Trzej muszkieterowie (1913)/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Trzej muszkieterowie | |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku | |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata | |
Data wyd. | 1913 | |
Druk | Drukarnia Udziałowa | |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów | |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski | |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
ALEKSANDER DUMAS
TRZEJ
MUSZKIETEROWIE
POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z XVII WIEKU
TŁUMACZYŁ
STAN. SIEROSŁAWSKI
Z MIEDZIORYTAMI WEDŁUG RYSUNKÓW Z. BADOWSKIEGO, M. LELOIRA I WSPÓŁCZESNYCH PORTRETÓW VAN DYCKA, RUBENSA I INNYCH
TOM PIERWSZY
WARSZAWA - LWÓW - NOWY YORK
WYDAWNICTWO NAJSŁAWNIEJSZYCH POWIEŚCI ŚWIATA DRUKARNIA UDZIAŁOWA, LWÓW, KOPERNIKA 20.
|
Czy w świecie, w którym przebywasz, pamiętają jeszcze o sprawach naszego świata, czy też to drugie, wieczyste życie istnieje tylko w naszej wyobraźni, jako wytwór trwogi przed niebytem, której się opędzić nie zdołamy mimo wszelkich skarg na dolę doczesną? Czy śmierć niszczy całkowicie tych, których spotyka, a tylko pozostali na ziemi posiadają przywilej pamięci? Albo czy związek duchowy pomiędzy tymi, którzy byli sobie bliżsi, nie rozpada się nigdy, nawet wówczas, gdy jedno znika z powierzchni?
Pytania te nasuwają się nieustannie wobec grobu istot, które pozostały nam drogiemi, a religia i filozofia będą tysiące lat i wieków przedkładały nam swoje wywiązania, odpowiedzi jednakże nie uzyskamy. Może Twój Jakób ma słuszność, zadowalając się tem,
Aby żywiołom poświęcić to ciało,
Prapierwiastkowi, któremu zwracamy
To, co, nas tworząc, wzięła mu Przyroda.
Jeśli człek powstał z ognia i powietrza,
Z wody i ziemi, tak, jak chciał przypadek
Czy Bóg, azali wiatr, który rozwieje
Proch mój, dawnemu wróci wszystko źródłu?
Tyżeś to przemawiał przez usta Sarasena, i czy filozofia Twoja nie wyszła poza tę konkluzyę materyalistyczną? Żyjąc razem, nigdyśmy tego nie rozstrząsali, a zdaje mi się, że spekulacye metafizyczne nie mąciły nigdy Twego spokoju. Przyroda, której, według orzeczenia Micheleta, byłeś jedną z sił, oraz rzeczywista strona życia — oto wszystko, czego potrzebowały olbrzymie Twe zdolności. Duch Twój, będący w nieustannej służbie Twej pomysłowej a swobodnej wyobraźni, którą wyczerpały zjawiska faktyczne i czyny raczej naszych przodków, aniżeli życie współczesne, nie miał czasu troszczyć się o zaświaty. Zmuszony obcować z ludźmi wieków minionych, życie swoje rozciągałeś, że tak powiem, w kierunku leżącym poza Tobą; zadowalając się tą nieśmiertelnością pozytywną, roztrząsanie spornych, nie bardzo zresztą owocnych kwestyi co do początku i końca zjawisk pozostawiałeś uczonym, filozofom i teologom. Raz, w wierszach, służących za przedmowę „Antony’emu“, wyraziłeś wątpliwość co do istoty duszy; był to przecież nie tyle hołd, złożony rozsądkowi, ile raczej ofiara dla rymu i sceptycyzmu, który, mając wówczas charakter czysto literacki, usiłuje dzisiaj przybrać cechy naukowe.
Jeżeli nieśmiertelność duszy jest wątpliwą, to nie jest niem trwanie ludzkości, a czas spędzić trzeba. Stąd te spory i walki. Atoli życie indywidualne jest tak krótkie, a to, co następuje po niem, tak długie, że nikt się dziwić nie może, iż człowiek chce wiedzieć, czem długi ten czas ma się zapełnić, a ponieważ oddawna żyje w nim żądza, aby być szczęśliwszym w chwili idącej, aniżeli był nim w ubiegłej, przeto, wobec śmierci, pozbawiającej go drobnych rozkoszy i nikłych nadziei, wyobraża sobie, z wolą przeznaczenia, tego rodzaju stosunki, w którychby nareszcie wieczystą i zupełną odczuwał szczęśliwość. W ten sposób wraca ciągle do tej wiary, nie dającej mu żadnych gwarancyi, głuchy na wszelkie propozycye filozoficzne, któreby mogły go pobawić tej wiary, nie dając mu wzamian nic pewniejszego.
Twoja nie znająca wytchnienia miłość pracy trzymała Cię zawsze zdala od tych pustych, bezowocnych rozstrząsań. Jeżeli kiedykolwiek myśl Twą zaniepokoiła przypadkiem nieskończoność, to źródło udręczeń Mussetowskich, zwracałeś się bez odwłoki ku owej wielkiej harmonii, kierującej ruchami wszechświata, a która w postaci dotykalnej wita nas w każdem zjawisku. Któż stworzył ten wszechświat? Skąd przyszedł? Dokąd podąża? Nigdyś się o to nie troszczył. Po co się pytać, kiedy odpowiedzi dostać nie można? Wszechświat jest i my jesteśmy, — to nam wystarcza; nas on zawiera i w nas się rozpływa; nierozerwalny łączy nas związek; nasza przyczyna i nasza dola są jednakowe. Potęga, która, pod jakiemkolwiekbądź nazwiskiem, stworzyła prawa tego wszechświata, nie popełniwszy żadnego błędu w obrachunku i kierownictwie, tak samo nie pomyliła się co do człowieka, jak co do wszystkiego innego; a jeśli stworzyła śmierć, to tylko z powodu, że śmierć ta jest nieodłączną od jej zamiarów ostatecznych i od jej planu stworzenia. Niepodobieństwo, aby ta śmierć, wspólne wszystkim i jedynie pewne zjawisko życia, nie miała już z góry zakreślonego celu stania się czemś lepszem w ogólnym rozwoju. Kontentujmy się więc żydem doczesnem, starając się o ile możności uczynić je przyjemnem i pożytecznem dla tych wszystkich, którzy je razem z nami ponoszą, a potem niech sobie śmierć z nami robi, co, według swego przeznaczenia, robić musi.
Poco te wszystkie refleksye filozoficzne z powodu „Trzech muszkieterów“, którzy tego rodzaju myślom mniej jeszcze dawali przystępu, niż Ty i ja, a którzy w sprawach tych trzymali się formuły, znoszącej wszelką kontrowersyę: „religii króla“? Boć przecież niemoźliwem jest przywołać sobie na pamięć istoty, niegdyś kochane, aby równocześnie, podobnie, jak to się dzieje przy wejściu między ruiny, nie spłoszyć, niby stada ptaków nocnych, wszystkich tych pytań, gnieżdżących się, że tak powiem, w wyrazie „śmierć“. Do tego nie potrzeba nawet, ażeby nieboszczyk, tak jak Ty, sławnym był człowiekiem: wystarczy, że był dobrym, a nikt nie był nim w wyższym stopniu od Ciebie. Ale czemuż zwracam się z tym listem do Ciebie, jakkolwiek nawet nie wiem, gdzie w tej chwili przebywasz? Dlatego, że, jeśli naszych ukochanych, których straciliśmy, niema już tam, gdzie byli, to są oni wszędzie, gdzie my jesteśmy. Niniejsze słowa wspomnienia i hołdu poświęcam cząstce mego ojca, żyjącej we mnie; dosięgną go one wszędzie, gdzie tylko przebywa, z chwilą, kiedy, stawszy się uczestnikiem życia materyalnego, obecnie, pod inną formą, w życiu uczestniczy wieczystem. To przynajmniej jest pewnem, że od lat dwudziestu i trzech, kiedyśmy się rozłączyli, nie minął dzień, abym o tym wielkim nie myślał przyjacielu, którego, gdyby nawet stała się rzecz niemożliwa i on uszedłby mi z pamięci, tyle przypominałoby mi głosów. Pragnę więc skorzystać ze sposobności, nadarzającej mi się z pojawieniem wytwornego wydania jednego z jego arcydzieł, i uczynić zadość obowiązkowi, który w pewnej uroczystej chwili wziąłem na siebie.
Było to w grudniu 1870 r. Byliśmy w domu moim w Puits pod Dieppe. Ojciec mój bawił tam od sierpnia, utrudzony pracą, podobnie, jak wielki jego poprzednik, Walter Scott, którego tak podziwiał, a który wskazał mu drogę, po jakiej miał kroczyć i dosięgnąć go. Dni spędzał na milczącem wsłuchiwaniu się w ocean, dzięki blademu połyskowi zimowego słońca zlewający się z szaremi, mgłą powleczonemi niebiosami; jednostajny poszum jego fal przygłuszał ojcu mojemu odpływ i przypływ życia ludzkiego, docierający ku nam od wschodu.
Jakież to falowały myśli pomiędzy nim a tym bezbarwnym widnokręgiem? Dla wszystkich, którzy mu towarzyszyli, uśmiechniętą posiadał minę, a gdym go się zapytał, jak się czuje, odpowiadał mi zawsze: „Bardzo dobrze“. Czyż, nie chcąc nam tego powiedzieć lub nas niepokoić, miał przeczucie blizkiego końca, czy też zasobowi pracy odpowiadała żądza spokoju i czyż spowodowane spokojem tym zadowolenie wystarczyło jego potężnemu, wyprzęgniętemu teraz organizmowi? Nie cierpiał, nie miał żadnej troski; czuł, że go kochają, i niczego więcej nie pragnął. Po długim dniu siejby zasiadł przy ognisku domowem i powoli zasypiał snem zasłużonych.
Pewnego dnia nagliłem go do wstania; musiałem to czynić każdego poranku; jedyna rzecz, której nie lubił, ale niezbędna dla przeciwdziałania osłabieniu. Pewnego dnia, 4 grudnia, zwrócił ku mnie wielkie a tak łagodne oczy i rzekł mi tonem, z jakim dziecko zwraca się z prośbą ku matce:
„Proszę cię, nie zmuszaj mnie do wstawania; czuję się tutaj tak dobrze.“
Nie nalegając dłużej, usiadłem przy nim na łóżku. Naraz się zamyślił, i oblicze jego przybrało wyraz głębokiej zadumy i głębokiej melancholii. W oczach jego, które tak umiały schlebiać, spostrzegłem nagle dwie łzy. Zapytałem, co go tak zasmuca. Wtem, pochwyciwszy mą rękę, spojrzał mi bystro w oczy i stanowczym powiedział głosem:
„Powiem ci, jeśli mi przyrzekniesz odpowiedzieć na pytanie moje nie uprzedzeniem syna lub uległą powolnością przyjaciela, lecz z swobodą dobrego towarzysza i powagą sprawiedliwego sędziego.“
„Przyrzekam Ci.“
„Przysięgnij!“
„Przysięgam.“
„A zatem...“ Zawahał się na chwilę; potem, skupiwszy się, mówił: „A zatem! Masz ty wiarę, że zostanie coś ze mnie?“
Oczy jego zawisły na moich.
„Jeśli Cię nic więcej nie niepokoi, prócz tego“, — odrzekłem mu wesoło i patrząc tak na niego, jak on patrzał na mnie, — „to możesz być spokojny: zostanie z ciebie wiele.“
„Naprawdę?“
„Naprawdę.“
„Ręczysz słowem?“
„Ręczę słowem.“
Ponieważ stawałem się coraz weselszy w miarę, jakem usiłował ukryć wzruszenie, więc nabrał zaufania. Ręką, trzymającą moją, pociągnął mnie ku sobie; trzymaliśmy się długo w objęciach. Nie rzekł już ani słowa, jakby go to już nie interesowało. Od czasu do czasu wdzięcznem spoglądał na mnie okiem, ściskając mnie silniej za rękę. Sen ogarniał go coraz to bardziej. Następnego dnia, 5 grudnia, chwyciła go febra, a wieczorem, o godzinie dziesiątej, umarł bez drgnięcia, bez walki, nie wiedząc o tem.
Dwadzieścia i trzy lata minęło od dnia, kiedyś się pytał mnie o zdanie, a każdy dzień potęgował jeszcze zapewnienie, które Ci z głębi przekonania w uroczystej dałem chwili. Światem myśli bowiem, tak samo, jak światem poezyi, kierują prawa, tak samo absolutne i tak samo nieomylne, jak prawa wszechświata, których równomierność i harmonię wielbiłem przed chwilą. Człowiek oddaje się całkowicie i bez zastrzeżeń tylko temu, co podnieca jego namiętność, co go pochłania, co nim wstrząsa, co daje mu natchnienie, co go podnosi, co budzi w nim świadomość dostojności i wartości i owo wyższe uczucie, które wywoływać i dalej rozwijać jest obowiązkiem pisarza. W słuchaniu o swej hańbie i niższości swojej nigdy trwałego zadowolenia mieć nie będzie. W dniach pierwszej młodości, na ławie szkolnej, w czasie niepohamowanego wyrastania żądzy wiedzy, znajduje, być może, on w pewnych niższego gatunku wzruszeniach duszy jakąś niezdrową, na bezdroża sprowadzającą go rozkosz, — niebawem jednak obrazy te mu się sprzykrzą, — napełnią go niesmakiem, — odwróci się też od nich i kierować się będzie ku temu, co zdrowe i naturalne. W zwierciedle, pokazywanem mu przez poetów, dramaturgów i romansopisarzy, nie chce on się zresztą widzieć takim, jakim jest w rzeczywistości; w gruncie rzeczy zna on się bardzo dobrze, szuka więc innego „ja“, takiego, jakiem być pragnął, albo jakiem w cichości serca zostać się spodziewa. Wie bardzo dobrze o tem, iż dobro i piękno tak samo jest prawdziwe, choć rzadziej, jak zło i brzydota, i że występek nie posiada monopolu prawdy; wszędzie, gdziekolwiek doznaje wzruszeń serce i dusza — a gdzież, poza religią i miłością, istnieje to w wyższym stopniu, aniżeli podczas lektury? — wszędzie potrzeba mu nadziei, pociechy, podpory, ideału.
Patrzcie, jak ten mężczyzna czy ta kobieta nieruchomemi zatapiają się oczami w stronicach, gorączkowo przerzucanych ręką! Z jakiemże natężeniem wsłuchują się w słowa tego, co tak po cichutku do nich przemawia! To mi jest suggestya, to mi jest przenoszenie myśli, to jest zastępowanie woli jednego wolą drugiego! Sądzicie, że to, co się objawia w tem oddaniu, w tem zapomnieniu o sobie, w tem rozpłynięciu się w bohaterach czy bohaterkach dziejowych, jest wynikiem tylko ciekawości? Poza tem wszystkiem drzemie czynność świadoma, nie zawsze wiedząca o tem, że bierze udział w tem wszystkiem, ale zawsze żywa, a której życzenia i dążenia nie ustają tak samo, jak nie ustaje bicie naszego serca, wówczas, kiedy tego nie spostrzegamy — czynność, roszcząca sobie prawo do uczestniczenia w każdem przebytem wzruszeniu. Biada nam, jeśli jej tego odmówimy, wszyscy bowiem posiadamy potrzebę duszy.
Widzisz więc, kochany, dobry ojcze, dlaczego mogłem Ci powiedzieć, że zostanie dużo z Twej twórczości, i jak bardzo słowa te moje potwierdził czas, który od owej upłynął chwili. Ten-ci jest powód, dlaczego od lat przeszło pięćdziesięciu coraz to bardziej entuzyazmują tłumy Twoi zdrowi, pogodni, mądrzy, wierni, wspaniałomyślni bohaterowie, do ostatniej kropli krwi za dobrą walczący sprawę lub podniosłej broniący idei, — dlaczego stałeś się, dlaczego jesteś i pozostaniesz najbardziej porywającym, najpopularniejszym w najlepszem tego słowa znaczeniu romansopisarzem nie tylko Francyi, lecz całego świata, mimo wszelkich szkół, wszelkich teoryi estetycznych, wszelkich szczerych i nieszczerych roztrząsali, wszelkich stronniczych i pomniejszających wyroków, w których wyczerpuje się literatura współczesna. Tworzysz obecnie cząstkę tego, z czego nędza ludzka czerpie ulgę i pociechę. Pewien wielki operator powiedział mi niedawno: „Wszyscy chorzy w naszym szpitalu albo przychodzą do zdrowia, albo umierają z książką ojca pańskiego pod poduszką; jeśli chcemy, aby nie przerażali się czekającą ich operacyą, aby nie męczył ich długi czas rekonwalescencyi, lub aby zapomnieli o przeczuciu nieuniknionego końca, przepisujemy im lekturę romansów czy opisów podróży pańskiego ojca, i zapominają.“ Jesteś nie tylko podziwiany, lecz, co ważniejsza, kochany; pod pewnym względem błogosławią Ciebie wprost ci wszyscy, którzy cierpieć musieli, a którzy dzięki Tobie cierpienia swe albo łatwiej znosili, albo je przygłuszali. Ponieważ umiałeś zająć wielkie te dzieci, zwane ludźmi, ponieważ umiałeś je przychwycić na ich namiętności, zapalić, pobudzić do śmiechu czy płaczu, przeto zaczęli Cię wkońcu uważać za członka rodziny i nazywają Cię „ojcem Dumasem“. Widzę Cię już razem z dobrym Lafontainem. Starym jesteś dziadkiem, opowiadającym bajki w długie, zimowe wieczory — piękne baśnie z czasów minionych.
Od chwili, kiedym Ci prorokował o Twej sławie, wydano i sprzedano we Francyi dwa miliony osiemkroć i czterdzieści tysięcy Twych tomów oraz osiemdziesiąt milionów zeszytów ilustrowanych; sześćkroć sto tysięcy Twych dzieł przedrukowano w pismach paryskich i prowincyonalnych, nie mówiąc już o krajach, z którymi nie mamy układów, a które, plądrując Cię, miliony egzemplarzy w swym ojczystym rozszerzają języku. Dotyczące też układy, zawarte przezemnie z wydawcami, dały mi prawo dokonania wytwornej edycyi dzieł Twoich wybranych. Miała ona zawierać dwadzieścia pięć grubych tomów. Nie ogłosiłem jej dotąd; pragnąłem inicyatywę pozostawić publiczności i spowodować ją do uczynienia wyboru. Dlatego też, bez najmniejszego z mej strony przyczynku, wydawcy Twoi sami na dobry wpadli pomysł, aby wytworną edycyą, ozdobioną obrazami uroczego illustratora „Manony“, „Podróży sentymentalnej“ i „Wyznań Jana Jakóba Rousseau’a“, Maurycego Leloira, uwiecznić rosnącą wciąż powagę „Muszkieterów“. Niebawem przyjdzie kolej na „Chevalier du Maison Rouge“, z illustracyami mistrzowskiego malarza Wandejczyków. Maurice Leloir, który, uwiadamiając mnie, że skończył dwusetny pięćdziesiąty rysunek, pisał do mnie w te słowa: „Mijają właśnie dwa lata, jak obcuję z d’Artagnanem, Athosem, Porthosem i Aramisem i wszystkiemi osobistościami tej wielkiej epopei. Nie uwierzysz pan, jak przykro mi żegnać się z nimi. Obym ich w tych „dwadzieścia lat później“ mógł ujrzeć jak najprędzej!“
List ten przypomniał mi dzień, w którym Cię odwiedziłem, gdyś właśnie kończył „Wicehrabiego de Bragelonne“; siedziałeś smutny i z zaczerwienionemi oczami w Twym wielkim fotelu, chcąc nieco wypocząć.
„Płakałeś. Co ci jest?“
Słyszę dotąd Twą odpowiedź:
„Wielka gnębi mnie troska. Porthos nie żyje! Właśnie go uśmierciłem. Mimowoli musiałem zapłakać nad nim. Biedny Porthos!“
Z takiem właśnie przekonaniem, z takiem poczuciem solidarności pisze się arcydzieła!
A jeśli od tego dnia uprzytomnię sobie przebieg czasu wstecz aż do chwili, kiedyś zaczął pisać tę książkę piękną, cóż to była za rozkosz przy tej pracy, co za radość, co za zdrowie! Widzę Cię jeszcze w tem małem mieszkanku, wynajętem w domu oficyalnego Twego pobytu, wychodzącem na dziedziniec, nie zawierającem nic więcej, prócz wielkiego, grubociosanego stołu, sofy, dwóch krzeseł, kilku książek, rozrzuconych na gzemsie kominka, i żelaznego łóżka, na którem kilka spoczywałeś godzin, gdy praca przeciągnęła się do zbyt późnej nocy. Uciekałeś tam, nie chcąc, aby Ci przeszkadzali rozliczni natręci i pasożyci, nieustannie oblegający Twe drzwi, których nie umiałeś dość szczelnie zamykać przed nimi. Długie, obszerne szarawary, w koszuli z rękawami, zakasanymi po łokcie, z szyją wolną — oto, jak o siódmej z rana stawałeś do pracy, ażeby nie przerywać jej do godziny siódmej wieczorem, do chwili, kiedym przychodził do Ciebie na obiad. Śniadanie zastawałem częstokroć nietknięte na małym stoliku, który służący Twój miał obowiązek podsuwać Ci pod Twój „warsztat“, a potem opowiadałeś nam podczas jedzenia, które było dobre i nieraz w poszczególnych daniach sporządzane przez Ciebie — opowiadałeś nam dla wytchnienia, co przez cały dzień robiły Twoje postacie, i naprzód już cieszyłeś się z tego, co robić będą w dniu następnym. Trwało to miesiącami. Co za piękna praca, a zawsze wesoła!
„Cóż to za sztuka“ — mawiał Corot, coś zawsze gwiżdżący pod nosem i grzebieniem przeczesujący sobie włosy, — „cóż to za sztuka, która nie rozwesela?“ Myślałeś tak, jak on, a im więcej utworom swoim własnego dawałeś życia, tem żywiej tryskało ono w Tobie, podobnie, jak to się z wielkiemi dzieje rzekami, które, z tajemniczych karmiąc się źródeł, stają się coraz to potężniejsze w miarę, jak się rozszerzają i zwiększają, Ach! te dobre czasy! Byliśmy jednolatkami: Tyś miał lat czterdzieści i dwa, ja dwadzieścia. Te rozmowy wesołe! Te delikatne zwierzenia serdeczne! Fatamorgana serca i pamięci!
A Ty śpisz, prawie od ćwierć wieku, śpisz pod wielkiemi drzewami cmentarza w Villers-Cotterets, pomiędzy matką, która Ci była wzorem dla wszystkich Twoich szlachetnych postaci kobiecych, i pomiędzy ojcem, tym kamieniem probierczym dla wszystkich mężnych, dzielnych, szlachetnych i jasnych bohaterów, stworzonych przez Ciebie. A mnie, któregoś zwykł był uważać za dziecko, jakiem i ja sam czułem się zawsze przy Tobie, mnie pobielały dzisiaj włosy bardziej, niż to kiedykolwiek stało się z Twoimi, — liczę też lat daleko więcej, niż liczyłeś Ty, kiedyś nas opuszczał. Ziemia szybko się obraca.
Do rychłego zobaczenia!
się uzasadnia, iż, pomimo nazwisk na os oraz is,
bohaterowie historyi niniejszej,
jaką właśnie mamy zaszczyt opowiedzieć naszym czytelnikom,
Upływa rok niespełna, gdy, czyniąc poszukiwania w bibliotece królewskiej do mej historyi Ludwika XIII, wpadłem przypadkowo na wspomnienia pana d’Artagnana, drukowane — jak zresztą przeważna część utworów z tej epoki, kiedy autorowie, pragnący powiedzieć prawdę, woleli nie narażać się na odbycie dłuższej czy krótszej drogi do Bastylii — w Amsterdamie, u Piotra Rouge. Tytuł pociągnął mię; zabrałem książkę do siebie, oczywiście za zezwoleniem pana kustosza, i zacząłem ją pochłaniać.
Nie jest zamiarem moim badanie na tem miejscu tej ciekawej pracy. Zadowolniłbym się skierowaniem do niej tych z moich czytelników, którzy oceniają ważność obrazu danej epoki; ci odnajdą tam wizerunki, kreślone ręką mistrza. A jakkolwiek wizerunki te, co jest charakterystyczne dla owych czasów, naszkicowane są na tle bram koszarowych oraz ścian kabaretów, czytelnicy pamiętników ujrzą tam równie dobrze i z równem podobieństwem uchwycone, jak w historyi pana Anquetila, portrety Ludwika XIII, Anny Austryaczki, kardynałów Richelieugo i Mazariniego, oraz większości kurtyzan owego czasu.
Wszelako, jak wiadomo, to, co zajmuje wrażliwy umysł poety, nie koniecznie znajduje oddźwięk w szerszych kołach czytelników. Otóż pomimo, iż na równi z innymi bardzo wysoko cenimy szczegóły, o których podaliśmy wiadomość, sprawa jednak, która nas przedewszystkiem zajęła, jest sprawę, na którą z pewnością nikt dotychczas nie zwrócił uwagi.
D’Artagnan opowiada, iż podczas swych pierwszych odwiedzin u pana de Treville, kapitana muszkieterów królewskich, spotkał w jego przedsionku trzech młodych ludzi, pełniących służbą w słynnym oddziale, w którym i on sam pragnął służyć wojskowo. Ludzie ci nazywali się Atos, Portos i Aramis.
Musimy przyznać, iż zastanowiły nas te cudzoziemskie nazwiska. Przyszło nam od razu na myśl, iż są to jedynie przezwiska, któremi d’Artagnan pokrył nazwiska właściwe, być może, znamienite. Zresztą posiadacze tych nazwisk przybranych nie mieli może innego wyboru w owych czasach, kiedyto, wskutek jakiegoś wybryku, znudzenia życiem bezbarwnem, lub też niezamożności, niejeden znakomity szlachcic zmuszony był przywdziać pospolity płaszcz muszkieterski.
Od chwili naszego przypadkowego odkrycia nie przerywaliśmy dalszych skrzętnych poszukiwań, aż udało się nam odnaleźć w pracach współczesnych pewne wskazówki, odnoszące się do tych dziwacznych nazwisk, które tak bardzo zaostrzyły naszą ciekawość.
Sam tylko wykaz książek, jakie przeczytaliśmy w tym celu, wypełniłby cały rozdział. Byłoby to może nader pouczające, lecz z pewnością nazbyt mało ciekawe dla naszych czytelników, więc poprzestajemy na udzieleniu im wyjaśnienia, iż wynikiem bezowocnych naszych przez długi czas poszukiwań, których już mieliśmy, zniechęceni, zaniechać, było odnalezienie, dzięki wskazówkom naszego znakomitego i uczonego przyjaciela, Paulina Parisa, rękopisu in-folio, oznaczonego liczbą 4772 czy też 4773 (nie przypominamy już sobie tego dokładnie), a noszącego tytuł:
Łatwo sobie wyobrazić, jak wielka była nasza, radość, gdy w rękopisie owym, będącym naszą ostatnią nadzieją, natrafiliśmy na stronie dwudziestej na nazwisko Atosa, na dwudziestej siódmej Portosa, zaś na trzydziestej pierwszej Aramisa.
Odkrycie zgoła nieznanego rękopisu w czasach, kiedy wiedza historyczna stanęła na tak wysokim poziomie, wydało się nam czemś niemal cudownem. Toteż postaraliśmy się spiesznie o pozwolenie ogłoszenia go drukiem, by stanąć przed Akademią Francuską choćby z cudzym dorobkiem, gdybyśmy nie mieli szczęścia, co zresztą bardzo jest prawdopodobne, wejść do tego przybytku nauki dzięki dorobkowi własnemu. Pozwolenie na druk, winniśmy tu dodać, zostało nam łaskawie udzielone; stwierdzamy to, aby publicznie zadać kłam tym nieżyczliwym osobistościom, któreby rade były widzieć nas pod kuratelą rządu, dość nieprzychylnie usposobionego dla ludzi pióra.
Tak tedy oddajemy w ręce naszych czytelników pierwszą część tego cennego rękopisu, opatrując ją najbardziej odpowiednim tytułem i zobowiązując się natychmiast do wydania części drugiej, o ile, w co nie wątpimy, pierwsza osiągnie powodzenie, na jakie zasługuje.
W tej też nadziei, a w myśl utartego zdania, że ojciec chrzestny jest drugim rodzicem, prosimy czytelnika o wyrażenie nam, nie zaś hrabiemu de La Fere, swego zadowolenia lub nagany.
W pierwszy poniedziałek miesiąca kwietnia 1625 roku, w miasteczku Meung, gdzie przyszedł na świat autor „Romansu Róży“ — panował ruch tak niezwykły, że mogło się naprzykład wydawać, iż wtargnęli tu hugenoci, aby powtórzyć wypadki z Rochelle. Wielu obywateli, widząc kobiety, uciekające z przerażeniem w stronę ulicy Wielkiej, słysząc płacz dzieci na progach domów, z pośpiechem przywdziewało pancerze i, skrzepiwszy swą niezbyt pewną odwagę wzięciem w rękę muszkietu lub halebardy, dążyło ku oberży „Wolnego Młynarza“, przed którą, rosnąc z minuty na minutę, skupiały się coraz większe tłumy, hałaśliwe i rozciekawione.
W owych czasach często wybuchała panika i nie było niemal dnia jednego, aby to lub owo miasteczko nie zapisywało w swoich kronikach jakichś wypadków tego rodzaju. To panowie toczyli spory pomiędzy sobą, to król wojował z kardynałem, to wreszcie Hiszpan prowadził wojnę z królem. A poza temi walkami, głuchemi lub głośnemi, tajemnemi lub jawnemi, nie brakowało także jeszcze złodziei, potwarców, hugenotów i wilków, wiodących wojnę z całym światem. Mieszczanie zbroili się ustawicznie przeciwko złodziejom i przeciwko wilkom, — niejednokrotnie przeciwko panom i hugenotom, — czasami nawet przeciw królowi, — ale nigdy nie występowali przeciwko kardynałowi i Hiszpanowi. Tak się działo zwyczajnie i dlatego to w ten wspomniany poniedziałek miesiąca kwietnia 1625 roku mieszczanie, słysząc krzyki, a nie widząc ani sztandarów żółtych i czerwonych, ani barw księcia Richelieu, pospiesznie podążali ku oberży „Wolnego Młynarza“.
Tam, na miejscu, każdy mógł naocznie zobaczyć i poznać przyczynę zamieszania.
Był to młody człowiek. Nakreślmy jego wizerunek jednem pociągnięciem pióra. Wyobraźcie sobie Don Kiszota w osiemnastym roku życia, Don Kiszota rozebranego, bez pancerza i nabiodrników, Don Kiszota, odzianego w wełniany kaftan, którego niebieska barwa przyjęła nie dający się określić odcień koloru wina i lazuru nieba. Oblicze ściągłe i śniade; wystające kości policzkowe, świadczące o chytrości; szczęki nadmiernie rozwinięte, co ponad wszelką wątpliwość dowodziło pochodzenia z Gaskonii, nawet gdyby nie miał tamtejszej czapki, — a nasz młody człowiek posiadał czapkę, ozdobioną rodzajem piórka; oko jasne i rozumnie patrzące; nos zagięty, lecz o szlachetnym rysunku, nieco za duży dla młodzika, a za mały dla człowieka dojrzałego. Człowiekowi mniej biegłemu w obserwacyi wydawałby się podróżującym synem zagrodnika, gdyby nie długa szpada, zawieszona na pasie i uderzająca właściciela po nogach, gdy stał na ziemi, oraz gdyby nie koń o najeżonej sierści, którego dosiadał.
Albowiem młodzieniec nasz posiadał rumaka, i to tak niezwykłego, że zwracano na niego powszechną uwagę: był to konik bearneński, mający już lat dwanaście do czternastu, żółtej maści, bez jednego włoska na ogonie, noszący podczas jazdy głowę znacznie niżej od kolan, wobec czego boczne popręgi wydawały się całkiem niepotrzebne, lecz mogący bądź co bądź przebywać około dziesięciu mil dziennie. Na nieszczęście wszystkie zalety tego rumaka były tak dobrze ukryte pod niezwykłą sierścią, a jego zachowanie się tak niesamowite, że w owym czasie, kiedy świat cały znał się na koniach, pojawienie się tego wspomnianego wyżej rumaka w Meung, dokąd wjechał mniej-więcej na kwadrans przedtem bramą od strony Beaugency, wywołało sensacyę, której skutki źle usposobiły obecnych i dla samego młodzieńca.
A sensacya ta była tem przykrzejsza jeszcze dla młodego d’Artagnana (tak nazywał się nasz Don Kiszot, dosiadający tego nowego Rozynanta), ponieważ sam rozumiał dobrze, że podobna szkapa musi okrywać śmiesznością nawet najdzielniejszego kawalera. To też z głębokiem westchnieniem przyjmował dar, otrzymany od pana d’Artagnana ojca; wiedział, że takie bydlę nie jest warte więcej ponad dwadzieścia liwrów. Natomiast słowa, towarzyszące darowi, były wprost bezcenne.
— Synu mój — mówił szlachcic gaskoński tą czysto bearneńską gwarą, której nigdy nie zdołał się wyzbyć nawet Henryk IV, — synu mój, rumak ten urodził się w domu twego ojca, będzie temu lat około trzynastu, i przez cały przeciąg czasu pozostawał na służbie tego domu, wobec czego powinieneś go kochać. Nie sprzedawaj go nigdy, niechaj spokojnie i zaszczytnie umrze ze starości, a jeżeli towarzyszyć ci będzie na wojennych wyprawach, oszczędzaj go tak, jakbyś oszczędzał starego sługę. Na dworze królewskim — prawił dalej stary pan d’Artagnan, — jeżeli będziesz miał zaszczyt tam się dostać, a do zaszczytu tego daje ci zresztą prawo nasze starodawne szlachectwo, podtrzymuj godnie honor swego szlacheckiego nazwiska, które zacnie nosili twoi przodkowie od pół wieku z górą; czuwaj nad honorem swoim i twoich. Mówiąc o twoich, mam na myśli twych rodziców i twych przyjaciół. Jedynie własną odwagą, pamiętaj o tem dobrze, jedynie własną odwagą szlachcic toruje sobie dzisiaj drogę. Nikomu nie puszczaj nic płazem, oprócz pana kardynała i króla! Ktokolwiek się zawaha na chwilę, wypuszcza może przynętę, którą właśnie w tej chwili los mu nastręcza. Jesteś młody i dla dwóch przyczyn powinieneś być dzielnym człowiekiem: raz dlatego, że jesteś Gaskończykiem, powtóre dlatego, że jesteś moim synem. Nie omijaj sposobności i szukaj przygód. Nauczyłem cię władać szpadą; masz przeguby z żelaza i pięści stalowe; stawaj do walki z byle powodu; stawaj do walki tem bardziej, że pojedynki są zabronione, z czego wynika, że, aby się bić, trzeba mieć podwójną odwagę. Nie mogę ci nic więcej dać na drogę, prócz piętnastu talarów, mojego konia i tych rad, których wysłuchałeś. Twoja matka doda ci jeszcze przepis na pewien balsam, który otrzymała od jednej cyganki; balsam ten posiada cudowną zdolność leczenia wszelakich ran, które nie dosięgły serca. Korzystaj ze wszystkiego i żyj szczęśliwie przez długie lata. Dodam chyba jedno słowo jeszcze; przytoczę ci mianowicie pewien przykład, nie swój, co prawda, bo ja nigdy nie byłem na królewskim dworze, ani nie uczestniczyłem jako ochotnik w walkach religijnych. Chcę mówić o panu de Treville, który był niegdyś moim sąsiadem, a który, jako dziecko, miał zaszczyt dzielić zabawy naszego monarchy, Ludwika XIII, oby go nam Bóg jaknajdłużej zachował. Niejednokrotnie zabawy ich przemieniały się w walki, a w walkach tych król nie zawsze bywał silniejszy. Uderzenia jednak, jakie otrzymywał, zwiększały tylko jego szacunek i przyjaźń dla pana de Treville. Później, podczas swej pierwszej podróży do Paryża, pan de Treville pojedynkował się z pięć razy; od czasu śmierci starego króla aż do pełnoletności młodego bił się siedem razy, nie licząc wojen i oblężeń; a od czasu tej pełnoletności aż do dnia dzisiejszego może ze sto razy! I dlatego, mimo wszelkich edyktów, rozporządzeń i kar na pojedynkujących się, jest on dzisiaj kapitanem muszkieterów, jest, można powiedzieć, wodzem legionu cezarów, którego król ma w wielkiej estymie i którego lęka się sam pan kardynał, nie będący, jak powszechnie wiadomo, lękliwego usposobienia. Poza tem pan de Trevil!e ma dziesięć tysięcy talarów rocznego dochodu, jest więc panem w całem tego słowa znaczeniu. Zaczynał tak samo, jak ty dzisiaj. A więc udaj się do niego z tym oto listem i wzoruj się na nim, abyś tak, jak on, zdobył powodzenie.
Poczem pan d’Artagnan przypasał synowi własną szpadę, ucałował go tkliwie w oba policzki i dał mu swe błogosławieństwo.
Opuszczając komnatę ojcowską, młodzieniec spotkał matkę, oczekującą go z ową bajeczną receptą, której przepisy — jak się w dalszym ciągu dowiemy — często z konieczności miał stosować. Pożegnanie było tym razem dłuższe i czulsze, aniżeli poprzednio z ojcem, nie dlatego, aby pan d’Artagnan nie kochał syna, który był jedynym jego potomkiem, ale ponieważ uważał za niegodne mężczyzny poddawać się zbytnio wzruszeniu. Natomiast pani d’Artagnan była kobietą i, co więcej, matką. Wylewała więc łzy obficie. Na pochwałę zaś pana d’Artagnąna syna powiedzmy, że, chociąż usiłował pozostać niewzruszonym, jak na przyszłego muszkietera przystało, przecież natura wzięła górę i wypłakał również wiele łez, z których tylko połowę udało mu się ukryć.
Jeszcze tego samego dnia młodzieniec wyruszył w drogę, wyposażony trzema ojcowskimi darami, na które składały się: piętnaście talarów, koń i list do pana de Treville; rady ojcowskie, jak się łatwo domyślić można, nie były uwzględnione w rachunku darów.
Zaopatrzony w tego rodzaju „vade mecum“, d’Artagnan stał się zarówno duchowo, jak fizycznie, dokładną podobizną bohatera Cervantesa, z którym też tak trafnie go porównaliśmy, gdy obowiązek historyka nakazywał nam naszkicować jego portret. Don Kiszot uważał wiatraki za olbrzymów, a stado owiec za armię; d’Artagnan poczytywał każdy uśmiech za obelgę, a każde spojrzenie za zaczepkę. Wynikło stąd, że w ciągu całej podróży z Tarbes do Meung ustawicznie zaciskał pięści i dziesięć razy przez dzień chwytał za rękojeść swej szpady; mimoto pięść nie spadła na niczyją szczękę, a szpada nie opuściła pochwy. Nie znaczy to bynajmniej, aby widok nieszczęsnego żółtego konika nie wzbudzał śmiechu na twarzach przechodniów; ale, ponieważ koło nóg konia pobrzękiwała szpada o nakazujących szacunek rozmiarach i ponieważ powyżej tej szpady błyszczało oko raczej dzikie, niż dumne, przechodnie starali się poskramiać swoją wesołość, albo też, gdy śmiech brał już górę nad roztropnością, uśmiechali się tylko półgębkiem, na podobieństwo masek starożytnych. D’Artagnan, mimo swej drażliwości, dotarł majestatycznie bez żadnej przygody aż do tego nieszczęsnego miasteczka Meung.
Gdy jednak tutaj zsiadał z konia przed bramą „Wolnego Młynarza“, nie podszedł nikt, ani gospodarz, ani chłopiec, ani masztalerz, aby przytrzymać mu strzemię. Natomiast w otwartem parterowem oknie ujrzał d’Artagnan jakiegoś szlachcica o pięknej postawie i z wyniosłą miną, aczkolwiek o twarzy nieco pomarszczonej, który rozmawiał z dwoma osobami, słuchającemi, jak się mogło wydawać, słów jego z szacunkiem. Tak, jak zwyczajnie, d’Artagnan przypuścił oczywiście przedewszystkiem, że on właśnie jest tematem rozmowy, i zaczął nadsłuchiwać. Tym razem jednak mylił się częściowo; rozmawiano nie o nim, lecz o jego koniu. Szlachcic wyłuszczał swoim słuchaczom zalety konia, oni zaś, mimo widocznie okazywanego mu szacunku, co chwila wybuchali śmiechem. A że nawet najlżejszy uśmieszek wystarczał, aby obudzić gniew młodego człowieka, łatwo pojąć, jakie wrażenie wywarła na nim ta głośna rozmowa.
D’Artagnan pragnął jednak przedewszystkiem zdać sobie sprawę z fizyognomii impertynenta, strojącego sobie z niego drwinki. Hardem spojrzeniem zmierzył nieznajomego i skonstatował, że był to człowiek w wieku lat czterdziestu do czterdziestu pięciu, z czarnemi, przenikliwemi oczyma, bladej cery, z wydatnym nosem i czarnymi wąsami. Wytwornie ubrany, miał fioletowy kaftan i spodnie z naszyciami tejże samej barwy, bez żadnych ozdób, z wyjątkiem wycięć, przez które przeglądała koszula. Kaftan ten i spodnie, acz zupełnie nowe, wydawały się zmięte, jak suknie podróżne, spoczywające przez czas dłuższy w walizie. D’Artagnan zaobserwował te wszystkie szczegóły z niezwykłą szybkością, kierowany niewątpliwie jakimś instynktem, który powiadał mu, że ten nieznajomy będzie miał w przyszłości duży wpływ na jego życie.
W chwili, kiedy d’Artagnan utkwił swój wzrok w szlachcicu w fioletowym kaftanie, tenże wypowiadał właśnie niezmiernie mądre i głębokie uwagi o bearneńskim wierzchowcu; obaj jego słuchacze zanosili się od śmiechu, a i na jego ustach, wbrew zwyczajowi, można było zauważyć — jeżeli wolno tak powiedzieć — ledwie dostrzegalny uśmieszek. Tym razem nie było już wątpliwości, że d’Artagnan został istotnie zelżony. Przeświadczony o tem w zupełności, nacisnął czapkę na oczy i, starając się naśladować dworskie ruchy, jakie widywał w Gaskonii u przejeżdżających panów, postąpił naprzód, opierając jedną rękę na rękojeści szpady, a drugą na biodrze. Na nieszczęście, w miarę, jak się zbliżał, wściekłość zaślepiała go coraz to bardziej, skutkiem czego, zamiast pełnej godności przemowy, jaką zamierzał wyrazić swoje wyzwanie, nie znalazł w danej chwili nic innego na końcu języka, prócz osobistej obelgi, popartej wściekłym gestem.
— Hej 1 panie! — wołał, — nie kryjno się pan za okiennicą, lecz powiedz i mnie także, z czego się śmiejesz, abyśmy się pośmiali razem!
Szlachcic przeniósł powoli spojrzenie z konia na jeźdźca, jak gdyby potrzebował pewnego czasu, aby pojąć, że to do niego były zwrócone te dziwnie brzmiące słowa; potem zaś, gdy już nie mógł mieć żadnej wątpliwości, brwi jego zmarszczyły się lekko i po dość długiej chwili odpowiedział d’Artagnanowi z akcentem ironii i lekceważenia, trudnych do opisania:
— Nie mówię do ciebie, mój panie.
— Ale ja mówię do pana! — zakrzyknął młody człowiek, wyprowadzony z równowagi tem połączeniem zuchwałości i dobrych manier, konwenansu i pogardy.
Nieznajomy przez chwilę jeszcze spoglądał na niego z ledwo dostrzegalnym uśmieszkiem, a potem, cofając się od okna, wyszedł powolnym krokiem z oberży i stanął o dwa kroki od d’Artagnana, naprzeciwko jego konia. Jego spokój, panowanie nad sobą i szyderczy wyraz twarzy spotęgowały jeszcze wesołość tych, z którymi rozmawiał, a którzy pozostali przy oknie.
D’Artagnan, widząc zbliżającego się, wydobył częściowo szpadę z pochwy.
— Koń ten jest zdecydowanie, a raczej był w czasach swojej młodości barwy złotego pąka — mówił nieznajomy, ciągnąc dalej swe wywody i zwracając się do swych słuchaczy przy oknie, a nie bacząc wcale na podniecenie d’Artagnana, który tymczasem skierował się ku niemu. — Jest to barwa, znana dobrze w botanice, ale, jak dotąd, dziwnie rzadka u koni.
— Ten śmieje się z konia, kto nie śmie kpić z jeźdźca — zakrzyknął z wściekłością współzawodnik Treville’a.
— Nie mam zwyczaju śmiać się często, mój panie — odpowiedział nieznajomy, — o czem łatwo przekonać się pan możesz z wyglądu mojej twarzy; ale natomiast sądzę, że mam prawo śmiać się wtedy, kiedy mi się podoba.
— A ja znowu bardzo nie lubię, kiedy ktoś śmieje się wtedy, gdy mnie się to niepodoba — odkrzyknął d’Artagnan.
— Doprawdy, mój panie? — ciągnął dalej nieznajomy z większym jeszcze, niż poprzednio, spokojem. — Doskonale! To najzupełniej słuszne! — I, obróciwszy się na pięcie, chciał wejść do oberży przez główną bramę, przed którą d’Artagnan pozostawił swego konia w pełnym rynsztunku.
Ale d’Artagnan, bardzo zadzierżysty młodzieniec, nie mógł pozwolić, aby w ten sposób oddalił się człowiek, który miał czelność kpić z niego. Wydobył tedy szpadę z pochwy i podążył za uchodzącym, krzycząc:
— Odwróćno się pan, odwróć się pan, panie kpiarzu, abym nie był zmuszony wypłazować pana z tyłu!
— Wypłazować? mnie? — odezwał się tamten, odwracając się i spoglądając na młodego człowieka z równem zdziwieniem, jak pogardą. — Proszę, proszę, mój drogi; zwaryowałeś widocznie.
Poczem dodał półgłosem, jakgdyby mówił sam do siebie: — Przykra sprawa... Jakiż nabytek byłby to dla Jego Królewskiej Mości, który poszukuje na wszystkie strony takich zuchów, aby ich zaciągnąć w szeregi swoich muszkieterów!
Zaledwie skończył mówić, gdy d’Artagnan natarł na niego z taką wściekłością, że, gdyby nie był uskoczył w tył, byłby prawdopodobnie żartował ostatni raz w życiu. Nieznajomy zrozumiał, że sprawa przeszła poza granice żartów, dobył oręża, skłonił się przeciwnikowi i stanął w pogotowiu do walki. Ale w tej samej chwili obaj słuchacze z pomocą gospodarza wpadli na d’Artagnana, zadając mu gwałtowne ciosy kijami, łopatami i kuchennemi szczypcami. Stało się to tak nagłą i zupełną przeszkodą w ataku, że, podczas gdy d’Artagnan odwrócił się, aby stawić czoło temu gradowi ciosów, przeciwnik jego z tą samą precyzyą schował szpadę do pochwy i z aktora, którym omal nie został, zmienił się w obserwatora walki. W roli tej zachował zwyczajną swoją obojętność, aczkolwiek pomrukiwał:
— Niech zaraza pochłonie tych Gaskończyków 1 Wsadźcie go na konia i niech zmyka z Bogiem.
— Nie pierwej, aż cię zabiję, tchórzu! — wołał d’Artagnan, przyjmując możliwie najkorzystniejszą postawę i nie ustępując ani na krok przed trzema przeciwnikami, którzy nie szczędzili ciosów.
— Jeszcze dalej ta gaskonada — mruknął szlachcic. — Na honor, ci Gaskończycy są niepoprawni! Więc potańczcie jeszcze, skoro kawaler chce tego tak koniecznie. Gdy się zmęczy, powie sam, że ma dosyć.
Ale nie wiedział jeszcze, z jakim zapaleńcem ma do czynienia; d’Artagnan nie należał do ludzi, którzy proszą o pardon. Walka trwała zatem jeszcze kilka minut, aż wreszcie wyczerpany zupełnie z sił d’Artagnan wypuścił szpadę, która pękła na dwoje wskutek uderzenia kijem. Prawie równocześnie inny cios ugodził go w czoło tak, że padł na ziemię, zakrwawiony i prawie nieprzytomny.
W tej samej niemal chwili ze wszystkich stron zaczęto się zbiegać na miejsce zajścia. Oberżysta, obawiając się skandalu, przeniósł ranionego z pomocą swych służących do kuchni, gdzie zajęto się opatrzeniem ran jego.
Tymczasem szlachcic powrócił na swoje dawne miejsce przy oknie i z pewnem zniecierpliwieniem spoglądał na pospólstwo, które nie rozpraszało się, lecz widocznie okazywało mu swe niezadowolenie.
— I cóż, jakże się miewa ten szaleniec? — zapytał, odwracając się na szmer otwierających się drzwi i spostrzegając oberżystę, który przychodził zapytać się o jego zdrowie.
— Wasza Ekscelencya nie poniosła żadnego szwanku? — wypytywał oberżysta.
— Jestem zupełnie zdrowy i nietknięty, mój drogi gospodarzu; natomiast pragnąłbym się dowiedzieć, co się dzieje z naszym młodym człowiekiem.
— Ma się już lepiej — odparł oberżysta, — chociaż zemdlał.
— Doprawdy? — wtrącił szlachcic.
— Lecz, zanim zemdlał, zebrał wszystkie siły i wołał pana, wygrażając mu się przytem.
— Ależ to dyabeł wcielony ten śmiałek — zawołał nieznajomy.
— Och, nie, Wasza Ekscelencyo, wcale nie dyabeł — odparł oberżysta z pogardliwem skrzywieniem ust. — Podczas zemdlenia zrewidowaliśmy jego tobołek i znaleźliśmy w nim tylko jedną koszulę, w sakiewce zaś zaledwie dwanaście talarów. Nie przeszkodziło mu to oświadczyć jeszcze przed zemdleniem, że, gdyby podobny wypadek wydarzył się w Paryżu, pożałowałbyś pan tego natychmiast, podczas gdy obecnie będziesz żałował dopiero później.
— A zatem jest to zapewne jakiś przebrany książę — rzekł chłodno nieznajomy.
— I ja tak sądzę, proszę pana — odparł oberżysta. — Bądź co bądź powinieneś pan mieć się na baczności.
— A czy w uniesieniu wymienił może jakie nazwisko?
— Tak jest; uderzając ręką w kieszeń, oświadczył: „Zobaczymy, co powie pan de Tréville o tej zniewadze, wyrządzonej jego protegowanemu!“
— Pan de Tréville? — powtórzył nieznajomy z nagłem zainteresowaniem. — Więc wymieniał nazwisko pana de Tréville, uderzając ręką po kieszeni?... Słuchaj-no pan, panie gospodarzu; jestem przekonany, że, podczas gdy ów młody człowiek był zemdlony, nie omieszkałeś pan przetrząsnąć również tej kieszeni. Cóż się w niej znajdowało?
— List, zaadresowany do pana de Tréville, kapitana muszkieterów.
— Doprawdy?
— Tak, jak miałem zaszczyt powiedzieć Waszej Ekscelencyi.
Oberżysta, który nie odznaczał się zbytnią bystrością, nie zauważył wcale, jak wielkie wrażenie wywołały te słowa, wrażenie, które bardzo widocznie odmalowało się na twarzy nieznajomego. Odszedł od okna, o którego framugę ciągle się dotąd opierał końcem ręki, i zmarszczył brwi z zaniepokojeniem.
— Tam do dyabła! — mruknął przez zęby, — więc to Tréville nasłał na mnie tego Gaskończyka? Straszny jeszcze młokos! Ale pchnięcie szpadą nie przestaje być pchnięciem szpadą, bez względu na wiek człowieka, który je zadaje. A na dzieciaka zwraca się nawet mniej uwagi, aniżeli na kogo innego; czasami zaś wystarcza drobna przeszkoda, aby pokrzyżować wielkie plany.
Nieznajomy zamyślił się przez kilka minut.
— Słuchajno pan, panie gospodarzu — rzekł, — czy nie mógłbyś pan uwolnić mnie od tego szaleńca? Zdaję sobie z tego sprawę, że teraz nie mogę go zabić, a jednak — dodał te słowa z godnym spokojem, — a jednakże zawadza mi on. Gdzież jest umieszczony?
— W pokoju mojej żony, na pierwszem piętrze, gdzie go opatrzono.
— Czy manatki jego i zawiniątko znajdują się tam także? Czy zdjął kaftan?
— Przeciwnie, wszystko to zostało w kuchni na dole. A jeżeli ten młody człowiek zawadza Waszej Ekscelencyi...
— Oczywiście. Wywołuje w pańskiej oberży awantury, wobec których przyzwoici ludzie nie mają obrony. Proszę pójść do siebie na górę, przygotować dla mnie rachunek i uprzedzić mojego służącego.
— Jakto? Pan nas już opuszcza?
— Wiesz pan chyba o tem, skoro poleciłem osiodłać konia. Czy rozkaz mój jeszcze nie wykonany?
— I owszem; jakto Wasza Ekscelencya może sprawdzić, koń stoi obok głównej bramy, gotowy do odjazdu.
— Więc idź pan teraz zrobić, co mówiłem.
— Cóż to? — rzekł oberżysta sam do siebie, — miałżeby on istotnie obawiać się tego chłopaka?
Lecz rozkazujące spojrzenie nieznajomego nie pozwoliło mu się ociągać. Skłonił się pokornie i wyszedł.
— Nie trzeba, aby ten młokos zobaczył milady — mówił dalej już do siebie nieznajomy. — Nie powinna zwlekać z przybyciem, tem więcej, że i tak już się spóźnia. Niewątpliwie będzie lepiej, jeżeli dosiędę konia i pospieszę na jej spotkanie... I gdybym tylko mógł się dowiedzieć, jaka jest treść tego listu, zaadresowanego do Tréville’a!
I mówiąc te słowa, nieznajomy skierował kroki ku kuchni.
Tymczasem oberżysta, który nie wątpił wcale, że to tylko obecność młodego chłopaka wypędza nieznajomego z jego oberży, poszedł na piętro do mieszkania swej żony i przekonał się tamże, że d’Artagnan odzyskał już przytomność. Więc, tłómacząc mu, że mógłby mieć nieprzyjemności z policyą za to, że szukał zaczepki z wielkim panem — a zdaniem oberżysty nieznajomy musiał być magnatem, — nakłonił go, pomimo osłabienia, do powstania z łóżka i puszczenia się w dalszą drogę. D’Artagnan, na pół ogłuszony, bez kaftana, z głową owiniętą szmatami, zdecydował się wstać i, popychany przez oberżystę, zaczął schodzić ze schodów. Gdy jednak stanął w kuchni, pierwszą osobą, jaką zobaczył, był wróg jego, który w tej chwili stał spokojnie obok drzwiczek wielkiej karocy podróżnej, zaprzężonej w dwa duże konie normandzkie, rozmawiając z kimś znajdującym się w karecie.
Kobieta, z którą rozmawiał, a która wychyliła głowę przez drzwiczki, mogła mieć dwadzieścia lub dwadzieścia dwa lat. Mówiliśmy już, z jak szybką spostrzegawczością d’Artagnan umiał zaobserwować każdą fizyognomię; na pierwszy rzut oka zauważył, że kobieta była młoda i piękna. Tem więcej zaś piękność ta zwróciła jego uwagę, że różniła się od twarzy, widywanych w południowych prowincyach, gdzie dotąd d’Artagnan przemieszkiwał. Była to osoba o twarzy bladej, o jasnych włosach, które w lokach spadały na ramiona, o smętnych, błękitnych oczach, z rękami alabastrowej białości, z różanemi ustami. Rozmawiała z nieznajomym z wielkiem ożywieniem.
— A zatem Jego Eminencya rozkazuje... — mówiła dama.
— Powrócić niezwłocznie do Anglii i donieść mi bezpośrednio, czy książę wyjeżdżał z Londynu.
— A jakie inne zlecenia jeszcze? — pytała piękna podróżniczka.
— Są one zawarte w tej szkatułce, którą jednak otworzy pani dopiero na tamtym brzegu kanału La Manche.
— Dobrze; a pan co zamierza czynić?
— Ja powracam do Paryża.
— Nie ukarawszy tego zuchwałego młokosa?
Nieznajomy zamierzał właśnie odpowiedzieć na to pytanie. Ale w chwili, gdy otwierał usta, d’Artagnan, który wysłuchał całej rozmowy, zbliżył się ku progowi drzwi.
— Oto jest ten zuchwały młokos, który sam karze innych — zawołał. — I spodziewam się, że tym razem ten, który powinien być ukarany, nie wymknie mu się, jak poprzednio.
— Nie wymknie mu się — odparł nieznajomy, marszcząc brwi.
— Tak; nie przypuszczam, abyś się pan odważył uciekać w obliczu kobiety.
— Zastanów się pan — zawołała milady, widząc, że szlachcic chwyta za szpadę. — Zastanów się pan, że najmniejsze opóźnienie może wszystko narazić na zgubę.
— Masz pani słuszność; jedźmy zatem każde w swoją stronę — zawołał.
I, pozdrowiwszy damę skinieniem głowy, wskoczył na konia, podczas gdy równocześnie powożący karocą zaciął potężnym ruchem bicza swój zaprzęg. Oboje rozmawiający ruszyli galopem, oddalając się w dwie przeciwne strony drogi.
— Hej, panie! a pańska należność! — krzyczał oberżysta, którego względy dla podróżnika przemieniły się teraz w głęboką wzgardę, gdy ujrzał, że odjeżdża, nie uregulowawszy rachunku.
— Zapłać, gamoniu! — zawołał podróżny, nie wstrzymując konia, na swego służącego, który, rzuciwszy oberżyście pod nogi dwa czy trzy srebrniki, popędził galopem za swoim panem.
— Ach, tchórzu! ach, nikczemniku! ach, fałszywy panku! — wołał d’Artagnan, usiłując gonić za uciekającym i sługą.
Ale z powodu ran był jeszcze nazbyt słaby, aby znieść podobne wstrząśnienie. Zaledwo przebiegł z dziesięć kroków, zaczęło mu szumieć w uszach, uczuł, że słabnie, krwawa chmura zasłoniła mu oczy i runął na środku ulicy, wołając jeszcze ciągle:
— Podły! podły! podły!
— Istotnie, podły człowiek — przytakiwał oberżysta, zbliżając się ku d’Artagnanowi i usiłując tem pochlebstwem zjednać sobie biednego chłopca, podobnie, jak owa czapla z bajki ślimaka.
— Tak, podły — mruczał d’Artagnan. — Ae ona... jakże była piękna!
— Jaka ona? — pytał oberżysta.
— Milady — wybełkotał d’Artagnan.
I zemdlał po raz wtóry.
— Wszystko jedno! — mówił oberżysta sam do siebie; — tamtych dwoje utraciłem bezpowrotnie. Na szczęście zostaje mi ten jeszcze, a on będzie musiał zatrzymać się tutaj kilka dni co najmniej. W każdym razie można będzie zarobić jedenaście talarów.
Jak wiadomo, właśnie jedenaście talarów znajdowało się w kiesce d’Artagnana.
Oberżysta liczył na jedenaście dni choroby, po talarze za dzień. Ale nie wziął wcale w rachubę tężyzny gościa. Nazajutrz o godzinie piątej rano d’Artagnan zwlókł się z łóżka, zeszedł sam do kuchni, zażądał, oprócz kilku rozmaitych ingredyencyi, których spis nie przeszedł do naszej wiadomości, wina, oliwy, rozmarynu — i wziąwszy do ręki receptę, otrzymaną od matki, sporządził sobie balsam, namaścił nim rany i sam własnoręcznie odświeżał okłady, nie chcąc korzystać z jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. I zapewne dzięki skuteczności balsamu cyganki, a może także dzięki nieobecności jakiegokolwiek medyka, d’Artagnan tego samego jeszcze wieczora staną, już na nogach, a następnego dnia rany jego były prawie zupełnie wygojone.
W chwili jednak uiszczania zapłaty za ten rozmaryn, oliwę i wino (co było jedynym jego osobistym wydatkiem, ponieważ zachowywał najściślejszą dyetę, podczas gdy przeciwnie, żółty rumak, jak przynajmniej twierdził oberżysta, zjadał trzy razy tyle, aniżeli ktoś, patrząc na jego tuszę, mógłby logicznie przypuścić) d’Artagnan znalazł w kieszeni tylko swoją małą podartą sakiewkę aksamitną i znajdujące się w niej jedenaście talarów; natomiast list, zaadresowany do pana de Tréville, znikł bez śladu.
Młody człowiek począł szukać listu z niezwykłą cierpliwością; po dwadzieścia razy przewracał kieszenie i kieszonki swego ubrania na wszystkie strony, grzebał nieznużenie w swym tobołku podróżnym, otwierał i zamykał sakiewkę. Ale, kiedy wreszcie musiał nabrać przekonania, że nie zdoła odnaleźć listu, po raz trzeci wpadł w szał, co omal nie spowodowało powtórnego użycia wina i oliwy z aromatami. Albowiem, gdy młody zapaleniec uniósł się gniewem i począł grozić, że, jeżeli list się nie odnajdzie, potłucze w drobne kawałki wszystko w oberży, — oberżysta uzbroił się oszczepem, żona jego chwyciła obsadę miotły, a parobcy te same kije, które poprzedniego dnia były w użyciu.
— Mój list polecający! — krzyczał d’Artagnan, — oddajcie mi mój list polecający, bo inaczej, przysięgam na wszystko, ponadziewam was na szpadę, jak jarząbki.
Na nieszczęście jednak pewna okoliczność uniemożliwiała młodemu człowiekowi wypełnienie tej groźby. Mianowicie, jak wiemy, podczas poprzedniej walki szpada jego pękła na dwie części, o czem najzupełniej zapomniał. Stąd wynikło, że, gdy d’Artagnan zamierzył istotnie dobyć szpady, przekonał się, że jest uzbrojony jedynie odłamkiem klingi, długości ośmiu czy dziesięciu cali, który to odłamek oberżysta schował poprzednio skrupulatnie do pochwy, a resztę złamanej klingi zabrał, aby z niej zrobić dla siebie szpikulec.
Jednakże ten zawód nie byłby prawdopodobnie powstrzymał naszego młodego zapaleńca, gdyby oberżysta nie zauważył sam, że pretensya, jaką podniósł jego gość, jest najzupełniej uzasadniona.
— To prawda — rzekł, opuszczając oszczep, — gdzie mógł się podziać ten list?
— Tak, panie! gdzie się podział ten list? — krzyczał d’Artagnan. — Przedewszystkiem uprzedzam pana, że list jest przeznaczony dla pana de Tréville i musi się znaleźć; jeżeliby się bowiem nie odnalazł, to sam pan de Tréville potrafi już na to zaradzić.
Groźba ta ostatecznie zaniepokoiła oberżystę. Po królu i panu kardynale pan de Tréville był człowiekiem, którego nazwisko może najczęściej wspominali zarówno żołnierze, jak mieszczanie. Wprawdzie ojciec Józef żył jeszcze, ale imię jego wymawiano tylko przyciszonym głosem tak wielkim bowiem postrachem przejmowała wszystkich „szara Eminencya“, jak poufale nazywano kardynała.
Toteż, odrzuciwszy oszczep daleko od siebie i nakazawszy żonie odrzucić kij od miotły, a parobkom drągi, oberżysta dał sam przykład innym, zabierając się gorliwie do szukania zaginionego listu.
— Czyżby list ten zawierał istotnie coś bardzo ważnego? — zapytał oberżysta po chwili nadaremnych poszukiwań.
— Oczywiście, spodziewam się! — krzyczał Gaskończyk, mający nadzieję, że list ten utoruje mu drogę na dwór królewski. — Znajdowała się w nim cała moja fortuna.
— Czy były w nim może obligi hiszpańskie? — pytał oberżysta z zaniepokojeniem.
— Zlecenia do prywatnej szkatuły Jego Królewskiej Mości — odpowiedział d’Artagnan, który, licząc na to, że dzięki tej rekomendacyi dostanie się do służby królewskiej, sądził, że, nie popełniając kłamstwa, może dać tę odpowiedź, nieco ryzykowną.
— Tam do dyabła! — jęknął gospodarz, zupełnie zrozpaczony.
— Ale nie o to chodzi — mówił dalej d’Artagnan z pewnością siebie, cechującą południowców, — nie chodzi mi o pieniądze; stokroć ważniejszy był sam list. Wolałbym doprawdy stracić tysiąc pistolów, aniżeli ten list.
Tak samo dobrze mógł był powiedzieć o dwudziestu tysiącach, ale wstrzymała go od tego pewna młodzieńcza skromność.
Nagła myśl zaświtała w mózgu oberżysty, który w duchu klął od wszystkich dyabłów, nie mogąc nic znaleźć.
— Ten list nie zginął! — zawołał nagle.
— Aaa! — wykrzyknął d’Artagnan.
— Nie; list został panu zabrany.
— Zabrany!? Ale przez kogo?
— Przez tego szlachcica, który tu był wczoraj. Schodził do kuchni, gdzie znajdował się pański kaftan; był tam sam jeden. Założyłbym się, że to on go ukradł.
— Tak pan sądzisz? — spytał d’Artagnan, niezupełnie przekonany, gdyż wiedział sam lepiej, niż ktokolwiek inny, że list miał wartość wyłącznie dla niego samego i że nie mógł wskutek tego obudzić niczyjej pożądliwości. W rzeczywistości nikt z pachołków, ani nikt z przejezdnych nie mógł osiągnąć z posiadania listu żadnej zgoła korzyści.
— Twierdzisz pan zatem — ciągnął dalej d’Artagnan, — że posądzasz o kradzież tego bezczelnego szlachcica?
— Mówię to, ponieważ jestem tego najzupełniej pewny — dowodził w dalszym ciągu oberżysta. — Skoro tylko powiedziałem mu, że wasza dostojność jest protegowanym pana de Tréville i że posiada list do tego znakomitego męża, zaniepokoił się widocznie, zaczął wypytywać, gdzie się ten list znajduje, i niezwłocznie zeszedł sam do kuchni, wiedząc, że tam leży pański kaftan.
— A zatem on jest tym złodziejem — odparł d’Artagnan. — Poskarżę się panu de Tréville, a on zaniesie skargę do króla.
Potem wyjął majestatycznie z kieszeni dwa talary i wręczył je oberżyście, który, trzymając czapkę w ręku, towarzyszył mu aż do drzwi.
Wsiadłszy na swego żółtego konika, młody Gaskończyk dojechał na nim już bez żadnej przygody do bramy Ś-go Antoniego w Paryżu. Tutaj sprzedał konia za trzy talary, co było ceną wcale wysoką, zważywszy, że d’Artagnan pędził go niemiłosiernie podczas ostatniego etapu drogi. Toteż handlarz koni, któremu d’Artagnan odstąpił konia za wspomniane dziewięć liwrów, nie ukrywał wcale, że daje taką cenę tylko z powodu niezwykłej maści rumaka.
D’Artagnan wszedł więc pieszo do Paryża, niosąc pod pachą swój tobołek, i poty chodził po ulicach, aż znalazł do wynajęcia pokoik, odpowiadający szczupłości posiadanych przez niego środków. Pokoik sprawiał wrażenie poddasza, a znajdował się przy ulicy Grabarzy, niedaleko Luksemburga.
Zaraz po uiszczeniu zadatku d’Artagnan objął izbę w posiadanie; resztę dnia poświęcił łataniu kaftana i przyszyciu do spodni galonów, które matka odpruła od prawie nowego kaftana pana d’Artagnana-ojca i które wręczyła mu pokryjomu. Następnie udał się na ulicę Żelazną, aby kupić nową klingę do szpady, poczem wrócił do Luwru, by od pierwszego-lepszego muszkietera, spotkanego po drodze, zasięgnąć języka, gdzie znajduje się pałac pana de Tréville. Pałac ten stał przy ulicy Starego Gołębnika, a zatem w bezpośredniem sąsiedztwie kwatery, wynajętej przez d’Artagnana; okoliczność tę uważał za dobrą wróżbę dla wyniku swej podróży.
Załatwiwszy to wszystko, zadowolony ze sposobu, w jaki zachował się w Meung, nie doznając wyrzutów sumienia z powodu przeszłości, ufny w chwilę bieżącą i pełen nadziei na przyszłość, położył się do łóżka i zasnął snem sprawiedliwego.
Sen ten, jeszcze o charakterze całkiem parafiańskim, trwał aż do godziny dziewiątej rano, kiedy wreszcie d’Artagnan wstał, aby podążyć do tego sławnego pana de Treville, który, wedle ojcowskiej oceny, był trzecią z rzędu osobistością w państwie.
Pan de Troisville, jak nazywała się jeszcze jego rodzina w Gaskonii, albo pan de Tréville, jak wreszcie sam zaczął się nazywać w Paryżu, rozpoczynał istotnie karyerę taksamo, jak d’Artagnan, to znaczy bez grosza w kieszeni, lecz z tym zapasem odwagi, pomysłowości i rozumu, które sprawiają, że najuboższy szlachetka gaskoński otrzymuje często przez te szanse więcej w spuściźnie po przodkach, aniżeli najbogatszy szlachcic perigordzki lub berriszoński, biorący spadek w rzeczywistości. Jego zuchwałe męstwo, jego szczęście, jeszcze zuchwalsze na owe czasy, kiedy ciosy sypały się jak grad na człowieka, wyniosły go na szczyt tej stromej drabiny, która nazywa się łaską u dworu, a po szczeblach której wstępował od razu po cztery stopnie.
