, Abrahamie? — spytałem. — Mam wrażenie, jak gdyby mnie dwa razy śmierdziel obryzgał. To ani zapach pieczonego indyka, ani pudingu, a tem mniej kammas-odeur. Nie wiem doprawdy, co mam począć wobec tego zapachu fiołków!
— Mógłbym ci powiedzieć, jaki to zapach. Ale czy istotnie trzeba dopiero pouczać o tem tak doświadczonego westmana? Roztwórz tylko trochę nos, a nie pomylisz się w rozpoznaniu zapachu!
Wciągnąłem mocniej powietrze, ale napróżno.
— Nie potrafię, Abrahamie. To jakiś zapach trupa, żywicy, smoły, pokostu, czy lakieru.
— Nie byłeś jeszcze nigdy w Venango-County, albo w Oil-Kanawha?
— Nie. Oil-Kanawha? Teraz już wiem. To zapach nafty. Spodziewam się wobec tego, że wkrótce pokaże się rzeka.
Przed sobą nie widzieliśmy nic, prócz dalekiej, równej preryi. Dopiero po pewnym czasie zauważyliśmy pas oparów, ciągnący się ze wschodu na zachód przez sawannę. To był znak, że tam biegnie rzeka. Nad jej brzegami stały budowle, jakich wymaga wydobywanie oleju skalnego. O kilkaset długości konia od rzeki wznosił się na górze obok zabudowań fabrycznych wspaniały dom mieszkalny. W dole, tuż nad wodą, pracował świder ziemny, a w bok od niego ciągnął się szereg małych domków; to były mieszkania dla robotników. Jak okiem sięgnąć, widziało się tylko klepki, dna, obręcze i gotowe beczki, częścią puste, a częścią napełnione cennym materyałem palnym.
— Good lack, to tutaj! — rzekłem. — Chciałbym jednak wiedzieć, jak ten Guy Wilmers dostarcza nafty ludziom. Przecież Coteau niema dróg, ani ścieżek dla potrzebnych do tego ciężkich wozów!
— Czyż nie widzisz ciężkich czółen na wodzie? Na nich to przewozi beczki na Missouri, a stamtąd ma już wolną drogę.
Lincoln odpiął kajdanki od pasa i mówił dalej:
— Schowam te branzoletki, bo nie chcę się zdradzać, z czem przybywam!
Gdyśmy doszli do domu, stanął w drzwiach robotnik.
— Good day, człowieku! Czy tutaj mieszka master Wilmers? — zapytał Lincoln.
— Yes, master! Wejdźcie! Gents i ladies siedzą właśnie przy stole.
Przywiązawszy konie, weszliśmy do środka. W jadalni siedzieli Fred Hammer, Guy Wilmers i Betty, których natychmiast poznałem. Dwie młode dziewczęta, które przy nich zauważyłem, były zapewne córkami. Między niemi siedział gentleman, którego nie znałem. Na nasz widok podniósł się Wilmers.
— Prosimy, panowie! Co nam przynosicie nowego? — zapytał.
— Cały wór pozdrowień od niejakiego Tima Kronera, jeśli go jeszcze pamiętacie! — odpowiedziałem.
— Od naszego Tima? To... heigh-ho, to ty sam jesteś, stary niedźwiedziu! Prawie cię nie poznałem. Prerya przyprawiła ci brodę, z której tylko koniec nosa widać. Welcome po tysiąc razy! Przywitaj się także z innymi!
Z przyjęcia, które teraz nastąpiło, byłem serdecznie zadowolony. Nie wiele brakowało, a byliby mnie udusili. Nawet o towarzyszu nie zaraz sobie przypomniałem.
— A tu — powiedziałem nareszcie — przyprowadziłem wam męża, którego chyba znacie! A może wypadł wam z pamięci obraz Abrahama Lincolna, który nas wówczas prowadził za rozbójnikami?
— Abraham Lincoln? Naprawdę, to on! Witamy was, sir, i przepraszamy, że nie odrazu przypomnieliśmy sobie was. Zmieniliście się cokolwiek od czasu, kiedyśmy się ostatni raz widzieli.
Tak, jak staliśmy, musieliśmy zasiąść do stołu i teraz dopiero zwrócono uwagę na obcego mężczyznę.
— To nasz sir Dawid Holman z Young Kanawha, który od tygodnia zaszczyca nas swojemi odwiedzinami — przedstawił go nam Wilmers. — Później przedstawię wam także mr. Belforta, który poszedł teraz na dolinę przypatrzyć się mieszkaniom naszych robotników. Dostojny gentleman, powiadam wam, pełen doświadczenia i zręczności, jak mało kto. Jedną kartą umie całe piekło przyczarować.
Przy stole rozwinęła się rozmowa, w której wszyscy żywy udział brali, tylko Lincoln skąpo rzucał słowami i ukradkiem patrzył badawczo i ostro na Holmana. Czyżby to był ten ptaszek, którego szukał?
Wtem otwarły się drzwi. Na widok nowego gościa zerwałem się mimowoli, wpatrzony weń sztywnemi oczyma. Myliły mnie czarne włosy i gęsta, czarna broda, może także ubranie zamożnego gentlemana, ale mogłem przysiąc, że... Lecz nie zdołałem jeszcze przybrać w słowa mych myśli, gdy Guy Wilmers podniósł się i oświadczył:
— Oto master Belfort, którego pozwalam sobie panom przedstawić. Jest...
— Master Belfort? — rzekł Lincoln. — Mnie się zdaje, że on może się tak samo nazywać Fred Fletcher, albo Wiliam Jones, jeśli tylko przyzna, że Kanada-Bill i on, to jedna i ta sama osoba.
— Kanada-Bill? — spytał Fred Hammer, podnosząc się i chwytając za pierwszy lepszy nóż ze stołu.
— Trzymajcie język na wodzy, sir! — rzekł Jones, (on to był bowiem, jak to po głosie poznałem). — Gentleman nie da się bezkarnie obrażać!
— To słuszne — odrzekł Lincoln. — Ja jednak jestem pewien, że nie obraziłem gentlemana. Ile korzenia łopuchowego i lapisu zużyliście na poczernienie sobie włosów? Radzę wam szczerze używać na przyszłość ołowianego grzebienia, to poczernieją wam i korzenie włosów, które teraz są zupełnie jasne. Powiedzieliście, mr. Wilmers, że ten gość umie czarować kartami. Czy nie pokazał wam także trochę three carde monte?
— Owszem. Nawet zabrał nam ładny pieniądz — odrzekł Fred Hammer. — Jestem już stary i oczy moje osłabły, bo inaczej byłbym go poznał odrazu. Teraz nie ulega już najmniejszej wątpliwości, że mam przed sobą mordercę Mary. By god, on otrzyma zapłatę za to na miejscu!
— Chcecie przebić swojego gościa, Fredzie Hammer? — spytał Kanada-Bill. — Czy potraficie mi udowodnić, iż rzeczywiście ja zastrzeliłem waszą córkę?
— I mego ojca! — wtrąciłem ja. — Nietylko udowodnić, ale przysiąc na to możemy, tak samo, jak na to, że w Smoky-Hill dostaliście sześćdziesiąt batów i że potem sprowadziliście Indyan.
— Ja? Tych sześćdziesięciu batów nie mogę się wyprzeć niestety — zaśmiał się ze złością — to też pewnego dnia pięknego policzę się z wami, oddam wam sprawiedliwość; ale dowiedźcie mi, że zmówiłem się z czerwonoskórymi! Czy potraficie to udowodnić?
— Ja i master Lincoln staliśmy tuż obok was, kiedy wy z Czarną Panterą przypatrywaliście się strzałowi jego syna i omawialiście plan napadu na fort. Potem byliśmy na polance, kiedy wy z wodzem na czele prowadziliście Indyan. Rozumie się, że zaraz donieśliśmy pułkownikowi o waszym zamiarze, a następnie rozpędziliśmy konie rakietami. To była sztuczka! Nie prawdaż, mr. Jones?
O tem wszystkiem dowiedział się teraz oczywiście po raz pierwszy, dlatego zacisnął pięści, lecz przypomniał sobie wnet, że musi zapanować nad sobą.
— Czy poznaliście mnie wtedy tak dokładnie, że możecie coś podobnego o mnie twierdzić, moi panowie? — syknął.
Teraz przystąpił Lincoln do niego.
— Bądźcie pewni, człowieku, że moglibyśmy szybko z wami się uporać. Wszak wiecie, że master Lynch jest panem surowym. Wy jednak jesteście gościem w tym domu. Przyznam się też wam otwarcie, że pod Smoky-Hill poznaliśmy wprawdzie wasz głos i widzieliśmy waszą postać, jednak nie rozpoznaliśmy was na tyle, żebyśmy mogli z czyste m sumieniem wpakować wam w łeb kulę. Myśmy wolni obywatele Stanów Zjednoczonych i wydajemy wyrok tylko na podstawie niezbitych dowodów! Zwrotu pieniędzy, zabranych tym gentlemanom, nie zażądają oni od was, gdyż Kanada-Bill za nizki jest na to, by się oni o pieniądze u niego upominali. Powiem wam tylko moje postanowienie: wy opuścicie to miejsce w przeciągu dziesięciu minut, a w jedenastej przemówi moja rusznica. Tego możecie być pewni!
— Czy jesteście może panem i właścicielem tego oil-work? — zapytał Dawid Holman. — Mr. Jonesowi nie potraficie niczego dowieść, a gra nasza była rzetelna!
— Nie jestem królem naftowym, panowie, ale w każdym razie osobą, dla której trzeba mieć szacunek. Wyjawiając temu człowiekowi, co względem niego postanowiłem, wiem dobrze, co czynię!
— Jakążto osobistością jesteście, sir?
— Oto patrzcie!
Wyciągnął z kieszeni papier, wręczył pytającemu, a mnie dał znak, który zrozumiałem natychmiast. Wyszedłem więc i dobyłem z pod koca pod siodłem kajdanki. Kiedy wróciłem do izby, był Holman blady jak ściana.
— No, mr. Holman, czy Waller, czy Pankroft, czy Agston, jak wam się podoba ten dekret? — zapytał Lincoln. — W Jowie i w Illinois pożądają bardzo człowieka, który w Young-Kanawha posiada podobno szereg szybów naftowych. Szkoda rzeczywiście, że nie macie małego palca u lewej ręki; brak jego was zdradził. Uwolnię naszego przyjaciela Wilmersa od dwu gości, którzy nie zasługują na to, żeby bywać w tak porządnym domu!
— Stop, sir, jeszczeście mi nic nie udowodnili! — zawołał Holman, rzucając badawcze spojrzenie ku drzwiom i oknu przeciwległemu.
— Ja sądzę, że nie potrzebuję wam niczego udowadniać — odparł Lincoln. — A jeśli nie chcecie mi wierzyć, to popatrzcie na te kosztowności, które wam teraz nałożę!
Wziął ode mnie kajdanki, a ja chwyciłem za rewolwer. Holman sięgnął także do kieszeni.
— Precz z ręką, bo strzelam! — zagroziłem.
— Widzicie, że nie potrzebuję udowadniać! — zaśmiał się Lincoln. — Podajcie spokojnie ręce, bo przypominam wam, że czytaliście pełnomocnictwo, które mi was w ręce oddaje. Liczę do trzech. Jeśli do tego czasu nie będą żelaza na waszych rękach, to skosztujecie kuli. Timie, pal na: trzy!
Przystąpił do niego i otworzył kajdanki.
— Raz... dwa...
Holman widząc, że naprawdę zabieramy się do niego, podał ręce Lincolnowi i pozwolił się skuć. Potem zwrócił się Lincoln do Jonesa:
— Pięć minut już upłynęło, pozostaje wam już tylko pięć. Ja nie żartuję. Wynoście się stąd!
Fred Hammer, który wciąż jeszcze trzymał nóż w ręce, położył Jonesowi groźnie pięść na ramieniu i rzekł:
— Jazda, człowieku! Postaram się, żebyście się stąd wydostali bez trudu i bez przeszkody.
Wypchnął go za drzwi, a w kilka minut potem odjechał Kanada-Bill. Wtem wszedł robotnik i zapytał:
— Master Wilmers, czy świder ma dalej pracować? Inżynier zawiadamia, że za kwadrans przyjdzie ropa, jeśli dalej będziemy wiercili.
— Nareszcie! Ale teraz zastanówcie! Muszę najpierw nakazać, żeby nigdzie nie było światła, ani ognia, bo mogłoby być nieszczęście. Wieczór już blizko, dlatego dopiero jutro wypuścimy ropę.
Robotnik wyszedł z tym rozkazem.
Musicie wiedzieć, gentlemani, że gdy świder natrafi na ropę, wybucha ona z ziemi wysokim słupem, a lekkie i niebezpieczne gazy, które najpierw wychodzą, nie powinny napotkać najmniejszego płomienia, bo nastąpiłby straszliwy pożar, który rozszerza się tak szybko, że nic mu się oprzeć nie zdoła.
— Macie może jaką wolną, a pewną izbę — zwrócił się Lincoln do Wilmersa — w której byśmy mogli przechować zacnego sir Holmana?
— Jest dobry i bezpieczny gabinet. Chodźcie!
Wszyscy trzej odeszli, a ja zostałem, gdyż musiałem Betty i małym ladies wyjaśnić to niespodziewane zajście. Gdyśmy znowu razem do stołu zasiedli, rozpływali się Hammer i Wilmers w podziękowaniach dla Lincolna, przed którymi on wedle sił się bronił. Chciał odjechać nazajutrz rano, ale zamiar jego napotkał na powszechny opór.
— Musielibyście z więźniem odbyć długą i uciążliwą podróż z Coteau na dół do Jowy — oświadczył Wilmers. — Zaczekajcie kilka dni. Stąd mają odejść trzy barki rzeką do Missouri, na nich możecie wygodnie pojechać. Dopłyniecie szybko do Yankton i Dakoty, a potem będzie już niedaleko na drugą stronę do Des Moines. Zostańcie więc tutaj, a o więźnia się nie troszczcie, bo siedzi bezpiecznie!
Lincoln uznał korzyści tej rady i przyjął ją nareszcie.
Gdy nadszedł wieczór, odwiązaliśmy konie i puściliśmy swobodnie na paszę. Do stajni ich nie daliśmy, gdyż były przyzwyczajone do wolności, pobyt więc w ciasnem miejscu mógł im tylko zaszkodzić. Reszta towarzystwa siedziała w sali na pogawędce, ja zaś udałem się w dół rzeki, ażeby zajrzeć, co robią konie. Było tak ciemno, że z trudnością tylko odróżniałem fale, unoszące ropę, od ziemi.
Tak doszedłem aż na miejsce, w którem umieszczony był świder. Nieco powyżej urządzony był wodospad, który poruszał koło. Cichy zgrzyt, który tam usłyszałem, kazał mi przystanąć. Czyżby świder był w ruchu? Ledwie dokończyłem tej myśli, gdy wtem po drugiej stronie rowu zabłysło światło, ale nie na wolnem powietrzu, lecz poprzez ściany z desek, za któremi znajdował się świder. Przypomniałem sobie, że Wilmers wyraźnie zabronił palić światła. Wtem doszedł mnie odgłos kroków. Obok mnie przemknęła jakaś postać, a potem druga. Z powodu ciemności nie mogłem ich dokładnie rozpoznać, ale wydało mi się, że byli Jones i Holman.
Zniknęli obaj w ciemności, zanim zdołałem puścić się za nimi w pogoń. Wobec tego stanu rzeczy powróciłem czemprędzej do domu, wpadłem do sali i spytałem Lincolna:
— Czy Holman jeszcze siedzi, Abrahamie?
— Czemu o to pytacie? Byłem u niego przed pół godziną.
— Zdaje mi się, że widziałem jego i Jonosa koło
świdra. Tam jest światło i koło idzie.
— Jest światło i koło idzie? — zawołał Wilmers. — Na miłość Boga, czyżby się wyrwał! Słyszał, że świder miał już dotrzeć do ropy i... Prędzej, prędzej... trzeba
zobaczyć, gdzie on jest!
Wybiegliśmy i zastaliśmy zasunięte rygle mocnych drzwi sklepionej izby, w której umieszczono więźnia. Otworzyliśmy drzwi, ale Holmana już tam nie było.
— Uwolnił go Kanada-Bill! — zawołał Lincoln. — Trzeba natychmiast...
— Dajcie im pokój, sir! — przerwał mu Wilmers. — Jutro rano znajdziemy ich tropy i dostaniemy ich napewno w nasze ręce, ale świder... świder...! Chodźmy tam jak najprędzej!
Kobiety prawie oniemiały ze strachu, a my, mężczyźni, wypadliśmy na dwór. Zaledwie uszliśmy kilkanaście kroków, huknął straszny grzmot, jak gdyby ktoś ziemię rozdarł. Grunt zatrząsł się nam pod nogami, a kiedy, przerażony do głębi, podniosłem oczy, ujrzałem w okolicy świdra rozżarzony snop ognia, wznoszący się na sześćdziesiąt, albo i więcej stóp w górę. Równocześnie rozszedł się dojmujący odór gazu, który
wprost tamował nam oddech.
— Dolina płonie! — krzyknął Wilmers.
Miał niestety słuszność.
Od otworu w świdrze płynęło w dół ku rzece gorejące morze. Teraz było nam wszystko jasne. Jones uwolnił Holmana i obydwaj z zemsty puścili w ruch świder. Na nieszczęście uczynili to w czasie, kiedy świder lada chwila miał przewiercić ostatnią warstwę przed ropą. Ropa wybuchła z szybu, a gazy, które niosła z sobą, zapaliły się od płonącego światła. Zdawało się, że cała atmosfera dokoła nas płonie. Szczęściem nie mogły płomienie dosięgnąć ani nas, ani robotników, gdyż ich mieszkania nie leżały tuż nad rzeką. Mimo to ja pobiegłem na dół, aby zobaczyć, czy nie potrzebują pomocy. Wtem dostrzegłem jakąś postać, która przypatrywała się ogniowi stojąc, a potem popędziła natychmiast, skoro tylko mnie zauważyła. Zachowanie się tej osoby wydało mi się podejrzanem, dlatego puściłem się za nią w pogoń. Im bardziej zbliżałem się do uciekającego, tem dokładniej widziałem, że mu coś w biegu przeszkadza. Nie poruszał rękami. Zdwoiłem szybkość, dopędziłem go i poznałem Holmana z rękami, związanemi jeszcze kajdankami. W jednej chwili pochwyciłem go, przewróciłem i ukląkłem na nim. On próbował się bronić, ale z powodu kajdan niewiele mógł wskórać. Zerwałem chustkę z jego szyi i skrępowałem mu nogi. Zgrzytał zębami z wściekłości, oczy mu się iskrzyły, lecz nie odezwał się ani
słowa.
— Dobry wieczór, master — rzekłem do niego. — Przechadzka wasza nie trwała długo. Może mi powiecie, gdzie jest Wiliam Jones?
Holman milczał.
— Dobrze! Znajdziemy go bez waszej pomocy! — odpowiedziałem.
Wziąłem go za kołnierz i powlokłem z powrotem do domu, gdzie go znowu natychmiast zamknięto. Potem rozbiegliśmy się na poszukiwania za Jonesem.
Mieliśmy na to czas, bo ognia i tak nie mogliśmy teraz opanować, ale wszelkie wysiłki okazały się daremnemi. Zbiega nie znaleźliśmy.
Ogień płonął jeszcze przez kilka dni, zanim inżynierowi udało się go obwałować, a wkońcu całkiem ugasić. Szkód wielkich nie wyrządził pożar, a przynajmniej nie były one takie, jakich pragnęli Jones i Holman, którzy godzili prawdopodobnie na nasze życie. Słyszałem potem jeszcze, że Kanada-Bill uwija się nad dolnym Mississipi i grą wyłudza od ludzi pokaźne sumy. Od tego czasu lata minęły. Mam jednak nadzieję, że ten drab jeszcze żyje i wpadnie mi kiedyś w ręce. Wtedy napewno zagości kula moja w jego łbie!
Gdy odchodziły barki do Missouri, zabrano Holmana. Nastąpiło pożegnanie, istotnie przykre dla mnie, bo zacny Abraham przywarł mi dobrze do serca. Ja nie mogłem, niestety, z nim pojechać. Fred Hammer i Guy Wilmers oświadczyli, że mnie nie puszczą, a panie prosiły tak pięknie, że musiałem zostać.
Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że Holman poszedł na całe życie do więzienia.
Abraham Lincoln, jak mu to przepowiedziałem, nie skończył na lawyerstwie, lecz dzięki swej pracy pozyskał godność, jaką może zdobyć prawy self-man: został prezydentem Stanów Zjednoczonych, lecz za swe szlachetne zamiary i usiłowania spotkała go kula. Przekleństwo na tego łotra, który ją wystrzelił!
A ja? Na skutek nalegań musiałem u Wilmersów rozbić swój wigwam. Arrow nie był z tego zadowolony, a mnie również napadało do czasu do czasu we wszystkich członkach takie swędzenie, że chwyciwszy nieraz rusznicę i tomahawk, wyjeżdżałem na miesiąc lub dwa na sawannę i woodland, gdzie zapominałem o woni oleju skalnego i przypominałem bawołom i Indyanom, że Tim Kroner niema jeszcze ochoty zamienić preryi na wieczyste ostępy. Pomiędzy Longs Peek i Spanish Peaks leży mój rewir, tam też zdobyłem sobie miano „męża z Colorado“, jak mię na początku nazwaliście, panowie. I to prawda, coście mówili przedtem, że jestem, jak daleko i szeroko sięga prerya, najlepszym myśliwcem. Chciałbym tego widzieć, ktoby ze mną poszedł w zawody w jakiejkolwiek sztuce.
Spełniłem waszą wolę i skończyłem opowiadanie.
Twierdzenie opowiadającego, że nikt nie mógłby z nim pójść w zawody, jego pewność siebie i chełpliwość nie podobały się widocznie jednemu z obecnych, który tak się odezwał:
— Dzięki za piękne opowiadanie, sir. Jestem dla was z całem uszanowaniem, mr. Kroner. Każdy wie, co należy sądzić o „mężu z Colorado“, ale czy istotnie niema już nikogo, kto by mógł stanąć obok was?
— Jest kto taki? — wtrącił zapytany.
— Naprzykład Winnetou,
— Pshaw! To Indyanin.
— Old Firehand?
— Szedłem z nim już nieraz w zawody!
— Old Surehand?
— Nie wywiedzie mnie w pole!
— A Old Shatterhand?
— Jeździłem z nim często i niczego się od niego nauczyć nie mogłem. To wszystko ludzie, u których najwięcej znaczy nazwisko. Właśnie Old Shatterhand popełniał przy mnie błędy, których byłbym nie uważał za możebne. Cała jego sława zasadza się na wielkiej sile fizycznej, na niczem więcej.
Z temi słowy wstał i przystąpił do mego stołu. Umiał on nieźle opowiadać, dlatego przysłuchiwałem mu się z zajęciem, chociaż myślałem przytem o swoich sprawach. Te myśli odbiły się prawdopodobnie na mej twarzy, bo rozkroczył się przedemną i zapytał bez ogródek:
— Dlaczego robiliście takie dwuznaczne miny podczas mego opowiadania?
— Czy was obchodzą moje miny?
— Właściwie wcale nie. Twarz wasza nie jest na tyle zajmująca, żebym w innych warunkach musiał na nią zwrócić uwagę, ale w dzisiejszym wypadku jest inaczej. Wyraz waszej twarzy wzbudzał podejrzenie, że
mi nie wierzycie. Czy jest tak, czy nie?
— Czy zależy wam natem, żeby wiedzieć, co ja myślę?
— Głupie pytanie! Stroiliście dziwne miny, gdy ja opowiadałem, dlatego stanowczo chcę wiedzieć, co te miny miały znaczyć. A może się boicie mnie to powiedzieć?
— Nic nie wiem o żadnej obawie!
— To mówcie!
Wszyscy goście ucichli, nawet przy dalszych stołach. Przeczuwali małą burzę, dlatego słuchali z zaciekawieniem.
— Przyznaję się otwarcie — odpowiedziałem z uśmiechem — że dziwi mię ten niezwykły anachronizm, którego dopuściliście się w swem opowiadaniu.
— Anachronizm? Co to jest? Mówcie tak, żeby was można zrozumieć!
— Dobrze, powiem wyraźniej! Od kiedyż to mówi się o nafcie w obecnem jej znaczeniu?
— Któż to może wiedzieć?
— Ja to wiem: od roku 1859. A kiedy odkryto w Stanach Zjednoczonych pierwsze źródła oleju skalnego?
— Sami sobie na to odpowiedzcie!
— Dwa lata przedtem, czyli w roku 1857. Wy zaś mówicie o świdrze ziemnym, po tamtej stronie Coteau, przy którym miał być Lincoln wkrótce potem, gdy został lawyerem?
— Dajcie mi pokój ze swoimi głupiemi pytaniami!
— Nie są one takie głupie, jak wam się zdaje, a należą do wyjaśnienia którego wam chcę udzielić. Lincoln zamieszkał jako lawyer w Springsfield w roku 1836, a więc mniej więcej na dwadzieścia lat przed odkryciem pierwszego źródła znaczniejszego. Jakżeż to się
zgadza z waszem opowiadaniem?
— Czy się zgadza, czy nie, to mnie jest obojętne!
— W takim razie bądźcie z łaski swojej tak samo obojętni względem wyrazu mej twarzy!
— Czy chcecie przez to powiedzieć, że nie wierzycie w to, co mówiłem o pożarze ropy? — zapytał groźnie.
— Pod tym względem nie żywię żadnej wątpliwości: tylko miejsce i osoby są inne.
— Jakto?
— Old Shatterhand widział taki pożar ropy, a mianowicie w New-Venango. Król naftowy nie nazywał się jednak Wilmers, lecz Forster.
— O to ja nie dbam. Co ja widziałem, to nie ma nic wspólnego z wypadkiem, znanym Old Shatterhandowi. Pożary ropy zdarzają się często.
— A okoliczności, towarzyszące pożarom są tak niesłychanie do siebie podobne? Hm! Zresztą ja znam bardzo dobrze Tima Kronera z Colorado.
— Thunder-storm! Podejrzewacie może, że ja nie jestem Tim Kroner?
— Może być, że dwie osoby mają takie same nazwisko, ale prawdziwy „mąż z Colorado“ to ten, którego ja znam.
— Zna go też pewien dzielny mąż! Jeśli wam ktoś inny powiedział, że jest Tim Kroner z Colorado, to skłamał i jest oszustem. Przyjmijcie tę wiadomość ode mnie, bo w przeciwnym razie zatkam wam usta tym nożem!
Dobył noża z za pasa, a ja równocześnie wyjąłem rewolwer, wymierzyłem doń i odpowiedziałem:
— Zatkajcie, jeśli znajdziecie czas na to! Kule są zwykle szybsze od noży!
Napastnik stał przez kilka chwil, potem opuścił nóż i rzekł pogardliwie:
— Pshaw! Tim Kroner nie powinien się o to troszczyć, jakie miny stroi taki człowiek, jak wy. Krzywcie się, ile wam się podoba. Ja nie będę miał nic przeciwko temu i zostanę tym, kim jestem!
Wetknął nóż za pas i wrócił na swoje miejsce. Słuchacze nie spodziewali się tak spokojnego zakończenia sprawy, ale nie okazali swego rozczarowania w żaden sposób. Mogłem zupełnie inaczej załatwić ten spór, nie chciałem jednak gościom oberży dawać widowiska, na które zdobyłby się tylko awanturnik. Świadkowie zajścia mogli sobie myśleć, że się boję „męża z Colorado“.
Gdy mój przeciwnik usiadł na swojem miejscu, powiódł wzrokiem dokoła stołu i zapytał:
— Może i z was kto wątpi, panowie, czy jestem Tim Kroner?
Obecni potrząsnęli przecząco głowami, a jeden z nich, który dotychczas nie zabierał jeszcze głosu, odpowiedział:
— Nie mamy powodu, żeby w to nie wierzyć. Ja mogę zresztą zakończyć wasze opowiadanie uwagą, którą chętnie, a może i niechętnie, usłyszycie.
— Jaką?
— Nie zastrzelicie Kanada-Billa.
— Czemu?
— Bo już nie żyje!
— All devils! Nie żyje?
— Yes.
— Wiecie to napewno?
— Całkiem napewno.
— Gdzież zginął?
— W misyi Santa Lucia obok Sacramento.
— Co go zmiotło? Chyba nie choroba? Ten łotr nie zasłużył na taką śmierć.
— Sianem się nie wykręcił. Zgon swój zawdzięcza człowiekowi, którego nazwisko dopiero co wymieniono.
— Jakie nazwisko?
— Old Shatterhand.
— Co? Old Shatterhand położył kres jego rzemiosłu?
— Tak.
— Jak to się stało, sir?
— To bardzo, a bardzo zajmująca historya, którą powinienbym właściwie drukiem ogłosić, jestem bowiem literatem, panowie, a zaznaczam to wobec tych, którzy tego jeszcze nie wiedzą.
— Opowiedzcież o tem; opowiedzcie! — zawołano dokoła.
— Hm! Pisarz postępuje właściwie niemądrze, jeśli opowiada ustnie to, co chce drukiem ogłosić. Sami to uznacie, gents!
Zmierzał widocznie do tego, żeby go jeszcze bardziej proszono. Kiedy obecni powtórzyli prośbę, oświadczył:
— Well, skoro już dziś taka opanowała nas ochota do opowiadania, to przedstawię wam to zdarzenie zgodnie z prawdą.
Pani Thick przeszła teraz obok mnie i szepnęła:
— Dzięki, sir, żeście uniknęli burdy! Z jego opowiadania będziecie zadowoleni. On pisze książki i mówi tak pięknie, tak niesłychanie pięknie!
Ciekaw byłem, jaką to historyę ułoży ten człowiek z prostych całkiem wypadków.
Usiadł w odpowiedniej postawie i zaczął opowiadać, jak wprawny i zręczny bajarz:
— Było to w porcie Sacramento, w którym przebijał się obraz życia w bardzo jaskrawych barwach. Tłum, płynący wybrzeżem bądź w pogoni za zajęciami, bądź też na bezcelowej włóczędze, nie wyglądał na zbiorowisko mieszkańców jednego okręgu, a tem mniej jednego miasta. Przypominał raczej karnawał, jednoczący na krótki czas przedstawicieli wszystkich narodowości.
