Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
TRZEJ
MUSZKIETEROWIE
POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z XVII WIEKU
TŁUMACZYŁ
STAN. SIEROSŁAWSKI
Z MIEDZIORYTAMI WEDŁUG RYSUNKÓW Z. BADOWSKIEGO, M. LELOIRA I WSPÓŁCZESNYCH PORTRETÓW VAN DYCKA, RUBENSA I INNYCH
TOM DRUGI
WARSZAWA - LWÓW - NOWY YORK
WYDAWNICTWO NAJSŁAWNIEJSZYCH POWIEŚCI ŚWIATA


DRUKARNIA UDZIAŁOWA, LWÓW, KOPERNIKA 20.




I.
HRABINA DE WINTER.

Przez całą drogę książę wypytywał d’Artagnana nie tyle o to, co się stało, jak raczej o to, co młodzieniec wiedział. Zestawiając szczegóły, jakie usłyszał z ust młodego człowieka, z własnemi wspomnieniami, mógł sobie wytworzyć dość dokładne pojęcie o nadzwyczajnej ważności położenia, czego dowodził również list królowej, chociaż krótki i trochę niejasny. Najbardziej jednak to go wprawiało w podziw, że kardynał, któremu przecież tak bardzo musiało zależeć na tem, aby młody człowiek nie dostał się do Anglii, nie zdołał go zatrzymać w drodze. Skoro objawił to zdziwienie, d’Artagnan opowiedział mu, jakie przedsięwziął ostrożności i jak, dzięki poświęceniu swych trzech przyjaciół, których rozsiał skrwawionych po drodze, dostał się wreszcie na drugi brzeg kosztem pchnięcia szpady, które przebiło list królowej, lecz za które tak strasznie zapłacił hrabiemu de Wardes. Słuchając tego opowiadania, pełnego prostoty, książę spoglądał na dzielnego młodzieńca zdziwionym wzrokiem, nie mógł bowiem pojąć, jakim sposobem tyle rozumu, odwagi i wierności łączy się z obliczem, z którego można go było osądzić na lat niespełna dwadzieścia.
Konie pędziły, jak wicher, i po kilku minutach jeźdźcy stanęli u bram Londynu. D’Artagnan przypuszczał, że książę, wjechawszy w ulice miasta, zwolni bieg swego rumaka. Książę jednak pędził dalej, ani dbając, że może potratować tych, którzy się znajdą na jego drodze. I rzeczywiście podczas jazdy przez miasto wydarzyły się dwa czy trzy wypadki tego rodzaju. Ale Buckingham nie odwrócił nawet głowy, aby choć spojrzeć na ludzi, których przejechał. D’Artagnan spieszył za nim, słuchając krzyków, niejednokrotnie przypominających bardzo złorzeczenia.
Przybywszy na dziedziniec pałacowy, Buckingham zeskoczył z konia, rzucił cugle na kark zwierzęcia i, nie troszcząc się wcale, co się z nim stanie, pobiegł na ganek. D’Artagnan poszedł za jego przykładem, zaniepokojony jednakże nieco o los szlachetnych zwierząt, których wartość umiał ocenić. Z zadowoleniem wszakże zauważył, że z kuchni i stajni wybiegło kilku pachołków, którzy natychmiast zaopiekowali się końmi.
Książę kroczył tak szybko naprzód, że d’Artagnan z trudem tylko mógł za nim nadążyć. Przeszedł kolejno przez kilka komnat, urządzonych z taką wspaniałością, o jakiej najwięksi panowie francuscy nie mieli nawet pojęcia, i stanął wreszcie w sypialni, będącej wprost cudem zarówno dobrego smaku, jak bogactwa. W alkowie tej komnaty były drzwi, ukryte w obiciu, które książę otworzył złotym kluczykiem, zawieszonym na szyi na takimże łańcuchu. D’Artagnan przystanął dyskretnie z tyłu. Książę jednak, przekroczywszy próg, odwrócił się i, widząc wahanie młodzieńca, rzekł:
— Wejdź, proszę, a jeżeli kiedy będziesz miał szczęście stanąć przed Najjaśniejszą Panią, opowiedz jej, co tu widziałeś.
Ośmielony wezwaniem, poszedł d’Artagnan za księciem, który zamknął drzwi, skoro tylko weszli do wnętrza.
Znaleźli się jakby w małej kapliczce, wybitej perskimi jedwabiami, haftowanymi złotem, a oświetlonej wspaniale mnóstwem gorejących świec. Na wzniesieniu, podobnem z kształtu do ołtarza, pod baldachimem z błękitnego aksamitu, przybranym białemi i czerwonemi piórami, był umieszczony naturalnej wielkości portret Anny Austryaczki, tak doskonale oddający jej podobieństwo, że d’Artagnan wydał okrzyk podziwu: można było przypuszczać, że królowa przemówi lada chwila.
Na ołtarzyku, u stóp portretu, stała szkatułka, zawierająca zapinki dyamentowe.
Książę podszedł ku ołtarzowi, ugiął kolano, jakgdyby był kapłanem, znajdującym się wobec Boga, poczem otworzył szkatułkę.
— Patrz! — rzekł do młodego człowieka, wyjmując ze szkatułki wielką kokardę z błękitnej wstążki, iskrzącą się dyamentami. — Patrz! oto cenne dla mnie zapinki, z któremi poprzysiągłem spocząć w grobie. Od królowej je otrzymałem, królowa mi je odbiera; wola jej, jak wola Boga, niech się spełnia we wszystkiem!
Rzekłszy to, mając się z niemi rozstać, całował kolejno jedną zapinkę po drugiej. Nagle wydarł mu się głuchy krzyk z piersi.
— Co się stało, milordzie? — zapytał d’Artagnan z niepokojem. — Co się stało?
— Wszystko przepadło! — wołał Buckingham, blady, jak trup; — brakuje dwóch zapinek! pozostało tylko dziesięć...
— Czy zgubiłeś je, milordzie, czy też sądzisz, że zostały ci skradzione?
— Skradziono mi je — odparł książę. — A cios ten jest dziełem kardynała. Spojrzyj tutaj: wstążka, do której były przypięte, odcięta została nożyczkami.
— Czy nie domyślasz się, milordzie, kto mógłby popełnić tę kradzież?... Może zapinki znajdują się jeszcze w ręku złodzieja...
— Czekaj! czekaj! — wołał książę. — Raz tylko jeden miałem na sobie te zapinki, przed ośmiu dniami, na balu dworskim w Windsorze. Hrabina de Winter, z którą byłem poróżniony, zbliżyła się do mnie na tym balu. To pozorne zbliżenie się było zemstą zazdrosnej kobiety. Odtąd nie widziałem jej więcej... Ta kobieta pozostaje w służbie kardynała.
— Ależ w takim razie kardynał ma chyba na całym świecie swoich agentów! — zawołał d’Artagnan.
— Och! tak, tak! — odpowiedział Buckingham, zgrzytając zębami z gniewu, — tak, to straszny przeciwnik. Ale teraz powiedz mi, kiedy ten bal ma się odbyć?
— W przyszły poniedziałek.
— W przyszły poniedziałek? To więcej czasu, aniżeli nam potrzeba. Patryku! — zawołał książę, otwierając drzwi kaplicy, — Patryku!
Zaufany pokojowiec wbiegł natychmiast.
— Zawołaj mojego jubilera i mojego sekretarza!
Pokojowiec wyszedł szybko, nie mówiąc ani słowa, co dowodziło, że był przyzwyczajony do ślepego posłuszeństwa i nie śmiałby uczynić żadnej uwagi.
Chociaż jednak jubiler był wezwany pierwszy, sekretarz zjawił się prędzej od niego. Było to całkiem zrozumiałe, mieszkał bowiem w pałacu. Zastał Buckinghama, siedzącego przy stole w sypialni i piszącego własnoręcznie jakieś rozporządzenie.
— Panie Jackson — rzekł książę do niego, — udasz się pan natychmiast do lorda-kanclerza i powiesz, że polecam mu wypełnienie tych rozkazów. Żądam, aby je zaraz ogłoszono.
— A jeżeli lord-kanclerz zapyta mię, jakie przyczyny skłoniły Waszą Wysokość do wydania tak niezwykłego zarządzenia, co mam odpowiedzieć?
— Że tak mi się podobało i że nie jestem obowiązany zdawać z tego nikomu sprawy.
— Czy tę odpowiedź ma kanclerz udzielić także Najjaśniejszemu Panu — zapytał sekretarz z uśmiechem, — gdyby przypadkiem Jego Królewska Mość chciał się dowiedzieć przez ciekawość, dlaczego żaden statek nie może opuścić portów Wielkiej Brytanii?
— Masz pan słuszność — rzekł książę. — Niech powie w takim razie królowi, że postanowiłem rozpocząć wojnę i że to zarządzenie jest pierwszym krokiem nieprzyjacielskim, skierowanym przeciwko Francyi.
Sekretarz skłonił się i wyszedł.
— Pod tym więc względem jesteśmy już zabezpieczeni — mówił Buckingham, zwracając się do d’Artagnana. — Jeżeli zapinki nie zostały jeszcze wywiezione do Francyi, nie dostaną się tam przed powrotem pana.
— Jakim sposobem?
— Wydałem rozkaz zatrzymania wszystkich statków, które w tej chwili znajdują się w portach Jego Królewskiej Mości, i bez osobnego mojego pozwolenia żaden z nich nie może podnieść kotwicy.
Z osłupieniem spoglądał d’Artagnan na tego człowieka, który posługiwał się nieograniczoną władzą, udzieloną mu zaufaniem królewskiem, dla zaspokajania własnych fantazyi miłosnych. Z wyrazu twarzy młodzieńca poznał Buckingham jego myśli i uśmiechnął się.
— Tak, tak! — rzekł. — Anna Austryaczka jest moją prawdziwą królową. Wystarczy jedno jej słowo, bym zdradził ojczyznę, bym zdradził króla, bym się sprzeniewierzył Bogu. Prosiła mnie, abym nie wysyłał więcej posiłków protestantom z Rochelli; przyrzekłem jej i dotrzymałem. Złamałem dane im słowo, ale mniejsza o to, skoro wypełniłem jej żądanie. I powiedz sam, czy nie zostałem wspaniale wynagrodzony za moje posłuszeństwo, otrzymując wzamian ten portret!
D’Artagnan nie mógł wyjść z podziwu, na jakich to wątłych i niewidzialnych niciach wiszą niekiedy losy narodów i życie poszczególnych ludzi.
Właśnie pogrążał się w dociekaniach, gdy wszedł złotnik. Był to Irlandczyk, jeden z najbieglejszych w tej sztuce, który sam przyznawał, że zarabia rocznie sto tysięcy liwrów od księcia Buckingham.
— Panie O’Reilly — rzekł książę, prowadząc go do kaplicy, — obejrzyj pan te zapinki dyamentowe i powiedz mi, jaka jest ich wartość.
Złotnik jednem spojrzeniem ocenił niepospolitą oprawę, obliczył równocześnie wartość dyamentów i odpowiedział bez zająknienia:
— Tysiąc pięćset pistolów każda, milordzie.
— Ile czasu potrzebowałbyś pan, aby zrobić dwie zapinki, dokładnie takie same? Jak pan widzisz, dwóch właśnie brakuje.
— Osiem dni zajmie praca, milordzie.
— Otrzymasz zatem po trzy tysiące pistolów za każdą, ale muszę je mieć już pojutrze.
— Będą zrobione, milordzie.
— Jesteś nieocenionym człowiekiem, panie O’Reilly. Ale to jeszcze nie wszystko: nie mogę nikomu powierzyć tych zapinek, praca zatem musi być wykonana tutaj, w pałacu.
— To niepodobieństwo, milordzie. Tylko ja jeden mogę je tak wykonać, że nikt nie rozpozna różnicy między nowemi i dawnemi.
— Dlatego też, drogi panie O’Reilly, od tej chwili jesteś pan już moim więźniem i choćbyś pan chciał nawet, nie możesz już opuścić murów mojego pałacu. Poddaj się więc losowi. Wymień mi nazwiska pomocników, których będziesz potrzebował, i wskaż narzędzia, jakich mają dostarczyć.
Złotnik znał dobrze księcia i wiedział, że bezcelowoby się opierał; toteż odrazu pogodził się z losem.
— Czy wolno mi będzie zawiadomić żonę? — zapytał.
— Och! wolno ci się nawet zobaczyć z nią, drogi panie O’Reilly. Uspokój się; niewola twoja będzie miła. Ponieważ zaś każdy trud powinien być wynagrodzony, chciej przyjąć, niezależnie od umówionej zapłaty za zapinki, ten przekaz na tysiąc pistolów i przebacz mi nudy, na jakie cię narażam.
D’Artagnan ani na chwilę nie wychodził z podziwu, patrząc na czyny tego ministra, który hojnemi garściami marnotrawił ludzi i miliony.
Tymczasem złotnik napisał list do żony, załączając przekaz na tysiąc pistolów i prosząc, aby wysłała mu wzamian najzręczniejszego pomocnika, jako też kolekcyę dyamentów, których wartość i wagę dokładnie oznaczył, oraz potrzebne mu do pracy narzędzia.
Buckingham zaprowadził złotnika do przeznaczonego dlań pokoju, który w ciągu pół godziny przemienił się na pracownię. Potem ustawił straże przy wszystkich drzwiach i zabronił im przepuszczać kogokolwiek, z wyjątkiem swego pokojowca, Patryka. Nie potrzeba dodawać, że złotnikowi O’Reilly’emu i jego pomocnikowi zakazano najsurowiej wychodzić gdzieś pod jakimkolwiek pozorem.
Załatwiwszy to wszystko, książę powrócił do d’Artagnana.
— A teraz, mój młody przyjacielu, Anglia należy do nas dwóch tylko. Czego żądasz? czego pragniesz?
— Łóżka — odpowiedział d’Artagnan; — przyznaję się, że w tej chwili tę potrzebę najgoręcej odczuwam.
Buckingham umieścił go w komnacie, przyległej do swego pokoju. Pragnął mieć obok siebie młodego człowieka, nie dlatego bynajmniej, aby mu nie ufał, lecz, że chciał rozmawiać z kimś ciągle o królowej.
W godzinę później został w Londynie ogłoszony edykt, zabraniający opuszczać port jakiemukolwiek statkowi, dążącemu do Francyi zatrzymano nawet statki, wiozące listy. W przekonaniu powszechnem było to wypowiedzenie wojny między obu mocarstwami.
Trzeciego dnia o godzinie jedenastej rano dwie zapinki dyamentowe były już gotowe. Odznaczały się tak doskonałem podobieństwem, taką dokładnością, że Buckingham nie mógł wcale rozpoznać nowych od dawnych, a nawet najbieglejsi znawcy myliliby się tak samo, jak on.
Natychmiast kazał przywołać d’Artagnana.
— Oto zapinki dyamentowe — rzekł, — po które pan przyjechałeś. Bądźże mi świadkiem, że uczyniłem wszystko, co było w mocy ludzkiej.
— Bądź spokojny, milordzie; opowiem wszystko, co widziałem. Ale Wasza Wysokość oddaje mi zapinki bez szkatułki?
— Szkatułka zawadzałaby ci tylko. Zresztą jest ona obecnie dla mnie tem droższa, ponieważ zostaje mi się próżna. Powiedz, że zachowałem ją.
— Wypełnię jaknajdokładniej otrzymane zlecenia, milordzie.
— A teraz — rzekł Buckingham, spoglądając bystro na młodzieńca — czemże zdołam uiścić ci się z długu?
D’Artagnan zarumienił się aż po białka oczu. Spostrzegł, że książę szuka sposobu, aby mu coś ofiarować w nagrodę, a myśl, że krew jego towarzyszów i jego własna miałaby być zapłacona złotem angielskiem, przejęła go wstrętem.
— Porozumiejmy się, milordzie — odrzekł, — a najpierw rozważmy należycie fakta, aby uniknąć pomyłki. Pozostaję w służbie króla i królowej Francyi i należę do oddziału gwardyi pana des Essarts, który, tak samo, jak jego szwagier, pan de Trvéille, jest nadewszystko przywiązany do Ich Królewskich Mości. Co więcej, może nie byłbym wcale podjął się tego dzieła, gdyby nie chodziło mi o przypodobanie się osobie, która jest damą mego serca, podobnie, jak królowa jest damą pańskiego serca.
— Tak jest — odrzekł książę z uśmiechem. — Zdaje mi się nawet, że znam tę osobę; jest to...
— Nie wymieniajmy nazwisk, milordzie — przerwał mu żywo młodzieniec.
— To prawda — zgodził się książę. — Tej osobie zatem winienem wdzięczność za pańskie poświęcenie.
— Nie przeczę temu, milordzie, gdyż właśnie w tej chwili, kiedy się rozpoczyna wojna, z większą jeszcze radością, wyznaję to szczerze, spotkałbym się z Waszą Miłością na polu walki, jako z wrogiem, widząc w nim tylko Anglika, aniżeli w parku windsorskim czy na krużgankach Luwru. Nie przeszkodzi mi to wszakże wypełnić jak najskrupulatniej otrzymanego zlecenia, chociażby przyszło w razie potrzeby nałożyć to głową. Ośmielam się jednak powtórzyć Waszej Miłości, że osobiście bynajmniej nie obowiązuje cię to, milordzie, do dziękowania mi, tak, jak niepotrzebne jest podziękowanie za pierwszą moją wyprawę.
— Istnieje u nas przysłowie: „Hardy, jak Szkot!“ — mruknął Buckingham.
— A u nas znowu mawia się: „Hardy, jak Gaskończyk“ — odparł d’Artagnan. — Gaskończycy są Szkotami Francyi.
D’Artagnan skłonił się księciu, gotując się do odejścia.
— Jakże to? wyruszasz pan? dokąd? którędy? jakim sposobem?
— Prawda!... zapomniałem.
— Do licha! ci Francuzi nie liczą się z niczem.
— Zapomniałem istotnie, że Anglia jest wyspą i że pan, milordzie, jesteś na niej królem.
— Udaj się pan do portu, dowiedz się o dwumasztowiec „Sund“ i oddaj ten list kapitanowi. On przewiezie cię do małej francuskiej przystani, gdzie z pewnością nikt nie czatuje na pana i gdzie zazwyczaj zawijają tylko statki rybackie.
— Jak się ta przystań nazywa?
— Port Świętego Waleryusza. Ale zaczekaj jeszcze: przybywszy tam, idź do nędznej oberży bez nazwy i bez godła, prawdziwej nory dla marynarzy; nie możesz się pomylić, albowiem jest tam tylko ta jedna gospoda...
— A potem?
— Zawezwiesz właściciela i powiesz mu: „For’ward“.
— Co to znaczy?
Naprzód! Jest to hasło. Usłyszawszy je, oberżysta da ci konia osiodłanego i wskaże drogę, którą powinieneś się udać; znajdziesz na niej również cztery przeprzęgi. Jeżeli pan chcesz, zostaw każdemu z nich swój adres w Paryżu, a cztery te konie będą wysłane za tobą. Dwa z nich już pan poznałeś i, jak mi się zdaje, oceniłeś należycie, będą to bowiem te same wierzchowce, na których jechaliśmy. Chciej pan przyjąć zapewnienie, że dwa inne nie będą gorsze. Cztery te konie są zupełnie wyekwipowane do wyprawy. Aczkolwiek jesteś pan hardym młodzieńcem, nie odmówisz mej prośbie, aby jednego z nich przyjąć dla siebie, trzy inne zaś dla swoich towarzyszów. Cel uświęca środki, jak twierdzicie wy, Francuzi... Nieprawdaż?
— Tak, milordzie. Przyjmuję ten dar — rzekł d’Artagnan i, da Bóg, uczynimy z niego dobry użytek.
— Teraz zaś podaj mi rękę, młodzieńcze. Może niedługo już spotkamy się na polu walki. Ale aż do tej chwili, jak tuszę, jesteśmy przyjaciółmi.
— Tak jest, milordzie, jednak z nadzieją w duszy, że niebawem zostaniemy wrogami.
— Bądź pan spokojny; przyrzekam ci to.
— Liczę na pańskie słowo, milordzie.
D’Artagnan pożegnał księcia i żywo udał się do portu.
Nawprost Wieży Londyńskiej znalazł wskazany mu statek; oddał otrzymany list kapitanowi, który, natychmiast po potwierdzeniu przez gubernatora portu pozwolenia na wyjazd, rozwinął żagle.
Pięćdziesiąt statków, gotowych do odjazdu, oczekiwało tamże.
Przepływając koło jednego z nich, d’Artagnan spojrzał na jego pokład, i wydało mu się, że poznaje damę, widzianą w Meung, tę samą, którą nieznajomy tytułował „milady“, a która tak oczarowała d’Artagnana swą pięknością. Ale, dzięki wartkiemu prądowi rzeki i dobremu powiewowi wiatru, statek posuwał się tak szybko naprzód, że d’Artagnan niebawem stracił z oczu nieznajomą.
Nazajutrz o godzinie dziewiątej rano zarzucono kotwicę w porcie Świętego Waleryusza.
D’Artagnan skierował natychmiast kroki do wskazanej mu oberży, rozpoznawszy ją odrazu po krzykach, jakie rozlegały się z wewnątrz; rozmawiano tam o wojnie między Anglią i Francyą, jako o nieuniknionym wypadku najbliższej przyszłości. Weseli majtkowie bawili się hulaszczo.
D’Artagnan przecisnął się poprzez tłum ku oberżyście i szepnął mu hasło: „Fodward“. Usłyszawszy je, oberżysta dał znak, aby postępował za nim, wyszedł z nim razem przez bramę, wiodącą na podwórze, zaprowadził go do stajni, gdzie oczekiwał osiodłany już koń, i zapytał, czy nie potrzebuje jeszcze czego więcej.
— Pragnąłbym wywiedzieć się o drogę, którą mam jechać — oświadczył d’Artagnan.
— Uda się pan stąd do Blangy, a z Blangy do Neufchatêl. Stanąwszy w Neufchatel, zajedzie pan do gospody „Pod złotą broną“, powtórzy pan hasło oberżyście i znajdzie pan, podobnie jak tutaj, konia gotowego do drogi.
— Ile jestem wam winien, panie oberżysto? — zapytał d’Artagnan.
— Wszystko już zapłacone — odparł gospodarz, — i to sowicie. Ruszaj pan zatem w drogę, i niech cię Bóg prowadzi.
— Amen! — dokończył młodzieniec, ruszając naprzód galopem.
Po upływie czterech godzin stanął w Neufchatêl, a zastosowawszy się ściśle do otrzymanych wskazówek, i tu, w Neufchatêl, podobnie, jak w porcie Świętego Waleryusza, znalazł konia osiodłanego, który czekał już na niego. Gdy chciał przełożyć pistolety z siodła, na którem przyjechał, na konia, którego miał dosiąść, znalazł w olstrach broń zupełnie podobną.
— Jaki jest adres pana w Paryżu?
— Pałac gwardyi oddziału pana des Essarts.
— Dobrze — odpowiedział oberżysta.
— Którędy mam jechać? — zapytał z kolei d’Artagnan.
— Pojedziesz pan drogą do Rouen, ale ominiesz miasto z prawej strony i w małej wiosce d’Ecouis zatrzymasz się przed jedyną znajdującą się tam oberżą „Pod talarem francuskim“. Niech pana nie zraża wygląd gospody; w stajni oczekiwać będzie koń, zupełnie godny tego, na którym pan siedzisz.
— Jakie hasło?
— Dokładnie to samo.
— Żegnaj pan, panie gospodarzu.
— Życzę szczęśliwej podróży, szlachetny panie. A może masz pan jeszcze jakieś życzenia?
D’Artagnan potrząsnął przecząco głową i ruszył naprzód z kopyta. W wiosce d’Ecouis powtórzyła się dosłownie ta sama scena. Znalazł oberżystę, okazującego równą uprzejmość; znalazł też konia rączego i wypoczętego. Pozostawiwszy oberżyście swój adres w Paryżu, tak, jak to uczynił w poprzednich razach, z tą samą szybkością popędził do Pontoise. Tam zmienił wierzchowca po raz ostatni i o godzinie dziewiątej wjechał w pełnym galopie na podwórze pałacu pana de Tréville.
W ciągu dwunastu godzin przebył tedy około sześćdziesięciu mil.[1]
Pan de Trévilie przyjął go tak, jakgdyby się rozstali dopiero tego samego ranka; jedynie uścisnął mu rękę nieco goręcej, aniżeli zazwyczaj, poczem zawiadomił go, że oddział pana des Essarts znajduje się w Luwrze na służbie, i oznajmił, że może się udać na swoje stanowisko.




II.
TANIEC „MERLAISON“.

Następnego dnia cały Paryż mówił wyłącznie o balu, który radni miejscy urządzali na cześć króla i królowej, a na którym Najjaśniejsi Państwo mieli tańczyć sławny taniec „Merlaison“, szczególnie ulubiony przez króla.
Istotnie od ośmiu dni przygotowywano już wszystko w ratuszu na uroczysty wieczór. Stolarz miejski zbudował wzniesienia, na których zasiąść miały zaproszone damy; kupcy korzenni przystroili salony dwustu świecami z białego wosku, co było na owe czasy niebywałym zbytkiem; wreszcie zamówiono dwudziestu muzykantów, godząc ich za cenę dwa razy większą, aniżeli zwyczajnie, zważywszy, że — jak świadczą kroniki — mieli grać przez noc całą.
O godzinie dziesiątej rano pan de La Coste, chorąży gwardyi królewskiej, przybywszy w towarzystwie dwóch oficerów i oddziału łuczników, zażądał od pisarza miejskiego, nazwiskiem Clement, wszystkich kluczy od drzwi komnat i pokoi urzędowych ratusza. Klucze te wręczono mu natychmiast, opatrując każdy z nich karteczką, oznaczającą, które podwoje otwiera, i od tej chwili już pan de La Coste objął straż nad wszystkiemi drzwiami i korytarzami pałacu.
O godzinie jedenastej przybył znowu kapitan gwardyi, Duhallier, wiodąc pięćdziesięciu łuczników, którzy rozproszyli się zaraz po całym ratuszu, zajmując wyznaczone im przy drzwiach posterunki.
O godzinie trzeciej nadeszły dwa oddziały gwardyi — jeden francuski, drugi szwajcarski. Oddział gwardzistów francuskich składał się w połowie z żołnierzy pana Duhallier, a w połowie z żołnierzy pana des Essarts.
O godzinie szóstej wieczorem poczęli napływać zaproszeni goście. W miarę, jak wchodzili, wskazywano im miejsca na wzniesieniach, przygotowanych w wielkiej sali.
O godzinie dziewiątej zjawiła się małżonka prezydenta miasta. Ponieważ pierwszą po królowej była ona osobą na balu, przeto u wejścia przyjęło ją grono radnych miasta i zaprowadziło uroczyście do loży, znajdującej się naprzeciwko tej, w której miała zasiąść królowa.
O godzinie dziesiątej w małej sali od strony kościoła Świętego Jana zastawiono dla króla wieczerzę, złożoną ze słodyczy, na srebrnym kredensie miejskim, przy którym stanęli zaraz na straży czterej łucznicy.
O północy rozległy się głośne, entuzyastyczne okrzyki na cześć króla, przejeżdżającego przez ulice, które wiodły z Luwru do ratusza; wszystkie te ulice były iluminowane barwnemi latarniami.
Panowie radni, przybrani w swe tradycyjne, sukienne stroje, poprzedzani przez sześciu strażników, trzymających w ręku pochodnie, pospieszyli naprzeciwko króla i spotkali go u stóp schodów. Starszy cechu kupców wygłosił przemowę, dziękując królowi za przybycie. — Najjaśniejszy Pan zaś odpowiedział, usprawiedliwiając się, że przybywa tak późno, lecz zrzucając winę na pana kardynała, który zatrzymał go aż do godziny jedenastej, omawiając z nim sprawy państwa..
Najjaśniejszemu Panu, który przybył w stroju uroczystym, towarzyszyli: Jego Królewska Wysokość, jegomość pan brat, hrabia de Soissons, wielki jałmużnik, książę de Longueville, książę d’Elbeuf, hrabia d’Harcourt, hrabia de La Roche-Guyon, pan de Liancourt, pan de Baradas, hrabia de Cramail i kawaler de Souveray.
Wszyscy obecni zauważyli, że król miał twarz smutną i zamyśloną.
Dla króla przygotowano osobną komnatę, a drugą dla brata królewskiego. W każdej z tych komnat były złożone stroje balowe. Również osobne buduary urządzono dla królowej i dla małżonki prezydenta miasta. Panowie i panie, należący do świt Ich Królewskich Mości, mieli się przebierać po dwie osoby razem w przygotowanych na ten cel pokojach, Przed wejściem do swego apartamentu król polecił, aby natychmiast dano mu znać, skoro kardynał przybędzie.
W półgodziny po przybyciu króla zabrzmiały ponownie na ulicach okrzyki; zwiastowały one przejazd królowej. Radni zastosowali tenże sam ceremoniał, co poprzednio, i prowadzeni przez straż z pochodniami, pospieszyli naprzeciw dostojnego gościa.
Królowa weszła do sali. Zauważono, że i ona także, podobnie, jak król, miała oblicze smutne, a przedewszystkiem zmęczone.
W chwili, gdy królowa wchodziła do sali, uchyliła się zasłona małej galeryi, dotychczas zamkniętej, i poza zasłoną ujrzano bladą twarz kardynała, przybranego w strój hiszpański. Oczy jego spotkały się z wzrokiem królowej, i po ustach przemknął uśmiech strasznej radości: królowa nie miała na sobie zapinek dyamentowych.
Jej Królewska Mość zatrzymała się na chwilę, aby wysłuchać powitania przez radnych i odpowiedzieć na ukłony dam.
Magle w drzwiach sali ukazał się król w towarzystwie kardynała. Ten mówił coś cicho do niego, a król blady był śmiertelnie.
Bez maski, z zawiązanemi tylko częściowo wstążkami kaftana, król przecisnął się przez tłumy i, zbliżywszy się do królowej, odezwał się podnieconym głosem:
— Dlaczego nie przystroiłaś się pani zapinkami dyamentowemi, skoro wiesz, że byłoby mi przyjemnie je zobaczyć?
Królowa powiodła wkoło spojrzeniem i spostrzegła poza sobą kardynała, który uśmiechał się szatańskim śmiechem.
— Najjaśniejszy Panie — odpowiedziała zmienionym nieco głosem, — obawiałam się, by nie narazić się na ich utratę w tym tłumie balowym.
— I źle pani uczyniłaś! Ofiarowałem ci ten podarunek w tym celu, abyś się nim przystrajała. Powtarzam, że źle uczyniłaś.
Głos króla drżał gniewem. Stojący dokoła patrzyli i słuchali ze zdumieniem, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Najjaśniejszy Panie — odezwała się królowa, — mogę posłać do Luwru, gdzie się te zapinki znajdują, i w ten sposób wypełnić żądanie Waszej Królewskiej Mości.
— Tak! uczyń to, pani, i to możliwie najprędzej, bo za godzinę rozpoczną się tańce.
Królowa skłoniła głowę na znak zgody i poszła za damami dworu, które miały zaprowadzić ją do jej buduaru.
Król również powrócił teraz do swego apartamentu.
Na sali zapanowało przez chwilę zaniepokojenie i niepewność.
Wszyscy obecni zauważyli, że między królem i królową rozegrała się jakaś scena; oboje jednakże rozmawiali przyciszonym głosem, wskutek czego otaczający ich, stojąc z szacunkiem w pewnem oddaleniu, nie mogli usłyszeć ani słowa. Muzykanci wygrywali z całych sił, ale nikt nie zwracał na to uwagi.
Pierwszy wyszedł król ze swego apartamentu. Był ubrany w strój myśliwski, niesłychanie wytworny; brat królewski i panowie ze świty mieli takież same kostiumy. Król najchętniej nosił ten ubiór, ponieważ wyglądał w nim istotnie, jak najpierwszy wytworniś w całem królestwie.
Tymczasem kardynał, zbliżywszy się do króla, podał mu jakieś pudełko. Król otworzył je i znalazł wewnątrz dwie zapinki dyamentowe.
— Co to ma znaczyć? — zapytał kardynała.
— Nic — odpowiedział tenże. — Jeżeli jednak królowa przystroi się w zapinki, w co zresztą wątpię, przelicz je, Najjaśniejszy Panie, i o ilebyś się przekonał, że jest ich tylko dziesięć, bądź łaskaw zapytać Jej Królewską Mość, kto mógł jej wykraść te dwie zapinki, które się tutaj znajdują.
Król spojrzał na kardynała jakby pytającym wzrokiem. Ale brakło już czasu, by zadać pytanie: okrzyk zachwytu wyrwał się z wszystkich ust. Jeżeli bowiem król wyglądał, jak najpierwszy wytworniś w całem królestwie, to królowa była niewątpliwie najpiękniejszą kobietą w całej Francyi.
W istocie strój myśliwski podnosił znakomicie jej urodę; miała kapelusz pilśniowy z błękitnemi piórami, kaftanik aksamitny szaro-perłowej barwy, spięty dyamentowemi agrafami, spódniczkę atłasową błękitną, całą haftowaną srebrem. Na lewem ramieniu skrzyły się zapinki, podtrzymywane węzłem tej samej barwy, co pióra i spódniczka.
Król zadrżał radością, a kardynał gniewem. Jednakże z tej odległości, jaka dzieliła ich od królowej, nie mogli policzyć zapinek. Królowa miała je na sobie, — ale czy było ich dziesięć, czy dwanaście?
W tej samej chwili muzyka dała znak rozpoczęcia tańca. Król podszedł ku małżonce burmistrza, z którą miał tańczyć, a Jego Królewska Wysokość, brat jego, ku królowej. Wszyscy zajęli miejsca, i taniec rozpoczął się.
Król tańczył naprzeciwko królowej i za każdym razem, kiedy zbliżał się ku niej, pożerał oczyma zapinki, nie mogąc się ich doliczyć. Czoło kardynała zraszał zimny pot.
Taniec trwał przez godzinę, a składał się z szesnastu figur.
Kiedy zakończył się nareszcie wśród oklasków wszystkich zebranych w sali, każdy z tańczących odprowadził swą damę na miejsce. Jednakże król skorzystał z przysługującego mu prawa i, pozostawiając swą towarzyszkę tańca tam, gdzie stała, posunął się szybko ku królowej.
— Dzięki ci, pani — rzekł, — za to, że zechciałaś uwzględnić moje życzenie. Ponieważ jednak wydaje mi się, że brakuje ci dwóch zapinek, przynoszę ci je z powrotem.
I mówiąc te słowa, podał królowej dwie zapinki, które otrzymał przed chwilą z rąk kardynała.
— Jakto, Najjaśniejszy Panie! — zawołała królowa, udając miłe zdziwienie. — Ofiarowujesz mi jeszcze dwie zapinki? Ależ w takim razie będę ich miała czternaście.
Teraz dopiero mógł król przeliczyć dokładnie i stwierdzić, że istotnie na ramieniu Jej Królewskiej Mości znajdowało się dwanaście zapinek.
Natychmiast przywołał kardynała.
— Cóż to ma znaczyć, panie kardynale? — zapytał go surowym głosem.
— To znaczy, Najjaśniejszy Panie — odparł kardynał, — że pragnąłem ofiarować Jej Królewskiej Mości te dwie zapinki, a nie mając odwagi sam wręczyć jej daru, uciekłem się do tego wybiegu.
— Ja zaś jestem Waszej Eminencyi tem bardziej za nie wdzięczną — ozwała się Anna Austryaczka z uśmiechem, świadczącym, że ta pomysłowa grzeczność kardynała bynajmniej nie zdołała jej w błąd wprowadzić, — gdyż jestem przekonana, że te dwie tylko zapinki kosztowały pana drożej, aniżeli Jego Królewska Mość zapłacił za dwanaście tamtych.
Pożegnawszy następnie króla i kardynała, królowa zwróciła kroki do buduaru, gdzie się ubierała przedtem i gdzie miała się teraz przebrać.
Zainteresowanie, jakie przy rozpoczęciu tego rozdziału musieliśmy ześrodkować na dostojnych osobach, wprowadzonych na widownię, odwróciło na chwilę uwagę naszą od tego człowieka, któremu Anna Austryaczka zawdzięczała swój niebywały tryumf, odniesiony nad kardynałem, a który, zakłopotany, nieznany, zmieszany z tłumem, tłoczącym się przy jednej z bram, przyglądał się tej scenie, zrozumiałej jedynie dla czterech osób: dla króla, królowej, kardynała i dla niego samego.
Królowa powróciła do swego apartamentu, a d’Artagnan gotował się także do odejścia, gdy uczuł nagle, że ktoś dotknął lekko jego ramienia. Odwrócił się i ujrzał młodą kobietę, dającą mu znak, aby poszedł za nią. Młoda kobieta miała twarz osłoniętą czarną, aksamitną maską; ale, mimo tej ostrożności, przedsięwziętej zresztą raczej ze względu na innych, niż na niego, d’Artagnan poznał natychmiast swą zwyczajną przewodniczkę, łagodną i dowcipną panią Bonacieux.
Poprzedniego dnia zaledwie mogli spojrzeć na siebie u szwajcara Germaina, dokąd d’Artagnan polecił ją wezwać. Młoda kobieta spieszyła się, aby donieść królowej tę radosną nowinę o szczęśliwym powrocie swego wysłannika. Toteż kochankowie zamienili z sobą zaledwie słów kilka. Teraz d’Artagnan postępował za panią Bonacieux, ożywiony dwojakiem uczuciem: miłości i ciekawości. Podczas całej drogi, zwłaszcza, gdy weszli w korytarze coraz bardziej opustoszałe, d’Artagnan pragnął zatrzymać młodą kobietę, uścisnąć ją, wpić się w jej oczy chociażby na jedną chwilę tylko. Lecz ona, zwinna, jak ptak, ciągle wymykała mu się z rąk, a gdy chciał się odezwać, kładła palec na usta drobnym, rozkazującym ruchem, jakkolwiek pełnym wdzięku, i przypominała mu w ten sposób, że znajduje się pod władzą potęgi, której musi być ślepo posłuszny i która nie pozwala mu nawet się uskarżać. Wreszcie, gdy już przez minutę czy dwie skręcali w tę i ową stronę, pani Bonacieux otworzyła jakieś drzwi i wprowadziła młodego człowieka do zupełnie ciemnego pokoju. Tu jeszcze raz nakazała mu ruchem milczenie, potem zaś, otworzywszy inne, ukryte w obiciu drzwi, przez które wpadało jasne światło, zniknęła.
D’Artagnan stał przez chwilę nieruchomy, usiłując odgadnąć, gdzie się może znajdować. Niebawem błysk światła, przedostający się z sąsiedniego pokoju, ciepłe i wonne powietrze, które go owiało swą falą, rozmowa dwóch czy trzech kobiet, przemawiających z szacunkiem i wytwornością, oraz kilkakrotnie powtarzane słowa „Najjaśniejsza Pani“ — przekonały go ponad wszelką wątpliwość, że znajduje się w komnacie, przylegającej do apartamentu królowej.
Młodzieniec stał w cieniu i czekał.
Królowa była wesoła i uszczęśliwiona, co, jak się wydawało, dziwiło bardzo otaczające ją osoby, które, przeciwnie, przywykły widywać ją prawie zawsze ze stroskanem czołem. Wesołość tę tłómaczyła zadowoleniem z uroczystości, przyjemnem wrażeniem, jakie sprawił jej taniec. A ponieważ stosowano się we wszystkiem do usposobienia królowej, w danej chwili, więc wszyscy obecni podnosili z zachwytem szczęśliwy pomysł panów radnych miasta Paryża.
Jakkolwiek d’Artagnan nie znał jeszcze wcale królowej, to jednak niebawem rozpoznał jej głos wśród innych głosów, przedewszystkiem po lekkim cudzoziemskim akcencie, jako też po tej wyniosłości, z jaką zazwyczaj przemawiają ludzie, przyzwyczajeni do rozkazywania. Słyszał, jak podchodziła i oddalała się od tych otwartych drzwi; dwa czy trzy razy zauważył nawet cień jej postaci, przesłaniający światło.
Wreszcie z poza draperyi wysunęła się ręka i ramię cudownego kształtu i olśniewającej białości. D’Artagnan pojął, że jest to nagroda dla niego! Ukląkł, ujął rękę i z największym szacunkiem przycisnął do ust. Po chwili ręka cofnęła się, pozostawiając w jego dłoniach jakiś przedmiot, w którym rozpoznał pierścień; równocześnie prawie drzwi się zamknęły, i d’Artagnan znalazł się w najzupełniejszej ciemności.
Włożywszy pierścień na palec, czekał dalej. Widocznem było, że nie wszystko jeszcze skończone. Po nagrodzie za wierność i oddanie miała przyjść nagroda za miłość. Zresztą, aczkolwiek taniec był zakończony, bal zaledwie rozpoczął się dopiero. Wieczerza miała się odbyć o godzinie trzeciej, a zegar na wieży Świętego Jana wydzwonił właśnie przed chwilą trzy kwadranse po drugiej.
Istotnie szmer głosów w przyległej komnacie cichnął powoli, jakby oddalając się, poczem otwarły się drzwi pokoju, w którym się d’Artagnan znajdował, i w drzwiach tych stanęła pani Bonacieux.
— Jesteś nareszcie! — zawołał d’Artagnan.
— Cicho! — rzekła młoda kobieta, kładąc rękę na ustach młodzieńca. — Cicho! Wyjdź teraz tędy, którędy przyszedłeś.
— Ale gdzie i kiedy cię znowu zobaczę? — wołał d’Artagnan.
— Powie ci to bilecik, który znajdziesz po powrocie do domu. Ale teraz już idź!
To mówiąc, otwarła drzwi, wiodące na korytarz, i wypchnęła go lekko z komnaty.
D’Artagnan był posłuszny, jak dziecko; nie stawiał najmniejszego oporu, nie sprzeciwiał się. Dowodziło to, że był naprawdę zakochany.




III.
SCHADZKA.

D’Artagnan powracał pędem do domu. Aczkolwiek była to już godzina trzecia po północy, i musiał przechodzić przez najgorsze dzielnice Paryża, nie spotkała go żadna zła przygoda. Wiadomo, że jest jakiś bożek, mający w swej opiece pijaków i zakochanych.
Zastał drzwi korytarza nawpół uchylone. Wszedł po schodach i zapukał lekko w sposób, umówiony między nim a służącym. Planchet, którego dwie godziny przedtem odesłał z ratusza do domu z poleceniem, aby czekał na niego, pospieszył mu otworzyć.
— Czy nie przyniesiono tu dla mnie jakiego listu? — zapytał z ożywieniem.
— Nikt nie przyniósł żadnego listu — odpowiedział Planchet. — Ale jest list, który nie wiadomo skąd sam się tu dostał.
— Co gadasz, ciemięgo?
— Powiadam, że, chociaż miałem klucz od mieszkania w kieszeni i ani na chwilę nie wypuściłem go z ręki, to jednak, powróciwszy do domu, znalazłem w pańskiej sypialni list, leżący na stole, przykrytym zieloną serwetą.
— Gdzież jest ten list?
— Pozostawiłem go na tem samem miejscu, panie. To coś nadprzyrodzonego, aby listy w ten sposób dostawały się do ludzi. I gdyby chociaż okno było otwarte, albo przynajmniej niedomknięte, nie dziwiłbym się niczemu. Ale nie; wszystko było szczelnie pozamykane. Panie, strzeż się pan, bo napewno kryje się pozatem jakaś nieczysta siła.
W trakcie tego młodzieniec pospieszył do sypialni i otworzył list. Pochodził on od pani Bonacieux i zawierał te słowa:

„Czekają cię gorące podziękowania. Bądź dzisiaj około godziny dziesiątej w Saint Cloud, przed pawilonem, który się wznosi na rogu domu pana d’Estrees. C. B.

Czytając te słowa, doznał d’Artagnan w sercu tego skurczu rozkoszy, który jednocześnie udręcza i uszczęśliwia kochanków.
Był to pierwszy liścik-miłosny, jaki otrzymał, — pierwsza schadzka, jaką mu naznaczono. Serce jego, wezbrane upojeniem radości, chciało niemal zamrzeć u progu tego raju ziemskiego, który się nazywa miłością.
— A zatem, proszę pana — rzekł Planchet, widząc, że pan jego blednie i czerwienieje naprzemian, — a zatem czyż nie odgadłem trafnie, że to jakaś nieczysta jest sprawa?
— Mylisz się, Planchecie — odparł d’Artagnan. — Na dowód zaś tego masz tutaj talara, abyś miał za co wypić za moje zdrowie.
— Dziękuję panu za talara, jakiego otrzymałem, i przyrzekam, że będę zawsze najskrupulatniej wypełniał wszystkie zlecenia. Ale tem nie mniej jest prawdą, że listy, które w ten sposób dostają się do zamkniętych domów...
— Spadają z nieba, mój przyjacielu... spadają z nieba.
— Więc jest pan zadowolony? — pytał Planchet.
— Drogi Planchecie, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!
— I mogę skorzystać z pańskiego szczęścia i położyć się spać?
— Tak, idź spać.
— Niechaj niebo ześle na pana wszystkie swoje błogosławieństwa. Ale tem nie mniej jest prawdą, że ten list...
Planchet oddalił się, potrząsając głową z niedowierzaniem, którego nie zdołała rozproszyć całkowicie nawet hojność d’Artagnana.
Pozostawszy sam, d’Artagnan przeczytał bilecik jeszcze raz i jeszcze raz, potem wycałował nie wiedzieć ile razy te słowa, napisane ręką jego pięknej kochanki, wreszcie położył się, zasnął i śnił złote marzenia.
O godzinie siódmej rano obudził się, zawołał Plancheta, który na powtórne wezwanie otworzył drzwi. Na twarzy jego malowały się jeszcze niepokoje, jakie go dręczyły dnia poprzedniego.
— Planchecie — rzekł d’Artagnan do sługi, — wyjeżdżam, być może, na cały dzień, więc jesteś wolny aż do godziny siódmej wieczór. Ale o godzinie siódmej czekaj na mnie z dwoma osiodłanymi końmi.
— Masz tobie! — rzekł Planchet. — Zdaje mi się, że narazimy się znowu na dziurawienie skóry w rozmaitych miejscach.
— Weźmiesz muszkiet i pistolety.
— A co! nie mówiłem? — wołał Planchet. — Tak, tak! byłem tego pewny. Przeklęty list...
— Nie bój się, niedołęgo! Pojedziemy poprostu tylko na spacer, dla przyjemności.
— Aha! tak, jak niedawno temu, kiedy kule sypały się jak grad dokoła, a wszędzie po drodze czyhały pułapki.
— Zresztą, jeżeli się boisz, Planchecie — przerwał mu d’Artagnan, — obejdę się bez ciebie; wolę jechać sam, aniżeli mieć z sobą towarzysza, który się trzęsie ze strachu.
— Krzywdzi mię pan — odpowiedział Planchet; — zdaje się, że widział pan, jak się sprawiam.
— Tak jest, ale sądziłem, że za jednym razem wyczerpałeś już zupełnie swoją odwagę.
— Przekona się pan, że znajdzie się ona jeszcze w potrzebie; proszę tylko, aby pan nie szafował nią zbytecznie, jeżeli pan chce, by starczyło jej na długo.
— A czy myślisz, że na dzisiejszy wieczór znajdzie się jeszcze jaki zapas tej odwagi?
— Mam nadzieję.
— Więc liczę na ciebie.
— Będę gotów o oznaczonej godzinie. Zdawało mi się jednak, że ma pan tylko jednego konia w stajni gwardyjskiej.
— Być może, że w tej chwili jest tylko jeden, ale wieczorem będzie ich tam już cztery.
— Możnaby sądzić, że wybraliśmy się w drogę poto, aby zaopatrzyć lepiej naszą stajnię.
— Istotnie — rzekł d’Artagnan.
I skinąwszy głową, wyszedł.
Pan Bonacieux stał przed bramą domu. D’Artagnan zamierzał przejść obok niego, nie wdając się w rozmowę z czcigodnym kramarzem. Ale tenże pozdrowił go tak słodko i tak dobrodusznie, że zmusił tem swego lokatora nietylko do oddania mu ukłonu, ale i do nawiązania z nim rozmowy.
Jakżeż zresztą nie mieć odrobiny pobłażania dla małżonka, którego żona naznacza nam schadzkę tego samego wieczora w Saint-Cloud, przed pawilonem pana d’Estrees! D’Artagnan zbliżył się przeto ku niemu z największą uprzejmością.
Rzecz prosta, że rozmowa zeszła zaraz na uwięzienie biednego człowieka. Pan Bonacieux, nie wiedząc, że d’Artagnan słyszał jego rozmowę z nieznajomym z Meung, opowiadał swemu młodemu lokatorowi o prześladowaniu ze strony tego potwora, pana de Laffemas, nie przestając podczas całego opowiadania nazywać go katem kardynała; potem rozwodził się szeroko o swym pobycie w Bastylii, mówił o ryglach, zasuwkach, okienkach, kratach i przyrządach tortury.
D’Artagnan słuchał w przykładnem skupieniu, a gdy pan Bonacieux skończył wreszcie mówić, zapytał:
— A czy dowiedziałeś się pan, kto porwał panią Bonacieux?... Nie zapomniałem bowiem, że tej właśnie przykrej okoliczności zawdzięczam szczęście i zaszczyt poznania pana.
— Ach! — odrzekł pan Bonacieux. — Nazbyt dobrze mieli się na baczności, aby mi to powiedzieć; moja żona zaś zaklina się na wszystkie świętości, że nie zna wcale człowieka, który ją uprowadził. Ale cóż się działo z panem podczas tych ubiegłych dni? — zapytał nagle pan Bonacieux tonem niesłychanie dobrodusznym. — Nie widziałem pana wcale... ani pana, ani pańskich przyjaciół, a chyba nie na bruku paryskim, jak sądzę, nagromadziła się ta masa kurzu, z którego Planchet oczyszczał wczoraj pańskie obuwie.
— Masz pan słuszność, drogi panie Bonacieux; odbyłem z przyjaciółmi małą przejażdżkę.
— Daleko?
— Stąd mniej-więcej jakieś czterdzieści mil zaledwie; odprowadziliśmy pana Atosa do wód w Forges, gdzie moi przyjaciele pozostali na dłużej.
— A pan powróciłeś, jak widzę? — odezwał się pan Bonacieux z najzłośliwszym możliwie wyrazem twarzy. — Taki piękny młodzieniec, jak pan, nie dostaje od kochanki długiego urlopu... I byliśmy oczywiście niecierpliwie oczekiwani w Paryżu, nieprawda?
— Na honor — odparł młodzieniec, wybuchając śmiechem, — przyznaję szczerze, że tak było istotnie. Mówię to zaś choćby z tego powodu, że, jak widzę, nic się nie ukryje przed panem, drogi panie Bonacieux. Tak jest, oczekiwano mnie, i to z ogromną niecierpliwością.
Lekka chmurka przemknęła po twarzy pana Bonacieux, tak lekka, że d’Artagnan nie zwrócił na to wcale uwagi.
— I będziemy oczywiście sowicie wynagrodzeni za nasz pośpiech? — pytał dalej kramarz z pewnem podnieceniem w głosie.
D’Artagnan jednak nie zauważył tego zaniepokojenia kramarza, które na chwilę zadrgało na jego obliczu.
— Ach! — zawołał wesoło, — bodajbyś pan był dobrym prorokiem!
— Mówię o tem tylko dlatego — wtrącił Bonacieux, — aby się dowiedzieć, jak późno pan powrócisz.
— Na cóż ci ta wiadomość, kochany mój gospodarzu? — spytał d’Artagnan. — Czy masz może ochotę oczekiwać na mnie?
— Nie, ale od czasu uwięzienia mię i kradzieży, jakiej dokonano w moim domu, lękam się zawsze, gdy słyszę, że ktoś otwiera bramę, zwłaszcza w nocy. Cóż pan chcesz, do licha! nie jestem człowiekiem rycerskiego zawodu!
— A zatem nie przerażaj się pan, jeżeli wrócę o godzinie pierwszej, albo o drugiej, albo nawet o trzeciej w nocy; nie przerażaj się tem bardziej, jeżeli nie wrócę wcale.
Tym razem pan Bonacieux zbladł tak strasznie, że d’Artagnan nie mógł już tego nie zauważyć. Spytał więc, co mu jest.
— Nic to, nic — odpowiedział Bonacieux. — Od czasu nieszczęść, jakie przeszedłem, ulegam nagłym słabościom i w tej chwili właśnie uczułem, że wstrząsnął mną niemiły dreszcz. Nie zwracaj pan na to uwagi. Wszak myślisz pan o tem jedynie, aby być szczęśliwym.
— Myślę o tem, ponieważ jestem szczęśliwy.
— Jeszcze nie; powiedziałeś pan przecież, że dopiero dzisiaj wieczorem...
— Wieczór ten jednak nadejdzie. Mój Boże, a może i pan będziesz go oczekiwał z taką, jak ja, niecierpliwością; może pani Bonacieux odwiedzi dzisiaj wieczorem swoje ognisko rodzinne.
— Pani Bonacieux jest dzisiaj wieczorem zajęta — odpowiedział poważnie jej małżonek. — Obowiązki zatrzymują ją w Luwrze.
— Tem gorzej dla pana, kochany gospodarzu, tem gorzej. Wobec tego, że jestem szczęśliwy, pragnąłbym, aby cały świat cieszył się szczęściem. Ale zdaje się, że jest to niemożliwe.
I młody człowiek oddalił się, śmiejąc się na całe gardło z żartu, który, jak sądził, sam jeden tylko rozumie.
— Przyjemnej zabawy! — grobowym głosem zawołał za odchodzącym Bonacieux.
Ale d’flrtagnan był już zadaleko, aby usłyszeć te słowa, a nawet, gdyby je był usłyszał, to wobec nastroju, w jakim się znajdował, nie byłby na nie zwrócił uwagi.
Młodzieniec udał się wprost do pałacu pana de Tréville, — przypominamy sobie bowiem, że jego odwiedziny dnia poprzedniego trwały bardzo krótko i że niewiele mógł wtedy udzielić wyjaśnień.
Zastał pana de Tréville w jaknajlepszym humorze. Król i królowa byli na balu uprzedzająco grzeczni wobec niego, — natomiast kardynał był niesłychanie zachmurzony i o godzinie pierwszej nad ranem opuścił salę balową pod pozorem, że czuje się niezdrów. Zato król z królową wrócili do Luwru dopiero o godzinie szóstej rano.
— Teraz zaś — odezwał się wreszcie pan de Tréville, zciszając głos i badając spojrzeniem wszystkie kąty apartamentu, by się przekonać, czy są sami, — teraz zaś pomówmy o tobie, młody przyjacielu. Nie ulega bowiem wątpliwości, że twój szczęśliwy powrót odegrał jakąś rolę w uradowaniu króla, w tryumfie królowej i w upokorzeniu Jego Eminencyi. Wobec tego musisz mieć się na baczności.
— A czegóż mam się lękać — zapytał d’Artagnan, — dopóki będę miał szczęście cieszyć się łaską Ich Królewskich Mości?
— Wszystkiego, wierzaj mi, młodzieńcze. Kardynał nie jest człowiekiem, któryby zapomniał, że go wyprowadzono w pole, i któryby nie załatwił rachunków z tym, kto to uczynił. A zdaje mi się, że tym wyprowadzającym w pole jest właśnie pewien znany mi Gaskończyk.
— Czy sądzisz pan, że kardynał wie o mnie tyle, co pan? że wiadomo mu o mojej podróży do Londynu?
— Do licha! więc byłeś pan w Londynie? i z Londynu przywiozłeś ten piękny brylant, który się skrzy na twoim palcu? Strzeż się, mój drogi d’Artagnanie; dar nieprzyjaciela nie przynosi szczęścia. Czyż nie mówi o tem pewien wiersz łaciński?... Zaraz sobie przypomnę...
— Tak, bez wątpienia — odpowiedział d’Artagnan, który nie mógł nigdy przyswoić sobie nawet najpierwszych zasad łaciny i który doprowadzał tem do rozpaczy swego nauczyciela. — Tak, istotnie, jest jakiś wiersz.
— Jest napewno — rzekł pan de Tréville, mający pociąg do literatury. — Niedawno cytował mi go pan de Benserade... Czekajno... Aha! już wiem:...Timeo Danaos et dona ferentes. Otóż wiersz ten znaczy: „Nie dowierzaj nieprzyjacielowi, nawet, gdy przynosi ci dary.“
— Dyament ten nie pochodzi od wroga, panie; jest on darem królowej — odpowiedział d’Artagnan.
— Darem królowej? Och! och! — zawołał pan de Tréville. — Rzeczywiście jest to prawdziwie królewski klejnot, wart tysiąc pistolów, jak jeden grosz. I przez kogóż to doręczyła ci królowa ten podarunek?
— Dała mi go sama.
— Gdzie?
— W pokoju, przylegającym do apartamentu, gdzie zmieniała toaletę.
— Jakim sposobem?
— Podając mi rękę do ucałowania.
— Ucałowałeś rękę królowej? — wołał pan de Tréville, spoglądając bystro na d’Artagnana.
— Najjaśniejsza Pani uczyniła mi ten zaszczyt i wyświadczyła tę łaskę — odparł d’Artagnan.
— I to w obecności świadków?... Niebaczna! po trzykroć niebaczna!
— Nie, panie! niech się pan uspokoi; nikt tego nie widział.
I d’Artagnan opowiedział panu de Tréville, jak się to wszystko stało.
— O! kobiety, kobiety! — rzekł stary żołnierz. — Znam ja dobrze waszą romantyczną wyobraźnię; podoba się wam wszystko, co uważacie za tajemnicze. Tak więc widziałeś tylko ramię i nic więcej, czyli mógłbyś spotkać królowę i nie poznać jej, a ona, spotkawszy cię, nie wiedziałaby, że to byłeś ty?
— Tak. Ale dzięki temu dyamentowi... — przerwał młody człowiek.
— Słuchaj — rzekł pan de Tréville, — czy chcesz, abym ci udzielił rady, dobrej rady, pochodzącej od przyjaciela?
— Wyświadczyłby mi pan tem doprawdy zaszczyt — odparł d’Artagnan.
— Słuchaj więc! Idź do pierwszego-lepszego jubilera po drodze i sprzedaj mu ten dyament za cenę, jaką ci da. Gdyby nawet był żydem, dostaniesz w każdym razie osiemset pistolów. Pieniądze są bez nazwy, młodzieńcze, a ten pierścień posiada nazwę, i to straszną, bo może wydać tego, kto go nosi.
— Sprzedać ten pierścień!? pierścień, który pochodzi od mojej władczyni!? Przenigdy! — oświadczył d’Artagnan.
— Więc przynajmniej odwróć go na dół kamieniem, biedny szaleńcze! Wiadomo bowiem, że kadet gaskoński nie znajduje podobnych klejnotów w skarbcu swej matki.
— Sądzisz pan zatem, że mogę się obawiać czegoś z tego powodu? — zapytał d’Artagnan.
— Możnaby powiedzieć, młodzieńcze, że człowiek, zasypiający na minie, której lont został zapalony, może się uważać za mniej zagrożonego od ciebie.
— Do licha! — rzekł d’Artagnan, którego poczęła niepokoić pewność, z jaką pan de Tréville wygłaszał swoje przekonanie. — Do licha! Więc cóż uczynić?
— Mieć się na baczności zawsze i przed wszystkiem. Kardynał ma dobrą pamięć i długą rękę; wierzaj mi, że wypłata ci jakiego figla.
— Ale cóż mi może zrobić?
— Ach! czyż ja mogę to wiedzieć? czyż mogę znać wszystkie dyabelskie podejścia, jakiemi się posługuje? Co najmniej, może cię spotkać więzienie.
— Jakto? Poważonoby się uwięzić człowieka, pozostającego w służbie Jego Królewskiej Mości?
— Tam do dyabła! Nie robiono przecie i z Atosem ceremonii! Bądź co bądź, młody zapaleńcze, zawierz zdaniu człowieka, który spędził już lat trzydzieści na królewskim dworze: nie zasypiaj spokojnie, bo inaczej narazisz się na zgubę. Przeciwnie, i ja ci to mówię: upatruj wszędzie nieprzyjaciół. Jeżeli ktoś będzie szukał z tobą zaczepki, unikaj jej, chociażby zaczepiało cię nawet dziesięcioletnie dziecko; jeżeli zostaniesz napadnięty, czy w dzień, czy w nocy, umykaj i nie wstydź się tego; jeżeli będziesz przechodził przez most, uważaj na deski, aby się któraś nie usunęła pod twojemi nogami; jeżeli pójdziesz około nowobudowanego domu, spoglądaj w górę z obawy, aby kamień nie spadł ci na głowę; jeżeli będziesz wracał późno do domu, niech idzie za tobą służący i niech ten służący będzie uzbrojony, o ile wogóle możesz zaufać swemu służącemu. Niedowierzaj całemu światu: przyjacielowi, bratu, kochance, a zwłaszcza kochance...
Twarz d’Artagnana pokrył rumieniec.
— Mojej kochance? — powtórzył mimowolnie. — A dlaczegóż mam jej niedowierzać bardziej, aniżeli komuś innemu?
— Bo właśnie kochanki są jednym z najulubieńszych środków kardynała i najbardziej skutecznych. Kobieta sprzeda cię za dziesięć pistolów; dowodem Dalila. Znasz przecie pismo święte, co?
D’Artagnan pomyślał o schadzce, jaką na ten sam wieczór naznaczyła mu pani Bonacieux. Lecz na pochwałę naszego bohatera musimy powiedzieć, że złe wyobrażenie, jakie pan de Tréville miał wogóle o kobietach, nie natchnęło go najmniejszem nawet podejrzeniem co do pięknej gospodyni.
— A cóż się stało z twoimi trzema towarzyszami? — spytał pan de Tréville.
— Chciałem właśnie zapytać się pana, czy nie otrzymałeś pan o nich jakich wiadomości?
— Żadnych zgoła.
— Pozostawiłem ich po drodze: Portosa w Chantilly z pojedynkiem na karku; Aramisa w Crévecoeur z kulą w ramieniu; Atosa w Amiens, oskarżonego o fałszerstwo pieniędzy.
— Otóż widzisz! — rzekł pan de Tréville. — A ty jakże się przemknąłeś?
— Cudem poprostu, muszę to wyznać. Otrzymałem pchnięcie szpadą w pierś i przygwoździłem na drodze do Calais hrabiego de Wardes, jak motyla do ściany...
— Otóż masz jeszcze jeden dowód! Hrabia de Wardes to człowiek, oddany kardynałowi, krewny de Rocheforta. Słuchajno jednak, mój drogi; przychodzi mi pewna myśl.
— Proszę, niech pan mówi.
— Gdybym był na twojem miejscu, urządziłbym się inaczej.
— W jaki sposób?
— Podczas gdy Jego Eminencya kazałby mię szukać po Paryżu, ja w tajemnicy i bez rozgłosu powróciłbym do Pikardyi i starałbym się wywiedzieć, co się stało z moimi trzema przyjaciółmi. Do licha! przecie zasługują chyba na ten mały dowód troskliwości z twojej strony...
— Rada jest doskonała, panie, i zaraz jutro wyruszę w drogę.
— Jutro!? A dlaczegóż nie dziś wieczorem?
— Dziś wieczorem zatrzymuje mię w Paryżu sprawa niezmiernie ważna.
— Oj! młodzieńcze! młodzieńcze! Z pewnością jakaś sprawa miłosna... Miej się na baczności, powtarzam; kobieta to doprowadziła nas wszystkich do zatracenia i wiedzie nas jeszcze zawsze na zatratę. Posłuchaj mej rady i jedź dzisiaj wieczorem.
— To niemożliwe, panie.
— Czy dałeś słowo honoru?
— Tak, panie.
— W takim razie co innego. Ale przyrzeknij mi, że jeżeli dzisiaj w nocy nie zostaniesz zabity, jutro wyruszysz w drogę.
— Przyrzekam.
— Czy potrzebujesz może pieniędzy?
— Mam jeszcze pięćdziesiąt pistolów. Jest to właśnie tyle, że mi wystarczy, jak sądzę.
— Ale twoi towarzysze?
— Przypuszczam, że nie brak im także grosza. Gdyśmy wyjeżdżali z Paryża, każdy z nas miał w kieszeni po siedemdziesiąt pięć pistolów.
— Czy zobaczę cię jeszcze przed wyjazdem?
— Chyba że nie, panie, o ile tylko nie wydarzy się coś nadzwyczajnego.
— Zatem życzę ci szczęśliwej podróży.
— Dziękuję panu.
I d’Artagnan, pożegnawszy pana de Tréville, wzruszony bardziej, niż kiedykolwiek, jego ojcowską pieczołowitością, poszedł kolejno do Atosa, do Portosa i do Aramisa. Żaden z nich jednak nie wrócił jeszcze, a i służący ich byli również nieobecni. Nie było też zgoła żadnej wieści ani o jednych, ani o drugich.
Mógłby się był może dowiedzieć czegoś od ich kochanek, ale nie znał ich wcale, przyczem Atos nie miał kochanki.
Mijając koszary gwardyjskie, zajrzał do stajni: trzy konie znajdowały się już na miejscu. Planchet, osłupiały, czyścił je zgrzebłem; dwa były już opatrzone.
— Ach, panie! — zawołał Planchet, spostrzegłszy d’Artagnana, — jakie się cieszę, że pana widzę!
— I dlaczegóż to, Planchecie? — spytał młodzieniec.
— Czy pan dowierza panu Bonacieux, naszemu gospodarzowi?
— Ja? Ani trochę.
— Och! to bardzo dobrze!
— Ale dlaczego pytasz mię o to?
— Dlatego, że, podczas gdy rozmawiałeś pan z nim, obserwowałem go, nie podsłuchując zresztą wcale. O, panie! twarz jego parokrotnie się mieniła.
— Tak?
— Pan nie zwrócił na to wcale uwagi, zajęty listem, jaki pan otrzymał; ja, przeciwnie, nie traciłem z oczu jego fizyognomii, tem bardziej, że tajemniczy sposób, w jaki ten list dostał się do domu, powiększył jeszcze moją ostrożność.
— I jakiż był wyraz jego twarzy?
— Zdradziecki, panie.
— Doprawdy?
— Co więcej, skoro tylko pan się z nim rozstał i zniknął za rogiem ulicy, pan Bonacieux chwycił kapelusz, zamknął bramę i pobiegł w przeciwną stronę.
— Masz słuszność, Planchecie! to istotnie wydaje się zagadkowem. Ale bądź spokojny; nie zapłacimy mu komornego, dopóki cała sprawa nie wyjaśni się należycie.
— Pan żartuje, ale przekona się pan jeszcze...
— Cóż chcesz, Planchecie; to, co jest przeznaczone, spełnić się musi.
— Więc nie wyrzeka się pan swej dzisiejszej wieczornej przejażdżki?
— Przeciwnie, im więcej mam na pieńku z panem Bonacieux, tem chętniej pójdę na schadzkę, naznaczoną mi w liście, który cię tak niepokoi.
— A zatem, skoro takie jest postanowienie pańskie...
— Niezłomne, mój przyjacielu. O godzinie dziewiątej czekaj na mnie tu, w koszarach; przyjdę po ciebie.
Przekonawszy się, że niema nadziei odwiedzenia pana od powziętego planu, Planchet westchnął głęboko i zabrał się do czyszczenia trzeciego konia.
D’Artagnan zaś, który w gruncie rzeczy był bardzo mądrym chłopcem, zamiast udać się z powrotem do domu, poszedł na śniadanie do owego księdza z Gaskonii, który wówczas, kiedy czterej przyjaciele znajdowali się w najstraszniejszej nędzy, poczęstował ich na śniadanie czekoladą.