Był przyjacielem króla, który czcił bardzo, jak powszechnie wiadomo, pamięć swego ojca, Henryka IV. Ojciec pana de Tréville służył mu tak wiernie podczas wojen przeciwko Lidze, że król, w braku gotówki — wiadomo, że tej brakowało zawsze Bearneńczykowi, który zwykł był wypłacać wszystkie długi jedyną monetą, jakiej nie potrzebował pożyczać, mianowicie dowcipem — że zatem król, w braku gotówki, upoważnił go, po odzyskaniu Paryża, do wzięcia sobie za herb złotego lwa, kroczącego z dewizą: fidelis et fortis! Był to wielki zaszczyt, lecz średnia dosyć korzyść materyalna. Toteż, gdy znakomity towarzysz wielkiego Henryka IV wyzionął ducha, pozostawił swemu synowi, jako jedyną spuściznę, swoją szpadę i swoją dewizę. Dzięki tej podwójnej spuściźnie i dzięki nazwisku bez skazy, które jej towarzyszyło, pan de Tréville dostał się na dwór młodego księcia, gdzie służył tak dzielnie swą szpadą i gdzie był tak wierny swej dewizie, że Ludwik XIII, jeden z doskonałych szermierzy w państwie, zwykł był mawiać, iż gdyby ktoś z jego przyjaciół miał mieć rozprawą z bronią w ręku, to doradziłby mu wzięcie na świadka przedewszystkiem siebie samego, a potem Tréville’a, a może nawet Tréville’a w pierwszym rzędzie.
Tak więc Ludwik XIII żywił rzeczywiste przywiązanie do Tréville’a, przywiązanie królewskie, przywiązanie samolubne, to prawda, lecz mimoto było ono przywiązaniem istotnem. W owe nieszczęśliwe czasy starano się otaczać ludźmi o charakterze Tréville’a. Niejeden człowiek mógł otrzymać przydomek: dzielny, co było drugą częścią dewizy panów de Tréville; ale niewiele tylko szlachty mogło sobie było rościć prawo do przydomku: wierny, który w tej dewizie stał na pierwszem miejscu. Tréville należał do tych ostatnich; była to wyjątkowa organizacya, z inteligencyą posłuszną, jak u wiernego psa, z odwagą ślepą, okiem bystrem, ręką skorą do czynu; mogło się wydawać, że posiada wzrok tylko poto, aby baczyć, czy król nie jest niezadowolony z kogośkolwiek, a rękę na to, aby ugodzić tego sprawiającego niezadowolenie, choćby nim był Besme, czy Maurevers, czy Poltrot de Mere, czy Vitry. Zresztą nigdy aż do tej chwili nie brakowało Tréville’owi sposobności; czyhał na nią i zawsze obiecywał sobie pochwycić ją, choćby za trzy włoski, gdyby tylko nawinęła się pod rękę. Więc Ludwik XIII zamianował z tego powodu pana de Tréville kapitanem muszkieterów, którzy, dzięki swemu oddaniu, a raczej nawet fanatyzmowi, stali się dla Ludwika XIII tem samem, czem przyboczna straż dla Henryka III, a gwardya szkocka dla Ludwika XI.
Ze swej strony i kardynał nie chciał pod tym względem ustępować królowi. Gdy ujrzał groźny, doborowy orszak, jakim król się otoczył, zapragnął również i on także, drugi, a może nawet i pierwszy władca Francyi, mieć swoją gwardyę. Utworzył więc swój własny zastęp muszkieterów, podobnie jak Ludwik XIII, i odtąd dwie te potęgi rywalizowały z sobą, aby zaciągnąć do swojej służby wszystkich ludzi, sławnych dzielnością szabli, zarówno z prowincyi francuskich, jak z państw zagranicznych. Kardynał Richelieu i Ludwik XIII rozprawiali też często wieczorami, grając partyę szachów, o zaletach swoich żołnierzyków. Każdy z nich wychwalał postawę i dzielność swoich podwładnych, a chociaż obaj potępiali głośno pojedynki i burdy, po cichu sami podniecali do starć i odczuwali prawdziwy żal lub nieposkromioną radość wobec porażki lub zwycięstwa swoich żołnierzy. Tak przynajmniej głoszą nam pamiętniki człowieka, który sam uczestniczył w kilku z tych porażek i w wielu bardzo z tych zwycięstw.
Tréville poznał słabostkę swego władcy i temu to właśnie zawdzięczał, że cieszył się tak długo niezmienną łaską króla, który nie zapisał się w pamięci ludzkiej, jako zbyt wierny w swych przyjaźniach. Z chytrą miną przeprowadzał w paradzie swoich muszkieterów przed oczyma kardynała Armanda Duplessisa, co powodowało zawsze gniewne nastroszenie się szarych wąsów Jego Eminencyi. Tréville pojmował doskonale ducha tej epoki, kiedy, o ile nie żyło się kosztem wroga, to żyło się kosztem własnych rodaków; żołnierze jego tworzyli legion dyabłów, niekarnych i nieposłusznych nikomu, prócz niego samego.
Potargani, podpici, pokiereszowani muszkieterowie królewscy, a raczej muszkieterowie pana de Tréville, włóczyli się po szynkowniach, po miejscach przechadzki, po zabawach publicznych, hałasując głośno, podkręcając z fantazyą wąsa, pobrzękując szpadą, potrącając z przyjemnością żołnierzy z gwardyi pana kardynała, skoro tylko napotkali gdzie któregoś z nich. Niejednokrotnie dobywali szpady na środku ulicy, nie szczędząc przytem tysiącznych żarcików; niekiedy padali trupem w walkach, mając jednakże pewność, że w takim wypadku będą opłakiwani i pomszczeni; często sami kładli trupem przeciwników, mając i w takim razie pewność, że nie zgniją w więziennym lochu, bo istniał przecież jeszcze pan de Tréville, który zawsze upominał się o swoich zuchów. Toteż na wszystkie tony wychwalali pana de Tréville jego podwładni, uwielbiali go i, chociaż w istocie byli skończonymi hultajami, drżeli przed nim, jak żaki przed nauczycielem, byli posłuszni każdemu jego słowu i każdy z nich był gotów na śmierć, byleby się oczyścić w jego oczach z najmniejszego choćby zarzutu.
Pan de Tréville posługiwał się tą potężną dźwignią przedewszystkiem w interesie króla i jego stronników, — następnie w interesie swoim własnym i swoich przyjaciół. Zresztą w żadnym z pamiętników, pochodzących z owej epoki, z której pozostało tyle wspomnień, nie znajdujemy ani jednej skargi przeciwko temu zacnemu szlachcicowi, ani jednego zarzutu, nawet ze strony jego wrogów; miał ich zaś pan de Tréville niemało, zarówno wśród ludzi pióra, jak szpady. Nikt z tych pamiętnikarzy — powtarzamy — nie podniósł nigdy zarzutu, aby ten zacny szlachcic nadużył kiedyś ślepego przywiązania swoich podwładnych muszkieterów. Mimo, że posiadał genialną zdolność do intrygowania, nie ustępując pod tym względem największym owoczesnym intrygantom, pozostał uczciwym człowiekiem. Co więcej, mimo odniesionych ran, które oszpecają, mimo nużących ćwiczeń fizycznych, był jednym z największych donżuanów, jednym z najwytworniejszych strojnisiów, jednym z najbardziej odznaczających się wyszukaną rozmową bawidamków owej epoki; mówiono o tryumfach miłosnych pana de Tréville w ten sam sposób, jak na dwadzieścia lat przedtem o powodzeniach Bassompierre’a, co chyba niemałem było uznaniem. Podziwiano więc dowódcę muszkieterów, lękano się go i kochano; słowem — posiadł wszystko, co jest szczytem powodzenia ludzkiego.
Ludwik XIV gasił wszystkie drobne gwiazdy swego dworu promieniami własnej jasności; natomiast ojciec jego, słońce pluribus impar, pozostawiał blask osobisty każdemu z swych ulubieńców, nie krępował osobistego znaczenia nikogo ze swoich dworaków. Oprócz przyjęć u króla i kardynała, istniało na owe czasy w Paryżu około dwustu małych kółek, bardzo przez szlachtę poszukiwanych. Z pośród nich najbardziej ubiegano się o zaproszenie na przyjęcie u pana de Tréville.
Dziedziniec jego pałacu, znajdującego się przy ulicy Starego Gołębnika, sprawiał wrażenie obozu, i to latem już od godziny szóstej rano, a zimą od godziny ósmej. Pięćdziesięciu do sześćdziesięciu muszkieterów, luzujących się ciągle, jakby dlatego, by zawsze prezentować się w imponującej liczbie, kręciło się bez przerwy po dziedzińcu w pełnem uzbrojeniu, gotowych na wszystko. Po wielkich schodach, na miejscu których nasza cywilizacya zbudowałaby dom cały, wchodzili i schodzili petenci z Paryża, przybywający z prośbą o jakąś łaskę, szła szlachta z prowincyi, pragnąca zaciągnąć się do szeregów, kręcili się lokaje w najrozmaitszych liberyach, przynoszący panu de Tréville listy od swoich panów. W przedpokoju na ławach, umieszczonych wzdłuż ścian, zasiadali wybrani, to znaczy ci, którzy zostali wezwani. Od rana do wieczora panował tam gwar, podczas gdy równocześnie pan de Tréville w swym gabinecie, przylegającym do przedpokoju, przyjmował przybywających w odwiedziny, wysłuchiwał skarg, wydawał rozkazy; i wystarczało mu podejść do okna, by stamtąd, podobnie jak król z balkonu w Luwrze, odbyć przegląd ludzi i broni.
W dniu, kiedy przybył tam d’Artagnan, liczba zebranych była imponująca, zwłaszcza dla człowieka przyjeżdżającego z prowincyi. Chociaż, co prawda, nie można zapominać, że ten mieszkaniec prowincyi był Gaskończykiem i że owe czasy zwłaszcza rodacy d’Artagnana cieszyli się opinią, iż niełatwo przy byle czem tracą fantazyę, — lecz tutaj istotnie, zaraz po przejściu przez ciężką bramę, całą nabijaną wielkimi gwoździami o kwadratowych głowach, wpadało się w sam środek zastępu zbrojnych, którzy uwijali się po dziedzińcu, rozmawiając z sobą, sprzeczając się i zabawiając wzajemnie. Aby utorować sobie przejście przez środek tych wirujących, ruchliwych fal, trzeba było być bądź oficerem, bądź wielkim panem, bądź wreszcie piękną kobietą.
Otóż przez środek tej ciżby i chaosu przedzierał się nasz młody człowiek, z drżeniem serca przyciskając swą długą szpadę do chudych nóg, podniósłszy rękę do czapki, uśmiechając się uśmiechem człowieka z prowincyi, który jest zakłopotany, lecz pragnie okazać pewność siebie. Skoro przecisnął się przez jakąś gromadkę, oddychał swobodniej; lecz czuł, że odwracano się, aby go obejrzeć. I poraz pierwszy w życiu d’Artagnan, który aż dotąd dobre miał o sobie mniemanie, począł sam sobie wydawać się śmiesznym.
Jeszcze gorzej było, gdy doszedł do schodów. Na pierwszych stopniach stało czterech muszkieterów, zabawiając się ćwiczeniem niżej opisanem; dziesięciu czy dwunastu ich towarzyszy oczekiwało na terasie między schodami na chwilę, kiedy na nich przyjdzie kolej wziąć udział w spotkaniu.
Jeden z nich, stojący na wyższym stopniu z obnażoną szpadą w ręku, przeszkadzał, a raczej usiłował przeszkodzić trzem innym wejść na schody.
Tamci trzej nacierali na niego bardzo energicznie. D’Artagnan sądził zrazu, że walka odbywa się na florety, zaopatrzone gałkami; niebawem jednak, spostrzegłszy kilka zadanych ran, przekonał się, że jest to broń śpiczasta i doskonale wyostrzona; na widok każdej rany nie tylko przyglądający się, ale i sami biorący udział w starciu, wybuchali szalonym śmiechem.
Muszkieter, stojący na wyższym stopniu, z zadziwiającą zręcznością trzymał w szachu swych przeciwników. Otoczono ich kołem; warunkiem gry było, że po każdym zadanym ciosie zraniony ustępował z gry, tracąc swoje prawo udziału na korzyść tego, kto go zadrasnął. W ciągu pięciu minut obrońca schodów drasnął trzech towarzyszy: jednego w palec, drugiego w podbródek, ostatniego w ucho, sam natomiast nie odniósł wcale szwanku; dzięki temu, zgodnie z przyjętymi warunkami, zyskał prawo do nowych trzech starć.
Jakkolwiek nie chciał się dziwić byle czemu, młody nasz podróżnik nie mógł powstrzymać zdumienia na widok tych zapasów; widywał wprawdzie na prowincyi, w tym kraju, gdzie głowy zapalają się tak łatwo, niejedne ćwiczenia szermiercze, ale gaskonada tych czterech zapaśników wydała mu się najdoskonalszem ze wszystkiego, o czem dotychczas słyszał, nawet w Gaskonii.
Zdawało mu się, że znalazł się w owym bajecznym kraju olbrzymów, gdzie dostał się Guliwer w swych wędrówkach i który przejmował go tak wielkim strachem. A jednak nie stanął jeszcze u kresu, — musiał przejść jeszcze przez terasę schodową i przez przedpokój.
Na terasie nie walczono wcale, natomiast opowiadano sobie anegdoty o kobietach, w przedpokoju zaś historyjki dworskie. Gdy d’Artagnan stanął na terasie, twarz jego pokryła się rumieńcem; w przedpokoju dreszcz wstrząsnął jego ciałem. Wyobraźnia jego, podbudzona i nieokiełznana, dzięki której bywał w Gaskonii postrachem dla młodych pokojowych, a niekiedy i dla młodych ich pań, nawet w tych chwilach szału nie śniła ani o połowie podobnych nadzwyczajnych miłostek i ani o czwartej części tego rodzaju przygód miłosnych, których efekt potęgowało tu jeszcze wymienianie najbardziej znanych nazwisk i nie osłanianie szczegółów żadną tajemnicą. Lecz, o ile na terasie została zadraśnięta jego miłość obyczajności, o tyle w przedpokoju szacunek jego dla kardynała został wprost wstrząśnięty w posadach. Tam bowiem, ku niesłychanemu zdumieniu, d’Artagnan usłyszał całkiem głośną krytykę polityki, która trzęsła całą Europą, — usłyszał, jak krytykowano prywatne życie kardynała, za rozstrząsanie którego tylu wielkich i możnych panów poniosło kary; sławny ten człowiek, czczony tak przez pana d’Artagnana-ojca, był przedmiotem pośmiewiska dla muszkieterów pana de Tréville, którzy wyszydzali jego pałąkowate nogi i przygarbione plecy, z których jedni śpiewali piosenki o pani d’Aiguillon, jego kochance, i o pani de Combalet, jego siostrzenicy, podczas gdy inni zmawiali się przeciwko paziom i gwardzistom księcia-kardynała. Wszystko to razem wydawało się d’Artagnanowi wprost niemożliwą potwornością.
Jednakże, gdy niekiedy imię króla padło niespodzianie wśród gadań o kardynale, jakby knebel jakiś krępował na chwilę wszystkie te drwiące usta: rozmawiający z wahaniem rozglądali się dokoła; można było sądzić, że obawiają się niedyskrecyi ściany, dzielącej ich od gabinetu pana de Trévil!e; ale niebawem jakaś aluzya znowu kierowała rozmowę na Jego Eminencyę, i znowu rozbrzmiewały śmiechy, jak poprzednio; nie szczędzono oświetlenia żadnemu z jego uczynków.
— Niezawodnie wszyscy ci ludzi dostaną się do więzienia i będą powieszeni — myślał d’Artagnan z przerażeniem, — a niema wątpliwości, że i ja podzielę ich los, będę bowiem uważany za ich wspólnika od chwili, kiedy zacząłem się przysłuchiwać ich rozmowie. Cóżby powiedział ojciec jegomość, który zalecał mi tak wielki szacunek dla kardynała, gdyby usłyszał, że znajduję się w takiej pogańskiej kompanii.
Nie trzeba oczywiście mówić, że d’Artagnan nie ośmielał się mieszać do rozmowy; natomiast otwierał jak najszerzej oczy, nastawiał uszy, jak mógł najlepiej, wytężał chciwie wszystkie pięć zmysłów, aby nic nie utracić. I pomimo ufności w porady ojcowskie, czuł, że zamiłowania i instynkty pociągają go raczej, by pochwalał, niż ganił, te niesłychane rzeczy, które się działy koło niego.
Tymczasem, ponieważ osoba jego była zupełnie obca tłumowi dworzan pana de Tréville i ponieważ dopiero pierwszy raz widziano go w tem miejscu, ktoś podszedł ku niemu, zapytując, czego sobie życzy. Usłyszawszy to zapytanie, d’Artagnan wymienił pokornie swoje nazwisko, powołał się na tytuł współrodaka i poprosił pokojowca, który właśnie go zagadnął, aby wystarał się dla niego o krótkie posłuchanie u pana de Tréville, co pokojowiec przyrzekł uczynić w stosownym czasie, odpowiadając d’Artagnanowi protektorskim tonem.
D’Artagnan, ochłonąwszy nieco z pierwszego oszołomienia, skorzystał teraz z wolnego czasu, aby obserwować potrosze ubiory i otaczające go twarze.
Punktem środkowym gromadki najbardziej ożywionej był tęgi muszkieter, o wyniosłej postawie i w stroju tak dziwacznym, że zwracał nim na siebie powszechną uwagę. Nie miał na sobie w tej chwili mundurowego płaszcza, którego używanie nie było zresztą bezwarunkowo obowiązujące w tej epoce, nacechowanej nietyle wolnością, ile bardzo wielką niezależnością. Był ubrany w kaftanik błękitny, nieco wyblakły i wytarty; na szacie tej wisiała wspaniała szarfa, haftowana złotem, które rozbłyskiwało, jak łuski, kładące się na falach wody w promieniach słonecznych. Długi płaszcz z purpurowego aksamitu spadał mu z wdziękiem z ramion, odsłaniając z przodu błyszczącą szarfę, przy której zwisał rapier olbrzymich rozmiarów.
Muszkieter ten powracał właśnie z warty; skarżył się, że jest zaziębiony, i od czasu do czasu pokaszliwał z przesadą; dlatego też okrył się płaszczem, jak rozgłaszał dokoła. Kiedy zaś opowiadał to z wyniosłą miną, dumnie podkręcając wąsa, otaczający go podziwiali z zachwytem haftowaną szarfę. D’Artagnan podziwiał ją bardziej, aniżeli inni.
— Cóż chcecie — mówił muszkieter; — taka moda nastaje. Wiem dobrze, że to głupstwo, ale moda tak nakazuje. Zresztą trzeba przecież wydać na coś pieniądze, otrzymane z rodzinnej schedy.
— Ach, Portosie! — zawołał jeden z towarzyszy. — Nie będziesz chyba usiłował wmówić w nas, że zawdzięczasz tę szarfę wspaniałomyślności rodzicielskiej. Otrzymałeś ją od tej zawoalowanej damy, z którą widziałem cię ubiegłej niedzieli w pobliżu bramy Świętego Honoryusza.
— Nie, na honor! daję słowo szlacheckie, że kupiłem ją sam, za moje własne pieniądze — odpowiedział tamten, którego określono imieniem Portosa.
— Tak samo, jak ja kupiłem tę nową kieskę — odezwał się inny z muszkieterów — za pieniądze, jakie kochanka włożyła mi do starej sakiewki.
— Mówię prawdę — odparł Portos, — a dowodem tego niech będzie, że zapłaciłem za nią dwanaście pistolów.
Podziw podwoił się, jakkolwiek wątpliwości nie zostały bynajmniej usunięte.
— Czyż nie prawda, Aramisie? — pytał Portos, zwracając się do innego z muszkieterów.
Muszkieter ten był zupełnem przeciwieństwem tego, który go zagadnął i który ozwał się do niego imieniem Aramisa. Był to młody człowiek, mogący liczyć zaledwie dwadzieścia dwa lub dwadzieścia trzy lat życia, postawy naiwnej i łagodnej, o oczach czarnych, słodko spoglądających, o twarzy różowej, pokrytej puszkiem, jak brzoskwinia w jesieni. Drobny wąsik, pokrywający górną wargę, tworzył linię najzupełniej regularną; wydawało się, że obawia się opuszczać ręce, aby żyły na nich nie nabrzmiały; kiedy-niekiedy szczypał się w koniuszki uszu, aby utrzymać ich przejrzystą i łagodną karnacyę. Z przyzwyczajenia mówił mało i powoli, kłaniał się często, śmiał się cicho, pokazując przytem zęby, które były bardzo ładne, a o które dbał, jak się zdawało, taksamo troskliwie, jak i o całą swoją osobę.
Na zapytanie przyjaciela odpowiedział potakującem skinieniem głowy.
Potwierdzenie to jednak — możnaby sądzić — jeszcze bardziej umocniło wszystkie powątpiewania co do szarfy; nie zaprzestano jej podziwiać, natomiast nie mówiono o niej więcej. A jednym z tych nagłych zwrotów myślowych rozmowa przeszła niebawem na inny temat.
— Cóż sądzicie o opowiadaniu koniuszego pana de Chalais? — zapytał inny z muszkieterów, nie zwracając się bezpośrednio do nikogo, lecz zadając pytanie wszystkim obecnym.
— A o czemże to on opowiada? — pytał Portos zarozumiałym tonem.
— Mówi, że spotkał w Brukseli Rocheforta, to indywiduum, zaprzedane duszą kardynałowi, i że spotkał go w przebraniu kapucyna. Dzięki temu przebraniu niegodziwy Rochefort miał wyprowadzić w pole pana de Laigues, jak głupca, którym też jest w istocie.
— Jak prawdziwego głupca — wtrącił Portos. — Ale czy to pewna wiadomość?
— Dowiedziałem się o tem od Aramisa — odparł muszkieter.
— Doprawdy? — Ech, wiesz o tem bardzo dobrze — rzekł Aramis. — Wszakże sam opowiadałem ci to wczoraj, Portosie. Niema o czem mówić.
— Niema o czem mówić, oto twoje przekonanie — odezwał się Portos. — Niema o czem mówić! Tam do dyabła, jak ty się szybko załatwiasz ze wszystkiem. Jakto!? Więc kardynał każe szpiegować jakiegoś szlachcica, każe temu zdrajcy, brygantowi, wisielcowi ukraść jego korespondencyę, z pomocą tego zdrajcy i dzięki tej przejętej korespondencyi każe ściąć głowę panu de Chalais pod głupim pretekstem, że zamierzał zamordować króla i ożenić królową z bratem królewskim! Nikt nie rozumiał ani trochę tej zagadki; ty odkrywasz nam wczoraj tajemnicę, ku wielkiemu zadowoleniu wszystkich, a gdy nie możemy jeszcze ochłonąć ze zdumienia z powodu tej nowiny, powiadasz nam dzisiaj: niema o czem mówić.
— Mówmy zatem, dopóki będziesz sobie życzył — odpowiedział Aramis z cierpliwością.
— O, gdybym był koniuszym tego biednego pana de Chalais — krzyczał Portos, — ten Rochefort miałby ze mną ciężką chwilę do przebycia.
— I naraziłbyś się na przebycie smutnej chwili z Czerwonym księciem — odparł Aramis.
— Ach! Czerwony książę! świetnie, świetnie, Czerwony książę! — zawołaj Portos, klaszcząc w ręce i przytwierdzając ruchem głowy. — Pyszny jest ten Czerwony książę. Puszczę w obieg to wyrażenie, mój drogi; bądź o to spokojny. Ten Aramis miewa doskonałe koncepty. Prawdziwe nieszczęście, że nie usłuchałeś głosu powołania, mój drogi! jakim rozkosznym byłbyś klechą!
— Och! jest to tylko chwilowe odwleczenie urzeczywistnienia moich projektów — odparł Aramis. — Pewnego dnia zostanę wyświęcony na księdza; wiesz o tem dobrze, Portosie, że nie przerywam studyów teologicznych.
— Zostanie księdzem, jak twierdzi — przerwał Portos. — Zostanie wcześniej, czy później.
— Wcześniej, niż sądzisz — rzekł Aramis.
— Czeka tylko na jedno, aby ostatecznie zdecydować się na obleczenie sutanny, która wisi pod jego płaszczem żołnierskim — odezwał się jeden z muszkieterów.
— Na cóż więc czeka? — pytał inny.
— Na to, by królowa obdarzyła spadkobiercą koronę francuską.
— Nie żartujmy na ten temat, moi panowie — oświadczył Portos. — Dzięki Bogu, królowa jest jeszcze w tym wieku, że może dać Francyi potomka.
— Mówią, że książę Buckingham bawi we Francyi — odezwał się Aramis z chytrym uśmiechem, który nadał tym słowom, tak prostym na pozór, znaczenie niewątpliwie skandaliczne.
— Aramisie, mój przyjacielu, tym razem się mylisz — przerwał mu Portos; — żyłka dowcipkowania unosi cię zawsze poza dozwolone granice. I gdyby pan de Tréville usłyszał twoje słowa, pożałowałbyś bardzo tego, co mówisz.
— Cóż to, Portosie! chcesz mi dawać nauki? — zakrzyknął Aramis, w którego łagodnem spojrzeniu przemknęła jakby błyskawica.
— Mój drogi, bądź muszkieterem albo księdzem. Bądź jednym albo drugim, ale nigdy jednym i drugim — odpowiedział Portos. — Powtórzę ci to, co ci jeszcze kiedyś powiedział Atos: chcesz jeść z wszystkich żłobków! Ach! nie gniewaj się, proszę cię bardzo; byłoby to bezcelowe, bo wiesz przecie dobrze, jaka jest umowa między tobą, Atosem i mną. Chodzisz zatem do pani d’Aiguillon i umizgasz się do niej; chodzisz do pani de Bois-Tracy, krewnej pani de Chevreuse, i starasz się podobno bardzo pozyskać względy tej pani. Och! na Boga, nie przyznawaj się do swego szczęścia; nie pragniemy poznać twoich tajemnic; znamy dobrze twoją dyskrecyę. Ale skoro posiadasz tę zaletę, tam do dyabła! to powinieneś także robić z niej użytek i w stosunku do Jej Królewskiej Molści. Królem i kardynałem zajmuje się, kto chce, i gada o nich, jak mu się podoba; ale królowa jest święta i jeżeli się mówi o niej, to wolno mówić tylko dobrze.
— Portosie, jesteś zarozumiały, jak Narcyz; ostrzegam cię — odpowiedział Aramis. — Wiesz, że nienawidzę morałów, chyba, że mówi mi je Atos. Co zaś ciebie się tyczy, masz zbyt wspaniałą szarfę, abyś mógł być dość tęgi w moralizatorstwie. Będę księdzem, jeżeli mi się tak spodoba; w oczekiwaniu na to jestem muszkietęrem i w tej roli mówię wszystko, co mi się podoba, a obecnie podoba mi się oświadczyć ci, że mnie niecierpliwisz.
— Aramisie!
— Portosie!
— Panowie! panowie! — zaczęto wołać z wszystkich stron.
— Pan de Trévil!e oczekuje pana d’Artagnan — przerwał pokojowiec, otwierając drzwi od gabinetu.
Na dźwięk tego wezwania wszyscy zamilkli i wśród ogólnego milczenia młody Gaskończyk przeszedł przez przedpokój w całej jego długości i wkroczył do gabinetu kapitana muszkieterów, radując się z całego serca, że w samą porę uniknął końca tej tak osobliwej sprzeczki.
Pan de Tréville był w tej chwili w bardzo złym humorze, mimoto jednak pozdrowił uprzejmie młodego człowieka, który ukłonił mu się aż do ziemi, i z uśmiechem słuchał jego powitalnych słów, których akcent bearneński przypomniał mu własną młodość i kraj rodzinny — dwa wspomnienia, miłe dla człowieka w każdym okresie życia. Ale, zbliżając się prawie jednocześnie do przedpokoju i dając d’Artagnanowi znak ruchem ręki, jakgdyby prosząc go o pozwolenie załatwienia się najpierw z innymi, zanim z nim wda się w rozmowę, zakrzyknął trzykrotnie, za każdym razem wzmagając siłę głosu i przechodząc kolejno całą skalę od tonu rozkazującego aż do tonu rozgniewanego:
— Atos! Aramis! Portos!
Dwaj muszkieterowie, z którymi zawarliśmy już znajomość, a którzy nosili dwa ostatnie z wymienionych trzech nazwisk, wysunęli się natychmiast z gromadki, gdzie się zabawiali, i posunęli się ku gabinetowi, którego drzwi zamknęły się zaraz za nimi, skoro tylko przestąpili próg.
Ich przytomność umysłu, chociaż nie wydawali się zbyt pewni siebie, ich postawa, pełna godności i uszanowania, zachwyciły d’Artagnana, który spoglądał na nich, jak na półbogów, a na ich dowódzcę, jak na Jowisza olimpijskiego, uzbrojonego wszystkimi piorunami.
Kiedy obaj muszkieterowie weszli już do pokoju i drzwi zamknęły się za nimi, kiedy hałaśliwy szmer w przedpokoju, który podsyciło nowym tematem dokonane wezwanie, wszczął się na nowo, kiedy wreszcie pan de Tréville w milczeniu i ze zmarszczonemi brwiami przemierzył krokami dwa lub trzykrotnie całą długość swego gabinetu, przystając za każdym razem przed Portosem i Aramisem, którzy stali wyprężeni i niemi, jak na paradzie wojskowej, — nagle zatrzymał się wprost naprzeciw nich i, mierząc ich od stóp do głowy rozgniewanem spojrzeniem, zawołał:
— Czy wiecie, co mi powiedział król jegomość, i to nie dawniej, jak wczoraj wieczorem? Czy wiecie, moi panowie?
— Nie — odpowiedzieli po chwili milczenia obaj muszkieterowie. — Nie, panie, nie wiemy.
— Lecz mamy nadzieję, że uczynisz nam pan ten zaszczyt i zawiadomisz nas o tem — odpowiedział Aramis swym najuprzejmiejszym tonem i z najwdzięczniejszym ukłonem.
— Król oświadczył mi, że na przyszłość będzie rekrutował swoich muszkieterów z pośród gwardyi pana kardynała!
— Z pośród gwardyi pana kardynała? A dlaczegóż to? — zapytał z ożywieniem Portos.
— Ponieważ się przekonał, że jego kiepska lura musi być poprawiona domieszką dobrego wina.
Obaj muszkieterowie zaczerwienili się ze wstydu aż po białka oczu. D’Artagnan nie wiedział nic zgoła, co to ma znaczyć, lecz mimoto pragnął znajdować się w tej chwili na sto stóp pod ziemią.
— Panie — odparł smutnie Aramis, — Atos jest chory, bardzo chory.
— Chory, bardzo chory, powiadacie? A jakaż to jest choroba?
— Obawiają się, czy to nie ospa, kapitanie — odpowiedział Portos, który pragnął również wtrącić się jakiemś słówkiem do rozmowy, będąc markotnym, co niewątpliwie szpeciło rysy jego twarzy.
— Ospa?! Oto jeszcze jedna miła historyą, jaką mi opowiadasz, Portosie! Zachorował na ospę w tym wieku?... Mie, nie!... jest pewnie raniony, a może zabity... Ach, gdybym to wiedział!... Na rany boskie, panowie muszkieterowie, ciągle dowiaduję się tylko o tem, że uczęszczacie do miejsc, mających podejrzaną reputacyę, że wszczynacie burdy na ulicach, że pojedynkujecie się po zaułkach. Nie chcę, abyście nareszcie stali się pośmiewiskom dla gwardzistów pana kardynała, którzy są porządnymi ludźmi, spokojnymi i odważnymi, którzy nie narażają się na to, aby ich musiano aresztować, i którzy zresztą nie pozwoliliby się zaaresztować, jestem tego pewny... Woleliby raczej umrzeć na miejscu, aniżeli ustąpić choćby krok jeden.... Ratować życie, podawać tył nieprzjacielowi, uciekać... to godne tylko muszkieterów królewskich. Ot, co jest!
Portos i Aramis trzęśli się z wściekłości. Byliby chętnie zadusili pana de Treville, gdyby nie czuli w głębi duszy, że właśnie wielka miłość, jaką dla nich żywił, kazała mu tak mówić. Gnietli nogami leżący na ziemi kobierzec, zagryzali wargi aż do krwi i z całej siły cisnęli w dłoniach rękojeści szpad.
Znajdujący się w przedpokoju słyszeli, jak pan de Treville wołał Atosa, Portosa i Aramisa, i odgadli łatwo z akcentu jego głosu, że jest strasznie rozgniewany. Dziesięć ciekawych głów przycisnęło się do obicia ściany i bladło z wściekłości; uszy ich, przylepione do drzwi, nie straciły ani jednej zgłoski z tego, co mówił pan de Tréville, podczas gdy usta powtarzały, jedno po drugiem, wszystkie obelżywe słowa kapitana innym zgromadzonym w przedpokoju. I w jednej chwili cały pałac zawrzał, zacząwszy od drzwi gabinetu aż do bramy, wiodącej na ulicę.
— Ach! muszkieterowie królewscy pozwalają się aresztować gwardzistom pana kardynała! — mówił dalej pan de Trévi!le, szalejąc wewnątrz pokoju taksamo, jak jego żołnierze na zewnątrz, lecz szarpiąc swemi słowy i zatapiając je, możnaby powiedzieć, jedno po drugiem w piersiach swych słuchaczy. — Ach! sześciu gwardzistów Jego Eminencyi aresztuje sześciu muszkieterów Jego Królewskiej Mości! Tam do dyabła i już się namyśliłem. Idę natychmiast do Luwru, podaję się do dymisyi, jako kapitan muszkieterów, i proszę, aby mnie zamianowano oficerem gwardyi kardynała. A jeżeli nie przyjmą mej prośby, do licha, zostanę księdzem.
Słowa te przemieniły szmer, rozlegający się zewnątrz, w zupełny wybuch; zewsząd słychać było tylko przekleństwa i złorzeczenia. Okrzyki: Miech dyabli porwą! — Ma rany boskie! — Do wszystkich dyabłów! — krzyżowały się w powietrzu. D’Artagnan szukał oczyma jakiegoś obicia, poza którem mógłby się ukryć, i miał nieprzepartą ochotę wieźć pod stół.
— Więc tak, kapitanie — zawołał Portos, nie panując już nad sobą, — prawdą jest, że było nas sześciu przeciwko sześciu, ale zostaliśmy napadnięci zdradziecko i, zanim zdążyliśmy wydobyć szpady z pochew, już dwóch naszych ludzi padło zabitych, Atos zaś odniósł tak ciężką ranę, że nie więcej był wart od nich. Przecież znasz pan dobrze Atosa, kapitanie; tak jest: dwa razy usiłował się podnieść i dwa razy padał bez sił na ziemię. I bynajmniej nie poddaliśmy się, lecz ujęto nas siłą. Po drodze udało się nam ocalić z rąk wroga. O Atosie myślano, że zginął, i pozosTawiono go w spokoju na polu walki, nie bacząc na to, że zasługiwałby na trud zabrania go. Oto tak się przedstawia cała sprawa, Ale, do dyabła, kapitanie, nie wygrywa się wszystkich bitew. Wielki Pompejusz przegrał bitwę pod Farsalą, a król Franciszek I, który, jak mi opowiadano, nie był wcale gorszy od niego, przegrał mimoto bitwę pod Pawią.
— A ja mam zaszczyt zapewnić pana kapitana, że jednego z wrogów zabiłem jego własną szpadą — rzekł Aramis, — ponieważ moja pękła zaraz w pierwszem natarciu. Zabiłem czy zasztyletowałem, jak się panu podoba.
— Mie wiedziałem tego — odparł pan de Tréville tonem nieco łagodniejszym. — Jak z tego widzę, pan kardynał przesadzał.
— Ale zmiłuj się pan, kapitanie — ciągnął dalej Aramis, który, widząc, że kapitan się uspokoił, odważył się wystąpić z prośbą, — zmiłuj się pan i nie mów, że wiesz o zranieniu Atosa; byłby bowiem zrozpaczony, gdyby ta wiadomość doszła do królewskich uszu; a ponieważ rana jest jedną z najcięższych, albowiem, przebiwszy ramię, dosięgła aż do piersi, możnaby się zatem obawiać...
W tej samej chwili podniosła się zasłona przy drzwiach, a z pod frendzli ukazała się głowa szlachetna i piękna, lecz przeraźliwie blada.
— Atos! — wykrzyknęli obaj muszkieterzy.
— Atos! — powtórzył sam pan de Tréville.
— Wzywałeś mnie pan — rzekł Atos do pana de Tréville głosem osłabłym, lecz najzupełniej spokojnym, — wzywałeś mnie pan, jak mi donieśli towarzysze, więc spieszę się stawić na rozkazy. Oto jestem; czego żądasz, kapitanie?
Mówiąc te słowa, muszkieter w nienagannej postawie, ubrany wedle przepisu, wszedł pewnym krokiem do gabinetu. Pan de Trévi!le, wzruszony do głębi tym dowodem dzielności, pospieszył naprzeciw niego.
— Zacząłem właśnie dowodzić tym panom — odezwał się, — że zabraniam moim muszkieterom narażać życie bez potrzeby, ponieważ dzielni ci wojacy są drogimi dla króla; król wie bowiem, że jego muszkieterowie są najdzielniejszymi ludźmi na świecie. Podaj mi rękę, Atosie.
I nie czekając, aż nowoprzybyły odpowie sam na ten dOwód uczucia, pan de TréVille uchwycił jego prawą rękę i uścisnął ją z całej siły, nie spostrzegłszy, że Atos, mimo całego panowania nad sobą, drgnął z bólu i pobladł jeszcze bardziej, jakkolwiek wydawaćby się to mogło niemal niemożliwością.
Drzwi pozostały napół otwarte, — taki podziw wywołało przybycie Atosa, o którego ranie wiedzieli wszyscy, mimo, że utrzymywano ją w tajemnicy. Szmer zadowolenia powitał ostatnie słowa kapitana; dwie czy trzy głowy, porwane entuzyazmem, ukazały się przez uchyloną zasłonę. Pan de Tréville byłby niewątpliwie skarcił energicznemi słowy to wykroczenie przeciwko prawom etykiety, gdyby nie to, że w tej samej chwili uczuł, iż ręka Atosa zaciska się kurczowo w jego dłoni, i spostrzegł, spojrzawszy na niego, że Atos jest blizki zemdlenia. Równocześnie niemal Atos, który wszelkiemi siłami usiłował zapanować nad bólem, uległ mu wreszcie i runął na ziemię, jak nieżywy.
— Wołajcie chirurga! — krzyknął pan de Tréville, — mojego, królewskiego, najlepszego! Chirurga, albo, na rany Boskie, mój dzielny Atos wyzionie ducha!
Na krzyk pana de Téville wszyscy wpadli do jego gabinetu, tem więcej, że nie myślał zamykać drzwi przed nikim, i wszyscy otoczyli kołem rannego. Ciżba ta niewieleby mu pomogła, gdyby na szczęście nie znalazł się właśnie potrzebny lekarz w pałacu. Przecisnął się on przez tłum, podszedł do Atosa, ciągle jeszcze nieprzytomnego, a ponieważ cały ten hałas i zamieszanie mu przeszkadzały, postawił jako pierwszy i najważniejszy warunek, aby muszkieterowie wyszli do sąsiedniego pokoju. Równocześnie pan de Tréville otworzył drugie drzwi i wskazywał drogę Portosowi i Aramisowi, którzy nieśli swego towarzysza w własnych ramionach. Poza tą gromadką postępował chirurg, i po jego przejściu drzwi się zamknęły.
W ten sposób gabinet pana de TéviLle, to miejsce, zazwyczaj otoczone tak wielkim szacunkiem, stał się chwilowo poboczną salą przedpokoju. Zebrani rozprawiali, gadali podniesionym głosem, przeklinali, pomstowali, wysyłali kardynała i jego gwardzistów do wszystkich dyabłów.
W chwilę później powrócili Portos i Aramis; chirurg i pan de TréVille pozostali sAmi przy rannym.
Wreszcie powrócił także pan de Tréville. Ranny odzyskał przytomność; chirurg zaś oświadczył, że przyjaciele muszkietera nie potrzebują się niepokoić stanem jego zdrowia, albowiem zemdlenie zostało wywołane tylko i wyłącznie nadmiernym upływem krwi.
Potem pan de Tréville dał znak ręką, i wszyscy opuścili pokój, z wyjątkiem d’Artagnana, który nie zapomniał, że przybył na posłuchanie, i który z zaciętością prawdziwego Gaskończyka pozostał na swojem miejscu.
Skoro więc wszyscy wyszli i drzwi się zamknęły, pan de Tréville, odwróciwszy się, znalazł się sam na sam z młodym człowiekiem. Wypadek, jaki się wydarzył, przerwał mu po części wątek myśli. Zaczął się więc wypytywać, czego sobie życzy uparty petent. D’Artagnan wymienił swoje nazwisko, a pan de Tréville w jednej chwili przypomniał sobie wszystkie szczegóły z przeszłości i teraźniejszości i odrazu ogarnął całą sytuacyę.
— Przepraszam cię — odezwał się z uśmiechem, — przepraszam cię, mój drogi ziomku, że najzupełniej zapomniałem o tobie. Ale cóż chcesz! kapitan jest jakby ojcem rodziny, i to obarczonym nieporównanie większą odpowiedzialnością, aniżeli ojciec zwykłej rodziny. Żołnierze są wielkiemi dziećmi; ponieważ zaś chcę, aby rozkazy króla, a zwłaszcza pana kardynała, były ściśle wypełniane...
D’Artagnan nie mógł ukryć uśmiechu. Uśmiech ten przekonał pana de Tréville, że nie ma przed sobą głupca; toteż, przechodząc odrazu do istoty sprawy, zmienił temat rozmowy.
— Kochałem bardzo pańskiego ojca — rzekł. — Cóż mogę uczynić dla jego syna? Spiesz się pan, czas mój nie należy do mnie.
— Panie — odpowiedział d’Artagnan, — opuszczając Tarbes i dążąc tutaj, zamierzałem prosić pana, licząc na tę przyjaźń, którą zachowałeś w pamięci, o mundur muszkietera. Ale wobec tego wszystkiego, co widziałem tutaj od dwóch godzin, pojmuję, że byłaby to nadmierna łaska, i lękam się, że nie zasługuję na nią.
— Jest to istotnie łaska — odpowiedział pan de Tréville, — ale może nie jest ponad twoją wartość osobistą, jak to sądzisz, lub przynajmniej zdajesz się sądzić. Bądź co bądź jednak postanowienia Jego Królewskiej Mości przewidziały podobne wypadki i dlatego muszą ci oznajmić z żalem, że nikt nie zostaje przyjęty do szeregów muszkieterskich, kto nie odbędzie poprzednio próby zwycięskiej w kilku wojnach, nie dokona jakich rozgłośnych czynów, lub nie przesłuży pierwej dwóch czy trzech lat w jakimś innym pułku, mniej uprzywilejowanym, aniżeli nasz.
D’Artagnan skłonił się w milczeniu. Jeszcze goręcej pragnął teraz przywdziać mundur muszkietera, odkąd przekonał się, z jak wielkiemi trudnościami otrzymanie go jest połączone.
— Ale — mówił dalej pan de Tréville, spoglądając na swego rodaka tak przenikliwem spojrzeniem, jakgdyby chciał, możnaby powiedzieć, przeniknąć go aż do głębi serca, — ale ze względu na pańskiego ojca, mego dawnego towarzysza, jak już wspomniałem, pragnę uczynić coś dla pana, młodzieńcze. Nasi młodzi Bearneńczycy nie są zazwyczaj bogaci, a wątpię, aby te stosunki uległy znacznej zmianie od czasu, odkąd wyjechałem z prowincyi. Zapewne więc i ty także nie przywiozłeś tu z sobą zbyt wielkich funduszów na życie.
D’Artagnan wyprostował się z dumną miną, chcąc przez to niejako powiedzieć, że nie prosi nikogo o jałmużnę.
— To pięknie, młodzieńcze, to pięknie — mówił dalej pan de Tréville, — i ja także przybyłem do Paryża tylko z czterema talarami w kieszeni, a przecież byłbym się bił z każdym człowiekiem, któryby powiedział, że nie jestem w stanie kupić Luwru.
D’Artagnan prostował się coraz dumniej. Dzięki sprzedaży konia, rozpoczynał karyerę, mając w kieszeni o cztery talary więcej, aniżeli pan de Tréville, kiedy rozpoczynał swoją.
— Powinieneś zatem, jak powiadam, starać się zachować to, co posiadasz, bez względu na to, jak wielka byłaby ta suma, a jednocześnie starać się także, by wydoskonalić Się w ćwiczeniach, których znajomość przystoi szlachcicowi. Zaraz dzisiaj napiszę list do dyrektora Akademii królewskiej, dzięki czemu przyjmie cię jutro bez żadneJ opłaty. Nie odmawiaj przyjęcia tej drobnej przysługi, młody panie. Nasza szlachta, najlepiej urodzona i najbardziej opływająca w dostatki, ubiega się niejednokrotnie nadaremno o to przyjęcie. Nauczysz się tam jazdy konnej, szermierki i tańca, pozawierasz dobre znajomości, a od czasu do czasu przyjdziesz do mnie, aby mi donieść, jak ci się powodzi i czy nie potrzebujesz jeszcze czegoś odemnie.
D’Artagnan, aczkolwiek nie znał jeszcze obyczajów, panujących na dworze, mimo to odczuł chłód tego przyjęcia.
— Niestety, panie — rzekł, — widzę teraz, jak bardzo brakuje mi listu polecającego, który ojciec mi wręczył dla pana.
— Istotnie — odpowiedział pan de Tréville — dziwię się bardzo, że przedsięwziąłeś tę tak daleką podróż bez niezbędnego wiatyku, jedynej pomocy naszej w stosunku z innymi Bearneńczykami.
— Miałem go, proszę pana — wykrzyknął d’Artagnan, — i to, dzięki Bogu, w jaknajlepszej formie. Ale wydarto mi go podstępnie.
I opowiedział całe zajście, jakie się rozegrało w Meung, opisał nieznajomego szlachcica z najdrobniejszymi szczegółami, a wszystko to mówił z zapałem i prawdą, które oczarowały pana de Tréville.
— To szczególne — rzekł ten ostatni, zamyślając się. — Więc mówiłeś pan o mnie całkiem głośno?
— Tak jest, panie, postąpiłem bezwątpienia nierozważnie; ale cóż pan chcesz, nazwisko takie, jak pańskie, mogło mi służyć w podróży za tarczę, a sam pan niech osądzi, czy ukrywałem się za nią nazbyt często.
Pochlebstwo było dobrze zastosowane, bo pan do Tréville lubił, aby mu kadzono, podobnie jak król i jak kardynał. Nie zdołał też ukryć uśmiechu widocznego zadowolenia. Lecz uśmiech niebawem zniknął z twarzy, a pan de Trévilie począł się dalej wypytywać o zajście w Meung.
— Powiedz mi — pytał, — czy ten szlachcic nie miał przypadkiem nieznacznej blizny na policzku?
— Tak jest, jakgdyby od zadraśnięcia kulą.
— Czy nie był to człowiek pięknej postawy?
— Tak jest.
— Wysokiego wzrostu?
— Tak jest.
— O bladej cerze i czarnych włosach?
— Tak, tak, wszystko się zgadza, Ale jakimże sposobem znasz pan tego człowieka? Ach! jeżeli go kiedyś odnajdę, a przysięgam panu, że odnajdę go choćby w piekle...
— Oczekiwał na kobietę? — pytał dalej pan de Tréville.
— W każdym razie odjechał dopiero po krótkiej rozmowie z tą, na którą czekał.
— Czy nie wiesz pan, jaki był temat ich rozmowy?
— Wręczył jej jakąś szkatułkę, oświadczył, że w szkatułce tej są zawarte potrzebne instrukcye, i polecił, aby nie otwierała jej wcześniej, aż dopiero w Londynie.
— Czy kobieta ta była Angielką?
— Nazywał ją „milady“.
— To on! — szepnął pan de Treville, — to on! A sądziłem, że znajduje się jeszcze w Brukseli!
— Och! panie, jeżeli znasz tego człowieka — wykrzyknął d’Artagnan, — powiedz mi, kim jest i gdzie go mogę znaleźć, a w zamian za to zrzeknę się chętnie wszystkiego, nie będę nawet korzystał z twej obietnicy przyjęcia mnie w szeregi muszkieterów; albowiem przedewszystkiem chcę się pomścić.
— Miej się na baczności, młody człowieku — zawołał pan de Tréville. — Przeciwnie, jeżeli go spotkasz idącego ulicą, przejdź na drugą stronę! Nie uderzaj o taką skałę, albowiem zdruzgotałby cię, jak szkło.
— To mi nie przeszkodzi — rzekł d’Artagnan, — że, jeżeli go odnajdę kiedykolwiek...
— Lecz oczekując na to — przerwał pan de Tréville, — nie szukaj go, jeżeli chcesz posłuchać dobrej rady.
Naraz pan de Tréville przerwał, tknięty nagłem podejrzeniem. Czy ta wielka nienawiść, jaką młody wędrowiec objawiał tak gwałtownie względem tego człowieka, który — co nie wydawało się nazbyt prawdopodobnem — miał mu zrabować list ojca, czy ta nienawiść nie ukrywała jakiegoś podstępu? Czy ten młody człowiek nie został nasłany przez Jego Eminencyę? Czy nie przychodził poto, aby zastawić jakieś sidła? Może ten rzekomy d’Artagnan był tylko emisaryuszem kardynała, którego chciano wprowadzić do jego domu, aby najpierw pozyskał jego zaufanie, a potem go zgubił, jak się to tysiąckrotnie działo w owe czasy! Spojrzał na d’Artagnana jeszcze przenikliwszym wzrokiem, aniżeli za pierwszym razem. Ale uspokoił się zaraz nieco, widząc to oblicze, tryskające przebiegłą roztropnością i afektowaną uniżonością.
— Nie ulega wątpliwości, że to Gaskończyk — pomyślał, — ale może być nim zarówno dla kardynała, jak dla mnie. Zobaczmy, trzeba go wziąć na próbę.
— Mój przyjacielu — rzekł powoli, — pragnę, jako synowi mojego starego przyjaciela, ponieważ opowieść twoją o utraconym liście uważam za prawdziwą, pragnę więc, jak powiadam, wynagrodzić ci chłód, który poprzednio odczułeś w mojem powitaniu, i wyjawić ci tajniki naszej polityki. Otóż król jegomość i kardynał są najlepszymi przyjaciółmi; wszystkie ich pozorne waśnie mają jedynie na celu wprowadzić w błąd głupców. Nie chciałbym zaś, aby mój ziomek, piękny i dzielny kawaler, posiadający wszelkie warunki, by się wybić, dał się zmanić tymi obłudnymi pozorami i, jak dudek, pozwolił się złapać w matnię, z powodu której już tylu innych się zgubiło. Wiedz zatem, że jestem najzupełniej oddany tym dwom potężnym panom i że wszystkie moje postępki mają tylko to na celu, aby służyć królowi i panu kardynałowi, który jest jednym z najświetniejszych geniuszów, jakich wydała Francya. A teraz, młodzieńcze, zastosuj się do tego, i jeżelibyś, czyto z powodów rodzinnych, czyto z powodu twoich stosunków, czy wreszcie wskutek osobistego popędu, żywił niechęć ku kardynałowi, nieprzyjaźń, jaką widzimy objawiającą się u szlachty, w takim razie pożegnaj mnie i rozstańmy się. Będę ci pomagał w tysiącznych wypadkach życia, ale nie chcę, abyś był związany moją osobą. Mam nadzieję, że tą szczerością pozyskam w tobie w każdym razie przyjaciela, ponieważ jesteś aż do tej chwili pierwszym młodzieńcem, z którym rozmawiam tak otwarcie.
Tréville myślał jednocześnie w duchu:
— Jeżeli to kardynał nasłał na mnie tego młodego lisa, to z pewnością, wiedząc, do jakiego stopnia go nie cierpię, nie omieszkał także powiedzieć swemu szpiegowi, że najlepszym sposobem pozyskania moich względów jest mówienie o nim samym jak najgorzej; tak więc, pomimo protestów z mojej strony, chytry kmotr odpowie mi niewątpliwie, że jest przejęty wstrętem ku Jego Eminencyi.
Tymczasem stało się inaczej zupełnie, niż przewidywał pan de Tréville; d’Artagnan odpowiedział z największą prostotą:
— Panie, przybywam do Paryża, ożywiony całkiem podobnemi intencyami. Ojciec mój polecił mi nie ustępować w niczem nikomu, z wyjątkiem króla, księcia kardynała i pana, tych trzech ludzi bowiem uważa za najpierwsze osoby we Francyi.
Jak można zauważyć, d’Artagnan dodał nazwisko pana de Tréville do tamtych dwóch; ale sądził, że ten dodatek nic zaszkodzić nie może.
— Mam zatem największe uwielbienie dla pana kardynała — mówił dalej — i najgłębsze poszanowanie dla wszystkich jego czynów. Tem lepiej dla mnie, panie, że raczysz mówić ze mną otwarcie, jak to wspomniałeś; dzięki temu bowiem czynisz mi zaszczyt, że mogę być dumnym z tej zgodności przekonań. Jeżeli jednak żywisz względem mnie jakąś nieufność, najzupełniej zresztą zrozumiałą, to zdaję sobie sprawę z tego, że, mówiąc prawdę, gubię się w twoich oczach. Ale, mimo, że to bardzo źle dla mnie, mam tę pociechę, że nie możesz pan nie mieć dla mnie szacunku, a o to chodzi mi najbardziej na świecie.
Pan de Tréville był zdumiony do najwyższego stopnia. Ta przenikliwość, ta otwartość wreszcie wywołały zachwyt, ale nie rozproszyły całkowicie jego wątpliwości. Im bardziej ten młodzieniec przewyższał innych młodych ludzi, tem bardziej należało się go obawiać, jeżeli grał komedyę. Tem niemniej pan de Tréville uścisnął dłoń d’Artagnana, mówiąc:
— Jesteś zacnym chłopcem, ale w obecnej chwili nie mogę dla ciebie uczynić nic więcej ponad to, z czem ci się dopiero co ofiarowałem. Pałac mój stoi zawsze przed tobą otworem. Nieco później, mając możność zwrócenia się do mnie w każdym czasie, a więc w następstwie także możność wykorzystania każdej nastręczającej się sposobności, otrzymasz prawdopodobnie to, co pragniesz otrzymać.
— Innemi słowy — odpowiedział d’Artagnan — oczekujesz pan, abym się okazał godnym tego. Doskonale! bądź pan spokojny, nie będziesz zbyt długo na to czekał — dodał z poufałością gaskońską.
I skłonił się, chcąc odejść, jakgdyby odtąd wszystko już tylko od niego wyłącznie zależało.
— Ależ zaczekaj — rzekł pan de Tréville, zatrzymując go. — Przyrzekłem ci przecież list do dyrektora Akademii. Czyż byłbyś za dumny, aby go przyjąć, mój młody szlachcicu?
— Nie, panie — odrzekł d’Artagnan, — i zaręczam, że nie stanie się z nim tak, jak z tamtym listem. Będę go strzegł dobrze, tak, że, przysięgam, dojdzie podług swego adresu, a biada temu, ktoby usiłował mnie go pozbawić.
Pan de Tréville uśmiechnął się, słysząc te przechwałki. Pozostawiając swego ziomka we framudze okna, gdzie stali, rozmawiając z sobą, podszedł do stołu i, usiadłszy przy nim, zaczął pisać list z przyrzeczonem poleceniem.
Tymczasem d’Artagnan, nie mając nic lepszego do roboty, bębnił marsza po szybach, przyglądając się muszkieterom, którzy wychodzili ordynkiem, jeden za drugim, i śledząc ich wzrokiem, póki nie znikli na zakręcie ulicy.
Pan de Tréville napisał list, zapieczętował go i, powstawszy z krzesła, podszedł do młodzieńca, aby mu go wręczyć. Ale w tej samej właśnie chwili, gdy d’Artagnan wyciągnął rękę, aby go odebrać, pan de Tréville zdziwił się niepomiernie, widząc, że jego protegowany czyni gwałtowny skok, czerwienieje z gniewu i wypada z gabinetu, krzycząc:
— Na rany boskie! tym razem mi nie ujdzie!...
— Kto taki? — spytał pan de Trévilie.
— On, ten złodziej! — odpowiedział d’Artagnan. — Ach! nikczemnik!
I zniknął.
— Wcielony dyabeł — mruknął pan de Tréville. — A może — dodał — był to tylko podstępny manewr z jego strony, by umknąć, skoro się przekonał, że zamiar jego chybił celu.
D’Artagnan, rozszalały, przebiegł przez przedpokój w trzech susach i wypadł na schody, po których zamierzał zbiedz odrazu po cztery stopnie, gdy nagle, rozpędzony gwałtownie, wpadł z pochyloną głową na muszkietera, wychodzącego od pana de Tréville bocznemi drzwiami, i uderzył go czołem tak silnie w ramię, że muszkieter krzyknął, a raczej zawył z bólu.
— Wybacz pan — rzekł d’Artagnan, zamierzając biedź dalej. — Wybacz pan, ale ogromnie mi się spieszy.
Zaledwie jednak postąpił o jeden schód naprzód, żelazna dłoń chwyciła go za szarfę i przytrzymała w miejscu.
— Spieszy się panu? — zakrzyknął muszkieter, blady jak chusta śmiertelna, — spieszy się panu i pod tym pozorem potrącasz mnie... Powiadasz: „Wybacz pan“ i sądzisz, że to już wystarczy? To jeszcze nie wszystko, mój młokosie. Czyżbyś może sądził, że ponieważ słyszałeś, jak pan de Tréville przemawiał do nas trochę nazbyt swobodnie w dniu dzisiejszym, to już i tobie wolno nas traktować taksamo, jak on się do nas odzywa? Mylisz się pan, młodzieńcze; nie jesteś panem de Tréville, nie, panie.
— Na honor — odpowiedział d’Artagnan, poznając Atosa, który po opatrunku, dokonanym przez lekarza, powracał do domu, — na honor, nie uczyniłem tego umyślnie, a nie uczyniwszy umyślnie, powiedziałem: „Wybacz pan“. I wydaje mi się, że to chyba dosyć. Tymczasem jednak powtarzam, które to powtórzenie jest już może zbyteczne, powtarzam, że, na honor, spieszy mi się, bardzo spieszy. Proszę zatem, niech mnie pan przepuści i pozwoli mi iść tam, gdzie mnie powołują moje sprawy.
— Panie — odezwał się Atos, przepuszczając go, — jesteś pan nieokrzesany. Zaraz widać, że przybywasz z daleka.
D’Artagnan przeszedł już dwa czy trzy schody, ale usłyszawszy uwagę Atosa, zatrzymał się szybko.
— Do kaduka, mój panie — rzekł, — bez względu na to, z jak daleka przybywam, nie pan będziesz mi dawał nauki dobrego wychowania, uprzedzam pana.
— Kto wie — odparł Atos.
— Ach! gdyby nie to, że się spieszę — zakrzyknął d’Artagnan, — i gdybym nie był zmuszony pogonić za kimś...
— Mój spieszący się panie, możesz mnie pan znaleźć, zupełnie nie goniąc za mną... Czy pan słyszysz?
— A gdzież to, jeśli łaska?
— Niedaleko Karmelitów Bosych.
— O której godzinie?
— Około południa.
— Dobrze, będę tam około południa.
— Postaraj się pan jednak, abym nie czekał, bo kwadrans po dwunastej obetnę ci uszy na drodze.
— Dobrze — krzyknął d’Artagnan, — stawię się na dziesięć minut przed dwunastą.
I popędził naprzód, jakby go gnali wszyscy dyabli, w nadziei, że zdoła odszukać swego nieznajomego, który, idąc powoli, nie powinien był jeszcze zajść zbyt daleko.
Ale w bramie, wiodącej na ulicę, rozmawiał Portos z jednym z żołnierzy z gwardyi. Dzieląca ich przestrzeń mogła swobodnie pomieścić człowieka. D’Artagnan sądził, że ta przestrzeń najzupełniej mu wystarczy, i przyspieszył kroku, aby przemknąć między obydwoma, jak strzała. Ale d’Artagnan nie brał wiatru w rachubę. W chwili, gdy chciał przebiedz, wiatr rozdął długi płaszcz Portosa, a d’Artagnan dostał się niespodzianie pod połę. Bezwątpienia Portos miał słuszne przyczyny nie wyzbywać się tej istotnej części swego stroju i dlatego, zamiast puścić połę, którą trzymał, pociągnął ją ku sobie w ten sposób, że d’Artagnan zaplątał się w aksamity wskutek okrężnego ruchu, spowodowanego stałością oporu Portosa.
D’Artagnan, słysząc przekleństwa muszkietera, chciał wydobyć się z pod płaszcza, zasłaniającego mu oczy, i szukał drogi pośród fałdów. Obawiał się uszkodzić świeżość wspaniałej szarfy, którą już poznaliśmy; lecz, otwierając trwożnie oczy, uderzył nosem między barki Portosa, to znaczy w samą właśnie szarfę.
Niestety, jak większość rzeczy na tym świecie, które nie wyróżniają się niczem innem prócz pozorów, szarfa z przodu jedynie lśniła się złotem, a tył jej był zrobiony ze zwykłej skóry. Pełen próżności Portos, nie mogąc mieć całej złotej szarfy, miał ją taką przynajmniej w połowie: tem tłómaczy się teraz udanie kataru i konieczność okrywania się płaszczem.
— Do kroćset dyabłów! — krzyknął Portos, czyniąc wszelkie wysiłki, aby się pozbyć d’Artagnana, tłukącego mu się po plecach, — wściekłeś się pan chyba, żeby się tak rzucać na ludzi!
— Wybacz pan — rzekł d’flrtagnan, wysuwając się z pod ramienia olbrzyma, — ale spieszy mi się bardzo... gonię za kimś i...
— Czy zapominasz pan może wypadkiem oczu, kiedy pan biegniesz? — pytał Portos.
— Nie — odpowiedział podrażniony d’Artagnan, — bynajmniej; natomiast dzięki moim oczom widzę niekiedy to, czego nie widzą inni.
Nie wiadomo, czy Portos zrozumiał, czy nie zrozumiał, w każdym jednak razie wpadł w gniew.
— Mój panie — rzekł, — poharatasz sobie skórę, jak zgrzebłem, jeżeli w ten sposób będziesz się ocierał o muszkieterów.
— Poharatać skórę to twarde słowo, panie! — rzekł d’Mrtagnan.
— Jest ono właśnie takiem, jakie przystoi człowiekowi, przyzwyczajonemu patrzeć w twarz swoim wrogom.
— Tam do licha! jestem pewny, że i do własnych oczu nie odwracasz się pan plecami!
I młody człowiek, uradowany tym dowcipem, zaczął się oddąlać, śmiejąc się na całe gardło.
Portos pienił się z wściekłości i uczynił ruch, jakgdyby chciał się rzucić na d’Artagnana.
— Później, później — zawołał tenże, — kiedy nie będziesz pan miał płaszcza.
— A zatem o godzinie pierwszej w pobliżu Luksemburga.
— Dobrze, o godzinie pierwszej — odpowiedział d’Artagnan, skręcając na rogu ulicy.
Ale ani na ulicy, którą przebiegał, ani na tej, którą obecnie objął spojrzeniem, nie dojrzał nikogo. Chociażby nawet nieznajomy szedł powoli, miał czas go wyprzedzić; może też wszedł do któregoś z domów. D’Artagnan wypytywał się o niego wszystkich ludzi, których napotkał, zeszedł aż do promu na rzece, powrócił przez ulicę Sekwany i Czerwonego Krzyża, ale nie znalazł nikogo, absolutnie nikogo. Jednakże z pościgu tego odniósł korzyść w tem znaczeniu, że w miarę, jak pot skrapiał jego czoło, serce przejmowały zimne dreszcze.
Zaczął się zastanawiać nad wypadkami, jakie przeżył. Były liczne i przykre. Bo przecież była zaledwie godzina jedenasta rano, a już poranek przyniósł mu niełaskę pana de Tréville, który nie mógł nie doszukać się pewnych braków etykiety w sposobie, w jaki d’Artagnan go pożegnał.
Pozatem naraził się na dwa pojedynki z ludźmi, mogącymi zabić trzech takich d’Artagnanów, z dwoma muszkieterami wreszcie, to znaczy z dwoma istotami, które tak wysoko cenił, że w myśli i w uczuciu stawiał je ponad wszystkimi innymi ludźmi.
Sytuacya była smutna. Przekonany, że zostanie zabity przez Atosa, młody człowiek, jak łatwo zrozumieć można, nie bardzo już obawiał się Portosa. Ponieważ jednak nadzieja na samym ostatku dopiero gaśnie w sercu człowieka, zaczął się krzepić otuchą, że może wyjdzie żywym z tych dwóch pojedynków, aczkolwiek, rozumie się, ze straszliwemi ranami. I w tej nadziei pozostania przy życiu dawał sobie na przyszłość następujące przestrogi:
— Jakimże jestem wartogłowem, jakimż głupcem! Ten dzielny i nieszczęśliwy Atos był raniony właśnie w to samo ramię, w które ja go wyrżnąłem łbem, jak taranem. Jedynem, co mnie dziwi, jest to że nie zabił mnie na miejscu, do czego miał najzupełniejsze prawo, ponieważ ból, jaki mu zadałem, musiał być okropny. Co się tyczy Portosa, tak, co się tyczy Portosa, na honor, sprawa jest trochę zabawniejsza.
I młody człowiek pomimo woli zaczął się śmiać, bacząc jednak tem niemniej, czy ten śmiech szczególny, niezrozumiały dla nikogo z tych którzy widzieli go rozśmieszonego, nie obrazi kogoś z przechodniów.
— Co się tyczy Portosa, sprawa przedstawia się zabawniej; postąpiłem względem niego, jak marny lekkoduch. Czyż można w ten sposób rzucać się na ludzi, nie powiedziawszy: „proszę ustąpić!“ Co to, to nie! Czyż można im podglądać pod płaszcze, aby zobaczyć tam to, czego wcale niema! Jestem przekonany, że Portos byłby mi przebaczył; napewno byłby mi przebaczył, gdybym nie był mówił o tej przeklętej szarfie, i to słowami tak zagadkowemi... doprawdy, zupełnie zagadkowemi! Ach! jestem kiepskim Gaskończykiem; mózg mój nadaje się chyba do usmażenia na patelni, A więc, d’Artagnanie, mój przyjacielu — zaczął mówić sam do siebie z całą słodyczą, jakiej sądził się godnym, — o ile uda ci się wybrnąć z tej trudnej sytuacyi, co zresztą jest bardzo wątpliwe, powinieneś na przyszłość odznaczać się wyszukaną uprzejmością. Trzeba, aby odtąd podziwiano cię, aby stawiano cię za wzór. Być grzecznym i uprzejmym wcale nie dowodzi tchórzostwa. Spojrzyj tylko na Aramisa; Aramis to uosobiona słodycz, uosobiony wdzięk. A przecież nikt nie ośmieliłby się powiedzieć, że Aramis jest tchórzem. Nie, bezwarunkowo, i odtąd będę się starał wzorować się na nim we wszystkiem. Ale otóż i on sam.
Idąc ciągle naprzód i rozmawiając sam z sobą, d’Artagnan zbliżył się do pałacu d’Aiguillon i przed tym pajacem ujrzał Aramisa, rozmawiającego wesoło z trzema szlachcicami, należącymi do gwardyi królewskiej. Aramis spostrzegł również d’Artagnana; ale ponieważ nie zapomniał jeszcze, że właśnie wobec tego młodego człowieka pan de Tréville tak się uniósł tegoż samego rana, i ponieważ świadek wyrzutów, jakich musieli wysłuchać muszkieterzy, nie był mu w żadnym razie miły, więc udawał, że go wcale nie widzi. Przeciwnie, d’Artagnan, chcąc tu właśnie zastosować powziętą zasadę uprzejmości, zbliżył się do czterech młodych ludzi z najwdzięczniejszym uśmiechem i złożył im głęboki ukłon. Aramis skinął lekko głową, lecz nie odpowiedział uśmiechem.
Wszyscy czterej zresztą przerwali natychmiast rozmowę.
D’Artagnan nie był głupcem do tego stopnia, aby nie poznać odrazu, że jest tutaj zbyteczny. Ale nie był jeszcze dostatecznie obyty z obyczajami wielkiego świata, aby wybrnąć zręcznie z drażliwego położenia, jakiem jest wogóle położenie człowieka, który chce wejść w towarzystwo za mało mu znane i wziąć udział w rozmowie, nie obchodzącej go zupełnie. Szukał więc w myśli jakiegoś sposobu, któryby mu najlepiej umożliwił odwrót, a kiedy spostrzegł, że Aramis upuścił chusteczkę i — zapewne przez nieuwagę — przydeptał ją nogą, uznał, że nadeszła chwila naprawienia poprzedniej niewłaściwości. Schylił się tedy i najwdzięczniejszym ruchem, jaki mógł uczynić, wyciągnął chusteczkę z pod nogi muszkietera, mimo wysiłków, jakie tenże czynił, aby ją przytrzymać, a następnie podał mu ją, mówiąc:
— Zdaje mi się, panie, że nie chciałbyś pan utracić tej chusteczki.
Chusteczka była istotnie bogato haftowana; na jednym z rogów ozdabiała ją korona i herb. Aramis zarumienił się po same uszy i wyrwał raczej, niż wziął, chusteczkę z rąk Gaskończyka.
— Aha! — zawołał jeden z gwardzistów, — czy i teraz jeszcze będziesz twierdził, dyskretny Aramisie, że pozostajesz w złych stosunkach z panią de Bois-Tracy, skoro widzimy, że ta piękna dama zaszczyca cię pożyczaniem swoich chusteczek?