Tu stała grupa chudych Jankesów w nieuniknionych czarnych frakach, w cylindrach wciśniętych głęboko na tył głowy, z rękami w kieszeniach, złotymi łańcuchami, szpilkami w krawatach, spinkami i brelokami. Tam przeciskała się gromadka Chińczyków w blado-niebieskich bluzach perkalowych, białych spodniach i z długimi, starannie splecionymi warkoczami. Wyspiarze z mórz południowych szli trwożnie zakłopotani i zdziwieni po tym obcym gruncie, a ilekroć ujrzeli coś osobliwego wedle ich pojęć, pochylali ku sobie głowy i szeptali pocichu. Meksykanie kroczyli dumnie w aksamitnych spodniach, rozprutych po bokach i obszytych srebrnymi guzikami, w krótkich, tak samo ozdobionych, bluzach i kapeluszach z szerokiemi kresami. Kalifornijczycy w długich opończach, tkanych w najwspanialszych barwach i sięgających im prawie do kostek, mieszali się z wystrojonymi najróżnorodniej, czarnymi gentlemanami i ladies, od których zalatywała woń najrozmaitsza, a wśród nich stąpali powolnym krokiem poważni Indyanie. Byli tam ociężali Niemcy, Anglicy z bokobrodami i ogromnymi cwikierami na nosach, mali, ruchliwi Francuzi, sprzeczający się, opowiadający, wołający się nawzajem, czerwonowłosi Irlandczycy, pachnący wódką, Chileni w krótkich opończach, traperzy, skwaterzy, myśliwcy w skórzanych bluzach i ze strzelbami na ramieniu zupełnie tak, jak gdyby przechodzili właśnie przez Góry Skaliste, metysi i mulaci we wszystkich zabarwieniach i odcieniach. Między nimi uwijali się wypłukiwacze złota, obładowani często ciężkiemi workami tego kruszcu, w najfantastyczniejszych kostyumach, jakie tylko można sobie wyobrazić, w ubraniach, strasznie obszarpanych, połatanych spodniach, płaszczach, bluzach i kamizelkach, w podartych butach, z których wyzierały nagie palce, i w kapeluszach, które miesiącami stawiały mężnie czoło słońcu i deszczowi we dnie, a nocami służyły za poduszkę. A wśród tego mrowiska stali w małych grupkach tubylcy, właściwi panowie kraju, a mimo to może najbiedniejsi, zaspokajający potrzeby życiowe jako dzienni zarobnicy.
Do tej pstrej mieszaniny narodów przyłączały się wszelkiego rodzaju okazałe postaci, nakazujące szacunek. Amerykańscy i angielscy marynarze z szerokimi barkami, ogromnemi pięściami i wzrokiem wyzywającym, oraz pewna liczba hiszpańskich oficerów marynarki, którzy przybyli z San Francisco, ażeby się przypatrzyć życiu w pobliżu złotodajnych obszarów.
Co spędziło tam te składniki różnorodnej antropologicznej mieszaniny? Nic innego, tylko złoto.
Osadnictwo w Kalifornii Górnej, które w roku 1768, wyszło z Meksyku, oddało kraj pod świeckoduchowne panowanie misyonarzy. Jezuici jako dobrzy gospodarze pozakładali w wielu odpowiednich miejscach klasztory i misye dla celów swej propagandy.
Kiedy w roku 1823. centralny rząd meksykański obalił panowanie kapłanów, nie chcieli misyonarze po większej części uznać tego rządu i wynieśli się z kraju. Tych niewielu, którzy zostali, utraciło wpływ i bytowało nędznie, niknąc z dniem każdym.
Niedaleko od Sacramento stał potężny, kilkopiętrowy, budynek, otaczający wielki dziedziniec, a po stronie, zwróconej ku miastu, zamykał go starożytny kościół, zbudowany z niewypalonych cegieł.
Była to misya „Santa Lucia“, której koszarowe komnaty zamieszkiwały trzy osoby: stary, osiwiały ksiądz, jeszcze starsza gospodyni i Niemiec, niejaki Karol Werner, którego obcujący z nim nazywali tylko po imieniu: sennor Carlos. Była to prawa ręka proboszcza.
W tym czasie odkryto w Kalifornii złote pola, a wieści o leżących w górach skarbach wywołały immigracyę z początku z Meksyku i Stanów Zjednoczonych, a później ze wszystkich części świata. Najpierwej przybyli potomkowie dawnych hiszpańskich konkwistadorów, a za nimi wyspiarze sandwichscy, Australczycy i Europejczycy, a nawet Chińczycy i kulisi. Każdy chciał się wzbogacić udziałem złota, który się starał wydrzeć ziemi.
W San Francisco głównie zbierali się obcy, a stamtąd szli dalej na północ, albo w głąb kraju. Sakramento odgrywało także ważną rolę, jako punkt zborny.
Niekażdy oczywiście wiózł z sobą namiot, lub inny rodzaj mieszkania. Liczba ludzi rosła z dnia na dzień, a ponieważ deszcze nie pozwalały przebywać pod gołem niebem, przeto zajmowano wszystko, co mogło służyć jako schronisko.
Starożytna misya Santa Lucia doznała również losu, który nie bardzo zgadzał się z pierwotnem jej przeznaczeniem. Pewien Francuz z Alzacyi urządził w jednem skrzydle na dole browar, wmurował kocioł i zaczął warzyć napój, który śmiał nazywać piwem. W części przedniej, tuż obok kościoła, osiedlił się Amerykanin, założył restauracyę i zamienił część nawy kościelnej na sale do tańca, gdzie co tygodnia ćwiczono się w sztuce układnego skakania. Podobał się ten pomysł pewnemu przedsiębiorczemu Irishmanowi, który za przykładem Amerykanina urządził po drugiej stronie kościoła szynk z wódką.
Dolną część drugiego skrzydła zajął Anglik, który sprzymierzył się z przebiegłym mieszkańcem New-Hawshire w celu sprowadzania Chińczyków. Obydwu gentlemanom wiodło się wcale dobrze. Tak zajmowano coraz inne części budynku misyjnego, wreszcie pozostawało jeszcze wolne tylko najwyższe piętro.
Stary proboszcz nie zdołał temu zapobiec. Z początku, nie mogąc użyć przemocy, próbował się procesować, ażeby zachłannych ludzi utrzymać zdala od domu bożego, lecz wnet poznał zgubne skutki tego kroku, gdyż wpadł w ręce całej zgrai drapieżców, którzy domagali się od niego pieniędzy za swoje rzekome starania, a nic mu za to nie wyjednali.
Te stosunki obmierziły mu Santa Lucia. Pewnego dnia zniknął bez śladu razem z gospodynią i nikt go nawet nie szukał. Z pierwotnych mieszkańców został tylko sennor Carlos, który z żoną i z córką Anitą zajmował kilka izb parterowych obok browaru.
Ale wkońcu i poddasze miało otrzymać właściciela. Wrzekomo z Buenos-Ayres przybył do Sacramento człowiek, który pochodził z Cincinnati i nazywał siebie: doktor White. Czy rzeczywiście był lekarzem, o to go nikt nie pytał. Chciał założyć szpital w Sacramento, a ponieważ tam nie było odpowiedniego miejsca, przyjechał do domu misyjnego. Nie znalazłszy tu nikogo, ktoby mu wynajął poddasze, objął je poprostu sam w posiadanie. Był to człowiek praktyczny i wiedział, że w tym kraju trudno byłoby naruszyć prawo obecnego właściciela.
Zaraz nazajutrz przywlokły się muły z wełnianemi kołdrami i materacami, a gromada Meksykanów wniosła żelazne łóżka. Przed wieczorem stało już dwadzieścia łóżek pod uszkodzonym w wielu miejscach ceglanym dachem, na otwartym strychu, gdzie wiatr hulał w najlepsze, a w porze deszczowej dokuczały nieustanne powodzie. To był szpital, czekający z otwartemi ramionami na nieszczęśliwych chorych.
Ci pojawili się niebawem.
Jakkolwiek klimat kalifornijski jest zdrowy, mimo to panowało w kopalniach zawsze chorób aż nadto. Dziki, nieregularny tryb życia, połączony z ciężką, niezwykłą dla wielu pracą, wśród częstych deszczów, powodował nieraz febrę, która wobec braku lekarskiej opieki i pielęgnacyi kończyła się często śmiercią.
Za szczęśliwych mogli się jeszcze uważać ci, których choroba nie napadła wtedy, gdy byli sami wśród puszczy, których przyjaciele przywieźli z gór do siedliska cywilizacyi i należytej opieki. Większość znajdowała w kopalniach sześć stóp ziemi nad sobą i pierścień z kamieni dokoła ciasnego grobu. Wielu umierało w drodze, wielu już tylko ostatniem, gasnącem spojrzeniem obejmowało osadę ludzką. Nieliczni tylko odzyskiwali zdrowie i ze wzmocnionem ciałem rozpoczynali pracę nanowo.
Jedną rzecz tracił każdy chory, a mianowicie przywiezione z sobą pieniądze.
W owych czasach płacono za lekarstwa poprostu na wagę złota, a dzielny lekarz miał najwydatniejszą kopalnię w chorobach swoich pacyentów. Korzystały z tego dowoli całe zastępy pigularzy, których pacyenci umierali tylko dlatego, że posiadali pieniądze, które w razie wyzdrowienia byliby mogli zabrać z sobą!
Opowiadający przerwał w tem miejscu umyślnie i przybrał tak obiecującą minę, że mi się wydało, iż teraz zechce zabłysnąć swoim literackim talentem. I rzeczywiście następnej części opowiadania nadał formę noweli, którą można było śmiało wydrukować.
Na wzgórze — mówił dalej — gdzie stał dom misyjny, wychodził w wygodnem ubraniu meksykańskiem silnie zbudowany młodzieniec o jasnych włosach, regularnych rysach i tryskających zdrowiem policzkach.
Zatrzymał się przy zaroślach, otaczających dom i zwrócił się ku zachodowi.
Wieczór się zbliżał, a słońce zanurzało już iskrzące swe żary w promienną roztocz. Przed młodzieńcem leżało miasto, zalane rubinowem światłem, a okna starego gmachu połyskiwały w dal jaskrawymi refleksami.
Przybysz położył się na miękkiej murawie i tak zagłębił w widoku, że nie usłyszał odgłosu lekkich kroków, zbliżających się z boku do niego.
Mała rączka spoczęła na jego plecach, jasna główka pochyliła się nad nim, a równocześnie padły w ciszy te słowa:
— Witam was tu, sennorze! Czemu nie pokazywaliście się u nas tak długo?
— Byłem w San Francisco, sennorito, gdzie załatwiałem rozmaite interesa — odrzekł zapytany.
— I tam zupełnie zapomnieliście o sennorze Carlosie i jego biednej, małej Anicie!
— Zapomniałem? Per dias, nie, po tysiąc razy nie! Anitto, jak mógłbym o Was kiedy zapomnieć!
Dziewczyna usiadła obok niego bez ceremonii.
— Czy rzeczywiście myśleliście o mnie, sennorze Edouardo?
— Nie pytajcie mnie, Anitto, czy o was myślałem! Kto się mną zajął, kiedy, pozbawiony mienia przez złych ludzi, przybyłem tutaj, jeśli nie wasz ojciec? A kto potem, kiedy trudy i niewczasy powaliły mnie na łoże boleści, pielęgnował mnie jak syna i brata? Wy i matka wasza! Kogóż mam w tym obcym kraju, do kogo mógłbym pójść po radę, prócz was? Anitto, ja o was nigdy nie zapomnę!
— Prawda to, Edwardzie?
— Prawda — odrzekł krótko, chwytając ją za rękę patrząc jej szczerze w oczy.
— Nawet gdy wrócicie do ojczyzny?
— Nawet wtedy. Wszakże oświadczyłem wam, Anitto, że bez was nie wrócę do ojczyzny. Czy już zapomnieliście o tem?
— Nie — odpowiedziała.
— A może słońce waszego uczucia przyświeca już komu innemu?
— Komu innemu? Któż to taki? A może nie wolno mi tego wiedzieć!
— Lekarz z góry, doktor White.
— On? — spytała przeciągle. — Któż chciałby być słońcem tego suchego mr. Chinarindo! Co do mnie, to mógłby pozostać w ciemności, dopókiby mu się podobało!
— Anitto, czy to prawda? — zawołał młodzian.
— Czemu nie dowierzacie moim słowom?
— Bo wiem, że łazi za wami krok w krok, a rodzice wasi chętnie go widzą u siebie.
— Nie przeczę, że za mną łazi, ale również prawdą jest, że ja go unikam, jak mogę. I to słuszne, że ojciec mu niekrzyw. Doktor nagadał mu dużo o majątku i chce z nami pojechać do ojczyzny, jeśli dość zarobi.
— Do ojczyzny? Czyżby ojciec chciał tam wrócić?
— Tak. Od kiedy misya została koszarami dla wszystkich, nie jest zadowolony z tutejszych stosunków. My jesteśmy biedni, stary ojciec nie potrafi tyle zarobić, żebyśmy mogli za to wyjechać. Dlatego...
— Dlatego co...?
— Dlatego mu się wydaje, że bogaty zięć spełni jego życzenie.
Edward milczał przez chwilę, a potem spytał:
— A ojciec oddałby waszą rękę doktorowi?
— Zapewne, ale ja go nie znoszę, a matka także.
— A mnie znosicie?
Skinęła głową z odcieniem gniewu za takie pytanie, a on ujął drugą jej rękę i rzekł:
— Mnie się zawsze zdawało, że my powinniśmy należeć do siebie, całe życie. Jesteś taka skromna i dobra, że pragnę być zawsze z tobą. Czy mogę to oświadczyć twej matce?
— Możesz.
— I ojcu?
— Także.
— Nawet zaraz?
— Nawet zaraz!
— To chodź!
Wstał, a ona poszła za nim. Przeszli razem przez portal, potem przez dziedziniec do drzwi, wiodących do mieszkania Wernera. W sieni usłyszeli twardy, ostry głos człowieka, mówiącego w izbie z natarczywością.
— Tam jest doktor! — rzekła Anitta.
— Pójdźmy do kuchni i zaczekajmy, dopóki się nie oddali!
Z kuchni słyszeli każde słowo rozmowy, którą White prowadził z rodzicami Anitty.
— Damnt it, master Carlos. Czy myślicie, że będę żałował grosza? — spytał pierwszy. — Medycyna więcej warta, aniżeli najlepsze miejsce w kopalniach. Gdy już dość zdobędę, przeniesiemy się do Nowego Jorku albo do Filadelfii, a stamtąd dalej, dokąd zechcecie. No, zgoda?
— Hm, zgodziłbym się, jeślibym napewno wiedział, że dotrzymacie słowa!
— Do dyabła! Czy uważacie mnie za kłamcę?
— Dotychczas nie daliście mi powodu do tego. Ale w starej Kalifornii zapanowały w ostatnich czasach takie stosunki, że człowiek mimowoli staje się nieufnym, a przynajmniej ostrożnym.
— To dam wam zabezpieczenie! Bez żony nie mogę dalej prowadzić interesu. Wasza córka ma dyabelnie ujmujące oblicze, sądzę przeto, że będę dla niej dobry ponad wszelką miarę. Dajcie mi ją za żonę, a ja zrobię ją buchalterem i oddam jej całą kasę. Wystarczy wam to?
— Hm, tak. Ale czy mówiliście już z dziewczyną?
— Jeszcze nie mówiłem. Uważam to zresztą za zbyteczne. Doktor White potrafi sobie zdobyć względy dziewczyny, jeśli tylko spróbuje. Mam też nadzieję, że córka nie zechce przeciwko waszej woli płynąć.
— To słuszne. Jednakże w tak ważnej sprawie należy jej zostawić wolną wolę. Chociażbym ja się zgodził, to rzecz nie przyjdzie do skutku, jeśli ona nie zechce. Pomówcie więc najpierw z nią, doktorze, a potem przyjdźcie do mnie!
— Zaraz wrócę z pomyślną wiadomością. Nie mam wiele czasu na takie rzeczy, bo na górze leży dwudziestu jeden pacyentów, którzy dają dużo do czynienia. Gdzie córka?
— Nie wiem; może przed bramą.
— Ładnie! Poszukam jej tam.
Zwrócił się ku drzwiom, lecz zatrzymał się zdziwiony, gdyż przed nim stali Anitta i Edward, którzy w tej chwili wyszli z kuchni.
— Tu jest ta, której szukacie, mr. doktorze — rzekł młodzieniec — a sprawa, którą chcecie z nią omówić, nie zabierze chyba dużo czasu.
— Jak to rozumiecie, sennorze Edouardo? — zapytał White, który znał swego rywala, gdyż codzień prawie spotykał go u rodziców Anitty.
— Zdaje mi się, że przybywacie za późno, bo właśnie zgodziliśmy się z Anittą. Ona nie ma ochoty zostać panią doktorową, a woli natomiast ze mną żyć.
— Czy to prawda Anitto? — zapytał Werner, podnosząc się ze zdumieniem i odrzucając wypalonego papierosa.
— Tak, ojcze. Czy ci się to może nie podoba?
— Nie podoba? Owszem podobałoby mi się, bo ja sam lubię tego chłopca; ale co poczniecie z samą miłością w kraju, gdzie wszystkie drogi i ścieżki wybrukowane są dolarami. Sen nor Edouardo jeszcze młody i może do czegoś jeszcze doprowadzić, jeśli się przedwcześnie nie przyczepi do dziewczyny. Doktor już dawno jest na ładnem stanowisku. To różnica, Anitto! On chce wyjechać z nami do Europy i...
— Edward pojedzie także! — przerwała mu dziewczyna. — On chce nawet...
— Ale czy może? Do tego trzeba czegoś więcej prócz dobrej woli.
— Sennorze Carlosie — odezwał się teraz Edward. — Obecna chwila nie nadaje się do szczegółowego rozstrząsania tej sprawy. Powiedzcie mi tylko otwarcie, czy oddalibyście mi Anittę za żonę, gdybym nie był także ubogi?
— Oddałbym.
— A ile musiałbym mieć.
— Hm, to trudno powiedzieć! Im więcej, tem lepiej. Musiałoby to w każdym razie wystarczyć przynajmniej na naszą podróż do ojczyzny i zakupienie tam jakiego mająteczku, lub czegoś podobnego.
— Czy użyczycie mi czasu na zdobycie takiej sumy pieniędzy?
— Ileż potrzebujesz na to czasu?
— Sześciu miesięcy.
— Hm, to nie długo. Co wy na to, doktorze?
— Damn it, to brzmi jak suchy, prawidłowy interes. Pozwólcie, że doń przystąpię!
— Dobrze!
— To przyjmijcie odemnie pewną radę, mr. Carlosie!
— No?
— Wy, mr. Edwardzie, chcecie zapewne udać się do kopalni? — spytał doktor szyderczo, zwracając się do młodzieńca.
— Właśnie.
— Well, sir. Macie sześć miesięcy czasu. Jeśli w tym terminie wrócicie z trzema tysiącami dolarów, miss Anitta będzie waszą, a ja nie powiem ani słowa. Jeśli natomiast nie wrócicie wogóle, albo tylko z mniejszą sumą, miss będzie moją. Czy zgadzacie się, mr. Carlosie?
— Najzupełniej, ale z zastrzeżeniem, że wasze stosunki są takie, jak mi je opisaliście!
— Są takie! A zatem zgoda między nami. Good bye; muszę iść do moich chorych...
Minęły całe miesiące, a na wzgórze wchodził do domu misyjnego znowu młody człowiek, a pod zaroślami odwrócił się do leżącego za nim krajobrazu. Chociaż umówionych sześć miesięcy upłynęło prawie z wyjątkiem kilku dni, nie był to Edward, lecz ktoś inny.
Napasłszy oczy rozległym widokiem, przeszedł przez portal, przez dziedziniec, a przed wejściem do bocznego skrzydła spotkał się z Anittą, którą zapytał:
— Czy możecie mi powiedzieć, sennorito, gdzie tu mieszka doktor White?
— Mieszka pod dachem. Wejdźcie tam, do szpitala, a zastaniecie go napewno.
Przybysz poszedł za tą wskazówką, wspinał się po schodach coraz to wyżej i wyżej, aż dostał się na poddasze, gdzie zobaczył dwa rzędy łóżek, między któremi uwijał się doktor. Izba nie była zbyt jasna, a że na dworze zmrok już zapadał, trudno było rozróżnić przedmioty.
White zauważył obcego i przystąpiwszy doń, zapytał:
— Czego sobie życzycie, sennorze?
Gość przysłuchiwał się brzmieniu tego głosu, a potem spytał z zaciekawieniem:
— Czy wy jesteście doktor White, sir?
— Tak.
— Ja jestem farmaceutą. Chciałem w Kalifornii wykopać szczęście z ziemi, ale nie znalazłem nic. Wtedy udałem się do biura pośrednictwa pracy, aby poprosić o służbę. Tam powiedziano mi, że potrzebujecie dozorcy chorych i dlatego przybyłem do was, by się przekonać, czy posada jest jeszcze wolna.
— Jeszcze nie obsadzona. W której miejscowości pracowaliście i w których zakładach?
— Hm — odrzekł obcy z namysłem, wygłaszając szybko pierwsze nazwy i imiona, a akcentując umyślnie ostatnie — w Nowym Yorku, Pittsburgu, Cincinnati, a na ostatku w Norfolku u mr. Clevelanda.
— W Norfolku u mr. Clev....
Lekarz przystąpił szybko bliżej, ażeby lepiej przypatrzyć się twarzy obcego i cofnął się z przestrachem.
— Do wszystkich dyabłów, przeklęty... chciałem powiedzieć: mr. Groman, który równocześnie ze mną tam... Ale chodźcie na dół do mego mieszkania. Cieszy mnie to niezmiernie, że zobaczyłem tak niespodzianie kolegę, który był ze mną razem w tem samem miejscu!
Nie zauważył dwuznacznego uśmiechu w rysach przybyłego i zeszedł o piętro niżej, gdzie wstąpił do małego pokoju i zaświecił. Była to widocznie jadalnia i sypialnia zarazem.
— Tak, usiądźcie sobie, o raczej usiądź sobie, jeśli między nami ma dawny stosunek pozostać! Cóż było w Norfolku po mojem odejściu? Pokłóciłem się z pryncypałem i dlatego odszedłem bez wypowiedzenia. Staremu Clevelandowi zapewne dobrze się powodzi!
— Dobrze? Jemu wogóle przestało się powodzić. Gdy ty odszedłeś, zniknęła także w niepojęty sposób jego kasa, razem z przechowywanymi tam papierami wartościowymi. To go zrujnowało. Nie mogąc tego przeboleć, umarł.
— Czy to być może? Co mówisz? Hm, stary nie pozwalał, co prawda, nikomu wglądać w swoje stosunki. Dlatego ja przypuszczam, że usunięcie kasy zarządził w tajemnicy on sam. Ta okoliczność, że osiedliłem się tu jako lekarz, nie powinna cię dziwić. Tu nikt nie pyta o dyplom, a z tego zajęcia można żyć. Przychodzisz więc po posadę?
— Tak; lecz powiedz mi, Walkerze, jak zdobyłeś środki na stworzenie takiego zakładu i dlaczego nie zatrzymałeś swego właściwego nazwiska?
— Hm, środki zdobyłem w kopalniach złota, a nazwisko zmieniłem, bo White brzmi bardziej naukowo, niż Walker. Ale wracając do posady, to ją otrzymasz, o ile nie dasz mi powodu do skargi na siebie. Jeśli się dobrze wćwiczysz, to może zrobię cię moim asystentem, a może nawet wezmę cię na wspólnika!
— Masz dla mnie mieszkanie?
— Na to znajdzie się rada. A zatem zgadzasz się?
— Oczywiście!
— To ładnie!
— Skarżyć się na mnie nie będziesz. Los obszedł się także ze mną srodze, dlatego przeszłości wcale nie będę żałował.
Groman objął posadę i w krótkim czasie poznał wszystkie tajniki wiedzy, których wymaga prowadzenie szpitalu. Doktor musiał go do siebie przyjąć, lecz uspokoił się wnet, gdy się przekonał, że jego asystent uważa za dopuszczalne takie wypadki, które należy ostrożnie ukrywać przed okiem ludzkiem.
White miał teraz więcej czasu i przepędzał wolne chwile u sennora Carlosa, w którego zaufanie umiał się wkraść dzięki swej chytrości. Ojciec nie zważał wcale na to, że lekarz był o wiele starszy od córki i że jego zachowanie się musiało wszystkich odpychać.
Wreszcie upłynęło owych sześć miesięcy, a Edward się nie pokazywał. Brak wiadomości listownej, lub innego znaku życia, nie odbierał spokoju Anicie. Wiedziała ona, że połączenie pocztowe z kopalniami było niedostateczne, że spoczywało prawie całkiem w rękach prywatnych, że więc nie można było nigdy liczyć na prawidłowe odbieranie listów. Ludzi, którzy podejmowali się przewozu listów i przesyłek pieniężnych, napadano na drodze, ograbiano i zabijano, albo oni sami uciekali z powierzonymi sobie pieniądzmi.
Nadszedł nawet ostatni wieczór, a Edwarda nie było. Dziewczynę trapił okropny niepokój, a z doktorem było to samo. Dotychczas były wszelkie szanse po jego stronie, ale rywal mógł się zjawić każdej chwili, a temu należało przeszkodzić. Zdał więc opiekę nad pacyentami asystentowi, a sam opuścił misyę.
Chorzy byli bardzo zadowoleni z przyjęcia Gromana, który był ich aniołem opiekuńczym. Okazując się wobec doktora posłusznym i zupełnie pozbawionym woli, postępował poza jego plecyma całkiem wedle własnego uznania, w tem przekonaniu, że niejeden pacyent, przeznaczony na śmierć przez White’a, będzie mu zawdzięczał życie i mienie.
Opowiadający znowu zamilkł i popatrzył dokoła na słuchaczy. Spodziewał się zapewne pochwał, lecz napróżno, gdyż opowiadanie było dotąd niezbyt zajmujące. Pociągnął więc kilka razy cygara i rzekł:
— Możliwe, że wam się ta historya nie podoba. Uważajcie jednak dalej, bo główna rzecz nastąpi dopiero teraz.
— A tą główną rzeczą będzie pewnie Old Shatterhand? — spytał jeden z obecnych.
— Yes! Zgadliście, sir. Ten słynny biały myśliwiec zaraz wystąpi. Otóż doktor White, jak to dopiero co powiedziałem, oddał pacyentów asystentowi, a sam odszedł, gdyż niepokój wypędził go z domu. Wprawdzie był to wieczór ostatniego już dnia z umówionego terminu, ale zostawało jeszcze kilka godzin, w których rywal mógł jeszcze nadejść. Poleciał więc doktor na dworzec, aby tam zaczekać na ostatni pociąg, który miał nadejść od strony kopalń.
Wkrótce też wjechał pociąg, a kto z niego wysiadł? Mister Edouard. Stał już przez chwilę przed wagonem, potem odwrócił się jeszcze raz i ukłonił do wnętrza, jak gdyby się z kimś żegnał, a potem odszedł. Odrazu przystąpił do niego White i rzekł:
— No, przyjechaliście przecież! A zdawało się już, że nie dotrzymacie terminu. Ale główna teraz rzecz w tem, czy sprzyjało wam szczęście i czy znaleźliście dość złota?
— Miałem szczęście, nawet większe, niż się spodziewałem — brzmiała radosna odpowiedź.
— Uzbieraliście trzy tysiące dolarów?
— Nawet o wiele więcej!
— To prawie nie do uwierzenia! Drudzy pracują w digginach przez całe lata, narażają życie i zdrowie i nic nie znajdują, a wy poszliście na kilka miesięcy i wracacie zdrów i bogaty! Nie da się to już zmienić, przeto ja będę musiał ustąpić. Czy idziecie stąd zaraz do misyi?
— Tak.
— To pójdziemy razem.
Oddalili się, a White nie zważał na człowieka, z którym na końcu Edward rozmawiał.
Ten nieznajomy wysiadł tymczasem. Edward pragnął jak najrychlej dostać się do Anitty i uwolnić ją od niepokoju o jego osobę, szedł więc bardzo szybko. Za miastem, które prędko minęli, otoczyła ich ciemność. White skorzystał z tej sposobności, wydobył z kieszeni rewolwer tak, że towarzysz tego nie dostrzegł i odsunął zamknięcie.
— Mieliście więc szczęście? — rzekł. — Ktoby to był pomyślał! Teraz ja straciłem wszystko; wyrzuciliście mnie z siodła. Czy pracowaliście w kopalniach sami, czy też z towarzyszami?
— Sam.
— Co? Przecież nie rozumieliście się na tem! To naprawdę wielkie szczęście i niezwykły przypadek, że natknęliście się zaraz na miejsce, w którem znaleźliście tyle w tak krótkim stosunkowo czasie.
— Nie było to ani szczęście, ani przypadek, gdyż pokazano mi to miejsce.
— Pokazano? To nie może być! Żadnemu poszukiwaczowi nie przyszłoby na myśl pokazywać drugiemu miejsce złotodajne!
— To nie był poszukiwacz.
— A któż?
— Indyanin.
— Co mówicie? W takim razie to jeszcze bardziej zadziwiające! Tak, są Indyanie, którzy wiedzą, gdzie leży złoto, ale ci wcale nie mają ochoty pouczać o tem białych.
— Ten Indyanin nie korzystał z tych pokładów złota. To był wielki i słynny wódz Apaczów.
— Jak się nazywał?
— Winnetou.
— Do wszystkich dyabłów! Jak zetknęliście się z nim?
— Za pośrednictwem pewnego białego myśliwca, jego przyjaciela, którego zastałem w kopalniach.
— Jak się nazywał?
— Old Shatterhand.
— Ach..!
Nie spodziewający się niczego Edward nie widział, jakie wrażenie wywarły na White’m te nazwiska i mówił swobodnie dalej:
— Spotkałem Old Shatterhanda przypadkiem. Zapytał mnie o moje stosunki, widząc prawdopodobnie, że nie jestem zawodowym poszukiwaczem złota i że nie nadawałem się do tego zajęcia. Opowiedziałem mu szczerze wszystko i wyjawiłem cel mego pobytu w kopalni złota. On zaś wyśmiał mnie najpierw, a potem spoważniał i obiecał sprowadzić mi człowieka, od którego miałem otrzymać dobrą radę. Nazajutrz przybył z Winnetou, który popatrzył na mnie tak, jak gdyby mię chciał wzrokiem przebić, skinął głową Old Shatterhandowi i kazał mi, żebym poszedł z nim. Chodziliśmy prawie cały dzień, przyczem Winnetou badał grunt wszędzie. Dopiero pod wieczór zatrzymał się w jednem miejscu i rzekł:
— Tu może mój młody brat kopać, ale sam, bez nikogo, a znajdzie nuggety i piasek.