IV.
PAWILON.

O godzinie dziewiątej d’Artagnan przybył do koszar gwardyi. Planchet oczekiwał już w pogotowiu. Czwarty koń przybył także.
Planchet był uzbrojony w muszkiet i pistolet.
D’Artagnan miał szpadę, za pas zaś zatknął dwa pistolety. Obaj dosiedli koni i wymknęli się pocichu. Noc już zapadła i nikt nie widział ich, jak wyjeżdżali z koszar. Planchet jechał ztyłu w odległości dziesięciu kroków za panem.
Przejechawszy wpoprzek przez bulwary i minąwszy bramę de la Conférence, d’Artagnan skręcił na drogę, wiodącą do Saint-Cloud, znacznie piękniejszą wówczas, aniżeli dzisiaj.
Dopóki jechali przez miasto, Planchet trzymał się wciąż z szacunkiem w znacznej odległości za panem; w miarę jednak, jak droga stawała się coraz pustszą i ciemniejszą, zaczął się powolutku przybliżać, tak, że, gdy znaleźli się w lasku Bulońskim, jechał już przy boku swego pana. Istotnie, nie możemy zataić, że kołysanie się olbrzymich drzew i odblaski księżyca w ciemnej gęstwinie napełniały go żywym niepokojem. D’Artagnan zauważył, że ze służącym dzieje się coś dziwnego.
— Cóż to, mości Planchecie? — zapytał, — nad czem tak rozmyślasz?
— Czy nie uważa pan, jak podobne są te drzewa do kościołów?
— Skąd ci ta myśl, Planchecie?
— Bo i w ich cieniu nie ośmielamy się mówić głośno, podobne, jak w kościele.
— A dlaczego nie mówisz głośno, Planchecie? czy się boisz?
— Boję się, by mię nie usłyszano.
— By cię nie usłyszano? Przecie rozmowa nasza, drogi Planchecie, jest nawskróś moralna, i nikt nie mógłby jej nic zarzucić.
— Ach, panie! — rzekł Planchet, powracając do swej zasadniczej myśli, — ten Bonacieux ma coś ponurego w spojrzeniu i coś wstrętnego w wyrazie ust!
— Co, u licha, zmusza cię myśleć o panu Bonacieux?
— Panie! człowiek myśli o tem, o czem musi myśleć, a nie o tem, o czemby chciał.
— Bo jesteś tchórzem, Planchecie.
— Nie mieszajmy, panie, rozwagi z tchórzostwem; przecież rozwaga jest cnotą.
— A ty jesteś cnotliwy, Planchecie, nieprawdaż?
— Panie, czy to nie lufa muszkietu błysnęła tam w dali? Możebyśmy schylili głowy?
— Nie, doprawdy! — mruknął d’Artagnan, przypominając sobie przestrogi pana de Tréville, — to bydlę i mnie zarazi strachem.
I ruszył kłusem naprzód.
Planchet uczynił to samo, jakgdyby był jego cieniem, i znowu kłusował przy boku swego pana.
— Czy będziemy tak jechali przez całą noc, panie? — zapytał.
— Nie, Planchecie; ty jesteś już u celu.
— Jakto, u celu? A pan?
— Ja pójdę jeszcze kilka kroków naprzód.
— I zostawi mię pan tutaj samego?
— Czy boisz się, Planchecie?
— Nie; zwracam tylko uwagę pańską, że noc będzie bardzo zimna, że chłód nabawia reumatyzmu i że sługa, cierpiący na reumatyzm, jest kiepskim sługą, zwłaszcza dla kogoś, kto ma taki temperament, jak pan.
— Dobrze. Jeżeli ci jest zimno, udasz się do jednej z szynkowni, które tam widać w oddali, i jutro rano o godzinie szóstej będziesz czekał na mnie u bramy miejskiej.
— Przepiłem już i przejadłem uczciwie całego talara, któregom otrzymał rano, i nie mam teraz nawet złamanego grosza na wypadek zziębnięcia.
— Oto masz pół pistola. Więc do jutra.
D’Artagnan zsiadł z konia, rzucił cugle do rąk Planchetowi i, owinąwszy się płaszczem, oddalił się szybko.
— Boże mój! jakże mi zimno! — wołał Planchet, gdy pan znikał mu z oczu.
A ponieważ pilno mu było się ogrzać, zapukał natychmiast w bramę domu, mającego wygląd typowej karczmy podmiejskiej.
Tymczasem d’Artagnan, skręciwszy na poprzeczną ścieżynę, szedł dalej, zdążając do Saint-Cloud. Zamiast jednak pójść główną drogą, zawrócił poza tyły zamku, zapuścił się w uliczkę bardzo ustronną i niebawem stanął przed oznaczonym pawilonem. Budynek stał na miejscu zupełnie pustem. Wielki mur, w rogu którego wznosił się pawilon, stanowił jeden bok tej uliczki; po drugiej stronie żywopłot bronił przechodniom przystępu do małego ogródka, w głębi którego stała licha chałupka.
Przybył na schadzkę, ponieważ jednak nie polecono mu, aby oznajmił swe przybycie jakiemś hasłem, czekał.
Dokoła nie słychać było żadnego szmeru; możnaby sądzić, że sto mil dzieli czekającego od stolicy. D’Artagnan oparł się o płot, spojrzawszy przedtem bacznie poza siebie. Za płotem, ogródkiem i chatką czarna mgła spowijała swemi fałdami tę bezmierną przestrzeń, gdzie zasypiał Paryż, szeroką, rozwartą przestrzeń, w której błyszczało kilka świetlnych punktów, niby ponure gwiazdy tego piekła.
W oczach d’Artagnana jednak wszystko to przybierało rozkoszne kształty, każda myśl śmiała się do niego, ciemności wydawały się przejrzystemi. Za chwilę miała uderzyć godzina schadzki.
Istotnie po upływie kilku minut dzwon z wieży Saint-Cloud wyrzucił ze swej szerokiej, grzmiącej paszczy dziesięć powolnych uderzeń.
Było coś ponurego w tym spiżowym głosie, który niejako skarżył się w ciemnościach nocy.
Ale każde z tych uderzeń, składających się na upragnioną godziną, jakże harmonijnie dźwięczało w sercu młodego człowieka!
Utkwił wzrok w mały pawilon, znajdujący się w narożniku muru; wszystkie okna były zamknięte okiennicami, z wyjątkiem jednego na pierwszem piętrze.
Poprzez okno to przebłyskiwało łagodne światło, rozsrebrzając listowie dwóch czy trzech lip, rosnących zwartą grupą w parku. Niezawodnie za tem małem okienkiem, tak mile jaśniejącem, musiała oczekiwać piękna pani Bonacieux.
Ukołysany tą słodką myślą, d’Artagnan czekał z całą cierpliwością przez pół godziny, z oczyma, utkwionemi w rozkoszne gniazdo, którego kawałek powały ze złoconemi listewkami świadczył o wytwornem urządzeniu całego apartamentu.
Dzwon w Saint-Cloud wydzwonił godzinę dziesiątą i pół.
Tym razem głos ten jednak przejął go zimnym dreszczem, aczkolwiek sam nie zdawał sobie sprawy, dlaczego. Może chłód począł mu dokuczać i może to wrażenie czysto fizyczne uznał za wrażenie duchowe?
Potem począł przypuszczać, że może źle przeczytał i że schadzkę wyznaczono mu na godzinę jedenastą.
Zbliżył się ku oknu, stanął w miejscu, gdzie dochodził promień światła, wyjął list z kieszeni i jeszcze raz go przeczytał. Nie mylił się jednak: schadzka była naznaczona na godzinę dziesiątą.
Powrócił na swoje stanowisko, ale milczenie i samotność poczęły go trochę niepokoić.
Wybiła godzina jedenasta.
D’Artagnan zaczął się naprawdę obawiać, czy pani Bonacieux nie zdarzyło się co złego.
Klasnął trzykrotnie w dłonie, które to hasło dają sobie zazwyczaj zakochani, — lecz nikt nie odpowiedział, nawet echo. Pomyślał więc z pewną złością, że może młoda kobieta zasnęła, oczekując na niego.
Podszedł do muru i usiłował wdrapać się na niego; mur jednak był świeżo otynkowany, i d’Artagnan nadaremno łamał sobie paznokcie.
W tej chwili zwrócił uwagę na drzewa, których liście srebrzyły się w świetle okna, a ponieważ jedno z tych drzew zwieszało konary nad drogą, pomyślał, że, dostawszy się na nie, mógłby zajrzeć do wnętrza pawilonu.
Drzewo nadawało się do tego. Zresztą d’Artagnan miał lat zaledwie dwadzieścia i nie zapomniał jeszcze szkolnych ćwiczeń. W jednej chwili znalazł się wśród konarów, a wzrok jego pobiegł poprzez przejrzyste szyby okna do wnętrza pawilonu.
Zgroza przejęła go dreszczem od stóp do głowy. To łagodne światło, ta przyćmiona lampa oświetlała scenę strasznego nieładu. Jedna z szyb była stłuczona, a drzwi komnaty wyrwane z zawias, na których trzymały się jeszcze napół złamane; stół, zastawiony widocznie wykwintną wieczerzą, leżał obalony na ziemi; karafki w szczerbach i pogniecione owoce zalegały posadzkę; wszystko dowodziło, że w pokoju tym rozegrała się gwałtowna, rozpaczliwa walka. D’Artagnanowi wydało się nawet, że rozróżnia w tym całym chaosie strzępy ubrań i plamy krwawe, widniejące na obrusie i na firankach.
Pospiesznie zsunął się na ziemię. Serce biło mu gwałtownie. Chciał się jednak przekonać, czy nie znajdzie innych śladów niecnego gwałtu.
Drobne, miłe światełko błyszczało jeszcze ciągle w ciszy nocnej. D’Artagnan spostrzegł teraz (czego przedtem nie zauważył, bo nic nie skłaniało go do tych badań), że ziemia, tu zdeptana, tam rozrzucona, jest pokryta pomieszanymi śladami stóp ludzkich i kopyt końskich. Koła powozu, przybyłego widocznie z Paryża, wyżłobiły w miękkiej ziemi głębokie brózdy, które nie posuwały się poza pawilon, lecz zawracały od niego w stronę Paryża.
Wreszcie, prowadząc dalej poszukiwania, znalazł d’Artagnan w pobliżu muru podartą rękawiczkę kobiecą. Ze wszystkich tych jej części, które nie zetknęły się z błotnistą ziemią, można było poznać, że niedawno jeszcze znajdowała się na ręce. Była to jedna z tych wonnych rękawiczek, które kochankowie tak lubią ściągać z pięknej rączki.
W miarę, jak d’Artagnan czynił dalsze poszukiwania, zimny pot obficie występował mu na czoło, straszne przerażenie uciskało serce, a oddech stawał się coraz bardziej przyspieszonym. Wprawdzie, aby się uspokoić, powtarzał sobie, że może pani Bonacieux nie miała nic wspólnego z tym pawilonem, że naznaczyła mu spotkanie przed budynkiem, a nie w jego wnętrzu, że może służba na dworze królowej lub też zazdrość małżonka zatrzymały ją w Paryżu.
Jednakże wszystkie te rozumowania zostały rozbite, zdruzgotane i zniweczone uczuciem najwewnętrzniejszego bólu, który w pewnych wypadkach opanowuje całą naszą istotę i krzyczy donośnym głosem, że zagraża nam wielkie nieszczęście.
Wtedy ogarnęło d’Artagnana niemal szaleństwo. Pobiegł na główną drogę, powrócił tamtędy, którędy przyszedł, i dotarł aż do brodu, aby wypytać przewoźnika.
Około godziny siódmej wieczorem przewoźnik przeprawiał przez rzekę na drugi brzeg jakąś kobietę, owiniętą czarnym płaszczem, której, jak się wydawało, bardzo zależało na tem, aby jej nie poznano. Jednakże właśnie te przedsiębrane przez nią środki ostrożności skłoniły przewoźnika do tem baczniejszego zwrócenia uwagi; stwierdził, że kobieta była młoda i piękna.
Aczkolwiek w owe czasy, podobnie, jak i dzisiaj zresztą, wiele młodych i pięknych kobietek udawało się do Saint-Cloud, starając się przebyć tę drogę bez zwracania uwagi, to jednak d’Artagnan nie wątpił ani przez chwilę, że kobietą, którą zauważył przewoźnik, była pani Bonacieux.
Skorzystał z tego, że w chacie przewoźnika paliła się lampa, i raz jeszcze przeczytał bilecik, otrzymany od pani Bonacieux, aby się przekonać, że się nie myli, że spotkanie było istotnie naznaczone w Saint-Cloud, a nie gdzieindziej, i to przed pawilonem pana d’Estrees, nie zaś w innem miejscu.
Wszystko składało się na to, aby przekonać d’Artagnana, że przeczucia go nie omyliły i że istotnie runęło na niego nieszczęście.
Pobiegł pędem powrotną drogą do zamku: był przekonany, że podczas jego nieobecności wydarzyło się może w pawilonie coś nowego, albo że przynajmniej uzyska jakieś wyjaśnienia.
Uliczka była zupełnie pusta, tak, jak poprzednio; z okna błyszczało to samo łagodne i miłe światło.
Przyszło mu na myśl, że ta wznosząca się naprzeciwko rudera, głucha i ciemna, widzieć musiała z pewnością to, co się stało, i że może tam mógłby się czegoś dowiedzieć.
Ponieważ drzwi ogrodzenia były zamknięte, d’Artagnan przeskoczył przez płot i, nie zważając na ujadanie psa, uwiązanego na łańcuchu, zbliżył się do chałupy.
Gdy zapukał po raz pierwszy, nie otrzymał żadnej odpowiedzi. W chacie panowało grobowe milczenie, podobnie, jak w pawilonie. Ponieważ jednak chata ta była ostatnią jego nadzieją, nie przestawał się dobijać.
Niebawem wydało mu się, że słyszy wewnątrz leciuchny szmer, tak leciuchny, jak gdyby mieszkaniec chaty obawiał się objawiać swoją obecność.
Wówczas d’Artagnan przestał pukać, natomiast począł błagać z wyrazem, tak pełnym niepokoju, obietnic, przerażenia i pieszczotliwości, że głos jego mógłby natchnąć ufnością nawet największego tchórza. Nareszcie uchyliła się, a raczej napół wypadła stara, zmurszała okiennica, lecz zamknęła się natychmiast z powrotem, skoro tylko światło palącej się wewnątrz nędznej lampki rozbłysło na szarfie, na rękojeści szpady i kolbach pistoletów d’Artagnana. Jakkolwiek stało się to nadzwyczaj szybko, d’Artagnan miał czas dostrzedz wewnątrz chaty głowę starca.
— Na miłosierdzie boskie — rzekł, — wysłuchaj mnie, człowieku! Oczekiwałem tutaj na kogoś i doczekać się nie mogę; umieram z niepokoju. Czyżby wydarzyło się to w okolicy jakieś nieszczęście? Mówże, człowieku!
Okiennica otworzyła się powoli, a w jej ramach ukazała się znowu ta sama postać, tym razem jednak bledsza jeszcze, niż poprzednio.
D’Artagnan opowiedział z prostotą wszystko, nie wymieniając tylko nazwisk. Opowiedział, że miał się spotkać przed pawilonem z młodą kobietą, że, oczekując długo nadaremnie, wdrapał się na konary lipy i ujrzał stamtąd przy blasku lampy straszny nieład, panujący w pokoju...
Starzec słuchał z uwagą jego słów, potakując gestami ich prawdziwość, — gdy zaś d’Artagnan skończył opowiadać, potrząsnął głową ruchem, nie wróżącym nic dobrego.
— Co to znaczy? — zakrzyknął d’Artagnan. — Na miłość Boga, wytłómacz mi pan!
— Ach, panie! — odparł starzec, — nie pytaj mnie o nic... gdybym bowiem opowiedział to, co widziałem, z pewnością nie wynikłoby stąd nic dobrego...
— A zatem widziałeś coś? — wołał d’Artagnan. — W takim razie mów, na Boga — zaklinał, rzucając mu pistola, — mów, co widziałeś, a ja dają ci słowo honoru szlachcica, że ani jednego twego słowa nie uronią z mego serca.
Starzec wyczytał na twarzy d’Artagnana tyle szczerości! bólu, że dał mu znak, aby słuchał, i począł mówić przytłumionym głosem:
„Było to około godziny dziewiątej, gdy usłyszałem nagle jakiś hałas na ulicy. Pragnąc dowiedzieć się, co by to było, podszedłem ku drzwiom i spostrzegłem, że ktoś usiłuje się dostać do mojej chaty. Jestem ubogim człowiekiem i nie lękam się złodziei; otworzyłem zatem drzwi i ujrzałem trzech ludzi, stojących w odległości kilku kroków. Dalej w cieniu stała karoca, zaprzężona w dwa konie, a obok niej konie wierzchowe. Należały one zapewne do tych trzech ludzi, ubranych po pańsku.
„— Czemże mogą wam służyć, moi panowie? — zapytałem.
„— Posiadasz zapewne drabinką? — zawołał jeden z nich, wyglądający na kierownika wyprawy.
„— Tak jest, panie; mam drabinką, którą posługują się przy zbieraniu owoców — odpowiedziałem.
„— Dawaj ją tutaj i wracaj do izby. Masz tu talara za kłopot, jakiego cię nabawiliśmy. Pamiętaj jednak, że jeżeli wygadasz się choć jednem słowem o tem, cobyś tu zobaczył lub usłyszał, a jestem pewny, że zobaczysz i usłyszysz to i owo, zginiesz niechybnie.
„Mówiąc to, rzucił mi talara, którego schowałem do kieszeni, i zabrał moją drabinką.
Rzeczywiście, zamknąwszy za nimi bramę ogrodzenia, udałem, że wchodzę do chaty. Wyszedłem jednak natychmiast tylną bramą i, prześlizgując się w cieniu, dostałem się aż do tej kępki bzów, z pośród której mogłem obserwować wszystko, nie będąc sam widziany.
„Trzej mężczyźni kazali podjechać karecie dalej bez żadnego szmeru, wysadzili z niej małego, grubego, nizkiego, szpakowatego człowieczka, nędznie odzianego w ciemne suknie, ten zaś wdrapał się ostrożnie po drabince, zajrzał do wnętrza pokoju, zeszedł na dół lisimi ruchami i szepnął półgłosem:
„— To ona!
„Człowiek, który rozmawiał ze mną, podszedł natychmiast do bramy pawilonu, otworzył ją kluczem, wyjętym z kieszeni, i zniknął, a równocześnie towarzysze jego poczęli się wspinać w górę po drabinie. Mały staruszek pozostał przy bramie, woźnica trzymał w pogotowiu konie powozu, służący zaś nie wypuszczał z ręki cugli wierzchowców.
„W tej samej chwili rozległ się w pawilonie głośny krzyk, i jakaś kobieta podbiegła ku oknu, jakby chcąc przez nie wyskoczyć, ale zauważywszy mężczyzn, stojących na drabinie, cofnęła się wstecz. Wówczas ci dwaj weszli za nią do pokoju.
„Nie mogłem już nic więcej zobaczyć; słyszałem tylko hałas łamanych mebli. Kobieta wołała przeraźliwie o pomoc, niebawem jednak krzyki jej zostały stłumione. Po chwili trzej mężczyźni podeszli ku oknu, niosąc kobietę w ramionach; dwaj zeszli po drabince i znieśli ją do karocy, do której wsiadł następnie także staruszek, a trzeci z napastników, który pozostał w pawilonie, zamknął okno, wyszedł po chwili przez bramę i upewnił się jeszcze naocznie, że kobieta istotnie znajduje się w powozie. Dwaj jego towarzysze czekali już, siedząc na koniach; wtedy zaś i on z kolei wskoczył na siodło, lokaj usiadł na koźle obok woźnicy, poczem karoca, eskortowana przez trzech jeźdźców, popędziła galopem. Tak się zakończyło wszystko. Od tej chwili nie widziałem już nic, ani nie słyszałem.“

-Zgnębiony tą straszną wieścią d’Artagnan stał nieru chomy i niemy; całe piekło gniewu i zazdrości targało mu sercem.
— Ach, drogi panie! — rzekł starzec, na którego ta niema rozpacz większe wywarła wrażenie, niżby to mogły uczynić krzyki i płacze. — Nie rozpaczaj; nie zabili ci jej, a to najważniejsze.
— Czy nie wiesz pan przypadkiem, kto był przywódcą tej piekielnej wyprawy? — zapytał d’Artagnan.
— Nie znam go wcale.
— Ale mogłeś mu się przyjrzeć, gdy rozmawiał z tobą.
— Aha, chcesz pan wiedzieć, jak wyglądał?
— Tak jest.
— Wysoki, chudy, o smagłej cerze, z czarnemi oczyma, pańska postawa.
— To on! — zakrzyknął d’Artagnan, — jeszcze raz on! zawsze on! Mój zły duch, jakby się zdawało! A ten drugi?
— Który?
— Ten nizki?
— Och! mogę zaręczyć, że ten nie był wielkim panem; zresztą nie miał nawet szpady przy boku, a towarzysze nie okazywali mu wcale szacunku.
— Zapewne jakiś służący — szepnął d’Artagnan. — Ach, nieszczęśliwa kobieta! nieszczęśliwa kobieta! Co oni mogli z nią uczynić?
— Przyrzekł mi pan zachować tajemnicę — przypominał starzec.
— I ponawiam ją teraz. Bądź spokojny, staruszku; jestem szlachcicem; szlacheckie słowo waży ponad wszystko, a ja ci je dałem.
Z rozdartą duszą powlókł się d’Artagnan ku brodowi. Chwilami nie mógł uwierzyć, aby to była istotnie pani Bonacieux, i pocieszał się nadzieją, że nazajutrz odnajdzie ją w Luwrze, — to znowu przerażała go myśl, czy nie wplątała się z kimś innym w miłosną intrygę i czy ten inny nie uprowadził jej, powodowany zazdrością. Błąkał się w domysłach, gryzł się, wpadał w rozpacz.
— Ach, gdyby przynajmniej byli tu ze mną moi przyjaciele! — wołał, — wtedy mógłbym mieć chociaż nadzieją, że ją odnajdą... Ale któż wie, co się z nimi stało? któż wie!?
Zbliżała się już północ; trzeba było odnaleźć Plancheta. D’Artagnan dobijał się kolejno do wszystkich karczem, w których ujrzał jeszcze światło, lecz nigdzie nie mógł odszukać swego służącego.
Gdy zaszedł do szóstej oberży, zastanowił się, że poszukiwania te są poniekąd bezcelowe. Ponieważ naznaczył służącemu spotkanie dopiero o godzinie szóstej rano, więc Planchet miał bezwarunkowo prawo uczynić ze swym czasem, co mu się żywnie podobało.
Zresztą i to przyszło młodzieńcowi na myśl, że, jeżeli pozostanie w pobliżu miejsca, gdzie dokonano porwania, łatwiej może uchwyci przewodnią nić tej tajemniczej sprawy. Jak mówiliśmy więc, w szóstej karczmie d’Artagnan zatrzymał się, kazał podać sobie flaszką wina najlepszego gatunku, przysiadł w najciemniejszym kątku i postanowił w ten sposób doczekać do dnia. Lecz i tym razem zawiodły go nadzieje: chociaż bacznie wytężał słuch, nie zdołał się nic dowiedzieć; przekleństwa, wyuzdane piosenki i wymyślania wzajemne robotników, służących i woźniców, składających tą zacną kompanią, do której przyłączył się mimowoli, nie mogły naprowadzić go na ślad nieszczęśliwej uprowadzonej kobiety.
Wysączywszy zatem z nudów butelką, rad nie rad, aby nie budzić podejrzeń, umieścił się, jak mógł najwygodniej, w swym kątku i zdrzemnął się. Jak wiemy, d’Artagnan miał lat dwadzieścia, a w tym wieku sen posiada nieprzeparte niczem prawa, które narzuca najbardziej nawet zrozpaczonym sercom.
Około godziny szóstej rano d’Artagnan obudził się, odczuwając to znużenie, jakie zwykle objawia się po źle spędzonej nocy. Niewiele potrzebował czasu, aby doprowadzić do porządku swoje ubranie. Przedewszystkiem pomacał się po kieszeniach, chcąc się przekonać, czy ktoś nie skorzystał z jego drzemki i nie okradł go. Znalazłszy jednak pierścień dyamentowy na palcu, kieskę w kieszeni, a pistolety za pasem, podniósł się z ławy, zapłacił za wino i wyszedł z karczmy, spodziewając się, że może ranne poszukiwanie służącego będzie uwieńczone pomyślniejszym skutkiem, aniżeli nocne. Istotnie pierwszym człowiekiem, jakiego ujrzał poprzez wilgotne szarawe mgły poranku, był zacny Planchet, który, trzymając dwa konie, oczekiwał nań przed bramą małej, schylonej ku ziemi karczemki. D’Artagnan przeszedł w nocy obok, nie zauważywszy jej wcale.




V.
PORTOS.

Zamiast powrócić do domu, d’Artagnan zsiadł z konia przed bramą pałacu pana de Tréville i wbiegł szybko po schodach do jego gabinetu. Tym razem postanowił opowiedzieć mu wszystko, co zaszło. Nie wątpił, że pan de Tréville może mu dać w tej sprawie jakąś dobrą radą; prócz tego, widując codziennie królowę, mógł także zasięgnąć od niej wiadomości o nieszczęśliwej kobiecie, której z pewnością kazano zapłacić tak drogo właśnie za przywiązanie do swej pani.
Pan de Tréville wysłuchał opowiadania młodego człowieka z powagą, świadczącą, że upatruje w tem zajściu coś więcej, aniżeli zwykłą intrygę miłosną. Gdy zaś d’Artagnan skończył, zwrócił się do niego ze słowami:
— Hm! hm! w tem wszystkiem czuć już o milę Jego Eminencyę.
— Ale co czynić? — zapytał d’Artagnan.
— Nic, absolutnie nic innego, prócz tego, co już doradzałem, a mianowicie jak najszybciej opuścić Paryż.
Zobaczę się z królową, opowiem jej szczegóły zniknięcia tej nieszczęśliwej kobiety, o czem zapewne nie wie jeszcze wcale, a szczegóły te posłużą jej za wskazówkę do działania. Może zaś po powrocie pańskim będę mógł już udzielić panu pomyślnych wiadomości. Niech mi pan zaufa.
D’Artagnan wiedział, że pan de Tréville, aczkolwiek Gaskończyk, nie lubił dawać przyrzeczeń, — jeżeli jednak już coś przyrzekł, dotrzymywał zawsze, więcej nawet, aniżeli przyrzekał. Pożegnał go więc d’Artagnan, pełen wdzięczności za przeszłą i przyszłą opiekę, a zacny Kapitan, odczuwający żywą sympatyę dla tego młodzieńca, tak dzielnego i energicznego, uścisnął mu gorąco rękę, życząc szczęśliwej podróży.
Postanowiwszy wprowadzić natychmiast w czyn radę pana de Tréville, d’Artagnan udał się prosto na ulicę Grabarzy, aby spakować swój tłomoczek podróżny. Podchodząc do domu, ujrzał pana Bonacieux na progu w porannem ubraniu. Wszystko to, co mądry Planchet mówił dnia poprzedniego o przewrotnym charakterze ich gospodarza, stanęło mu żywo w pamięci, i począł z większą, niż zazwyczaj, uwagą obserwować go. Istotnie, pomijając żółtawą i chorobliwą bladość, która dowodziła, że żółć przenika do krwi tego człowieka, co zresztą mogło być przypadkowe, d’Artagnan dostrzegł w jego rysach jakąś przewrotną nieszczerość. Oszust uśmiecha się inaczej, aniżeli człowiek uczciwy; obłudnik płacze innemi łzami, niż człowiek dobrej wiary. Wszelki fałsz jest maską, a chociażby była ona najdoskonalsza, zawsze, przy pewnej uwadze, poznać ją można na twarzy.
D’Artagnanowi wydało się, że maska, jaką nosi pan Bonacieux, jest najwstrętniejszą ze wszystkich na świecie.
W następstwie tego spostrzeżenia, przejęty odrazą do tego człowieka, postanowił przejść obok niego, nie odzywając się ani słowem. Ale pan Bonacieux, tak, jak poprzedniego dnia, zaczepił go pierwszy:
— Otóż to, młodzieńcze! — odezwał się, — zdaje się, że wesoło spędzamy noce... Do licha! już siódma rano! Jak widzę, zmieniasz pan istniejący porządek rzeczy i powracasz wtedy, kiedy inni wychodzą z domu.
— Panu nie można uczynić podobnego zarzutu, mości panie Bonacieux — odpowiedział młody człowiek; — jesteś pan wzorem porządnych ludzi. Co prawda, skoro się ma młodą i przystojną żonę, nie potrzeba uganiać się za szczęściem: szczęście przychodzi samo do pana... Nieprawdaż, panie Bonacieux?
Bonacieux zbladł, jak trup, i wykrzywił usta uśmiechem.
— Ho! ho! — zawołał, — jesteś pan wesołym kompanem. Ale gdzież to, u dyabła, goniłeś dzisiaj w nocy, mój młody panie? Możnaby sądzić, że manowce nie były nazbyt wygodne...
D’Artagnan spojrzał na swoje obuwie, całkowicie pokryte błotem, — ale przy tej sposobności powiódł jednocześnie spojrzeniem po butach kramarza. Możnaby było twierdzić, że ktoś unurzał je w tej samej kałuży; jedne i drugie miały bezwarunkowo to samo błoto na sobie.
Nagła myśl przemknęła mu przez głowę. Tym małym, nizkim, szpakowatym człowiekiem, odzianym w ciemne suknie, a wyglądającym na lokaja, tym człowiekiem, któremu żołnierze, należący do eskorty, nie okazywali wcale szacunku, był najpewniej sam pan Bonacieux. Mąż przewodził przy uprowadzeniu żony.
D’Artagnan uczuł straszną ochotę pochwycić go za gardło i zadusić. Ponieważ jednak — jak mówiliśmy — był roztropnym młodzieńcem, przeto zapanował nad sobą. Jednakże wzburzenie wewnętrzne objawiło się tak silnie na jego obliczu, że Bonacieux przeraził się i chciał się cofnąć o krok. Niestety, stał właśnie nawprost zamkniętej połowy bramy, i przeszkoda ta zmusiła go do zatrzymania się na miejscu.
— Tak, tak! — rzekł d’Artagnan. — Żartujesz sobie ze mnie, mój dobry panie; ale zdaje mi się, że jeżeli moje obuwie potrzebuje oczyszczenia gąbką, to nie mniej także twoim butom i pończochom przydałaby się szczotka. Czyżbyś i pan włóczył się po nocy, panie Bonacieux? Do dyabła! to już trudniej wybaczyć człowiekowi w pańskim wieku, mającemu w dodatku młodą i ładną żonę...
— Och! uchowaj Boże! — odpowiedział Bonacieux. — Byłem wczoraj w Saint-Mande, aby się wywiedzieć o służącą, bez której w żaden sposób poradzić sobie nie mogę. Ponieważ droga była jak najgorsza, zabłociłem się tak strasznie, a nie miałem jeszcze czasu oczyścić się.
Oznaczenie przez pana Bonacieux miejsca, mającego być celem jego podróży, było nowym dowodem, popierającym podejrzenia, jakie się zrodziły w myśli d’Artagnana. Bonacieux dlatego mówił, że był w Saint-Mande, bo miejscowość ta leży w zupełnie przeciwnej stronie, niż Saint-Cloud.
Podejrzenia te jednak stały się zarazem dla d’Artagnana pierwszą pociechą. Jeżeli Bonacieux wiedział, gdzie się znajduje jego żona, można było zawsze, używając choćby ostatecznych środków, rozewrzeć mu zęby i zmusić go do wyjawienia tajemnicy. Teraz szło jedynie o to, aby przypuszczenia zamienić w pewność.
— Niech mi pan wybaczy, panie Bonacieux — odezwał się d’Artagnan, — że postąpię z panem nazbyt swobodnie; jednakże nic mnie tak nie podnieca, jak brak snu, a przytem mam szalone pragnienie. Pozwolisz pan zatem, że wypiję u ciebie szklankę wody; sąsiadowi nie odmawia się takiej drobnostki.
I nie czekając na pozwolenie swego gospodarza, d’Artagnan wszedł szybko do mieszkania i przedewszystkiem spojrzał na łóżko. Było nietknięte. Bonacieux nie kładł się tej nocy; musiał powrócić do domu dopiero przed godziną czy dwiema; towarzyszył zatem żonie aż na miejsce, gdzie ją wywieziono, albo przynajmniej do pierwszej stacyi.
— Dzięki, panie Bonacieux, — rzekł d’Artagnan, wychylając szklankę wody. — Oto wszystko, czego pragnąłem od ciebie. Wrócę teraz do domu i każę Planchetowi wyczyścić sobie buty, a kiedy będzie wolny, przyślę go tutaj, jeżeli to panu dogadza, aby wyczyścił i pańskie obuwie.
Rzekłszy to, wyszedł z mieszkania kramarza, zdumionego tem szczególnem pożegnaniem, po drodze zaś pytał sam siebie, czy przypadkiem nie pokpił sprawy.
Na szczycie schodów spotkał Plancheta, który objawiał ogromne zaniepokojenie.
— Ach, panie! — zawołał, ujrzawszy d’Artagnana, — znowu coś nowego! Nie mogłem doczekać się pańskiego przybycia.
— Cóż takiego? — spytał d’Artagnan.
— Założyłbym się o sto przeciw jednemu, nawet o tysiąc przeciw jednemu, że nie odgadłby pan, jaką tu miałem wizytę podczas pańskiej nieobecności.
— Kiedy?
— Przed pół godziną, w tym samym czasie, kiedy się pan znajdował u pana de Tréville.
— Więc któż tu był? gadajże prędzej!

— Pan de Cavois.
Pan de Tréville wysłuchał opowiadania młodzieńca z powagą....
— Pan de Cavois?

— We własnej osobie.
— Kapitan gwardyi Jego Eminencyi?
— Tak, panie.
— Czy przyszedł może uwięzić mię?
— Takby należało przypuszczać, aczkolwiek miał bardzo układną minę.
— Układną minę, powiadasz?
— Możnaby powiedzieć, że był słodki, jak miód.
— Doprawdy?
— Przyszedł, jak twierdził, aby prosić pana w imieniu Jego Eminencyi, który ma być dla pana nader życzliwie usposobiony, o udanie się wraz z nim do Palais-Royal.
— I cóż mu odpowiedziałeś?
— Że jest to niemożliwością, bo znajduje się pan poza domem, jak sam może się o tem przekonać.
— A cóż on na to?
— Prosił, abyś pan koniecznie przybył do niego w ciągu dnia, potem zaś dodał przyciszonym głosem: „Powiedz twemu panu, że Jego Eminencya jest dla niego nadzwyczajnie przychylnie usposobiony i że od tego spotkania zależeć może cała przyszłość twego pana.“
— Jak na kardynała, niezbyt zręcznie zastawione sidła — zauważył młodzieniec z uśmiechem.
— Ja upatrywałem w tem także zasadzkę, ale odpowiedziałem, że będzie pan niepocieszony po powrocie. — Dokądże pan wyjechał? — spytał mnie pan de Cavois. — Do Troyes w Szampanii — odpowiedziałem. — A kiedyż wyruszył w drogę? — Wczoraj wieczorem — oświadczyłem mu.
— Przyjacielu Planchecie — przerwał mu d’Artagnan, — jesteś poprostu nieocenionym skarbem.
— Pomyślałem sobie, że, gdyby pan chciał się zobaczyć z panem de Cavois, będzie zawsze czas odwołać moje słowa i oświadczyć, iż nie wyjeżdżałeś pan nigdzie. W takim razie mnie tylko uważanoby za kłamcę, a ponieważ nie jestem szlachcicem, więc wolno mi kłamać.
— Mie bój się, Planchecie; będziesz miał opinię człowieka prawdomównego, bo wyjeżdżamy za kwadrans.
— I ja chciałem panu to samo poradzić. A dokądże jedziemy, jeżeli wolno mi zapytać?
— W stronę zupełnie przeciwną tej, którą wymieniłeś panu de Cavois. Czyż nie pilno ci zresztą dowiedzieć się czegoś o Grimaudzie, o Mousquetonie i o Bazinie, tak, jak ja pragnąłbym już wiedzieć nareszcie, co się dzieje z Atosem, Portosem i Aramisem?
— Istotnie, panie. I pojadę, kiedy rozkażesz. A jak sądzę, powietrze na prowincyi będzie nam lepiej służyło w tej chwili, aniżeli paryskie. Zatem...
— Zatem zapakuj rzeczy, Planchecie, i ruszamy w drogę. Ja pojadę naprzód, trzymając ręce w kieszeniach, aby nie wzbudzić niczyjej nieufności. Spotkasz się ze mną w pałacu gwardyi. Ach, prawda, Planchecie! zdaje mi się, że nie omyliłeś się w sądzie o naszym gospodarzu; jest to niewątpliwie skończony łotr.
— O! skoro ja mówię, powinieneś mi pan wierzyć; ja znam się na ludziach... ho, ho! i jak jeszcze!
D’Artagnan wyszedł pierwszy, jak się umówili. Aby nie mieć sobie nic do wyrzucenia, wstąpił jeszcze raz jeden do mieszkań swych przyjaciół. Nie miano tam o nich żadnej wieści; nadszedł jedynie dla Aramisa list, przesycony wonnościami, zaadresowany wytwornem, drobniutkiem pismem. D’Artagnan zabrał go. W dziesięć minut później Planchet spotkał się ze swym panem w stajniach pałacu gwardyi. Aby nie tracić czasu, d’Artagnan sam osiodłał sobie konia.
— Dobrze — rzekł, zwracając się do Plancheta, który tymczasem przytroczył tobołki. — Teraz osiodłaj jeszcze tamte trzy konie, i jedziemy.
— Czy sądzi pan, że pojedziemy szybciej, jeżeli każdy z nas mieć będzie po dwa konie? — zapytał Planchet z przebiegłą miną.
— Nie, kiepski kpiarzu — odparł d’Artagnan, — ale, posiadając te cztery konie, będziemy mogli przywieźć naszych trzech przyjaciół, o ile odnajdziemy ich jeszcze żywych.
— Byłoby to wielkie szczęście — rzekł Planchet. — Ale ostatecznie nie należy wątpić w miłosierdzie boskie.
— Amen — odpowiedział d’Artagnan, dosiadając konia.
Wyjechawszy z hotelu gwardyi, oddalili się każdy w inną stronę: jeden miał opuścić Paryż przez rogatki de la Villette, drugi przez rogatki Montmartre. Za miejsce spotkania obrali drogę poza Saint-Denis. Był to manewr strategiczny, który, wykonany z największą dokładnością, został uwieńczony jaknajlepszym wynikiem. Do Pierrefitte wjechali już obaj razem.
Zaznaczyć trzeba, że Planchet był w dzień odważniejszy, aniżeli w nocy, a wrodzona przezorność nie opuszczała go ani na chwilę. Nie zapomniał żadnego szczegółu z pierwszej podróży i uważał za wrogów wszystkich ludzi, jakich napotkali na drodze. Następstwem tego było, że trzymał ustawicznie kapelusz w ręku, co znowu surowo zganił d’Artagnan, obawiając się, by z powodu tego nadmiaru grzeczności nie uważano Plancheta za chudopacholskiego sługę.
Nie wiadomo, czy dlatego, że ta uprzejmość wzruszała istotnie przejezdnych, czy też dlatego, że tym razem nie nasłano na nich nikogo po drodze, — podróżnicy nasi przybyli do Chantilly bez najmniejszego wypadku i zsiedli z koni przed oberżą Grand-Saint-Martin, w której zatrzymywali się już podczas pierwszej podróży.
Oberżysta, ujrzawszy młodego człowieka z pochołkiem, prowadzącym luzem trzy konie, wyszedł z szacunkiem przed próg domu. Ponieważ ujechali już jedenaście mil, d’Artagnan uznał za stosowne zatrzymać się bez względu na to, czy znajdzie Portosa w oberży, czy nie. Prócz tego nie byłoby może roztropnem wypytywać odrazu, co się stało z muszkieterem. Wynikiem tego namysłu było, że d’Artagnan, nie wywiadując się o nic, zeskoczył z siodła, zalecił swemu służącemu uwagę na konie, wszedł do małego pokoju, przeznaczonego dla gości, którzy pragnęli samotności, i kazał gospodarzowi, aby mu podał flaszkę najlepszego wina, jakie posiada, i aby przygotował śniadanie, również możliwie najlepsze. Rozkaz ten wzmocnił jeszcze dobre o gościu mniemanie, jakiego gospodarz nabrał z pierwszego zaraz wejrzenia.
Obsłużono d’Artagnana z cudowną szybkością.
Pułk gwardyjski rekrutował się z najlepszej szlachty w całem królestwie. D’Artagnan, mający służącego i cztery wspaniałe konie, nie mógł, mimo prostoty munduru, nie zwrócić na siebie uwagi. Oberżysta pragnął go sam obsłużyć, co widząc, d’Artagnan kazał przynieść dwie szklanki i nawiązał z nim następującą rozmowę:
— Na honor, kochany panie oberżysto — mówił, nalewając obiedwie szklanki, — zażądałem najlepszego, jakie masz, wina; jeżeli więc oszukałeś mię, zostaniesz sam ukarany tem, czem zgrzeszyłeś; zważywszy bowiem, że nie lubię pić sam, musisz mi dotrzymać kompanii. Bierz zatem szklankę i pij. Za czyjeż wypijemy zdrowie, aby nie zranić niczyjej miłości własnej? Pijmy najlepiej za pomyślność twojego zakładu.
— Wasza Dostojność czyni mi zaszczyt — odparł oberżysta. — Dziękuję serdecznie za dobre pańskie życzenia.
— Nie chcę, abyś pan źle rozumiał moje słowa — zauważył znowu d’Artagnan. — Może toast ten jest bardziej samolubny, aniżeli przypuszczasz. Te jedynie zakłady mają powodzenie, w których goście są dobrze przyjmowani; tam natomiast, gdzie panuje nieład, gość pada ofiarą kłopotów swego gospodarza. Ja zaś, podróżując wiele, zwłaszcza w tym kierunku, pragnąłbym widzieć wszystkich oberżystów dochodzących do majątku.
— Istotnie — odparł oberżysta — zdaje mi się, że nie pierwszy raz mam zaszczyt pana widzieć.
— Ba! Przejeżdżałem tędy do Chantilly może z dziesięć razy, a z tych dziesięciu conajmniej trzy lub cztery razy zatrzymywałem się w pańskiej gospodzie. Prawda, byłem tu także przed dziesięciu czy dwunastu dniami, odprowadzając moich przyjaciół muszkieterów. Jeden z nich właśnie zawikłał się w spór z jakimś przejezdnym nieznajomym, który, nie wiadomo z jakiej przyczyny, szukał z nim zaczepki.
— Ach tak! prawda! przypominam sobie doskonale. Czy to nie o panu Portosie mówi Wasza Dostojność?
— Tak właśnie nazywał się mój towarzysz podróży. Mówże, na Boga, drogi gospodarzu! czy może spotkało go jakie nieszczęście?
— Jak sobie Wasza Dostojność przypomina, nie mógł on puścić się w dalszą drogę.
— Istotnie. Przyrzekł jednak podążyć za nami, tymczasem nie widzieliśmy go więcej.
— Zaszczycił nas bowiem, pozostając tutaj.
— Jakto: zaszczycił was, pozostając tutaj?
— Tak jest, panie, w tej gospodzie. I nawet niepokoi nas to pod pewnym względem.
— Dlaczego?
— Zpowodu należności za pobyt.
— Cóż znowu? Z pewnością zapłaci wszystko, co się będzie należało.
— Ach, panie! doprawdy wlewasz balsam w moje żyły! Poczyniliśmy na jego rachunek znaczne wydatki, a jeszcze dzisiaj rano oświadczył chirurg, że, jeżeli pan Portos nie zapłaci mu, co się należy, wystąpi przeciwko mnie ze skargą, gdyż to ja go wezwałem.
— Zatem Portos jest ranny?
— Nie wiem, jak to powiedzieć.
— Nie wiesz pan, jak powiedzieć? Jakże to? Przecież pan powinienbyś lepiej wiedzieć o wszystkiem, aniżeli ktokolwiek inny.
— Tak jest, ale w naszym zawodzie nie zawsze mówi się to, co się wie, zwłaszcza, jeżeli komuś zagrożono, że jego uszy mogą odpowiadać za nazbyt długi język.
— Ach, tak!? Ale przecie mogę się sam zobaczyć z panem Portosem?
— Oczywiście, proszę pana. Niech pan wejdzie po schodach na pierwsze piętro i zapuka do drzwi Nr. 1. Jednak należy przedtem uprzedzić, że to pan jest właśnie...
— A to znowu dlaczego?
— Bo inaczej mogłoby pana spotkać nieszczęście.
— I jakież to nieszczęście mogłoby mię spotkać?
— Pan Portos mógłby uważać pana za kogoś z domowników i w przystępie gniewu przeszyć pana na wylot szpadą, albo też w łeb panu palnąć.
— Cóżeście mu zawinili?
— Żądaliśmy zapłaty.
— Do licha! pojmuję to. Portos wita z wielkiem niezadowoleniem tego rodzaju żądania, gdy nie ma pieniędzy. O ile mi jednak wiadomo, powinienby obecnie mieć pieniądze.
— Tak samo i my sądziliśmy, proszą pana. Ponieważ zaś w naszej gospodzie panuje wzorowy porządek, a wszystkie rachunki przedstawia się co tydzień do zapłaty, więc po upływie ośmiu dni zawiadomiliśmy go, co się nam należy. Widocznie jednak był w tej chwili źle usposobiony, albowiem, usłyszawszy pierwsze słowo, odnoszące się do zapłaty, wysłał nas do wszystkich dyabłów. Co prawda, grał wczoraj wieczorem w karty.
— Jakto? grał? z kimże?
— Ach, mój Boże! któż to wie? Z jakimś panem przejezdnym, któremu zaproponował partyą landsknechta.
— Tak, i oczywiście przegrał biedak wszystko?
— Wszystko, nawet konia. Gdy bowiem nieznajomy wyruszał w drogą, zauważyliśmy, że służący jego siodła konia pana Portosa. Zwróciliśmy na to jego uwagą, on jednak odparł, że mieszamy się w nieswoje sprawy i że koń należy do niego. Uprzedziliśmy również pana Portosa o tem, co się dzieje; lecz ten odpowiedział, że trzeba być błaznem, aby powątpiewać w słowo szlachcica, i że skoro szlachcic twierdzi, jakoby koń należał do niego, to widocznie tak być musi.
— Zawsze taki sam! — szepnął d’Artagnan.
— Wówczas — opowiadał dalej gospodarz — kazałem mu oświadczyć, że skoro nie możemy się porozumieć co do zapłaty, nie tracą przynajmniej nadziei, iż zechce okazać swą łaską także mojemu sąsiadowi z pod „Złotego Orła“ i da mu również coś zarobić. Pan Portos odpowiedział na to, że uważa moją oberżą za najlepszą! że tu pozostanie. Odpowiedź ta była nazbyt dla mnie pochlebną, abym nalegał na jego wyprowadzenie się. Poprzestałem więc jedynie na prośbie, aby był łaskaw ustąpić z zajmowanego pokoju, najpiękniejszego w całej gospodzie, i przenieść się do ładnego, małego gabinetu na trzeciem piętrze. Na propozycyę tą odpowiedział pan Portos, że oczekuje lada chwila przybycia swej kochanki, która jest jedną z największych dam dworu, wobec czego powinienem zrozumieć, że nawet ten pokój, który on teraz zajmuje w mojej gospodzie, wyświadczając mi tem niemały zaszczyt, jest jeszcze aż nazbyt skromny dla takiej osoby. Nie wątpiąc bynajmniej w wiarogodność jego słów, obstawałem jednak przy mojem żądaniu. Wtedy pan Portos, nie zadając sobie wcale trudu wdawania się ze mną w rozmowę, wziął pistolet, położył go na nocnym stoliku i oświadczył, że za pierwszem słowem o jakichkolwiek przenosinach, czyto na zewnątrz, czy wewnątrz, roztrzaska łeb temu, ktoby był o tyle nierozważny, aby mieszać się w sprawę, nie obchodzącą nikogo, oprócz niego samego. Od tej chwili zatem, proszę pana, nie wchodzi nikt do jego pokoju, z wyjątkiem jego własnego służącego.
— Więc Mousqueton jest tutaj?
— Tak jest, panie. Powrócił w pięć dni po wyjeździe w bardzo złym humorze; widocznie więc i jego spotkała jakaś nieprzyjemność podczas podróży. Na nieszczęście, jest on bardziej ruchliwy od swego pana, co sprawia, że przewraca tutaj wszystko do góry nogami. Przypuszcza też widocznie, że prośby jego mogłyby się spotkać z odmową, i dlatego bierze bez proszenia wszystko, czego potrzebuje.
— Istotnie — odpowiedział d’Artagnan — zauważyłem to już, że Mousqueton okazuje wierność i inteligencyę niepospolitą.
— To bardzo możliwe, proszę pana. Ale pomyśl pan, że jeżeli tylko cztery razy do roku będę miał sposobność natrafić na podobną wierność i inteligencyę, niewątpliwie pójdę z torbami.
— Bynajmniej, gdyż pan Portos zapłaci wszystko, co winien.
— Hm! — mruknął oberżysta z powątpiewaniem.
— Jest on ulubieńcem pewnej wielkiej damy, która z pewnością nie narazi go na kłopoty z powodu tej drobnostki, jaką panu winien.
— Gdybym tylko śmiał powiedzieć, co o tem sądzę...
— A cóż pan sądzisz?
— Mogę powiedzieć raczej, co wiem...
— A cóż pan wiesz?
— I czego nawet jestem pewny...
— A czegóż pan jesteś pewny?
— Powiedziałbym, że znam tą wielką damą.
— Pan?
— Tak jest.
— W jakiż sposób ją poznałeś?
— O, panie! gdybym mógł zaufać pańskiej dyskrecyi...
— Mów pan; rączą słowem szlacheckiem, że nie będziesz potrzebował żałować tego zaufania.
— Zrozumie pan przedewszystkiem, że zaniepokojenie popycha człowieka do rozmaitych środków.
— I cóż pan uczyniłeś?
— Och! nic takiego zresztą, do czego wierzyciel nie miałby prawa.
— A zatem?
— Pan Portos dał nam list do tej książnej, polecając oddać go na pocztą. Ponieważ zaś służący jego nie wrócił był jeszcze, a on sam nie mógł wychodzić z pokoju, musiał nas obarczać swemi zleceniami.
— Cóż dalej?
— Zamiast oddać list na pocztą, co nigdy nie zapewnia całkowicie, że dostanie się on pod właściwym adresem, skorzystałem ze sposobności, że jeden z moich pachołków jechał do Paryża, i poleciłem mu oddać list do rąk własnych księżnej. Wypełniłem w ten sposób tylko dokładniej zlecenie pana Portosa, który mi tak bardzo ten list polecał. Nieprawdaż?
— Przypuśćmy.
— I czy wiesz pan, kto jest ta wielka dama?
— Nie; słyszałem jedynie, jak Portos o niej mówił.
— Czy wiesz pan zatem, kto jest ta rzekoma księżna?
— Powtarzam, że nie znam jej wcale.
— Jest to stara żona prokuratora w Chatelet, nazwiskiem Coquenard, która liczy mniej-więcej pięćdziesiąt lat życia, a jednak mimoto udaje jeszcze zazdrosną. Odrazu zresztą dziwiłem sią, aby jakaś księżna mieszkała przy ulicy Niedźwiedziej.
— Skądże wiesz pan o jej zazdrości?
— Ponieważ, otrzymawszy ten list, wpadła w straszny gniew i wykrzykiwała, że pan Portos jest wietrznikiem i że z pewnością z powodu jakiejś kobiety odniósł swą ranę.
— Więc jest ranny?
— Ach, mój Boże! co ja też gadam?
— Powiedziałeś pan, że Portos jest ranny.
— Tak jest; jednakże zabroniono mi najsurowiej mówić o tem.
— Dlaczego?
— Hm! Pan Portos przechwalał się, że nadzieje na rożen tego nieznajomego, z którym rozpoczął kłótnię w chwili, kiedy pan odjeżdżałeś; a, tymczasem przeciwnie, mimo całej fanfaronady, ten nieznajomy powalił go na ziemię. Ponieważ zaś pan Portos jest człowiekiem o głośnem nazwisku, nie chciał się przyznać przed nikim, że został pokłóty rapierem, z wyjątkiem jednej księżnej, którą chciał rozczulić opowieścią o swojej przygodzie.
— A więc to odniesione rany przykuły go do łóżka?
— Było to mistrzowskie pchnięcie, zaręczam panu. Możnaby sądzić, że przyjaciel pański ma duszę, przymocowaną gwoździami do ciała.
— Czy byłeś pan obecny przy walce?
— Poszedłem za nimi przez ciekawość i przyglądałem się w ten sposób, że walczący nie zauważyli mię wcale.
— Jakiż był przebieg?
— Och! walka trwała zaledwie krótką chwilę, może mi pan wierzyć. Stanęli naprzeciwko siebie; nieznajomy udał zwodzone cięcie, a potem rąbnął z całej siły, i to tak szybko, że, zanim pan Portos mógł się zasłonić, żelazo przeciwnika utkwiło mu już na głębokość trzech cali w piersi. Upadł nawznak. Wówczas nieznajomy oparł mu koniec szpady na gardle, a pan Portos, widząc, że znajduje się na łasce przeciwnika, uznał się za pokonanego. Potem nieznajomy zapytał go o nazwisko, a dowiedziawszy się, że nazywa się Portos, nie zaś d’Artagnan, sam pomógł mu dźwignąć się z ziemi, odprowadził go do gospody, poczem wsiadł na konia i zniknął.
— A zatem nieznajomy ten szukał pana d’Artagnana?
— Takby się zdawało.
— A czy wiesz pan, co się z nim stało?
— Nie; widziałem go wtedy poraz pierwszy; odtąd też nie pokazał się więcej.
— Wybornie; wiem już, co chciałem wiedzieć. Mówiłeś pan zatem, że pokój pana Portosa znajduje się na pierwszem piętrze pod Nr. 1?
— Tak, panie; jest to najpiękniejszy pokój w całej gospodzie, i przez ten czas mogłem już był wynająć go z dziesięć razy.
— Uspokój się pan — rzekł d’Artagnan z uśmiechem. — Portos zapłaci panu pieniędzmi, jakie otrzyma od księżnej Coquenard.
— Och, panie! to mi wszystko jedno, czy byłaby to księżna, czy żona prokuratora, byleby tylko rozwiązała supełki swego worka. Ale ona oświadczyła stanowczo, że ma już dosyć tych wymagań i wiarołomstwa pana Portosa i że mu nie da więcej ani grosza.
— Czy powtórzyłeś pan tę odpowiedź swemu gościowi?
— Uchowaj Boże! byłby się przecież dowiedział, w jaki sposób wypełniliśmy jego zlecenie.
— Więc czeka jeszcze ciągle na pieniądze?
— Tak jest. Wczoraj jeszcze pisał powtórnie; ale tym razem jego własny służący odniósł list na pocztę.
— I twierdzisz pan, że pani prokuratorowa jest stara i brzydka?
— Ma co najmniej lat pięćdziesiąt i nie może wcale uchodzić za piękną, jak mówił Pataud.
— W takim razie możesz pan być spokojny, że pozwoli się ubłagać! Zresztą Portos nie jest panu zapewne dużo winien.
— Jakto, nie dużo! Jak dotąd dwadzieścia pistolów, nie wliczając zapłaty chirurga. Och! nie odmawia sobie niczego; widać zaraz, że przyzwyczajony do dobrego życia.
— Zresztą chociażby nawet opuściła go kochanka, znajdą się jeszcze przyjaciele, zaręczam panu. Tak więc, kochany gospodarzu, nie miej wcale obawy i nie ustawaj w pieczołowitości, jakiej stan jego wymaga.
— Obiecał mi pan nie wspomnieć ani słowa o pro kuratorowej, jakoteż o odniesionej ranie.
— Tak; dałem na to słowo.
— Widzi pan, on gotówby mnie zabić...
— Nie lękaj się; nie taki dyabeł straszny, jak się wydaje.
To powiedziawszy, d’Artagnan wszedł na schody, pozostawiając gospodarza, uspokojonego nieco pod dwoma względami, o które mu widocznie najbardziej chodziło: o dług i o życie.
Na najokazalszych drzwiach w korytarzu na pierwszem piętrze wypisana była czarnym atramentem olbrzymia jedynka. D’Artagnan zapukał, a gdy z wewnątrz usłyszał wezwanie do wejścia, otworzył drzwi.
Portos, leżąc na łóżku, grał z Mousquetonem w landsknechta, aby — jak twierdził — nie wychodzić z wprawy. Nad ogniem obracał się rożen, z nadzianemi kuropatwami; w rogach wielkiego kominka na rozżarzonych węglach dymi dwa rondle, z których wydobywał się łechcący powonienie zapach potrawy z królika i z ryb. Prócz tego wierzch biurka i marmur komody były zastawione wypróżnionemi butelkami.
Ujrzawszy przyjaciela, Portos zerwał się z głośnym okrzykiem radości; Mousqueton powstał z uszanowaniem, odstąpił gościowi swoje miejsce, sam zaś poszedł zajrzeć do obu rondli, nad którymi roztaczał widocznie szczególną pieczę.
— Na Boga! to ty, d’Artagnanie! — zawołał Portos. — Witajże mi, przyjacielu, i wybacz, że nie wyszedłem na twoje spotkanie. Ale — dodał, spoglądając z pewnym niepokojem na d’Artagnana — wiesz już zapewne, co mię spotkało?
— Nie.
— Oberżysta nic ci nie mówił?
— Przedewszystkiem pytałem go o ciebie i przychodzę prosto tutaj.
Mogło się wydawać, że Portos odetchnął swobodniej.
— A cóż cię spotkało, drogi Portosie? — pytał dalej d’Artagnan.
— Gdy nacierałem na przeciwnika, któremu zadałem już trzy cięcia szpadą i chciałem właśnie zadać czwarte, mające zakończyć walkę, nastąpiłem przypadkiem na kamień i zwichnąłem nogę.
— Czy być może?
— Na honor! upiekło się szczęśliwie temu łajdakowi, bo inaczej, zaręczam ci, byłbym go ubił na miejscu.
— A cóż się z nim stało?
— Och! tego nie wiem; dostał już dosyć i odjechał, nie pytając o resztę. Lecz co się z tobą działo, drogi d’Artagnanie?
— I to zwichnięcie nogi zatrzymuje cię w łóżku? — pytał dalej d’Artagnan, nie dając się zbić z tropu.
— Ach, mój Boże! tylko to... Zresztą za kilka dni już wstanę.
— Dlaczegóż nie kazałeś się przewieźć do Paryża? Musiałeś się tutaj okropnie nudzić?
— Miałem ten zamiar; muszę jednak przyznać ci się do czegoś.
— Do czego?
— Otóż, ponieważ nudziłem się strasznie, jak słusznie zauważyłeś, a miałem w kieszeni sześćdziesiąt pistolów, które mi wydzieliłeś, zaprosiłem tu do siebie pewnego przejezdnego szlachcica i, aby się rozerwać, zaproponowałem mu grę w kości. Zgodził się na to, a w rezultacie, na honor, sześćdziesiąt pistolów powędrowało z mojej kieszeni do jego, nie licząc mego konia, którego zabrał na dokładkę. Ale cóż ty, drogi d’Artagnanie?
— Cóż chcesz, kochany Portosie! nie można być uprzywilejowanym przez los w każdym kierunku — rzekł d’Artagnan. — Znasz przysłowie: „Nieszczęśliwy w grze, szczęśliwy w miłości.“ Jesteś nazbyt szczęśliwy w miłości, by fortuna nie mściła się za to w grze. Ale cóż cię obchodzi jej niełaska? Czyż nie masz, szczęśliwy człowieku, czyż nie masz swej księżnej, która niewątpliwie pospieszy ci z pomocą?
— Otóż, widzisz, drogi d’Artagnanie, gram nieszczęśliwie — odezwał się Portos z najswobodniejszą miną. — Ale pisałem do niej, prosząc, aby mi przysłała kilkadziesiąt ludwików, których bezwarunkowo potrzebuję ze względu na położenie, w jakiem się znalazłem...
— I cóż?
— Musiała widocznie wyjechać do swych dóbr, gdyż dotąd nie otrzymałem odpowiedzi.
Doprawdy?
— Tak jest. Wczoraj jednak wystosowałem do niej jeszcze jedną prośbą i jeszcze gorętszą. Ale mówmy raczej o tobie, mój drogi. Przyznaję, że zaczynałem się już niepokoić nieco o ciebie.
— Jak się zdaje, gospodarz twój obchodzi się z tobą bardzo dobrze, kochany Portosie — mówił d’Artagnan, wskazując pełne rondle i wypróżnione flaszki.
— Ujdzie, ujdzie od biedy! — odparł Portos. — Przed trzema czy czterema dniami przyniósł mi ten gbur rachunek; ale wyrzuciłem go razem z nim za drzwi, wskutek czego jestem tu niejako na prawach zaborcy albo zwycięzcy. Widzisz też, że, obawiając się zostać wypartym siłą ze stanowiska, jestem uzbrojony od stóp do głów.
— Jednakże — zauważył d’Artagnan ze śmiechem — zdaje mi się, że od czasu do czasu urządzasz wycieczki z twierdzy.
I mówiąc to, wskazał palcem flaszki i rondle.
— Nie ja, niestety — odparł Portos; — nieszczęsne zwichnięcie nogi przykuwa mię do łóżka. To Mousqueton wiedzie bój i dostarcza żywności. Mój kochany Mousquetonie — zwrócił się Portos do służącego, — widzisz przecie, że przybyły nam posiłki; trzeba zatem przysporzyć zapasów.
— Mousquetonie — odezwał się d’Artagnan, — musisz mi wyświadczyć przysługę.
— Jaką, panie?
— Musisz udzielić swych wiadomości Planchetowi. I ja bowiem mogę się kiedyś znaleźć w oblężeniu, a nie gniewałbym się wcale, gdybym mógł wtedy korzystać z podobnych wygód, jakiemi ty otaczasz swego pana.
— Ach, mój Boże! — odpowiedział skromnie Mousqueton, — to bardzo łatwo; trzeba tylko mieć trochę sprytu, oto wszystko. Wychowałem się na wsi, a ojciec mój w wolnych chwilach polował nieco na cudzych gruntach.
— A na cóż obracał resztę czasu?
— Trudnił się rzemiosłem, które uważałem zawsze za wielce korzystne.
— Mianowicie?
— Ponieważ było to w czasach walk między katolikami a hugenotami, i widział, jak katolicy tępią hugenotów, a hugenoci tępią katolików, wszystko to zaś w imię religii, wytworzył więc sobie wiarę pośrednią między jedną a drugą, co pozwalało mu być naprzemian to hugenotą, to katolikiem. Zazwyczaj więc przechadzał się ze strzelbą na ramieniu poza przydrożnymi płotami, a skoro ujrzał nadchodzącego samotnego katolika, wiara protestancka brała natychmiast górę w jego sercu: wymierzał strzelbę w kierunku podróżnika, poczem, gdy tenże znajdował się już w odległości dziesięciu kroków, nawiązywał z nim rozmowę, która niemal zawsze kończyła się tem, że przechodzień pozbywał się trzosa, aby ocalić życie. Nie potrzebuję mówić, że, skoro ojciec ujrzał nadchodzącego hugenotę, przejmowała go tak gorąca gorliwość katolicka, iż sam nie mógł pojąć, jakim sposobem na kwadrans przedtem mógł żywić jakąś wątpliwość co do wyższości naszej świętej wiary. Ja bowiem, panie, jestem katolikiem. Natomiast starszego brata uczynił ojciec, wierny swym zasadom, hugenotą.
— Jakże skończył ten zacny człowiek? — zapytał d’Artagnan.
— Ach! najbardziej nieszczęśliwie, jak tylko być może, proszę pana. Pewnego dnia znalazł się na drodze wśród dzikiego wąwozu między katolikiem a hugenotą, z którymi już kiedyś poprzednio się zetknął, a którzy go teraz poznali. Złączyli się tedy przeciwko niemu i powiesili go na przydrożnem drzewie. Potem obaj przyszli do karczmy w najbliższej wsi, gdzie właśnie piliśmy z bratem, i chełpili się głośno czynem, jakiego dokonali.
— A cóż wy na to? — spytał d’Artagnan.
— Pozwoliliśmy się im przechwalać — odparł Mousqueton. — Potem zaś, gdy wyszli z karczmy i udali się każdy w inną stronę, brat mój zaczaił się na drodze na katolika, a ja na protestanta: w dwie godziny później wszystko było skończone; każdy z nas wypełnił, co do niego należało. Podziwialiśmy przezorność ojca, który tak mądrze wychował nas każdego w innej wierze.
— Istotnie, Mousquetonie, na podstawie tego, co opowiadasz, ojciec twój wydaje mi się nader mądrym człowiekiem. I mówisz, że w wolnych chwilach dzielny ten mąż zajmował się polowaniem na cudzych gruntach?
— Tak, panie. On też nauczył mnie zastawiać sidła i łowić ryby na wędkę. Dlatego też, widząc, że ten gałgan-oberżysta karmi nas pospolitem mięsem, dobrem dla włóczęgów, ale nie dla tak wycieńczonych żołądków, jak nasze, przypomniałem sobie coś-nie-coś dawne zajęcie. Przechadzając się zatem po lasach książęcych, zastawiam sieci na przesmykach, a wylegując się nad brzegiem stawów Jego Wysokości, zapuszczam ostrożnie wędkę do wody. W ten sposób, dzięki Bogu, jak może potwierdzić mój pan, nie brakuje nam teraz ani kuropatw, ani królików, ani karpi i węgorzy, które są pokarmem łatwostrawnym i zdrowym, odpowiednim zupełnie dla chorych.
— Lecz któż dostarcza wam wina? — pytał d’Artagnan. — Czyżby sam oberżysta myślał o tem?
— Możnaby powiedzieć: i tak i nie.
— Jakto: i tak i nie?
— Jest naszym dostawcą, to prawda, ale nie wie o tem wcale, że go ten zaszczyt spotyka.
— Wytłómacz się jaśniej, Mousquetonie; opowiadanie twoje obfituje w pouczające szczegóły.
— Sprawa zatem przedstawia się, jak następuje: Podczas moich przechadzek spotkałem przypadkowo pewnego Hiszpana, który widział bardzo wiele świata, a między innemi i Nowy Świat także.
— Jakiż związek może istnieć między Nowym Światem a temi flaszkami, stojącemi na biurku i na komodzie?
— Cierpliwości, panie; na wszystko przyjdzie kolej.
— Słusznie, Mousquetonie; polegam na tobie i słucham.
— Ów Hiszpan tedy miał służącego, który towarzyszył mu w podróży do Meksyku. Służący był moim ziomkiem, więc też przystaliśmy do siebie bardzo szybko, gdyż usposobienia nasze się zgadzały. Obaj lubiliśmy nadewszystko polować, wobec czego opowiadał mi, jak to w pampasach polują tubylcy na tygrysy i bawoły, jedynie z pętlicami w ręku, które zarzucają na kark upatrzonej zwierzynie. Zrazu nie chciałem wierzyć, by można było dojść do tego stopnia wprawy i trafiać końcem sznura na odległość dwudziestu czy trzydziestu kroków tam, gdzie się chce. Przyjaciel mój ustawił flaszkę w odległości trzydziestu kroków i za każdym rzutem chwytał ją za szyjkę pętlicą. Wobec tego naocznego dowodu trzeba było uwierzyć. Zabrałem się do ćwiczeń w tym kierunku, a ponieważ natura obdarzyła mię pewnemi zdolnościami, rzucam dzisiaj lassem tak samo celnie, jak człowiek z Nowego Świata. A zatem pojmuje pan teraz? Gospodarz nasz posiada piwnicę, doskonale zaopatrzoną, lecz z kluczami od niej nigdy się nie rozstaje. Piwnica ma jednakże okienko. Otóż przez to okienko zarzucam pętlicę, a ponieważ wiem już teraz, gdzie jest najlepszy kącik, więc stamtąd dobywam wino. W ten oto sposób, panie, pozostaje Nowy Świat w związku z flaszkami, stojącemi na biurku i na komodzie. A teraz zapewne zechce pan spróbować naszego wina i powiedzieć nam bez ogródek, co o niem sądzi.
— Dzięki ci, drogi przyjacielu, dzięki! Na nieszczęście jestem już po śniadaniu.
— Zatem nakryj stół, Mousquetonie — odezwał się Portos. — A podczas, gdy będziemy śniadali, d’Artagnan opowie nam o tem, co się z nim działo w ciągu tych dziesięciu dni, odkąd się rozstaliśmy.
— Najchętniej — odparł d’Artagnan.
Podczas, gdy Portos i Mousqueton zajadali z apetytem rekonwalescentów i braterską serdecznością, jaką wytwarza wspólność w nieszczęściu, d’Artagnan opowiadał, jak to ranny Aramis zmuszony był pozostać w Crévecoeur, jak w Amiens opuścił Atosa, zmuszonego wyzwalać się z rąk czterech ludzi, oskarżających go, że jest fałszerzem pieniędzy, jak wreszcie on sam musiał przejść po brzuchu hrabiego de Wardes, aby się dostać do Anglii.
Na tem zakończył d’Artagnan swe zwierzenia; dodał tylko, że za powrotem z Wielkiej Brytanii przyprowadził cztery przepyszne rumaki, z których jeden jest przeznaczony dla niego, inne zaś dla każdego z jego przyjaciół; zawiadomił wreszcie Portosa, że koń, dla niego przeznaczony, stoi już w stajni oberży.
— W tejże samej chwili wszedł Planchet, zawiadamiając swego pana, że konie wypoczęły już należycie i że mogą dotrzeć na nocleg do Clermont.
Ponieważ d’Artagnan uspokoił się nieco o los Portosa, a pragnął jak najspieszniej dowiedzieć się czegoś o dwóch innych przyjaciołach, więc wyciągnął rękę do chorego, oznajmiając, że puszcza się w dalszą drogę na poszukiwania. Ponieważ zaś zamierzał wracać tą samą drogą, przyrzekł zabrać Portosa z sobą, gdyby za siedem lub osiem dni był jeszcze w gospodzie „Grand-Saint-Martin“.
Portos odpowiedział, że, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, zwichnięta noga nie pozwoli mu wcześniej się oddalić. Musiał zresztą pozostać w Chantilly, aby oczekiwać na odpowiedź swej księżnej.
D’Artagnan wyraził mu życzenie, aby odpowiedź rychło nadeszła i była pomyślna, poczem jeszcze raz polecił Portosa troskliwej opiece Mousquetona, zapłacił swą należność w gospodzie i ruszył w drogę z Planchetem, który pozbył się jednego z prowadzonych luzem koni.




VI.
ROZPRAWA ARAMISA.

D’Artagnan nie wspomniał Portosowi ani o jego ranie, ani o prokuratorowej, bo, mimo swej młodości, był mądrym chłopcem. Przeciwnie, udawał, że wierzy we wszystko, co mu opowiadał chełpliwy muszkieter, — rozumiał bowiem, że niema przyjaźni, którąby wytrzymała próbę przejętej tajemnicy, zwłaszcza, gdy tajemnica ta rani miłość własną człowieka; prócz tego ma się też zawsze pewną wyższość moralną nad tymi, których życie jest nam znane. D’Artagnan, snując swe plany na przyszłość, zamierzał uczynić z swych trzech przyjaciół narzędzia fortuny; a mając taki zamiar, nie mógł odrzucać sposobności pochwycenia w ręce niewidzialnych nici, z pomocą których mógł był nimi kierować.
W ciągu całej drogi jednak głęboki smutek ściskał mu serce: myślał o młodej i pięknej pani Bonacieux, która miała mu dać nagrodę za jego wierną służbę. Ale — pospieszmy dodać — smutek ten wynikał nie tyle z żalu za utraconem szczęściem, ile raczej z obawy młodego człowieka, czy nieszczęśliwej kobiety nie spotkało jakie nieszczęście. Nie wątpił on ani na chwilę, że stała się ofiarą zemsty kardynała, a wiadomo było, że Jego Eminencya mści się okrutnie. Jak się to stało, że on sam znalazł łaskę w oczach ministra, nie wiedział wcale; wytłómaczyłby mu to zapewne pan de Canois, gdyby kapitan gwardzistów był go zastał w domu.
Nic nie skraca tak bardzo czasu i drogi, jak myśl, około której ześrodkowują się wszystkie władze umysłowe rozmyślającego. Istnienie zewnętrzne wydaje się wówczas snem, w którym myśl ta jest marzeniem. Pod jej wpływem czas traci miarę, przestrzeń granice. Opuszcza się jedną miejscowość, przybywa się do innej, a z przebytej przestrzeni nic nie pozostaje w pamięci, prócz jakiejś mglistej fali, z której wylania się tysiąc chaotycznie pomieszanych obrazów drzew, pagórków, uprawnych pól. Skutkiem tej jakiejś halucynacyi d’Artagnan puścił wolno koniowi wodze i tak przebył sześć czy siedem mil, dzielących Chantilly od Crévecoeur. Przybywszy do tej miejscowości, nie zdawał sobie sprawy z niczego, co spotykał po drodze.
Teraz dopiero oprzytomniał nareszcie i, otrząsnąwszy się z zadumy, zobaczył przed sobą gospodę, gdzie pozostawił był Aramisa. Ściągnąwszy konia, zatrzymał się przed bramą.
Tym razem powitała go oberżystka, nie zaś jej mąż. Jako dobry fizyognomista, jednem spojrzeniem zdał sobie młodzieniec sprawę z pogodnego oblicza pani domu i zrozumiał, że wobec niej nie ma potrzeby udawać, ani też nie ma powodu obawiać się czegoś.
— Moja dobra pani — zapytał d’Artagnan, — czy nie mogłaby mię pani objaśnić, co się stało z jednym z moich przyjaciół, którego musieliśmy pozostawić tutaj przed dwunastu dniami?
— Piękny, młody człowiek, w wieku dwudziestu trzech lub dwudziestu czterech lat, łagodny, miły, dobrze wychowany?
— Co więcej, raniony w ramię.
— To się zgadza.
— Istotnie?
— Nie ruszył się stąd wcale, proszę pana.
— Na Boga, dobra pani! — zawołał d’Artagnan, zeskakując z konia i rzucając Planchetowi cugle, — powracasz mi pani życie. Gdzież jest kochany Aramis? niechże go uścisnę. Wyznaję, że strasznie mi pilno go zobaczyć.
— Wybacz pan, wątpię jednak, aby mógł pana przyjąć w tej właśnie chwili.
— Dlaczego? Czyżby była może u niego jaka kobieta?
— Na miłość boską, co pan wygadujesz? U tego biednego chłopaka? Nie, panie; niema tam wcale kobiety.
— Więc któż jest u niego?
» — Ksiądz proboszcz z Montdidier i ojciec przełożony Jezuitów z Amiens.
— Mój Boże! — zakrzyknął d’Artagnan, — czyżby temu chłopcu pogorszyło się do tego stopnia?
— Nie, panie; przeciwnie, w następstwie choroby spłynęła nań łaska Pańska, i postanowił wstąpić do zakonu.
— Prawda — rzekł d’Artagnan, — zapomniałem, że tylko czasowo służy w pułku muszkieterskim.
— Czy pan koniecznie chce się z nim widzieć?
— Konieczniej, niż kiedykolwiek.
— Niech pan zatem wejdzie na podwórze, potem na schody po prawej ręce i uda się na drugie piętro pod Nr. 5.
D’Artagnan udał się we wskazanym kierunku i znalazł schody zewnętrzne, podobne do tych, jakie jeszcze dzisiaj możemy ujrzeć na podwórzach starych oberż. Ale nie tak łatwo było się dostać do przyszłego kapłana; wejście do pokoju Aramisa było strzeżone nie mniej czujnie od ogrodów Armidy. Bazin, stojący na korytarzu, zagrodził mu drogę, objawiając tem więcej nieustraszoną odwagę, że po długoletnich przejściach życiowych widział się nareszcie blizkim celu, który był zawsze jego marzeniem.
Istotnie bowiem biedny Bazin marzył tylko o tem, by zostać sługą duchownej osoby, i z niecierpliwością oczekiwał tej chwili, upatrywanej nieustannie w mgłach przyszłości, kiedy Aramis odrzuci nareszcie precz od siebie mundur muszkieterski i przywdzieje sutannę. I jedynie obietnica, powtarzana codziennie przez młodego człowieka, że chwila ta musi nadejść prędzej czy później, utrzymywała go w wiernej służbie muszkietera, w służbie, w której, jak twierdził, łatwo mógłby się narazić na zatracenie duszy.
Teraz Bazin docierał do szczytów wymarzonego szczęścia. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa tym razem pan jego nie miał się już cofnąć. Połączenie cierpienia fizycznego z cierpieniem duchowem wywołało tak dawno upragniony skutek. Aramis, złamany na ciele i duchu, zaczął wreszcie szukać w religii oparcia dla oczu i myśli i upatrywał przestrogą niebios w tym podwójnym ciosie, jaki go dotknął, to znaczy, w nagłem zniknięciu kochanki i w otrzymanej ranie.
Łatwo pojąć, że w tych okolicznościach przybycie d’Artagnana musiało być. dla Bazina nader nieprzyjemne, albowiem mogło ono znowu rzucić jego pana w wir wypadków światowych, które go tak długo wabiły. Postanowił zatem mężnie bronić wejścia. Ponieważ zaś właścicielka gospody zdradziła tajemnicę, i nie mógł oświadczyć, że Aramisa niema w domu, usiłował przekonać przybysza, że byłoby najwyższą niedyskrecyą przerywać jego panu pobożne rozprawy, które rozpoczęły się rano, a nie mogły się skończyć, zdaniem Bazina, przed wieczorem.
Ale d’Artagnan nie zwracał wcale uwagi na przekonywające wywody mości Bazina. Ponieważ nie chciał się wogóle wdawać w rozprawy ze służącym swego przyjaciela, usunął go poprostu jedną ręką, drugą zaś nacisnął klamkę drzwi pokoju, oznaczonego Nr. 5.
Skoro drzwi się uchyliły, d’Artagnan zajrzał do wnętrza pokoju.
Aramis w czarnym surducie, z głową zaczesaną gładko i przykrytą okrągłą czapeczką, poniekąd przypominającą zakonne nakrycie głowy, siedział przy stole, zawalonym zwojami papieru i olbrzymimi foliałami. Obok niego z prawej strony zajmował miejsce przełożony Jezuitów, z lewej proboszcz z Montdidier. Na pół zapuszczone firanki u okien rzucały tajemniczy półcień, usposabiający do pobożnych rozmyślań. Wszystkie przedmioty światowego użytku, mogące świadczyć, że wchodzi się do pokoju młodego człowieka, a zwłaszcza, że człowiek ten jest muszkieterem, zniknęły, jakby cudem. Co więcej, Bazin, chcąc widocznie uchronić swego pana przed wszelkiemi myślami światowemi, ukrył także szpadę, pistolety, kapelusz, zdobny piórami, hafty, koronki i wszystkie podobne przedmioty.
Natomiast na miejscu ich ujrzał d’Artagnan w najciemniejszym kąciku coś nakształt dyscypliny do biczowania, zawieszonej na haku w murze.
Usłyszawszy szmer, spowodowany otwarciem drzwi przez d’Artagnana, Aramis podniósł głowę i zobaczył przyjaciela. Ale, ku niezmiernemu swemu zdziwieniu, d’Artagnan zauważył, że wejście jego wywarło na Aramisie dość obojętne wrażenie, tak bardzo umysł jego był już oderwany od spraw ziemskich.
— Witaj mi, drogi d’Artagnanie — odezwał się tylko — Z przyjemnością widzę cię tutaj.
— Ja także — odparł d’Artagnan, — aczkolwiek nie jestem pewny, czy to Aramisa mam przed oczyma.
— Jego samego, drogi przyjacielu, jego samego; jakże możesz? w to wątpić?...
— Obawiałem się, że wszedłem przez omyłkę do cudzego pokoju, i to zajmowanego przez jakiegoś klechę, a następnie, zobaczywszy cię w towarzystwie tych panów, przestraszyłem się, czy nie jesteś niebezpiecznie chory.
Obaj czarno ubrani panowie, zrozumiawszy docinek, spojrzeli na przybysza niemal groźnie. Ale d’Artagnan nie przeraził się tem wcale.
— A może przeszkadzam ci, drogi Aramisie? — mówił dalej. — Sądząc z tego, co widzę, odbywałeś właśnie spowiedź przed tymi panami.
Aramis zaczerwienił się nieznacznie.
— Miałbyś mi przeszkadzać? Ależ przeciwnie, drogi przyjacielu, zaręczam ci najświętszem słowem honoru. Na dowód zaś tego, co mówię, pozwól mi wyrazić sobie radość, że widzę cię w dobrem zdrowiu.
— Ach! — pomyślał d’Artagnan, — niema jeszcze nieszczęścia.
— Albowiem pan ten, będący moim przyjacielem — kończył Aramis z namaszczeniem, wskazując ręką obu kapłanom d’Artagnana, — uniknął wielkiego niebezpieczeństwa.
— Wielbij miłosierdzie Boże, panie! — odpowiedzieli tamci, pochylając równocześnie głowy.
— Wielbię je, wielebni ojcowie — odpowiedział młodzieniec, składając im również ukłon.
— Przybywasz w samą porę, drogi d’Artagnanie — rzekł Aramis, — bo możesz niejedno wyjaśnić swymi światłymi poglądami, wziąwszy udział w naszych rozprawach. Pan rektor z Amiens, ksiądz proboszcz z Montdidier i ja spieraliśmy się o pewne kwestye teologiczne, które już oddawna zajmują nasze umysły. Byłbym bardzo zadowolony, gdybym mógł usłyszeć także twoje zdanie.
— Zdanie żołnierza nie ma w tych kwestyach znaczenia — odpowiedział d’Artagnan, zaniepokojony nieco obrotem sprawy. — Mojem zdaniem, możesz najzupełniej polegać na wiedzy tych panów.
Obaj duchowni skłonili głowy.
— Przeciwnie — rzekł Aramis, — sąd twój może być dla nas szczególnie cennym. Ale posłuchaj, o co tu nam chodzi: ksiądz rektor twierdzi, że moja rozprawa powinna być przedewszystkiem dogmatyczna i dydaktyczna.
— Twoja rozprawa? piszesz zatem rozprawę?
— Tak jest — wtrącił jezuita; — rozprawa jest niezbędną do egzaminu, poprzedzającego wyświęcenie.
— Wyświęcenie? — zakrzyknął d’Artagnan, nie mogący uwierzyć jeszcze w to, co mu kolejno powiedziała właścicielka gospody i Bazin. — Wyświęcenie!?
I zdumionym wzrokiem wodził po trzech osobach, znajdujących się w pokoju.
— Zatem — mówił Aramis, rozsiadając się na krześle z tym samym wdziękiem, jaki posiadał, gdy szedł przez ulicę, oraz oglądając z zadowoleniem białą, pulchną, jak gdyby kobiecą rękę i podnosząc ją do góry, aby krew z niej spłynęła, — zatem, jak słyszałeś, d’Artagnanie, ksiądz rektor życzyłby sobie, aby moja rozprawa była dogmatyczna, podczas gdy ja chcę, aby miała kierunek idealny. Z tego samego też powodu ksiądz rektor zaproponował mi temat jeszcze zupełnie nie wyzyskany, w którym możnaby znaleźć materyał do wspaniałej rozprawy: „Utraque manus in benedicendo cUricis inferioribus necessaria est.“
D’Artagnan, którego erudycyę mieliśmy już sposobność poznać, nie drgnął nawet, usłyszawszy to zdanie, tak samo, jak onego czasu, gdy pan de Tréville zacytował inne w przekonaniu, że d’Artagnan przyjął podarunek od księcia Buckingham.
— Znaczy to — dodał Aramis, chcąc mu ułatwić zrozumienie: — „Duchowni, posiadający niższe święcenia, muszą wznieść obie ręce, dając błogosławieństwo.“
— Zachwycający temat! — zawołał jezuita.
— Zachwycający i dogmatyczny — powtórzył proboszcz, który, równie jak d’Artagnan, słaby w łacinie, baczył pilnie na jezuitę, aby wstępować w jego ślady i powtarzać każde słowo jego, jak echo.
D’Artagnan nie dzielił bynajmniej zachwytów obu duchownych.
— Tak jest, zachwycający! prorsus admirabile! — mówił Aramis, — ale wymaga głębokich studyów nad Pismem Świętem i Ojcami Kościoła. Z całą pokorą wyznałem tym mądrym kapłanom, że bezsenne noce w kordegardzie i służba dla króla zmusiły mię do zaniedbania trochę studyów. Nieporównanie łatwiej, facilius natans, byłobym i opracować temat, wybrany przezemnie samego, coś z zasadniczych kwestyi filozoficznych, jak na przykład, czem jest moralność w metafizyce filozofii.
D’Artagnana niecierpliwił temat zmowy, proboszcza także.
— Oto świetne exordyum — zawołał jezuita.
Exordium — powtórzył proboszcz, aby cośkolwiek powiedzieć.
Quemadmodum inter coelorum immensitatem.
Aramis spojrzał na d’Artagnana i zobaczył, że przyjaciel jego ziewa tak strasznie, iż szczęki omal nie wyskoczą mu ze stawów.
— Mówmy po francusku — rzekł, zwracając się do jezuity. — D’Artagnan zasmakuje wówczas bardziej w naszej rozmowie.
— Jestem istotnie zmęczony podróżą — zauważył d’Artagnan, — i dlatego trudno mi zrozumieć łacinę.
— Zgoda — rzekł jezuita, niezupełnie zadowolony.
Natomiast proboszcz, uradowany, spojrzał z wdzięcznością na d’Artagnana.
— Słuchajcież zatem, — dodał jezuita, — jakie wnioski można wyciągnąć z tej glossy.
— Mojżesz, sługa Boży... jest jedynie sługą Bożym. Czy pojmujecie dobrze? Mojżesz błogosławi rękoma; rozkazuje podtrzymywać sobie ręce, podczas gdy hebrejczycy zadają klęską swym nieprzyjaciołom; innemi słowy: błogosławi obiema rękami. Zresztą, jakże mówi Ewangelia: „Imponite manus“, a nie „manum“, połóżcie ręce, nie zaś rękę.
— Połóżcie ręce — powtórzył proboszcz z odpowiednim ruchem.
— Przeciwnie święty Piotr, którego następcami są papieże — ciągnął dalej jezuita, — powiada: „Porrige digitos“, wyciągnijcie palce... Czy rozumiesz pan teraz?
— Zapewne — odrzekł Aramis, rozkoszując się słyszanemi słowy. — Kwestya jest jednak nader subtelna.
— Palce! — powtórzył jezuita. — Święty Piotr błogosławi palcami... Papież błogosławi palcami. A iloma palcami błogosławi? Trzema: w imieniu Ojca, Syna i Ducha Świętego.
Wszyscy obecni przeżegnali się; d’Artagnan uznał za właściwe pójść za ich przykładem.
— Papież jest następcą świętego Piotra i przedstawia trzy Boskie władze; inni, inferiores ordines w hirarchii kościoła, błogosławią w imieniu świętych archaniołów i aniołów; duchowni najniższego stopnia, jak nasi dyakoni i zakrystyanie, błogosławią kropidłem, które niejako przedstawia nieskończoną ilość błogosławiących palców. Oto uprościłem przedmiot; argumentum omni denudatum ornamento. Mógłbym na ten temat — kończył jezuita — napisać dwa tomy tej objętości.