Aramis przeszył d’Artagnana jednem z tych spojrzeń, które dają człowiekowi do poznania, że pozyskał sobie śmiertelnego wroga, — poczem odpowiedział słodziutkim tonem:
— Mylicie się, panowie; chusteczka ta nie należy do mnie i nie pojmuję wcale, dlaczego temu panu przyszła fantazya oddać ją raczej mnie, niż komuś z was. Dowodem tego, co mówią, jest, że mam w kieszeni własną chusteczką.
I mówiąc to, wyjął swoją, równie wytworną i z najlepszego batystu, aczkolwiek batyst był drogi na owe czasy, lecz nie haftowaną, bez herbów, a ozdobioną jedynie inicyałem jej właściciela.
Tym razem d’Artagnan nie pisnął ani słowa, zrozumiał bowiem, że popełnił głupstwo. Lecz przyjaciele Aramisa nie dali się zbić z tropu jego zaprzeczeniami, a jeden z nich, zwracając się do młodego muszkietera, oświadczył z udaną powagą:
— Jeżeli sprawa istotnie tak się przedstawia, jak twierdzisz, będę zmuszony, mój drogi Aramisie, poprosić cię o zwrot chusteczki. Wiesz bowiem, że jestem przyjacielem pana de Bois-Tracy i z tego powodu nie życzą sobie, aby przedmioty, będące własnością jego żony, służyły komuś za trofea.
— Żądanie twoje nie jest właściwe — odparł Aramis. — Uznając bowiem w zasadzie najzupełniej twą słuszność, muszą odmówić ci jego wypełnienia ze wzglądu na formą.
— Aby powiedzieć prawdą — wtrącił nieśmiało d’Artagnan, — muszą zaznaczyć, że nie widziałem wcale, by chusteczka wypadła z kieszeni pana Aramisa. Opierał na niej nogą, oto wszystko; wobec tego zaś, że trzymał ją pod nogą, sądziłem, że jest jego własnością.
— I pomyliłeś się pan, drogi panie — odrzekł chłodno Aramis, nie wzruszony bynajmniej tem wyjaśnieniem.
A potem, zwracając się znowu do gwardzistów, oświadczył przyjacielowi pana de Bois-Tracy:
— Zresztą dochodzą do wniosku, mój przyjacielu pana de Bois-Tracy, że jestem również jego przyjacielem, wcale nie gorszym od ciebie; chusteczka zaś mogła wypaść tak dobrze z twojej kieszeni, jak i z mojej.
— Nie, na honor! — zakrzyknął gwardzista Jego Królewskiej Mości.
— Przysięgasz na honor, a i ja dają również słowo honoru, z czego wynika, że jeden z nas kłamie. Otóż, Montaranie, najlepiej zrobimy, jeżeli się podzielimy.
— Chusteczką?
— Tak jest.
— Doskonale — zawołali dwaj inni gwardziści, — oto sąd króla Salomona! Doprawdy, Aramisie, pełen jesteś mądrości.
Młodzi ludzie wybuchnęli śmiechem i, jak łatwo się domyślić, sprawa zakończyła się na tem. Po upływie chwili rozmowa się urwała, i trzej gwardziści i muszkieter, uścisnąwszy sobie serdecznie ręce, rozeszli się — gwardziści w jedną, a Aramis w drugą stronę.
— Oto najwłaściwsza chwila, aby pogodzić się z tym miłym człowiekiem — rzekł do siebie d’Artagnan, który podczas ostatnich słów tej rozmowy trzymał się nieco na uboczu. I porwany tem uczuciem, zbliżył się do Aramisa, który oddalał się, nie zwracając na niego wcale uwagi.
— Mój panie — rzekł, — mam nadzieję, że mi pan wybaczy.
— O panie — przerwał Aramis, — pozwól sobie zwrócić uwagę, że postąpiłeś w tym wypadku bynajmniej nie tak, jakby przystało przyzwoitemu człowiekowi.
— Jakto, mój panie! — krzyknął d’Artagnan, — pan przypuszcza...
— Przypuszczam, że nie jesteś pan głupcem, więc nawet przybywając z Gaskonii, musisz chyba wiedzieć, że bez przyczyny nie depce się po chusteczkach od nosa. Tam do dyabła! Paryż nie jest jeszcze wybrukowany batystem.
— Mój panie, niesłusznie starasz się pan mnie upokorzyć — rzekł d’Artagnan, w którym wrodzony pociąg do kłótliwości począł już brać górę nad pokojowemi postanowieniami. — Jestem Gaskończykiem, to prawda, a skoro już wiesz pan o tem, nie potrzebuję chyba mówić, że Gaskończycy nie są nazbyt cierpliwi i że, jeżeli raz kogoś przeproszą, chociażby chodziło o głupstwo, to są przekonani, że zrobili nawet więcej, aniżeli należało.
— Nie powiedziałem tego bynajmniej w zamiarze szukania sprzeczki, mój panie — odpowiedział Aramis, — Boże uchowaj! Nie jestem zabijaką, a pełniąc tylko czasowo służbę muszkieterską, zwykłem się bić jedynie wtedy, gdy zostanę do tego zmuszony, i to zawsze z wielką niechęcią. Ale tym razem sprawa jest nader poważna, albowiem kobieta została skompromitowana przez ciebie.
— Przez nas, chciałeś pan zapewne powiedzieć — zakrzyknął d’Artagnan.
— Popełniłeś pan gruby nietakt, oddając mi tę chusteczkę...
— Dlaczegóż ją pan upuściłeś?
— Powiedziałem już i powtarzam, mój panie, że ta chusteczka nie wypadła z mojej kieszeni.
— A zatem skłamałeś pan dwukrotnie, albowiem widziałem, jak wypadała, na własne oczy.
— Ach! zaczynasz pan przemawiać do mnie takim tonem, panie Gaskończyku? Dobrze! nauczę ja cię żyć.
— A ja zapędzę cię do mszy, panie klecho! Dobywaj szpady, jeśli łaska, i to bez zwłoki!
— Nie tutaj, mój piękny przyjacielu, nie tutaj, jeśli łaska! Czyż nie widzisz, że stoimy nawprost pałacu d’Aiguillon, przepełnionego zausznikami kardynała? A któż mi zaręczy, że to nie Jego Eminencya właśnie wydelegował pana, abyś mu dostarczył mojej głowy? Ja zaś dbam o nią aż do śmieszności, wydaje mi się bowiem, że doskonale siedzi mi na karku. Bądź pan spokojny, z całą przyjemnością zabiję pana, ale zabiję łagodniusieńko, w miejscu ustronnem i zamkniętem, gdzie przed nikim nie będziesz się mógł chełpić swoją śmiercią.
— Nie mam nic przeciwko temu, chociaż nie powinieneś pan nazbyt liczyć na taki wynik; w każdym jednak razie zabierz pan tę chusteczkę, czy należy do ciebie, czy nie, bo może znajdzie się sposobność, że ci się przyda.
— Pan pochodzisz z Gaskonii? — spytał Aramis.
— Tak jest. Lecz chyba nie odkładasz pan spotkania, kierując się rozwagą?
— Rozwaga, mój panie, jest cnotą dość nieużyteczną dla muszkietera, wiem o tem, ale zato niezbędną dla sług kościoła. Ponieważ zaś tylko czasowo jestem muszkieterem, pragnę kierować się rozwagą. O godzinie drugiej będę miał zaszczyt oczekiwać na pana w pałacu pana de Tréville. Tam wskażę już panu miejsce, odpowiednie do spotkania.
Obaj młodzi ludzie pożegnali się ukłonem, poczem Aramis oddalił się, kierując kroki w ulicę, wiodącą do Luksemburga, d’Artagnan zaś, zauważywszy, że nadchodzi już naznaczona mu pora, zwrócił się w stronę Karmelitów Bosych, mówiąc jednocześnie sam do siebie:
— Ani chybi, nie wyjdę cało z tej sprawy. Lecz przynajmniej, jeżeli legnę na placu, zginę z ręki muszkietera.
D’Artagnan nie znał nikogo w Paryżu. Dlatego też udał się na spotkanie z Atosem bez świadków, postanawiając zadowolnić się tymi, których wybierze jego przeciwnik. Miał zresztą szczery zamiar wytłómaczyć się przed dzielnym muszkieterem w sposób przyzwoity, choć bez okazania lękliwości, obawiał się bowiem wyniku pojedynku, który zazwyczaj bywa przykry w wypadku tego rodzaju, gdy człowiek młody i silny walczy z przeciwnikiem rannym i osłabionym: jeżeli zostanie pokonany, powiększa tryumf swego rywala, — jeżeli odniesie zwycięstwo, oskarżają go o przystępstwo i nazbyt tanią odwagę.
Zresztą albo przedstawiliśmy źle charakter naszego poszukiwacza przygód, albo też czytelnik zauważył już, że d’Artagnan nie był bynajmniej pospolitym charakterem. Tak więc, powtarzając sobie w duchu, że nie zdoła uniknąć śmierci, nie myślał wcale zejść z tego świata, jak baranek, jakby to może uczynił ktoś inny, mniej odważny i mniej ambitny, gdyby się znalazł na jego miejscu. Zastanawiał się nad rozmaitością usposobień tych, z którymi miał stanąć do walki, i zaczynał coraz jaśniej oceniać położenie. Miał nadzieję, że, dzięki lojalnemu wytłómaczeniu się, na jakie był przygotowany, pozyska sobie w Atosie przyjaciela, którego wielkopański wygląd i poważny wyraz twarzy bardzo mu się podobały. Cieszył się na myśl, że nastraszy Portosa przygodą z szarfą, o której mógłby opowiadać całemu światu, gdyby nie został odrazu zabity, a opowiadanie takie, w zręcznej przedstawione formie, musiałoby okryć Portosa śmiesznością. Wreszcie nie uczuwał zbyt wielkiej obawy przed skrytym Aramisem i, przypuszczając, że zetrze się z nim w pojedynku, obiecywał sobie załatwić sprawę z dobrym dla siebie wynikiem, a przynajmniej płatnąć go szpadą przez policzek tak, jak Cezar zalecał żołnierzom uczynić z Pompejuszem, chcąc, aby na zawsze zniszczyli tę piękność, którą się tak chełpił.
W duszy d’Artagnana tkwił niezłomnie zasób postanowień, wszczepionych mu wskazówkami ojca, wskazówkami, których istotą było: „Nie ustępować nikomu, oprócz króla, kardynała i pana de Tréville.“ Biegł więc raczej, niż szedł, ku klasztorowi Karmelitów Bosych, jak ich nazywano w owej epoce. Był to budynek bez okien, otoczony wyschłemi łąkami, które zazwyczaj służyły za miejsce spotkania ludziom, nie mającym czasu do stracenia.
Kiedy d’Artagnan objął spojrzeniem mały opustoszały teren, ciągnący się aż do podnóża murów klasztornych, Atos czekał tam zaledwie od pięciu minut, a zegary właśnie wydzwaniały południe. Był więc słowny, jak Samarytanka, i nawet największy rygorzysta w sprawach pojedynkowych nie mógłby mu nic zarzucić.
Atos, któremu rana dokuczała straszliwie, aczkolwiek chirurg pana de Tréville opatrzył ją na nowo, siedział na kamieniu przydrożnym i oczekiwał na swego przeciwnika z tym spokojem umysłu i godnością, jakie go zawsze cechowały. Ujrzawszy d’Artagnana, powstał i z grzecznością postąpił kilka kroków naprzeciw niego. D’Artagnan zaś zbliżał się ku niemu z kapeluszem w ręku, powłócząc piórem aż po ziemi.
— Panie — rzekł Atos, — uprzedziłem dwóch moich przyjaciół, którzy mają mi służyć za świadków, ale aż do tej chwili nie przybyli jeszcze. Dziwię się, że się spóźniają, albowiem nie jest to ich zwyczajem.
— Ja nie mam świadków, mój panie — odezwał się d’Artagnan, — albowiem, przybywszy dopiero wczoraj do Paryża, nie znam tu jeszcze nikogo, oprócz pana de Tréville, któremu polecił mnie mój ojciec, mający zaszczyt zaliczać się poniekąd do jego przyjaciół.
Atos zastanowił się przez chwilę.
— Tak, panie, nie znam nikogo.
— W takim razie — kończył Atos, mówiąc napół do siebie samego, na pół do d’Artagnana, — w takim razie, jeżeli zabiję pana, mogę zyskać opinię pożeracza dzieci.
— Niezupełnie, panie — odparł d’Artagnan z ukłonem, nie pozbawionym godności, — niezupełnie, skoro czynisz mi zaszczyt dobycia szpady przeciwko mnie, choć jesteś ranny i rana musi ci przeszkadzać.
— Bardzo przeszkadza, na honor, i przyznać muszę, że sprawiłeś mi pan piekielny ból; ale wezmę szpadę do lewej ręki, jak to zazwyczaj czynię w podobnych wypadkach. Nie sądź pan bynajmniej, abym robił przez to jakieś ustępstwo, albowiem władam bronią równie dobrze obiema rękami. Będzie to nawet niekorzystne dla pana: walka z mańkutem jest trudna dla ludzi, nie przyzwyczajonych do tego. I żałuję, że wcześniej nie uprzedziłem pana o tem.
— Jesteś pan rzeczywiście tak rycerski — odrzekł d’Rrtagnan z nowym ukłonem, — że nie wiem doprawdy, jak okazać moją wdzięczność za to.
— Zawstydzasz mnie pan — odezwał się Atos z wielkopańską miną; — proszę bardzo, mówmy o czemś innem, jeżeli to panu dogadza. A! na Boga, sprawiłeś mi pan straszny ból! ramię mnie pali.
— Gdybyś pan pozwolił — zaczął nieśmiało d’Artagnan.
— Co takiego?
— Posiadam cudowny balsam na rany, balsam, który otrzymałem od matki, a którego skutki wypróbowałem już sam na sobie.
— A więc?
— A więc jestem pewny, że balsam ten wygoiłby pańskie rany najpóźniej za trzy dni, po upływie zaś tego czasu, kiedy byłbyś pan wyleczony, wtedy poczytałbym sobie za honor służyć mu w każdej chwili.
D’Artagnan wypowiedział te słowa z prostotą, przynoszącą zaszczyt jego rycerskości, a nie uchybiającą w niczem jego odwadze.
— Dalibóg — odparł Atos, — podoba mi się ta propozycya, nie dlatego, bym chciał z niej skorzystać, lecz, że o milą już wyczuwa się z niej szlachcica. W ten to sposób przemawiali i postępowali owi dzielni rycerze z czasów Karola Wielkiego, na których wzorować się powinni kawalerowie nowocześni. Na nieszczęście minęły już czasy tego wielkiego monarchy. Żyjemy w czasach pana kardynała, i od dzisiaj za trzy dni będzie wiadomo, jakkolwiekbyśmy starali się ukryć tajemnicę, będzie wiadomo, powtarzam, że mamy się bić z sobą, i znajdą się środki, aby przeszkodzić naszemu pojedynkowi. Ach, czy te włóczęgi nie przyjdą dzisiaj wcale?
— Jeżeli się panu spieszy — rzekł d’Artagnan z tą samą prostotą, z jaką poprzednio proponował odroczenie pojedynku na trzy dni, — jeżeli się panu spieszy i chcesz zaraz spotkać się ze mną, proszę bardzo, nie krępuj się pan.
— Oto jeszcze jedno powiedzenie, które mi się podoba — odpowiedział Atos, skłaniając uprzejmie głowę w stronę d’Artagnana — i które dowodzi, że stoję nie wobec człowieka bez mózgu, lecz, że natrafiłem przedewszystkiem na człowieka o dzielnem sercu. Panie, lubię ludzi o takiem usposobieniu i jestem przekonany, że, jeżeli nie zabijemy jeden drugiego, mieć będę później prawdziwą przyjemność w obcowaniu z panem. Proszę jednak, zaczekajmy na tamtych panów, mam dosyć czasu, a w ten sposób pojedynek odbędzie się bardziej prawidłowo. Ale otóż i jeden z nich, jak mi się zdaje.
Istotnie na rogu ulicy Vaugirard ukazała się olbrzymia postać Portosa.
— Jakto? — zawołał d’Artagnan, — jednym z pańskich świadków jest pan Portos?
— Tak jest; czy to może nie dogadza panu?
— Bynajmniej.
— A oto nadchodzi i drugi.
D’Artagnan odwrócił się w stronę, wskazaną przez Atosa, i ujrzał Aramisa.
— Co? — zakrzyknął tonem jeszcze bardziej zdziwionym, niż poprzednio, — pańskim drugim świadkiem jest pan Aramis?
— Oczywiście. Czyż nie wiadomo panu, że nigdy nie czynimy nic jeden bez drugiego i że zarówno wśród muszkieterów, jak wśród gwardyi, zarówno na dworze, jak i w mieście, nosimy miano: Atos, Portos i Aramis, trzej nierozłączni. Ale wobec tego, że przybywasz pan z Dax czy z Pau...
— Z Tarbes — poprawił d’Artagnan.
— Wolno panu zatem nie znać tego szczegółu — kończył Atos.
— Na honor — zauważył d’Artagnan, — miło mi o tem widzieć, moi panowie. A jeżeli moja przygoda nabierze rozgłosu, dowodzić będzie przynajmniej, że wasz związek nie opiera się na kontrastach.
Tymczasem Portos przybliżył się, pozdrowił Atosa skinieniem ręki, a potem, odwróciwszy się ku d’Artagnanowi, przystanął niezmiernie zdziwiony.
Wspomnijmy mimochodem, że zmienił szarfę i zrzucił płaszcz.
— A to co znowu? — zapytał.
— Oto ten pan, z którym mam się pojedynkować — oświadczył Atos, wskazując ręką na d’Artagnana i pozdrawiając przybysza tym samym ruchem.
— I ja także mam się z nim bić — rzekł Portos.
— Ale dopiero za godzinę — odparł d’Artagnan.
— Ja również biję się z tym panem — odezwał się Aramis, podchodząc ku nim.
— Ale dopiero o godzinie drugiej — odpowiedział d’Artagnan z tym samym spokojem.
— Z jakiej przyczyny masz się pojedynkować z panem? — zapytał Aramis.
— Na honor, nie wiem bardzo dokładnie; uraził mnie w ramię. A ty, Portosie?
— Ja?... hm!... biję się, bo mi się tak podoba — odpowiedział Portos, rumieniąc się.
Atos, obserwujący bacznie wszystko, dojrzał nieznaczny uśmieszek na ustach Gaskończyka.
— Posprzeczaliśmy się o ubranie — rzekł młody człowiek.
— A ty, Aramisie? — pytał Atos.
— Ja biję się z powodu zatargu o teologię — odpowiedział Aramis, dając znak d’Artagnanowi i prosząc go w ten sposób, aby zachował w tajemnicy istotną przyczynę pojedynku.
Atos dojrzał znowu nieznaczny uśmieszek na ustach d’Artagnana.
— Doprawdy? — zapytał Atos.
— Nie mogliśmy się pogodzić co do jednego ustępu z dzieł świętego Augustyna — oświadczył Gaskończyk.
— Jest to niewątpliwie sprytny młodzieniec — mruknął Atos.
— A teraz, skoro zebraliście się panowie — odezwał się d’Artagnan, — pozwólcie, że wytłómaczę się przed wami.
Na dźwięk tego słowa „wytłómaczę“ po czole Atosa przemknęła chmura, pogardliwy uśmiech pojawił się na ustach Portosa, a przeczące skinienie było odpowiedzią Aramisa.
— Nie zrozumieliście mnie, panowie — oświadczył d’Artagnan, podnosząc głowę, na którą padł w tej chwili promień słońca, złocąc jej rysy szlachetne i dumne; — pragnę wytłómaczyć się przed wami na wypadek, gdybym nie mógł spłacić mojego długu wobec wszystkich trzech. Albowiem pan Atos ma pierwszeństwo w zabiciu mnie, co już odbiera dużo wartości pańskiemu zamiarowi, panie Portosie, a niweczy prawie postanowienie pańskie, panie Aramisie. A teraz, panowie, powtarzam, wybaczcie mi, ale wybaczcie to jedynie, i... do broni!
Powiedziawszy to, d’Artagnan dobył szpady najbardziej rycerskim ruchem.
Krew uderzyła mu do głowy i w tej chwili byłby gotów dobyć oręża przeciwko wszystkim choćby muszkieterom całego królestwa z tą samą odwagą, jak przeciwko Atosowi, Portosowi i Aramisowi.
Było właśnie kwadrans po dwunastej. Słońce stało w zenicie, a żar jego prażył zewsząd miejsce, wybrane na widownię pojedynku.
— Zaczyna być gorąco — rzekł Atos, dobywając również szpady. — Tymczasem nie chciałbym zdejmować kaftana, czuję bowiem w tej chwili, że moja rana krwawi na nowo; a byłoby mi przykro pokazywać panu krew, nie przez niego wylaną.
— Zapewniam pana — odezwał się d’Artagnan, — że doprawdy, bez względu na to, czy kto inny, czy ja ją wyleję, patrzeć będę zawsze z prawdziwym żalem na krew tak dzielnego szlachcica. Wobec tego zaś i ja także staję do walki w kaftanie.
— Dalej, dalej, moi panowie! — wtrącił Portos, — dosyć już tych grzeczności! Nie zapominajcie, że i my czekamy na swoją kolej.
— Mów we własnem imieniu, Portosie — przerwał Aramis, — skoro wyrażasz się tak grubijańsko. Ja bowiem sądzę, że panowie ci przemawiają do siebie w słowach najzupełniej dobranych i najzupełniej godnych dwóch szlachciców.
— Służę panu — rzekł Atos, stając w pozycyi.
— Jestem na rozkazy — odparł d’Artagnan, krzyżując żelazo.
Ale zaledwie oba rapiery zadźwięczały w zetknięciu, w tej samej chwili z poza węgła klasztoru wysunął się oddział gwardyi Jego Eminencyi pod dowództwem pana de Jussac.
— Gwardya kardynała! — zakrzyknęli nagle Portos i Aramis. — Szpady do pochew, panowie! szpady do pochew!
Ale już było zapóźno. Obu przeciwników zauważono w pozycyi, która nie mogła nastręczać żadnych wątpliwości co do ich zamiarów.
— Hola! — krzyczał Jussac, zbliżając się i dając znak swym żołnierzom, aby podążyli za nim, — hola! panowie muszkieterowie. Cóż to? pojedynek? Więc wydane edykty już nic nie znaczą?
— Jesteście panowie bardzo wspaniałomyślni — rzekł Atos głosem, brzmiącym nienawiścią, albowiem Jussac był jednym z tych, którzy atakowali go onegdaj. — Gdyby nam zdarzyło się spotkać was walczących, zaręczam, że nie usiłowalibyśmy wam przeszkodzić. Pozwólcie zatem dokończyć nam sprawę, a będziecie mieli przyjemność, nie narażając się na żadne trudy.
— Moi panowie, z żalem oświadczyć muszę, że jest to zgoła niemożliwe. Przedewszystkiem musimy wypełnić obowiązek. A zatem, jeśli łaska, szpady do pochew i proszę za nami.
— Panie — mówił Aramis, przedrzeźniając Jussaca, — posłuchalibyśmy z największą chęcią waszego miłego zaproszenia, gdyby to tylko od nas zależało; ale pan de Tréville stanowczo zabronił nam tego. Idźcie zatem swoją drogą; oto, co możecie najlepszego uczynić.
Drwiny te doprowadziły Jussaca do wściekłości.
— Zabierzemy was siłą, jeżeli nie będziecie posłuszni — oświadczył.
— Jest ich pięciu — rzekł półgłosem Atos, — a nas trzech tylko. Zostaniemy więc jeszcze raz pokonani, czyli, innemi słowy, trzeba będzie oddać tu życie, albowiem oświadczam stanowczo, że nie stanę przed kapitanem jeszcze raz zwyciężony.
Atos, Portos i Aramis zbliżyli się ku sobie w chwili, gdy Jussac szeregował swych żołnierzy.
Krótka ta chwila wystarczyła d’Artagnanowi, by powziął postanowienie. Bo oto nadeszła jedna z tych okoliczności, które decydują o życiu człowieka. Należało wybrać między królem a kardynałem i, dokonawszy wyboru, postępować konsekwentnie. Pojedynkować się — znaczyło być nieposłusznym prawu, znaczyło narażać głowę, znaczyło ściągać na siebie nieprzyjaźń ministra, potężniejszego od samego króla. Oto, nad czem zastanawiał się młody człowiek i, powiedzmy na jego pochwałę, nie zawahał się w wyborze ani na chwilę. Zwracając się do Atosa i jego przyjaciół, rzekł:
— Moi panowie, pozwólcie mi, jeśli łaska, sprostować poniekąd wasze słowa. Mówiliście, że jest was tylko trzech, tymczasem, jak mi się zdaje, jest nas tutaj czterech.
— Pan nie należysz do nas — zauważył Portos.
— Istotnie — odpowiedział d’Artagnan, — nie mam waszego munduru, ale należę do was duszą. Czuję doskonale, że mam duszę muszkietera, panowie, i to mnie ku wam pociąga.
— Na bok, młodzieńcze! — krzyczał Jussac, który niewątpliwie z ruchów i wyrazu twarzy odgadł zamiary d’Artagnana. — Możesz odejść; pozwalamy ci na to. Ratuj więc swoją skórę i zmykaj szybko.
Ale d’Artagnan nie ruszył się z miejsca.
— Jesteś naprawdę dzielnym chłopcem — rzekł Atos, ściskając rękę młodzieńca.
— No, naprzód! niema na co czekać! — powtórzył Jussac.
— Zaraz — odpowiedzieli Portos i Aramis, — zobaczymy jeszcze, jak to będzie.
— Jesteś pan wzorem wspaniałomyślności — oświadczył Atos.
Ale wszyscy trzej myśleli o młodości d’Artagnana i liczyli się z jego brakiem doświadczenia.
— Jest nas tylko trzech, z których jeden ranny, i prócz nas dzieciak — powtórzył Atos, — a tem nie mniej będą się chełpili, że było nas czterech.
— Zapewne, ale znowu cofnąć się... — odparł Portos.
— To trudno — wyrzekł Atos.
D’Artagnan zrozumiał ich wahanie.
— Więc w każdym razie wypróbujcie mnie, panowie — rzekł, — a przysięgam na honor, że nie ustąpię z placu, jeżeli zostaniemy pokonani.
— Jak się zowiesz, mój zuchu? — spytał Atos.
— D’Artagnan, panie.
— Dobrze więc! Atos, Portos, Aramis i d’Artagnan naprzód! — krzyknął Atos.
— Zatem, panowie, cóż postanawiacie ostatecznie? — zapytał po trzeci Jussac.
— Już postanowiliśmy — odpowiedział Atos.
— A mianowicie? — pytał Jussac.
— Chcemy mieć zaszczyt zmierzyć się z wami — odpowiedział Aramis, uchylając kapelusza jedną ręką, a drugą dobywając szpady.
— Zatem stawiacie opór? — krzyknął Jussac.
— Tam do licha! czy to pana dziwi?
I równocześnie dziewięciu przeciwników uderzyło na siebie z zaciekłością, co jednak nie wykluczało stosowania pewnej metody.
Atos natarł na niejakiego Cahusaca, faworyta kardynała, Portos zaatakował Bicarata, a Aramis stanął wobec dwóch przeciwników.
Co do d’Artagnana, ten znalazł się naprzeciwko samego Jussaca.
Serce młodego Gaskończyka biło tak mocno, że omal nie rozsadziło mu piersi — nie ze strachu, broń Boże, tego nie było tam ani śladu, lecz ze wzruszenia i chęci współzawodnictwa. Bił się, jak rozjuszony tygrys, okrążając swego przeciwnika z dziesięciu stron i zmieniając po dwadzieścia razy pozycyę i miejsce. Jussac był, jak wspomniano, wypróbowanym mistrzem w walce na szpady; mimoto jednak miał niezmiernie trudne zadanie bronić się przed przeciwnikiem, który, ruchliwy i rzutki, zmieniał co chwila metodę walki, atakował równocześnie z wszystkich stron, a obok tego sam zasłaniał się, jak człowiek, niesłychanie dbający o własną skórę.
Pod koniec walki Jussac stracił cierpliwość. Rozwścieczony, że ten, którego uważał za dzieciucha, trzyma go w szachu, zaperzył się i zaczął popełniać błędy. D’Artagnan, który, mimo braku doświadczenia, posiadał teoretyczną umiejętność, podwoił swą ruchliwość. Jussac, chcąc zakończyć walkę, wymierzył swemu przeciwnikowi straszliwy cios, pochyliwszy się aż ku ziemi; ale d’Artagnan odparował uderzenie i, podczas gdy Jussac prostował się, przesunął się ruchem węża pod jego szpadą i przeszył go na wylot. Jussac runął, jak kłoda.
D’Artagnan ogarnął wtedy niespokojnem i szybkiem spojrzeniem pole walki.
Aramis zabił już jednego ze swych przeciwników; ale drugi nacierał nań bardzo żywo. Mimoto położenie jego nie było niebezpieczne i mógł się jeszcze bronić.
Bicarat i Portos zadawali sobie nawzajem cięcia. Portos otrzymał już cięcie przez ramię, a Bicarat w udo. Ponieważ jednak ani jedna, ani druga rana nie była ciężka, walczyli dalej z tem większą zajadłością.
Atos, zraniony ponownie przez Cahusaca, bladł w oczach, lecz mimoto ani na krok nie ustępował; przerzucił tylko oręż do drugiej ręki i walczył teraz lewą ręką.
D’Artagnan, wedle obowiązujących w owej epoce prawideł pojedynkowych, mógł jednemu z nich pospieszyć z pomocą. Podczas gdy szukał wzrokiem, który z jego towarzyszów potrzebowałby tej pomocy, pochwycił spojrzenie Atosa. Spojrzenie to było niezwykle wymowne. Atos wolałby raczej zginąć, niż zawołać o pomoc; ale mógł patrzeć i wzrokiem prosił o poparcie. D’Artagnan odgadł to, skoczył naprzód ogromnym susem i dopadł z boku gwardzistę, wołając:
— Ze mną teraz sprawa! zabiję cię, panie gwardzisto!
Cahusac odwrócił się, a była to już ostatnia chwila. Atos, którego podtrzymywał jedynie ostatni wysiłek męstwa, osunął się na jedno kolano.
— Na Boga — zakrzyknął na d’Artagnana, — błagam cię, nie zabijaj go, młodzieńcze; mam z nim do załatwienia dawne porachunki, skoro tylko wygoją się moje rany i powrócę do zdrowia. Rozbrój go tylko, wytrąć mu szpadę. O tak! dobrze! doskonale!
Atos wydał ten okrzyk, ponieważ szpada Cahusaca wyleciała z jego ręki o jakie dwadzieścia kroków. D’Artagnan i Cahusac razem poskoczyli za nią — jeden, aby ją podnieść, drugi, aby temu przeszkodzić; lecz zwinniejszy d’Artagnan dobiegł pierwszy i postawił na niej nogę.
Cahusac poskoczył wówczas do gwardzisty, zabitego przez Aramisa, chwycił jego broń i chciał powtórnie natrzeć na d’Artagnana. Ale na drodze spotkał Atosa, który wytchnął już podczas przerwy, nastręczonej mu przez d’Artagnana, i sam stanął do walki, obawiając się, by d’Artagnan nie sprzątnął mu wroga.
D’Artagnan zrozumiał, iż Atos byłby niezadowolony, gdyby mu chciał przeszkodzić. Istotnie w kilka chwil później Cahusac runął na ziemię z gardłem, przeszyłem ostrzem szpady.
W tej samej prawie chwili Aramis przyłożył ostrze szpady do piersi powalonego na ziemię przeciwnika i zmusił go do błagania o pardon.
Tylko Portos i Bicarat walczyli jeszcze. Portos drwił tysiącem przechwałek: zapytywał przeciwnika, która może być godzina, składał mu życzenia z powodu, że brat jego miał otrzymać dowództwo oddziału w pułku nawarskim. Ale, dowcipkując, nie zyskiwał przewagi nad swym przeciwnikiem. Bicarat był bowiem jednym z tych ludzi żelaznej wytrzymałości, którzy padają dopiero po otrzymaniu śmiertelnej rany.
Tymczasem należało walce kres położyć. Mógł nadejść patrol i zaaresztować walczących, zarówno rannych, jak całych, zarówno królewskich żołnierzy, jak kardynalskich. Atos, Aramis i d’Artagnan otoczyli Bicarata, wzywając go do poddania się. Jakkolwiek jednak sam jeden tylko przeciwko wszystkim, i do tego ranny w nogą, Bicarat nie chciał ustąpić. Wtedy Jussac, który podniósł sią, podparłszy się na ramieniu, począł także wołać na niego, aby się poddał. Bicarat był Gaskończykiem, podobnie, jak d’Artagnan, — udawał głuchego i śmiechem odpowiadał na wezwania, a między jedną a drugą zasłoną przed cięciem znalazł nawet stosowną chwilą, by końcem szpady naznaczyć jakiś punkt na ziemi.
— Tu oto — mówił, parodyując ustąp z biblii, — tu oto umrze Bicarat, jedyny z tych, którzy są z nim.
— Ale ich jest czterech przeciwko tobie; dosyć już, rozkazują ci.
— Ach! skoro rozkazujesz, to zupełnie co innego — oświadczył Bicarat; — ponieważ jesteś moim dowódzcą, więc muszą ci być posłusznym.
I odskoczywszy w tył, złamał szpadą na kolanie, aby nie być zmuszonym do oddania jej, kawałki zaś przerzucił poprzez mur klasztorny, a potem skrzyżował ręce na piersiach i zagwizdał pieśń gwardzistów kardynała.
Dzielność budzi zawsze szacunek, nawet u nieprzyjaciela. Muszkieterowie oddali szpadami pokłon Bicaratowi i schowali je do pochew.
D’Artagnan uczynił to samo, potem zaś z pomocą Bicarata, który jedyny z gwardzistów kardynała trzymał się na nogach, przeniósł pod bramą klasztoru Jussaca, Cahusaca i tego z przeciwników Aramisa, który był tylko raniony. Czwarty, jak wspomnieliśmy, zginął. Pociągnęli za dzwonek, a następnie, unosząc cztery szpady, upojeni radością, podążyli ku pałacowi pana de Tréville.
Widziano ich, splecionych uściskiem, zajmujących całą szerokość ulicy i zatrzymujących każdego spotkanego muszkietera, tak, że wreszcie orszak zamienił się w pochód tryumfalny. Serce d’Artagnana pławiło się w upojeniu; szedł między Atosem a Portosem, ściskając ich czule.
— Nie jestem jeszcze muszkieterem — mówił do swoich nowych przyjaciół, przestępując próg pałacu pana de Tréville, — ale zostałem przynajmniej przyjęty na praktykanta, nieprawdaż?
Zajście wywołało wielką wrzawę. Pan de Trévilie głośno gniewał się bardzo na swoich muszkieterów, — cichaczem winszował im. Ponieważ jednak nie było czasu do stracenia, aby uprzedzić króla, pan de Tréville udał się śpiesznie do Luwru. Było już jednak zapóźno; król zamknął się z kardynałem, a panu de Tréville oświadczono, że król pracuje i nie może go przyjąć w tej chwili. Wieczorem pan de Tréville przybył w porze, gdy król zasiadł do zwykłej gry. Monarcha wygrywał, a ponieważ odznaczał się wielkiem skąpstwem, więc był w doskonałym humorze. Toteż, zauważywszy już z daleka pana de Tréville, zawołał:
— Pójdźno pan tutaj, panie kapitanie, pójdźno pan tutaj, abym cię mógł wyłajać. Czy wiesz pan, że Jego Eminencya przybył dzisiaj ze skargą na pańskich muszkieterów, i to w takiem wzburzeniu, że Jego Eminencya jest chory z tego powodu. Ach! ależ to dyabły wcielone, to ludzie, zasługujący na szubienicę, ci pańscy muszkieterowie!
— Nie, Najjaśniejszy Panie — odparł pan de Tréville, zrozumiawszy odrazu, jak się sprawa układa; — nie, to poczciwe stworzenia, łagodne, jak baranki, a przytem, za co ręczę, ożywione tylko jednem jedynem pragnieniem: aby dobywać szpady z pochwy tylko na usługi Waszej Królewskiej Mości. Ale cóż zrobić, skoro gwardziści pana kardynała ustawicznie wszczynają z nimi waśnie, i młodzi ludzie muszą się bronić, choćby dla honoru swego korpusu.
— Słuchajno pan, panie de Tréville — odrzekł król. — Słuchajno pan, czy nie wyrażasz się pan o nich w taki sposób, jak o zgromadzeniu religijnem!? Doprawdy, mój drogi kapitanie, mam ochotą odebrać ci dowództwo i oddać je w ręce panny de Chemerault, której przyrzekłem opactwo. Ale nie sądź, że uwierzą ci na słowo. Nazywają mnie Ludwikiem Sprawiedliwym, panie de Tréville, a więc zaraz, zaraz przekonamy się o słuszności tego.
— Ach, Najjaśniejszy Panie, ponieważ najzupełniej ufam w tą sprawiedliwość, więc dlatego oczekują z cierpliwością i spokojem wyroku Waszej Królewskiej Mości.
— Zaczekaj pan, zaczekaj — odrzekł król; — nie potrwa długo czekanie.
Istotnie szczęście odwróciło sią, a skoro król zaczął tracić to, co wygrał, nie zawahał się wyszukać pozoru, aby — że użyjemy tego wyrażenia graczy, którego zresztą, jak wyznajemy szczerze, nie znamy genezy, — aby zatem zwinąć chorągiewką. Po upływie chwili król powstał więc z miejsca i, chowając do kieszeni pieniądze, których znaczną część stanowiła wygrana, rzekł:
— La Vieuville, zajmij moje miejsce, muszą bowiem pomówić w ważnej sprawie z panem de Tréville. Aha!... miałem na stole osiemdziesiąt ludwików; połóż tą samą sumą, aby ci, którzy przegrali, nie potrzebowali się skarżyć. Sprawiedliwość przedewszystkiem.
Potem król odwrócił się do pana de Tréville i, idąc z nim ku framudze okna, ciągnął dalej:
— A zatem twierdzisz pan, że to gwardziści Jego Eminencyi szukają zaczepki z pańskimi muszkieterami?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, jak zazwyczaj.
— A jakże się to słało, zobaczmy? Wiesz bowiem, kapitanie, że należy, aby sędzia wysłuchał obie strony.
— Ach, mój Boże! wszystko wydarzyło się w najprostszy i najnaturalniejszy sposób. Trzej moi najlepsi żołnierze, znani Waszej Królewskiej Mości z nazwiska, którzy wierność swoją niejednokrotnie wykazali i dla których, jak mogą zapewnić, służba w usługach królewskich jest jedynem pragnieniem serca, otóż trzej najlepsi moi żołnierze, jak powtarzam, panowie Atos, Portos i Aramis, wybrali się na wycieczką dla przyjemności z młodym kadetem gaskońskim, którego poleciłem ich opiece tegoż samego ranka. Celem wycieczki miało być, o ile mi wiadomo, Saint-Germain, spotkanie zaś naznaczyli sobie w pobliżu Karmelitów Bosych. I tam to właśnie zakłócili im przyjemność spaceru panowie de Jussac, Cahusac, Bicarat i dwaj inni jeszcze gwardziści, którzy z pewnością nie przyszliby tam w tak znacznej liczbie, gdyby nie mieli złych zamiarów wykroczenia przeciw obowiązującym edyktom.
— Ach, tak! to daje do myślenia — odrzekł król; — niewątpliwie przyszli tam, aby się pojedynkować.
— Nie oskarżam nikogo, Najjaśniejszy Panie, ale pozostawiam Waszej Królewskiej Mości do rozstrzygnięcia, w jakim celu pięciu uzbrojonych ludzi udaje się w miejsce tak ustronne, jak okolice klasztoru Karmelitów.
— Tak, masz słuszność, Tréville, masz słuszność.
— Skoro jednak ujrzeli moich muszkieterów, zmienili widocznie pierwotny zamiar; poszczególne ich własne nienawiści ustąpiły miejsca zbiorowej nienawiści do naszego korpusu; wiadomo bowiem Waszej Królewskiej Mości, że muszkieterowie, służący królowi i nikomu innemu, oprócz króla, są temsamem przyrodzonymi nieprzyjaciółmi gwardzistów, którzy pozostają na usługach pana kardynała.
— Tak jest, Tréville, niestety — odpowiedział król melancholijnym tonem. — I tu właśnie, chciej mi wierzyć, jest niezmiernie smutno patrzeć, jak Francya dzieli się na takie dwie partye... widzieć, że istnieją dwie głowy w królestwie. Ale to musi się zakończyć, Tréville, musi się zakończyć. Powiadasz zatem, że gwardziści szukali zaczepki z muszkieterami?
— Mojem zdaniem jest bardzo prawdopodobne, że cała sprawa miała taki obrót, aczkolwiek nie mógłbym za to ręczyć głową, Najjaśniejszy Panie. Wiadomo, jak trudno jest rozeznać prawdę; trzeba mieć potemu conajmniej tak zadziwiający instynkt, jak człowiek, który nosi miano Ludwika XIII Sprawiedliwego...
— I masz słuszność, Tréville. Ale twoi muszkieterowie nie byli sami; towarzyszył im także jakiś chłopiec?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, i jeden człowiek ranny, wobec czego trzej muszkieterowie królewscy, liczący wśród siebie jednego rannego i jedno chłopię, stawili czoło pięciu gwardzistom pana kardynała, szerzącym największy postrach, i co więcej, czterech z nich powalili na ziemię.
— Ależ to zwycięstwo — zakrzyknął król rozpromieniony, — najzupełniejsze zwycięstwo!
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, niemal takie, jak przy moście nad rzeką Cé.
— Powiadasz zatem, że było ich czterech razem z jednym rannym i jednem dzieciakiem?
— Wyrostek to zaledwie, ale sprawił się tak dzielnie w tej potrzebie, że ośmielę się polecić go względom Waszej Królewskiej Mości.
— Jakże się nazywa?
— D’Artagnan, Najjaśniejszy Panie. Jest to syn jednego z moich najdawniejszych przyjaciół, syn człowieka, który pod wodzą twego wielkiej pamięci ojca, Najjaśniejszy Panie, brał udział w wojnie partyzanckiej.
— I twierdzisz, że się dobrze sprawił ten młody człowiek? Opowiedz mi szczegółowo, Tréville; wiesz przecie, jak lubię opisy wojen i potyczek.
I król Ludwik XIII podkręcił z dumą wąsa i wsparł się rękami o biodra.
— Najjaśniejszy Panie — mówił Tréville, — jak już wspomniałem, d’Artagnan jest prawie dzieckiem, a ponieważ nie ma zaszczytu należeć do korpusu muszkieterów, miał na sobie zwyczajne ubranie. Gwardziści pana kardynała, spostrzegłszy jego wiek młodociany, a co więcej, przekonawszy się, że nie należy do korpusu, wezwali go, aby się usunął, zanim dojdzie do starcia.
— A zatem widzisz, Tréville, że to oni pierwsi rozpoczęli atak — przerwał mu król.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, nie można w to wątpić. Wezwali go zatem, aby się usunął; on zaś odpowiedział im, że sercem czuje się muszkieterem i jest najzupełniej oddany Jego Królewskiej Mości, że więc pozostanie z panami muszkieterami.
— Dzielny młodzieniec — szepnął król.
— Istotnie, pozostał z nimi, a Wasza Królewska Mość zyskuje w nim pierwszorzędnego zapaśnika; on to bowiem zadał Jussacowi ten straszny cios szpadą, z powodu którego pan kardynał rozgorzał tak wielkim gniewem.
— On miałby zranić Jussaca? — zawołał król, — to dziecko? Nie, nie, Tréville, to chyba przywidzenie...
— A jednak stało się tak, jak miałem zaszczyt przedstawić Waszej Królewskiej Mości.
— Zranił Jussaca, który jest najpierwszym szermierzem w państwie!?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie! Jussac znalazł swego mistrza.
— Pragnę zobaczyć tego młodego człowieka, mój Tréville’u, pragnę go zobaczyć, a jeżeli będzie można coś dla niego uczynić, chętnie zajmiemy się jego losem.
— Kiedy Wasza Królewska Mość raczy go przyjąć?
— Jutro w południe, panie de Tréville.
— Czy mam go samego przyprowadzić?
— Nie, przyprowadź mi wszystkich czterech. Pragnę podziękować wszystkim razem; wierne serca są dzisiaj rzadkie, panie de Tréville, i należy wierność nagradzać.
— Stawimy się w południe w Luwrze, Najjaśniejszy Panie.
— Ale przyjdźcie przez boczne schody, Tréville, przez boczne schody. Nie trzeba, aby kardynał wiedział o tem.
— Dobrze, Najjaśniejszy Panie.
— Rozumiesz, Tréville: zakaz jest zakazem; koniec końcem zbrojne starcia są zabronione.
— Ale to spotkanie, Najjaśniejszy Panie, wykraczało przeciwko wszelkim zwyczajnym warunkom pojedynkowym; była to napaść poprostu, a dowodem tego, że do walki stanęło pięciu gwardzistów kardynała przeciwko trzem moim muszkieterom i panu d’Artagnan.
— To prawda — odpowiedział król, — ale mimoto nie wpływa to na sam fakt. Więc bądź co bądź, Tréville, przyjdźcie bocznymi schodami.
Tréville uśmiechnął się. Ale, ponieważ to, co otrzymał od tego dziecka, które buntowało się przeciwko swemu nadzorcy, było już bardzo wiele, oddał królowi ukłon, pełen szacunku, i oddalił się za jego zezwoleniem.
Tego samego jeszcze wieczoru trzej muszkieterowie dowiedzieli się o zaszczycie, jaki przypadł im w udziale. Ponieważ jednak znali króla od dawna, nie byli tem nazbyt przejęci; natomiast d’Artagnan, dzięki swej gaskońskiej wyobraźni, dopatrywał się w tem uśmiechu fortuny i spędził noc całą, snując słodkie marzenia. Nazajutrz też już o godzinie ósmej z rana znalazł się u Atosa.
D’Artagnan zastał muszkietera zupełnie ubranego i gotowego do wyjścia. Ponieważ dopiero w południe mieli się udać do króla, Atos podał projekt, aby wraz z Portosem i Aramisem zagrać w piłkę na boisku, znajdującem się w pobliżu stajen Luksemburga. Atos zaprosił d’Artagnana, aby im towarzyszył, a ten, aczkolwiek nie znał wcale gry, albowiem nie grał w nią nigdy, zgodził się, nie wiedząc, co zrobić z czasem od godziny dziewiątej, którą właśnie wskazywał zegar, aż do południa.
Obaj muszkieterowie byli już na placu gry i zabawiali się, rzucając piłką do siebie. Atos, który był niezwykle biegły we wszystkich ćwiczeniach ciała, stanął z d’Artagnanem po przeciwnej stronie i rozpoczęli zapasy. Ale zaraz po pierwszym zrobionym ruchu, aczkolwiek grał lewą ręką, Atos doszedł do przekonania, że rana jego jest jeszcze nazbyt świeża, by mógł się oddawać tego rodzaju zabawie. D’Artagnan pozostał zatem sam, a ponieważ oświadczył, że posiada zamało wprawy, aby prowadzić prawidłową grę, zadowolono się tylko rzucaniem sobie nawzajem piłek bez liczenia punktów. Ale jedna z piłek, ciśnięta herkulesową dłonią Portosa, przemknęła tak blizko jego twarzy, że — jak pomyślał — gdyby zamiast zboczyć, ugodziła w niego, posłuchanie u króla byłoby bezpowrotnie stracone, nie mógłby bowiem zaprezentować się w takim stanie. A ponieważ, wedle jego gaskońskiej wyobraźni, od posłuchania tego zależała cała jego przyszłość, skłonił się uprzejmie Portosowi i Aramisowi i, oświadczywszy, że nie pierwej podejmie walkę, aż będzie mógł śmiało stawić im czoło, odszedł i zajął miejsce wśród widzów poza ogrodzeniem.
Nieszczęściem dla d’Artagnana, wśród przyglądających się znalazł się gwardzista Jego Eminencyi, który, rozdrażniony niedawną klęską swych towarzyszy, od wczoraj już cieszył się nadzieją, że uda mu się znaleźć sposobność do zemsty. I przekonany, że sposobność ta się właśnie nadarza, rzekł, zwracając się do jednego z sąsiadów:
— Niema się co dziwić, że ten młodzieniec tak się boi piłki; jest to niewątpliwie praktykant na muszkietera.
D’Artagnan odwrócił się, jakby ukąszony przez węża, i utkwił spojrzenie w gwardziście, który wypowiedział te ubliżające słowa.
— Ho, ho! — odezwał się tamtem z jeszcze większą bezczelnością, podkręcając wąsa, — przypatruj się, ile ci się podoba, mój mały panie, a ja co powiedziałem, to powiedziałem.
— A ponieważ to, coś pan powiedział, jest aż nazbyt jasne, by słowa pańskie potrzebowały jakiegoś wyjaśnienia — odparł d’Artagnan przytłumionym głosem, — przeto poproszę pana, byś się za mną udał.
— I kiedyż to? — zapytał gwardzista tym samym drwiącym tonem.
— Natychmiast, jeśli łaska.
— Wiadomo panu zapewne, kto jestem?
— Nie, nie wiem wcale i bynajmniej mnie to nie obchodzi.
— Bardzo niesłusznie; gdybyś pan bowiem znał moje nazwisko, może mniejby ci się spieszyło.
— Więc jak się pan zowiesz?
— Bernajoux, do usług.
— Dobrze więc, panie Bernajoux — odpowiedział spokojnie d’Artagnan, — oczekuję na pana przy bramie.
— Idź pan, spieszę za panem.
— Nie spiesz się pan zbytnio, aby nie zauważono, że wychodzimy razem; rozumie pan, że do tego, co chcemy uczynić, nie potrzebujemy zadużo widzów.
— To prawda — odpowiedział gwardzista zdziwiony, że jego nazwisko nie wywarło na młodzieńcu większego wrażenia.
Istotnie nazwisko Bernajoux było dobrze znane całemu światu, z wyjątkiem jednego d’Artagnana może; był on bowiem jednym z tych, którzy najczęściej brali udział w codziennych bójkach, mimo wszelkich edyktów króla i kardynała.
Portos i Aramis byli tak zajęci grą, a Atos śledził ich ruchy z takiem zainteresowaniem, że nie zauważyli wcale odejścia swego młodego towarzysza, który, zgodnie z tem, co oświadczył gwardziście Jego Eminencyi, zatrzymał się przy bramie, gdzie niebawem i jego przeciwnik się zjawił. Ponieważ d’Artagnan nie miał czasu do stracenia wobec tego, że posłuchanie u króla było naznaczone na południe, rozejrzał się dokoła, a zauważywszy, że ulica jest zupełnie opustoszała, rzekł do swego przeciwnika:
— Na honor, jest to szczęściem dla pana, jakkolwiek nazywasz się Bernajoux, że masz się bić tylko z praktykantem na muszkietera; tem nie mniej postaram się jak najlepiej wywiązać z zadania. Baczność!
— Zdaje mi się jednak — oświadczył ten, którego d’Artagnan tak prowokował, — zdaje mi się, że miejsce jest źle wybrane i że lepiej byłoby nam walczyć poza opactwem Saint-Germain.
— To, co pan mówisz, jest niewątpliwie bardzo mądre — odparł d’Artagnan, — na nieszczęście jednak nie rozporządzam czasem, mając w samo południe inne spotkanie. Do broni zatem, mój panie, do broni!
Bernajoux nie był człowiekiem, któremu trzebaby powtarzać dwukrotnie podobne wezwanie. W tej samej chwili szpada błysnęła mu w dłoni, rzucił się na przeciwnika, spodziewając się, że go onieśmieli wobec jego wielkiej młodości.
Lecz d’Artagnan już poprzedniego dnia przeszedł dobrą szkołę, a podniecony jeszcze świeżo zwycięstwem, dumny przyszłem powodzeniem, postanowił nie ustąpić ani kroku. Toteż obie szpady związały się z sobą, aż po rękojeść, a ponieważ d’Artagnan stał twardo na miejscu, przeciwnik jego musiał się nieco cofnąć. D’Artagnan wykorzystał tę chwilę, a raczej, korzystając z tego ruchu, kiedy żelazo Bernajoux’a zboczyło z linii prostej, zamachnął się, zaatakował i ugodził w ramię swego przeciwnika. Wtedy dopiero d’Artagnan cofnął się o krok i opuścił szpadę. Ale Bernajoux zakrzyknął, że rana jest bez znaczenia, i w zaślepieniu rzuciwszy się naprzód, sam natknął się na szpadę. Ponieważ jednak nie upadł i nie uznał się za pokonanego, a tylko cofał się ku pałacowi pana de Trémouille, u którego w służbie pozostawał jeden z jego krewnych, d’Artagnan, nie wiedząc, jak ciężka jest rana, którą otrzymał jego przeciwnik, nacierał dalej ostro i byłby niewątpliwie zadał mu trzeci cios. Tymczasem jednak posłyszano na placu gry w piłkę hałas, wszczęty na ulicy, a dwaj przyjaciele gwardzisty, którzy poprzednio zasłyszeli kilka słów jego rozmowy z d’Artagnanem i zauważyli, że po tych słowach wyszedł, wybiegli teraz ze szpadami w dłoniach i natarli na zwycięzcę, Ale Atos, Portos i Aramis pojawili się również na widowni i w chwili, gdy obydwaj gwardziści uderzyli na ich młodego towarzysza, zmusili ich do cofnięcia się. W tej samej chwili Bernajoux runął na ziemię, a gwardziści, widząc, że we dwóch stoją przeciw czterem, poczęli wołać:
— Do nas tu z pałacu pana de Trémouille!
Na krzyk ten wyległo wszystko, co żyło w pałacu, i uderzyło na czterech towarzyszów, którzy teraz także nie szczędzili nawoływań:
— Do nas tutaj, muszkieterowie!
Krzyk ten głośnem rozległ się echem. Wiadomo było, że muszkieterowie są wrogo usposobieni dla Jego Eminencyi, i lubiono ich za tę nienawiść, jaką żywili dla kardynała. To też gwardziści z innych pułków, poza tymi, które służyły Czerwonemu Księciu, jak go nazywał Aramis, stawali zwykle w bójkach tego rodzaju po stronie muszkieterów królewskich. Z pośród trzech gwardzistów z pułku pana des Essarts, którzy właśnie przechodzili, dwaj pospieszyli z pomocą naszym czterem towarzyszom, trzeci zaś pobiegł do pałacu pana de Tréville, wołając:
— Na pomoc, muszkieterowie, na pomoc!
Jak zazwyczaj, pałac pana de Tréville był przepełniony żołnierzami, którzy natychmiast pospieszyli z sukursem swoim towarzyszom; bójka stała się powszechną, ale przewaga była po stronie muszkieterów. Gwardziści kardynała i dworacy pana de la Trémouille cofnęli się zatem do pałacu, zamykając za sobą jego bramy dość jeszcze szybko, aby przeszkodzić nieprzyjaciołom wedrzeć się tam razem z nimi. Ranionego jeszcze przedtem przeniesiono do pałacu, i to, jak wspomnieliśmy, w bardzo złym stanie.
Wzburzenie wśród muszkieterów i ich sprzymierzeńców doszło do szczytu; zaczęto się już zastanawiać nad tem, czyby nie podłożyć ogień pod pałac w celu ukarania tej bezczelności, jaką okazali domownicy pana de la Trémouille, uderzając na muszkieterów królewskich. Myśl przyjęto z entuzyazmem, kiedy na szczęście wybiła godzina jedenasta. D’Artagnan i jego towarzysze przypomnieli sobie o posłuchaniu, a ponieważ żal im było, aby tak piękna zabawa bez nich się odbyła, poczęli uspokajać rozpalone głowy. Zadowolniono się zatem rzuceniem kilku kamieni w bramy pałacu, które jednak oparły się atakowi, poczem zaniechano i tego także, tem więcej, że ci, których należało uważać za przywódców wyprawy, od pewnej chwili usunęli się z tłumu i pospieszyli do pałacu pana de Tréville. Ten oczekiwał już na nich, uwiadomiony o zaszłem starciu.
— Szybko do Luwru! — wołał, — szybko do Luwru! Starajmy się zobaczyć z królem, zanim kardynał zdoła go uprzedzić. Przedstawimy mu to zajście, jako dalszy ciąg wczorajszej sprawy, i załatwimy obie równocześnie.
Pan de Tréville pospieszał więc do Luwru w towarzystwie czterech młodych ludzi. Ale, ku niezmiernemu jego zdziwieniu, oświadczono kapitanowi muszkieterów, że król udał się na polowanie na jelenie do lasu Saint-Germain. Pan de Tréville kazał sobie dwukrotnie powtórzyć tę nowinę, a towarzysze jego mogli zauważyć, jak z każdą chwilą twarz zachmurzała mu się coraz bardziej.
— Czy Jego Królewska Mość już wczoraj miał zamiar udać się na to polowanie? — zapytał.
— Nie, Wasza Ekscelencyo — odpowiedział pokojowiec; — dopiero dzisiaj rano przybył wielki łowczy z wiadomością, że w nocy wytropiono jelenia dla króla. Monarcha oświadczył zrazu, że nie pojedzie na polowanie, później jednak nie mógł sobie odmówić przyjemności, jaką nastręczało to polowanie, i po śniadaniu wyruszył w drogę.
— Czy król widział się z kardynałem?
— To bardzo prawdopodobne — odparł pokojowiec, — ponieważ widziałem dzisiaj zaprzężoną karocę Jego Eminencyi, a na zapytanie, dokąd się udaje, otrzymałem odpowiedź: Do Saint-Germain.
— Wyprzedzono nas — rzekł pan de Tréville. — Wieczorem, moi panowie, zobaczę się z królem; wam jednak nie radzę tego próbować.
Rada była zbyt rozumna, a prócz tego dawał ją człowiek nazbyt dobrze znający króla, aby młodzi ludzi mogli się jej w czemś opierać. Pan de Tréville wezwał ich, aby każdy powrócił do swego domu i tam oczekiwał wiadomości od niego.
Wracając do pałacu, pan de Tréville zastanowił się, czyby nie było najlepiej, gdyby sam jako pierwszy wystąpił ze skargą. Wysłał zatem jednego ze swoich domowników do pana de la Trémouille, prosząc go listownie, aby wydalił ze swego domu gwardzistów pana kardynała i aby skarcił swych własnych żołnierzy za zuchwałą napaść na muszkieterów. Ale pan de la Trémouille, już uprzedzony przez swego koniuszego, którego krewnym — jak wspomniano — był Bernajoux — odpowiedział, że ani pan de Tréville, ani jego muszkieterowie nie mają powodów do skargi; przeciwnie, skarżyć się może on sam jeden tylko, ponieważ muszkieterowie napadli na jego ludzi i chcieli mu podpalić pałac. Gdy rokowania między obu panami groziły przewleczeniem się, ponieważ każdy upierał się przy swojem zdaniu, pan de Tréville obmyślił inny sposób, mogący wszystko załatwić: postanowił udać się osobiście do pana de la Trémouille.
Pojechał tam natychmiast i kazał oznajmić swe przybycie.
Obaj panowie powitali się uprzejmie, bo jakkolwiek nie łączyła ich przyjaźń, to jednak mieli przynajmniej dla siebie wzajemny szacunek. Obaj byli ludźmi uczucia i honoru, a ponieważ pan de la Trémouille, jako protestant, rzadko widywał króla i nie należał do żadnego stronnictwa, więc w zasadzie nie kierował się też w stosunkach społecznych żadnemi zgoła uprzedzeniami. Tem nie mniej tym razem powitanie jego, aczkolwiek uprzejme, było bardziej zimne, niżeli zazwyczaj.
— Panie — rzekł pan de Tréville, — wydaje się nam obu, że mamy sobie nawzajem coś do wyrzucenia; przybywam zatem osobiście, aby wspólnie wyświetlić tę sprawę.
— Jak najchętniej — odpowiedział pan de la Trémouille; — ale muszę uprzedzić pana, że jestem o niej dobrze powiadomiony i że cała odpowiedzialność spaść musi na pańskich muszkieterów.
— Jesteś pan człowiekiem zbyt sprawiedliwym i zbyt mądrym — mówił pan de Tréville, — abyś nie miał przyjąć propozycyi, z jaką przychodzę.
— Proszę, słucham pana.
— Jak się miewa pan Bernajoux, krewny pańskiego koniuszego?
— Bardzo źle, panie. Prócz cięcia szpadą, które otrzymał w ramię, a które nie jest bynajmniej niebezpieczne, został ugodzony drugim ciosem, który przebił płuco, tak, że lekarz bardzo niekorzystnie wyraża się o stanie jego zdrowia.
— Ale ranny zachował przytomność umysłu?
— Najzupełniej.
— A czy może mówić?
— Z trudnością, ale mówi.
— A zatem proszę pana, pójdźmy do niego. Zaklnijmy go na miłość Boga, przed sądem którego będzie może musiał stanąć niedługo, aby powiedział prawdę. Biorę go na świadka w jego własnej sprawie i uwierzę bezwzględnie temu, co powie.
Pan de la Trémouille zastanowił się chwilę, potem zaś zgodził się, trudno było bowiem znaleźć rozsądniejszą propozycyę.
Obaj udali się do pokoju, gdzie leżał ranny. Ujrzawszy dwóch szlachetnych panów, przychodzących go odwiedzić, usiłował podnieść się i oprzeć na łóżku, był jednak nazbyt osłabiony i wyczerpany wysiłkiem, jakiego dokonał, opadł więc z powrotem, prawie bezprzytomy.
Pan de la Trémouille podszedł ku niemu i dał mu powąchać soli, które go orzeźwiły, poczem pan de Tréville, pragnąc uniknąć zarzutu, że wpływa na chorego, zwrócił się z prośbą do pana de la Trémouille, aby sam go wypytał.
Stało się tak, jak przewidywał pan de Tréville. Bernajoux, znajdujący się między życiem a śmiercią, nie miał ani przez chwilę zamiaru ukrywania prawdy i opowiedział obu panom najdokładniej przebieg całej sprawy.
Niczego więcej nie żądał pan de Tréville. Złożył choremu życzenie rychłego powrotu do zdrowia, pożegnał się z panem de la Trémouille, wrócił do swego pałacu i zawiadomił czterech przyjaciół, że oczekuje ich na obiedzie.
Pan de Tréville przyjmował u siebie wyborowe towarzystwo, zresztą usposobione wrogo dla kardynała. Łatwo się też domyślić, że podczas całego obiadu rozmowa toczyła się wyłącznie o porażkach, jakie odnieśli gwardziści Jego Emninencyi. A ponieważ d’Artagnan był bohaterem obu tych dni, jemu więc wszyscy składali życzenia. Atos, Portos i Aramis pozwalali mu cieszyć się niemi w całej pełni, nietylko jako dobrzy towarzysze, ale również jako ludzie, którzy dość często odbierali sami pochwały i nie potrzebowali zazdrościć ich drugiemu.
Około godziny szóstej pan de Tréville oznajmił, że nadszedł czas udać się do Luwru. Ale ponieważ godzina posłuchania, naznaczona przez Jego Królewską Mość, już minęła, zamiast więc wchodzić bocznymi schodami, stanął z czterema młodymi ludźmi w przedpokoju. Król nie powrócił jeszcze z polowania. Nasi młodzi ludzie musieli czekać około pół godziny, zmieszani z tłumem dworzan, zanim wreszcie rozwarły się wszystkie drzwi i oznajmiono przybycie Jego Królewskiej Mości.
Usłyszawszy to oznajmienie, d’Artagnan zadrżał aż do szpiku kości. Nadchodząca chwila miała, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, rozstrzygnąć o całem jego dalszem życiu. Z trwogą wlepił oczy w drzwi, przez które miał wejść król.
Ludwik XIII ukazał się, idąc na samym przodzie, w stroju pokrytym pyłem, w wysokich butach, z harapem w ręku. Na pierwszy rzut oka d’Artagnan osądził, że w umyśle królewskim wre burza.
Jakkolwiek wszyscy spostrzegli to usposobienie, nie przeszkodziło to dworzanom ustawić się wzdłuż całej drogi króla. Bo w przedpokojach królewskich lepiej zostać zmierzonym choćby rozgniewanem spojrzeniem, niż nie zostać zauważonym wcale. Trzej muszkieterowie nie zawahali się także, lecz postąpili krok naprzód, — natomiast d’Artagnan pozostał ukryty poza nimi. Ale chociaż król znał osobiście Atosa, Portosa i Aramisa, przeszedł obok nich, nie zwracając na nich uwagi, nie przemówiwszy ani słowa, jak gdyby nie widział ich nigdy w życiu. Pan de Tréville, gdy spojrzenie królewskie na nim spoczęło, wytrzymał je tak śmiało, że raczej król musiał opuścić oczy. Poczem, mrucząc gniewnie, Jego Królewska Mość wszedł do swoich apartamentów.
— Sytuacya źle się przedstawia — zauważył Atos z uśmiechem; — tym razem nie zostaniemy jeszcze kawalerami orderu.
— Zaczekajcie tu dziesięć minut — rzekł pan de Tréville; — jeżeli zaś nie wyjdę za dziesięć minut, wróćcie do mnie do pałacu; w takim bowiem wypadku dalsze czekanie tutaj będzie bezcelowe.
Czterej młodzi ludzi czekali dziesięć minut, kwadrans, dwadzieścia minut, a gdy pan de Tréville nie ukazywał się jeszcze ciągle, wyszli wreszcie, zaniepokojeni bardzo tem, co nastąpi.
Pan de Tréville wszedł śmiało do gabinetu króla i zastał Jego Królewską Mość w jaknajgorszym humorze. Monarcha siedział na fotelu i rękojeścią harapa uderzał po butach. Nie przeszkodziło to panu de Tréville zapytać o zdrowie króla z największym spokojem.
— Niedobrze, panie, niedobrze — odpowiedział król; — nudzę się.
Była to w istocie najgorsza choroba Ludwika XIII, który niejednokrotnie zwykł był brać za ramię jednego z dworzan, prowadził go ku oknu i mawiał: Panie taki a taki, nudźmy się razem.
— Jakto! Wasza Królewska Mość się nudzi? — rzekł pan de Treville. — Czyż polowanie dzisiejsze nie było przyjemne?
— Ładna przyjemność, mój panie. Na honor, wszystko się wyradza, i nie wiem, czy to zwierzyna nie zostawia teraz śladów, czy też psy potraciły nosy. Szczujemy rogacza o dziesięciu gałęziach, ścigamy go przez dziesięć godzin, a kiedy trzymamy go już niemal, kiedy Saint-Simon przykłada już róg do ust, aby zatrąbić hallali, nagle cała sfora zmienia kierunek pościgu i puszcza się za dwulatkiem. Przekonacie się, że będę zmuszony zaprzestać polowań z naganką, tak, jak zaniechałem polowań z sokołami, Ach! panie de Tréville, jestem nieszczęśliwym królem; miałem jednego tylko białozora, i ten zdechł onegdaj.
— Istotnie, Wasza Królewska Mość, rozumiem tę rozpacz; nieszczęście jest wielkie. Ale, jak mi się zdaje, pozostało jeszcze Waszej Królewskiej Mości sporo sokołów, krogulców i drapieżników.
— I niema nikogo, ktoby je tresował; niema już sokolników; ja jeden tylko znam jeszcze tę sztukę. A gdy mnie nie stanie, wówczas polować się będzie z pomocą sideł, siatek i dołów. Gdybym miał choć czas wykształcić uczniów! Ale cóż! pan kardynał nie pozostawia mi wolnej chwili, prawi mi ustawicznie o Hiszpanii, prawi o Austryi, prawi mi o Anglii! Ale, a propos pana kardynała, panie de Tréville: jestem niezadowolony z pana.
Pan de Tréville oczekiwał tego zwrotu. Znał króla na wskroś i wiedział dobrze, że wszystkie jego skargi były tylko przedmową, rodzajem bodźca, którym król chciał sobie sam dodać odwagi, i wiedział, że zajdzie wreszcie tam, dokąd zmierza.
— A czemże to miałem nieszczęście wywołać niezadowolenie Waszej Królewskiej Mości? — pytał pan de Tréville, udając niezmiernie głębokie zdumienie.
— Więc to w ten sposób wypełniasz pan swoje obowiązki? — mówił król, nie odpowiadając wprost na zapytanie pana de Tréville, — więc to dlatego mianowałem pana kapitanem moich muszkieterów, aby ci mordowali mi człowieka, buntowali całą dzielnicę i chcieli podpalić Paryż, nie słysząc za to wszystko z ust pańskich ani jednego słowa nagany? Ale zresztą jestem przekonany — mówił król dalej, — że oskarżam cię nazbyt pospiesznie i że niewątpliwie ci, którzy zakłócili spokój, są już w więzieniu i że przybywasz mi donieść, iż sprawiedliwości stało się zadość.
— Najjaśniejszy Panie — odparł spokojnie pan de Tréville, — przychodzę prosić cię o coś zupełnie przeciwnego i domagać się sprawiedliwości.
— Przeciwko komu? — zawołał król.
— Przeciwko oszczercom — odpowiedział pan de Tréville.
— Ach! otóż to coś zupełnie nowego — przerwał król. — Może mi pan powiesz, że ci trzej twoi przeklęci muszkieterzy, Atos, Portos i Aramis, i ten twój kadet bearneński nie napadli, jak wściekli, na tego biednego Bernajoux i nie zmaltretowali go w ten sposób, że jest bardzo wątpliwe, czy jeszcze dycha w tej chwili? Może mi pan powiesz, że nie obiegli następnie pałacu księcia de la Trémouille i nie chcieli go podpalić? W czasach wojennych nie byłoby to wielkiem nieszczęściem, zważywszy, że jest to gniazdo hugenockie; ale w czasach pokoju przykład ohydny. Może mi pan powiesz, że to wszystko nieprawda?
— A któż to opowiedział ci tę piękną bajkę, Najjaśniejszy Panie? — zapytał z całym spokojem pan de Tréville.