Wziąłem narzędzia i zacząłem kopać. Przepowiednia Winnetou sprawdziła się, bo istotnie znalazłem nuggety. Pilnowałem się bardzo przed wzrokiem innych poszukiwaczy, bo to przeważnie rozbójnicy. Kto wie nawet, czy byłbym dziś żył, gdyby w ostatnich dniach nie był nadszedł Old Shatterhand, by się dowiedzieć o wyniku moich poszukiwań.
— Czy Winnetou był z nim także?
— Nie. Rozłączył się z nim na pewien czas, ażeby udać się najpierw do Sacramento, a potem do San Francisco. Old Shatterhand został przy mnie, dopóki nie opuściłem pokładów i starał się, żeby nie zbliżył się do mnie żaden z poszukiwaczy. Następnie sprowadził mię tutaj.
— Dzisiaj?
— Tak.
— Więc przyjechał z wami?
— Tak! Siedzieliśmy razem w wagonie.
— Kiedyście wysiedli, rozmawialiście z kimś w wagonie. Czy z nim?
— Tak. Nie wysiadł zaraz razem ze mną, bo miał jeszcze pomówić z innym podróżnym. Pożegnałem go więc i poprosiłem, żeby dotrzymał słowa.
— Jakiego słowa?
— Przyrzekł, że mnie odwiedzi jutro w misyi.
— Do dyabła! Naprawdę?
— Tak — odrzekł Edward, nie widząc, w jakie rozdrażnienie wpadł doktor, który bardzo się bał Old Shatterhanda, ale zapanował nad sobą i pytał dalej:
— Czy możecie także udowodnić, że macie trzy tysiące dolarów? Będziecie to musieli zrobić jeszcze dzisiaj wieczorem.
— Mogę. Zamieniłem cały pył złoty na dobre papiery i mam je przy sobie.
Na to przystanął White, odwiódł kurek rewolweru i rzekł:
— Wielkie to było szczęście, że spotkaliście Old Shatterhanda i Winnetou, ale o wiele większa jest wasza głupota, że opowiedzieliście to wszystko mnie.
— Głupota? Czemu?
— Bo nie dostaniecie dziewczyny i pieniądze stracicie!
— Jakto?
— Zaraz się dowiecie.
W następnej chwili huknął strzał, a Edward runął na ziemię i nie ruszył się już więcej. White podniósł go, zabrał trochę na bok od drogi i tam położył. Chciał go tam na razie zostawić, by go potem gdzieś w nocy zagrzebać, a teraz tylko wypróżnić jego kieszenie. Właśnie w chwili, gdy się zabrał do tego, posłyszał odgłos kroków, zbliżających się szybko. Pomknął tedy w bok, ażeby go nadchodzący nie zauważył. O pieniądze się nie troszczył, bo zabity leżał tak, że mógł mu je także później zabrać. Nie poszedł jednak do swego mieszkania, ale wprost do Wernera, ażeby dokładnie o dwunastej godzinie w nocy przedstawić swoje żądania.
Opowiadający znowu się wstrzymał, ażeby zapytać swoich słuchaczy:
— No, panowie, czy teraz jest ta historya więcej zajmująca, niż przedtem?
— O wiele, o wile więcej! — odpowiedziano. — Ale co się dzieje z Old Shatterhandem?
— Już jest.
— Na dworcu?
— Nie, znacznie bliżej!
— Gdzie?
— Na drodze do misyi. Jego to kroki posłyszał White.
— A, tak!
Tak. Gdy bowiem Old Shatterhand wyszedł z dworca, zaczął wzrokiem szukać swego młodego towarzysza podróży. Ujrzawszy go stojącego z Whitem, stropił się niemało. Pewnie tego drugiego znał, może go gdzie widział. Myślał i myślał, aż wreszcie sobie przypomniał. Człowiekiem, który rozmawiał z Edwardem, był Kanada Bill! Lecz tymczasem obydwu już nie było. Old Shatterhand pośpieszył za nimi, lecz nie dostrzegł ich w najbliższej ulicy. Ale jeśli Kanada Bill gdzie występuje, to zawsze w dyabelskiej sprawie. Czyżby coś podobnego zamierzał względem Edwarda? Takie pytania zadał sobie Old Shatterhand i postanowił przestrzec swego towarzysza podróży. Wiedział, że podążył do misyi, dopytał się o nią po drodze i udał się za nim.
Poza miastem droga była ciemna, Old Shatterhand więc musiał iść powoli, by jej z oczu nie stracić. Wtem usłyszał przed sobą wystrzał i pobiegł ku miejscu, z którego doleciał go odgłos strzału. Tam przystanął i jął nadsłuchiwać. Wydało mu się, że ktoś się cicho oddalał. Zaczął szukać, czy kto nie leży na ziemi zraniony, ale nie znalazł nikogo. Wtem doszedł go z boku cichy jęk. Gdy się skierował w kierunku tego głosu, zastał tam Edwarda, który podniósł się do połowy i trzymał ręce na okolicy serca.
— To wy? — spytał z przestrachem, poznawszy go mimo ciemności.
— Tak, sennorze Shatterhand — odpowiedział Edward po cichu.
— Czy jesteście trafieni?
— Tak.
— Gdzie?
— W serce, w samo serce!
Trudno mu było mówić i brakło mu tchu.
— W serce? To nie może być! — rzekł Old Shatterhand. — Gdyby was trafiono w serce, jużbyście nie żyli. Bądźcie cicho! Zbadam was zaraz.
Rozpiął mu bluzę, kamizelkę i koszulę, ale nie znalazł ani śladu krwi! Jął szukać dalej, namacał portfel i oświadczył z radością:
— Dzięki Bogu! Mieliście w tej kieszeni wielki worek z nuggetami i one powstrzymały kulę. Tu czuję małą dziurkę w suknie. Strzał was przewrócił i pozbawił oddechu, ale kula utkwiła w nuggetach. Czy ten doktor, wasz rywal, mieszka w tej samej misyi?
— Tak.
— Ja was do niego zaprowadzę, albo zaniosę. On was...
— Na miłość Boga, nigdy!
— Czemu nie?
— On strzelił do mnie.
— Aha! Czy był na dworcu?
— Tak.
— Czy to ten człowiek, z którym odeszliście stamtąd? A jak on się nazywa? Albo raczej: jak nazywa się teraz?
— White, doktor White.
— Doktor, lekarz? Iluż to zawodów próbował już ten łotr w życiu! Ale to będzie ostatni! Tym razem wydrę mu z rąk to rzemiosło i to na zawsze!
— Czyż znacie go?
— Aż nadto dobrze! Ale to rzecz uboczna teraz. Najważniejsze to, czy wy się dobrze czujecie?
— Teraz mi lepiej. Mogę już oddychać.
— A pierś was boli?
— Niebardzo.
— To spróbujmy, czy będziecie mogli wstać i pójść. Zeprzyjcie się na mnie!
Próba się udała. Edward szedł, chociaż jeszcze powoli Po drodze powtórzył Shatterhandowi swoją rozmowę z Whitem. W pobliżu misyi musiał usiąść na uboczu, w miejscu ukrytem. Old Shatterhand zaś kazał sobie opisać mieszkanie i szpital, a potem wszedł do budynku, by odszukać Whitego. Mieszkanie było zamknięte, wstąpił więc aż na poddasze i otworzył drzwi, nie zapukawszy przednio. Stały tam łóżka pacyentów, a przy stole siedział asystent, który podniósł się z krzesła, zdziwiony późnemi odwiedzinami. Przypatrzywszy się gościowi dokładniej i ujrzawszy strzelby na jego plecach, a nóż i rewolwery za pasem, przeraził się wprost.
— Kto jesteście i czego tu chcecie? — zapytał.
— Szukam doktora White’a.
— Niema go tu.
— A gdzie jest?
— Może na dole u sennora Wernera.
— A kto wy jesteście?
— Nazywam się Groman i jestem jego asystentem.
— Pójdźcie tu, mr. Groman! Chciałbym zobaczyć twarz waszą!
Pociągnął go ku światłu i przypatrzył mu się dokładnie. Surowe jego rysy przybrały wyrazu łagodnego.
— Prawdopodobnie łotrem nie jesteście — powiedział.
— Nie jestem nim napewno. Przeciwnie byłem zawsze uczciwym człowiekiem. Ale skąd to wasze dziwne zachowanie się, te szczególne słowa, sir?
— Zaraz wam powiem. Znacie może nazwisko: Old Shatterhand?
— Znam.
— To ja nim jestem.
— Co... jak...? Wy Old Shatterhand?
— Tak. A słyszeliście kiedy nazwisko: Kanada-Bill?
— Słyszałem.
— Czy wiecie, co to za człowiek?
— Największy łotr na świecie.
— Wiecie to napewno?
— Tak. Nikt nie może tego wiedzieć lepiej ode mnie, bo... bo... ja... hm!
— Co, hm?
— To właściwie jest tajemnica, ale skoro jesteście Old Shatterhand, to mogę wam ją wyjawić. Jestem detektywem.
— Ajentem tajnej policyi? I asystentem doktora White’a?
— Właśnie jako taki.
— Aha! Zaczynam rozumieć. W takim razie udzielę wam pewnej wiadomości, która was zaciekawi. Wasz doktor White to Kanada-Bill.
— Zounds! Naprawdę?
— Skoro ja to mówię, to możecie mi wierzyć.
— Czy znacie Kanada-Billa?
— Bardzo dokładnie. Zniknął mi dawno, lecz dzisiaj znów wszedł mi w drogę. Dopiero przed chwilą wykonał zamach morderczy.
— Co mówicie? Gdzie? Na kim?
Old Shatterhand opowiedział mu wszystko, a wtedy i Groman już nie krył się dłużej, lecz rzekł:
— W takim razie muszę być wobec was szczerym. Byłem dawniej farmaceutą i miałem zajęcie u mr. Clevelanda w Norfolku w północnej Karolinie. Po jakimś czasie wstąpił do niego do służby niejaki Walker, którego przyjęto, ponieważ miał dobre świadectwa, jak się później pokazało, sfałszowane. Wnet też wyszło na jaw, że z farmacyi rozumiał prawie mniej od początkującego. Z tego powodu przychodziło do poważnych kłotni miedzy nim a pryncypałem. Nagle zniknął on, a razem z nim zawartość kasy, czyli cały majątek Clevelanda. Lubiłem mego pryncypała, gdyż był moim dobroczyńcą. Strata zrujnowała go zupełnie. Gdy policya nie znalazła ani śladu zbrodniarza, postanowiłem ja wyszukać go prywatnie. Szukając jego, wpadłem na trop innych osób, które śledzono tak samo, jak jego, i oddałem je w ręce sprawiedliwości. To powodzenie wyrobiło mi w policyi dobrą markę, wskutek czego dano mi posadę detektywa. W ten sposób zdobyłem większe materyalne i moralne środki, dzięki którym udało mi się uzyskać pewne wskazówki. Opierając się na nich, znalazłem wreszcie pewne ślady, które zaprowadziły mnie tutaj.
— Do White’a?
— Tak.
— On jest owym Walkerem?
— Właśnie.
— Wszak on was pewnie poznał!
— Oczywiście. Ale ja mu tak sprawę przedstawiłem, że mię zaangażował, ażeby mnie skłonić do milczenia. Teraz jestem jego asystentem, ale nie jestem pewien dnia ani godziny, gdyż każdej chwili muszę być przygotowanym na to, że mię z drogi uprzątnie, aby usunąć jednego ze świadków swojej przeszłości.
— Czemuż wy jego nie zrobicie nieszkodliwym?
— W jaki sposób mam to uczynić?
— Aresztujcie go!
— Nie mogę.
— Czemu?
— Bo nie mam przeciw niemu dowodu. Wiem, że ukradł majątek Clevelanda, ale dowieść mu tego nie zdołam. Śledziłem go dzień i noc, starałem się zgłębić wszystkie jego tajemnice, zbadałem każdy kąt, dla mnie dostępny, ale wszystko było daremne.
— Dla was dostępny... w tem sęk! On nie dopuści do tego, żebyście podpatrzyli jego tajemnice. Względem tego łotra nie wskóracie więcej, niż dotychczas, przy całym swoim sprycie. Gdy chodzi o niego, to nie można rozwiązać węzła gordyjskiego, lecz trzeba go rozciąć, a to dziś uczynimy. Liczę przytem na waszą pomoc.
— O, skoro Old Shatterhand weźmie się do czegoś, to obejdzie się bez takiej drobnej pomocy, jakiej ja mógłbym mu udzielić.
— Ma White jakie skrzynie, do których nie zdołaliście się jeszcze dobrać?
— Tak.
— Gdzie?
— Na dole w swojem, prywatnem mieszkaniu.
— Będzie je musiał nam otworzyć.
— Tego nie zrobi!
— To ja to zrobię.
— To byłby postępek bezprawny i karygodny. Darujcie, sir, że zwracam na to waszą uwagę!
— Pshaw! Nie pytam się o wasze paragrafy, z któremi nie udało wam się go pochwycić i dowieść mu winy. To Kanada-Bill, który nigdy nie dbał o prawo, przeto i ja nie myślę prosić kodeksu o uprzejme pozwolenie, skoro chcę z nim raz skończyć. Czy możecie teraz stąd odejść?
— Tak. Chwilowo nie mamy ciężko chorego pacyenta.
— To zejdźcie ze mną na dół!
Zeszli razem po schodach i udali się na miejsce, gdzie czekał Edward. Old Shatterhand dał mu wskazówki, jak się ma zachować, poczem wszyscy udali się na parter, gdzie mieszkał Werner. Było to właśnie o północy.
Przeszli przez dziedziniec, a potem przez sień do kuchni, gdzie w swoim czasie podsłuchiwał Edward z Anittą. Kuchnia była dziś także pusta. W izbie siedział Werner z żoną i Whitem.
— Sennorze, — były słowa doktora — właśnie bije dwunasta. Sześć miesięcy upłynęło, a Edwarda dotychczas niema. Przypominam wam wasze słowo i spodziewam się, że go dotrzymacie.
— Dotrzymam! — odrzekł Werner — Daję też moje przyzwolenie, jeśli mi udowodnicie, że jesteście istotnie taki zamożny, jak twierdziliście zawsze.
— Oczywiście, że przygotowałem się do tego dowodu. Oto moje papiery! Sumy, tu zapisane, zdeponowałem w banku. Czy wam wystarczą?
Dał się słyszeć szelest papierów, poczem Werner zawołał:
— Sennorze White, tego jest o wiele więcej, niźli się spodziewałem. Z was straszny bogacz!
— Mógłbym wam dowieść, że znacznie więcej posiadam, ale poprzestanę na tym dowodzie. Żebyście zaś poznali, jak troskliwego męża dostanie Anitta, pokażę wam klejnot, który daruję jej już przy zaręczynach. To są same drogie kamienie.
Słychać było otwieranie pudełka, a potem zabrzmiały okrzyki zdumienia i podziwu Wernera. Wtem przystąpił Groman do odchylonych nieco drzwi od kuchni i zaglądnął do pokoju. Zaledwie tam rzucił okiem, cofnął się i szepnął do Old Shatterhanda:
— Słuchajcie! Teraz już jestem swego pewny. Te klejnoty skradziono mr. Clevelandowi. Należały do jego nieboszczki żony, a przechowywano je po jej śmierci w kasie. Potem zniknęły razem z Walkerem i z pieniądzmi.
W tej chwili zapytał White:
— No, sennorze Carlosie, czy was przekonałem?
— Najzupełniej, sennorze. Chodź, Anitto i podaj doktorowi rękę!
Podsłuchujący czekali teraz na to, co powie Anitta.
— Ja mu jej nie podam! — rzekła głosem bardzo stanowczym.
— Wiesz przecież, że ma moje przyrzeczenie!
— Ojca przyrzeczenie ma, lecz ode mnie jeszcze go nie otrzymał.
— Przyrzeczenie jest przyrzeczeniem! — zawołał White. — Mnie się zdaje, że córka winna ojcu posłuszeństwo! Edward nie wrócił; prawdopodobnie zginął w kopalniach i...
Nie skończył zdania, gdyż Old Shatterhand wsunął teraz Edwarda przez drzwi do pokoju.
— Przybyłem, jak widzicie — rzekł młodzieniec. — Oczywiście nie wam to zawdzięczam, że jeszcze żyję i nie zginąłem.
Anitta pobiegła doń z okrzykiem radości, a White wypatrzył się nań jak na upiora, który nagle wychylił się z grobu. Wtem otwarły się znowu drzwi od kuchni i wszedł Groman. Przystąpiwszy do stołu, pochwycił etui i oświadczył:
— Te klejnoty skradziono mr. Clevelandowi. Konfiskuję je.
— Konfiskujesz? — wybuchnął White. — Chciałbym zobaczyć: tego, ktoby się ośmielił porwać na moje uczciwie zdobyte mienie!
— Ja się ośmielam, ponieważ nie jest uczciwie zdobyte. Jestem detektywem i aresztuję was, mr. Walker, którzy mienicie się Whitem!
I znów otworzyły się drzwi, a w nich ukazał się Old Shatterhand i powiedział:
— Walker, to także nie jest jego właściwe nazwisko. On przybierał sobie już sto imion i nazwisk. Wskutek tego zapomniał o rodowem, lecz najsłynniejsze, a raczej najbardziej osławione z nich, to Kanada-Bill.
Teraz strach rzekomego doktora zmienił się w przerażenie: zbladł jak papier i zachwiał się tak, że musiał się oprzeć rękoma o stół.
— Old... Shat...ter... hand... i — wyjąkał wargami, z których krew uciekła.
— Tak, Old Shatterhand! Teraz wiesz już, że stąd niema ucieczki! Twoje czyny wołają o pomstę do niebios. Lepiej byłbyś zrobił, gdybyś był wpakował we własne serce kulę, która miała zabić tego młodzieńca: byłbyś uniknął stryczka, na który cię wydam. Twoja karyera skończona!
Wrażenie tych słów wyrwało Kanada-Billa z dotychczasowej złamanej postawy. Policzki zabarwiły mu się nanowo, a oczy zabłysnęły. Sięgnął ręką do kieszeni i krzyknął do Old Shatterhanda:
— Czy myślisz, że stoję już pod stryczkiem? Do tego jeszcze nie doszło!
— Właśnie doszło. Nawet rewolwer cię nie ocali. Wyjmij rękę z kieszeni!
— Dobrze, wyjmę, ale nietylko rękę. Zanim ja zawisnę na stryczku, ty padniesz od mej kuli!
Błysnął rewolwerem, którym wymierzył do Old Shatterhanda. Huknął strzał, Old Shatterhand schylił się błyskawicznie, kula przeleciała nad jego głową, a równocześnie prawie dostał Kanada-Bill pięścią w głowę z taką siłą, że poprostu trzasnął sobą o ziemię, przewracając zarazem kilka krzeseł.
Przestraszony Werner siedział w milczeniu, żona zaś krzyknęła głośno.
— Cicho! — rozkazał Old Shatterhand. — Jest powalony i nie zaszkodzi już nikomu. Dajcie tu sznury, zwiążemy go i poślemy po policyę! Będzie to dla niej pożądany połów.
Podniósł z ziemi rewolwer, który wypadł był z ręki Kanada-Billa, a potem związano nieprzytomnego. Gdy nadeszła policya, przeszukano mieszkanie zbrodniarza. Z pomocą kluczy, które miał przy sobie, otworzono wszystko i znaleziono tyle dowodów, świadczących o jego zbrodniach, że śmierć była dlań nieuniknioną karą. Przedewszystkiem znalazło się mnóstwo złotego piasku i nuggetów, które powyłudzał w „szpitalu“ od chorych poszukiwaczy złota, zanim wyleczył ich z życia. Znalazła się także cała suma, zabrana mr. Clevelandowi. Była dokładnie zapisana w notatce. Groman ucieszył się tem niezmiernie, że będzie mógł zwrócić te pieniądze swemu nieszczęśliwemu pryncypałowi.
Aresztowany nie wrócił do przytomności przez cały czas trwania rewizyi i w tym też stanie zabrała go policya. Gdy się przebudził w więzieniu, zaczął wrzeszczeć jak szalony. Uderzenie Old Shatterhanda wstrząsnęło mu mózg tak silnie, że zupełnej przytomności więcej już nie odzyskał. Po całych dniach i nocach miotał się i rzucał, walcząc z postaciami tych, na których dopuścił się zbrodni, a przytem stał się tak niebezpiecznym, że musiano mu założyć kaftan bezpieczeństwa. Szał go nie opuszczał, dopóki nie padł martwy, obryzgany pianą. Śmierć na stryczku byłaby może nie tak straszna, jak ta, ale zasłużył na nią i sam ją spowodował. Gdyby bowiem był nie strzelał do Old Shatterhanda, byłby go ten nie uderzył. Skończyłem, panowie, tę historyę. Teraz wiecie, gdzie i jak zginął Kanada-Bill.
Ostatnia część opowiadania zwróciła oczy wszystkich na usta opowiadającego, a ja sam słuchałem go teraz z zajęciem, bo istotnie powiedział prawdę, choć ją na swój sposób przyozdobił.
Słuchacze zachowali przez dłuższy czas milczenie pod wrażeniem opowiadania, wreszcie jeden się odezwał:
— Trudno w to uwierzyć, żeby ktoś mógł jednem uderzeniem tak strasznie powalić człowieka!
— A jednak to prawda — stwierdził opowiadający.
— Ależ tego człowieka potem pewnie tygodniami boli ręka!
— Słyszałem, że w tem jest jakiś fortel, który Old Shatterhand zna, ale go nikomu nie wyjawia. Podobno musi się przytem w pewien sposób ułożyć palce i uderzyć tylko w pewne miejsce głowy.
— Czy jego przyjaciel, Winnetou, dokazałby czegoś podobnego?
— Tego nie wiem.
— Ale ja wiem — odezwał się głos jakiś.
— Wy? Znacie Winnetou osobiście?
— Widziałem go.
— Gdzie?
— Nad Arkanzasem, niedaleko fortu Gibson. Wprawdzie nie powalił on tam nikogo pięścią, ale dał wielki dowód zręczności i siły fizycznej.
— Czy to ciekawa historya?
— Bardzo!
— To opowiedzcie ją, sir! Prawda, panowie, niech opowie?
— Rozumie się!
Ciekaw byłem, czy ten człowiek opowie naprawdę zajmujące zdarzenie i czy to będzie znany, czy nieznany mnie, epizod z życia Winnetou. Ten mowca miał żywe, bystre oczy, inteligentną twarz i widocznie myślał nad rzeczami, które dla drugich były obojętne. Już sam wstęp do opowiadania zajął moją uwagę.
— Musicie, panowie, wiedzieć — zaczął — że mam własne zapatrywania na Dziki Zachód i na Indyan; a odrębne od tych, które panują w tym kraju. Kiedy musiałem jeszcze walczyć o tzw. „egzystencyę“, bywałem jako pedlar[1] bardzo często u czerwonych i zawsze było mi u nich dobrze. Później pracowałem w różnych stronach, powodziło mi się z roku na rok lepiej i jeśli dziś jako pan całą gębą siedzę tu między wami, to zmieniły się wprawdzie moje stosunki, lecz nie zmieniły się moje zapatrywania na Indyan, którzy są daleko lepsi, aniżeli opinia o nich, a Winnetou był z nich najlepszym i najznakomitszym. Chciałbym, żeby niejeden biały był taki, jak on!
Większość z was wie zapewne, że przez szereg lat byłem ajentem Indyan, ale nie należałem do gatunku tych, którzy dla wzbogacenia siebie oszukują czerwonych. Tacy ajenci ponoszą w większej części winę tego, że Indyanie ciągle nienawidzą białych. Ci ludzie bogacą się niesumiennie ubóstwem i nagością czerwonych, a potem krzyczą i lamentują, gdy ci czasem stracą cierpliwość i zażądają sprawiedliwości z bronią w ręku.
— Ależ, sir, wasze opowiadanie, to prawdziwe kazanie! — roześmiał się jego sąsiad.
— Chciałbym, żeby tak było i żeby go wysłuchali wszyscy biali ze Stanów Zjednoczonych. To, co wam chcę opowiedzieć, sam częściowo przeżyłem. Z tego poznacie po pierwsze, co to za człowiek jest Winnetou, a po wtóre, że są białe opryszki, którym w łotrostwie nie dorówna żaden czerwony. Nieprzyjaźń Indyan względem nas jest uzasadniona, ale jeśli biali porywają się na białych, aby ich zniszczyć, to jest w tem już łajdactwo, na które niema słów. Ono to wyrabia u Indyan o nas pojęcie, nad którem tylko ubolewać trzeba. Nie należy się dziwić, gdy nami gardzą i siebie uważają za lepszych od bladych twarzy. Historya moja opowie wam o takich białych. Jeśli potem jeszcze dumni będziecie tego, że jesteście białymi, i będziecie czerwonych uważali za gorszych od bladych twarzy, to już będzie wasza rzecz, nie moja, panowie! A zatem zaczynam:
— Owe rozległe prerye Ameryki Północnej, ciągnące się na zachód od „ojca rzek“ Mississipi aż do stóp Gór Skalistych i od ich zboczy po drugiej stronie aż do wybrzeży Oceanu Spokojnego mają nietylko pod względem fizycznym pewne podobieństwo do niezmierzonej powierzchni wód morskich. Do porównania pomiędzy rozległością sawanny a przestrzeniami oceanu służą punkty, których nie należy szukać w zewnętrznych warunkach, lecz we wrażeniu, jakie czyni morze zarówno jak i prerya na tym, kto się oderwał od gleby ojczystej, ażeby przez dłuższy czas pruć fale morza, albo na grzbiecie rumaka uwijać się po pełnych przygód zachodnich krajach Stanów Zjednoczonych.
Stary żeglarz, któremu przez całe życie łopotały nad głową żagle okazałego trójmasztowca, nie chce nic wiedzieć o stałym lądzie, a gdy już do żeglarstwa niezdatnym się stanie, buduje sobie ciasny i mały domek jak najbliżej wody i oczyma, pełnemi umiłowania i tęsknoty, patrzy na zmienne wiecznie, nigdy nie spoczywające fale, dopóki ręka śmierci nie zamknie mu znużonych powiek.
Tak samo jest z człowiekiem, który ośmielił się stawić czoło niebezpieczeństwom Dzikiego Zachodu. Ilekroć wróci w strony, nad któremi cywilizacya rozsiewa swe dobrodziejstwa i klęski, ciągnie go zawsze coś do niebezpiecznej, niezmierzonej dziczy, gdzie musi wytężać wszystkie siły duchowe i fizyczne, aby nie ulec w walce z tysiącznemi, wiecznie nowemi niebezpieczeństwami sawanny. Taki człowiek rzadko znajduje na starość zaciszne miejsce, jak ów wysłużony żeglarz na bezpiecznem wybrzeżu. On nie ma spokoju, ani spoczynku. Musi czepiać się grzbietu mustanga i ruszać wdal, w której kiedyś zginie bez śladu. Może po latach zobaczy jakiś myśliwiec jego zbielałe kości na wysuszone] równinie lub między skałami gór, ale, jeśli nawet zobaczy, przejdzie mimo, nie uczyniwszy znaku krzyża świętego, ani nie zmówiwszy „Zdrowaś Maryo“ i nie zapyta o imię tego, który tu może skończył w straszny sposób. Zachód odznacza się surowością, nie oszczędza nikogo i niczego. Wydany na pastwę żywiołów, nie zna innego panowania prócz nieubłaganych praw przyrody i dlatego ma miejsce tylko dla ludzi, szukających oparcia w swojej pierwotnej tężyźnie.
Ludność, wypychana wbrew wszelakim umowom coraz dalej ze swoich siedzib, ludność z natury bogato wyposażona, a jednak skazana na nieuniknioną zagładę, prowadzi tu rozpaczliwą walkę z drugą ludnością, która posiada wszelkie fizyczne i duchowe, sztuczne i naturalne środki do zgnębienia gardzącego śmiercią przeciwnika, pomimo jego bohaterskiej obrony. Jest to trwające przez całe wieki zmaganie się umierającego giganta ze wzmacniającym się z każdą chwilą synem cywilizacyi, który coraz to mocniej zaciska potężną pięść na gardle wroga. Takich zapasów nie wykazuje historya na żadnej ze swoich kart. Towarzyszą im czyny, godne bezwątpienia tych, których dokazali klasyczni bohaterowie. Kto się odważy zapuścić na te daleko i szeroko ciągnące się pobojowiska, ten musi być zaopatrzony w tę broń różnorodną, którą zwalczają się nawzajem niepokaźni na zewnątrz, a jednak podziwu godni, współzawodnicy.
Kto w forcie Gibson zarzuci strzelbę na plecy i pójdzie przez kilka dni wdłuż Arkanzasu, w górę rzeki, dostanie się do osady, złożonej z kilku prostych domów drewnianych ze wspólnem pastwiskiem i położonym nieco na uboczu domem, który, jak to zdaleka już widoczny szyld zapowiada, jest sklepem i oberżą.Gospodarz tego domu, sam bez pretensyi, nie wiele wymaga od swoich gości. Nikt nie wie, czem on był przedtem i skąd tu przybył, i on nie pyta nikogo o nazwisko, zamiary i cel podróży. Każdy może się u niego zaopatrzyć w potrzebne rzeczy, napić się wedle upodobania, pobić, pokłuć lub postrzelać trochę z innymi i pójść dalej swoją drogą. Kto wiele pyta, ten potrzebuje dużo czasu, Amerykanin zaś wyżej ceni czas, niż odpowiedź, którą sam sobie dać może.
W izbie gospodniej siedziało kilku ludzi, których wygląd bynajmniej nie przypominał salonowych postaci. Mimo że się poszczególne części ich ubrań różniły, poznać było po wszystkich, że to prawdziwi traperzy i skwaterzy, którzy pewnie nigdy nie słyszeli, co znaczy dobry krawiec.