1, porwany zapałem, uderzył ręką w „Świętego Chryzostoma “ in folio, pod ciężarem którego stół się uginał.
D’Artagnan drgnął.
— Zapewne! — rzekł Aramis, — przyznaję, że temat ten jest istotnie piękny, ale równocześnie sądzę, że jest dla mnie zatrudny. Wybrałem więc temat inny, i powiedz sam, d’Artagnanie, czy ci się nie bardziej podoba: „Non inutile est desiderium in oblatione“, a raczej powiedziałbym: Nieco żalu nie zawadzi w ofierze Panu.
— Ani słowa więcej! — zakrzyknął jezuita, — temat ten trąci herezyą. Podobne niemal wyrażenie znajduje się w „Augustinusie“ tego heretyka Janseniusza, którego książka wcześniej czy później zostanie spalona rękami kata. Miej się na baczności, młody przyjacielu; dążysz ku błędnym doktrynom... zatracisz duszę.
— Zatracisz duszę — powtórzył proboszcz, potrząsając żałośnie głową.
— Poruszasz tę sławną kwestyę wolnej woli, która bywa w dociekaniach zgubną skałą... nachylasz ucho ku zgubnym podszeptom pelagijczyków.
— Ależ, wielebny ojcze... — odezwał się Aramis, ogłuszony nieco gradem argumentów, spadających na jego głowę.
— Jakże mi dowiedziesz — grzmiał dalej jezuita, nie dając mu przyjść do słowa, — że powinno się żałować światowego życia, oddając się Bogu? Zapamiętaj sobie ten dylemat: Bóg jest Bogiem, a świat jest sprawą szatana. Żałować świata to żałować szatana; oto moje zdanie.
— I moje również — wtrącił proboszcz.
— Ależ pozwólcie... — usiłował dojść do słowa Aramis.
— „Desideras diabolum“, nieszczęsny! — wołał jezuita.
— Żałujesz dyabła! Ach, młody mój przyjacielu! — mówił proboszcz z westchnieniem, — nie żałuj dyabła, błagam cię o to.
D’Artagnan dochodził do ogłupienia; miał wrażenie, że znajduje się w domu obłąkanych i że i on sam także zwarjuje, podobnie, jak ci, na których patrzy. Ale był zmuszony milczeć, nie rozumiejąc dobrze języka, jakim rozmawiano.
— Proszę jednak posłuchać, co chcę powiedzieć — rzekł Aramis uprzejmie, chociaż już z pewnym akcentem zniecierpliwienia. — Nie mówię bynajmniej, że żałuję; nie ośmieliłbym się twierdzić nic podobnego, byłoby to bowiem niezgodne z moją wiarą...
Jezuita podniósł ręce ku niebu; proboszcz uczynił to samo.
— Nie; ale zgódźcie się na to przynajmniej, że nie przystoi ofiarowywać Panu tego, do czego człowiek jest zupełnie zniechęcony. Czyż nie tak, d’Artagnanie?
— Do licha, jestem najzupełniej twego przekonania — zawołał tenże.
Proboszcz i jezuita podskoczyli na siedzeniach krzeseł.
— Oto mój punkt wyjścia, następujący syllogizm: światu nie brak powabów, wyrzekam się świata, spełniam zatem ofiarę... A Pismo Święte powiada wyraźnie: Czyńcie ofiary Panu!
— To prawda — oświadczyli obaj przeciwnicy.
— Co więcej — mówił dalej Aramis, szczypiąc się w ucho, aby mu nadać różową karnacyę, tak, jak potrząsał rękami, aby zbielały, — co więcej, wyraziłem kiedyś to przekonanie w wierszu, który czytałem w ubiegłym roku panu Voiture i który podobał się bardzo temu wielkiemu człowiekowi.
— Wiersz? — odezwał się pogardliwie jezuita.
— Wiersz? — powtórzył bezmyślnie proboszcz.
— Powiedzże, powiedz — zawołał d’Artagnan; — to nas rozerwie trochę.
— O nie, jest to bowiem wiersz religijny, niejako rymowana teologia — przerwał Aramis.
— Do dyabła! — mruknął d’Artagnan.
— Posłuchajcie więc — mówił Aramis ze skromnością, choć nie bez pewnego akcentu hipokryzyi.

Wy, co za przeszłą płaczecie godziną
Szczęścia, wciąż smutków wychylając czarę,
Złóżcie łzy wasze Panu na ofiarę,
A wnet nieszczęścia wasze wszystkie miną,
Łzy się ukoją.

D’Artagnanowi i proboszczowi wiersz podobał się bardzo. Jezuita upierał się przy swojem zdaniu.
— Strzeż się światowego smaku w teologicznym stylu. Święty Augustyn powiada: „Severus sit clericorum sermo“.
— Tak, niech kazanie będzie jasne! — wtrącił proboszcz.
— Otóż — przerwał pospiesznie jezuita, widząc, że jego akolita zaczyna się błąkać w rozumieniu, — otóż temat twój, młodzieńcze, będzie się podobał damom, to wszystko... i może osiągnąć powodzenie tylko takie, jak obrona pani Patru.
— Daj Boże! — zawołał Aramis z zapałem.
— Widzisz — grzmiał znowu jezuita, — świat przemawia jeszcze przez twoje usta doniosłym głosem, „altissima voce“. Gonisz za upodobaniami światowemi, młody mój przyjacielu, i drżę o ciebie, by zesłana ci łaska nie pozostała bez skutku.
— Uspokój się, wielebny ojcze; jestem siebie pewny.
— Zarozumiałość światowa!
— Znam dobrze moją naturę, wielebny ojcze; postanowienie, jakie powziąłem, jest nieodwołalne.
— Upierasz się zatem przy opracowaniu tego tematu?
— Czuję, że jestem powołany do opracowania tego, a nie innego; rozwinę go teraz dalej i mam nadzieję, że będziesz jutro zadowolony z poprawek, jakie poczynię wedle twoich wskazówek, wielebny ojcze.
— Pracuj powoli — rzekł proboszcz; — pozostawiamy cię w doskonałem usposobieniu.
— Tak, grunt jest dobrze zasiany — oświadczył jezuita; — niema obawy, aby część z tego ziarna padła na skałę, a druga wzdłuż drogi właściwej, i aby ptaki niebieskie wyzbierały resztę, „aves coeli comederunt illam“.
— Niechaj cię zaraza pochłonie razem z twoją łaciną! — mruknął d’Artagnan, który czuł, że doszedł już do ostatecznych granic cierpliwości.
— Do widzenia jutro, mój synu — rzekł proboszcz.
— Do jutra, lekkomyślny młodzieńcze — odezwał się jezuita. — Wszystko zapowiada, że możesz się stać jednem ze świateł kościoła; niechajże niebo cię ustrzeże, by to światło nie przemieniło się w trawiący ogień.
D’Artagnan, który przez godzinę gryzł paznokcie z niecierpliwości, zabrał się teraz do ciała.
Dwaj czarno ubrani kapłani powstali, pozdrowili Aramisa i d’Artagnana i skierowali się ku drzwiom. Bazin, stojący pod drzwiami i słuchający całej tej dysputy z pobożną radością, poskoczył ku nim, pochwycił brewiarz proboszcza i mszał jezuity, potem zaś ruszył przed księżmi z najwyższym szacunkiem, torując im drogę.
Aramis odprowadził ich aż na dół i natychmiast wrócił do d’Artagnana, pogrążonego jeszcze w zamyśleniu.
Skoro obaj przyjaciele pozostali sami, zapanowało zrazu kłopotliwe milczenie. Jeden z nich musiał przerwać je pierwszy, — ale d’Artagnan pozostawiał widocznie swemu przyjacielowi ten zaszczyt.
— Jak widzisz zatem — odezwał się wreszcie Aramis, — wróciłem do moich zasadniczych projektów.
— Tak, łaska skuteczna spłynęła na ciebie, jak to powiedział ten pan przed chwilą.
— Och! już oddawna miałem ten plan usunięcia się od świata... Czyż nie mówiłem ci już o tem, mój przyjacielu?
— Niewątpliwie; przyznaję jednak, że uważałem to za żart tylko.
— Miałbym żartować w podobnych kwestyach? Co mówisz, d’Artagnanie?
— Do dyabła! żartuje się przecież nawet ze śmierci.
— I bardzo źle się czyni, d’Artagnanie, albowiem śmierć jest bramą, wiodącą do wiecznej zatraty albo do zbawienia.
— Zgoda. Ale, jeżeli łaska, nie zajmujmy się więcej teologią, Aramisie. Zdaje mi się zresztą, że masz jej już dosyć na resztę dnia. Co do mnie zaś, to zapomniałem trochę tej odrobiny łaciny, której i tak nie umiałem nigdy... Pozatem zaś muszę ci się przyznać, że nie jadłem nic od godziny dziesiątej rano i jestem głodny, jak wszyscy dyabli.
— Siądziemy zaraz od stołu, kochany przyjacielu. Nie zapominasz jednak zapewne, że dzisiaj jest piątek, a w takim dniu nie mogę jeść mięsa, ani nawet patrzeć na nie. Zechcesz więc może zadowolnić się moim obiadem, składającym się z jarzyn i owoców.
— Co rozumiesz przez te jarzyny? — zapytał z niepokojem d’Artagnan.
— Dostanę na obiad szpinak — odpowiedział Aramis. — Dla ciebie każę dodać jaj, aczkolwiek jest to wykroczenie przeciw regule; jaja bowiem są mięsem, skoro wyrastają z nich kurczęta.
— Nie jest to uczta zbyt posilna... Ale trudno! godzę się na nią, aby pozostać z tobą.
— Dziękuję ci za tę ofiarę — rzekł Aramis. — Chociaż jednak ciało twoje poniesie pewną szkodę, duch niewątpliwie osiągnie stąd korzyść.
— Więc stanowczo już wstępujesz do zakonu, Aramisie? Cóż powiedzą na to przyjaciele? co powie pan de Tréville? Uprzedzam cię, że gotowi uważać cię za zbiega z szeregów.
— Nie wstępuję do zakonu, lecz wracam do niego. Kościół, to właśnie opuściłem dla światowego życia i, jak wiesz, jedynie zadając sobie przymus, przywdziałem mundur muszkieterski.
— Nie wiem o niczem.
— Jakto? Nie wiesz, w jakich warunkach opuściłem seminaryum?
— Nic zgoła.
— Posłuchaj zatem. Pismo Święte mówi: spowiadajcie się jedni przed drugimi; otóż ja wyspowiadam się przed tobą, d’Artagnanie.
— Ja zaś daję ci z góry rozgrzeszenie. Jak widzisz, jestem dobrym człowiekiem.
— Nie żartuj z rzeczy świętych, mój przyjacielu.
— Mów więc; słucham.
— Byłem w seminaryum od dziewiątego roku życia, a wówczas, kiedym się zachwiał, miałem już dwadzieścia lat bez trzech dni. Miałem zostać księdzem; wszystko było postanowione. Tego właśnie wieczora udałem się, jak zazwyczaj, do pewnego domu, gdzie bywałem z przyjemnością... Cóż chcesz! człowiek jest słaby, kiedy jest młody. Nagle, bez zapowiedzenia się, wszedł pewien oficer, który zazdrosnem okiem spoglądał na to, jak z panią domu czytywałem Żywoty Świętych. Tłómaczyłem tego wieczora ustęp o Judycie i wyjaśniałem właśnie odpowiednie rymy damie, która nie szczędziła mi pochwał i, oparta o moje ramię, czytała razem ze mną. Znajdowaliśmy się, przyznaję, w pozycyi nieco swobodnej, co nie spodobało się oficerowi. Nie powiedział jednakże nic. Dopiero, gdy wyszedłem, pospieszył za mną i dogonił mię na ulicy.
„— Mości klecho — rzekł, — czy lubisz kije?
„— Nie umiem powiedzieć, panie — odparłem, — nikt bowiem nie ważył się dotąd częstować mię nimi.
„— A zatem słuchaj, mości klecho! jeżeli ośmielisz się powrócić do tego domu, gdzie cię zastałem dzisiaj wieczór, otrzymasz je odemnie.
Zdaje mi się, że nastraszyłem się; zbladłem, nogi zadrżały podemną, szukałem w głowie jakiejś odpowiedni, a nie mogąc jej znaleźć, milczałem. Oficer oczekiwał przez chwilę na odpowiedź, ale widząc, że z nią zwlekam, roześmiał się, odwrócił się plecami i wrócił do domu. Ja udałem się do seminarjum. Jestem szlachcicem i mam krew gorącą, jak mogłeś się o tem już przekonać, d’Artagnanie. Obelga była straszna, a chociaż nikt o niej nie wiedział, nurtowała mi na dnie serca. Oświadczyłem przełożonym, że nie czuję się jeszcze dostatecznie przygotowanym do otrzymania święceń. Wysłuchano mej prośby i odłożono na rok ceremonię wyświęcenia. Udałem się wtedy do najlepszego nauczyciela szermierki w Paryżu, ułożyłem się z nim, że codziennie będę brał lekcye, i istotnie przez cały rok nie zaniedbałem ich ani w jeden dzień. W rocznicę dnia, kiedy zostałem zelżony, powiesiłem sutannę na kołku, wdziałem strój kawalera i poszedłem na bal, urządzany przez jedną z moich znajomych pań, wiedząc z góry, że zastanę tam mego przeciwnika. Było to przy ulicy Francs-Bourgois, tuż obok La Force. Rzeczywiście znalazłem tam mojego oficerka. Zbliżyłem się ku niemu w chwili, gdy śpiewał żałośliwą pieśń miłosną, spoglądając czule w oczy jednej z dam, i przerwałem mu w połowie drugiej zwrotki.
„— Mój panie — rzekłem, — czy jeszcze nie podoba się panu, abym uczęszczał do pewnego domu przy ulicy Payenne i czy jeszcze byłbyś gotów dać mi kije, gdyby mi przyszła ochota nie być ci posłysznym?
Oficer spojrzał na mnie ze zdumieniem, a potem zapytał:
„— Czego pan sobie życzysz? Nie znam pana wcale.
„— Jestem — odpowiedziałem — owym małym klechą, który czytywał Żywoty Świętych i przekładał wierszem Judytę.
„— Ach, tak? przypominam sobie teraz — odezwał się drwiąco. — I czegóż sobie pan życzysz?
„— Chciałbym, abyś pan znalazł swobodną chwilę i odbył ze mną małą przechadzkę.
„— Jutro rano, jeśli łaska, i to z największą przyjemnością.
„— Nie jutro rano, lecz natychmiast, jeżeli mogę prosić.
„— Skoro żądasz pan koniecznie...
„— Tak jest, żądam.
„— Więc chodźmy — rzekł oficer. — A paniom niechaj to nie przeszkadza. Potrzebuję jedynie chwili czasu, aby zabić tego pana, poczem wrócę natychmiast dokończyć ostatniej zwrotki.
Wyszliśmy. Zaprowadziłem go na ulicę Payenne, w to miejsce, gdzie przed rokiem o tej samej godzinie powiedział mi owe przyjemne słowa, jakie ci powtórzyłem. Ujęliśmy szpady w ręce. Przy pierwszem starciu zadałem mu cios śmiertelny.
— Do licha! — odezwał się d’Artagnan.
— Skoro damy — opowiadał dalej Aramis — nie mogły się doczekać powrotu pieśniarza i skoro znaleziono go wreszcie na ulicy Payenne przebitego szpadą na wylot, domyślono się, że było to moje dzieło. Sprawa nabrała przykrego rozgłosu, musiałem więc wyrzec się sutanny na czas pewien. Atos, którego poznałem w owej epoce, i Portos, który podczas moich lekcyi szermierki nauczył mię niejednego znakomitego cięcia, namówili mnie, abym się starał o mundur muszkieterski. Ponieważ król bardzo kochał mego ojca, który padł w zwycięskiej walce pod Arras, zaszczycono mię tą łaską. Otóż pojmiesz, że dzisiaj właśnie nadeszła chwila mego powrotu na łono Kościoła.
— A czemuż właśnie dzisiaj, nie wczoraj lub jutro? Cóż spotkało cię dzisiaj? co ci podsuwa tak złe myśli?
— Rana ta, drogi d’Artagnanie, stała się dla mnie przestrogą niebios.
— Ta rana? Ba! przecież zagoiła się już prawie. I jestem pewny, że dzisiaj właśnie nie z jej przyczyny najbardziej cierpisz.
— A z jakiej? — spytał Aramis, okrywając się rumieńcem.
— Masz inną ranę... w sercu, Aramisie, bardziej bolesną i krwawiącą ranę, którą zadała ci kobieta...
Oczy Aramisa zapłonęły wbrew woli.
— Ach! — odpowiedział, ukrywając wzruszenie pod płaszczykiem lekceważenia, — nie mówmy o tem. Ja miałbym myśleć o czemś podobnem? ja miałbym cierpieć z miłości? Vanitas vanitatum! Więc, twojem zdaniem, ktoś miałby zawrócić mi w głowie? I któż taki? Czy może jakaś gryzetka, a może jaka pokojówka, do której się zalecałem, kiedym był jeszcze w pułku? Fe!
— Wybacz, drogi Aramisie, ale zdaje mi się, że mierzyłeś wyżej.
— Wyżej? I jakże mógłbym się o to kusić? ja, biedny, nędzny muszkieter, nienawidzący jarzma i zbyteczny na tym świecie?
— Aramisie! Aramisie! — zawołał d’Artagnan, spoglądając z powątpiewaniem na przyjaciela.
— Proch jestem i w proch się obrócę. Życie pełne jest upokorzeń i cierpienia — mówił dalej z coraz chmurniejszem czołem. — Wszystkie nici, wiodące do szczęścia, rwą się kolejno w ręku człowieka, zwłaszcza zaś złote nici. Och, drogi d’Artagnanie! — kończył z lekkim odcieniem goryczy w głosie, — ukrywaj skrzętnie rany, jeżeli będziesz je miał kiedy. Milczenie jest ostatnią radością nieszczęśliwych. Strzeż się, by ktokolwiek wpadł na trop twego cierpienia, bo ciekawość ludzka wyciśnie ci łzy, jak muchy ssą krew z rannego jelenia.
— Niestety, drogi Aramisie! — odparł d’Artagnan z głębokiem westchnieniem, — taki jest właśnie mój los, jak mówisz.
— Jakto?
— Tak. Porwano mi przemocą kobietę, którą kocham, którą ubóstwiam. Nie wiem nic, gdzie się znajduje, gdzie ją umieszczono; może jest więziona, a może nie żyje już wcale.
— Ale możesz przynajmniej pocieszać się, mówiąc sobie, że nie porzuciła cię dobrowolnie... mówiąc sobie, że nie masz o niej żadnych wieści, bo niewolno jej porozumiewać się z tobą... Natomiast ja...
— Natomiast ty...
— Nic, nic — odpowiedział Aramis.
— A zatem wyrzekasz się już na zawsze tego świata? jestto już ostateczne, nieodwołalne postanowienie?
— Na zawsze. Dzisiaj jesteś mi druhem; jutro nie będziesz niczem więcej, jak cieniem, a raczej nie będziesz wcale istniał] dla mnie. Bo świat jest grobem, niczem więcej.
— Do licha! niewesołe jest to, co mówisz.
— Cóż zrobić? Powołanie porywa mię, pociąga...
D’Artagnan uśmiechnął się, lecz nic nie odpowiedział.
A Aramis mówił dalej:
— Lecz tymczasem, skoro jeszcze wiąże mię coś ze światem, pragnąłbym pomówić o tobie, o naszych przyjaciołach.
— Ja zaś — rzekł d’Artagnan — wolałbym mówić o tobie samym. Lecz widzę, niestety, że odrywasz się już od wszystkiego: miłość obrzydła ci; przyjaciele zamieniają się w cienie; świat staje się grobowcem...
— Niestety! i ty sam będziesz tak myślał kiedyś — odparł Aramis z westchnieniem.
— Nie mówmy więcej o tem — oświadczył d’Artagnan — i spalmy także ten list, który niewątpliwie doniósłby ci tylko o jakiejś nowej zdradzie tej twojej gryzetki czy pokojówki.
— Jaki list? — zawołał z nagłem ożywieniem Aramis.
— List, który nadszedł dla ciebie podczas twej nieobecności, a który zabrałem, aby ci doręczyć.
— Ale od kogo jest ten list?
— Ach! od jakiejś zapłakanej garderobianej, od jakiejś zrozpaczonej pokojówki... Może autorką jego jest właśnie pokojówka pani de Chevreuse, która była zmuszona powrócić do Tours ze swoją panią, a która, dla wydania się czemś lepszem, posłużyła się wonnym papierem i zapieczętowała list książęcą koroną.
— Co ty wygadujesz?
— Masz tobie! zdaje mi się, że go zgubiłem — mówił żartobliwym tonem młody człowiek, udając, że szuka po kieszeniach. — Na szczęście, świat jest grobowcem, ludzie, a oczywiście także i kobiety, są cieniami tylko, miłość zaś jest uczuciem, które ci obrzydło!
— Ach, d’Artagnanie! d’Artagnanie! — wołał Aramis, — chcesz mię widocznie wpędzić do grobu!
— Znalazłem nareszcie! — rzekł d’Artagnan.
I wyjął list z kieszeni.
Aramis skoczył, pochwycił list, pochłonął go raczej, aniżeli przeczytał, a twarz jego rozbłysła radością.
— Mogłoby się wydawać, że garderobiana posługuje się bardzo pięknym stylem — zauważył d’Artagnan, jakby od niechcenia.
— Dzięki ci, d’Artagnanie, dzięki! — wołał Aramis, niemal szalejąc z radości. — Była zmuszona powrócić do Tours. Bynajmniej nie jest mi niewierna, lecz kocha mię zawsze. Pójdź, mój przyjacielu! pójdź w moje objęcia! Szczęście dech mi zapiera...
I obaj przyjaciele poczęli tańczyć dookoła czcigodnego dzieła świętego Chryzostoma, tratując energicznie nogami kartki uczonej rozprawy, które pospadały na ziemię.
W tejże samej chwili wszedł do pokoju Bazin, przynosząc obiad: szpinak i jajecznicę.
— Zabieraj się, nieszczęśniku! — zakrzyknął na niego Aramis, rzucając mu w twarz czapeczkę zakonną, jaką miał na głowie. — Wracaj natychmiast tam, skąd przyszedłeś! zabieraj te obrzydliwe jarzyny i te ohydne dania! Każ nam podać szpikowanego zająca, tłustego kapłona, pieczeń baranią z czosnkiem i cztery flaszki starego burgunda.
Bazin, patrząc zdumiony na swego pana i nie pojmując, coby miała znaczyć ta odmiana, opuścił melancholijnie jajecznicę na szpinak, a talerz ze szpinakiem na ziemię.
— Nadeszła właśnie chwila, abyś poświęcił swoją istność Królowi Królów — rzekł d’Artagnan, — jeżeli chcesz mi wyświadczyć uprzejmość. „Non inutile desiderium in oblatione“.
— Idź do djabła razem z twoją łaciną, kochany d’Artagnanie! — wołał Aramis. — Pijmy, do licha! pijmy zdrowo, pijmy dużo, i opowiedz mi, co tam słychać na świecie.




VII.
ŻONA ATOSA.

— Teraz zatem musimy jeszcze dowiedzieć się tylko, co się stało z Atosem — odezwał się d’Artagnan do rozradowanego Aramisa, skoro go już zaznajomił ze wszystkimi wypadkami, jakie się wydarzyły w stolicy od czasu ich wyjazdu, i skoro wyborny obiad pozwolił zapomnieć jednemu z nich o pisanej rozprawie, a drugiemu o zmęczeniu.
— Czyżbyś sądził, że spotkało go jakie nieszczęście? — spytał Aramis. — Atos jest nazbyt rozważny i dzielny, a przytem doskonale włada szpadą, więc niema o niego obawy.
— Niewątpliwie, i nikt bardziej odemnie nie ocenia odwagi i zręczności Atosa we władaniu bronią. Wolę jednakże iść ze szpadą na oszczepy, aniżeli na kije, a właśnie obawiam się, czy Atos nie został pobity przez gawiedź, która jest w takich wypadkach bez litości i nieprędko bić przestaje. Dlatego to pragnąłbym jaknajrychlej wyruszyć w drogę.
— Radbym ci towarzyszyć — oświadczył Aramis, — ale nie wiem, czy starczy mi sił, by dosiąść konia. Wczoraj próbowałem biczować się tem oto narzędziem, jakie widzisz na ścianie, lecz ból przeszkodził mi w dalszem odbywaniu pobożnego ćwiczenia.
— Bo też, drogi mój przyjacielu, kto słyszał kiedykolwiek, aby ranę postrzałową leczyć uderzeniami rzemienia? Tylko to usprawiedliwia cię tutaj, że byłeś chory, a choroba osłabia władze umysłowe...
— Kiedyż chcesz wyruszyć w drogę?
— Jutro o świcie. Wypocznij więc dzisiaj w nocy, a jutro, o ile ci sił starczy, pojedziemy razem.
— Do jutra zatem — rzekł Aramis. — Aczkolwiek bowiem żelazne masz siły, potrzebujesz i ty niewątpliwie wypoczynku.
Nazajutrz rano, gdy d’Artagnan wszedł do pokoju Aramisa, zastał go przy oknie.
— Czemu się tak przyglądasz? — zapytał go.
— Na honor! podziwiam te trzy wspaniałe konie, które chłopcy stajenni trzymają tam oto za cugle; to poprostu królewska rozkosz podróżować na takich wierzchowcach.
— A zatem, drogi Aramisie, będziesz mógł zaznać tej rozkoszy, gdyż jeden z tych rumaków należy do ciebie.
— Co mówisz? który?
— Którego z tych trzech sobie wybierzesz; nie zależy mi na pierwszeństwie wyboru.
— A ten bogaty czaprak na nim czy także ma być moją własnością?
— Oczywiście.
— Żartujesz chyba, d’Artagnanie?
— Nie żartuję, odkąd zacząłeś mówić po francusku.
— Więc to do mnie mają należeć i te złocone strzemiona, i aksamitny czaprak, i to siodło, inkrustowane srebrem?
— Do ciebie. Ten zaś koń, kopiący dumnie nogą, i drugi, stający dęba, są własnością moją i Atosa.
— Do licha! wspaniałe zwierzęta!
— Bardzo się cieszę, że ci się tak podobały.
— Czyżby to król ofiarował ci dar taki?
— Jedno jest tylko pewne, że konie te nie są darem kardynała. Ale niepotrzebnie się troszczysz, skąd one pochodzą; niech ci wystarczy, że jeden z nich należy do ciebie.
— Biorę więc tego, którego trzyma ten rudy pachołek.
— Niech ci służy!
— Wielki Boże! — zawołał Aramis. — Wobec tego zapominam o swych utrapieniach. Na takiego konia wsiadłbym, gdyby mi nawet trzydzieści kul w ciele dolegało. Ach! na honor, jakie cudne strzemiona! Hola! Bazinie! chodźno tu natychmiast.
Ponury i zbolały stanął Bazin w progu drzwi.
— Szpadę do pochwy, odświeżyć kapelusz, wyczyścić płaszcz, nabić pistolety! — rozkazał Aramis.
— To ostatnie polecenie całkiem jest zbyteczne — przerwał d’Artagnan, — gdyż w olstrach znajdziesz już pistolety nabite.
Bazin westchnął.
— No, mości Bazinie, uspokój się — rzekł d’Artagnan; — królestwo niebieskie można uzyskać we wszelkich warunkach życiowych.
— Mój pan był już tak dobrym teologiem — odpowiedział Bazin niemal z płaczem; — byłby niezawodnie został biskupem, a może i kardynałem.
— Słuchajże, biedny mój Bazinie! zastanów się trochę! Na coby się zdało być księdzem? pytam cię. Czyż można przez to uniknąć wypraw wojennych? Wszakże widzisz sam, że kardynał wyrusza niebawem w pole, na wojnę, z szyszakiem na głowie i z oszczepem w ręku. A pan de Nogaret de La Valette? Przecież i on jest kardynałem; a zapytaj tylko jego służącego, ile razy skubał dla niego szarpie...
— Niestety! — westchnął Bazin, — wiem o tem, panie; dzisiaj wszystko na świecie przewróciło się do góry nogami.
Rozmawiając w ten sposób, dwaj młodzi ludzie i nieszczęśliwy służący zeszli na dół.
— Przytrzymaj mi strzemię, Bazinie — rzekł Aramis i w jednej chwili ze zwykłym wdziękiem i zręcznością wskoczył na siodło.
Gdy jednak szlachetne zwierzę wspięło się kilka razy i rzuciło naprzód, jeździec począł doznawać znowu tak gwałtownego bólu, prawie nie do zniesienia, że pobladł i zachwiał się na siodle. D’Artagnan, przygotowany na taki wynik próby i nie tracący towarzysza z oczu, poskoczył natychmiast ku niemu, chwycił go w ramiona i odprowadził do pokoju.
— Niema rady, drogi Aramisie; musisz nabrać sił — rzekł. — Pojadę sam szukać Atosa.
— Jesteś człowiekiem ze spiżu — twierdził Aramis.
— To nie, ale mam szczęście. Cóż jednak będziesz robił tutaj, oczekując na mnie? Nie będziesz się chyba zajmował rozprawami o tem, jak błogosławiąc należy układać palce, co?
Aramis uśmiechnął się.
— Będę pisał wiersze — odpowiedział.
— Aha! wiersze, woniejące zapachem listu od pokojówki pani de Chevreuse. Kształć lepiej Bazina w prozodyi, to go pocieszy. Pozatem siadaj codziennie na chwilę na konia, aby się przyzwyczaić do jazdy.
— Och! bądź spokojny. Skoro powrócisz, będę gotów do drogi — zapewnił Aramis.
Pożegnali się, a w dziesięć minut później d’Artagnan, poleciwszy swego przyjaciela opiece Bazina i oberżystki, puścił się kłusem w kierunku Amiens.
W jakim stanie odnajdzie Atosa i czy go wogóle odnajdzie?
Położenie, w jakiem go pozostawił, było krytyczne; Atos bardzo łatwo mógł uledz przemocy. Myśl ta zachmurzyła d’Artagnanowi czoło, wyrywając z piersi niejedno westchnienie, i spowodowała kilka cichych przysiąg zemsty.
Ze wszystkich jego przyjaciół Atos był najstarszy wiekiem i dlatego najmniej mu był może blizki pod względem upodobań i sympatyi. Mimo to d’Artagnan jego właśnie cenił wyżej ponad wszystkich. Szlachetna i wytworna postawa Atosa, wielkopańskie błyski, rozświetlające kiedy-niekiedy cień, w jakim skromnie się ukrywał, niewzruszona niczem równowaga usposobienia, sprawiająca, że w obejściu był najmilszym człowiekiem na święcie, dowcip wesoły i czasem złośliwy, odwaga, którą można by nazwać ślepą, gdyby nie była wynikiem najbardziej zimnej rozwagi — wszystkie te zalety Atosa wywoływały w d’Artagnanie nietylko uczucie szacunku i przyjaźni, ale wprost najwyższy dla niego podziw.
Istotnie, nawet w zestawieniu z panem de Tréville, wytwornym i szlachetnym dworakiem, Atos w swych najszczęśliwszych dniach wytrzymywał porównanie z korzyścią dla siebie. Był wzrostu nizkiego, ale zbudowany tak kształtnie i wspaniale, że naprzykład podczas walk z Portosem niejednokrotnie pokonywał tego olbrzyma, którego siła fizyczna stała się wśród muszkieterów przysłowiową. Głowa Atosa, o bystrych oczach, prostym nosie i brodzie, zarysowanej, jak u Brutusa, miała trudny do określenia charakter wspaniałości i wdzięku. Ręce, na które wogóle nie zwracał uwagi, budziły zazdrość Aramisa, który pielęgnował swoje z pomocą niezliczonej ilości wonnej oliwy i migdałowej maści. Głos miał stanowczy, a zarazem melodyjny.
Pozatem było w Atosie coś niezwykłego — mimo, że starał się nie zwracać nigdy na siebie uwagi; odznaczał się mianowicie znajomością świata i obyczajów najlepszego towarzystwa, a była to jakaś wrodzona umiejętność życia, która nawet pomimo woli objawiała się we wszystkich najdrobniejszych jego uczynkach.
Gdy chodziło o urządzenie uczty, Atos organizował ją lepiej, aniżeli którykolwiek inny światowiec, rozmieszczając gości na właściwych miejscach, wedle tego porządku, jaki przysługiwał im z urodzenia lub z zasług własnych. Gdy chodziło o wiedzę heraldyczną, Atos znał wszystkie szlacheckie rody, ich genealogię, związki, herby i pochodzenie tychże herbów. Najdrobniejsze szczegóły etykiety nie były mu obce. Wiedział, jakie przywileje przysługują wielkim właścicielom ziemskim, był biegły w myśliwstwie i w polowaniu z sokołami, — pewnego zaś dnia, rozprawiając o tej ostatniej sztuce, wprawił w podziw króla Ludwika XIII, który, jak wiadomo, był w niej nielada mistrzem.
Jak wszyscy wielcy panowie owej epoki, Atos nieporównanie jeździł konno i równie doskonale władał bronią. Co więcej, niezwykle starannem było jego wykształcenie umysłowe, nawet w zakresie nauk scholastycznych, tak rzadkich na owe czasy u szlachty, i nieraz łacińskie cytaty Aramisa, których rozumienie udawał Portos, wywoływały na usta Atosa uśmiech znawstwa, a dwa czy trzy razy zdarzyło się, ku niezmiernemu zdumieniu przyjaciół, że, gdy Aramis popełnił jakiś zasadniczy błąd w konjugacyi czy deklinacyi, Atos poprawił go. Z drugiej strony prawość jego charakteru była bez zarzutu, i to w owym właśnie wieku, gdy żołnierze z taką łatwością frymarczyli wiarą i sumieniem, kochankowie z całem wyrafinowaniem wchodzili w układy z damami swego serca, a ubodzy lekceważyli całkiem siódme przykazanie boskie. Był zatem Atos człowiekiem zgoła niezwyczajnym.
A jednak można było zauważyć, jak ta wyjątkowa i piękna natura, ta istota tak doskonała, skłania się nieznacznie ku materyalizmowi, podobnie, jak starcy skłaniają się ku zniedołężnieniu fizycznemu i duchowemu. W chwilach przygnębienia moralnego (a chwile te bywały częste) przyćmiewała się w Atosie ta świetna strona jego charakteru i pogrążała się na czas jakiś jakby w ciemnościach nocy.
Wówczas znikał półbóg, a pozostawał zwykły człowiek. Głowa mu opadała na piersi, oczy przygasały, słowa z trudem i rzadko wychodziły z ust. W takich chwilach Atos przez długie godziny wpatrywał się bądź we flaszkę i kieliszek, bądź w Grimauda, który, przyzwyczajony rozumieć rozkazy swego pana na migi, wyczytywał w przygasłem jego spojrzeniu najdrobniejsze życzenia i wypełniał je natychmiast. Jeżeli zaś chwila taka nadeszła podczas wspólnego zebrania czterech przyjaciół, wówczas Atos zaledwie jedno lub dwa słowa, z trudnością wypowiedziane, rzucał w rozmowę, natomiast pił wtedy za czterech, i to marszcząc coraz bardziej brwi i objawiając coraz większy smutek.
D’Artagnan, którego badawczy i przenikliwy umysł już poznaliśmy, nie mógł się doszukać przyczyn tego upadku duchowego i towarzyszących mu okoliczności, aczkolwiek bardzo pragnąłby był zaspokoić swą ciekawość pod tym właśnie względem. Atos nie odbierał nigdy listów i nie czynił nic, o czemby nie wiedzieli wszyscy jego przyjaciele. Nie można też było przypisywać jego smutku użyciu wina, gdyż właśnie pił je dla zagłuszenia czarnych swych myśli, aczkolwiek to lekarstwo, jak wspomnieliśmy, wywoływało tylko jeszcze większą w nim ponurość. Nie była też przyczyną jego melancholii gra, bo, w przeciwieństwie do Portosa, który w miarę powodzenia w grze śpiewał lub wyklinał, Atos pozostawał jednakowo niewzruszonym, czy wygrał, czy przegrał. Widziano, jak pewnego wieczoru wygrał w kole muszkieterów tysiąc pistolów, następnie przegrał wszystko aż do haftowanego złotem pasa, który przywdziewał w dni uroczyste, i znowu odegrał się całkowicie z nadwyżką stu pistolów, — a w ciągu całej tej gry z tak zmiennem powodzeniem piękne brwi jego ani raz się nie zmarszczyły i nie rozpogodziły, ręce o perłowej karnacyi ani przez chwilę nie zadrżały nerwowo, nie przestał ani na chwilę rozmawiać spokojnie a mile, i był tego wieczoru bardzo dobrze usposobiony. W godzinach smutku nie były też chmury na czole wynikiem wpływów atmosferycznych, jak to się zdarza u naszych sąsiadów, Anglików; przeciwnie, najgłębsza melancholia opanowywała go zazwyczaj w najpiękniejszej porze roku: czerwiec i lipiec były najgorszymi pod tym względem miesiącami dla Atosa.
O chwilę obecną nie troszczył się wcale; gdy wspomniano o przyszłości, wzruszał ramionami; przyczyna smutku jego, jak ogólnikowo opowiedziano d’Artagnanowi, kryła się w przeszłości.
Tajemniczy cień, otaczający całą istotę Atosa, sprawiał, że był on tem bardziej interesującym człowiekiem; oczy zaś i usta jego, nawet podczas największego pijaństwa, nigdy w tym względzie nie wyjawiły nic, mimo zręcznie zadawanych mu pytań.
— Tak — rozmyślał głośno d’Artagnan, — biedny Atos może już w tej chwili nie żyje, może poniósł śmierć z mojej winy, gdyż ja to wciągnąłem go w sprawę, której nie znał ani początku, ani wyniku i z której nie mógł odnieść żadnej korzyści.
— Nie mówiąc już o tem — wtrącił się Planchet, słysząc rozumowanie swego pana, — że, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, obaj zawdzięczamy mu życie. Czy pamięta pan, jak wołał: „Uciekaj, d’Artagnanie! schwytano mnie w pułapkę!“ A potem, wystrzeliwszy oba pistolety, jakże strasznie puścił w ruch szpadę. Mógłby kto przypuścić, że było tam ze dwudziestu ludzi, a raczej dwudziestu wściekłych dyabłów.
Słowa te spotęgowały jeszcze pośpiech d’Artagnana. Popędził konia, który i bez tej podniety unosił jeźdźca galopem.
Około godziny jedenastej rano ujrzeli zdala Amiens, a o pół do dwunastej stanęli przed bramą przeklętej gospody.
D’Artagnan niejednokrotnie już przemyśliwał, jakby się pomścić na zdradzieckim oberżyście, w tem przynajmniej szukając pociechy. Wszedł więc do gospody w kapeluszu, naciśniętym na oczy, trzymając lewą rękę na rękojeści szpady, a w prawej dzierżąc szpicrutę, którą ciął groźnie powietrze.
— Czy poznajesz mnie pan? — zapytał karczmarza, który pospieszył naprzeciwko, aby go powitać.
— Nie mam zaszczytu — odpowiedział tenże, olśniony świetnym rzędem konia d’Artagnana.
— Ach! nie poznajesz mnie pan?
— Nie, jaśnie panie.
— Zatem dwa słowa przywrócą ci pamięć. Co uczyniłeś z owym szlachcicem, któremu przed piętnastu mniej-więcej dniami ośmieliłeś się zarzucić fałszerstwo pieniędzy?
Oberżysta zbladł, gdyż d’Artagnan, zadając to pytanie, przybrał jak najgroźniejszą postawę, a Planchet poszedł za przykładem swego pana.
— Ach! jaśnie panie! nie wspominaj mi o tem — zawołał płaczliwym głosem. — O, jakże drogo zapłaciłem za tę przewinę! O, ja nieszczęsny!
— Pytam, co się stało z tym szlachetnym panem? — powtórzył groźnie d’Artagnan.
— Zechciej mnie wysłuchać, jaśnie panie, i ulituj się nademną. Racz usiąść, jeśli łaska!
D’Artagnan, pełen gniewu i niepokoju, usiadł z sędziowską powagą; Planchet oparł się dumnie o jego krzesło.
— Opowiem wszystko, co się stało, jaśnie panie — mówił oberżysta, drżąc z przerażenia. — Teraz bowiem poznaję już pana; to pan odjechałeś właśnie, gdy rozpoczęło się to nieszczęsne zajście z owym szlachcicem, o którym wspominasz.
— Tak, to ja. Widzisz zatem, że nie możesz się spodziewać przebaczenia, jeżeli nie powiesz mi całej prawdy.
— Chciej pan posłuchać tylko, a dowiesz się wszystkiego.
— Słucham.
— Zostałem zawiadomiony przez władze, że do mojej gospody przybędzie pewien głośny fałszerz pieniędzy z kilkoma towarzyszami, przebranymi w mundury gwardyjskie lub muszkieterskie. Opisano mi, jaśnie panie, najdokładniej wasz wygląd, wasze konie, waszą służbę...
— Co dalej? — pytał d’Artagnan, domyślając się natychmiast, skąd pochodził ten dokładny rysopis.
— Wedle polecenia władzy, która nadesłała mi sześciu ludzi do pomocy, przedsięwziąłem wszystkie środki, jakie uważałem za konieczne do przytrzymania tych rzekomych fałszerzy pieniędzy.
— I jeszcze nas tak nazywasz?! — zawołał d’Artagnan, którego uszy bardzo niemile drażniła nazwa „fałszerza pieniędzy“.
— Przebacz mi, jaśnie panie, że mówię o tem, ale będzie to właśnie mojem usprawiedliwieniem. Władze nastraszyły mię, a wiadomo panu, że oberżysta zmuszony jest liczyć się z żądaniami urzędników.
— Ale pytam się raz jeszcze, gdzie jest ów szlachcic? co się z nim stało? żyje, czy zginął?
— Cierpliwości, jaśnie panie; dochodzimy już do tego. Widziałeś pan sam początek tych wydarzeń. Pański pospieszny odjazd — mówił chytrze oberżysta, co nie uszło uwagi d’Artagnana — zdawał się jeszcze potwierdzać podejrzenia. Szlachcic, przyjaciel pański, bronił się rozpaczliwie, a na domiar nieszczęścia służący jego wdał się w spór z wysłańcami władzy, przebranymi za chłopaków stajennych...
— Ach! łajdaki! — krzyknął d’Artagnan, — byliście wszyscy w zmowie! I nie wiem, co mię jeszcze powstrzymuje, żem was wszystkich nie wytępił co do nogi.
— Nie, jaśnie panie, nie byliśmy w zmowie, i zaraz przekonasz się pan o tem. Pański przyjaciel... przepraszam, że nie wymieniam szlachetnego nazwiska, jakie zapewne nosi, ale niestety nie znam go wcale... otóż przyjaciel pański, dwoma wystrzałami z pistoletów uczyniwszy dwóch ludzi niezdolnymi do walki, zaczął się cofać, broniąc się szpadą, przyczem zranił jeszcze jednego z moich ludzi, a mnie samego ogłuszył, uderzywszy płazem...
— Czy skończysz raz, hyclu? — zawołał zniecierpliwiony d’Artagnan. — Mów mi natychmiast, co się stało z Atosem!
— Otóż, cofając się i walcząc dalej, jak to już jaśnie panu mówiłem, trafił na drzwi, wiodące do piwnicy. Ponieważ zaś były otwarte, schronił się tam, przekręcił klucz w zamku i zabarykadował się wewnątrz. Stamtąd nie mógł już umknąć, więc pozostawiono go w spokoju.
— Tak — rzekł d’Artagnan, — nie zależało im na tem, aby go zabić; chciano go tylko uwięzić.
— Wielki Boże! uwięzić? Ależ on sam się, jaśnie panie, uwięził! przysięgam panu! Przedtem zaś uczynił straszne spustoszenie: jednego człowieka zabił na miejscu, a dwóch innych ciężko poranił. Zabitego i obu rannych zabrali ich towarzysze, i nie wiem, co się później z nimi stało. Co do mnie, to odzyskawszy przytomność, udałem się do pana gubernatora, opowiedziałem mu wszystko, co zaszło, i zapytałem, co mam uczynić z więźniem. Ale pan gubernator zrobił taką minę, jakby spadł z księżyca, i oświadczył mi, że nie wie nic zgoła o całej tej sprawie i że rozkazy, jakie otrzymałem, nie pochodziły od niego. Co więcej, zagroził mi gubernator, że każe mię powiesić, gdybym się ośmielił twierdzić wobec kogoś, że i on był zamieszany w tę sprawę. Widocznie pomyliłem się i zatrzymałem kogoś innego, podczas gdy ten, kogo należało uwięzić, umknął.
— Ale pytam, co się dzieje z Atosem? — zapytał podniesionym głosem d’Artagnan, którego niecierpliwość spotęgowała się jeszcze, gdy usłyszał o niedbałości władz w tej sprawie. — Mów mi, gdzie jest Atos!
— Ponieważ pragnąłem jak najrychlej naprawić niesprawiedliwość, popełnioną względem więźnia — opowiadał dalej oberżysta, — pospieszyłem natychmiast do piwnicy, aby go uwolnić. Ach! panie! to nie człowiek, to dyabeł wcielony ten pan Atos! Kiedym mu zaproponował wypuszczenie na wolność, posądził mię, że zastawiam na niego sidła, i oświadczył, że, wyjdzie z piwnicy pod pewnymi warunkami. Zgodziłem się na to z pokorą, bo stało się jasnem, że, podnosząc rękę na muszkietera Jego Królewskiej Mości, naraziłem się na smutne następstwa. Odpowiedziałem tedy, że przyjmę wszystkie jego warunki. „Najpierw — rzekł — przyszlecie mi tu mojego służącego w pełnem uzbrojeniu.“ Pospieszyłem wypełnić to polecenie, bo, jak pan pojmuje, byłem gotów uczynić wszystko, czegoby zażądał pański przyjaciel. Pan Grimaud... powiedział nam swe nazwisko, aczkolwiek jest tak małomówny... pan Grimaud zatem zeszedł do piwnicy, chociaż był ciężko ranny, a pan jego, wpuściwszy go do wnętrza, zabarykadował z powrotem drzwi, nakazując mi, abym siedział dalej w sklepie...
Ale ostatecznie gdzie jest Atos? — krzyknął d’Artagnan. — Odpowiadaj mi natychmiast, gdzie jest Atos!
— W piwnicy, jaśnie panie.
— Jakto, nieszczęsny?! więzisz go w piwnicy do tego czasu?
— Ależ niech mię Pan Bóg broni! nie, panie! Ja miałbym go więzić w piwnicy?! Jaśnie pan nie wie, jakie on mi tam szkody wyrządza. Ach! gdybyś pan potrafił nakłonić go do wyjścia stamtąd, byłbym panu wdzięczny aż do śmierci... czciłbym pana, jako mojego dobroczyńcę...
— Więc go tam jeszcze znajdę?
— Tak jest, panie. Uparł się tam pozostać. Codziennie podajemy mu przez okienko zapomocą wideł chleb i mięso, o ile tego zażąda. Ale, niestety, nie chlebem on i nie mięsem głównie się żywi. Pewnego dnia próbowałem zejść do piwnicy w towarzystwie dwóch moich pachołków. Zaledwieśmy się znaleźli u wejścia do piwnicy, porwał go straszny gniew, i uszu naszych dobiegł szczęk nabijanych pistoletów oraz muszkietu, w który uzbroił swego służącego. Zatrzymaliśmy się, pytając, jakie są jego życzenia, a on oświadczył, że posiadają czterdzieści nabojów i wystrzelają je do ostatniego, a nie pozwolą komukolwiek przestąpić progu piwnicy. Na taką groźbę udałem się ze skargą do gubernatora, a ten mi, proszę pana, odpowiedział, że zasłużyłem na to, co mię spotyka, i że będę miał dzięki temu nauczkę, jak niebezpiecznie jest ubliżać wielkim panom, popasającym w mojej gospodzie...
— A więc od owego czasu... — rzekł d’Artagnan i, nie dokończywszy, wybuchnął śmiechem na widok płaczliwej miny oberżysty.
— Od owego czasu, panie — powtórzył karczmarz, — wiedziemy możliwie najsmutniejszy żywot. Albowiem trzeba panu wiedzieć, że wszystkie nasze zapasy znajdują się w piwnicy: jest tam wino w butelkach i w beczkach, piwo, oliwa, korzenie, słonina, salcesony i inne dobre rzeczy. Ponieważ zaś nie możemy się tam dostać, musimy odmawiać jadła i napitku podróżnym, przybywającym do gospody, a wskutek tego oberża z dnia na dzień podupada... I jeżeli pański przyjaciel jeszcze z tydzień posiedzi w piwnicy, odejdę stąd z torbami...
— Dobrze ci tak, hultaju! Powinieneś był poznać z naszego wyglądu, że jesteśmy porządnymi ludźmi, a nie fałszerzami pieniędzy.
— Tak jest, panie, przyznaję — odparł gospodarz. — Ale niechno pan posłucha... Znowu wpada we wściekłość...
— Musiano go niewątpliwie czemś zaniepokoić — zauważył d’Artagnan.
— Czyż może być inaczej? — jęknął oberżysta. — Przybyło do nas właśnie dwóch panów angielskich.
— Więc cóż z tego?
— Anglicy, jak panu wiadomo, lubią dobre wina, a ci dwaj zażądali najlepszego. Żona moja prawdopodobnie zaniosła prośbę do pana Atosa, aby pozwolił jej wejść do piwnicy i zadośćuczynić życzeniu tych panów, a on, jak zazwyczaj, odmówił. Na miłosierdzie boskie! słyszy pan? piekielna wrzawa!
Istotnie d’Artagnan usłyszał okropny hałas, dochodzący od strony piwnicy. Powstał z krzesła i, prowadzony przez gospodarza, załamującego ręce, zbliżył się ku wejściu do piwnicy w towarzystwie Plancheta, który odwiódł kurek u swego muszkietu.
Tymczasem obaj szlachcice trzęśli się od gniewu; przebyli ogromny kawał drogi i umierali z głodu i pragnienia.
— Ależ to prawdziwa tyrania — wołali płynnie po francusku, aczkolwiek z pewnym cudzoziemskim akcentem, — żeby jakiś szaleniec nie pozwalał tym dobrym ludziom wziąć własnego ich wina! Trzeba wyważyć drzwi, a jeżeli będzie zanadto szalał, zabijemy go.
— Hola, panowie! zwolna! — rzekł na to d’Artagnan, dobywając z za pasa pistolety. — Nie zabijecie tu nikogo, jeśli łaska.
— Owszem! — ozwał się z poza drzwi spokojny głos Atosa, — niechno mi się tylko pokażą ci zjadacze niewiniątek, a zobaczymy, kto kogo zabije.
Aczkolwiek obaj Anglicy mieli wygląd dzielnych ludzi, to jednak na tę groźbę spojrzeli po sobie z wahaniem; możnaby pomyśleć, że w piwnicy siedzi jeden z tych mitycznych ludożerców, olbrzymich bohaterów z baśni ludowej, do którego pieczary nikt się nie waży wejść bezkarnie.
Po chwili milczenia jednak zawstydzili się Anglicy swej niepewności, i jeden z nich, energiczniejszy, zeszedłszy po pięciu czy sześciu stopniach schodowych, kopnął nogą w drzwi z taką siłą, że mógłby mur rozwalić.
— Planchecie — zawołał d’Artagnan, odciągając kurki pistoletów, — biorę na cel tego, stojącego na górze; ty mierz do tego na dole.
A następnie rzekł do Anglików:
— Skoro panowie pragniecie walki, będziecie ją mieli!
— Wielki Boże! — zakrzyknął z głębi piwnicy Atos, — zdaje mi się, że słyszę głos d’Artagnana...
— Istotnie, przyjacielu — odpowiedział d’Artagnan również podniesionym głosem, — to ja jestem.
— A więc — wołał Atos — zabierzmy się wspólnie do tych burzycieli murów.
Na te słowa Anglicy ujęli szpady w ręce, gotując się do obrony, ale się wnet spostrzegli, że wzięci są we dwa ognie, i jeszcze raz zawahali się na chwilę. Duma jednak, jak poprzednio, wzięła w nich górę; drugie uderzenie nogą rozszczepiło drzwi piwnicy na całej ich długości.
— Usuń się, d’Artagnanie! usuń się, bo strzelam! — wołał Atos.
— Panowie — rzekł d’Artagnan, którego rozwaga nie opuszczała nigdy, — panowie, zastanówcie się! Atosie, nie gorączkuj się! Panowie! w niemiłą sprawę wmieszaliście się i możecie wyjść z niej pokonani. Oto mój służący i ja trzykrotnie damy do was ognia, a i z piwnicy radnie tyleż strzałów; prócz tego mamy jeszcze szpady, któremi, mogę panów zapewnić, zarówno mój przyjaciel, jak i ja, posługujemy się zupełnie przyzwoicie. Pozwólcie mi załagodzić to nieporozumienie, a daję słowo honoru, że za chwilę będziecie już mieli czem ugasić pragnienie.
— O ile tu jeszcze coś pozostało — zawołał z humorem Atos.
Oberżysta uczuł, że zimny pot oblewa mu plecy.
— Jakto „o ile jeszcze co pozostało“? — wybełkotał z rozpaczą.
— Do licha! pozostało napewno — odpowiedział d’Artagnan; — bądź pan spokojny. Przecież we dwóch nie wypili całej piwnicy. — Do Anglików zaś rzekł: — Panowie, schowajcie szpady do pochew.
— Dobrze, a pan niech włoży pistolety za pas.
— Najchętniej.
I d’Artagnan dał przykład, a równocześnie zwrócił się do Plancheta i kazał mu opuścić muszkiet.
Anglicy pozwolili się przekonać i, pomrukując, schowali szpady do pochew, poczem zostali poinformowani o całej historyi uwięzienia Atosa; ponieważ zaś byli dobrą szlachtą, więc uznali, że wszelką winę ponosi w tym wypadku oberżysta.
— Obecnie — rzekł d’Artagnan — idźcie panowie do swego pokoju, a za dziesięć minut, ręczę słowem, przyniosą wam tam wszystko, czego tylko zapragniecie.
Anglicy skłonili się i odeszli.
— Jestem już teraz sam, kochany Atosie — rzekł d’Artagnan, — proszę cię zatem, otwórz drzwi.
— Za chwilę ci otworzę — odparł Atos.
I wnet rozległ się łoskot odrzucanych klepek oraz belek, stanowiących obwarowanie twierdzy Atosa, które rozwalał sam oblężony. Po chwili zaś rozwarły się drzwi piwnicy, i pojawiła się w nich wybladła twarz jego.
Szybkiem spojrzeniem rozejrzawszy się dokoła, otworzył ramiona ku d’Artagnanowi, który rzucił mu się na szyję i uścisnął serdecznie. Gdy jednak następnie d’Artagnan chciał wyprowadzić przyjaciela z wilgotnej kryjówki, spostrzegł, że Atos chwieje się na nogach.
— Jesteś ranny? — zapytał go.
— Ależ bynajmniej; jestem tylko pijany, jak bela... oto wszystko. Bo rzeczywiście nigdy chyba nikt nie pracował na to gorliwiej odemnie. Gospodarzu, ja sam wypiłem conajmniej pięćdziesiąt flaszek...
— Wielkie nieba! — zakrzyknął oberżysta. — Jeżeli służący pański w dodatku wypił tylko połowę tego, jestem zrujnowany...
— Mój Grimaud jest służącym z dobrego domu i nie ośmieliłby się nigdy przejmować moich zwyczajów; pił prosto z beczki... Ale, zdaje mi się, zapomniał zasadzić czopa z powrotem... Słyszycie, jak się leje?...
D’Artagnan parsknął śmiechem, który zaniepokojenie oberżysty przemienił w gorączkę.
W tej samej chwili poza plecami Atosa ukazał się Grimaud z muszkietem na ramieniu, chwiejący się na nogach i z bezwładną głową, podobny do pijanych satyrów na obrazach Rubensa; z przodu i z tyłu zlany był jakimś gęstym płynem, w którym oberżysta rozpoznał najlepszą swoją oliwę.
Wyszli wreszcie z piwnicy i, przeciągnąwszy przez wielką izbę, rozgospodarowali się w najlepszym w całej oberży pokoju, który d’Artagnan zajął prawem pierwszeństwa.
Tymczasem oberżysta i jego żona pobiegli z latarkami w ręku do piwnicy, dokąd przez tak długi czas mieli wstęp wzbroniony.
Straszny widok przedstawił się tutaj ich oczom.
Poza obwarowaniem, które Atos dla utorowania sobie wyjścia sam zburzył, a które składało się z mnóstwa klepek, belek i próżnych antałków, rozmieszczonych wedle wszelkich prawideł sztuki obronnej, widać było tu i ówdzie walające się w kałużach wina i oliwy kości z całych spożytych szynek, lewy kąt piwnicy zawalony był potłuczonemi flaszkami, a beczka, której kran zapomniano zamknąć, traciła przez ten otwór ostatnie krople krwi swojej. Niby na polu bitwy, jak powiedział jeden ze starożytnych poetów, panował obraz zniszczenia i śmierci. Z pięćdziesięciu salcesonów, które wisiały przedtem u pułapu, pozostało zaledwie dziesięć.
Rozpaczliwe jęki oberżysty i jego żony, gdy to spostrzegli, przebiły sklepienia piwnicy i, dobiegłszy uszu znajdujących się na górze dwóch przyjaciół, wzruszyły serce d’Artagnana. Atos ani drgnął.
Po rozpaczy jednak gospodarza przyszła na niego wściekłość. Oszalały, uzbroiwszy się w rożen, wpadł do pokoju, zajętego przez wojowniczych swych gości.
— Wina! — zawołał Atos, zoczywszy go.
— Wina?! — powtórzył pytająco osłupiały oberżysta, — wina?! Ależ wypiłeś mi go pan za sto przeszło pistolów; jestem zrujnowany, zgubiony, doprowadzony do żebraczego kija...
— Cóż na to poradzić? — odrzekł Atos; — mieliśmy nieustannie pragnienie.
— Gdybyście panowie byli chociaż poprzestali na tem; ale potłukliście mi tyle flaszek.
— Popchnąłeś mnie pan na nie; pańska to wina.
— Przepadła wszystka moja oliwa!
— Oliwa jest środkiem gojącym, a biedny Grimaud musiał opatrywać rany, które mu z pańskiej winy zadano.
— Wszystkie moje salcesony pożarte!
— Bo w piwnicy jest niesłychana liczba szczurów.
— Zapłacisz mi pan za to wszystko! — krzyknął wreszcie zrozpaczony gospodarz.
— Potrójny ośle! — zawołał Atos, podnosząc się z krzesła, natychmiast jednak osuwając się na nie z powrotem, gdyż sił mu zabrakło.
D’Artagnan pospieszył mu na pomoc, wznosząc jednocześnie szpicrutę nad plecami gospodarza.
Oberżysta cofnął się i wybuchnął płaczem.
— To pana nauczy — mówił d’Artagnan — obchodzić się nieco grzeczniej z gośćmi, jakich ci Bóg zsyła.
— Bóg?! Powiedz pan raczej: dyabeł.
— Mój drogi przyjacielu — oświadczył na to d’Artagnan. — Jeżeli w dalszym ciągu będziesz rozdzierał nasze uszy swymi wrzaskami, zamkniemy się wszyscy czterej w twojej piwnicy, aby sprawdzić, czy szkoda jest rzeczywiście tak wielka, jak twierdzisz.
— Tak jest, panowie! zbłądziłem! wyznaję to szczerze — rzekł w odpowiedzi gospodarz. — Ale dla każdego grzesznika jest zmiłowanie; jesteście wielkimi panami, a ja biednym oberżystą, więc miejcie litość nademną.
— Ach! — ozwał się Atos, — mówiąc w ten sposób, rozczulasz mię, i łzy gotowe popłynąć z mych oczu, jak wino z twoich antałków. No, gospodarzu, nie taki dyabeł straszny, jak się wydaje. Chodź tutaj; pogadamy.
Oberżysta zbliżył się z niepokojem.
— Chodź, powtarzam, i nie bój się — ciągnął dalej Atos. — W chwili, gdy miałem ci uiścić zapłatę, położyłem kieskę na stole.
— Tak, jaśnie panie.
— Kieska ta zawierała sześćdziesiąt pistolów. Gdzie ona jest obecnie?
— W depozycie sądowym, jaśnie panie; oświadczono mi wówczas, że pieniądze te są fałszywe.
— Postaraj się zatem, aby zwrócono kieskę, i weź sobie te sześćdziesiąt pistolów.
— Ba! Jaśnie panu wiadomo przecie, że sąd nie wypuszcza już tego, co raz dostanie w swe ręce. Gdyby to jeszcze były istotnie fałszywe pieniądze, możnaby mieć jakąś nadzieję; na nieszczęście, są one prawdziwe sztuka w sztukę.
— Ułóż się tedy z sądem, mój dobry człowieku. Mnie to już nic nie obchodzi. Pozatem zresztą nie mam ani grosza.
— Czekajcie — przerwał d’Artagnan. — Gdzie jest koń Atosa?
— W stajni.
— Ile może być wart?
— Pięćdziesiąt pistolów, co najwięcej.
— O, nie, przyjacielu! wart jest osiemdziesiąt. Weź go sobie, i kwita!
— Jakże to, d’Artagnanie? — zapytał Atos, — sprzedajesz mojego konia? sprzedajesz mojego Bajazeta? A na czemże pojadę na wojnę? na Grimaudzie?
— Przyprowadziłem dla ciebie innego konia — odpowiedział d’Artagnan.
— Innego?
— Niezwykle wspaniałego! — zawołał oberżysta.
— Skoro więc mam innego, piękniejszego i młodszego, zabieraj sobie starego i daj nam pić.
— Jakiego wina panowie sobie życzą? — zapytał oberżysta z zupełnie już rozpogodzonem obliczem.
— Tego, które stoi w głębi przy krokwiach. Pozostało tam jeszcze dwadzieścia pięć flaszek; reszta się potłukła, gdy upadłem. Otóż przynieś nam sześć flaszek tego wina.
— To proch, nie człowiek! — szepnął oberżysta do siebie. — Jeżeli pobędzie tutaj z piętnaście dni i będzie płacił za to, co wypije, powetuję wszystkie swe straty.
— A nie zapomnij — zawołał d’Artagnan za odchodzącym gospodarzem — zanieść cztery flaszki tego samego wina owym dwom panom Anglikom.
— Tymczasem — zwrócił się Atos do d’Artagnana, — zanim podadzą nam wino, opowiedz mi, co się dzieje z resztą naszych towarzyszów.
D’Artagnan opowiedział pokrótce przyjacielowi, że odnalazł Portosa w łóżku ze zwichniętą nogą, Aramisa zaś, siedzącego przy stole między dwoma teologami. Właśnie kończył opowiadanie, gdy wszedł oberżysta, niosąc zamówione wino i szynkę, która, na jego szczęście, ocalała jeszcze w piwnicy.
— Dobrze — rzekł Atos, napełniając szklanki, — wypijmy więc za zdrowie Portosa i Aramisa. Ale cóż się z tobą samym działo, mój przyjacielu? Wydaje mi się, że masz coś niewesołego na sercu.
— Tak! — zawołał d’Artagnan, — jestem najnieszczęśliwszy z was wszystkich.
— Ty, nieszczęśliwy? d’Artagnanie, ty jesteś nieszczęśliwy? — pytał Atos. — Z jakiejże to przyczyny?
— Opowiem ci później.
— Później! a dlaczego nie teraz? Czy sądzisz może, że jestem pijany? Zapamiętaj sobie, d’Artagnanie, że myśl moja nigdy nie bywa tak jasna, jak właśnie wtedy, gdy napiję się wina. Mów zatem; nastawiam uszy.
D’Artagnan opowiedział mu swą przygodę z panią Bonacieux, której Atos wysłuchał bez zmarszczenia brwi, a gdy wreszcie przyjaciel skończył mówić, odezwał się:
— Wszystko to nędza! wszystko nędza!
Takie było zwykłe powiedzenie Atosa.
— Nazywasz to zawsze nędzą, drogi Atosie! — rzekł d’Artagnan. — A jednak nie przystoi tak mówić właśnie tobie, który nie kochałeś nigdy.
Znużone oczy Atosa rozbłysnęły nagle. Była to jednak tylko krótka błyskawica, bo zaraz stał się znowu ponurym i niepojętym, jak poprzednio.
— To prawda — rzekł spokojnie, — nie kochałem nigdy.
— Widzisz więc, człowieku o kamiennem sercu — mówił d’Artagnan, — że postępujesz niesłusznie, będąc tak bardzo surowym dla nas, którzy mamy serca wrażliwe.
— Serca wrażliwe i zranione — dorzucił Atos.
— Co mówisz?
— Mówię, że miłość jest loteryą, a ten, kto wygrywa, zyskuje śmierć! Powinieneś się czuć szczęśliwym, drogi d’Artagnanie, że przegrałeś; chciej mi wierzyć. A jeżeli posłuchasz dobrej rady, staraj się przegrywać zawsze.
— Zdawało mi się, że kocha mię tak bardzo.
— Zdawało ci się.
— Och, nie! Ona mię rzeczywiście kochała.
— Dziecko! Niema człowieka, któryby nie wierzył w to, że jest przez kobietę kochany, jak niema człowieka, któryby nie był przez nią oszukiwany.
— Z wyjątkiem ciebie, Atosie, ty bowiem nie miałeś nigdy ukochanej.
— To prawda — odparł Atos po chwili milczenia; — nie miałem takiej nigdy, nigdy... Ale pijmy!
— Będąc jednak takim filozofem, powinieneś mię pouczyć, wspomódz — mówił d’Artagnan. — Potrzebuję nauki i pociechy.
— Pociechy? w czem? — W mojej niedoli.
— Twoja niedola budzi śmiech we mnie — odpowiedział Atos, wzruszając ramionami. — Ciekawy jestem, cobyś powiedział, gdybym ci przytoczył pewną historyą miłosną.
— Swoją?
— Może któregoś z przyjaciół. Czyż to ci nie obojętne, czyją?
— Mów więc, Atosie, proszę.
— Pijmy, to będzie lepsze!
— Pijmy i opowiadaj.
— Niech i tak będzie — odrzekł Atos, wypróżniając i napełniając nanowo swą szklankę. — Te dwie rzeczy doskonale idą w parze.
— Więc słucham — rzekł d’Artagnan.
Atos zamyślił się, a w miarę, jak pamięć wywoływała wspomnienia, bladł coraz bardziej. W tem stadyum pijaństwa, w jakiem się znajdował, przeciętny pijak pada zazwyczaj, snem znużony. Atos natomiast myślał i marzył głośno, nie śpiąc. Ten lunatyzm pijaństwa miał w sobie coś przerażającego.
— Więc chcesz tego koniecznie? — zapytał.
— Proszę o to bardzo — odpowiedział d’Artagnan.
— Niech będzie zatem, jak pragniesz. Jeden z moich przyjaciół... powtarzam, jeden z moich przyjaciół, nie ja, zapamiętaj to sobie — zaczął Atos, ponuro westchnąwszy, — pewien hrabia, pochodzący z tej samej okolicy, skąd i ja pochodzę, to znaczy z Du Berry, szlachcic tak dobry, jak naprzykład taki Dandolo lub Montmorency, zakochał się, mając lat dwadzieścia pięć, w szesnastoletniej dziewczynie, pięknej, jak marzenie. Poprzez naiwność jej dziecięcego wieku tryskał umysł żywy, nie tyle kobiecy, ile poetyczny. Zamało powiedzieć, że się ona szlachcicowi owemu podobała; ona go wprost istotą swą upajała. Z bratem swym, który był księdzem, mieszkali razem w małem miasteczku. Byli w tej okolicy przybyszami, i nikt nie wiedział, skąd się tu wzięli. Ale wobec piękności dziewczyny i pobożności jej brata sąsiedzi byli im życzliwi, i nikomu nie przyszła do głowy złośliwa myśl badać, skąd są rodem. Zresztą krążyły pogłoski, że pochodzili z dobrej rodziny. Przyjaciel mój, który był panem na całą okolicę, mógł był uwieść ją, mógł porwać ją siłą; zależało to od jego woli. Bo i któżby się poważnie ujął za dwojgiem cudzoziemców, nikomu nieznanych! Na nieszczęście jednak był to człowiek uczciwy i poślubił ją... Osioł, głupiec, niedołęga...
— Dlaczego? przecie ją kochał? — zdziwił się d’Artagnan.
— Zaczekaj — rzekł Atos. — Hrabia wprowadził ją na swój zamek i uczynił najpierwszą damę w całej okolicy. A przyznać trzeba, że umiała się doskonale na tem stanowisku zachować.
— Więc? — pytał d’Artagnan.
— Otóż pewnego dnia, gdy była z mężem na polowaniu — opowiadał dalej Atos przytłumionym głosem i mówiąc coraz to szybciej, — spadła z konia i zemdlała. Hrabia pospieszył jej na pomoc, a że dusiły ją suknie, przeciął materyę sztyletem i obnażył jej ramiona. I zgadnij, d’Artagnanie, co było na jednem z tych ramion — rzekł Atos, wybuchając śmiechem.
— Skądże mogę wiedzieć? — odpowiedział d’Artagnan.
— Rysunek lilii — dokończył Atos. — Była napiętnowana.
I mówiąc to, jednym haustem wychylił kielich, który trzymał w ręku.
— Co mówisz? — zawołał d’Artagnan. — To okropne!
— Mówię szczerą prawdę. Tak, mój drogi! anioł okazał się demonem. Nieszczęsna dziewczyna była złodziejką.
— Cóż wobec tego uczynił hrabia?
— Hrabia był wielkim panem i miał w swych dobrach prawo życia i śmierci nad mieszkańcami. Obdarł więc do reszty suknie z hrabiny, związał jej ręce na plecach i powiesił nieszczęsną na drzewie.
— Co mówisz, Atosie! Wszakże to było morderstwo! — zawołał d’Artagnan.
— Tak jest, morderstwo, nic innego — rzekł Atos, blady, jak trup. A następnie dodał: — Ale, jak mi się zdaje, zbraknie nam wina.
I pochwyciwszy za szyjkę ostatnią butelkę, jaka jeszcze pozostała, wychylił jednym łykiem całą jej zawartość, jak gdyby to była najzwyczajniejsza szklanka, poczem opuścił głowę i ukrył ją w dłoniach. D’Artagnan stał przed nim, nie ochłonąwszy jeszcze ze zgrozy, jaką go przejęło opowiadanie.
— To wyleczyło mnie z wszelkich uczuć ku pięknym, poetycznym i miłośnie usposobionym kobietom — mówił Atos, powstając z krzesła i nie myśląc bynajmniej usprawiedliwiać hrabiego. — Niechże Bóg chroni od nich i ciebie! A teraz pijmy!
— Zatem ona umarła? — wyjąkał d’Artagnan.

— Do licha! — krzyknął Atos na służącego, nie zwracając uwagi na to pytanie przyjaciela. — Trzymajże po
To junactwo pijackie miało w sobie coś przerażającego....
rządnie kieliszek! Daj nam szynki, głupcze! nie możemy już pić więcej.

— A cóż się stało z jej bratem? — pytał dalej nieśmiało d’Artagnan.
— Z bratem?
— Tak jest, z tym księdzem?
— Och! dowiadywałem się o niego, aby go także powiesić; ale uprzedził mię i opuścił probostwo o dzień wcześniej.
— Czy dowiedziano się przynajmniej, kto był ten nędznik? — pytał jeszcze d’Artagnan.
— Był to bezwątpienia pierwszy kochanek i wspólnik dziewczyny, zacny osobnik, podający się za księdza może właśnie w tym celu, aby wydać tę swą kochankę zamąż i zapewnić jej los szczęśliwy... Nie wiem, co się z nim stało; ale mam nadzieję, że został poćwiartowany.
— Mój Boże! — westchnął d’Artagnan, oszołomiony całkiem tą straszną opowieścią.
— Zjedz trochę szynki, d’Artagnanie; jest doskonała — rzekł Atos, odcinając spory kawał i kładąc młodemu człowiekowi na talerz. — Jaka szkoda, że nie znalazłem ze czterech takich w piwnicy! Wypiłbym wina o pięćdziesiąt flaszek więcej.
D’flrtagnan nie mógł już dłużej znieść tej rozmowy; czuł, że doprowadziłaby go do najwyższego stopnia rozdrażnienia. Opuścił więc głowę na ręce i udał, że zasypia.
— Dzisiejsi młodzi ludzie nie umieją już pić — rzekłAtos, spoglądając na niego z litością. — A jednak ten jest jednym z najdzielniejszych...