— Któż inny miał mi tę piękną historyą opowiedzieć, mój panie, jeżeli nie ten, który czuwa, kiedy ja śpię, który pracuje, kiedy ja się bawię, który kieruje wszystkiem wewnątrz i zewnątrz królestwa, we Francyi i w Europie?
— Najjaśniejszy Pan chce mówić zapewne o Bogu — rzekł pan de Tréville, — bo nie wiem doprawdy, kto oprócz Boga byłby potężniejszy od Waszej Królewskiej Mości.
— Nie, panie, chcę mówić o podporze państwa, o moim jedynym przyjacielu, o panu kardynale.
— Jego Eminencya nie jest Jego Świątobliwością, Najjaśniejszy Panie.
— Co pan przez to rozumiesz?
— Że tylko jeden papież jest nieomylny i że nieomylność ta nie rozciąga się na kardynałów.
— Chcesz pan powiedzieć, że mnie oszukuje; chcesz pan powiedzieć, że mnie zdradza. Oskarżasz go pan zatem. Dobrze, zobaczymy; proszę więc, wyznaj pan szczerze, o co go pan obwiniasz.
— Nie obwiniam, Najjaśniejszy Panie, ale twierdzę, że sam się myli; twierdzę, że był źle powiadomiony; twierdzę, że zbyt pospiesznie oskarżył muszkieterów Waszej Królewskiej Mości, wobec których popełnił niesprawiedliwość, i że nie czerpał swych wiadomości z dobrych źródeł.
— Oskarżycielem jest pan de la Trémouille, jest sam książę. Cóż pan odpowiesz na to?
— Mogę odpowiedzieć, Najjaśniejszy Panie, że książę jest nazbyt zainteresowany w tej sprawie, aby mógł być zupełnie bezstronnym świadkiem. Lecz nie chcę tego twierdzić i, znając księcia, jako prawego szlachcica, gotów jestem zgodzić się na to, co powie, lecz pod jednym warunkiem, Najjaśniejszy Panie.
— A mianowicie?
— Że Najjaśniejszy Pan wezwie go do siebie, wypyta, ale sam, w cztery oczy, bez świadków, i że będę miał zaszczyt być przyjętym na posłuchaniu niezwłocznie po przyjęciu księcia.
— Niech i tak będzie — burknął król; — ale zgodzisz się pan na to, co oświadczy pan de la Trémouille?
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie.
— Zdajesz się na jego sąd?
— Niewątpliwie.
— I dasz zadośćuczynienie, jakiegoby zażądał?
— W całej pełni.
— La Chesnaye! — wołał król, — La Chesnaye!
Zaufany pokojowiec Ludwika XIII, który zawsze wyczekiwał przy drzwiach, wszedł do pokoju.
— La Chesnaye — oświadczył król, — trzeba natychmiast posłać po pana de la Trémouille. Chcę mówić z nim dziś wieczorem.
— Wasza Królewska Mość zaręcza mi, że nie zobaczy się z nikim w przerwie między bytnością pana de la Trémouille a moją?
— Z nikim, ręczę słowem.
— Do jutra zatem, Najjaśniejszy Panie.
— Do jutra, panie de Tréville.
— O której godzinie rozkazuje mi przybyć Wasza Królewska Mość?
— O której pan chcesz.
— Przybywając zbyt wcześnie rano, obawiałbym się zbudzić Waszą Królewską Mość.
— Mnie zbudzić? Alboż ja śpię kiedy? Nie sypiam, panie; zdrzemnę się niekiedy, i to wszystko. Przyjdź więc tak rano, jak chcesz... o godzinie siódmej. Ale biada, jeżeli twoi muszkieterowie są winni.
— Jeżeli moi muszkieterowie są winni, Najjaśniejszy Panie, w takim razie winni zostaną oddani w ręce Waszej Królewskiej Mości, która zarządzi karę wedle swego własnego uznania. Czy Wasza Królewska Mość domaga się jeszcze czegoś więcej? jestem zawsze posłuszny rozkazom Waszej Królewskiej Mości.
— Nie, panie, nie; nie bez słuszności nazywają mnie Ludwikiem Sprawiedliwym. Do jutra zatem, do jutra.
— Niech Bóg ma w opiece Waszą Królewską Mość!
Jeżeli król sypiał nie tęgo, pan de Tréville spał tej nocy jeszcze gorzej. Jeszcze tego samego wieczora zawiadomił swych trzech muszkieterów i ich towarzysza, by nazajutrz stawili się u niego o godzinie szóstej i pół rano. Zabrał ich z sobą, nic nie potwierdzając, nic nie przyrzekając i nie ukrywając bynajmniej, że zarówno o łaskę dla nich, jak i dla niego samego nawet, zostały rzucone kości.
Przybywszy do bocznych schodów, kazał im tam zaczekać. Gdyby król był w dalszym ciągu na nich rozgniewany, mieli się oddalić, nie będąc widziani; gdyby natomiast król zgodził się ich przyjąć, wystarczało ich tylko przywołać.
Wszedłszy do prywatnego przedpokoju króla, pan de Tréville zastał tam La Chesnaye’a, który oznajmił mu, że poprzedniego wieczoru nie odnaleziono księcia de la Trémouille w pałacu, że powrócił zapóźno, aby się jeszcze stawić w Luwrze, i że w tej właśnie chwili jest u króla na posłuchaniu.
Okoliczność ta była panu de Tréville bardzo na rękę, albowiem dzięki temu mógł mieć pewność, że między zeznania pana de la Trémouille a jego obecność nie zdoła się wkraść żaden wpływ obcy.
Istotnie upłynęło zaledwie dziesięć minut, gdy drzwi gabinetu królewskiego zostały otwarte, a pan de Tréville ujrzał księcia de la Trémouille, wychodzącego od króla. Książę podszedł ku niemu i rzekł:
— Panie de Tréville. Jego Królewska Mość polecił mnie wezwać, aby się wywiedzieć, jaki był przebieg wypadków, które rozegrały się wczoraj w moim pałacu. Powiedziałem prawdę, to znaczy, że winę ponoszą moi ludzie i że gotów jestem usprawiedliwić się przed panem. A skoro pana spotykam, zechciej pan przyjąć moje przeproszenie i uważać mnie odtąd za jednego ze swoich przyjaciół.
— Mości książę — odpowiedział pan de Tréville, — ufałem tak pańskiej prawości, że nie pragnąłem mieć wobec Jego Królewskiej Mości innego obrońcy, jak pana. Przekonywam się, że się nie pomyliłem, i dziękuję panu, że jest jeszcze we Francyi człowiek, o którym można bez obawy pomylenia się powiedzieć to, co powiedziałem o panu.
— Dobrze, dobrze — odezwał się król, który słyszał tę wymianę grzeczności, stojąc we drzwiach; — ale powiedz mu także, Tréville, skoro się mieni jednym z twych przyjaciół, że i ja pragnąłbym go zaliczać do swoich; tymczasem zaniedbuje mnie: nie widziałem go od trzech lat, a wogóle widuję go tylko wtedy, gdy sam poślę po niego. Powiedz mu to odemnie, ponieważ o kwestyach podobnych nie wypada mówić samemu monarsze.
— Dziękuję, Najjaśniejszy Panie, dziękuję — odpowiedział książę; — ale niech Wasza Królewska Mość będzie przekonany, że nie ci właśnie, nie mówię tu o panu de Tréville, że nie ci właśnie są mu najwięcej oddani, których o każdej porze widzi obok siebie.
— Ach! usłyszałeś, co powiedziałem; tem lepiej, książę, tem lepiej — przemówił król, wychodząc z poza drzwi. — Ach! to pan, panie de Tréville? A gdzież są pańscy muszkieterowie? przecież poleciłem panu przedwczoraj przyprowadzić ich; dlaczegóż nie uczyniłeś tego?
— Oczekują na dole, a za zezwoleniem Waszej Królewskiej Mości La Chesnaye pójdzie ich przywołać.
— Dobrze, dobrze, niech zaraz przyjdą; dochodzi już ósma godzina, a o dziewiątej oczekuję odwiedzin. Możesz pan odejść, mości książę, lecz przedewszystkiem wracaj. Pójdź pan, panie de Tréville.
Książę skłonił się i wyszedł. W chwili, gdy drzwi się otwierały, na schodach ukazali się trzej muszkieterowie z d’Artagnanem, prowadzeni przez La Chesnaye’a.
— Pójdźcież, zuchy, pójdźcie — ozwał się król; — muszę was wyłajać.
Muszkieterowie zbliżyli się z ukłonem; d’Artagnan postępował na samym końcu.
— Tam do dyabła! — ciągnął dalej król, — czterech was jest, a w ciągu dwóch dni uczyniliście już siedmiu gwardzistów Jego Eminencyi niezdolnymi do walki! To za wiele, moi panowie, to za wiele. Gdyby tak trwało dalej, Jego Eminencya byłby zmuszony w ciągu trzech tygodni odnowić swoje zastępy, a ja obostrzyć edykty do granic ostatecznej surowości. Nie mówię nic, gdyby tak jeden gwardzista, przypadkiem; ale siedmiu w ciągu dwóch dni to za wiele, powtarzam, to zbyt wiele.
— Przychodzą też pełni smutku i żalu, aby przeprosić Waszą Królewską Mość.
— Pełni smutku i żalu! Hm! hm! — mruknął król, — nie dowierzam ja już ich obłudnym twarzom. Jest tu zresztą wśród nich jedna figura gaskońska. Zbliżno się pan tutaj.
D’Artagnan, który pojął, że komplement ten był do niego skierowany, podszedł bliżej z twarzą możliwie najbardziej zrozpaczoną.
— Więc tak! Czemużeś to mówił, że to jest młodzieniec? Przecież to dziecko, panie de Tréville, istne dziecko! I to on miał zadać ten okrutny cios szpadą Jussacowi?
— I te dwa piękne ciosy, jakie otrzymał Bernajoux.
— Nie do wiary!
— Nie licząc już tego, że, gdyby nie był mnie wyrwał z rąk Cahusaca, nie miałbym w tej chwili z całą pewnością tego zaszczytu, by złożyć Waszej Królewskiej Mości cześć najpokorniejszą — rzekł Atos, składając głęboki ukłon królowi.
— Ależ to wcielony szatan ten Bearneńczyk! Daj go katu, panie de Tréville! jak zwykł był mawiać mój nieboszczyk ojciec. Przy takiem rzemiośle musi niszczyć sporo kaftanów i łamać sporo rapierów. A wiadomo, że Gaskończycy są zawsze biedni, nieprawdaż?
— Najjaśniejszy Panie, mogę zapewnić, że w górach ich nie znaleziono jeszcze kopalni złota, aczkolwiek należałby się im niewątpliwie od Stwórcy ten cud w nagrodę za męstwo, z jakiem walczyli w obronie praw ojca Waszej Królewskiej Mości.
— Co znaczy innemi słowy, że to sami Gaskończycy zrobili mnie królem... nieprawdaż, panie de Tréville, skoro jestem synem swojego ojca? Dobrze, niech i tak będzie, nie przeczę! La Chesnaye, pójdźno zobaczyć, czy, przetrząsnąwszy moje kieszenie, znajdziesz czterdzieści pistolów; a jeżeli je znajdziesz, podaj mi je. A teraz słuchaj, młodzieńcze, połóż rękę na sercu i powiedz, jak to było naprawdę?
D’Artagnan opowiedział wypadki dnia wczorajszego z wszystkimi szczegółami; opowiadał, jak, nie mogąc zasnąć z radości, że będzie oglądał Jego Królewską Mość, poszedł na trzy godziny przed posłuchaniem do swoich przyjaciół, jak udali się razem na zabawę w piłkę i jak dlatego, że obawiał się uderzenia piłką w twarz, został wyśmiany przez pana Bernajoux, i wreszcie, jak tenże omal życiem nie zapłacił za szyderstwo, a pan de la Trémouile, który nie zawinił w niczem, omal nie postradał pałacu.
— Zgadza się — mruknął król; — to samo opowiadał o zajściu także książę. Biedny kardynał! stracił siedmiu ludzi w ciągu tych dwu dni, i to najbardziej ulubionych. Ale dosyć już tego, moi panowie! słyszycie? dosyć! Pomściliście się za ulicę Ferou, i to nad miarę; powinniście się tem zadowolnić.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość jest zadowolona — oświadczył pan de Tréville, — to i my także.
— Tak, jestem zadowolony — dodał król, biorąc garść złota z ręki La Chesnaye’a i kładąc je w dłoń d’Artagnana. — A oto dowód mego zadowolenia.
W owej epoce pojęcia godności, dzisiaj kurs mające, nie były jeszcze w modzie. Szlachcic przyjmował od króla pieniądze z ręki do ręki, nie czując się przez to bynajmniej upokorzonym. Toteż d’Artagnan schował do kieszeni czterdzieści pistolów i nie tylko nie robił żadnych ceremonii, ale przeciwnie, podziękował za nie jaknajgoręcej Jego Królewskiej Mości.
— A teraz — rzekł król, spoglądając na zegarek, — a teraz, skoro jest już pół do dziewiątej, możecie się panowie oddalić, ponieważ, jak wspomniałem, oczekuję na kogoś o godzinie dziewiątej. Dziękują wam za waszą wierność, panowie. Wszak mogę na nią liczyć? nieprawdaż?
— Och, Najjaśniejszy Panie — zakrzyknęli, jak jeden mąż, wszyscy czterej towarzysze, — damy się porąbać w kawały dla Waszej Królewskiej Mości.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział król. — Ale szanujcie wasze zdrowie; tak będzie lepiej, a i dla mnie staniecie się w ten sposób bardziej użyteczni. Panie de Tréville — dodał król półgłosem, podczas gdy tamci już wychodzili, — ponieważ niema wolnego miejsca w szeregach muszkieterskich i ponieważ prócz tego postanowiliśmy, że, aby się dostać do nich, trzeba odbyć nowicyat, przeto umieść pan tego młodego człowieka w kompanii gwardzistów pana des Essarts, swojego szwagra. Ach, dalibóg! panie de Tréville, jakże ja się cieszę na myśl o tem, jak się skrzywi pan kardynał, dowiedziawszy się o wszystkiem. Będzie z pewnością wściekły. Ale nic mnie to nie obchodzi, bo jestem przecież w swojem prawie.
I król pożegnał skinieniem ręki pana de Tréville, który po wyjściu dogonił swoich muszkieterów i zastał ich przy podziale czterdziestu pistolów, które otrzymał d’Artagnan.
A kardynał był rzeczywiście wściekły, jak to Najjaśniejszy Pan przewidział, tak wściekły, że przez osiem dni nie przychodził wcale grać z królem w szachy, co bynajmniej nie przeszkadzało monarsze, że uśmiechał się do niego najuprzejmniej w świecie i za każdym razem, kiedy go spotkał, wypytywał możliwie najczulszym głosem:
— I cóż, panie kardynale? jakże się miewa ten twój biedak Bernajoux i ten twój nieszczęśliwy Jussac?
Gdy d’Artagnan po wyjściu z Luwru zasięgnął rady swych przyjaciół, jaki użytek należałoby zrobić z przypadającej mu części czterdziestu pistolów, Atos doradził mu, aby wyprawił ucztę w gospodzie Pomme-de-Pin, — Portos, aby przyjął lokaja, — a Aramis, aby postarał się o przyjemną kochankę.
Uczta odbyła się jeszcze tego samego dnia, a lokaj posługiwał już przy niej. Atos objął kierownictwo nad przebiegiem uczty, Portos nastręczył lokaja; był to Pikardyjczyk, którego pyszny muszkieter zwerbował tego samego dnia i z tej właśnie okazyi w pobliżu mostu de la Tournelle, gdy zabawiał się tworzeniem kółek, plując w wodę.
Portos utrzymywał, że zajęcie służącego jest dowodem organizacyi duchowej, odznaczającej się rozmysłem i rozwagą, i zawarł z nim ugodę bez żadnego innego polecenia. Wielkopański gest szlachcica, do którego miał wejść w służbę, jak sądził, zachęcił Plancheta — tak się nazywał Pikardyjczyk. Doznał jednakże małego rozczarowania, skoro się przekonał, że miejsce u tego pana było już zajęte przez jego ziomka, nazwiskiem Mousqueton, i skoro Portos oświadczył mu, że, aczkolwiek prowadzi dom na wielką stopę, nie potrzebuje dwóch służących i że jego zadaniem jest służyć d’Artagnanowi. Wszelako, kiedy był obecny przy uczcie, wydanej przez swego nowego pana, i kiedy ujrzał, jak płaci, dobywając z kieszeni kiesę, pełną złota, uwierzył, że los mu sprzyja, i dziękował niebu, że dostał się do takiego Krezusa. W przekonaniu tem trwał aż do końca uczty, której resztkami wynagrodził sobie długą wstrzemięźliwość. Wieczorem jednak, gdy zabrał się do posłania łóżka swemu panu, pierzchły złudzenia. Łóżko było bowiem jedynym sprzętem w całym apartamencie, złożonym z przedpokoju i sypialni. Planchet ułożył się w przedpokoju na kołdrze, wziętej z łóżka d’Artagnana, bez której d’Artagnan musiał się odtąd obywać.
Atos miał do posługi pachołka, którego sam wykształcił w szczególny sposób, a który nazywał się Grimaud. Dostojny ten pan — mówimy oczywiście o Atosie — był z natury milczący. Od pięciu, czy sześciu lat, odkąd pozostawał w związkach najściślejszej przyjaźni ze swymi towarzyszami, Portosem i Aramisem, widywali go niekiedy uśmiechniętego, lecz nigdy nie słyszeli jego śmiechu. Słowa jego były krótkie i zwięzłe, a zawsze wyrażały to tylko, co chciał powiedzieć, nic więcej; nie było w nich żadnych upiększeń, żadnych omówień, żadnych przenośni. Rozmowa jego była istotną, bez jakiegokolwiek epizodu.
Aczkolwiek Atos miał zaledwie trzydzieści lat i odznaczał się pięknością ciała i zaletami umysłu, nikt nie słyszał nigdy, aby miał kochankę. Sam nie mówił nigdy o kobietach. Pozwalał jedynie innym rozmawiać na ten temat w swojej obecności, chociaż łatwo można było dostrzedz, że ten rodzaj rozmowy, w którą tylko niekiedy wtrącał zgryźliwe słowo lub spostrzeżenie mizantropa, jest mu bardzo niemiły. Wskutek swej skrytości, dzikości i uporczywego milczenia sprawiał wrażenie starca nieledwie. Aby nie krępować się w swych przyzwyczajeniach, przyuczył Grimauda do tego, że wyczytywał jego rozkazy z prostego gestu lub poruszenia ust nawet. Przemawiał do niego tylko w wyjątkowych okolicznościach.
Niekiedy Grimaud, który bał się swego pana, jak ognia, a równocześnie żywił głębokie przywiązanie do jego osoby i wielką cześć dla jego rozumu, w mniemaniu, że doskonale zrozumiał, czego od niego żądają, pędził, aby wypełnić otrzymany rozkaz, i spełniał go wręcz przeciwnie, niż należało. W takich wypadkach Atos wzruszał tylko ramionami i, nie wpadając zresztą wcale w gniew, trzepał mu skórę. W takich też dniach stawał się wymowniejszym.
Portos, jak można było zauważyć, miał usposobienie wręcz odmienne, aniżeli Atos. Nietylko mówił dużo, ale mówił też głośno. Mało mu zresztą zależało na tem — oddajmy mu tę sprawiedliwość, — czy go ktoś słucha, czy nie; mówił dla samej przyjemności mówienia i dla przyjemności słuchania swego głosu; mówił o wszystkiem, z wyjątkiem nauk, objawiając ku nim wrodzoną niechęć, zaszczepioną mu już od dzieciństwa ku mędrcom. Nie dorównywał Atosowi wielkopańskością powierzchowności, a poczucie tej niższości sprawiało nieraz, w początkach ich związku, że bywał niesprawiedliwym wobec tego szlachcica, następnie zaś usiłował przewyższyć go świetnością stroju. Lecz Atos, mimo prostego muszkieterskiego płaszcza, jedynie dumnem odrzuceniem w tył głowy i pewnością kroku niebawem zajmował należne mu miejsce i wypierał Portosa na drugi plan. Portos więc pocieszał się, napełniając przedpokój pana de Tréville i koszary gwardzistów w Luwrze rozgłosem swych przygód miłosnych, o jakich Atos nie mówił nigdy. W tej właśnie chwili Portos przerzucił się od kochanek mieszczańskich do szlachetnie urodzonych i chełpił się głośno, że pewna zagraniczna księżna okazuje mu niezwykłe względy.
Powiada stare przysłowie: „Jaki pan, taki sługa.“ — Przejdźmy więc od służącego Atosa do służącego Portosa, od Grimauda do Mousquetona.
Mousqueton był z pochodzenia Normandczykiem, którego pan przechrzcił ze spokojnego Bonifacego na Mousquetona, jako że imię to dźwięczniej brzmiało. U Portosa przyjął służbę z tym warunkiem, że otrzyma mieszkanie i będzie wspaniale ubierany; prócz tego zażądał tylko dwóch godzin wolnych codziennie, które zamierzał poświęcić pewnemu przemysłowi, mającemu zapewnić mu środki na pokrycie innych potrzeb. Portos zgodził się na ten układ, który był zresztą nader korzystny dla niego. Kazał mu sporządzić ubranie ze swoich starych kaftanów i znoszonych płaszczów; dzięki zaś sprytowi krawca, który zajmował się przenicowywaniem tych sukien, a z powodu żony którego Portos sprzeniewierzał się, jak podejrzewano, swym arystokratycznym upodobaniom, Mousqueton przedstawiał się wcale okazale przy boku swego pana.
Co do Aramisa, którego charakter, jak się zdaje, przedstawiliśmy już dostatecznie, a którego, podobnie, jak i jego towarzyszów, poznamy jeszcze lepiej z biegiem wypadków — lokaj jego nazywał się Bazin. Wobec nadziei, jaką żywił pan jego, że pewnego dnia zostanie księdzem, Bazin zawsze ubierał się czarno, jak przystało domownikowi osoby duchownej. Był Berrychończykiem, w wieku lat trzydziestu pięciu do czterdziestu, człowiekiem cichym, łagodnym, nieco otyłym; wolne chwile poświęcał rozczytywaniu się w pobożnych księgach, których mu pan dostarczał; gotował sumiennie obiady, składające się z niewielu potraw, lecz doskonałych. Zresztą był milczący, ślepy i głuchy na wszystko i odznaczał się wypróbowaną wiernością.
Teraz zaś, kiedy znamy już, przynajmniej powierzchownie, panów i ich służących, zajmijmy się mieszkaniami, w których rezydowali.
Atos mieszkał przy ulicy Ferou, o dwa kroki od Luksemburga; apartament jego składał się z dwu pokoików, schludnie urządzonych, w domu, w którym mieściły się pokoje umeblowane, a którego właścicielka, młoda jeszcze i piękna, nadaremnie wabiła go słodkiemi oczyma. Kilka fragmentów minionej lepszej przeszłości błyszczało tu i ówdzie ze ścian skromnego mieszkania: był tu naprzykład bogaty, przypominający kształtem czasy Franciszka I, miecz z damasceńskiej stali, którego sama tylko rękojeść, wysadzana drogimi kamieniami, mogła mieć wartość około stu pistolów. Ale nawet w chwilach największej nędzy Atos nie pomyślał nigdy o tem, aby go zastawić czy sprzedać. Szabla ta była przez długi czas szczytem marzeń Portosa, który oddałby chętnie dziesięć lat życia, byleby ją posiadać.
Pewnego dnia, kiedy Portos miał się spotkać ze swoją księżną, starał się pożyczyć szabli od Atosa. Atos, nie mówiąc nic, wypróżnił kieszenie, wydobył wszystkie swoje kosztowności, kieski, zapinki i łańcuszki złote i ofiarował je Portosowi; równocześnie oświadczył jednak, że szabla jest przymocowana do miejsca i może być zdjęta z niego dopiero wówczas, gdy i posiadacz jej będzie opuszczał mieszkanie. Prócz szabli był tam również portret, przedstawiający wielkiego pana z czasów Henryka III, w stroju niezmiernie wytwornym, z orderem Świętego Ducha na piersi. W rysach osoby sportretowanej i Atosa można było łatwo dostrzedz rodzinne podobieństwo, co dowodziło, że ten wielki pan, kawaler orderów królewskich, musiał być jego przodkiem.
Wreszcie szkatułka, przepięknie rzeźbiona, z tymi samymi herbami, co szabla i portret, zdobiła środek kominka, tworząc jaskrawy kontrast z innemi ozdobami. Atos nosił zawsze przy sobie kluczyk od owej szkatułki. Ale pewnego dnia otworzył ją w obecności Portosa, przyczem tenże mógł się przekonać, że szkatułka zawierała jedynie listy i papiery, niewątpliwie listy miłosne i dokumenty rodzinne.
Portos zajmował obszerny i bardzo wspaniale się przedstawiający apartament przy ulicy Starego Gołębnika. Ilekroć przechodził z kimś z przyjaciół przed oknami, w jednem z których stał zawsze Mousqueton we wspaniałej liberyi, Portos wskazywał ruchem głowy i ręki: „Oto moje mieszkanie.“ Ale nigdy nie można go było zastać w domu, nigdy nie zapraszał nikogo, aby zaszedł do niego, więc też nikt nie mógł mieć wyobrażenia, ile istotnych skarbów zawierała ta zewnętrzna wspaniałość.
Aramis zajmował malutkie mieszkanko, złożone z gabinetu, jadalni i sypialni, położone na parterze; okna sypialni wychodziły na mały ogródek, pełen świeżej zieleni, cienisty i zasłaniający wszystko przed oczyma sąsiadów.
O d’Artagnanie wiemy już, jak mieszkał; poznaliśmy też już jego lokaja, mości Plancheta.
D’Artagnan był z natury bardzo ciekawy, jak zresztą wszyscy ludzie, posiadający zdolności do intrygowania, więc dokładał starań, aby się dowiedzieć, kim byli w rzeczywistości Atos, Portos i Aramis; albowiem pod tymi pseudonimami każdy z młodych ludzi ukrywał swoje rzeczywiste szlacheckie nazwisko, przedewszystkiem zaś Atos, w którym o milę można było wyczuć wielkiego pana. Zwrócił się zatem do Portosa, aby od niego zasięgnąć języka o Atosie i Aramisie, a do Aramisa, by się dowiedzieć czegoś o Portosie.
Nieszczęściem i sam Portos nie wiedział nic prawie o swym milczącym towarzyszu ponad to, co było ogólnie wiadomo. Opowiadano, że był bardzo nieszczęśliwy w miłości i że okrutna zdrada zatruła na zawsze życie tego człowieka, stworzonego do przygód miłosnych. Ale jaka to była zdrada? — nikt nie wiedział.
Życie Portosa łatwo było szczegółowo poznać, z wyjątkiem jego prawdziwego nazwiska, które znał tylko sam pan de Tréville, podobnie, jak i nazwiska jego obu towarzyszów. Można było przejrzeć go na wskroś, jak kryształ, dzięki jego próżności i gadatliwości. 1 jedno tylko mogłoby w błąd wprowadzić badającego, mianowicie, gdyby uwierzył w to wszystko, co Portos o sobie opowiadał.
Aramis, jakkolwiek sprawiał wrażenie człowieka, który nic nie ukrywa, miał jednak mnóstwo tajemnic. Na zapytania, odnoszące się do innych, odpowiadał półsłówkami, wymijał zaś całkiem odpowiedź na pytania, odnoszące się do niego samego. Pewnego dnia d’Artagnan, wypytawszy go szczegółowo o Portosa i dowiedziawszy się o pogłoskach, jakie obiegały co do miłosnych przygód muszkietera z pewną księżną, zapragnął też dowiedzieć się czegoś o stosunkach miłosnych Aramisa.
— A ty, drogi towarzyszu? — zapytał — ty, opowiadający o baronowych, hrabinach i księżnych, które kochają innych?
— Przepraszam — przerwał Aramis, — mówiłem o tem, ponieważ sam Portos rozgłasza wobec wszystkich te wiadomości i ponieważ na całe gardło wykrzykiwał o tem wobec mnie. Ale chciej wierzyć, kochany panie d’Artagnan, że, gdybym posiadł te wiadomości z innego źródła, lub też gdyby on mi je zwierzył, nie znalazłbyś bardziej dyskretniejszego powiernika odemnie.
— Nie wątpię bynajmniej — odparł d’Artagnan, — tem niemniej wydaje mi się, że i pan jesteś dosyć oswojony z herbami, czego dowodem może być pewna haftowana chusteczka, której zawdzięczam zaszczyt poznania pana.
Aramis nie obraził się tym razem, lecz, przybierając jaknajskromniejszą minę, odpowiedział głosem, pełnym uczucia;
— Nie zapominaj, mój drogi panie, że mam zostać sługą kościoła i że z tego powodu staram się unikać wszelkich spraw światowych. Chusteczka, jaką pan widziałeś, nie została mi powierzona, lecz jedynie zapomniana w moim domu przez jednego z moich przyjaciół. Byłem zmuszony ją zabrać, aby nie skompromitować ani jego, ani damy, którą kocha. Ja sam zaś nie mam, ani nie chcę mieć wcale kochanki, kierując się w tem przykładem najsprawiedliwszego z ludzi, Atosa, który nie ma jej, tak samo, jak ja.
— Tam do lich! Nie jesteś pan przecież księdzem, skoro należysz do szeregów muszkieterskich.
— Należę do nich tymczasowo, mój drogi, wbrew własnej woli, jak powiada kardynał, ale całem sercem jestem sługą kościoła... chciej mi pan wierzyć.
Atos i Portos umieścili mnie tutaj, aby mi dać jakieś zajęcie; w chwili bowiem, gdy miałem już być wyświęcony, doszedłem do małego nieporozumienia z... Ale to pana wcale nie zajmie i niepotrzebnie zabieram pański cenny czas.
— Bynajmniej, przeciwnie, zajmuje mnie to bardzo — zawołał d’Artagnan, — a w obecnej chwili nie mam i tak nic innego do roboty.
— No, tak, ale ja muszę odmówić modlitwy z brewiarza — odpowiedział Aramis; — potem napisać kilka wierszy, których zażądała odemnie pani d’Aiguillon; następnie powinienem iść na ulicę Świętego Honoryusza, a wreszcie kupić różu dla pani de Chevreuse; jak więc pan widzisz, drogi przyjacielu, chociaż tobie nie pilno, mnie spieszy się bardzo.
I Aramis uścisnął serdecznie dłoń swego młodego towarzysza, poczem oddalił się.
Mimo zatem wszelkiego trudu, jakiego d’Artagnan nie szczędził, nie mógł się dowiedzieć nic więcej o swoich nowych przyjaciołach. Zadowolnił się tem, że na razie wierzył we wszystko, co mówiono o ich przeszłości, w nadziei, że przyszłość da mu pewniejsze i szczegółowsze wiadomości. A tymczasem, oczekując na to, uważał Atosa za Achillesa, Portosa za Ajaksa, a Aramisa za Józefa.
Zresztą życie czterech młodych ludzi upływało wesoło: Atos grywał, lecz zawsze nieszczęśliwie. Nigdy jednak nie pożyczał ani grosza od swoich przyjaciół, aczkolwiek jego własna kieska była zawsze na ich usługi. Gdy zaś zdarzyło mu się przegrać na słowo, budził zawsze swego wierzyciela już o godzinie szóstej rano, aby mu się uiścić z długu, zaciągniętego dnia poprzedniego.
Portos miał chwile porywów; jeżeli wygrał, stawał się zuchwałym i rozrzutnym; jeżeli przegrał, znikał zupełnie na kilka dni, poczem powracał z twarzą wybladłą i z miną wydłużoną, ale z pieniędzmi w kieszeni.
Aramis nie grywał nigdy. Był najlepszym muszkieterem i najgorszym towarzyszem zabawy, jakiego można było znaleźć pod słońcem. Zawsze miał jakieś zajęcie; niekiedy, w połowie uczty, gdy każdy, podochocony winem i podniecony rozmową, sądził, że nie wcześniej, jak za dwie lub trzy godziny, wstanie od stołu, Aramis spoglądał na zegarek, powstawał z wdzięcznym uśmiechem i żegnał towarzystwo, aby — jak twierdził — udać się na naradę z jakimś teologiem, z którym się umówił. Kiedyindziej znowu powracał do domu, aby pisać rozprawę naukową, i prosił przyjaciół, aby mu nie przeszkadzali.
Na ustach Atosa pojawiał się wówczas wdzięczny, melancholijny uśmieszek, który doskonale odpowiadał jego szlachetnej postawie; Portos zaś pociągał z kielicha i przysięgał, że Aramis nie będzie nigdy niczem więcej, jak wiejskim plebanem.
Planchet, służący d’Artagnana, znosił swój los z poddaniem; codziennie otrzymywał trzydzieści susów i przez cały miesiąc wracał do domu wesoły, jak czyżyk, i oddany zupełnie swemu panu. Kiedy jednak wiatr przeciwności powiał na ognisko domowe przy ulicy Grabarzy, czyli innemi słowy, kiedy suma czterdziestu pistolów, otrzymanych od króla Ludwika XIII, została prawie całkiem przejedzona, Planchet rozpoczął się głośno uskarżać, co Atos uznał za nudne, Portos za nieprzystojne, a Aramis za śmieszne. Atos doradzał, aby odprawić gbura, — Portos żądał, aby go poprzednio oćwiczyć, — Aramis zaś dowodził, że pan nie powinien od sługi słyszeć nic innego, prócz komplementów.
— Łatwo wam to mówić — odparł d’Artagnan, — tobie, Atosie, który porozumiewasz się na migi z Grimaudem, który zabraniasz mu wogóle mówić i dlatego żadnego złego słowa z ust jego usłyszeć nie możesz, — i tobie, Portosie, który prowadzisz wspaniały żywot i jesteś przez swego sługę, Mousquetona, uważamy za bóstwo, — a wreszcie tobie, Aramisie, który, zatopiony w studyach teologicznych, wpoiłeś w Bazina, człowieka łagodnego i pobożnego, głęboki szacunek dla siebie. Ale ja, który nie posiadam ani stanowiska, ani majątku, ja, który nie jestem ani muszkieterem, ani nawet gwardzistą, cóż ja mam uczynić, aby wpoić w Plancheta bądź przywiązanie, bądź obawę, bądź szacunek?
— Sprawa jest poważna — odpowiedzieli trzej przyjaciele; — jest to kwestya wewnętrzna. Z lokajami trzeba postępować tak samo, jak z kobietami; trzeba odrazu postawić stosunek z nimi na tej stopie, na jakiej się chce, aby pozostał. Zastanów się zatem.
D’Artagnan zastanowił się i postanowił wytrzepać Planchetowi skórę na zapas, co też wykonał z sumiennością, cechującą go we wszystkiem. Następnie, oćwiczywszy go już należycie, zabronił mu opuścić służbę bez swego zezwolenia.
— Ponieważ — rzekł — przyszłość nie może mnie zawieść, i oczekuję lepszych czasów, więc los twój zależy od tego, abyś pozostał u mnie, a jestem zanadto dobrym panem, abym cię go chciał pozbawiać, dając ci zwolnienie od służby, o jakie prosisz.
Ten sposób postępowania obudził w muszkieterach dużo szacunku dla dyplomacyi d’Artagnana. Plancheta przejął on również podziwem, tak, że odtąd nie wspominał już o odejściu.
Pożycie czterech młodych ludzi stało się wspólnem; d’Artagnan, który nie miał żadnych przyzwyczajeń, ponieważ przybył z prowincyi i dostał się odrazu w środowisko całkiem nowe dla siebie, przyswoił sobie prędko nawyknienia swych przyjaciół.
Wstawano zimą około godziny ósmej, latem około szóstej i udawano się najpierw do pana de Tréville, aby wysłuchać tam rozkazów i dowiedzieć się nowinek. D’Artagnan, aczkolwiek nie był muszkieterem, pełnił służbę z wzruszającą gorliwością; był zawsze na posterunku i zawsze towarzyszył temu ze swych przyjaciół, na którego wypadła kolej. Znano go w pałacu muszkieterskim i ogólnie uważano za dobrego kolegę, — a pan de Tréville, który ocenił go od pierwszego wejrzenia i okazywał mu prawdziwą serdeczność, nie przestawał polecać go królowi.
Trzej muszkieterowie kochali bardzo swego młodego towarzysza. Przyjaźń, która zjednoczyła tych czterech ludzi, i potrzeba spotykania się wzajemnego trzy lub cztery razy dziennie, czyto w jakiejś sprawie pojedynkowej, czy w interesie, czy dla wspólnej rozrywki, sprawiały, że chodzili jeden za drugim, jak cienie, i że spotykano ich zawsze nierozłączonych, zdążających z Luksemburga na ulicę Świętego Sulpicyusza, lub z ulicy Starego Gołębnika do Luksemburga.
Tymczasem pan de Tréville nie zaniedbywał swych przyrzeczeń. I pewnego pięknego dnia król wydał polecenie panu kawalerowi des Essarts, aby przyjął d’Artagnana, jako kadeta, do swojej kompanii gwardzistów. D’Artagnan z głębokiem westchnieniem przywdziewał mundur tej kompanii, który pragnął, choćby za cenę dziesięciu lat życia, zamienić na kaftan muszkieterski. Ale pan de Tréville przyobiecał mu tę łaskę dopiero wtedy, gdy odbędzie dwuletni nowicyat, który to przeciąg czasu mógł zresztą jeszcze uledz skróceniu, gdyby d’Artagnanowi nadarzyła się sposobność oddania jakiejś usługi królowi, lub odznaczenia się jakimś świetnym czynem. D’Artagnan wyszedł pod wrażeniem tej obietnicy i od dnia następnego rozpoczął służbę.
Odtąd przyszła kolej na Atosa, Portosa i Aramisa towarzyszenia d’Artagnanowi na posterunku, kiedy zostało mu zlecone strażowanie. A w ten sposób kompania pana kawalera des Essarts zyskała czterech ludzi, zamiast jednego, od dnia, kiedy d’Artagnan wstąpił w jej szeregi.
Tymczasem czterdzieści pistolów króla Ludwika XIII — zwykły los wszystkiego na świecie — tak, jak miały swój początek, tak samo doczekały się końca, a kiedy nadszedł ów koniec, nasi czterej towarzysze popadli w kłopoty. Zrazu Atos przez czas pewien utrzymywał stowarzyszenie ze swych własnych funduszów. Portos poszedł jego śladem i, dzięki jednemu z tych tajemniczych zniknięć, które nie dziwiły już nikogo, mógł jeszcze przez mniej-więcej piętnaście dni łożyć na wspólne potrzeby. Wreszcie przyszła kolej na Aramisa, który z całą gotowością wypełnił swój obowiązek i zdołał zdobyć nieco pistolów, sprzedając — jak twierdził — swe książki filozoficzne.
Potem udano się wedle zwyczaju o pomoc do pana de Tréville, który udzielił pewnych zaliczek na rachunek żołdu. Ale zaliczki te nie mogły zbyt daleko zaprowadzić trzech muszkieterów, mających już dużo zaległych rachunków, i gwardzisty, który nie miał ich wcale.
Nareszcie, kiedy się okazało, że już wszystkie środki są wyczerpane, zebrano ostatnim wysiłkiem osiem czy dziesięć pistolów, przeznaczając je na grę dla Portosa. Nieszczęściem Portos miał złą godzinę; przegrał wszystko, — co gorzej nawet, przegrał dwadzieścia pięć pistolów na słowo.
Wówczas kłopoty zamieniły się w rozpacz; widywano ich wygłodzonych, obiegających w towarzystwie służących bulwary, czyhających na obiady u dalekich nawet przyjaciół, gdzie tylko można je było znaleźć; albowiem, w myśl teoryi Aramisa, należało w dniach szczęścia siać ucztami na prawo i na lewo, aby choć część ich można było zebrać w dniach niedoli.
Atos został zaproszony cztery razy i za każdym razem poprowadził z sobą przyjaciół wraz z ich służącymi; Portos znalazł sześciokrotnie sposobność i umożliwił skorzystanie z niej także towarzyszom; Aramis osiem razy. Jak można się już było przekonać, był on człowiekiem, który bez hałasu dokonywał bardzo wiele.
D’Artagnan, który nie znał jeszcze nikogo w stolicy, zdołał znaleźć tylko śniadanie, złożone z czekolady, u pewnego księdza, pochodzącego z jego okolic, i obiad u korneta gwardyi. Zabrał swoją armię do księdza, któremu spustoszono zapasy z dwóch miesięcy, i do kometa, który wystąpił wspaniale. Ale, jak oświadczył Planchet, nie jada się więcej, niż jeden obiad na dzień, choćby się jadło najobficiej...
D’Artagnan czuł się dosyć upokorzonym tem, że mógł ofiarować towarzyszom zaledwie półtorej uczty, — bo śniadanie u księdza można było liczyć tylko za połowę w porównaniu z bankietami, o jakie wystarali się Atos, Portos i Aramis. Sądził też, że zaczyna się stawać ciężarem dla stowarzyszenia, zapominając w swej młodzieńczej dobrej wierze, że to on żywił całe stowarzyszenie przez miesiąc. Skłopotany jego umysł począł energicznie pracować. Zastanowił się, że ten związek czterech ludzi, młodych, dzielnych, przedsiębiorczych i czynnych, powinienby mieć cel inny, aniżeli męczące przechadzki, naukę szermierki i drwinki mniej lub więcej udatne.
Istotnie czterej ludzie, tacy jak oni, czterej ludzie, oddani sobie najzupełniej od ofiary kieski aż do ofiary życia, — czterej ludzie, wspomagający się zawsze nawzajem, nie cofający się nigdy, wykonywający osobno lub razem wszystkie powzięte wspólnie postanowienia, — cztery ramiona, grożące czterema kardynalnymi sztychami, lub zwracające się przeciwko jednemu napastnikowi, — wszystko to powinnoby było bezwarunkowo sprawić, że, czyto skrycie czy jawnie, czyto postawą czy zadanym ciosem, czyto chytrością czy siłą, zdołają sobie otworzyć drogę do celu, jaki by chcieli osięgnąć, bez względu na to, jak dobrze byłby broniony i jak odległy. Jedynie dziwił się d’Artagnan, dlaczego towarzysze jego nie pomyśleli o tem dotychczas.
On wszakże rozmyślał nad tem, i to bardzo poważnie, łamiąc sobie głowę, aby znaleźć właściwy kierunek dla tej siły jednej-jedynej, w czwórnasób spotęgowanej, w której rezultat nie wątpił, tak, jak Archimedes w poruszenie świata w posadach przy pomocy swej dźwigni. Wtem zastukano lekko do drzwi. D’Artagnan obudził Plancheta i kazał mu otworzyć.
Z wyrażenia tego, że d’Artagnan obudził Plancheta, czytelnik nie powinien sądzić, że działo się to w nocy i że dzień jeszcze nie zeszedł. Nie! biła właśnie godzina czwarta po południu. Planchet dwie godziny przedtem przyszedł zapytać swego pana o obiad, na co tenże odpowiedział mu przysłowiem: „Kto śpi, głodu nie czuje.“ I Planchet obiadował, śpiąc.
Do pokoju wszedł człowiek z twarzą dość pospolitą, wyglądający na mieszczanina.
Planchet na deser radby był usłyszeć chociaż rozmowę, ale mieszczanin oświadczył d’Artagnanowi, że ma mu powiedzieć coś bardzo ważnego i poufnego, i zapragnął rozmówić się z nim w cztery oczy.
D’Mrtagnan wyprawił zatem Plancheta i poprosił swego gościa, aby usiadł.
Nastała chwilowa cisza, podczas której obaj przyglądali się sobie, jakgdyby chcąc się poznać na wstępie, — wreszcie d’Artagnan skinął głową na znak, że gotów jest słuchać.
— Słyszałem o panu d’Artagnan, jako o bardzo dzielnym młodzieńcu — przemówił mieszczanin, — i ta dobra opinia, jaką się słusznie cieszy, skłoniła mnie do powierzenia mu pewnej tajemnicy.
— Proszę, niech pan mówi — rzekł d’Artagnan, instynktownie przeczuwając coś korzystnego.
Mieszczanin znowu milczał przez chwilę, poczem zaczął mówić dalej:
— Mam żonę, która jest nadzorczynią bielizny królowej i której, mówiąc nawiasem, nie brak ani rozumu, ani urody. Poślubiłem ją, będzie temu niebawem trzy lata, chociaż nie miała wielkiego posagu; poślubiłem dlatego, że pan de La Porte, szatny królowej, jest jej ojcem chrzestnym i protektorem..
— A zatem? — pytał d’Artagnan.
— A zatem — powtórzył mieszczanin, — a zatem, proszę pana, moja żona została porwana wczoraj rano, w chwili, gdy wychodziła ze swej pracowni.
— Któż ją porwał?
— Nie wiem tego na pewno, panie, i jedynie podejrzywam kogoś.
— Któż jest tą osobą, którą pan podejrzywasz?
— Pewien człowiek, który od dawna już chodził za nią krok w krok.
— Do dyabła!
— Pozwól — pan powiedzieć sobie jeszcze jedno — mówił dalej mieszczanin. — Jestem przekonany, że w całej tej sprawie mniej jest miłości, niż polityki.
— Mniej miłości, niż polityki? — powtórzył d’Artagnan, zamyślając się głęboko. — Więc kogóż pan podejrzywasz?
— Nie wiem, czy mogę wyjawić panu nazwisko tego podejrzanego przezemnie człowieka...
— Mój panie, zwracam panu uwagę, że nie żądam od pana nic zgoła. Sam pan tu przyszedłeś i sam mi oświadczyłeś, że chcesz mi zwierzyć tajemnicę. Uczyń pan zatem, jak ci się podoba; jeszcze jest czas się cofnąć.
— Nie, nie, proszę pana; sprawiłeś pan na mnie wrażenie uczciwego młodzieńca i mam ufność ku panu. Sądzę zatem, że moja żona została uprowadzona nie z powodu miłostek swoich, lecz innej osoby, znacznie większej damy, aniżeli ona.
— Ho, ho! czy nie chodzi tu przypadkiem o miłostki pani de Bois-Tracy? — przerwał d’Artagnan, chcąc się popisać przed mieszczaninem, że jest wtajemniczony w sprawy dworskie.
— Wyżej, panie, wyżej.
— Pani d’Aiguillon?
— Jeszcze wyżej.
— Pani de Chevreuse?
— Znacznie wyżej, bardzo znacznie wyżej.
— A więc... — d’Artagnan zatrzymał się.
— Tak jest, panie — odpowiedział przerażony mieszczanin głosem tak cichym, że zaledwie można było dosłyszeć.
— A z kimże?
— Z kimżeby, jeżeli nie z księciem de...
— Z księciem de...
— Tak, panie — odparł mieszczanin, nadając swemu głosowi jeszcze cichsze brzmienie.
— Ale skąd dowiedziałeś się pan o tem?
— Ach! skąd?
— Tak jest, skąd wiesz pan o tem? tylko żadnych półsłówek, albo... pan rozumie.
— Wiem od mojej żony, panie, od mojej własnej żony.
— A ona znowu od kogo się dowiedziała?
— Od pana de La Porte. Mówiłem już panu, że jest chrzestną córką pana de La Porte, powiernika królowej. Pan de La Porte umieścił ją przy Jej Królewskiej Mości, aby nasza biedna królowa miała się przynajmniej przed kim zwierzyć, wobec tego, że jest opuszczona przez króla, szpiegowana przez kardynała, a zdradzana przez wszystkich.
— Aha! aha! otóż wszystko zaczyna się zarysowywać — zawołał d’Artagnan.
— Moja żona przyszła tedy do mnie przed czterema dniami, albowiem jednym z warunków umowy z nią było, że będzie mnie mogła odwiedzać dwa razy na tydzień, a kocha mnie bardzo, jak już miałem zaszczyt panu powiedzieć; przyszła więc i zwierzyła mi się, że królowa żywi w obecnej chwili wielkie obawy.
— Doprawdy?
— Tak jest. Pan kardynał, jak się zdaje, śledzi ją i prześladuje bardziej, niż kiedykolwiek; nie może jej przebaczyć tej historyi z sarabandą. Czy znasz pan ten wypadek?
— Oczywiście, jakżebym mógł nie znać! — odpowiedział d’Artagnan, który nie wiedział wprawdzie o niczem, ale chciał utrzymać opinię człowieka, wiedzącego o wszystkiem.
— Tak, że teraz nie jest to już nienawiść, lecz pragnienie zemsty.
— Doprawdy?
— A królowa jest przekonana...
— O czemże jest przekonana?
— Jest przekonana, że napisano do księcia Buckingham w jej imieniu.
— W imieniu królowej?
— Tak jest, aby skłonić księcia do przybycia do Paryża, a gdy już raz znajdzie się w Paryżu, uwikłać go w jakieś sidła.
— Do dyabła! Ale pańska żona, mój drogi panie, cóż ona ma z tem wspólnego?
— Znają jej przywiązanie do królowej i chcą albo oddalić ją od jej pani, albo nastraszyć ją, aby wyjawiła tajemnice Jej Królewskiej Mości, albo wreszcie posłużyć się nią, jako szpiegiem.
— To bardzo możliwe — rzekł d’Artagnan. — Ale czy znasz pan człowieka, który ją porwał?
— Mówiłem już panu, że znam go, o ile mi się zdaje.
— Jak się nazywa?
— Tego nie wiem; wiadomo mi jedynie, że jest to figura najzupełniej oddana kardynałowi, jego zły duch.
— Ale widziałeś go pan?
— Tak jest, żona pokazywała mi go pewnego dnia.
— Czy posiada jakieś szczególne znaki, po których możnaby go rozpoznać?
— Och! niewątpliwie; jest to człowiek wyniosłej postawy, brunet, smagły na twarzy, z przenikliwym wzrokiem, z białymi zębami i blizną na skroni.
— Z blizną na skroni! — zakrzyknął d’Artagnan, — a w dodatku białe zęby, wzrok przenikliwy, smagła cera, czarne włosy i wyniosła postawa? Ależ to mój człowiek z Meung!
— Pański człowiek, powiadasz pan?
— Tak, tak; ale to niema z tem nic wspólnego. A raczej nie, mylę się, przeciwnie, to upraszcza sprawę. Jeżeli pański wróg jest także moim, za jednym zamachem pomszczę jedno i drugie; oto wszystko. Ale w jakiż sposób możnaby odszukać tego człowieka?
— Nie umiem panu powiedzieć.
— Czy nie posiadasz pan wcale wiadomości, gdzie mieszka?
— Nie, żadnej zgoła. Pewnego dnia, gdy odprowadzałem żonę do Luwru, on wychodził stamtąd właśnie w chwili, kiedy ona miała wejść, i wtedy pokazała mi go.
— Do licha! do licha! — mruczał d’Artagnan, — to wszystko zanadto ogólnikowe. Od kogo dowiedziałeś się pan o uprowadzeniu swojej żony?
— Od pana de La Porte.
— Czy nie podał żadnych szczegółów?
— Sam nie znał ich wcale.
— A skądinąd niema pan żadnych wiadomości?
— Owszem, otrzymałem...
— Co takiego?
— Nie wiem jednakże, czy nie popełniam wielkiej nieroztropności...
— Jeszcze raz powracasz pan do tego samego? Zwracam panu uwagę, że tym razem jest już zapóźno się cofnąć.
— To też nie cofam się wcale, do dyabła! — krzyknął mieszczanin, klnąc, aby dodać sobie animuszu. — Zresztą, na honor, jak jestem Bonacieux...
— Pan nazywasz się Bonacieux? — przerwał d’Artagnan.
— Tak, to moje nazwisko.
— Mówisz pan zatem: „jak jestem Bonacieux“? Przepraszam, że przerywam, ale zdaje mi się, że to nazwisko nie jest mi nieznane.
— To możliwe, proszę pana; jestem właścicielem tego domu.
— Ach, tak? — zawołał d’Artagnan, powstając na pół z krzesła i składając ukłon, — więc pan jesteś właścicielem tego domu?
— Tak jest, panie. A ponieważ od trzech miesięcy, odkąd mieszkasz pan w tym moim domu, zajęty niewątpliwie swemi ważnemi czynnościami, zapomniałeś pan zapłacić komorne i ponieważ ani przez chwilę nie niepokoiłem pana o nie, mam nadzieję, że będzie pan miał wzgląd na moją delikatność...
— Ależ, drogi panie Bonacieux — odpowiedział d’Artagnan, — niech pan będzie przekonany, że w całej pełni uznaję tego rodzaju postępowanie i, jak już powiedziałem, gdybym tylko mógł być panu w czemkolwiek pomocny...
— Wierzę panu, wierzę i, jak to już oświadczyłem, na honor, jak jestem Bonacieux, mam zaufanie do pana.
— Kończ pan zatem to, co zacząłeś mówić.
Mieszczanin wydobył z kieszeni jakiś papier i podał d’Artagnanowi.
— List! — zawołał młodzieniec.
— Otrzymałem go dzisiaj rano.
D’Artagnan otworzył list, a ponieważ dzień miał się już ku schyłkowi, podszedł z nim ku oknu. Mieszczanin postąpił za nim.
„Nie szukaj pan swojej żony — czytał d’Artagnan; — zostanie odesłana panu, gdy nie będziemy jej już potrzebowali. Gdybyś pan jednak uczynił jakikolwiek krok w celu odnalezienia jej, będziesz pan zgubiony.“
— To dosyć stanowcze — oświadczył d’Artagnan, — ale pozatem jest to tylko czcza pogróżka.
— Zapewne, ale ta pogróżka przeraża mnie, mój panie; nie jestem człowiekiem wojennego rzemiosła i obawiam się Bastylii.
— Hm! — zauważył d’Artagnan, — i ja nie staram się dostać do Bastylii, tak samo, jak pan. Gdyby chodziło jedynie o cios szpadą, to mniejsza.
— Jednakże, proszę pana, liczyłem bardzo na pańską pomoc w tej sprawie.
— Czy tak?
— Widząc pana zawsze w otoczeniu muszkieterów o wspaniałej postawie i wiedząc, że ci muszkieterowie pozostają w służbie pana de Tréville, że więc są tem samem nieprzyjaciółmi kardynała, przypuszczałem, że pan i pańscy przyjaciele zechcecie oddać sprawiedliwość naszej biednej królowej i że będziecie zachwyceni, mogąc wypłatać figla Jego Eminencyi.
— Niewątpliwie.
— A oprócz tego myślałem o tem zaległem komornem za trzy miesiące, o które nie dopominałem się nigdy.
— Tak, tak, podałeś pan już ten argument; uważam go za wyborny.
— Co więcej, jeżeli uczynisz mi pan ten zaszczyt i pozostaniesz w moim domu, nie wspomnę nigdy o komornem.
— Bardzo dobrze.
— W dodatku, gdyby zachodziła potrzeba, gotów jestem dać panu jakieś pięćdziesiąt pistolów, jeżelibyś pan, czego nie przepuszczam, znajdował się w tej chwili w kłopotach.
— Wyśmienicie; ależ pan musisz być bogaty, drogi panie Bonacieux!
— Mam się niezgorzej, mój panie, mogę to powiedzieć; zebrałem sobie coś około dwóch do trzech tysięcy talarów renty, zajmując się drobnym handlem, a oprócz tego umieściłem trochę grosza w ostatniej wyprawie sławnego żeglarza, Jana Mocqueta. W ten sposób, jak pan zrozumiesz... Ach! ależ... — krzyknął nagle mieszczanin.
— Co się stało? — zapytał d’Artagnan.
— Kogóż ja widzę?
— Gdzie?
— Na ulicy, naprzeciwko pańskich okien, we framudze tej bramy; człowiek, zasłaniający się płaszczem.
— To on! — wykrzyknęli równocześnie d’Artagnan i mieszczanin, każdy z nich bowiem w tej samej chwili poznał swego wroga.
— Ach! tym razem — krzyknął d’Artagnan, biegnąc po szpadę, — tym razem mi nie umknie!
I wydobywając szpadę z pochwy, wypadł z mieszkania.
Na schodach spotkał Atosa i Portosa, którzy szli właśnie do niego w odwiedziny. Usunęli się z drogi, a d’Artagnan przebiegł pomiędzy nimi, jak strzała.
— Cóż to? dokąd to tak biegniesz? — zawołali razem obaj muszkieterowie.
— Człowiek z Meung! — odpowiedział d’Artagnan i zniknął.
D’Artagnan opowiadał już niejednokrotnie przyjaciołom o swojej przygodzie z nieznajomym, jak również o pojawieniu się pięknej podróżnej, której nieznajomy powierza! tak ważne zlecenia.
Zdaniem Atosa, d’Artagnan zgubił swój list podczas bójki. Według niego, szlachcic — a na podstawie opisu, jaki dał d’Artagnan, nieznajomy musiał być szlachcicem, — szlachcic więc nie byłby zdolny do takiej podłości, jak kradzież listu.
Portos natomiast upatrywał w tem jedynie schadzkę miłosną, naznaczoną przez damę kawalerowi, lub przez kawalera damie, schadzkę, którą zakłóciła obecność d’Artagnana i jego żółtego konika.
Aramis wyrażał przekonanie, że, skoro sprawy tego rodzaju są okryte tajemnicą, najlepiej nie zgłębiać ich wcale.
Z kilku zatem słów, jakie się wymknęły d’Artagnanowi, zrozumieli, o co chodzi, a ponieważ sądzili, że d’Artagnan w każdym razie powróci do swego mieszkania, bez względu na to, czy dopędzi nieznajomego, czy straci go z oczu, ruszyli dalej w swoją drogę.
Kiedy weszli do pokoju d’Artagnana, pokój był pusty. Gospodarz, obawiając się następstw spotkania, które niewątpliwie musiało dojść do skutku między młodzieńcem a nieznajomym, uważał za bardziej roztropne usunąć się z widowni, zgodnie z objaśnieniem, jakie sam dał o swym charakterze.
Jak Atos i Portos przewidywali, d’Artagnan powrócił po upływie pół godziny. I tym razem jeszcze nie zdołał pochwycić nieznajomego, który wymknął mu się, jakby zapomocą czarów. D’Artagnan z szpadą w ręku przebiegł wszystkie okoliczne ulice, ale nie znalazł nikogo, ktoby był podobny do szukanego człowieka. Wreszcie przyszło mu na myśl uczynić to, od czego powinienby był może rozpocząć, a mianowicie zapukać do bramy, o którą nieznajomy się opierał. Okazało się to jednak bezcelowem, ponieważ, mimo, że dziesięć czy dwanaście razy z rzędu uderzył młotkiem, nikt się nie odezwał, a sąsiedzi, którzy, zwabieni hałasem, wybiegli na progi swych domów lub wystawili nosy przez okna, zapewnili go, że dom ten, mający zresztą szczelnie zamknięte wszystkie wejścia, jest od dziesięciu miesięcy zupełnie niezamieszkany.
Podczas gdy d’Artagnan biegał po ulicach i pukał do bram, Aramis złączył się z towarzyszami, dzięki czemu d’Artagnan, powróciwszy do domu, zastał zebranie w pełnym komplecie.
— A zatem? — zapytali razem trzej muszkieterowie, widząc, że d’Artagnan wchodzi z chmurą na czole, miotany gniewem.
— A zatem! — odpowiedział tenże gwałtownie, rzucając szpadę na łóżko, — a zatem wydaje mi się, że ten człowiek jest wcielonym dyabłem; znikł, jak złuda, jak cień, jak widmo.
— Czy wierzysz w duchy? — zapytał Atos Portosa.
— Wierzę tylko w to, co widzę, a ponieważ duchów nie widziałem nigdy, nie mogę w nie wierzyć.
— Biblia — oświadczył Aramis — każe nam w nie wierzyć: duch Samuela objawił się Saulowi; jest to więc artykuł wiary, i gniewałbym się bardzo, Portosie, gdybyś wyrażał wątpliwości w tym kierunku.
— Bądźcobądź, jest li człowiekiem czy szatanem, ciałem czy cieniem, złudzeniem czy rzeczywistością, człowiek ten urodził się na moją zgubę, ponieważ jego ucieczka pozbawia nas pysznej sposobności, moi panowie, sposobności, dzięki której mogliśmy byli zyskać sto pistolów, a może i więcej.
— Jakto? — zakrzyknęli równocześnie Portos i Aramis.
Atos zaś, wierny swemu zwyczajowi milcznia, zadowolnił się zapytaniem d’Artagnana wzrokiem.
— Planchecie — rzekł d’Artagnan do swego służącego, który wsadził w tej chwili głowę między uchylone drzwi, aby podchwycić urywki rozmowy, — idźno do naszego gospodarza domu, pana Bonacieux, i powiedz mu, aby nam przysłał pół tuzina butelek wina z Beaugency, jest to bowiem trunek, który przekładam ponad inne.
— Cóż to? masz zatem kredyt u swego gospodarza domu? — zapytał Portos.
— Tak jest — odparł d’Artagnan, — począwszy od dnia dzisiejszego. I bądźcie spokojni: jeżeli wino będzie złe, zwrócimy mu je, żądając innego.
— Należy używać, lecz nie nadużywać — zauważył sentencyonalnie Aramis.
— Twierdziłem zawsze, że d’Artagnan ma najtęższą głowę z nas czterech — oświadczył Atos i natychmiast po wyrażeniu tego przekonania, za które d’Artagnan podziękował skinieniem głowy, popadł znowu w zwykłe milczenie.
— Ale koniec końców pragnęlibyśmy wiedzieć, co to takiego? — zapytał Portos.
— Tak — odezwał się Aramis, — wyjaw nam tę tajemnicę, drogi przyjacielu, o ile przez to honor jakiejś kobiety nie byłby narażony, w takim bowiem razie zachowaj ją raczej przy sobie.
— Bądźcie spokojni — odpowiedział d’Artagnan, — nie narażę na szwank niczyjego honoru, wyjawiając wam wszystko.
I następnie opowiedział im, słowo za słowem, wszystko, co zaszło między nim a jego gospodarzem, i o tem, jak człowiek, który porwał żonę szanownego właściciela domu, okazał się tym samym, z którym i on miał na pieńku w oberży pod Wolnym Młynarzem.
— Sprawa ta nie przedstawia się źle — oświadczył Atos, spróbowawszy najpierw wina, jako znawca, i przytwierdziwszy ruchem głowy, że uważa je za dobre, — i możnaby od tego dzielnego człowieka otrzymać pięćdziesiąt do sześćdziesięciu pistolów. Teraz należy się tylko zastanowić, czy za pięćdziesiąt do sześćdziesięciu pistolów opłaci się narażać cztery głowy.
— Zwróćcie jednak uwagę — zawołał d’Artagnan, — że chodzi tutaj o kobietę, o kobietę porwaną, kobietę, której niewątpliwie grożą, którą może torturują, a to wszystko za to, że jest wierną sługą swojej pani.
— Miej się na baczności, d’Artagnanie, miej się na baczności — zauważył Aramis; — przejmujesz się może trochę zanadto losem pani Bonacieux. Kobieta została stworzoną na naszą zgubę i ona to jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść.
Atos, usłyszawszy to zdanie, wygłoszone przez Aramisa, zmarszczył brew i zagryzł wargi.
— To nie pani Bonacieux napawa mnie niepokojem — wołał d’Artagnan, — lecz los królowej, którą król zaniedbuje, którą prześladuje kardynał i która patrzeć musi, jak spadają, jedna po drugiej, głowy jej wszystkich przyjaciół.
— Więc dlaczegóż kocha tych, których my nienawidzimy najbardziej na całym świecie: Hiszpanów i Anglików?
— Hiszpania jest jej ojczyzną — odpowiedział d’Artagnan, — więc łatwo zrozumieć, że kocha Hiszpanów, będących dziećmi tej samej ziemi, co i ona. Co do drugiego zarzutu, jaki jej uczyniłeś, to słyszałem, że kocha nie Anglików, lecz jednego Anglika.
— I, na honor! — rzekł Atos, — Anglik ten jest godzien tego, aby był kochany. Nie widziałem nigdy człowieka o bardziej wspaniałym wyglądzie, aniżeli on.
— Tak dobrze, jak i wy, panowie, ponieważ byłem jednym z tych, którzy go zatrzymali w ogrodzie Amiens, gdzie mnie wprowadził pan de Putange, koniuszy królowej. Byłem naówczas w seminaryum, i zdarzenie to wydało mi się okrutnem ze względu na króla.
— Nie przeszkodziłoby mi to jednak — oświadczył d’Artagnan, — że, gdybym wiedział, gdzie się znajduje książę Buckingham, wziąłbym go za rękę i zaprowadziłbym do królowej, chociażby dlatego, aby pana kardynała doprowadzić do wściekłości. Albowiem naszym prawdziwym, naszym jedynym, naszym wiecznym wrogiem jest kardynał, i gdybyśmy mogli wyszukać sposób, by mu wyrządzić jakiegoś okrutnego figla, to, przysięgam, naraziłbym chętnie głowę wzamian za to.
— Zatem — odezwał się Atos — kramarz powiedział ci, d’Artagnanie, jakoby królowa sądziła, że zwabiono Buckinghama fałszywem wezwaniem?
— Obawia się tego.
— Czekajcie — odezwał się Aramis.
— Co takiego? — spytał Portos.
— Zaraz, zaraz; usiłuję przypomnieć sobie szczegóły.
— Obecnie zaś — mówił d’Artagnan — jestem pewny, że porwanie tej powiernicy królowej jest ściśle związane z wypadkami, o których mówimy, a może także z obecnością księcia Buckingham w Paryżu.
— Ten Gaskończyk ma pełno pomysłów — rzekł Portos z podziwem.
— Lubię bardzo słuchać, jak mówi — oświadczył Atos; — cieszy mnie jego zapał.
— Panowie — odezwał się Aramis, — słuchajcież zatem.
— Słuchajmy, co powie Aramis — rzekli trzej przyjaciele.
— Byłem wczoraj u pewnego mądrego doktora teologii, od, którego zasięgam niekiedy rad co do moich studyów...
Atos uśmiechnął się.
— Mieszka on w opustoszałej dzielnicy — ciągnął dalej Aramis, — wymagają tego bowiem zamiłowania jego i zawód. Otóż w chwili, gdy wychodziłem od niego...
Tu Aramis przerwał.
— A zatem? — pytali słuchacze, — cóż się stało w chwili, gdy wychodziłeś od niego?
Widoczne było, że Aramis zadaje sobie wysiłek, niby człowiek, który, zabrnąwszy w kłamstwie, ujrzał nagle przed sobą jakąś nieprzewidzianą przeszkodę. Ale trzej towarzysze spoglądali bacznie na niego, słuchając z otwartemi uszami, i nie miał już możności cofnąć się.
— Doktor ten ma siostrzenicę — mówił dalej Aramis.
— Aha! ma siostrzenicę! — przerwał Portos.
— Bardzo szanowną damę — oświadczył Aramis.
Trzej przyjaciele zaczęli się śmiać.
— O! jeżeli śmiać się będziecie albo wątpić — rzekł Aramis, — w takim razie nie dowiecie się niczego.
— Wierzymy ci, jak mahometanie w słowa proroka, i milczymy, jak groby — odparł Atos.
— Opowiadam zatem dalej — odezwał się Aramis. — Siostrzenica ta przybywa niekiedy w odwiedziny do wuja; że zaś wczoraj przypadkowo znalazła się tam równocześnie ze mną, musiałem ją odprowadzić do karety.
— Aha! siostrzenica doktora ma karetę? — przerwał Portos, albowiem jedną z jego wad była wielka niepowściągliwość języka. — Bardzo piękna znajomość, mój przyjacielu.
— Portosie — zwrócił się do niego Aramis, — niejednokrotnie już zwracałem ci uwagę, że jesteś niedyskretny i że ci to szkodzi w stosunkach z kobietami.
— Panowie, panowie! — wołał d’Artagnan, który domyślał się już istoty przygody. — Panowie, sprawa jest poważna; starajmy się nie obracać jej w żarty, o ile można. Kończ, Aramisie, kończ.
— Naraz jakiś człowiek wysoki, brunet, zachowaniem się sprawiający wrażenie szlachcica... wiesz co, d’Artagnanie, zupełnie w rodzaju twojego...
— Może ten sam — rzekł d’Artagnan.
— To możliwe — mówił dalej Aramis. — Otóż człowiek ten zbliżył się do mnie w towarzystwie pięciu czy sześciu ludzi, którzy postępowali za nim mniej-więcej o dziesięć kroków z tyłu. „Mości książę“, rzekł do mnie najuprzejmiejszym tonem, „i pani także“, dodał, zwracając się do damy, którą trzymałem pod rękę...
— Do siostrzenicy doktora?
— Milczże, Portosie! — odezwał się Atos; — jesteś nieznośny.
— „Raczcie wsiąść do tego powozu, i to nie stawiając najmniejszego oporu, ani nie czyniąc najmniejszego hałasu“.
— Uważał cię za księcia Buckingham! — zakrzyknął d’Artagnan.
— Tak sądzę — odpowiedział Aramis.
— Ale ta dama? — pytał Portos.
— Uważał ją za królowę — oświadczył d’Artagnan.
— Z całą pewnością — odparł Aramis.
— Prawdziwy dyabeł z tego Gaskończyka! — krzyknął Atos, — nic nie ujdzie jego uwadze.
— Faktem jest — rzekł Portos, — że Aramis jest poniekąd z postawy i ruchów podobny do pięknego księcia; zdaje mi się jednak, że mundur muszkieterski...
— Byłem owinięty szerokim płaszczem — rzekł Aramis.
— W miesiącu lipcu? — dziwił się Portos. — Do licha! Czy ten doktor obawia się może, aby cię nie poznano?
— Pojąłbym jeszcze — odezwał się Atos, — by szpieg pozwolił się zwieść ruchami; ale twarz...
— Miałem na głowie wielki kapelusz — rzekł Aramis.
— Wielki Boże! — wykrzyknął Portos, — ileż to trzeba zachować ostrożności, by się kształcić w teologii!