Gdzie się zejdzie kilku westmanów, tam nie wysychają gardła z pragnienia i o dobre opowiadanie nie trudno. Obecni patrzyli teraz przed siebie w milczeniu, bo właśnie skończyła się była jedna z tych ciemnych i krwawych historyi, jakie się słyszy w owych krajach granicznych, a każdy szukał w pamięci nowej. Wtem odezwał się jeden z nich, siedzący najbliżej okna:
— Wstańcie, ludzie i spojrzyjcie tam ku wodzie! — Jeśli mnie stare oczy nie mylą, to są to dwa greenhorny, dwa żółtodzióby, jak wymalowane. Popatrzcie, jak siedzą na koniach, jak ładnie i zgrabnie, jak figurki z Bożego drzewka! Co tacy ludzie robią w naszych borach?
Wszyscy, z wyjątkiem jednego, wstali, aby zmierzyć okiem przybyszów, ten zaś, który ich wezwał, rozparł się znowu szeroko obu łokciami na stole. Spełnił swoją powinność i nie troszczył się o nic więcej. Była to osobliwa figura. Natura chciała prawdopodobnie zrobić zeń powroźnika, tak nieskończenie wydłużone było w nim wszystko. Szyja, piersi, brzuch, ręce i nogi były niezmiernie długie, a przytem bardzo wątłe i słabe, zdawało się na pozór, że pierwszy podmuch wiatru poszarpie ich właściciela na strzępy. Czoło jego było odsłonięte, a na tyle głowy chwiał się jakiś nieokreślony przedmiot, który kiedyś przed wielu, wielu laty, był może cylindrem, ale teraz urągał wszelkim pojęciom o takim kapeluszu. Chudą twarz pokrywał zarost, składający się może ze stu włosów, które samotnie i w rozsypce zwieszały się z policzków, brody i z górnej wargi i spadały długie i cienkie prawie do pasa. Bluza myśliwska, którą miał na sobie, pamiętała, jak się zdawało, jego młodość, gdyż okrywała zaledwie połowę jego korpusu, a rękawy sięgały tylko o kilka cali poza łokcie. Dwie nędzne skorupy, w których tkwiły jego nogi, mogły być niegdyś cholewami olbrzymich butów żeglarskich, ale teraz wyglądały jak poprzepalane rury od pieca i stykały się w okolicy kostek z dwoma tak zwanymi „horse-feets“, jakie szczególnie w Ameryce Południowej sporządza się z ciepłych jeszcze skór, zdartych z nóg końskich.
— Masz słuszność, Picie Holbersie — oświadczył jeden z wyzierających. — To greenhorny, o których nie warto się troszczyć. Niech sobie robią, co im się podoba!
Ciekawi wrócili na swoje miejsca. Ze dworu dał się słyszeć tętent koni i szorstki głos człowieka, jak gdyby przyzwyczajonego do rozkazywania. Potem otwarły się drzwi i weszli owi dwaj ludzie, o których była mowa.
Gdy o drugim z przybyszów nie wiele dałoby się było powiedzieć, to osobistość pierwszego w innem otoczeniu zrobiłaby była pewne wrażenie.
Jakkolwiek nie był uderzająco silnie zbudowany, mimo to przez szczególną postawę i ruchy nadawał sobie pozorów wielkiej siły i władztwa. Twarz jego, regularnie, a nawet pięknie skrojona, znacznie przyciemniona od słońca, okolona była gęstą brodą czarną, zwisającą mu aż na piersi. Odzież miał na sobie zupełnie nową, a broń jego i towarzysza wyglądała tak, jak gdyby ją dopiero co wzięto ze sklepu.
Prawdziwy traper lub skwater czuje nieprzezwyciężoną niechęć do wszelkiego starania o wygląd zewnętrzny swej osoby, najbardziej mierzi go czyszczenie broni, której rdza powinna być dla ludzi pewnego rodzaju oznaką, że nie nosił broni od parady, lecz używał jej dzielnie w niejednej śmiertelnej potrzebie. Tu, gdzie o wartości człowieka rozstrzygają zupełnie inne znamiona, niż ubranie, ma w sobie elegancya coś wyzywającego i wystarczy nieraz drobna przyczyna do ostrej wymiany słów.
— Good day, panowie! — pozdrowił przybyły, zdejmując z ramienia dwururkę i opierając ją w kącie o ścianę, co doświadczonemu westmanowi nigdyby na myśl nie przyszło. Zwracając się zaś do gospodarza, mierzącego go wzrokiem szyderczym, zapytał: — Czy jest tu czcigodny master Winklay?
— Hm, może to ja właśnie nim jestem! — odpowiedział niedbale gospodarz.
— Może? — rzekł przybysz tonem obrażonego, więc trochę ostro. — Co to ma znaczyć?
— To znaczy, że jestem istotnie mr. Winklay, czasami jednak nie jestem nim, jeśli mi się tak podoba.
— Tak! A teraz czem jesteście?
— To zależy od tego, czego chcecie od mr. Winklaya, sir!
— Najpierw dacie mnie i temu człowiekowi trochę się napić, a potem poproszę was o pewną wiadomość.
— Napić się możecie już teraz. Oto szklanka! A wiadomość dostaniecie także, o ile ją dać potrafię. Wiem, co się należy gentlemanowi.
— Darujcie sobie gentlemana, Winklayu, bo to tutaj niewiele znaczy! — rzekł do gospodarza obcy, odejmując od ust szklankę z ruchem niezadowolenia. — Pytam o Sama Fireguna.
— O Sama Fireguna? — zawołał zaskoczony tem gospodarz. — Samuela Strzelbę Ognistą? Czego od niego chcecie?
— To już moja rzecz, jeśliście łaskawi! Słyszałem, że czasem można go u was zastać.
— Hm, tak i nie, sir. Jeśli wy sobie na coś pozwalacie, to i ja mogę sobie na to pozwolić. Wy nie odpowiadacie mnie na moje pytania, to i ja mogę nie odpowiadać na wasze. Tu siedzą ludzie, którzy mogą wam udzielić żądanej wiadomości. Dwaj z nich znają bardzo dobrze tego, o kogo pytacie.
Odwrócił się szybko, aby już więcej nie mówić. Gość zaś, złajany w ten amerykański sposób, zapytał spokojnie wskazanych mu ludzi:
— Czy to prawda, co Winklay powiedział?
Lecz nie otrzymał odpowiedzi. Nieco mądrzej postąpił, zagadując Pitta Holbersa.
— Może będziecie łaskawi odpowiedzieć mi, mr. Milczku?
— Słuchajcie, sir. Nazywam się Holbers, Pitt Holbers, jeśli to sobie zdołacie spamiętać. Jeżeli trzystu naraz pytacie, to oczywiście niewiadomo, kto ma odpowiedzieć. Czego sobie życzycie od Sama Fireguna?
— Niczego takiego, co by mogło dlań być nieprzyjemnem. Przybyłem tu ze Wschodu, ażeby się cokolwiek rozejrzeć po lesie i potrzebuję człowieka, przy którym możnaby coś skorzystać. Sam Firegun jest do tego najodpowiedniejszy, dlatego pytam was, gdziebym się mógł z nim spotkać.
— Być może, że on jest do tego najodpowiedniejszy, ale czy zechce być takim dla was, to jeszcze wątpliwe. Wy nie wyglądacie mi na człowieka, któryby dla niego był stosowny!
— Tak wam się zdaje? Zostawmy lepiej tę sprawę na boku, a wy mi powiedzcie, czy możecie mi dać jaką wiadomość!
Wezwany odwrócił się powoli do kąta, gdzie siedział człowiek, który nie odezwał się był ani słowem, gdy nadjeżdżali obcy.
— Jak sądzisz, Dicku Hammerdullu? — zapytał.
Człowiek ten, pochylony nad swoją szklanką, dotychczas tak dalece poświęcał jej treści swoją uwagę, że ani razu jeszcze nie podniósł oczu na obu obcych. Teraz odwrócił się, odsunął w tył okrycie głowy, jak gdyby chciał swemu rozumowi ułatwić rozsądną odpowiedź i odparł:
— Co ja o tem sądzę, to wszystko jedno. Niech sobie sam znajdzie kolonela!
Odwrócił się znowu i zaczął się wpatrywać w głąb szklanki. Ale przybysz z ciemną brodą, niezadowolony widocznie z tej odpowiedzi, przystąpił bliżej do niego i zapytał:
— Kto to jest ten kolonel, mr. Hammerdullu?
Zapytany obejrzał się powoli ze zdumieniem.
— Kto jest kolonel, to wszystko jedno. Kolonel znaczy pułkownik. Sam Firegun jest naszym pułkownikiem, nazywamy go więc kolonelem.
Pytający nie mógł się powstrzymać od uśmiechu na ten logiczny wywód trapera. Położył mu życzliwie rękę na ramieniu i badał dalej:
— Tylko bez gorączki, master! Ten, kogo pytają, musi odpowiadać. Tak jest wszędzie; nie wiem, dlaczego tu, nad Arkanzasem, miałoby być inaczej. Gdzie można zastać teraz kolonela?
— Gdzie go można zastać, to wszystko jedno. Pójdziecie do niego i koniec na tem!
— Oho, człowieku, to mnie nie wystarczy. Muszę przecież wiedzieć, gdzie i kiedy może to nastąpić!
Na twarzy Dicka Hammerdulla odbiło się jeszcze większe zdumienie niż przedtem. Między Jeziorami a Zatoką Meksykańską nie było człowieka, bardziej od niego zamiłowanego w milczeniu. A tu miałby go ktoś zmusić do długiego mówienia? Na to on nie mógł pozwolić. Podniósł szklankę, pociągnął dobrze piwa i powstał. Teraz dopiero można było przypatrzyć mu się od stóp do głowy.
Modelator stworzenia robił go prawdopodobnie jako przeciwieństwo Pitta Holbersa. Był to człowiek mały i nadzwyczaj gruby. Ludzi, jemu podobnych, rzadko się spotyka w Ameryce, a jeśli się ich tu lub ówdzie zobaczy, to niewiadomo, czy się ich bać, czy też śmiać z nich należy. Jego krótkie, okrągłe ciało tkwiło w worku ze skóry bawolej. Lecz tej skóry już teraz nie było, gdyż każde uszkodzenie tej osobliwej odzieży naprawiał jej właściciel w ten sposób, że przyszywał do niej łachmany z niegarbowanej skóry lub innej wątpliwej materyi. Wskutek tego leżała teraz łata na łacie, a kawałki tych naprawek spoczywały obok siebie i na sobie jak dachówki. W dodatku wór ten przeznaczony był dla kogoś dłuższego znacznie i sięgał mu w dół aż do kostek. Nogi kryły się w dwu futerałach, których nie można było nazwać ani butami, ani pończochami, ani kamaszami. Na głowie spoczywał jakiś bezkształtny przedmiot, który mógł być niegdyś czapką futrzaną, ale obecnie nie miał ani włosa na sobie. Ogorzała twarz z dwojgiem małych, mrugających oczek nie wykazywała ani śladu zarostu, natomiast pokryta była licznemi kresami i bliznami, które jej nadawały bardzo marsowatego wyrazu. Przyjrzawszy się bliżej temu człowiekowi, można było zauważyć brak kilku palców u jego rąk. Uzbrojenie jego było całkiem zwykłe, tylko strzelba zasługiwała na to w zupełności, żeby się jej z blizka przypatrzyć. Wyglądała jak stary kij, wyłamany w lesie na to, ażeby w pierwszej lepszej bójce mógł odegrać właściwą rolę. Drzewo utraciło swój pierwotny kształt, było pocięte, nakarbowane i popękane, jak gdyby się niem szczury bawiły. Między drzewem zaś a lufą osadziła się taka masa brudu, że drzewo, brud i żelazo tworzyły jedną całość. Najśmielszy strzelec europejski nie odważyłby się wystrzelić z tej starej pukawki w obawie, żeby się nie rozleciała natychmiast. A jednak spotyka się na preryi dziś jeszcze takie niepokaźne pukawki, których nikt nie potrafi dobrze użyć, natomiast właściciel nie wyśle z niej ani jednej kuli, któraby chybiła celu.
Gdy opowiadający kończył opis postaci Dicka Hammerdulla, przypomniałem sobie mimowoli mego dawnego towarzysza, Sama Hawkensa, który podobny był z wyglądu do opisanego, a różnił się tylko tem, że miał pełną brodę. Później dowiedziałem się, że Dick Hammerdull znał się dobrze z Samem Hawkensem i z czystej przyjaźni dla niego ubierał się tak samo, jak on.
Opowiadanie ciągnęło się dalej:
— Stanął teraz wyprostowany przed obcym, spojrzał ku niemu, mrugając oczkami w śmieszny sposób i odpowiedział:
— Gdzie i jak to ma nastąpić, to wszystko jedno. Czy wam się zdaje, sir, że Dick Hammerdull dziesięć lat włóczył się po szkołach, ażeby się uczyć mówić? Co mówię, to mówię, a komu tego za mało, niech sobie każe innemu wygłosić kazanie. Jesteśmy na sawannie, gdzie potrzeba tchu na lepsze rzeczy, niż do paplania. Zapamiętajcie to sobie!
— Dicku Hammerdullu, byliście w szkołach, ponieważ umiecie mówić, ale nie powiedzieliście jeszcze tego, o co mi chodzi. Pytam jeszcze raz: W jaki sposób, gdzie i kiedy mogę spotkać się z Firegunem?
— Do stu dyabłów, człowiecze! Dość mi już tego! Słyszeliście, że go znajdziecie, to niech wam wystarczy. Usiądźcie przy swojej szklance i czekajcie! Nie pozwolę, żeby mnie greenhorn egzaminował z katechizmu!
— Greenhorn? Macie może ochotę zapoznać się z moim nożem?
— Pshaw, sir! Co mnie obchodzi wasz kozik? Golcie nim zielone żabki! Dick Hammerdull nie boi się waszej szpilki. Nie postępujecie jak westman, dlatego jeszcze raz wam oświadczam, że jesteście greenhorn i nie troszczę się o to, czy wam się to podoba, czy nie. Postarajcie się, żeby było inaczej!
— Well, niech tedy zaraz będzie inaczej!
Poszedł do kąta, gdzie stała jego rusznica, pochwycił ją, odwiódł kurek i zawołał:
— Mr. Hammerdullu, gdzie można zastać waszego kolonela? Daję wam tylko minutę czasu do namysłu. Jeśli do tego czasu nie będzie odpowiedzi na moje pytanie, to przestaniecie wogóle odpowiadać. Znajdujemy się na sawannie, gdzie każdy sam stanowi sobie prawa!
Zagadnięty patrzył, z najobojętniejszą w świecie miną w głąb swojej szklanki, jak gdyby wcale nie słyszał tego wezwania. Drudzy bawili się tą sprzeczką, wodząc wzrokiem od jednego przeciwnika do drugiego. Tylko Pitt Holbers, jakby pewien pomyślnego zakończenia sporu, wsunął chude palce spokojnie za pas i wyciągnął długie nogi daleko przed siebie, jak gdyby mu zawadzały w przypatrywaniu się milczącemu przyjacielowi. Obcy mówił dalej:
— No, master, minuta upłynęła! Dostanę odpowiedź, czy nie? Liczę: raz, dwa...
Niebezpieczne „trzy“ nie nastąpiło. Aż do „dwa“ siedział Hammerdull obojętnie, bez ruchu, potem chwycił strzelbę z taką szybkością, o jaką nikt, nieznający go, byłby go nie podejrzywał, wymierzył w tej samej chwili, nastąpił błysk, strzał huknął z ogromną siłą, bo w zamkniętej izbie, a roztrzaskana strzelba obcego wyleciała mu z ręki na podłogę. On sam leżał także w mgnieniu oka na ziemi, a Dick klęczał z dobytym nożem na jego piersiach.
— No, greenhornie, powiedz „trzy“, ażeby wymusić na mnie odpowiedź! — rozkazał szyderczo.
— Do dyabła, master, pozwólcie mi się podnieść! Wcale nie brałem tego tak poważnie! Byłbym nie wystrzelił!
— Łatwo to teraz powiedzieć. Byłbyś nie strzelił? Chciałeś więc niespodziankę zrobić staremu traperowi, którego nazywają Dickiem Hammerdullem? To śmieszne, naprawdę śmieszne! Czy byłbyś strzelił, czy nie, to wszystko jedno, mój bratku. Wymierzyłeś rusznicą do westmana i tem zasłużyłeś na nóż wedle ustaw sawanny. Teraz ja liczę; raz, dwa....
Pokonany wysilał się, jak mógł, ażeby się wydobyć. Gdy mu się to nie udało, poprosił:
— Nie kłujcie, master! Kolonel jest moim stryjem.
Traper opuścił nóż, nie wypuszczając jednak przeciwnika.
— Kolonel...? Wasz stryj...? Powiedzcie to komu innemu! Ja muszę się wpierw namyśleć, zanim w to uwierzę.
— Tak jest istotnie. On byłby wam niebardzo wdzięczny, gdyby usłyszał, co uczyniliście ze mną!
— Hm! Czy rzeczywiście jesteście jego kuzynem, czy nie, to wszystko jedno. Byłbym was tylko trochę połaskotał, by wam dać dobrą nauczkę. Życiu greenhorna mój nóż nie zagraża; na to jest za dobry. Wstańcie!
Podniósł się i przystąpił do swego stołu, na który przedtem rzucił był strzelbę. Wziąwszy ją do rąk, zaczął ją na nowo nabijać. Twarz jego rozkoszą promieniała, kiedy z całą starannością zabierał się do tej czynności, a świecące oczy patrzyły na starą i wierną strzelbę z wyrazem przywiązania i miłości.
— Tak, drugiej strzelby, równej tej, nie znalazłby człowiek tak rychło! — rzekł gospodarz, który ze spokojem przypatrywał się zajściu i niewiele troszczył się o dym, napełniający izbę.
— I ja tak myślę, stary rozcieńczaczu wódki! — rzekł Hammerdull z zadowoleniem. — Dobra jest i zawsze pod ręką, ilekroć jej potrzebuję.
Wtej chwili otwarły się drzwi bez szmeru i niepostrzeżenie dla ludzi, siedzących pod oknem, wszedł cichym krokiem człowiek, w którym pomimo traperskiego ubrania poznać było odrazu Indyanina.
Odzież jego była czysta i utrzymana z widoczną starannością, co wśród członków jego rasy jest nadzwyczajną rzadkością. Zarówno bluza myśliwska jak i legginy uszyte były bardzo starannie z miękiej skóry bawolej i opatrzone na szwach frendzlami. Mokassyny ze skóry łosiowej nie miały stałego kształtu nogi, lecz zrobione były z powiązanych z sobą kawałków, wskutek czego oprócz trwałości odznaczały się jeszcze tem, że były bardzo wygodne. Na głowie okrycia nie nie miał, tylko w węzeł związane w tem miejscu bujne włosy ciemne jak turban spoczywały na podniesionej głowie. Syn puszczy gardził osłoną czoła.
Gdy jego ciemne, bystre oko objęło orlem spojrzeniem zgromadzonych, zbliżył się do stołu, przy którym usiadł był Dick. Lecz postąpił przez to najniewłaściwiej, bo traper ofuknął go gniewnie:
— Czego chcesz tutaj czerwonoskórcze? To moje miejsce. Poszukaj sobie innego!
— Czerwony mąż jest znużony, a jego biały brat pozwoli mu spocząć! — odpowiedział Indyanin łagodnym głosem.
— Znużony, czy nieznużony, to wszystko jedno. Nie znoszę twojej czerwonej skóry!
— Ja nie jestem temu winien. Wielki Duch dał mi taką skórę.
— Wszystko mi jedno, od kogo ją masz. Odejdź, bo ciebie nie cierpię!
Indyanin zdjął strzelbę z ramienia, postawił ją kolbą na ziemi, oparł skrzyżowane ręce na wylocie lufy i zapytał poważnie:
— Czy biały brat jest panem tego domu?
— To ciebie nic nie obchodzi!
— Masz słuszność. Mnie, ani ciebie nic to nie obchodzi, dlatego czerwony mąż może tu siedzieć tak samo, jak biały.
Usiadł. Stanowczy nacisk, z jakim to powiedział, zaimponował mrukliwemu traperowi, bo go już puścił.
Teraz przystąpił do przybysza gospodarz i zapytał:
— Czego sobie życzysz w moim domu?
— Daj mi chleba do jedzenia i wody do picia! — odpowiedział czerwony.
— A masz pieniądze?
— Gdybyś przyszedł do mego wigwamu i poprosił o jadło, dałbym ci bez pieniędzy. Mam złoto i srebro.
Oko gospodarza zabłysło. Indyanin, mający złoto i srebro, jest zjawiskiem, pożądanem wszędzie, gdzie sprzedają zgubną wodę ognistą. Gospodarz wyszedł, a wkrótce wrócił z potężnym dzbanem wódki, który postawił przed gościem obok zamówionego chleba.
— Biały mąż się pomylił. Takiej wody nie żądałem!
Gospodarz popatrzył nań zdumiony, nie widział bowiem jeszcze nigdy Indyanina, któryby się zdołał oprzeć zapachowi wódki.
— A jakiej?
— Czerwony mąż pije tylko wodę, która z ziemi wypływa.
— To idź sobie tam, skąd przyszedłeś! Jestem tutaj po to, żeby zarabiać pieniądze, a nie nosić wodę dla ciebie. Zapłać za chleb i wynoś się!
— Twój czerwony brat zapłaci i pójdzie, ale dopiero wtedy, gdy mu jeszcze sprzedasz innych rzeczy których potrzebuje.
— Czegóż chcesz jeszcze?
— Masz sklep z najrozmaitszemi towarami?
— Tak.
— To daj mi tytoniu, prochu, kul i łuczywa!
— Tytoniu dostaniesz, ale prochu, ani kul nie sprzedaję Indyanom.
— Czemu nie?
— Bo to nie dla was.
— Tylko dla twoich białych braci?
— Tak!
— Wszyscy jesteśmy braćmi i wszyscy poumieralibyśmy, gdybyśmy nie upolowali zwierzyny, dlatego wszyscy musimy mieć proch i kule. Daj mi to, o co cię proszę!
— Nie dostaniesz!
— Czy to twoja wola niezłomna?
— Niezłomna!
Równocześnie prawie pochwycił go Indyanin lewą ręką za gardło, prawą dobył błyszczącego długiego noża i zagroził:
— W takim razie i białym braciom nie będziesz sprzedawał prochu i kul. Wielki Duch zostawia ci tylko chwileczkę czasu. Czy dasz mi to, czego żądam, czy nie?
Myśliwcy zerwali się ze swoich miejsc. Zdawało się, że rzucą się na dzikiego, pod którego żelaznym uściskiem jęcząc wił się gospodarz. Ale Indyanin miał plecy zabezpieczone i podnosząc dumnie głowę, zawołał głosem donośnym:
— Kto odważy się dotknąć Winnetou, wodza Apaczów?
Słowo to wywarło niespodziany skutek.
Zaledwie zostało wymówione, cofnęli się wszyscy z oznakami czci i poważania. Imię Winnetou wzbudzało szacunek nawet u najśmielszego myśliwca i zastawiacza sideł.
Ten Indyanin był najsłynniejszym wodzem Apaczów, którzy wskutek znanej swej tchórzliwości i chytrości otrzymali od innych czerwonych obelżywe miano „Pimo“. Odkąd jednak on został dowódcą szczepu, zamienili się tchórze z czasem w najzręczniejszych myśliwców i najodważniejszych wojowników. Zaczęto ich się obawiać daleko poza górami, a ich śmiałym wyprawom towarzyszyło powodzenie, pomimo że w mniejszej liczbie podejmowali te wyprawy i zapędzali się daleko na wschód przez sam środek nieprzyjacielskich obszarów. Był czas, kiedy przy każdem obozowem ognisku, zarówno jak w salonie najwytworniejszych hoteli, był Winnetou i jego Apacze stałym przedmiotem rozmów. Każdy wiedział, że on nieraz sam, bez towarzystwa, tylko z bronią w ręku, przechodził przez Mississipi, ażeby przypatrzyć się „chatom bladych twarzy“ i rozmówić się z „wielkim ojcem białych“, prezydentem Stanów w Waszyngtonie. Był to jedyny wódz nie podbitych jeszcze plemion, który nie żywił złych zamiarów względem białych. Opowiadano sobie, że zawarł bardzo ścisłą przyjaźń z traperem Firegunem.
Nikt nie wiedział, skąd pochodzi ten myśliwiec, daleko i szeroko znany, postrach wszystkich Indyan. Towarzyszyło mu zwykle tylko niewielu wybranych. Z nimi wychylał się on to tam, to ówdzie, a gdzie tylko opowiadano kiedy o jakiejś prawdziwie traperskiej sztuczce, tam wymieniano z pewnością także jego nazwisko. Krążyły o nim wieści, w których prawdziwość trudno było niemal uwierzyć. Ledwie przestano mówić o jego jakimś czynie, on już dokonywał nowych wypraw, które każdego innego byłyby pewnie o utratę życia przyprawiły, jego zaś otaczały nimbem sławy, zaznaczającym się w tym uroku, jaki dla każdego miało poznanie tego człowieka.
Ale poznać go nie było tak łatwo. Nikt nie wiedział, gdzie się jego ludzie zbierali, skąd z nim na wyprawy chodzili, nikt też nie mógł określić celu jego pobytu na Dzikim Zachodzie. Ilekroć pojawiał się w jakiej osadzie, przynosił zawsze tylko tyle futer, ile wystarczało do zamiany na żywność i amunicyę, a potem znikał natychmiast bez śladu. Nie należał więc do myśliwców, starających się polowaniem zdobyć środki do wygodnego życia w późniejszych latach. Miał pewnie inne zamiary, o których jednak nie słyszano, ponieważ nie obcował z nikim i unikał starannie wszelkiego spotkania z niepowołanymi ludźmi.
— Puść! — zawołał gospodarz. — Jeśli jesteś Winnetou, to dostaniesz wszystko, czego żądasz!
— Hugh! — zabrzmiało głosem gardłowym. — Wielki Duch kazał ci wymówić to słowo, człowieku z czerwonymi, włosami, bo byłbym cię odesłał do twoich ojców, zarówno jak każdego, kto by był temu usiłował przeszkodzić!
Winnetou puścił gospodarza, a gdy ten wyszedł po żądane rzeczy, przystąpił — do Hammerdulla i zapytał:
— Czemu biały mąż siedzi tutaj i bawi się, kiedy czerwoni nieprzyjaciele dążą do jego wigwamu?
Dick podniósł oczy od szklanki i odrzekł niechętnie:
— Czy tu siedzę, czy gdzieś indziej, to wszystko jedno. Czy wielki wódz Apaczów zna mnie?
— Winnetou ciebie jeszcze nie widział, ale spostrzegł u ciebie znak swego przyjaciela i stąd wnioskuje, że jesteś jednym z jego ludzi. Czy Firegun ma sam walczyć o skalpy Ogellallajów, którzy go szukają?
— Ogellallajów? — krzyknął Dick, zrywając się tak nagle, jak gdyby grzechotnika zobaczył pod stołem i stając jednym skokiem przed Indyaninem. — Co czerwony brat słyszał o nich?
— Śpiesz do swego wodza, a od niego się dowiesz!
Winnetou zwrócił się teraz do gospodarza, który wszedł znowu, odwiązał od pasa worki na proch, kule i żywność, kazał je sobie napełnić i sięgnął potem ręką pod jasnoszarą koszulę.
— Winnetou da mężowi z czerwonymi włosami czerwony kruszec.
Winklay przyjął zapłatę i przypatrywał się ciężkiemu kawałkowi złota z widocznym zachwytem.
— Złoto, prawdziwe, szczere złoto, warte między braćmi czterdzieści dolarów. Indyaninie, skąd je masz?
— Pshaw!
Wymówił to słowo z lekceważącem wzruszeniem ramion, a w następnej chwili opuścił izbę.
Gospodarz spojrzał na drugich z otwartemi usty.
— Słuchajcie, gentlemani, ten czerwony łajdak z pewnością posiada więcej złota, niż my wszyscy razem. Nikt jeszcze nie zapłacił mi za proch tak dobrze jak on. Wartoby pójść za nim, bo że ma więcej z tego gatunku złota, a koń jego ukryty gdzieś niedaleko, to tak pewne, jak to, że tu przed wami stoję!
— Nie radziłbym wam, człowieku — odrzekł Dick Hammerdull, gotując się do odejścia. — Winnetou nie pozwoli sobie nawet ziarnka śrutu odebrać. Czy ma złoto, czy nie, to wszystko jedno, ale to pewne, że nikt go nie dostanie!
Pitt Holbers także zarzucił strzelbę na plecy, mówiąc:
— Musimy odejść, Dicku, jak najrychlej. Ten Apacz jest wszechwiedzący. Sprawa z tymi psami Ogellallajami (żeby ich dyabeł porwał) z pewnością jest prawdziwa. Ale co będzie z tamtymi ludźmi?
Wskazał przytem na obcych.
— Powiedziałem, że pójdą z nami i tak będzie! — odrzekł grubas i zwrócił się do czarnobrodego.
— Jeśli chcecie zobaczyć Sama Fireguna, to czas nam w drogę. Powiedzcie jednak najpierw, jak się nazywacie! Czy macie nazwisko, czy nie, to wprawdzie wszystko jedno, ale przecież trzeba wiedzieć, jak was nazywać.
— Nazywam się Henryk Sander, pochodzę z Eur...
— Czy jesteście Chińczyk, czy Turek, to wszystko jedno. Znałem już różnych ludzi z Europy, a niektórzy tak umieli trzymać strzelbę, że trafiali bawoły w oko. Zatem naprzód, człowiecze! Musimy prędko jechać!
Wszyscy czterej wyszli na dwór. Hammerdull włożył palce do ust i gwizdnął przeraźliwie, na skutek czego dwa osiodłane konie wybiegły z ogrodzenia.
— Tak, oto i konie! Teraz na siodła i w drogę, mr. Sanderze i... Ale jak was mam nazywać? — zapytał drugiego.
— Nazywam się Piotr Wolf — odrzekł ten.
— Piotr Wolf? Dyabelnie nędzne nazwisko! Byłoby to wszystko jedno, gdybyście się nazywali John, czy Tim, albo nawet Bill, ale wymówienie słów: Piotr Wolf, łamie język i zęby rozpycha. No, wsiadajcie, pojedziemy teraz w las, a potem wydostaniemy się na prerye!
— A gdzie Indyanin? — zapytał Sander.
— Apacz? Gdzie on jest, to obojętne, to nawet wszystko jedno. On wie najlepiej, dokąd ma iść, a ja założę się o moją klacz za capa, że spotkamy go znowu tam, gdzie on uzna za stosowne i gdzie będziemy go najbardziej potrzebowali.