VIII.
POWRÓT.

D’Artagnan pozostawał długo pod wrażeniem strasznej opowieści Atosa Ale w tem połowicznem zwierzeniu muszkietera było jeszcze wiele szczegółów niejasnych. Przedewszyskiem mówił mu to człowiek najzupełniej pijany, jemu, który również czuł wino w głowie. Jednakże, mimo pewnej niejasności, spowodowanej w mózgu oparami dwóch czy trzech flaszek burgunda, d’Artagnan, obudziwszy się nazajutrz, miał każde słowo Atosa tak żywo w pamięci, jakgdyby mu się w mózg wryły, wszystkie zaś wątpliwości obudziły w nim tem większe pragnienie osiągnięcia wyjaśnień. Poszedł tedy do swego przyjaciela z ukrytym zamiarem wznowienia rozmowy z dnia poprzedniego i dowiedzenia się szczegółów. Atos jednak trzeźwy już był zupełnie, to znaczy, stał się znowu najprzebieglejszym i najskrytszym z ludzi.
Zresztą muszkieter, zamieniwszy z przyjacielem uścisk dłoni, uprzedził jego myśli.
— Byłem wczoraj, kochany d’Artagnanie, strasznie pijany — rzekł. — Czuję to jeszcze dzisiaj w języku, który jest nieco skołowaciały, i po pulsie, niezwykle przyspieszonym. I założyłbym się, że musiałem opowiadać ci tysiące niedorzeczności...
Mówiąc te słowa, spojrzał badawczo na przyjaciela, co d’Artagnana nieco zmieszało.
— Ależ bynajmniej — odparł d’Artagnan. — O ile sobie przypominam, nie mówiłeś nic nadzwyczajnego.
— To dziwne! Wydawało mi się, że opowiadałem ci jakąś niezwykle żałośną historyą.
I spojrzał na młodego człowieka tak, jakgdyby chciał zajrzeć mu na dno serca.
— Na honor! — oświadczył d’Artagnan, — okazuje się z tego, że byłem jeszcze bardziej pijany od ciebie, gdyż nic sobie nie przypominam.
Atos nie zadowolnił się temi słowy i mówił dalej:
— Zauważyłeś zapewne, drogi przyjacielu, że każdy człowiek upija się na swój sposób: smutno albo wesoło; ja upijam się na smutno, a skoro raz zaleję sobie głowę, zwykłem opowiadać najtragiczniejsze bajki, które głupia moja niańka przyswoiła mej pamięci. Jest to moją wadą, wadą zasadniczą... Lecz pozatem jestem wcale dobrym pijakiem.
Atos wypowiedział to z tak naturalną swobodą, że d’Artagnan zachwiał się w swem przekonaniu o prawdzie wczorajszych słów jego.
— Ach, tak, rzeczywiście — zaczął mówić, usiłując powrócić na drogę prawdy. — Tak, przypominam sobie teraz, jak gdybym przypominał senne marzenie... Mówiliśmy o jakichś wisielcach.
— A widzisz — rzekł Atos, mieniąc się na twarzy, jakkolwiek usiłował się uśmiechać; — byłem tego pewny... Wisielcy są moją zmorą...
— Tak, tak! — ciągnął dalej d’Artagnan. — Przypominam... Była mowa... zaraz, zaraz... była mowa o jakiejś kobiecie.
— Właśnie — przytwierdził Atos. — Gdy jestem pijany, jak bela, opowiadam zazwyczaj długie historye o jakiejś jasnowłosej kobiecie.
— Tak też było i wczoraj — potwierdził d’Artagnan; — opowiadałeś o jasnowłosej kobiecie, wysokiej i pięknej, z niebieskiemi oczyma.
— I powieszonej.
— Przez własnego męża, znanego ci osobiście wielkiego pana — dokończył d’Artagnan, spoglądając bystro w oczy Atosa.
— No, widzisz, jak to łatwo skompromitować człowieka, gdy się już nie wie, co się mówi — dodał Atos, wzruszając ramionami, jakgdyby się litował nad samym sobą. — Stanowczo przestanę się upijać, d’Artagnanie. Jest to obrzydliwy nałóg.
D’Artagnan milczał, — Atos zaś, zmieniając nagle temat rozmowy, rzekł:
— Prawda, dziękuję ci bardzo za konia, którego mi przyprowadziłeś.
— Spodobał ci się? — zapytał d’Artagnan.
— O, bardzo! — rzekł, a po chwili dodał: — Chociaż nie jest to zwierzę, mogące znosić zbyt ciężkie trudy.
— Mylisz się. Przebyłem na tym koniu sześć mil w niespełna półtorej godziny, a pomimo to wyglądał potem, jakgdyby odbył tylko przejażdżkę dookoła placu Świętego Sulpicyusza.
— Otóż to; gotów jestem zacząć teraz żałować.
— Żałować? czego?
— Że się go pozbyłem.
— Jakto?
— Ano, było tak. Obudziłem się o godzinie szóstej rano. Ty spałeś jeszcze, jak zabity. Nie wiedziałem, co robić; wskutek wczorajszego naszego pijaństwa jakaś tępość rozsiadła mi się w mózgu. Zeszedłem na dół do wielkiej sali i ujrzałem tam jednego z naszych Anglików, który targował się z handlarzem koni, bo wierzchowiec jego zdechł wczoraj ze zmęczenia. Podszedłem ku niemu i, słysząc, że ofiarowuje sto pistolów za przypalanego butanka, rzekłem: Panie, ja też mam konia na sprzedaż. „— I to wcale pięknego — odparł; — widziałem go wczoraj—, gdy służący pańskiego przyjaciela odprowadzał go do stajni.“ — Jak pan sądzisz? — zapytałem, — wart jest sto pistolów? „— Oczywiście. Czy oddasz mi go pan za tę cenę?“ — Nie, ale mogę zagrać o niego. Zagrać o niego?“ — Tak jest. „— A w co?“ — W kości. — I stało się... Przegrałem konia... Ale, na szczęście — kończył Atos, — odegrałem czaprak.
D’Artagnan spochmurniał.
— Czy ci to sprawia przykrość? — zapytał Atos.
— Jeżeli mam wyznać prawdę, to tak — odpowiedział d’Artagnan. — Koń ten miał nam posłużyć do odznaczenia się kiedyś w bitwie. Był to podarek, pamiątka... Źle zrobiłeś, Atosie.
— Tak, mój drogi — rzekł muszkieter. — Ale postaw się na mojem miejscu. Nudziłem się śmiertelnie... A pozatem, na honor, nie lubię koni angielskich. Jeżeli zaś chodzi o to tylko, aby być rozpoznanym przez kogoś, to siodło wystarczy, bo jest wcale niepospolite. A zniknięcie konia łatwo wytłómaczyć jakąś wymówką. Do licha! wszakże koń jest śmiertelnem stworzeniem; przypuśćmy zatem, że mój dostał nosacizny lub parchów.
D’Artagnan nie rozchmurzył czoła.
— Przykro mi bardzo — mówił dalej Atos, — że widocznie zależy ci na tych zwierzętach... Bo nie koniec na tem mego opowiadania.
— Cóż uczyniłeś jeszcze?
— Po przegraniu mego własnego konia na dziewięć przeciw dziesięciu... widzisz, jaki los... przyszedł mi pomysł postawić na stawkę twojego.
— Mam nadzieję, że zadowolniłeś się tylko pomysłem.
— Bynajmniej; natychmiast wprowadziłem go w czyn.
— Cóż to znaczy? — zawołał d’Artagnan z zaniepokojeniem.
— Zagrałem o niego i również przegrałem.
— Mojego konia?
— Twojego konia... na siedem przeciwko ośmiu; brakło mi jednego punktu... Znasz odnośne przysłowie.
— Atosie! ty nie masz chyba zdrowego rozumu?
— Mój drogi, należało mi to powiedzieć wczoraj, gdy opowiadałem ci te głupie historye, a nie teraz. Przegrałem konia z całym rynsztunkiem... ze wszystkiem...
— Ależ to okropne!
— Posłuchaj! nie wiesz może, że jestem doskonałym graczem, o ile się nie gorączkuję. Ale w końcu gorączkuję się tak samo, jak przy piciu, i wskutek tego...
— Ale o cóż mogłeś jeszcze grać, skoro ci już nic nie pozostało?
— Powoli, powoli, mój przyjacielu! Pozostał nam jeszcze ten dyament, który błyszczy na twoim palcu, a który zauważyłem wczoraj.
— Ten dyament? — zawołał żywo d’Artagnan, dotykając ręką pierścienia.
— Ponieważ zaś jestem znawcą, sam bowiem posiadałem kilka podobnych, oceniłem go na tysiąc pistolów.
— Spodziewam się — rzekł poważnie d’Artagnan, omdlewając niemal z przerażenia, — że nie wspominałeś nikomu o moim dyamencie.
— Przeciwnie, drogi przyjacielu. Pojmujesz, że dyament ten stał się ostatnią naszą ucieczką; dzięki niemu mogłem odegrać nasze rynsztunki i nasze konie, a co więcej, pewną sumkę na koszta podróży...
— Atosie! przerażasz mnie! — zakrzyknął d’Artagnan.
— Wspomniałem zatem o tym dyamencie mojemu współgraczowi, który zresztą już wczoraj go zauważył. Do dyabła, mój drogi! nosisz na palcu gwiazdę z nieba i chcesz, aby nie zwracano na nią uwagi! To przecie niemożliwe!
— Kończ, kończ! — wołał d’Artagnan, — bo ta twoja zimna krew o śmierć mię przyprawi.
— Podzieliliśmy klejnot na dziesięć stawek, oceniając na sto pistolów każdą.
— No, drwisz sobie chyba ze mnie, aby mię wypróbować! — rzekł d’Artagnan, którego gniew począł ciągnąć za czuprynę, jak w „Iliadzie“ Minerwa Achillesa.
— Nie, nie żartuję wcale... Zresztą chciałbym bardzo zobaczyć ciebie na swojem miejscu; przez piętnaście dni nie widziałem ludzkiej twarzy i obcowałem jedynie z flaszkami.
— To jeszcze nie powód, aby mój dyament rzucać na stawkę! odpowiedział d’Artagnan, zaciskając rękę nerwowym skurczem.
— Posłuchajże do końca. Dziesięć partyi, po sto pistolów każda, w dziesięciu rzutach, bez odgrywania się. W trzynastym rzucie przegrałem wszystko... W trzynastym rzucie! Liczba 13 była dla mnie zawsze fatalna; było to 13-go lipca, gdy...
— Do wszystkich dyabłów! — zakrzyknął zrywając się od stołu d’Artagnan, na którego wiadomości te podziałały tak, że zapomniał już całkiem o wczorajszem opowiadaniu Atosa.
— Cierpliwości! — rzekł Atos. — Miałem w tem pewien plan. Anglik ów to dziwak jakiś. Widziałem, jak rano rozmawiał z Grimaudem, i wiem od Grimauda, że proponował mu, aby wstąpił do niego na służbę. Zagrałem tedy z nim o Grimauda, o milczącego Grimauda, podzielonego również na dziesięć stawek.
— Na każdy rzut? — odezwał się d’Artagnan, wybuchając pomimowoli śmiechem.
— O Grimauda w jego własnej osobie... wyobraź sobie!... I dziesięcioma stawkami Grimauda, który nie jest wart nawet jednego dukata, odegrałem dyament! Powiedzże sam teraz, czy upór nie jest cnotą?
— Na honor, zabawna historyą! — zawołał d’Artagnan, nieco pocieszony, trzymając się za boki ze śmiechu.
— Teraz pojmiesz, że, czując, iż szczęście mi sprzyja, rozpocząłem grać o dyament nanowo.
— Idźże do dyabła z żartami! — rzekł d’Artagnan, zachmurzając się znowu.
— I odegrałem twoją uprząż, potem twego konia, potem moją uprząż, potem mojego konia... i znowu przegrałem wszystko. Ostatecznie odzyskałem twoją uprząż, potem moją, i na tem przerwaliśmy grę. Udało się doskonale, więc już nie próbowałem więcej szczęścia...
D’Artagnan odetchnął, jakgdyby mu z przygniecionych dotąd piersi zdjęto całą oberżę.
— Więc dyament pozostaje moją własnością? — zapytał trwożnie.
— Nienaruszoną, drogi przyjacielu, zarówno, jak uprząż twego i mojego Bucefała.
— Na cóż jednak przydadzą się nam uprzęże, skoro nie mamy koni?
— Mam co do nich pewien plan.
— Atosie, przerażasz mię znowu.
— Posłuchaj, d’Artagnanie. Ty nie grałeś już oddawna...
— I nie mam do gry najmniejszej chęci.
— Nie wyrzekajmy się niczego. Nie grałeś już oddawna, jak mówię, będziesz miał zatem szczęśliwą rękę.
— Dobrze! Ale cóż z tego wynika?
— Otóż Anglik i jego towarzysz są jeszcze tutaj. Zauważyłem, że żałował bardzo uprzęży. Tobie widocznie zależy na koniu. Otóż, gdybym był na twojem miejscu, postawiłbym uprząż przeciwko koniowi.
— Ależ on nie zechce samej uprzęży na stawkę!
— To postaw obie uprzęże, do licha! Nie jestem takim egoistą, jak ty.
— I tybyś tak postąpił? — pytał d’Artagnan, wahając się już, bo pewność Atosa poczęła się i jemu udzielać.
— Słowo honoru! na jeden rzut...
— Straciliśmy już konie; pragnąłbym przynajmniej zachować uprzęże.
— W takim razie postaw dyament.
— O, to co innego! Nigdy, nigdy!
— Do dyabła! — rzekł Atos, — zaproponowałbym ci zagrać o Plancheta, ale ponieważ Anglik grał już o służącego, więc może nie zechce teraz takiej stawki...
— Stanowczo lepiej nie kusić szczęścia, drogi Atosie — rzekł d’Artagnan.
— Szkoda! — odparł zimno Atos. — Anglik wypchany jest pistolami. Spróbuj jeden rzut... jeden rzut! To nie potrwa długo.
— A jeżeli przegram?
— Wygrasz.
— Ale jeżeli przegram?
— No, to stracisz uprzęże.
— Więc raz spróbuję — rzekł d’Artagnan.
Atos wyruszył na poszukiwanie Anglika i wnet znalazł go w stajni, gdzie pożądliwem spojrzeniem oglądał uprzęże. Nastręczała się sposobność. Postawił swoje warunki: dwa rzędy przeciwko jednemu koniowi lub stu pistolom do wyboru. Anglik namyślił się szybko: oba rzędy mogły mieć wartość trzystu pistolów, przyjął więc stawkę.
D’Artagnan drżącą ręką rzucił kości i zliczył trzy punkty. Bladość jego przeraziła Atosa, ograniczył się jednak tylko do tych słów:
— Smutny rzut, towarzyszu! — A zwracając się do Anglika, dodał: — Będziesz pan miał konie z rzędami.
Tryumfujący Anglik nie zadał sobie nawet trudu, aby pomieszać kości, i rzucił je na stół, nie patrząc wcale — tak pewny był zwycięstwa. D’Artagnan stał odwrócony, chcąc ukryć zły humor.
— No, no! — rzekł Atos spokojnym głosem, — to istotnie niezwykły rzut kośćmi; tylko cztery razy w życiu widziałem coś podobnego... Dwie jedynki.
Anglik obejrzał się ze zdumieniem, d’Artagnan zaś poruszony radością.
— Tak jest — kończył Atos, — tylko cztery razy: raz u pana de Créquy; drugi raz u mnie w domu, na wsi, w zamku de..., kiedy posiadałem zamek; poraz trzeci u pana de Tréville, gdzie wywołał powszechne zdumienie; wreszcie poraz czwarty w szynkowni, gdzie sam wyrzuciłem dwie jedynki, przegrywając w ten sposób sto ludwików i kolacyę.
— Odbierasz pan zatem swego konia? — zapytał Anglik.
— Oczywiście — odparł d’Artagnan.
— Nie pozwolisz mi się pan odegrać?
— Jak pan sobie przypomina, w warunkach naszych nie było mowy o odgrywaniu się.
— To prawda. Więc koń będzie zwrócony pańskiemu służącemu.
— Przepraszam pana — rzekł Atos; — chciałbym powiedzieć na stronie jedno słówko memu przyjacielowi.
— Proszę.
Atos odciągnął na bok d’Artagnana.
— Czego chcesz jeszcze, kusicielu? — zapytał go d’Artagnan, — może namówić mię, abym grał jeszcze, nieprawdaż?
— Nie; chciałbym, abyś się zastanowił.
— Nad czem?
— Chcesz odebrać konia? czy tak?
— Oczywiście.
— To zła rachuba; ja wziąłbym sto pistolów. Wszak pamiętasz, że postawiłeś rzędy przeciwko koniowi lub stu pistolom, do wyboru.
— Tak.
— Ja wziąłbym sto pistolów.
— Może; lecz ja wezmę konia.
— I źle robisz, powtarzam. Cóż uczynimy, mając jednego konia na nas dwóch? Nie mogę przecie siąść za tobą z tyłu, bo wyglądalibyśmy, jak dwaj synowie Aymona po stracie swego brata. Nie możesz mię też tak upokorzyć, abym szedł pieszo obok ciebie jadącego, i to jadącego na tak wspaniałym rumaku. Ja nie wahałbym się ani przez chwilą i wziąłbym sto pistolów, tem bardziej, że potrzebujemy pieniędzy, aby wrócić do Paryża.
— Zależy mi bardzo na tym koniu, Atosie.
— I znowu źle rachujesz, mój przyjacielu. Koń może okuleć, albo stłuc sobie kolana, może trafić na żłób, z którego poprzednio jadł koń zarażony nosacizną, i oto już jest stracony, albo raczej stracone są sto pistolów. Pozatem pan musi żywić konia, podczas gdy przeciwnie, sto pistolów żywi ich posiadacza.
— Więc jakże wrócimy do Paryża?
— Na koniach naszych służących, do licha! Sam nasz wygląd daje dostateczne świadectwo, że nie jesteśmy pachołkami.
— Pięknie będziemy wyglądali na tych szkapach, podczas gdy Portos i Aramis pysznić się będą swymi rumakami!
— Aramis! Portos! — zawołał Atos, wybuchając śmiechem.
— Co takiego? — spytał d’Artagnan, nie pojmując przyczyny wesołości swego przyjaciela.
— Dobrze, dobrze! kończmy więc — rzekł Atos.
— A zatem radzisz?...
— Radzę wziąć sto pistolów, d’Artagnanie. Posiadając sto pistolów, możemy ucztować do końca miesiąca. Jak sam wiesz o tem, jesteśmy bardzo pomęczeni, i byłoby wskazane odpocząć trochę.
— Odpocząć!? O, nie, Atosie! Natomiast po powrocie do Paryża zajmę się odszukaniem tej biednej kobiety.
— I sądzisz, że koń będzie ci tak samo przydatny do tego, jak brzęczące luidory? Bierz sto pistolów, przyjacielu! bierz sto pistolów!
D’Artagnan potrzebował tylko podniety, aby zmienić postanowienie, — a oto wpadł mu do ucha poważny argument. Obawiał się zresztą, że w razie dalszego oporu Atos pocznie go uważać za samoluba. Zgodził się więc ostatecznie i wybrał sto pistolów, które Anglik wypłacił mu natychmiast.
Zaraz potem pomyślano o odjeździe. Zgoda, zawarta z oberżystą, kosztowała, prócz starego konia Atosa, sześć pistolów. D’Artagnan i Atos dosiedli koni Plancheta i Grimauda, a obaj służący puścili się w drogę pieszo, niosąc swe siodła na głowach.
Aczkolwiek konie, jakich dosiadali dwaj nasi przyjaciele, nie były tęgie, wyprzedzili jednak szybko służących i, wjeżdżając do Crévecoeur, zdaleka już ujrzeli Aramisa, wspartego melancholijnie na oknie i zapatrzonego w tumany kurzu, wzbijające się na horyzoncie.
— Hej! Aramisie! co tam robisz, u djabła? — wołali doń obaj przyjaciele.
— Ach! to ty, d’Artagnanie! to ty, Atosie! — ozwał się młody człowiek. — Rozmyślałem właśnie nad tem, z jaką szybkością przemijają wszystkie dobra tego świata. Mój koń angielski, oddalający się i znikający wśród tumanów kurzu, był dla mnie żyjącym obrazem znikomości rzeczy ziemskich... A życie samo można streścić w trzech słowach: „Erit, est, fuit“.
— Cóż to znaczy? — zapytał d’Artagnan, poczynając domyślać się prawdy.
— To znaczy, że pozwoliłem się okpić w targu, biorąc sześćdziesiąt luidorów za konia, który tak chodzi, iż może przebywać truchtem po pięć mil na godzinę.
D’Artagnan i Atos wybuchnęli śmiechem.
— Drogi d’Artagnanie — rzekł Aramis, — nie miej do mnie, proszę, urazy, ale konieczność nie zna praw. Zresztą ja sam pierwszy ponoszę karę, bo ten niegodziwy handlarz okradł mnie co najmniej na pięćdziesiąt luidorów. A co do was, jak widzę, jesteście dobrymi gospodarzami: przyjeżdżacie na koniach waszych służących, oni natomiast zapewne prowadzą wasze paradne konie luzem, powoli, z odpoczynkami.
W tej właśnie chwili zatrzymał się tuż za młodymi przyjaciółmi furgon, który od pewnego czasu było widać na drodze z Amiens, a z wnętrza wozu wyłoniły się postacie Grimauda i Plancheta z siodłami na głowach. Wóz wracał próżny do Paryża, i obaj służący skorzystali z tego, ułatwiając sobie podróż, a wzamian za usługę gasząc pragnienie woźnicy podczas całej drogi.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytał Aramis, zobaczywszy ich. — Nic nie zostało, prócz siodeł?
— Chyba rozumiesz? — spytał Atos.
— O, mili przyjaciele! urządziliście się dosłownie tak samo, jak ja. Przeczuciem wiedziony, zachowałem rzęd na konia. Hej! Bazinie! połóżno moją nową uprząż obok tych tutaj.
— A cóż uczyniłeś z twoimi klechami? — zapytał d’Artagnan.
— Zaprosiłem ich na obiad — odparł Aramis. — Nawiasem mówiąc, wina są tutaj wyborne; spoiłem ich tedy, jak mogłem najlepiej, i skończyło się na tem, że proboszcz zabronił mi zrzucać mundur, a jezuita prosił, abym mu ułatwił wstąpienie w szeregi muszkieterskie.
— Bez rozprawy naukowej! — zawołał d’Artagnan, — bez rozprawy! proszę o skasowanie rozprawy.
— Od tego czasu — opowiadał dalej Aramis — życie upływa mi mile. Rozpocząłem pisać poemat wierszem jednozgłoskowym; jest to dosyć trudne zadanie, jednak na trudnościach polega zasługa każdej rzeczy. Treść jest światowa. Przeczytam wam pieśń pierwszą; mimo, że ma czterysta wierszy, na przeczytanie wystarczy minuta.
— Na honor, drogi mój Aramisie! — odezwał się d’Artagnan, który nie lubił poezyi na równi z łaciną, — dodaj do zasługi trudności zasługę krótkości, a będziesz miał utwór, odznaczający się dwiema odrazu zaletami.
— Przekonacie się przytem — mówił dalej niezbity z tropu Aramis, — ile szlachetnych namiętności zawiera mój poemat. Ach, przyjaciele! wracamy więc do Paryża? Doskonale! jestem gotów. Wstąpimy po naszego poczciwca Portosa... Tem lepiej! Nie uwierzycie, jak mi brakowało tego wielkiego głuptasa. Onby nie odstąpił swego konia nawet za królestwo. Chciałbym go już widzieć na jego rumaku i na siodle. Jestem pewien, że będzie wyglądał, jak Wielki Mogoł.
Zatrzymano się przez godzinę, aby pozwolić koniom wypocząć, poczem Aramis zapłacił rachunki, umieścił Bazina w wozie razem z towarzyszami, i wyruszono w drogę, aby odszukać Portosa.
Portos zaś wstał już z łóżka i był mniej blady, aniżeli za pierwszych odwiedzin d’Artagnana. Siedział przy stole, zastawionym na cztery osoby, aczkolwiek był sam. Obiad składał się z mięsiwa, doskonale przyrządzonego, wyborowych win i pysznych owoców.
— Na Boga, panowie! — zawołał, zrywając się od stołu, — przybywacie w samą porę; właśnie jestem przy zupie. Zapraszam was na obiad.
— Ho, ho! — zauważył d’Artagnan, — tych flaszek nie łowił chyba Mousqueton za pomocą lassa... Przytem cielęcina szpikowana i polędwica wołowa...
— Odżywiam się — rzekł Portos, — odżywiam się. Nic tak nie osłabia człowieka, jak zwichnięcia. Czy zwichnąłeś sobie kiedy, Atosie, jaki członek?
— Nigdy; natomiast przypominam sobie, że podczas naszej utarczki na ulicy Férou dostałem taki cios szpadą, że przez piętnaście czy osiemnaście dni doznawałem takiego samego bólu.
— Ale obiad ten nie był chyba przygotowany dla ciebie, kochany Portosie? — pytał Aramis.
— Nie — odpowiedział Portos. — Oczekiwałem na kilku panów z sąsiedztwa, którzy jednak zawiadomili mię, że nie przybędą. Wy zajmiecie ich miejsce, a na zamianie tej nic nie stracę. Hej! Mousqueton! podaj krzesła i przynieś drugie tyle flaszek.
— Czy wiecie, co my tu jemy? — zagadnął Atos po upływie dziesięciu minut.
— Do licha! — odparł d’Artagnan, — ja mam cielęcinę, nadziewaną karczochami.
— A ja comber z jagnięcia — rzekł Portos.
— Ja zaś potrawę z drobiu — rzekł Aramis.
— Mylicie się, panowie, wszyscy — odpowiedział z powagą Atos; — jecie koninę.
— Co mówisz? — zawołał d’Artagnan.
— Koninę!? — mruknął Aramis, krzywiąc się z niesmakiem.
Portos milczał.
— Tak jest, koninę. Nieprawdaż, Portosie, że to konina? A może z uprzężą?
— Nie, panowie; uprząż zachowałem — odparł Portos.
— Na honor! wszyscyśmy siebie wzajemnie warci — oświadczył Aramis; — możnaby powiedzieć, żeśmy się związali słowem...
— Cóż chcecie! — tłómaczył się Portos. — Koń ten zawstydzał moich gości, a nie chciałem ich upokarzać.
— A przytem twoja księżna nie wraca z wód, nieprawdaż? — dopytywał d’Artagnan.
— Tak, dotychczas nie wróciła — odparł Portos. — Przytem, daję wam słowo, gubernator tutejszy, jeden z tych panów właśnie, którzy mieli być dzisiaj u mnie na obiedzie, tak pragnął posiąść tego konia, że mu go wreszcie darowałem.
— Darowałeś? — zawołał d’Artagnan.
— Och, mój Boże! darowałem! tak się mówi! — rzekł Portos. — Z pewnością był wart sto pięćdziesiąt luidorów, a ten kutwa nie chciał dać za niego więcej ponad osiemdziesiąt.
— Bez siodła? — pytał Aramis.
— Tak jest, bez siodła.
— Zauważcie, panowie — odezwał się Atos, — że jednak Portos wytargował najwięcej z nas wszystkich.
Słowa te wywołały wybuch śmiechu, który zmieszał Portosa. Gdy jednak wytłómaczono mu przyczynę wesołości, i on przyjął w niej hałaśliwie udział, jak to było u niego we zwyczaju.
— W ten sposób więc wszyscy posiadamy pewne zapasy pieniężne? — rzekł d’Artagnan.
— Z wyjątkiem mnie jednego — oświadczył Atos. — Wino hiszpańskie, jakie piliśmy u Aramisa, tak mi zasmakowało, że kazałem zapakować sześćdziesiąt flaszek do wozu służących, i to nadwerężyło znacznie moją kasę.
— A ja — rzekł Aramis — wydałem wszystko niemal aż do ostatniego grosza, wyobraźcie sobie, na kościół w Montdidier i na klasztor jezuitów w Amiens; pozatem miałem jeszcze inne zobowiązania, które musiałem wypełnić; zamówione zaś na moją i waszą, panowie, intencyę msze, które w najbliższym czasie zostaną odprawione, z pewnością przyniosą nam korzyść.
— A czy sądzicie, że moje zwichnięcie nogi nic mię nie kosztowało? — zapytał Portos, — nie mówiąc już o ranach Mousquetona, do którego musiałem dwa razy dziennie wzywać chirurga... Chirurg zaś kazał sobie płacić podwójnie za każde odwiedziny, pod pozorem, że ten niedołęga Mousqueton pozwolił sobie wpakować kulę w takie miejsce, jakie zazwyczaj pokazuje się tylko aptekarzom. Nakazałem też surowo Mousquetonowi, aby na przyszłość nie dopuszczał do zranienia tych części ciała.
— No, no! — oświadczył Atos, zamieniając porozumiewawczy uśmiech z d’Artagnanem i Aramisem, — widzę, że postępowałeś z tym biedakiem wspaniałomyślnie, jak przystoi na dobrego pana...
— Krótko mówiąc — kończył Portos, — po zapłaceniu wszystkich kosztów pozostało mi jeszcze trzydzieści talarów.
— Au mnie z dziesięć pistolów — oświadczył Aramis.
— Oho! — mówił Atos, — zdaje mi się, że wobec tego jesteśmy Krezusami. Ileż pozostało tobie, d’Artagnanie, z tych stu pistolów?
— Z tych stu pistolów? Przedewszystkiem dałem ci z nich pięćdziesiąt.
— Tak sądzisz?
— Cóż, do dyabła! zapomniałeś?
— Ach, prawda, przypominam sobie.
— Potem zapłaciłem sześć pistolów gospodarzowi.
— Co za bydlę z tego oberżysty! I poco mu dałeś te sześć pistolów?
— Wszakże sam prosiłeś mię o to.
— Prawda! Jestem nazbyt dobry... Ostatecznie ileż ci zostaje?
— Dwadzieścia pięć pistolów — odparł d’Artagnan.
— Ja zaś — mówił Atos, dobywając trochę drobnej monety z kieszeni, — ja...
— Ty nie masz nic.
— Na honor! przynajmniej tak niewiele, że nie warto zadawać sobie trudu, aby to wliczać do ogólnej sumy.
— Policzmy więc teraz, ile posiadamy razem. Ty, Portosie?
— Trzydzieści talarów.
— Aramis?
— Dziesięć pistolów.
— D’Artagnan?
— Dwadzieścia pięć.
— Wszystko razem wynosi zatem? — pytał Atos.
— Razem czterysta sześćdziesiąt pięć liwrów! — odparł d’Artagnan, który liczył, jak Archimedes.
— Po przybyciu więc do Paryża — rzekł Portos — będziemy mieli jeszcze czterysta, nie licząc rzędów na konie.
— Ale skąd weźmiemy konie? — pytał Aramis.
— Cztery szkapy naszych służących zamienimy na dwa pańskie wierzchowce, które następnie puścimy pomiędzy nas na losy. Czterysta zaś liwrów wystarczy na pół konia dla jednego z tych, co pozostaną bez wierzchowców. Wreszcie wszystko, co się uda jeszcze wyłowić w naszych kieszeniach, damy d’Artagnanowi, który ma szczęśliwą rękę i pójdzie grać do pierwszej-lepszej szulerni... Oto wszystko.
— Jedzcie, panowie, tymczasem — rzekł Portos, — bo potrawy zastygną.
I czterej przyjaciele, uspokojeni zupełnie o swą przyszłość, jęli się posilać, nie szczędząc uznania dla potraw, których pozostałości dostały się panom Mousquetonowi, Bazinowi, Planchetowi i Grimaudowi.
Po powrocie do Paryża d’Artagnan znalazł list od pana de Tréville z zawiadomieniem, że na jego prośbę król zezwolił mu łaskawie wstąpić w szeregi muszkieterskie.
Ponieważ d’Artagnan tego właśnie pragnął najbardziej na świecie, oczywiście obok chęci odnalezienia pani Bonacieux, więc pobiegł, pełen radości, oznajmić to towarzyszom, z którymi rozstał się dopiero przed półgodziną. Zastał ich wszakże pogrążonych w smutku i obliczeniach. Zebrali się wszyscy na naradę u Atosa, co dowodziło, że okoliczności muszą być nader ważne. Oto pan de Tréville zawiadomił ich, że niezłomnym zamiarem Jego Królewskiej Mości było rozpocząć kroki wojenne w dniu 1 maja, że zatem muszą niezwłocznie umundurować się przyzwoicie.
Czterej więc filozofowie nasi, otrzymawszy takie polecenie, spoglądali teraz po sobie w osłupieniu; pan de Tréville nie żartował w sprawach karności wojskowej.
— Na jaką sumę obliczacie koszt wyekwipowania się? — zapytał d’Artagnan.
— Och! niema o czem mówić! — odparł Aramis. — Obliczaliśmy z iście spartańskiem skąpstwem, i okazało się, że dla każdego z nas trzeba po tysiąc pięćset liwrów.
— Cztery razy piętnaście jest sześćdziesiąt, czyli, innemi słowy, sześć tysięcy liwrów ogółem — rzekł Atos.
— Mnie się zaś zdaje, że wystarczyłoby po tysiąc na każdego; mówię, co prawda, nie jak Spartanin, lecz jak prokurator...
Słowo „prokurator“ ocknęło Portosa z zadumy.
— Zdaje mi się, że wpadłem na pewien pomysł — rzekł.
— I to już coś znaczy! Co do mnie, nie mam ani cienia pomysłu — oświadczył lodowato Atos. — D’Artagnan zaś oszalał ze szczęścia, że został już całkowicie zaliczony do naszego grona. Tysiąc liwrów? Oświadczam, że dla mnie samego potrzeba dwa tysiące.
— Cztery razy dwa jest osiem — dodał Aramis, — czyli musimy mieć na wyekwipowanie się osiem tysięcy liwrów... Chociaż, co prawda, posiadamy już siodła...
— A nadto — zakończył Atos, czekając, aż d’Artagnan, który wstał i szedł z podziękowaniem do pana de Tréville, zamknie drzwi za sobą, — a nadto ten piękny dyament, błyszczący na palcu naszego przyjaciela... Do licha! d’Artagnan jest nazbyt dobrym towarzyszem, aby opuścił swych braci w potrzebie, skoro nosi na środkowym palcu królewski podarunek...




IX.
W POGONI ZA WYEKWIPOWANIEM.

Najbardziej zajęty z czterech przyjaciół w obecnej chwili był d’Artagnan, aczkolwiek jemu, jako gwardziście, łatwiej było się wyekwipować do wyprawy wojennej, aniżeli panom muszkieterom, którzy byli wielkimi panami. Ale nasz młody Gaskończyk, jak można już było stwierdzić, miał charakter przewidujący i nieledwie chciwy, a prócz tego (zrozumiejmy dobrze przeciwieństwo) był próżny, niemal, jak sam Portos. Obok zajęcia, spowodowanego tą próżnością, dręczył d’Artagnana w tej chwili inny jeszcze niepokój, o mniej egoistycznym charakterze. Mimo wszelkich usiłowań otrzymania jakichś wiadomości o pani Bonacieux, nie mógł się dowiedzieć nic nowego. Pan de Tréville rozmawiał w tej sprawie z królową. Królowa jednak nie wiedziała również, co się stało z młodą kobietą, lecz przyrzekła wdrożyć poszukiwania. Obietnica ta była wszakże nazbyt nieokreślona, by d’Artagnan mógł się nią zadowolnić.
Atos nie wychodził ze swego pokoju; postanowił nie uczynić ani jednego kroku w sprawie wyekwipowania.
— Pozostaje nam jeszcze tylko piętnaście dni — mówił do swoich przyjaciół. — Mniejsza o to! Jeżeli nie znajdę nic przed upływem tego czasu, albo raczej, jeżeli mnie nic nie znajdzie, bo ja szukać nie będę, to nie roztrzaskam sobie łba kulą z pistoletu jedynie dzięki temu, że jestem nazbyt dobrym katolikiem. Natomiast postaram się wplątać w jakieś niebezpieczne zajście z czterema gwardzistami Jego Eminencyi, lub też z ośmioma Anglikami, i będę walczył z nimi po kolei, dopóki któryś z nich nie zabije mię, co, wobec takiej ilości przeciwników, stać się w końcu musi. Powiedzą wówczas, że poległem w służbie króla; spełnię więc mój obowiązek, nie mając potrzeby szukać wyekwipowania.
Portos nie przestawał chodzić po pokoju z rękami skrzyżowanemi na plecach. Potrząsał głową i mówił:
— Zastanawiam się nad urzeczywistnieniem mego pomysłu.
Aramis, stroskany, zaniedbał swą fryzurę, lecz nie mówił nic.
Z nieszczęsnych tych szczegółów możemy poznać, jaka rozpacz zapanowała wśród naszej znajomej gromadki.
Służący, podobnie, jak rumaki Hippolyta, podzielali ciężkie strapienia swych panów. Mousqueton gromadził zapasy sucharów; Bazin, skłaniający się coraz bardziej ku dewocyi, nie wychodził z kościoła; Planchet przyglądał się przelatującym muchom; a Grimaud, którego nawet powszechne przygnębienie nie mogło skłonić do zaniechania nakazanego mu przez pana milczenia, wyrzucał tylko z piersi westchnienia, które nawet skałę mogłyby z miejsca poruszyć.
Trzej przyjaciele (Atos bowiem, jak wspomnieliśmy, poprzysiągł nie uczynić ani kroku w sprawie wyekwipowania się) wychodzili tedy z domów wczesnym rankiem, a wracali bardzo późno w nocy, błąkając się przez cały czas po ulicach, oglądając każdy niemal kamień bruku, w nadziei, że może uda się im znaleźć zgubiony przez którego z przechodniów trzos z pieniędzmi. Możnaby przypuścić, że poszukują jakichś śladów, — tak pilną uwagę okazywali wszędzie, gdziekolwiek się ruszyli. A skoro spotkali się wzajemnie, spoglądali na siebie zrozpaczonym wzrokiem, jakgdyby zapytując: Czy nie znalazłeś pieniędzy?
Ponieważ jednak Portos pierwszy wpadł na jakiś pomysł i uparcie dążył do urzeczywistnienia go, więc też pierwszy zaczął cośkolwiek działać. Był zresztą człowiekiem czynu. D’Artagnan spotkał go pewnego dnia, idącego w kierunku kościoła Saint-Leu, i odruchowo podążył za nim. Portos wszedł w progi świętego przybytku, podkręciwszy przedtem wąsa i wygładziwszy brodę, co było zawsze dowodem, że żywi jakieś zdobywcze zamiary. Ponieważ d’Artagnan zachowywał wszelkie środki ostrożności, by nie być spostrzeżonym, Portos był przekonany, że nikt go nie widzi. Gdy, wszedłszy za nim do kościoła, zobaczył, że Portos oparł się o jedną z kolumn, d’Artagnan ukrył się za drugą.
Odbywało się właśnie kazanie, i kościół był przepełniony. Portos skorzystał z tej okoliczności i począł zawzięcie przyglądać się kobietom. Dzięki troskliwym zabiegom Mousquetona, zewnętrzny wygląd jego pana nie zdradzał wewnętrznej niedoli; wprawdzie kapelusz był nieco podniszczony, pióro trochę wypłowiałe, hafty wystrzępione, a koronki dobrze podarte, — jednak w półcieniu wszystkich tych drobnostek nie było widać, i Portos wydawał się zawsze tym samym pięknym Portosem.
Na ławce, najbliższej kolumn, o które oparci byli dwaj nasi przyjaciele, zauważył d’Artagnan jakąś piękność przejrzałą, przyżółkłą i zasuszoną, ale jeszcze trzymającą się prosto i wyniośle poza okrywającym ją czarnym welonem. Wzrok Portosa spoczął przelotnie na tej damie, poczem zaczął błądzić daleko po całej nawie.
Dama, rumieniąc się od czasu do czasu, zerkała nieznacznie na płochego Portosa, ten zaś, czując to, rzucał na wszystkie strony coraz bardziej strzeliste spojrzenia. Widoczne było, że manewr ten drażni do żywego czarno zakwefioną damę, bo zagryzała do krwi wargi, drapała się w koniec nosa i kręciła się rozpacznie na siedzeniu.
Portos, zauważywszy to, podkręcił na nowo wąsa, jeszcze raz wygładził brodę i począł dawać znaki jakiejś pięknej niewieście, siedzącej w pobliżu presbiteryum, która nietylko odznaczała się urodą, lecz musiała być i wielką damą, bo poza nią stał murzynek, noszący poduszkę do klęczenia, i pokojówka, trzymająca herbowy futerał od książki do nabożeństwa.
Czarno zakwefiona dama śledziła wszystkie spojrzenia Portosa i zauważyła, że zatrzymują się one na kobiecie, która klęczała na aksamitnej poduszce, a której towarzyszyli murzynek i pokojówka.
Przytem Portos nie przestawał przesyłać jej znaki: to mrugał oczyma, to kładł palce na wargach, to przesyłał zabójcze uśmiechy, które istotnie morderczo działały na ową piękność.
Wreszcie czarna dama, zniecierpliwiona snadź tem, niby mówiąc „mea culpa“ i uderzając się w piersi, chrząknęła tak groźnie, że wszyscy obecni i nawet dama, klęcząca na czerwonej poduszce, odwrócili się w jej stronę. Rozumie się, że i Portos usłyszał to chrząknięcie, tem bardziej, że wiedział, co ono znaczy, — ale udał głuchego.
Dama, klęcząca na czerwonej poduszce, jakeśmy to już zauważyli, była niezwykle urodziwa i dlatego wywarła wielkie wrażenie na czarno zakwefioną niewiastę, która uznała snadź w niej niebezpieczną dla siebie rywalkę. Wywarła też istotnie urok i na Portosa, który spostrzegł, że jest nieporównanie piękniejszą od zakwefionej damy. Największe jednak wrażenie odniósł d’Artagnan, gdyż poznał w niej nieznajomą z Meung, z Calais i Dowru, którą wróg jego, człowiek z blizną, witał tytułem „milady“.
Nie tracąc z oczu damy klęczącej, d’Artagnan obserwował grę Portosa, która go ogromnie bawiła. Domyślał się, że damą w czarnym woalu była żona prokuratora z ulicy Niedźwiedziej, w czem upewniało go jeszcze i to, że kościół Saint-Leu nie był zbyt odległy od jej mieszkania. Młody Gaskończyk intuicyjnie zgadywał, że Portos szuka tu pomsty za swój zawód w Chantilly, kiedy to żona prokuratora okazała taką zaciętość w obronie swej sakiewki.
Lecz pośród tego wszystkiego d’Artagnan zauważył, że żadna z obecnych kobiet nie odpowiada na zaloty Portosa. Były to zatem tylko mrzonki i złudzenia, Ale czyż dla istotnej miłości, dla rzeczywistej zazdrości istnieje jakaś inna rzeczywistość, prócz marzeń i ułud?
Po skończonem kazaniu żona prokuratora skierowała swe kroki ku kropielnicy. Ale Portos wyprzedził ją szybko i, zamiast jednego palca, zanurzył w święconej wodzie całą rękę. Pani prokuratorowa uśmiechnęła się w przypuszczeniu, że Portos czyni to ze względu na nią. Ale rychło okrutnie się rozczarowała; bo oto, gdy się znalazła o jakie trzy kroki od niego, Portos odwrócił się i utkwił uporczywe spojrzenie w damie z czerwoną poduszką, która powstała również i zbliżała się ku niemu w towarzystwie murzynka i służebnej. Skoro zaś stanęła tuż obok niego, Portos wyciągnął ku niej ręką, ociekającą święconą wodą, a piękna nabożnisia dotknęła drobnym paluszkiem grubej jego dłoni, przeżegnała się i wyszła z uśmiechem z kościoła.
To było dla pani prokuratorowej zawiele; nie mogła już wątpić, że owa dama i Portos zalecają się do siebie wzajemnie. Gdyby była wielką damą, niezawodnieby zemdlała, — że jednak była tylko zwyczajną prokuratorową, zadowolniła się słowami, wypowiedzianemi z wściekłością do muszkietera:
— Cóż to, panie Portosie! nie podasz mi pan wody. święconej?
Na dźwięk jej głosu Portos drgnął, niby człowiek, budzący się ze snu.
— Ach! to pani! — zawołał. — Przepraszam za nieuwagę. Jakże zdrowie męża pani, drogiego pana Coquenard? Czy ciągle jest jeszcze takim samym sknerą, jak dawniej? Gdzież podziałem oczy, aby nie zobaczyć pani w ciągu tego dwugodzinnego kazania!?
— Siedziałam w odległości dwóch kroków od pana — oświadczyła pani prokuratorowa. — Ale nie mogłeś mię pan dostrzedz, będąc zajęty bez przerwy tą piękną damą, której przed chwilą podałeś przy wyjściu święconą wodę...
Portos udał zakłopotanie:
— Ach! zauważyłaś to pani...
— Trzeba byłoby chyba być ślepym, aby tego nie postrzedz...
— Jest to — rzekł Portos, jakby od niechcenia — jedna z moich przyjaciółek, księżna, z którą tylko z trudem mogę się spotykać, bo ma bardzo zazdrosnego męża. Przyszedłem tu na jej żądanie, gdyż zawiadomiła mię, że będzie dzisiaj w tym skromnym odległym kościółku jedynie poto, aby się ze mną zobaczyć.
— Panie Portosie — rzekła pani prokuratorowa, — czy będzie pan łaskaw na pięć minut podać mi ramię? Pragnęłabym pomówić z panem.
— Ależ najchętniej, łaskawa pani — rzekł Portos z miną gracza, ucieszonego oszustwem, które mu się powiodło.
W tej samej właśnie chwili d’Artagnan, ścigający wzrokiem „milady“, spojrzał na niego z ukosa i podchwycił ów tryumfujący błysk oczu.
— No, no! — szepnął sam do siebie, rozumując w duchu rozluźnionej moralności, właściwej owej epoce zalotów, — oto człowiek, który będzie wyekwipowany na termin.
Portos, poddając się naciskowi ramienia pani prokuratorowej, jak łódź sterowi, doszedł z nią do klasztoru Saint-Magloire przy mało uczęszczanej, zamkniętej z obu stron kołowrotami ulicy. W dzień można tu było spotkać jedynie zajadających wyżebraną strawę żebraków i bawiącą się dziatwę.
— Ach, panie Portosie! — mówiła pani prokuratorowa, upewniwszy się poprzednio, że, prócz miejscowych mieszkańców dzielnicy, nikt obcy nie może ich ani zobaczyć, ani usłyszeć. — Ach, panie Portosie! jesteś pan, jak widzę, nieporównanym zdobywcą serc niewieścich.
— Ja, pani? — odrzekł Portos, nadymając się. — I czemuż to uważasz mię pani za takiego?
— A te znaki w kościele! a ta woda święcona! Dama zaś owa z murzynkiem i pokojową to co najmniej księżniczka krwi...
— Mylisz się, pani — rzekł Portos; — jest to zwyczajna księżna.
— Przytem lokaj, czekający przy drzwiach kościoła... karoca z woźnicą we wspaniałej liberyi na koźle... No, no!
Portos nie widział ani lokaja, ani karety; natomiast pani Coquenard dostrzegła wszystko bystrem spojrzeniem zazdrosnej kobiety.
Portos pożałował teraz, że odrazu nie przedstawił nieznajomej, jako księżniczki krwi.
— Jesteś pan tedy ulubieńcem pięknych pań, panie Portosie! — rzekła prokuratorowa z westchnieniem.
— Pojmuje pani — odparł Portos, że, dzięki urodzie, jaką mię uposażyła natura, nie brakuje mi powodzenia.
— Mój Boże! jak to prędko mężczyźni tracą pamięć! — zawołała prokuratorowa, wznosząc oczy ku niebu.
— Zdaje mi się jednak, że nie tak prędko, jak kobiety — odpowiedział Portos. — Ja raczej mógłbym powiedzieć, że stałem się ofiarą pani, gdy leżałem ranny, umierający niemal, pozbawiony pomocy chirurga... Potomek znakomitego rodu, ufający w twą przyjaźń, omal nie zginąłem... najpierw z odniesionych ran, a potem z głodu... w nędznej oberży w Chantilly. Pani zaś nie raczyłaś ani słówkiem odpowiedzieć na płomienne listy, jakie pisałem do ciebie.
— Ależ, panie Portosie! — szeptała prokuratorowa, uprzytomniwszy sobie postępowanie wielkich dam w owej epoce i poczuwając się teraz do winy.
— Ja, który poświęciłem dla ciebie baronową de...
— Wiem o tem...
— Hrabinę de...
— Panie Portosie, nie przytłaczaj mię pan zarzutami.
— Księżnę de...
— Panie Portosie, bądźże wspaniałomyślny.
— Masz pani słuszność; zamilknę.
— To wina mego męża; nie chciał on ani słyszeć o pożyczce...
— Pani Coquenard! — rzekł Portos, — niech pani sobie przypomni pierwszy list, jaki pisałaś do mnie... List ten mam głęboko wyryty w pamięci.
Pani prokuratorowa jęknęła cicho.
— A przytem — próbowała się tłómaczyć — suma, jakiej pan zażądałeś, była nazbyt wielka.
— Pani Coquenard! dałem pani pierwszeństwo. Wystarczyłoby mi napisać tylko do księżnej de... Nie chcę wymieniać nazwisk, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co to znaczy kompromitować kobietę. Ale wiem także, że gdybym był tylko napisał do niej, przysłałaby mi tysiące.
Pani prokuratorowa uroniła łzę.
— Panie Portosie! — rzekła, — przysięgam, że ukarałeś mię pan srodze... I jeżelibyś kiedyś w przyszłości znalazł się w podobnem położeniu, zwróć się zawsze do mnie.
— Nie, pani! — zawołał Portos, niby obrażony, — nie mówmy o pieniądzach! to upokarzające!
— A zatem już mię nie kochasz? — rzekła melancholijnie.

Portos zachował wyniosłe milczenie.
Portos wyciągnął ku niej rękę, ociekającą wodą święconą.
— I tak mi odpowiadasz? Niestety! rozumiem, co to znaczy...

— Pomyśl pani, jaką obelgę mi wyrządziłaś; ta obelga utkwiła mi tutaj — rzekł, kładąc rękę na sercu i przyciskając je silnie.
— Naprawię ją! zobaczysz, mój drogi Portosie!
— Zresztą czegóż żądałem od ciebie? — mówił dalej Portos, wzruszając dobrodusznie ramionami. — Pożyczki, nic innego. Ostatecznie czyż jestem człowiekiem, pozbawionym rozumu? Wiem, pani Coquenard, że nie jesteś bogatą, a mąż twój musi wysysać krew ze swych biednych klientów, aby zarobić kilka marnych talarów. Rozumie się, gdybyś była hrabiną, margrabiną lub księżną, sprawa przedstawiałaby się inaczej, i nie przebaczyłbym ci nigdy...
Pani prokuratorowa uczuła się obrażoną.
— O, dowiedz się, panie Portosie, że moja kasa, aczkolwiek to tylko kasa prokuratorowej, jest może lepiej napełniona, aniżeli kasy niejednej z twoich arystokratycznych bankrutek!
— Wyrządzasz mi pani tem powiedzeniem podwójną obelgę — rzekł Portos, wypuszczając jej ramię. — Skoro bowiem jesteś bogatą, odmowa twoja nie da się niczem usprawiedliwić.
— Kiedy jednak mówię, że jestem bogata — dodała pani prokuratorowa, spostrzegłszy, że zapędziła się zadaleko, — nie należy brać tych słów dosłownie... Nie jestem właściwie bogata, lecz pędzę żywot dostatni.
— Posłuchaj mię, pani — rzekł Portos. — Nie mówmy o tem więcej, bardzo cię o to proszę. Nie poznałaś mojego serca, a teraz wszelkie uczucie między nami wygasło.
— Jesteś niewdzięczny!
— Ach! możesz sobie uskarżać się, ile chcesz! — odciął się Portos.
— Zabierajże się razem ze swoją piękną księżną! Nie zatrzymuję cię więcej...
— No, nie można chyba powiedzieć, jak sądzę, aby księżna była brzydka.
— Słuchaj pan, panie Portosie! Zapytuję cię po raz ostatni: czy kochasz mię jeszcze?
— Niestety, pani — odrzekł Portos tonem możliwie najbardziej melancholijnym, — skoro wyruszamy na wojnę, na której, jak mi mówią przeczucia, polegnę...
— Och! nie mów tak! — jęknęła prokuratorowa, wybuchając łkaniem.
— Mówi mi to jakiś głos wewnętrzny — dodał Portos jeszcze bardziej melancholijnie.
— Przyznaj się lepiej, że się znowu zakochałeś.
— Bynajmniej; mówię szczerze, iż żadna inna kobieta nie pociąga mię ku sobie, a nawet czuję tam, na dnie serca, jakiś prąd, popychający mię ku tobie. Ale za piętnaście dni, jak wiesz, a może i nie wiesz o tem, rozpoczyna się ta nieszczęsna wojna... Będę strasznie zajęty przygotowaniami do wyruszenia w pole. Oprócz tego, muszę pojechać do rodziny, w głąb Bretanii, dla podjęcia sumy, potrzebnej mi na wyprawę.
Portos dostrzegł, że w sercu kobiety toczy się walka między miłością a skąpstwem.
— A ponieważ księżna, którą widziałaś w kościele — mówił dalej, — posiada dobra, sąsiadujące z mojemi, odbędziemy tę podróż razem. Wiesz o tem dobrze, że każda podróż wydaje się nieporównanie krótszą, o ile się ją odbywa we dwoje.
— A czyż nie masz przyjaciół w Paryżu? — zapytała prokuratorowa.
— Sądziłem, że mam — odparł Portos, wpadając znowu w ton melancholijny. — Ale przekonałem się, że się mylę...
— Masz, panie Portosie! masz ich tutaj — zawołała prokuratorowa z uniesieniem, które ją samą w podziw wprawiło. — Przyjdź jutro do nas. Jesteś synem mojej ciotki, a zatem moim bratem ciotecznym; przybywasz z Noyon, z Pikardyi; masz w Paryżu kilka spraw do załatwienia, a nie znasz żadnego zastępcy prawnego. Czy zapamiętasz to wszystko?
— Doskonale, pani.
— Przyjdź w porze obiadowej.
— Owszem.
— A z moim mężem trzymaj się ostro, bo to chytra sztuka, mimo lat siedemdziesięciu sześciu.
— Siedemdziesiąt sześć lat? Ładny wiek! do licha! — wykrzyknął Portos.
— Późny wiek, powiedz raczej, panie Portosie. I biedaczysko drogie może mię lada chwila osierocić — kończyła prokuratorowa, rzucając Portosowi znaczące spojrzenie. — Na szczęście, intercyza ślubna postanawia, że cały majątek przechodzi na osobę jedną z małżonków, pozostającą przy życiu.
— Cały majątek? — powtórzył pytająco Portos.
— Tak, cały majątek.
— Jak z tego widzę, droga pani Coquenard, jesteś pani przewidującą kobietą — oświadczył Portos, ściskając czule rękę prokuratorowej.
— A zatem, kochany panie Portosie, od tej chwili panuje już między nami najzupełniejsza zgoda? — zapytała, wdzięcząc się do niego, pani prokuratorowa.
— Na całe życie — odpowiedział podobnym tonem Portos.
— Do zobaczenia więc, mój ty... zdrajco!
— Do zobaczenia, moja... zapominajko!
— Do jutra, mój aniele!
— Do jutra, światłości mojego życia!




X.
MILADY.

D’Artagnan poszedł za milady. Niepostrzeżony przez nią, ujrzał, jak wsiadała do karety, i słyszał, jak dała woźnicy rozkaz, by jechał do Saint-Germain.
Nie miałoby celu ścigać piechotą powóz, unoszony przez dwa dzielne konie. D’Artagnan zawrócił więc na ulicę Férou.
Na ulicy Sekwany spotkał Plancheta, stojącego przed sklepem pasztetnika i oglądającego z zachwytem maślane ciastka o smakowitej powierzchowności.
Polecił mu osiodłać dwa konie ze stajni pana de Tréville, dla siebie i dla niego, i przybyć z nimi do Atosa. Zaznaczamy tutaj, że pan de Tréville raz na zawsze oddał swą stajnię na usługi d’Artagnana.
Planchet pospieszył na ulicę Gołębnika, a d’Artagnan ruszył dalej ku ulicy Férou. Atos siedział w domu, wysączając smutnie flaszkę owego bajecznego wina hiszpańskiego, które przywiózł z podróży do Pikardyi. Na widok wchodzącego d’Artagnana dał znak Grimaudowi, aby przyniósł drugi kieliszek, a Grimaud, jak zawsze, w milczeniu wypełnił wnet rozkaz.
D’Artagnan opowiedział Atosowi o wszystkiem, co zaszło w kościele między Portosem a panią prokuratorową, i wyraził przekonanie, że towarzysz ich jest już w tej chwili na najlepszej drodze do wyekwipowania się.
— Co do mnie — rzekł Atos, wysłuchawszy opowiadania, — jestem spokojny, że moje uzbrojenie nie będzie dokonane staraniem kobiet.
— A przecież jesteś tak pięknym, układnym mężczyzną i w dodatku wielkim panem, mój drogi Atosie, że nawet księżniczki i królowe nie potrafiłyby się oprzeć twoim grotom miłosnym.
— Jakiś ty jeszcze młody, d’Artagnanie! — odparł Atos, wzruszając ramionami.
I dał znak Grimaudowi, aby przyniósł drugą flaszkę wina.
W tej samej chwili przez drzwi napół otwarte Planchet wsunął nieśmiało głowę i oznajmił, że konie czekają.
— Jakie konie? — zapytał Atos.
— Pan de Tréville pożyczył mi dwa konie, zamierzam bowiem przejechać się do Saint-Germain.
— Jakiż cel tej przejażdżki? — zapytał Atos.
D’Artagnan opowiedział mu o swem spotkaniu w kościele i o odnalezieniu owej kobiety, która, wraz z nieznajomym w czarnym płaszczu i ze szramą na skroni, przejmuje go wiecznym niepokojem.
— To znaczy, że jesteś w niej zakochany, tak, jak byłeś zakochany w pani Bonacieux — oświadczył Atos, wzruszając pogardliwie ramionami, jakgdyby litował się nad słabostkami ludzkiemi.
— Ależ bynajmniej! — zawołał d’Artagnan. — Pragnę tylko wyświetlić tajemnicę, jaką się ta dama otacza. Nie wiem sam, dlaczego, ale wyobrażam sobie, że aczkolwiek nie zna mię ona i aczkolwiek ja jej również nie znam wcale, wywiera ona jakiś wpływ na moje losy.
— Istotnie — rzekł Atos, — masz zupełną słuszność. Nie znam kobiety, którejby warto szukać, gdy zginie. Pani Bonacieux zginęła... tem gorzej dla niej, jeżeli się odnajdzie...
— O, nie, Atosie! mylisz się! — zawołał d’Artagnan. — Kocham moją biedną Konstancyę bardziej, niż kiedykolwiek, i gdybym tylko mógł się dowiedzieć, gdzie jej szukać należy, to chociażby to było na końcu świata, pospieszyłbym wyrwać ją z rąk nieprzyjaciół. Niestety, nie wiem nic zgoła; wszelkie poszukiwania moje były daremne. Cóż w tem złego, że pragnę się trochę rozerwać?
— Szukaj więc tej rozrywki z piękną milady, kochany d’Artagnanie. Z całego serca życzę ci powodzenia, jeżeli może cię to zabawić.
— Słuchaj, Atosie — rzekł d’Artagnan; — zamiast zamykać się w domu, jak w więzieniu, siądź lepiej na konia i jedź ze mną do Saint-Germain.
— Mój drogi — odparł Atos, — siadam na konia, gdy go mam; nie mając go, chodzę pieszo.
— Ja zaś — oświadczył d’Artagnan, uśmiechając się wobec tej mizantropii Atosa, która u kogoś innego z pewnościąby mu się nie podobała, — ja zaś jestem mniej dumny od ciebie i dosiadam każdego konia, skoro go tylko znajdę. Do zobaczenia więc, kochany Atosie.
— Do zobaczenia — rzekł muszkieter, dając Grimaudowi znak, aby otworzył przyniesioną flaszę.
D’Artagnan i Pianchet skoczyli na siodła i ruszyli drogą, wiodącą do Saint-Germain.
Jadąc, młodzieniec rozmyślał nad tem, co mu powiedział Atos o pani Bonacieux. Aczkolwiek nie był z natury zbyt sentymentalny, to jednak obraz pięknej kupcowej utkwił mu głęboko w sercu — i tak, jak mówił, gotów był spieszyć na koniec świata, aby ją odnaleźć. Niestety, świat ma dużo końców, już dlatego choćby, że jest okrągły, wobec czego d’Artagnan nie wiedział, w jaką zwrócić się stronę.
Tymczasem pragnął się dowiedzieć, kto była „milady“. Rozmawiała ona z człowiekiem w czarnym płaszczu, a więc go znała. W umyśle d’Artagnana zaś, który wobec tajemniczości tego człowieka skłonny był wszystko mu przypisywać, zrodziło się podejrzenie, że on to właśnie, nie kto inny, porwał panią Bonacieux i tym razem, jak poprzednio. Skłamał zatem tylko połowicznie — co zresztą było wcale niewinnem kłamstwem, — gdy mówił, że, poszukując śladów milady, poszukuje również śladów Konstancyi.
Tak rozmyślając i od czasu do czasu popędzając konia ostrogą, d’Artagnan przybył do Saint-Germain i, minąwszy pawilon, w którym w dziesięć lat później miał przyjść na świat Ludwik XIV, jechał ulicą zupełnie pustą, rozglądając się naprawo i lewo w nadziei, że spostrzeże gdzieś ślad pięknej Angielki. Wtem na parterze jednego z domów, który, zgodnie ze zwyczajem owego czasu, od ulicy nie miał wcale okien, dostrzegł znaną sobie skądciś postać człowieka, przechadzającego się po tarasie, ozdobionym kwiatami. Planchet poznał go pierwszy.
— Czy nie przypomina pan sobie tej gęby — zapytał, zwracając się do d’Artagnana, — co gapi się tam na wrony?
— Nie — odparł d’Artagnan, — aczkolwiek jestem pewny, że nie po raz pierwszy widzę tego człowieka.
— Bardzo wierzę — rzekł Planchet, — gdyż jest to biedny Lubin, służący hrabiego de Wardes, tego samego, z którym obszedł się pan tak pięknie w Calais, w ubiegłym miesiącu, na drodze do wiejskiego mieszkania gubernatora.
— Istotnie — zawołał d’Artagnan. — Teraz już poznaję go. Czy sądzisz, że i on poznałby ciebie?
— Wątpię, panie; był wówczas zanadto przelękniony, aby mógł mię zachować w pamięci.
— Więc idź, pogadaj z tym chłopcem i postaraj się dowiedzieć, czy jego pan żyje.
Planchet zsiadł z konia, podszedł prosto do Lubina, który go istotnie nie poznał, i dwaj służący poczęli rozmawiać ze sobą w jak najlepszej zgodzie, podczas gdy d’Artagnan przeprowadził konie przez wązką uliczkę dookoła domu i ukrył się poza szpalerem leszczynowym, by stamtąd słyszeć, co powie Lubin.
Gdy stał tak czas jakiś poza szpalerem, posłyszał nagle turkot zbliżającego się powozu i ujrzał zajeżdżającą przed dom karetę milady. Położył się co prędzej na karku konia, aby widzieć wszystko, nie będąc sam widziany.
Milady wychyliła uroczą główkę z poza zasłony drzwiczek karety i wydała jakiś rozkaz swej pokojówce.
Służebna, ładna, w wieku dwudziestu do dwudziestu dwóch lat, zwinna i żywa dziewczyna, prawdziwa subretka wielkopańska, zeskoczyła na dół ze stopnia, na którym siedziała, i podążyła ku tarasowi, gdzie przechadzał się Lubin.
D’Artagnan śledził oczyma idącą, a tymczasem ktoś z wewnątrz domu odwołał Lubina, i na tarasie pozostał sam Planchet, rozglądający się na wszystkie strony za swym panem, którego stracił z oczu. Nagle zbliżyła się ku niemu pokojowa i, biorąc go w pośpiechu za Lubina, podała mu mały bilecik.
— Dla waszego pana — rzekła.
— Dla mego pana? — spytał Planchet zdziwiony.
— Tak jest, i to bardzo pilne.
I wetknąwszy bilet w rękę Plancheta, pobiegła szybko ku karecie, która tymczasem nawróciła, a skoro tylko pokojówka znalazła się na dawnem miejscu, konie ruszyły z powrotem naprzód.
Planchet przez chwilę obracał list w ręku, a następnie, przyzwyczajony do biernego posłuszeństwa, zbiegł z tarasu, skierował się w uliczkę i w odległości dwudziestu mniej-więcej kroków spotkał d’Artagnana, zdążającego naprzeciw niemu.
— Dla pana — rzekł Planchet, podając mu bilecik.
— Dla mnie? — spytał d’Artagnan. — To niemożliwe.
— Ależ jestem tego pewny. Pokojówka powiedziała mi wyraźnie: „Dla waszego pana.“ Że zaś nie mam innego pana, prócz pana, więc... Na honor, ładna dziewucha ta pokojówka!...
D’Artagnan otworzył liścik i wyczytał te słowa:

„Osoba, którą obchodzisz więcej, aniżeli może ci to wyznać, pragnie się dowiedzieć, kiedy mógłbyś wyjść do lasku na przechadzkę. Jutro w hotelu du Champ-du-Drap-d’Or oczekiwać będzie lokaj w czarnoczerwonej liberyi na pańską odpowiedź.“

— Oho! — rzekł d’Artagnan sam do siebie, — jak się zdaje, i ja i milady troszczymy się o zdrowie tej samej osoby... A więc, Planchecie, jakże się miewa ten nasz kochany de Wardes? bo chyba nie umarł?
— Żyje, proszę pana, i ma się tak, jak to jest możliwe u człowieka, który otrzymał cztery pchnięcia szpadą. Bo, nie wymawiając, cztery ciosy zadał pan temu zacnemu szlachcicowi. Jest więc jeszcze osłabiony z utraty krwi, której sporo mu pan wypuścił. Lubin, rozumie się, nie poznał mię wcale i opowiedział od początku do końca całą naszą przygodę.
— Bardzo dobrze, Planchecie; jesteś brylantem wśród służących. Ale teraz siadaj na koń i gońmy za karetą.
Niewiele trzeba było wysiłku, aby ją dopędzić, — po upływie pięciu minut ujrzeli ją, zatrzymującą się na zakręcie drogi, a do jej drzwiczek zbliżył się jakiś bogato ubrany jeździec, i rozpoczęła się ożywiona rozmowa pomiędzy nim a siedzącą w karecie damą.
Skorzystał z tego zajęcia się sobą dwojga rozmawiających d’Artagnan i zatrzymał się w pewnej odległości z przeciwnej strony karety, nie spostrzeżony przez nikogo, prócz pięknej pokojówki.
Rozmawiano po angielsku, więc d’Artagnan nie rozumiał, — ale z tonu rozmowy mógł odgadnąć, że piękna Angielka jest strasznie rozgniewana. Rozmowa zakończyła się gestem, nie pozostawiającym żadnych zgoła wątpliwości co do jej charakteru; zakończeniem tem było tak silne uderzenie wachlarzem, że drobny ten przedmiot rozleciał się w tysiąc kawałeczków.
Jeździec w odpowiedzi na to wybuchnął śmiechem, co, jak się zdawało, doprowadziło damę do najwyższego stopnia podrażnienia.
Wtedy d’Artagnan uznał, że nadeszła właściwa chwila, by się wmieszać w sprawę. Zbliżył się szybko do przeciwległych drzwiczek karety i, uchylając z szacunkiem kapelusz, rzekł:
— Czy pozwolisz, pani, abym ci ofiarował moje usługi? Zdaje mi się, że obecny tu kawaler wywołał twój gniew. Wystarczy jedno słowo pani, abym go skarcił za brak grzeczności.
Usłyszawszy pierwsze słowa, milady odwróciła się i spojrzała na razie ze zdziwieniem na młodego człowieka. Gdy jednak skończył mówić, odpowiedziała poprawnie po francusku:
— O, panie! z miłą chęcią uciekłabym się pod pańską opiekę, gdyby ten, który sprzecza się ze mną, nie był moim bratem.
— Ach! w takim razie proszę o przebaczenie — rzekł d’Artagnan. — Pojmuje pani, że nie wiedziałem o tem.
Lecz w tejże chwili jeździec, którego milady nazwała swoim bratem, zmierzył lekceważącem okiem d’Artagnana i wycedził przez zęby:
— Jakiem prawem ten młokos miesza się w cudze sprawy? Czemu nie jedzie swoją drogą?!
— Jesteś sam młokosem, mój panie! — rzucił pogardliwie jeźdźcowi d’Artagnan, pochylając się nad grzywą końską i rzucając również odpowiedź przez drzwiczki. — A nie jadę, bo mi się podobało zatrzymać tutaj.
Jeździec przemówił do siostry kilka słów po angielsku.
— Mówię do pana po francusku — oświadczył d’Artagnan; — zrób mi pan zatem, proszę, tę przyjemność i mów do mnie w tym samym języku. Jesteś bratem tej pani, zgoda, lecz na szczęście nie moim.
Można było przypuszczać, że milady, zapewne lękliwa, jak każda kobieta, będzie usiłowała pośredniczyć w tym rozpoczynającym się sporze i zapobiedz, by nie posunął się zbyt daleko. Ona jednak, wprost przeciwnie, cofnęła się w głąb karety i z zimnym spokojem rzuciła rozkaz woźnicy:
— Ruszaj do pałacu!
Ładna subretka, na którą d’Artagnan wywarł swą powierzchownością olśniewające wrażenie, spojrzała na niego z niepokojem, — on zaś, spostrzegłszy, że jeździec chce puścić się za powozem, zakipiał gniewem i uniósł się jeszcze bardziej, poznając w przeciwniku tego samego Anglika, który w Amiens wygrał jego konia i omal nie wygrał od Atosa jego dyamentu. Poskoczył tedy za nim, chwycił konia jego za uzdę i zatrzymał na miejscu.
— Hola, mój panie! wydajesz mi się młokosem tem bardziej, że zapominasz o pewnym drobnym rachunku, jaki mamy pomiędzy sobą do załatwienia...
— Ach! to ty, mój panie?^ — odparł Anglik. — Jak widzę, zawsze grasz w tę czy ową grę.
— Tak jest, i to właśnie mi przypomina, że powinienem się jeszcze odegrać. Zobaczymy, drogi panie, czy równie dobrze władasz pan szpadą, jak kubkiem do kości.
— Widzisz pan przecie, że nie mam szpady przy boku — rzekł Anglik. — Chcesz udawać zucha wobec bezbronnego!
— Mam jednak nadzieję, że nie braknie panu szpady w domu — odpowiedział d’Artagnan. — Bądź co bądź, ja posiadam dwie i jedną z nich, jeśli łaska, mogę ci służyć.
— Nie trzeba — rzekł Anglik; — jestem dostatecznie zaopatrzony w przybory tego rodzaju.
— Tem lepiej, zacny panie! — odparł d’Artagnan. — Wybierz więc najdłuższą i staw się dzisiaj wieczorem, by mi ją pokazać.
— Gdzie, jeśli łaska?
— Poza Luksemburgiem. Okolica ta nadaje się pięknie do podobnego rodzaju zabawy, jaką proponuję.
— Dobrze, stawię się.
— O której godzinie?
— O szóstej.
— Ale prawda! masz pan zapewne także jakiegoś jednego czy dwóch przyjaciół...
— Trzech nawet, którzy uważać sobie będą za zaszczyt towarzyszyć mi przy tej zabawie.
— Trzech? Doskonale! wszystko układa się jak najlepiej! — rzekł d’Artagnan. — I ja mam tyluż.
— A teraz, kto pan jesteś?
— Jestem d’Artagnan, szlachcic gaskoński, gwardzista z oddziału pana des Essarts. A pan?
— Ja zaś lord Winter, baron de Sheffield.
— Jestem na pańskie usługi, panie baronie — rzekł d’Artagnan, — aczkolwiek nazwisko pana strasznie trudno zapamiętać.
I ubódłszy konia ostrogą, popędził galopem drogą do Paryża.
Jak zwykle w podobnych wypadkach, d’Artagnan udał się prosto do Atosa i opowiedział mu wszystko, co zaszło, nie wspominając jedynie o bilecie do pana de Wardes.
Atos był zachwycony, dowiedziawszy się, że pojedynek ma się odbyć z Anglikiem. Zaznaczaliśmy już, że było to jego marzeniem.
Natychmiast posłano służących po Portosa i Aramisa i zawiadomiono ich o sytuacyi.
Portos wydobył szpadę z pochwy i zaczął wymachiwać nią w kierunku ściany, cofając się od czasu do czasu i podskakując, jak baletnik. Aramis, pracujący ciągle jeszcze nad poematem, zamknął się w gabinecie Atosa i prosił, aby mu nie przeszkadzano aż do chwili, gdy trzeba będzie dobyć szpady. Atos dał znak Grimaudowi, by przyniósł flaszę. D’Artagnan zaś obmyślał tymczasem w duchu pewien mały plan, o którego wykonaniu dowiemy się nieco później. Spodziewał się widocznie jakiejś miłej przygody, a dowodził tego uśmiech, przemykający kiedy-niekiedy po jego ustach i rozświetlający zamyśloną twarz.