— Panowie, panowie! — upominał d’Artagnan, — nie traćmy czasu na drobnostki. Rozbiegnijmy się i szukajmy żony tego kramarza; to jest klucz intrygi.
— Tak sądzisz, d’Artagnanie? Przecież jest to kobieta nizkiego pochodzenia — wtrącił Portos, skrzywiając pogardliwie usta.
— Jest ona córką chrzestną pana de La Porte, powiernika królowej. Czyż nie mówiłem wam tego, moi panowie? Wreszcie być może, że Jej Królewska Mość z wyrachowaniem szukała tym razem tak nizko pomocników; wysokie głowy są widoczne z daleka, a kardynał ma doskonały wzrok.
— Niech i tak będzie! — oświadczył Portos. — Ale najpierw wytarguj cenę z gospodarzem, i to dobrą cenę.
— To zbyteczne — odpowiedział d’Artagnan, — ponieważ sądzę, że, jeżeli on nam nie zapłaci, otrzymamy dostateczną zapłatę od kogo innego.
W tej samej chwili rozległ się na schodach odgłos pospiesznych kroków, drzwi rozwarły się z trzaskiem, a do pokoju, gdzie się odbywała narada, wpadł nieszczęśliwy kramarz.
— Ach! panowie! — wołał, — ratujcie mnie! w imię Boga, ratujcie mnie! Czterech ludzi przyszło, aby mnie uwięzić; ratujcie mnie, ratujcie!
Portos i Aramis powstali.
— Jeszcze chwilę spokoju, panowie — zakrzyknął d’Artagnan, dając im znak, aby schowali do pochew na pół wyciągnięte już szpady, — chwilę spokoju, albowiem potrzebna jest tutaj przedewszystkiem rozwaga, a nie odwaga.
— Jednakże — wołał Portos — nie możemy pozwolić...
— Pozwólcie działać d’Artagnanowi — rozstrzygnął Atos; — jest on, powtarzam, najtęższą głową z pośród nas, i oświadczam wyraźnie, że będę mu posłuszny. Zrób, d’Artagnanie, co uważasz za stosowne.
W tej chwili w drzwiach przedpokoju pojawiło się czterech zbirów, którzy jednak, ujrzawszy wewnątrz czterech muszkieterów z bronią u boku, zawahali się iść dalej.
— Proszę, niech panowie wejdą — zawołał d’Artagnan; — jesteście panowie tutaj u mnie, a wszyscy jesteśmy wiernemi sługami króla i pana kardynała.
— Więc nie będziecie się panowie sprzeciwiali, byśmy wypełnili otrzymane rozkazy? — zapytał ten ze zbirów, który wyglądał na przywódcę wyprawy.
— Przeciwnie, wesprzemy was nawet zbrojną ręką, gdyby zaszła potrzeba.
— Ależ co on gada? — mruczał Portos.
— Jesteś głupi! — rzekł Atos, — milcz!
— Ależ przyrzekliście mi panowie... — mówił szeptem biedny kramarz.
— Możemy pana ocalić tylko w takim wypadku, jeżeli pozostaniemy wolni — odpowiedział szybko i również szeptem d’Artagnan; — gdybyśmy zaś okazali chęć bronienia się, zaaresztują nas razem z panem.
— Jednakże zdaje mi się...
— Pójdźcie, panowie, proszę — rzekł teraz głośno d’Artagnan; — nie mam żadnej zgoła przyczyny, ażeby bronić tego pana. Ujrzałem go dopiero dzisiaj po raz pierwszy w życiu, i to jeszcze w jakich okolicznościach... Niechaj wam powie osobiście, że przyszedł dopominać się o komorne za mieszkanie. Czy nie tak, panie Bonacieux? Odpowiadaj pan!
— Szczera prawda — zawołał kramarz. — Ale nie mówi pan nic...
— Ani słowa o mnie! ani słowa o moich przyjaciołach! a przedewszystkiem ani słowa o królowej! inaczej zgubisz pan wszystkich, a siebie nie uratujesz. No, panowie, zabierajcie tego jegomościa!
I d’Artagnan popchnął całkiem oszołomionego kramarza w ręce zbirów, mówiąc do niego:
— Jesteś łajdakiem, mój drogi! przychodzisz żądać pieniędzy odemnie, od muszkietera! Do więzienia! jeszcze raz powtarzam, do więzienia go bierzcie, panowie, i trzymajcie pod kluczem możliwie długo; dzięki temu zyskam przynajmniej na czasie, aby zapłacić.
Zbirowie, składając dzięki, uprowadzili swą zdobycz.
W chwili, gdy już schodzili po schodach, d’Artagnan uderzył dowódcę w ramię:
— Nie wypijęż za pańskie zdrowie, a pan za moje? — rzekł, napełniając dwie szklaneczki winem z Beaugency, pochodzącem z hojności pana Bonacieux.
— Będzie to zaszczyt dla mnie — odparł dowódca zbirów, — i przyjmuję go z wdzięcznością.
— Zatem za zdrowie pańskie, panie... jak się pan nazywa?...
— Boisrenard.
— Więc panie Boisrenard!
— Za pańskie zdrowie, panie szlachcicu... jak mam nazywać, jeśli łaska?...
— D’Artagnan.
— Za pańskie zdrowie!
— A przedewszystkiem — wołał d’Artagnan, jakby uniesiony swym zapałem — za zdrowie króla i kardynała!
Dowódca zbirów powątpiewałby może w szczerość d’Artagnana, gdyby wino było złe; ponieważ jednak było dobre, został przekonany.
— Do dyabła! cóż ty za łajdactwo zrobiłeś? — odezwał się Portos, gdy dowódca zbirów połączył się ze swymi towarzyszami, a czterej przyjaciele pozostali sami. — Wstyd doprawdy! Czterej muszkieterowie pozwalają w pośrodku siebie uwięzić nieszczęśliwego, który błaga o pomoc! Szlachcic trąca się kieliszkiem z pachołkiem więziennym!
— Portosie — rzekł Aramis, — Atos powiedział ci już, że jesteś głupcem, a ja godzę się z jego zdaniem. D’Artagnanie, jesteś wielkim człowiekiem, a kiedy już zajmiesz miejsce pana de Tréville, poproszę cię o protekcyę, bym dostał opactwo.
— Ach! teraz już gubię się zupełnie — mówił Portos. — Więc pochwalacie to, co d’Artagnan uczynił?
— Zdaje mi się — odpowiedział Atos, — nie tylko pochwalam to, co czyni, ale winszuję mu jeszcze.
— A teraz, panowie — rzekł d’Artagnan, nie zadając sobie trudu wytłómaczenia Portosowi swego postępowania, — a teraz: wszyscy za jednego, jeden za wszystkich! oto nasza dewiza, nieprawdaż?
— Jednakże... — wtrącił Portos.
— Podnieś rękę i przysięgaj! — zawołali razem Atos i Aramis.
Zwyciężony przykładem, złorzecząc pocichu, Portos podniósł rękę, i wszyscy czterej przyjaciele powtórzyli jednym głosem słowa przysięgi, podane przez d’Artagnana:
„Wszyscy za jednego, jeden za wszystkich.“
— Dobrze. A teraz niech każdy uda się do swego domu — rozkazał d’Artagnan, jak gdyby przez całe życie nie robił nic innego, — i baczność, gdyż od tej chwili idziemy oto z kardynałem w zapasy.
Wynalazek pułapki nie pochodzi z naszych czasów. Odkąd kształtujące się społeczeństwa stworzyły jakąśkolwiek policyę, ta policya stwarzała pułapki.
Ponieważ czytelnicy nasi nie są prawdopodobnie obznajomieni z gwarą z ulicy Jerozolimskiej[1] i ponieważ, odkąd piszemy, po raz pierwszy przed piętnastu laty użyliśmy wyrażenia „łapka na myszy“ w tem znaczeniu, musimy wyjaśnić, co należy przez to rozumieć.
Gdy w jakimś domu zaaresztowano pewną osobę, podejrzaną o jakąś zbrodnię, aresztowanie to zachowywano w tajemnicy. W pierwszym pokoju mieszkania aresztowanego umieszczano czterech lub pięciu ludzi na zasadzce, otwierano bramę wszystkim, którzy do niej stukali, zamykano ją za nimi i aresztowano ich również, a dzięki temu w ciągu dwóch lub trzech dni prawie wszyscy krewni i znajomi domu wpadali w ręce władzy.
Oto, jak wyglądała pułapka.
W mieszkaniu pana Bonacieux urządzono zatem pułapkę; ktokolwiek się tam zjawił, zostawał aresztowany i badany przez ludzi pana kardynała. Nie trzeba mówić, że na pierwsze piętro, gdzie mieszkał d’Artagnan, było oddzielne wejście i że odwiedzający go byli wolni od wszelkiej kontroli.
Zresztą odwiedzali go tylko trzej muszkieterowie. Zabrali się oni do poszukiwań, każdy na własną ręką, ale nic nie znaleźli, nic nie odkryli. Atos zwrócił się nawet do pana Tréville z zapytaniem, co — wobec zwyczajnego milczenia czcigodnego muszkietera — zadziwiło bardzo jego kapitana. Ale i pan de Tréville nie wiedział nic i mógł powiedzieć tylko to jedno, że kiedy ostatni raz widział kardynała, króla i królową, kardynał wyglądał bardzo stroskany, król był zaniepokojony, a zaczerwienione oczy królowej świadczyły, że albo spędzała bezsennie noce, albo płakała. Ta ostatnia jednak okoliczność nie dziwiła nikogo, albowiem królowa od czasu swego zamążpójścia wiele nocy spędziła bezsennie i wiele łez wylewała.
Na wszelki wypadek jednak pan de Tréville zalecił Atosowi, by gorliwie służył królowi, a zwłaszcza królowej, i prosił go, by tosamo zlecenie powtórzył swoim towarzyszom.
D’Artagnan tymczasem nie ruszał się z domu. Mieszkanie swoje zamienił na czatownię. Z okna widział tych ludzi, którzy dawali się złapać w pułapkę; prócz tego wyrwał deski z podłogi i wygrzebał w niej otwór, tak, że tylko cienki sufit oddzielał go od pokoju na dole, gdzie się odbywało badanie, i dzięki temu słyszał wszystko, co mówili inkwizytorzy i oskarżeni.
Badanie, poprzedzone szczegółowem stwierdzeniem osoby aresztowanego, odbywało się prawie zawsze w słowach następujących:
— Czy pani Bonacieux nie wręczyła panu czegoś dla swego męża lub jakiejś innej osoby?
— Czy pan Bonacieux nie wręczył panu czegoś dla swojej żony lub dla jakiejś innej osoby?
— Czy jedno lub drugie nie czyniło panu jakich zwierzeń?
— Gdyby wiedzieli cośkolwiek, nie wypytywaliby się w ten sposób — mówił d’Artagnan sam do siebie. — A obecnie czegóż usiłują się dowiedzieć? Może tego, czy książę Buckingham bawi w Paryżu i czy spotkał się już, czy też ma się spotkać z królową?
D’Artagnan uczepił się tej myśli, której, wedle wszystkiego, co słyszał, nie zbywało prawdopodobieństwa.
Tymczasem pułapka działała bez przerwy; bez przerwy też czuwał d’Artagnan.
Wieczorem następnego dnia po uwięzieniu biednego Bonacieux, kiedy Atos pożegnał d’Artagnana, aby się udać do pana de Tréville, ponieważ biła już godzina dziewiąta, i kiedy Planchet, który jeszcze nie pościelił łóżka, zabrał się właśnie do tej roboty, dało się słyszeć pukanie do drzwi. Brama otwarła się szybko i zamknęła; ktoś dał się złapać w pułapkę.
D’Artagnan pospieszył ku otworowi w podłodze, położył się na brzuchu i słuchał.
Wkrótce rozległy się krzyki, potem jęki, które usiłowano stłumić. O badaniach nie było mowy.
— Do licha! — rzekł do siebie d’Artagnan, — zdaje mi się, że to kobieta... Przeszukują ją... ona się opiera... używają przemocy... niegodziwcy!
I d’Artagnan, mimo całego swego rozsądku, musiał się powstrzymać siłą woli, aby nie wmieszać się w scenę, która rozgrywała się na dole.
— Ależ mówię wam, panowie, że jestem panią domu; mówię wam, że jestem pani Bonacieux; mówię wam, że należę do dworu królowej! — krzyczała nieszczęśliwa kobieta.
— Pani Bonacieux? — szepnął d’Artagnan. — Byłżebym tak szczęśliwy, że znalazłem to, czego daremnie szukają wszyscy?
— Na panią właśnie czekaliśmy tutaj — odpowiedzieli badający.
Głos stawał się coraz bardziej stłumiony; szamotanie wstrząsnęło boazeryą. Ofiara opierała się widocznie, o ile kobieta może się opierać czterem mężczyznom.
— Łaski, panowie! łas... — szeptał głos, coraz to cichszy i odzywający się już tylko urywanymi dźwiękami.
— Kneblują jej usta, chcą ją porwać — krzyknął d’Artagnan, zrywając się z ziemi jakby na sprężynie. — Moja szpada! dobrze, mam ją przy boku. Planchecie!
— Słucham pana.
— Biegnij szukać Atosa, Portosa i Aramisa. Któryś z nich będzie z pewnością w domu, a może wszyscy trzej już powrócili. Niech wezmą broń, niech tu przychodzą, ale niech się spieszą. Ach 1 przypominam sobie: Atos jest u pana de Tréville.
— Ale dokąd pan idzie? dokąd pan idzie?
— Wyjdę przez okno, aby prędzej przybyć na miejsce; ty zaś załóż deski, zamieć podłogę i biegnij, gdzie kazałem.
— Och! panie, panie! pan się zabije! — wołał Planchet.
— Milcz, głupcze! — odpowiedział d’Artagnan. I, chwyciwszy ręką za futrynę, zsunął się z pierwszego piętra, które na szczęście nie było bardzo wysokie, a po chwili stanął na ziemi, nie zadrapawszy się nawet.
Potem zapukał do drzwi, myśląc sobie:
— I ja także dam się schwytać w pułapkę. Ale biada kotom, które się spotkają z taką myszą!
Zaledwie uderzył poruszony ręką młodzieńca młotek, hałas ucichł, dały się słyszeć kroki, otwarła się brama, i d’Artagnan z obnażoną szpadą w dłoni wpadł do mieszkania pana Bonacieux. Drzwi, widocznie opatrzone sprężyną, same zamknęły się za nim.
Wtedy ci, którzy mieszkali jeszcze w nieszczęsnym domu pana Bonacieux, i najbliżsi sąsiedzi usłyszeli przeraźliwe krzyki, bieganinę, szczęk broni i przeciągły łoskot padających sprzętów. W chwilę później ci, którzy, zwabieni hałasem, pospieszyli do okien, aby się dowiedzieć o jego przyczynie, mogli byli ujrzeć otwierającą się znowu bramę i czterech ludzi, czarno ubranych, nie tyle wychodzących, ile raczej wylatujących, niby spłoszone kruki, i pozostawiających na węgłach domu pióra ze swych skrzydeł, to znaczy: strzępy ubrań i łachmany płaszczów.
Trzeba powiedzieć, że d’Artagnan zwyciężył bez wielkiego trudu, ponieważ tylko jeden zbir był uzbrojony, a i ten jeszcze bronił się jedynie dla zachowania pozoru. Co prawda, trzej inni usiłowali zasypać młodego człowieka krzesłami, stołeczkami i garnkami, — ale dwa czy trzy zadraśnięcia, zadane szpadą Gaskończyka, wystarczyły, aby ich przestraszyć. W ciągu dziesięciu minut ponieśli klęskę, a d’Artagnan został panem pola bitwy.
Sąsiedzi, którzy pootwierali okna, z zimną krwią, właściwą mieszkańcom Paryża w owe czasy zaburzeń i nieustannych bójek, zamknęli je z powrotem na widok ucieczki czterech czarno ubranych ludzi; przeczucie powiedziało im, że, jak na razie, wszystko skończone.
Zresztą było już późno, a w dzielnicy luksemburskiej zarówno dzisiaj, jak codziennie, wcześnie udawano się na spoczynek.
D’Artagnan, pozostawszy sam z panią Bonacieux, odwrócił się ku niej; biedna niewiasta leżała na fotelu, napół zemdlona. D’Artagnan obrzucił ją spojrzeniem.
Była to ładna kobieta, w wieku dwudziestu pięciu lub sześciu lat, brunetka, z niebieskiemi oczyma, z noskiem nieco zadartym w górę, prześlicznymi ząbkami, cerą o odcieniu róży i opalu. Na tem jednak kończyły się cechy, dzięki którym mogłaby uchodzić za wielką damę. Ręce miała białe, lecz niezbyt małe; nogi nie dowodziły również, by była rasową kobietą. Na szczęście, d’Artagnan nie był jeszcze tak wybredny, aby się zajmować tego rodzaju szczegółami.
Podczas gdy d’Artagnan wpatrywał się w panią Bonacieux, a obserwował właśnie, jak mówiliśmy, nogi, ujrzał na ziemi wytworną, batystową chusteczkę. Podniósł ją, zgodnie ze swym zwyczajem, i na rogu ujrzał te same znaki, jakie były na owej chusteczce, która omal nie doprowadziła go do śmiertelnego starcia z Aramisem.
Od tego czasu d’Artagnan nie ufał chusteczkom, ozdobionym herbami, w milczeniu więc schował ją do kieszeni pani Bonacieux.
W tej chwili pani Bonacieux odzyskała zmysły. Otworzywszy oczy, z przerażeniem rozejrzała się dokoła i przekonała się, że pokój jest pusty, a ona znajduje się sam na sam ze swym wybawcą. Z uśmiechem wyciągnęła do niego ręce, a usta jej ozdobił najcudniejszy uśmiech na świecie.
— Ach, panie! — zawołała, — to pan mnie ocaliłeś? Pozwól, niech ci podziękuję.
— Pani — odpowiedział d’Artagnan, — uczyniłem to tylko, co uczyniłby każdy szlachcic na mojem miejscu, nie zasłużyłem zatem bynajmniej na podziękę.
— Nie mówmy o tem, proszę pana; potrafię może przekonać pana, że nie natrafiłeś na niewdzięczną osobę. Ale czego chcieli odemnie ci ludzie, których zrazu uważałam za złodziei, i dlaczego niema tutaj pana Bonacieux?
— O, pani! ludzie ci byli bez porównania niebezpieczniejsi od złodziei; byli to bowiem służalcy pana kardynała; zaś męża pani, pana Bonacieux, niema tu, gdyż wczoraj uwięziono go i odprowadzono do Bastylii.
— Mój mąż w Bastylii? — krzyknęła pani Bonacieux. — Ach! mój Boże! Cóż miał popełnić złego ten biedny, kochany człowiek? on, który jest wcieloną niewinnością?
Coś niby uśmiech przemknął po przestraszonej jeszcze twarzy młodej kobiety.
— Co popełnił złego, zapytuje pani? — odparł d’Artagnan. — Jak mi się zdaje, jedyną jego zbrodnią jest to, że ma zarazem szczęście i nieszczęście być mężem pani.
— Jakto, panie? pan wiesz...
— Wiem, że zostałaś pani porwana.
— A czy wiesz pan, przez kogo? O! jeżeli ci wiadomo, chciej mi pan powiedzieć.
— Przez mężczyznę w wieku czterdziestu do czterdziestu pięciu lat, bruneta, o smagłej cerze, z blizną na prawej skroni.
— Tak! to on! Ale jego nazwisko?
— Ach! nie znam właśnie na nieszczęście jego nazwiska.
— A czy mąż mój wiedział, że zostałam porwana?
— Doniósł mu o tem sam napastnik w liście, napisanym do niego.
— A czy przypuszcza, jaka była przyczyna tego wypadku? — pytała pani Bonacieux z zakłopotaniem.
— Zdaje mi się, że przypisywał go powodom politycznej natury.
— Zrazu wątpiłam w to, ale teraz podzielam jego przekonanie. Tak więc ten kochany Bonacieux nie podejrzywał mnie ani przez chwilę...
— Ach, pani! dalekim był od wszelkich podejrzeń; zanadto się szczyci mądrością pani, a przedewszystkiem jej miłością.
Po raz wtóry niedostrzegalny prawie uśmiech wykwitł na ustach pięknej młodej kobiety.
— Ale w jakiż sposób zdołałaś pani umknąć? — pytał dalej d’Artagnan.
— Skorzystałam z chwili, kiedy pozostawiono mnie samą, a wiedząc od rana, co sądzić o mojem porwaniu, przy pomocy prześcieradeł spuściłam się z okna, następnie zaś podążyłam tutaj w przekonaniu, że zastanę tu męża.
— Aby się schronić pod jego opiekę?
— Och, nie! Wiem dobrze, że ten biedny, kochany człowiek nie jest zdolny mnie bronić; ale, ponieważ mogliśmy go użyć do czegoś innego, chciałam go uprzedzić.
— Do czego?
— Och! nie jest to moja tajemnica, więc nie mogę jej panu wyjawić.
— Zresztą — zauważył d’Artagnan, — przepraszam panią, że, mając się na baczności, odwołam się do jej rozsądku... zresztą wydaje mi się, że tu nie miejsce właściwe na czynienie sobie zwierzeń. Ludzie, których zmusiłem do ucieczki, powrócą z posiłkami; jeżeli nas zastaną tutaj, będziemy zgubieni. Uprzedziłem wprawdzie trzech moich przyjaciół, ale nie wiem, czy byli właśnie w domu.
— Tak, tak, masz pan słuszność — zawołała pani Bonacieux z przerażeniem; — uciekajmy, ratujmy się.
To mówiąc, wsunęła rękę pod ramię d’Artagnana i pociągnęła go żywo.
— Lecz dokąd uciekać? — pytał d’Artagnan, — gdzie się schronić?
— Przedewszystkiem oddalmy się z tego domu, a potem zobaczymy.
I młoda kobieta oraz młodzieniec, nie zadając sobie nawet trudu, by zamknąć bramę, przeszli szybko przez ulicę Grabarzy, zboczyli w ulicę des Fosses-Monsieur-le-Prince i zatrzymali się dopiero na placu Świętego Sulpicjusza.
— A teraz cóż uczynimy? — spytał d’Artagnan, — gdzie każesz się pani odprowadzić?
— Przyznaję, że trudno mi dać odpowiedź — rzekła pani Bonacieux. — Miałam zamiar uprzedzić pana de La Porte za pośrednictwem mego męża, aby tenże zawiadomił nas dokładnie, co zaszło w Luwrze w ciągu tych trzech dni i czy mogę się tam pojawić bez niebezpieczeństwa dla siebie.
— Ale przecież ja mógłbym uprzedzić pana de La Porte — oświadczył d’Artagnan.
— Niewątpliwie. Jedno jest tylko w tem nieszczęście: pan Bonacieux jest znany w Luwrze, i dlatego przepuszczą go; natomiast pana nie znają i zamkną przed panem bramę.
— Ech, głupstwo! — odparł d’Artagnan. — Masz pani zapewne przy jednej z bram oddanego sobie odźwiernego, który, dzięki umówionemu hasłu...
Pani Bonacieux spojrzała bystro na młodego człowieka.
— A gdybym powiedziała panu to hasło? — oświadczyła, — czy zapomnisz je zaraz po użyciu?
— Słowo honoru, słowo szlachcica! — zawołał d’Artagnan z akcentem, w którego szczerość nie można było wątpić.
— Dobrze, wierzę panu; wyglądasz pan na dzielnego młodzieńca. Zresztą może los pański jest zależny od tego poświęcenia...
— I bez żadnej obietnicy spełnię sumiennie wszystko, co tylko w mojej mocy, aby usłużyć królowi i stać się użytecznym królowej — rzekł d’Artagnan. — Rozporządzaj pani mną, jak przyjacielem.
— Ale gdzie pan mnie tymczasem umieści?
— Czy nie masz pani nikogo, skądby cię później mógł zabrać pan de La Porte?
— Nie, nie chcę się zwierzać nikomu.
— Zaraz — rzekł d’Artagnan. — Jesteśmy przed drzwami Atosa. Tak, to tutaj.
— Któż to jest Atos?
— Jeden z moich przyjaciół.
— A jeżeli jest w domu i zobaczy mnie?
— Niema go napewno. A wprowadzając panią do jego mieszkania, zabiorę klucz.
— Jeżeli jednak powróci?
— Nie powróci; zresztą powiedzą mu, że przyprowadziłem kobietę i że ta kobieta jest u niego.
— Lecz czy pan wiesz, że mnie to może bardzo skompromitować?
— Cóż to panią obchodzi? Nikt pani tutaj nie zna; zresztą znajdujemy się w takiem położeniu, że nie możemy zważać na konwenanse.
— Chodźmy zatem do pańskiego przyjaciela. Gdzież on mieszka?
— Przy ulicy Ferou, stąd parę kroków.
— Chodźmy.
I oboje ruszyli w drogę. Jak przewidywał d’Artagnan, Atosa nie było w domu. D’Artagnan wziął klucz, który mu zawsze dawano, jako przyjacielowi domu, wszedł na schody i wprowadził panią Bonacieux do małego apartamentu, który już opisywaliśmy.
— Jesteś pani u siebie — rzekł. — Proszę posłuchać: zamknie pani drzwi na klucz i nie będzie otwierała nikomu, aż usłyszy pani trzykrotne pukanie w następujący sposób — tu zapukał trzy razy: dwa razy szybko po sobie i dosyć mocno, trzeci raz po przerwie i znacznie słabiej.
— Dobrze — odezwała się pani Bonacieux. — A teraz na mnie kolej, aby dać panu wskazówki.
— Słucham.
— Udasz się pan do bramy Luwru od strony ulicy Drabiniastej i polecisz zawołać Germana.
— Dobrze. A potem?
— German będzie wypytywał pana o najrozmaitsze rzeczy, a pan na wszystko odpowiadać będziesz dwoma słowami: Tours i Bruksela. Wtedy będzie już na pańskie rozkazy.
— A co mam mu rozkazać?
— Aby poszukał pana de La Porte, pokojowca królowej.
— A skoro go znajdzie i pan de La Porte przyjdzie?
— Przyślesz go pan do mnie.
— Dobrze. A kiedy i gdzie zobaczę panią?
— Czy panu tak bardzo na tem zależy?
— Oczywiście.
— Więc pozostaw to pan memu staraniu i bądź spokojny.
— Liczę na słowo pani.
— Możesz pan liczyć.
D’Artagnan pożegnał panią Bonacieux, rzucając jej najbardziej kochające spojrzenie, jakiem mógł objąć zachwycającą jej osóbką. Kiedy schodził ze schodów, usłyszał, jak zamykała za nim drzwi na dwa spusty. Kilkoma skokami dostał się do Luwru. Gdy wchodził w bramą od ulicy Drabiniastej, biła właśnie godzina dziesiąta. Wszystkie opisane przez nas wypadki nie trwały dłużej, jak pół godziny.
W Luwrze odbyło się wszystko, jak powiedziała pani Bonacieux. Na umówione hasło German okazał gotowość wypełnienia wszystkiego. W dziesięć minut później pan de La Porte był już w pokoju odźwiernego. W paru słowach d’Artagnan zawiadomił go o tem, co zaszło, i wskazał mu, gdzie się znajduje pani Bonacieux. Pan de La Porte dwukrotnie upewnił się co do adresu i pędem tam podążył. Zaledwie jednak uszedł dziesięć kroków, zawrócił.
— Dam ci radą, młodzieńcze — rzekł do d’Artagnana.
— Jaką?
— Mógłbyś być niespokojny z powodu tego, co zaszło.
— Tak pan sądzisz?
— Tak jest. Czy masz pan jakiegoś przyjaciela, którego zegarekby się spóźniał?
— Jakto?
— Udaj się do niego, aby mógł poświadczyć, że byłeś u niego o godzinie pół do dziesiątej. Podług prawa nazywa się to „alibi“.
D’Artagnan uznał tą radą za mądrą; wziął nogi za pas i udał się do pana de Tréville. Zamiast jednak wejść, jak wszyscy, do salonu, poprosił o pozwolenie wejścia do gabinetu. Ponieważ d’Artagnan był jednym ze stałych bywalców w pałacu, nie czyniono żadnych trudności jego życzeniu i zawiadomiono pana de Tréville, że jego młody ziomek, mając mu donieść coś ważnego, prosi o posłuchanie na osobności. W piąć minut później pan de Tréville zapytywał już d’Artagnana, czem mógłby mu usłużyć i czemu ma przypisać odwiedziny o tak spóźnionej porze.
— Dwadzieścia minut po dziewiątej? — zawołał pan de Tréville, spoglądając na zegar; — ależ to niemożliwe!
— Niech się pan sam przekona — odpowiedział d’Artagnan, — oto rzeczywistość.
— Istotnie — rzekł pan de Tréville; — sądziłem, że jest już znacznie później. No, cóż tam? czego pan sobie życzysz?
Wtedy d’Artagnan opowiedział panu de Tréville szczegółowo historyą, dotyczącą królowej, przedstawił obawy, jakie się w nim obudziły ze względu na Jej Królewską Mość, opowiedział, co słyszał o projektach kardynała co do księcia Buckingham, a wszystko to mówił z takim spokojem i pewnością siebie, że pan de Tréville dał się zwieść, tem bardziej, że i sam — jak już wspominaliśmy — zauważył, iż zaszło coś nowego między kardynałem, królem i królową.
Gdy na zegarze w gabinecie wybiła godzina dziesiąta, d’Artagnan pożegnał pana de Tréville, który podziękował mu za wiadomości, i polecił mu służyć całem sercem królowi i królowej. Potem pan de Tréville powrócił do salonu. D’Artagnan na dole schodów przypomniał sobie, że pozostawił w gabinecie laskę, powrócił więc na górę, jednym ruchem palca przesunął wskazówkę zegara na właściwą godzinę, aby nazajutrz nie można było poznać, że ją ruszano z miejsca, a pewny już teraz, że ma świadka, aby udowodnić swoje alibi, zeszedł ze schodów i niebawem znalazł się na ulicy.
Odwiedziwszy pana de Tréville, d’Artagnan, zamyślony, powracał do domu najdalszą możliwie drogą.
O czemże myślał d’Artagnan, gdy przedłużał tak swą drogę, zapatrzony w gwiazdy na niebie, naprzemian to wzdychając, to uśmiechając się.
Myślał o pani Bonacieux. Dla kandydata na muszkietera młoda ta kobieta była nieledwie ideałem miłości. Piękna, tajemnicza, dopuszczona niemal do wszystkich sekretów dworu, które na wdzięcznych jej rysach odzwierciadlały się powabną powagą, pozwalała przypuszczać, że nie jest dlań nieczułą, co stanowi dla nowicyuszów miłości nieprzeparty urok; prócz tego d’Artagnan uwolnił ją z rąk tych demonów, którzy chcieli ją przeszukać i zgnębić przemocą, a ta ważna usługa nawiązała między nią i nim jedno z owych uczuć znajomości, które łatwo przybierają najczulszy charakter.
D’Artagnan widział już — tak szybko pędzą marzenia na skrzydłach wyobraźni, — jak dogania go wysłannik młodej kobiety, niosąc mu jakiś bilecik, naznaczający schadzkę, lub łańcuch złoty czy dyament. Mówiliśmy już, że w owe czasy młodzi kawalerowie nie wstydzili się przyjmować darów od króla; dodajmy, że w tej epoce rozluźnionej moralności przyjmowali je także bez skrupułu od kochanek, a te znowu prawie zawsze zasypywały ich kosztownymi i trwałymi upominkami, jakgdyby chciały przezwyciężyć nietrwałość uczuć trwałością swych darów.
Torowano sobie drogę przy pomocy kobiet bez rumieńca wstydu. Te, które nie posiadały nic, prócz piękności, oddawały swą piękność, i stąd niewątpliwie pochodzi przysłowie, że najpiękniejsza dziewczyna na święcie nie może dać nic więcej, oprócz siebie samej. Te, które były bogate, oddawały znowu część swego majątku, i możnaby przytoczyć sporą liczbę bohaterów tej rycerskiej epoki, którzy nie byliby zdobyli ostróg przedewszystkiem, a następnie nie byliby wygrywali bitew, gdyby nie kieska, lepiej lub gorzej zaopatrzona, a przyczepiona przez kochankę do łęku u siodła.
D’Artagnan nie posiadał nic zgoła; nieśmiałość parafianina, ten łagodny polor, kwiat krótkotrwały, puszek brzoskwini, ulotniły się pod wpływem podmuchu nie bardzo moralnych rad, jakich trzej muszkieterowie nie szczędzili swemu przyjacielowi. D’Artagnan, idąc za dzikim obyczajem owych czasów, żył w Paryżu, jak na polu wojny, i to ni mniej ni więcej tak, jakby się znajdował we Flandryi: tam był Hiszpan, tu kobieta. I tu i tam należało pokonać nieprzyjaciela, ściągnąć kontrybucyę ze zwyciężonego.
Zaznaczmy jednak, że w tej chwili uczucie d’Artagnana było bardziej szlachetne i bardziej bezinteresowne. Kramarz wyjawił mu, że jest bogaty; młodzieniec mógł łatwo odgadnąć, że wobec głupoty pana Bonacieux klucz od kasy musi się znajdować w rękach jego żony. Wszystko to jednak nie wpłynęło wcale na uczucie, zrodzone pod wpływem zobaczenia pani Bonacieux, i jakiekolwiek wyrachowanie było prawie tak samo obce tym narodzinom miłości, jak i dalszemu jej rozwojowi. Powiadamy: „prawie“, gdyż myśl, że młoda, piękna, miła i pełna ducha kobieta jest równocześnie bogata, nietylko nie osłabia zaczątków miłości, lecz przeciwnie — utrwala je.
Dostatki wnoszą z sobą wiele dbałości i nawyknień wytwornych, które piękności dodają uroku. Pończoszka cienka i czysta, suknia jedwabna, narzutka z koronek, piękny bucik na nodze nie upiększają kobiety brzydkiej, lecz podnoszą urodę pięknej, nie mówiąc już nic o rękach, które u kobiety muszą być bezczynne, aby mogły być piękne.
Przytem d’Artagnan, jak już czytelnikom wiadomo — nie tailiśmy bowiem jego stanu majątkowego, — d’Artagnan nie był bynajmniej milionerem. Spodziewał się wprawdzie, że zostanie nim kiedyś, ale termin tej szczęśliwej odmiany, nawet ten, jaki sam naznaczał w marzeniach, był jeszcze dosyć odległy. A cóż za rozpacz patrzeć, że ukochana kobieta pragnie tysiąca tych drobnostek, jakie się składają na uszczęśliwienie kobiety, i nie módz jej dać tego wszystkiego. Natomiast, gdy kobietą jest bogata, a kochanek ubogi, sama ona ofiarowuje sobie to, czego on ofiarować jej nie może, i to zazwyczaj dostarcza sobie tych przyjemności za pieniądze męża, któremu jednak rzadko przypada za to wdzięczność w udziale.
Przytem d’Artagnan, usposobiony na jak najczulszego kochanka, nie przestał równocześnie być wiernym przyjacielem. Wśród projektów miłosnych co do żony kramarza nie zapominał też i o swoich własnych zamiarach. Piękna pani Bonacieux była kobietą, z którą byłoby miło przechadzać się po równinie Saint-Denis, lub na jarmarku w Saint-Germain w towarzystwie Atosa, Portosa i Aramisa; a d’Artagnan był dumny, że będzie się mógł pochlubić przed nimi takiem zwycięstwem. Że zaś po dłuższej przechadzce doznaje się uczucia głodu, co d’Artagnan miał sposobność sprawdzać od pewnego czasu, przyjemnie byłoby wtedy zjeść jeden z tych obiadków, kiedy to z jednej strony dotyka się przyjaciela ręką, a z drugiej kochankę nogą. Wreszcie w chwilach kłopotliwych, w sytuacyach krytycznych d’Artagnan mógłby się stać zbawieniem dla swych przyjaciół.
A pan Bonacieux, którego d’Artagnan popchnął w ręce zbirów, wypierając się go głośno, a szeptem przyrzekając mu ocalenie? Musimy wyznać, że d’Artagnan nie myślał o nim wcale, a jeżeli nawet pomyślał, to tylko poto, aby sobie powiedzieć, że dobrze mu tam, gdzie jest, gdziekolwiekby się znajdował. Miłość jest najbardziej samolubną z wszystkich namiętności.
Wszelako niech się czytelnicy nasi pocieszą: jeżeli d’Artagnan zapomniał o swoim gospodarzu, lub też udawał, że zapomniał, pod pozorem, iż nie wie, gdzie go umieszczono, my nie zapomnieliśmy wcale, tem bardziej, że wiemy, gdzie się znajduje. Ale w obecnej chwili postąpmy tak samo, jak zakochany Gaskończyk; później zajmiemy się znowu losem zacnego kramarza.
D’Artagnan, rozmyślając o swej przyszłej miłości, przemawiając do ciemności nocnych, uśmiechając się do gwiazd, zaszedł na ulicę Cherche-Midi. Ponieważ zaś znalazł się w dzielnicy, gdzie mieszkał Aramis, przyszła mu myśl odwiedzić przyjaciela, aby dać mu wyjaśnienie, z jakiego powodu przysłał Plancheta z prośbą, by niezwłocznie udał się do pułapki. Jeżeli bowiem Planchet zastał Aramisa w domu, ten pospieszył niewątpliwie na ulicę Grabarzy, gdzie nie znalazł nikogo, co najwyżej zaś swoich dwóch towarzyszów, wszyscy zaś razem nie wiedzieli zupełnie, o co chodzi. Wezwanie to zatem potrzebowało wyjaśnienia; d’Artagnan powiedział to sobie wyraźnie.
Przytem myślał także w skrytości ducha, że nastręczy mu się sposobność mówienia o pięknej, małej pani Bonacieux, która przepełniała jego umysł i serce. I nie można nawet wymagać, aby pierwsza miłość się ukrywała.
Towarzyszy jej tak bezbrzeżna radość, że, gdyby nie pozwolić się jej wyładować, zadławiłaby swym ogromem.
Już od dwóch godzin Paryż był ciemny i zaczynał się stawać pusty. Ma wszystkich zegarach przedmieścia Saint-Germain biła godzina jedenasta; niebo było pogodne. D’Artagnan postępował uliczką, znajdującą się w miejscu, gdzie dzisiaj biegnie ulica d’Assas, i wdychał wonne wiewy, które płynęły z wiatrem od ulicy de Vaugirard, z ogrodów, odświeżonych rosą wieczorną i lekkim oddechem nocy. Z daleka brzmiały stłumione zamkniętemi okiennicami śpiewy pijaków w kilku szynkowniach, rozrzuconych po równinie. Doszedłszy do końca uliczki, d’Artagnan zawrócił na prawo. Dom, gdzie mieszkał Aramis, znajdował się między ulicą Cassette i ulicą Servandoni.
D’Artagnan mijał właśnie ulicę Cassette i rozróżniał już bramę domu przyjaciela, ukrytą w gąszczu klonów i bluszczów, które tworzyły nad nią szeroki wieniec, gdy nagle ujrzał coś, niby cień, wysuwający się z ulicy Servandoni. To coś było otulone płaszczem, a d’Artagnan sądził zrazu, że jest to mężczyzna; ale drobny wzrost, niepewność ruchów i lękliwy krok przekonały go niebawem, że widzi przed sobą kobietę. Co więcej, kobieta ta, jakgdyby nie wiedząc dobrze, gdzie znajduje się dom, którego szuka, rozglądała się dokoła, zatrzymywała się, zawracała z powrotem i znowu szła naprzód. D’Artagnan był zaciekawiony.
— A gdybym zaofiarował jej swe usługi? — pomyślał. — Z ruchów jej można wnioskować, że jest młoda: może jest także piękna, Ach! z pewnością! Ale kobieta, która o tej porze biegnie przez ulice, nie może iść gdzieindziej, jak na schadzkę z kochankiem. Do licha! gdybym przeszkodził tej schadzce, złe doprawdy wybrałbym drzwi, by z nią wejść w stosunki.
Tymczasem młoda kobieta szła ciągle naprzód, licząc domy i okna. Nie było to zresztą ani zbyt długiem, ani zbyt trudnem zajęciem. W tej części ulicy wznosiły się zaledwie trzy domy i dwoje okien wychodziło na ulicę: jedno z pawilonu, równoległego do tego, w którym mieszkał Aramis, drugie z jego własnego mieszkania.
— Do licha! — mruknął d’Artagnan, któremu przyszła na myśl siostrzenica teologa, — do licha! a to byłoby zabawne, gdyby ta spóźniona gołąbka szukała właśnie mieszkania naszego przyjaciela! I na honor, tak mi się wydaje. Ach! drogi Aramisie, tym razem chcę już mieć czyste serce.
I d’Artagnan, kurcząc się, jak mógł najbardziej, ukrył się w najciemniejszej stronie ulicy, obok kamiennej ławki, znajdującej się w głębi jakiejś framugi.
Młoda kobieta szła dalej naprzód; chód miała lekki, znamionujący młodość, prócz tego pokaszliwała cicho, objawiając przy tej sposobności świeżutki głosik. D’Artagnan przypuszczał, że kaszel ten może być sygnałem.
Tymczasem, czyto na kaszlanie odpowiedziano innym umówionym sygnałem, który rozproszył niepewności nocnego gościa, czy też bez obcej pomocy, kobieta doszła sama do przekonania, że stanęła u celu drogi, — dość, że podeszła śmiało do okiennicy Aramisa i zgiętym paluszkiem zapukała trzykrotnie w równych odstępach czasu.
— Więc jednak do Aramisa — szepnął d’Artagnan. — A, panie hypokryto! otóż złapałem cię, jak to pracujesz nad teologią!
Zaledwie przebrzmiały trzy puknięcia, wewnętrzne okno otwarło się, a przez szpary okiennicy przebłysło światło.
— Aha! — zauważył podsłuchujący nie pod drzwiami, lecz pod oknem. — Aha! więc oczekiwano odwiedzin! Zobaczymy; teraz otworzy się okiennica, a dama wejdzie przez okno. Doskonale!
Ale, ku niezmiernemu zdziwieniu d’Artagnana, okiennica pozostała zamkniętą; co więcej — światło, które błyszczało przez krótką chwilę, zagasło, a dom cały pogrążył się w ciemności.
D’Artagnan był przekonany, że to nie potrwa długo, i dlatego obserwował dalej, wytężając oczy, — nasłuchiwał, wytężając słuch.
Nie pomylił się; po upływie kilku chwil ozwały się wewnątrz domu dwa krótkie stuknięcia.
Młoda kobieta odpowiedziała na nie jednem stuknięciem, poczem okiennica została otwarta.
Łatwo pojąć, jak chciwie patrzył i słuchał d’Artagnan.
Na nieszczęście, światło zostało przeniesione do innego pokoju. Ale oczy młodego człowieka przyzwyczaiły się już do ciemności nocy; prócz tego, oczy Gaskończyków mają podobno, jak zapewniają, tę samą zdolność, co oczy kocie: widzą w nocy.
D’Artagnan ujrzał więc, jak młoda kobieta wyjęła z kieszeni jakiś biały przedmiot, który po rozwinięciu przybrał kształt chusteczki do nosa, i rożek tego rozwiniętego przedmiotu pokazała osobie, z którą rozmawiała.
Przypomniało to d’Artagnanowi chusteczkę, jaką znalazł u stóp pani Bonacieux, oraz drugą, którą podniósł z pod stóp Aramisa.
Cóż u licha mogła oznaczać ta chusteczka?
Z miejsca, gdzie się znajdował, d’Artagnan nie mógł widzieć twarzy Aramisa; młody człowiek był bowiem przekonany, że to jego przyjaciel rozmawia z wewnątrz z damą, stojącą przed domem. Ciekawość zwyciężyła rozsądek; korzystając z zajęcia, jakie widok chusteczki obudził w obu osobach w grze będących, wymknął się ze swej kryjówki i szybko, jak błyskawica, lecz tłumiąc odgłos kroków, przypadł do węgła muru, skąd mógł doskonale ogarnąć spojrzeniem wnętrze apartamentu Aramisa.
Przybywszy tam, d’Artagnan omal nie wydał okrzyku zdumienia; to nie Aramis rozmawiał z nocnym gościem, lecz jakaś kobieta. D’Artagnan widział o tyle w ciemnościach, że mógł rozpoznać kształt ubrania, ale nie o tyle, by rozróżnić także rysy.
W tej samej chwili kobieta, stojąca w pokoju, wyjęła inną chusteczkę i zamieniła ją na tę, którą jej pokazywano. Następnie obie kobiety rozmawiały przez krótką chwilę; wreszcie okiennica zamknęła się. Kobieta, znajdująca się na zewnątrz okna, odwróciła się i przeszła w odległości czterech kroków od d’Artagnana, opuszczając kaptur płaszcza. Ale ostrożność tę przedsięwzięła nazbyt późno, i d’Artagnan poznał już panią Bonacieux.
Pani Bonacieux! Podejrzenie, że to ona jest właśnie, już przedtem zrodziło się w jego umyśle, kiedy wyjęła z kieszeni chusteczkę; ale jakżeż można było przypuszczać, że pani Bonacieux, wysyłająca go w celu odszukania pana de La Porte, który miał ją odprowadzić do Luwru, błądzi sama po ulicach Paryża o godzinie jedenastej i pół, narażając się na powtórne porwanie.
Musiałaby to być chyba sprawa niezmiernie ważna. A jakąż ważną sprawę może mieć kobieta dwudziestopięcioletnia? Jedynie miłość!
Czy jednak narażała się na podobne niebezpieczeństwa na swój własny rachunek, czy też na rachunek innej osoby? — oto pytanie, jakie zadawał sobie młody człowiek, któremu demon zazdrości szarpał już tak serce, jakgdyby był rzeczywistym kochankiem.
Był zresztą bardzo prosty sposób przekonania się, dokąd uda się pani Bonacieux: pójść za nią. Sposób ten był tak prosty, że d’Artagnan użył go bez namysłu, instynktownie.
Lecz na widok młodzieńca, który oderwał się od muru, jak statua od swej niszy, i na odgłos kroków, jakie usłyszała poza sobą, pani Bonacieux wydała lekki okrzyk i zaczęła uciekać.
D’Artagnan pobiegł za nią. Nie było trudnem dla niego dogonić kobietę, której w dodatku płaszcz przeszkadzał w ruchach. Zrównał się z nią zatem już w trzeciej części ulicy, w którą się schroniła. Nieszczęśliwa była wyczerpana, nie tyle zmęczeniem, co przestrachem, a gdy d’Artagnan położył jej rękę na ramieniu, upadła na kolano, krzycząc zdławionym głosem:
— Zabij mnie, jeśli chcesz, ale nic się nie dowiesz! D’Artagnan podniósł ją, obejmując wpół ramieniem; czując zaś po ciężarze, że blizka jest zemdlenia, pospieszył dodać jej otuchy, zapewniając ją o swem oddaniu. Zapewnienia te nie miały znaczenia dla pani Bonacieux, równie dobrze bowiem mogły być dawane, mimo najgorszych w sercu zamiarów; natomiast głos rozstrzygnął o wszystkiem. Młodej kobiecie wydało się, że rozpoznaje jego brzmienie; otwarła oczy, spojrzała na człowieka, który nabawił ją tak wielkiego strachu, i poznając d’Artagnana, wydała okrzyk radości.
— Ach, to pan! to pan! — rzekła. — Dzięki Bogu!
— Tak, to ja — odpowiedział d’Artagnan. — Bóg zesłał mnie, abym czuwał nad panią.
— Czy to z tym zamiarem szedłeś pan za mną? — spytała z pełnym zalotności uśmiechem młoda kobieta, której nieco szydercze usposobienie zaczynało brać górę i której wszelkie obawy zniknęły z chwilą, gdy poznała przyjaciela w tym, którego uważała za wroga.
— Nie — odpowiedział d’Artagnan, — zaręczam, że nie. To przypadek postawił mnie na drodze pani; ujrzałem kobietę, pukającą do okna jednego z moich przyjaciół...
— Jednego z pańskich przyjaciół? — przerwała pani Bonacieux.
— Bezwątpienią; Aramis jest moim najlepszym przyjacielem.
— Aramis? któż to taki?
— Jakto? Czy chcesz pani twierdzić, że nie znasz Aramisa?
— Po raz pierwszy słyszę to nazwisko.
— Więc i po raz pierwszy zapewne przychodzisz pani do tego domu?
— Niewątpliwie.
— I nie wiedziałaś pani wcale, że mieszka tam młody człowiek?
— Nie.
— Muszkieter?
— Nic nie wiedziałam.
— Więc to nie jego pani szukałaś?
— Bynajmniej. Zresztą widziałeś pan na własne oczy, że osobą, z którą rozmawiałam, była kobieta.
— To prawda; lecz ta kobieta jest jedną z przyjaciółek Aramisa.
— O tem nie wiem.
— Skoro przebywa u niego...
— To mnie nic nie obchodzi.
— Lecz kto jest ta osoba?
— O, to już nie jest moja tajemnica.
— Droga pani Bonacieux, jesteś pani zachwycającą, ale równocześnie najbardziej tajemniczą kobietą.
— Czy na tem co tracę?
— Nie, przeciwnie, jesteś pani godna ubóstwienia.
— A zatem podaj mi pan ramię.
— Najchętniej. A teraz?
— Teraz odprowadzisz mnie pan.
— Dokąd?
— Tam, dokąd idę.
— A dokąd pani idzie?
— Przekonasz się pan, skoro mnie pożegnasz przy bramie.
— Czy wolno mi będzie zaczekać na panią?
— To byłoby daremne.
— Więc chcesz pani powracać sama?
— Może tak, może i nie.
— A czy mężczyzna, czy też kobieta będzie pani później towarzyszyła?
— Tego jeszcze nie wiem.
— Ale ja będę wiedział.
— Jakim sposobem?
— Będę czekał, dopóki pani nie wyjdzie.
— W takim razie już teraz żegnam pana.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie potrzebuję jego pomocy.
— Przecież żądałaś pani sama...
— Pomocy szlachcica, ale nie dozoru szpiega.
— Słowo trochę za ostre.
— A jakże pan nazywasz tych, którzy śledzą kogoś wbrew jego woli?
— Niedyskretnymi.
— Słowo trochę za łagodne.
— Widzę zatem, że trzeba czynić to wszystko, co pani chce.
— Czemuż pozbawiłeś się pan zasługi, nie postępując tak odrazu?
— Czyż istnieje człowiek, któryby nie żałował czegoś?
— A czy pan żałuje szczerze?
— Ja sam już nic nie wiem. Wiem tylko to jedno, że przyrzekam pani uczynić wszystko, co zechcesz, jeżeli pozwolisz mi, abym towarzyszył ci aż tam, dokąd idziesz.
— I później zostawisz mnie pan samą?
— Tak jest.
— Nie będziesz śledził, gdy wyjdę?
— Nie.
— Słowo honoru?
— Na honor szlachcica!
— Więc podaj mi pan ramię i chodźmy.
D’Artagnan podał ramię pani Bonacieux, która wsparła się na niem, napół roześmiana, napół drżąca, poczem oboje ruszyli w górę ulicy de La Harpe. Przybywszy tam, młoda kobieta zawahała się widocznie, tak samo, jak poprzednio na ulicy Vaugirard. Potem jednak po pewnych znakach rozpoznała bramę i, podchodząc ku niej, rzekła:
— Tutaj oto mam coś załatwić. Dziękuję tysiąckrotnie za pańskie zacne towarzystwo, które ochroniło mnie od tych wszystkich niebezpieczeństw, na jakie mogłabym być narażona, gdybym szła sama. Teraz jednak nadeszła chwila, abyś pan dotrzymał danego mi słowa: przybyłam na miejsce przeznaczenia.
— I nie potrzebujesz się już pani niczego obawiać podczas powrotu?
— Mogę się obawiać tylko złodziei.
— Czyż to nic nie znaczy?
— Cóż mogliby mi zabrać? Nie mam przy sobie ani grosza.
— Zapominasz pani o tej pięknej, haftowanej chusteczce z herbami.
— Jakiej?
— Tej, którą znalazłem u stóp pani i schowałem pani do kieszeni.
— Milcz, milcz, nieszczęsny! — zawołała młoda kobieta. — Czy chcesz mnie pan zgubić?
— Otóż widzi pani, że grożą jej jeszcze niebezpieczeństwa, skoro jedno-jedyne słowo przyprawia panią o dreszcze i skoro sama pani wyznaje, że wystarczy, aby usłyszano to słowo, by była pani zgubiona. Ach! wysłuchaj mnie, pani — wołał d’Artagnan, chwytając ją za rękę i obejmując ją płomiennem spojrzeniem, — wysłuchaj mnie, pani, bądź bardziej wspaniałomyślną, zawierz mi; czyż nie wyczytałaś w moich oczach, że w sercu mem niema nic więcej, prócz oddania i sympatyi dla ciebie?
— Wierzę temu — odpowiedziała pani Bonacieux, — i zapytaj mnie pan o moje własne tajemnice, a wyjawię ci je wszystkie; jeżeli jednak są to tajemnice cudze, sprawa inna.
— Dobrze — zawołał d’Artagnan, — więc sam je wykryję; skoro bowiem tajemnice te mają mieć wpływ na życie pani, trzeba, abym je poznał.
— Strzeż się pan — krzyknęła młoda kobieta z powagą w głosie, która mimowolnym dreszczem przejęła d’Artagnana. — O! nie mieszaj się pan w to, co do mnie należy... nie usiłuj pomagać mi w tem, co spełniam sama; żądam tego od pana w imię tej sympatyi, jaką budzę w panu, i w imię usługi, jaką mi pan oddałeś, a której nie zapomnę do końca życia. Chciej pan raczej uwierzyć temu, co mówię. Nie zajmuj się pan mną nadal; niech przestanę istnieć dla ciebie; postępuj tak, jakbyś mnie nie widział nigdy w życiu.
— Czy i Aramis powinien tak samo, jak ja, uczynić? — zapytał, dotknięty jej słowami.
— Oto już poraz drugi czy trzeci wymieniasz pan to nazwisko, aczkolwiek oświadczyłam panu, że nie znam wcale tego człowieka.
— Nie znasz pani człowieka, do którego okien pukałaś? Uważasz mnie pani chyba za bardzo łatwowiernego.
— Przyznaj się pan, że wymyślasz tę historyą i stwarzasz tego człowieka tylko poto, aby wyciągnąć mnie na słówka.
— Pani, nic nie wymyślam i nic nie stwarzam; mówię tylko szczerą prawdę.
— I twierdzisz pan, że jeden z pańskich przyjaciół mieszka w tym domu?
— Mówię to i powtarzam poraz trzeci; w domu tym mieszka mój przyjaciel, a przyjacielem tym jest Aramis.
— Wszystko to wyjaśni się trochę później — szepnęła młoda kobieta; — tymczasem jednak niech pan milczy.
— Gdybyś pani mogła otworzyć całkowicie moje serce i zajrzeć do niego — mówił d’Artagnan, — ujrzałabyś w niem tyle ciekawości, że miałabyś litość nademną, i tyle miłości, że zadowolniłabyś niezwłocznie nawet moją ciekawość. Niema powodu obawiać się tych, którzy kochają.
— Bardzo szybko mówisz pan o miłości, mój panie — rzekła młoda kobieta, potrząsając głową.
— To miłość zawładnęła mną tak szybko, i to po raz pierwszy, nie mam bowiem jeszcze nawet lat dwudziestu.
Młoda kobieta spojrzała na niego ukradkiem.
— Posłuchaj mnie, pani; wpadłem już na trop — rzekł d’Artagnan. — Przed trzema miesiącami omal nie miałem pojedynku z Aramisem z powodu podobnej chusteczki, jaką pokazałaś pani tej kobiecie w jego mieszkaniu, z powodu chusteczki, naznaczonej tymi samymi znakami, jestem tego pewny.
— Panie — odpowiedziała młoda kobieta, — przysięgam panu, że męczysz mnie bardzo temi zapytaniami.
— Jesteś pani przecież tak przezorna, A pomyśl, pani, coby się stało, jeżeliby uwięziono panią z tą chusteczką, jeżeliby pochwycono ją u ciebie. Czyż nie byłabyś pani skompromitowana?
— Dlaczego? wszak inicyały są moje własne: K. B., Konstancya Bonacieux.
— Albo Kamilla de Bois-Tracy.
— Milcz pan, jeszcze raz błagam. Jeżeli nie powstrzymują pana niebezpieczeństwa, na jakie ja się narażam, pomyśl pan o niebezpieczeństwach, które tobie samemu mogą zagrozić.
— Mnie?
— Tak jest, panu. Znajomość ze mną grozi więzieniem, grozi śmiercią.
— Mimoto nie wyrzekam się pani.
— Panie — odezwała się młoda kobieta błagalnym tonem, załamując ręce, — w imię Boga, w imię honoru wojskowego, w imię grzeczności szlacheckiej, oddal się pan. Słuchaj, północ już bije; nadeszła godzina, kiedy mnie oczekują.
— Pani — odpowiedział młody człowiek, schylając głowę, — nie mogę nic odmówić, gdy ktoś mnie prosi w ten sposób; bądź pani zadowoloną; odchodzę.
— Ale nie pójdziesz pan za mną, nie będziesz mnie. śledził?
— Wracam w tej chwili prosto do domu.
— Ach! wiedziałam, że jesteś pan dzielnym młodzieńcem! — zawołała pani Bonacieux, wyciągając jedną rękę ku niemu, a drugą ujmując młotek, umieszczony przy małych drzwiczkach, ukrytych w murze.
D’Artagnan ujął podaną mu rękę i ucałował gorąco.
— Ach! wolałbym był nie widzieć pani nigdy — zawołał z tą brutalną naiwnością, jaką kobiety przenoszą często nad przesadną uprzejmość, ponieważ odsłania ona głąb myśli i dowodzi, że uczucie bierze górę nad rozumem.
— Panie! — odpowiedziała pani Bonacieux głosem niemal pieszczotliwym, ściskając dłoń d’Artagnana, który nie wypuszczał jej ręki, — powiem inaczej, aniżeli pan: to, co jest stracone na dziś, nie jest stracone na przyszłość. Kto wie, czy, skoro pewnego dnia zostanę zwolniona z przysięgi, nie zadowolnię pańskiej ciekawości.
— A czy to samo przyrzekasz pani co do mojej miłości? — zakrzyknął d’Artagnan w nadmiarze radości.
— O! co do tego nie mogę się zobowiązywać; zależeć to będzie od uczucia, jakie wzbudzisz pan we mnie.
— Jednak dzisiaj, pani...
— Dzisiaj, panie, żywię jedynie wdzięczność dla pana.
— O! jesteś pani zachwycającą — rzekł d’Artagnan ze smutkiem, — a jednak nadużywasz mej miłości.
— Nie, korzystam tylko z pańskiej szlachetności, oto wszystko. Ale niech mi pan wierzy: są ludzie, u których wszystko można odnaleźć.
— Ach! czynisz mnie pani najszczęśliwszym z ludzi. Nie zapomnij pani tego wieczoru! nie zapomnij pani tego przyrzeczenia!
— Bądź pan spokojny; w stosownej chwili i w stosownem miejscu przypomnę sobie wszystko. A teraz idź pan, idź pan, na miłość Boga! Oczekiwano mnie o północy, i już się spóźniłam.
— Pięć minut.
— Tak jest; lecz w pewnych okolicznościach pięć minut przemienia się w pięć wieków.
— Gdy się kocha.
— Tak, ale któż panu powiedział, że nie mam się spotkać z zakochanym?
— Więc to mężczyzna oczekuje na panią? — wykrzyknął d’Artagnan, — mężczyzna?!
— Otóż dyskusya rozpoczyna się na nowo — przerwała pani Bonacieux napół z uśmiechem, nie pozbawionym jednak pewnego zabarwienia niecierpliwości.
— Nie, nie! idę już, odchodzę; wierzę pani i chcę mieć całą zasługę poświęcenia się, chociażby nawet to poświęcenie się miało być głupotą. Żegnaj mi, pani, żegnaj!
I, jakgdyby nie czuł się na siłach oderwać się od ręki, którą ciągle trzymał ze wzruszeniem, oddalił się pędem, podczas gdy pani Bonacieux zapukała trzema uderzeniami powolnemi i miarowemi, tak samo, jak do okiennicy. Stanąwszy na rogu ulicy, odwrócił się: brama otwarła się już i zamknęła, a piękna żona kramarza zniknęła.
D’Artagnan ruszył w dalszą drogę; dał słowo honoru, że nie będzie śledził pani Bonacieux, więc, choćby nawet jej życie zależało od tego, dokąd się uda, lub od osoby, która jej miała towarzyszyć, d’Artagnan powróciłby do domu, skoro przyrzekł, że powróci. W pięć minut później był już na ulicy Grabarzy.
— Biedny Atos! — mówił sam do siebie; — nie będzie nic wiedział, co to wszystko znaczy. Może zasnął, czekając na mnie, albo też powrócił do swego mieszkania i po powrocie dowiedział się, że była tam jakaś kobieta. Kobieta u Atosa! Mimo wszystko jednak — mówił dalej d’Artagnan była jakaś u Aramisa. Wszystko zaś jest nader dziwne, i jestem bardzo ciekaw dowiedzieć się, jak się to skończy.
— Źle, panie, źle! — odpowiedział głos jakiś, w którym młodzieniec rozpoznał głos Plancheta. Albowiem, monologując na głos, jak to zwykli czynić ludzie, mający czemś zaprzątniętą głowę, wszedł w sień, na końcu której znajdowały się schody, wiodące do jego mieszkania.
— Jakto źle? co ty gadasz, głupcze? — zapytał d’Artagnan. — Cóż się stało?
— Wszelakie nieszczęścia.
— Jakie?
— Najpierw pan Atos został uwięziony.
— Uwięziony? Atos uwięziony? za co?
— Zastano go w pańskiem mieszkaniu i wzięto go za pana.
— Któż go uwięził?
— Straż, przyprowadzona przez czterech czarnych zbirów, których pan zmusił do ucieczki.
— Dlaczego nie wyjawił swego nazwiska? dlaczego nie powiedział, że nie wie nic o tej całej sprawie?
— Tego się właśnie wystrzegał, panie; przeciwnie, podszedł do mnie i rzekł: „Pan twój przedewszystkiem musi być wolny w tej chwili, nie zaś ja; on bowiem wie wszystko, podczas gdy ja nic nie wiem. Będą sądzili, że go uwięzili, i przez to pozyska czas do działania; po trzech dniach zaś powiem, kim jestem, i będą zmuszeni mnie wypuścić.“
— Wybornie, Atosie, zacna duszo! — szeptał d’Artagnan. — Poznaję cię w tem właśnie! A cóż uczynili zbirowie?
— Czterej zawiedli go, nie wiem dokąd, do Bastylii, czy do Fortu Biskupiego; dwaj inni pozostali z czarnymi ludźmi, którzy przetrząsnęli wszystko i zabrali papiery, jakie znaleźli; wreszcie dwaj ostatni stali na straży przy bramie podczas tej wyprawy, potem zaś, po ukończeniu rewizyi, odeszli, pozostawiając dom pusty i otwarty.
— A Portos i Aramis?
— Nie zastałem ich w domu; nie przyszli dotąd.
— Tak jest, panie.
— Zatem nie ruszaj się stąd. Jeżeliby przyszli, uprzedź ich o tem, co mnie spotkało, i powiedz im, aby czekali na mnie w gospodzie Pomme-de-Pin; tutaj bowiem mogłoby grozić niebezpieczeństwo; kto wie, czy dom nie jest śledzony. Ja pospieszę do pana de Tréville, aby do nieść mu o wszystkiem, a potem spotkam się tam z nimi.
— Dobrze, panie — rzekł Planchet.
— Ale zostaniesz tutaj i nie będziesz się bał! — odezwał się d’Artagnan, zawracając z drogi, aby służącemu swemu dodać odwagi.
— Niech pan będzie spokojny — odpowiedział Planchet. — Nie zna mnie pan jeszcze; jestem dzielny, skoro się raz postawię; wszystko zależy od tego, abym się postawił; a zresztą jestem Pikardyjczykiem.
— Więc postanowione — oświadczył d’Artagnan. — Pozwolisz się raczej zabić, niżbyś miał opuścić wyznaczone stanowisko?
— Tak jest, panie; uczynię wszystko, aby dowieść, jak jestem do pana przywiązany.
— Dobrze — rzekł d’Artagnan sam do siebie. — Zdaje się, że metoda, jakiej użyłem względem tego chłopca, jest bezwarunkowo dobra; przy sposobności będę ją i nadal stosował.
I wytężając całą szybkość nóg, aczkolwiek zmęczonych już nieco całodziennem bieganiem, d’Artagnan skierował kroki w stronę ulicy Starego Gołębnika.
Pan de Tréville był nieobecny w pałacu; oddział jego stał na straży w Luwrze, więc i on udał się do Luwru wraz z żołnierzami.
Trzeba było jednak dotrzeć do niego koniecznie i uprzedzić go o tem, co się stało. D’Artagnan postanowił więc spróbować dostać się do Luwru. Mundur gwardyi pana des Essarts powinien był utorować mu drogę.
Zeszedł przeto na ulicę Augustyanów i zawrócił przez bulwar, aby przejść przez Nowy Most. Na chwilę przyszedł mu pomysł, aby przeprawić się promem przez rzekę; gdy jednak stanął nad brzegiem i sięgnął odruchowo ręką do kieszeni, przekonał się, że nie ma ani grosza, aby zapłacić za przewóz.
Kiedy wszedł już w ulicę Guenegaud, ujrzał wychodzące z ulicy Delfina dwie osoby, których powierzchowność zwróciła jego uwagę.
Jedną z tych osób był mężczyzna, drugą kobieta.
Kobieta miała kształty pani Bonacieux; mężczyzna był łudząco podobny do Aramisa.
Prócz tego kobieta była owinięta czarnym płaszczem, takim samym, jaki d’Artagnan widział rysujący się na tle okiennicy na ulicy de Vaugirard i na tle drzwiczek na ulicy de La Harpe.
Co więcej — mężczyzna był w mundurze muszkietera.
Kobieta miała opuszczony kaptur, mężczyzna zasłaniał twarz chusteczką.
Podwójna ta ostrożność wskazywała, że zależało im na tem, aby ich nie poznano.
Weszli na most. Ponieważ d’Artagnan, udając się do Luwru, musiał iść tą samą drogą, pospieszył za niemi.
Ale nie zdołał jeszcze postąpić dwudziestu kroków naprzód, gdy już upewnił się w podejrzeniu, że kobietą była pani Bonacieux, a mężczyzną Aramis.
W tej samej chwili wszystkie podejrzenia, dyktowane zazdrością, wstrząsnęły jego sercem.
Został podwójnie oszukany: przez przyjaciela i przez tę, którą kochał już tak, jakgdyby naprawdę była jego kochanką. Pani Bonacieux zaklinała się na wszystkie świętości, że nie zna Aramisa, a oto w kwadrans później spotyka ją, idącą pod rękę z Aramisem.
D’Artagnan nie zastanowił się wcale nad tem, że zna piękną żonę kramarza dopiero od trzech godzin, że nie ma ona wobec niego żadnych zobowiązań, prócz pewnej wdzięczności za uwolnienie jej z rąk czarnych ludzi, którzy chcieli ją porwać, i że nie przyrzekała mu nic zgoła. Uważał się za kochanka zelżonego, oszukanego, wyszydzonego. Krew i wściekłość uderzyły mu na twarz. Postanowił wszystko wyjaśnić.
Młoda kobieta i młody człowiek spostrzegli, że są ścigani, przyspieszyli więc kroku. D’Artagnan pospieszył również, wyminął ich i zwrócił się ku nim właśnie w chwili, kiedy znaleźli się pod latarnią, oświecającą swym blaskiem całą tę część mostu, D’Artagnan przystanął przed niemi, oni zaś zatrzymali się naprzeciwko niego.
— Czego pan sobie życzy? — zapytał muszkieter, cofając się o krok.
Mówił to z cudzoziemskim akcentem, co przekonało d’Artagnana, że pomylił się w części swych przypuszczeń.
— To nie Aramis — zawołał.
— Nie, panie, bynajmniej nie Aramis. Okrzyk ten przekonywa mnie, że wziąłeś mię pan za kogo innego, i dlatego przebaczam panu.
— Pan mi przebacza? — wykrzyknął d’Artagnan.
— Tak jest — odpowiedział nieznajomy. — Pozwól mi pan zatem przejść dalej, skoro nie masz ze mną żadnej sprawy.
— Masz pan słuszność — odezwał się d’Artagnan; — nie mam z panem żadnej sprawy, ale natomiast z tą panią.
— Z tą panią?! Nie znasz jej pan wcale — oświadczył nieznajomy.
— Mylisz się pan; przeciwnie, znam ją.
— Ach! — odezwała się pani Bonacieux tonem wyrzutu, — ach, panie! Miałam przecież pańskie słowo honoru, szlacheckie słowo; sądziłam, że mogę na nie liczyć.
— A pani — odparł d’Artagnan z zakłopotaniem — przyrzekłaś mi...
— Podaj mi pani ramię — rzekł nieznajomy, — i chodźmy dalej.
D’Artagnan jednak, oszołomiony, obezwładniony, zniweczony tem, co na niego spadło, stał w miejscu z rękami skrzyżowanemi na piersi, zagradzając drogę pani Bonacieux i nieznajomemu.
Muszkieter postąpił dwa kroki naprzód i odsunął d’Artagnana ręką.
D’Artagnan odskoczył w tył i dobył szpady.
W tej samej chwili nieznajomy z szybkością błyskawicy wyciągnął swoją szpadę.
— Na miłość Boga, milordzie! — krzyknęła pani Bonacieux, rzucając się między gotowych do walki i chwytając ostrza szpad rękami.
— Milord! — zawołał d’Artagnan, oświecony nagłą myślą, — milord! Przepraszam, więc pan jesteś...