Zakład byłby miał swoją stronę wesołą, gdyż nie łatwo byłby się znalazł człowiek, któryby zechciał dobrze utrzymanego capa postawić w zakład za starą klacz o sztywnych nogach, która na ostrym jak nóż grzbiecie nosiła już pokaźny szereg lat i podobna była raczej do mieszańca kozy z osłem, aniżeli do konia. Głowę miała stosunkowo dużą, ciężką i grubą, ogona zaś wprost nie było widać. Gdzie dawniej zwisał może bujny pęk włosów, tam sterczał teraz w górę krótki kikut śpiczasty, na którym nawet z pomocą mikroskopu nie znalazłoby się było śladów uwłosienia. Podobnie było z grzywą. Jej rolę grały właściwie pasy poskręcanych kołtunów brudnych, które przechodziły po obu stronach szyi w kudły, pokrywające wychudłe ciało. Z trudem stulone wargi świadczyły, że to miłe zwierzę nie posiadało już ani jednego zęba, a małe, chytrze zezujące oczy kazały się domyślać, że usposobienie klaczy wcale nie było uprzejme.
A jednak tylko ktoś nieobeznany z Zachodem byłby się może śmiał z tej starej Rozynanty. Takie zwierzę nosi zwykle jeźdźca przez połowę wieku ludzkiego w potrzebach i niebezpieczeństwach na wietrze i pogodzie, w burzach i zawiejach, w skwarach i ulewach, i przez to staje się dla niego drogim towarzyszem. Nawet w późnym wieku jeszcze posiada tak cenne przymioty, że jeździec z przykrością tylko i z konieczności zamienia konia starego na młodego. Wiedział też dobrze Dick Hammerdull, dlaczego zatrzymał swoją klacz, a nie wziął zamiast niej pod siodło młodego i silnego mustanga.
Pitt Holbers także nie miał zbyt paradnego konia. Jechał na małym, krótkim, grubym i tak nizkim ogierze, że nieskończenie długie jego nogi wlokły się niemal po ziemi. Jednak mimo tego sposobu siedzenia i ciężaru jeźdźca ruchy konia były tak lekkie i zgrabne, że wprost w podziw wprawiały.
Konie obydwu obcych pochodziły prawdopodobnie ze spokojnej farmy na Wschodzie, miały więc dopiero z czasem udowodnić, czy są użyteczne.
Ostra jazda ciągnęła się aż do wieczora przez las, poczem wydostano się na otwartą preryę, pokrytą żółto kwitnącymi heliantusami, rozłożoną jak wspaniały dywan na nieskończonej równinie.
Konie tego dnia były wypoczęte, można więc było jeszcze dobrą przestrzeń wjechać w sawannę, nimby rozbito obóz na nocleg. Dopiero, gdy gwiazdy ukazały się na niebie i zniknął ostatni promień słońca za widnokręgiem, zatrzymał Hammerdull konia.
— Stop — rzekł — tu dzień się kończy, możemy się więc na krótki czas owinąć kocami! Czy zgadzasz się na to, Picie Holbersie, ty stary coonie?
Coon jest zwyczajnem skróceniem wyrazu: racoon, czyli: niedźwiedź pracz, szop, a myśliwi używają tego słowa w różnych znaczeniach, gdy do siebie przemawiają.
— Jeżeli ty tak sądzisz, Dicku — odrzekł mrucząc zapytany i patrząc z zajęciem w dal. — Czy nie byłoby jednak lepiej ujechać jeszcze z milę albo trzy. Kolonelowi pewnie bardziej potrzebne są cztery dzielne ręce i dwie dobre strzelby, niż tej sawannie, na której chrząszcze brzęczą i ćmy muskają człowieka po nosie, jak gdyby na świecie nie było ani jednej skóry czerwonej do przedziurawienia.
— Sprawę chrząszczy i czerwonych skór ja pomijam. Mamy z sobą dwu ludzi, którzy nie znają jeszcze sawanny i musimy im dać wypocząć. Popatrzno, jak gniady Piotra Wolfa (wściekle trudne nazwisko) jak ten gniady sapie, jak gdyby miał w gardle wodospad Niagary! A kasztanowi, na którym wisi Sander, kapie woda z brody. Zatem na ziemię, a o świcie dalej!
Obydwaj obcy, nie przywykli do długiej jazdy, znużyli się rzeczywiście, dlatego natychmiast posłuchali wezwania. Jeźdźcy przywiązali konie do palików na długich lassach, a po spożyciu skromnej wieczerzy i wyznaczeniu straży położyli się na miękkiej murawie.
Rano ruszyli w dalszą drogę. Obaj traperzy byli to ludzie milczący, niechętnie wymawiający choćby słowo ponad niezbędną potrzebę. Nie znajdowano się też teraz w bezpiecznym store, w którym śmiało można zacząć tę lub ową historyę, lecz na sawannie, gdzie ani na chwilę nie wolno zapomnieć o ostrożności, gdzie ciągle trzeba się rozglądać dokoła. Wieść, przyniesiona przez Winnetou, byłaby nawet bardziej gadatliwe języki utrzymała na wodzy. Sander też wstrzymywał się z pytaniami, które mu się przez cały dzień na język cisnęły, a kiedy wieczorem chciał je wreszcie wypowiedzieć w obozie, natrafił na tak zawzięte milczenie towarzyszy, że niezaspokoiwszy ciekawości, owinął się kocem i próbował zasnąć.
Tak odbywali podróż przez kilka dni. Bez słowa na ustach jechali coraz dalej w głąb sawanny, aż piątego dnia pod wieczór Hammerdull, jadący na czele, zatrzymał nagle swojego konia, a w chwilę potem przykucnął w trawie, aby się z widocznem zajęciem przypatrzyć ziemi. Po chwili zaś zawołał:
— Have care, Picie Holbersie, jeśli tędy jeszcze bardzo niedawno ktoś nie przejechał, to ci pozwolę, żebyś mię pożarł. Zsiądź i chodź tutaj!
Holbers stanął lewą nogą na ziemi, przeciągnął prawą przez grzbiet grubego ogiera i pochylił się, by zbadać ślady.
— Jeśli ty tak sądzisz, Dicku — mruknął, przyznając mu słuszność — to mnie się zdaje, że to był Indyanin.
— Czy Indyanin, czy nie, to wszystko jedno, ale koń białego zostawia inne ślady, niż te. Wsiadaj na powrót, a resztę zostaw mnie!
Ruszył pieszo śladami kopyt, a jego doświadczona i rozumna klacz szła powoli sama za nim. Po kilkuset krokach zatrzymał się i odwrócił znowu do towarzyszy, mówiąc:
— Zsiądź, stary coonie i powiedz mi kogo, mamy przed sobą!
Pokazał przytem palcem na ziemię. Holbers pochylił się, zbadał to miejsce bardzo dokładnie, a potem rzekł:
— Jeśli, ty Dicku, sądzisz, że to Apacz, to masz słuszność. Te same wystrzępione frędzle, które tu wiszą na kaktusie, miał on także w gospodzie na mokassynach. Nie widziałem takich jeszcze u żadnego czerwonoskórca, bo zwykle wycięte są prosto. Zsiadł tutaj, ażeby się czemuś przypatrzyć, a kolce oderwały mu trochę frędzli. Ja sądzę... behold, Dicku, popatrz tutaj na prawo! Czyje to mogły być nogi?
— Na twoją brodę, Picie, to łotr Indyanin, który stamtąd przyszedł, a stąd skręcił na bok. Cóż ty na to?
— Hm! Apacz ma pogańsko bystre oczy; zaraz pierwsze ślady tego człowieka z pewnością zauważył, a my dreptamy po jego śladach już kto wie jak długo i nie spostrzegliśmy tego.
— Czy spostrzegliśmy, czy nie, to wszystko jedno. Znaleźliśmy je przecież i to wystarczy. Ale czerwonoskórzec nie uwija się tu chyba sam po sawannie. W pobliżu zostawił zapewne swoją szkapę, a niedaleko także może znajduje się więcej łuczników, którzy zamierzają coś dyabelskiego. Rozglądnijmy się dokoła, czy nie natrafimy na jakie wskazówki, któreby nas pouczyły, co mamy począć!
Rozejrzał się po widnokręgu i potrząsnął głową z niedowierzaniem.
— Słuchajcie, Sanderze! U waszego boku wisi futerał. Czemu go nie otworzycie? Czy trzymacie w nim ptaka, którego nie chcecie wypuścić?
Sander otworzył etui, wydobył perspektywę i podał ją z konia traperowi. Ten nastawił ją, wziął przed oczy i zaczął badać nanowo.
Po krótkim czasie ściągnął brwi i rzekł z przebiegłym uśmiechem.
— Weź szkła, Picie Holbersie, popatrz tam w górę i powiedz, co to za długa prosta linia, ciągnąca się od wschodu północnego horyzontu daleko na zachód?
Holbers poszedł za tą wskazówką. Odjąwszy po chwili rurę od oczu, potarł sobie z namysłem długi cienki i spiczasty nos i rzekł:
— Jeśli sądzisz, Dicku, że to jest kolej żelazna, która prowadzi do Kalifornii, to nie jesteś tak głupi, jak by można przypuszczać.
— Głupi? Dick Hammerdull głupi! Strzeż się, bo tak cię ostrzem noża po żebrach połaskoczę, że długi oddech wylezie ci z gardła, jak zbutwiała lina okrętowa! Dick Hammerdull głupi! Czy słyszał kto coś takiego? Zresztą, czy głupi, czy nie, to wszystko jedno, ale ktoby go chciał taniej kupić, niż jest wart, powinienby uważać, żeby się nie przeliczył. Cóż jednak wspólnego ma kolej żelazna z czerwonoskórym, który się tędy przekradł? Wyjaśnij to nam, Picie Holbersie, esencyo wszelkich możliwych gatunków mądrości.
— Hm! Kiedy nadchodzi najbliższy pociąg, Dicku?
— Nie wiem dokładnie, ale zdaje mi się, że przejedzie tędy dziś jeszcze.
— W takim razie czerwoni zabiorą się do niego.
— Masz słuszność, stary coonie. Ale z której strony pociąg nadejdzie, z tej, czy z tamtej?
— Udaj się z tem pytaniem do Omaha lub San Francisco, tam ci powiedzą. Na mojej bluzie nie wisi rozkład jazdy!
— Nie spodziewam się tego nawet po tym starym łachmanie. Czy nadejdzie ze wschodu, czy z zachodu, to wszystko jedno. Jeśli nadejdzie, to się do niego wezmą. Ale czy my zgodzimy się na to spokojnie, żeby go zatrzymali, a podróżnym odebrali skalpy i życie, to znów inna rzecz. Coż ty na to?
— Uważam za nasz obowiązek przejechać im szkłem po pod nos.
— Takie i moje zdanie. A zatem na ziemię i naprzód! Człowieka, siedzącego wysoko na koniu, łatwiej zauważą szpiegowie, aniżeli ładnie i pokornie idącego na własnych nogach. Zobaczymy, w której dziurze oni siedzą. Ale trzymać strzelby gotowe do strzału, bo jeśli nas spostrzegą, to one będą przedewszystkiem potrzebne!
Zaczęli skradać się powoli i z nadzwyczajną ostrożnością. Ślady, którymi szli i do których przyłączyły się ślady Apacza, prowadziły najpierw do wału kolejowego, a potem dalej wzdłuż niego. Gdy zdaleka pokazały się faliste wzniesienia gruntu, zatrzymał się Hammerdull i rzekł:
— Gdzie te łotry siedzą, to oczywiście wszystko jedno. Pozwolę jednak, żeby mię dopóty pieczono, dopóki nie zrobię się tak twardy i suchy, jak mr. Holbers, jeśli nie cofnęli się za owe karłowate góry. Nie możemy jechać dalej, bo...
Słowo uwięzło mu w gardle. Równocześnie podniósł kolbę starej strzelby do twarzy, ale opuścił ją natychmiast. Ze zbocza wału po drugiej stronie podniosła się jakaś postać, przemknęła przez wał z iście kocią zręcznością i stanęła w następnej chwili przed podróżnymi. Był to Apacz.
— Winnetou zobaczył nadchodzące dobre blade, twarze — rzekł. — Odkryliście ślady Ogellallajów i ocalicie konia ognistego od zguby.
— Heigh day — zawołał Hammerdull — to szczęście, że to nie był kto inny, bo byłby pokosztował mojej kuli, a strzał byłby nas zdradził! Ale gdzie koń wodza Apaczów? Czy Winnetou podróżuje może bez konia w tym dzikim kraju?
— Koń Apacza jest jako pies, który posłusznie kładzie się i czeka, póki pan jego nie wróci. Winnetou widział Ogellallajów przed wielu słońcami i udał się nad rzekę, zwaną przez białych braci Arkanzas, myśląc, że znajdzie tam swego przyjaciela, wielkiego myśliwca, Sama Fireguna. Nie było go jednak w wigwamie. Potem ruszył Winnetou dalej za złymi czerwonymi mężami, a teraz ostrzeże konia ognistego, ażeby nie przewrócił się na drodze, którą mu chcą zburzyć.
— Lack-a-day! — rzekł przeciągle Pitt Holbers. — Patrzcie, jak sprytnie poczynają sobie te łotry! Gdyby tylko wiedzieć, z której strony nadejdzie najbliższy pociąg!
— Koń ognisty nadejdzie ze wschodu, gdyż z zachodu przeszedł już wtedy, kiedy słońce stało wodzowi Apaczów nad głową — odpowiedział Winnetou.
— W takim razie wiem, w którą stronę mamy się zwrócić. Ale kiedy będzie tędy pociąg przechodził? Picie Holbersie, co ty na to? — zapytał Hammerdull.
— Hm, jeśli jednak sądzisz, Dicku, że u mnie jest rozkład jazdy, to powiedz mi przedewszystkiem, gdzie go mam!
— Z pewnością nie w głowie, stary coonie, bo w niej jest tak, jak w Llano Estacado, gdzie nie zobaczysz nic, jeno piasek i kamień, a tylko tu i ówdzie kamień i piasek. Ale popatrzcie, ludzie! Słońce już zachodzi i za kwadrans będzie już ciemno, a my będziemy mogli śledzić, co te czerwone łotry...
— Winnetou był za ich plecyma — przerwał mu Apacz — i widział, że ścieżkę wyrwali z ziemi i położyli na poprzek drogi konia ognistego, ażeby się przewrócił.
— Czy jest ich wielu?
— Weź ich dziesięć razy po dziesięciu, a nie będziesz miał jeszcze połowy wojowników, leżących na ziemi i czekających na przybycie bladych twarzy. A koni jest jeszcze więcej, bo wszystko, co znajdą na wozie ognistym, mają wpakować na konie i zabrać z sobą.
— Przeliczą się! Co wódz Apaczów zamyśla uczynić?
— Zostanie tu na miejscu, ażeby pilnować czerwonych mężów. Moi biali bracia pojadą naprzeciw konia ognistego i zatrzymają go w biegu daleko stąd, ażeby te ropuchy Ogellallajów nie widziały, że zamyka swoje oko ogniste i staje w drodze.
Rada była dobra, wykonano więc ją natychmiast. Nikt nie wiedział, o jakim czasie mógł pociąg nadejść. Mogło się to stać każdej chwili, a ponieważ trzeba było wielkiej odległości na to, żeby ostrzec pociąg w tajemnicy przed Ogellallajami, przeto niebezpieczeństwo było bardzo blizkie. Winnetou pozostał zatem na swojem miejscu, a czterej biali, dosiadłszy koni, puścili się wzdłuż toru na wschód szybkim kłusem.
Po kwadransie jazdy Hammerdull zatrzymał swoją klacz i spojrzał w bok.
— Good lack — rzekł. — Czy to nie jeleń leży w trawie? Albo... ach! Picie Holbersie, powiedz, co to za bydlę być może?
— Hm, jeśli sądzisz, że to koń Apacza, który leży tu jak przybity do ziemi, dopóki pan nie przyjdzie po niego, to gotów jestem zgodzić się z tobą!
— Zgadłeś, stary coonie! Ale chodźmy dalej! Nie płoszmy mustanga, bo czeka nas ważniejsza robota. Czy spotkamy pociąg, czy nie, to wszystko jedno, ale musimy go ostrzec, a im dalej się to stanie, tem lepiej.Czerwone łotry nie powinny poznać po światłach, że pociąg się zatrzymał i że ich zamiar zdradzony!
Znowu ruszyli naprzód. Światło dzienne niknęło szybko, bo zmierzch w owych stronach jest krótki, a od zachodu słońca minęło było już przeszło pół godziny. Ciemność więc pokryła rozległą preryę, a gwiazdy poczęły zsyłać na ziemię swoje mdłe promienie. Trochę światła księżyca byłoby się teraz jeźdźcom przydało. Ponieważ jednak potem trudno byłoby w blasku jego zbliżyć się do Indyan, przeto zadowoleni byli, że ten towarzysz ziemi znajdował się teraz w ciemnym okresie swej egzystencyi i nie pokazywał ani śladu swego magicznego światła.
Wobec przenikliwości światła lokomotyw amerykańskich i równości terenu widać było o kilka mil, gdy się pociąg zbliżał. Należało więc przebyć przestrzeń, przenoszącą doniosłość światła, aby na czas ostrzec pociąg przed niebezpieczeństwem. Toteż Dick Hammerdull puścił klacz swoją w szybkie tempo, a reszta towarzyszy jechała za nim w milczeniu.
Wreszcie się zatrzymał, zeskoczył z konia, a jego towarzysze uczynili to samo.
— Tak — rzekł. — Sądzę, że teraz odległość jest już dość wielka. Spętajcie konie i poszukajcie trochę suchej trawy, ażebyśmy mogli dać znak!
Rozkazu usłuchano i niebawem znalazła się kupa zeschłej trawy, którą można było łatwo rozpalić zapomocą odrobiny prochu.
Ułożywszy się na kocach, wsłuchiwali się teraz wszyscy w cichą noc, nie odwracając oczu od kierunku, z którego miał nadejść pociąg. Obydwaj obcy domyślali się pewnie, co nastąpi, ale, jako nie znający życia dzikiego Zachodu, nie przerywali milczenia, zostawiając obu myśliwców w spokoju. Oprócz szmeru, wywoływanego przez pasące się konie, nie było dokoła słychać żadnego odgłosu, a minuty przedłużały się coraz to bardziej niepokojąco.
Wtem, po małej wieczności, w wielkiem oddaleniu, błysnęło zaledwie dostrzegalne światło, które z każdą chwilą się powiększało i wzmagało w intenzywności
— Picie Holbersie, cóż ty powiesz o tym robaczku świętojańskim, he? — spytał Hammerdull.
— Hm, to samo, co już ty powiedziałeś, Dicku Hammerdullu!
— To może najmądrzejsze twoje zapatrywanie, jakie kiedykolwiek miałeś w życiu, stary coonie. Czy to lokomotywa, czy nie, to wszystko jedno, ale to pewne, że nadeszła chwila działania. Henryku Sanderze, gdy pociąg się zbliży, krzyczcie tak głośno, jak będziecie mogli, a wy także, Piotrze Wolfie (przeklęcie trudne nazwisko; rozdziera gębę na dwoje), naróbcie hałasu i wrzasku, ile wam się spodoba. O resztę już my sami troszczyć się będziemy!
Wziął do ręki trawy skręconej w długi lont, nasypał na nią prochu i wyjął z za pasa rewolwer.
Teraz zaczęło zbliżanie się pociągu zaznaczać się coraz to głośniejszym turkotem, który z czasem wzmógł się tak dalece, że przypominał odgłos odległych grzmotów.
— Wyciągnij swoje nieskończenie długie ręce, otwórz milowe wargi i rycz tak głośno, jak potrafisz, stary coonie. Pociąg już tu! — zawołał Hammerdull, patrząc równocześnie niespokojnie ku koniom, które parskając i tupiąc nogami z powodu tego niezwykłego zjawiska szarpały za rzemienie, którymi przywiązane były do kołków, wbitych w ziemię.
— Piotrze Wolfie (niech dyabli porwą to karkołomne nazwisko!) uważajcie, żeby nam konie nie uciekły. Krzyczeć możecie przytem tak samo!
Nadeszła chwila ostateczna. Rzucając przed siebie oślepiający klin światła, nadbiegał pociąg z łomotem. Hammerdull przyłożył rewolwer do lontu i wypalił. Proch zajął się, zeschła trawa rozgorzała jasnym płomieniem. Wywijając nią nad głową, ruszył Hammerdull biegiem naprzeciwko pociągu, oświetlony migotliwym blaskiem tej pochodni.
Maszynista zobaczył widocznie ten znak przez szyby swojej zasłony, gdyż zaraz po pierwszych wahnieniach buchającego wysoko płomienia zabrzmiał kilka razy po sobie gwizd, przykręcono hamulce, koła zazgrzytały i zawyły pod ich naciskiem, a szereg wagonów przebiegł z hukiem obok czterech ludzi, którzy puścili się biegiem za pociągiem, zmniejszającym w oczach swą chyżość.
Wreszcie pociąg stanął. Nie zważając na urzędników, wychylających się ze swoich, wyżej położonych, miejsc, pobiegł Hammerdull, mimo swojej grubości, wzdłuż szeregu wozów aż przed lokomotywę, zarzucił koc, pochwycony z ziemi, na latarnię i reflektory i zawołał równocześnie, jak mógł, najgłośniej:
— Pogasić światła! Ściemnić pociąg!
Wszystkie latarnie zniknęły natychmiast. Funkcyonaryusze kolei Pacific, to ludzie przytomni i decydujący się szybko. Domyślili się, że ten okrzyk musi mieć jakiś powód i posłuchali go natychmiast.
— ’sdeath! — zawołano z lokomotywy. — Dlaczego zakrywacie nasze światło, człowieku? Nie przypuszczam, żeby na drodze naszej miało się stać coś złego! Kto wy jesteście i co znaczą wasze sygnały?
— Musimy być w ciemności — rzekł przezorny traper. — Przed nami są Indyanie. Zdaje mi się, że wyrwali szyny!
— Do wszystkich dyabłów! Jeśli tak jest, to jesteście najzacniejszy chłop z tych wszystkich, którzy kiedykolwiek potykali się w tym kraju przeklętym!
Zeskoczywszy na ziemię, uścisnął mu inżynier rękę i kazał pootwierać wagony.
W minutę potem gromada ciekawych otoczyła myśliwców, ździwionych tem, że z przedziałów wyszła tak znaczna liczba ludzi, aby się dowiedzieć o przyczynie zatrzymania pociągu.
— Co się stało? Co jest? Czemu stoimy? — wołano ze wszystkich stron.
W krótkich słowach opisał Hammerdull położenie, czem w niemałe rozdrażnienie wprawił obecnych.
— Dobrze, bardzo dobrze! — zawołał inżynier. — Spowoduje to wprawdzie przerwę w ruchu, ale równocześnie daje nam znakomitą sposobność do przetrzepania skóry czerwonym. W przeciągu krótkiego czasu już po raz trzeci ośmielają się oni na tej przestrzeni właśnie napadać i ograbiać pociągi. A zawsze uprawiają to rzemiosło przeklęci Ogellallajowie, ten najbardziej dyabelski szczep Siouksów, z którego tylko dobrą kulą wypędzić można dzikość i nienawiść. Ale dzisiaj zawiodą się w swych nadziejach i dostaną zaraz sowitą nagrodę. Myśleli pewnie, że ten pociąg wiezie, jak zwykle, dużo towarów, a tylko czterech do pięciu ludzi. Na szczęście jedzie z nami kilkuset robotników, przeznaczonych do budowy mostów i wiaduktów w górach.Ludzie ci mają prawie wszyscy broń przy sobie, przeto nie trudno nam będzie urządzić napastnikom porządnego figla!
Wrócił znowu na maszynę i wypuścił niepotrzebną parę, która z przeraźliwym sykiem wydarła się z wentylów, otaczając lokomotywę białą chmurą. Potem znowu zeskoczył, aby dokonać przeglądu sił, któremi rozporządzał.
— Przedewszystkiem powiedzcie mi, człowieku, jak się nazywacie? Muszę przecież wiedzieć, komu zawdzięczam to szczęśliwe ostrzeżenie.
— Odkąd żyję, sir, nazywam się Hammerdull, Dick Hammerdull!
— Pięknie! A ten drugi?
— Jak on się nazywa, to wszystko jedno. Ponieważ jednak przypadkiem także ma nazwisko, przeto nie zaszkodzi to nikomu, że je usłyszycie. Nazywa się Pitt Holbers, a jest mężem, na którego można zawsze liczyć.
— A ten tutaj i tamten przy koniach?
— Pochodzą obaj z Europy, a nazywają się Henryk Sander (Harry Sander brzmiałoby znacznie lepiej) i Piotr Wolf (przeklęcie nędzne nazwisko!) Nie wymawiajcie tych dwu słów, sir, bo kark przy tem skręcicie!
— Well! — roześmiał się urzędnik. — Nie każdy język lubi tak wygodę, jak wasz, master Hammerdullu!
— Hammerdull? Dick Hammerdull? — zawołał jakiś mężczyzna silnym, grubym głosem, przeciskając się przez stojących. — Welcome, stary coonie! Myślałem, że jesteś w Hide-spot i że cię tam spotkam, tymczasem wpadam na ciebie tutaj. Co cię wypędziło stamtąd?
— Co mnie wypędziło, to wszystko jedno, kolonelu, ale przywiozłem sobie trochę prochu, ołowiu i tytoniu. Długi Pitt był także ze mną u mr. Winklaya, Irlandczyka. Przyprowadziliśmy stamtąd dwu ludzi, którzy chcą koniecznie widzieć się z Samem Firegunem, czyli z wami.
— Sam Firegun! — zawołał maszynista, przystępując do obcego. — Czy to istotnie wy?
— Tak mnie nazwano — zabrzmiała krótka i prosta odpowiedź.
Mówiący te słowa był mężczyzną rzeczywiście olbrzymiej postaci, którą można było rozpoznać pomimo ciemności. Miał na sobie zwykłe traperskie ubranie. Otaczający cofnęli się trochę z uszanowaniem, usłyszawszy to nazwisko.
— Good lack, sir, w takim razie mamy odpowiedniego człowieka, któremu możemy oddać dowództwo. Czy podejmiecie się tego?
— Jeśli wszyscy gentlemani zgodzą się na to.
Ogólny okrzyk zgody odezwał się dokoła w odpowiedzi. Temu słynnemu człowiekowi, którego setki pragnęły spotkać przynajmniej raz w życiu, człowiekowi, który teraz sam zjawił się niespodzianie wśród tych ludzi, musiano z całem zaufaniem powierzyć naczelne dowództwo.
— Oczywiście, że się zgodzą. Zarządźcie zatem wszystko jak najrychlej! Nie mamy czasu do stracenia i musimy się postarać, żeby czerwoni gentlemani nie czekali na nas zbyt długo — rzekł inżynier.
— Well, sir, ale pozwólcie mi wpierw pomówić kilka słów z tym mężem. Dicku Hammerdullu, jest jeszcze kto z wami z Hide-spot?
— Niema nikogo, kolonelu! Inni są w domu, albo udali się w góry.
— A jednak musi z wami być jeszcze ktoś, Dicku, gdyż ty, o ile znam ciebie, nie odszedłbyś od czerwonych, nie pozostawiwszy przy nich kogoś na straży.
— Jak ja odszedłem, to wszystko jedno; ale jeślibyście uważali Dicka Hammerdulla za takiego głupca, żeby nie pomyślał o straży, to pomylilibyście się grubo, kolonelu! Został tam ktoś taki, że lepszyby się nie znalazł.
— Kto taki?
— Lepszyby się nie znalazł, sir, powiedziałem, i to wystarczy, gdyż istnieje tylko jeden człowiek, o którym można to powiedzieć. Koń jego leży o kwadrans drogi za nim i czeka, dopóki on nie przyjdzie po niego.
— Jego koń czeka? Hammerdullu, istotnie taki jest tylko jeden, a nazywa się Winnetou.
— Zgadłeś, kolonelu, zgadłeś! Apacz spotkał się z nami u Irlandczyka i ostrzegł nas. Poszedł śladem Ogellallajów i zetknął się z nami znowu niedawno.
— Winnetou, wódz Apaczów? — zapytał maszynista, a przez tłum przeszedł pomruk zadowolenia. — Heigh day, a to spotkanie! Ten człowiek starczy sam za mały szczep wojowników, a jeśli jest po naszej stronie, to damy tym łotrom bobu, że nas popamiętają. Gdzie on stoi?
— Czy stoi, czy nie, sir, to wszystko jedno. On leży tuż obok Indyan po lewej stronie toru. Musi tam być jeszcze wszystko w porządku, bo inaczej przyszedłby nas ostrzec.
— Dobrze! — rzekł Sam Firegun. — Posłuchajcie teraz mego zdania! Utworzymy dwa oddziały, które po obu stronach toru podejdą Indyan. Jeden ja poprowadzę, a drugi, hm, sir, czy pójdziecie z nami?
— To się rozumie — rzekł inżynier. — Nie wolno mi wprawdzie opuszczać mego stanowiska, ale nie na darmo chyba mam parę zdrowych pięści, a ten palacz umie dość, ażeby mnie zastąpić. Nie wytrzymałbym na tej skrzyni ognistej, gdybym usłyszał huk waszych rusznic, dlatego pójdę z wami — A zwracając się do personalu, dodał: — Zostańcie przy wagonach i uważajcie, bo niewiadomo, co może nastąpić. Tomie!
— Sir — odpowiedział palacz.
— Umiesz przecież obchodzić się z maszyną. Abyśmy nie potrzebowali wracać, nadjedziesz, skoro tylko zobaczysz nasz znak, który damy ogniem. Pojedziesz powoli, tak powoli i ostrożnie, jak tylko można, gdyż pewnie trzeba będzie naprawiać szyny! Ale na drugiego dowódcę, mr. Firegunie, ja się nie nadaję, bo nie jestem westmanem. Poszukajcie sobie kogoś odpowiedniejszego do tego zadania!
— Dobrze, sir! — zgodził się Sam Firegun. — Nie chciałem was pominąć. Znam tu jednak człowieka, który obowiązek swój spełni tak dobrze, jak ja. Jemu możecie ze spokojem powierzyć swoich ludzi. Dicku Hammerdullu, jak sądzisz?
— Jak ja sądzę, to wszystko jedno, kolonelu, ale przypuszczam, że nie postanowicie nic niesłusznego!
— Ja też tak myślę. Czy poprowadzisz drugą połowę?