XI.
ANGLICY I FRANCUZI.

Gdy nadeszła naznaczona godzina, czterej przyjaciele udali się w towarzystwie służących na zamknięte pole poza Luksemburgiem, gdzie zazwyczaj pasały się kozy. Atos dał pastuchowi drobną monetę, aby oddalił się na inne miejsce; służących rozstawiono na straży.
Niebawem zbliżyła się w milczeniu inna gromadka ludzi, a rozejrzawszy się wokoło, zbliżyła się ku muszkieterom. Wedle obyczaju, przejętego z za morza, przeciwnicy zapoznali się wzajemnie.
Anglicy należeli wszyscy do znakomitej szlachty, więc, usłyszawszy dziwaczne nazwiska swych przeciwników, zdziwili się, a nawet zaniepokoili.
— Z tem wszystkiem — rzekł lord Winter, gdy trzej przyjaciele wymienili swe nazwiska, — nie wiemy jeszcze, kto panowie jesteście, a z ludźmi nieznanymi, o podobnych nazwiskach, nie możemy stawać do walki, gdyż są to chyba nazwiska urojone.
— Istotnie, milordzie, są to nazwiska przybrane — odpowiedział Atos.
— Tem bardziej więc pragniemy poznać prawdziwe — oświadczył Anglik.
— Graliście jednak panowie z nami w kości, nie pytając wcale o nasze nazwiska — rzekł Atos. — I, co więcej, nie przeszkodziło to wam wygrać od nas dwa konie...
— To prawda, ale w wypadku owym ryzykowaliśmy jedynie nasze pistole, podczas gdy obecnie mamy rzucić na stawkę własną krew; grać można z pierwszym-lepszym, ale bić się tylko z równym sobie.
— Słuszna uwaga — odparł Atos.
I odprowadziwszy na stronę Anglika, z którym miał skrzyżować szpadę, wyjawił mu pocichu swoje prawdziwe nazwisko. A podczas, gdy Aramis i Portos naśladowali go w tym względzie, Atos mówił do swego przeciwnika:
— Czy to panu wystarcza? i czy uważasz mię teraz za godnego, bym skrzyżował z nim swą szpadę?
— Tak jest, panie — odparł Anglik, skłaniając głowę, — w zupełności.
— Dobrze. A teraz zechcesz pan jeszcze przyjąć odemnie pewne wyjaśnienie — dodał Atos z lodowatym spokojem.
— Jakie? — zapytał Anglik.
— Że byłbyś pan lepiej uczynił, nie starając się dowiedzieć, kto jestem...
— Dlaczego?
— Jestem uważany za umarłego, a ponieważ mam pewne powody, aby się nikt nie dowiedział, że żyję, będę zmuszony zabić pana, bo tylko w ten sposób wiadomość o mnie nie wyjdzie poza granice tego pola.
Anglik spojrzał na Atosa tak, jakby oświadczenie to uważał jedynie za junacką przechwałkę z jego strony. Ale Atos bynajmniej nie żartował.
— Panowie — rzekł, zwracając się zarówno do swych towarzyszów, jak do ich przeciwników, — czy jesteśmy gotowi?
— Tak! — odpowiedzieli jednocześnie Anglicy i Francuzi.
— Więc baczność! — oświadczył Atos.
I po chwili osiem szpad zabłysło w blaskach zachodzącego słońca; rozpoczęła się zacięta walka, której gwałtowność tem łatwiej zrozumieć, gdy się zważy, iż walczący byli sobie wrogami w podwójnej mierze.
Atos ścierał się ze swym przeciwnikiem z tak zimną krwią i z takiem przestrzeganiem wszelkich reguł, jakgdyby znajdował się w sali ćwiczeń szermierczych. Portos, którego zbytnią pewność siebie wyleczyła niewątpliwie przygoda, jaką miał w Chantilly, wysilał się na zręczność i roztropność. Aramis, rozmyślający o trzeciej części swego poematu, nacierał gwałtownie, jak człowiek, któremu się spieszy.
Pierwszy skończył ze swym przeciwnikiem Atos, zadając mu jeden tylko cios, ale, jak to zapowiedział, cios śmiertelny; szpada przeszyła serce. Drugi z kolei Portos powalił swego przeciwnika na ziemię, przeszywając mu udo. Ponieważ zaś Anglik nie stawiał dalej oporu i oddał szpadę w ręce zwycięzcy, Portos wziął go sam w ramiona i zaniósł do karety. Aramis natarł tak gwałtownie, że jego przeciwnik, zmuszony cofać się przez jakieś pięćdziesiąt kroków, zaczął wreszcie umykać z całych sił i zniknął z placu boju wśród szyderczych śmiechów służby.
D’Artagnan walczył metodą obronną, a zmęczywszy już dostatecznie swego przeciwnika, błyskawicznym ruchem szpady wytrącił mu broń z ręki. Baron, zaskoczony takim obrotem sprawy, cofnął się w tył o dwa czy trzy kroki, ale w tejże chwili poślizgnęła mu się noga i upadł nawznak. Wówczas d’Artagnan jednym susem znalazł się tuż nad nim i przyłożył mu szpadę do krtani:
— Mógłbym pana zabić — rzekł do Anglika, — jesteś pan bowiem w mojej mocy. Lecz, powodowany uczuciem sympatyi ku pańskiej siostrze, daruję panu życie.
D’Artagnan był tedy u szczytu powodzenia; zbliżał się do urzeczywistnienia planu, jaki ułożył sobie poprzednio, a na myśl o tem radość rozświetlała mu oblicze.
Anglik, olśniony postępkiem d’Artagnana, w którym znalazł tak dobrze wychowanego szlachcica, uścisnął go serdecznie, przyczem wyraził w pochlebnych słowach całkowite swe uznanie dla trzech muszkieterów.
Ponieważ raniony przez Portosa Anglik był już umieszczony w karecie, zaś przeciwnik Aramisa zmykał, aż się kurzyło, zajęto się tedy jedynie zabitym. Portos i Aramis rozebrali go, sądząc, że rana nie jest śmiertelna, a przy tej okoliczności z za pasa zabitego wypadł duży worek, wypchany złotem. D’Artagnan podniósł go i wręczył lordowi Winterowi.
Cóż ja, u licha, mam z tem uczynić? — zapytał Anglik.
— Oddasz pan rodzinie zmarłego — odparł d’Artagnan.
— Rodzina jego nie będzie się troszczyła o taką drobnostkę; odziedziczy ona po zmarłym piętnaście tysięcy ludwików renty. Tę kieskę możesz pan zachować dla służby.
D’Artagnan schował worek do kieszeni.
— A teraz, mój młody przyjacielu — rzekł lord Winter, — mam bowiem nadzieję, że pozwolisz mi się tak nazywać, przedstawię cię dziś wieczorem, o ile sobie tego życzysz, mojej siostrze, lady Clarik. Pragnąłbym, aby i ona wzięła cię pod swoje opiekuńcze skrzydła, że zaś posiada pewne wpływy na dworze, więc jakieś słowo, wypowiedziane przez nią w przyszłości w twoim interesie, może nie być bezużyteczne.
D’Artagnan zarumienił się na samą myśl o pięknej damie i skinął uprzejmie głową na znak zgody.
W chwili, gdy rozmawiali, zbliżył się do d’Artagnana Atos.
— Co zamierzasz uczynić z tą kieską? — zapytał szeptem.
— Chciałem ją oddać tobie, drogi Atosie.
— Mnie? a to na co?
— Do licha! ty go zabiłeś, więc łup ten słusznie do ciebie należy.
— Ja? spadkobiercą wroga? — zawołał Atos. — Za kogoż to mnie uważasz?
— Istnieje podobny zwyczaj na wojnie — odpowiedział d’Artagnan, — czemuż nie miałby obowiązywać w pojedynku?
— Nawet na polu bitwy nie uczyniłem nigdy nic podobnego — oświadczył Atos.
Portos wzruszył ramionami, Aramis zaś miną przytakiwał Atosowi.
— A więc — rzekł d’Artagnan — oddajmy te pieniądze służącym, jak to radził lord Winter.
— Dobrze — przytwierdził Atos, — i to nie naszym, lecz służącym Anglików.
To mówiąc, Atos wziął kieskę i rzucił ją do rąk woźnicy.
— Weź to dla siebie i dla swoich towarzyszów.
Ta wspaniałomyślność człowieka, pozbawionego zupełnie jakichkolwiek zasobów pieniężnych, zadziwiła nawet Portosa. Wszystkim też podobał się ten gest pański, rozgłoszony następnie przez lorda Wintera i jego przyjaciela, z wyjątkiem imci Grimauda, Mousquetona, Plancheta i Bazina.
Lord Winter, żegnając d’Artagnana, podał mu adres swej siostry; mieszkała przy Placu Królewskim, który i wówczas był w modzie, w domu pod liczbą 6. Zresztą baron przyrzekł nawet przyjść po niego, aby go osobiście przedstawić, i d’Artagnan naznaczył mu spotkanie na godzinę ósmą wieczorem w mieszkaniu Atosa.
Te odwiedziny u milady zaprzątnęły żywo umysł naszego Gaskończyka. Przypomniał sobie, w jak niezwykły sposób mieszała się dotychczas ta kobieta w jego losy. Był przekonany, że pozostaje ona w służbie kardynała, a przecież pociągało go ku niej nieprzezwyciężenie jedno z tych uczuć, z których człowiek nie zdaje sobie sprawy.
Tego tylko się obawiał, aby milady nie przypomniała go sobie z Meung i z Douvru, bo wiedziałaby wówczas także, iż zalicza się on do przyjaciół pana de Treville i że w następstwie tego jest ciałem i duszą oddany królowi. Utraciłby też wówczas poniekąd te szanse, jakie wobec niej posiadał, bo gdyby go milady znała tak dobrze, jak on ją, gra między niemi byłaby zupełnie równa.
Owej rozpoczynającej się miłostki między milady a hrabią de Wardes nie brał nasz zarozumialec prawie całkiem w rachubę, aczkolwiek hrabia był młody, piękny, bogaty i cieszył się wielkiemi łaskami kardynała. Niedarmo ma się lat dwadzieścia i przedewszystkiem niedarmo pochodzi się z Tarbes.
D’Artagnan rozpoczął od tego, że, poszedłszy do domu, wystroił się jak najświetniej, a następnie udał się do Atosa i, jak to miał we zwyczaju, opowiedział mu o zaproszeniu i planach na przyszłość. Atos wysłuchał przyjaciela, poczem, potrząsnąwszy głową, zaczął go z pewną goryczą w głosie nawoływać do rozwagi.
— Jakże to? — mówił, — dopiero co postradałeś kobietę, jak sam powiadasz, dobrą, piękną, bez zarzutu, i już chcesz gonić za inną?!
D’Artagnan odczuwał słuszność tego zarzutu.
— Kochałem panią Bonacieux całem sercem, milady zaś zawróciła mi tylko w głowie — odpowiedział. — Wchodząc obecnie do jej domu, pragną przedewszystkiem wyświetlić, jaką rolę odgrywa ona na dworze królewskim.
— Do licha! nietrudno przecie odgadnąć jej rolę chociażby na podstawie tego, co mi opowiedziałeś. Jest ona niewątpliwie powiernicą kardynała, kobietą, która wciągnie cię w zasadzkę, co w najlepszym razie przypłacisz własną głową.
— Do dyabła! zdaje mi się, drogi Atosie, że widzisz wszystko w zbyt czarnych kolorach...
— Nie ufam kobietom, mój kochany, a zwłaszcza kobietom jasnowłosym. Trudno! zapłaciłem już drogo za to doświadczenie. A milady ma jasne włosy, jak mówiłeś?
— Jest najcudniejszą blondynką, jaką można spotkać na świecie.
— Biedny mój d’Artagnanie — rzekł Atos.
— Nie obawiaj się; pragnę wyświetlić tę sprawę, a skoro tylko dowiem się tego, o co mi chodzi, usunę się od niej bezzwłocznie.
— Wyświetlaj zatem — oświadczył flegmatycznie Atos.
Lord Winter przybył o oznaczonej godzinie, — że zaś Atos na chwilę przedtem usunął się do przyległego pokoju, zastał więc d’Artagnana samego i natychmiast zabrał go z sobą.
Przed domem oczekiwała kareta, zaprzężona w dwa pyszne rumaki, które szybko zawiozły ich na Plac Królewski.
Pałac lady Claric odznaczał się niezwykłym przepychem. Aczkolwiek zamieszkali w Paryżu Anglicy z powodu wojny bądź wyjechali, bądź też przygotowywali się do wyjazdu, milady, przeciwnie, odnawiała właśnie w tym czasie pałac, co dowodziło, że ogólny reskrypt, wydalający Anglików, jej nie dotyczył wcale.
— Widzisz przed sobą — mówił lord Winter, przedstawiając siostrze d’Artagnana — młodzieńca, w którego ręku znajdowało się moje życie. A jednak nie skorzystał z nastręczającej się sposobności, chociaż byliśmy nieprzyjaciółmi podwójnie, bo po pierwsze zelżyłem go, powtóre jestem Anglikiem. Podziękuj mu zatem, pani, jeżeli żywisz dla mnie uczucie przyjaźni.
Milady zmarszczyła lekko brwi, i po czole jej przemknęła zaledwie dostrzegalna chmurka, a na ustach pojawił się tak dziwny uśmiech, że d’Artagnan, zauważywszy to, został jakgdyby zmrożony.
Brat jej nie widział tego, gdyż, pociągnięty w tej chwili za kaftan przez małpkę, ulubienicę milady, odwrócił się w stronę napastniczki.
Milady zaś rzekła natychmiast z całą uprzejmością, zdającą się przeczyć objawom niezadowolenia, jakie d’Artagnan dopiero co zauważył:
— Witam pana! Pozyskałeś pan dzisiaj wieczyste prawo do mojej wdzięczności.
Anglik opowiedział cały przebieg starcia, nie pomijając ani jednego szczegółu, a milady słuchała go z największem zajęciem. Łatwo jednak można było dostrzedz, mimo wysiłku, z jakim starała się ukryć swe wrażenia, że opowiadanie to nie sprawia jej bynajmniej przyjemności; ponsowiała od chwili do chwili, a mała nóżka poruszała się niespokojnie pod skrajem sukni.
Lord de Winter nie widział tego. Gdy nareszcie skończył opowiadać, podszedł do stołu, gdzie na tacy postawiła służba flaszkę wina hiszpańskiego, nalał dwa kielichy i uprzejmym gestem zaprosił d’Artagnana, aby wychylił je z nim razem.
D’Artagnan wiedział, że odmową mógłby obrazić Anglika, więc zbliżył się do stołu i ujął kielich w rękę, ani na chwilę jednak nie tracąc z oczu milady, której główka, odbita w tej chwili w zwierciadle, mieniła się dziwnemi uczuciami. Teraz, gdy sądziła, że nikt na nią nie patrzy, wyraz jakiegoś okrucieństwa zeszpecił jej rysy; pięknymi ząbkami zaś szarpała z gniewem chusteczkę.
Wtem do pokoju weszła przystojna pokojówka, którą d’Artagnan już poprzednio zauważył, i szepnęła po angielsku kilka słów do lorda Wintera. Anglik, wytłómaczywszy się przed gościem ważnością powołujących go spraw, poprosił następnie siostrę, by usprawiedliwiła go również przed nim, i pożegnawszy d’Artagnana uściśnięciem dłoni, wyszedł.
D’Artagnan zwrócił się do milady, której oblicze z zadziwiającą szybkością przybrało znów łagodny i miły wyraz, i wśród rozmowy zauważył jedynie ślady minionego jej gniewu w postaci krwawych plamek na trzymanej jeszcze przez nią chusteczce, które świadczyły, że przed chwilą pogryzła sobie wargi aż do krwi. A wargi miała przepyszne, rzec można — koralowe.
Rozmawiała z ożywieniem, i zdawaćby się mogło, że zapomniała o wszystkiem. Opowiadała, że lord de Winter był jej szwagrem, nie zaś bratem: poślubiła młodszego jego brata, który osierocił ją wraz z maleńkiem dzieciątkiem. Dziecko to było jedynym spadkobiercą jej szwagra, gdyby się nie ożenił i nie miał sam dzieci.
Słuchając tego opowiadania, d’Artagnan wyczuwał, że poza wszystkiemi obsłonkami, w które ono obfitowało, coś się kryje tajemniczego, — ale co, nie mógł tego odgadnąć.
Zresztą po półgodzinnej rozmowie d’Artagnan nabrał przekonania, że milady jest bezwarunkowo jego rodaczką, mówiła bowiem po francusku tak czysto i poprawnie, iż nie można było mieć żadnych pod tym względem wątpliwości.
Nie szczędził też młody człowiek miłych słów i zapewnień o zupełnem dla niej oddaniu, a wszystkich niedorzeczności naszego Gaskończyka słuchała milady z dobrodusznym uśmiechem.
Wreszcie nadeszła godzina rozstania. D’Artagnan pożegnał gospodynię domu i opuścił salon, czując się najszczęśliwszym z ludzi.
Na schodach spotkał piękną pokojówkę. Potrąciła go w przejściu i, rumieniąc się aż po białka oczu, przeprosiła za swą niezręczność tak słodkim głosikiem, że aż się obejrzał za nią.
Nazajutrz d’Artagnan przybył ponownie w odwiedziny i został przyjęty jeszcze milej, aniżeli dnia poprzedniego. Lord de Winter był nieobecny, i tym razem znowu sama milady zabawiała gościa przez cały wieczór. Objawiając wielkie zajęcie jego losem, wypytywała, skąd pochodzi, jakich ma przyjaciół i czy nie myślał kiedy o tem, aby wejść w służbę pana kardynała.
W odpowiedzi na to ostatnie zapytanie d’Artagnan, który, mimo lat dwudziestu, był niezwykle roztropnym młodzieńcem, przypomniawszy sobie podejrzenia, jakie od początku budziła w nim milady, wygłosił teraz pochwalną mową na cześć Jego Eminencyi i zapewnił, że niewątpliwie wstąpiłby w szeregi gwardyi kardynała, zamiast do gwardyi królewskiej, gdyby był przedtem naprzykład poznał pana de Cavois, zamiast pana de Tréville.
Na to oświadczenie milady zmieniła wnet temat rozmowy, nie objawiając żadnego podniecenia, i zapytała w możliwie najnaturalniejszy sposób, czy był kiedykolwiek w Anglii. D’Artagnan odpowiedział na to pytanie, że posyłał go tam pan de Tréville w celu zakupu koni, których cztery sprowadził na próbą.
W ciągu rozmowy milady zagryzła wargi dwa czy trzy razy, — Gaskończyk bowiem okazał się niezwykle skrytym człowiekiem.
O tej samej porze, co dnia poprzedniego, d’Artagnan pożegnał milady i znowu na korytarzu spotkał piękną Ketty, tak bowiem nazywała się pokojówka. Spojrzała na niego tak mile, że trudno byłoby pomylić się co do jej życzliwości dla niego. Lecz młody człowiek nazbyt był zajęty jej panią, aby zwracać uwagą na cośkolwiek innego.
Następnego dnia d’Artagnan znowu przybył w odwiedziny do milady, która co wieczór przyjmowała go ze wzrastającą sympatyą. I co wieczór, czyto w przedpokoju, czy w krużganku, czy na schodach, spotykał piękną pokojówką.
Ale, jak wspomnieliśmy, d’Artagnan nie zwracał wcale uwagi na biedną Ketty, która go za każdym razem niemal zagabywała rozmiłowanym wzrokiem.




XII.
OBIAD U PROKURATORA.

Portos, mimo zajęcia się pojedynkiem, w którym tak świetną odegrał rolę, nie zapomniał bynajmniej o obiedzie u pani prokuratorowej. Nazajutrz około godziny pierwszej, po ostatniem dotknięciu szczotki Mousquetona, skierował się krokiem człowieka podwójnie szczęśliwego ku ulicy Niedźwiedziej.
Serce biło mu gwałtownie, ale bynajmniej nie tą młodą i niecierpliwą miłością, jaka rozpierała piersi d’Artagnana. Nie! bardziej realna sprawa burzyła mu krew w żyłach. Miał nareszcie przekroczyć ten tajemniczy próg, wejść na te nieznane schody, po których kroczyły jeden po drugim dukaty pana Coquenard; miał ujrzeć w rzeczywistości skrzynię, której obraz tylekroć widywał w sennych swych marzeniach, — skrzynię podłużną, głęboką, z kłódkami i zamkami, przytwierdzoną mocno do podłogi, — skrzynię, o której tyle nasłuchał się opowiadań, a którą teraz nieco wyschłe, to prawda, lecz nie pozbawione jeszcze wdzięku ręce pani prokuratorowej miały otworzyć przed jego zdumionemi oczyma.
A pozatem on, człowiek wałęsający się po szerokim świecie, człowiek bez pieniędzy, bez rodziny, żołnierz, pędzący życie w gospodach, w karczmach i szynkowniach, smakosz, zmuszony zadowalniać się zazwyczaj ucztą, jaka się przypadkiem tu lub ówdzie nadarzała, — miał dziś zasiąść do zastawionego suto stołu, zakosztować rozkoszy wytwornego ogniska domowego, zaznać tych drobnych przyjemności, za któremi, jak powiadają starzy wojacy, tem bardziej się tęskni, im bardziej się ich brak odczuwa. Zasiadać codziennie w roli krewnego do dobrego obiadu, rozweselać pożółkłe i zmarszczone czoło starego prokuratora, podskubywać od czasu do czasu jego pomocników, wprowadzając ich w tajniki rozmaitych gier, i zabierać im w nagrodą za godziną nauki całomiesięczne oszczędności — wszystko to niezmiernie się uśmiechało Portosowi.
Muszkieter przypominał sobie dokładnie zasłyszane tu i ówdzie złe plotki, obiegające w owe czasy o prokuratorach: o ich skąpstwie, o odgrzewanych potrawach, o dniach postu. Ale ponieważ Portos wiedział, że prokuratorowa, jak na osobą, zajmującą podobne stanowisko, poza pewnemi skłonnościami do oszczędności (których zawsze był przeciwnikiem) jest dosyć wolnomyślna, spodziewał się, że wejdzie w dom, postawiony na przyzwoitej stopie. Jednak już wchodząc do bramy, począł muszkieter żywić pewne co do tego wątpliwości. Wejście wcale nie było zachęcające: korytarz cuchnący i ciemny; schody kiepsko oświetlone poprzez kraty, któremi przenikało światło z sąsiedniego podwórka; na pierwszem piętrze drzwi nizkie, nabijane olbrzymimi gwoździami, jakby wrota więzienia.
Portos zapukał lekko. Otworzył mu jeden z pomocników prokuratora, blady, wychudły, z rozczochraną głową, witając go, jak człowiek, który przywykł szanować wysoki wzrost, bo znamionuje on siłą, strój wojskowy, bo świadczy o stanowisku, i twarz rumianą, bo dowodzi przyzwyczajenia do dobrego życia.
Za pierwszym pomocnikiem stał drugi, niższy od niego, dalej znowu inny, wyższy, a na samym końcu dwunastoletni mniej-więcej wyrostek.
Razem tedy pomocników było trzech i pół, co, jak na owe czasy, dowodziło, że biuro zażywa dużej wziętości.
Chociaż przybycie muszkietera było naznaczone na godziną pierwszą, prokuratorowa wyglądała go już od południa, spodziewając się, że bądź serce, bądź żołądek skłonią jej kochanka do wcześniejszego przybycia.
Pani Coquenard pojawiła się w drzwiach swego apartamentu prawie w tej samej chwili, gdy gość jej wchodził drzwiami ze schodów. Widok czcigodnej damy wprowadził Portosa w wielkie zakłopotanie. Pomocnicy prokuratora spoglądali na niego z zaciekawieniem, on zaś na widok tego rosnącego i malejącego ich szeregu nie wiedząc, co czynić, trwał w głuchem milczeniu.
— Ach, kuzynie! — zawołała prokuratorowa. — Chodźże pan, panie Portosie!
Nazwisko wywarło na pomocników komiczne wrażenie; poczęli się ksztusić śmiechem. Lecz skoro tylko Portos spojrzał po nich, twarze wszystkich przybrały wyraz poważny.
Minąwszy ten pierwszy pokój, gdzie pomocnicy owi pracowali, mówiąc nawiasem — brudny i zawalony papierami, wszedł Portos za panią domu do gabinetu prokuratora, do sali przyjęć, pozostawiając kuchnię z prawej strony na uboczu.
Całe to mieszkanie nie budziło bynajmniej w sercu Portosa dobrych nadziei. Z jednego końca w drugi poprzez otwarte narozcież drzwi można było słyszeć zdaleka każde słowo. Przechodząc koło kuchni, Portos szybkiem i badawczem spojrzeniem ogarnął jej wnętrze i przekonał się z niezmiernym żalem swoim, a na hańbę gospodyni, że na kominie nie było wcale ognia, że nie było w kuchni tego ruchu i ożywienia, jakie w tej świątyni smakoszostwa na krótką chwilę przed dobrą biesiadą powinnoby panować.
Prokurator, widocznie uprzedzony o odwiedzinach, nie objawił wcale zdziwienia na widok Portosa, który śmiało podszedł ku niemu i powitał go uprzejmie.
— Jesteśmy, zdaje się, krewniakami, panie Portosie — rzekł starzec, podnosząc się z wysiłkiem z trzcinowego krzesła.
Owinięty był czarnym płaszczem, w którym ginęła jego słabowita, sucha, koścista postać. Małe, szare oczy błyszczały mu, jak robaczki świętojańskie; mogło się wydawać, że w nich i w poruszających się ustawicznie wargach ześrodkowuje się cała siła życiowa tego człowieka. Niestety, nogi poczęły mu wymawiać posłuszeństwo, a słabość ta, ujawniająca się od pięciu czy sześciu miesięcy, oddała czcigodnego prokuratora najzupełniej pod władzę żony.

Pan Coguenard przyjął „kuzyna“ z rezygnacyą. Gdyby
Portos u p.p. Coquenard.
bowiem był jeszcze rzeźki, jak dawniej, z pewnością nie przyznałby się do pokrewieństwa z nim.

— Tak jest, panie, jesteśmy spokrewnieni — oświadczył bez wahania Portos, nie oczekujący bynajmniej, aby mąż przyjął go z zapałem.
— Przez kobiety, jak sądzę — zauważył złośliwie prokurator.
Portos nie zrozumiał przytyku i, wziąwszy te słowa za wyraz naiwności, uśmiechnął się pod wąsem. Natomiast pani Coquenard, która wiedziała, że mąż jej naiwnością nie grzeszy, spojrzała na Portosa i zarumieniła się gwałtownie.
Z chwilą przybycia Portosa pan Coquenard od czasu do czasu z zaniepokojeniem spoglądał na wielką szafę, stojącą naprzeciwko jego biurka, z czego Portos zrozumiał, że ta właśnie szafa, aczkolwiek z wyglądu nie odpowiadała wymarzonemu przez niego obrazowi, musi być owym upragnionym skarbcem, i cieszył się, że rzeczywistość okazała się o sześć stóp wyższą od jego wyśnionego ideału.
Pan Coquenard nie usiłował już dalej doszukiwać się pokrewieństwa z gościem, lecz, przenosząc nagle niespokojne spojrzenie z szafy na Portosa, zadowolnił się słowami:
— Kochany kuzynek przed wyjazdem na wojnę wyświadczy nam zapewne zaszczyt i zje wraz z nami obiad... Nieprawda, pani Coquenard?
Tym razem Portos został ugodzony w sam żołądek i odczuł ten cios boleśnie. Pani Coquenard obruszyła się widocznie także na te słowa, bo odpowiedziała szybko:
— Kuzynek mój nie przyszedłby do nas więcej, gdybyśmy go przyjęli niegościnnie. Ponieważ zaś już tylko przez krótki czas pozostaje w Paryżu i tak niewiele ma sposobności widywać się z nami, musimy go prosić, aby poświęcał nam wszystkie wolne chwile, jakiemi rozporządza, aż do chwili swego odjazdu.
— Och, moje nogi! moje biedne nogi! co się z wami dzieje? — mruczał Coquenard, usiłując się uśmiechnąć.
Tymczasem serce Portosa przepełniło się gorącą wdzięcznością dla gospodyni za pomoc, z jaką pospieszyła mu ona w chwili, gdy zachwiały się wszystkie jego nadzieje gastronomiczne.
Niebawem nadeszła pora obiadowa, i gospodarstwo wraz z gościem przeszli do pokoju stołowego, znajdującego się naprzeciwko kuchni, a brudnego i ciemnego, jak wszystkie.
Pomocnicy wyczuli wnet widocznie woń potraw, gdyż stawili się z wojskową punktualnością, trzymając krzesła w ręku, gotowi zasiąść do stołu, i już zawczasu poruszając groźnie szczękami.
— Do licha! — pomyślał Portos, spoglądając na trzech głodomorów (najmłodszy z pomocników, jak się łatwo domyślić, nie był zaszczycony dopuszczeniem do pańskiego stołu), — do licha! będąc na miejscu mego kuzyna, nie trzymałbym w domu takich obżartuchów. Wyglądają na rozbitków, którzy nie jedli nic od sześciu tygodni.
Pan Coquenard dostał się do pokoju stołowego, wtoczony na fotelu z kółkami przez żonę, której dopomógł Portos.
Stary, zaledwie się znalazł przy stole, pokręcił nosem i począł również poruszać szczękami, jak jego pomocnicy.
— Ho! ho! — zawołał, — zapach zupy jest poprostu kuszący!
— Co on tak nadzwyczajnego upatruje w tej zupie, u dyabła? — pomyślał Portos, spoglądając na blady i chudy, choć w obfitej podany ilości rosół, w którym zrzadka pływały grzanki, niby wyspy na archipelagu.
Pani Coquenard uśmiechnęła się. Na dany przez nią znak wszyscy obecni usiedli z pośpiechem.
Najpierw napełniła talerz męża, potem Portosa, wreszcie swój własny, a niecierpliwiącym się pomocnikom rozdzieliła grzanki bez zupy.
W tej samej chwili uchyliły się ze skrzypieniem drzwi pokoju, i ukazała się w nich twarz najmłodszego pomocnika, który, nie mogąc brać udziału w uczcie, zaspokajał głód chlebem, okraszonym wonią, płynącą zarówno z kuchni, jak i z jadalni.
Po zupie podała służąca gotowaną kurę. Na widok tej wspaniałej potrawy rozszerzyły się źrenice biesiadników, i oczy omal nie wyskoczyły im z orbit.
— Widać, że pani Coquenard kocha swą rodzinę — rzekł prokurator z tragicznym niemal uśmiechem; — wspaniałość tę zawdzięczamy niewątpliwie obecności pana kuzyna.
Biedna kura była chuda i pokryta tak twardą skórą, że kości nie zdołałyby jej przebić, mimo wszelkich wysiłków; zapewne długo musiano szukać, zanim znaleziono ją na grzędzie, gdzie się schroniła, pragnąc spokojnie zakończyć starczy żywot.
— Jakie to smutne, do dyabła! — pomyślał Portos. — Szanuję wprawdzie starość, ale mniej ją cenię, gdy jest ugotowana lub upieczona.
Rozejrzał się dokoła, aby się przekonać, czy i inni podzielają jego zdanie. Lecz spostrzegł, że, przeciwnie, u wszystkich płonęły oczy, pożerając już naprzód wspaniałą kurę, przedmiot jego pogardy.
Pani Coquenard przysunęła ku sobie półmisek, oderwała zręcznie obie wielkie, czarne łapy i położyła je na talerzu męża, — następnie odcięła szyję i razem z głową odsunęła dla siebie, — wreszcie odjęła skrzydło dla Portosa, poczem oddała półmisek z nietkniętem prawie stworzeniem służącej, która poprzednio przyniosła potrawę. Kura zniknęła tak szybko, że muszkieter nie miał czasu zauważyć wrażenia, jakie ten niespodziewany zawód, zależnie od charakterów i temperamentów, wywarł na tych, których dotknął.
W miejsce kury ukazał się olbrzymi półmisek, pełen fasoli, z kilkoma baraniemi kośćmi, które na pierwszy rzut oka wydawały się pokryte mięsem. Ale pomocnicy prokuratorscy nie dali się uwieść tym pozorom; smutek ich zmienił się w rezygnacyę. Pani Coquenard obdzieliła młodych ludzi fasolą z umiarkowaniem, godnem dobrej gospodyni.
Przyszła wreszcie kolej na wino. Pan Coquenard wziął w rękę flaszkę, mówiąc nawiasem, niezbyt, wielkich rozmiarów, nalał po kieliszku każdemu z młodych ludzi, do siebie zastosował taką samą niemal miarę, poczem odsunął flaszkę ku Portosowi i żonie. Młodzi ludzie dopełnili kieliszki wodą, a wychyliwszy je do połowy, doleli znowu wody — i powtarzali to aż do końca obiadu, tak, że w ostatniej chwili w kieliszkach zamiast rubinowego napoju była jakaś ciecz barwy bladego topazu.
Portos jadł ostrożnie otrzymane skrzydełko kury, gdy uczuł, że nóżka prokuratorowej szuka pod stołem jego nogi, i ciałem jego wstrząsnął dreszcz rozkoszy. Wypił pół kieliszka wina, oszczędnie odmierzonego, i poznał po smaku, że jest to ohydny zieleniak z Montreuil, budzący zgrozę w prawdziwych smakoszach.
Pan Coquenard przyglądał się ze zdziwieniem, że gość pije czyste wino, i westchnął na ten widok.
— Czy pozwolisz jeszcze tej fasoli, kuzynku Portosie? — zapytała pani Coquenard tonem, który mówił wyraźnie: Proszę cię, nie jedz już więcej.
— Niech mnie dyabli wezmą, jeżeli skosztuję choćby odrobinę! — pomyślał Portos, a głośno odpowiedział:
— Dziękuję ci, kuzynko; nie jestem już głodny...
Nastała chwila ciszy, która wprawiła Portosa w zakłopotanie. Wreszcie prokurator rzekł, powtarzając kilkakrotnie:
— Winszuję ci z całego serca, pani Coquenard; obiad był wspaniały! Ależ się objadłem, o Boże!...
Objadł się zaś pan Coquenard talerzem rosołu, dwoma czarnemi łapami kurzemi i ogryzioną kością baranią, na której było trochę mięsa.
Portos był przekonany, że żartują sobie z niego, — więc zaczął podkręcać wąsa i marszczyć brwi. Ale nóżka pani Coquenard lekkiem dotknięciem nakazała mu cierpliwość.
Jednak cisza i przerwa w dalszem podawaniu, niezrozumiałe dla Portosa, miały tragiczne znaczenie dla młodych ludzi. Posłuszni spojrzeniu prokuratora, któremu towarzyszył uśmiech pani Coquenard, wstali zwolna, jeszcze powolniej złożyli serwety, poczem, oddawszy ukłon, odeszli.
— Idźcie, młodzieńcy, idźcie trawić przy pracy — odezwał się poważnie prokurator.
Po odejściu pomocników pani Coquenard powstała, wyjęła z kredensu kawałek sera, nieco konfitur z pigwy, placek z migdałami i miodem, własnoręcznie przez siebie upieczony, i postawiła to wszystko na stole.
Pan Coquenard na widok tej obfitości dań zmarszczył czoło, a Portos, pomyślawszy, że deser ten nie zastąpi mu obiadu, zagryzł wargi i rozejrzał się za półmiskiem z fasolą, — ale ten, niestety, już zniknął ze stołu.
— Prawdziwa uczta! — wołał pan Coquenard, kręcąc się na krześle, — prawdziwa uczta! „Epulae epularum!“ Lukullus, podejmowany przez Lukullusa!
Portos spojrzał na stojącą obok niego flaszkę, i przyszła mu myśl, że uda mu się zaspokoić głód winem, chlebem i serem; ale flaszka była już próżna, państwo zaś Coquenard, jak się zdawało, nie zwracali na to wcale uwagi.
— Dobrze — pomyślał Portos, — przeliczyłem się...
Oblizał językiem łyżeczkę konfitur i wbił zęby w lepki, zakalcowaty placek, dzieło pani Coquenard.
— No! ofiara dopełniona! — pomyślał. — Ach! gdybym nie miał tej błogiej nadziei, że razem z panią Coquenard zajrzę do szafy jej męża!...
Pan Coquenard po rozkoszach wspaniałej biesiady, której nie przestawał nazywać zbytkiem, uczuł potrzebę wypoczynku. Mimo nadziei, jaką żywił Portos, że drzemka odbędzie się w tym samym pokoju, niedobry prokurator nie chciał słyszeć o niczem i dopóty gderał, póki go nie zaprowadzono do jego gabinetu i nie usadowiono naprzeciwko szafy, na podstawie której, dla większej snadź pewności, oparł nogi.
Prokuratorowa zaprowadziła Portosa do sąsiedniego pokoju, gdzie rozpoczęli oboje szukać gruntu do porozumienia się.
— Mógłbyś przychodzić do nas na obiad trzy razy w tygodniu — mówiła pani Coquenard.
— Dziękuję — odparł Portos; — nie lubię nadużywać gościnności. Zresztą muszę pomyśleć o mojem umundurowaniu.
— Prawda! — westchnęła prokuratorowa, — ...to nieszczęsne umundurowanie!
— Niestety — rzekł Portos.
— Czegóż ci więc potrzeba, panie Portosie?
— Och! mnóstwa rozmaitych rzeczy — mówił Portos. — Jak pani wiadomo, muszkieterowie są wyborowymi żołnierzami, potrzebują zatem wielu przedmiotów, które są całkiem zbyteczne dla takich naprzykład gwardzistów lub straży pałacowej.
— Niech pan wyliczy wszystko szczegółowo.
— Wszystko razem mogłoby kosztować... — namyślał się Portos, który wolał mówić o całości, niż o szczegółach.
Prokuratorowa czekała z drżeniem.
— Ileż? ile? — zapytała niecierpliwie. — Mam nadzieję, że nie więcej...
I tu zbrakło jej słów.
— Och! niewiele! — odparł Portos. — Wszystko razem kosztować będzie najwyżej... dwa tysiące pięćset liwrów... — Ale natychmiast dodał: — Sądzę nawet, że przy zachowaniu możliwej oszczędności wystarczyłoby mi dwa tysiące liwrów.
— Boże! — krzyknęła, — dwa tysiące liwrów! ależ to majątek!
Portos skrzywił się znacząco, a pani Coquenard w lot zrozumiała, co chce przez to powiedzieć, i dodała:
— Zapytywałam o szczegóły — rzekła, — gdyż mam wielu krewnych i znajomych w kołach handlowych i jestem niemal pewna, że potrafiłabym kupić wszystko o sto procent taniej, aniżeli pan sam musiałbyś zapłacić.
— Ach! więc o to chodzi? — zauważył Portos.
— Tak, drogi panie Portosie! Przedewszystkiem więc potrzebujesz konia?
— Tak, najpierw konia.
— Otóż zdaje mi się, że ta sprawa byłaby już załatwiona...
— Hm! — rzekł Portos, uradowany, — dobre i to, że przynajmniej o konia niema kłopotu. Ale potrzebna jest całkowita uprząż, składająca się z takich części, które może nabyć tylko sam muszkieter. Zdaje mi się jednak, że nie powinno to kosztować więcej, jak jakieś trzysta liwrów.
— Trzysta liwrów!? — zawołała prokuratorowa z westchnieniem, a po chwili dodała: — No, dobrze! przypuśćmy, trzysta liwrów.
Portos uśmiechnął się. Czytelnik przypomina sobie zapewne, że posiadał on pyszny rzęd na konia, pochodzący od Buckinghama; więc owe trzysta liwrów zamierzał zdradziecko schować do kieszeni.
— Dalej potrzeba jeszcze konia dla mego służącego i kufrów podróżnych — wyliczał. — O uzbrojenie nie troszcz się pani — dodał; — mam je w komplecie.
— Konia dla służącego? — powtórzyła z wahaniem prokuratorowa. — Czyż ten służący jest tak wielkim panem, mój przyjacielu, że aż musi posiadać konia?
— Jakto? uważasz mię pani za żebraka? — zapytał dumnie Portos.
— Bynajmniej; chciałam tylko zaznaczyć, że piękny muł wygląda niekiedy równie dobrze, jak koń. A zdaje mi się, że byłoby mi łatwo wystarać się dla pańskiego Mousquetona o doskonałego muła...
— Zgoda! niech będzie i dobry muł — odparł Portos. — Masz pani słuszność; widziałem wielkich panów hiszpańskich, których cała świta jeździła na mułach. Ale nie zapominaj, droga pani Coquenard, że muł potrzebuje czapraka i dzwonków.
— Niech pan będzie o nie spokojny — odrzekła prokuratorowa.
— Zatem jeszcze toboły podróżne — zauważył Portos.
— Och! nie kłopocz się pan o to wcale — zawołała pani Coquenard. — Mój małżonek posiada pięć czy sześć kufrów podróżnych, więc wybierzesz sobie z nich najlepszy. Jeden zwłaszcza, który szczególnie lubi, jest tak wielki, że świat cały możnaby w nim pomieścić.
— I ten kufer jest próżny? — zapytał niby naiwnie Portos.
— Oczywiście, zupełnie próżny — odpowiedziała równie naiwnie prokuratorowa.
— Ach, moja droga! — rzekł Portos, — ja potrzebuję przecież kufra dobrze wyładowanego.
Na te słowa z piersi pani Coquenard wyrwało się ponowne westchnienie. Moliere nie napisał był jeszcze scen ze swego „Skąpca“, — pani Coquenard wyprzedziła zatem Harpagona.
W ten sposób omówiono kolejno resztę umundurowania, a wynikiem narady było, że pani Coquenard zgodziła się dać gotówką osiemset liwrów, oraz dostarczyć konia i muła, którym miał przypaść zaszczyt dźwigania w drodze do sławy Portosa i Mousquetona.
Dokonawszy tej umowy, Portos pożegnał panią Coquenard, która wprawdzie usiłowała go zatrzymać słodkiemi spojrzeniami, ale musiała ustąpić pierwszeństwa królowi, gdyż Portos wymówił się obowiązkami służbowymi.
Muszkieter wrócił do domu wściekle głodny i z tego powodu w bardzo złym humorze.




XIII.
POKOJÓWKA I PANI.

Tymczasem d’Artagnan, jak mówiliśmy, pomimo wyrzutów sumienia i mądrych rad Atosa, niemal z godziny na godzinę odczuwał coraz większą miłość ku milady. Codziennie też przybywał składać jej swoje hołdy, przekonany, że wcześniej czy później pozyska jej wzajemność.
Pewnego wieczoru, gdy wchodził do pałacu milady z podniesioną w górę głową, z miną człowieka, oczekującego złotego deszczu, spotkał przy zewnętrznej bramie nadobną pokojówkę. Piękna Ketty nie zadowolniła się tym razem otarciem się o niego w przejściu, lecz łagodnie ujęła go za rękę.
— Aha! — pomyślał d’Artagnan, — zapewne ma mi zakomunikować jakieś zlecenie swojej pani, która może chce mi w ten sposób naznaczyć schadzkę, nie śmiejąc uczynić tego osobiście w rozmowie ze mną.
I spojrzał na piękną dziewczynę najbardziej zdobywczem spojrzeniem, do jakiego był zdolny.
— Pragnęłabym powiedzieć panu kilka słów, panie kawalerze... — wyjąkała nieśmiało pokojówka.
— Mów, moje dziecko, mów — rzekł d’Artagnan; — słucham uważnie.
— Nie mogę tego panu powiedzieć tutaj, jest to bowiem zbyt wielka tajemnica i wymaga długiej rozmowy.
— Cóż więc poradzić na to?
— Gdyby pan kawaler zechciał pójść ze mną... — mówiła trwożnie Ketty.
— Pójdę, dokąd zechcesz, piękna dziecino.
— Więc chodźmy.
I nie wypuszczając już ręki d’Artagnana, poprowadziła go Ketty ciemnymi i zawrotnymi schodami na górę. Skoro zaś przeszli kilkanaście stopni, otworzyła małe drzwiczki.
— Wejdź pan, proszą — rzekła. — Będziemy tu sami i możemy pomówić swobodnie.
— Czyjże to pokoik, moja piękna panienko? — pytał d’Artagnan.
— Mój, panie kawalerze, a przez te drzwi łączy się z pokojem mojej pani. Ale bądź pan spokojny; nie usłyszy ona tego, co będziemy mówili, bo nigdy nie udaje się na spoczynek przed północą.
D’Artagnan rozejrzał się dokoła. Mały pokoik urządzony był ze smakiem i nadzwyczaj schludny. Mimowoli jednak oczy młodego człowieka kierowały się w stronę drzwi, wiodących, jak mu powiedziała dziewczyna, do pokoju milady.
Ketty w jednej chwili odgadła, co się dzieje w sercu młodzieńca. Spojrzała mu w oczy, i westchnienie wyrwało się jej z piersi.
— Pan kochasz bardzo moją panią, panie kawalerze? — rzekła.
— Och! słów mi braknie, aby to wypowiedzieć, Ketty! Ja szaleję poprostu!
Dziewczyna westchnęła powtórnie.
— Otóż, panie — rzekła, — niestety, szkoda pańskiego uczucia.
— Cóż złego, u licha, w niem upatrujesz? — pytał d’Artagnan.
— To, panie — mówiła Ketty, — że moja pani nie kocha pana wcale.
— Boże! — zawołał d’Artagnan, — czyżby poleciła ci powiedzieć mi o tem?
— Och, nie! To ja sama przez przyjaźń dla pana postanowiłam powiedzieć mu całą prawdę.
— Dziękuję ci, moja dobra Ketty, za życzliwość dla mnie... chociaż to, co mi wyjawiasz, nie może mi być miłe.
— Innemi słowy: nie wierzysz pan w to, co mu powiedziałam, nieprawdaż?
— Zawsze, moje piękne dziecię, trudno uwierzyć w to, co tak srodze rani miłość własną człowieka.
— Więc nie wierzysz mi pan?
— Wyznają, że póki nie dasz mi jakiegoś dowodu na to, co mówisz, istotnie trudno mi będzie uwierzyć...
— A cóżbyś pan powiedział na to?
I przy tych słowach wyjęła Ketty jakiś bilecik z poza gorsu.
— To dla mnie? — zapytał żywo d’Artagnan, wyciągając rękę, aby uchwycić list.
— Nie, to dla kogoś innego...
— Dla kogo innego?
— Tak jest.
— Jego nazwisko? powiedz mi jego nazwisko! — krzyknął d’Artagnan.
— Oto adres.
— Hrabia de Wardes?...
W tejże chwili wspomnienie sceny w Saint-Germain stanęło z całą dokładnością przed oczyma zarozumiałego Gaskończyka. Ruchem nagłym, jak myśl, rozdarł kopertę, nie bacząc na krzyk, jaki z tego powodu wydała Ketty.
— Na Boga! — zawołała, — na Boga! co pan robisz?
— Nic! nic! — odparł d’Artagnan i szybko przebiegł list oczyma.
Treść jego była następująca:

„Nie odpowiedziałeś pan na mój pierwszy list. Czy jesteś jeszcze chory, czy też zapomniałeś o spojrzeniu, jakie z twych oczu pobiegło ku mnie na balu u pani de Guise? Nadarza ci się, hrabio, sposobność. Czy nie wykorzystasz jej?...“

D’Artagnan zbladł. Jego miłość własna została ciężko zraniona; młody człowiek uważał to za zawód miłosny.
— Biedny, kochany panie d’Artagnan! — zawołała Ketty pocieszającym głosem, ściskając znowu rękę młodzieńca.
— Współczujesz ze mną, poczciwe dziewczę? — rzekł d’Artagnan.
— Och, tak, z całego serca! wiem bowiem sama, niestety, co to jest miłość...
— Wiesz, co to jest miłość? — spytał d’Artagnan, spoglądając po raz pierwszy na dziewczynę z pewnem zajęciem.
— Niestety, wiem.
— A więc, zamiast żałować mnie, uczyniłabyś lepiej, gdybyś mi dopomogła pomścić się na twojej pani...
— A w jaki sposób chcesz się pan pomścić?
— Pragnę tryumfować nad nią... pragnę zastąpić mego rywala...
— Do tego nigdy nie przyłożę ręki — oświadczyła żywo Ketty.
— I dlaczegóż to?
— Z dwóch powodów.
— Z jakich?
— Przedewszystkiem pani moja nie pokocha cię nigdy, panie kawalerze.
— Skąd wiesz o tem?
— Uraziłeś ją pan w samo serce.
— Ja? ja miałbym ją urazić? ja, który od pierwszej chwili poznania wiję się u jej stóp, jak niewolnik? Wytłómacz mi te słowa, dziewczyno! błagam cię!...
— Mogłabym wytłómaczyć je tylko temu człowiekowi, któryby zajrzał w głąb mojego serca.
D’Artagnan spojrzał ponownie na Ketty. Młoda dziewczyna była tak świeża i piękna, że niejedna księżniczka oddałaby koronę za taką urodę.
— Ketty! — rzekł, — będę czytał w twem sercu, jeżeli mi tylko pozwolisz na to; bądź pewna, moje dziecię.
I wycisnął na jej ustach gorący pocałunek, od którego biedna dziewczyna zaczerwieniła się jak wiśnia.
— Nie! nie! — wołała Ketty, — pan mię nie kochasz! pan kochasz moją panią; wszakże sam powiedziałeś to przed chwilą...
— I dlatego nie chcesz mi wyjawić drugiego powodu?
— Drugim powodem — mówiła Ketty, ośmielona zarówno pocałunkiem, jak wyrazem oczu młodego człowieka, — drugim powodem jest to, że w miłości każdy człowiek myśli przedewszystkiem o sobie...
Teraz dopiero przypomniał sobie d’Artagnan owe powłóczyste spojrzenia Ketty, owe spotkania z nią na schodach, w przedpokoju, w krużgankach pałacu, owe mu= śnięcia jej rąk, gdy się przypadkiem znalazł na jej drodze, owe tłumione jej westchnienia... Aż do tej chwili owładnięty pragnieniem spodobania się wielkiej pani, nie zwracał wcale uwagi na pokojówkę; kto poluje na orła, nie baczy na stające mu w drodze wróble.
Teraz jednak zrozumiał nasz Gaskończyk odrazu wszystkie korzyści, jakie mógłby osiągnąć z miłosnego ku niemu uczucia Ketty, z uczucia, objawianego mu w tak naiwny czy śmiały sposób: mógł odtąd przejmować listy, adresowane do hrabiego de Wardes, dowiadywać się o miejscu schadzek, mieć możność wstępu o każdej porze do pokoiku Ketty, przylegającego do sypialni jej pani.
Zdradziecki młodzian, jak widzimy, poświęcał już w myśli nieszczęśliwą dziewczynę, byleby zdobyć milady podstępem czy przemocą.
— Więc chcesz, droga Ketty — rzekł, zwracając się da młodej dziewczyny, — abym ci dał dowód tej miłości, w jaką wątpisz?
— Jakiej miłości? — zapytała młoda dziewczyna.
— Miłości, jaką zaczynam odczuwać ku tobie.
— I jakiż ma być ten dowód?
— Czy chcesz, abym dzisiaj wieczorem spędził z tobą ten czas, który zazwyczaj spędzam z twoją panią?
— Och, tak! tak! — zawołała Ketty, składając ręce; — pragnę tego gorąco.
— A więc, kochana dziecino — rzekł d’Artagnan, zasiadając wygodnie w fotelu, — pozwól mi wyznać ci, że jesteś najpiękniejszą i najmilszą pokojóweczką, jaką widziałem kiedykolwiek na świecie.
I począł jej mówić tyle miłych słów, że biedna dziewczyna, która nie pragnęła nic więcej, jak uwierzyć, uwierzyła we wszystko...
Jednak, ku wielkiemu zdumieniu d’Artagnana, piękna Ketty broniła się z dziwną stanowczością. Że zaś, gdy jedna strona przypuszcza szturm, a druga się broni, czas szybko przemija, więc ani się spostrzegli, jak wybiła północ, a równocześnie prawie odezwał się dzwonek z pokoju milady.
— Ma Boga! — krzyknęła Ketty, — woła mię moja pani! Wychodź pan co prędzej!
D’Artagnan powstał z krzesła, ujął kapelusz, jak gdyby istotnie chciał być posłuszny jej słowom, — ale, zamiast otworzyć drzwi, wiodące na schody, otworzył nagle drzwi wielkiej szafy i ukrył się między suknie i peniuary milady.
— Co pan robisz? — zawołała Ketty.
D’Artagnan, który już poprzednio przygotował sobie klucz, zamknął się w szafie, nie dając wcale odpowiedzi.
I w tejże chwili usłyszał, jak drzwi, łączące oba pokoje, zostały gwałtownie otwarte.
— Cóż, to znaczy? — wołała milady szorstkim głosem. — Spisz, czy też nie słyszysz, że dzwonię?!
— Jestem, proszę pani — wołała Ketty, podbiegając na spotkanie swej pani, — jestem! — poczem obie weszły do sypialni milady.
Ponieważ jednak łączące drzwi pozostały otwarte, d’Artagnan mógł słyszeć, jak milady przez chwilę jeszcze łajała pokojówkę, poczem uspokoiła się, i podczas gdy Ketty rozbierała swą panią, rozmowa zeszła na niego właśnie.
— Nasz Gaskończyk nie pokazał się dziś wieczorem — mówiła milady.
— Jakto? — pytała Ketty, — czyżby uciekał przed własnem szczęściem?
— Och, nie! Prawdopodobnie zatrzymał go pan de Tréville albo pan des Essarts. Poznałam go już dobrze, moja Ketty, i trzymam go mocno...
— I cóż pani z nim zrobi?
— Co zrobię?... Bądź spokojna, Ketty; jest między tym młodzieńcem a mną pewien porachunek, którego on nie domyśla się nawet... Niewiele brakowało, a byłby mię pozbawił zaufania Jego Eminencyi... Och! pomszczę się strasznie!
— Sądziłam, że pani go kocha...
— Kochać go? Nie! Ja go nienawidzę!... tego głupca, który miał w swem ręku życie lorda Wintera i nie zabił go, pozbawiając mię przez to trzystu tysięcy liwrów renty!...
— To prawda — odrzekła Ketty. — Syn pani jest jedynym spadkobiercą swego stryja, i aż do jego pełnoletności władanie majątkiem pozostawałoby w rękach pani.
D’Artagnan, słysząc, jak ta słodka istota niekrępowanym już teraz szorstkim głosem odzywa się o nim gniewnie, że nie zabił człowieka, otaczającego ją przyjaźnią, przejęty był zgrozą.
— Dawno już — mówiła dalej milady — byłabym się pomściła na nim, gdyby nie to, że kardynał nakazał mi go ochraniać.
— Ale zato nie oszczędziła pani przynajmniej tej młodej kobiety, którą tak kochał...
— Ach! tej kupcowej z ulicy Grabarzy? Zdaje mi się, że już zapomniał o jej istnieniu, i zemsta moja przestała być zemstą.
Zimny pot pokrył czoło d’Artagnana: ta kobieta była poprostu potworem!
Chciał podsłuchiwać dalej, ale, na nieszczęście, przebieranie już się skończyło.
— Możesz teraz odejść — rzekła milady. — Jutro rano postaraj się otrzymać odpowiedź na list, który ci dałam.
— List do pana de Wardes? — spytała Ketty.
— Tak jest, do pana hrabiego de Wardes.
— Otóż to! — zauważyła Ketty, — na niego patrzy pani wcale inaczej, aniżeli na tego biednego pana d’Artagnana...
— Możesz odejść — rzekła milady. — Nie lubię uwag.
D’Artagnan usłyszał, jak drzwi od sypialni się zamknęły i jak milady przekręciła dwukrotnie klucz w zamku. Ketty bardzo ostrożnie zamknęła również od swojej strony drzwi na klucz, d’Artagnan zaś wyszedł z szafy.
— Mój Boże! — rzekła do niego szeptem Ketty, — co się z panem dzieje? jesteś pan tak strasznie blady...
— Wstrętna istota! — szepnął d’Artagnan.
— Cicho! cicho! — mówiła Ketty. — Tylko cienka ściana dzieli nas od pokoju milady; słychać tam każde słowo, jakie się tutaj wymawia.
— Właśnie dlatego ani myślę stąd wychodzić — oświadczył d’Artagnan.
— Jakto? — spytała Ketty, oblewając się rumieńcem.
— A raczej wyjdę, ale... nieco później.
I mówiąc to, przycisnął Ketty do piersi. Nie mogła się już dłużej opierać, i zresztą opieranie się spowodowałoby hałas; musiała uledz.
Był to odruch zemsty nad milady, i d’Artagnan pojął, że słusznie nazywa się zemstą rozkoszą bogów. Wszakże, gdyby był miał odrobinę uczucia, byłby się zadowolnił tym nowym podbojem; ale, niestety, pochłonęła go całego ambicya i pycha. Na pochwałą jednak młodego człowieka należy przyznać, że, zdobywszy w ten sposób wpływ na Ketty, pomyślał przedewszystkiem o tem, aby dowiedzieć się, co się stało z panią Bonacieux. Lecz biedna dziewczyna zaklęła się, że nie wie o niczem i że pani nie wyjawiła jej bynajmniej całej tajemnicy. Wyraziła też Ketty przypuszczenie, że pani Bonacieux zostaje przy życiu.
Nie wiedziała również piękna pokojówka, z jakiego powodu milady omal nie straciła zaufania kardynała. Co do tego jednak d’Artagnan nie potrzebował się informować; wystarczyło, gdy sobie przypomniał, że widział milady na pokładzie zatrzymanego statku w chwili, kiedy opuszczał Anglię, i domyślał się teraz, że chodziło tu niewątpliwie o dyamentowe zapinki.
Najoczywistszem wszakże z całego stosunku milady do d’Artagnana było to, że nienawiść jej do niego, nienawiść głęboka i niehamowana, miała swe główne źródło w tem, iż nie zabił jej szwagra.
Nazajutrz d’Artagnan odwiedził znowu milady. Zastał ją w bardzo złym humorze; widocznie spowodował to brak odpowiedzi od pana de Wardes. Wchodzącą Ketty przyjęła milady nader surowo. Pokojówka zaś rzuciła młodzieńcowi spojrzenie, jakgdyby chcąc powiedzieć: „Widzisz, co muszą cierpieć dla ciebie!“
Pod koniec wszakże wieczoru piękna lwica złagodniała nieco; z uśmiechem słuchała czułych słówek d’Artagnana i nawet dała mu ręką do ucałowania.
Wychodząc z jej salonów, d’Artagnan nie wiedział zgoła, co sądzić o wszystkiem. Ponieważ jednak niełatwo można go było wyprowadzić z równowagi umysłu, więc i tym razem jej nie utracił, a zalecając się do milady, układał w głowie pewien mały plan.
Spotkał Ketty przy bramie i tak, jak dnia poprzedniego, poszedł do niej. Tu dowiedział się od pięknej dziewczyny, że milady wyłajała ją surowo, nie mogąc się doczekać listu, i zarzuciła, iż opieszałość jej jest tego powodem, — nie mogła sobie bowiem inaczej wytłómaczyć milczenia hrabiego de Wardes. Wreszcie rozkazała jej jutro rano zanieść do hrabiego trzeci list z rzędu.
D’Artagnan wymógł na Ketty obietnicę, że przyniesie mu ten list; dziewczyna, szalona miłością, przyrzekła kochankowi wszystko.
Pozatem wieczór zeszedł tak samo, jak dnia poprzedniego: d’Artagnan zamknął się w szafie, milady przywołała pokojówkę, przy jej pomocy rozebrała się, poczem odprawiła ją i zamknęła drzwi. I tak samo, jak dnia poprzedniego, d’Artagnan wrócił do domu dopiero o godzinie piątej rano.
Przed południem o jedenastej przyszła do niego Ketty, przynosząc mu list milady. Tym razem biedne dziewczę z całem zaufaniem oddało mu samo list do rąk; duszą i ciałem należało niepodzielnie do pięknego żołnierza.
D’Artagnan otworzył list i przeczytał, co następuje:

„Piszę oto już po raz trzeci, aby ci raz jeszcze powiedzieć, że kocham. Strzeż się pan, abym nie była zmuszona za czwartym razem napisać, że nienawidzę. — Jeżeli żałujesz pan swego postępowania względem mnie, młoda dziewczyna, oddawczyni tego bileciku, powie panu, w jaki sposób rycerski człowiek może zdobyć moje przebaczenie.“

D’Artagnan, czytając list, bladł i czerwieniał naprzemian.
— Ach! kochasz ją jeszcze! — rzekła Ketty, która ani na chwilę nie spuszczała z niego oczu.
— Mylisz się, Ketty; nie kocham jej i pragnę się pomścić za jej wzgardę.
— Tak, tak! Znam twój plan; mówiłeś mi już o nim.
— Chyba to ci nie szkodzi, Ketty! Wiesz przecie, że kocham tylko ciebie...
— Skądże mogę o tem wiedzieć?
— Przekona cię o tem obelga, jaką jej wyrządzę.
Ketty westchnęła.
D’Artagnan zaś wziął pióro do ręki i napisał:

„Pani! Aż do tej chwili wątpiłem, czy dwa Jej listy przeznaczone są istotnie dla mnie, — tak niegodnym się czułem podobnej łaski. Zresztą byłem jeszcze tak chory, że już to samo zmusiło mię do zwlekania z odpowiedzią. Dzisiaj jednak muszę już uwierzyć w nieporównaną łaskawość Pani dla mnie, albowiem nietylko list ten, ale i pokojówka Pani zapewnia mię o szczęściu, jakie przypadło mi w udziale. — I nie potrzeba bynajmniej, aby pouczała mię, w jaki sposób otrzymać mogę przebaczenie Pani. Przybędę dzisiaj o godzinie jedenastej, aby osobiście o nie błagać. Albowiem choćby jednodniowa zwłoka byłaby, jak sądzę, nową obelgą, wyrządzoną Pani.
Ten, którego uczyniłaś najszczęśliwszym z ludzi,
Hrabia de Wardes.

List ten był fałszerstwem, był pozatem uchybieniem czci niewieściej i nawet, w naszem pojęciu, był czemś niegodnem. Ale w owej epoce (choć i dzisiaj się to zdarza) nie liczono się z tem wcale. D’Artagnan zresztą czuł się w prawie do podobnego postępku wobec stwierdzonej przez samą milady nikczemności jej charakteru, przyczem nie żywił teraz dla niej najmniejszego szacunku, poddając się tylko jeszcze niepokonanej namiętności, nieposkromionemu pożądaniu, zaprawionemu pogardą. Plan d’Artagnana był prosty: wejść nagle w odpowiedniej chwili przez pokoik Ketty do sypialni jej pani i skorzystać z pierwszej chwili jej zdziwienia, przestrachu, wstydu... Oczywiście plan ten mógł zawieść, ale młody człowiek nie namyślał się długo; za osiem dni rozpoczynała się wojna, musiał wyruszyć w pole i na stopniowe zabiegi miłosne nie miał czasu. — Ten oto liścik doręczysz milady, jako odpowiedź hrabiego de Wardes — rzekł, oddając Ketty zapieczętowany bilet. Biedna Ketty zbladła; nie mogła wątpić, co zawiera list. — Posłuchaj, drogie dziecię — rzekł jej, widząc to, d‘Artagnan. — Pojmujesz, że sprawa ta musi się zakończyć w ten lub inny sposób. Milady wykryje w końcu, że pierwszy jej bilet oddałaś mojemu służącemu, zamiast służącemu hrabiego de Wardes, i że to ja otworzyłem inne jej listy, chociaż były przeznaczone dla hrabiego. A wtedy pani twoja wypędzi cię, i... wiesz sama doskonale, jak strasznie umie się mścić ta kobieta.
— Boże mój! Boże! — zawołała Ketty. — I dla kogoż to ja naraziłam się tak okropnie?!
— Dla mnie, najdroższa; wiem o tem dobrze — odparł młody człowiek. — Ale przysięgam, że nie zawiedziesz się, licząc na moją wdzięczność.
— Powiedz mi przynajmniej, co zawiera ten list...
— Powie ci to milady.
— Och! ty mnie jednak nie kochasz! — wołała Ketty. — Jestem nieszczęśliwa!...
Na zarzut podobny jest tylko jedna odpowiedź, która po wszystkie wieki wprowadza w błąd kobiety. D’Artagnan odpowiedział właśnie w ten sposób.
Mimo to biedna Ketty długo zalewała się łzami, nie mogąc się zdecydować na oddanie listu milady, i długo d’Artagnan zmuszony był przekonywać ją, zanim przyrzekła spełnić to jego żądanie. Przyobiecał też jej, że wieczorem wyjdzie od milady wcześniej i zajdzie do niej.
Obietnica ta pocieszyła ostatecznie biedną Ketty.




XIV.
ROZDZIAŁ TEN OPOWIADA O UMUNDUROWANIU ARAMISA I PORTOSA.

Odkąd czterej nasi przyjaciele poczęli uganiać się za umundurowaniem, zaprzestali zwykłych wzajemnych u siebie odwiedzin. Jadali obiady samotnie, gdzie wypadło, albo raczej, gdzie się zjeść dało. Służący starali się również wykorzystać drogi czas, upływający tak chyżo. Tylko raz w tydzień schodzono się wspólnie o godzinie pierwszej w mieszkaniu Atosa, który zresztą, wedle swej zapowiedzi nie wychodził poza próg domu.
W tym dniu właśnie, gdy Ketty odwiedziła d’Artagnana, wypadało umówione spotkanie przyjaciół u Atosa. To też natychmiast po jej wyjściu d’Artagnan podążył na ulicę Férou. Zastał Atosa i Aramisa, pogrążonych w filozoficznej dyskusyi. Aramis znowu począł się zastanawiać nad tem, czyby nie przywdziać sutanny, — Atos zaś, zgodnie ze swym zwyczajem, ani mu odradzał, ani też zachęcał go do tego, zawsze zresztą pozostawiając każdemu wolność przekonań i nie spiesząc się nigdy z radą, o ile go o nią nie proszono, a gdy go o nią proszono, wykręcał się na wszelkie sposoby.
— Wogóle — mawiał — ludzie proszą o radę tylko poto, aby jej nie słuchać... a jeżeli nawet korzystają z niej, to jedynie w tym celu, by mieć potem komu czynić wyrzuty.
W chwilę po d’Artagnanie przybył do mieszkania Atosa Portos, dopełniając kompletu czterech naszych przyjaciół.
Oblicze każdego z nich wyrażało odmienne uczucie: na twarzy Portosa malował się spokój, w oczach d’Artagnana błyszczała nadzieja, Aramis był jakiś zafrasowany, Atos zaś filozoficznie obojętny.
Portos, rozumie się, skierował ogólną rozmowę na kwestyę umundurowania i usiłował dać przyjaciołom do zrozumienia, że pewna osobistość, pozostająca na wybitnem stanowisku, zajęła się uwolnieniem go od kłopotów.
Nagle wszedł Mousqueton. Przyszedł prosić Portosa, aby natychmiast wracał do domu, gdzie, jak twierdził tajemniczo, obecność jego była niezbędna.
— Czy przysłano może moje umundurowanie? — zapytał Portos.
— Tak i nie — odparł Mousqueton.
— Cóż to ma znaczyć?
— Proszę bardzo, niech pan idzie ze mną.
Portos wstał, pożegnał się z przyjaciółmi i poszedł za Mousquetonem.
W chwilę później pojawił się na progu Bazin.
— Czego chcesz, mój przyjacielu? — spytał go Aramis z tą słodyczą w głosie, jaką zawsze można było zauważyć u niego, ilekroć myśli jego zwracały się ku służbie Kościoła.
— Jakiś człowiek czeka w domu na pana — oświadczył Bazin.
— Jakiś człowiek? któż taki?
— Jakiś żebrak.
— Więc daj mu jałmużnę, Bazinie, i poleć mu, aby się pomodlił za biednego grzesznika.
— Ale żebrak ten chce się koniecznie zobaczyć z panem osobiście.
— Czy powoływał się może na co, albo wyraził jakie żądanie?
— Tak jest; mówił, że gdyby się pan nie spieszył zobaczyć z nim, abym panu powiedział, że przybywa z Tours.
— Z Tours? — zawołał Aramis, zrywając się z krzesła. — Ach, panowie, przepraszam was tysiąckrotnie, ale zdaje mi się, że człowiek ten przywozi mi nowiny, na które właśnie oczekuję.
I rzekłszy to, wybiegł z mieszkania.
Atos i d’Artagnan pozostali sami.
— Zdaje się, że ci dwaj nasi przyjaciele załatwili już pomyślnie swoje sprawy. Jak myślisz, d’Artagnanie? — pytał Atos.
— Wiem, że Portos był na najlepszej drodze — rzekł d’Artagnan. — Co do Aramisa zaś, przyznają, że nie niepokoiłem się o niego wcale. Ale co ty uczynisz, drogi Atosie? ty, który wielkopańskim gestem rzuciłeś obcym ludziom należne ci sprawiedliwie pistole poległego od twej szpady Anglika?
— Jestem bardzo rad, moje dziecko, że zabiłem tego głupca. Był to czyn błogosławiony. Gdybym jednak był schował do kieszeni jego pieniądze, ciążyłyby mi one, jak wyrzut sumienia.
— Masz istotnie dziwne uprzedzenia, drogi Atosie.
— Dajmy temu spokój. Pan de Tréville, który zaszczycił mię wczoraj swemi odwiedzinami, powiedział mi, że utrzymujesz obecnie stosunki z tymi podejrzanymi Anglikami, mającymi u kardynała szczególne wzglądy.
— Chyba raczej, że utrzymują stosunki z Angielką, o której ci wspominałem.
— Tak, z tą jasnowłosą lady, co do której udzieliłem ci pewnych rad. Oczywiście nie posłuchałeś ich wcale...
— Wytłómaczyłem ci przecież, dlaczego.
— Sądzą, że spodziewasz się tą właśnie drogą pozyskać umundurowanie...
— Bynajmniej. Jestem obecnie przekonany, że kobieta ta odegrała pewną rolą w porwaniu pani Bonacieux, i dlatego zależy mi na niej.
— Tak, rozumiem cię, mój drogi; chcąc odnaleźć jedną kobietą, zalecasz się do drugiej...
D’Artagnan chciał już opowiedzieć Atosowi o swym stosunku do milady, lecz wstrzymał się w porą — Atos miał na punkcie honoru bardzo poważne zasady, w planie zaś akcyi przeciwko milady, jaki ułożył sobie d’Artagnan, istniały pewne szczegóły, jakich Atos, surowy purytanin, nie pochwaliłby wcale. Wiedział o tem d’Artagnan i w ostatniej chwili postanowił zamilczeć, a ponieważ Atos był najmniej ciekawym człowiekiem na święcie, więc zwierzenia d’Artagnana na tem się zakończyły.
Pozostawmy wszakże obu przyjaciół, którzy zresztą nie mogli sobie powiedzieć nic ważniejszego, a zajmijmy się Aramisem.
Widzieliśmy, jakie wrażenie wywarta na młodym człowieku wiadomość, że żebrak, pragnący z nim mówić, przybywa z Tours. Pospieszył za Bazinem, a raczej wyprzedził go i jednym niemal susem przebył odległość, dzielącą ulicę Férou od ulicy Vaugirard.
W domu zastał istotnie nieznanego sobie człowieka, nizkiego wzrostu, o bystrem spojrzeniu, lecz odzianego w łachmany.
— Czy to pan chciałeś mówić ze mną? — zapytał muszkieter.
— Pragnę zobaczyć się z panem Aramisem. Czy to pan jesteś nim właśnie?
— Tak. Czy masz pan dla mnie jakie wiadomości?
— Zaraz je panu przedstawię; proszę jednak o okazanie mi przedtem pewnej haftowanej chusteczki.
— Oto jest — odparł Aramis i, otworzywszy wyjętym z zanadrza kluczykiem małą hebanową szkatułkę, wysadzaną masą perłową, wydostał z niej chusteczkę.
— Dobrze — oświadczył żebrak. — Odpraw pan teraz służącego.
Ciekawy Bazin, któremu również pilno było dowiedzieć się, czego życzy sobie tajemniczy żebrak, stał właśnie na uboczu, gdyż zdążył przybyć do domu niemal równocześnie ze swym panem. Nie na wiele mu się jednak przydał ten pośpiech; Aramis na żądanie żebraka dał mu znak ręką, by się oddalił.
Po wyjściu Bazina żebrak, szybko rozejrzawszy się dokoła i upewniwszy się, że nikt ich nie widzi, ani słyszy, rozpiął zewnętrzne łachmany, przewiązane skórzanym pasem, poczem rozpruł bok kaftana i z tego ukrycia wydobył list.
Na widok pieczęci Aramisowi zapłonęły radością oczy; złożywszy na liście pocałunek, z religijną niemal czcią rozpieczętował go i przeczytał, co następuje:

„Przyjacielu! Los rozłącza nas jeszcze na czas pewien, — ale piękne dni młodości nie przeminęły bezpowrotnie. Wypełnij swą powinność na polu
walki, tak, jak ja moją tu spełniam, i złóż dowód, że jesteś dzielnym, dobrym szlachcicem. Wkońcu przyjmij odemnie dar, który ci wręczy mój wysłannik, i myśl o tej, która tkliwie całuje twoje czarne oczy.
Żegnam cię, a raczej mówię: do zobaczenia!“

Żebrak pruł dalej kaftan i z brudnej swej odzieży wyjmował kolejno jedną sztukę złota po drugiej, aż ułożył na stole sto pięćdziesiąt podwójnych pistolów hiszpańskich, poczem skłonił się i wyszedł, zanim zdumiony młodzieniec zdążył przemówić choćby słowo.
Aramis odczytał list powtórnie i teraz dopiero zauważył w nim dopisek następującej treści:

„P. S. Przyjmij oddawcę listu z szacunkiem; jest to jeden z hrabiów i grandów Hiszpanii.“

— Złote sny moje! — zawołał Aramis. — Jakże piękne jest życie! Jesteśmy jeszcze młodzi, a dni szczęścia przed nami! Och! do ciebie należy moja miłość, moja krew, moje życie! wszystko, ty najcudowniejsza kochanko moja!
I ucałował namiętnie list, nawet nie spoglądając na złoto, błyszczące na stole.
W tej chwili zastukał do drzwi Bazin. Aramis nie miał już powodu nic ukrywać, więc pozwolił mu wejść do pokoju.
Na widok złota Bazin osłupiał i zapomniał nawet powiedzieć swemu panu o przybyciu d’Artagnana, który, zaciekawiony tajemniczemi odwiedzinami żebraka, wyszedł również od Atosa i pospieszył do Aramisa, a wobec przyjacielskiego z nim stosunku sam oznajmił swoje przybycie.
— Do licha, drogi Aramisie! — rzekł, ujrzawszy stos złota na stole, — jeżeli tak wyglądają owoce, nadesłane ci z Tours, to powinszuj odemnie ogrodnikowi, który je wyhodował.
— Mylisz się, mój drogi — odparł dyskretnie Aramis; — są to pieniądze, nadesłane mi przez mego wydawcę za poemat, który zacząłem pisać, — Doprawdy!? — rzekł d’Artagnan. — W takim razie muszą ci powiedzieć, że twój wydawca jest niezwykle hojny, kochany Aramisie.
— Jakto, panie? — zawołał Bazin, — to za poemat dostaje się aż tyle pieniędzy? Ależ to wspaniale! Może pan osiągnąć w taki sposób wszystko, czego zapragnie... może pan dorównać panu de Voiture i panu de Benserade! Ogromnie mi się to podoba. Poeta jest prawie księdzem. Och, panie! błagam, niech pan zostanie poetą!
— Bazinie, zdaje mi się, dobry mój przyjacielu, że mieszasz się do naszej rozmowy.
Bazin zrozumiał, że się znalazł nie na miejscu, i opuszczając głowę, wyszedł za drzwi.
— Sprzedajesz więc swe utwory na wagę złota — zauważył z uśmiechem d’Artagnan. — Szczęśliwy z ciebie człowiek, mój przyjacielu... Uważaj jednak, byś nie zgubił tego listu, który wysuwa ci się z za kaftana, a który zapewne również pochodzi od twego wydawcy.
Aramis zaczerwienił się po białka oczu i, ukrywszy list głębiej, zapiął kaftan.
— Kochany d’Artagnanie — rzekł, — jeżeli masz ochotę, pójdziemy odszukać naszych przyjaciół. Jestem teraz bogaty, więc od dziś-dnia będziemy znowu jadali razem, a może i wy tymczasem wzbogacicie się z kolei.
— Godzę się na to z największą chęcią! — zawołał d’Artagnan. — Oddawna już należy się nam porządny obiad. Ponieważ zaś dziś wieczorem mam odbyć trochę ryzykowną wyprawę, z przyjemnością dodam sobie odwagi kilkoma flaszkami starego burgunda.
— Niech będzie burgund; nie czuję ku niemu bynajmniej odrazy — rzekł Aramis, któremu widok złota wybił zupełnie z głowy myśl o stanie duchowym.
I schowawszy w kieszeń trzy czy cztery podwójne pistole, aby być przygotowanym na potrzebę chwili, ukrył resztę w hebanowej szkatułce, wykładanej perłową masą, gdzie znajdowała się już owa chusteczka, służąca mu za talizman.
Dwaj przyjaciele udali się najpierw do Atosa, który, wierny przysiędze nie wychodzenia za próg domu, zgodził się, aby ucztę urządzono u niego; ponieważ zaś znał się doskonale na sprawach gastronomicznych, d’Artagnan i Aramis powierzyli mu bez namysłu troskę o jej urządzenie.
Idąc następnie do Portosa, spotkali na rogu ulicy du Bac Mousquetona, który z żałosną miną prowadził muła i konia.
— Ach! — zawołał d’Artagnan ze zdziwieniem i jednocześnie z pewną radością, — mój żółty konik! Popatrzno, Aramisie, na tego konia!
— Nikczemna szkapa! — odpowiedział Aramis.
— Otóż widzisz, mój drogi — mówił d’Artagnan, — na tym właśnie rumaku przybyłem do Paryża.
— Jakto? pan zna tego konia? — zapyta! Mousqueton, posłyszawszy te słowa.
— Szczególna barwa — zauważył Aramis; — nigdy w życiu nie widziałem podobnej maści.
— Bardzo wierzę — potwierdził d’Artagnan. — Dlatego też zapewne, jedynie z powodu tej właśnie maści, dano mi za niego trzy talary, szkapa bowiem nie jest warta pozatem nawet osiemnastu liwrów. Ale jakim sposobem koń ten dostał się w twoje ręce, Mousquetonie?
— Och! — odpowiedział służący, — niech pan nawet nie wspomina o tem. Jest to niegodziwość, popełniona przez męża naszej księżnej!
— Jakiej księżnej, Mousquetonie?
— Bo to, proszę pana, jesteśmy w wielkich łaskach u pewnej znakomitej damy, księżnej de..., przepraszam, ale pan mój zabronił mi wymieniać jej nazwisko... Otóż księżna chciała nas zmusić do przyjęcia drobnego upominku: wspaniałego wierzchowca hiszpańskiego i prześlicznego andaluzyjskiego muła. Ale małżonek jej dowiedział się o tem, przejął w drodze wysłane nam wierzchowce, a zamiast nich przysłał te oto ohydne bydlęta.
— Które obecnie odprowadzasz z powrotem? — spytał d’Artagnan.
— Tak jest — potwierdził Mousqueton. — Pojmuje pan, że nie możemy przyjąć podobnych szkap zamiast tych, które nam przyobiecano.
— Oczywiście... Chciałbym wprawdzie zobaczyć Portosa na moim żółtym koniku, bo w ten sposób miałbym przynajmniej wyobrażenie, jak sam na nim wyglądałem, przybywając do Paryża... ale nie zatrzymujemy cię, Mousquetonie; idź wypełnić otrzymane polecenie. Czy pan twój jest w domu?
— Jest, proszę pana — odrzekł Mousqueton, — ale w najgorszym humorze.
I powiedziawszy to, ruszył w dalszą drogę ku bulwarowi Grands-Augustins, a obaj młodzi ludzie poszli zastukać do drzwi skłopotanego Portosa. Ten jednak, choć spostrzegł dwóch przyjaciół, przechodzących przez podwórze, nie kwapił się przyjąć ich u siebie; dzwonili do niego daremnie.
Tymczasem Mousqueton, pędząc przed sobą obie wywłoki, minął Nowy Most i dotarł wreszcie na ulicę Niedźwiedzią, a przybywszy pod dom prokuratora, zastosował się dokładnie do rozkazu swego pana: przywiązał konia i muła do młotka przy drzwiach domu i, nie troszcząc się bynajmniej, co się dalej z nimi stanie, wrócił do Portosa z wiadomością, że wypełnił jego zlecenie.
Nieszczęsne zwierzęta, które nie otrzymały od rana ani odrobiny strawy, po niejakimś czasie tak niesfornie poczęły się zachowywać, targając w tę i ową stronę młotkiem, wiszącym u drzwi, i czyniąc ogromny hałas, że prokurator wysłał wreszcie swego młodego pomocnika z poleceniem, by się wywiedział w sąsiedztwie, czyją własnością jest koń i muł.
Pani Ćoquenard poznała swój dar, ale nie mogła zrazu odgadnąć, czemu przypisać odesłanie zwierząt z powrotem. Niebawem jednak odwiedziny Portosa wyjaśniły tajemnicę.
Wściekłość, błyszcząca w oczach muszkietera, mimo, że usiłował zapanować nad sobą, przeraziła sentymentalną jego kochankę. Mousqueton bowiem nie zataił przed swoim panem, że spotkał po drodze d’Artagnana i Aramisa i że d’Artagnan rozpoznał żółtego konika, jako tego samego wierzchowca, na którym przyjechał był do Paryża i za którego zapłacono mu trzy talary. Nie mogąc oczywiście wyjaśnić sprawy na wizycie u pani prokuratorowej ze względu na obecność jej męża, Portos, zabawiwszy u niej krótko, zdążył jedynie naznaczyć jej schadzkę koło klasztoru Saint-Magloire. Prokurator wprawdzie prosił go o pozostanie na obiedzie, lecz muszkieter gestem, pełnym godności, odmówił.
Pani Coquenard z drżeniem spieszyła w stronę klasztoru Saint-Magloire, przeczuwając, co ją czeka ze strony Portosa, który imponował jej swem pańskiem zachowaniem.
Wszystkie gromy i wyrzuty, jakie człowiek, ciężko zraniony w miłości własnej, rzucić może na głowę kobiety, runęły teraz na pochyloną głowę pani prokuratorowej.
— Chciałam zrobić jak najlepiej — usprawiedliwiała się. — Jeden z naszych klientów, handlujący końmi, winien nam pewną sumę pieniędzy, a że nie ma czem zapłacić, więc przyjęłam konia i muła na rachunek tego długu... przyrzekał bowiem, że dostarczy wspaniałe wierzchowce.
— Jeżeli dług jego wynosił więcej, aniżeli pięć talarów, moja pani — mówił Portos, — to handlarz ów jest złodziejem.
— Przecież każdy człowiek może się starać o kupno jaknajkorzystniejsze, panie Portosie — mówiła prokuratorowa, próbując się bronić.
— Nie, pani; ci, którzy rozglądają się za korzystnym handlem, winni pozwolić innym poszukać sobie bardziej wspaniałomyślnych przyjaciół.
To rzekłszy, Portos odwrócił się na pięcie, jakby w zamiarze odejścia.
— Panie Portosie! — wołała prokuratorowa, — źle uczyniłam, przyznaję. Nie należało się targować, gdy chodziło o wyekwipowanie takiego kawalera, jakim pan jesteś.
Portos, nie odpowiadając, ruszył krok naprzód, a pani prokuratorowej wydało się, że widzi go już niknącego w świetlanym obłoku, w otoczeniu księżnych i margrabin, które rzucały mu wory złota pod stopy.
— Na miłość Boga, panie Portosie! zatrzymaj się pan! — błagała, — zatrzymaj się, abyśmy się mogli porozumieć...
— Rozmowa z panią przynosi mi nieszczęście — oświadczył Portos.
— Więc powiedz pan, czego żądasz?
— Nic zgoła... bo gdybym nawet żądał czegoś, skutek będzie ten sam.
Prokuratorowa uwiesiła się u ramienia Portosa i zawołała w bolesnem podnieceniu:
— Panie Portosie! przebacz! ja przecież nie znam się na niczem. Czyż mogę wiedzieć, jaki jest dobry koń? czyż mogę wiedzieć, jaka uprząż jest potrzebna?
— Należało się zapytać mnie, bo znam się na tem, moja pani. Ale pani wolałaś czynić oszczędności... co więcej, pożyczać na lichwę.
— Uczyniłam źle, panie Portosie, ale zaręczam słowem honoru, że ten błąd naprawię.
— A to jakim sposobem? — pytał muszkieter.
— Posłuchaj. Dzisiaj wieczorem pan Coquenard udaje się do księcia de Chaulnes, który zawezwał go do siebie, nie będzie go tedy w domu conajmniej dwie godziny; przyjdź do mnie... będziemy sami i załatwimy nasze porachunki.
— To są dopiero słowa rozumne, moja droga! Takie postawienie sprawy to co innego!
— Więc przebaczasz mi?
— Zobaczymy — odpowiedział majestatycznie Portos.
I rozeszli się, powtarzając: „Do zobaczenia wieczorem.“
— Do kaduka! — myślał muszkieter, oddalając się, — zdaje się, że przybliżam się nareszcie do szkatuły pana Coquenarda.