— Książę Buckingham — rzekła półgłosem pani Bonacieux. — A teraz możesz nas pan wszystkich zgubić.
— Milordzie! pani! przepraszam, stokrotnie przepraszam... Ale ja kocham, milordzie, i byłem zazdrosny. Pan wiesz, co to miłość, milordzie... Przebacz mi i powiedz, jak mogę oddać życie za Waszą Wysokość.
— Jesteś pan dzielnym młodzieńcem — rzekł książę Buckingham, wyciągając do d’Artagnana rękę, którą tenże uścisnął z szacunkiem. — Ofiarowujesz mi swe usługi;, przyjmuję je. Idź za nami w odległości dwudziestu kroków aż do Luwru; gdyby nas kto śledził, zabij go.
D’Artagnan wziął pod pachę obnażoną szpadę, przepuścił panią Bonacieux i księcia dwadzieścia kroków naprzód i ruszył za niemi, gotów wypełnić dosłownie zlecenie szlachetnego i wytwornego ministra Karola I-ego.
Na szczęście jednak młody człowiek nie był zmuszony dawać dowodów swej życzliwości dla księciu, i młoda kobieta wraz z pięknym muszkieterem weszli do Luwru przez bramę od ulicy Drabiniastej, nie niepokojeni przez nikogo.
D’Artagnan natomiast udał się zaraz do gospody Pomme-de-Pin, gdzie zastał Portosa i Aramisa, oczekujących na niego.
Ale, nie dając im szczegółowych wyjaśnień o zamieszaniu, jakiego stał się przyczyną, powiedział tylko, że sam załatwił sprawę, do której ich wezwał w przekonaniu, że będzie potrzebował ich pomocy.
A teraz, idąc za biegiem naszego opowiadania, pozwólmy naszym trzem przyjaciołom udać się do domów, a sami pójdźmy poprzez krużganki Luwru za księciem Buckingham i jego przewodniczką.
Pani Bonacieux i książę weszli do Luwru bez żadnej trudności: panią Bonacieux znano, jako osobę, należącą do dworu królowej; książę miał na sobie mundur muszkietera, którzy — jak powiedzieliśmy — trzymali straż tego wieczoru. Zresztą German był oddany królowej, a w najgorszym wypadku tylko pani Bonacieux byłaby oskarżona, że wprowadziła do Luwru swego kochanka; na nią spadłaby cała wina, i jej dobra sława byłaby stracona. Ale czyż dobre imię drobnej kramarki ma w święcie jakieś znaczenie?
Znalazłszy się raz wewnątrz dziedzińca, książę i młoda kobieta poszli wzdłuż muru na przestrzeni mniej-więcej dwudziestu kroków. Przebywszy tę przestrzeń, pani Bonacieux popchnęła małe drzwiczki, przeznaczone dla służby, otwarte w dzień, ale w nocy zazwyczaj zamknięte; drzwi otwarły się, oboje weszli i znaleźli się w ciemności. Lecz pani Bonacieux znała dobrze wszystkie przejścia i krużganki tej części Luwru, przeznaczonej dla świty. Zamknęła drzwi za sobą, ujęła księcia za rękę, postąpiła naprzód kilka kroków, macając w ciemności, uchwyciła ręką za poręcz, odszukała nogą stopień i zaczęła wchodzić po schodach. Książę naliczył dwa piętra. Potem zwróciła się na prawo, przeszła przez długi korytarz, znowu zeszła o piętro na dół, postąpiła jeszcze kilka kroków, włożyła klucz do zamku, otworzyła drzwi i lekko wepchnęła księcia do apartamentu, oświeconego jedną tylko nocną lampką, mówiąc: „Proszę tu zaczekać, książę; zaraz nadejdzie.“ Potem wyszła temi samemi drzwiami i zamknęła je na klucz, tak, że książę został dosłownie więźniem.
Ale, chociaż odcięty zupełnie od świata, książę Buckingham — należy to podkreślić — ani przez chwilę nie doznawał obawy. Jedną z wybitnych cech jego charakteru było szukanie przygód i zamiłowanie w romantycznych sytuacyach. Odważny, zuchwały, przedsiębiorczy, nie po raz pierwszy narażał życie dla podobnych zachcianek. Wiedział już, że rzekome wezwanie Anny Austryaczki, na wiarę którego przybył do Paryża, było zasadzką; zamiast jednak powrócić do Anglii, oświadczył królowej, nadużywając położenia, w jakiem się znalazł, że nie odjedzie, dopóki się z nią nie zobaczy. Królowa zrazu odmówiła stanowczo, później jednak poczęła się obawiać, aby zrozpaczony książę nie popełnił jakiegoś szaleństwa, i już postanowiła przyjąć go i błagać, aby wyjechał natychmiast, kiedy — w ten właśnie wieczór, gdy zapadło postanowienie — porwano panią Bonacieux, która miała zlecone odszukać księcia i przyprowadzić go do Luwru. Przez dwa dni nie wiedziano wcale, co się z nią stało, i wszystko było w zawieszeniu. Skoro jednak tylko pani Bonacieux odzyskała wolność i porozumiała się z panem de La Porte, sprawy przyjęły należyty bieg; pani Bonacieux przeprowadzała niebezpieczne przedsięwzięcie, które, gdyby nie jej aresztowanie, byłoby doszło do skutku o trzy dni wcześniej.
Pozostawszy sam, Buckingham zbliżył się do zwierciadła. W tym stroju muszkietera wyglądał doskonale.
W trzydziestym piątym roku życia słusznie był uważany za najpiękniejszego i najwytworniejszego kawalera we Francyi i Anglii.
Ulubieniec dwóch królów, pan milionowy, wszechwładny w królestwie, w którem wywoływał przewroty wedle fantazyi, lub które uspokajał, gdy mu taka przyszła ochota, Jerzy Villiers, książę Buckinghamu, był jedną z tych istot legendarnych, które pozostają przez wieki podziwem dla przyszłości.
Pewny siebie, świadomy swej potęgi, spokojny, że prawa, rządzące innymi ludźmi, jego dosięgnąć nie mogą, szedł prosto do obranego celu, chociażby cel ten był tak wielki i oślepiający, że dla innego człowieka byłoby szaleństwem nawet pomyśleć o nim. W ten to sposób zbliżył się kilkakrotnie do pięknej i dumnej Anny Austryaczki i, olśniwszy ją, zmusił do kochania go.
Jerzy de Villiers stanął więc, jak powiedzieliśmy, przed lustrem, poprawił loki swych pięknych jasnych włosów, które zgniotły się pod ciężarem kapelusza, podkręcił wąsa i z sercem, wezbranem radością, szczęśliwy i dumny, że nadeszła chwila, jakiej tak dawno pożądał, uśmiechnął się sam do siebie, pełen zadowolenia i nadziei.
W tej chwili otwarły się drzwi, ukryte w obiciu, i ukazała się w nich kobieta. Buckingham ujrzał to zjawisko w lustrze i zakrzyknął radośnie. Była to królowa.
Anna Austryaczka miała wtedy dwadzieścia sześć czy dwadzieścia siedem lat i, można powiedzieć, znajdowała się w całym blasku piękności.
Ruchy miała królowej i bogini; oczy, rzucające odbłyski szmaragdu, były idealnie piękne, a zarazem pełne słodyczy i majestatu. Usta miała małe i pąsowe, a chociaż dolna warga, jak u wszystkich księżniczek austryackich, była nieco bardziej wysunięta, niż górna, śmiała się niezmiernie wdzięcznie, — lecz także niezmiernie pogardliwie, gdy chciała komuś okazać nienawiść. Płeć jej słynęła z delikatności i puszystości. Ręce i ramiona odznaczały się niezwykłą pięknością; poeci owej epoki opiewali je, jako nie mające sobie równych. Wreszcie włosy, które, z jasnych w pierwszej młodości stały się z czasem ciemniejsze, a które nosiła ufryzowane i pokryte znaczną ilością pudru, okalały cudownym wieńcem twarz, od której najsurowszy krytyk mógłby wymagać jedynie nieco mniej różu, a najwybredniejszy rzeźbiarz nieco delikatniejszej linii nosa.
Buckingham stał przez chwilę w niemym zachwycie; nigdy Anna Austryaczka nie wydawała mu się tak piękną, czyto na balach, czy na uroczystościach, czy na turniejach, jak w tej chwili, w skromnej sukni z białego atłasu. Przy boku miała donę Estefanię, jedyną z dam hiszpańskich, której nie wygnała ani zazdrość króla, ani dotknęło prześladowanie kardynała.
Anna Austryaczka postąpiła naprzód parę kroków. Buckingham padł na kolana i, zanim królowa mogła temu przeszkodzić, ucałował kraj jej sukni.
— Książę wiesz już o tem, że to nie ja pisałam do niego?
— O tak, pani! o tak, Wasza Królewska Mość! — zawołał książę. — Wiem, że byłem szaleńcem nierozumnym, sądząc, iż lód się ogrzeje, że marmur się ożywi. Ale cóż zrobić! gdy się kocha, łatwo się wierzy w miłość. Zresztą nie straciłem nic, odbywszy tę podróż, gdyż widzę cię, pani.
— Tak jest — odpowiedziała Anna Austryaczka. — Ale wiesz pan także, dlaczego się z tobą spotykam, gdyż, nieczuły na wszystkie moje udręczenia, upierałeś się pozostać w tem mieście, gdzie narażasz swe życie i moją cześć. Spotykam się z panem, aby ci powiedzieć, że wszystko nas rozdziela: głębie mórz, nieprzyjaźń państw, świętość przysiąg. Świętokradztwem jest walczyć przeciwko temu wszystkiemu, milordzie. Spotykam się wreszcie z panem poto, aby panu powiedzieć, że nie możemy się już więcej widywać.
— Mów, pani! mów, królowo! — odezwał się Buckingham. — Słodycz twego głosu łagodzi surowość twoich słów. Mówisz o świętokradztwie! Ale czyż nie jest świętokradztwem rozłąka dwóch serc, które Bóg stworzył dla siebie?
— Milordzie! — zawołała królowa, — zapominasz pan, że nie powiedziałam nigdy, bym cię kochała.
— To szaleństwo! — szepnęła Anna Austryaczka, nie mając odwagi gniewać się na księcia za to, że tak wiernie zachował w sercu jej portret, — to szaleństwo podsycać bezcelową namiętność podobnemi wspomnieniami.
— A czemże mam żyć? Nie posiadam przecież nic więcej, prócz tych wspomnień. To moje szczęście, mój skarb, moja nadzieja. Ilekroć widzę cię, pani, za każdym razem nowy dyament kryję do skarbca mojego serca. Oto właśnie zabrałem czwarty, rzucony mi przez ciebie; bo w ciągu tych trzech lat, pani, widziałem cię cztery razy: poraz pierwszy, o którym wspomniałem przed chwilą, poraz drugi u pani de Chevreuse, poraz trzeci w ogrodach w Amiens.
— Książę! — rzekła królowa, okrywając się rumieńcem, — nie mów o tym wieczorze.
— O! przeciwnie, mówmy o nim, pani, mówmy: był to szczęśliwy i promienny wieczór mojego życia. Czy przypominasz sobie pani tę cudną noc? Powietrze było łagodne i wonne, niebo błękitne, całe usiane gwiazdami! Ach! ten jeden raz, pani, mogłem przez chwilę pozostać sam z tobą; ten jeden raz gotowa byłaś powiedzieć mi o wszystkiem: o pustce twego życia i o smutkach twego serca. Wsparłaś się pani na mojem ramieniu, o, patrz, na tem właśnie. Czułem, skłaniając ku tobie głowę, jak piękne twoje włosy muskają mi twarz, a za każdem takiem muśnięciem przebiegał mię dreszcz od stóp do głowy. Ach! królowo, królowo! Ach, pani! nie wiesz wcale, ile szczęścia niebiańskiego, ile rajskiej radości zawiera w sobie chwila podobna. Słuchaj, pani! Cały majątek, moją sławę, wszystkie dni życia, jakie mi jeszcze pozostają, oddałbym. za jedną taką chwilę, za noc podobną! Albowiem owej nocy, pani, owej nocy kochałaś mnie... Przysięgam na to!
— Być może, milordzie, że tak było, że wpływ otoczenia, że czar tego pięknego wieczoru, potęga twego spojrzenia, a wreszcie te tysiące okoliczności, które zawsze składają się na to, aby zgubić kobietę, zwyciężyły mnie w ów nieszczęsny wieczór. Ale widziałeś też, milordzie, jak królowa pospieszyła w pomoc słabnącej kobiecie; zaraz po pierwszem słowie, jakie ośmieliłeś się powiedzieć, po pierwszem zuchwalstwie, na które należało dać odpowiedź, zawezwałam pomocy.
— Ach! tak, tak! to prawda! I niewątpliwie inna miłość, aniżeli moja, uległaby wobec takiej próby; ale moja miłość stała się tylko wskutek tego bardziej gorącą i bardziej trwałą. Sądziłaś, że uciekniesz przedemną, powracając do Paryża, że nie odważę się opuścić skarbu, nad którym pan mój straż mi powierzył. Ach! cóż mnie obchodzą wszystkie skarby świata i wszyscy królowie tej ziemi! W osiem dni później byłem już z powrotem, pani. Tym razem nie mogłaś mi już nic zarzucić; postawiłem na kartę moje stanowisko, moje życie, aby cię zobaczyć przez chwilę; nie dotknąłem nawet twej ręki, a pani przebaczyłaś mi, widząc mnie tak pokornego i skruszonego.
— Tak, ale oszczerstwo podchwyciło te wszystkie szaleństwa, w których, jak wiesz, milordzie, nie miałam żadnego udziału. Król, podżegany przez pana kardynała, wybuchnął strasznym gniewem: pani de Vernet została wypędzona, Putange poszedł na wygnanie, pani de Chevreuse popadła w niełaskę, a kiedy pan chciałeś powrócić do Francyi, jako ambasador, król sam, pamiętasz pan dobrze, król sam oparł się temu.
— Tak, i Francya zapłaci wojną tę odmowę swego króla. Nie mogę cię, pani, widywać więcej! dobrze! więc pragnę przynajmniej, abyś codziennie słyszała o mnie. Jaki cel ma, zdaniem pani, ta wyprawa z Ré i ten sojusz, jaki projektuję z protestantami z Rochelli? Rozkosz ujrzenia ciebie, pani! Nie mam wprawdzie nadziei dotarcia na czele armii aż do Paryża; wiem o tem dobrze. Ale wojna ta będzie się musiała zakończyć pokojem; zawarcie zaś pokoju wymagać będzie pośrednictwa, a pośrednikiem tym będę ja. Wówczas nikt nie będzie się mógł sprzeciwić mojej osobie: powrócę do Paryża, zobaczę panią znowu i będę przez chwilę szczęśliwy. Tysiące ludzi, to prawda, zapłacą życiem za moje szczęście; ale cóż mnie to obchodzi, skoro ja, dzięki temu, zobaczę panią! Wszystko to jest może szalone, może nierozumne; ale powiedz, pani, jaka kobieta ma bardziej kochającego kochanka, jaka królowa bardziej oddanego sługę?
— Milordzie, milordzie! Wszystkie te argumenty, które przytaczasz na swoją obronę, oskarżają cię jeszcze bardziej; milordzie, wszystkie dowody miłości, jakie chcesz mi dać, są niemal zbrodnią.
— Dlatego, że nie kochasz mnie, pani. Gdybyś mnie kochała, inaczej patrzyłabyś na wszystko; gdybyś mnie kochała, och! gdybyś mnie kochała, byłoby to za wielkie szczęście... mógłbym oszaleć. Ach! pani de Chevreuse, o której dopiero co wspomniałaś, pani de Chevreuse była mniej okrutną, aniżeli pani; Holland ją kochał, a ona odwzajemniła się mu miłością.
— Pani de Chevreuse nie była królową — szepnęła Anna Austryaczka, zwyciężona pomimowoli wyrazem tak głębokiej miłości.
— Więc pani kochałabyś mnie, gdybyś nie była królową? Och! powiedz, kochałabyś mnie? Więc wolno mi wierzyć, że jedynie dostojność twego stanowiska, pani, sprawia, iż jesteś dla mnie okrutną? więc wolno mi wierzyć, że, gdybyś była panią de Chevreuse, biedny Buckingham mógłby mieć nadzieję? Dzięki za te słodkie słowa, piękna moja królowo, stokrotne dzięki!
— Ach, milordzie! przesłyszałeś się, źle zrozumiałeś; nie chciałam powiedzieć...
— Och! zamilcz pani, zamilcz! — rzekł książę. — Jeżeli jestem szczęśliwy wskutek pomyłki, nie bądź tak okrutną, aby wyprowadzać mię z błędu. Wszakże powiedziałaś pani sama, że wciągnięto mnie w sidła; może położę tu moje życie... Bo, słuchaj, to dziwne: od pewnego czasu miewam wizye śmierci.
1 książę westchnął westchnieniem smutnem i ujmującem zarazem.
— O! mój Boże! — wykrzyknęła Anna Austryaczka z akcentem przerażenia, które dowodziło, że książę obchodzi ją bardziej, aniżeli mu to chciałaby okazać.
— Nie mówiłem tego bynajmniej dlatego, aby panią przestraszać... nie; śmiesznem jest nawet, że o tem wspominam, albowiem, chciej mi pani wierzyć, nie przywiązuję wcale wagi do podobnych snów. Ale słowo, jakie wyrzekłaś, pani, nadzieja, jaką mi dałaś nieledwie, godne są wszelkiej zapłaty, nawet, gdyby miało nią być moje życie.
— Zatem — rzekła Anna Austryaczka — i ja, książę, i ja mam przeczucia, i ja mam sny. Śniło mi się, że widzę cię, zbroczonego krwią, rannego.
— Nożem w prawy bok, nieprawda? — przerwał Buckingham.
— Tak jest, milordzie, tak właśnie, nożem w prawy bok. Ale któż mógł panu powiedzieć, że miałam taki sen? Zwierzyłam się z niego tylko Bogu jednemu w moich modlitwach.
— Nie pragnę nic więcej. Kochasz mnie, pani, i to dosyć.
— Ja pana kocham?
— Tak jest, pani. Czyż Bóg zsyłałby pani te same sny, co i mnie, gdybyś mię pani nie kochała? Czyż doznawalibyśmy tych samych przeczuć, gdyby istnienia nasze nie były złączone serdecznymi węzłami? Kochasz mnie, o królowo, i będziesz opłakiwała śmierć moją.
— Och! mój Boże! mój Boże! — zawołała Anna Austryaczka. — To już ponad moje siły! Słuchaj, książę, zaklinam cię na imię Boga, oddal się, odjeżdżaj! Nie wiem, czy cię kocham, czy cię nie kocham, ale to jedno wiem, że nigdy nie złamię przysięgi. Miej więc litość nademną! oddal się. Och! gdyby nieszczęście jakieś spotkało cię tu, we Francyi, gdybyś zginął we Francyi i gdybym musiała przypuszczać, że to twoja miłość dla mnie stała się powodem twej śmierci, nie pocieszyłabym się nigdy, oszalałabym. Odjeżdżaj zatem, odjeżdżaj! błagam cię o to.
— Och! jakżeś piękna w tej chwili! Och! jakże cię kocham! — zawołał książę Buckingham.
— Oddal się, oddal się! błagam cię o to! A później powracaj; powracaj jako ambasador, powracaj jako minister, ale powracaj w otoczeniu gwardyi, która będzie cię broniła, w otoczeniu służby, która będzie czuwała nad tobą; wtedy nie będę już zmuszona obawiać się o twoje życie, wtedy będę szczęśliwa, mogąc cię znowu zobaczyć.
— O! pani! czy prawdą jest to, co mówisz?
— Tak...
— Dobrze zatem! daj mi pani jakiś zakład w dowód twojej łaskawości, jakiś przedmiot, należący do ciebie, który mi będzie przypominał, że to, co przeżyłem, nie było tylko sennem marzeniem... jakiś przedmiot, który nosiłaś sama, a który i ja także będę mógł nosić przy sobie, więc pierścionek, naszyjnik lub łańcuch.
— A czy odjedziesz pan, jeżeli dam panu to, o co mię prosisz?
— Tak jest.
— Natychmiast?
— Tak.
— Wyjedziesz pan z Francyi i powrócisz do Anglii?
— Tak jest, przysięgam!
— Zaczekaj pan zatem... zaczekaj.
Anna Austryaczka udała się do swego apartamentu, ale powróciła niemal natychmiast, niosąc w ręku szkatułkę z różanego drzewa, ozdobioną jej inicyałami, inkrustowanymi złotem.
— Słuchaj, milordzie — odezwała się; — przyjmij to i zachowaj, jako pamiątkę odemnie.
Buckingham wziął z jej rąk szkatułkę i po raz drugi upadł przed nią na kolana.
— Przyrzekłeś mi pan, że odjedziesz! — rzekła królowa.
— I dotrzymam danego słowa. Proszę, podaj mi pani rękę! proszę, podaj mi rękę! odjeżdżam.
Anna Austryaczka wyciągnęła do niego rękę, przymykając oczy, a drugą ręką opierając się na ramieniu dony Estefanii, czuła bowiem, że siły zaczynają ją opuszczać.
Książę Buckingham przylgnął namiętnie ustami do tej pięknej ręki, a potem, powstając, rzekł;
— Za sześć miesięcy, jeżeli nie umrę do tego czasu, zobaczę cię znowu, pani, choćbym miał z tego powodu przewrócić świat do góry nogami.
I, dotrzymując przyrzeczenia, jakie dał królowej, wybiegł z pokoju.
W krużganku spotkał panią Bonacieux, która oczekiwała na niego i która z tą samą ostrożnością i z tem samem powodzeniem, co poprzednio, wyprowadziła go z Luwru.
We wszystkich tych wypadkach, jak można było zauważyć, odgrywała rolę jeszcze jedna osoba, której losami, ze względu na podrzędne jej stanowisko, nie niepokoiliśmy się zbytecznie; osobą tą był pan Bonacieux, zacny męczennik intryg politycznych i miłosnych, które tak bardzo splatały się jedne z drugiemi w owej epoce rycerskości i miłostek zarazem.
Na szczęście — czytelnik przypomina sobie może, albo też i nie przypomina, — na szczęście przyrzekliśmy, że nie stracimy go z oczu.
Żołnierze, którzy go uwięzili, zaprowadzili go prosto do Bastylii, gdzie, drżąc na całem ciele, musiał przejść obok gromady wojaków, nabijających muszkiety.
Prowadzony stamtąd podziemną galeryą, był narażony na najbardziej grubijańskie obelgi i na najbrutalniejsze traktowanie ze strony towarzyszących mu żołnierzy. Zbirowie, przekonawszy się, że nie jest szlachcicem, obchodzili się z nim, jak z najgorszym hultajem.
Po upływie mniej-więcej pół godziny pisarz sądowy uwolnił go od tych tortur, ale nie wyzwolił go z niepokojów, wydał bowiem rozkaz zaprowadzenia pana Bonacieux do pokoju, gdzie odbywało się badanie. Zazwyczaj przesłuchiwano więźniów w ich celach, ale z panem Bonacieux nie robiono zachodu.
Dwaj żołnierze pochwycili kramarza, przeprowadzili go przez podwórze, weszli z nim na korytarz, gdzie trzech ludzi stało na straży, otworzyli jakieś drzwi i wepchnęli go do nizkiej sali, której całe umeblowanie składało się ze stołu i krzesła i gdzie znajdował się komisarz sądowy. Siedział on na krześle, zajęty pisaniem przy stole.
Dwaj żołnierze podprowadzili więźnia do stołu, a potem na znak dany przez komisarza oddalili się o tyle, by nie mogli słyszeć zeznań.
Komisarz, który aż do tej chwili pochylony był nad papierami, podniósł głowę, aby zobaczyć, z kim ma do czynienia. Był to człowiek o nieprzyjemnej twarzy, z nosem spiczastym, z policzkami pożółkłymi i wystającymi, o oczach małych, lecz przenikliwych i ożywionych. Fizyognomia jego przypominała kunę i lisa zarazem. Głowa, osadzona na szyi długiej i ruchliwej, wydobywała się z czarnej, obszernej sukni, kołysząc się ruchem, nieco podobnym do ruchu żółwia, wysuwającego łeb ze skorupy.
Rozpoczął badanie, zapytując pana Bonacieux o imię, nazwisko, wiek, zajęcie i miejsce zamieszkania.
Oskarżony odpowiedział, że nazywa się Jakób Michał Bonacieux, że liczy pięćdziesiąt jeden lat życia, że jest byłym kramarzem i że mieszka przy ulicy Grabarzy Nr. 11.
Wówczas komisarz, zamiast prowadzić dalej badanie, wygłosił wielką mowę o niebezpieczeństwach, jakiemi grozi zwyczajnemu mieszczaninowi mieszanie się do spraw politycznych.
Wstęp ten pogmatwał z wywodem, w którym opowiadał o potędze i czynach pana kardynała, tego ministra nieporównanego, tego zwycięzcy dawnych ministrów, a wzoru dla przyszłych ministrów; mówił o potędze i dziełach, którym nikt nie może bezkarnie stanąć w drodze.
Po tej drugiej części mowy utkwił krogulczy wzrok w biednym panu Bonacieux i wezwał go, aby się zastanowił nad swem poważnem położeniem.
Kramarz nie potrzebował zastanawiać się długo; przeklinał chwilę, kiedy panu de La Porte przyszedł pomysł ożenienia go ze swoją chrzestną córką, a zwłaszcza chwilę, kiedy ta chrzestna córka została dozorczynią bielizny na dworze królowej.
Istotą charakteru pana Bonacieux było głębokie samolubstwo, pomieszane z brudnem skąpstwem, wszystko zaś było jeszcze okraszone tchórzostwem, dochodzącem do ostatecznych granic. Miłość, jaką żywił dla swej młodej żony, była zupełnie drugorzędnem uczuciem i nie mogła współzawodniczyć z wrodzonemi uczuciami, jakie dopiero co wyliczyliśmy.
Bonacieux zastanowił się istotnie nad tem, co mu powiedziano.
— Ależ, panie komisarzu — rzekł z zimną krwią, — chciej mi pan wierzyć, że znam i oceniam bardziej, niż ktokolwiek inny, niezrównane zasługi Eminencyi, pod którego rządami mamy zaszczyt pozostawać.
— Doprawdy? — zapytał komisarz z wyrazem powątpienia. — Gdyby tak było istotnie, jakimże sposobem dostałbyś się pan do Bastylii?
— Nie umiem dać panu odpowiedzi, jakim sposobem się tu dostałem, a raczej z jakiego powodu, sam bowiem nie wiem tego — odrzekł Bonacieux. — Ale jestem pewny, że niczem nie zawiniłem wobec pana kardynała, przynajmniej, o ile mi wiadomo.
— A jednak musiałeś się pan dopuścić zbrodni, skoro znajdujesz się tu, obwiniony o zdradę stanu.
— O zdradę stanu? — wykrzyknął przerażony Bonacieux, — o zdradę stanu? Skądże biedny kramarz, brzydzący się hugenotami i nienawidzący Hiszpanów, może być obwiniony o zdradę stanu? Zastanów się pan! to przecież rzeczowo niemożliwe.
— Panie Bonacieux — rzekł komisarz, spoglądając na oskarżonego w ten sposób, jakgdyby oczy jego mogły czytać aż w głębi duszy, — panie Bonacieux, pan masz żonę?
— Tak jest, panie — odpowiedział kramarz, drżąc na całem ciele, czuł bowiem, że tutaj sprawa zaczyna się wikłać, — to znaczy, raczej należałoby powiedzieć, że miałem żonę.
— Jakto: miałeś pan? A cóż się stało, że jej nie masz?
— Porwano mi ją, panie.
— Porwano ją? — odezwał się komisarz. — Aha!
Bonacieux, usłyszawszy to „aha!“, zrozumiał, że sprawa wikła się coraz gorzej.
— Porwano ją zatem! — powtórzył komisarz. — A czy wiadomo panu, kto się dopuścił tego gwałtu?
— Zdaje mi się, że znam sprawcę.
— Któż to taki?
— O, panie komisarzu, nie twierdzą bynajmniej z pewnością; podejrzywam jedynie.
— Kogóż pan podejrzywasz? odpowiadaj pan szczerze.
Pan Bonacieux znalazł się w największym kłopocie: czy należało zaprzeczyć wszystkiemu, czy też wszystko wyznać? Zaprzeczając, mógł się narazić na podejrzenie, że wie znacznie więcej, aniżeli mówi; natomiast wyznając wszystko, dawałby dowód dobrych chęci. Postanowił zatem powiedzieć wszystko.
— Posądzam — rzekł — wysokiego bruneta o wyniosłej postawie, wyglądającego na wielkiego pana; śledził nas kilkakrotnie, jak mi się zdaje, kiedy czekałem na żoną przed bramą Luwru, aby ją zabrać do domu.
Komisarz okazał pewne zaniepokojenie.
— A jego nazwisko?
— Och! nie znam jego nazwiska, ale, gdybym go spotkał kiedy, poznałbym go natychmiast, zaręczam panu, nawet pośród tysiąca ludzi.
Komisarz zachmurzył czoło.
— Rozpoznałbyś go pan wśród tysiąca ludzi, powiadasz pan? — badał dalej.
— To znaczy — odparł Bonacieux, zauważywszy, że wchodzi na fałszywą drogą, — to znaczy...
— Stwierdziłeś pan, że rozpoznałbyś go — powtórzył komisarz. — Dobrze, to wystarczy na dzisiaj. Zanim przystąpimy do dalszego badania, trzeba zawiadomić, kogo należy, że znasz pan człowieka, który porwał twoją żoną.
— Ależ ja nie twierdziłem bynajmniej, że go znam! — wołał zrozpaczony pan Bonacieux. — Wręcz przeciwnie...
— Wyprowadzić więźnia — rzekł komisarz do stróżów więziennych.
— Gdzie go umieścić? — zapytał pisarz.
— W celi.
— W której?
— Och! mój Boże! w pierwszej-lepszej, byleby była dobrze zamknięta — odpowiedział komisarz z obojętnością, która przejęła zgrozą biednego Bonacieux.
— Biada mi, biada! — powtarzał sam do siebie. — Nieszczęście zwaliło się na moją biedną głowę. Moja żona popełniła jakąś straszną zbrodnię; mnie uważają za jej wspólnika, i poniosę karę z nią razem. Ona powie wszystko, wyjawi wszystko, w co mnie wtajemniczyła; kobieta jest tak słaba! Loch, pierwszy lepszy! oto, co mnie teraz czeka! Noc zaś szybko przeminie, a jutro wypadnie iść na koło, albo na szubienicę! Boże mój! Boże! miej litość nademną!
Nie zwracając wcale uwagi na skargi pana Bonacieux, skargi, do jakich zresztą byli przyzwyczajeni, obaj strażnicy ujęli więźnia pod ramiona i odprowadzili go, podczas gdy komisarz pisał pospiesznie list, na który pisarz sądowy już oczekiwał.
Bonacieux nie zamknął oka, nie dlatego, by loch, w którym go zamknięto, był nieprzyjemny, ale ponieważ dręczący go niepokój był nazbyt wielki. Przesiedział całą noc na ławeczce, wstrząsany dreszczem, gdy usłyszał szmer najlżejszy; a kiedy pierwsze promienie dnia wślizgnęły się do celi, wydało mu się, że jutrzenka przywdziała żałobne barwy.
Nagle usłyszał zgrzyt otwieranych ryglów i odskoczył ze strachem. Był przekonany, że przychodzą po niego, aby go zaprowadzić na szafot. Skoro zaś ujrzał w drzwiach, zamiast kata, którego oczekiwał, jedynie komisarza z pisarzem, tych samych, których widział dnia poprzedniego, gotów był niemal rzucić się im na szyję.
— Sprawa pańska skomplikowała się bardzo od wczoraj wieczora, mój dobry człowieku — rzekł do niego komisarz, — i radzę panu powiedzieć szczerą prawdę; tylko skrucha może przebłagać gniew kardynała.
— Jestem gotów wyznać wszystko, a przynajmniej wszystko to, co wiem — zawołał Bonacieux. — Niech pan pyta, proszę.
— Przedewszystkiem, gdzie jest pańska żona?
— Mówiłem już panu, że ją porwano.
— Tak jest, ale wczoraj o godzinie piątej popołudniu zdołała umknąć z pomocą pańską.
— Moja żona umknęła?! — zawołał Bonacieux. — Och! nieszczęsna! Panie, jeżeli umknęła, to nie z mojej winy, przysięgam panu.
— Jaki zatem interes miałeś pan do pana d’Artagnana, swego sąsiada, z którym w ciągu dnia odbyłeś pan dłuższą naradę?
— Ach! tak, panie komisarzu, tak, to prawda, i wyznaję, że postąpiłem głupio. Byłem u pana d’Artagnana.
— Jaki był cel tych odwiedzin?
— Prosiłem go, aby mi dopomógł odszukać żonę. Sądziłem, że mam prawo jej poszukiwać; pomyliłem się, jak się zdaje, i proszę pana bardzo o przebaczenie.
— A co odpowiedział pan d’Artagnan?
— Pan d’Artagnan przyrzekł mi swą pomoc, ale niebawem przekonałem się, że mnie zdradził.
— Usiłujesz pan wprowadzić w błąd sprawiedliwość! Pan d’Artagnan zawarł z tobą układ, na mocy tego układu zmusił do ucieczki policyantów, którzy zaaresztowali pańską żonę, i uchronił ją przed wszelkiemi dochodzeniami.
— Pan d’Artagnan uprowadził moją żonę? Ach! co też pan opowiada!
— Na szczęście, pan d’Artagnan dostał się w nasze ręce, i będziesz pan z nim skonfrontowany.
— Na honor, niczego bardziej nie pragnę — zawołał Bonacieux; — nie sprawi mi bynajmniej przykrości zobaczyć twarz znajomą.
— Wprowadzić pana d’Artagnana — rzekł komisarz do strażników.
Strażnicy wprowadzili Atosa.
— Panie d’Artagnan — odezwał się komisarz, zwracając się do Atosa, — proszę nam powiedzieć, co zaszło między tobą a tym oto panem.
— Ależ to nie jest wcale pan d’Artagnan! — krzyknął Bonacieux.
— Jakto? nie pan d’Artagnan? — zawołał komisarz.
— Nigdy w świecie — odparł Bonacieux.
— Więc jak się ten pan nazywa? — pytał komisarz.
— Nie umiem panu powiedzieć, bo go nie znam.
— Jakto? nie znasz go pan?
— Nie.
— I nie widziałeś go pan nigdy?
— Owszem, widziałem, jednak nie znam jego nazwiska.
— Jak się pan nazywasz? — spytał komisarz.
— Atos — odpowiedział muszkieter.
— Ależ to nie jest nazwisko ludzkie, lecz nazwa góry! — wołał biedny komisarz, zaczynając już tracić głowę.
— To moje nazwisko — rzekł spokojnie Atos.
— Powiedziałeś pan przecież, że się nazywasz d’Artagnan.
— Ja?
— Tak jest, pan.
— Właściwie to mnie powiedziano: „Pan jesteś d’Artagnan?! Odpowiedziałem: „Czy tak?“ Lecz strażnicy zakrzyczeli mnie, dowodząc, że są tego pewni. Nie chciałem się im sprzeciwiać. Zresztą mogłem się był mylić.
— Panie, ubliżasz pan majestatowi sprawiedliwości.
— Bynajmniej — odparł spokojnie Atos.
— Pan jesteś d’Artagnan.
— Otóż teraz pan znowu jeszcze raz wmawiasz to we mnie.
— Ależ, panie komisarzu — zawołał z kolei Bonacieux, — upewniam pana, że ani przez chwilę nie można żywić wątpliwości. Pan d’Artagnan jest mieszkańcem mojego domu, a ponieważ nie płaci należnego mi komornego, przeto z tej właśnie przyczyny tem lepiej muszę go znać. Pan d’Artagnan jest człowiekiem młodym, liczącym zaledwie dziewiętnaście lat życia, a ten pan tutaj ma conajmniej lat trzydzieści. Pan d’Artagnan służy w gwardyi pana des Essarts, ten pan zaś w oddziale muszkieterów pana de Tréville. Spojrzyj pan na mundur, panie komisarzu, spojrzyj pan na mundur.
— To prawda — mruknął komisarz, — tam do licha! prawda.
W tej chwili otwarto szybko drzwi, a posłaniec, wprowadzony przez jednego z odźwiernych Bastylii, oddał list komisarzowi.
— Och! nieszczęsna! — zawołał komisarz.
— Co się stało? o kim pan mówisz? Mam nadzieję, że nie o mojej żonie?
— Przeciwnie, o niej właśnie. Słuchaj pan! Sprawa pańska wchodzi na nienajlepsze tory.
— Ach! mój Boże! — wykrzyknął kramarz z rozpaczą. — Ale racz mi pan powiedzieć, jakim sposobem moje położenie może się pogarszać wskutek tego, co uczyniła moja żona w tym czasie, który ja spędziłem w więzieniu!
— Gdyż to, co uczyniła, jest dalszym ciągiem ułożonego między wami planu, planu piekielnego.
— Przysięgam, panie komisarzu, że mylisz się pan najokropniej. Nie wiem nic zgoła o tem, co miała popełnić moja żona; jestem najzupełniej obcy temu wszystkiemu, co robiła, a jeżeli popełniła jakie głupstwo, wyrzekam się jej, wypieram, przeklinam ją...
— Ostatecznie — zwrócił się Atos do komisarza, — jeżeli nie jestem już panu potrzebny, każ mię odprowadzić gdziekolwiek, bo ten wasz pan Bonacieux jest strasznie nudny.
— Odprowadzić więźniów do lochu — rzekł komisarz, wskazując tym samym ruchem na Atosa i Bonacieux — i strzedz ich pilniej, aniżeli zwykle.
— Jednakże — odezwał się Atos ze zwykłym spokojem, — jeżeli masz pan jakąś sprawę z d’Artagnanem, nie rozumiem dobrze, dlaczego ja mam zastępować jego miejsce.
— Róbcie, co kazałem! — zawołał komisarz, — i wszystko zachować w największej tajemnicy! Zrozumieliście?
Atos poszedł za strażą, wzruszając ramionami; natomiast pan Bonacieux wydawał takie jęki, że mógłby nimi wzruszyć nawet serce tygrysa.
Umieszczono kramarza w tym samym lochu, w którym przepędził noc poprzednią, i pozostawiono go tam przez dzień cały. I przez cały ten dzień Bonacieux płakał, jak prawdziwy kramarz, nie był bowiem człowiekiem rycerskiego rzemiosła, jak nam to sam powiedział.
Wieczorem około godziny dziewiątej, w chwili, gdy Bonacieux postanowił ostatecznie położyć się na tapczanie, usłyszał nagle kroki w korytarzu. Kroki zbliżały się do jego kaźni, wreszcie w otwartych drzwiach ukazała się straż.
— Proszę za mną — rzekł oficer, postępujący za strażą.
— Za panem? — zawołał Bonacieux, — za panem o tej godzinie? I dokądże to, na Boga?
— Tam, dokąd kazano mi zaprowadzić pana.
— Ależ to nie jest wcale odpowiedź.
— Tylko taką panu dać możemy.
— Och! mój Boże! mój Boże! — szeptał biedny kramarz, — tym razem jestem zgubiony!
I poszedł odruchowo, nie stawiając bynajmniej oporu, za strażnikami, którzy przyszli po niego.
Minął ten sam korytarz, przez który już poprzednio go prowadzono, przeszedł przez jedno podwórze, potem przez drugie, gdzie mieściła się straż pałacowa, wreszcie, minąwszy bramę wjazdową, stanął przed karetą, którą otaczało czterech żołnierzy na koniach. Wsadzono go do powozu, oficer zajął miejsce obok niego, i drzwiczki zamknięto na klucz, tak, że obaj znaleźli się jakby w ruchomem więzieniu.
Powóz ruszył z miejsca powoli, jak wóz pogrzebowy. Poprzez zamknięte na kłódkę kraty więzień widział domy i bruk, nic więcej; ale, jako rodowity paryżanin, rozpoznawał każdą ulicę po słupach, znakach sklepowych i latarniach. W chwili, gdy przybyli na plac Świętego Pawła, miejsce, gdzie tracono skazańców z Bastylii, omal nie zemdlał i przeżegnał się dwa razy. Był przekonany, że zatrzymają się tutaj. Lecz powóz jechał dalej.
Niedługo później ogarnął go jeszcze większy przestrach, wtedy mianowicie, gdy zbliżyli się do cmentarza Świętego Jana, gdzie grzebano straconych przestępców stanu. Pocieszał się tem jednem tylko, że wszystkim tym ludziom ścinano głowę przed pogrzebaniem, a on miał jeszcze głowę na karku. Skoro jednak spostrzegł, że powóz zawraca w stronę placu La Grève, skoro ujrzał spiczaste dachy ratusza, a powóz podjechał pod arkady, był przekonany, że tutaj zakończy się wszystko, i chciał się nawet wyspowiadać przed oficerem. Gdy zaś tenże odmówił prośbie, Bonacieux począł wydawać tak rozpaczliwe krzyki, że oficer zagroził mu zakneblowaniem ust, jeżeli nie zaprzestanie hałasować.
Groźba ta uspokoiła nieco pana Bonacieux; powiedział sobie, że, gdyby miano go stracić na placu La Grève, nie zadawanoby sobie chyba trudu, by mu kneblować usta, bo znajdowali się już niemal na samem miejscu tracenia. Istotnie powóz przejechał przez nieszczęsny plac, nie zatrzymując się wcale. Teraz można się było obawiać jeszcze tylko placu Croix-du-Trahoir; powóz kierował się właśnie w tamtą stronę.
Tym razem nie mógł już wątpić. Jakkolwiek w Croix-du-Trahoir tracono przestępców podrzędniejszych, a Bonacieux uważał się za godnego placu Świętego Pawła lub placu La Grève, jednak w Croix-de-Trahoir miała się zakończyć jego wędrówka i jego żywot! Nie mógł jeszcze dostrzedz nieszczęsnego krzyża, ale czuł, że coraz bardziej zbliżają się ku niemu. Gdy znaleźli się mniej-więcej w odległości dwudziestu kroków od strasznego miejsca, usłyszał Bonacieux gwar jakiś, i powóz zatrzymał się.
Tego nie mógł już znieść biedny kramarz spokojnie. Zdruzgotany wrażeniami, jakie kolejno przechodził, wydał słaby jęk, który możnaby wziąć za ostatnie westchnienie umierającego, i stracił zmysły.
Tłum ten zebrał się nie w oczekiwaniu na stracenie człowieka, lecz, aby się przyjrzeć już powieszonemu.
Powóz, zatrzymawszy się chwilę, ruszył w dalszą drogę, przebił się przez tłumy, przeciął ulicę Świętego Honoryusza, zawrócił w ulicę Dobrych Dzieci i zatrzymał się przed niską bramą.
Otworzono drzwiczki karety, i dwaj żołnierze, pochwyciwszy pana Bonacieux, podtrzymywanego przez oficera, wepchnęli go do sieni, stamtąd na schody, a wreszcie wprowadzili do przedpokoju.
Wszystko to odbyło się niemal bez żadnego współudziału napół zemdlonego pana Bonacieux.
Szedł naprzód, jakgdyby we śnie; przez mgłę widział otaczające go przedmioty; uszy jego chwytały dźwięki, których znaczenia nie pojmował. Gdyby go w tej chwili tracono, nie uczyniłby jednego ruchu, aby się bronić, nie wydałby jednego krzyku, aby błagać o litość.
Siedział na ławeczce, oparty plecami o ścianę, z ramionami opuszczonemi na dół, tak, jak go usadzili strażnicy.
Ponieważ jednak, rozglądając się dokoła siebie, nie ujrzał żadnego groźnego przedmiotu, ponieważ nic nie wskazywało, aby mu groziło jakieś istotne niebezpieczeństwo, ponieważ ławeczka była wygodnie wysłana, ściana pokryta piękną skórą kordubańską, a w oknach zwisały wielkie zasłony z czerwonego adamaszku, podtrzymywane złotemi przepaskami, Bonacieux pojął, że przestrach jego był przesadny, i zaczął poruszać głową to w prawo, to w lewo, to na dół, to do góry.
Gdy nikt nie sprzeciwiał się tym poruszeniom, kramarz nabrał odwagi i spróbował wysunąć najpierw jedną nogą, potem drugą, wreszcie, dopomagając sobie rękami, podniósł się na ławeczce i stanął.
W tej samej chwili oficer o pięknej powierzchowności uchylił zasłonę we drzwiach, zamienił jeszcze kilka słów z osobą, znajdującą się w przyległym pokoju, a potem, zwracając się do więźnia, rzekł:
— Czy to pan nazywasz się Bonacieux?
— Tak jest, panie oficerze, do usług — wybełkotał kramarz, napół żywy.
— Proszę wejść — rzekł oficer.
I usunął się nieco, aby przepuścić kramarza. Ten usłuchał ślepo i wszedł do pokoju, gdzie widocznie oczekiwano na niego.
Był to obszerny gabinet, zamknięty szczelnie i zaciszny, obwieszony bronią zaczepną i odporną. Na kominku płonął ogień, mimo, że był to zaledwie koniec miesiąca września. Na środku pokoju stał stół czworoboczny, pokryty książkami i papierami, między którymi był rozłożony ogromny plan Rochelli.
Przed kominkiem stał mężczyzna średniego wzrostu, o wyniosłej, dumnej postawie, z bystremi oczyma, z szerokiem czołem, z twarzą wychudłą, którą wydłużała jeszcze spiczasta bródka, i z małymi wąsikami. Aczkolwiek mężczyzna ten miał zaledwie trzydzieści sześć do trzydziestu siedmiu lat, włosy, wąsy i bródkę pokrywał już szron siwizny. Gdyby nie brak szpady, mężczyzna wyglądałby na wojownika; buty ze skóry bawolej, lekko jeszcze przyprószone kurzem, dowodziły, że w ciągu dnia dosiadał konia.
Był to Armand-Jan Duplessis, kardynał Richelieu, ale nie taki, jakim go zazwyczaj przedstawiają: złamany wiekiem starzec, cierpiący męczennik, z bezsilnem ciałem, z głosem przygasłym, zagrzebany w olbrzymim fotelu, niby w przedwczesnym grobie, żyjący jedynie siłą swego geniuszu, podtrzymujący walkę z Europą jedynie nieustannym wysiłkiem myśli. Nie! Stał przy kominku taki, jakim był istotnie w owej epoce, to znaczy, przebiegły i światowy kawaler, słaby już ciałem, ale podtrzymywany tą potęgą ducha, dzięki której stał się jednym z najwybitniejszych ludzi, jacy wogóle istnieli, — przygotowujący się teraz właśnie po osadzeniu księcia de Nevers w jego księstwie mantuańskiem, po zdobyciu Nimes, Castres i Uzes, do wypędzenia Anglików z wyspy Ré i do oblężenia Rochelli.
Na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia dostojnika, — toteż ci, którzy nie znali go osobiście, nie mogli odgadnąć, wobec kogo się znajdują.
Biedny kramarz przystanął przy drzwiach, podczas gdy opisana przez nas osobistość utkwiła w nim wzrok badawczy, jakgdyby chcąc przeniknąć go aż do głębi serca.
— Więc to jest ów Bonacieux? — zapytał kardynał po chwili milczenia.
— Tak jest, Jaśnie Oświecony — odpowiedział oficer.
— Dobrze. Podaj mi pan te papiery i pozostaw nas samych.
Oficer wziął ze stołu wskazane papiery i podał je żądającemu, poczem skłonił się aż do ziemi i wyszedł.
Bonacieux poznał, że są to protokóły z jego przesłuchania w Bastylii. Mężczyzna, stojący przy kominku, odrywał kiedy-niekiedy oczy od czytania i wpijał je w biednego kramarza, niby dwa sztylety w głąb jego serca.
Po dziesięciu minutach czytania i po dziesięciu sekundach obserwacyi kardynał wyrobił sobie już przekonanie.
— Nie, ten człowiek nie spiskował nigdy — szepnął — Ale, bądź co bądź, przekonajmy się.
— Jesteś pan obwiniony o zdradę stanu — oświadczył powolnym głosem.
— Powiedziano mi to już, Jaśnie Oświecony Panie — zawołał Bonacieux, dając badającemu tytuł, jaki usłyszał z ust oficera. — Ale przysięgam, że nie wiem zgoła o niczem.
Kardynał powstrzymał uśmiech.
— Spiskowałeś pan ze swoją żoną, z panią de Chevreuse i z milordem, księciem Buckingham.
— Istotnie, Jaśnie Oświecony Panie — odrzekł kramarz, — słyszałem, jak moja żona wymieniała te nazwiska.
— A przy jakiej sposobności?
— Mówiła, że kardynał Richelieu zwabił księcia Buckingham do Paryża, aby go zgubić, a wraz z nim zgubić królową.
— Tak mówiła?! — krzyknął kardynał gwałtownie.
— Tak jest, Jaśnie Oświecony Panie. Ale ja oświadczyłem jej, że robi głupstwo, powtarzając takie plotki, i że Jego Eminencya nie byłby zdolny...
— Milcz pan, jesteś pan głupcem — przerwał kardynał.
— Zupełnie to samo oświadczyła mi także moja żona, Jaśnie Oświecony Panie.
— Czy panu wiadomo, kto porwał pańską żonę?
— Nie, Jaśnie Oświecony Panie.
— Miałeś pan jednak jakieś podejrzenia?
— Tak, Jaśnie Oświecony Panie; ponieważ jednak pan komisarz sprzeciwił się wyrażaniu takich podejrzeń, zaniechałem ich.
— Czy wiedziałeś pan, że żona twoja wydostała się na wolność?
— Nie, Jaśnie Oświecony Panie; dowiedziałem się o tem dopiero w więzieniu, i to za pośrednictwem pana komisarza, nader miłego człowieka.
Kardynał po raz wtóry stłumił uśmiech.
— Nie wiesz pan zatem, co się stało z pańską żoną po jej ucieczce?
— Nic zgoła, Jaśnie Oświecony Panie. Musiała zapewne powrócić do Luwru.
— O godzinie pierwszej w nocy nie było jej tam jeszcze.
— Ach! mój Boże! więc cóż się z nią stało?
— Bądź pan spokojny; dowiemy się tego. Nic się nie ukryje przed kardynałem; kardynał wie wszystko.
— A czy sądzisz, Jaśnie Oświecony Panie, że kardynał pozwoli na to, aby mi powiedziano, co się dzieje z moją żoną?
— Być może; przedtem jednak musisz pan wyznać bez ogródek wszystko, co wiesz o stosunkach swojej żony z panią de Chevreuse.
— Kiedy ja nie wiem nic, Jaśnie Oświecony Panie; nie widziałem jej nigdy w życiu.
— Czy żona pańska wracała zawsze prosto do domu, gdy odprowadzałeś ją pan z Luwru?
— Prawie nigdy; zazwyczaj miała interesy do handlarzy płótna, do których jej towarzyszyłem.
— Ilu było tych handlarzy?
— Dwóch, Jaśnie Oświecony Panie.
— Gdzie mieszkają?
— Jeden przy ulicy de Vaugirard, drugi przy ulicy de La Harpe.
— Czy wchodziłeś pan do nich z nią razem?
— Nigdy, Jaśnie Oświecony Panie; czekałem na nią przed bramą.
— A jakimże pozorem tłómaczyła się, że wchodzi sama?
— Nie tłómaczyła się nigdy; kazała mi czekać, więc czekałem.
— Jesteś pan wygodnym mężem, mój drogi panie Bonacieux — rzekł kardynał.
— Nazywa mnie drogim panem! — pomyślał kramarz. — Do licha! sprawa nie najgorzej się przedstawia.
— Czy rozpoznałbyś pan te bramy?
— Tak jest.
— Czy znasz pan numery domów?
— Znam.
— Jakież to numery?
— Nr. 25 przy ulicy de Vaugirard i nr. 75 przy ulicy de La Harpe.
— Dobrze — rzekł kardynał.
Powiedziawszy to, ujął w rękę srebrny dzwonek i zadzwonił. Oficer wszedł do gabinetu.
— Idź, poszukaj Rocheforta — rzekł kardynał półgłosem. — Jeżeli już powrócił, niech tu przyjdzie natychmiast.
— Hrabia jest już tutaj — odparł oficer — i pragnie usilnie mówić z Waszą Eminencyą.
— Niech wejdzie, niech wejdzie! — rzekł Richelieu z ożywieniem.
Oficer wybiegł z pokoju z pośpiechem, jaki okazywali zazwyczaj w posłuszeństwie wszyscy, którzy służyli kardynałowi.
— Z Waszą Eminencyą! — szeptał Bonacieux, tocząc błędnym wzrokiem dokoła.
Nie upłynęło nawet kilka chwil od wyjścia oficera, gdy drzwi otworzyły się, i nowa osoba weszła do pokoju.
— To on! — krzyknął Bonacieux.
— Co za on? — zapytał kardynał.
— Ten, który porwał moją żonę.
Kardynał zadzwonił ponownie. Oficer pojawił się we drzwiach.
— Oddaj tego człowieka w ręce dwóch strażników, i niech czeka, póki nie zawezwę go do siebie.
— Nie, Jaśnie Oświecony Panie! nie, to nie on! — wołał Bonacieux. — Nie, pomyliłem się, to ktoś inny, zupełnie niepodobny do tamtego człowieka! Ten pan jest uczciwym człowiekiem!
— Wyprowadźcie tego głupca! — odezwał się kardynał.
Oficer ujął pana Bonacieux pod ramię i odprowadził go do przedpokoju, gdzie oczekiwali na niego dwaj strażnicy.
Nowoprzybyły wiódł niecierpliwem spojrzeniem za panem Bonacieux, póki nie zniknął, skoro zaś tylko drzwi zamknęły się za nim, rzekł, zbliżając się żywo do kardynała:
— Widzieli się.
— Kto? — zapytał Jego Eminencya.
— Ona i on.
— Królowa i książę? — zapytał Richelieu.
— Tak.
— Gdzie?
— W Luwrze.
— Czy jesteś pan tego pewny?
— Najzupełniej.
— Kto panu powiedział?
— Pani de Lannoy, która, jak wiadomo, jest najzupełniej oddana Waszej Eminencyi.
— Czemu nie doniosła o tem wcześniej?
— Czy to przez przypadek, czy przez nieufność, królowa rozkazała pani de Surgis pozostać w swoim pokoju, i ona przez cały dzień była towarzyszką królowej.
— Zatem jesteśmy pobici. Postarajmyż się przynajmniej o odwet.
— Będę dopomagał całem sercem! bądź spokojny, Jaśnie Oświecony Panie.
— Jakże się odbyło to spotkanie?
— O godzinie wpół do pierwszej w nocy królowa była w otoczeniu swoich dam...
— Gdzie?
— W swojej sypialni...
— Dobrze.
— Wtem wręczono jej chusteczkę, przyniesioną przez jej dozorczynię bielizny...
— Cóż dalej?
— Królowa objawiła natychmiast wielkie wzruszenie; zbladła, pomimo różu, którym miała twarz pokrytą.
— Cóż dalej? co dalej?
— Podniosła się jednak i oświadczyła niepewnym głosem: „Moje panie, zaczekajcie tu na mnie dziesięć minut; zaraz powrócę.“ Potem otworzyła drzwi, wiodące do alkowy, i wyszła.
— Dlaczegóż pani de Lannoy nie zawiadomiła pana w tej samej chwili?
— Nie wiedziała jeszcze nic pewnego; zresztą królowa powiedziała: „Zaczekajcie, moje panie“, nie śmiała zatem pani de Lannoy sprzeciwić się rozkazowi.
— Jak długo królowa była nieobecna w pokoju?
— Trzy kwadranse.
— Czy żadna z dam pałacowych nie towarzyszyła jej?
— Tylko Dona Estefania.
— A potem królowa wróciła?
— Tak jest, ale po to tylko, aby zabrać szkatułkę z różanego drzewa, ozdobioną jej inicyałami, i wyszła znowu.
— Czy przyniosła z sobą tę szkatułkę, gdy wróciła do siebie?
— Nie.
— Czy pani de Lannoy wie, co znajdowało się w tej szkatułce?
— Tak jest: zapinki dyamentowe, które Jego Królewska Mość ofiarował był królowej.
— Powróciła zatem bez tej szkatułki?
— Tak jest.
— I pani de Lannoy sądzi, że królowa oddała ją księciu Buckingham?
— Jest tego pewna.
— Ma jakiej podstawie?
— Korzystając z tego, że powierzono jej nadzór nad strojami królowej, pani de Lannoy w ciągu dnia szukała szkatułki, udając wielkie zaniepokojenie, że nie może jej znaleźć, i wreszcie zwróciła się z zapytaniem do królowej, czy nie wie, coby się z nią stać mogło.
— A cóż na to królowa?
— Królowa zaczerwieniła się bardzo i odpowiedziała, że ponieważ poprzedniego dnia złamała jedną zapinkę, posłała je swemu złotnikowi do naprawy.
— Trzeba się udać do niego i przekonać, czy to prawda, czy nie.
— Już tam byłem.
— I cóż złotnik?
— Złotnik nie słyszał o niczem.
— Doskonale, doskonale! Rocheforcie, jeszcze nie wszystko stracone... A może... może nawet lepiej, że się tak stało.
— Nie wątpię, że geniusz Waszej Eminencyi...
— Nie naprawi głupstw swego agenta, nieprawdaż?
— To właśnie chciałem powiedzieć, gdyby Wasza Eminencya pozwolił mi był dokończyć zdania.
— A teraz, czy wiesz pan, gdzie się ukrywała księżna de Chevreuse i książę Buckingham?
— Nie, Jaśnie Oświecony Panie; moi ludzie nie umieli o tem nic pewnego powiedzieć.
— Ja zaś wiem.
— Wasza Eminencya wie?
— Tak jest, a przynajmniej przypuszczam. Jedno z nich przebywało przy ulicy de Vaugirard w domu nr. 25, drugie przy ulicy de La Harpe w domu nr. 75.
— Czy wasza Eminencya życzy sobie, abym kazał uwięzić oboje?
— Zapóźno; już wyjechali zapewne.
— Mimo to, można się upewnić.
— Weź pan dziesięciu ludzi z mojej gwardyi i przetrząśnij oba domy.
— Idę, Wasza Eminencyo.
Kardynał, pozostawszy sam, zamyślił się przez chwilę, a potem zadzwonił po raz trzeci.
Pojawił się ten sam oficer.
— Wprowadzić więźnia — rzekł kardynał.
Pan Bonacieux znalazł się z powrotem w gabinecie.
Ma dany przez kardynała znak oficer oddalił się.
— Wprowadziłeś mnie pan w błąd — oświadczył surowo kardynał.
— Ja!? — krzyknął Bonacieux, — ja miałbym oszukiwać Waszą Eminencyę!?
— Żona pańska, udając się na ulicę de Vaugirard i na ulicę de La Harpe, nie szła bynajmniej do handlarzy płótna.
— A dokądże chodziła, wielki Boże?
— Bywała u księżnej de Chevreuse i u księcia Buckingham.
— Tak jest — rzekł Bonacieux, wytężając pamięć, — tak jest; Wasza Eminencya ma słuszność. Niejednokrotnie wyrażałem zdziwienie w rozmowie z żoną, że ci handlarze bielizny mieszkają w podobnych domach, w domach, na których niema wcale szyldów; żona za każdym razem odpowiadała śmiechem. Ach! Wasza Eminencyo — mówił dalej Bonacieux, rzucając się kardynałowi do nóg, — ach! prawdziwie jesteś wielkim kardynałem, człowiekiem geniuszu, którego świat cały uwielbia.
Jakkolwiek drobny był tryumf, odniesiony nad tak marną istotą, jaką był pan Bonacieux, kardynał ucieszył się nim na chwilę, poczem, natychmiast niemal, uśmiech przemknął mu po wargach, jakgdyby nowa myśl zaświtała mu w głowie. Wyciągając rękę do kramarza, rzekł;
— Powstań, mój przyjacielu; jesteś dzielnym człowiekiem.
— Kardynał uścisnął mi rękę! Uścisnąłem dłoń wielkiego człowieka! — wołał Bonacieux. — Wielki człowiek nazwał mnie przyjacielem!
— Tak, mój przyjacielu, tak jest — powtórzył kardynał tym jakby ojcowskim tonem, którego używał niekiedy, lecz który mógł wprowadzić w błąd tylko nie znających go ludzi. — A ponieważ podejrzywano cię niesłusznie, sprawiedliwość nakazuje, abyś otrzymał jakieś wynagrodzenie; proszą cię zatem, weź tą sakiewką, zawierającą sto pistolów, i przebacz mi.
— Ja mam przebaczyć Waszej Eminencyi!? — odezwał się Bonacieux, ociągając się z przyjęciem kieski, prawdopodobnie w przypuszczeniu, że proponowany dar nie jest niczem więcej, jak żartem. — Ależ Jaśnie Oświeconemu Panu wolno mię uwięzić, wolno mię posłać na tortury, wolno wreszcie kazać mię nawet powiesić, podczas gdy mnie niewolno w żadnym wypadku ani słówkiem uskarżyć się na to. Ja mam przebaczyć Waszej Eminencyi!? Nie mówi tego Wasza Eminencya na serjo...
— Ach! mój drogi panie Bonacieux! Okazujesz pan szlachetność, którą uznają i za którą jestem wdzięczny. A zatem przyjmiesz pan tą sakiewką i odejdziesz, nie żywiąc wzglądem mnie nazbyt wielkiego żalu?
— Odejdą, zachwycony łaskawością waszą, Jaśnie Oświecony Panie.
— Żegnam więc pana, a raczej mówią: do zobaczenia się, mam bowiem nadzieje, że zobaczymy się jeszcze.
— Jestem zawsze na usługi, ilekroć Wasza Eminencya tego zażąda.
— Korzystać będę często z tego, albowiem przekonałem się, że rozmowa z panem ma wdzięk nieporównany.
— Och! Jaśnie Oświecony Panie!
— Do widzenia, panie Bonacieux! do widzenia z panem.
I kardynał pożegnał go ruchem ręki, na co Bonacieux odpowiedział głębokim ukłonem aż do ziemi, poczem wyszedł, cofając się tyłem. A kiedy już znalazł się w przedpokoju, uniesiony entuzyazmem, począł krzyczeć na całe gardło: „Niech żyje Jaśnie Oświecony Pan! niech żyje Jego Eminencya! niech żyje wielki kardynał!“
Eminencya słuchał z uśmiechem tych hałaśliwych objawów uczuciowego entuzyazmu pana Bonacieux, gdy zaś okrzyki przebrzmiały wreszcie w oddali, rzekł sam do siebie:
— Oto znowu jeden człowiek, który jest gotów oddać za mnie głową.
Potem kardynał zaczął z największą uwagą badać rozłożoną na biurku, jak wspomnieliśmy, mapą Rochelli i ołówkiem zaznaczał linią, gdzie ma być zbudowana owa sławna tama, która w osiemnaście miesięcy później zamknęła port oblężonego miasta.
Gdy siedział tak, pogrążony w strategicznych kombinacyach, drzwi się rozwarły, a do pokoju wszedł Rochefort.
— Cóż zatem? — zapytał żywo kardynał, zrywając się szybko od stołu, co dowodziło, jak wielką wagę przywiązywał do zlecenia, wydanego hrabiemu.
— Zatem — odpowiedział tenże — młoda kobieta, w wieku lat dwudziestu sześciu do dwudziestu ośmiu, i mężczyzna, mogący liczyć lat trzydzieści pięć do czterdziestu, mieszkali istotnie w domach, wskazanych przez Waszą Eminencyę, jedno przez cztery dni, drugie przez pięć. Ale kobieta wyjechała dzisiaj w nocy, a mężczyzna dzisiaj rano.
— To oni! — zakrzyknął kardynał, spoglądając na zegar. — Teraz jednak już zapóźno ich ścigać: księżna znajduje się już w Tours, a książę w Boulogne. Należy ich dogonić w Londynie.
— Co Wasza Eminencya rozkaże?
— Przedewszystkiem ani słówka o tem, co zaszło! Niech królowa czuje się najzupełniej bezpieczną; niech nie wie, że znamy jej tajemnicę; niech przypuszcza, że tropimy jakiś spisek. Przyślij mi pan kanclerza Séguiera.
— A co Wasza Eminencya uczynił z tym człowiekiem?
— Z jakim? — zapytał kardynał.
— Z tym Bonacieux?
— Uczyniłem to, co należało: zrobiłem z niego szpiega własnej jego żony.
Hrabia Rochefort skłonił się, jak człowiek, uznający wyższość swego mistrza, i wyszedł z pokoju.
Kardynał, pozostawszy sam, usiadł znowu przy biurku, napisał list, zapieczętował go własnym sygnetem, a następnie zadzwonił.
Oficer wszedł po raz czwarty.
— Proszę zawołać Vitray’a — rzekł kardynał. — Powiedz mu pan, aby się przygotował do podróży.
W chwilę później stanął przed kardynałem wezwany, w butach do podróży i z ostrogami.
— Vitray’u — odezwał się kardynał, — udasz się jaknajspieszniej do Londynu; nie będziesz się zatrzymywał po drodze ani na chwilę. Oddasz ten list milady. Oto przekaz na dwieście pistolów, z którym udasz się do mego skarbnika, aby wypłacił tę sumę. Otrzymasz drugie tyle, jeżeli powrócisz w ciągu sześciu dni i wywiążesz się dobrze z zadania.
Posłaniec, nie odpowiadając ani słowa, skłonił się, wziął list, przekaz na dwieście pistolów i wyszedł.
List zawierał następujące słowa:
Skoro będziesz już pani miała te zapinki, zawiadom mnie niezwłocznie.“
Gdy Atos nie pojawił się następnego dnia po wypadkach, jakie się rozegrały, d’Artagnan i Portos zawiadomili pana de Tréville o jego zniknięciu.
Aramis już przedtem poprosił o zwolnienie go na pięć dni ze służby i udał się — jak twierdził — do Rouen w celu załatwienia jakichś spraw rodzinnych.
Pan de Tréville był ojcem dla swoich żołnierzy. Najpodrzędniejszy z nich i najmniej znany, skoro tylko nosił mundur oddziału, mógł być tak pewnym jego pomocy i poparcia, jakgdyby był jego rodzonym bratem. Udał się tedy natychmiast do urzędnika do spraw kryminalnych. Wezwano oficera, dowodzącego strażą w więzieniu Czerwonego Krzyża, a kolejne poszukiwania wykazały, że Atos został umieszczony w Forcie Biskupim.
Atos przechodził te same przykrości, na jakie był narażony Bonacieux.
Byliśmy świadkami sceny konfrontacyi obu więźniów. Atos, który aż dotąd nie mówił nic z obawy, by d’Artagnanowi na brakło potrzebnego czasu, oświadczył teraz stanowczo, że nazywa się Atos, nie zaś d’Artagnan.
Dodał, że nie zna ani pana, ani pani Bonacieux, że nigdy nie rozmawiał ani z jednem, ani z drugiem z małżonków, że około godziny dziesiątej wieczorem przybył w odwiedziny do d’Artagnana, swego przyjaciela, i że aż do tej pory nie znajdował się w pałacu pana de Tréville, gdzie jadł obiad, co — jak oświadczył — mogło potwierdzić dwudziestu świadków. Na dowód wymienił kilka znanych osobistości, między innymi także księcia de La Treêmouille.
Drugi komisarz, przesłuchujący go, był, podobnie jak pierwszy, zdumiony prostem i zwięzłem oświadczeniem tego muszkietera, na którym chętnie pragnąłby wykonać odwet, gdyż ludzie, noszący togę, lubią okazywać swą wyższość ludziom, noszącym szpadę przy boku. Ale wymienione nazwiska pana de Tréville i księcia de La Trémouille zasługiwały na uwagę.
Atosa również zaprowadzono do pałacu kardynała, ale na nieszczęście kardynał był właśnie w Luwrze u króla.
W tej samej chwili pan de Tréville, odwiedziwszy urzędnika do spraw kryminalnych i gubernatora Fortu Biskupiego, gdzie nie znalazł Atosa, przybył także do Jego Królewskiej Mości.
Jako kapitan muszkieterów, pan de Tréville miał o każdej porze wolny dostęp do króla.
Wiadomo, jakie były uprzedzenia króla względem królowej, uprzedzenia, podsycane przez kardynała, który co do intryg nieskończenie bardziej nie dowierzał kobietom, aniżeli mężczyznom. Jedną z głównych przyczyn tego uprzedzenia była przyjaźń, jaką Anna Austryaczka okazywała pani de Chevreuse. Dwie te kobiety bardziej niepokoiły króla, aniżeli wojny z Hiszpanią, zatargi z Anglią i kłopoty finansowe. W jego oczach i w jego przekonaniu pani de Chevreuse usługiwała królowej nie tylko w jej intrygach politycznych, ale również, co go niepomiernie bardziej dręczyło, w intrygach miłosnych.
To też zaraz po pierwszych słowach kardynała, że pani de Chevreuse, wygnana do Tours i rzekomo, jak sądzono, znajdująca się w tem mieście, przybyła do Paryża i przez pięć dni tu bawiła, zmyliwszy tropy policyi, król wpadł w straszny gniew. Kapryśny i niestały, król pragnął, aby go nazywano Ludwikiem Sprawiedliwym i Ludwikiem Skromnym. Potomność niełatwo może zrozumieć ten charakter, który historyą tłómaczy nie rozumowaniem, lecz faktami.
Gdy zaś kardynał dodał, że nietylko pani de Chevreuse bawiła w Paryżu, ale jeszcze, że królowa nawiązała z nią na nowo jedną z tych tajemniczych korespondencyi, jakie w owej epoce nazywano kabałą, — skoro wreszcie zapewnił, że miał już w ręku nici tej najczarniejszej ze wszystkich intryg i że byłby pochwycił na gorącym uczynku ze wszystkimi dowodami występku wysłanniczkę królowej, pozostającą w blizkich stosunkach z wygnaną księżną, lecz że jakiś muszkieter odważył się powstrzymać gwałtownie bieg sprawiedliwości, napadając ze szpadą w ręku na czcigodnych urzędników sądowych, wydelegowanych do zbadania sprawy z całą bezstronnością w celu przedstawienia jej królowi, — Ludwik XIII nie zdołał zapanować nad sobą i podążył ku apartamentom królowej, pobladły tem niemem oburzeniem, które w chwilach wybuchu wiodło go do najchłodniejszego okrucieństwa.