— Jeśli ludzie zechcą pójść za mną, to chętnie polezę na przedzie. Strzelba moja pomówi rozsądnie z Indyanami, dzięki temu, że mam świeży proch i kule. Ale konie, kolonelu, musimy zostawić. Niech je Sander potrzyma.
— Ani mi się śni! — odrzekł krótko wymieniony. Ja idę z wami!
— Co wam się śni, a co nie, to wszystko jedno, ale skoro nie chcecie, to może to uczynić Piotr Wolf (do dyabła z tem nazwiskiem!)
Ponieważ ten także się opierał, przeto jeden z nieuzbrojonych robotników otrzymał rozkaz pilnowania koni.
Podzielono siły wojenne, a Sam Firegun i Dick Hammerdull stanęli na czele obu oddziałów. Pociąg został na miejscu, a ludzie odeszli. W kilka chwil zapanowała nad okolicą taka cisza, że nawet najlżejszy szmer nie wskazywał, że spokój, zalegający rozległą równinę, kryje w sobie przygotowanie do krwawej rozprawy.
Z początku szli wszyscy znaczną przestrzeń w postawie wyprostowanej. Potem, kiedy zbliżali się do przypuszczalnego pola walki, położyli się na ziemi i jeden za drugim lazł po obu stronach nasypu.
— Uff! — zabrzmiało zcicha tuż przy uchu Sama Fireguna. — Niech jeźdźcy konia ognistego leżą tu i zaczekają, dopóki wódz Apaczów, Winnetou, nie wróci!
— Winnetou? — spytał Sam Firegun, podnosząc się do połowy. — Czy czerwony brat zapomniał, jak wygląda postać białego przyjaciela, że go nie poznaje?
Winnetou przypatrzył mu się, poznał go mimo ciemności i zawołał z radością, choć cichym głosem:
— Sam Firegun! Chwała Wielkiemu Duchowi, że dzisiaj pokazał Apaczowi twoje oblicze! Niech pobłogosławi rękę twoją, aby niszcząco spadła na głowy nieprzyjaciół! Czy mój brat przyjechał na koniu ognistym?
— Tak. Złoto, które zawdzięcza przyjaźni Apacza, zawiózł na wschód słońca i wraca teraz, by znaleźć więcej. Czemu czujny brat chciał odejść i powrócić?
— Dusza nocy jest czarna, a duch wieczora ciemny. Winnetou nie mógł poznać swego brata, leżącego na ziemi, ale widział tam na pagórku wojownika, który patrzył, czy nie nadchodzi koń ognisty. Winnetou pójdzie zamknąć oko Ogellallaja, a potem wróci.
W następnej chwili zniknął w ciemnościach nocnych.
Ci dwaj sławni na preryach ludzie, tak różnie wyposażeni przez naturę, a mimo to oddani sobie wzajem w przyjaźni, spotkali się tu po długiej rozłące. Ich natury nie znały owych głośnych objawów radości, jakie się zwykle widzi w takich razach, nadto osobliwa chwila spotkania zajęła ich tak dalece, że nie mogli nawet pomyśleć o hałaśliwem powitaniu, które tylko drogi czas zabiera.
Pomimo ciemności nocnej widać było na leżącem z boku falistem wzniesieniu gruntu postać, która dla bystrego oka westmana zarysowywała się dość wyraźnie. Ogellallajowie postawili zatem strażnika, który miał patrzeć, czy nie zbliża się pociąg. Biały chyba tylko z wielką trudnością, albo wcale byłby nie podszedł tego człowieka. Sam Firegun jednak znał mistrzostwo tego Apacza w podchodzeniu i nie wątpił, że Ogellallaj zniknie wkrótce.
Leżąc tuż przy wale kolejowym, miał go ciągle na oku. Rzeczywiście. Już po kilku minutach tuż obok człowieka, stojącego na straży, podniosła się błyskawicznie jakaś postać, potem obie upadły na ziemię. To nóż Apacza spełnił swoją powinność.
Winnetou powrócił po dłuższym czasie, obszedłszy stanowiska Indyan i przypatrzywszy się im dokładnie i zdał sprawę Firegunowi.
Ogellallajowie wyrwali kilka szyn i położyli je razem z progami napoprzek toru. Los pociągu razem z podróżnymi byłby straszny, gdyby był na to miejsce przyjechał. Dzicy leżeli w zupełnej ciszy z boku od tego miejsca na ziemi, a nieco dalej przywiązali konie do kołków. Obecność zwierząt uniemożliwiała prawie podejście Indyan z tej strony, gdyż koń preryowy przewyższa psa pod względem czujności i parskaniem oznajmia panu swemu zbliżanie się każdej żywej istoty.
— Kto nimi dowodzi? — spytał Firegun.
— Matto-Sih, Łapa Niedźwiedzia. Winnetou był tak blizko za jego plecami, że mógł go powalić tomahawkiem.
— Matto-Sih? To najdzielniejszy z Siouksów. Nie boi się żadnego wojownika i utrudni nam nasze zadanie w wysokim stopniu! Jest silny, jak niedźwiedź, a chytry, jak lis. Nie ma przy sobie wszystkich swoich ludzi, lecz zostawił resztę na preryi. Mądry wojownik nie postąpiłby zresztą inaczej.
— Uffh! — rzekł Winnetou głosem gardłowym, przyznając słuszność wywodom Fireguna.
— Niech mój czerwony brat zaczeka, dopóki nie wrócę! — poprosił Firegun, poczołgał się przez nasyp do Dicka Hammerdulla i rzekł do niego:
— Pójdziesz jeszcze o trzysta długości człowieka, Dicku, i staniesz naprzeciwko Indyan. Ja po tamtej stronie podzielę moich ludzi i wyślę połowę z Winnetou na preryę, ażeby...
— Czy wyślecie, czy nie, to wszystko jedno — przerwał mu szeptem grubas — ale czego oni będą tam szukali, kolonelu?
— Ogellallajami dowodzi Matto-Sih...
— Łapa Niedźwiedzia? Zounds! W takim razie mamy przeciwko sobie najwaleczniejszych z całego szczepu. Spodziewam się też po nim, że na preryi zostawił rezerwę.
— Ja też tak sądzę. Tę rezerwę zatem odetnie Winnetou od głównego oddziału. Ja z resztą pójdę prosto do koni. Jeśli nam się uda opanować je, albo rozprószyć, dzicy będą zgubieni.
— Well, well, kolonelu, a Dick Hammerdull i jego strzelba uczynią swoje, ażeby pociąg wyładować skalpami!
— Zaczekam więc ze swoimi ludźmi, dopóki z tamtej strony nie padnie pierwszy strzał. Indyanie, wiedząc, że my stoimy za nimi, przejdą na twoją stronę, a ty przyjmiesz ich odpowiednio. Ale nie zaczynać nic, dopóki nie zbliżą się tak, żebyście mogli widzieć ich wszystkich dokładnie. Wtedy dopiero strzelicie; ani jedna kula nie powinna chybić!
— Bez obawy, kolonelu! Dick Hammerdull wie całkiem dobrze, co ma czynić. Pilnujcie się tylko przed końmi, bo mustang zwęszy białego o dziesięć mil!
Firegun odszedł, a gruby traper poczołgał się wzłuż szeregu leżących za nim robotników, aby im donieść o otrzymanych zleceniach.
Wróciwszy, usiadł obok Pitta Holbersa, który w ostatnich godzinach nie odzywał się do nikogo.
— Picie Holbersie, stary coonie, — rzekł szeptem Harmmerdull — zaraz się zacznie taniec!
— Hm, jeśli ty tak sądzisz, Dicku! Czy nie cieszysz się z tego powodu?
Zapytany chciał właśnie coś odpowiedzieć, kiedy nagle po drugiej stronie błysnęło z boku jakieś światło, poczem nastąpił głośny huk. Zanim plan Fireguna został wykonany, wypaliła strzelba jednego z idących za nim robotników.
W tej chwili byli Ogellallajowie na nogach i pośpieszyli do swoich koni, ale przytomny Sam Firegun, usłyszawszy za sobą zdradziecki wystrzał, pośpieszył natychmiast, ażeby uprzedzić skutki tego niedbalstwa.
— Dalej, ludzie, do koni! — zawołał.
W potężnych skokach pobiegł do zwierząt i dostał się tam przed Indyanami. Z szybkością myśli uwolniono je z pęt i rozpędzono po rozległej sawannie.
Stropili się nadbiegający teraz Indyanie, gdy ich powitał huk wystrzałów. Koni nie było, a w ciemnościach nie mogli rozpoznać szczupłej liczby nieprzyjaciół. Stali więc przez kilka chwil zupełnie bezradni i wystawieni na działanie broni białych. Wtem zabrzmiał głośny okrzyk dowódcy. Na skutek tego odwrócili się i puścili się na drugą stronę wału, żeby tam poszukać ochrony i naradzić się nad tem, co dalej począć.
Zaledwie jednak wydostali się na nasyp, wynurzyła się o kilka kroków przed nimi, jak z pod ziemi, ciemna linia, błysk z pięćdziesięciu rusznic rozświecił na chwilę ciemność nocy, a wycie ugodzonych świadczyło, że oddział Hammerdulla dobrze mierzył.
— Wystrzelić wszystkie kule, a potem na nich! — zawołał dzielny grubas, wypalił z drugiej lufy swojej rusznicy, rzucił ją, jako na razie nieprzydatną, wyrwał z pod długiej koszuli myśliwskiej tomahawk, tę straszną broń Zachodu, i rzucił się razem z Pittem Holbersem i kilku najodważniejszymi robotnikami na zatrzymanych zdumieniem dzikich.
Z powodu całkiem niespodziewanego napadu stracili oni wprost przytomność. Mając nieprzyjaciela przed sobą i za sobą, mogli tylko w ucieczce szukać ocalenia. Znowu zabrzmiał głośny okrzyk Matto-Siha, a w następnej chwili nie było widać ani jednego czerwonego. Padli wśród napastników na ziemię i przełażąc pomiędzy nimi, starali się wydostać na wolność.
— Na ziemię i noże do rąk! — zawołał Firegun gromowym głosem, śpiesząc na opuszczone przez Indyan obozowisko.
Myślał, że czerwoni zgromadzili tam dostateczną ilość palnych materyałów, ażeby w razie udania się wyprawy mieć odpowiednie oświetlenie na miejscu. Nie zawiódł się istotnie. W obozie leżało kilka wielkich kup chróstu. Z pomocą prochu rozniecił ogień, noc się rozjaśniła, a w tem świetle ujrzał mnóstwo włóczni i koców, doskonały materyał do palenia. Pozostawiwszy nadbiegającym robotnikom troskę o utrzymanie ognia, wrócił na miejsce, gdzie nocny atak zamienił się w straszliwą walkę piersią o pierś.
Nie biorącemu udziału w walce widzowi byłaby ona dostarczyła sposobności do przypatrzenia się czynom, dla których na gruncie cywilizowanym nie byłoby może miejsca.
Robotnicy byli to wprawdzie ludzie, którzy wyćwiczyli swoje siły w burzach życiowych, ale sposobowi walczenia Indyan, którzy teraz przy świetle poznali swoje położenie i zauważyli przy tem, że liczbą dorównywają swoim przeciwnikom, nie mogli opierać się skutecznie, Gdzie kilku z nich nie stało naprzeciwko Indyanina, tam zwykle on zwyciężał, a pobojowisko okrywało się coraz to więcej poległymi od potężnych ciosów tomahawku.
Z białych tylko trzej mieli tę broń: Sam Firegun, Dick Hammerdull i Pitt Holbers. Pokazało się przy tem, że przy równej broni wytrwalszy i inteligentniejszy biały osiągał większe korzyści.
Sam Firegun stał w samym środku gromady dzikich, a w twarzy jego odbijał się przy migotliwem świetle ognisk wyraz rozkoszy bojowej, która nie zgadza się z delikatniejszem usposobieniem, ale która mimo to pozostaje prawdą dowiedzioną. Kazał sobie drugim napędzać Indyan pod topór, który w jego olbrzymiej garści spadał co chwila, druzgocąc głowy nieprzyjaciół.
Obok niego stała para bohaterów, wyglądająca niemal zabawnie, bo, pomimo różnic w postaci, odwrócona do siebie plecami, co obydwu oryginalnych i doświadczonych myśliwców chroniło przed napadem z tyłu.Byli to Dick Hammerdull i Pitt Holbers. Mały Dick, który na obcym czynił wrażenie nieporadności, okazywał tutaj iście kocią zręczność. Trzymając w lewej ręce ostry nóż obosieczny, a prawą wywijając ciężkim toporem, stawiał nieprzyjaciołom dzielny opór. Jego długa, grubo połatana i poplamiona bluza odbijała z łatwością godzące weń pchnięcia nożem. Długi Pitt stał za nim i wymachiwał w powietrzu rękami jako polip, wyciągający niebezpieczne macki, ażeby przyciągnąć zdobycz do siebie i pochwycić. Ciało jego, złożone z samych ścięgien i kości, rozwijało nadzwyczajną siłę i wytrwałość. Toporem walił z podwójnej wysokości i sięgał dalej, aniżeli każdy inny, ale nogi nie ruszył z miejsca ani na cal, a kto zbliżył się doń tak, że go mógł pochwycić, ten ginął bez ratunku.
Oprócz nich wybijali się jeszcze w walce obydwaj obcy. Pochwyciwszy tamahawki poległych Indyan, władali nimi z taką lekkością i pewnością, jak gdyby w tym rodzaju szermierki szczególnie byli wyćwiczeni. Nikt jednak nie zauważył, że walczyli pozornie. Nie zranili żadnego z Indyan, a ci nawzajem ich oszczędzali. Broń zgrzytała wprawdzie, ale ilekroć który z Indyan udał, że padł pod ciosem, lazł zaraz dalej, ażeby poszukać innego przeciwnika.
Wśród robotników znajdowało się także sporo ludzi odważnych, którzy porządnie dali się we znaki Indyanom, nieprzyzwyczajonym do walki w pojedynkę. Zwycięstwo zaczęło się przechylać na stronę białych, a czerwonych spędzano razem coraz ciaśniej, kiedy naraz zadudniło od strony preryi i nowi wojownicy wpadli w sam środek walczących. Sam Firegun miał słuszność. Matto-Sih, rozumny dowódca dzikich, zostawił na sawannie znaczną liczbę swoich ludzi, którzy teraz tu pośpieszyli i odrazu zmienili postać walki. Nawet zbiegli już Indyanie, widząc ten zwrot, powrócili ze wznowioną odwagą i tak atak myśliwców i robotników przemienił się w obronę, mającą z każdą chwilą coraz to mniej widoków powodzenia.
— Za wał! — krzyknął Sam Firegun, przedarł się kilku gwałtownymi ciosami poprzez szeregi walczących i poszedł własnym przykładem za swoim rozkazem.
Pittowi Holbersowi wystarczyło kilka kroków, żeby się tam dostać. Dick Hammerdull dobył teraz dopiero rewolweru, ażeby sobie zrobić wolne przejście, wypalił wszystkie naboje i pośpieszył ku wałowi. Już go był prawie przeskoczył, kiedy nagle potknął się, upadł głową w dół i stoczył się po drugiej stronie nasypu tuż pod nogami Fireguna. Tam poderwał się z ziemi i przypatrzył się przedmiotowi, który go z nóg zwalił. Była to jego stara strzelba.
— Moja flinta, zaprawdę, to moja flinta, którą odrzuciłem! Cóż ty na to, Picie Holbersie, stary coonie? — zapytał zdumiony.
— Jeśli sądzisz, Dicku, że dobrze jest...
Nie mógł dalej mówić, gdyż Ogellallajowie nadbiegli już za nimi i walka rozpoczęła się tu nanowo. Ognie świeciły ponad wał i oświetlały scenę, której koniec groził białym zgubą. Dowódca ich chciał już swoim ludziom poradzić, żeby w ciemnościach szukali ocalenia, kiedy na tyłach dzikich huknęły strzały, a chmura ludzi wpadła między nich z wzniesioną w górę bronią.
Był to Winnetou ze swoim oddziałem.
W ciemności nie mógł odszukać śladów, wiodących do zasadzki i dopiero widok płomieni pouczył go, że obecność jego na placu boju będzie potrzebna. Nadbiegł więc czemprędzej i w ostatniej chwili przyniósł jeszcze pomoc rozstrzygającą.
W najgęstszym kłębie walczących stał wódz Ogellallajów, Matto-Sih. Jego szeroko zbudowana, przysadkowata postać tkwiła w bluzie myśliwskiej z garbowanej na biało skóry, ale obryzganej teraz krwią od góry aż do dołu. Z pleców zwisała mu skóra wilka preryowego, której część czaszkowa okrywała głowę.
Trzymając w lewej ręce wypukłą tarczę ze skóry bawolej, dzierżył w prawej tomahawk, a na kogo zwróciło się jego iskrzące, kolące oko, tego dosięgał cios taki, że padał martwy na ziemię.
Już mu się zdawało, że zwycięży. Własnym głosem dał hasło do tryumfalnego wycia, kiedy na placu boju ukazał się Winnetou. Matto-Sih odwrócił się spostrzegł Apacza.
— Winnetou, psie Pimów! — zawołał.
W oczach zabłysnął mu promień śmiertelnej nienawiści, ale wzniesiona już noga zawahała się, a ręka z toporem wojennym opadła, zamiast go rzucić na wroga. Zdawało się, jakoby widok nieprzyjaciela obezwładnił go i odebrał mu tak konieczną w tej chwili ostrożność i przytomność umysłu.
Winnetou zobaczył go także i krzyknął:
— Matto-Sihu, ropucho Ogellallajów!
Jak w falach wody zanurzyła się smukła i gibka, przytem nadzwyczaj silna, postać Apacza i podniosła się dopiero tuż przed Ogellallajem. Obaj zamierzyli się równocześnie do śmiertelnego ciosu, topory uderzyły z łoskotem o siebie, a Matto-Sihowi wypadła z ręki zdruzgotana broń. Zwyciężony odwrócił się błyskawicznie i potężnemi nogami torował sobie między swoimi drogę do ucieczki.
— Matto-Sihu! — zawołał Winnetou, nie ruszając się z miejsca. — Czy pies Ogellallajów zamienił się w tchórzliwą sukę, że ucieka przed wodzem Apaczów, Winnetou? Niech usta ziemi wypiją krew jego, a szpon sępa poszarpie mu serce i ciało, ale skalp jego ozdobi pas Apacza!
Temu wyzwaniu musiał Matto-Sih stawić czoło. Wrócił i wpadł na nieprzyjaciela, krzycząc:
— Winnetou, niewolniku bladych twarzy! Tu jest Matto-Sih, wódz Ogellallajów! On zabija niedźwiedzia i obala bawołu, ściga łosia i rozgniata nogą głowę węża. Jeszcze nikt mu się nie oparł, a teraz zażąda on życia tchórza Pimów!
Wyrwawszy topór jednemu ze swoich, rzucił się na Apacza, czekającego nań w miejscu. Oczy obydwu potężnych mężów wświdrowały się w siebie straszliwie. Topór Ogellallaja świsnął dokoła głowy Apacza i spadł z okropną siłą, ale Winnetou odbił cios z taką łatwością, jakby go ręka chłopca zadała. Już zawinął toporem, ażeby na cios odpowiedzieć, kiedy pochwycono go z tyłu i przeszkodzono temu. Rzuciło się nań dwu Ogellallajów. On odwrócił się błyskawicznie, wrogowie padli, ugodzeni przezeń, ale nad jego głową uniósł się już znowu topór Matto-Siha.
Sam Firegun, który wzrostem przewyższał wszystkich, zobaczył przyjaciela w niebezpieczeństwie. Roztrząsając Indyan, jak źdźbła słomy, pośpieszył między nich, pochwycił ich wodza olbrzymiemi pięściami za biodro i kark, podniósł go w górę i grzmotnął nim o ziemię, że aż trzasnęło. W tejże chwili ukląkł Winnetou nad nieprzytomnym, utopił mu głęboko nóż w piersi, pochwycił lewą ręką bujne ciemne włosy, poczem nastąpiły trzy cięcia, wykonane według reguł, jedno szarpnięcie i skalp był oderwany. Winnetou wywinął nim wysoko nad głową i wydał ów straszliwy okrzyk zwycięski, który, przejmując do szpiku, działa zawsze wstrząsająco na przeciwników.
Gdy Ogellallajowie zobaczyli skórę z głowy swojego wodza, zawyli okropnie i zwrócili się do ucieczki.
Dick Hammerdull stanął znowu obok Pitta Holbersa. Obaj byli nierozłączni, a teraz usiłowali powstrzymać uciekających.
— Picie Holbersie, stary coonie, czy widzisz, jak biegną? — zawołał Hammerdull.
— Hm, jeśli ty tak sądzisz, Dicku, to widzę!
— Czy ja sądzę, czy nie, to wszystko jedno, ale chciałbym... Zounds, Picie, popatrzno na tego draba, który chce się przedostać pomiędzy naszymi Europejczykami! Holla, oni go zabiją!
Tocząc się raczej, niż biegnąc, pośpieszył tam, gdzie kilku Indyan starało się przejść obok wstrzymujących ich ludzi. Holbers puścił się za nim, obaj rzucili się na Indyan i zabili ich.
Wkrótce zwycięstwo było zupełne, a kto z nieprzyjaciół nie zginął, albo nie był zraniony, szukał ocalenia w ucieczce.
Na wschodnim widnokręgu pokazało się ostre światło lokomotywy. Palacz spostrzegł blask ognisk i uważając je za znak umówiony, puścił pociąg w powolny ruch.
Inżynier, który należał do oddziału Winnetou, przystąpił do Apacza i zapytał:
— Czy wy jesteście master Winnetou?
Indyanin skinął głową, przyczepiając do pasa skalp Matto-Siha.
— Zawdzięczamy wam dzisiaj ocalenie. Zdam o tem sprawę prezydentowi, a nagroda was nie ominie.
— Wódz Apaczów nie potrzebuje nagrody. Miłuje białych braci i użycza im w walce swej ręki, ale jest mocny i bogaty, bogatszy od wielkiego ojca bladych twarzy. Nie dba ani o złoto, ani o srebro, ani o inne dobro i mienie. Nie chce brać, lecz tylko daje. Howgh!
Pociąg zatrzymał się tuż przed wyrwanemi szynami.
— Do stu piorunów! — zawołał palacz, zeskakując z maszyny do zbliżającego się przełożonego. — Musiała tu być straszna robota. To, jak Boga kocham, czyste jatki!
— Masz słuszność, człowieku. Było tu gorąco okropne, a mnie także trochę podziurawili, jak widzisz! Ale teraz przedewszystkiem trzeba wziąć narzędzia z wozu i szyny przyprowadzić do porządku, ażebyśmy mogli jak najrychlej ruszyć dalej! Ty zajmij się tem, a ja tymczasem zobaczę naszych poległych.
Chciał się właśnie już cofnąć, kiedy tuż obok niego zerwała się z ziemi ciemna postać i pomknęła w dal. Był to jeden z Ogellallajów, który dotąd nie znalazł sposobności do ucieczki i ukrył się tu, by zaczekać na chwilę stosowną.
Robotnik, któremu powierzono konie, ruszył był oczywiście za pociągiem i stał teraz z końmi w pobliżu wozów. Indyanin, któremu ten widok przypomniał możność ucieczki, podbiegł, wyrwał mu z ręki cugle jednego z koni i chciał odjechać.
Hammerdull spostrzegł natychmiast nikłą postać czerwonego i zawołał do nierozłącznego przyjaciela:
— Picie Holbersie, ty stary coonie, widzisz, jak tam biegnie ten czerwony? Do stu dyabłów, pędzi do koni!
— Jeśli sądzisz, że któregoś z nich dostanie, to nie mam nic przeciw temu, bo trzymający je człowiek wydaje mi się na to dostatecznym żółtodzióbem.
— Czy wydaje się żółtodzióbem, czy nie, to wszystko jedno, bo... Picie Holbersie, on wydziera mu cugle z ręki i wskakuje na siodło, on... good lack, to moja klacz! No, chłopcze, to najmądrzejszy pomysł,
jaki kiedykolwiek miałeś w życiu, bo teraz dostąpisz tego zaszczytu, że skosztujesz mojej flinty!
Indyanin wsiadł rzeczywiście na starą klacz i uderzył ja piętami po bokach, ażeby jak najrychlej wydostać się na wolne pole. Ale przeliczył się, bo Dick Hammerdull zgiął wskazujący palec, włożył go w usta i wydał przeraźliwy świst. Posłuszne zwierzę odwróciło się natychmiast i pocwałowało wbrew wysiłkom Indyanina do swego pana. Dziki, nie widząc innego sposobu ocalenia, rzucił się z konia na ziemię, ale w tej chwili przyłożył gruby traper kolbę do twarzy, huknął strzał, a czerwony padł, ugodzony w głowę.
— Czy widziałeś, Picie Holbersie, jaka to dzielna klacz? Ciekaw tylko jestem, czy on i bez niej dostanie się do swoich wiecznych ostępów. Jak sądzisz, he?
— Nie mam nic przeciw temu, Dicku, jeśli sądzisz, że znalazł drogę właściwą. Czy nie weźmiesz sobie jego skóry?
— Czy ją wezmę, czy nie, to wszystko jedno, ale zdjąć ją trzeba, to pewne!
Ażeby dostać się do poległego, musiał przejść koło dwu obcych, którzy stali obok siebie, wypoczywając po walce.
— Jakem Jean Letrier, kapitanie, to było starcie, jakie można przeżyć tylko na Dzikim Zachodzie — usłyszał francuskie słowa. Zbyt jednak zajęty był na razie swoim zamiarem, ażeby przywiązywać do nich jaką wagę.
Zdjąwszy skalp z zabitego i wróciwszy w pobliże zatrzymanego pociągu, ujrzał Sama Fireguna, stojącego obok tych dwu ludzi.
— Dicku Hammerdullu — zapytał Firegun — czy to prawda, że tych dwu ludzi spotkałeś u mr. Winklaya?
— Well, tak jest, kolonelu!
— Trzymali się dobrze i przynoszą ci zaszczyt. Ale dlaczego zabrałeś ich z sobą? Wszak znasz moją wolę co do nowych znajomości! Nie chcę widzieć u nas nowych twarzy.
— All right, sir, ale ten, który się nazywa Henryk Sander, twierdził, że jesteście jego stryjem.
— Jego stryjem? Czy oszalałeś?
— Hm, czy oszalałem, czy nie, to wszystko jedno. Mieliśmy z sobą małą sprzeczkę, a ja trzymałem już ostrze noża na jego gardle, lecz on mię zapewnił, że wy nie bardzo bylibyście wdzięczni, gdyby mu ostrze było poszło trochę głębiej w ciało. Wybadajcie go sami, kolonelu!
Słynny odszukiwacz ścieżek przystąpił do nich i zapytał:
— Czy przybyliście ze starego kraju?
— Tak — odrzekł Sander.
— A czego szukacie na preryi?
— Was, sir.
— Mnie? A to na co?
— Stryju, pytasz jeszcze o to?
Sam Firegun cofnął się o krok.
— Stryju? Nie znam krewnego, nazwiskiem Sander! — oświadczył zdumiony.
— Masz słuszność! Nazwałem się tak, bo nie wiedziałem, czy nazwisko Wallerstein byłoby ci przyjemne. Idzie o pieniądze, o te wielkie pieniądze, o których mi doniosłeś. Z ostrożności więc przybrałem inne nazwisko.
— Wall... Czy to być może, żebyś to był ty, Henryku?
— Nie tylko może być, ale jest rzeczywiście, mój stryju. Oto list, w którym piszesz, ażebym przybył. Resztę papierów możesz jutro przeczytać.
Sięgnąwszy pod bluzę, wydobył troskliwie przechowany papier i podał Firegunowi. Stary myśliwiec rzucił okiem na pismo przy świetle płonących jeszcze ognisk, a potem przycisnął bratanka do piersi i zawołał:
— To prawda! Bóg błogosławi mym oczom, skoro mogę jeszcze oglądać jednego ze swoich. Jak się ojcu powodzi? Czemu do mnie nie pisał? Dałem mu przecież adres do Omaha!
— Tak, ale w tym liście opisałeś zarazem całą drogę w górę Arkanzasu do fortu Gibson, do domu Irlandczyka Winklaya i dalej na zachód, aż do miejsca, gdzie przez dłuższy czas obozujesz z gromadą swoich westmanów. Ponieważ sądziliśmy, że może porzucisz to miejsce, woleliśmy sami puścić się w drogę i przynieść ci list od ojca. Jutro rano, gdy będzie jaśniej, oddam ci ten list. Nie widziałeś mnie, od kiedy jesteś w Ameryce, i nie poznałeś mnie pewnie, ale za to ja tem lepiej znam twoją dobroć. Wspierałeś zawsze moich rodziców, a teraz zaprosiłeś mnie nawet do siebie.
— Well, cieszę się, że tak rychło posłuchałeś tego zaproszenia. Pisałem wam także, dlaczego chciałem cię widzieć u siebie. Oto znalazłem złoto w górach Big-Horn i postanowiłem wam je dać, bo wy jesteście biedni, a ja go nie potrzebuję. Posyłanie to rzecz bardzo niepewna, wolałem przeto, żebyś sam tu przybył. To, co masz dostać, będzie dla was bogactwem. Spodziewam się też, że was uszczęśliwi. Ale nie sam przybywasz. Kto jest twój towarzysz?.
— Nasz rodak. Nazywa się Piotr Wolf. Udaje się także na Zachód, dlatego przyłączyłem się do niego.
— To pięknie! Pomówimy jeszcze więcej o naszej sprawie, kochany Henryku, ale teraz niema na to czasu. Widzisz, że wzywają mnie gdzieindziej.
Oto zabrzmiał teraz głos prowadzącego pociąg, naglącego do wyruszenia. Niespodziewana przerwa wywołała znaczną stratę czasu, którą należało odrobić.
Zabitych i rannych białych zabrano do wagonów i pozbierano rozsypaną dokoła broń. Podróżni podziękowali serdecznie swoim wybawcom, wreszcie pociąg ruszył w dalszą drogę po naprawionym torze. Pozostali patrzyli za nim, dopóki światła nie zniknęły w oddali.
Teraz zachodziło pytanie, czy rozbić na noc obóz tam, czy nie, gdyż nie ulegało wątpliwości, że zbiegli Ogellallajowie zbiorą się wkrótce i podejdą pod pobojowisko. To groziło niebezpieczeństwem, przeto postanowiono stąd wyruszyć i przenocować w miejscu oddalonem, gdzie napad ze strony Indyan był niemożliwy. Sam Firegun dosiadł jednego ze zdobytych koni indyańskich i ruszono w drogę.