XV.
W NOCY WSZYSTKIE KOTY SĄ SZARE.

Nadszedł nareszcie oczekiwany z taką niecierpliwością przez Portosa i d’Artagnana wieczór.
Jak zazwyczaj, d’Artagnan stawił się u milady około godziny dziewiątej. Piękna pani miała doskonały humor. Gaskończyk nasz, przyjęty przez nią niezwykle łaskawie, poznał od pierwszego wejrzenia, że fałszywy list jego wywołał oczekiwany skutek.
W tej chwili weszła Ketty, przynosząc sorbety. I względem niej milady była uprzejmą, jak nigdy, — uśmiechała się do niej wdzięcznie. Niestety, biedna dziewczyna, jakaś zasmucona, nie spostrzegła nawet tych objawów życzliwego dla siebie usposobienia pani.
D’Artagnan spoglądał kolejno na obie kobiety, i przyszło mu na myśl, że natura, stwarzając je, pomyliła się strasznie: dała wielkiej damie duszę przedajną i podłą, a pokojówce serce, godne księżniczki krwi królewskiej.
Około godziny dziesiątej milady poczęła objawiać jakby zaniepokojenie: spoglądała od czasu do czasu na zegar, wstawała i siadała z powrotem, przyczem uśmiechała się do d’Artagnana, jak gdyby chcąc powiedzieć: Jesteś pan niewątpliwie ogromnie miłym gościem, ale byłbyś jeszcze milszy, gdybyś już sobie poszedł!
D’Artagnan wiedział dobrze, jaka była przyczyna tego niepokoju. Powstał wreszcie, ujął kapelusz i, ucałowawszy na pożegnanie piękną rączkę milady, która mu odpowiedziała delikatnym uściskiem dłoni, wyszedł. Młodzieniec zrozumiał jednak, że uścisk ten nie był kokieteryą, lecz niejako wyrażeniem wdzięczności za to, że odchodzi.
— Ona go strasznie kocha! — pomyślał.
Tym razem Ketty nie oczekiwała na niego ani w przedpokoju, ani w krużgankach, ani przy głównej bramie pałacu, i d’Artagnan sam musiał szukać schodów, wiodących do małego jej pokoiku.
Zastał Ketty pogrążoną w wielkim smutku: siedziała z ukrytą w dłoniach twarzą i płakała gorzko.
Gdy d’Artagnan wszedł do pokoju, nie podniosła nawet głowy, a gdy zbliżył się ku niej i ujął ją za ręce, wybuchnęła głośnem łkaniem.
Tak, jak d’Artagnan przewidywał, milady, otrzymawszy list, w uniesieniu radości opowiedziała pokojówce o wszystkiem, a chcąc ją wynagrodzić za dokładne spełnienie zlecenia, podarowała jej pełną złota sakiewkę. Ketty jednak, wróciwszy do swego pokoiku, rzuciła sakiewkę w kąt, gdzie leżała jeszcze dotychczas z wysypującemi się z niej sztukami złota.
Biedna dziewczyna pod wpływem pieszczoty d’Artagnana podniosła głowę, i młody człowiek aż przeląkł się na widok zmiany, malującej się na jej twarzy. Wyciągnęła ku niemu błagalnie dłonie, ale nie śmiała ani słowa wymówić.
Chociaż d’Artagnan nie posiadał zbyt miękkiego serca, to jednak ta niema boleść poruszyła go do głębi. Ale zanadto zależało mu na urzeczywistnieniu powziętych planów, by mógł w nich co zmienić, i nie wyraził Ketty co do tego ani odrobiny nadziei, — przedstawił jej tylko swe zamysły, jako zwykłą zemstę.
Zresztą zemsta ta nie była nazbyt trudna do osiągnięcia, bo milady, zapewne dla ukrycia przed kochankiem rumieńca wstydu, poleciła Ketty pogasić w całym apartamencie, a nawet w jej własnym pokoiku, wszystkie światła. Hrabia de Wardes miał wyjść przed świtem, a więc w ciemności.
Po chwili ozwały się kroki w sypialni milady. D’Artagnan ukrył się szybko w szafie i zaledwie miał czas zamknąć drzwi za sobą, gdy rozległ się dźwięk dzwonka.
Ketty pospieszyła do swej pani. Chociaż zaś tym razem nie zostawiła drzwi otworem, dla d’Artagnana było to obojętne, gdyż przez cienką ścianę mógł słyszeć prawie wszystko, co za tą ścianą mówiono. Milady, upojona radością, kazała opowiadać sobie najdrobniejsze szczegóły rzekomego spotkania pokojówki z hrabią de Wardes; wypytywała, jakie wrażenie wywarł na nim jej list, czy wydawał się bardzo zakochanym i jak się zachowywał dając odpowiedź. Biedna zaś Ketty, zmuszona kłamać, odpowiadała na te wszystkie zapytania przytłumionym głosem i z jakimś bolesnym akcentem, którego wszakże pani jej nie zauważyła pod wpływem samolubnego swego szczęścia.
Gdy wreszcie zbliżyła się godzina schadzki z hrabią, milady, zgasiwszy w swej sypialni ostatnie świece, rozkazała Ketty powrócić do swego pokoiku i, skoro tylko przyjdzie hrabia de Wardes, wprowadzić go do jej apartamentu.
Ketty nie potrzebowała czekać długo. Zaledwie d’Artagnan spostrzegł przez dziurkę od klucza, że w apartamencie zaległa ciemność, wymknął się ze swej kryjówki, zanim jeszcze Ketty zamknęła drzwi, łączące oba pokoje.
— Co to za hałas? — spytała milady.
— To ja — rzekł półgłosem d’Artagnan, — ja, hrabia de Wardes.
— Boże mój! Boże! — szepnęła Ketty, — nie doczekał nawet do tej godziny, jaką sam oznaczył!
— To hrabia? — mówiła milady. — Czemuż nie wchodzi? Hrabio — dodała, — wiesz przecie, że czekam na ciebie.
Usłyszawszy to wezwanie, d’Artagnan usunął łagodnie Ketty na stronę i wszedł do sypialni milady.
By zrozumieć ból i gniew, szarpiący duszą kochanka, który pod przykryciem mroków nocnych i nieswojem nazwiskiem otrzymuje objawy miłości, przeznaczone dla jego szczęśliwszego rywala, trzeba doświadczyć tego chyba samemu. D’Artagnan znalazł się w położeniu bardziej bolesnem, niż przewidywał. Zazdrość szarpała mu serce; cierpiał niemal tak bardzo, jak biedna Ketty, płacząca w tej chwili w przyległym pokoiku.
— O, gdybyś wiedział, hrabio — mówiła milady najsłodszym głosem, ściskając jego ręce, — jakie szczęście przepełniało mi serce, gdym w twych spojrzeniach wyczytała miłość, gdy ją wyczuwałam w twych słowach, ilekroć spotykaliśmy się ze sobą! I ja cię kocham bez miary. A na pamiątkę tego naszego zbliżenia pragnęłabym, abyś miał ten oto zastaw mojej miłości... Niech on ci nie pozwala zapomnieć o mnie ani na chwilę...
I mówiąc to, zdjęła z swej ręki pierścień i wsunęła go na palec d’Artagnana.
Młodzieniec przypomniał sobie, że widział już ten pierścień na ręku milady; zdobił go wspaniały szafir, okolony brylantami.
Pierwszym odruchem d’Artagnan wzbraniał się przyjąć podarunek, — lecz milady dodała w tejże chwili:
— Weź ten pierścień przez miłość dla mnie. Przyjmując go, oddasz mi przysługę, o jakiej nie masz pojęcia — kończyła podnieconym dziwnie głosem.
— Ta kobieta jest pełna tajemnic — pomyślał w duszy d’Artagnan.
A jednocześnie przyszła mu nagle ochota wyznać w tej chwili, że nie jest hrabią de Wardes, przyznać się, kim jest w istocie, i oświadczyć wprost, że przyszedł w zamiarze zemsty. Ale milady, nie dając mu dojść do słowa, mówiła dalej:
— Biedny mój aniele! Ten potwór gaskoński omal nie pozbawił cię życia!... Czy bolą cię jeszcze te rany?
— Tak jest, strasznie bolą — odparł d’Artagnan, zaskoczony nagle epitetem „potwora gaskońskiego“.
— Bądź spokojny — szeptała milady; — ja cię pomszczę, pomszczę okrutnie!
— Do licha — pomyślał d’Artagnan, — chwila odkrycia się nie nadeszła jeszcze.
Wzburzyły go te słowa milady, i potrzebował nieco czasu, aby się uspokoić, a plany zemsty, z jakimi tu przybył, rozwiały się zupełnie. Czuł, że ta kobieta osiągnęła nad nim przemożną władzę. Nienawidził ją i uwielbiał równocześnie, choć niedawno jeszcze aniby przypuszczał, by tak przeciwne sobie uczucia mogły się pomieścić w jednem sercu i, łącząc się z sobą, wytworzyć miłość tak dziwną... szatańską.
Tymczasem wybiła godzina pierwsza, i należało się rozstać. Żegnając się z milady, d’Artagnan czuł jedynie wielki żal, że musi się oddalić. Wśród namiętnych słów, jak to bywa między dwojgiem kochanków w podobnej chwili, umówiono się, że następne spotkanie nastąpi za tydzień.
Biedna Ketty miała nadzieję, że będzie mogła zamienić chociaż kilka słów z d’Artagnanem, gdy będzie przechodził przez jej pokoik, — lecz milady przeprowadziła go sama w ciemności aż na schody i tam dopiero z nim się rozstała.
Nazajutrz rano d’Artagnan pospieszył do Atosa. Zaplątał się w tak niezwykłą przygodę, że postanowił zasięgnąć jego porady, jak się z tego wydobyć. Opowiedział mu tedy wszystko szczegółowo, — Atos zaś podczas tego opowiadania marszczył od czasu do czasu czoło, a wreszcie, wysłuchawszy cierpliwie wszystkiego, rzekł mu:
— Twoja milady wydaje mi się osobą bez czci i wiary. Tem niemniej źle uczyniłeś, wprowadzając ją w błąd, gdyż tak czy owak pozyskałeś w niej sobie straszliwego wroga.
A mówiąc to, spoglądał Atos na pierścień z szafirem, otoczony brylantami, który zajął na palcu d’Artagnana miejsce pierścienia królowej, schowanego skrzętnie do szkatułki.
— Podziwiasz, widzę, ten pierścionek — spytał Gaskończyk z dumą, że może się pochwalić przed przyjaciółmi tak wspaniałym darem.
— Przypomina mi on jeden z moich rodzinnych klejnotów.
— Piękny! nieprawdaż? — pytał d’Artagnan.
— Wspaniały! — odparł Atos. — Nie przypuszczałem jednak, by mogły istnieć na świecie dwa szafiry tak czystej wody. Nabyłeś go może wzamian za swój dyament?
— Nie — odparł d’Artagnan. — Jest to dar mojej pięknej Angielki, a raczej mojej pięknej Francuzki... bo choć nie pytałem o to wcale, jestem przekonany, że urodziła się we Francyi.
— Jakto? otrzymałeś ten pierścień od milady? — zawołał Atos z najwyższem zainteresowaniem.
— Tak, od niej; dała mi go dzisiaj w nocy.
— Pokaż mi ten pierścionek — zażądał Atos.
— Proszę — odparł d’Artagnan, zdejmując klejnot z palca.
Obejrzawszy pierścień, Atos zbladł. Spróbował go wsunąć na czwarty palec lewej ręki, — pierścionek pasował tak, jakgdyby specyalnie dla niego był robiony. Chmura gniewu zaciemniła nagle łagodne zazwyczaj czoło szlachcica.
— Niepodobna, aby to był ten sam — rzekł; — bo jaką drogą mógłby się znaleźć w rękach lady Clarick?... A trudno znów przypuścić, aby istniały na świecie dwa tak bardzo do siebie podobne klejnoty...
— Jakto? znasz ten pierścień? — zapytał d’Artagnan.
— Zdaje mi się, że go poznaję — odparł Atos. — Ale być może, że się mylę.
I oddał klejnot d’Artagnanowi, nie przestając jednak spoglądać na niego od czasu do czasu.
— Słuchaj, d’Artagnanie — rzekł po chwili. — Zdejmij z palca ten pierścień, albo odwróć kamieniem na dół. Wywołuje mi on tak okrutne wspomnienia, że nie mógłbym z tobą spokojnie rozmawiać. A przecie przyszedłeś do mnie po poradę... przecie chcesz, bym ci podał sposób, jak masz w danej chwili postąpić... Ale zaczekaj... pokaż mi jeszcze raz ten kamień; szafir, o którym mówię, miał na boku rysę, powstałą wskutek pewnego wypadku.
D’Artagnan ponownie zdjął pierścień z palca i podał Atosowi.
Atos obejrzał pierścień uważnie.
— Patrz — rzekł zmieszany, — patrz; to niepojęte!
I wskazał rysę na kamieniu.
— Czyjąż tedy własnością był ten pierścień, Atosie?
— Moją... Otrzymałem go od matki, która w spadku dostała go od swojej matki. Jak ci mówiłem, był to stary klejnot rodzinny... który nigdy nie powinien był wyjść z posiadania naszej rodziny.
— A ty sprzedałeś go? — spytał d’Artagnan z pewnem wahaniem.
— Nie — odparł Atos ze szczególniejszym uśmiechem. — Podarowałem go w pewną noc miłości, podobnie, jak dziś ty doszedłeś do jego posiadania.
D’Artagnan zamyślił się; zdawało mu się, że dostrzega w tej chwili w duszy milady niezgłębione otchłanie, ponure i nieznane.
Nie włożył już pierścienia na palec, lecz schował go do kieszeni.
— Słuchaj, d’Artagnanie — rzekł po chwili Atos, wyciągając rękę ku niemu. — Wiesz, jak cię kocham; gdybym miał syna, nie mógłbym go bardziej kochać. Otóż posłuchaj mnie i zerwij z tą kobietą. Nie znam jej wcale, ale jakieś wewnętrzne przeczucie mi powiada, że jest to istota nikczemna i że cięży nad nią jakaś fatalna siła.
— Masz słuszność — odparł d’Artagnan. — Zerwę z nią... bo przyznaję, że i mnie samego przejmuje ona strachem.
— A czy będziesz miał dość siły? — spytał Atos.
— Tak jest — odpowiedział d’Artagnan. — Uczynię to zaraz.
— Słusznie, bardzo słusznie, moje dziecko — mówił przyjaciel, ściskając rękę Gaskończyka z ojcowską niemal tkliwością. — Niech Bóg sprawi, aby ta kobieta, która wplątała się w twe życie, nie pozostawiła tam straszliwych śladów.
Powiedziawszy to, Atos skinieniem głowy pożegnał d’Artagnana, dając mu do zrozumienia, że pragnie pozostać sam ze swemi myślami.
Powróciwszy do domu, d’Artagnan zastał tam Ketty, oczekującą na niego. Cały miesiąc gorączki nie potrafiłby tak zmienić wyglądu biednego dziewczęcia, jak to uczyniła ta jedna noc bezsenna, pełna bólu i goryczy.
Pani wysłała ją do hrabiego. Milady szalała miłością, była jakby pijana z rozkoszy, — pragnęła wiedzieć, kiedy kochanek spędzi z nią noc następną.
I biedna Ketty, wybladła, drżąca, oczekiwała odpowiedzi d’Artagnana.

Atos posiadał wielki wpływ na młodego człowieka. Rady przyjaciela łącznie z głosem własnego serca przekonały go ostatecznie, że teraz, skoro zadowolnił już dumę i zaspokoił pragnienie zemsty, powinien przestać widywać milady. To też, ująwszy pióro do ręki, odpisał milady, co następuje:
„Niech pani nie liczy na rychłe spotkanie ze mną. Od czasu powrotu do zdrowia tyle mam podobnych spraw miłosnych, że muszą zaprowadzić w nich pewien porządek. Gdy kolej wypadnie na panią, będę miał zaszczyt zawiadomić ją o tem.
Hrabia de Wardes.“

O szafirze nie wspomniał ani słowem. Czy może pragnął Gaskończyk zachować sobie tę broń przeciwko milady? Albo może, bądźmy szczerzy, może raczej zachowywał ten klejnot, jako ostatnie źródło zapewnienia sobie wyekwipowania na wojnę?
Byłoby zresztą niesprawiedliwością sądzić czyny ludzkie z owej epoki na podstawie zasad, obowiązujących w innej epoce. To, co uważanoby dzisiaj za hańbę dla człowieka szlachetnie urodzonego, było w owe czasy czemś zupełnie prostem i naturalnem; młodzi ludzie z najlepszych nawet rodzin przyjmowali nieraz zasiłki pieniężne od swych kochanek.
D’Artagnan podał Ketty list niezapieczętowany. Przeczytała go, ale go na razie nie zrozumiała. Po powtórnem zaś przeczytaniu omal nie oszalała z radości.
Nie mogła uwierzyć w swe szczęście, i d’Artagnan musiał jej powtórzyć to ustnie, co list zawierał.
Nie bacząc na niebezpieczeństwa, mogące jej grozić wobec porywczego charakteru milady, pobiegła wnet pędem na Plac Królewski doręczyć list swej pani.
Bo serce najlepszej nawet kobiety nie zna litości dla cierpień rywalki.
Milady otworzyła list z takim samym pośpiechem, z jakim Ketty go doręczyła. Zaraz po przeczytaniu pierwszych słów strasznym gniewem twarz jej się wykrzywiła. Zgniotła papier w ręku i z błyskawicą w oczach zwróciła się ku Ketty:
— Co ma znaczyć ten list? — zapytała.
— Jest to odpowiedź na pismo pani — odpowiedziała Ketty z drżeniem.
— To niepodobieństwo! — krzyczała milady, — to niepodobieństwo, aby szlachcic mógł napisać do kobiety podobne słowa!
Poczem dodała z nagłem przerażeniem:
— Boże! czyżby wiedział?...
I urwała nagle.
Twarz jej przybrała barwę popiołu, a zęby zgrzytnęły złowrogo. Chciała postąpić ku oknu, by odetchnąć świeżem powietrzem, — ale zdołała jedynie wyciągnąć rękę, — nogi odmówiły posłuszeństwa, i upadła na krzesło.
Ketty, sądząc, że pani jej mdleje, podbiegła, by rozpiąć jej suknię. W tejże jednak chwili milady zerwała się żywo.
— Czego chcesz odemnie? — zawołała. — Nie dotykaj mię!...
— Myślałam, że pani mdleje; chciałam spieszyć z pomocą — odpowiedziała służąca, przerażona straszliwym wyrazem twarzy swej pani.
— Zemdleć?! ja miałabym zemdleć?! Cóż to? uważasz mnie za tak słabą? Jeżeli spotka mię obelga, nie mdleję, lecz mszczę się!... Czy słyszysz?!
I ruchem ręki nakazała Ketty wyjść z pokoju.




XVI.
MARZENIE O ZEMŚCIE.

Wieczorem milady w oczekiwaniu d’Artagnano poleciła wprowadzić go do swych pokoi natychmiast, skoro tylko przyjdzie. Ale nie przyszedł...
Nazajutrz Ketty, odwiedziwszy znowu młodego człowieka, opowiedziała mu o całem zachowaniu się swej pani z powodu otrzymanego listu. D’Artagnan wysłuchał sprawozdania z uśmiechem; zazdrosny gniew milady był najlepszą dla niego pomstą.
Tego wieczora milady oczekiwała na Gaskończyka z większą jeszcze niecierpliwością, niźli wczoraj, — lecz tak samo, jak wczoraj, czekała nadaremnie.
I znowu nazajutrz Ketty przyszła do d’Artagnana, ale tym razem, zamiast wesołości, na twarzy jej młody człowiek wyczytał gnębiący smutek. Zapytał biedną dziewczynę, co jej jest, — ona zaś, zamiast odpowiedzi, wyjęła z kieszeni list i podała mu w milczeniu.
List pochodził od milady, — tym razem wszakże zaadresowany był nie do hrabiego de Wardes, lecz do d’Artagnana.
Otworzył go i przeczytał, co następuje:

„Drogi panie d’Artagnan! Nieładnie jest z Pańskiej strony zaniedbywać przyjaciół, zwłaszcza, gdy niebawem ma się ich na tak długi przeciąg czasu opuścić. Szwagier mój i ja oczekiwaliśmy na pana nadaremnie wczoraj i przedwczoraj. Czy i dzisiaj będzie tak samo?
Życzliwa panu
Lady Clarick.“
— To zupełnie jasne — rzekł d’Artagnan; — można było napewno oczekiwać podobnego listu. Szanse moje rosną w miarę, jak traci je hrabia de Wardes.

— Czy pójdzie pan do niej? — spytała Ketty.
— Posłuchaj, drogie dziecko — mówił Gaskończyk, usiłując usprawiedliwić się we własnem sumieniu z zamiaru niedotrzymania obietnicy, danej Atosowi. — Pojmujesz chyba, że byłoby nader niepolitycznie nie przyjąć tak wyraźnego zaproszenia. Milady, nie widując mię u siebie i nie pojmując, z jakiego powodu przestałem u niej bywać, mogłaby domyślić się tego lub owego. A któż jest w stanie wiedzieć, do jakiej granicy może się w pragnieniu zemsty posunąć taka kobieta?...
— Och! mój Boże! — rzekła Ketty, — umiesz pan zawsze tak wszystko przedstawić, że trzeba ci przyznać słuszność. Ale zaczniesz się znowu do niej zalecać, a jeżeli tym razem pozyskasz jej względy pod własnem nazwiskiem, będzie jeszcze gorzej, aniżeli było poprzednio.
Biedna dziewczyna odgadywała instynktowo część tego, co miało nastąpić.
D’Artagnan pocieszał ją, jak mógł, i zapewniał, że oprze się wszystkim pokusom milady. Ma zaproszenie zaś polecił odpowiedzieć, że odczuwa dla milady ogromną wdzięczność za jej dobroć i oddaje się jej na rozkazy. Mie odważył się wszakże oświadczyć tego listownie, gdyż obawiał się, że wprawne oko milady mogłoby łatwo rozpoznać charakter jego pisma.
Z uderzeniem godziny dziewiątej d’Artagnan był już na Placu Królewskim. Służba hrabiny de Clarick widocznie była uprzedzona o jego odwiedzinach, gdyż skoro tylko zjawił się w przedpokojach pałacu, zanim jeszcze zapytał, czy milady przyjmuje, jeden z lokai pobiegł donieść jej o przybyciu gościa.
— Prosić! — rzekła milady krótko, ale tak przenikliwym głosem, że d’Artagnan posłyszał go w przedpokoju.
Wnet wprowadzono d’Artagnana do salonu.
— Mie przyjmuję nikogo więcej — oświadczyła milady służącemu, — zrozumieliście?... nikogo.
Służący wyszedł.

D’Artagnan spojrzał z zaciekawieniem na milady. Była
„Czego chcesz ode mnie?“
bardzo blada, oczy miała zmęczone, bądź skutkiem płaczu, bądź z powodu nieprzespanej nocy. Rozmyślnie zmniejszono zwykłą liczbę świateł w jej apartamentach, a jednak, pomimo to, młoda kobieta nie mogła ukryć śladów gorączki, trawiącej ją od dwóch dni.

D’Artagnan zbliżył się ku niej ze zwykłą wytwornością, ona zaś zadała sobie nadludzki wysiłek, aby go mile powitać. I nigdy może jeszcze nie gościł tak wdzięczny uśmiech na twarzy tak zmienionej.
Gdy d’Artagnan zapytał ją o zdrowie, odpowiedziała:
— Źle... bardzo źle...
— W takim razie nie chcę być natrętny — rzekł d’Artagnan. — Potrzebujesz pani niewątpliwie wypocząć, więc natychmiast odchodzę.
— Przeciwnie — odpowiedziała milady, — bardzo pana proszę, byś został, panie d’Artagnanie; towarzystwo pańskie będzie dla mnie przyjemną rozrywką.
— No, no! — pomyślał d’Artagnan, — nigdy jeszcze nie była tak zachwycająca... Miejmy się na baczności...
Milady istotnie roztoczyła przed młodym człowiekiem cały swój powab. Rozmawiała z niedającym się opisać wdziękiem, a równocześnie gorączkowe podniecenie, które ją opuściło na chwilę, powróciło znowu, rozpłomieniając jej oczy, rumieniąc policzki i zabarwiając ponsem usta. D’Artagnan miał znowu przed sobą zdradziecką Cyrce, która sidłała go swym czarem. Miłość, która, jak sądził, wygasła w nim już zupełnie, a która w rzeczywistości była jeno uśpiona, znowu zbudziła się w jego sercu. Milady uśmiechała się do niego, on zaś czuł, że poszedłby za tym uśmiechem bodaj w piekło.
Przez chwilę począł doznawać jakby wyrzutów sumienia, — zgłuszyło je wszakże natychmiast zachowanie się milady, która z każdą chwilą stawała się słodszą. Wreszcie wśród rozmowy o rzeczach na razie obojętnych zapytała d’Artagnana, czy ma kochankę.
— Na Boga! — zawołał młodzieniec najczulszym możliwie głosem, — jak możesz pani być tak okrutną i zadawać mi podobne pytanie! Wszakże od chwili, gdy cię ujrzałem, oddycham i wzdycham jedynie dla ciebie i przez ciebie.
Na ustach milady pojawił się dziwny uśmiech.
— Więc kochasz pan mnie? — zapytała.
— Zaliż potrzeba to mówić? czyż pani sama tego nie widzi?
— Tak jest. Ale wiadomo panu, że im bardziej harde jest jakieś serce, tem trudniej się je zdobywa...
— Och! nie przerażają mię żadne zgoła trudności — odparł d’Artagnan; — lękam się jedynie niepodobieństw.
— Prawdziwa miłość nie zna niepodobieństw — oświadczyła milady.
— Nie zna?
— Tak! — odpowiedziała.
— Do licha! — pomyślał d’Artagnan, — śpiewka zmieniła się. Czyżby kapryśna pani zakochała się we mnie naprawdę i była skłonną obdarzyć mię szafirem, podobnym temu, jaki był przeznaczony dla hrabiego de Wardes, a dostał się mnie dzięki ciemnościom nocy?...
D’Artagnan przysunął szybko swe krzesło ku milady.
— Czemże mi pan dowiedziesz tej miłości, o jakiej mówisz? — pytała.
— Wszystkiem, czego pani zażądasz odemnie. Czekam rozkazu i jestem gotów na jego spełnienie!
— Na wszystko?
— Tak jest, na wszystko! — rzekł z mocą d’Artagnan, wiedząc z góry, że przez to przyrzeczenie ryzykuje niezbyt wiele.
— Zatem pomówmy nieco — rzekła milady, sama przysuwając się teraz ku niemu.
— Słucham panią.
Milady milczała przez chwilę, jakgdyby namyślając się, poczem rzekła wprost:
— Mam wroga...
— Pani? — zawołał d’Artagnan z udanem zdziwieniem. — Czyż to możliwe, na Boga? Pani? tak piękna i dobra?...
— Mam śmiertelnego wroga.
— Doprawdy?
— Wroga, który znieważył mię tak okrutnie, że między nami może być tylko walka na śmierć i życie. Czy mogą się spodziewać, że będziesz pan mi w tej walce sojusznikiem?
D’Artagnan pojął natychmiast, do czego zmierza mściwa kobieta.
— O, pani! — zawołał z przesadnym zapałem, — moje ramią i moje życie należy do ciebie tak samo, jak moja miłość.
— A zatem — mówiła dalej milady, — ponieważ jesteś pan równie szlachetny, jak zakochany...
Tu zawahała się przez chwilą.
— A zatem?
— A zatem — dokończyła milady po chwili milczenia — przestań pan mówić od dnia dzisiejszego o niepodobieństwach.
— Trudno mi uwierzyć w to szczęście! — zawołał d’Artagnan, klękając przed nią i okrywając pocałunkami ręce, których mu nie usuwała.
W tej wszakże pełnej namiętnych słów chwili przez mózg obojga przemknęły inne myśli:
— Pomścij mnie i zabij tego niegodnego de Wardes — pragnęła w duszy milady, — a wówczas potrafię się pozbyć i ciebie, podwójny głupcze, bierne narzędzie rąk moich...
— Padnij mi teraz dobrowolnie w ramiona — myślał natomiast d’Artagnan, — ty, która tak bezczelnie naigrawałaś się dotychczas ze mnie... Padnij w moje ramiona, obłudna i niebezpieczna kobieto, a wtedy zadrwię i z ciebie, i z tego, którego pragniesz zabić przy mojej pomocy.
D’Artagnan podniósł głowę.
— Jestem gotów — rzekł.
— Zrozumiałeś mię zatem, kochany panie d’Artagnanie? — odezwała się milady.
— Odgadłem jedno z twych spojrzeń.
— Więc użyjesz dla mnie siły twego ramienia, tak już znanego z dzielności?
— Choćby w tej chwili.
— Ale jakże ja cię nagrodzę za podobną usługę? Znam dobrze zakochanych i wiem, że nie czynią nic zadarmo.
— Pragną jednej tylko nagrody, wiesz pani o tem dobrze... nagrody, która byłaby godna i ciebie i mnie.
I mówiąc to, przytulił ją tkliwie do siebie.
Nie opierała się prawie.
— Chcesz pan wziąć nagrodę z góry? — rzekła ze śmiechem.
— Ach! — zawołał d’Artagnan, opanowany w tej chwili namiętnością, jakiej kobieta ta nie przestała w nim budzić. — Ach! nieprawdopodobnem wydaje mi się moje szczęście i lękam się, aby nie znikło nagle, niby marzenie senne, więc staram się jak najszybciej zamienić je w rzeczywistość.
— Trzeba najpierw na to szczęście zasłużyć.
— Jestem na rozkazy pani — oświadczył d’Artagnan.
— Czy naprawdę? — spytała, pragnąc uspokoić resztę swych wątpliwości.
— Wymień nazwisko niegodziwca, z powodu którego te cudne oczy zalały się łzami.
— Któż panu powiedział, że płakałam? — zapytała.
— Zdawało mi się...
— Kobiety takie, jak ja, nie płaczą — oświadczyła.
— Tem lepiej! Jakże się więc ten człowiek nazywa?
— Nie zapominaj pan, że to nazwisko jest moją tajemnicą.
— A jednak muszę je poznać.
— Tak jest... I zwierzenie to jest właśnie dowodem, jak bardzo ci ufam.
— Uszczęśliwiasz mię, pani. Któż to jest tedy?
— Znasz go pan.
— Istotnie?
— Tak jest.
— Może to któryś z moich przyjaciół? — pytał d’Artagnan, aby tem silniejszą obudzić wiarę w swą nieświadomość.
— A gdyby to był istotnie pański przyjaciel, czy zawahałbyś się pan? — zawołała milady, a błysk złowrogi uderzył z jej oczu.
— Nie! nawet, gdyby to był mój brat rodzony! — odpowiedział d’Artagnan z udanym zapałem.
Gaskończyk nasz szedł w swej sprawie naprzód bez wahania, wiedział bowiem dobrze, dokąd dąży.
— Podoba mi się to pańskie oddanie — rzekła milady.
— Niestety! więc tylko to jedno zdobywa mi twoje serce? — spytał d’Artagnan.
— Nie; wszak kocham ciebie bezwzględnie — rzekła, ujmując go za rękę.
Płomienny dreszcz wstrząsnął d’Artagnanem, jakgdyby przez to dotknięcie udzieliła mu się gorączka, paląca ciało milady.
— Kochasz mię? — wołał. — Och! gdyby tak było istotnie, oszalałbym ze szczęścia.
Chwycił ją w ramiona. Nie broniła mu pocałunków, ale nie oddawała ich wzajem. Usta jej były zimne, i d’Artagnanowi wydawało się, że obejmuje posąg. Tem nie mniej pijany był rozkoszą, oszołomiony szczęściem. Uwierzył niemal w prawdziwość uczucia milady, — uwierzył prawie w zbrodnię hrabiego de Wardes i, gdyby go w tej chwili spotkał na swej drodze, zabiłby niewątpliwie.
Milady uznała, że nadeszła właściwa chwila.
— Człowiek ten nazywa się... — zaczęła.
— De Wardes, wiem — przerwał d’Artagnan.
— Skąd wiesz o tem? — pytała milady, trzymając go silnie za ręce i, patrząc w oczy tak badawczo, jakgdyby chciała przeniknąć go do głębi duszy.
D’Artagnan pojął, że popełnił błąd.
— Mów! mów natychmiast, skąd wiesz o tem! — powtórzyła milady.
— Skąd wiem? — rzekł d’Artagnan.
— Tak.
— Wiem, gdyż wczoraj wieczorem hrabia de Wardes, znajdując się w pewnym domu, gdzie byłem również i ja, pokazywał pierścień, który, jak twierdził, otrzymał od ciebie.
— Nędznik! — zawołała milady.
Nazwa ta, jak łatwo pojąć, odbiła się głośnem echem na dnie duszy d’Artagnana.
— A więc? — pytała dalej milady.
— Więc zabiję go, tego nędznika, aby cię pomścić — rzekł d’Artagnan z miną armeńskiego Jafeta.
— Dzięki ci, mój przyjacielu — zawołała milady. — Kiedyż więc będę pomszczona?
— Jutro, dzisiaj, zaraz... kiedy zechcesz.
Milady miała już zawołać: „w tej chwili“, — ale przyszło jej na myśl, że tego rodzaju pośpiech złe wrażenie wywarłby na d’Artagnanie. Zresztą należało w tym wypadku przedsięwziąć tysiące środków ostrożności, — należało dać obrońcy tysiąc rad, aby go uchronić od nieprzyjemnych wyjaśnień ze świadkami hrabiego.
Wszystko to uprzedził d’Artagnan jednem słowem.
— Jutro — rzekł — będziesz pomszczona, albo żyć przestanę.
— Nie! — zawołała, — pomścisz mnie, ale nie umrzesz. Hrabia jest tchórzem.
— Może jest nim w stosunku do kobiet, lecz nie względem mężczyzn. Wiadomo mi o tem coś-niecoś.
— Zdaje mi się jednak, że nie potrzebowałeś się uskarżać na brak szczęścia w niedawnem z nim starciu...
— Szczęście jest niby kochanka: dziś sprzyja, jutro odwraca się do ciebie plecami.
— Czy to ma znaczyć, że się wahasz jeszcze?
— Nie, nie waham się bynajmniej. Ale czy sprawiedliwem jest wysyłać mię na możliwą śmierć, nie dając mi nic więcej, prócz odrobiny nadziei?
Milady odpowiedziała spojrzeniem, które mówiło:
— A więc o to ci chodzi?
I uzupełniła spojrzenie kilkoma jeszcze słowami:
— To prawda — rzekła z uczuciem.
— Och! jesteś aniołem! — zawołał młody człowiek.
— Zatem wszystko ułożone? — przypomniała.
— Prócz tego, o co cię błagam, aniele.
— Zaręczam ci przecież, że możesz zaufać mej miłości.
— Nie mam przed sobą pewnego jutra, aby módz czekać...
— Cicho! Słyszę kroki mojego brata. Nie trzeba, aby zastał cię tutaj.
Zadzwoniła. W drzwiach stanęła Ketty.
— Wyjdź tędy — rzekła do d’Artagnana, wskazując mu małe drzwiczki, ukryte w ścianie. — Powrócisz tu o godzinie jedenastej, i wówczas dokończymy naszej rozmowy. Ketty wprowadzi cię do mnie.
Biedna dziewczyna omal nie padła na ziemię, usłyszawszy te słowa.
— Cóż to ma znaczyć, moja panno, że stoisz nieruchoma, jak posąg? Prędzej, wyprowadź pana. Wieczorem o jedenastej oczekuję.
— Jak się zdaje — pomyślał d’Artagnan, — ma stały zwyczaj naznaczania schadzek na godzinę jedenastą.
Milady wyciągnęła do niego rękę, którą ucałował gorąco.
— NoQ no! — myślał, wychodząc z pokoju i nie odpowiadając na wyrzuty Ketty, — trzeba się mieć na baczności! Ta kobieta jest skończoną zbrodniarką!




XVII.
TAJEMNICA MILADY.

Zamiast zajść do pokoiku Ketty, która oczekiwała na młodego człowieka z upragnieniem, d’Artagnan wyszedł z pałacu i zwrócił się ku domowi. Skłoniły go do tego dwie przyczyny: przedewszystkiem unikał dzięki temu wymówek, oskarżeń i żalów biednej dziewczyny, — a następnie pragnął zastanowić się nieco, o ile można, i nad sobą samym, i nad uczuciami kobiety, która go tak silnie opętała.
Najzupełniej jasnem było w tej sprawie to tylko, że d’Artagnan kochał milady miłością szaleńca, ona zaś nie kochała go wcale. Przez chwilę myślał, że najlepiej byłoby natychmiast po powrocie do domu napisać do niej długi list z wyjaśnieniem, że w stosunku do niej w ciągu dni ostatnich on i de Wardes byli jedną i tą samą osobą i że z tego powodu nie może się podjąć zabicia hrabiego, gdyż dla zadośćuczynienia sprawiedliwości musiałby chyba popełnić samobójstwo. Ale i jego także ogarnęła dzika żądza zemsty; pragnął posiąść tę kobietę bez użycia pomocy cudzego nazwiska, a ponieważ zemsta tego rodzaju była słodka, nie chciał się jej wyrzekać.
Pięć czy sześć razy obszedł dokoła Plac Królewski, zwracając co dziesięć kroków wzrok ku oknom apartamentu milady, które wciąż jeszcze poprzez zasłony przebłyskiwały światłem; widocznie tym razem piękna pani nie spieszyła się tak do sypialni, jak w poprzednim tygodniu.
Nareszcie światła pogasły.
Równocześnie jednak zgasła ostatnia wątpliwość w duszy d’Artagnana; przypomniał sobie szczegóły pierwszej nocy i z bijącem sercem, z rozpłomienioną głową wszedł do pałacu i pospieszył do pokoiku Ketty.
Młoda dziewczyna, blada i drżąca, usiłowała powstrzymać kochanka. Lecz milady czuwała bacznie; posłyszawszy szmer, sprawiony przez d’Artagnana, otworzyła drzwi.
— Chodź! — rzekła.
Był to już tak niesłychany bezwstyd, tak potworna czelność, że d’Artagnan ledwie mógł uwierzyć swym oczom i uszom; wydawało mu się to wszystko złudą, marzeniem sennem, nie zaś rzeczywistością.
Mimoto wszedł do sypialni milady, jakby ulegając magnetycznej jej sile, która działała na niego, i drzwi zamknęły się za nim.
Teraz Ketty pobiegła ku drzwiom. Zazdrość, gniew, obrażona duma, wszystkie namiętności, targające sercem kochającej kobiety, popychały ją do odkrycia przed swą panią całej prawdy, — ale i sama wówczas byłaby zgubiona, wyznając, że przyłożyła rękę do podobnej intrygi, i d’Artagnan byłby dla niej stracony. Ta ostatnia myśl skłoniła ją do jednego jeszcze poświęcenia się — w imię miłości.
D’Artagnan zaś stanął u szczytu swych pragnień: nie potrzebował już podawać się wobec milady za znienawidzonego rywala, — sam dla siebie odbierał dowody miłości. Wprawdzie z głębi duszy szeptał mu jakiś głos tajemny, że jest jedynie narzędziem zemsty, które o tyle ma wartość dla mściciela, o ile zada śmierć wrogowi; ale duma, miłość własna i szał namiętności zmuszały ten głos wewnętrzny do zamilknięcia, — głuszyły w młodzieńcu wszystkie podszepty rozumu. Nadomiar złego Gaskończyk nasz, jak wiemy, pełen zarozumiałości, porównywał się teraz z hrabią de Wardes i zapytywał, dlaczego ostatecznie nie miałby być kochany we własnej osobie. Oddawał się zresztą całkowicie wrażeniom chwili. Milady nie była już teraz dla niego tą kobietą o niegodnych zamiarach, jakimi przerażała go niedawno; stała się ona kochanką upragnioną, namiętną, pochłoniętą również, jak przypuszczał, uczuciem miłości.
Około dwóch godzin upłynęło młodym ludziom na słodkiem „sam na sam“, aż uspokoili się w swych uczuciach. Ponieważ zaś milady nie miała przyczyny, jak d’Artagnan, zapominać ani na chwilą o swych nikczemnych planach, więc po niejakimś czasie zapytała młodego człowieka, czy pomyślał już o wynalezieniu jakiegoś pozoru, któryby mógł nazajutrz doprowadzić do pojedynku między nim a hrabią de Wardes.
D’Artagnan jednak, przejęty jeszcze całkiem innemi myślami, zapomniał się i odpowiedział, jak głupiec, że zapóźno już było zająć się wyzwaniem.
Obojętność, okazana przez młodzieńca wobec jedynego pragnienia, jakie przejmowało całą istotę milady, przeraziła ją, — zaczęła tedy dopytywać się gwałtownie i namiętnie, jak zamierza postąpić. Wówczas d’Artagnan, który nie myślał poważnie o możliwości tego pojedynku, usiłował skierować rozmowę na inny temat. Było to wszakże bezskuteczne: milady z żelaznym uporem umysłu i woli wracała do postawionego z góry żądania.
Sądząc, że będzie dowcipny, d’Artagnan począł doradzać jej, by zaniechała zemsty i przebaczyła hrabiemu de Wardes. Młoda kobieta jednak na tę propozycyę zawrzała gniewem i odsunęła się od niego.
— Czyżbyś się bał hrabiego, drogi d’Artagnanie? — zapytała głosem zgryźliwym i drwiącym, który dziwnie rozbrzmiał w ciemnościach.
— Nie możesz chyba mieć co do tego żadnych wątpliwości, moje dziecko! — odparł d’Artagnan. — Ale jeżeli hrabia de Wardes zawinił mniej, aniżeli sądzisz?
— Bądź co bądź — rzekła poważnie milady — oszukał mię, a tem samem już zasłużył na śmierć.
— Umrze zatem, skoro wyrzekłaś wyrok na niego! — oświadczył d’Artagnan tak stanowczym tonem, że milady uspokoiła się zupełnie i znowu czule przytuliła się do niego.
Nie możemy zaręczyć, jak długą wydała się ta noc pięknej pani. Ale d’Artagnanowi zdawało się, że bawi u niej zaledwie niespełna dwie godziny, gdy już dzień zaświtał przez zasłony okien i niebawem rozjaśnił komnatę swem bladem światłem.
Zauważywszy, że d’Artagnan myśli o wyjściu, milady przypomniała mu jeszcze raz obietnicą pomszczenia wyrządzonej jej przez hrabiego de Wardes obelgi.
— Jestem gotów — odparł d’Artagnan. — Pragnąłbym jednak przedtem upewnić się jeszcze co do pewnej rzeczy.
— Mianowicie? — spytała milady.
— Czy ty mię kochasz?
— Dałam ci przecież, jak sądzą, dowody.
— Tak jest. I ja również należą do ciebie ciałem i duszą.
— Dzięki ci! Ale tak samo, jak ja dowiodłam ci mej miłości, dowiedziesz i ty mnie, że mię kochasz... nieprawdaż?
— Oczywiście. Jeżeli jednak — podchwycił d’Artagnan — kochasz mię istotnie, czy nie obawiasz się o moje życie?
— Czemuż miałabym się obawiać?
— Mogą zostać niebezpiecznie raniony, a nawet zabity.
— To niepodobna! — rzekła milady. — Jesteś tak waleczny i tak świetnie władasz szpadą...
— Czy nie wolałabyś jednak — ciągnął dalej d’Artagnan — użyć innego sposobu zemsty, by pojedynek stał się niepotrzebnym?
Milady spojrzała w milczeniu na kochanka pytającemi oczyma, którym blade światło pierwszych promieni poranku nadawało jakiś dziwnie ponury wyraz.
— Zdaje mi się — rzekła, — że poczynasz się znowu wahać.
— Nie, nie waham sią... ale... żałują szczerze tego biednego hrabiego de Wardes, odkąd dowiedziałem sią, że go już nie kochasz. Zdaje mi sią, że sama utrata twej miłości jest dla niego dość srogą karą... pocóż więc obmyślać jeszcze inną zemstą?...
— Kto ci powiedział, że go kochałam? — zapytała milady.
— Bez wielkiej zarozumiałości mogą wierzyć, że obecnie kochasz kogo innego — rzekł młodzieniec, pieszczotliwie się uśmiechając. — A powtarzam, że los hrabiego bardzo mię obchodzi...
— Ciebie? — pytała milady.
— Tak jest, mnie.
— I dlaczegóż to?
— Ponieważ ja jeden wiem...
— Co?
— Że nie jest on winien względem ciebie w tym stopniu, jak ci się to wydaje.
— Doprawdy!? — zawołała milady z pewnem zaniepokojeniem. — Wytłómacz swoje słowa dokładniej, gdyż istotnie nie pojmuję, co znaczą.
I spojrzała na d’Artagnana, trzymającego ją w objęciach, rozszerzonemi źrenicami, w których zapaliły się jakieś błyski.
— Jestem człowiekiem prawym — oświadczył d’Artagnan, postanowiwszy nareszcie odkryć karty, — i odkąd zdobyłem twoją miłość... a tego mogę być pewnym, nieprawdaż?...
— Tak jest. Ale mów dalej.
— Otóż jestem w tej chwili jakby odrodzony duchowo i... cięży mi pewne wyznanie.
— Wyznanie?!
— Gdybym wątpił w twoją miłość, nie powiedziałbym ci tego. Ale ty mię kochasz, piękna moja kochanko! kochasz?...
— Nie powinieneś w to wątpić.
— Gdybym więc, powodowany miłością, zawinił czemś względem ciebie, przebaczyłabyś mi?
— Być może.
Z możliwie najsłodszym uśmiechem chciał d’Artagnan zbliżyć swe wargi do ust milady, — lecz ona odepchnęła go.
— Chcę usłyszeć to wyznanie — rzekła blednąc. — Czemże względem mnie zawiniłeś?
— W ubiegły czwartek naznaczyłaś hrabiemu de Wardes schadzkę w tym samym pokoju, nieprawdaż?
— Ja?... Bynajmniej.
Milady wypowiedziała te słowa tak stanowczym głosem i z tak pewnym siebie wyrazem twarzy, że, gdyby d’Artagnan nie miał bezwzględnej pewności, musiałby się zachwiać w swem przekonaniu.
— Nie kłam, mój śliczny aniele — rzekł, śmiejąc się, — bo na nic się to nie przyda.
— Ale cóż to wszystko ma znaczyć? Mów, jeżeli nie chcesz, bym umarła, oczekując na twoje wyjaśnienia!
— Och! uspokój się! Nie zawiniłaś względem mnie wcale; już ci przebaczyłem!
— Cóż dalej?
— Hrabia de Wardes nie może się niczem chełpić...
— Jakto? Sam przecie mówiłeś mi o tym pierścieniu.
— Pierścień ten znajduje się w mojem ręku, najdroższa. Hrabia de Wardes, który tu był we czwartek, i d’Artagnan, który tu jest dzisiaj, są jedną i tą samą osobą.
Niebaczny młodzian oczekiwał, że wyznanie to wywoła co najwyżej zdziwienie, pomieszane z objawami wstydu, wreszcie małą burzę, która zakończy się łzami, Ale pomylił się i rychło się o tem przekonał.
Milady, blada, ze strasznie zmienioną twarzą, odwróciła się nagle od d’Artagnana i, gwałtownem uderzeniem w piersi odepchnąwszy go od siebie, podeszła do łóżka.
Dzień już był prawie zupełny.
D’Artagnan, chwyciwszy za nocny strój z cienkiego indyjskiego muślinu, usiłował zatrzymać ją, chciał błagać o przebaczenie. Ona jednak wyrwała mu się z siłą i stanowczością, a wówczas muślin rozdarł się, obnażając jedno ramię, krągłe i białe, na którem d’Artagnan z niedającem się opisać zdumieniem ujrzał wytatuowany kwiat lilii, to niezatarte piętno, wyryte hańbiącą ręką kata.
— Wielki Boże! — zawołał, opuszczając rękę.
I stał niemy, jakby skamieniały, przy łóżku milady.
Ale ten jeden okrzyk młodzieńca wystarczył, by milady pojęła, co go wywołało. Domyśliła się, że posiadł tę jej tajemnicę, straszną tajemnicę, o której nie wiedział nikt na świecie.
Odwróciła się ku niemu, podobna już nie do rozjuszonej kobiety, ale do zranionej pantery.
— A! nędzniku! — zawołała. — Podszedłeś mię zdradziecko, aby mię posiąść, a teraz ukradłeś mi jeszcze moją tajemnicę!... Umrzesz, nędzniku, z mojej ręki!...
I podbiegłszy do ozdobnej szkatułki, stojącej na gotowalni, wyjęła z niej sztylet ze złotą rękojeścią, o ostrzu cienkiem, jak igła, i jednym skokiem rzuciła się na d’Artagnana, napół zaledwie ubranego.
Aczkolwiek, jak wiemy, młodzieniec nasz posiadał dzielne serce, to jednak na widok tej tak strasznie zmienionej kobiety, tych źrenic, okropnie rozszerzonych, tych pobladłych jej lic i warg krwawiących cofnął się przerażony do samej ściany, jak gdyby ujrzał węża, skradającego się ku sobie, i ręką, oblaną zimnym potem, wydobył szpadę z pochwy.
Ale milady, nie zważając na szpadę, usiłowała przedostać się ku niemu przez łóżko, aby go dosięgnąć sztyletem, i zatrzymało ją dopiero na chwilę zimne, ostre żelazo szpady, które poczuła na swem gardle.
Próbowała wytrącić mu szpadę z ręki, ale d’Artagnan błyskawicznymi obrotami żelaza nie dopuszczał do tego i począł się cofać w kierunku drzwi, wiodących do pokoiku Ketty. Z tem większą furyą i krzykiem zaatakowała go wściekła kobieta, — d’Artagnan zaś, wszedłszy w rolę pojedynkującego się, gdyż istotnie walka przypominała pojedynek, począł odzyskiwać zimną krew.
— Dobrze, moja piękna pani! doskonale! — mówił, ograniczając się jedynie do obrony. — Lecz, na Boga, uspokój się, bo w przeciwnym razie na twej pięknej twarzy wyrysuję jeszcze jeden kwiat lilii.
— Nędznik! nikczemnik! — syczała milady, nacierając wciąż na niego i przewracając po drodze krzesła, któremi się napastowany zastawiał.
Gdy się zaś znalazł koło drzwi pokoiku służebnej, Ketty, przestraszona hałasem, otworzyła je nagle. Skorzystał z tego w jednej chwili d’Artagnan. Wpadłszy z sypialni do pokoiku, szybkim jak błyskawica ruchem zamknął drzwi i podparł je sobą, a jednocześnie drżąca ze strachu Ketty zasunęła rygle.
Wówczas rozwścieczona milady usiłowała drzwi wyważyć, uderzając w nie z niesłychaną, jak na kobietę, siłą. Gdy zaś doszła do przekonania, że wysiłki jej są nadaremne, poczęła uderzać w nie ostrzem sztyletu, aż koniec jego przechodził na drugą stronę. A każdemu, uderzeniu towarzyszyły okrzyki wściekłości.
— Prędko! prędko, Ketty! — rzekł półgłosem d’Artagnan, — dopomóż mi wyjść z pałacu, bo, gdy pozostawimy jej jeszcze trochę czasu na opamiętanie, każe mię zamordować służbie.
— Nie możesz pan przecie wyjść w takim stroju na ulicę — zauważyła Ketty; — jesteś prawie nagi...
— To prawda — potwierdził d’Artagnan, spostrzegając dopiero teraz, że jest bez ubrania, — to prawda... Daj mi cokolwiek do okrycia się... Ale spieszmy, bo widzisz sama, że idzie tu o śmierć lub życie!
Ketty pojmowała to aż nazbyt dobrze.
Zakrzątnąwszy się żywo, ubrała go w jakąś suknię z kwiecistej materyi, na głowę wsadziła mu kapelusz, raczej do czepka podobny, narzuciła na wszystko jakiś płaszczyk, dała pantofle, które włożył na gołe nogi, poczem sprowadziła go po schodach.
Czas był już ostatni, gdyż milady zaczęła dzwonić i rozbudziła wnet cały pałac.
Odźwierny wypuszczał właśnie d’Artagnana w chwili, gdy milady, napół rozebrana, krzyczała przez okno:
— Nie otwierać nikomu!




V.
JAK ATOS BEZ TRUDU ZDOBYŁ UMUNDUROWANIE.

D’Artagnan był już za bramą pałacu, a milady jeszcze groziła mu gwałtownymi gestami, — gdy zaś zniknął jej z oczu, padła zemdlona na podłogę sypialni.
Młodzieniec był tak wzburzony, że zapomniał o Ketty, która pozostała we władzy wściekłej kobiety, i przebiegłszy pędem pół Paryża, zatrzymał się dopiero przed domem Atosa. Oszołomienie umysłu, przenikający strach, nawoływania napotykanych straży, które poczęły go ścigać, szydercze śmiechy nielicznych przechodniów, spieszących do swych zajęć, podnieciły go do najwyższego stopnia.
Przebiegł podwórze, jednym tchem dostał się po schodach na drugie piętro i zastukał z całej siły do drzwi.
Grimaud z oczami napuchniętemi od snu otworzył, a młodzieniec wpadł do wnętrza tak gwałtownie, że omal go nie przewrócił.
Biedny chłopak, mimo przyzwyczajenia do milczenia, tym razem zawołał:
— Hola! cóż to, latawico jakaś! czego tu chcesz, głupia dziewczyno?!
D’Artagnan odsunął welon kapelusza i wyciągnął ręce z pod płaszcza. Na widok wąsów i gołej szpady biedny chłopiec zrozumiał, że stoi przed nim mężczyzna, — ale wnet przyszło mu na myśl, że jest to niechybnie jakiś morderca.
— Na pomoc! ratujcie! na pomoc! — począł wrzeszczeć.

— Milcz, nieszczęśniku! — rzekł młody człowiek. — Jestem d’Artagnan... Czyż nie poznajesz mnie? Gdzie twój pan?
Ucieczka d’Artagnana
— Pan... pan d’Artagnan? — wołał Grimaud. — To niemożliwe!

— Grimaudzie — odezwał się Atos, wychodząc z sypialni w porannym stroju, — zdaje się, że ośmielasz się zabierać głos.
— Ach, panie! bo to, proszę pana...
— Milcz!
Grimaud zmilkł i zadowolnił się tem, że wskazał palcem d’Artagnana.
Atos poznał towarzysza natychmiast, ale, mimo wrodzonej swej powagi, parsknął śmiechem, usprawiedliwionym zresztą niezwykłem przebraniem swego przyjaciela: przekrzywiony czepek, spódnica, opadająca na pięty, zakasane rękawy, wąsy najeżone ze wzruszenia...
— Nie śmiej się, mój przyjacielu — wołał d’Artagnan, — nie śmiej się, bo, na Boga, niema się tu śmiać z czego...
A wypowiedział te słowa z taką powagą i prawdziwą grozą, że Atos uchwycił go za ręce, pytając z zaniepokojeniem:
— Jesteś może raniony, drogi przyjacielu?... Jakiś ty blady!
— Nie, raniony nie jestem... ale miałem straszliwą przygodę. Czy jesteś sam w domu, Atosie?
— Do licha! któż mógłby być u mnie o tej godzinie?
— Dobrze, dobrze — rzekł drżącym głosem d’Artagnan i wbiegł do sypialni przyjaciela.
— No, opowiadaj! — rzekł Atos, zamykając drzwi i zasuwając rygiel, aby im nikt w rozmowie nie przeszkodził. — Może król nie żyje? a może zabiłeś kardynała? Jesteś, widzę, strasznie pomieszany... Mówże, bo naprawdę umieram z niepokoju.
— Atosie — rzekł d’Artagnan, zdejmując ubranie kobiece i pozostając w samej koszuli. — Przygotuj się, że usłyszysz rzecz nieprawdopodobną, niesłychaną...
— Wdziej najpierw ten szlafrok — przerwał muszkieter przyjacielowi.
D’Artagnan wziął podany mu strój, ale długo go wkładał na siebie, gdyż pomieszał rękawy, — tak był jeszcze podniecony.
— A zatem? — pytał Atos niecierpliwie.
— A zatem — rzekł d’Artagnan, pochylając się ku przyjacielowi i szepcąc mu do ucha, — zatem... milady jest napiętnowana na ramieniu kwiatem lilii.
— Ach! — krzyknął muszkieter, jakgdyby ugodzony kulą w samo serce.
— Powiedz mi — ciągnął dalej d’Artagnan, — czy jesteś tego pewny, że „tamta“ nie żyje?
— „Tamta“? — powtórzył Atos tak cicho, że d’Artagnan ledwie go dosłyszał.
— Tak, tamta, o której opowiadałeś mi kiedyś w Amiens.
Atos westchnął głęboko i ukrył głowę w dłoniach.
— Ta jest kobietą, mogącą liczyć dwadzieścia sześć do dwudziestu ośmiu lat — rzekł d’Artagnan.
— Ma jasne włosy, nieprawdaż? — pytał Atos.
— Tak jest.
— Oczy jasno-niebieskie, dziwnie przejrzyste; rzęsy i brwi czarne?
— Tak.
— Wysoka, dobrze zbudowana? Z lewej strony brak jej jednego zęba?
— Tak, istotnie.
— Kwiat lilii mały, czerwonawy, jakby zatarty przez używanie maści, którą przykładano?
— Tak.
— Mówiłeś jednak, że jest Angielką...
— Nazywają ją „milady“. Lecz równie dobrze może być pochodzenia francuskiego. Lord de Winter jest tylko jej szwagrem.
— Muszę ją zobaczyć, d’Artagnanie.
— Strzeż się, Atosie! strzeż się! Chciałeś ją zabić kiedyś, ale możesz się sam na śmierć narazić... Ona nie chybi z pewnością...
— Nie odważy się nic powiedzieć mi o tej sprawie, gdyż w ten sposób zdradziłaby się sama.
— Ona jest zdolna do wszystkiego! Nie widziałeś jej nigdy w przystępie wściekłości?
— Nie — odparł Atos.
— To tygrysica! pantera! Ach, Atosie! obawiam się, czym nie ściągnął na nasze głowy straszliwej zemsty!
I d‘Artagnan opowiedział o całem swojem przejściu, o bezrozumnej wściekłości milady i o pogróżkach śmierci.
— Masz słuszność, mój drogi. Na honor, gra warta świeczki — oświadczył Atos. — Na szczęście, pojutrze już opuszczamy Paryż i, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa ruszymy prosto na Rochellę. Skoro zaś raz znajdziemy się w drodze...
— Będzie cię ścigała aż na kraj świata, Atosie, jeżeli cię pozna... Pozwól, niech ja sam stanę się ofiarą jej nienawiści.
— Mój drogi! i cóż to szkodzi, jeżeli mię zabije? Czy sądzisz może, że tak bardzo dbam o życie?
— W tem wszystkiem kryje się jakaś straszna tajemnica. Atosie, ta kobieta jest szpiegiem kardynała; jestem tego pewny.
— W takim razie i ty miej się na baczności. Gdyby kardynał nie był zachwycony twoją wyprawą do Londynu, nienawidziłby cię z całej duszy. Wprawdzie nie może cię jawnie oskarżyć, ale o pomszczeniu się nie zapomni z pewnością. Dlatego powtarzam: miej się na baczności! Gdy masz wyjść na ulicę, nie wychodź nigdy sam; jedząc, uważaj, aby cię nie otruto... Nie dowierzaj niczemu, strzeż się nawet własnego cienia...
— Na szczęście — rzekł d’Artagnan, — tylko do pojutrza wieczorem będziemy chodzili po ulicach miasta. A skoro raz znajdziemy się w szeregach armii, nie będziemy się już potrzebowali obawiać nikogo, prócz jawnych wrogów.
— Tymczasem ponawiam moją radę — mówił Atos — i będę ci towarzyszył wszędzie; teraz także, gdy pójdziesz na ulicę Grabarzy, pójdę z tobą.
— Aczkolwiek jest to bardzo niedaleko — odparł d’Artagnan, — nie mogę jednak wrócić do domu w tym stroju.
— Masz słuszność — rzekł Atos i równocześnie zadzwonił.
Grimaud wszedł do pokoju, Atos zaś rozkazał mu na migi, aby poszedł do mieszkania d’Artagnana i przyniósł ubranie. Grimaud również na migi odpowiedział, że zrozumiał polecenie, i wyszedł.
— Niestety, kochany przyjacielu, nie przyspiesza to wcale sprawy naszego umundurowania — odezwał się Atos. — Bo, jeżeli się nie mylę, pozostawiłeś swą odzież u milady, a ona nie będzie się bynajmniej kwapiła, by ci ją odesłać. Całe szczęście, że posiadasz ten szafir.
— Szafir jest twoją własnością, drogi Atosie. Czyż nie mówiłeś mi, że był to klejnot rodzinny?
— Tak jest. Ojciec mówił mi kiedyś, że pierścień ten kosztował dwa tysiące talarów, a należał do podarunków ślubnych mojej matki, i jest rzeczywiście wspaniały. Matka dała mi go na pamiątkę, a ja, szalony, zamiast zachować go, jak świętą relikwię, ofiarowałem tej nędznicy...
— Bierz więc z powrotem ten klejnot, bo słusznie ci się on należy.
— Nie, d’Artagnanie. Pierścień ten już samem dotknięciem tej nędznicy, tej niegodnej kobiety został haniebnie splamiony.
— Więc go sprzedaj.
— Sprzedawać klejnot, pochodzący od mojej matki? Przyznam ci się, że uważałbym to niemal za świętokradztwo.
— W takim razie zastaw go; pożyczą ci na niego conajmniej tysiąc talarów, a suma ta wyswobodzi cię z obecnych kłopotów. Później wykupisz go za pierwsze pieniądze, jakie otrzymasz, a wówczas będzie on już oczyszczony z dawnych plam, gdyż przejdzie przez ręce lichwiarzy.
Atos uśmiechnął się.
— Jesteś nieocenionym towarzyszem — rzekł; — swoją nieprzebraną wesołością podnosisz z upadku biedne umysły, pogrążone w rozpaczy. Dobrze więc; zastawię ten pierścień, ale pod jednym warunkiem.
— Mianowicie?
— Że pięćset talarów będzie dla ciebie, a pięćset dla mnie.
— Co mówisz, Atosie? Ja nie potrzebuję nawet czwartej części tej sumy; sprzedawszy siodło, będę już miał wystarczającą ilość pieniędzy. Bo i czegóż jeszcze mi potrzeba? Kupić Planchetowi konia, to wszystko. A nie zapominaj, że i ja posiadam pierścień...
— Który jednak daleko więcej cenisz, aniżeli ja swój; tak mi się przynajmniej wydawało.
— Tak jest... bo w razie ostatecznego jakiegoś wypadku może nas jeszcze wyratować nietylko z wielkiego kłopotu, ale nawet z niebezpieczeństwa, gdybyśmy się kiedy w niem znaleźli. Jest to więc nietylko cenny dyament, lecz i czarodziejski talizman.
— Nie rozumiem tego, ale wierzę twoim słowom. Zajmijmy się wszakże teraz moim pierścieniem, a raczej twoim. Przyjmiesz połowę sumy, jaką otrzymamy za niego, albo też cisnę go do Sekwany... Wątpię zaś bardzo, abym, jak Polikrates, znalazł jaką usłużną rybkę, którąby mi go odniosła z powrotem.
— Niech i tak będzie! zgoda! — rzekł d’Artagnan.
W tej samej chwili wszedł Grimaud w towarzystwie Plancheta, który, zaniepokojony o swego pana i rozciekawiony tem, co mu Grimaud opowiedział, skorzystał ze sposobności i sam przyniósł potrzebną odzież.
D’Artagnan ubrał się, Atos uczynił to samo, i gdy już byli gotowi do wyjścia, Atos dał Grimaudowi znak, wskazujący składanie się do kogoś ze strzelby. Grimaud pojął natychmiast, o co chodzi, — wziął muszkiet i stanął gotów towarzyszyć swemu panu.
Bez żadnej przygody przybyli na ulicę Grabarzy. Bonacieux stał przed bramą, mierząc d’Artagnana drwiącem spojrzeniem.
— Kochany panie lokatorze — rzekł, — spiesz się pan, bo w domu czeka ładna, młoda dziewczyna; a kobiety, jak panu wiadomo, nie lubią długo wyczekiwać.
— To zapewne Ketty! — rzekł d’Artagnan i pospieszył w korytarz.
Istotnie na schodach, wiodących do jego mieszkania, siedziała biedna dziewczyna, przytulona do drzwi, drżąc na całem ciele. Skoro go tylko spostrzegła, zawołała:
— Przyrzekłeś mi pan opiekę, przyrzekłeś obronić mię przed jej gniewem... a niech pan nie zapomina, że to pan mię zgubił!
— Oczywiście, Ketty — odparł d’Artagnan. — Ale przedewszystkiem opowiedz nam, co się stało po mojem odejściu...
— To trudno wyrazić! — odezwała się Ketty. — Sprowadzeni jej krzykami, przybiegli wszyscy służący... Szalała wprost z gniewu. Mierna przekleństwa, któregoby nie rzuciła na pana. Wówczas przyszło mi na myśl, że musi sobie przecież przypomnieć, którędy dostałeś się pan do jej sypialni, i że będzie mię uważała za pańską wspólniczkę. Zabrałam więc trochę pieniędzy, jakie posiadałam, wzięłam co lepsze ubranie i ratowałam się ucieczką.
— Biedne dziecko! Ale cóż ja ci poradzę? Pojutrze już wyruszam w pole.
— Zrób pan wszystko, co chcesz... wypraw mię z Paryża, a nawet z Francyi...
— Nie mogę przecie zabrać cię z sobą, idąc na oblężenie Rochelli — tłómaczył d’Artagnan.
— Nie. Ale możesz mię umieścić gdzieś na prowincyi, u jakiejś znajomej pani... choćby naprzykład w pańskim kraju rodzinnym.
— Och, moja droga! tam, gdzie się urodziłem, kobiety nie trzymają pokojówek. Ale czekaj; coś uradzimy.
I przy tych słowach zwrócił się do służącego:
— Planchecie! idź, poszukaj pana Aramisa i poproś, by tu zaraz przyszedł. Powiedz mu, że sprawa jest nader ważna.
— Pojmuję — rzekł Atos. — Dlaczego jednak nie poślesz po Portosa? Zdaje mi się, że jego margrabina...
— Margrabinę Portosa ubierają pomocnicy jej męża — zawołał d’Artagnan, wybuchając śmiechem. — Zresztą Ketty nie chciałaby mieszkać na ulicy Niedźwiedziej... Nieprawdaż, Ketty?
— Wszystko mi jedno, panie, gdzie będę mieszkała — odparła Ketty, — bylebym była dobrze ukryta i byleby się nie dowiedziano, gdzie jestem.
— Teraz zaś, Ketty, skoro się rozstajemy i skoro oczywiście nie jesteś już o mnie zazdrosna...
— O, panie kawalerze! czy będę daleko, czy blizko pana, nie przestanę pana nigdy kochać.
— Gdzież, u dyabła, gnieździ się taka wierność?! — mruknął Atos.
— Ja również, moje dziecko — rzekł d’Artagnan, — będą cię zawsze kochał; bądź o to spokojna. Teraz jednak odpowiedz mi na jedno pytanie (a do pytania tego przywiązuję ogromną wagę): czy nie było kiedy mowy w pałacu o pewnej młodej kobiecie, którą porwano nocą?
— Zaraz, panie kawalerze... Mój Boże! więc pan jeszcze ciągle kochasz tę kobietę?
— Nie ja, lecz jeden z moich przyjaciół... pan Atos mianowicie, którego widzisz tu przed sobą.
— Ja!? — krzyknął Atos takim głosem, jak człowiek, który zauważył nagle, że nastąpił na jaszczurkę.
— Oczywiście ty! — powtórzył d’Artagnan, ściskając dłoń przyjaciela. — Wiesz przecie dobrze, że wszyscy interesujemy się losem tej nieszczęśliwej pani Bonacieux. Zresztą Ketty nie zdradzi nas... Nieprawdaż, Ketty? Jest to żona tego obrzydliwego koczkodana, którego widziałaś przed bramą, wchodząc do mego mieszkania.
— Och, mój Boże! — zawołała Ketty, — przypominasz mi pan mój przestrach. Oby mnie tylko nie poznał?
— Jakto „nie poznał“? Więc widziałaś go już kiedy?
— Przychodził dwa razy do milady.
— Otóżto! Kiedyż to było?
— Mniej-więcej przed piętnastu lub osiemnastu dniami.
— Spodziewałem się tego.
— Wczoraj wieczorem był znowu.
— Wczoraj wieczorem?
— Tak jest, na chwilę przed przybyciem pana.
— Oto widzisz, drogi Atosie — zwrócił się d’Artagnan do przyjaciela, — jaką to siecią szpiegów jesteśmy otoczeni.
Poczem zapytał dziewczyny:
— I czy sądzisz, Ketty, że cię poznał?
— Nasunęłam zasłonę na czoło... Ale może było już zapóźno.
— Proszę cię, Atosie, ponieważ ciebie mniej podejrzewa, aniżeli mnie, zejdź na dół i zobacz, czy stoi jeszcze przed bramą.
Atos poszedł i wrócił niebawem.
— Już go niema — rzekł; — dom zamknięty.
— Poszedł złożyć sprawozdanie i zawiadomić, że wszystkie gołębie są w tej chwili w gołębniku.
— Ulotnijmy się zatem — oświadczył Atos — i pozostawmy tylko Plancheta, aby nam donosił, co się dzieje.
— Jeszcze chwilę! Posłaliśmy przecież po Aramisa.
— To prawda. Zaczekajmy więc na niego.
Aramis właśnie nadchodził.
Przedstawiono mu całą sprawę i wytłómaczono, że koniecznie musi wyszukać dla Ketty jakieś miejsce u którejś ze znajomych pań.
Aramis myślał przez chwilę, a następnie rzekł, rumieniąc się:
— Czy istotnie tak bardzo ci na tem zależy, d’Artagnanie?
— Będę ci wdzięczny aż do śmierci.
— Otóż pani de Bois-Tracy zapytywała mię w interesie jakiejś swej przyjaciółki, jak mi się zdaje, mieszkającej na prowincyi, czy nie mógłbym się wystarać dla niej o pokojówkę, godną zaufania. Jeżeli zatem możesz mi poręczyć za tę panienkę...
— Och, panie! — zawołała Ketty, — będę najzupełniej oddana osobie, która mi umożliwi opuszczenie Paryża.
— Zatem wszystko się dobrze układa — rzekł Aramis.
Usiadł przy stole, napisał parę słów, zapieczętował list sygnetem i wręczył młodej dziewczynie.
— A teraz, moje dziecko — zwrócił się do Ketty d’Artagnan, — wiesz chyba sama, że ani dla nas, ani dla ciebie nie jest tu bezpieczne miejsce pobytu. Rozłączmy się zatem. Może spotkamy się kiedyś w lepszych czasach.
— Kiedykolwiek i gdziekolwiek się spotkamy — oświadczyła Ketty, — serce moje należeć będzie do pana, tak samo, jak w tej chwili.
— Przysięga gracza — zauważył Atos, podczas gdy d’Artagnan sprowadzał Ketty po schodach.
Niedługo później trzej przyjaciele rozłączyli się, naznaczając sobie spotkanie w mieszkaniu Atosa na godzinę czwartą i pozostawiając Plancheta, aby pilnował domu.
Aramis wrócił do siebie, zaś Atos i d’Artagnan poszli zastawić szafir.
Jak przewidywał nasz Gaskończyk, uzyskano z łatwością na zastaw pierścienia pożyczkę trzystu pistolów. Co więcej, żyd oświadczył, że, gdyby chciano sprzedać pierścień, to on zapłaci chętnie za niego pięćset pistolów, gdyż klejnot ten doskonale nadawał się do kolczyków, jakie już posiadał.
Atos i d’Artagnan z ruchliwością żołnierską i umiejętnością znawców w ciągu niespełna trzech godzin zakupili wszystko, co było potrzebne do wyekwipowania muszkieterskiego. Przytem Atos był hojny, jak wielki pan z krwi i kości: jeżeli mu się coś podobało, kupował za oznaczoną cenę, nie targując się wcale. D’Artagnan próbował czasem wtrącić jakąś uwagę, ale Atos z uśmiechem dotykał tylko ręką jego ramienia, i d’Artagnan pojmował natychmiast, że targowanie się było może odpowiednie dla niego, drobnego szlachetki gaskońskiego, ale nie licowało z książęcą postawą i przyzwyczajeniami jego przyjaciela.
Muszkieter wynalazł wspaniałego wierzchowca andaluzyjskiego, czarnego, jak heban, sześciolatka, z ognistemi nozdrzami, o nogach pięknych i zgrabnych. Obejrzał go i przekonał się, że jest bez wady. Zaceniono go tysiąc liwrów.
Być może, udałoby się kupić go taniej, — ale w chwili, gdy d’Artagnan spierał się z handlarzem, Atos wyłożył już na stole żądane sto pistolów.
Grimaud otrzymał konika pikardyjskiego, przysadzistego i silnego, za cenę trzystu liwrów.
Gdy wszakże kupiono jeszcze siodło i uzbrojenie dla Grimauda, Atos z otrzymanych stu pięćdziesięciu pistolów nie miał już w kieszeni ani grosza. Widząc to, d’Artagnan ofiarował przyjacielowi część sumy, jaka przypadła dla niego, przyczem dodał, że zwróci resztę, gdy będzie mógł. Zamiast odpowiedzi, Atos wzruszył ramionami.
— Ile to żyd dawał za szafir, gdybyśmy się zgodzili sprzedać go? — zapytał po chwili.
— Pięćset pistolów.
— To znaczy, o dwieście więcej; sto pistolów dla ciebie, a sto dla mnie... Wcale nieźle! To już majątek, drogi przyjacielu. Wracaj szybko do żyda!
— Jakto? chciałbyś więc...
— Pierścień ten budzi w mojej duszy nazbyt smutne wspomnienia... Pozatem nie będę nigdy posiadał trzystu pistolów, aby go wykupić, i w ten sposób stracilibyśmy dwa tysiące liwrów. Idź i powiedz mu, że może zatrzymać pierścień za dopłatą dwustu pistolów.
— Zastanów się, Atosie!
— Bardzo trudno zdobyć obecnie gotówkę; trzeba przyuczać się do poświęceń. Idź, d’Artagnanie, idź! Grimaud będzie ci towarzyszył z muszkietem w ręku.
W pół godziny d’Artagnan wrócił z dwoma tysiącami liwrów, nie doznawszy żadnej przygody.
W taki to sposób znalazł Atos w swym majątku zasoby, jakich zgoła przedtem nie oczekiwał.