A jednak w całem swem opowiadaniu kardynał nie wspomniał jeszcze ani słowem o księciu Buckingham.
W takiej właśnie chwili wszedł do króla pan de Tréville, pełen zimnej krwi, ugrzeczniony i w nienagannej postawie.
Aczkolwiek obecność kardynała i wzburzenie króla ostrzegły go, że coś się stało, pan de Tréville czuł się silnym, jak Samson wobec Filistynów.
Ludwik XIII kładł już rękę na klamce drzwi, a usłyszawszy odgłos kroków pana de Tréville, odwrócił się.
— Przybywasz pan w samą porę — oświadczył król, który, gdy gniew jego doszedł już do pewnego napięcia, nie umiał zapanować nad sobą. — Ładnych rzeczy dowiaduję się o pańskich muszkieterach.
— A ja — odrzekł z zimną krwią pan de Tréville — muszę donieść Waszej Królewskiej Mości o pięknem postępowaniu jego urzędników.
— Cóż takiego? — spytał wyniośle król.
— Mam zaszczyt donieść Waszej Królewskiej Mości — mówił dalej pan de Tréville tym samym tonem, — że pewni prokuratorzy, komisarze i urzędnicy policyjni, ludzie bardzo szanowni, lecz, jakby się zdawało, wielce zażarci na mundury wojskowe, ośmielili się zaaresztować w prywatnym domu, prowadzić przez ulicę i wrzucić do więzienia w Forcie Biskupim, na mocy rozkazu, którego nie chcieli mi okazać, jednego z moich muszkieterów, a raczej twoich, Najjaśniejszy Panie, człowieka, wiodącego nienaganny żywot, o opinii niemal świetnej, znanego Waszej Królewskiej Mości z jak najlepszej strony, pana Atosa.
— Atosa? — powtórzył król, nie zastanawiając się. — Istotnie znam to nazwisko.
— Jak Wasza Królewska Mość sobie przypomina — mówił pan de Tréville, — Atos jest właśnie tym muszkieterem, który w owym przykrym, pamiętnym pojedynku zranił, na nieszczęście, tak ciężko pana de Cahusac... Ale prawda to, Wasza Eminencyo — zwrócił się pan de Tréville do kardynała, — że pan de Cahusac powrócił już zupełnie do zdrowia?
— Tak, dziękuję — odparł kardynał, zagryzając wargi z wściekłości.
— Pan Atos udał się w odwiedziny do jednego ze swych przyjaciół — opowiadał dalej pan de Tréville, — młodego Bearneńczyka, kadeta z gwardyi Waszej Królewskiej Mości, służącego w oddziale pana des Essarts. Nie zastawszy go w domu, postanowił zaczekać. Zaledwie jednak zdołał usiąść w mieszkaniu swego przyjaciela i wziąć książkę do ręki, by skrócić sobie czas oczekiwania, kiedy chmara pachołków i żołnierzy otoczyła dom, wyłamała kilkoro drzwi i...
Kardynał dał znak królowi, mający oznaczać: „To właśnie ta sprawa, o której mówiłem.“
— Wiemy już o tem wszystkiem — oświadczył król, — gdyż zostało to dokonane w naszym interesie.
— Więc to w interesie Waszej Królewskiej Mości — rzekł pan de Tréville — pochwycono jednego z moich muszkieterów, który nic nie zawinił, i umieściwszy go między dwoma strażnikami więziennymi, jak złoczyńcę, prowadzono wśród urągającego mu tłumu... A obelga ta spotkała zacnego rycerza, który po dziesięćkroć już przelewał swą krew na usługach Waszej Królewskiej Mości i który zawsze jest gotów uczynić to samo.
— Ba! — odezwał się król z pewnem wahaniem, — więc zajście to miało się rozegrać w ten sposób?
— Pan de Tréville przemilczał tu — rzekł kardynał z największym spokojem, — że ten niewinny muszkieter, ten zacny rycerz mniej-więcej na godzinę przedtem napadł z bronią w ręku na czterech komisarzy sądowych, wysłanych przezemnie w celu załatwienia pewnej niezmiernie doniosłej sprawy.
— Wzywam Waszą Eminencyę, aby zechciał tego dowieść — zakrzyknął pan de Tréville z iście gaskońską szczerością i prawdziwie żołnierską szorstkością, — albowiem na godziną przedtem pan Atos, który, jak mogą zapewnić Waszą Królewską Mość, jest potomkiem wielce znakomitego rodu, zaszczycał nas po spożyciu u mnie obiadu rozmową w salonach mego pałacu z księciem de La Trémouille i z hrabią de Chalus, którzy znajdowali się tam właśnie.
Król spojrzał na kardynała.
— Przesłuchanie napadniętych zasługuje na wiarą — odezwał się kardynał, odpowiadając na nieme zapytanie króla; — pokrzywdzeni poczynili takie zeznania, jakie miałem zaszczyt przedstawić Waszej Królewskiej Mości.
— Protokóły urzędników, noszących togi, nie mogą się równać z żołnierskiem słowem honoru — odparł z dumą pan de Tréville.
— Dobrze, dobrze, panie de Tréville — rzekł król; — uspokój się.
— Jeżeli Jego Eminencya ma jakieś podejrzenia wzglądem którego z moich muszkieterów — nie dał się zbić z tropu pan Tréville, — to wobec tego, że znam dostatecznie sprawiedliwość pana kardynała, sam będą żądał śledztwa.
— W domu, gdzie zarządzono to postępowanie sądowe, mieszka, o ile wiem, pewien Bearneńczyk, przyjaciel muszkietera — oświadczył obojętnie kardynał.
— Wasza Eminencya mówi o panu d’Artagnan.
— Mówią o młodym, protegowanym przez pana człowieku, panie de Tréville.
— To ten sam, Wasza Eminencyo.
— Czy nie przypuszczasz pan, że ów młody człowiek dawał jakieś złe rady...
— Panu Atosowi, człowiekowi dwa razy starszemu? — przerwał pan de Tréville.
— Nie, Wasza Eminencyo! Zresztą pan d’Artagnan tego wieczora był u mnie.
— Ach, tak! — rzekł kardynał, — wszyscy zatem byli u pana tego wieczora!...
— Czyżby Wasza Eminencya powątpiewał w moje słowa? — zapytał pan de Tréville z czołem purpurowem od gniewu.
— Niechże mnie Bóg strzeże! — odrzekł kardynał. — Pragnąłbym się tylko dowiedzieć, o której godzinie ów młody Bearneńczyk był u pana?
— Mogę to najdokładniej powiedzieć Waszej Eminencyi, ponieważ w chwili, kiedy wchodził, spojrzałem na zegar i przekonałem się, że jest godzina pół do dziesiątej, podczas gdy wydawało mi się, że musi być znacznie później.
— A o której godzinie, opuścił pański pałac?
— O godzinie pół do jedenastej, w godzinę zatem po tych wypadkach.
— Ale ostatecznie — ciągnął dalej kardynał, nie wątpiąc ani przez chwilę w prawdomówność pana de Tréville i czując, że zwycięstwo wymyka się mu z rąk, — ostatecznie Atos został uwięziony w tym domu przy ulicy Grabarzy.
— Jakto? więc niewolno odwiedzić własnego przyjaciela? niewolno muszkieterowi z mojego oddziału przyjaźnić się z gwardzistą z oddziału pana des Essarts?
— Tak jest, jeżeli dom, gdzie się odbywają te przyjacielskie schadzki, jest podejrzany.
— A może nie wiedziałeś pan wcale, panie de Tréville — wtrącił król, — że dom ten znajdował się pod dozorem policyjnym?
— Istotnie, Najjaśniejszy Panie, nie wiedziałem o tem. W każdym jednak razie, jeżeli nawet tak było, to z pewnością dom ten znajdował się pod nadzorem policyi nie w tej części, gdzie mieszka pan d’Artagnan; mogę bowiem zapewnić, Najjaśniejszy Panie, skoro wierzę temu, co mówi pan d’Artagnan, że niema człowieka, który byłby bardziej oddany Waszej Królewskiej Mości i któryby głębiej podziwiał pana kardynała.
— Czy to nie ten sam d’Artagnan, który pewnego dnia zranił Jussaca w owem nieszczęsnem zajściu, jakie rozegrało się niedaleko klasztoru Karmelitów Bosych? — zapytał król, spoglądając na kardynała, czerwieniejącego ze złości.
— A nazajutrz tego Bernajoux. Tak jest, Najjaśniejszy Panie, jest to ten sam, Wasza Królewska Mość ma doskonałą pamięć.
— Cóż zatem postanowimy? — zapytał król.
— To zależy bardziej od Waszej Królewskiej Mości, aniżeli odemnie — oświadczył kardynał. — Ja osobiście uważam czyn za występny.
— Ja zaś przeczę temu — zawołał pan de Tréville. — Ale Jego Królewska Mość ma sędziów, i oni powinni wydać wyrok.
— Otóż właśnie — rzekł król — odeślemy tę sprawę przed sąd; zadaniem sędziów jest sądzić, niech więc osądzą.
— Jednakże — zauważył pan de Tréville — smutne to, że w tych nieszczęsnych czasach, w jakich żyjemy, nawet życie bez jakiejkolwiek skazy, nawet cnota najbardziej stwierdzona nie zabezpieczają człowieka przed potwarzą i prześladowaniem. A wojsko, mogę zaręczyć, nie będzie też nazbyt zadowolone z tego, że jest narażone na tak surowe traktowanie z powodu spraw policyjnych.
Słowa były niebaczne; ale pan de Tréville użył ich ze świadomością skutku: pragnął doprowadzić do wybuchu, gdyż wybuch budzi płomienie, a płomień rozświetla.
— Sprawy policyjne! — krzyknął król, powtarzając słowa pana de Tréville, — sprawy policyjne! A cóż panu o tem wiadomo, mój panie. Gdy się słyszy pańskie słowa, możnaby sądzić, że Francya znajduje się w niebezpieczeństwie, skoro przypadkiem zaaresztowano jakiegoś muszkietera. Mój Boże! ileż to hałasu z powodu jednego muszkietera! Rozkażę uwięzić dziesięciu, do licha! stu nawet cały oddział! i nie pozwolę nikomu pisnąć ani słowa.
— Z tą chwilą, gdy moi muszkieterowie są podejrzywani przez Waszą Królewską Mość — oświadczył pan de Tréville, — z tą chwilą stają się winnymi. I ja również, Najjaśniejszy Panie, gotów jestem zwrócić ci szpadę; nie wątpię bowiem, że pan kardynał, oskarżywszy moich żołnierzy, zakończy oskarżeniem mnie samego. Lepiej się zatem stanie, jeżeli znajdę się w więzieniu z panem Atosem, który już został zaaresztowany, i z panem d’Artagnanem, który niewątpliwie też zostanie uwięziony.
— Najjaśniejszy Panie — odezwał się pan de Tréville, nie zniżając bynajmniej głosu, — rozkaż, aby mi oddano mego muszkietera, albo go osądzono.
— Będzie stawiony przed sąd — rzekł kardynał.
— Tem lepiej! w takim bowiem razie poproszę Waszą Królewską Mość, aby pozwolił mi bronić jego sprawy.
Król obawiał się burzy.
— Jeżeli Jego Eminencya — rzekł — nie ma jakichś względów osobistych...
Kardynał, usłyszawszy skierowane przeciwko sobie słowa, wolał je uprzedzić.
— Przepraszam — oświadczył, — ale z chwilą, kiedy Wasza Królewska Mość widzi we mnie stronniczego sędziego, usuwam się.
— Panie de Tréville — odezwał się król, — czy możesz pan przysiądz na pamięć mojego ojca, że pan Atos znajdował się w pańskim domu podczas tego zajścia i że nie brał w nim wcale udziału?
— Na pamięć pełnego chwały ojca twego i na miłość ku tobie, Najjaśniejszy Panie, którego kocham i czczę najbardziej na świecie, przysięgam.
— Racz się zastanowić, Najjaśniejszy Panie — rzekł kardynał. — Jeżeli w ten sposób wypuścimy więźnia, trudno będzie dojść prawdy.
— Pan Atos gotów będzie zawsze odpowiadać, kiedy tylko sędziowie zechcą go badać — odparł pan de Tréville. — Nie ucieknie, panie kardynale, ja ręczę za niego.
— Istotnie, nie ucieknie — zauważył król; — znajdziemy go zawsze, jak słusznie powiedział pan de Tréville. Zresztą — dodał, zniżając głos i spoglądając proszącym wzrokiem na Jego Eminencyę — zapewnijmy im bezpieczeństwo; to będzie nawet politycznie.
Te „polityczne“ poglądy Ludwika XIII wywołały uśmiech na usta kardynała Richelieu’go.
— Rozkazuj, Najjaśniejszy Panie — rzekł; — nasz prawo ułaskawiania.
— Prawo ułaskawiania może być stosowane tylko do przestępców — oświadczył pan de Tréville, który pragnął ostatni zabrać głos, — a mój muszkieter jest niewinny. Nie będzie zatem łaską to, co zamierzasz uczynić, Najjaśniejszy Panie, lecz jedynie wymiarem sprawiedliwości.
— Czy jest on uwięziony w Forcie Biskupim? — zapytał król.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie, i to trzymany w tajemnicy, zamknięty w lochu, jak najgorszy zbrodniarz.
— Do licha! do licha! — mruknął król. — Co tu począć?
— Podpisać rozkaz wypuszczenia na wolność, a wszystko będzie skończone — odpowiedział kardynał. — Sądzę, tak samo, jak Wasza Królewska Mość, że poręczenie pana de Tréville jest aż nazbyt wystarczające.
Pan de Tréville pochylił głowę z szacunkiem, chociaż radość jego nie była wolną od obaw; wolałby spotkać się z najtwardszym oporem kardynała, aniżeli z tem nagłem ustępstwem.
Król podpisał rozkaz uwolnienia więźnia, a pan de Tréville zabrał go niezwłocznie.
W chwili, gdy już miał wychodzić, kardynał uśmiechnął się do niego przyjaźnie i rzekł, zwracając się do króla:
— W oddziale muszkieterów twoich, Najjaśniejszy Panie, panuje doskonała harmonia pomiędzy wodzem a żołnierzami. Przynosi to ogromną korzyść w służbie i jest nader zaszczytne dla wszystkich.
— Spłata on mi niebawem jakiegoś figla — pomyślał pan de Tréville. — Z takim człowiekiem nie można nigdy dojść do porozumienia. Spieszmy się jednak, ponieważ król mógłby lada chwila zmienić zdanie, a ostatecznie jest nieporównanie trudniej wsadzić z powrotem do Bastylii lub Fortu Biskupiego człowieka, który już wyszedł stamtąd, aniżeli czuwać nad więźniem, który się tam jeszcze znajduje.
Pan de Tréville wszedł tryumfalnie do Fortu Biskupiego i uwolnił muszkietera, który aż do tej chwili nie porzucił wcale swej obojętnej bierności.
Potem, gdy pierwszy raz spotkał się z d’Artagnanem, rzekł do niego:
— Wymknąłeś się gładko. Zapłaciłem ci już więc za cios, zadany Jussacowi. Pozostaje jeszcze tylko do spłacenia Bernajoux nie; powinieneś jednak z tego powodu zbytnio dowierzać szczęściu.
Zresztą pan de Tréville miał zupełną słuszność, nie dowierzając kardynałowi i sądząc, że nie wszystko jeszcze skończone. Zaledwie bowiem kapitan muszkieterów zamknął drzwi za sobą, Jego Eminencya odezwał się do króla w te słowa:
— Teraz zaś, skoro pozostaliśmy tylko sami, musimy pomówić poważnie, jeżeli Wasza Królewska Mość pozwoli. Najjaśniejszy Panie, książę Buckingham bawił w Paryżu przez pięć dni i wyjechał dopiero dzisiaj rano...
Niepodobna wyobrazić sobie wrażenia, jakie słowa te wywarły na Ludwika XIII. Twarz jego pokryła się rumieńcem i zbladła natychmiast. A kardynał zrozumiał to przedewszystkiem, że za jednym zamachem odzyskał cały teren, jaki utracił.
— Książę Buckingham w Paryżu? — zakrzyknął król. — I pocóż tu przybył?
— Zapewne w tym celu, aby spiskować z nieprzyjaciółmi Waszej Królewskiej Mości, z hugenotami i Hiszpanami.
— Nie, do licha, nie! Przybył tu spiskować przeciwko mojej czci z panią de Chevreuse, z panią de Longueville i z Kondeuszami.
— Cóż za pomysł, Najjaśniejszy Panie! Królowa jest nazbyt cnotliwą, a przedewewszystkiem zabardzo kocha Waszą Królewską Mość.
— Każda kobieta jest istotą słabą, mości kardynale — oświadczył król. — A o jej miłości ku mnie mam z dawna wyrobione zdanie.
— Tem nie mniej twierdzę, że książę Buckingham przybył do Paryża w celach czysto politycznych — odezwał się kardynał.
— A ja zaś twierdzę, że przybył tutaj w zupełnie innym celu, panie kardynale. Ale niechaj królowa drży, jeżeli jest winna!...
— Istotnie — odparł kardynał, — jakkolwiek staram się wyprzeć z mózgu mego myśl o podobnej zdradzie, Wasza Królewska Mość zmusza mię do zastanowienia się: Pani de Lannoy, którą, stosownie do rozkazu Waszej Królewskiej Mości, kilkakrotnie wypytywałem, opowiadała mi dzisiaj rano, że poprzedniej nocy Jej Królewska Mość czuwała do bardzo późnej godziny, a dzisiaj płakała wiele i przez cały ranek pisała listy.
— To do niego — zawołał król, — napewno do niego! Kardynale, muszę dostać papiery królowej.
— Ale jak je dostać, Najjaśniejszy Panie? Zdaje mi się, że ani ja, ani Wasza Królewska Mość nie możemy się podjąć przeprowadzenia podobnej sprawy.
— A jakże poradzono sobie, aby je zabrać marszałkowej d’Ancre? — zawołał król w najwyższem uniesieniu i gniewie. — Przetrząśnięto wszystkie jej szafy, a wreszcie zrewidowano ją samą.
— Była ona jednak tylko marszałkową d’Ancre, awanturnicą florencką i niczem więcej, Najjaśniejszy Panie; tymczasem dostojna małżonka Waszej Królewskiej Mości jest Anną Austryaczką, królową Francyi, to znaczy, innemi słowy, jedną z najpierwszych monarchiń na świecie.
— Tem niemniej jest winna, książę kardynale! Im bardziej zaś zapomina o Wysokiem stanowisku, jakie zajmuje, tem niżej upada. Zresztą od dawna już postanowiłem zakończyć te wszystkie drobne intrygi polityczne i miłosne. Królowa ma też w pobliżu siebie niejakiego La Parte...
— Który, mojem zdaniem, przyznaję, jest główną sprężyną wszystkiego — wtrącił kardynał.
— Sądzisz pan zatem tak, jak ja, że mnie oszukuje? — zapytał król.
— Przypuszczam i powtarzam to Waszej Królewskiej Mości, że królowa spiskuje przeciwko potędze Najjaśniejszego Pana, lecz nie twierdzę wcale, by spiskowała przeciwko jego czci.
— Ja zaś twierdzę, że sprzysięga się na jedno i na drugie; twierdzę, że królowa mnie nie kocha; twierdzę, że kocha kogo innego; twierdzę, że kocha tego niegodziwca Buckingham! Dlaczego nie kazałeś go pan uwięzić, gdy bawił w Paryżu?
— Skoro jednak krył się tu, jak włóczęga, jak złodziej, należało...
Ludwik XIII zawahał się, przerażony tem, co chciał powiedzieć. Nadaremno Richelieu wytężał słuch, oczekując słowa, które zamarło na wargach królewskich.
— Co należało?
— Nic — odpowiedział król, — nic. Jednakże nie traciłeś go pan z oczu w tym czasie, kiedy przebywał w Paryżu?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Gdzie mieszkał?
— Przy ulicy de La Harpe, w domu pod numerem 75.
— Gdzież to jest?
— W pobliżu Luksemburga.
— I jesteś pan pewny, że nie widział się z królową?
— Sądzę, Najjaśniejszy Panie, że królowa aż nazbyt przestrzega wypełniania swoich obowiązków.
— Ale porozumiewali się listownie; do niego to królowa pisała przez cały ranek. Książę kardynale, muszę mieć te listy!
— Jednakże, Najjaśniejszy Panie...
— Muszę je mieć, książę, cokolwiek miałoby mnie to kosztować!
— Ośmielę się jednak zwrócić uwagę Waszej Królewskiej Mości...
— Czy i pan zdradzasz mnie także, mości kardynale, sprzeciwiając się zawsze w ten sposób mojej woli? Czy i pan może także wszedłeś w sojusz przeciwko mnie z Hiszpanami i z Anglikami, z panią de Chevreuse i z królową?
— Najjaśniejszy Panie — odparł kardynał z westchnieniem. — Sądziłem, że mnie podobne podejrzenie spotkać nie może.
— Słyszałeś pan, mości kardynale, co powiedziałem: muszę mieć te listy!
— Byłby tylko jeden jedyny sposób...
— Jaki?
— Powierzyć tę misyę panu kanclerzowi Séguier; wchodzi to najzupełniej w zakres obowiązków jego urzędu.
— Niechaj natychmiast poślą po niego!
— Kanclerz powinien być w tej chwili u mnie w domu, Najjaśniejszy Panie; kazałem go bowiem prosić, aby przybył, gdy zaś udawałem się do Luwru, zostawiłem polecenie, aby zaczekał, jeżeli przyjdzie.
— Niechaj się pospieszą i odnajdą go natychmiast!
— Rozkazy Waszej Królewskiej Mości będą wypełnione... Ale...
— Ale co?
— Ale może królowa nie zechce być posłuszną.
— Moim rozkazom?
— Tak jest, jeżeli nie będzie wiedziała z całą pewnością, że pochodzą od Waszej Królewskiej Mości.
— Dobrze; aby zatem nie miała wcale wątpliwości, pójdę ją sam uprzedzić.
— Wasza Królewska Mość nie zapomni, że uczyniłem wszystko, co było w mojej mocy, aby zapobiedz poróżnieniu.
— Tak jest, książę; wiem, że masz wielkie względy dla królowej, może nawet za wielkie, i uprzedzam pana, że nieco później pomówimy i o tem także.
— Kiedy się spodoba Waszej Królewskiej Mości. Zawsze jednak będę szczęśliwy i dumny, Najjaśniejszy Panie, poświęcając się dla utrzymania zgody, jaką pragnąłbym utrzymać między Waszą Królewską Mością a królową Francyi.
— Dobrze, kardynale, dobrze. Tymczasem jednak poszlij po pana kanclerza, ja zaś idę do królowej.
I Ludwik XIII, otworzywszy drzwi pośredniczące, wszedł w korytarz, wiodący z jego pokojów do apartamentów Anny Austryaczki.
Królowę otaczały jej damy dworu: pani de Guitaut, pani de Sable, pani de Montbazon i pani de Guéménée. Na uboczu siedziała Hiszpanka, dona Estefania, która przybyła z królową z Madrytu. Pani de Guéménée czytała głośno, a wszyscy obecni słuchali z uwagą, z wyjątkiem jednej królowej, która, przeciwnie, umyślnie nakazawszy to czytanie, udawała tylko, że słucha, i snuła wątek własnych myśli.
Myśli te zaś, jakkolwiek ozłocone ostatnim odbłyskiem miłości, były tem nie mniej smutne. Anna Austryaczka utraciła zaufanie męża i była prześladowana zawiścią kardynała, który nie mógł jej przebaczyć, że odrzuciła jego czułe zaloty. Przed oczyma miała przykład królowej-matki, której nienawiść ta zatruła całe życie, mimo że Marya Medyceuszka — jeżeli można wierzyć pamiętnikom z owej epoki — darzyła zrazu kardynała swymi względami, podczas gdy Anna Austryaczka zawsze opierała się jego zalotom. Królowa musiała patrzeć, jak upadają dokoła niej najbardziej oddani jej ludzie, najzaufańsi powiernicy, najdrożsi ulubieńcy. Jak ci nieszczęśni, obdarzeni jakimś tragicznym darem, niosła nieszczęście wszystkiemu, czego się tylko dotknęła; okazywana przez nią przyjaźń stawała się zgubnem hasłem do prześladowania. Pani de Chevreuse i pani de Vernet zostały skazane na wygnanie; La Porte nie taił przed swą władczynią obawy, że lada chwila zostanie uwięziony.
Właśnie w chwili, gdy królowa była pogrążona w najbardziej ponurych i smutnych myślach, otwarły się drzwi od komnaty, i do wnętrza wszedł król.
Lektorka umilkła natychmiast, wszystkie damy dworu powstały z miejsc, i nastała głęboka cisza.
Król, bez jakiejkolwiek oznaki grzeczności, zatrzymał się przed królową i oświadczył wzburzonym głosem:
— Pani, przyjdzie tu pan kanclerz i zawiadomi cię o pewnej sprawie, którą poleciłem mu załatwić.
Nieszczęśliwa królowa, której ustawicznie grożono rozwodem, wygnaniem, a nawet sądem, zbladła pod powłoką różu, pokrywającego jej twarz, i nie mogła powstrzymać pytania:
— Jakiż jest cel tych odwiedzin, Najjaśniejszy Panie? Co takiego ma mi oznajmić kanclerz, czego Wasza Królewska Mość nie może mi sam powiedzieć?
Król wykręcił się na pięcie, nie dając wcale odpowiedzi, a prawie w tej samej chwili kapitan gwardyi, pan de Guitaut, oznajmił przybycie kanclerza.
Zanim Séguier się pojawił, król wyszedł już innemi drzwiami.
Kanclerz wszedł do komnaty, napół uśmiechnięty, napół zawstydzony. Ponieważ spotkamy się z nim jeszcze prawdopodobnie w dalszym ciągu tej historyi, będzie dobrze, jeżeli czytelnicy nasi już obecnie się z nim zapoznają.
Séguier był zabawnym człowiekiem. Jego Eminencyi polecił go, jako człowieka najzupełniej oddanego, kanonik katedry Notre-Dame, ksiądz Des Roches le Masle, który był uprzednio pokojowcem kardynała. Kardynał zaufał mu i dobrze na tem wyszedł.
Opowiadano o kanclerzu przeróżne historye, między innemi następującą:
Po burzliwej przeszłości wstąpił do klasztoru, aby pokutować przynajmniej przez czas jakiś za szaleństwa młodości.
Wchodząc jednakże do świętego miejsca, biedny pokutnik nie zdołał zatrzasnąć za sobą tak szybko bramy, aby nie pozwolić wedrzeć się także namiętnościom, przed któremi właśnie uciekał. Pokusy dręczyły go w dalszym ciągu, a przeor, któremu zwierzył swoją niedolę i który pragnął mu o ile możności dopomódz, zalecił mu, aby w celu odpędzenia szatana-kusiciela szukał ucieczki w chwytaniu za sznur i dzwonieniu co sił. Alarm ten zawiadamiał mnichów, że jeden z braci jest dręczony pokusą, wobec czego całe zgromadzenie rozpoczynało modły.
Przyszły kanclerz uznał radę za dobrą. Odpędzał więc złego ducha nawałem modłów, zanoszonych przez mnichów. Ale szatan nie chciał tak łatwo opuścić miejsca, jakie raz już zajął; w miarę, jak zwiększano liczbę modłów, zwiększał także liczbę pokus. Wskutek tego i w dzień i w nocy dzwon bił ciągle na alarm, oznajmiając gwałtowną potrzebę zwalczania pokus, których doświadczał pokutujący.
Mnisi nie mieli ani na chwilę wypoczynku: w dzień musieli ustawicznie wchodzić i schodzić po stopniach, wiodących do kaplicy; w nocy, oprócz ostatniej godziny kanonicznej i jutrzni, głos dzwonu kazał im jeszcze dwadzieścia razy zrywać się z łóżek i uderzać głową o kamienne tafle cel przy modlitwie.
Nie wiadomo, czy dyabeł okazał się nazbyt upartym, czy też mnisi się zmęczyli, dosyć, że po upływie trzech tygodni pokutnik wrócił poza mury klasztoru z opinią najbardziej opętanego człowieka, jaki kiedykolwiek istniał na świecie.
Po opuszczeniu klasztoru Séguier został urzędnikiem, otrzymał prezydenturę (które to stanowisko zajmował poprzednio jego wuj), przyłączył się do stronnictwa kardynała, co dowodziło niepospolitej bystrości, został kanclerzem, służył Jego Eminencyi z niezwykłą gorliwością, podsycaną nienawiścią ku królowej-matce i pragnieniem zemsty na Annie Austryaczce, przekupywał sędziów w sprawie pana de Chalais, udaremniał obronę pana de Laffemas, wielkiego łowczego Francyi, aż wreszcie, uzyskawszy najzupełniejsze zaufanie kardynała, zaufanie, na które tak dobrze zasłużył, objął tę niezwykłą misyę, dla wypełnienia której przybył do królowej.
Królowa stała jeszcze, kiedy wszedł, ale skoro go tylko spostrzegła, usiadła z powrotem na fotelu i dała znak swym damom dworu, aby również zajęły miejsca na poduszkach i krzesłach. Potem zaś zapytała tonem niezmiernie wyniosłym:
— Czego pan żądasz i w jakim celu przybywasz tutaj?
— Aby w imieniu króla i z zachowaniem całego uszanowania, jakie żywię dla Waszej Królewskiej Mości, odbyć szczegółową rewizyę jej papierów.
— Jakto, panie!? rewizyę moich papierów?... u mnie? Ależ to niegodne!
— Chciej mi przebaczyć pani, ale w tym wypadku jestem tylko narzędziem, jakiem się król posługuje. Czyż Najjaśniejszy Pan nie był sam tutaj i nie zapowiedział mojego przybycia, abyś pani była na nie przygotowana?
— Rewiduj pan zatem. Jestem widocznie zbrodniarką. Estefanio, podaj klucze od moich stolików i sekretników.
Kanclerz pozornie tylko zrewidował te sprzęty, wiedział bowiem, że nie tutaj schowała królowa ów ważny list, który napisała tego samego ranka.
Skoro kanclerz co najmniej dwadzieścia razy otworzył zamknął szuflady sekretnika, nadeszła chwila, mimo wahania, jakie go ogarniało, nadeszła chwila — powtarzam — zakończenia sprawy, to znaczy przeprowadzenia rewizyi osobistej. Z zakłopotaniem na twarzy zbliżył się do Anny Austryaczki i rzekł tonem bardzo niepewnym siebie:
— A teraz pozostaje jeszcze tylko dokonać głównej rewizyi.
— Jakiej? — zapytała królowa, nie rozumiejąc, lub raczej nie chcąc zrozumieć tych słów.
— Najjaśniejszy Pan jest przekonany, że napisała pani dzisiaj rano pewien list; wie także, że list ten nie został jeszcze wysłany wedle adresu. Listu tego nie znalazłem ani w szufladzie stołu, ani w sekretniku, a jednakże musi się on gdzieś znajdować.
— Jakto? ośmieliłbyś się pan podnieść rękę na swoją władczynię? — rzekła Anna Austryaczka, prostując się dumnie i mierząc kanclerza spojrzeniem, którego wyraz był nieledwie groźny.
— Jestem wiernym sługą króla i muszę spełnić, co mi Jego Królewska Mość nakazał.
— A więc tak, to prawda! — odezwała się Anna Austryaczka. — Szpiegowie pana kardynała sprawili się dobrze. Napisałam dzisiaj rano list, i nie został on dotąd wysłany. List ten znajduje się tutaj.
I mówiąc to, królowa położyła piękną swą rękę na piersiach.
— Proszę zatem o wydanie mi tego listu, pani — oświadczył kanclerz.
— Mogę go oddać tylko królowi — odrzekła Anna.
— Gdyby król był chciał, aby ten list wręczono mu osobiście, byłby go sam zażądał. Skoro jednak, jak powtarzam, mnie polecił go zażądać, w takim razie, jeżeli nie zechcesz go pani oddać...
— W takim razie?
— W takim razie polecono ml go odebrać własnoręcznie.
— Jakto? co pan mówi?
— Mówię, że dane mi zlecenia są bardzo szerokie, pani, i że mam prawo szukać tego podejrzanego papieru nawet przy osobie Waszej Królewskiej Mości.
— Co za ohyda! — zawołała królowa.
— Zechciej więc pani działać bardziej zgodnie.
— To postępowanie jest niegodnym gwałtem! czy wiesz pan o tem?
— Wybacz mi, pani; rozkaz królewski...
— Nie zniosę tego! nie! nie! wolę raczej umrzeć! — zawołała królowa, w której wzburzyła się monarsza krew hiszpańska i austryacka.
Kanclerz skłonił się głęboko, poczem, z widocznym zamiarem wypełnienia otrzymanego rozkazu i nie ustąpienia ani na krok od niego, z miną pachołka katowskiego w izbie tortur zbliżył się do Anny Austryaczki, w oczach której błysnęły w tejże chwili łzy gniewu.
Królowa była — jak mówiliśmy — niepospolicie piękna.
Zlecenie mogło uchodzić za kwestyę bardzo delikatnej natury; ale król, wskutek niesłychanej zazdrości o Buckinghama, doszedł już do tego, że nie był zazdrosny o nikogo innego.
Kanclerz Séguier niewątpliwie szukał w tej chwili oczyma sznura od osławionego dzwonu; nie mogąc go jednak znaleźć, przystąpił do dzieła i wyciągnął rękę w kierunku, gdzie się list znajdował, jak to wyznała sama królowa.
Anna Austryaczka cofnęła się o krok w tył, tak blada, jakgdyby śmierć zajrzała jej w oczy; opierając się lewą ręką o stół, znajdujący się poza nią, aby nie upaść, prawą wyjęła list z za gorsu i podała kanclerzowi.
— Weźże pan ten list! — krzyknęła głosem urywanym i drżącym, — weź go i uwolnij mię od swojej wstrętnej obecności!
Kanclerz, który drżał również skutkiem wzruszenia, łatwo zrozumiałego, wziął list, skłonił się aż do ziemi i wyszedł.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, królowa padła napół zemdlona na ręce dam dworu.
Kanclerz zaniósł list królowi, nie przeczytawszy jednak ani jednego słowa. Król odebrał go drżącemi rękoma, zaczął szukać adresu, którego jednak na liście nie było, zbladł ogromnie, otworzył kopertę powoli, poczem, przekonawszy się z pierwszych zaraz słów, że był pisany do króla hiszpańskiego, przeczytał go bardzo szybko.
Był to całkowity plan walki przeciwko kardynałowi. Królowa doradzała swemu bratu i władcy austryackiemu, aby, postępując wspólnie, pod pozorem, że czują się obrażeni polityką Richelieu’go, którego wiecznem staraniem było poniżenie dworu austryackiego — wypowiedzieli Francyi wojnę i postawili jako warunek pokoju usunięcie kardynała; o miłości nie było ani słowa w całym liście.
Król, uradowany, kazał się dowiedzieć, czy kardynał jest jeszcze w Luwrze. Odpowiedziano mu, że Jego Eminencya oczekuje w gabinecie do pracy na rozkazy Jego Królewskiej Mości.
Natychmiast więc udał się król do niego.
— Słuszne było twoje twierdzenie, książę — rzekł do kardynała, — ja natomiast myliłem się. Jest to intryga nawskróś polityczna; o miłości niema zgoła mowy w tym oto liście. Zato jest on w przeważnej części poświęcony tobie, książę.
Kardynał wziął list z rąk króla i przeczytał go z największą uwagą; gdy zaś doszedł już do końca, począł go czytać na nowo.
— Widzisz teraz zatem, Najjaśniejszy Panie — rzekł, — do czego posuwają się moi nieprzyjaciele; grożą ci dwie wojny, jeżeli nie usuniesz mnie ze stanowiska. I gdybym znajdował się na twojem miejscu, Najjaśniejszy Panie, ustąpiłbym doprawdy tak potężnym naleganiom; ja zaś osobiście byłbym istotnie szczęśliwy, mogąc usunąć się od spraw państwowych.
— Co mówisz, książę?
— Mówię, Najjaśniejszy Panie, że tracę zdrowie w tych nadmiernych zapasach i tej nieustannej pracy. Mówię, że wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie potrafię znieść trudów oblężenia Rochelli i że byłoby lepiej, gdyby Wasza Królewska Mość zlecił przeprowadzenie tego dzieła czyto księciu Kondeuszowi, czy panu de Basompierre, czy wreszcie jakiemuś innemu dzielnemu człowiekowi, przygotowanemu zawodem do prowadzenia wojen, nie zaś mnie, będącemu sługą kościoła, odrywanemu ustawicznie od istotnego powołania ku dziełom, do pełnienia których nie mam wcale zdolności. Będziesz wówczas, Najjaśniejszy Panie, szczęśliwszy w stosunkach swoich wewnętrznych, nie wątpię zaś wcale, że także wobec obcych pozostaniesz nie mniej wielkim.
— Mości książę — odpowiedział król, — rozumiem twoje myśli. Bądź spokojny; wszyscy, których nazwiska są wymienione w liście, poniosą karę, na jaką zasługują, nie wyłączając samej królowej.
— Co mówisz, Najjaśniejszy Panie? Uchowaj Boże, aby królowa miała zostać narażona na najdrobniejszą choćby przykrość z mojej przyczyny! I chociaż zawsze uważała mnie za swego nieprzyjaciela, Najjaśniejszy Panie, właśnie Wasza Królewska Mość mógłby zaświadczyć, że w każdym wypadku stawałem w jej obronie, nawet sprzeciwiając się życzeniom Waszej Królewskiej Mości. O, tak! gdyby swą zdradą narażała honor Waszej Królewskiej Mości, byłoby to zupełnie co innego, i w takim razie ja pierwszy oświadczyłbym bez wahania: „Bądź nieubłagany, Najjaśniejszy Panie, bądź nieubłagany dla występnej!“ Na szczęście, niema tego wypadku, a Wasza Królewska Mość zdobyłeś nowe na to dowody.
— To prawda, mości kardynale — odparł król, — i masz pan słuszność, jak zazwyczaj. Tem nie mniej jednak królowa zasłużyła na mój gniew.
— Ty to raczej, Najjaśniejszy Panie, ściągnąłeś jej gniew na siebie, i nie dziwiłbym się bynajmniej, gdyby żywiła głęboką urazę do Waszej Królewskiej Mości; postąpiłeś z nią bowiem, Najjaśniejszy Panie, zbyt surowo!
— Tak samo postępować będę zawsze, książę, z wszystkimi moimi i twoimi nieprzyjaciółmi, bez względu na to, jak wysokie zajmowaliby stanowiska i jakiekolwiek miałoby mi zagrozić niebezpieczeństwo z powodu tej surowości postępowania.
— Królowa jest dla mnie wrogo usposobiona, Najjaśniejszy Panie, ale nie dla ciebie; przeciwnie, dla ciebie jest oddaną małżonką, uległą, bez zarzutu. Niech mi zatem wolno będzie, Najjaśniejszy Panie, wstawić się za nią do Waszej Królewskiej Mości.
— Niechaj się upokorzy i pierwsza do mnie przyjdzie.
— Przeciwnie, Najjaśniejszy Panie: należy, abyś sam dał dobry przykład; pierwszy bowiem zawiniłeś, posądzając królową.
— Ja mam uczynić pierwszy krok do zgody!? — zawołał król. — Nigdy!
— Błagam o to, Najjaśniejszy Panie.
— Zresztą w jakiż sposób mógłbym jej pierwszy podać rękę?
— Czyniąc coś takiego, co jej sprawi przyjemność.
— Cóż na przykład?
— Urządzić bal. Wiesz, Najjaśniejszy Panie, że królowa lubi tańczyć, a zaręczam, że wobec takiego dowodu dobroci urazy jej rychło przeminą.
— Wiadomo ci przecież, mości kardynale, że nie lubię wszelkich uciech światowych.
— Znając niechęć Waszej Królewskiej Mości do tego rodzaju zabaw, królowa tem więcej będzie ci wdzięczna. Zresztą znajdzie też sposobność, by przystroić się w te pjękne zapinki dyamentowe, które otrzymała w dzień imienin od Waszej Królewskiej Mości, a których nie miała na sobie jeszcze nigdy.
— Zobaczymy, panie kardynale, zobaczymy — odrzekł król, gotów pogodzić się z żoną pod wpływem radości, że królowa zawiniła jedynie tem, co go niewiele obchodziło, a nie popełniła występku, którego się istotnie bardzo obawiał. — Zobaczymy... Chociaż, na honor, jesteś książę nazbyt pobłażliwy.
— Najjaśniejszy Fanie — oświadczył kardynał, — pozostaw surowość swoim ministrom; pobłażliwość jest cnotą królów; stosuj ją w życiu, a przekonasz się, że dobrze ci z tem będzie.
Poczem, usłyszawszy, że zegar wybija godzinę jedenasta, kardynał skłonił się głęboko, prosząc o pozwolenie odejścia i błagając króla raz jeszcze, by się pojednał z królową.
Anna Austryaczka, która wobec przejęcia listu oczekiwała jakichś wyrzutów, była niemało zdziwiona, zauważywszy następnego dnia, że król czyni usiłowania, aby się do niej zbliżyć. Pierwszym odruchem chciała go odepchnąć; jej, duma kobieca i godność królowej zostały zbyt okrutnie dotknięte, by odrazu mogła o wszystkiem zapomnieć. Ale pod wpływem rady dam dworu zaczęła się godzić, aby przynajmniej pozornie puścić urazę w niepamięć. Król skorzystał z pierwszej sposobności spotkania, aby zawiadomić ją, że w najbliższej przyszłości zamierza wydać wspaniały bal.
Dla biednej Anny Austryaczki bal był tak niezwykłą rozrywką, że, kiedy dowiedziała się o zamiarze króla — jak to słusznie przypuszczał kardynał — ostatni cień urazy zniknął bez śladu, jeżeli nie z jej serca, to w każdym razie z oblicza. Zaczęła pytać, kiedy odbędzie się uroczystość. Król oświadczył jednak, że musi pierwej naradzić się w tej sprawie z kardynałem.
I istotnie codziennie zapytywał król kardynała, w jakim terminie bal ma się odbyć, i codziennie kardynał pod tym lub owym pozorem zwlekał z oznaczeniem terminu.
Upłynęło tak dziesięć dni.
Ósmego dnia po opisanych przez nas wypadkach kardynał otrzymał list z Londynu, zawierający te tylko kilka wierszy:
„Mam je. Ale z powodu braku pieniędzy nie mogę się ruszyć z Londynu; proszę mi przysłać pięćset pistolów, a w cztery lub pięć dni po otrzymaniu ich zjawię się w Paryżu.“
Tego samego dnia, kiedy kardynał otrzymał list, król zwrócił się znowu do niego ze zwykłem zapytaniem o termin balu.
Kardynał zaczął obliczać po cichu:
— Przybędzie tutaj, jak twierdzi, w cztery lub pięć dni po otrzymaniu pieniędzy; przesyłka pieniędzy potrwa cztery lub pięć dni, powrót jej cztery do pięciu dni, czyli razem dni dziesięć. Uwzględnijmy jeszcze przeciwne wichry, nieprzewidziane nieszczęśliwe wypadki, słabostki kobiece, a możemy przyjąć na pewno termin dwunastodniowy.
— A zatem, książę kardynale — zapytał król, — jakiż wynik obliczeń?
— Obliczyłem już, Najjaśniejszy Panie. Dzisiaj jest dzień 20-ty września, zatem dygnitarze miejscy wydadzą bal dnia 3 października. W ten sposób wszystko ułoży się jak najlepiej, i unikniemy wrażenia, jakoby Waszej Królewskiej Mości zależało tak bardzo na jak najspieszniejszem nawiązaniu z królową dobrych stosunków.
Po chwili zaś kardynał dodał:
— Nie zapomnij jednak, Najjaśniejszy Panie, powiedzieć Jej Królewskiej Mości w przeddzień uroczystości, że z okazyi tego balu pragniesz się przekonać, czy będzie jej do twarzy w otrzymanych od ciebie zapinkach dyamentowych.
Po raz drugi to już wspomniał kardynał królowi o dyamentowych zapinkach. Ludwik XIII był zakłopotany tą uporczywością i zaczął przypuszczać, że przypomnienie to musi kryć jakąś tajemnicę.
Niejednokrotnie już czuł się król upokorzony tem, że kardynał, którego policya tajna nie miała wprawdzie jeszcze doskonałości policyi nowożytnej, ale mimo to była doskonała, jest lepiej od niego samego powiadomiony nawet o tem, co się działo w jego własnym domu. Miał zatem nadzieję, że w rozmowie z Anną Austryaczką rozjaśni poniekąd tę sprawę i spotka się znowu z Jego Eminencyą, posiadając już tę tajemnicę, znaną czy nieznaną kardynałowi. I w jednym i w drugim wypadku musiałoby go to podnieść w oczach ministra.
Udał się więc do królowej i, jak zazwyczaj, rozpoczął rozmowę nowemi groźbami, skierowanemi przeciwko tym, którzy ją otaczali. Anna Austryaczka pochyliła głowę, pozwoliła płynąć potokowi słów, nie odpowiadając na nie zupełnie i spodziewając się, że król wyczerpie nareszcie swe groźby. Nie tego jednak pragnął Ludwik XIII. Chciał nawiązać dyskusyę, z którejby zrodziło się jakieś światło, przekonany o tem, że kardynał miał jakieś uboczne myśli, i zamierzając sprawić Jego Eminencyi, jak się spodziewał, straszną niespodziankę. I uporem oskarżania doszedł do tego celu.
— Najjaśniejszy Panie — zawołała Anna Austryaczka, — zaniechaj już tych napaści. Dlaczego nie powiesz mi otwarcie, o co ci chodzi? Cóżem uczyniła? Jakąż to popełniłam zbrodnię? Bo przecież trudno przypuścić, aby przyczyną tego gniewu Waszej Królewskiej Mości był jedynie list, napisany przezemnie do brata.
Król, zaskoczony tem bezpośredniem zapytaniem, nie wiedział, co na nie odpowiedzieć; pomyślał zatem, że będzie to najwłaściwsza chwila do powiadomienia królowej o tem, co miał jej powiedzieć dopiero w przeddzień balu.
— Pani — oświadczył z godnością, — niebawem odbędzie się bal w ratuszu. Mam nadzieję, że dla zaszczycenia naszych zacnych mieszczan pojawisz się na tej zabawie w uroczystym stroju, a przedewszystkiem w zapinkach dyamentowych, które ofiarowałem ci w dniu imienin. Oto moja odpowiedź.
Odpowiedź była straszliwa, Anna Austryaczka przypuściła, że Ludwik XIII wie o wszystkiem i że to kardynał nakłonił go do udawania nieświadomości przez te siedem czy osiem dni, co zresztą leżało w charakterze samego króla. Zbladła strasznie, oparła się o kominek ręką przedziwnej piękności, która w tej chwili wydawała się ręką z wosku, i wpatrując się w króla przerażonemi oczyma, nie odpowiedziała ani słowa.
— Czy słyszysz, pani? — odezwał się król, uradowany tem jej tak widocznem zakłopotaniem, aczkolwiek nie znając jego przyczyny. — Czy słyszysz?
— Tak jest, Najjaśniejszy Pąnie, słyszę — wyjąkała królowa.
— Będziesz obecną na tym balu?
— Tak jest.
— Przybrana w zapinki?
— Tak.
Oblicze królowej pobladło jeszcze bardziej, o ile to wogóle było możliwe. Król spostrzegł to i tem bardziej lubował Się jej przerażeniem z owem zimnem okrucieństwem, które było jedną z ujemnych stron jego charakteru.
— A zatem postanowione — oświadczył król. — Oto wszystko, co chciałem pani powiedzieć.
— A kiedy odbędzie się ten bal? — zapytała Anna Austryaczka.
Ludwik XIII odczuł instynktownie, że nie powinien odpowiadać na to pytanie, zadane przez królowę konającym niemal głosem.
— Bardzo niedługo, pani — rzekł po chwili. — Nie przypominam sobie dokładnie naznaczonego dnia; zapytam o to kardynała.
— A więc to kardynał, Najjaśniejszy Panie, ustanowił termin tej uroczystości? — zawołała królowa.
— Tak jest, pani — odparł król ze zdziwieniem. — Ale dlaczego pytasz mię o to.
— I czy on także polecił, abym przybyła na bal, przyozdobiona zapinkami dyamentowemi?
— To znaczy...
— Więc to on, Najjaśniejszy Panie, on?
— No, tak! Ale ostatecznie cóż pani zależy na tem, on czy ja? Czyż polecenie tego rodzaju jest zbrodnią?
— Nie, Najjaśniejszy Panie.
— Zatem pojawisz się pani na balu?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— Dobrze — rzekł król, odchodząc, — dobrze; liczę na to z całą pewnością.
Królowa skłoniła się nizko, nie tyle jednak przez etykietę, ile raczej dlatego, że kolana uginały się pod nią.
Król wyszedł zachwycony.
— Jestem zgubiona! — szeptała królowa, — jestem zgubiona, bo kardynał wie wszystko. On to kieruje królem, który nie wie jeszcze o niczem, lecz niebawem dowie się wszystkiego. Jestem zgubiona! Mój Boże! mój Boże! mój Boże!
Uklękła na poduszce i zaczęła się modlić, ukrywając głowę w drżących rękach.
Położenie było istotnie rozpaczliwe. Buckingham powrócił do Londynu, pani de Chevreuse przebywała w Tours. Królowa, strzeżona bardziej, niż kiedykolwiek, czuła, że jedna z dam dworskich ją zdradza, nie wiedziała jednak, która. La Porte nie mógł wydalić się z Luwru; nie było więc żywej duszy, której mogłaby zaufać.
Wobec grożącego niebezpieczeństwa i zupełnego opuszczenia królowa wybuchnęła wreszcie płaczem.
— Czy nie mogłabym czemś usłużyć Waszej Królewskiej Mości? — odezwał się nagle głos, pełen współczucia i słodyczy.
Królowa odwróciła się szybko, albowiem brzmienie tego głosu nie mogło być oszukaństwem; tylko prawdziwa przyjaciółka mogła mówić w ten sposób.
Istotnie w jednych z drzwi, wiodących do apartamentu królowej, ukazała się piękna pani Bonacieux; była ona zajęta porządkowaniem sukien i bielizny w przyległym gabinecie w chwili, kiedy król wszedł do pokoju, i nie mogąc się już stąd oddalić, wysłuchała całej rozmowy.
Królowa, spostrzegłszy, że podpatrzono jej rozpacz, wydała przenikliwy okrzyk; w pomieszaniu bowiem nie poznała zrazu młodej kobiety, poleconej jej przez pana de La Porte.
— Och! nie lękaj się, pani! — rzekła młoda kobieta, załamując ręce i płacząc sama nad troskami królowej; — jestem oddana ciałem i duszą Waszej Królewskiej Mości. I jakkolwiek tak daleka od Najjaśniejszej Pani, jakkolwiek nizkie jest moje stanowisko, to jednak zdaje mi się, że znalazłam środek, aby wybawić Waszą Królewską Mość z kłopotu.
— Ty? o nieba! ty? — zawołała królowa. — Lecz słuchaj; spojrzyj mi w oczy. Jestem oszukiwana ze wszystkich stron... Czyż mogę tobie zaufać?
— O, pani! — odpowiedziała młoda kobieta, rzucając się na kolana, — przysięgam na zbawienie mojej duszy, że gotowa jestem umrzeć dla Waszej Królewskiej Mości.
Wykrzyk ten wyrwał się z głębi serca i podobnie, jak pierwszy, nie mógł być obłudą.
— Tak jest — mówiła dalej pani Bonacieux, — tak jest; pełno tu zdrajców. Ale przysięgam na święte imię Maryi Panny, że nikt nie jest bardziej odemnie oddany Waszej Królewskiej Mości. Te zapinki, o które król się dopomina, dałaś pani księciu Buckingham? nieprawda? Były one zamknięte w małej szkatułce z różanego drzewa, którą książę, wyszedłszy stąd, niósł pod pachą. Czy się mylę? czy nie o to chodzi?.
— Och! mój Boże! mój Boże! — szeptała królowa, szczękając zębami z przerażenia.
— Trzeba odzyskać te zapinki! — oświadczyła pani Bonacieux.
— Tak, bezwątpienia, trzeba je odzyskać — zawołała królowa. — Ale co czynić? w jaki sposób otrzymać je z powrotem?
— Należy wysłać kogoś do księcia.
— Ale kogo?... kogo?... komu zaufać?
— Niech pani mnie zaufa; uczyń mi ten zaszczyt, Najjaśniejsza Pani, a ja znajdę odpowiedniego wysłannika.
— Ale trzeba napisać list.
— Tak, to nieodzowne. Potrzeba kilku słów, napisanych własnoręcznie przez Waszą Królewską Mość, i list musi być zapieczętowany twoim własnym sygnetem.
— Ale te kilka słów to moje potępienie, to rozwód, to wygnanie!
— Tak jest... gdyby się dostały w niegodne ręce! Lecz ja zaręczam, że te kilka słów dojdą pod właściwym adresem.
— Och, mój Boże! muszę zatem oddać moje życie, mój honor, moją dobrą sławę w twoje ręce!
— Tak, pani, to konieczne; wzamian zato zaś przyrzekam, że je ocalę.
— Ale jakim sposobem? powiedz mi to przynajmniej.
— Mąż mój przed dwoma czy trzema dniami został wypuszczony na wolność, i nie miałam jeszcze czasu z nim się zobaczyć. Jest on zacnym i uczciwym człowiekiem, nie żywi ku nikomu ani miłości, ani nienawiści. Uczyni to, co zechcę: uda się w podróż, otrzymawszy rozkaz odemnie, i nie wiedząc wcale, co wiezie, odda pod adresem, jaki mu wskażę, list Waszej Królewskiej Mości. Nie będzie nawet wiedział, że pochodzi on od Waszej Królewskiej Mości.
Królowa z namiętnem uniesieniem ujęła obie ręce młodej kobiety, spojrzała jej w oczy, jakgdyby chcąc przeniknąć ją aż do głębi duszy, a wyczytawszy w pięknych oczach jedynie szczerość i prawdomówność, uścisnęła ją czule.
— Uczyń to — zawołała, — a ocalisz moje życie, ocalisz mój honor!
— Och, Najjaśniejsza Pani, nie przesadzaj znaczenia przysługi, jaką mam szczęście ci oddać; nie potrzebuję ocalać ani życia, ani honoru Waszej Królewskiej Mości, lecz jedynie przeszkodzić, abyś się nie stała ofiarą niecnych intryg.
— To prawda, moje dziecię, to prawda — rzekła królowa. — Masz zupełną słuszność.
— Daj mi ten list, pani; czas nagli.
Królowa podbiegła do stolika, na którym znajdował się atrament, papier i pióra, napisała kilka wierszy, zapieczętowała własnym sygnetem i wręczyła list pani Bonacieux.
— A teraz — odezwała się królowa, — zapominamy jeszcze o jednej bardzo ważnej rzeczy.
— O czem?
— O pieniądzach.
Pani Bonacieux zaczerwieniła się.
— Tak, to prawda — odpowiedziała, — i muszę wyznać Waszej Królewskiej Mości, że mój mąż...
— Że twój mąż ich nie ma; to chcesz powiedzieć?
— Owszem, ma je, ale jest strasznie skąpy, i to jest jego wadą. Jednakże niech się Wasza Królewska Mość nie niepokoi; znajdziemy środki...
— Niestety, i ja nie mam pieniędzy — rzekła królowa (ci zaś, którzy czytali pamiętniki pani de Motteville, nie zdziwią się tą odpowiedzią). — Ale zaczekaj — dodała i pobiegła do szafeczki z klejnotami.
— Masz oto — rzekła — pierścień ogromnej wartości, jak zapewniają; otrzymałam go od mego brata, króla hiszpańskiego, jest zatem moją własnością i mogę nim rozporządzać. Weź ten pierścień, zamień na pieniądze, i niech twój mąż rusza w drogę.
— Za godzinę rozkazy będą wypełnione.
— Czy widzisz adres? — dodała królowa głosem tak przyciszonym, że zaledwie można było dosłyszeć jej słowa: — Do milorda księcia de Buckingham w Paryżu.
— List będzie oddany do rąk własnych.
— Szlachetne dziecię! — zawołała Anna Austryaczka.
Pani Bonacieux ucałowała rękę królowej, ukryła list za stanikiem i zniknęła z lekkością ptaka.
W dziesięć minut później pani Bonacieux była już w domu. Tak, jak oświadczyła królowej, nie widziała się jeszcze z mężem od czasu, kiedy wypuszczono go na wolność, to też nie wiedziała nic o zmianie, jaka zaszła w nim w stosunku do kardynała, o zmianie, którą umocniły jeszcze dwie czy trzy wizyty hrabiego de Rochefort. Hrabia stał się bowiem najserdeczniejszym przyjacielem pana Bonacieux, w którego wpoił wiarę, bez wielkiego zresztą trudu, że uprowadzenie jego żony nie było spowodowane jakiemś występnem uczuciem, lecz jedynie przezornością polityczną.
Zastała pana Bonacieux samego, zajętego mozolnem doprowadzaniem domu do porządku. Po powrocie bowiem znalazł meble przeważnie połamane, a szafy częściowo wypróżnione; sprawiedliwość ówczesna nie należała do tych trzech rzeczy, o których powiadał król Salomon, że nie pozostawiają śladów swego przejścia. Służąca zaś umknęła zaraz po uwięzieniu pana; to, co zaszło, przejęło biedną dziewczynę tak panicznym strachem, że uciekła z Paryża i oparła się dopiero w Burgundyi, w swym kraju rodzinnym.
Zacny kramarz zaraz po wypuszczeniu go z więzienia zawiadomił żonę o swym szczęśliwym powrocie, ona zaś złożyła mu z tej okazyi życzenia i oświadczyła, że pierwszą chwilę, kiedy zwolni się od swych obowiązków, poświęci mu całkowicie.
Na tę pierwszą chwilę wypadło mu czekać przez pięć dni. W innych okolicznościach wydawałoby się to zapewne panu Bonacieux nieco przydługo; ale z powodu bytności u kardynała i kilkakrotnych odwiedzin hrabiego de Rochefort najrozmaitsze myśli cisnęły mu się ciągle do głowy. Wiadomo zaś, że nic tak nie skraca czasu, jak zagłębianie się w rozmyślaniach, — tem bardziej, że rozmyślania pana Bonacieux miały różowe barwy. Rochefort nazywał go swoim przyjacielem, drogim Bonacieux, i nieustannie mu powtarzał, że kardynał ceni go bardzo. Kramarz widział już zatem otwierającą się przed sobą drogę do zaszczytów i majątku.
Pani Bonacieux rozmyślała również wiele, ale należy zaznaczyć, że marzeniem jej było zgoła co innego. Pomimo woli nawet myśli jej powracały ustawicznie do tego pięknego, młodego człowieka, tak dzielnego i, jak się wydawało, tak bardzo w niej zakochanego. Wyszedłszy w osiemnastym roku życia za pana Bonacieux, przebywała przez cały czas w kółku jego przyjaciół, z nich zaś żaden nie mógł natchnąć najlżejszem nawet uczuciem młodej kobiety, która sercem wznosiła się ponad swe stanowisko społeczne i która wskutek tego pozostawała nieczułą na pospolite pokusy. Lecz w tej epoce zwłaszcza tytuł szlachecki wywierał wielkie wrażenie na mieszczaństwie, a d’Artagnan był szlachcicem; co więcej, nosił on mundur gwardyjski, który po muszkieterskim był najwięcej ceniony przez kobiety. W dodatku, powtarzamy, był piękny, młody, szukający przygód, mówił o miłości, jak człowiek, który kocha i pragnie być kochany. Wszystko razem wystarczało aż nazbyt, by zawrócić główkę dwudziestotrzechletniej kobiecie, a pani Bonacieux znajdowała się właśnie w tym szczęśliwym okresie życia.
Jakkolwiek małżonkowie nie widzieli się od ośmiu dni i jakkolwiek w ciągu tego tygodnia los ciężko ich dotknął, powitali się z pewną wstrzemięźliwością. Niemniej jednak pan Bonacieux objawił istotną radość i podbiegł naprzeciwko żony z otwartemi ramionami.
Pani Bonacieux podała mu czoło do pocałowania.
— Pomówimy trochę — odezwała się.
— O czem? — spytał zdziwiony Bonacieux.
— Tak, tak, mam ci powiedzieć coś bardzo ważnego.
— Co prawda, i ja także chciałbym ci zadać kilka ważnych pytań.
Przedewszystkiem, proszę, wytłómacz mi swoje porwanie.
— W tej chwili nie chodzi wcale o to — odrzekła pani Bonacieux.
— A o cóż takiego? Czy o moje uwięzienie?
— Dowiedziałam się o niem tego samego dnia. Ponieważ jednak nie popełniłeś żadnego występku, ponieważ nie zawiniłeś jakąś intrygą i ponieważ nie wiedziałeś o niczem, co mogłoby skompromitować czyto ciebie, czy kogoś innego, nie przywiązywałam do tego wypadku większej wagi, niż na to zasługiwał.
— Łatwo ci to mówić, moja pani — rzekł Bonacieux, urażony nieco tem, że żona okazuje mu tak mało zainteresowania jego losem. — Czy wiesz, że przez cały dzień i całą noc siedziałem w lochu w Bastylii?
— Ten dzień i ta noc przeminęły szybko. Przestańmy więc mówić o twojem uwięzieniu, a wróćmy raczej do tego, co mię tu sprowadza.
— Jakto: „co cię tu sprowadza“? Więc nie wiodło cię do mnie pragnienie ujrzenia męża, z którym byłaś rozłączona przeszło od tygodnia? — spytał kramarz, do żywego dotknięty.
— To przedewszystkiem, ale prócz tego jeszcze coś innego.
— Mów!
— Jest to sprawa niezmiernie doniosłej wagi, i może cała nasza przyszłość od niej zależy.
— Nasze losy zmieniły postać, moja pani, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. I nie dziwiłbym się wcale, gdyby za kilka miesięcy od dnia dzisiejszego wielu ludzi zazdrościło mi mego szczęścia.
— Stanie się tak niewątpliwie, jeżeli tylko zastosujesz się ściśle do wskazówek, jakie otrzymasz odemnie.
— Ja?
— Tak jest, ty. Nadarza się sposobność, mój panie, spełnienia dobrego i szlachetnego uczynku, przyczem można równocześnie zarobić dużo pieniędzy.
Pani Bonacieux wiedziała dobrze, że, mówiąc o pieniądzach, trafi w słabą stronę męża.
Ale Bonacieux nie był już tym samym człowiekiem, odkąd przez dziesięć minut rozmawiał z kardynałem Richelieu.
— Można zarobić dużo pieniędzy? — powtórzył, wydymając wargi.
— Tak jest, dużo.
— Mniej-więcej ile?
— Może tysiąc pistolów.
— Czy to, co chcesz mi polecić do wykonania, jest trudne?
— Tak jest.
— Cóż należy uczynić?
— Udasz się natychmiast w podróż, ja zaś wręczę ci list, którego niewolno ci postradać pod żadnym pozorem i który musisz oddać do rąk własnych adresata.
— A dokąd mam jechać?
— Do Londynu.
— Ja do Londynu!? Żartujesz chyba; nie mam tam żadnych zgoła interesów.
— Ale musisz pojechać w interesie innych.
— W czyim interesie?! Uprzedzam cię, że ani kroku nie uczynię na ślepo, i muszę wiedzieć nietylko, na co się narażam, ale i dla kogo się narażam.
— Wysyła cię pewna znakomita osoba, druga zaś, równie dostojna, będzie oczekiwała na ciebie. Nagroda przewyższy twoje żądania. Oto wszystko, co mogę ci przyrzec.
— Znowu intrygi! zawsze intrygi! Dziękuję! Będę się miał teraz na baczności; pan kardynał objaśnił mnie w tym względzie.
— Kardynał? — zawołała pani Bonacieux. — Widziałeś kardynała?
— Wezwał mnie do siebie — odpowiedział z dumą kramarz.
— I posłuchałeś tego wezwania, niebaczny człowieku?
— Muszę się przyznać, że nie mogłem wybierać między pójściem i odmową, albowiem prowadziło mnie dwóch strażników więziennych. Co prawda, gdybym był mógł wówczas uwolnić się od tych odwiedzin, byłbym to uczynił z rozkoszą, ponieważ wtedy nie znałem jeszcze Jego Eminencyi.
— Jakże obchodził się z tobą kardynał? Straszył cię groźbami?
— Podał mi rękę i nazwał mnie swym przyjacielem... swym przyjacielem! Czy słyszysz, pani?... jestem przyjacielem wielkiego kardynała.
— Wielkiego kardynała?!
— Jakto? Czyżbyś może chciała mu odmówić tego tytułu, moja pani?
— Nie odmawiam mu niczego, lecz twierdzę, że względy, okazywane przez ministra, są krótkotrwałe i że chyba człowiek szalony może się przywiązywać do ministra. Istnieją potęgi, wyższe od niego, które nie opierają się na kaprysach ludzkich lub na chwilowych wydarzeniach, i z temi to potęgami należy iść ręka w rękę.
— Przykro mi bardzo, moja pani, lecz nie znam wyższej potęgi ponad tego wielkiego człowieka, któremu mam zaszczyt służyć.
— Ty służysz kardynałowi?
— Tak jest, pani. I, jako jego sługa, nie mogę pozwolić, abyś mieszała się do spisków przeciwko bezpieczeństwu państwa i abyś służyła intrygom kobiety, która nie jest Francuzką, serce jej bowiem jest nawskróś hiszpańskie. Na szczęście, wielki kardynał baczy czujnym wzrokiem i przenika wszystko do głębi.
Bonacieux powtarzał słowo w słowo frazesy, zasłyszane od hrabiego de Rochefort. Biedna kobieta jednak, która liczyła na swego męża i właśnie dzięki temu zaręczyła za niego królowej, drżała teraz zarówno wskutek niebezpieczeństwa, na jakie się narażała, jak wskutek bezsilności, na jaką nie mogła nic poradzić. Ponieważ jednak znała słabostki swego męża, a zwłaszcza jego żądzę zysku, nie traciła jeszcze nadziei, że dojdzie z nim do porozumienia.
— Aha! jesteś zatem stronnikiem kardynała! — zakrzyknęła; — służysz stronnictwu, które poniewiera twoją żonę i znieważa twoją królowę!
— Sprawy prywatne nie mają znaczenia wobec spraw ogólnych. Staję w jednym rzędzie z tymi, którzy mają na celu dobro państwa — oświadczył z przesadą Bonacieux.
Był to inny frazes hrabiego de Rochefort, który Bonacieux zapamiętał i który zużytkował teraz wobec nadarzającej się sposobności.
— A czy wiesz, co to jest to państwo, o którem rozprawiasz? — zapytała pani Bonacieux, wzruszając ramionami. — Powinieneś być zadowolony, że jesteś zwyczajnym mieszczaninem, i oddawać swe usługi tej stronie, która ofiarowuje ci większe korzyści.
— Taki tak! A cóż powiesz na to, pani kaznodziejko? — rzekł Bonacieux, uderzając dłonią po zaokrąglonym trzosie, wydającym metaliczny brzęk.
— Skąd masz te pieniądze?
— Czy nie domyślasz się?
— Od kardynała?
— Od niego i od mojego przyjaciela, hrabiego de Rochefort.
— Od hrabiego de Rochefort?! Ależ to on właśnie mnie uprowadził.
— Być może, moja pani.
— I od tego człowieka przyjmujesz teraz pieniądze?
— Czyż nie oświadczyłaś mi sama, że to uprowadzenie było dokonane z przyczyn wyłącznie politycznych?
— Zapewne; ale miało ono na celu zmusić mnie do zdradzenia mojej pani, wydrzeć mi przy pomocy tortur zeznania, które mogłyby narazić na szwank honor, a może i życie mojej dostojnej władczyni.
— Pani — odpowiedział Bonacieux, — twoja dostojna władczyni jest przewrotną Hiszpanką; to zaś, co kardynał czyni, jest najzupełniej słuszne.
— Panie — rzekła młoda kobieta, — wiedziałam, że jesteś tchórzem, skąpcem i niedołęgą, lecz nie wiedziałam, że jesteś również nikczemnikiem.
— Co mówisz, moja droga? — przerwał Bonacieux, który nie widział nigdy żony w uniesieniu gniewu i który wolał uniknąć małżeńskiego zatargu, — co mówisz?
— Twierdzę, że jesteś nędznikiem! — powtórzyła pani Bonacieux, spostrzegając, że odzyskuje przewagę nad mężem. — Ach! więc zajmujesz się polityką, i to jeszcze wysługując się kardynałowi! Za pieniądze zaprzedajesz się z duszą i ciałem temu szatanowi!
— Nie szatanowi, lecz kardynałowi.
— To wszystko jedno! — krzyczała młoda kobieta; — Richelieu i szatan to jedno i to samo!
— Zamilcz, pani, zamilcz! mógłby ktoś posłyszeć.
— Tak jest, masz słuszność... A wówczas musiałabym się wstydzić twej podłości...
— Więc cóż chcesz, abym uczynił? powiedz.
— Powiedziałam, że masz oddalić się natychmiast i wywiązać się ściśle z włożonego na ciebie obowiązku. Pod tym tylko warunkiem wybaczę ci wszystko, a nawet, co więcej — tu wyciągnęła do niego rękę, — powrócę ci moją przyjaźń.