Podczas rozmowy kolonela z bratankiem stał Hammerdull w pobliżu i słyszał wszystko. Gdy jeźdźcy oddalili się już znacznie od miejsca napadu, wypatrzył chwilę, kiedy bratanek nie jechał obok stryja, skręcił klacz swoją do konia Fireguna i rzekł ostrożnie przytłumionym głosem:
— Jeślibyście mi tego nie wzięli za złe, sir, tobym wam coś powiedział.
— Za złe? Nie mów takich głupstw? Cóż to takiego?
— Coś, co będziecie uważali za głupstwo, sir. Chodzi o tych dwu ludzi, którzy twierdzą, że przyjechali z Europy.
— To przecież jest prawda!
— Czy jest prawda, czy nie, to wszystko jedno, ale ja sądzę, że tak nie jest.
— Bajki! Mój bratanek jest Niemiec. To chyba wiem!
— Jeśli to rzeczywiście wasz brataniec, sir!
— Czy wątpisz o tem?
— Hm! Czy znacie swego bratanka?
— Nie mogłem go poznać, bo był jeszcze chłopcem, kiedy go widziałem po raz ostatni.
— Ja sądzę, że nie widzieliście go wogóle. Wasze dawne nazwisko jest Wallerstein. Czemu on go nie zatrzymał, lecz nazwał się inaczej?
— Z ostrożności. Dlatego, że...
— Wiem, wiem — wtrącił grubas. — Słyszałem, jaki on podał powód, ale ten powód mnie wydaje się lichym. Powiedzcie mi, czy on jest kapitanem?
— Nie.
— A ten drugi tak go nazwał!
— Rzeczywiście? Co mówisz?
— Tak, nazwał go kapitanem. Słyszałem to całkiem wyraźnie, nawet obojgiem uszu. Rozmawiali z sobą po francusku.
— Po francusku? — spytał kolonel zdziwiony. — To istotnie uderzające!
— Czy uderzające, czy nie, to wszystko jedno, to nawet obojętne, ale mnie w pierwszej chwili nie zastanowiło. Kiedy jednak później usłyszałem, że tu idzie o wasze złoto, opadły mię wątpliwości. Czemu ten drugi nazywa się wobec nas Piotr Wolf (straszne nazwisko, można na niem język połamać), a do Henryka Sandera powiedział, że się nazywa Jean Letrier?
— Czy o sobie mówił, wymawiając to nazwisko?
— Tak. Przechodząc koło nich, słyszałem to wyraźnie i zrozumiałem, choć mówił po francusku. Nie zważałem na to w owej chwili, bo śpieszyłem właśnie po skalp czerwonoskórca, ale później przyszło mi to na myśl i wzbudziło we mnie nieufność. Czy ten Sander mówi dobrze i czysto po niemiecku?
— Mówi, co prawda, trochę obcym akcentem, ale może mi się tylko tak wydało. Ja nie odczuwam już tego tak dobrze, bo już wiele lat upłynęło od czasu, kiedy opuściłem kraj rodzinny.
— Czy opuściliście go, czy nie, to wszystko jedno, ale ja wam powiadam, że mi się ta sprawa nie podoba. My nazywamy was kolonelem, jako naszego dowódcę, chociaż nie posiadacie tego stopnia wojskowego. Czemu tego Sandera nazywają kapitanem? Czy jest dowódcą jakich ludzi? A czem i kim są ci ludzie? Chyba nie ludźmi uczciwymi! Miejcie się na baczności, kolonelu, i nie bierzcie mi za złe tego, że was z życzliwości ostrzegam!
— Ani mi przez myśl nie przejdzie, brać tego za złe, chociaż wiem, że się mylisz. Mimo to będę trzymał oczy i uszy otwarte. To ci przyrzekam.
— Well! Życzę sobie, żebym się mylił, ale ponieważ nie znacie bratanka osobiście, a idzie tu o ogromne sumy, to ostrożność bynajmniej nie jest zbyteczna.
— Wylegitymował się przede mną jako brataniec.
— Zapomocą waszego listu, który wam pokazał?
— Tak. Nadto jutro ma mi dać jeszcze inne listy.
— To jeszcze niczego nie dowodzi!
— Przeciwnie!
— Nie dowodzi niczego, bo te listy mógł dostać w swe ręce drogą nieprawą.
— Czy z tego powodu, że zmienił nazwisko, mamy zaraz myśleć o nim jak najgorzej?
— Czy się o nim będzie myślało źle, czy nie, to wszystko jedno. Ja nie dowierzam tym ludziom, a jeśli wy im ufacie, to ja będę ich tem surowiej pilnował!
Przerwali rozmowę, ponieważ Sander przyłączył się znowu do Fireguna, Hammerdull zaś oddalił się i pojechał obok Pitta Holbersa, z którym było mu zawsze najlepiej.
Mniej więcej w pół godziny po opuszczeniu kolei przybyli na miejsce, które się nadawało doskonale na obóz. Była tam trawa dla koni, woda dla ludzi i zwierząt, a dokoła rosły krzaki, tworząc znakomitą osłonę.Zsiedli więc z koni, bo tu czuli się dość pewnymi swego losu. Wprawdzie nie było całkiem ciemno, ale zawsze nie tak jasno, żeby kilku lub więcej Ogellallajom udało się tak łatwo przybyć tam za nimi.
Przez całe popołudnie nie mógł Sander mówić z Wolfem bez świadków. To też gdy wieczorem do snu się układali, wybrał sobie miejsce razem z nim nieco dalej od innych, myśląc, że to nikomu nie wpadnie w oko. Kiedy się spodziewał, że towarzysze już zasnęli, szepnął do Wolfa:
— Walka z naszymi czerwonymi przyjaciółmi była nam bardzo nie na rękę. Biali byli chyba ślepi, że nie widzieli naszej komedyi! Dobrze, że przynajmniej ogniska płonęły, bo czerwoni mogli nas poznać. Byłoby się o wiele lepiej stało, gdyby byli z tym napadem zaczekali i zostali z naszymi ludźmi. Mogli przecież się spodziewać, że przyjdziemy niebawem.
— Nie wiedzieli, że cię tak prędko spotkam — wtrącił Wolf.— To szczególne, że obaj przynieśliśmy sobie nawzajem tak szczęśliwą wiadomość!
— To prawda. Zdołaliście wreszcie i to pod moją nieobecność odnaleźć obóz towarzyszy Fireguna. Zarazem znakomicie się to składa, że Ogellallajowie chcą nam pomóc w napadzie. Ale właśnie dlatego powinni byli odłożyć dzisiejszy zamach. U Fireguna będzie łup tak bogaty, że będziemy mogli wycofać się z interesu.
— To rzecz pewna. Jaką masę złota znaleźli w górach Big-Horn, o tem słyszałeś od niego sam, jako ukochany jego „synowiec“. Jeśli dodamy do tego ogromne zapasy skór i futer, które zebrali, to będzie to zdobycz, jaka naszemu towarzystwu nigdy się jeszcze nie dostała. Przytem wielkie nasze szczęście, że spotkałeś się z prawdziwym krewniakiem kolonela! Co prawda, to popełniłeś wielki błąd.
— Jaki?
— Że go nie uśmierciłeś.
— Była to istotnie słabość z mojej strony. On jednak był taki otwarty i pełen zaufania, odpowiadał na wszystkie moje pytania i tak chętnie przedstawił mi wszystkie swoje stosunki rodzinne, które musiałem znać, jeśli miałem zagrać jego rolę, że nie mogłem zdobyć się na ten krok i, wziąwszy jego pieniądze i papiery, poszedłem, a życie mu darowałem.
— Ja na twojem miejscu byłbym go uczynił nieszkodliwym.
— On też jest nieszkodliwy.
— Z pewnością ruszył za tobą!
— Nie. To nowicyusz w tym kraju, nieznany tutaj zupełnie, a co najważniejsze, nie ma wcale pieniędzy. Jest więc bezsilny i opuszczony jak sierota i nie może ani pójść za mną, ani szkodzić nam w żaden sposób. Główna rzecz w tem, że jestem z nim w jednym wieku i że Sam Firegun nie widział mnie nigdy przedtem. Teraz wierzy, że rzeczywiście jestem jego bratankiem.
— To prawda, ale mnie to nie cieszy.
— Czemu?
— Bo teraz, kiedyśmy nareszcie odkryli jego obóz, musimy porzucić pierwotny plan.
— Napadu na obóz? To już teraz niepotrzebne, gdyż jako brataniec dostanę od niego wszystko, co tylko posiada.
— A inni nic! Na to ja się nie zgodzę. Męczyliśmy się wspólnie miesiącami nad wyszukaniem kryjówki, a teraz, kiedy nam się to udało, mielibyśmy pójść z kwitkiem? Nie, i jeszcze raz nie!
— Nie rozdrażniaj się niepotrzebnie! Jutro rano będziemy przechodzili całkiem blizko obozu naszego towarzystwa i w drodze będziemy mogli się rozmówić.
— Czy sądzisz, że Sam Firegun pójdzie tą drogą?
— Tak. Pojedzie pewnie prosto do swojego obozu i będzie musiał tamtędy przejeżdżać. Słuchajno! Ktoś tam jest w krzakach za nami!
Zaczęli nadsłuchiwać i usłyszeli lekki szelest, który zwolna zanikł.
— Do wszystkich dyabłów! Ktoś nas podsłuchał! — szepnął Sander do towarzysza.
— Zdaje się — odrzekł Wolf równie cicho. — Ale kto?
— Albo Sam Firegun, albo ktoś inny. Zaraz się dowiem, kto to był.
— W jaki sposób?
— Zakradnę się do Fireguna. Jeśli nie leży na swojem miejscu, to był to on sam.
— A jeśli to był ktoś inny?
— To przyjdzie do Fireguna, aby mu donieść, co usłyszał. W obu wypadkach uda mi się zdobyć potrzebną wiadomość. Do kroćset piorunów! Gdyby ci ludzie nabrali podejrzenia, to byłoby źle! Leż tutaj cicho i czekaj, póki nie wrócę!
Wyciągnął się na ziemi i zaczął zręcznie i niedosłyszalnie czołgać się przez trawę ku miejscu, na którem położył się Firegun. Leżał tam jeszcze, ale z drugiej strony nadszedł cichym krokiem Dick Hammerdull, pochylił się nad nim, obudził go i rzekł:
— Wstańcie, kolonelu! Bądźcie jednak cicho, całkiem cicho!
Pomimo że Hammerdull mówił szeptem, nie uszło uwagi Sandera ani jedno słowo, bo miał słuch bardzo bystry i leżał całkiem blizko.
— Co jest? Co się stało? — spytał Firegun.
— Cicho, cicho, żeby tamci nie usłyszeli! Powiedziałem wam, sir, że będę uważał. Uderzyło mnie to, że Henryk Sander i Piotr Wolf (dyabelnie chropawe nazwisko) położyli się spać tak daleko od nas. Nabrałem podejrzenia i spróbowałem ich podsłuchać! Udało mi się dojść do nich tak blizko, że głowa moja leżała prawie między ich ciałami.
— Czy usłyszałeś co?
— Czy usłyszałem co, czy nie, to zupełnie wszystko jedno. W każdym razie dowiedziałem się, że Sander jest dowódcą opryszków.
— Ach! Rzeczywiście?
— A zatem ja miałem słuszność. Sander nie jest waszym bratankiem, a ten drugi nazywa się Jean Letrier. Ludzie ich odkryli nasz obóz i chcą nań napaść. Sprzymierzyli się nawet z czerwonymi. Sander spotkał się z waszym rzeczywistym bratankiem i odebrał mu wszystko, co...
Więcej już Sander nie słyszał, gdyż nie chciał i nie potrzebował więcej słyszeć. Wiedział dość, dlatego poczołgał się napowrót do swego towarzysza.
— Jesteśmy zdradzeni! — szepnął. — Weź strzelbę i chodź ze mną prędko do koni! Ale cicho, zupełnie cicho!
Pomknęli pomiędzy krzaki na wolne miejsce, gdzie konie przywiązane były do palików. Odwiązali swoje i pociągnęli je za sobą bardzo powoli, ażeby nie było słychać stąpania. Gdy się już znaleźli tak daleko, że czuli się bezpieczni, wsiedli na konie i odjechali.
— Powiedz mi nareszcie, o czem się dowiedziałeś! — nalegał Wolf na Sandera.
— Później, później! Teraz musimy pędzić, poprostu pędzić, ażeby dostać się do naszych. Za dwie godziny będziemy tam i musimy ich zabrać, ażeby dziś jeszcze pochwycić tych ludzi. Ten przeklęty Hammerdull przejrzał nas całkiem. Zna nawet twoje nazwisko: Jean Letrier!
— Skąd?
— Dyabli to wiedzą! Naprzód, naprzód!
Tymczasem powiedział Hammerdull kolonelowi wszystko, co podsłuchał, Naradzili się z sobą pocichu, ale mimo że Hammerdull parł do pośpiechu, postanowił Firegun co innego.
— Teraz nic nie zaczniemy — rzekł — przecież nam nie umkną. Zresztą mogło ci się łatwo przesłyszeć.
— Jestem pewny swoich uszu!
— Może nie mówili o nas, ani o sobie, lecz o kimś innym.
— Mówili o was napewno!
— Mimo to musimy zaczekać aż do rana. Jeślibyśmy w tych ciemnościach wzięli ich na przesłuchy, toby nam uciekli. Trzeba bezwarunkowo zaczekać, dopóki nie będzie jasno. Wtedy będziemy widzieli ich twarze, miny i wszystkie ruchy. Nie domyślą się chyba, że ich podsłuchałeś?
— Nie.
— W takim razie nic nam jeszcze nie grozi, możemy dalej spać spokojnie. Połóż się!
Hammerdull chciał jeszcze coś powiedzieć, ale gdy Firegun nie okazywał chęci do słuchania, położył się, mrucząc z niezadowolenia i zasnął wkrótce pomimo gniewu.
Inni towarzysze spali także, nawet ostrożny zawsze Winnetou nie był tym razem wyjątkiem. Był wprawdzie przekonany, że nikt z Ogellallajów nie poszedł za nim, liczył się jednak z tem, że może się mylić. Ale i w tym wypadku, pamiętając o zwyczaju czerwonych, spodziewał się ataku rano, a nie w nocy. Z tego więc powodu i z potrzeby spoczynku spał teraz. Zbudził się jednak już w kilka godzin, poszedł do konia, poprowadził go pewną przestrzeń w tym kierunku, skąd tam przyszli, puścił go na paszę, a sam usiadł o kilka kroków od niego. Nie zostawił konia na dawnem miejscu, bo koń był czujniejszy od człowieka, nadto z tej strony należało się spodziewać Ogellallajów. O tem, że Sander i Wolf oddalili się w przeciwnym kierunku, nie wiedział wcale.
Zerwał się powiew poranny i szedł stamtąd, gdzie Winnetou skierował swoją uwagę. Wtem parsknął koń. Było to owo ciche parsknięcie, za pomocą którego przestrzegał zwykle o blizkości niebezpiecznej istoty. Ku swemu zdziwieniu ujrzał Winnetou, że koń nie zwrócił przytem głowy przeciw wiatrowi, lecz w kierunku wiatru, a więc w stronę obozu. Pomimo nadzwyczaj bystrego słuchu nie słyszał Winnetou stamtąd najlżejszego szmeru. Teraz zaczął jeszcze uważniej nadsłuchiwać.
Nagle zabrzmiały tam dzikie wrzaski. Nie było to wycie czerwonych, lecz ryki białych w języku angielskim. Winnetou wrócił czempredzej do zarośli, położył się na ziemi i poczołgał pomiędzy dwa krzaki. Stamtąd zobaczył blizko dwudziestu białych, którzy napadli na śpiących i zamierzali ich powiązać.
— Brakuje jeszcze Winnetou! — zawołał jeden z nich. — On nie powinien nam umknąć. Szukajcie go, szukajcie!
To mówił Sander. Winnetou poznał jego głos i domyślał się odrazu, o co idzie.
— Uff! — rzekł do siebie. — Teraz nie mogę im przyjść z pomocą, bo sam zginąłbym. Muszę siebie zachować, ażeby pójść za temi blademi twarzami. Howgh!
Cofnął się czemprędzej do konia, dosiadł go i odjechał cwałem. Tem samem zrobił najlepszą rzecz w tych warunkach.
Były ajent indyański przerwał tu swoje opowiadanie, którego wszyscy z największem zaciekawieniem słuchali. Sam byłem świadkiem kilku napadów na pociągi, urządzonych przez Indyan, a chociaż wszystkie były podobne do tego, który tu przedstawiono, mimo to słuchałem tej historyi niemniej uważnie, niż inni goście pani Thick. Sama Fireguna, Dicka Hammerdulla i Pitta Holbersa znałem dobrze i nie wątpiłem, że przeżyli ten wypadek tak, jak opowiadający opisał.
Obecni wyrazili głośno swe zadowolenie i uznanie, a zarazem nalegali na opowiadającego, żeby nie brał na tortury ich ciekawości, lecz opowiadał dalej czemprędzej.
— Prawda? Historyi takich walk słucha się łatwo. — rzekł. — Ale w podobnej walce wziąć udział, nie jest tak łatwo!
— A wy byliście tam wtedy? — zapytał jeden z siedzących przy stole.
— W zdarzeniach, dotąd opowiedzianych, nie brałem udziału. Znam je tylko z opowiadania innych osób. Ale to, co teraz usłyszycie, przeżyłem razem z nimi. Występuje tam taki sam detektyw, jak w wypadku, opisanym poprzednio. Było to tak:
— Szedłem wtedy z kilku dzielnymi ludźmi, którzy mi już nieraz towarzyszyli, w górę rzeki Arkanzas, gdyż, jako ajent indyański zdążałem do Szeyenów. Wstąpiłem także do fortu Gibson i do sklepu Irlandczyka Winklaya, który mnie znał bardzo dobrze. Byliśmy jedynymi jego gośćmi, siedzieliśmy właśnie przy jedzeniu, kiedy ze dworu doleciał nas tętent i jakiś głos donośny. To nas zaciekawiło, podeszliśmy więc do okna i wyjrzeliśmy na dwór. Przed domem stali trzej jeźdźcy.
Jeden z nich był wysmuklej postaci i wytwornie ubrany. Jego strzelba, rewolwer i nóż więcej nadawały się do Zachodu, niż on sam, choć wyglądał na gentlemana. Drugi był ładny, silnie zbudowany, jasnowłosy młodzieniec, a trzeci ten, który tak głośno rozprawiał. Siedział na narowistym kłusaku z Dakoty, z którym widocznie wiele miał kłopotu.
Był to mężczyzna wysoki, szeroki i niezwykle muskularny. Na głowie, gładko ostrzyżonej, nosił kapelusz, którego ogromna kresa spadała z tyłu daleko na kark, a z przodu nad twarzą była poprostu wycięta. Ciało jego okrywała szeroka, workowata bluza z rękawami, sięgającymi zaledwie do łokci, a z pod nich wyglądały najpierw rękawy czystej koszuli, a potem para od słońca opalonych przedramion jakby u przedpotopowego olbrzyma. Nogi tkwiły w szerokich spodniach z lekkiego sukna, a z pod spodni wyzierała para butów, sporządzonych pewnie ze skóry, wyciętej z grzbietu słonia.
Człowiek ten, w zielonej jak mech bluzie, w żółtych spodniach i starym kapeluszu, wyglądał jak figura z balu maskowego.
Chciał zeskoczyć z siodła, lecz koń jego widocznie na to się nie godził, bo wszystkiemi czterema nogami rzucał się w górę.
— Have care, baczność, attention, ty poczwaro. — krzyknął z gniewem, uderzając konia potężną pięścią między uszy. — Masz za to, jeżeli ci się zdaje, że Piotr Polter jest linoskoczkiem, albo podobnem karkołomnem indywiduum! Ta bestya podrzuca ogonem w górę, jak flagą gwiaździstą trójmasztowca i wywija słuchami, jakby chciała nimi łowić raki morskie! Gdybym cię tylko dostał między przedni i środkowy maszt dobrego okrętu, pokazałbym ci, co znaczy dobry sternik! Grace à dieu, heigh day, oto kabina, w której master Winklay stoi na kotwicy. Dalej z rei, Piotrze Polter, a ciebie, koniu dyabelski, przywiążę do deski w parkanie, żeby cię prąd nie porwał na pełne morze! Zsiądźcie, master Treskow i panie Wallerstone. Jesteśmy w przystani!
Wszyscy trzej zsiedli i przywiązali konie na dworze. Rozstawiwszy szeroko nogi, jak gdyby z jazdy konnej dostał morskiej choroby, wsunął się Polter ostrożnie przez sień i przez otwarte drzwi do izby gospodniej Irlandczyka.
— Good day, stary morsie! — pozdrowił go. — Daj czego mokrego, bo przejadę po tobie, tak mi gardło wyschło z pragnienia!
Towarzysze jego usiedli w milczeniu i pozostawili swemu przewódcy wstęp do zamierzonej rozmowy.
— Helà, my good Haggler, czy znasz jeszcze Piotra Poltera? — zapytał.
Gospodarz zmarszczył twarz w uśmiechu i odpowiedział:
— Znam cię jeszcze. Kto tak umie pić, jak ty, tego nie zapomina się tak łatwo!
— Well done... bon! Nie spodziewałem się takiej pamięci u ciebie! Pamiętasz jeszcze, jak piłem na pożegnanie z Dickiem Hammerdullem, Pittem Holbersem i kilku innymi, lecz musiałem jeszcze potem dwa dni zaczekać, bo tamci nie chcieli się zbudzić?
— Yes, yes, to był drink, jakiego w życiu nie widziałem. W podobnym chyba już nigdy nie wezmę udziału. Którędyż ty się włóczyłeś?
— Byłem na Wschodzie, potem na morzu, zaglądałem tu i ówdzie, a teraz chcę na tydzień, dwa udać się do starego Fireguna. Żyje jeszcze ten stary traper?
— Przypuszczam. Jego tak łatwo Indsmen nie sprzątnie, a towarzysze jego umieją dbać o niego i o siebie. Dick Hammerdull i Pitt Holbers byli tu niedawno. Potem odjechali i natknęli się, jak sądzę, na czerwonych. Powiadają, że Ogellallajowie chcieli napaść na pociąg i dostali za to od Fireguna i Winnetou dobrą porcyę ołowiu i żelaza.
— Winnetou? Czy Apacz jest tutaj znowu?
Irlandczyk skinął głową, mówiąc:
— Był nawet u mnie. Chwycił był mnie wtedy za gardło tak, że prawie oddech straciłem.
— Alas, stary przyjacielu, chciałeś mu pewnie przejechać napoprzek drogi?
— Coś podobnego! Nie znałem go i nie chciałem mu sprzedać prochu i ołowiu, ale źle na tem wyszedłem. Czy chcesz widzieć Billa Pottera?
— Billa Pottera? Czy jest na pokładzie?
— Jest. Poszedł tylko trochę do lasu, a konia zostawił za domem.
— Lack-a-day, to się dobrze składa! Żegluje od kolonela, czy do niego?
— Do niego, do niego. Był przez pewien czas w Missouri, gdzie ma krewnych, a teraz chce dostać się napowrót w góry.
— Kiedy podniesie kotwicę?
— Co? Mówże tak, żeby uczciwy człowiek mógł to zrozumieć. Ja ciebie nie pojmuję!
— Jesteś dullman, głupiec, jak się patrzy, i zostaniesz nim na zawsze. Pytam, kiedy on stąd odjeżdża?
— Tego nie wiem, ale spodziewam się, że na wieki tu nie zostanie.
— A konia rozkulbaczył?
— Nie.
— To może dzisiaj jeszcze rozwinie żagle, a my z nim!
Gospodarz żywił widocznie wielką przyjaźń dla tego oryginała. Milczący zazwyczaj i unikający ludzi, nie zapuścił się był chyba od kilku lat w tak długą rozmowę, jak obecnie.
Elegant przygotował się teraz do pytania, sięgnął do kieszeni i wydobył fotografię.
— Master Winklay, powiedzcie mi łaskawie, czy nie było u was dwu Niemców i czy nie nazywali się jeden Henryk Sander, a drugi Piotr Wolf.
— Henryk Sander i Piotr Wolf? Połknę wszystek mój proch, porcyę hubki i krzesiwo do tego, jeśli to nie byli ci dwaj greenhorni, którzy jechali do Sama Fireguna!
— Jak wyglądali?
— Zielono, bardzo zielono. Więcej jednak powiedzieć nie mogę. Jeden z nich, zdaje mi się Henryk Sander, zrobił nam żart i wypalił ze swej pukawki na muchy do Hammerdulla, ale za to dostał, co mu się należało. Dick byłby mu pewnie dał skosztować kilka cali żelaza, gdyby mu ten był nie powiedział, że kolonel jest jego stryjem.
— To oni! — zawołał obcy z radością. — Dokąd udali się potem?
— Poszli z Długim i Grubym na sawannę. Co potem zrobili, nie wiem.
— Przypatrzcie się, master, temu obrazkowi! Czy znacie tego człowieka?
— Jeśli to nie Henryk Sander, to niech mnie usmażą w smole i oskubią!
Potem jednak, jakby pod wpływem budzącej się nagle myśli, odstąpił o krok od stołu i rzekł tonem powściągliwym:
— Czy szukacie tego człowieka, sir?
— Dlaczego o to pytacie?
— Hm! Westman nie nosi przy sobie takiego konterfektu, a wy wyglądacie tak czyściutko i ładnie, że... że...
— No, że...?
— Że jabym wam dał dobrą radę! — poprawił rozpoczęte zdanie.
— Jaką?
— Mnie nic to nie obchodzi, co się u mnie dzieje, dopóki moje prawa domowe pozostają nienaruszone. Nie pytam nikogo i nie odpowiadam nikomu. Dla was zrobiłem wyjątek, ponieważ przybyliście z Piotrem Polterem. Inaczej bylibyście nic odemnie się nie dowiedzieli. Nie pokazujcie nikomu tego obrazka, nie dopytujcie się o nikogo, zanim nie będziecie trochę więcej pachnęli sawanną, bo inaczej... inaczej...
— Co inaczej?
— Inaczej gotowi was wziąć ludzie za policemana, za detektywa, a to jest często połączone z nieprzyjemnościami. Westman nie potrzebuje policyi; rozsądza sam, co ma sądzić, a kto mu się do tego wtrąca, temu nożem pokazuje drogę!
Elegant chciał właśnie odpowiedzieć, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł człowiek, na którego widok podniósł się Piotr Polter z głośnym okrzykiem.
— Billu Potterze, czy to ty naprawdę? Chodź i pij! Wiem jeszcze dobrze, że twoje małe gardło jest dyabelnie wielką dziurą!
Zagadnięty był drobniutkiej i wątłej postaci. Na ciele jego można było spodziewać się zaledwie funta mięsa. Spojrzał na mówiącego ze zdziwieniem, a jego uśmiechnięta mała twarz ułożyła się w setki zmarszczek.
— Bill Potter? Pić? Wielka dziura? Hihihi! Gdzie ja tego zucha widziałem, że mi się tak znanym wydaje?
— Gdzie mnie widziałeś? Tu, naturalnie, że tu! Natęż trochę swój móżdżek!
— Tu? Hm! Nie mogę sobie odrazu przypomnieć. Byłem tu tyle razy i z tylu ludźmi, że w tej liczbie nie mogę każdego zaraz odnaleźć. Jak się nazywasz, hę?
— Do kroćset piorunów! Ten chłopak pił u mr. Winklaya obok mnie, potem przez dwa dni nie mógł palcem poruszyć, a teraz pyta, jak ja się nazywam. W dodatku byłem z nim w górach, gdzie u Sama Fire...
— Stop, stary, hihihi! Teraz cię znam! — Nazywasz się Piotr Polter, albo Molter, albo Wolter, albo...
— Polter, Piotr Polter, dawniej marynarz na statku wojennym „Nelson“ jej angielskiej mości, a potem sternik na okręcie Stanów Zjednoczonych „Swallow“, jeśli chcesz sobie to zapamiętać! Później zostałem trochę westmanem i jestem.
— Wiem... wiem wiem! Byłeś u nas i na koniec omal że mię na śmierć nie spoiłeś. Hihihi, masz gardło, jakiego jeszcze nie widziałem i umiesz pić, jak sam stary Mississipi. Gdzież bywałeś potem i dokąd teraz dążysz?
— Bywałem trochę po świecie i teraz chcę was odwiedzić, jeśli ci to na rękę.
— Nas? A to poco?
— Ci gentlemani mają pomówić z waszym kapitanem, czy kolonelem. Czy będzie można zastać go w domu?
— Przypuszczam. Kiedy stąd wyruszacie?
— Jak najrychlej. Pojedziesz z nami, he?
— Chętnie, jeżeli nie każecie mi czekać za długo.
— Im rychlej, tem lepiej dla nas! Jedz i pij, stara pukawko, a potem ruszamy!
Zrozumiecie, panowie, że ci osobliwi ludzie i te postaci żywo mię zajęły. Byłbym chętnie dowiedział się o nich czegoś bliższego, lecz na Zachodzie nie zawsze dobrze jest stawiać zbyt natarczywe pytania. O Piotrze Polterze słyszałem już niegdyś. Przybył on nad Arkanzas wyłącznie dla rozrywki, zapoznał się u Winklaya z kilku traperami, a ci zabrali oryginała z sobą na preryę. Zachowywał się tam wcale nieźle i pomimo niejednego figla, którego im spłatał, zdobył nawet sympatyę Fireguna. Lubieli go towarzysze pomimo jego dziwactw, a kiedy potem wracał na Wschód, rozstali się z nim niechętnie.
Teraz, jedząc i pijąc, siedzieli ci czterej ludzie blizko mnie. Przypadkiem usłyszałem, że elegant spytał cicho gospodarza o mnie. Otrzymawszy wyjaśnienie, odwrócił się Polter do mnie i rzekł:
— Słyszę, sir, że jesteście ajentem Indyan. Czy wracacie już od czerwonych, czy dopiero udajecie się do nich?
— Jadę dopiero, mr. Polter — odrzekłem.
— Sam?
— Towarzyszą mi ci ludzie.
— W górę Arkanzas.
— Nie. Pojedziemy najpierw do Sama Fireguna.
— Halloo! To jedziemy tą samą drogą! Czy pojechalibyście z nami?