XIX.
ZJAWISKO.

O godzinie czwartej czterej przyjaciele zebrali się w mieszkaniu Atosa. Nie potrzebując już troskać się o umundurowanie, kryli jednak w sercach osobiste tajemne niepokoje; zawsze bowiem poza szczęściem chwili obecnej kryje się obawa przyszłości.
Zaledwie się drzwi za nimi zamknęły, gdy wszedł Planchet, niosąc dwa listy do d’Artagnana: jeden z nich był to mały, pięknie złożony bilecik podłużnego formatu z ładną zieloną pieczęcią woskową i wyciśniętym na niej gołąbkiem z gałązką oliwną w dzióbku, — drugi list był dużego formatu, złożony w kwadrat i opatrzony przejmującemi trwogą pieczęciami Jego Eminencyi księcia kardynała.
Na widok małego bileciku serce d’Artagnana zadygotało w piersi, gdyż poznał charakter pisma, które, choć widział je raz tylko w życiu, utkwiło mu jednak głęboko w pamięci. Pochwycił bilecik i szybko zerwał pieczęć.

„W najbliższy czwartek między godziną szóstą a siódmą wieczorem wyjdź pan na drogę, wiodącą do Chaillot, i przechadzaj się, zaglądając do każdej przejeżdżającej karety. Jeżeli wszakże dbasz o życie swoje i osób, które cię kochają, nie zdradź się słowem czy nawet ruchem, gdy poznasz tę, która naraża się na wszystko, byleby mogła ujrzeć cię choć przez chwilę.“

Tak brzmiał list, nie opatrzony wcale podpisem.
— To zasadzka — oświadczył Atos. — Nie powinieneś tam chodzić, d’Artagnanie.
— A jednak jestem pewny — odparł d’Artagnan, — że rozpoznaję charakter pisma autorki tego listu.
— Pismo może być dobrze podrobione — rzekł Atos. — Między godziną szóstą a siódmą wieczorem droga, wiodąca do Chaillot, jest najczęściej pusta; byłoby to toż samo, jakgdybyś urządził sobie w tej porze przechadzkę do lasu Bondy.
— Gdybyśmy jednak udali się tam razem! — szukał wybiegów d’Artagnan. — Do licha! trudno przecież przepuścić, aby pożarto nas żywcem wszystkich czterech, razem ze służbą, z końmi i z bronią.
— Byłaby to dobra sposobność pokazania się w pełnym rynsztunku — zauważył Portos.
— Jeżeli jednak kobieta, od której liścik ten pochodzi, nie życzy sobie, aby ją zobaczono — upierał się Atos, — to pomyśl przecież, d’Artagnanie, że skompromitujesz ją, co bynajmniej nie jest godne szlachcica.
— Pozostaniemy z tyłu, a on sam się zbliży — twierdził Portos.
— Zapewne. Nie należy jednak zapominać, że z pędzącej karety mogą strzelać, jak z zasadzki.
— Ba! — wtrącił d’Artagnan, — gdyby nawet strzelano, nie trafią. A wówczas dopędzimy karetę i osoby w niej jadące wyprawimy na tamten świat, zmniejszając sobie w ten sposób liczbę nieprzyjaciół.
— Słusznie powiedziane — oświadczył Portos. — Jak wojna, to wojna! Zresztą będzie to jednocześnie sposobność wypróbowania broni...
— Tak jest; nie odmawiajmy sobie tej przyjemności — odezwał się Aramis swym zwykłym śpiewnym i melancholijnym głosem.
— Jak się wam podoba — rzekł Atos.
— Panowie! — nawoływał d’Artagnan, — jest już pół do piątej, więc ledwie możemy zdążyć, by o szóstej znaleźć się na drodze do Chaillot.
— I gdybyśmy wyruszyli zapóźno — dodał Portos, — niktby nas nie zauważył, a przecie zależy nam na tem, by nas widziano. Spieszmy więc, moi panowie.
— Zapomniałeś jednak o drugim liście — odezwał się Atos. — A zdaje mi się, iż pieczęć już sama wskazuje, że zasługiwałby na otwarcie. I oświadczam, że budzi on we mnie obawę w przeciwieństwie do tego bileciku, który tak czule ukryłeś na sercu.
D’Artagnan zarumienił się.
— Istotnie, moi panowie! — rzekł młodzieniec. — Dowiedzmy się teraz, czego sobie odemnie życzy Jego Eminencya.
I odpieczętowawszy list, czytał:

„Pan d’Artagnan, żołnierz gwardyi królewskiej z oddziału pana des Essarts, proszony jest o przybycie dzisiaj wieczorem o godzinie ósmej do pałacu księcia kardynała.
La Houdiniere,
kapitan gwardyi.“

— Do dyabła! — zawołał Atos, — schadzka, budząca niepokój z innego względu, aniżeli tamta.
— Udam się na nią, powróciwszy z pierwszej — rzekł d’Artagnan. — Jedna jest naznaczona na godzinę pół do siódmej, druga na ósmą; starczy więc czasu na obie.
— Hm! jabym na tę drugą nie poszedł wcale, — oświadczył Aramis. — Dobrze wychowany kawaler nie może zlekceważyć schadzki, naznaczonej przez kobietę; natomiast rozważny szlachcic może się wytłómaczyć z niestawienia się na rozkaz Jego Eminencyi, zwłaszcza, skoro ma powody przypuszczać, że nie poto go wezwano, aby mu prawić komplimenty.
— Podzielam najzupełniej przekonanie Aramisa — wtrącił Portos.
— Już raz, moi panowie, otrzymałem podobne zaproszenie za pośrednictwem pana de Cavois — odpowiedział d’Artagnan. — Nie stawiłem się, i zaraz nazajutrz spadło na mnie straszne nieszczęście; porwana została Konstancya... Teraz więc pójdę bez względu na to, co się ze mną stać może.
— Jeżeli tak postanowiłeś, nie będę ci odradzał — rzekł Atos.
— A Bastylia? — spytał Aramis.
— Ba! przecież w razie potrzeby wyswobodzicie mię stamtąd.
— Oczywiście! — zawołali razem Aramis i Portos z taką pewnością siebie, jak gdyby urzeczywistnienie przyrzeczenia nie nastręczało żadnej zgoła trudności. — Oczywiście, wyswobodzimy cię stamtąd. Jednak ze względu na to, że już pojutrze mamy wyruszyć w drogę, byłoby może lepiej nie narażać się na niebezpieczeństwo dostania się do Bastylii.
— Postąpimy inaczej, i to będzie pewniejsze — oświadczył Atos. — Nie opuścimy go dzisiaj wieczorem ani na chwilę i będziemy czekali nań przy bramach pałacu. Każdy zaś dobierze sobie do pomocy trzech muszkieterów, i gdybyśmy ujrzeli jaką karetę o podejrzanym wyglądzie, z opuszczonemi zasłonami drzwiczek wyjeżdżającą z bramy, uderzymy na nią niespodziewanie. Dawno już nie zaglądaliśmy w oczy gwardzistom pana kardynała, i pan de Tréville gotów mniemać, że zamarła już w nas odwaga...
— Atosie! — zawołał Aramis, — jesteś stanowczo stworzony na wodza armii! Jak się wam ten plan podoba? — zwrócił się do innych.
— Przepyszny! — odpowiedzieli chórem młodzi ludzie.
— A zatem — oświadczył Portos — spieszę do pałacu pana de Tréville i uprzedzę naszych towarzyszów broni, by byli gotowi na godzinę ósmą; spotkamy się z nimi na placu przed pałacem kardynała. Wy tymczasem każcie służącym osiodłać konie.
— Ja nie mam własnego konia — odezwał się d’Artagnan, — ale wezmę wierzchowca ze stajni pana de Tréville.
— Niepotrzeba — przerwał mu Aramis; — możesz dosiąść jednego z moich koni.
— A ileż ty masz koni? — spytał d’Artagnan.
— Trzy — odparł z uśmiechem Aramis.
— Mój drogi — zauważył Atos, — jesteś z największą pewnością najlepiej w całem królestwie Francyi i Nawarry uposażonym poetą.
— Ależ, kochany Aramisie, na cóż ci aż trzy konie? Nie pojmuję doprawdy, poco kupiłeś trzeciego...
— Bynajmniej go nie kupiłem. Przyprowadził mi go dzisiaj rano jakiś służący bez liberyi, przyczem nie chciał powiedzieć, u kogo służy, i tylko oświadczył, że wypełnia rozkaz swojego pana...
— Albo swojej pani — podchwycił d’Artagnan.
— To wszystko jedno — odpowiedział Aramis, rumieniąc się. — Oświadczył więc, że pani jego poleciła mu odprowadzić tego rumaka do mojej stajni, zabraniając wyjawić, od kogo pochodzi.
— No, no! tylko poetom zdarzają się podobne wypadki — odezwał się poważnie Atos.
— W każdym razie porozumiejmy się — mówił d’Artagnan. — Na którym z wierzchowców postanowiłeś jeździć? na tym, którego kupiłeś, czy też na otrzymanym w podarunku?
— Rozumie się, że na tym, którego mi podarowano. Pojmujesz przecie, d’Artagnanie, że nie mógłbym postąpić inaczej bez ubliżenia...
— Nieznajomemu ofiarodawcy — dokończył d’Artagnan.
— Tajemniczej ofiarodawczyni — poprawił Atos.
— Więc koń, którego kupiłeś, nie będzie ci potrzebny?
— Mniej-więcej tak.
— Czy wybierałeś go sam?
— I to z największą uwagą. Wiesz przecie, że bezpieczeństwo jeźdźca zależy w głównej mierze od konia.
— Odstąp mi go tedy za cenę kupna.
— Zamierzałem właśnie ofiarować go tobie, drogi d’Artagnanie, pozostawiając ci dowolny czas na zwrócenie mi należności za tę drobnostkę.
— Ile zapłaciłeś za niego?
— Osiemset liwrów.
— Oto czterdzieści podwójnych pistolów, kochany przyjacielu — rzekł d’Artagnan, wyjmując pieniądze z kieszeni. — Wiem już, że taką monetą płacą ci za twoje poematy.
— Jesteś, jak widzę, kapitalistą...
— Tak, mój drogi; jestem bogaty, co się zowie!
I mówiąc to, d’Artagnan brzęknął resztą posiadanych pistoli.
— Przyślij siodło do koszar muszkieterskich, a przyprowadzą ci tu konia razem z naszymi wierzchowcami.
— Doskonale! Ale dochodzi godzina piąta; spieszmy się!
W kwadrans później na rogu ulicy Férou zjawił się na wspaniałym dzianecie Portos, a za nim na małym, również ładnym owernijskim koniku jechał Mousqueton. Portos promieniał radością i dumą. Równocześnie na drugim rogu ulicy ukazał się na przepysznym kłusaku angielskim Aramis; Bazin pospieszał za nim na koniu rueńskim, wiodąc za uzdę silnego meklemburczyka, przeznaczonego dla d’Artagnana. Obaj muszkieterowie spotkali się przy bramie, Atos i d’Artagnan przyglądali się im z okna.
— Do licha! — zawołał Aramis, — przepysznego masz konia, Portosie!
— Tak jest — odparł Portos. — Jestto ten sam, którego miano mi przysłać odrazu, a w miejsce którego złośliwy mąż ofiarodawczyni podstawił innego. Ale za złośliwość został należycie ukarany... ja zaś otrzymałem zupełne zadośćuczynienie.
Planchet i Grimaud stawili się również, wiodąc wierzchowce dla swoich panów. D’Artagnan i Atos zeszli przed dom, dosiedli koni i zrównali się z towarzyszami, poczem wszyscy czterej ruszyli w drogę: Atos na koniu, którego zawdzięczał żonie, — Portos na dzianecie, otrzymanym od prokuratorowej, — Aramis na wierzchowcu, podarowanym mu przez kochankę, — a d’Artagnan na rumaku, którego mu zesłała jego szczęśliwa gwiazda, najlepsza ze wszystkich kochanka.
Służący jechali za nimi.
Jak przewidział Portos, kawalkada sprawiała doskonałe wrażenie. I gdyby pani Cquenard, znalazłszy się tu przypadkiem na drodze, zobaczyła, jak wspaniale wyglądał Portos na swym pięknym hiszpańskim dzianecie, nie żałowałaby z pewnością spustoszeń, poczynionych w mężowskiej szkatule.
W pobliżu Luwru czterej przyjaciele spotkali pana de Trévil!e, który właśnie powracał z Saint-Germain. Kapitan zatrzymał się i złożył im powinszowanie z powodu doskonałego wyglądu. W tej samej też chwili otoczyło ich kilkuset gapiów.
D’Artagnan skorzystał ze sposobności i opowiedział panu de Tréville o otrzymanym liście z czerwoną pieczęcią i książęcymi herbami.
Pan de Tréville pochwalił zamiar, powzięty przez d’Artagnana, przyczem zapewnił go, że, gdyby do dnia następnego nie miał o nim wiadomości, potrafi go odnaleźć, bez względu na to, gdzieby go ukryto.
W tej samej chwili zegary miejskie wybiły godzinę szóstą, więc czterej przyjaciele, usprawiedliwiwszy się umówioną schadzką, pożegnali co prędzej pana de Tréville i puścili się cwałem w kierunku drogi, wiodącej do Chaillot.
Zmierzch już zapadał. Od czasu do czasu mijali przejeżdżające karety, d’Artagnan zaś, mając w pewnej odległości za sobą strzegących go przyjaciół, zaglądał w głąb każdego powozu, wszakże żadnej znajomej osoby w nich dotąd nie zauważył.
Wreszcie po kwadransie, gdy się już prawie całkiem zciemniło, spostrzegł nagle karetę, pędzącą cwałem drogą od strony Sévres. Jakieś przeczucie szepnęło mu, że właśnie ta kareta wiezie autorkę bileciku, i serce gwałtownie zabiło mu w piersi. Gdy się zrównał z powozem, wychyliła się z niego główka kobiety, która położyła na ustach dwa palce, jakgdyby chcąc mu nakazać milczenie lub przesłać pocałunek. Kobietą tą, a raczej tem zjawiskiem, bo powóz przemknął z szybkością błyskawicy, była pani Bonacieux. Mimowolnym odruchem, nie pamiętając o otrzymanej wskazówce, d’Artagnan spiął konia ostrogami i w kilku susach zrównał się z karetą. Ale drzwiczki jej były już zasłonięte... Zjawisko znikło.
Wtedy przypomniał sobie d’Artagnan słowa listu: Jeżeli dbasz o życie własne i tych, którzy cię kochają, zachowaj się spokojnie, jakbyś nic nie zobaczył. Zatrzymał się natychmiast w obawie nie o swoje życie, lecz o los tej biednej kobiety, która niezawodnie narażała się na ogromne niebezpieczeństwo, naznaczając mu to spotkanie.
Kareta z panią Bonacieux, pędząc, co koń wyskoczy, wjechała do Paryża i zniknęła z oczu d’Artagnana.
On zaś stał jeszcze czas jakiś nieruchomo w miejscu, nie wiedząc, co sądzić o tem wszystkiem. Jeżeli była to rzeczywiście pani Bonacieux i jeżeli wracała na stałe do Paryża, to cóż miało znaczyć to przelotne spotkanie, ta krótka wymiana spojrzeń, ten pocałunek, rzucony w powietrze? Z drugiej strony, jeżeli to nie była ona, co wydawało się również możliwem, bo zapadający zmierzch nie wykluczał pomyłki, — jeżeli zatem nie była to ona, w takim razie czyż nie należało uważać tego za początek zemsty, wymierzonej przeciwko niemu? Wiedziano, że kochał tę kobietę, i skorzystano może z tej miłości, by go nią przynęcić.
Towarzysze zbliżyli się ku niemu, oświadczając wszyscy trzej, że w oknie karety widzieli doskonale głowę kobiecą, — żaden z nich jednak, z wyjątkiem Atosa, nie znał pani Bonacieux. Zdaniem zaś Atosa, była to istotnie pani Bonacieux. Ale Atos, mniej od d’Artagnana porwany widokiem pięknej twarzyczki, dostrzegł także w głębi powozu drugą głowę, głowę mężczyzny.
— Jeżeli tak jest istotnie — rzekł wreszcie d’Artagnan, — to niewątpliwie przewożono ją z jednego więzienia do drugiego. Lecz co zamierzają uczynić z tą biedną istotą? i jakim sposobem możnaby ją teraz odnaleźć?
— Przyjacielu — odezwał się poważnie Atos, — pamiętaj, że tylko nieboszczyków nie można już spotkać na tym świecie. Przekonałeś się o tem równie dobrze, jak ja sam, nieprawdaż? Jeżeli zatem ukochana twoja żyje i jeżeli to ją właśnie widzieliśmy przed chwilą, odnajdziesz ją niewątpliwie, nie dzisiaj, to jutro... a może nawet, Bóg to raczy wiedzieć — dodał ze zwykłą zgryźliwością, — może nawet rychlej, aniżelibyś tego pragnął.
Wybiło pół do ósmej, kareta więc spóźniła się na umówione spotkanie o dwadzieścia minut.
Przyjaciele przypomnieli d’Artagnanowi, że ma się udać na drugie jeszcze spotkanie, — nadmienili wszakże, że lepiej byłoby cofnąć powzięte postanowienie. Ale d’Artagnan był zarazem uparty i zaciekawiony. Postanowił pójść do pałacu kardynała choćby w tym celu, by się dowiedzieć, co mu Jego Eminencya pragnie powiedzieć. I nic już nie mogło skłonić go do zaniechania zamiaru.
Przybywszy na ulicę Św. Honoryusza, zastali już zamówionych dwunastu muszkieterów, przechadzających się opodal pałacu kardynała w oczekiwaniu na towarzyszów. Teraz dopiero objaśniono ich, w jakim celu zostali wezwani.
Zacna kompania muszkieterów królewskich znała dobrze d’Artagnana; wiedziano też, że lada dzień znajdzie się i on w szeregach muszkieterskich, i już zawczasu uważano go za towarzysza. Toteż wszyscy wezwani podjęli się najchętniej nieść mu pomoc wrazie potrzeby. Zresztą uśmiechała się im już sama sposobność wypłatania figla panu kardynałowi i jego zausznikom, a na to dzielni muszkieterowie byli zawsze gotowi.
Atos podzielił obecnych na trzy oddziały, sam obejmując dowództwo nad jednym z nich, a dwa pozostałe powierzając Portosowi i Aramisowi, poczem oddziały te stanęły na czatach przy trzech bramach pałacu — każdy przy jednej z nich.
D’Artagnan wszedł do wnętrza przez główną bramę.
Jakkolwiek młody Gaskończyk czuł poza sobą silne oparcie, nie mógł się jednak otrząsnąć z pewnego niepokoju, gdy, wcale się nie kwapiąc, wchodził wolno po wielkich schodach pałacu.
W jego postępku względem milady, o której był przekonany, że jakieś tajemne związki politycznej natury łączą ją z kardynałem, możnaby się dopatrzyć niejakich pozorów zdrady. A i de Wardes, któremu się d’Artagnan tak przysłużył, był jednym z powierników kardynała. Wiedziano zaś powszechnie, że, o ile kardynał był nielitościwy dla swych wrogów, o tyle przyjaciołom swym okazywał wielką łaskawość.
— Jeżeli de Wardes opowiedział kardynałowi o naszem zajściu — rozumował d’Artagnan, — w co zresztą nie można wątpić, i jeżeli mnie poznał, co również jest bardzo prawdopodobne, w takim razie mogę się z góry uważać za skazanego. Dlaczego jednak kardynał zwlekał aż do dnia dzisiejszego? Hm! dlaczego? To bardzo proste: milady wniosła przeciwko mnie skargę, poparła ją zbolałym swym wyrazem twarzy, tak ujmującym, a ostatni mój względem niej występek przepełnił czarę po brzegi... Na szczęście — pocieszał się, — zacni przyjaciele moi czekają na dole i nie pozwolą uprowadzić mię stąd bezkarnie. — Natychmiast jednak pomyślał sobie: — Tak, ale pułk muszkieterów pana de Tréville nie może wojować z kardynałem, który rozporządza siłą zbrojną całej Francyi i wobec którego królowa nie ma znaczenia, a król wolnej woli. Przyjacielu d’Artagnanie! jesteś dzielnym chłopcem, posiadasz niepospolite zalety, ale kobiety cię zgubią!...
Smutny ten wniosek wyciągnął właśnie w chwili, gdy wchodził do przedpokoju apartamentów Jego Eminencyi. Wręczył list oficerowi służbowemu, który wprowadził go do sali poczekalnej, a sam udał się w głąb apartamentów pałacowych.
W sali, gdzie znalazł się d’Artagnan, czekało pięciu czy sześciu gwardzistów pana kardynała. Poznawszy go i wiedząc, że to on porąbał Jussaca, zaczęli się ze szczególnemi minami uśmiechać.
Wydało się to d’Artagnanowi bardzo złą wróżbą. Ponieważ jednak nie łatwo było nastraszyć naszego Gaskończyka, a raczej, ponieważ wrodzona Gaskończykom duma nie pozwalała mu nigdy okazywać tego, co się działo w jego duszy, zwłaszcza, gdy była to niepewność, przypominająca poniekąd trwogę, zachował się więc nasz młodzieniec dumnie wobec panów gwardzistów, wspierając się ręką na biodrze i postawą swą budząc szacunek.
Oficer wrócił, i d’Artagnan na dany znak poszedł za nim, przyczem zdawało mu się, że gdy odchodził, gwardziści poczęli coś szeptać między sobą. Przeszedł przez korytarz, a następnie przez wielką salę, i znalazł się w bibliotece, przed biurkiem, przy którem siedział jakiś jegomość i pisał.
Oficer, wprowadziwszy go, oddalił się, nie mówiąc ani słowa D’Artagnan stał i obserwował piszącego. Zrazu sądził, że znajduje się wobec jakiegoś sędziego, przeglądającego akta jego sprawy. Niebawem jednak zauważył, że jegomość, siedzący przy biurku, pisze, a raczej poprawia wiersze nierównej długości, skandując zgłoski na palcach; stał więc wobec poety. Po chwili poeta zamknął manuskrypt, na okładce którego widniał tytuł: „Mirame“, tragedya w pięciu aktach, — i podniósł głowę.
D’Artagnan poznał w nim kardynała.




XX.
STRASZNA ZJAWA.

Kardynał wsparł łokieć na rękopisie, głowę zaś na dłoni i przez chwilę wpatrywał się w młodzieńca. Nikt nie spoglądał nigdy tak głęboko i badawczo, jak kardynał Richelieu.
D’Artagnan uczuł, że spojrzenie to rozpala mu żyły, niby gorączka. Nie tracił jednak spokoju i, trzymając w ręku kapelusz, oczekiwał bez zbytniej dumy, lecz i bez uniżoności, aż Jego Eminencya raczy przemówić.
— Pochodzisz pan z d’Artagnanów bearneńskich? — zapytał kardynał.
— Tak, Wasza Wielebność — odpowiedział młodzieniec.
— Istnieje kilka rodzin d’Artagnanów w Tarbes i w okolicy — mówił kardynał; — z której z nich pan się wywodzisz?
— Jestem synem tego d’Artagnana, który brał udział w wojnach religijnych pod wodzą wielkiego króla Henryka, ojca miłościwie nam panującego Króla Jego Mości.
— Tak, to się zgadza. Przed sześciu czy siedmiu miesiącami przybyłeś pan tutaj ze stron rodzinnych, aby szukać szczęścia w stolicy?
— Tak, Eminencyo.
— Jechałeś pan przez Meung, gdzie spotkała cię jakaś przygoda... nie pamiętam już w tej chwili, jaka.
— Eminencyo — odpowiedział d’Artagnan, — zdarzyło się...
— Nie trzeba, nie trzeba! — przerwał kardynał z uśmiechem, dowodzącym, że wiedział o wszystkiem równie dobrze, jak Gaskończyk. — Miałeś pan list polecający do pana de Tréville, nieprawdaż?
— Tak jest, Eminencyo; ale właśnie podczas owego nieszczęsnego zajścia, jaki mi się przytrafiło w Meung...
— List zaginął — dokończył kardynał. — Tak jest, wiem o tem. Ale pan de Tréville jest znakomitym fizyognomistą, poznającym ludzi z pierwszego wejrzenia... to też umieścił pana w oddziale swego szwagra, pana des Essarts, pozostawiając panu nadzieję, że lada dzień dostaniesz się w szeregi muszkieterskie.
— Wasza Eminencya posiada doskonałe wiadomości — potwierdził d’Artagnan.
— Od tego czasu wydarzyło się panu niejedno: przechadzałeś się pan kiedyś poza klasztorem Kartuzów, aczkolwiek lepiej byłoby dla pana, gdybyś dnia tego znajdował się gdzieindziej; odbyłeś pan z przyjaciółmi podróż do wód w Forges, przyczem towarzysze zostali zatrzymani po drodze, a pan pojechałeś dalej, w czem zresztą nie było nic dziwnego, skoro pewne sprawy powoływały pana do Anglii...
— Eminencyo — rzekł zmieszany d’Artagnan, — udałem się tam...
— Na polowanie, do Windsoru, czy też gdziendziej... Nikomu nic do tego... Wiem o tem, bo obowiązkiem moim jest wiedzieć o wszystkiem. Po powrocie zostałeś pan powołany przed pewną dostojną osobistość, i z przyjemnością stwierdzam, że przechowujesz dar, od niej otrzymany.
D’Artagnan miał na palcu dyament, otrzymany od królowej; zapomniał był zostawić go w domu, — teraz zaś na uwagę, uczynioną przez kardynała, odwrócił szybko pierścień kamieniem do dłoni. Był to, rozumie się, odruch spóźniony.
— Nazajutrz — mówił dalej kardynał — odwiedził pana pan de Cavois, prosząc, abyś przybył do mego pałacu; nie posłuchałeś pan wezwania... i źle uczyniłeś.
— Obawiałem się, żem wpadł w niełaskę Waszej Eminencyi...
— I z jakiegoż to powodu, mój panie? Czy za to, że wypełniałeś pan rozkazy swoich przełożonych z taką gorliwością i odwagą, do jakich nikt inny nie byłby zdolny?... Z tego powodu miałbyś wpadać w niełaską u mnie?... Przeciwnie, mogłeś za to spodziewać się chyba tylko mej pochwały! Karzę jedynie tych, którzy mi okazują nieposłuszeństwo, nie zaś tego rodzaju ludzi, jak pan, którzy są posłuszni... aż nazbyt... A na dowód tego przypomnij pan sobie datę dnia, gdy poleciłem wezwać pana do siebie... przypomnij pan sobie, co się wydarzyło tego samego wieczora.
W ten to właśnie wieczór porwano panią Bonacieux.
D’Artagnan wzdrygnął się na samo wspomnienie, że zaledwie przed pół godziną nieszczęśliwa kobieta znajdowała się w pobliżu niego, niewątpliwie i tym razem uwożona z woli tej potęgi, która poprzednio spowodowała jej porwanie.
— Nakoniec — mówił dalej kardynał, — ponieważ od pewnego czasu nie słyszałem nic o panu, zapragnąłem dowiedzieć się, co się z panem dzieje. Zresztą powinieneś wspominać mnie z wdzięcznością; zauważyłeś zapewne, jakie względy okazywano panu we wszystkich okolicznościach.
D’Artagnan pochylił z szacunkiem głowę.
— Wynikało zaś to — ciągnął kardynał dalej — nietylko z mego poczucia sprawiedliwości, ale miało też swe źródło i w pewnym planie, jaki co do pana powziąłem.
D’Artagnana ogarniało coraz większe zdumienie.
— Chciałem przedstawić panu ów plan właśnie tego dnia, gdy otrzymałeś po raz pierwszy moje wezwanie. Ale nie zjawiłeś się pan u mnie. Na szczęście zwłoka ta nie spowodowała nic złego, i dzisiaj dowiesz się o wszystkiem. Siadaj pan, panie d’Artagnanie, tu, przedemną; zanadto dobrym jesteś szlachcicem, aby słuchać stojąc.
I przy tych słowach ruchem ręki wskazał kardynał młodemu człowiekowi stojące obok krzesło. Ale d’Artagnan był nazbyt oszołomiony niespodziankami, jakie go tu spotkały, i usiadł dopiero wtedy, gdy kardynał powtórzył wezwanie.
— Jesteś pan dzielnym młodzieńcem, panie d’Artagnanie — mówił kardynał, — a co więcej, jesteś rozważnym człowiekiem. Lubię ludzi, posiadających zalety umysłu i serca. Nie przerażaj się pan — dodał z uśmiechem, — nazywam tu ludźmi serca tych, którzy są dzielniki nieustraszeni, Ale, chociaż jesteś pan młody i wchodzisz w świat zaledwie, masz już potężnych nieprzyjaciół, i jeżeli nie będziesz się miał na baczności, zgubią pana!
— Niestety, Eminencyo — odpowiedział młody człowiek, — przyjdzie im to z łatwością, gdyż są silni i posiadają dobre oparcie, ja zaś w przeciwstawieniu jestem sam.
— Tak, to prawda. Lecz chociaż jesteś pan sam, dokazałeś już niejednego, i nie wątpię, że dokażesz więcej. Sądzę wszakże, że w awanturniczej karyerze, jaką sobie obrałeś, potrzebujesz kierownika. Nie pomylę się bowiem, twierdząc, że przywiodła pana do Paryża ambicya i pragnienie zdobycia tu powodzenia...
— Jestem w tym wieku, w którym się miewa szalone nadzieje — odparł d’Artagnan.
— Szalonemi mogą być one tylko u głupców, a pan odznaczasz się niezwykłym umysłem. Cobyś pan powiedział, gdybym panu dał w mojej gwardyi stopień chorążego, a po wyprawie wojennej stanowisko dowódzcy oddziału?
— Ach, Eminencyo!
— Godzisz się pan, nieprawdaż?
— Eminencyo! — odparł d’Artagnan z zakłopotaniem.
— Jakto? odrzucasz pan moją propozycyę? — zawołał kardynał ze zdziwieniem.
— Służę w gwardyi Jego Królewskiej Mości, Eminencyo, i nie mam powodu do niezadowolenia.
— Zdaje mi się — mówił kardynał, — że i moja gwardya należy do składu armii Jego Królewskiej Mości i że ten, kto służy w armii francuskiej, służy tem samem królowi.
— Wasza Eminencya źle zrozumiał moje słowa...
— Chodzi panu zapewne o jakiś pozór dla takiej zmiany, nieprawdaż? Rozumiem. Otóż pozór ten znaleźć bardzo łatwo. Awans, rozpoczynająca się wyprawa wojenna, sposobność, jaką panu daję, oto wytłómaczenie przed światem. Przed samym sobą zaś wytłómaczysz pan przyjęcie mojej propozycyi potrzebą uzyskania silnej i pewnej protekcyi. Przytem, powtarzam, brak panu w karyerze kierownictwa. Bo powinieneś wiedzieć, mości d’Artagnanie, że dochodzą mych uszu bardzo poważne skargi na pana; nie poświęcasz bynajmniej wszystkich dni i nocy służbie królewskiej...
D’Artagnan zarumienił się.
— Zresztą — kończył kardynał, kładąc rękę na grubym stosie papierów, — mam tu właśnie przed sobą wszystkie akty, dotyczące pana. Pragnąłem jednak, zanim je przeczytam, pomówić z panem. Wiem, że jesteś człowiekiem, ważącym się na wszystko, a czyny pańskie, dobrze pokierowane, mogą przynieść panu wiele dobrego, zamiast prowadzić go na złą drogę. Zastanów się pan tedy poważnie i powiedz, co o tem sądzisz.
— Dobroć Waszej Eminencyi zawstydza mię — odpowiedział d’Artagnan. — Dowodzi ona wzniosłości ducha, wobec której czuję się nędznym, niby robak ziemny. Ponieważ jednak Wasza Eminencya pozwala mi mówić szczerze...
Tu d’Artagnan zawahał się na chwilę.
— Proszę, niech pan mówi.
— A więc powiem Waszej Eminencyi, że znalazłbym się w niezwykle trudnem położeniu... Wszyscy moi przyjaciele służą w oddziałach muszkieterów i gwardyi królewskiej, a natomiast nieprzyjaciele, fatalnym jakimś zbiegiem okoliczności, znajdują się w służbie Waszej Eminencyi. Gdybym zatem przyjął propozycyę, jedni uważaliby mi to za złe, drudzy zaś patrzyliby na mnie niechętnie.
— Czyżbyś pan sądził w przesadnej swej dumie, że ofiarowuję panu zamało w porównaniu z jego wartością? — spytał kardynał z ironicznym uśmiechem.
— Wasza Eminencya jest dla mnie niesłychanie dobry, i przeciwnie, zdaje mi się, że nie uczyniłem nic jeszcze, aby na tę dobroć zasłużyć. Niebawem jednak rozpoczyna się oblężenie Rochelli; będę walczył pod okiem Waszej Eminencyi, i jeżeli przypadnie mi w udziale to szczęście, że zdołam się w jakiś sposób odznaczyć, w sposób, któryby zwrócił uwagę Waszej Eminencyi, wówczas będę przynajmniej mógł się chlubić czemś, coby usprawiedliwiało okazaną mi łaskawość. Wszystko czas okaże... I jeżeli mi szczęście posłuży, zdobędę może prawo oddania się sam na usługi Waszej Eminencyi; dzisiaj sprawiałoby to wrażenie, jakgdybym się sprzedał...
— Innemi słowy: nie chcesz pan wejść w moją służbę — rzekł kardynał tonem oburzenia, lecz nie pozbawionym pewnego szacunku. — Pozostań pan zatem wolnym i zachowaj nadal swe nienawiści i sympatye.
— Eminencyo...
— Dobrze, dobrze — przerwał kardynał. — Nie mam żalu do pana. Powinieneś jednak rozumieć, że bronienie przyjaciół i wynagradzanie ich jest kłopotliwe do tego stopnia, iż dla nieprzyjaciół nic już nie pozostaje. Dam panu wszakże pewna radę: strzeż się pan, panie d’Artagnanie, albowiem z chwilą, gdy wypuszczę pana z mojej opieki, nie dałbym już ani grosza za pańskie życie.
— Będę się miał na baczności, Wasza Eminencyo — odparł Gaskończyk z szlachetną pewnością siebie.
— A w chwili, gdy cię dotknie nieszczęście — mówił kardynał, podkreślając te słowa, — przypomnij pan sobie, że to ja sam szukałem pana i czyniłem wszystko, co możliwe, aby uchronić go przed tem nieszczęściem.
— Cokolwiek mię spotka — oświadczył d’Artagnan, kładąc rękę na piersi i pochylając głowę, — żywić będę dozgonną wdzięczność dla Waszej Eminencyi za życzliwe słowa, jakie usłyszałem w tej chwili.
— Spotkamy się tedy, jak pan powiedziałeś, na polu walki, panie d’Artagnanie. Ponieważ zaś i ja się tam udaję — tu ręką wskazał kardynał przygotowaną dla siebie wspaniałą zbroję, — będę miał pana na oku... Po powrocie zaś z wyprawy wojennej porachujemy się...
— Ach, Eminencyo! — zawołał d’Artagnan, — oszczędź mi twej niełaski i, jeżeli raczysz uznać, że postąpiłem tu uczciwie, pozostań biernym.
— Młodzieńcze — rzekł Richelieu, — jeżeli kiedyś jeszcze będę mógł powtórzyć ci dzisiejsze moje słowa, przyrzekam, że to uczynię.
Ten ostatni zwrot Richelieu’go wyrażał tak wielką wątpliwość, że przeraził d’Artagnana bardziej, aniżeli groźba, był bowiem ostrzeżeniem, — ostrzeżeniem o jakiemś grożącem mu niebezpieczeństwie. D’Artagnan otwierał już usta, aby odpowiedzieć, lecz kardynał pożegnał go wyniosłym ruchem ręki.
D‘Artagnan skierował się ku wyjściu. Lecz na progu serce niemal przestało mu bić w piersi; niewiele brakowało, a byłby się cofnął. Wnet jednak przyszła mu na myśl poważna, surowa postać Atosa. Gdyby przyjął propozycyę, jaką mu kardynał przedstawił, Atos nie podałby mu więcej ręki... Atos wyparłby się go napewno... I tylko obawa przed tem powstrzymała go ostatecznie, — tak silny bowiem wpływ wywiera na swe otoczenie istotnie wielki charakter.
D’Artagnan zeszedł na dół tymi samymi wielkimi schodami, którymi był tu przybył, a zastawszy przed bramą Atosa oraz czterech muszkieterów, oczekujących go i już nieco zaniepokojonych, jednem słowem rozwiał ich obawy. Planchet pospieszył natychmiast zawiadomić innych, że niema potrzeby stać dłużej na czatach, bo pan jego wyszedł zdrowo i cało z pałacu kardynała.
Po powrocie do mieszkania Atosa d’Artagnan zaspokoił ciekawość Aramisa i Portosa, którzy poczęli go wypytywać o przyczynę tak niezwykłego zaproszenia do kardynała, i objaśnił ich, że pan de Richelieu wezwał go, aby zaproponować mu wstąpienie do swej gwardyi ze stopniem chorążego. Gdy się zaś dowiedzieli, że d’Artagnan propozycyę tę odrzucił, zgodnie pochwalili jego postępek. Jedynie Atos zadumany milczał i dopiero po wyjściu Aramisa i Portosa odezwał się:
— Postąpiłeś tak, jak powinieneś był postąpić, d’Artagnanie... Ale być może, że dla swej karyery uczyniłeś źle...
D’Artagnan westchnął, bo głos ten dziwnie się zgadzał z jakimś tajemnym głosem wewnętrznym, przepowiadającym mu wielkie oczekujące go nieszczęścia.
Dzień następny upłynął na przygotowaniach do wyprawy. D’Artagnan poszedł pożegnać pana de Tréville. Przypuszczano jeszcze w tej chwili, że rozłączenie muszkieterów i gwardyi będzie jedynie chwilowe, — król bowiem miał w tym dniu uczestniczyć w obradach parlamentu, a nazajutrz wyruszyć również na pole walki. Pan de Tréville zapytał przedewszystkiem d’Artagnana, czy może mu w czemś dopomódz, na co tenże z dumą odpowiedział, że posiada wszystko, co mu było potrzebne.

wieczorem wszyscy towarzysze z oddziału gwardyi pana des Essarts i z oddziału muszkieterów pana de Tréville, których łączyła wzajemna przyjaźń, zebrali się na wspólną biesiadę i, jak łatwo się domyślić, spędzono noc niezwykle burzliwie,. albowiem w podobnych wypadkach wszelkie niepokoje można zagłuszyć jedynie wielką wesołością. Rozstawano się wszakże w nadziei spotkania się, kiedy się Bogu spodoba i jeżeli wogóle spodoba się Bogu.
Rano na pierwszy dźwięk trąbki przyjaciele rozłączyli się: muszkieterowie pospieszyli do pałacu pana de Tréville, gwardziści zaś do koszar pana des Essarts. Obaj kapitanowie poprowadzili natychmiast swe oddziały do Luwru, gdzie król miał odbyć przegląd wojsk.
Król był smutny i jakby cierpiący, co pozbawiało go poniekąd rycerskiej postawy. Istotnie dnia poprzedniego podczas roków sądowych dostał ataku febry. Tem niemniej postanawiał wyruszyć wieczorem w drogę i, pomimo wszelkich udzielanych mu rad, chciał przedtem odbyć przegląd wojsk, w nadziei, że, rozruszawszy się, przezwycięży ogarniającą go słabość.
Po ukończeniu przeglądu wyruszyła z miasta jedynie gwardya, — muszkieterowie bowiem mieli towarzyszyć królowi. Dzięki tej zwłoce Portos miał jeszcze dość czasu, by przejechać się po ulicy Niedźwiedziej i pochwalić się swem pysznem umundurowaniem i wspaniałym rumakiem. Pani prokuratorowa zanadto go kochała, by, ujrzawszy go przejeżdżającego, nie poprosić go przed rozstaniem do siebie. Dała mu zatem znak, aby zsiadł z konia i odwiedził ją w domu. Portos wyglądał wspaniale: dźwięczały mu u nóg ostrogi, promieniał na piersiach pancerz, szpada dumnie trącała po łydkach. Tym razem pomocnicy nie odważyli się na najlżejszy uśmieszek; Portos miał minę obcinacza uszu.
Zaprowadzono też muszkietera do pana Coquenard. Szare jego oczy rozbłysły zazdrosnym gniewem, gdy ujrzał kuzyna w błyszczącym nowym stroju i patrzącą na niego z zachwytem żonę swoją. Pocieszył się wszakże myślą, że według powszechnego mniemania wyprawa miała być ciężka, więc żywił w głębi serca słodką nadzieję, że Portos legnie na polu walki.
Pożegnał się wreszcie Portos czule z panem Coquenard, który życzył mu wszelkiej pomyślności, a następnie z panią Coquenard, nie mogącą powstrzymać łez, których nikt jednak nie tłómaczył fałszywie, gdyż wiedziano, że kochała bardzo swoich krewnych i niejednokrotnie staczała z mężem ciężkie z ich powodu utarczki.
Istotne wszakże pożegnanie pani Coqnenard z Portosem odbyło się dopiero w jej pokoju, a było wprost rozdzierające. Gdy zaś wreszcie wsiadł na konia i odjechał, prokuratorowa, dopóki go tylko mogła dojrzeć, wywijała mu na pożegnanie chusteczką, wychylając się przez okno tak gwałtownie, jakgdyby miała zamiar rzucić się z piętra na dół. Portos przyjmował te oznaki czułości z miną człowieka, przywykłego do podobnych manifestacyi, i dopiero na rogu ulicy odwróciwszy się ku niej, uniósł w górę kapelusz na znak pożegnania.
Aramis tymczasem u siebie w domu pisał długi list. Do kogo? — nie wiedział nikt. W przyległym pokoju oczekiwała Ketty, która jeszcze tego samego wieczora miała wyruszyć do Tours. Atos wypijał małymi łykami ostatnią flaszę swego hiszpańskiego wina. A d’Artagnan maszerował już w szeregach swego pułku.
Przechodząc przez przedmieście Świętego Antoniego, młody nasz Gaskończyk odwrócił się i spojrzał wesoło na Bastylję. Szkoda wszakże, iż dzięki temu nie zauważył innej rzeczy, mianowicie przejeżdżającej na izabellowatym koniu milady, która wskazywała go właśnie palcem dwom bardzo podejrzanie wyglądającym drabom. Zbliżyli się oni natychmiast ku szeregom, aby go dobrze zapamiętać, zapytali jeszcze wzrokiem, czy to on istotnie, a milady, potwierdziwszy im skinieniem głowy, podcięła konia i odjechała, pewna już, że rozkazy jej zostaną wypełnione bez pomyłki.
Dwaj podejrzani ludzie szli jakiś czas, obserwując d’Artagnana, a na granicy przedmieścia Świętego Antoniego dosiadłszy koni, z którymi czekał tu na nich jakiś służący bez liberyi, pośpieszyli za pułkiem.




XXI.
OBLĘŻENIE ROCHELLI.

Oblężenie Rochelli było jednem z najdonioślejszych wydarzeń politycznych za panowania Ludwika XIII i jednem z największych przedsięwzięć wojennych kardynała, — wypada więc tutaj, a nawet jest rzeczą konieczną podać o niem niektóre wiadomości, tem bardziej, iż wiele szczegółów tego oblężenia wiąże się ściśle z historyą, jaką zamierzyliśmy opowiedzieć.
Kardynał, przedsiębiorąc to oblężenie, miał bardzo poważne plany polityczne. Wyłuszczmy je tedy, zanim zajmiemy się rozpatrzeniem osobistych planów Jego Eminencyi, które miały może dla niego nie mniejszą wagę.
Z potężnych miast, jakie Henryk IV przeznaczył hugenotom na miejsce schronienia, pozostała im już tylko jedna Rochella. Chodziło zatem o zniszczenie tej ostatniej twierdzy kalwinizmu, a tem samem usunięcie niebezpiecznego fermentu, z którym wiązały się bez przerwy żywioły buntów domowych lub wojen zagranicznych. Hiszpanie, Anglicy, Włosi — awanturnicy rozmaitych narodowości, rycerze przemysłu, należący do wszelakich sekt, stawali na pierwsze wezwanie pod sztandarami protestantyzmu i organizowali się w rozległe stowarzyszenie, którego odnogi sięgały do wszystkich punktów Europy.
Rochella wskutek upadku innych miast kalwińskich nabrała nowego znaczenia, — stała się ogniskiem niezgody i wygórowanych pożądań. Co więcej, port jej był ostatniem otwartem wejściem do królestwa francuskiego dla Anglików. Zamykając ten port przed Anglią, odwiecznym wrogiem Francyi, zamierzał kardynał dokończyć dzieło, zapoczątkowane przez Joannę d’Arc i księcia Gwizyusza.
Toteż Bassompierre, będący zarazem protestantem i katolikiem — protestantem z przekonania, a katolikiem jako komandor orderu Świętego Ducha, — Bassompierre, Niemiec z urodzenia, lecz sercem Francuz, — Bassompierre wreszcie, wyłączny dowódzca oblężenia Rochelli, mawiał niejednokrotnie do innych magnatów protestanckich, podobnie jak on myślących:
— Zobaczycie, panowie, że będziemy o tyle głupi, iż zdobędziemy Rochellę!
I Bassompierre miał słuszność: zbombardowanie wyspy Ré pociągnęło za sobą wypadki w Cevennes, — zdobycie Rochelli było wstępem do edyktu nantejskiego.
Jak to już jednak wspomnieliśmy, obok tych planów ministra, burzącego i upraszczającego w ten sposób położenie, planów, należących do historyi, grały wcale niepoślednią rolę drobne plany człowieka zakochanego i zazdrosnego rywala, które kronikarz musi również uwzględnić. Richelieu, jak wiadomo, kochał się w królowej. Nie umiemy powiedzieć, czy miłość jego miała jakieś polityczne tylko cele, czy też była jednem z tych głębokich uczuć, jakie Anna Austryaczka wzbudzała w całem swem otoczeniu, — w każdym jednak razie, jak to widać z poprzednich wypadków naszego opowiadania, Buckingham zatryumfował nad kardynałem, a dwa czy trzy razy, zwłaszcza w sprawie zapinek, dzięki poświęceniu trzech muszkieterów i odwadze d’Artagnana, zakpił okrutnie z kardynała.
Chodziło zatem Richelieu’mu nietylko o uwolnienie Francyi od wroga, lecz również o zemstę nad rywalem. Zresztą zemsta miała być wielka i godna człowieka, który, jako szpadę bojową, dzierżył w swem ręku siły zbrojne całego królestwa.
Richelieu wiedział, że, walcząc z Anglią, walczy z Buckinghamem, — wiedział, że, odnosząc tryumf nad Anglią, odniesie równocześnie tryumf i nad Buckinghamem, — wiedział, że, upokarzając Anglię w oczach Europy, upokorzy Buckinghama w oczach królowej.
Podobnie Buckingham, mając przedewszystkiem honor Anglii na względzie, ożywiony był równocześnie takiemi samemi, jak kardynał, nadziejami. I on także pragnął osobistej pomsty. A nie mogąc pod żadnym pozorem wejść do Francyi, jako ambasador, zapragnął wejść tam, jako zwycięzca.
To też istotną stawką tej gry, jaka rozgrywała się między dwoma najpotężniejszemi mocarstami w celu zadowolenia ambicyi dwóch zakochanych ludzi, były oczy Anny Austryaczki.
Pierwszy tryumf przypadł w udziale księciu de Buckingham. Niespodziewanie pojawił się koło wyspy Ré, prowadząc dziewięćdziesiąt okrętów i około dwóch tysięcy ludzi, — niespodziewanie napadł na hrabiego de Toirac, rządzącego wyspą w imieniu króla, i po krwawej utarczce wylądował.
Wspomnimy tu nawiasem, że w utarczce tej zginął baron de Chantal, osierocając osiemnastoletnią córeczkę. Dziewczynką tą była późniejsza pani da Sévigne.
Hrabia de Toirac cofnął się do cytadeli Świętego Marcina z całą swą armią, pozostawiając jedynie jakąś setkę żołnierzy w małej forteczce, noszącej nazwę La Prée.
Wypadek ten przyspieszył działalnoćć kardynała; nie czekając, aż król i on sam obejmą naczelne dowództwo nad oblężeniem Rochelli, co było już postanowione, wyprawił na pole walki brata królewskiego, zlecając mu kierownictwo nad pierwszemi operacyami wojennemi, i rozkazał gromadzić na terenie wojennym wszystkie siły zbrojne, jakiemi mógł rozporządzać.
Do tego to właśnie przedniego oddziału wojsk należał nasz przyjaciel, d’Artagnan.
Jak już wspomnieliśmy, król miał wyruszyć za główną armią zaraz po ukończeniu roków sądowych. I istotnie, pomimo ataku febry, któremu uległ w dniu 23-im czerwca, wstając z sędziowskiego krzesła, tegoż dnia jeszcze wyruszył w drogę. Pogarszający się wszakże stan zdrowia zmusił go do zatrzymania się w Villeroi, a z nim razem musieli się też zatrzymać i jego muszkieterowie. Stąd wynikło, że d’Artagnan, wyruszywszy wraz z gwardyą dalej, został odłączony na czas jakiś od swych dobrych przyjaciół, Atosa, Portosa i Aramisa. A rozłąka ta, prócz żalu z powodu rozstania, byłaby go z pewnością bardzo poważnie zaniepokoiła, gdyby mógł przeczuć, jak straszne ze wszech stron groziły mu niebezpieczeństwa. Szczęśliwie wszakże, bez żadnej złej przygody, przybył około dziesiątego września 1627 roku do obozu pod Rochellą.
Sytuacya na polu wojny była bez zmiany: książę Buckingham i jego armia angielska, zająwszy wyspę Ré, oblegali bezskutecznie na razie cytadelę Świętego Marcina i forteczkę La Prée, a z drugiej strony od dwóch czy trzech dni rozpoczęto pierwsze kroki nieprzyjacielskie przeciwko Rochelli, posiłkując się obwarowaniami, jakie wzniósł książę d’Angoulème tuż pod bokiem miasta.
Gwardya pod dowództwem pana des Essarts rozłożyła się obozem w Minimes.
D’Artagnan, jak wiemy, ogarnięty pragnieniem dostania się jak najprędzej w szeregi muszkieterskie, nie bardzo przyjaźnił się z towarzyszami broni; wolał samotność, wśród której oddawał się rozmyślaniom. A rozmyślania te nie były wesołe. Od dwóch lat, odkąd przybył do Paryża, rzucił się w wir spraw publicznych, a natomiast, co się tyczy spraw osobistych, nic właściwie nie uczynił dla siebie — tak w miłości, jak i w zdobywaniu fortuny. Jedyną kobietą, którą naprawdę pokochał, była pani Bonaciaux. Ta jednak zniknęła bez śladu, i nie mógł się jeszcze dotąd dowiedzieć, co się z nią istotnie dzieje. Co do fortuny zaś, a właściwie karyery, zamiast ją zdobyć, on, chudopachołek, pozyskał sobie wroga w panu kardynale, więc w człowieku, przed którym drżeli najpotężniejsi w państwie, nie wyłączając samego króla. I jedynie pocieszało d’Artagnana to, że kardynał, który mógł go w jednej chwili zetrzeć na proch, nie uczynił tego dotychczas, — ta zaś pobłażliwość dla spostrzegawczego umysłu naszego młodego Gaskończyka była jakby światełkiem, dzięki któremu spoglądał spokojniej w przyszłość. Prócz tego uczynił sobie jeszcze innego wroga, mniej wprawdzie, jak sądził, groźnego, ale bądź co bądź wroga, którego nie można było lekceważyć. Wrogiem tym była milady. Wzamian osiągnął poparcie i życzliwość królowej. Ale w owych czasach życzliwość ta mogła być raczej jeszcze jednym powodem do prześladowania go, poparcie zaś z jej strony nie miało zgoła żadnego znaczenia, czego dowodem były losy pana Chalais i pani Bonacieux. Największą wartość ze wszystkiego, co pozyskał dotąd, mógł mieć dar królowej — dyament w pierścieniu, który miał na palcu, szacowany na pięć do sześciu tysięcy liwrów. Zważywszy jednak, że ożywiony ambitnymi projektami d’Artagnan postanowił go zachować, aby kiedyś w przyszłości był dlań dowodem wdzięczności królowej, zważywszy to, trzeba stwierdzić, że klejnot ów, dopóki nie spieniężony błyszczał na jego palcu, nie miał właściwie większej wartości, aniżeli kamienie, po jakich d’Artagnan stąpał w tej chwili, znalazłszy się samotnie na malowniczej dróżce, wiodącej z obozu do miasteczka d’Angoutin.
Pogrążony w rozmyślaniach o tem wszystkiem, młody nasz Gaskończyk zaszedł dalej, aniżeli zamierzał, i ani się spostrzegł, jak słońce zbliżyło się ku zachodowi.
Nagle w ostatnich jego promieniach ujrzał d’Artagnan poza przydrożnym płotem błyszczącą lufę rusznicy. Dzięki bystremu wzrokowi i wielkiej przytomności umysłu zrozumiał w jednej chwili, że rusznica nie znalazła się tu sama i że człowiek, który ją trzyma, nie żywi z pewnością przyjacielskich względem niego zamiarów, — postanowił tedy natychmiast wyjść na czyste pole. Zaledwie jednak uczynił parę kroków, gdy ujrzał i z drugiej strony wychylający się z poza skały wylot rusznicy. Nie mógł już wątpić, że to zasadzka na niego. Spojrzał instynktowo na pierwszą lufę i stwierdził z pewnem zaniepokojeniem, że obniża się ona w jego kierunku. Uchwyciwszy chwilę, gdy zatrzymała się nieruchomo, d’Artagnan rzucił się plackiem na ziemię i w tejże chwili usłyszał strzał oraz świst kuli nad swoją głową. Nie było czasu do stracenia Zerwał się nasz Gaskończyk na nogi, a prawie równocześnie kula z drugiego muszkietu wzbiła w górę kupkę kamyków na tem właśnie miejscu, z którego dopiero co się podniósł.
D’Artagnan nie należał do tych nierozważnych junaków, którzy gotowi się narazić nawet na śmieszną śmierć, byle tylko nie cofnąć się na krok; zresztą na cóż przydałaby się tu odwaga, skoro wpadł w uplanowaną zasadzkę?
— Jeżeli padnie trzeci strzał — pomyślał wnet, — zginą niechybnie.
I wziąwszy nogi za pas, począł uciekać w kierunku obozu z chyżością, jaka cechuje jego ziomków z Gaskonii. Pomimo jednak, że biegł bardzo szybko, człowiek, który pierwszy strzelił do niego, miał dość czasu, by nabić broń powtórnie. Po chwili też rozległ się trzeci strzał — tym razem lepiej wymierzony, gdyż kula, przeszywszy kapelusz d’Artagnana, zrzuciła mu go z głowy na odległość dziesięciu kroków.
Ponieważ d’Artagnan nie posiadał innego kapelusza, podniósł go szybkim ruchem, nie zatrzymując się w biegu, i po paru minutach, zadyszany i wybladły, dopadł do swego namiotu. Nie opowiadając nikomu o swej przygodzie, usiadł i zaczął się zastanawiać.
Zdarzenie to mogło mieć trzy przyczyny. Prawdopodobnie była to zasadzka oblężonych mieszkańców Rochelli, którym musiało się uśmiechać zabicie jednego z gwardzistów Jego Królewskiej Mości i zmniejszenie w ten sposób wrogiej armii choćby o jednego żołnierza, zwłaszcza, gdy można się było spodziewać, że żołnierz ten ma w kieszeni dobrze naładowaną kieskę. D’Artagnan wziął kapelusz do ręki, obejrzał dziurę, uczynioną przez kulę, i pokiwał głową. Nie była to kula z muszkietu, lecz z rusznicy, a celny strzał kazał przypuścić, że wystrzelono ze szczególnie doskonałej broni. Wobec tego zaś, że strzał pochodził z broni niewojskowej, upadło przypuszczenie zasadzki wojennej. — A więc był to może miły podarunek, pochodzący od pana kardynała... Czytelnik przypomina sobie zapewne, że właśnie w chwili, gdy dobroczynny błysk promieni słonecznych pozwolił d’Artagnanowi zauważyć lufę rusznicy, rozmyślał on nad względnością, okazywaną mu przez Jego Eminencyę. Ale rozważywszy to, d’Artagnan raz jeszcze potrząsnął głową. Kardynał rzadko używał podobnych środków wobec ludzi, których mógł dosięgnąć jednem poruszeniem ręki. — Mogła to być zatem zemsta milady. I to wydawało się najbardziej prawdopodobnem.
Napróżno usiłował przypomnieć sobie rysy twarzy lub ubrania morderców; uciekając szybko przed nimi, nie zdołał nic z tego zauważyć.
— Och, kochani moi przyjaciele! — szeptał d’Artagnan, — jakie mi was brak tutaj! Tej nocy d’Artagnan spał bardzo źle. Trzy czy cztery razy zrywał się łóżka, doznając wrażenia, że jakiś człowiek zbliża się ku niemu, aby go zasztyletować. Wreszcie światło dnia rozproszyło ciemności, które jednak nie naraziły go na żadną zgoła przygodę. Ale d’Artagnan rozumiał dobrze, że to, co się odwlekło, nie minęło bynajmniej bezpowrotnie. Przez cały dzień nie opuszczał namiotu, tłómacząc to sam przed sobą brzydką pogodą.
Nazajutrz o godzinie dziewiątej zrana apel wezwał żołnierzy do szeregów. Książę Orleanu odbywał przegląd wojsk. Gwardya stanęła pod bronią, i d’Artagnan zajął miejsce wśród towarzyszów. Jegomość brat królewski przejechał przed frontem armii; wyżsi oficerowie zbliżyli się ku niemu, aby go powitać, wśród nich zaś i kapitan gwardzistów, pan des Essarts. D’Artagnan, stojąc w szeregach, przyglądał się temu powitaniu, gdy w pewnej chwili wydało mu się, że pan des Essarts skinął na niego, by się przybliżył. Sądząc wszakże, że mu się to tylko wydawało, oczekiwał powtórnego skinienia swego przełożonego, i dopiero dostrzegłszy ponowny znak, wysunął się z szeregów, aby wysłuchać rozkazu.
— Książę potrzebuje kilku odważnych ludzi do wypełnienia pewnego niebezpiecznego zlecenia, mogącego jednak okryć chwałą tych, którzy go dokonają. Dlatego dałem ci znak, abyś był gotów.
— Dziękuję, kapitanie! — odparł d’Artagnan, który niczego nie pragnął więcej, jak odznaczyć się pod okiem naczelnego wodza.
Zdarzyło się, że mieszkańcy Rochelli przedsięwzięli podczas nocy wycieczkę z oblężonej twierdzy i zdobyli z powrotem forteczkę, którą przed dwoma dniami zajęły wojska królewskie. Obecnie chodziło o to, aby wysłać pod jej mury rekonesans w celu stwierdzenia, jakie siły zbrojne tam się znajdują.
Istotnie po niedługiej chwili książę Orleański odezwał się doniosłym głosem;
— Potrzeba mi trzech lub czterech ochotników pod wodzą jakiego pewnego zucha.
— Jeżeli chodzi o pewnego zucha, nie trzeba go daleko szukać, Wasza Wysokość — rzekł pan des Essarts, wskazując ręką d’Artagnana. — Skoro zaś Wasza Wysokość objawi swe zamiary, nie zbraknie i trzech czy czterech ochotników.
— Szukam czterech ludzi, którzyby poszli ze mną ochotnie choćby na śmierć — zawołał d’Artagnan, podnosząc szpadę.
Natychmiast stanęło obok niego dwóch towarzyszy z szeregów gwardyjskich, a do nich przyłączyli się dwaj żołnierze z pod innego sztandaru, — wymagana liczba była więc już w pogotowiu. D’Artagnan odmówił innym zgłaszającym się w dalszym ciągu, nie chcąc czynić krzywdy tym, którzy stawili się pierwsi.
Nie było wiadomo, czy mieszkańcy Rochelli po zajęciu forteczki opuścili ją, czy też pozostawili w niej zbrojną załogę, — należało więc zbadać wspomniane miejsce, aby się dokładnie o tem przekonać.
D’Artagnan ruszył ze swymi czterema towarzyszami wzdłuż okopów; dwaj gwardziści szli w jednym z nim rzędzie, — żołnierze nieco z tyłu. Kryjąc się w okopach, dotarli na odległość mniej-więcej stu kroków od forteczki, i tutaj d’Artagnan odwrócił się, by wydać żołnierzom jakieś zlecenie, ale ci gdzieś znikli. Przypuszczając, że ze strachu pozostali w tyle, ruszył z dwoma towarzyszami dalej. Minąwszy boczną szkarpę, zbliżyli się niemal na sześćdziesiąt kroków do forteczki. Naokół nie było widać nikogo, i można było sądzić, że forteczka jest opuszczona.
Trzej towarzysze, znalazłszy się na straconej placówce, poczęli się naradzać, co począć dalej, gdy wtem chmura dymu zakryła przed ich oczyma kamienne mury, a kilkanaście kul świsnęło nad głową d’Artagnana i jego dwóch kolegów. Dowiedzieli się więc tego, czego mieli się dowiedzieć: w forteczce znajdowała się załoga.
Bezużytecznem i nierozważnem byłoby pozostawać dłużej w tem tak niebezpiecznem miejscu, więc d’Artagnan i jego towarzysze rozpoczęli odwrót, mający wszelkie pozory ucieczki.
Gdy przybyli na skraj okopów, które miały ich zasłonić przed nieprzyjaciółmi, jeden z gwardzistów runął na ziemię; kula przeszyła mu piersi. Drugi gwardzista umykał dalej ku obozowi. D’Artagnan atoli, nie chcąc opuszczać ranionego towarzysza, schylił się, aby go podnieść i dopomódz mu wrócić do obozu, gdy w tejże samej chwili zabrzmiały znowu dwa strzały, i jedna z kul roztrzaskała głowę ranionego gwardzisty, a druga, przeleciawszy o dwa cale nad głową d’Artagnana, spłaszczyła Się o poblizką skałę.
Młody człowiek odwrócił się szybko, by się rozejrzeć. Atak nie mógł pochodzić z forteczki, albowiem przed strzałami stamtąd osłaniały uciekających okopy. W tejże samej chwili przyszli mu na myśl dwaj żołnierze, którzy tak tajemniczo zniknęli, a równocześnie przypomniał sobie dwóch morderców, którzy poprzedniego dnia wykonali zamach na niego. Zoryentowawszy się w jednej sekundzie, postanowił tym razem dowiedzieć się prawdy i, udając zabitego, padł na zwłoki swego towarzysza.
Niebawem wychyliły się z poza opuszczonych obwarowań w odległości jakichś trzydziestu kroków dwie głowy ludzkie, i d’Artagnan poznał owych dwóch zbiegłych żołnierzy. Nie pomylił się zatem; ludzie ci poszli za nim jedynie w celu zamordowania go, przyczem spodziewali się, że śmierć jego będzie policzona na karb strzałów nieprzyjacielskich. Ponieważ zaś przyszło im na myśl, że jeżeli d’Artagnan został tylko raniony, to może donieść władzy o ich zbrodni, więc zbliżali się teraz ku niemu, by go dobić. Na szczęście, zwiedzeni fortelem Gaskończyka, nie nabili powtórnie rusznic. I oto, gdy znaleźli się zaledwie o dziesięć kroków od niego, d’Artagnan, który padając nie wypuścił szpady z ręki, zerwał się nagle i jednym skokiem stanął przed nimi.
Mordercy zdawali sobie z tego sprawę, że, gdyby uciekli do obozu, nie położywszy trupem młodzieńca, zostaliby przez niego oskarżeni o zbrodnię. Zanim wszakże rzucili się do ucieczki w stronę oblężonego miasta, jeden z nich chwycił rusznicę za lufę i, posługując się nią, niby maczugą, wymierzył z ogromnym rozmachem straszny cios w stronę d’Artagnana. Młodzieniec, uskoczywszy na bok, uniknął uderzenia, ale jednocześnie otworzył wolną drogę bandycie, który natychmiast pomknął ku forteczce. Zauważyli to obrońcy forteczki, a nie wiedząc, w jakich zamiarach drab biegnie ku nim, dali ognia, i bandyta ze strzaskanem od kuli ramieniem runął na ziemię.
Tymczasem d’Artagnan, podniósłszy szpadę, rzucił się na drugiego żołnierza. Walka z nim wszakże nie trwała długo, gdyż nędznik miał na swą obronę jedynie nienabitą rusznicę. Szpada Gaskończyka odparła cios nieużytecznej broni i przeszyła udo mordercy, a gdy się powalił na ziemię, d’Artagnan z błyskawiczną szybkością oparł mu ostrze jej na gardle.
— Och! daruj mi życie, panie oficerze! — wołał bandyta. — Łaski! łaski! Wyjawię panu wszystko!
— Czy jednak to, co mi powiesz, warte jest twojego życia? — pytał młody człowiek, odwlekając zadanie śmiertelnego ciosu.
— Och, tak! jeżeli się ceni swoje życie, będąc tak młodym i dzielnym, jak pan jesteś, i mogąc wobec dwudziestu dwóch lat zaledwie osiągnąć wszystko...
— Nędzniku! — wołał d’Artagnan, — gadaj natychmiast, z czyjego polecenia usiłowałeś mię zamordować!
— Z rozkazu kobiety, której nie znam, lecz którą nazywają „milady“.
— Jakimże sposobem wiesz, że ją tak nazywają, skoro, jak twierdzisz, nie znasz jej wcale?
— Zna ją mój towarzysz, i on to właśnie tak ją nazywał; z nim się też układała, a nie ze mną. Przytem posiada on w kieszeni list tej damy, list, który może mieć dla pana doniosłe znaczenie, o ile mogłem wywnioskować ze słów, jakie od niego słyszałem...
— A dlaczego ty uczestniczyłeś w tym napadzie?
— Zaproponował mi, abyśmy we dwóch podjęli się tej roboty, ja zaś zgodziłem się na to.
— I jakąż sumę otrzymaliście za podjęcie się tej pięknej wyprawy?
— Sto luidorów.
— Wcale nieźle — rzekł młody człowiek, uśmiechnąwszy się. — Dowodzi to, że jestem coś wart. Sto luidorów! to już majątek dla dwóch takich łotrów, jak wy. Teraz pojmuję, że mogłeś się zgodzić... I nawet gotów jestem darować ci życie, ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim, panie? — zapytał żołnierz, któremu trwoga śmiertelnymi potami wciąż oblewała czoło.
— Oto pójdziesz i wyjmiesz list z kieszeni swego towarzysza.
— Ależ to, panie, także śmierć pewna, tylko innego rodzaju! — zawołał bandyta. — Gdybym poszedł po ten list, naraziłbym się na kule z fortecy...
— Ruszaj i przynieś mi ten list natychmiast, bo przysięgam, że w przeciwnym razie zginiesz z mojej ręki.
— Łaski, panie! ulituj się nademną! zaklinam cię na imię tej młodej kobiety, którą kochasz i którą może uważasz za umarłą, a która żyje jeszcze! — wołał bandyta, podnosząc się na kolana i opierając się na ręku, gdyż w miarę upływu krwi tracił coraz bardziej siły.
— Skąd wiesz, że istnieje kobieta, którą kocham, i że uważam tę kobietę za nieżyjącą? — spytał d’Artagnan.
— To wszystko jest powiedziane w tym liście, który ma w kieszeni mój towarzysz.
— Widzisz więc sam, że list ten muszę mieć bezwarunkowo — oświadczył d’Artagnan. — Nie zwlekaj zatem, nie wahaj się dłużej, bo chociaż wstrętem przejmuje mię myśl umoczenia powtórnie szpady w krwi takiego jak ty łotra, to jednak przysięgam na honor uczciwego człowieka...
I przy tych słowach d’Artagnan uczynił tak groźny gest, że raniony zerwał się na nogi.
— Wstrzymaj się, panie! wstrzymaj się! — wołał bandyta, odzyskując pod wpływem strachu odwagę. — Już idę! idę!
D’Artagnan odebrał żołnierzowi rusznicę, a gdy się drab koło niego zatoczył z osłabienia, popędził go ku towarzyszowi, uderzając w lędźwie rękojeścią szpady.

Strasznym był widok tego nieszczęśliwca, który, śladami krwi znacząc swą drogę, blady, jak oczekująca go niebawem śmierć, usiłował dowlec się do ciała wspólnika, dogorywającego w odległości mniej-więcej dwudziestu kroków. Na oblanej zimnym potem twarzy jego malowało
D’Artagnan wystąpił z szeregu i poszedł po rozkazy.
się przytem tak straszne przerażenie, że d’Artagnan uczuł litość dla nędznika i, spoglądając na niego z pogardą, odezwał się:

— Stój! Pokażę ci różnicę między człowiekiem odważnym a takim, jak ty, tchórzem! Zaczekaj! pójdę sam!
I szybkim krokiem, baczny na wszystko, a przedewszystkiem na wszelkie poruszenia wrogów na murach forteczki, wyzyskując przytem wszystkie nierówności terenu, d’Artagnan dotarł aż do drugiego żołnierza.
Miał do wyboru: albo zrewidować łotra na miejscu, albo zabrać go z sobą i, posłużywszy się jego ciałem, jako puklerzem, obszukać go dopiero pod osłoną wałów. D’Artagnan wybrał drugi sposób i zarzucił sobie ciało ranionego na ramię właśnie w chwili, gdy nieprzyjaciele dali ognia. Lekkie wstrząśnienie, głuchy trzask trzech kul, rozdzierających ciało, ostatni jęk i drganie przedśmiertne przekonały d’Artagnana, że ten, który chciał go zamordować, ocalił mu teraz życie.
Dostawszy się z powrotem poza wały, młodzieniec rzucił trupa obok rannego, który był równie blady, jak nieboszczyk, i natychmiast zajął się obszukaniem jego kieszeni: skórzana torba, kieska, zawierająca niewątpliwie część sumy, otrzymanej przez bandytę za morderstwo, kubek i kości do gry były całą spuścizną po zabitym. D’Artagnan pozostawił kubek i kości do gry tam, gdzie padły, kieskę rzucił rannemu i z pośpiechem otworzył skórzaną torbę. Wśród rozmaitych papierów bez wartości odnalazł następujący list, dla zdobycia którego narażał życie:

„Ponieważ straciliście ślad tej kobiety, która znajduje się obecnie bezpieczna w klasztorze, dokąd nie powinniście jej byli dopuścić, starajcie się przynajmniej nie chybić tego człowieka. Wiecie, że rękę mam długą i że potrafię was dosięgnąć. A więc wrazie niewykonania moich rozkazów zapłacicie drogo za te sto luidorów, jakie otrzymaliście odemnie.“

Podpisu nie było. Nie mogło wszakże ulegać żadnej wątpliwości, że list pochodził od milady, i dlatego d’Artagnan schował go starannie, jako niezbity przeciw niej dowód, poczem, zabezpieczony przed strzałami nieprzyjaciół występem wału, jął badać rannego. Drab wyznał, że wspólnie z zabitym obecnie towarzyszem podjął się porwać młodą damę, która wyjechała z Paryża przez rogatki de La Villette, — że jednak zatrzymali się po drodze w jakiejś karczmie, by się napić po kieliszku, wskutek czego spóźnili się, — powóz wyprzedził ich o dziesięć minut.
— Co polecono wam uczynić z tą kobietą? — pytał z trwogą d’Artagnan.
— Mieliśmy ją odwieźć do pałacu przy placu Królewskim — odpowiedział raniony.
— Więc tak, jak przypuszczałem — pomyślał d’Artagnan, — do milady...
I zadrżał niepokojem, gdy uprzytomnił sobie teraz, jak straszne pragnienie zemsty żywiła ta kobieta, skoro chciała zniszczyć nietylko jego samego, ale i tych, których on kochał, — i jak była wtajemniczona we wszystkie intrygi dworskie, jeżeli potrafiła wykryć wszystko. Wiadomości te zawdzięczała zapewne w niemałej mierze kardynałowi, — to nie ulegało wątpliwości.
Lecz, rozważając te różne wiążące się z sobą szczegóły, d’Artagnan doszedł ku wielkiej swej radości do przekonania, że królowa potrafiła wykryć, gdzie biedna pani Bonacieux pokutowała za swe przywiązanie, i wyswobodzić ją z niewoli. To tłómaczyło mu również liścik młodej kobiety i niedawny jej przejazd przez drogą do Chaillot, wydający mu się dziś niemal złudzeniem sennem.
Od tej chwili, jak mu to zresztą przepowiedział Atos, odnalezienie pani Bonacieux stało się zupełnie możliwem; klasztor przecie nie był niezdobytą twierdzą.
Przekonanie to oddziałało kojąco na jego serce. Odwrócił się do ranionego bandyty, który z niepokojem śledził malujące się na jego twarzy wrażenia, i wyciągając ku niemu rękę, rzekł:
— Nie chcę pozostawiać cię tutaj; ruszajmy w drogę. Oprzyj się na mojem ramieniu. Wracamy do obozu.
— Dobrze, panie! — odpowiedział raniony, który nie chciał uwierzyć w podobną wspaniałomyślność d’Artagnana. — Ale czy nie poprowadzi mię poto, by kazać mię tam powiesić?
— Poręczyłem słowem honoru, że daruję ci życie — odparł d’Artagnan. — A teraz oto darowuję ci je poraz wtóry.
Ranny zaczął na klęczkach ponownie całować nogi swego wybawiciela. Lecz d’Artagnan nie miał już żadnej zgoła przyczyny zostawać dłużej tak blizko stanowiska wrogów, więc, rychło ukróciwszy objawy jego wdzięczności, skierował się wraz z nim w stronę obozu.
Tymczasem gwardzista, który był umknął z pod forteczki po pierwszych wystrzałach, opowiedział w obozie, że czterej jego towarzysze zginęli. Można tedy wyobrazić sobie, jakie w pułku zapanowało zdumienie i powszechna radość, gdy ujrzano młodego człowieka, powracającego cało i zdrowo!
D’Artagnan, wytłómaczywszy ranę swego towarzysza i śmierć drugiego żołnierza niespodzianą wycieczką wrogów z forteczki, opowiedział też, na jakie niebezpieczeństwa byli narażeni, i wywołał wśród słuchaczy niezwykłe wrażenie. Wyprawa ta uczyniła zeń prawdziwego tryumfatora, i przez cały dzień armia tylko o nim mówiła, a jegomość brat królewski polecił wyrazić mu swe zadowolenie.
Ponieważ zaś każdy dzielny czyn daje człowiekowi pewne zadowolenie wewnętrzne, więc i czyn d’Artagnana przyniósł mu jakiś błogi spokój, którego tak bardzo potrzebował. I wydało mu się, że rzeczywiście może już być spokojny, skoro jeden z jego wrogów poległ, drugi zaś był mu teraz wiernie oddany.
Ale spokój ten dowodził tylko, że d’Artagnan nie znał jeszcze milady.