Bonacieux był tchórzem i chciwcem, ale żoną swą kochał, rozczulił się przeto na ostatnie jej słowa. Pięćdziesięcioletni mężczyzna prędko zapomina urazy względem młodej, kobiety.
Pani Bonacieux, spostrzegłszy, że się jakby wahał, zapytała:
— No, namyśliłeś się?
— Ależ, moje życie, pomyśl tylko, czego wymagasz odemnie; Londyn jest daleko od Paryża, bardzo daleko, a zlecenie, jakie na mnie wkładasz, nie powiem, aby było bezpieczne...
— Nic tu trudnego. Niebezpieczeństw można uniknąć...
— Słuchaj mię, pani Bonacieux; odmawiam... boję się intryg. Widziałem już Bastylię... Brr! okropna jest ta Bastylia! Drżę na samo jej wspomnienie. Grożono mi tam torturami. A czy wiesz, co to są tortury? To takie narzędzia drewniane, zapomocą których wyciągają ci kości ze stawów... Nie! nie pójdę. I do sto piorunów! czemu sama tam iść nie chcesz? Bo w istocie widzę, żem się mylił, iż jesteś kobietą; ty jesteś mężczyzną, i to najzapamiętalszym.
— A ty natomiast jesteś kobietą! nikczemną kobietą, głupią i podłą!... Ach! boisz się? Słuchaj! Jeśli nie pojedziesz natychmiast, każę cię z polecenia królowej zaaresztować i wtrącić do tej samej Bastylii, której się tak lękasz.
Bonacieux popadł w głębokie zamyślenie; rozważał rozsądnie w mózgu te dwa gniewy: kardynała oraz królowej — i gniew kardynała napełnił go nieporównanie większą obawą.
— Każ mię zatem uwięzić na mocy rozkazu królowej — rzekł, — a wtedy zwrócę się do Jego Eminencyi o pomoc.
Pani Bonacieux spostrzegła natychmiast, że posunęła się nazbyt daleko, i przeraziła się tego sama. Przez chwilę wpatrywała się ze strachem w głupią twarz męża, pełną jednakże stanowczości, jak zwykle u ludzi ograniczonych, którzy się boją.
— Dobrze więc — rzekła. — Może masz nawet i słuszność; mężczyźni znają się lepiej na polityce, aniżeli kobiety, zwłaszcza zaś ty, panie Bonacieux, ty, który rozmawiałeś z kardynałem. A jednak — dodała — bardzo to smutne, że mąż, na którego przywiązanie niezawodnie liczyłam, postępuje ze mną tak niełaskawie i nie chce zadowolnić moich życzeń.
— Bo życzenia twoje mogą zaprowadzić za daleko — odpowiedział Bonacieux tryumfującym głosem. — Dlatego muszę ci niedowierzać.
— Więc wyrzekam się ich spełnienia — oświadczyła młoda kobieta z westchnieniem. — Dobrze; nie mówmy już o tem.
— I gdybyś przynajmniej powiedziała mi, co mam robić tam w Londynie — odezwał się Bonacieux, który przypomniał sobie, trochę późno, że Rochefort zalecił mu wybadać tajemnice żony.
— Wiadomość ta jest ci już teraz zbyteczna — odparła młoda kobieta, którą instynktowna nieufność powstrzymała od zwierzeń. — Chodziło o drobnostkę, jedną z tych, jakich często pragną kobiety, o pewien sprawunek, na zakupnie którego możnaby było dużo zarobić.
Im bardziej jednak młoda kobieta starała się ukryć swą tajemnicę, tem bardziej upewniał się Bonacieux w przekonaniu, że tajemnica ta ma doniosłą wagę. Postanowił też udać się natychmiast do hrabiego de Rochefort i zawiadomić go, że królowa poszukuje kogoś, chcąc wysłać go do Londynu.
— Wybacz mi, droga pani Bonacieux, że cię teraz opuszczę — rzekł. — Nie wiedząc, że przyjdziesz do mnie, umówiłem się na tę godzinę z jednym z moich przyjaciół. Powrócę jednak niebawem i, jeżeli zechcesz zaczekać na mnie przez chwilę, to natychmiast po załatwieniu tej sprawy z przyjacielem odprowadzę cię do Luwru, zwłaszcza wobec tego, że zaczyna się już zciemniać.
— Dziękuję panu — odparła pani Bonacieux. — Nie jesteś dość odważny, abyś mógł mi być przydatny; powrócę zatem sama do Luwru.
— Jak ci się podoba, moja droga — rzekł były kramarz. — Kiedyż cię znowu zobaczę?
— Niedługo; mam nadzieję, że w najbliższym tygodniu będę wolniejsza od służby, skorzystam więc z tego i przyjdę, aby nieco doprowadzić do ładu nasze gospodarstwo, które zapewne musi być w dość złym stanie.
— Dobrze; będę czekał na ciebie. Nie masz do mnie żadnej urazy?
— Bynajmniej.
— Zatem do zobaczenia niebawem.
— Do zobaczenia.
Bonacieux pocałował żonę w rękę i oddalił się szybko.
— No, tylko tego brakowało jeszcze, aby mój małżonek został sługą kardynała — rzekła pani Bonacieux, gdy mąż jej zamknął bramę domu i gdy sama pozostała w mieszkaniu. — A ja zapewniłam królową, przyrzekłam mojej biednej pani... Ach, mój Boże, mój Boże! będzie mnie uważała za jedną z tych niegodziwych osób, od których roi się w pałacu, a któremi otoczono ją tylko dlatego, aby ją szpiegowały. Ach, panie Bonacieux! nie kochałam cię nigdy za bardzo, ale teraz cię nienawidzę! nienawidzę! I daję słowo, zapłacisz mi za to!
W chwili, gdy wypowiadała te słowa, rozległo się stuknięcie w sufit, co skłoniło ją do spojrzenia w górę, a równocześnie głos jakiś, przenikający przez powałę, zawołał na nią:
— Droga pani Bonacieux, niech pani otworzy drzwiczki od korytarza, abym mógł przyjść do pani.
— Ach, pani! — rzekł d’Artagnan, wchodząc przez małe drzwiczki, które otworzyła młoda kobieta, — pozwól powiedzieć sobie, że nieosobliwego masz męża.
— Więc pan słyszałeś naszą rozmowę? — zapytała żywo młoda kobieta, spoglądając z zaniepokojeniem na d’Artagnana.
— Każde słowo.
— Jakim sposobem, na Boga?
— Za pomocą pewnego znanego mi urządzenia, dzięki któremu słyszałem również niedawno nieco podnieconą rozmowę pani ze zbirami kardynała.
— I czy zrozumiałeś pan to, co mówiliśmy?
— Dowiedziałem się niejednego: przedewszystkiem tego, że mąż pani, na szczęście, jest głupcem i niedołęgą; następnie, że znajdujesz się pani w kłopocie, z czego znowu się cieszę, ponieważ mogę znaleźć sposobność, aby ci oddać usługę, a Bóg widzi, że gotów jestem skoczyć w ogień dla pani; wreszcie dowiedziałem się, że królowa szuka człowieka dzielnego, inteligentnego i oddanego, któryby w jej interesie odbył podróż do Londynu. Z tych trzech potrzebnych warunków posiadam conajmniej dwa... i dlatego oto przychodzę.
Pani Bonacieux nie odpowiedziała nic, ale radość napełniła jej piersi, a w oczach jej rozbłysła ukryta nadzieja.
— A jakąż możesz mi pan dać gwarancyę — zapytała, — gdybym zgodziła się powierzyć panu wypełnienie tej misyi?
— Gwarancyą jest moja miłość dla pani. Mów pani, rozkazuj, co należy uczynić.
— Mój Boże, mój Boże! — szeptała pani Bonacieux. — Czyż mogą powierzyć panu tę tajemnicę? Jesteś pan niemal dzieckiem jeszcze!
— Jak się zdaje, pragnęłabyś pani, aby ktoś za mną poręczył.
— Przyznaję, że upewniłoby mnie to bardzo.
— Czy znasz pani Atosa?
— Nie.
— A Portosa?
— Nie.
— I Aramisa?
— Nie. Któż są ci panowie?
— Są to muszkieterowie królewscy, A czy znasz pani ich kapitana, pana de Tréville?
— O! tak; tego znam, nie osobiście wprawdzie, ale słyszałam kilkakrotnie, jak mówiono o nim królowej, jako o dzielnym i zacnym szlachcicu.
— I nie obawiasz się pani, aby on zdradził kardynałowi twe tajemnice, nieprawdaż?
— O, nie; nie mam najmniejszej obawy.
— A zatem wyjaw mu pani tę tajemnicę i zapytaj go, czy można mi ją powierzyć, jakkolwiek byłaby ważna, cenna i straszna.
— Ale tajemnica ta nie jest moją, i wyjawić mu jej nie mogę.
— A jednak zamierzałaś ją pani powierzyć panu Bonacieux — odparł d’Artagnan, urażony.
— Tak, jak się powierza list dziupli w drzewie, jak się go ukrywa pod skrzydłem gołębia lub w obroży psa.
— Wiesz pani przecież, że cię kocham.
— Tak pan twierdzisz?
— Jestem człowiekiem, oddanym kobiecie, którą kocham.
— W to wierzę.
— Jestem odważny.
— Och! tego jestem pewna.
— A zatem niech mię pani wystawi na próbę.
Pani Bonacieux spojrzała na młodego człowieka, powstrzymywana jeszcze tylko resztkami wątpliwości. Ale w oczach jego błyszczał taki zapał, głos jego miał tak przekonywającą siłę, że nabrała odwagi, by mu zaufać. Zresztą znajdowała się w takich okolicznościach, że należało wszystko postawić na kartę, aby wygrać wszystko. Królowa mogła być zgubiona zarówno przez nazbyt wielką ostrożność, jak przez zbyt wielkie zaufanie. Przyznajmy też, że pomimowolne uczucie, jakie żywiła dla swego młodego opiekuna, skłoniło ją ostatecznie do mówienia.
— Posłuchaj pan zatem — rzekła; — ufam temu, co mówisz, i przyjmuję twoje zapewnienia. Ale przysięgam też wobec Boga, który słyszy nasze słowa, że, gdybyś mnie pan zdradził i gdyby moi wrogowie zachowali mnie przy życiu, to zabiję się i obwinię pana o moją śmierć.
— Ja zaś, pani, przysięgam na Boga — oświadczył d’Artagnan, — że, gdybym został pochwycony podczas wypełniania otrzymanych od pani rozkazów, raczej umrę, niżeli cośkolwiek wypowiem lub narażę kogoś jakiemś słowem.
Teraz młoda kobieta zwierzyła mu straszną tajemnicę, której część wyjawił mu już przypadek na moście pod latarnią.
Było to równocześnie ich milczące wyznanie miłości.
D’Artagnan promieniał radością i dumą. Tajemnica, jaką posiadał, kobieta, którą kochał, wszystko to, zaufanie i miłość, sprawiało, że czuł się jakby olbrzymem.
— Jadę — rzekł, — jadę natychmiast.
— Jakto? jedziesz pan? — zawołała pani Bonacieux. — A cóż powiedzą na to w pułku? cóż powie na to kapitan?
— Na honor, zapomniałem o tem zupełnie, droga Konstancyo! Tak jest; masz słuszność; muszę się postarać o zwolnienie ze służby.
— Jeszcze jedna przeszkoda — szepnęła pani Bonacieux ze smutkiem.
— Och! bądź spokojna — odezwał się d’Artagnan po chwili namysłu; — tę przeszkodę łatwo usunę.
— Jakim sposobem?
— Udam się jeszcze dzisiaj wieczorem do pana de Tréville i zobowiążę go, aby wyjednał dla mnie tę łaskę u swego szwagra, pana des Essarts.
— A teraz jeszcze coś innego.
— Co? — zapytał d’Artagnan, zauważywszy, że pani Bonacieux zawahała się przez chwilę.
— Może nie masz pieniędzy?
— Słowo „może“ jest zamało w tym wypadku — odparł d’Artagnan z westchnieniem.
— Weź zatem — odpowiedziała pani Bonacieux, otwierając szafę i wyjmując z niej kieskę, którą jeszcze przed półgodziną z taką miłością pieścił jej małżonek, — weź tę kieskę.
— Kieska kardynała! — — zawołał d’Artagnan, wybuchając śmiechem; jak wiadomo bowiem, dzięki usuniętym deskom z podłogi, słyszał każde słowo rozmowy, jaką kramarz prowadził z żoną.
— Kieska kardynalska — powtórzyła pani Bonacieux, — jak widzisz, ma wygląd wcale pokaźny.
— Na Boga! — wołał d’Artagnan, — będzie to sprawa niezmiernie ucieszna ocalić honor królowej pieniędzmi Jego Eminencyi.
— Jesteś kochanym i miłym chłopcem — rzekła pani Bonacieux. — I wierzaj mi, że Jej Królewska Mość nie okaże się dla ciebie niewdzięczną.
— Och! jestem już wspaniale wynagrodzony! — zakrzyknął d’Artagnan. — Kocham cię i wolno mi powtarzać ci te słowa; to już większe szczęście, aniżeli się mogłem spodziewać.
— Cicho! — przerwała pani Bonaciuex, drżąc.
— Co się stało?
— Słychać głosy na ulicy.
— To głos...
— Mojego męża. Poznaję dobrze.
D’Artagnan podbiegł ku drzwiom i zasunął rygiel.
— Nie wejdzie tu pierwej, póki ja się nie oddalę — rzekł. — Otworzysz mu, skoro już wyjdę.
— Ale i ja nie powinnam się tu znajdować; jakże bowiem wytłómaczę zniknięcie tych pieniędzy.
— Masz słuszność; musimy wyjść oboje.
— Wyjść, ale jakim sposobem? Ujrzy nas wychodzących.
— A zatem musisz pójść do mnie.
— Ach! — zawołała pani Bonacieux, — mówisz to tonem, który mię przeraża.
Pani Bonacieux wypowiedziała te słowa ze łzami w oczach. D’Artagnan dostrzegł łzy i, pomieszany, wzruszony, padł przed nią na kolana.
— Będziesz u mnie tak bezpieczna — rzekł, — jak w świątyni; daję na to szlacheckie słowo honoru.
— Chodźmy — powiedziała pani Bonacieux; — ufam ci, mój przyjacielu.
D’Artagnan odsunął ostrożnie rygiel, i oboje, cicho jak cienie, wymknęli się przez wewnętrzne drzwi na korytarz, bez hałasu weszli po schodach i znaleźli się w pokoju d’Artagnana.
Wszedłszy do mieszkania, młody człowiek zabarykadował drzwi dla większej pewności, poczem oboje zbliżyli się ku oknu i ujrzeli przez szparę okiennicy pana Bonacieux, rozmawiającego z jakimś człowiekiem w płaszczu.
Spostrzegłszy tego człowieka, d’Artagnan porwał się i, dobywając szpadę, poskoczył ku drzwiom.
Był to nieznajomy z Meung.
— Co chcesz uczynić? — zawołała pani Boniecieu. — Zgubisz nas oboje!
— Poprzysiągłem, że zabiję tego człowieka! — odpowiedział d’Artagnan.
— Zycie twoje nie należy w tej chwili do ciebie. W imię królowej zabraniam ci narażać się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo, nie pozostające w związku z zamierzoną podróżą.
— Lecz w swem własnem imieniu niemi nie rozkazujesz?
— A sama — dodała pani Bonacieux wzruszonym głosem, — sama proszę cię o to bardzo. Ale słuchajmy; zdaje mi się, że mówią o mnie.
D’Artagnan zbliżył się ku oknu i wytężył słuch.
Pan Bonacieux otworzył bramę i, przekonawszy się, że w mieszkaniu niema nikogo, wrócił do człowieka w płaszczu, którego na chwilę pozostawił był samego.
— Już poszła — rzekł. — Musiała wrócić do Luwru.
— Czy jesteś pan pewny — pytał nieznajomy, — że nie domyśla się, w jakich zamiarach wyszedłeś z domu?
— Nie — odparł Bonacieux zarozumiale; — jestto kobieta nazbyt powierzchowna.
— Czy ten kadet z gwardyi jest w domu?
— Nie sądzę. Jak pan sam widzisz, okiennice są zamknięte; nie znać też, aby światło przebłyskiwało przez szpary.
— To nic; należałoby się upewnić.
— W jaki sposób?
— Zapukać do jego drzwi.
— Zapytam jego służącego.
— Idź pan.
Bonacieux wszedł do mieszkania, minął drzwi, któremi umknęli tamci oboje, wszedł po schodach, wiodących do mieszkania d’Artagnana, i zapukał.
Nikt nie odpowiedział. Portos bowiem wypożyczył sobie na wieczór Plancheta, chcąc wystąpić z większą wspaniałością; d’Artagnan zaś nie myślał dawać znaku życia.
W chwili, gdy Bonacieux zastukał palcem we drzwi, obojgu młodym ludziom serce omal nie rozsadziło piersi.
— Niema nikogo — rzekł Bonacieux.
— Mniejsza o to. Bądź co bądź, wejdziemy do wnętrza; będziemy tam pewniejsi, aniżeli tutaj, na progu domu.
— Ach, mój Boże! — szepnęła pani Bonacieux, — nie będziemy już nic słyszeli.
— Przeciwnie — odpowiedział d’Artagnan, — usłyszymy wszystko jeszcze lepiej.
D’Artagnan podniósł trzy czy cztery deski posadzki, dzięki czemu pokój jego stał się niejako drugiem uchem Dyonizosa, rozpostarł dywan na podłodze, ukląkł i dał znak pani Bonacieux, aby, tak samo jak on, pochyliła się nad otworem.
— Czy jesteś pan przekonany, że niema w domu nikogo? — pytał nieznajomy.
— Ręczę za to — odparł Bonacieux.
— I sądzisz pan, że twoja żona...
— Powróciła do Luwru.
— Nie rozmawiając z nikim, oprócz pana?
— Jestem tego pewny.
— To rzecz niezmiernie ważna! Czy pan rozumiesz?
— Tak jest; nowina, jaką usłyszałeś pan odemnie, ma swe znaczenie...
— Bardzo duże, mój drogi Bonacieux; nie ukrywam tego bynajmniej.
— I pan kardynał będzie zadowolony ze mnie?
— Nie wątpię.
— Wielki kardynał!
— Czy jesteś pan pewny, że żona pańska nie wymieniła w rozmowie żadnego nazwiska jakiej osoby?
— Nie przypominam sobie.
— Nie wymieniła ani pani de Chevreuse, ani księcia Buckingham, ani pani de Vernet?
— Nie; powiedziała tylko, że chce mię posłać do Londynu w celu załatwienia jakiejś sprawy dla pewnej wybitnej osobistości.
— Zdrajca! — szepnęła pani Bonacieux.
— Cicho! — rzekł d’Artagnan, ujmując ją za rękę, którą mu podała odruchowo.
— W każdym razie — mówił dalej mężczyzna w płaszczu — byłeś pan głupcem, że odmówiłeś wypełnienia tego polecenia. Gdyby nie to, miałbyś już w tej chwili ten list w kieszeni; państwo, któremu grozi niebezpieczeństwo, byłoby ocalone, a ty...
— A ja?
— A panu dałby kardynał dyplom szlachecki!...
— Czy to powiedział?
— Tak jest; wiem, że chciał sprawić panu tę niespodziankę.
— Bądź pan spokojny — odrzekł Bonacieux. — Moja żona ubóstwia mnie; jest jeszcze czas.
— Osioł! — szepnęła pani Bonacieux.
— Cicho! — odezwał się d’Artagnan, ściskając ją silnie za rękę.
— Jak to pan rozumiesz, że jest jeszcze czas? — spytał nieznajomy w płaszczu.
— Udam się do Luwru, zobaczę się z panią Bonacieux, powiem jej, że się namyśliłem, że podejmę się tej sprawy, otrzymam list i pobiegnę z nim natychmiast do kardynała.
— Dobrze więc! idź pan szybko. Powrócę tu niebawem, aby się dowiedzieć, coś pan uczynił.
Nieznajomy oddalił się.
— Niegodziwiec! — rzekła pani Bonacieux, nadając jeszcze i to miano swemu małżonkowi.
— Cicho! — powtórzył d’Artagnan, ściskając jeszcze silniej rączką młodej kobiety.
Straszny ryk przerwał nagle rozmyślania d’Artagnana i pani Bonacieux, bo oto jej małżonek zauważył zniknięcie trzosa i począł drzeć się na całe gardło, że go okradziono.
— Ach, mój Boże! — zawołała pani Bonacieux, — gotów sprowadzić nam na kark całą dzielnicę.
Bonacieux krzyczał długo, Ale ponieważ hałasy tego rodzaju często się powtarzały na ulicy Grabarzy i ponieważ w dodatku dom kramarza miał od pewnego czasu złą opinię w okolicy, nie zwracano na krzyki te uwagi. Widząc, że nikt nie przybywa, Bonacieux wybiegł z domu, krzycząc w dalszym ciągu, i słychać było jeszcze długo głos jego, oddalający się w stronę ulicy du Bac.
— A teraz, kiedy już sobie poszedł — rzekła pani Bonacieux, — czas i panu także wyruszyć w drogę. Bądź odważny, ale przedewszystkiem roztropny, i pamiętaj, że odtąd należysz do królowej.
— Do niej i do ciebie! — zawołał d’Artagnan. — Bądź spokojna, piękna Konstancyo; powrócę, okazując się godnym twojej wdzięczności... Ale czy stanę się również godnym twej miłości?
Młoda kobieta nie odpowiedziała, tylko żywy rumieniec okrasił jej lica. W kilka chwil później d’Artagnan wyszedł z domu, także owinięty szerokim płaszczem, który załamywał się malowniczemi fałdami około pochwy długiej szpady.
Pani Bonacieux śledziła jego kroki miłosnem spojrzeniem, jakiem kobieta wiedzie zawsze za kochającym ją człowiekiem; skoro zaś zniknął za węgłem domu, padła na kolana i, wznosząc ręce do góry, zawołała:
— O, Boże mój! weź w swoją opiekę królowę i nie opuszczaj nas!
D’Artagnan udał się prosto do pana de Tréville. Przyszło mu na myśl, że kardynał zostanie niebawem uprzedzony przez tego przeklętego nieznajomego, który wydawał się jego narzędziem, i sądził słusznie, że niema ani chwili czasu do stracenia.
Serce młodego człowieka było przepełnione radością. Nastręczała się mu sposobność zdobycia równocześnie sławy i pieniędzy, a w dodatku sposobność ta zbliżała go do kobiety, którą ubóstwiał. Szczęśliwy los odrazu dawał mu więcej, aniżeli śmiałby żądać od Opatrzności.
Pan de Tréville znajdował się w salonie, jak zawsze, otoczony szlachtą. D’Artagnan, którego znano, jako stałego bywalca w pałacu, poszedł prosto do gabinetu i polecił uprzedzić pana de Tréville, że pragnie się z nim rozmówić w nader ważnej sprawie.
Czekał niespełna pięć minut, gdy wszedł pan de Treville. Od pierwszego rzutu oka zauważywszy radość, malującą się na twarzy gościa, zacny kapitan zrozumiał, że musiało się wydarzyć coś niezwykłego.
W ciągu całej drogi d’Artagnan zadawał sobie pytanie, czy zwierzyć wszystko panu de Tréville, czy też prosić go tylko o pozwolenie swobodnego działania w pewnej tajemnej sprawie. Ale pan de Tréville był zawsze tak niesłychanie dobry dla niego, tak oddany królowi i królowej, tak serdecznie przytem nienawidził kardynała, że młody człowiek postanowił powiedzieć mu wszystko.
— Pragnąłeś mówić ze mną, mój młody przyjacielu — odezwał się pan de Tréville.
— Tak jest, panie — odpowiedział d’Artagnan. — Przebaczysz mi pan jednak, jak sądzę, że cię trudziłem, skoro się dowiesz, o jak ważną chodzi tu sprawę.
— Mów pan; słucham.
— Chodzi tu ni mniej ni więcej — rzekł d’Artagnan, zniżając głos — jak o honor, a może i o życie królowej.
— Co pan mówisz? — zawołał pan de Tréville, rozglądając się dokoła, czy są sami w pokoju, i wpijając pytające spojrzenie w d’Artagnana.
— Przypadek uczynił mię panem pewnej tajemnicy...
— Którą, spodziewam się, młodzieńcze, zachowasz choćby kosztem własnego życia.
— Ale winienem powierzyć ją panu, ponieważ pan jeden tylko możesz mi dopomódz do wypełnienia zlecenia, jakie otrzymałem od Jej Królewskiej Mości.
— Czy jest to pańska tajemnica?
— Nie, to tajemnica królowej.
— Czy Najjaśniejsza Pani upoważniła cię, byś mi ją powierzył?
— Nie, panie; przeciwnie, zalecono mi jaknajgłębsze milczenie.
— Dlaczegóż więc chcesz ją zdradzić przedemną?
— Ponieważ, jak powiadam, nie mogę nic uczynić bez pomocy pana, a lękam się, by mi pan nie odmówił łaski, o którą przychodzę prosić, jeżeli nie będziesz pan wiedział, w jakim celu o nią proszę.
— Zachowaj tę tajemnicę, młodzieńcze, i powiedz, czego pragniesz.
— Pragnę, abyś pan uzyskał dla mnie od pana des Essarts piętnastodniowy urlop.
— Kiedy?
— Jeszcze tej nocy.
— Opuszczasz Paryż?
— Jadę z poleceniem.
— Czy możesz mi powiedzieć, dokąd?
— Do Londynu.
— Czy może zależy komuś na tem, abyś się nie dostał do celu podróży?
— Sądzę, że kardynał dałby wszystko na świecie, byleby mi w tem przeszkodzić.
— I jedziesz sam?
— Sam.
— W takim razie nie dojedziesz nawet do Bondy; ja ci to mówię, jak jestem Tréville.
— Dlaczego?
— Zamordują cię.
— Zginę, spełniając mój obowiązek.
— Ale nie wypełnisz go, jak tego oczekują.
— To prawda — rzekł d’Artagnan.
— Wierzaj mi — mówił dalej pan de Trévilie, — w przedsięwzięciach tego rodzaju z czterech ludzi zaledwie jeden dociera do celu.
— Ach! masz pan słuszność — zawołał d’Artagnan. — Ale znasz pan także Atosa, Portosa i Aramisa i wiesz sam, że mogę na nich liczyć.
— Ale nie dopuszczaj ich do tajemnicy, której i ja znać nie chcę.
— Zaprzysięgliśmy sobie raz na zawsze ślepe zaufanie i wierność w każdej potrzebie; zresztą możesz im pan powiedzieć, że ufasz mi zupełnie, a z pewnością uwierzą, tak samo, jak pan mi uwierzyłeś.
— Mogę każdemu z nich posłać zwolnienie od służby na przeciąg piętnastu dni: Atosowi, któremu jeszcze ciągle dolega rana, w tym celu, aby udał się do kąpieli w Forges, a Portosowi i Aramisowi z poleceniem, by towarzyszyli swemu przyjacielowi, który w tem przykrem położeniu nie może się obejść bez ich pomocy. Udzielenie urlopu będzie dowodem, że podróż ta odbywa się z moją wolą.
— Dzięki ci, panie! Jesteś nieskończenie dobry.
— Odszukaj ich zatem natychmiast i ruszajcie w drogę jeszcze dzisiaj w nocy. Ach, prawda! napisz zaraz prośbę do pana des Essarts. Być bardzo może, że szpieg szedł twoim śladem; w tym więc wypadku, gdyby kardynał wiedział już o całej sprawie, odwiedziny twoje w mym domu będą usprawiedliwione.
D’Artagnan napisał prośbę, a pan de Tréville, biorąc ją do ręki, zapewnił, że przed godziną drugą rano cztery pozwolenia na wyjazd będą doręczone wybierającym się w podróż w ich własnych mieszkaniach.
— Może będziesz pan tak łaskaw przesłać pozwolenie dla mnie do mieszkania Atosa — rzekł d’Artagnan. — Obawiam się bowiem, że w razie powrotu do własnego domu mógłbym tam narazić się na jakie niezbyt miłe spotkanie.
— Bądź pan spokojny. Zatem żegnam i życzę szczęśliwej podróży. Ale, ale! — odezwał się jeszcze pan de Tréville, przywołując młodzieńca z powrotem.
D’Artagnan zawrócił.
— Czy masz pan pieniądze? D’Artagnan brzęknął workiem, który miał w kieszeni.
— Czy wystarczy? — pytał pan de Tréville.
— Mam trzysta pistolów.
— To dobrze; z tem można zajechać na koniec świata. Ruszajcie zatem w drogę.
D’Artagnan pożegnał pana de Tréville, który podał mu rękę; młodzieniec uścisnął ją z szacunkiem, zmieszanym z wdzięcznością. Odkąd przybył do Paryża, mógł tylko chełpić się znajomością tego człowieka, który zawsze postępował z nim zacnie, szczerze i wielkodusznie.
Najpierw skierował kroki do Aramisa. Nie był u swego przyjaciela od owego pamiętnego wieczoru, kiedy śledził panią Bonacieux, — co więcej, nie widywał go niemal, a ilekroć go spotkał, dostrzagał głęboki smutek na jego twarzy.
Tego wieczoru Aramis był również smutny i rozmarzony. D’Artagnan zagadnął go kilkakrotnie o przyczynę tej melancholii; Aramis za każdym razem usprawiedliwiał się, że na tydzień następny musi przygotować komentarz łaciński do osiemnastego rozdziału dzieła świętego Augustyna i że to pochłania całkowicie jego uwagę i myśli.
Obaj przyjaciele rozmawiali już przez czas pewien, gdy nadszedł służący pana de Tréville, przynosząc jakieś zapieczętowane papiery.
— Cóż to takiego? — zapytał Aramis.
— Pozwolenie na wyjazd, o jakie pan prosiłeś — odpowiedział służący.
— Ależ ja nie prosiłem o nic.
— Nie mów nic, lecz bierz — odezwał się d’Artagnan. — A ty, mój przyjacielu, masz tu pół pistola za swój trud. Oświadczysz panu de Tréville, że pan Aramis dziękuję bardzo za otrzymane pozwolenie. Możesz odejść.
Służący skłonił się aż do ziemi i wyszedł.
— Cóż to ma znaczyć? — pytał Aramis.
— Wyobraź sobie, że masz odbyć piętnastodniową podróż, i zabieraj się ze mną.
— Ależ ja nie ruszę z Paryża, dopóki się nie dowiem...
Aramis zawahał się.
— Co się z nią stało, nieprawdaż? — dokończył d’Artagnan.
— Z kim? — pytał Aramis.
— Z damą, która była tutaj... z damą, posiadającą haftowane chusteczki.
— Kto ci powiedział, że była tutaj jakaś dama? — przerwał Aramis, blednąc, jak chusta.
— Widziałem ją.
— I wiesz, kto to taki?
— Domyślam się przynajmniej.
— Słuchaj — mówił Aramis. — Skoro wiesz już tyle, to wiesz może także, co się z nią stało?
— Przypuszczam, że wróciła do Tours.
— Do Tours? to być może. Znasz ją, jak widzę. Ale dlaczego wróciła do Tours, nie zawiadamiając mię o tem wcale?
— Obawiała się, by jej nie uwięziono.
— Dlaczego nie napisała ani słowa?
— Bo obawiała się skompromitować ciebie.
— D’Artagnanie! wracasz mi życie! — krzyknął Aramis. — Sądziłem już, że pogardziła mną, że mię zdradziła... Byłem tak szczęśliwy, ujrzawszy ją znowu... Nie mogłem przecież przypuścić, aby narażała dla mnie swą wolność... A jednak jakaż przyczyna mogła ją sprowadzić do Paryża?
— Ta sama, dla której wyruszamy dzisiaj do Londynu.
— A cóż to za przyczyna? — pytał Aramis.
— Dowiesz się tego jeszcze kiedyś, mój Aramisie. Tymczasem pragnę naśladować powściągliwość w słowie „siostrzenicy doktora“.
Aramis uśmiechnął się, — przypomniał sobie bowiem bajeczkę, którą pewnego wieczora opowiedział przyjaciołom.
— Dobrze więc! skoro pani ta wyjechała z Paryża i skoro jesteś o tem przekonany, d’Artagnanie, nic mię już nie zatrzymuje, i gotów jestem towarzyszyć ci. Dokądże więc się udajemy?...
— Na razie do Atosa. Skoro zaś chcesz mi towarzyszyć, proszę cię, spiesz się, gdyż straciliśmy już i tak dużo czasu. Ach, prawda! zawołaj Bazina.
— Czy Bazin pojedzie także z nami?
— Może. Bądź co bądź, dobrze będzie, gdy obecnie pójdzie z nami do Atosa.
Aramis przywołał Bazina i rozkazał mu podążyć za nimi do Atosa.
— Chodźmy zatem! — rzekł, biorąc płaszcz, szpadę i trzy pistolety i otwierając zgoła niepotrzebnie kilka szuflad, aby zobaczyć, czy nie znajdzie tam przypadkiem jakiejś zabłąkanej monety. Przekonawszy się ostatecznie, że poszukiwania te są daremne, poszedł za d’Artagnanem, zastanawiając się, skąd młody kadet z gwardyi wie tak samo dobrze, jak on, kto była dama, której udzielał gościnności w swym domu, i jakim sposobem mógł wiedzieć lepiej od niego, co się z nią stało.
Gdy wychodzili z domu, Aramis położył dłoń na ramieniu d’Artagnana i, wpatrując się w niego badawczo, zapytał:
— Nie mówiłeś z nikim o tej kobiecie?
— Z nikim.
— Ani z Portosem, ani z Atosem nawet?
— Nie wspomniałem im o niej ani słowa.
— To dobrze.
I uspokojony już co do tego ważnego szczegółu Aramis poszedł za d’Artagnanem. Niebawem znaleźli się obaj u Atosa.
Zastali go, trzymającego w jednej ręce pozwolenie na wyjazd, w drugiej zaś list od pana de Tréville.
— Czy moglibyście mi może wyjaśnić, co znaczy to pozwolenie i ten list, który otrzymuję? — zapytał Atos przybyłych przyjaciół i przeczytał im treść otrzymanego listu: — „Mój drogi Atosie. Ponieważ zdrowie twoje wymaga tego bezwarunkowo, chciałbym, abyś wypoczął przez kilka dni. Wybierz się więc d© kąpieli w Forges lub gdzieindziej, gdyby ci to bardziej dogadzało, i postaraj się odzyskać nadszarpane siły.
— Otóż, Atosie, list ten i pozwolenie oznaczają, że masz mi towarzyszyć.
— Do kąpieli w Forges?
— Tam lub gdzieindziej.
— W służbie króla?
— Króla albo królowej. Czyż nie jesteśmy sługami obojga Ich Królewskich Mości?
W tej samej chwili wszedł Portos.
— Tam do licha! — rzekł, — dzieją się dziwne rzeczy. Odkądże to zapanował zwyczaj, że udziela się muszkieterom urlopów, choć nie proszą o to wcale?
— Odtąd, odkąd mają przyjaciół, którzy proszą o to w ich imieniu — odpowiedział d’Artagnan.
— Aha! aha! — zawołał Portos. — Zdaje się, że tutaj gotuje się coś nowego...
— Tak jest; wyjeżdżamy — rzekł Aramis.
— Dokądże to? — pytał Portos.
— Na honor, sam nie wiem — odrzekł Atos; — zapytaj d’Artagnana.
— Udajemy się do Londynu, moi panowie — oświadczył d’Artagnan.
— Do Londynu? — zawołał Portos. — A cóż my tam będziemy robili?
— Tego właśnie nie mogę wam powiedzieć, moi panowie; musicie mi zaufać.
— Ale na to, aby się dostać do Londynu — zauważył Portos, — trzeba pieniędzy; ja zaś nie posiadam ich wcale.
— Ani ja — rzekł Aramis.
— Ani ja — powtórzył Atos.
— Ja zato mam — odpowiedział d’Artagnan, wyciągając swój skarb z kieszeni i kładąc go na stole. — W kiesce tej znajduje się trzysta pistolów; jeżeli każdy z nas weźmie po sześćdziesiąt pięć, to wystarczy to zupełnie, aby zajechać do Londynu i powrócić. Zresztą bądźcie spokojni; nie wszyscy tam dojedziemy.
— A to dlaczego?
— Gdyż, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, niektórzy z nas pozostaną po drodze.
— Czyż przedsiębierzemy jaką wyprawę wojenną?
— Jedną z najniebezpieczniejszych... oznajmiam wam.
— Więc tak? Skoro jednakże mamy się narażać na śmierć — rzekł Portos, — pragnąłbym wiedzieć przynajmniej, z jakiego powodu.
— Dużą korzyść z tego odniesiesz! — zauważył Atos.
— Jednakże i ja również podzielam zdanie Portosa — oświadczył Aramis.
— Czy król zwykł zdawać wam sprawę ze swych zamiarów? Nie. Mówią wam po prostu: Panowie, walka toczyć się będzie we Flandryi, czy w Gaskonii; idźcie tam walczyć. I idziecie... Dlaczego się bijecie, to nie obchodzi was bynajmniej.
— D’Artagnan ma słuszność — oświadczył Atos. — Oto trzy zezwolenia, nadesłane przez pana de Tréville; oto trzysta pistolów, których pochodzenia nie znam wcale. Idźmy zatem nadstawiać głowę tam, gdzie nas wysyłają. Czyż życie warte jest tylu rozpraw? D’Artagnanie, jestem gotów iść z tobą.
— Ja również — rzekł Portos.
— I ja — odezwał się Aramis. — Tem bardziej, że chętnie opuszczę Paryż... potrzebuję rozrywki.
— Doskonale! Rozrywki nie zabraknie wam, moi panowie, bądźcie spokojni — oświadczył d’Artagnan.
— Kiedyż zatem wyruszamy w drogę? — zapytał Atos.
— Natychmiast — odpowiedział d’Artagnan; — nie mamy ani chwili do stracenia.
— Hola! Grimaud! Planchet! Mousqueton! Bazin! — wołali czterej młodzi ludzi na swoich służących. — Smarować buty i przyprowadzić konie ze stajni pałacowej!
Każdy z muszkieterów miał zawsze w stajni pałacowej konia w pogotowiu, jak w koszarach, a podobnie i każdy z ich służących.
Planchet, Grimaud, Mousqueton i Bazin popędzili cwałem.
— A teraz ułóżmy plan wyprawy — rzekł Portos. — Dokąd wyruszamy najpierw?
— Do Calais — odparł d’Artagnan; — jest to najprostsza droga do Londynu.
— Dobrze — rzekł Portos. — Moje zdanie zatem jest następujące...
— Mów.
— Czterej ludzie, podróżujący razem, budzą zawsze podejrzenie; d’Artagnan zatem da każdemu z nas wskazówki. Ja wyruszę pierwszy drogą na Boulogne, aby wybadać teren; Atos wyjedzie w dwie godziny później, udając się w stronę Amiens; Aramis pospieszy za nami przez Noyon; wreszcie d’Artagnan pojedzie, którędy mu się spodoba, w przebraniu Plancheta, podczas gdy Planchet będzie nam towarzyszył, udając d’Artagnana w mundurze gwardyjskim.
— Mojem zdaniem, panowie — oświadczył Atos, — nie należy wtajemniczać służby w podobną sprawę. Szlachcic może niekiedy przypadkiem zdradzić jakąś tajemnicę; służący sprzeda ją prawie zawsze.
— Plan Portosa — rzekł d’Artagnan — wydaje mi się niepraktycznym, choćby dlatego, że sam nie wiem, jakie mógłbym wam dać wskazówki. Zadaniem mojem jest odwiezienie listu, nic więcej. Nie posiadam i nie mogę sporządzić trzech odpisów tego listu, gdyż pismo jest zamknięte pieczęcią; sądzę zatem, że wypada nam wspólnie odbywać podróż. Pismo to jest ukryte w mojej kieszeni — mówiąc to, pokazał kieszeń, w której się list znajdował. — Gdybym padł podczas wyprawy, jeden z was weźmie list, i ruszycie w dalszą drogę. Gbyby ten drugi został zabity, przyjdzie kolej na następnego, i tak dalej... Chodzi bowiem jedynie tylko o to, aby jeden z nas przybył do celu.
— Brawo, d’Artagnanie! W zupełności podzielam twoje zdanie — zawołał Atos. — Należy zresztą postępować konsekwentnie. Udaję się do kąpieli, wy zaś mi towarzyszycie; zamiast udać się do Forges, jadę nad morze, to mi wolno. Gdyby nas chciano zaaresztować, pokażę list pana de Tréville, wy zaś wykażecie się otrzymanymi urlopami; jeżeli zostaniemy napadnięci, będziemy się bronili; jeżeli pociągną nas przed sąd, będziemy twierdzili z całą stanowczością, że nie mieliśmy zgoła innych zamiarów, jak tylko zanurzyć się pewną ilość razy w morzu. Nietrudno zresztą byłoby dać sobie radę z czterema rozdzielonymi ludźmi, podczas gdy złączeni razem tworzą już pokaźny zastęp. Uzbroimy naszych czterech służących w pistolety i muszkiety, i gdyby nawet wysłano armię przeciwko nam, stawimy jej czoło, a ten, co wyjdzie żywym z walki, odwiezie list, jak to planuje d’Artagnan.
— Dobrze powiedziane — zawołał Aramis. — Rzadko zabierasz głos, Atosie, ale, gdy się odezwiesz, przemawiasz, jak święty Jan Złotousty. Przyjmuję plan Atosa. A ty, Portosie?
— Ja także — odparł Portos, — jeżeli tylko d’Artagnan godzi się na niego. D’Artagnan bowiem, jako oddawca listu, jest oczywiście wodzem wyprawy; co on postanowi, wypełnimy.
— A zatem — odezwał się d’Artagnan — postanawiam, że przyjmujemy plan Atosa i że za pół godziny ruszamy w drogę.
— Przyjmujemy! przyjmujemy! — zakrzyknęli chórem trzej muszkieterowie.
I każdy z nich, sięgnąwszy do trzosa, wziął po sześćdziesiąt pięć pistolów i począł czynić przygotowania do wyjazdu o oznaczonej godzinie.
O godzinie drugiej nad ranem czterej nasi poszukiwacze przygód wyjechali z Paryża przez rogatkę Świętego Dyonizego. Dopóki trwała noc, posuwali się naprzód w milczeniu; pomimowoli ulegali wpływowi ciemności i na każdym kroku podejrzywali zasadzki.
Ale z pierwszym brzaskiem dnia rozwiązały się języki; z promieniami słońca wróciła wesołość. Jak gdyby w przeddzień potyczki, serca biły przyspieszonem tempem, oczy błyszczały radością; odczuwali, że życie, z którem może będą zmuszeni się rozstać, jest bądź co bądź drogocennym skarbem.
Zastęp ich zresztą wyglądał nader groźnie: marsowe postawy muszkieterów, czarne ich konie, miarowy ruch naprzód, do jakiego ci dzielni towarzysze żołnierza przyzwyczaili się w szeregach pułku, — wszystko to zdradziłoby tajemnicę, gdyby chcieli ją ukrywać.
Pachołkowie, uzbrojeni od stóp do głów, jechali za nimi.
Aż do Chantilly, gdzie stanęli około godziny ósmej rano, dojechali bez żadnej przygody. Należało spożyć śniadanie. Zsiedli więc z koni przed gospodą, której godło przedstawiało świętego Marcina, dającego połowę płaszcza ubogiemu, przyczem nakazali pachołkom, aby nie zdejmowali siodeł z koni i aby byli gotowi natychmiast wyruszyć w dalszą drogę.
Gdy weszli do ogólnej sali i zasiedli do stołu, jakiś szlachcic, który, jak się zdawało, przybył z Dammartin, i siedząc przy tym samym stole, jadł śniadanie, rozpoczął z nimi rozmowę o deszczu i pogodzie, Nasi podróżni odpowiadali mu. Gdy zaś wychylił kielich za ich zdrowie, muszkieterowie odpowiedzieli grzecznością na grzeczność.
W chwili jednak, kiedy Mousqueton wszedł z wiadomością, że konie czekają w pogotowiu, i kiedy zaczęto wstawać od stołu, nieznajomy zaproponował Portosowi wypicie za zdrowie kardynała. Portos odpowiedział, że niczego więcej nie pragnie, jeżeli nieznajomy wypije również za zdrowie króla. Szlachcic począł krzyczeć, że nie zna innego króla, prócz Jego Eminencyi. W odpowiedzi na to Portos nazwał go pijakiem, wobec czego nieznajomy dobył szpady.
— Zrobiłeś głupstwo — rzekł Atos. — Ale niema rady; nie można się już cofnąć. Zabij tego człowieka i staraj się dogonić nas, jak możesz najprędzej.
Wszyscy trzej dosiedli koni i puścili się cwałem, podczas gdy Portos obiecywał swemu przeciwnikowi, że podziurawi go wszystkimi sposobami, znanymi w sztuce szermierskiej.
— O jednego mniej! — rzekł Atos, gdy ujechali jakieś sto kroków.
— Ale dlaczego ten człowiek zaczepił Portosa, zamiast któregoś z nas? — pytał Aramis.
— Bo Portos wykrzykiwał najgłośniej, i dlatego nieznajomy uważał go za przywódcę wyprawy — odpowiedział d’Artagnan.
— Twierdziłem zawsze, że ten Gaskończyk jest skarbnicą mądrości — mruknął Atos.
W Beauvais podróżnicy nasi zatrzymali się przez dwie godziny, aby dać wypocząć koniom i zaczekać na Portosa. Skoro jednak nie wrócił po upływie tego czasu, ani też nie było o nim żadnej wieści, ruszyli w dalszą podróż.
O milę za Beauvais, w miejscu, gdzie droga wiła się się między dwoma wzgórzami, napotkali ośmiu czy dziesięciu ludzi, którzy pod pozorem naprawiania zepsutego gościńca kopali w nim doły i błotniste kałuże. Aramis, obawiając się, że powala sobie buty w tem robionem błocie, skrzyczał ich ostro. Atos chciał temu zajściu zapobiedz, ale się spóźnił, i robotnicy poczęli wydrwiwać naszych podróżnych, czem doprowadzili do tego, że nawet flegmatyczny Atos oburzył się ich zuchwalstwem i najechał koniem na jednego z nich. Wówczas ludzie ci cofnęli się do przydrożnego rowu i pochwycili ukryte w nim muszkiety. Wskutek tego podróżni nasi musieli przejechać wprost pod gradem kul, z których jedna przebiła Aramisowi ramię, druga zaś utkwiła Mousquetonowi w miękkich częściach ciała, będących przedłużeniem kości krzyżowej. Mousqueton spadł z konia, nie dlatego, by był istotnie ciężko raniony, lecz ponieważ, nie mogąc zobaczyć rany, przypuszczał zapewne, że jest groźniejsza, aniżeli była w rzeczywistości.
— To zasadzka! — krzyknął d’Artagnan. — Nie dajmy się chwycić w sidła! Dalej, naprzód w drogę!
Aramis, aczkolwiek raniony, chwycił się grzywy konia, który poniósł go za towarzyszami. Rumak Mousquetona dogonił ich także i biegł razem bez jeźdźca.
— Będziemy mieli jednego konia zapasowego — rzekł Atos.
— Wolałbym mieć kapelusz — odparł d’Artagnan. — Zdmuchnęła mi go kula. Całe szczęście, na honor, że list, jaki mam przy sobie, nie w nim się znajdował.
— Otóż to! Gotowi zabić biednego Portosa, gdy pojedzie tędy — odezwał się Aramis.
— Gdyby Portos mógł się utrzymać na nogach, byłby nas już dawno dogonił — zauważył Atos. — Mojem zdaniem, ten pijak otrzeźwiał, ledwie stanął na placu boju.
Pędzili jeszcze galopem przez dwie godziny, chociaż konie były pomęczone i można się było obawiać, że niebawem odmówią jeźdźcom swej służby. Skierowali się następnie na przełaj, w nadziei, że dzięki temu będą mniej niepokojeni. Ale w Crévecoeur Aramis oświadczył, że dalej jechać nie może. W istocie trzeba było mieć jego męstwo, ukrywające się pod wytworną powierzchownością i pod gładkiem obejściem, aby dotrwać aż dotąd. Co chwila bladł straszliwie, i musiano podtrzymywać go na koniu. Zsadzono go zatem przed bramą przydrożnej oberży, pozostawiono mu Bazina, który raczej przeszkadzał, niż pomagał w utarczce, i ruszono dalej w nadziei, że zdążą na noc do Amiens.
— Do licha! — zaklął Atos, gdy jechali dalej, mając już poczet, zmniejszony do dwóch panów i Grimauda oraz Plancheta. — Do licha! nie dam się więcej złapać i zaręczam ci, że nie otworzę ust, ani nie dobędę szpady, póki nie przybędziemy do Calais. Przysięgam...
— Nie przysięgajmy — rzekł d’Artagnan, — pędźmy tylko, ile tchu starczy koniom.
Podróżnicy wbili ostrogi w brzuchy rumaków, które, podniecone tem, wytężały siły. O północy przybyli do Amiens i zatrzymali się przed gospodą pod Złotą Lilią.
Oberżysta wyglądał na najzacniejszego człowieka na świecie. Przyjął podróżnych ze świecą w jednej ręce, a bawełnianą szlafmycą w drugiej, i chciał każdego z nich umieścić w osobnym pięknym pokoju. Na nieszczęście, pokoje te znajdowały się na dwóch przeciwnych krańcach gospody. D’Artagnan i Atos nie zgodzili się na to. Oberżysta odpowiedział, że nie rozporządza innymi pokojami, godnymi Ich Wysokości; a podróżni oświadczyli, że gotowi się przespać w ogólnej sali na siennikach, rzuconych na ziemię. Oberżysta nalegał, oni upierali się przy swojem; wreszcie musiał zastosować się do tego, czego żądali.
Zaledwie przyrządzili sobie posłanie i zatarasowali drzwi od wewnątrz, gdy zapukano do okiennicy od strony podwórza. Zapytali, kto taki, i otwarli okiennicę, poznawszy głosy swych pachołków.
Byli to istotnie Planchet i Grimaud.
— Grimaud sam potrafi dopilnować koni — oświadczył Planchet, — a jeżeli panowie pozwolą, ja położę się na progu. Dzięki temu, będą panowie mogli mieć pewność, że nikt tu nie wejdzie.
— A na czem się położysz? — spytał d’Artagnan.
— Oto moje posłanie — odpowiedział Planchet, wskazując wiązkę słomy.
— Chodź więc — rzekł d’Artagnan. — Masz słuszność; postać tego oberżysty nie bardzo mi się podoba; jest zanadto uprzejmy.
— Mnie nie podoba się także — oświadczył Atos.
Planchet wszedł do pokoju przez okno, ułożył się pod drzwiami, a Grimaud zamknął się w stajni, zaręczając, że o godzinie piątej rano i on i cztery konie będą gotowe do drogi.
Noc minęła dosyć spokojnie. Około godziny drugiej nad ranem próbował ktoś wprawdzie dostać się do drzwi, Planchet jednak zerwał się natychmiast, a kiedy zapytał „ktotam?“, pukający oświadczył, że się pomylił, i oddalił się szybko.
O godzinie czwartej rano rozległ się straszny hałas w stajni; Grimaud chciał obudzić parobków, ci natomiast zaczęli go bić. Kiedy otwarto okno, ujrzano biednego chłopca nieprzytomnego, z głową rozciętą rękojeścią od wideł.
Planchet wyszedł na podwórze i chciał osiodłać konie; okazało się jednak, że są ochwacone. Jeden tylko koń Mousquetona, który w ciągu dnia poprzedniego przez pięć czy sześć godzin odbywał podróż bez jeźdźca, mógł służyć do dalszej jazdy, ale wskutek trudnej do wytłómaczenia pomyłki weterynarz, po którego posłano, aby puścił krew koniowi gospodarza, uczynił to z koniem Mousquetona.
Wszystko razem poczynało się stawać niepokojącem, przygody bowiem, jakie spotkały naszych podróżnych, mogły być zarówno dziełem przypadku, jak wynikiem uknutego z góry planu. Atos i d’Artagnan wyszli przed gospodę, podczas gdy Planchet poszedł się wywiedzieć, czy nie możnaby nabyć gdzieś w okolicy trzech koni wierzchowych. Tuż przed bramą stały właśnie dwa konie wypoczęte i silne. Składało się to nadzwyczajnie. Planchet zapytał, do kogo należą; odpowiedziano mu, że właściciele spędzili noc w gospodzie i że w tej chwili załatwiają rachunki z gospodarzem.
Atos udał się tam także, aby uregulować należność, a d’Artagnan i Planchet pozostali przy bramie, wiodącej na ulicę. Oberżysta siedział w dość odległym pokoju na dole. Poproszono Atosa, aby tam poszedł do niego. Nie podejrzywając nic złego, Atos wyjął dwa pistole, aby zapłacić. Oberżysta siedział sam przed biurkiem, którego szuflady były na pół otwarte. Wziął pieniądze, podane przez Atosa, obejrzał je, przekładając z ręki do ręki, poczem oświadczył nagle, że są fałszywe, i zagroził aresztowaniem jego i towarzysza, jako fałszerzy pieniędzy.
— Hultaju! — rzekł Atos, podchodząc ku niemu, — obetnę ci uszy!
W tej chwili jednak wypadli z bocznych drzwi czterej ludzie, uzbrojeni od stóp do głów, i rzucili się na Atosa.
— Schwytano mnie! — krzyknął Atos na całe gardło. — Uciekaj, d’Artagnanie! — i przy tych słowach wystrzelił dwukrotnie z pistoletu.
D’Artagnan i Planchet nie czekali na powtórne wezwanie: odwiązali natychmiast konie, czekające przy bramie, dosiedli ich i, spiąwszy ostrogami, popędzili cwałem.
— Czy wiesz, co się stało z Atosem? — zagadnął d’Artagnan Plancheta, nie zatrzymując się w biegu.
— Ach, panie! — odpowiedział Planchet, — widziałem, jak dwóch napastników padło od jego strzałów, i zdaje mi się, że zauważyłem poprzez szyby, jak rąbał się z innymi.
— Dzielny Atos! — szepnął d’Artagnan. — I pomyśleć, że jestem zmuszony go opuścić. Zresztą któż może wiedzieć, co nas obu tutaj czeka... Naprzód, Planchecie! naprzód! Jesteś zuchem, co się zowie.
— Mówiłem już panu — odparł Planchet, — że Pikardyjczyka można poznać dopiero w potrzebie; zresztą jestem w rodzinnym kraju, i to mi dodaje odwagi.
I obaj, spinając konie ostrogami, przybyli do Saint-Omer, nie zatrzymując się w drodze. Tam, trzymając cugle w rękach z obawy nowej przygody, pozwolili odpocząć koniom, przekąsili coś naprędce, stojąc na ulicy, poczem ruszyli dalej w drogę.
Na sto kroków przed bramami Calais koń d’Artagnana runął na ziemię, tak, że w żaden sposób nie można go było podnieść; krew płynęła mu z nozdrzy i z oczu. Pozostał jeszcze koń Plancheta, ale i ten zatrzymał się w miejscu, i niepodobna było zmusić go do dalszej drogi.
Na szczęście, jak powiedzieliśmy, znajdowali się zaledwie w odległości stu kroków od miasta. Pozostawili więc swe wierzchowce na środku drogi i pieszo pobiegli do portu. Planchet zwrócił uwagę swego pana na jakiegoś szlachcica, który w towarzystwie służącego szedł o jakie pięćdziesiąt kroków przed nimi.
Zbliżyli się szybko ku temu człowiekowi, któremu, jak się zdawało, spieszyło się bardzo; obuwie miał pokryte pyłem i wypytywał się, czy nie mógłby natychmiast przepłynąć na brzeg angielski.
— To bardzo łatwo odpowiedział właściciel statku, przygotowanego do wyruszenia w drogę. — Dzisiaj rano jednak wydano rozkaz, aby nie przewozić nikogo bez szczególnego pozwolenia pana kardynała.
— Pozwolenie takie mam przy sobie — odparł szlachcic, wyjmując dokument z kieszeni; — oto jest.
— Niech je poświadczy dowódca portu — rzekł właściciel statku, — a ja poczynię tymczasem ostateczne przygotowania.
— Gdzie znajdę dowódcę?
— Na letniem mieszkaniu.
— Gdzież to jest?
— W odległości ćwierć mili od miasta; o, patrz pan, widać stąd: dom, pokryty dachówką, tam, poniżej tego małego wzgórza.
— Doskonale! — odparł szlachcic i w towarzystwie służącego udał się w stronę letniego mieszkania dowódcy portu.
D’Artagnan i Planchet szli za nim w odległości mnie-jwięcej pięciuset kroków.
Skoro już wyszli za miasto, d’Artagnan przyspieszył kroku i zrównał się z szlachcicem w chwili, gdy tenże wchodził do niewielkiego lasku.
— Zdaje mi się — rzekł d’Artagnan, — że spieszy się panu bardzo.
— Nikomu nie może się bardziej spieszyć.
— Niezmiernie mi przykro — mówił dalej d’Artagnan, — bo i mnie także bardzo pilno, przeto chcę prosić pana o oddanie mi pewnej usługi.
— A mianowicie?
— Ażebyś mi pan pozwolił przepłynąć do Anglii pierwej od niego.
— To niemożliwe — odpowiedział szlachcic. — Przebyłem sześćdziesiąt mil w ciągu czterdziestu czterech godzin i jutro w południe muszę być w Londynie.
— Odbyłem tę samą drogę w ciągu czterdziestu godzin i muszę być w Londynie jutro o godzinie dziesiątej rano.
— Bardzo mi przykro, mój panie, ale przybyłem tu pierwszy i nie pozwolę się wyprzedzić.
— Bardzo mi przykro, mój panie, ale chociaż przybyłem tu później, stanę tam pierwszy...
— Jadę w sprawie królewskiej — rzekł szlachcic.
— A ja w mojej własnej! — odparł d’Artagnan.
— Jak mi się zdaje, szukasz pan zaczepki?
— Do licha! A za cóż pan to uważasz?
— Czego pan zatem żądasz?
— Chcesz się pan dowiedzieć?
— Oczywiście.
— Otóż pragnę otrzymać od pana pozwolenie na przejazd, jakie posiadasz. Ja nie mam go, a jest mi potrzebne.
— Żartujesz pan chyba...
— Nie żartuję nigdy.
— Ustąp pan z drogi!
— Nie pójdziesz pan dalej.
— Słuchajno, młodzieńcze! czy chcesz, abym ci łeb roztrzaskał? Hola, Lubinie, daj mi moje pistolety!
— Planchecie, zajmij się sługą — zawołał d’Artagnan; — pana ja biorę na siebie.
Planchet, rozzuchwalony pierwszem powodzeniem, rzucił się na Lubina, a będąc krzepkim i zwinnym, przewrócił go nawznak na ziemię i ukląkł mu na piersiach.
— Czyń pan, co do pana należy — zawołał Planchet; — ja zrobiłem już swoje.
Widząc to, szlachcic dobył szpady i rzucił się na d’Artagnana. Ale trafił na godniejszego od siebie przeciwnika; w ciągu trzech sekund d’Artagnan zadał mu trzy pchnięcia, mówiąc przy każdym ciosie:
— To za Atosa... to za Portosa... to za Aramisa!
Otrzymawszy trzecie pchnięcie, szlachcic runął na ziemię, jak kłoda.
D’Artagnan sądził, że przeciwnik jego jest nieżywy lub, co najmniej, nieprzytomny, i zbliżył się ku niemu, aby zabrać mu pozwolenie na przejazd. W chwili jednakże, gdy wyciągnął rękę, aby przeszukać jego kieszenie, ranny, który nie wypuścił szpady z ręki, zadał mu cios w same piersi, mówiąc:
— To dla ciebie.
— To dla mnie! Lecz najlepszy jest ten, kto jest ostatni! — krzyknął d’Artagnan z wściekłością, przygważdżając go czwartym ciosem w brzuch do ziemi.
Teraz szlachcic zamknął oczy i stracił przytomność.
D’Artagnan przeszukał kieszeń, do której podróżny chował pozwolenie na przejazd, i zabrał mu ten dokument. Był on wypisany na nazwisko hrabiego de Wardes.
Następnie, spojrzawszy po raz ostatni na młodego człowieka, który mógł mieć zaledwie lat dwadzieścia pięć, a którego pozostawiał tu bez przytomności, może i bez życia, i westchnął nad tem dziwnem przeznaczeniem, zmuszającem ludzi do wzajemnego zabijania się w obronie spraw tych, którzy są dla nich najzupełniej obcymi ludźmi i o których nie wiedzą nawet często, że wogóle istnieją.
Ale myśli te przerwał mu Lubin, który wydawał chrapliwe jęki i z całych sił wołał o pomoc.
Planchet trzymał go ręką za gardło i zaciskał silnie.
— Panie — rzekł, — kiedy go tak trzymam, nie krzyczy; ale niechno tylko popuszczę, zaraz zaczyna wrzeszczeć nanowo. Poznaję, że to Normandczyk, a Normandczycy to uparty naród.
Istotnie, mimo zaciśniętego gardła, Lubin usiłował jeszcze pokrzykiwać.
— Zaczekaj! — rzekł d’Artagnan.
I wziąwszy chustkę, zakneblował mu usta.
— A teraz — radził Planchet — przywiążmy go do drzewa.
Uczynili to bardzo sumiennie, poczem ułożyli hrabiego de Wardes obok służącego. Ponieważ zaś noc już zapadała, a zarówno zakneblowany, jak raniony, znajdowali się w głębi lasku, nie ulegało wątpliwości, że pozostaną na tem miejscu aż do dnia następnego.
— Teraz zaś — oświadczył d’Artagnan — spieszmy do dowódcy!
— Ależ pan jesteś raniony, jak się zdaje — zauważył Planchet.
— To nic. Zajmijmy się najpierw tem, co najważniejsze, a potem będzie czas pomyśleć o ranie, która zresztą, jak mi się zdaje, nie jest bynajmniej niebezpieczna.
I obaj skierowali się pospiesznym krokiem ku siedzibie dostojnego urzędnika.
Oznajmiono mu przybycie pana hrabiego de Wardes.
D’Artagnan został wprowadzony.
— Masz pan rozkaz, podpisany przez kardynała? — zapytał dowódca.
— Tak — odpowiedział d’Artagnan, — oto jest.
— Wszystko w zupełnym porządku — oświadczył dowódca, przeczytawszy pismo.
— Rzecz prosta — odparł d’Artagnan; — należę do najwierniejszych sług kardynała.
— Jak się zdaje, Jego Eminencya pragnie przeszkodzić komuś w dostaniu się do Anglii?
— Tak jest, niejakiemu d’Artagnanowi, szlachcicowi bearneńskiemu, który wyjechał z Paryża w towarzystwie trzech przyjaciół, udając się w podróż do Anglii.
— Czy znasz go pan osobiście? — pytał dowódca.
— Kogo?
— Tego d’Artagnana.
— Doskonale.
— Poproszę zatem o jego rysopis.
— To drobnostka.
I d’Artagnan przedstawił szczegółowo rysopis hrabiego de Wardes.
— Czy mu kto towarzyszy? — pytał dowódca.
— Tak jest; służący, nazwiskiem Lubin.
— Będziemy baczyli na nich, a jeżeli wpadną w nasze ręce, to Jego Eminencya może być spokojny, że odstawimy ich do Paryża pod dobrą eskortą.
— Czyniąc to, panie dowódco — oświadczył d’Artagnan, — zasłużysz się dobrze kardynałowi.
— Czy zobaczysz się pan z nim po powrocie?
— Niewątpliwie.
— W takim razie chciej mu pan powiedzieć, że jestem jogo wiernym sługą.
— Nie omieszkam tego uczynić.
Uradowany tem zapewnieniem, dowódca portu potwierdził pozwolenie przejazdu i zwrócił je d’Artagnanowi.
Nie tracąc czasu na zbyteczne uprzejmości, d’Artagnan pożegnał dowódcę, podziękował mu i wyszedł.
Znalazłszy się na ulicy, obaj z Planchetem pobiegli pędem i, nakładając drogi, aby ominąć lasek, weszli inną bramą do miasta.
Statek był już gotów do odjazdu, a właściciel oczekiwał w porcie.
— Więc cóż? — zapytał, ujrzawszy d’Artagnana.
— Oto pozwolenie, już potwierdzone.
— A tamten drugi szlachcic?
— Nie pojedzie dzisiaj — odpowiedział d’Artagnan. — Ale niech się pan nie troszczy; zapłacę tak, jak za dwóch.
— Wobec tego ruszamy w drogę — rzekł właściciel.
— Ruszajmy! — powtórzył d’Artagnan.
I wskoczył z Planchetem do łodzi.
Po upływie pięciu minut stali już na pokładzie.
Był to czas ostatni, gdyż, zaledwie na pół mili odpłynęli od brzegu, d’Artagnan ujrzał błysk światła i usłyszał huk wystrzału. Wystrzał ten oznajmiał zamknięcie portu.
Teraz dopiero można się było zająć raną. Na szczęście, tak, jak przypuszczał d’Artagnan, nie była ona bynajmniej niebezpieczna: ostrze szpady napotkało na żebro i osunęło się wzdłuż kości, — co więcej, koszula tak przylgnęła do rany, że zaledwie kilka kropel krwi wyciekło.
D’Artagnan upadał ze znużenia. Położono mu siennik na pokładzie; młodzieniec rzucił się na niego i zasnął.
Nazajutrz, skoro świt, obudził się w odległości trzech do czterech mil od wybrzeży angielskich. Przez całą noc wiatr był słaby i płynęli wolno.
O godzinie dziesiątej rano statek zarzucił kotwicę w porcie Dowru.
O godzinie pół do jedenastej d’Artagnan stanął na ziemi angielskiej, wołając:
Ale nie tu był koniec podróży: trzeba było dostać się jeszcze do Londynu.
Poczty jednak angielskie były bardzo dobre. D’Artagnan i Planchet dosiedli koni, pocztylion popędził przed nimi, i po czterech godzinach stanęli u bram stolicy.
D’Artagnan nie znał Londynu, nie umiał też ani słowa po angielsku; poradził sobie wszakże, napisawszy nazwisko księcia Buckingham na kawałku papieru, i pierwszy-lepszy przechodzień wskazał mu drogę.
Książę był w Windsorze na polowaniu z królem.
D’Artagnan dopytał się o zaufanego pokojowca księcia, który towarzyszył księciu we wszystkich podróżach, a który doskonale mówił po francusku, i pokojowcowi owemu oświadczył, że przybywa z Paryża w sprawie, w której idzie o śmierć i życie, przyczem zaznaczył, że musi się natychmiast rozmówić z jego panem.
Pewność siebie, z jaką przemawiał d’Artagnan, przekonała Patrycego — tak bowiem zwał się ten minister ministra. Natychmiast też kazał osiodłać dwa konie i podjął się być przewodnikiem młodego gwardzisty. Planchet zsiadł z konia, sztywny, jak patyk; biedny chłopak gonił ostatkiem sił. D’Artagnan natomiast był jakby z żelaza.
Przybywszy do zamku, zasięgnęli tam wiadomości: król i książę Buckingham polowali z sokołami na bagnach, oddalonych o dwie do trzech mil od zamku.
Po upływie dwudziestu minut znaleźli się na oznaczonem miejscu. Niebawem Patryk usłyszał głos pana, wołającego na sokoła.
— Kogo mam oznajmić Jego Książęcej Mości? — zapytał d’Artagnana.
— Młodego człowieka, który pewnego wieczora szukał z nim zaczepki w Paryżu na Nowym Moście pod latarnią.
— Dziwne oznajmienie.
— Przekonasz się pan, że jest ono równie dobre, jak każde inne.
Patryk podciął konia, dopędził księcia i zawiadomił go w wyżej podanych słowach o przybyciu wysłannika.
Buckingham poznał odrazu d’Artagnana. Domyślając się, że stało się coś, o czem pragną go zawiadomić, zapytał tylko, gdzie jest ten, który przywiózł nowiny, a zauważywszy z daleka mundur gwardzisty, podciął konia i popędził prosto ku d’Artagnanowi. Patryk zatrzymał się dyskretnie na uboczu.
— Nie zdarzyło się chyba królowej jakieś nieszczęście? — zawołał Buckingham, wkładając w to pytanie wszystkie swe myśli i całą miłość.
— Nie sądzę. Zdaje mi się jednak, iż grozi jej wielkie niebezpieczeństwo, z którego jedynie Wasza Miłość może ją wybawić.
— Ja? — zakrzyknął Buckingham. — Jakim sposobem? Będę doprawdy bardzo szczęśliwy, jeżeli potrafię przydać się jej na coś! Mów pan! mów!
— Proszę przyjąć ten list — rzekł d’Artagnan.
— List? od kogo?
— Od Jej Królewskiej Mości, jak mi się zdaje.
— Od Jej Królewskiej Mości? — rzekł Buckingham, blednąc tak strasznie, że d’Artagnan przeląkł się, aby nie zemdlał.
Książę złamał pieczęć.
— Co znaczy to uszkodzenie? — zapytał, wskazując d’Artagnanowi miejsce listu, na wylot przedziurawione.
— Ach! — odpowiedział d’Artagnan, — nie zauważyłem tego. To ślad szpady hrabiego de Wardes, który zadał taki piękny cios, dziurawiąc mi piersi.
— Jesteś pan raniony? — pytał Buckingham, odrywając pieczęć.
— O, to nic! — odrzekł d’Artagnan, — jedynie lekkie draśnięcie.
— Wielki Boże! czegóż ja się dowiaduję? — zawołał książę. — Patryku, pozostań tutaj, a raczej odszukaj, gdzie się król znajduje, i powiedz Najjaśniejszemu Panu, aby raczył mi najłaskawiej wybaczyć, gdyż niezmiernie ważna sprawa zmusza mię natychmiast powrócić do Londynu. Jedźmy, panie! jedźmy!
I obaj ruszyli galopem drogą do stolicy.