— Bardzo chętnie.
— To bądźcie tacy dobrzy i zarzućcie przy tym stole kotwicę! Jako ajent Indyan znacie z pewnością dobrze Zachód, dlatego możemy wam zaufać. Jeśli macie jechać z nami, to musicie wiedzieć, co tu robimy i czego chcemy od Sama Fireguna. Przyjdźcie więc tutaj i zajmijcie miejsce przy nas!
Usiadłem przy nich i dowiedziałem się następującej rzeczy. Jeden z nich trzech, mianowicie blondyn, spotkał się pod Van Buren z rówieśnikiem, który tak samo, jak on, dążył na Zachód. Ten mu się podobał, dlatego blondyn przedstawił mu w nieostrożnem zaufaniu wszystkie swoje stosunki i zamiary. Mieszkali razem przez dwa dni i spali w jednym pokoju. Kiedy Henryk Wallerstein (tak bowiem nazywał się blondyn) zbudził się na trzeci dzień rano, nie zobaczył już swego znajomego. Razem z nim zniknęły w nocy z kieszeni Wallersteina nietylko legitymacye i listy, lecz także pieniądze, zegarek, wogóle wszystko, co tylko miało jakąś wartość. Wallerstein, ogołocony z wszelkich środków, nie mogąc jechać dalej, ani nawet zapłacić gospodarzowi, udał się w rozdrażnieniu na policyę, która w odpowiedzi wzruszyła tylko litośnie ramionami. Kiedy rozczarowany przyszedł do oberży, posłał go gospodarz do pewnego obcego, który był właśnie przyjechał, radząc mu zapytać go, czyby mu w jakiś sposób nie dopomógł. Byt to Piotr Polter, sternik, który przybył teraz znowu nad Arkanzas, ażeby dla przyjemności zabawić się w westmana. Zaledwie stary wilk morski usłyszał o nieszczęściu, które spotkało Wallersteina i że Sam Firegun jest jego stryjem, wpadł w zachwyt z powodu nowej znajomości i przyrzekł bratankowi, że jak najrychlej zaprowadzi go do Fireguna. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że złodziej także się tam udał. Polter i Wallerstein postanowili już byli natychmiast wyruszyć, kiedy wszedł jakiś pan i zapytał gospodarza o mr. Wallersteina, którego niedawno okradziono. Gdy mu go wskazano, wyjął fotografię i zapytał, czy zna tego człowieka. Był to wizerunek złodzieja. Policya szukała go już oddawna gorliwie jako opryszka, fałszerza i oszusta. Ślady jego wiodły przed pół rokiem nad Arkanzas, ale potem gubiły się całkiem. Onegdaj miano go znowu widzieć w Van Buren, a chociaż policya odprawiła Wallersteina z niczem, mimo to nie porzuciła tej sprawy w przekonaniu, że ukazanie się ściganego łączy się ściśle z kradzieżą i przysłała z fotografią urzędnika, nazwiskiem Treskow, owego eleganta, o którym dopiero co wspomniałem. Rozmowa między nim a Wallersteinem i Polterem miała ten skutek, że oddalił się na krótki czas, poczem wrócił z oznajmieniem, że jedzie z nimi razem do fortu Gibson, a potem do Fireguna, ażeby oryginałowi wizerunku złożyć urzędową wizytę.Tak przybyli wszyscy do sklepu i gospody Irlandczyka.
Łatwo sobie wyobrazić, jak dalece zajęła mnie ta sprawa. Cieszyłem się, że będę towarzyszył tym ludziom, a ponieważ spieszyli się bardzo, przeto wyruszyliśmy wkrótce.
Droga, którą obraliśmy, była wprawdzie ta sama, którą jechał Dick Hammerdull z towarzyszami, ale śladów ich nie mogliśmy już rozpoznać.
Sternik Polter jechał także raz tą drogą, ale nie mógł jej sobie dobrze przypomnieć. Tem lepszym i pewniejszym przewodnikiem okazał się Bill Potter. Ten mały i pozornie tak wątły człowiek okazał niezwykłą bystrość, znajomość terenu, wytrwałość i ruchliwość, któremi to zaletami pozyskał sobie nasze zupełne zaufanie.
Śpieszyliśmy się oczywiście bardzo, ale Wallerstein i Treskow byli lichymi jeźdźcami, a sternik miał tyle kłopotu ze swoim kłusakiem, że nie przestawał się złościć. Po kilku dniach takiej jazdy dojechaliśmy do toru kolejowego w tem miejscu, gdzie odbył się napad Ogellallajów. Wczesnym rankiem zatrzymał Bill Potter nagle konia i zaczął patrzeć w dal.
— Popatrzcie, panowie! — zawołał, wskazując ręką przed siebie. — Popatrzcie tam w górę, a potem na dół na ziemię. W górze latają grabarze[2], a na dole siedzą kujoty[3] w pobliżu toru, Tam zwaliła kogoś ostatnia kula, albo ostatnie pchnięcie. Miejmy nadzieję, że to nie biały, lecz czerwonoskórzec, hihihi! Chodźcie! Zobaczymy!
Puściliśmy konie kłusem i wkrótce stanęliśmy na pobojowisku. Trupy zabitych, odarte z mięsa przez sępy i wilki, leżały jeszcze na tem samem miejscu, gdzie, walczący poupadali. Pociągi kolejowe przelatywały tędy, ale jadący tymi pociągami nie troszczyli się o to miejsce. Potter badał dokładniej każdą drobnostkę.
— Lack-a-day — rzekł wkońcu — tu odbyła się straszliwa walka. Widzicie tutaj te szyny? Są naprawione. Czerwone opryszki chciały napaść na pociąg, ale biali im przeszkodzili. To byli Ogellallajowie; poznaję to po tatuowaniu. A te porozłupywane czaszki! Tak bije tylko kolonel Sam Firegun. Dick Hammerdull walczył tu także z Holbersem. Tu stali, jak zwykle, oparci plecyma o plecy. Poznaję to po śladach stóp, wkopanych głęboko w ziemię. Tam płonęły ogniska, a tam stały konie indyańskie, przywiązane do kołków. Czy widzicie te dziurki w ziemi? Hihihi, te ślady powinienbym przecież znać! Pozwolę sobie pierwszemu lepszemu grizzli przegryźć czaszkę, jeśli to nie był kolonel z Dickiem Hammerdullem i Pittem Holbersem i... i... naprawdę, to nie był nikt inny, tylko Winnetou, wódz Apaczów!
Wprost w podziw nas wprawiała bystrość i pewność, z jaką mały myśliwiec z zawiłych i zatartych już przeważnie śladów wyprowadzał swoje wnioski. Zbadawszy dokładnie wszystkie ślady, oświadczył:
— Biali ruszyli w kierunku Hide-spot, ale założyłbym się, że czerwoni zebrali się, by ich ścigać. Najlepiej będzie, jeśli teraz będziemy się trzymali tropu!
Przyznaliśmy mu słuszność i pokłusowaliśmy żwawo za nim.
— Behold! — zawołał po upływie zaledwie pół godziny. — Czy nie miałem słuszności? Tu zeszli się Indyanie w dwóch oddziałach z prawej i z lewej strony i objechali pobojowisko, aby zbadać kierunek, w którym udali się biali. Tu złączyli się i ruszyli za nimi. Piasek zachowuje ślady bardzo długo. Z tego wnoszę, że są przed nami o kilka dni drogi. My jednak mamy dobre konie, oni zaś z pewnością wiozą rannych z sobą, którzy nie wytrzymają szybkiej jazdy. Dopędzimy ich, zanim się dostaną do obozu Fireguna.
Ruszyliśmy znowu naprzód, jadąc całymi dniami tropem, to wyraźniejszym, to znów niknącym na twardym kamieniu, albo na miękkiej trawie. Ale Bill Potter znachodził go za każdym razem.
Tak dostaliśmy się w owe strony, gdzie rzeka Arkanzas zakreśla szeroki łuk ku Smoky-Hills, a liczne strumienie płyną ku niej z gór poblizkich.
Otwarta prerya ciągnęła się przez rozłożone szeroko zarośla i przechodziła potem w las wysokopienny, a przewodnik naszego towarzystwa stawał się z każdą minutą ostrożniejszy, ponieważ trop, który nas prowadził, robił się coraz to świeższy i za każdem drzewem mogliśmy spotkać dzikiego.
Wtem zatrzymał się nagle Bill Potter i zaczął dokładnie badać mszysty grunt.
— Zaiste — rzekł. — Tu wychodzą z lasu ślady białych ludzi. Spotkali się z czerwonymi bez walki. Widzicie? Tu, w tem kole, stali dowódcy obu stron i naradzali się z sobą. Potem obeszła dokoła fajka pokoju. Świadczą o tem punksy[4] napół zwęglone, porzucone na ziemi. Była to pewnie gromada bushhawkerów[5], którzy połączyli się z czerwonymi, by znaleźć nasz obóz, napaść nań i podzielić się zdobyczą.
— Mille tonnere, do miliona kóp piorunów! — wybuchnął Piotr Polter. — Ja tam wjadę z mojemi pięściami, że biali poczerwienieją, a czerwoni pobieleją ze strachu! Jeśli mię wiatr nie myli, to wkrótce już zarzucimy kotwicę w obozie. Ale co zrobimy z naszymi czworonożnymi statkami? Ja swego mam już po same uszy. Trzęsie mną i podrzuca na wszystkie strony, że mnie rozum w głowie boli, a moich dwieście trzydzieści ośm kości zsuwa się po jednej do butów!
Potter roześmiał się na ten płaczliwy lament dzielnego żeglarza i odrzekł:
— Wierzę wam, master. Siedzicie, jak gdyby was miano upiec na placek. Koni nie możemy brać z sobą, w dalszą drogę, boby nam przeszkadzały. Znam jednak miejsce, w którem możemy je ukryć tak, żeby ich Indyanie nie znaleźli. Chodźcie, panowie!
Zboczyliśmy pod jego przewodnictwem i po wielkich trudach przedarliśmy się przez gęste podszycie na małą polankę, na której spętaliśmy konie. Potem wróciliśmy na miejsce, gdzie opuściliśmy trop.
Poszliśmy za nim dalej i to z nadzwyczajną ostrożnością, z nożem, rozluźnionym za pasem i z strzelbą w ręce, gotową do strzału. Nagle Bill się zatrzymał i zaczął nadsłuchiwać.
— Słuchajcie, ludzie! Czy to nie było coś, jakby parskanie konia?
Wszyscy powstrzymali swe kroki i zaczęli się wsłuchiwać w głęboką ciszę puszczy. Z boku zabrzmiało lekkie rżenie.
— Albo rozłożyli się tam obozem, albo zostawili konie, ażeby prędzej iść naprzód. Te przeklęte szkapy zwietrzą nas i zdradzą. Musimy wyzyskać wiatr!
Położył się na ziemi i poczołgał się dalekim łukiem, a my poszliśmy za jego przykładem. W pewien czas potem dał nam znak, żebyśmy unikali wszelkiego szmeru i wskazał pomiędzy krzaki na wolne miejsce, położone przed nami. Pasło się tam ze trzydzieści koni, pilnowanych przez dwu Indyan.
— Czy widzicie, panowie, czerwonych drabów? Mam wielką ochotę dać im pokosztować noża i rozpędzić konie na cztery wiatry, hihihi! Ale nie można. Nie wolno nam się zdradzić! Musimy jak najrychlej dostać się do nich, ale nie tropem, tylko z boku!
Mały człowieczek wił się przez gęstwinę tak zręcznie i cicho, jak wąż. Droga była strasznie uciążliwa. Mijały całe godziny; wieczór zapadał pod wysoko sklepionemi koronami drzew pierwej, aniżeli na otwartej preryi i coraz trudniej było zachować obrany kierunek. Wtem podniósł Potter głowę i zaczął szeroko rozwartemi nozdrzami wciągać powietrze.
— Czuć dym i ogień. Rozbili obóz. Naprzód, ale cicho, bo jesteśmy już całkiem blizko!
Podszycie ustało, a olbrzymie pnie stały jak kolumny potężnej, zielenią pokrytej świątyni. Leźliśmy na brzuchach od drzewa do drzewa i tak długo kryliśmy się za każdym pniem, dopóki nie przekonaliśmy się, że nas nie zauważono i że otoczenie jest bezpieczne.
Tak dostaliśmy się nad brzeg wgłębienia, podobnego do wązkich i długich szczelin, spotykanych często w puszczach, a na Zachodzie zwanych gutter. Potter wysunął ostrożnie głowę i spojrzał na dół. Wprost pod nami, w głębokości mniej więcej czterdziestu stóp, płonęło ognisko, dokoła którego siedziało z pięćdziesięciu czerwonych i białych ludzi, a obok nich leżały trzy postaci ze związanemi rękami i nogami. Z towarzystwem kapitana nie połączyli się zatem wszyscy Ogellallajowie, zbiegli po walce.
— At length, oto ich mamy! — rzekł mały traper. — Nawet nie przeczuwają, że im się ktoś z góry tak doskonale przypatruje, hihihi! Ale kto są ci trzej ludzie? Posuńcie się trochę naprzód, panowie, aż do pęków paproci. Stamtąd będziemy mogli zobaczyć twarze!
Zasłaniał nas znakomicie gęsty krzak paproci, bo sięgał aż do krawędzi wgłębienia.
— Zounds — szapnął Potter, spojrzawszy stąd na dół — to kolonel z Pittem Holbersem i Dickiem Hammerdullem. Napadli na nich czerwoni i wzięli ich do niewoli!
— Kolonel? — zapytał sternik, przeciskając głowę pomiędzy szerokie liście. — Heavens vraiment, zaiste! Czy mam skoczyć i pięściami wyłowić go z tej matni, Billu?
— Zaczekaj jeszcze trochę, stary! Zobaczymy najpierw, co oni chcą z nimi począć. Czyż nie widzisz, że te łotry zasiadły tak ciasno dla wspólnej narady? Przewodniczy czarnobrody myśliwiec, a Ogellallajowie na to pozwalają. Zapewne wódz ich zginął przy kolei. Patrzcie! Skończyli już i przewodniczący narady powstaje!
Istotnie jeden z białych, prawdopodobnie dowódca, podniósł się z ziemi, przystąpił do jeńców, a rozwiązawszy im pęta na nogach, dał znak, by powstali. Przypatrzywszy mu się dokładniej, poznałem w nim oryginał fotografii Treskowa. Głosem rozkazującym przemówił on do pojmanych:
— Powstańcie i posłuchajcie, co o was postanowiono!
Wszyscy trzej posłuchali wezwania.
— Wy jesteście Sam Firegun, dowódca myśliwców, którzy mają tu w lesie ukryty obóz?
Zagadnięty skinął głową potwierdzająco.
— Wy zabiliście Matto-Siha, wodza tych zacnych Indyan?
Znowu nastąpiła podobna odpowiedź.
— Powiadają, że zwieźliście z gór dużo złota do swojej kryjówki. Czy to prawda?
— Prawda.
— I że przechowujecie w swej kryjówce kilka tysięcy futer bobrowych?
— Well, master, macie dobre wiadomości.
— Słuchajcie teraz, co wam powiem: Czerwoni domagają się waszej śmierci. Zgodziłem się wprawdzie na to, ale ponieważ oni nie rozumieją naszego języka, przeto wam coś poradzę.
— Co takiego?
— Zaprowadźcie nas do swojej kryjówki, wydajcie nam złoto i futra, a będziecie wolni!
— Czy to jest wszystko, czego od nas żądacie?
— Wszystko. Postanówcie prędko!
— Mnie się zdaje, że dyabelnie mało słyszeliście o Samie Firegunie, master, jeśli występujecie wobec mnie z tak głupią radą. Połączyliście się z czerwonymi drabami, których pod względem łotrostwa nawet przewyższacie, tylko dla zdobycia mojego złota. Biały z czerwonymi przeciwko białym. Za tę nikczemność niech spadnie potępienie wieczne na waszą duszę! Czy uważacie mnie rzeczywiście za tak głupiego, że uwierzyłbym, iż puścicie nas wolno, skoro wam damy, czego pragniecie?
— Słowa dotrzymam, lecz wypraszam sobie wszelkie dalsze obelgi!
— Powiedzcie to greenhornowi, ale nie mnie! Wiecie zbyt dobrze, że z wolności skorzystałbym tylko w ten sposób, iż dostawszy was przed wylot strzelby, odebrałbym wam łup. Strzelajcie do nas, jeśli macie odwagę!
Być może, iż Sam Firegun wiedział, dlaczego mógł tak śmiało przemawiać. Oko jego podniosło się ku krawędzi parowu, przebiegło po niej bystrem spojrzeniem i spadło równie szybko. Ledwie dostrzegalny uśmiech zadowolenia przemknął mu po ustach.
Spojrzenie to nie uszło uwagi urzędnika policyjnego. On także powiódł wzrokiem ku miejscu, gdzie przedtem spoczęło było oko kolonela i wzdrygnął się mimowoli.
— Popatrzcieno tam na drugą stronę! — rzekł do Billa Pottera, leżącego obok niego. — Widzę tam głowę jakiegoś dzikiego!
Zagadnięty poszedł za tą wskazówką i szepnął:
— Good lack, na Boga, to Winnetou! A ja przypuszczałem, że jest z kolonelem! Nie pojmano go, ruszył więc za nimi, by ich uwolnić. Muszę mu dać znak.
— Przyłożył listek do ust i wydał głos, naśladujący ćwierkanie amerykańskiego świerszcza. Nie mogło to zwrócić na siebie uwagi nieprzyjaciół, gdyż świerszcze te odzywają się często. Winnetou natomiast rzucił na drugą stronę spojrzenie pełne zdumienia, a potem zniknął. Pojmani zaczęli także nadsłuchiwać, ale nie zdradzili się najlżejszym ruchem twarzy.
— Strzelać? — spytał kapitan. — Muszę was oddać Indyanom, a oni przywiążą was do pala męczeńskiego. Wasze złoto i futra dostaniemy mimoto, bo chybaby się dyabeł wdał w tę sprawę, gdybyśmy nie znaleźli śladów waszych ludzi. Bądźcie więc rozumni, master, i zgódźcie się!
— Ani mi się śni! Nawet życia nie chcę zawdzięczać człowiekowi, napadającemu chyłkiem na swoich braci i sprzedającemu ich wrogom, człowiekowi, który udaje najpierw bratanka mego, a potem napada na mnie. Jesteście łotr, master! Zapamiętajcie to sobie!
— Trzymajcie język na wodzy, bo nożem go wyrwę, zanim was wydam czerwonym!
— Dowiedzcie, że jesteście lepsi, niż myślę! Dajcie nam broń i pozwólcie nam walczyć, trzem przeciwko pięćdziesięciu, jeśli nie jesteście babą, lecz prawdziwym westmanem!
— To niepotrzebne, master! Wydmuchniemy wam i tak dusze z ciała. Co się tyczy zrobionego mi zarzutu „łotrostwa“, to uderzcie się sami w piersi. Nie będę się z wami o to sprzeczał! A zatem krótko i węzłowato: Czy przyjmujecie mój wniosek?
— Nie!
— A wy dwaj?
— Hm — rzekł Dick Hammerdull, mrugając pogardliwie małemi oczkami — czy go przyjmujemy, czy nie, to wszystko jedno; dla was w każdym razie nie wyniknie z tego nic dobrego. Możecie mi wierzyć! Gdybym tylko miał ręce wolne i rusznicę w garści, to dyabliby was porwali! Czy nie tak sądzisz, Picie, stary coonie?
— Jeśli sądzisz, Dicku, że go dyabli mają porwać — odrzekł zapytany — to nie mam nic przeciw temu!
— Well done — odparł rabuś z gniewnym błyskiem oczu — to niech was czerwoni pozakłuwają i upieką, skoro wam się to podoba! Zrobię wam przynajmniej małą przyjemność w tem nieszczęściu i powiem, że nie potrzebujecie wcale pokazywać nam swego obozu, bo myśmy go już sami odnaleźli.
Usiadł obok Indyan, ażeby zawiadomić ich o wyniku układów.
Podczas tego odbyła się pod osłoną paproci krótka, lecz nadzwyczaj ożywiona rozmowa.
— A więc ten, który teraz mówi, to wasz kolonel? — zapytał Wallerstein Billa Pottera.
— Tak, sir, wasz stryj, jeśli to prawda, co opowiadaliście przedtem.
— Jest moim stryjem, możecie mi wierzyć. Tak jest podobny do ojca, że dla mnie nie istnieją już żadne wątpliwości. Co za nieszczęście! Teraz, gdy go spotykam, chcą go życia pozbawić! Czy niema już żadnej rady, Billu?
— Słuchajcie, sir! Jeśli sądzicie, że zostawię mojego kolonela w matni, to mylicie się bardzo grubo. Czy można liczyć na was, panowie?
Skinęliśmy tylko głowami, a Piotr Polter rzekł:
— Pozostanę i zginę tu z głodu, jak stary rozbitek, jeśli tego draba, który na dole mówi z kolonelem, nie rozduszę w palcach na kaszę! Ale wyjmijcieno jeszcze raz fotografię z kieszeni, mości poruczniku! Ogień płonie dość jasno, by można rzucić na to okiem. Każę się na miejscu zatopić, jeśli nie ma takiej miny, jak na waszym obrazie!
— Ja nie potrzebuję fotografii, Piotrze! To on, poznałem go — odrzekł Treskow. — Przypatrz się pan, panie Wallerstein, temu drabowi! Czy to nie on?
— On. To nie ulega wątpliwości. Cóż z tego, że jesteśmy tak blizcy celu? — On nam przecież ujdzie!
— Czekajcie spokojnie, sir! — odrzekł Potter. — Kolonel słyszał mój znak i wie, że pomoc już blizko. Niech mu tylko ręce uwolnią, a zobaczycie, co te łotry dostaną!
Wtem zaszeleściło zcicha za nami i gibka postać Apacza wśliznęła się pomiędzy nas.
— Winnetou usłyszał głos świerszcza i poznał twarz Billa, towarzysza swego białego brata. Winnetou zakradnie się do parowu i przetnie więzy swoim przyjaciołom. Potem niech biali bracia zbiegną się i rzucą na zbójów i na Ogellallajów, ażeby za Firegunem pójść do jego wigwamu!
Jak szybko przyszedł, tak zręcznie zniknął. My zaś bystrym wzrokiem spoglądaliśmy na obóz nieprzyjacielski, gotowi do ostatecznego ataku.
Wtem podniósł się znowu nieprzyjacielski dowódca, a wraz z nim wszyscy biali i dzicy. Zanim jednak zdołał wypowiedzieć słowo, wyskoczyła ciemna postać z bujnych zarośli i podbiegła ku jeńcom. Był to Winnetou.
Trzema cięciami uwolnił im ręce z więzów, a równocześnie huknęło od nas z góry ośm strzałów raz, a potem drugi raz. Sam Firegun nie zważał na to, co potem zaszło. Wyrwał najbliższemu Indyaninowi tomahawk i rzucił się z nim na gromadę przerażonych nieprzyjaciół.
— Come on, na nich, na nich! — brzmiał jego głos, gdy u jego boku kosił Winnetou Ogellallajów.
— Stary szopie, Picie Holbersie, czy widzisz tam tego draba, trzymającego moją rusznicę? — zawołał tryumfująco Dick Hammerdull. — Chodź, ja muszę ją odebrać!
Obydwaj nierozłączni puścili się między wrogów i pracowali dopóty, dopóki grubas nie odzyskał ulubionej pukawki. Sternik Piotr Polter spadł jak lawina pomiędzy przerażonych nieprzyjaciół. Ściśle dotrzymał słowa. Swojemi niedźwiedziemi rękami pochwycił dowódcę za kark i za nogę, podniósł go w górę, potem grzmotnął nim o ziemię, że aż zagrzmiało, i zatopił mu nóż w sercu.
— Bounce, sprawa załatwiona! Dalej ludzie, bijcie, tłuczcie, kłujcie, strzelajcie, walcie, rzucajcie ich z pokładu, żeby potonęli, duście ich, hurra! hurra!
Wśród takich okrzyków torował sobie dzielny żeglarz drogę między Indyanami. Wallerstein i Treskow również nie żałowali trudu. Była to pierwsza walka w ich życiu, w której wzięli udział; walka straszna, w której poznali dziki Zachód z jego najciemniejszej strony. Rozumie się samo przez się, że ja i moi ludzie nie pozostaliśmy w tyle za innymi, gdyż także wskoczyliśmy zaraz do szczeliny i biliśmy czerwonych, co sił starczyło.
Nieprzyjaciele przewyższali nas liczbą pięciokrotnie, ponieśli jednak ogromne straty wskutek niespodzianego napadu, zanim bowiem zdołali pomyśleć o oporze, już ich połowa leżała na ziemi. Jak w ową noc, kiedy to Indyanie chcieli napaść na pociąg, tak i teraz szalał tomahawk Sama Fireguna wśród przeciwników. Winnetou wysłał sporo ofiar do wiecznych ostępów, Hammerdull i Pitt Holbers, oparci o swe plecy, pracowali w najgęstszym tłoku, a sternik uwijał się jak furya.
Mały Bill Potter zajął stanowisko u wejścia do szczeliny w gąszczu, skąd posyłał swe kule, ilekroć który Indyanin próbował w ucieczce szukać ocalenia. Wallerstein i Treskow składali nie mniejsze dowody męstwa.
W tej krótkiej, lecz tem straszniejszej, walce zwyciężyli biali, a prawie wszyscy czerwoni przeciwnicy zginęli, tylko kilku zwinniejszym Indyanom udało się umknąć.
Sam Firegun, jak na wojownika przystało, nie uważał za stosowne rozwodzić się wiele nad swojem cudownem ocaleniem, gdyż teraz chodziło o wyzyskanie zwycięstwa.
— Dalej, ludzie, na koń! — wołał — Indyanie mają straż przy koniach, które musimy zabrać! Wszyscy jednak nie są potrzebni. Kilku z was może tutaj zostać!
Po tem zarządzeniu popędził z tymi, którzy się doń przyłączyli, my zaś usiedliśmy na ziemi. Położenie nasze wcale nie było pewne, gdyż ci Indyanie, którzy uszli z życiem, mogli wrócić i z bezpiecznej odległości razić nas kulami. Ale obawy nasze na szczęście okazały się płonnemi. Nadsłuchiwaliśmy uważnie, ale nic podejrzanego nie zaszło. Pierwszy szmer, który przerwał ciszę, był przyjazny: szelest krzaków, trzask łamanych gałęzi dał znać, że wracają towarzysze ze zdobytymi końmi, których straż musieli pokonać. Bill Potter nie zapomniał o swoim wierzchowcu i o naszych i sprowadził je z tamtymi.
— Picie Holbersie, stary coonie, czy widzisz, że odzyskałem swoją starą klacz? — spytał uszczęśliwiony Hammerdull.
— Hm, jeśli ty sądzisz, że ją widzę, to ja nie mam nic przeciwko temu. By god, niewiele brakowało, a byłoby po tobie i po niej!
— Czy byłoby, czy nie, to wszystko jedno. Chciałbym jednak wiedzieć, kto są ci ludzie, którzy z małym Potterem... ’sdeath, czy to nie dyabelski sternik, który ma tak ogromne pięści i tak strasznie umie pić, jak chyba nikt na świecie?
— Rozumie się, że to ja jestem, stara beczko sadła! Znasz mnie jeszcze, hę? Jestem tutaj znowu, tym razem z mr. Treskowem i mr. Wallersteinem, bo...
— Mr. Wallersteinem? — spytał szybko Sam Firegun. — Piotrze Polterze, to ty naprawdę! Czego szukasz znów na sawannie? Co za mr. Wallerstein przyłączył się do ciebie?
— To jest ten oto sir, kolonelu, który przybył z panem Treskowem, ażeby odszukać swego stryja.
— Ten sir?
Odstąpił o krok wstecz, rzucił na bratanka długie, badawcze spojrzenie, a potem wyciągnął do niego obie ręce i zawołał:
— To już niefałszywy, nie! Znam te rysy. Witaj mi, bratanku, witaj!
Dwaj tak blizcy sobie, a jednak tak dalecy do niedawna krewni, padli sobie w objęcia. Świadkowie tej rzewnej sceny stali milcząc w pobliżu. Upłynęła dobra chwila, zanim wreszcie kolonel, nie znający trwogi o siebie, przypomniał sobie, że towarzystwo całe znajduje się jeszcze ciągle w niebezpieczeństwie. Puścił z rąk bratanka i rzekł:
— Tu nie miejsce na pytania i wyjaśnienia. Chodźmy do naszego obozu, który leży całkiem blizko. Tam możemy uroczyście powitać naszego gościa, uczcić chwilę ocalenia i opatrzyć rany!
— Dalej do obozu! — zawołał sternik. — Tam znajdzie się pewnie niejedna kropla, skuteczna nietylko dla ran, lecz i dla mego żołądka, który jeszcze bardziej tego potrzebuje...!
Każdy z nas wziął po kilka koni za cugle, żeby je prowadzić, gdyż trudno było jechać wierzchem tej ciemnej nocy. Obeznani z temi okolicami szli na przedzie, a my za nimi, ciągle wśród rosnących dość daleko od siebie olbrzymich pni i pod dachem koron. Potem przeprowadzono nas przez liczne zakręty skalnych parowów, tworzących istny labirynt, w którym nawet za dnia mógł nie zabłądzić tylko ten, kto znał go bardzo dokładnie. Wreszcie dostaliśmy się do okrągłej kotliny skalistej, która tworzyła ukryty obóz towarzystwa traperów i poszukiwaczy złota.
Miejsce to nadawało się bardzo dobrze do tego celu, bo trudno je było znaleźć, a łatwo obronić w razie napadu. Płonęło tu kilka ognisk, a dokoła siedziało wielu westmanów, członków tego towarzystwa, którzy nas z wielką radością powitali. Dowiedziawszy się, co nam i obozowi groziło, postanowili pójść o świcie do parowu, zbadać jeszcze raz poległych i oczyścić okolicę od czerwonych, jeśliby się tam jeszcze błąkali. Towarzystwo kapitana znalazło okropny koniec, a z niem i jego dowódca. Treskowowi nie pozostało nic innego, jak wrócić z doniesieniem, że spotkał wprawdzie szukanego zbrodniarza, że go jednak nie przyprowadził, bo go sprzątnięto z tego świata.
Rozumie się, że Wallerstein odebrał po walce wszystko swemu sobowtórowi, co mu ten ukradł. Dalsze wypadki tu nie należą. Skończyłem swoją historyę...