XXII.
WINO ANDEGAWEŃSKIE.

Po beznadziejnych prawie wiadomościach o zdrowiu króla nadeszły do obozu wieści, że zaczyna się ono poprawiać i że nieodwołalnem życzeniem monarchy jest stanąć osobiście na czele oblężenia, więc skoro tylko będzie mógł dosiąść konia, wyruszy natychmiast w drogę.
Tymczasem brat królewski, w tem przekonaniu, że lada dzień zastąpi go w dowództwie ktoś inny, czyto książę d’Angoulème, czy Bassompierre lub Schomberg, którzy zresztą już spierali się o władzę, nie czynił nic prawie, tracąc dnie na małe podjazdy i nie odważając się przedsięwziąć ani jednego energiczniejszego kroku dla wypędzenia z wyspy Ré Anglików, którzy ciągle przypuszczali szturmy do cytadeli Świętego Marcina i do fortecy de La Prée, podczas gdy Francuzi ze swej strony oblegali Rochellę.
D’Artagnan, jak wspomnieliśmy, po zniweczeniu urządzonych na jego życie zamachów odzyskał zupełny spokój, co dzieje się zawsze, gdy ktoś uniknie niebezpieczeństwa i mniema, że przeminęło ono nazawsze. Dręczyła go obecnie jedna tylko troska, a mianowicie, że nie wiedział, co się dzieje z jego przyjaciółmi. Ale i tę zagadkę wyjaśnił mu wreszcie list, który w pierwszych dniach listopada nadszedł z Charleroi jednocześnie z adresowaną na jego imię posyłką. List zawierał, co następuje:

„Panie d’Artagnanie!
Panowie Atos, Portos i Aramis po odbytym u mnie sutym bankiecie, rozweseliwszy się nieco, hałaso-
wali tak bardzo, że dowódzca policyi królewskiej, człowiek nader surowy, zamknął ich na kilka dni w areszcie. Tymczasem, wypełniając otrzymane od nich polecenie, przesyłam panu dwanaście flaszek mojego wina andegaweńskiego, które im ogromnie smakowało. Pragną oni, abyś pan ten ulubiony przez nich trunek wypił za ich zdrowie.
Donosząc o tem z całem uszanowaniem, pozostaję pańskim uniżonym i oddanym sługą.
Godeau,
oberżysta panów muszkieterów.“

— Poczciwcy! — zawołał d’Artagnan, — myślą o mnie przy zabawie, tak samo, jak ja myślę o nich, nudząc się tutaj. Oczywiście wypiję za ich zdrowie, i to z całego serca... Ale nie będę pił sam.
I pobiegł natychmiast do dwóch gwardzistów, z którymi zawarł bliższą nieco znajomość, aby zaprosić ich na szklankę wybornego wina andegaweńskiego, jakie mu nadesłano z Charleroi. Jednego z nich zaprosił jeszcze tego samego wieczoru, drugiego zaś w dniu następnym; wspólne zebranie naznaczono na trzeci dzień, to jest na poza jutrze.
Wróciwszy do domu, d’Artagnan odesłał dwanaście flaszek wina do obozowej kantyny gwardzistów, zalecając troskliwe ich przechowanie, a w dzień uroczystości, mimo, że uczta była naznaczona na godzinę południową, wysłał Plancheta już o godzinie dziewiątej rano, aby przygotował wszystko, czego wymagało jej urządzenie.
Planchet, dumny z wyniesienia go na godność marszałka dworu, starał się jak najlepiej sprostać zadaniu i dowieść przytem swej inteligencyi. Do pomocy przybrał sobie służącego jednego z zaproszonych gwardzistów, nazwiskiem Fourreau, oraz rzekomego żołnierza, niedoszłego mordercy d’Artagnana, który teraz, nie należąc do żadnego pułku, wszedł w służbę młodego człowieka, a raczej stał się pomocnikiem Plancheta.
Nadeszła godzina uczty. Gdy przybyli obaj zaproszeni, wnet zastawiono potrawy, i biesiadnicy zasiedli do stołu, Planchet, założywszy serwetę na ramię, usługiwał, Fourreau otwierał flaszki, a Brisemont (tak się nazywał rekonwalescent) przelewał do szklanych karafek wino, które po zmąceniu w podróży już się dostatecznie ustało. Pierwsza wszakże z otwartych flaszek miała jeszcze na spodzie nieco mętów, więc Brisemont zlał osad do szklanki, i d’Artagnan pozwolił mu resztę wina z tej flaszki wypić, gdyż nieborak był jeszcze ciągle bardzo osłabiony.
Współbiesiadnicy zjedli już zupę i zamierzali właśnie wychylić pierwszą szklankę wina, gdy nagle z fortu Ludwika i z fortu t. zw. Nowego zabrzmiały wystrzały armatnie. Gwardziści, w przypuszczeniu, że jest to jakiś niespodziewany atak, bądź ze strony oblężonych, bądź też ze strony Anglików, chwycili szpady, d’Artagnan żwawo poszedł za ich przykładem, i wszyscy trzej wybiegli z kantyny, by podążyć na swe stanowiska. Zaledwie jednak znaleźli się poza kantyną obozową, dowiedzieli się o przyczynie alarmu. Naokół brzmiały gromkie okrzyki: „Niech żyje król!“, „Niech żyje kardynał!“, a odgłos bębnów rozlegał się ze wszystkich stron.
Istotnie król, zniecierpliwiony przymusową swą z powodu choroby bezczynnością, jak już wspomnieliśmy, wyruszył z Chaillot i przybywał właśnie z całym swym dworem, prowadząc dziesięć tysięcy żołnierzy. Muszkieterowie towarzyszyli mu w przedniej i tylnej straży. D’Artagnan, znalazłszy się w szeregu, wypatrywał swych przyjaciół, a postrzegłszy ich nareszcie, pozdrowił wymownym ruchem, gdy przechodzili obok niego, jak również powitał pana de Tréville, który poznał go natychmiast.
Po skończonej ceremonii przyjęcia króla w obozie czterej przyjaciele rzucili się sobie w objęcia.
— No, przyjaciele! — wołał d’Artagnan, — nie mogliście przybyć bardziej w porę. Mięsiwo nie wystygło jeszcze zapewne. Nieprawdaż, moi panowie? — dodał, zwracając się do dwóch gwardzistów, których przedstawił swym przyjaciołom.
— Aha! — rzekł Portos, — bankietujemy tu sobie, jak widzę.
— Mam nadzieję, że kobiet na tej uczcie niema Wtrącił Aramis.
— Ba! ważniejsza rzecz, czy jest w tej dziurze wino, któreby można pić? — pytał Atos.
— Ależ, na Boga, jest wasze właśnie wino, drodzy przyjaciele — odpowiedział d’Artagnan.
— Nasze wino? — zapytał Atos ze zdziwieniem.
— Tak jest, to wino, któreście mi przysłali.
— Myśmy przysłali wino?
— Wiecie przecież dobrze... wino z wzgórz andegaweńskich...
— Tak, znam to wino.
— I lubisz je przecie.
— Niewątpliwie... gdy niema szampana lub chambertina.
— Zatem w braku szampana i chambertina musicie się niem zadowolnić.
— Więc sprowadziłeś sobie wina andegaweńskiego? No, no! stałeś się, jak widzę, smakoszem — mówił Portos.
— Ależ jest to toż samo wino, jakie otrzymałem od was.
— Od nas? — zapytali trzej muszkieterowie ze zdziwieniem.
— To ty, Aramisie, przysłałeś mu może to wino? — spytał Atos.
— Nie, nie posyłałem. Może Portos uczynił mu z niego prezent?
— Nic mu nie posyłałem. Chyba Atos...
— Ja również nic o tem nie wiem.
— Jeśli więc nie pochodzi ono od was — rzekł d’Artagnan, — to w każdym razie od waszego oberżysty.
— Od naszego oberżysty?
— Tak jest, od waszego oberżysty, Godeau, tytułującego się oberżystą panów muszkieterów.
— Na honor! nie przeszkadza nam to, by je wypić, bez względu, skąd ono pochodzi — oświadczył Portos. — Jeżeli jest dobre, napijemy się z ochotą.
— Jestem innego zdania — przerwał Atos. — Nie należy pić wina, które pochodzi z niewiadomego źródła.
— Masz słuszność, Atosie rzekł d’Artagnan. — Więc żaden z was nie dał polecenia oberżyście Godeau, aby mi przysłał to wino?
— Nie. I skąd ci to przyszło twierdzić, jakoby miało być ono przez nas przysłane?
— Oto list — rzekł d’Artagnan, podając papier przyjaciołom.
— To nie jego pismo — odezwał się Atos. — Znam je dobrze, bo przed wyjazdem, załatwiając z nim nasze wspólne rachunki, miałem możność je poznać.
— List ten jest sfałszowany — oświadczył Portos. — Nie byliśmy wcale zamknięci w areszcie.
— D’Artagnanie — rzekł Aramis tonem wyrzutu, — czyż mogłeś naprawdę przypuścić, abyśmy się aż na taką awanturę narazić byli w stanie?
D’Artagnan zbladł, i zimny dreszcz przebiegł mu ciało.
— Co ci jest, przyjacielu? — zapytał Atos, kładąc mu rękę na ramieniu. — Zbladłeś... przerażasz mię...
Tylko w wyjątkowych wypadkach Atos przemawiał do niego tak tkliwie.
— Chodźcie! chodźcie prędko, drodzy przyjaciele! — wołał d’Artagnan. — Straszne mam podejrzenie!... Czyżby to znowu zemsta tej kobiety?...
Na te słowa Atos zacisnął pięści.
D’Artagnan pobiegł ku obozowej kantynie, a za nim pospieszyli trzej muszkieterowie i obaj gwardziści.
Zaledwie weszli do sali stołowej, d’Artagnan ujrzał leżącego na ziemi i wijącego się w strasznych męczarniach Brisemonta. Planchet i Fourreau, obaj śmiertelnie bladzi, usiłowali nieść mu ratunek. Ale było widoczne, że żadna pomoc nie zda się tu już na nic: twarz nieszczęśliwego była wykrzywiona śmiertelnymi skurczami.
— Ach! — zawołał umierający, spostrzegłszy d’Artagnana, — to niegodziwie! Darowałeś mi pan życie, aby mię następnie otruć...
— Ja miałbym to uczynić? — zakrzyknął d’Artagnan. — Co mówisz, nieszczęśliwy człowiecze?!
— Mówię, że to pan dałeś mi tego wina... mówię, że kazałeś mi je pan wypić... mówię, że pragnąłeś się pan na mnie zemścić... Uważam to za niegodziwość!...
— Nie mów tak, Brisemoncie — przekonywał d’Artagnan, — nie wierz temu! błagam cię, zaklinam...
— Och! jest jeszcze Bóg na niebie! On cię ukarze! Boże mój, spraw, aby i on tak kiedyś cierpiał, jak ja cierpię w tej chwili!
— Przysięgam ci na Ewangelię — wołał d’Artagnan, pochylając się nad umierającym, — przysięgam ci, że nie wiedziałem wcale, iż wino to było zatrute... Przysięgam ci, że miałem zamiar wypić je tak samo, jak ty...
— Nie wierzę! — odpowiedział żołnierz, wijąc się w boleściach, i po chwili skonał wśród strasznych męczarni.
— To okropne! — szeptał Atos, podczas gdy Portos tłukł flaszki, a Aramis wydawał spóźnione nieco polecenie, by sprowadzono spowiednika.
— Och, moi przyjaciele! — rzekł d’Artagnan, — jeszcze raz ocaliliście mi życie... i nietylko mnie, bo również i tym oto towarzyszom moim. Panowie! — mówił dalej, zwracając się do obu gwardzistów, — proszę was bardzo, abyście to, co się tu stało, zachowali w tajemnicy; w sprawę tę wmieszane są potężne osobistości, więc rozgłaszanie o tem sprowadzićby mogło na nasze głowy nieszczęśliwe następstwa!
— Ach, panie! — jąkał Planchet, obumierający z trwogi. — Ach, panie! tylko przypadkiem uniknąłem niebezpieczeństwa!
— Jakto, hultaju? — zawołał d’Artagnan, — więc i ty chciałeś się napić mojego wina?
— Chciałem wypić maleńki kieliszek, panie, za zdrowie króla... i byłbym to uczynił, gdyby Fourreau nie był mi powiedział, że mię wołają.
— Właściwie chciałem go stąd wyprawić, aby się samemu napić — przyznał się Fourreau, szczękając zębami z przerażenia.
— Wobec tego, co się stało — rzekł d’Artagnan, zwracając się do gwardzistów, — pojmujecie panowie, że uczta nasza musiałaby się nader smutno zakończyć. Proszę więc, raczcie mi wybaczyć, i odłóżmy nasze zebranie na inny dzień.
Obaj gwardziści z całą uprzejmością przyjęli usprawiedliwienie d’Artagnana i pożegnali go, by swoją obecnością nie krępować ścisłego przyjacielskiego kółka.
Skoro czterej przyjaciele pozostali bez świadków, spojrzeli po sobie wzrokiem, który dowodził, że pojmują całą grozą położenia.
— Przedewszystkiem wyjdźmy z tego pokoju — odezwał się Atos. — Niedobra to kompania z człowiekiem, który umarł, i to jeszcze gwałtowną śmiercią.
— Plancheciel — rzekł d’Artagnan, — zaopiekuj się zwłokami tego nieboraka. Niechaj je pochowają w poświęconej ziemi. Co prawda, popełnił zbrodnię, ale odpokutował za nią...
I czterej przyjaciele wyszli z pokoju, pozostawiając Planchetowi i Fourreau’wi trud oddania ostatniej posługi Brisemontowi.
Oberżysta dał im inny pokój, poczem przyniesiono im jajka, ugotowane na miękko; czystej wody zaczerpnął sam Atos wprost ze studni. Podczas posiłku w kilku słowach wtajemniczono w sprawę Portosa i Aramisa.
— Widzisz więc, drogi przyjacielu — rzekł d’Artagnan do Atosa; — jak ci mówiłem, jest to walka na śmierć i życie.
Atos skinął głową.
— Tak, taki — odparł, — widzę to dobrze. Sądzisz więc bez zastrzeżeń, że to ona?
— Jestem tego pewny.
— Co do mnie, przyznam ci się, że wątpię jeszcze.
— A ten kwiat lilii na ramieniu?
— Być może, że jest to Angielka, która dopuściła się we Francyi jakiejś zbrodni, i zato w ten sposób ją napiętnowano...
— Zaręczam ci, Atosie, że to jest nie kto inny, lecz twoja żona — powtarzał d’Artagnan. — Przypomnij sobie, że rysopis zgadza się zupełnie.
— Byłem wszakże pewny, że tamta nie żyje; powiesiłem ją przecież tak dobrze, że trudno przypuścić, aby mogła się uratować.
D’Artagnan powątpiewająco potrząsnął głową.
— Ale ostatecznie co teraz czynić? — zapytał.
— Faktem jest, że ciężko żyć w ten sposób, z mieczem, zawieszonym ciągle nad głową — odparł Atos, — i trzeba koniecznie znaleźć jakieś wyjście z tego położenia.
— Ale jakie?
— Posłuchaj! Musisz ją odszukać i rozmówić się z nią stanowczo. Powiesz jej: pokój albo wojna! I dasz szlacheckie słowo, że nigdy nie powiesz o niej nic złego, że nigdy nic przeciw niej nie przedsięweźmiesz. A ona wzamian niech ci przyrzeknie, że zaniecha wszelkich przeciw tobie knowań. Gdyby zaś nie chciała się na to zgodzić, możesz jej zagrozić, że pójdziesz do kanclerza, wreszcie do króla samego, że sprowadzisz kata, podburzysz przeciwko niej dwór, że ogłosisz powszechnie, iż jest napiętnowana, i doprowadzisz do pociągnięcia jej przed sądy. Gdyby zaś sądy ją uwolniły, to możesz jej zagrozić pod słowem szlacheckiem, że zabijesz ją przy pierwszem-lepszem spotkaniu w jakimkolwiek zaułku Paryża... że zabijesz ją, jak psa wściekłego...
— Podoba mi się dosyć ten sposób załatwienia sprawy — rzekł d’Artagnan. — Ale w jaki sposób ją odszukać.
— Czas, drogi przyjacielu, czas nastręczy ci sposobność; sposobność zaś jest walną pomocnicą człowieka. A im więcej się postawi na kartę, tem więcej się wygrywa, jeżeli się umie czekać.
— Tak, to prawda. Ale czekać w takich warunkach, mając w swem otoczeniu nieznanych morderców i trucicieli...
— Ba! — rzekł Atos, — Bóg miał nas dotąd w swej opiece, Bóg będzie nas strzegł i nadal.
— Nas samych, wierzę w to; zresztą jesteśmy mężczyznami, i nieraz z obowiązku wypada nam narażać swe życie. Ale ona! — dodał półgłosem.
— Ona? — spytał Atos.
— Konstancya!
— Pani Bonacieux!... Prawda, biedny przyjacielu! zapomniałem, że jesteś zakochany — rzekł Atos.
— Czyż nie dowiedziałeś się z listu, znalezionego przy tym zabitym drabie, że znajduje się ona w klasztorze? — wtrącił Aramis. — W klasztorze zaś nic jej nie grozi. I zapewniam cię, że skoro tylko zakończy się oblężenie Rochelli, ja także...
— Dobrze! — przerwał Atos, — dobrze, mój drogi Aramisie! Znamy twoje religijne powołanie...
— Jestem muszkieterem tylko chwilowo — odparł z pokorą Aramis.
— Zdaje się, że już dawno nie otrzymał wiadomości od swej kochanki — zauważył pod nosem Atos. — Lecz nie zwracajmy na to uwagi; wszak znamy się na tem dobrze...
— Otóż — oświadczył Portos — byłby tu jeden bardzo prosty środek.
— Jaki? — spytał d’Artagnan.
— Mówicie, że znajduje się w klasztorze?
— Tak jest.
— Gdy się tedy skończy oblężenie, porwiemy ją z tego klasztoru.
— Przedewszystkiem jednak trzebaby wiedzieć, w którym ją klasztorze umieszczono.
— Hm! to prawda — mruknął Portos.
— Czy nie przypuszczasz jednak, drogi d’Artagnanie, że to z woli królowej umieszczono ją w murach klasztornych, jako w najpewniejszem schronieniu? — spytał Atos.
— Tak sądzę.
— Więc Portos dopomoże nam najprędzej odszukać ją.
— A to jakim sposobem?
— Za pośrednictwem swojej margrabiny, księżnej czy też księżniczki krwi królewskiej, która zapewne ma wielkie wpływy.
— Sza! — zawołał Portos, kładąc palec na ustach. — Zdaje mi się, że należy ona do stronników kardynała i wskutek tego nie może wiedzieć o niczem.
— Skoro tak — odezwał się Aramis, — ja podejmuję się wywiedzieć o wszystkiem.
— Ty, Aramisie? — zawołali równocześnie trzej przyjaciele. — A jakimże to sposobem zdobędziesz te wiadomości?
— Dowiem się przez jałmużnika królowej, z którym łączą mię związki przyjaźni — odparł Aramis, rumieniąc się.
Zadowoleni z tego postanowienia, spożywszy swój skromny posiłek, czterej przyjaciele rozstali się, obiecując sobie zejść się ponownie tegoż samego jeszcze wieczora.
D’Artagnan wrócił do Minimes, a trzej muszkieterowie udali się do królewskiej kwatery, gdzie mieli otrzymać pomieszczenie.




XXIII.
GOSPODA POD CZERWONYM GOŁĘBNIKIEM.

Tymczasem król, zaledwie przybył do obozu, począł się niecierpliwić, pragnąc jak najrychlej stanąć do rozprawy z wrogiem, gdyż zresztą obok pobudek politycznych słuszniejszy on miał powód, niźli kardynał, do nienawiści wzglądem księcia Buckinghama i chęci załatwienia się z nim. Wydał tedy odpowiednie rozkazy przedewszystkiem do ataku na Anglików w celu wyparcia ich z wyspy Ré, a następnie zdobycia Rochelli. Nieporozumienia wszakże, jakie wynikły między panami Bassompierrem i Schombergiem a księciem d’Angoulème, opóźniały wszystko.
Panowie de Bassompierre i Schomberg, piastujący godność marszałków Francyi, uważali siebie przed innymi za uprawnionych do dowodzenia armią pod rozkazami króla. Natomiast kardynał, który obawiał się, aby Bassompierre, w głębi duszy hugenota, nie okazał się zbyt łagodnym względem Anglików i współwyznawców swych, mieszkańców Rochelli, forytował księcia d’Angoulème, którego król, na jego nalegania, zamianował swym namiestnikiem. Stąd wynikło, że z obawy, aby panowie de Bassompierre i Schomberg nie usunęli się od udziału w wojnie, musiano ustanowić poszczególne dowództwa, przyczem Bassompierre rozłożył się obozem na północ od miasta — od La Leu aż po Dompierre, książę d’Angoulème na wschód — od Dompierre po Perigny, a pan de Schomberg na południe — między Perigny i d’Angoutin.
Kwatera brata królewskiego znajdowała się w Dompierre, — król rezydował naprzemian w Etre i w La Jarrie, — nakoniec kwatera kardynała mieściła się na piaskach morskich koło mostu La Pierre, w nieobwarowanym, zwyczajnym domu. W ten sposób jegomość brat królewski miał na oku Bassompierre’a, król księcia d’Angoulème, a kardynał pana de Schomberg.
Po przeprowadzeniu tej organizacyi zabrano się do wyparcia Anglików z wyspy.
Okoliczności układały się pomyślnie. Anglicy, którzy, aby być dobrymi żołnierzami, potrzebują przedewszystkiem dobrego jadła, żywili się tu jedynie solonem mięsem i zepsutymi sucharami, wskutek czego w obozie ich poczęły się szerzyć choroby. W dodatku morze, w tym okresie roku bardzo burzliwe na wszystkich wybrzeżach oceanu, codziennie niemal rozbijało o brzegi jakiś statek, i brzegi te, począwszy od de l’Aiguillon aż po okopy forteczne, po każdym przypływie morza były pokryte szczątkami strzaskanych łodzi żaglowych i szalup. Wobec tego nie ulegało wątpliwości, że choć armia królewska nie wyruszyła jeszcze z obozu, książę Buckingham, pozostający na wyspie Ré jedynie przez upór, pewnego dnia będzie zmuszony odstąpić od oblężenia. Ponieważ jednak pan de Toirac doniósł, że w obozie nieprzyjacielskim rozpoczęto przygotowania do nowego ataku, król osądził, że należy dążyć do zakończenia sprawy, i w celu przyspieszenia rozstrzygającego starcia wydał odpowiednie zarządzenia.
Nie mamy zamiaru opisywać tu wypadków każdego dnia oblężenia. Przeciwnie, postanowiliśmy mówić tu jedynie o tem, co ma jakikolwiek związek z naszą opowieścią. Wypada nam wszakże zaznaczyć, że, ku wielkiemu zadowoleniu króla jegomości i chwale pana kardynała, rozprawa z księciem Buckingham zakończyła się świetnem zwycięstwem. Anglicy, wypierani krok za krokiem, pokonani we wszystkich potyczkach, rozbici w cieśninie koło wyspy Loix, musieli ratować się ucieczką na okręty, pozostawiając na polu walki dwa tysiące poległych żołnierzy, w tej liczbie pięciu pułkowników, trzech podpułkowników, dwustu pięćdziesięciu kapitanów i dwudziestu przedstawicieli wyborowej szlachty, przyczem stracili cztery działa i sześćdziesiąt sztandarów, które Klaudyusz de Saint-Simon zawiózł do Paryża i nader uroczyście zawiesił pod sklepieniami kościoła Notre-Dame.
W obozie odśpiewano „Te Deum“, a stamtąd echo poniosło je przez całą Francyę.
Kardynał tedy mógł skierować wszystkie siły ku oblężeniu Rochelli, nie obawiając się, przynajmniej na razie, żadnej dywersyi ze strony Anglików.
Był to jednak chwilowy tylko spokój. Schwytano wkrótce wysłannika księcia Buckinghama i ze znalezionych przy nim papierów uzyskano niewątpliwe dowody, że między Cesarstwem, Hiszpanią, Anglią i Lotaryngią zawiązało się przymierze, skierowane przeciwko Francyi. A potwierdziły to następnie dokumenty, znalezione w opustoszałej angielskiej kwaterze wojennej, którą książę Buckingham zmuszony był porzucić spieszniej, niż przewidywał. Dokumenty te, jak zapewnia w swych pamiętnikach pan kardynał, kompromitowały bardzo panią de Chevreuse, a tem samem i królową. Ponieważ zaś cała odpowiedzialność za sprawy państwa ciężyła na kardynale, nie można bowiem być samowładnym ministrem, nie ponosząc za wszystko odpowiedzialności, więc Jego Eminencya w dzień i w noc wytężał wszystkie zasoby swego genialnego umysłu, aby nie stracić z uwagi najdrobniejszego nawet poruszenia w każdem z wielkich państw Europy. Richelieu znał energię, a przedewszystkiem nienawiść Buckinghama, i czuł to dobrze, czem mu grozi kierowany ręką jego sojusz przeciw Francyi. Gdyby ten sojusz odniósł zwycięstwo, wówczas cały dotychczasowy wpływ kardynała w państwie przepadłby bezpowrotnie. Polityka hiszpańska i polityka austryacka miały w gabinecie Luwru swoich przedstawicieli, miały też i stronników; on tedy, Richelieu, minister francuski, minister narodowy z krwi i kości, runąłby w takich warunkach niechybnie. Król, posłuszny mu we wszystkiem, jak dziecko; ale i nienawidzący go, jak dziecko nienawidzi nauczyciela, oddałby go wówczas na pastwę osobistej zemsty brata królewskiego i królowej: byłby zgubiony, a razem z nim może i cała Francya. Należało temu zapobiedz.
Widziano też odtąd w owym małym domku przy moście de La Pierre, gdzie kardynał obrał sobie na czas wojny siedzibę, coraz liczniej przybywających a zmieniających się dniem i nocą gońców. Odwiedzali go więc tutaj dziwni zakonnicy, tak niezdarnie noszący swe habity, że łatwo można było poznać w nich łudzi, należących przedewszystkiem do kościoła wojującego; przybywały kobiety, przebrane za paziów i zakłopotane nieco swymi niezwykłymi kostiumami, których krój nie mógł całkowicie zamaskować zaokrąglonych ich kształtów; zjawiali się wreszcie wieśniacy z uczernionemi rękoma, lecz o zbyt zgrabnych nogach i wykwintnych ruchach, — wieśniacy, których o milę czuć było pańskością. Zdarzały się i mniej przyjemne odwiedziny; dwa czy trzy razy rozeszła się pogłoska, jakoby usiłowano kardynała zamordować. Co prawda, nieprzyjaciele Jego Eminencyi twierdzili, że to on sam nasyła na siebie owych rzekomych morderców, aby módz w razie potrzeby użyć prawa odwetu, — nie należy jednak nigdy wierzyć ani temu, co mówią ministrowie, ani w to, co opowiadają o nich ich wrogowie. Nie przeszkadzało to zresztą kardynałowi (któremu najzawziętsi nawet przeciwnicy nie odmawiali osobistej odwagi) odbywać nocne wycieczki czyto w celu zawiadomienia księcia d’Angoulème o szczególnie ważnych rozkazach, czy dla naradzenia się z królem w jakiejś sprawie, czy wreszcie dla rozmówienia się z wysłańcami, których kardynał nie chciał przyjmować u siebie w domu.
Muszkieterowie, nie mający przy oblężeniu miasta zbyt wiele zajęcia, nie byli trzymani krótko i wiedli życie wcale wesołe. A było to tem łatwiejsze, zwłaszcza dla naszych trzech znajomych, że, ciesząc się przyjaźnią pana de Tréville, otrzymywali bez trudności szczególne pozwolenia na przebywanie poza obozem nawet po jego zamknięciu.
Pewnego dnia, gdy d’Artagnan, stojący na straży przy okopach, nie mógł im towarzyszyć, Atos, Portos i Aramis, dosiadłszy koni i owinąwszy się w swe płaszcze żołnierskie, z ręką na kolbach pistoletów powracali we trójkę z małej oberży, jaką Atos wynalazł przed trzema dniami na drodze do La Jarrie, a którą nazywano gospodą „Pod Czerwonym Gołębnikiem“. Jechali drogą, wiodącą do obozu, bacząc przytem pilnie, jak wspomnieliśmy, aby nie wpaść w jakąś zasadzkę. W odległości mniej-więcej ćwierć mili od wioski Boinar wydało im się, że słyszą tętent pędzących za nimi koni. Zatrzymali się wszyscy trzej natychmiast i, stanąwszy w ścieśnionym szeregu, oczekiwali na środku drogi. Po upływie chwili, gdy księżyc wynurzył się właśnie z poza chmur, ujrzeli na zakręcie drogi dwóch jeźdźców, którzy na ich widok zatrzymali się także, jakgdyby namyślając się, czy jechać dalej, czy zawrócić. Wahanie to wydało się trzem naszym przyjaciołom nieco podejrzanem, — Atos więc, wysunąwszy się kilka kroków naprzód, zawołał gromkim głosem:
— Kto idzie?
— To ja zapytam: kto idzie? — odparł jeden z jeźdźców.
— To nie odpowiedź! — zawołał Atos. — Kto idzie? Mówić, albo damy ognia!
— Zastanówcie się, panowie, najpierw nad tem, co chcecie uczynić — odezwał się teraz inny, dźwięczny głos, przyzwyczajony widocznie do rozkazywania.
— Zapewne jakiś wyższy oficer, odbywający patrol nocny — rzekł Atos do towarzyszów. — Co robić?
— Kto jesteście? — pytał ten sam głos rozkazującym tonem. — Odpowiadajcie, lub pożałujecie gorzko nieposłuszeństwa.
— Jesteśmy muszkieterowie królewscy — odparł Atos, coraz bardziej przekonany, że człowiek, który ich wypytywał, miał do tego prawo.
— Z jakiego oddziału?
— Z oddziału pana de Tréville.
— Zbliżcie się w szeregu i zdajcie sprawę z tego, co tu o tej godzinie robicie.
Trzej towarzysze posunęli się naprzód, nieco stropieni, gdyż teraz już przestali wątpić, że znajdują się wobec potężniejszych od siebie. Atosowi pozostawili trud wytłómaczenia się.
Jeździec o dźwięcznym głosie, który odezwał się był do nich drugi, wyprzedził teraz o jakieś dziesięć kroków swego towarzysza, co widząc Atos dał znak Portosowi i Aramisowi, aby również pozostali z tylu, a sam wysunął się naprzód.
— Wybacz pan, panie oficerze — odezwał się Atos. — Nie wiedzieliśmy, z kim się spotykamy... Lecz przekonałeś się pan sam, że dobrze pełnimy straż.
— Pańskie nazwisko? — zapytał oficer, zakrywając część oblicza fałdami płaszcza.
— Ależ to ja pana poproszę przedewszystkiem, mój panie — zaczął Atos, oburzony nieusprawiedliwionem badaniem, — ja pana proszę, abyś dał nam dowód, że masz prawo nas wypytywać.
— Pańskie nazwisko? — powtórzył po raz drugi jeździec, opuszczając teraz połę płaszcza tak, że można było dojrzeć jego oblicze.
— Pan kardynał!? — zawołał zdumiony muszkieter.
— Pańskie nazwisko? — powtórzył po raz trzeci Jego Eminencya.
— Atos — odrzekł muszkieter.
Kardynał skinął na giermka, aby się zbliżył.
— Ci trzej muszkieterowie pojadą z nami — odezwał się doń półgłosem. — Nie chcę, aby wiedziano, że wyjechałem z obozu; zabierając ich z sobą, będę miał pewność, że nie powiedzą o tem nikomu.
— Jesteśmy szlachtą, Wasza Eminencyo — rzekł Atos; — zażądaj od nas słowa honoru i nie kłopocz się tą sprawą. Dzięki Bogu, umiemy dochowywać tajemnicy.
Kardynał utkwił przeszywające spojrzenie w śmiałym mówcy.
— Masz pan doskonały słuch, panie Atosie — rzekł. — Posłuchaj jednak, co ci powiem: bynajmniej nie z powodu nieufności proszę was, panowie, abyście mi towarzyszyli, lecz jedynie dla zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Jeżeli się nie mylę, towarzyszami pańskimi są panowie Portos i Aramis.
— Tak jest, Wasza Eminencyo — odpowiedział Atos, podczas gdy dwaj muszkieterowie, pozostający dotąd na uboczu, zbliżyli się z kapeluszami w ręku.
— Znam was, panowie — mówił kardynał, — znam was i wiem, że nie jesteście moimi przyjaciółmi, nad czem zresztą ubolewam... Wiem jednak także, że jesteście dzielną i prawą szlachtą i że można wam zaufać. Otóż, panie Atosie, bądź pan łaskaw towarzyszyć mi wraz ze swymi dwoma przyjaciółmi; będę miał z was eskortą, jakiej sam król mógłby mi pozazdrościć, gdybyśmy go spotkali.
Trzej muszkieterowie skłonili się aż do karków końskich.
— Na honor! — odezwał się Atos, — Wasza Eminencya czyni dobrze, zabierając nas z sobą. Spotkaliśmy na drodze podejrzane osobniki, a z czterema z nich mieliśmy nawet zatarg w gospodzie pod Czerwonym Gołębnikiem.
— Zatarg? I z jakiejże to przyczyny? — pytał kardynał. — Wiadomo wszakże panom, że nie lubią zwad.
— Dlatego też właśnie mam zaszczyt zawiadomić Waszą Eminencyą o tem, co zaszło. Albowiem ktoś inny mógłby przedstawić przebieg zajścia fałszywie i obudzić podejrzenia, że myśmy byli winni.
— A jakież były następstwa tej zwady? — pytał kardynał, marszcząc brwi.
— Obecny tu przyjaciel mój, Aramis, otrzymał szpadą lekką raną w ramią, co jednak, jak Wasza Eminencyą widzi, nie przeszkodzi mu jutro wziąć udział w walce, jeżeli Wasza Eminencyą każe przypuścić szturm.
— Nie należycie panowie do ludzi, którzy pozwalają sobie zadawać bezkarnie rany — odezwał się kardynał. — Otóż bądźcie panowie szczerzy; poczęstowaliście zapewne niezgorzej swych napastników? Wyspowiadajcie się przedemną; wszak wiecie, że mam prawo udzielać rozgrzeszenia...
— Ja, Eminencyo — mówił Atos, — nie wydobywałem nawet szpady z pochwy. Jednego z tych, z którymi wypadło nam się rozprawić, chwyciłem wpół i wyrzuciłem przez okno. Zdaje mi się jednak — dodał Atos z pewnem wahaniem, — że upadając złamał sobie ten drab nogą.
— Aha! — mruknął kardynał. — No, a pan, panie Portosie?
— Ja, Eminencyo, wiedząc, że pojedynki są wzbronione, chwyciłem jakąś ławą i jednemu z tych bandytów zadałem nią cios, który, zdaje mi się, zdruzgotał mu ramię.
— Dobrze — rzekł kardynał. — A pan, panie Aramisie?
— Co do mnie, Eminencyo, jestem z natury łagodny i, jak to może Waszej Eminencyi wiadomo, mam zamiar wstąpić niebawem do zakonu; usiłowałem tedy przeszkodzić bójce i rozłączyć obie strony. Ale jeden z łotrów najniespodzianiej zranił mię podstępnie w lewe ramię, co wyprowadziło mię z cierpliwości, i dobyłem szpady. Wówczas drab rzucił się na mnie powtórnie, i zdaje mi się, nadział się niechcący na moją szpadę, aż mu jej ostrze wylazło plecami; wiem tylko napewno, że upadł i że wyniesiono go razem z jego dwoma kompanami.
— Do licha, panowie! — odezwał się kardynał, — trzech ludzi niezdolnych do walki z powodu zajścia w karczmie! Nie próżnujecie, jak widzę... A jakaż była przyczyna zwady?
— Nędznicy byli pijani — mówił Atos; — dowiedziawszy się, że w gospodzie jest jakaś kobieta, która przybyła tam wieczorem, chcieli wywalić drzwi.
— Wywalić drzwi? — pytał kardynał. — W jakim celu?
— Zapewne, aby ją zgwałcić — rzekł Atos. — Miałem już zaszczyt oświadczyć Waszej Eminencyi, że ci nędznicy byli pijani.
— A cóż to była za kobieta? młoda? ładna? — pytał kardynał z pewnem zaniepokojeniem.
— Nie widzieliśmy jej wcale, Wasza Eminencyo — odpowiedział Atos.
— Nie widzieliście jej, panowie? Hm! to dobrze! — rzekł kardynał, jakby sam do siebie.
— No, tak!... postąpiliście bardzo słusznie, broniąc honoru kobiety. Ponieważ zaś podążam właśnie do gospody pod Czerwonym Gołębnikiem, przekonam się o prawdzie słów waszych.
— Wasza Eminencyo — oświadczył dumnie Atos, — jesteśmy szlachcicami i nie zniżylibyśmy się do kłamstwa, chociażby nawet szło o ocalenie w ten sposób głów naszych.
— To też, panie Atosie, nie wątpię bynajmniej w to, co panowie opowiadacie... nie wątpię ani przez chwilę — rzekł i zapytał: — Czy ta kobieta była sama?
— Razem z nią był jakiś mężczyzna — odrzekł Atos; — zamknięci byli w pokoju... Przypuszczam, że to tchórz jakiś, gdyż, mimo hałasu, nie pokazał się wcale.
— „Nie sądźcie lekkomyślnie“, uczy Ewangelia — zauważył kardynał, na co Atos pochylił głowę.
— A teraz, panowie, dosyć już o tem — dodał. — Wiem już, co chciałem wiedzieć. Proszę za mną.
I zakrywszy twarz płaszczem, ruszył stępa naprzód, wyprzedzając o osiem lub dziesięć kroków swych towarzyszów.
Niebawem przybyli do cichej i samotnej gospody, przed którą stał uwiązany do jednej z zewnętrznych okienic osiodłany koń. W gospodzie było cicho; widocznie oberżysta, wiedząc zawczasu, jakie go czekają odwiedziny, odprawił natrętów.
Dziesięć kroków przed bramą kardynał dał znak swemu giermkowi i trzem muszkieterom, aby się zatrzymali, sam zaś podszedł do okna i trzykrotnie snadź w umówiony sposób zapukał.
Natychmiast wyszedł z oberży jakiś człowiek, otulony płaszczem, i szybko zamienił kilka słów z kardynałem, poczem dosiadł konia i ruszył drogą ku Surgères, wiodącą również do Paryża.
— Zbliżcie się, panowie — rozkazał kardynał.
Trzej muszkieterowie podeszli ku niemu.
— Prawdą jest, coście opowiadali — rzekł, zwracając się do nich, — i nie moja będzie wina, jeżeli to dzisiejsze spotkanie nie wyjdzie wam na korzyść. Tymczasem chodźcie, panowie, za mną.
I zsiadłszy z konia, co również za jego przykładem uczynili trzej muszkieterowie, rzucił lejce swemu giermkowi, poczem zwrócił się do oberżysty, który oczekiwał na progu. Muszkieterowie, przywiązawszy konie do okienicy, podążyli za nim.
— Czy masz pan jaki pokój na dole, gdzieby ci panowie mogli zaczekać przy dobrym ogniu na kominku? — zapytał kardynał, wskazując ręką trzech muszkieterów.
Oberżysta, dla którego kardynał był tylko oficerem, odwiedzającym damę, otworzył drzwi do wielkiej sali, gdzie właśnie popsuty piec przerabiano na okazały kominek.
— Oto — rzekł.
— Dobrze — oświadczył kardynał. — Wejdźcie tam, panowie, i zechciejcie na mnie zaczekać; za pół godziny będę z powrotem.
I gdy trzej muszkieterowie weszli do pokoju na dole, kardynał, nie żądając od oberżysty żadnych wskazówek, skierował się po schodach na górą, jak człowiek, obeznany z rozkładem domu.




XXIV.
O POŻYTKU Z RUR KOMINOWYCH PIECA.

Trzej nasi muszkieterowie dość szybko zrozumieli, że przez swą rycerskość i temperament zawadyacki mimowoli, a raczej zupełnie bezwiednie, załatwiając się z napastnikami, wyświadczyli przysługę jakiejś osobie, którą kardynał zaszczycał swą szczególną opieką.
Ale kto mógł być tą osobą? — oto pytanie, na które sobie narazie znaleźć odpowiedzi nie mogli. To też zaniechali wkrótce domysłów, i Portos, przywoławszy oberżystę, kazał mu podać kości do gry, poczem zasiadł z Aramisem przy stole i poczęli grać. Atos tymczasem chodził po pokoju i łamał sobie jeszcze głowę nad rozwiązaniem tej zagadki. Chodząc zaś i rozmyślając, za każdym razem, gdy mijał wnękę rozebranego do połowy pieca, którego drugi wylot znajdował się w pokoju na piętrze, słyszał urywki rozmowy, które wreszcie zwróciły jego uwagę. Zbliżył się do pieca i rozróżnił kilka zdań, które, jak sądził, miały niewątpliwie doniosłe znaczenie. Wobec tego skinął na towarzyszów, aby się uciszyli, i umieściwszy głowę we wnęce rozebranego pieca, słuchał.
— Proszę tedy o uwagę, milady — brzmiał głos kardynała, — gdyż sprawa ma znaczenie nader doniosłe. Niech pani siada; pomówimy o szczegółach.
— Słucham, Wasza Eminencyo — odpowiedział głos kobiecy, na dźwięk którego Atos zadrżał, poznawszy głos swej żony.
— Niewielki statek z angielską załogą pod wodzą zupełnie oddanego mi kapitana oczekuje na panią przy ujściu rzeki Charente, koło twierdzy La Pointe, i jutro o świcie rozwinie żagle.
— A więc powinnam się tam udać jeszcze dzisiaj w nocy?
— Natychmiast, to znaczy zaraz po wysłuchaniu moich poleceń. Wychodząc stąd, zastaniesz pani przy bramie dwóch ludzi, którzy będą ci służyli za eskortę. Ja odjadę pierwszy, pani wyruszysz w pół godziny później.
— Dobrze, Wasza Eminencyo. A teraz proszę mi wyjaśnić, jakie posłannictwo będę miała do spełnienia. A że pragnę i nadal zasługiwać na zaufanie Waszej Eminencyi, proszę o rozkazy jasne i zwięzłe, bym nie popełniła jakiej pomyłki.
— Nastała chwila głębokiej ciszy. Kardynał obmyślał snadź z góry słowa, jakich ma użyć, — milady zaś skupiała całą swą uwagę, aby zrozumieć dokładnie i wyryć sobie dobrze w pamięci to, co usłyszy.
Atos skorzystał z tej chwili i kazał towarzyszom zamknąć drzwi, wiodące na zewnątrz, poczem wezwał ich, aby przyszli słuchać z nim razem.
Muszkieterowie, lubiący wygodę, przynieśli krzesła dla siebie i dla Atosa i wszyscy trzej usiedli, zbliżając uszy do otworu.
— Udasz się pani do Londynu — mówił kardynał, — a przybywszy tam, zwrócisz się wprost do Buckinghama.
— Ośmielę się zwrócić uwagę Waszej Eminencyi — odpowiedziała milady, — że Jego Wysokość od czasu tej sprawy z zapinkami dyamentowemi nie dowierza mi, podejrzywając mię o udział w kradzieży.
— Tym razem — oświadczył kardynał — nie chodzi wcale o pozyskanie jego zaufania; przedstawisz mu się pani szczerze i uczciwie, jako pośredniczka.
— Szczerze i uczciwie — powtórzyła milady bardzo dwuznacznym tonem.
— Tak jest, szczerze i uczciwie — rzekł raz jeszcze kardynał tym samym tonem; — rokowania te muszą być prowadzone jawnie.
— Wykonam jak najdokładniej polecenia Waszej Eminencyi i czekam teraz na dalsze wskazówki.
— Pójdziesz pani do Buckinghama i powiesz mu w mojem imieniu, że wiem o wszystkich przygotowaniach, jakie poczynił.,, powiesz mu, że nie obawiam się ich wcale i za pierwszem poruszeniem z jego strony zgubię bezpowrotnie królowę.
— Czy jednak książę uwierzy, że Wasza Eminencya wykona tę groźbę?
— O! uwierzy, gdyż mam w ręku dowody.
— Trzeba więc, abym mu te dowody przedstawiła.
— Oczywiście. Powiesz mu pani, że ogłoszę raport pana de Bois-Robert i margrabiego de Beautru o spotkaniu księcia z królową na balu maskowym, jaki wydała pani marszałkowa; powiesz mu pani, by nie mógł już wątpić, że wiem o wszystkiem, iż przybył na ten bal w kostiumie Wielkiego Mogoła, który miał przywdziać kawaler de Guise, a który książę odkupił w ostatniej chwili za cenę trzech tysięcy pistolów...
— Dobrze, Eminencyo.
— Opowiesz mu pani następnie wszystkie szczegóły jego wejścia i wyjścia podczas nocy z zamku królewskiego, dokąd dostał się w przebraniu wróżbiarza włoskiego; powiesz mu pani, dla utwierdzenia go w przekonaniu, iż nic się przedemną nie ukryje, że pod płaszczem miał długą białą szatę, usianą w deseń z czarnych łez, trupich czaszek i skrzyżowanych piszczeli... na wypadek bowiem wykrycia jego obecności w zamku chciał udawać Białą Damę, ukazującą się w Luwrze, jak powszechnie wiadomo, przed każdemi wydarzeniami wielkiej doniosłości.
— Czy to już wszystko, Eminencyo?
— Powiesz mu pani jeszcze, że znam wszystkie szczegóły jego przygody w Amiens, że na ich tle osnuję fantastyczny romans, pomysłowy i dowcipny, dodając plan ogrodu i portety głównych bohaterów tej nocnej sceny.
— Powiem mu to wszystko.
— Powiesz mu pani wreszcie, że Montaigu znajduje się w moich rękach, że Montaigu jest uwięziony w Bastylii, a chociaż, co prawda, nie znaleziono przy nim żadnego listu, to jednak tortura rozwiąże mu język, i powie on nam wszystko, co wie, a nawet... to, czego nie wie.
— Tem lepiej.
— Dodaj pani w końcu, że Jego Wysokość, opuszczając w pośpiechu swą kwaterę na wyspie Ré, pozostawił tam pewien liścik od pani de Chevreuse, szczególnie kompromitujący królowę, dowodzący bowiem, że Jej Królewska Mość nietylko może kochać wrogów króla, ale, co więcej, spiskuje z nimi przeciwko Francyi. Czy zapamiętałaś pani dobrze wszystko, co mówiłem?
— Niech Wasza Eminencya osądzi sam: bal maskowy u pani marszałkowej; noc w Luwrze; wieczorna przygoda w Amiens; uwięzienie pana de Montaigu; list pani de Chevreuse.
— Tak — potwierdził kardynał; — masz milady doskonałą pamięć.
— Jeżeli jednak — zapytała mająca dobrą pamięć milady, — jeżeli jednak, mimo wszystkie te argumenty, książę nie zechce ustąpić i w dalszym ciągu będzie groził?
— Książę jest zakochany, jak szaleniec, a raczej, jak głupiec — odparł kardynał z głęboką goryczą w głosie. — I wszczął tę wojnę, tak, jak dawni błędni rycerze, jedynie w tym celu, by zyskać wzamian jedno spojrzenie swej ukochanej. Skoro zaś się dowie, że wojna ta będzie kosztowała honor kobiecy, a może nawet i wolność władczyni jego myśli, jak ją nazywa, skoro się o tem dowie, zastanowi się dobrze, co mu czynić wypada.
— A jednak — pytała milady z uporem, dowodzącym, że chce zbadać nawskróś sprawę, jaką jej zlecono, — a jednak, gdyby mimo wszystko groził?
— Gdyby jednak groził... — rzekł kardynał. — Ale nie... to niemożliwe...
— Możliwe — oświadczyła milady.
— Gdyby groził... — tu kardynał zawahał się przez chwilę, a potem mówił dalej: — gdyby groził, w takim razie całą nadzieję oprę na jednym z tych wypadków, jakie zmieniają zwykle rządy państw.
— Gdyby Wasza Eminencya zechciał mi przytoczyć chociażby jeden podobny wypadek z historyi — rzekła milady, — może i ja podzieliłabym wówczas tę wiarę w powodzenie sprawy.
— Posłuchaj więc pani! — odezwał się Richelieu. — Oto naprzykład w roku 1610, gdy sławnej pamięci król Henryk IV z podobnej nieco przyczyny, jak ta, która popycha księcia do działania, natarł równocześnie na Flandryę i Włochy, aby następnie z dwóch stron uderzyć na Austryę, czyż nie wydarzyło się wówczas coś, co ocaliło Austryę. Dlaczegóżby zatem król francuski nie miał mieć tego samego szczęścia, co cesarz?
— Wasza Eminencya ma na myśli pchnięcie nożem przy ulicy de La Férronière? — spytała milady.
— Tak jest — odparł kardynał.
— Czy Wasza Eminencya nie obawia się, że męki Ravaillaca odstraszą tych, którzy chcieliby pójść w jego ślady?
— Po wszystkie czasy i we wszystkich krajach, a zwłaszcza tam, gdzie ludność dzielą uczucia religijne, znajdą się fanatycy, nie pragnący nic więcej, jak stać się męczennikami. A właśnie przypominam sobie, że purytanie są do ostatnich granic oburzeni na księcia Buckinghama; kaznodzieje ich piętnują go, jako Antychrysta.
— A zatem? — spytała milady.
— A zatem — mówił dalej kardynał najobojętniejszym tonem — należałoby obecnie znaleźć naprzykład kobietę piękną, młodą i sprytną, która sama miałaby powód do osobistej pomsty na księciu. Kobietę taką można znaleźć łatwo; książę jest człowiekiem kochliwym, niejednokrotnie pozyskiwał miłość obietnicami stałości, niejednokrotnie wzniecał nienawiść nieustannem wiarołomstwem.
— Zapewne — rzekła milady lodowatym tonem, — kobietę taką udałoby się chyba wyszukać.
— Tak jest! A kobieta, którąby włożyła w rękę fanatyka nóż Jakuba Clement lub Ravaillaca, ocaliłaby Francyę.
— Zapewne... lecz stałaby się wspólniczką zbrodni.
— Czyż ktokolwiek zna wspólników Ravaillaca lub Jakuba Clement?
— Nie. Stali oni zbyt wysoko, aby ośmielono się aż tam ich szukać; nie podpala się Pałacu Sprawiedliwości dla byle kogo, Wasza Eminencyo.
— Więc sądzisz pani, że pożar Pałacu Sprawiedliwości nie był nieszczęśliwym wypadkiem? — zapytał Richelieu takim tonem, jak gdyby sprawa ta nie miała żadnego znaczenia.
— Nie sądzę nic, Wasza Eminencyo — odpowiedziała milady. — Przytoczyłam fakt, i oto wszystko; dodam tylko, że gdybym się nazywała panną de Montpensier, lub gdybym była królową Maryą Medycejską, nie musiałabym zachowywać takich środków ostrożności, jak dzisiaj, kiedy jestem tylko poprostu lady Clarick.
— To prawda — odezwał się Richelieu. — Czegóż więc pani żądasz?
— Pragnęłabym mieć rozkaz, usprawiedliwiający z góry wszystko, cokolwiekbym uznała za stosowne uczynić dla dobra Francyi.
— Przedewszystkiem jednak, jak już powiedziałem, należałoby znaleźć kobietę, pragnącą pomścić się na księciu.
— Już ją znalazłam — odparła milady.
— Następnie należałoby wyszukać fanatyka, któryby zechciał służyć za narzędzie sprawiedliwości Bożej.
— I ten się znajdzie.
— A dopiero wtedy — oświadczył kardynał — możesz pani żądać polecenia, o jakiem mówiłaś.
— Wasza Eminencya ma słuszność — rzekła milady; — to ja się myliłam, upatrując w udzielonych mi zaszczytnie rozkazach coś więcej, aniżeli jest w istocie. Przecież zadaniem mojem jest tylko zakomunikować Jego Wysokości w imieniu Waszej Eminencyi: że Eminencya zna przebranie, z pomocą którego udało mu się zbliżyć do królowej na balu u pani marszałkowej; że Wasza Eminencya posiada dowody spotkania się w Luwrze królowej z pewnym wróżbiarzem włoskim, którym nie był nikt inny, jak książę Buckingham; że Eminencya zamierza wydać niewielką dowcipną powieść o przygodzie w Amiens, z planem ogrodu, gdzie miało miejsce to zajście, i z portretami głównych bohaterów, biorących w niem udział; że Montaigu znajduje się w Bastylii i że tortury zmuszą go do powiedzenia tego, co wie, a nawet przypomną mu to, o czem zapomniał; wreszcie, że Wasza Eminencya posiada pewien list pani de Chevreuse, znaleziony w kwaterze Jego Wysokości, a kompromitujący nie tylko autorkę listu, lecz i osobę, w której imieniu został napisany. Gdyby zaś książę, mimo wszystko, okazał się niewzruszonym, misya moja kończy się na tem i mogę tylko błagać Boga o cud, któryby ocalił Francyę. To wszystko! nieprawdaż, Wasza Eminencyo?
— Wszystko — odpowiedział sucho kardynał.
— A teraz — odezwała się milady, nie zważając na zmianę tonu kardynała w stosunku do niej, — teraz, skoro już otrzymałam zlecenia Waszej Eminencyi, dotyczące jego wrogów, czy pozwoli mi Wasza Eminencya, abym powiedziała słów kilka o moich wrogach?
— Jakto? masz pani wrogów? — spytał Richelieu.
— Tak jest, Wasza Eminencyo, i to wrogów, przed którymi Wasza Eminencya powinien mię bronić, gdyż pozyskałam ich sobie w służbie Waszej Eminencyi.
— Któż to taki? — zapytał książę.
— Przedewszystkiem ta mała intrygantka, pani Bonacieux.
— Jest przecież zamknięta w więzieniu w Nantes.
— To znaczy, była tam — odpowiedziała milady; — ale królowa wyjednała rozkaz królewski, mocą którego przewieziono panią Bonacieux do klasztoru.
— Do klasztoru? — powtórzył książę.
— Tak jest, do klasztoru.
— Do którego?
— Nie wiem; tajemnica jest pilnie strzeżona.
— Ja się o tem dowiem.
— A czy Wasza Eminencya po dowiedzeniu się raczy mi o tem powiedzieć?
— Owszem; nie widzę w tem żadnej przeszkody — rzekł kardynał.
— Dziękuję. Mam jednak jeszcze jednego wroga, którego muszę się obawiać tak samo, jak pani Bonacieux.
— A mianowicie?
— Jej kochanka.
— Jakże się on nazywa?
— Och! Wasza Eminencya zna go dobrze — zawołała milady, uniesiona gniewem; — to nasz wspólny zły duch. On to w starciu z gwardyą Waszej Eminencyi przechylił zwycięstwo na stronę muszkieterów królewskich; on zadał trzy ciosy szpadą hrabiemu de Wardes, wysłannikowi Waszej Eminencyi, obracając wniwecz nasze plany w sprawie zapinek dyamentowych; on to wreszcie poprzysiągł mi zagładę, wiedząc, że przyczyniłam się do porwania pani Bonacieux...
— Ach, tak! — odezwał się kardynał, — wiem już, o kim pani mówisz.
— Mówię o tym niegodziwcu d’Artagnanie.
— To dzielny młodzieniec — oświadczył kardynał.
— I dlatego właśnie tem bardziej muszę się go obawiać.
— Trzebaby posiąść jakiś dowód, że porozumiewał się z księciem Buckinghamem — odrzekł kardynał.
— Dowód?! — zawołała milady. — Mam ich dziesięć!...
— Więc sprawa jest zupełnie prosta; przedstaw pani te dowody, a wyślę go do Bastylii.
— Dobrze, Wasza Eminencyo... A potem?
— Niema już przyszłości dla tego, kto się dostanie do Bastylii — odrzekł głucho kardynał. — Ach, mój Boże! gdybym tak łatwo mógł się pozbyć mojego wroga, jak wrogów pani, i gdyby chodziło tylko o ukaranie takich ludzi!...
— Wet za wet, Eminencyo — oświadczyła milady, — człowiek za człowieka! Poświęć mi tego, ja zaś oddam ci tamtego.
— Nie wiem, o kim pani mówisz — rzekł kardynał — i nie chcę wiedzieć. Pragnę jednak wyświadczyć pani przysługę, tem bardziej, że nic nie staje na przeszkodzie wypełnieniu tego życzenia i ukaraniu go... Słyszałem, że ten d’Artagnan jest bezbożnikiem, lubiącym zwady, i przeniewiercą.
— To nikczemnik, Wasza Eminencyo! nikczemnik!
— Podaj mi pani pióro, papier i atrament — rzekł kardynał.
— Oto, Eminencyo.
Nastała chwila milczenia, podczas której kardynał zastanawiał się snadź nad słowami, jakie ma napisać, a może też nad tem, czy wogóle pisać. Atos, który nie stracił ani słowa z rozmowy, pociągnął teraz swych przyjaciół w przeciwny kąt pokoju, ująwszy obu za rękę.
— Nie przeszkadzajże nam dosłuchać rozmowy do końca! — rzekł Portos.
— Cicho! — szepnął Atos. — Wysłuchaliśmy wszystkiego, co może się nam przydać. Zresztą nie przeszkadzam wam bynajmniej w dalszem podsłuchiwaniu; ja jednak muszę stąd wyjść.
— Musisz wyjść? — zagadnął Portos. — A jeżeli kardynał zapyta się o ciebie, co mu odpowiemy?
— Nie czekajcie, aż będzie pytał, lecz sami powiedzcie mu odrazu, że z rozmowy z oberżystą dowiedziałem się, iż droga nie jest bezpieczna, i dlatego pojechałem na zwiady. Powiem też kilka słów giermkowi kardynała. Reszta do mnie należy; bądźcie o mnie spokojni.
— Bądź roztropny, Atosie — rzekł Aramis.
— Nie bójcie się — odparł Atos. — Wiecie przecież, że mam dosyć zimnej krwi.
Portos i Aramis usiedli znowu przy wnęce od pieca, — natomiast Atos wyszedł, nie kryjąc się z tem wcale, a odwiązawszy konia, stojącego wraz z końmi przyjaciół u zewnętrznej okiennicy, kilkoma słowami wytłómaczył giermkowi, że trzeba koniecznie, aby ktoś pojechał na zwiady, poczem obejrzał starannie proch na panewce pistoletu, chwycił szpadę w zęby, i pognał, jak potępieniec, drogą, wiodącą do obozu.




XXV.
MAŁŻEŃSTWO.

Kardynał, jak to słusznie przewidywał Atos, zakończył w kilku słowach rozmowę z milady i zeszedł na dół. Otworzywszy drzwi izby, gdzie Portos z Aramisem rozgrywali w tej chwili zawzięcie swą partyę, szybkiem spojrzeniem ogarnął wszystkie kąty sali i spostrzegł natychmiast, że brakuje jednego z muszkieterów.
— Gdzie pan Atos? — zapytał.
— Atos, Eminencyo — odpowiedział Portos, — wyruszył na zwiady, gdyż dowiedział się od oberżysty, że w powrotnej drodze może nam grozić niebezpieczeństwo.
— A panowie tymczasem coście tu robili?
— Graliśmy, Eminencyo — rzekł Portos, — i wygrałem od Aramisa pięć pistolów.
— Jesteście tedy gotowi wracać ze mną?
— Jesteśmy na rozkazy Waszej Eminencyi.
— Więc na koń, panowie! A spieszmy, bo już późno...
I rzekłszy to, kardynał, a za nim dwaj muszkieterowie wyszli przed oberżę. Przy bramie, trzymając konia kardynała za uzdę, czekał jego giermek, a nieco dalej widać było w ciemnościach nocnych dwóch żołnierzy i trzy konie. Żołnierze ci mieli odprowadzić milady do twierdzy La Pointe i nie odstępować jej aż do chwili, gdy wsiądzie na okręt.
Giermek, zapytany przez kardynała o Atosa, potwierdził to, co mówili o nim muszkieterowie. Jego Eminencya skinął ręką na znak zadowolenia i ruszył w powrotną drogę, zachowując te same środki ostrożności, jak poprzednio.
Zostawmy go, podążającego w kierunku obozu w towarzystwie giermka i obu muszkieterów, a natomiast wróćmy do Atosa. Przez czas pewien pędził on drogą wprost przed siebie, co koń wyskoczy, a gdy już był pewny, że go nikt od strony oberży nie dostrzeże, skierował się na prawo, zatoczył półkrąg i znalazł się z powrotem o jakieś dwadzieścia kroków od drogi, którędy przejeżdżać miał kardynał, a ukrywszy się w gęstwinie krzewów, czatował. Wkrótce też posłyszał jadących i rozpoznał lamowane kapelusze swych towarzyszów oraz złotą frendzlę płaszcza kardynalskiego. Zaczekawszy chwilę, aż zniknęli na zakręcie drogi, wrócił galopem do gospody, gdzie go natychmiast wpuszczono, gdyż oberżysta poznał go odrazu.
— Mój dowódzca — rzekł Atos — zapomniał udzielić tej damie, mieszkającej na pierwszem piętrze, pewnego ważnego polecenia i przysyła mnie, abym to zapomnienie naprawił.
— Proszę — odrzekł gospodarz, — niech pan wejdzie. Ta dama jest jeszcze w swoim pokoju.
Atos skorzystał z pozwolenia, wszedł po schodach najcichszym możliwie krokiem na piętro i przez napół otwarte drzwi pokoju milady ujrzał ją, odwróconą od niego plecami i wkładającą właśnie kapelusz. Wszedł cicho do pokoju i zamknął za sobą drzwi na zasuwę, na zgrzyt której milady odwróciła się ku niemu szybko. Owinięty płaszczem, w kapeluszu, którego rondo rzucało mu cień na oczy, stał chwilę przy drzwiach.
— Kto pan jesteś i czego chcesz tutaj? — zawołała milady.
— Tak, niestety, to ona! — stwierdził Atos w sobie i, zrzuciwszy szybkim ruchem płaszcz oraz zdjąwszy kapelusz, posunął się ku milady.
— Czy poznajesz mnie, pani? — zapytał.
— Milady postąpiła krok ku niemu, lecz natychmiast cofnęła się z przerażeniem, jakgdyby na widok żmii.
— Dobrze! — odezwał się Atos, — więc poznałaś mię pani...
— Hrabia de La Fère! — jęknęła milady, blednąc i cofając się dalej, aż się plecami oparła o ścianę.
— Tak jest, milady — odparł Atos, — hrabia de La Fère we własnej osobie, który przybył z tamtego świata, aby mieć przyjemność cię ujrzeć. Usiądź pani, i pomówimy z sobą, jak się wyraził pan kardynał.
Milady, opanowana niedającą się opisać trwogą, usiadła bez słowa sprzeciwu.
— Choć jesteś szatanem, zesłanym przez piekło na ziemię — odezwał się Atos, — i wielka jest twoja potęga, o czem wiem dobrze, ale i ty wiesz zapewne, że ludzie z pomocą Boga zwalczają niekiedy najstraszliwsze potęgi tegoż piekła. Raz już znalazłaś się pani na mojej drodze... Sądziłem wszakże, żem cię unicestwił... Ale widocznie myliłem się, albo też piekło wskrzesiło cię z powrotem.
Milady, usłyszawszy te słowa, które przywiodły jej na myśl straszliwe wspomnienia, pochyliła głowę z ponurem westchnieniem.
— Tak jest! piekło wskrzesiło cię, piekło dało ci bogactwa — mówił dalej Atos, — piekło pozwoliło ci przybrać inne nazwisko, piekło odmieniło ci twarz niemal... nie zdołało jednak ani oczyścić twej duszy z plugastwa, ani zetrzeć z twego ciała ohydnego piętna...
Milady podniosła się, jakby poderwana sprężyną, a oczy jej poczęły ciskać błyskawice. Atos nie ruszył się z miejsca.
— Sądziłaś, że nie żyję... nieprawdaż?... tak, jak i ja byłem pewny, żeś umarła. Nazwisko Atosa ukryło hrabiego de La Fère, podobnie, jak nazwisko lady Clarick osłoniło Annę de Buiel. Czyż nie tak bowiem nazywałaś się, gdy godny twój braciszek połączył nas węzłem małżeńskim? Położenie nasze jest dziwne — mówił dalej, wybuchając szyderczym śmiechem. — Żyliśmy spokojnie aż do tej chwili, gdyż oboje uważaliśmy się za umarłych... Wspomnienie samo nie przeszkadza tak, jak człowiek żyjący... aczkolwiek zdarza się, że i wspomnienie zabija...
— Lecz ostatecznie — spytała milady głuchym głosem — co cię sprowadza tutaj? czego żądasz odemnie?
— Pragnę ci powiedzieć, że, aczkolwiek niewidzialny dla ciebie, śledziłem wszystkie twoje postępki.
— Wiesz zatem, co robiłam?
— Mógłbym ci opowiedzieć wszystko, dzień po dniu, od chwili, gdy wstąpiłaś w służbę kardynała, aż do dzisiejszego wieczora.
Uśmiech niedowierzania przemknął po bladych wargach milady.
— Posłuchaj więc! Wiem o tem, że to ty właśnie obcięłaś dwie zapinki dyamentowe z ramienia księcia Buckinghama; wiem, że przyczyniłaś się do porwania pani Bonacieux; wiem, że, zakochana w hrabi de Wardes, przyjęłaś u siebie pewnej nocy pana d’Artagnana, który, zawdzięczając ciemności, udawał pomyślnie hrabiego de Wardes; wiem również, że, sądząc, iż hrabia de Wardes cię oszukał, chciałaś, aby poległ z ręki rywala, a gdy rywal ten odkrył hańbiącą twą tajemnicę, usiłowałaś zamordować go z pomocą dwóch najemnych drabów; wiem, że wobec nieudania się tego zamachu wysłałaś d’Artagnanowi zatrute wino wraz z sfałszowanym listem, pragnąc obudzić w nim przekonanie, że dar ten pochodzi od jego przyjaciół; wiem wreszcie, że tu, w tym pokoju, siedząc na tem samem krześle, na którem ja teraz siedzę, przyrzekłaś kardynałowi Richelieu, iż zamordujesz księcia Buckinghama, jeżeli wzamian za to pozwoli ci zamordować d’Artagnana...
Podczas tych słów Atosa biada twarz milady nabrała jakiejś sinej barwy.
— Jesteś chyba szatanem! — zawołała.
— Być może — odparł Atos. — Bądź co bądź, posłuchaj, co ci powiem. Zabij lub każ zabić księcia Buckinghama; to mię nie obchodzi wcale!... Nie znam go... zresztą jest on Anglikiem... Ale... ale nie waż się choćby tknąć d’Artagnana, który jest moim przyjacielem, którego kocham i którego bronię. Gdyby zaś z twojej przyczyny chociażby jeden włos spadł z głowy jego, przysięgam ci na pamięć mego ojca, że zbrodnia ta będzie ostatnią, jakiej się dopuścisz.
— Pan d’Artagnan obraził mię — oświadczyła milady głucho, — obraził mię strasznie, i dlatego zginie!
— Czy być może? — zawołał Atos z ironicznym uśmiechem. — Więc panią można obrazić? d’Artagnan obraził panią i dlatego ma umrzeć?
— Umrze — odpowiedziała milady, — ona najpierw, a on potem.
Atosa ogarniał jakiś szał. Widok tej kobiety, nie mającej w swej duszy nic kobiecego, budził mu w pamięci okropne wspomnienia; przypomniał sobie, że pewnego dnia, gdy znajdował się w położeniu mniej niebezpiecznem, aniżeli obecne, chciał ją poświęcić, aby uczynić zadość swemu honorowi. Teraz pragnienie unicestwienia jej buchnęło w nim płomieniem i opanowało go, jak gorączka. Zerwał się z krzesła, wydobył pistolet z za pasa i odwiódł kurek.
Milady, blada jak trup, chciała krzyczeć, ale z gardła jej, zdławionego trwogą, wydarł się tylko chrapliwy dźwięk, nie podobny do ludzkiego głosu i przypominający raczej przedśmiertne rzężenie dzikiego zwierza. Przytulona do ściany, z rozwianym włosem, wyglądała na tle boazeryi, jak symbol przerażenia.
Atos podniósł powoli pistolet, tak, że koniec lufy jego dotykał niemal czoła milady, i głosem równie straszliwym, jak dowodzącym niewzruszonego postanowienia, oświadczył z całym spokojem:
— Oddasz mi pani natychmiast dokument, podpisany przez kardynała, albo łeb ci roztrzaskam.
Gdyby naprzeciwko niej stał inny człowiek, milady względem groźby tego rodzaju miałaby może jeszcze jakieś wątpliwości, — ale Atosa znała nazbyt dobrze.
On zaś, widząc ją pomimo to stojącą nieruchomo, dodał twardo:
— Pozostawiam pani jedną sekundę do namysłu.
Ze skurczu jego twarzy milady poznała, że strzał padnie w oznaczonej chwili. Sięgnąwszy szybko poza gors, wyjęła ukryty tam list i podała Atosowi.
— Bierz — rzekła — i... bądź przeklęty!
Atos wziął list i, chowając pistolet za pas, zbliżył się ku lampie, by się upewnić, że jest to istotnie żądany przez niego papier, a rozerwawszy pieczęć, przeczytał:

„Czegokolwiek dokona właściciel tego dokumentu,
spełnione zostaje z mego rozkazu i dla dobra państwa.
3-go grudnia 1627 roku.
Richelieu.“

— A teraz, żmijo — odezwał się Atos, biorąc płaszcz i wdziewając kapelusz, — a teraz, skoro wyrwałem ci żądło, kąsaj, jeżeli możesz.
To rzekłszy, wyszedł z pokoju, nie oglądając się poza siebie, Przy bramie zastał dwóch ludzi, trzymających konia w pogotowiu.
— Jak wam wiadomo, panowie — rzekł, — macie z rozkazu Jego Eminencyi odprowadzić tę damę do twierdzy de La Pointę i opuścić ją dopiero wtedy, gdy się już znajdzie na pokładzie statku.
Słowa te zgadzały się z otrzymanym przez nich rozkazem, więc skinęli twierdząco głowami, poczem Atos skoczył lekko na siodło i popędził naprzód, bodąc konia ostrogami. Zamiast jednak jechać drogą, puścił się na przełaj przez pola, aby wyprzedzić kardynała, przyczem zatrzymywał się kiedy-niekiedy, nasłuchując.
Podczas jednego z takich przystanków usłyszał tętent kilku koni. Nie mógł wątpić, że to jedzie kardynał ze swą eskortą; popędził tedy naprzód ku drodze, a znalazłszy się wreszcie na niej, wytarł konia trawą i liśćmi drzew i czekał, stojąc wpoprzek drogi o dwieście mniej-więcej kroków przed jadącymi.
— Kto idzie? — zawołał, gdy ukazali się jeźdźcy.
— Ach! to zapewne nasz dzielny muszkieter! — odezwał się kardynał.
— Tak, Eminencyo — odparł Atos, — to ja.
— Zechciej pan przyjąć dzięki za zabezpieczenie nam drogi — rzekł Richelieu. — Ale jesteśmy już na miejscu, panowie. Skierujcie się ku lewej bramie; hasło: „Król i Ré“.
Powiedziawszy to, kardynał skinął głową naszym trzem przyjaciołom i sam skierował się naprawo, — nocował bowiem tej nocy w obozie.
— I cóż? zapytali równocześnie Atosa Portos i Aramis, skoro się kardynał oddalił, — czy podpisał dokument, jakiego się domagała?
— Mam go w kieszeni — odparł spokojnie Atos.
Trzej przyjaciele, nie mówiąc już ani słowa, odpowiedziawszy jedynie, gdy zapytano ich o hasło, przybyli do zajmowanej przez siebie kwatery i posłali natychmiast Mousquetona, aby powiedział Planchetowi, że pan jego, skoro tylko zejdzie z posterunku, proszony jest usilnie o przybycie do ich kwatery. Jak przewidział Atos, milady wraz z oczekującą na nią przed bramą eskortą udała się w wyznaczoną jej przez kardynała drogę. Miała wprawdzie na razie ochotę polecić, aby zaprowadzono ją przed Jego Eminencyę, — miała ochotę opowiedzieć mu wszystko; ale na myśl, że rewelacye jej spowodowałyby rewelacye Atosa, zaniechała tego... Gdyby oskarżyła Atosa, że ją powiesił, on wzamian oświadczyłby kardynałowi, że jest napiętnowana. Biorąc to pod uwagę, postanowiła, nie wnosząc na razie skargi przed kardynała, wyjechać dla dokonania z właściwą sobie zręcznością powierzonego jej trudnego dzieła, a dopiero potem, po spełnieniu wszystkich zleceń kardynała, pomyśleć o zemście.
W następstwie tego postanowienia po całonocnej podróży o godzinie siódmej rano znalazła się około twierdzy La Pointe, o godzinie ósmej wsiadła na pokład okrętu, a o godzinie dziewiątej statek, zaopatrzony listami polecającymi kardynała i mający rzekomo płynąć do Bayonny, podniósł kotwicę i, rozwinąwszy żagle, skierował się ku Anglii.




  1. Francuskich Przyp. tłóm.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.