Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ALEKSANDER DUMAS
TRZEJ
MUSZKIETEROWIE
POWIEŚĆ HISTORYCZNA Z XVII WIEKU
TŁUMACZYŁ
STAN. SIEROSŁAWSKI
Z MIEDZIORYTAMI WEDŁUG RYSUNKÓW Z. BADOWSKIEGO, M. LELOIRA I WSPÓŁCZESNYCH PORTRETÓW VAN DYCKA, RUBENSA I INNYCH
TOM TRZECI
WARSZAWA - LWÓW - NOWY YORK
WYDAWNICTWO NAJSŁAWNIEJSZYCH POWIEŚCI ŚWIATA


DRUKARNIA UDZIAŁOWA, LWÓW, KOPERNIKA 20.




I.
BASTYON ŚWIĘTEGO GERWAZEGO.

D’Artagnan, przybywszy na wezwanie swych trzech przyjaciół do ich kwatery, zastał ich zgromadzonych razem. Atos oddawał się rozmyślaniu, Portos podkręcał wąsa, Aramis zaś modlił się z pięknej małej książeczki, oprawnej w niebieski aksamit.
— Do licha, moi panowie! — odezwał się d’Artagnan wchodząc, — mam nadzieję, że to, co mi chcecie powiedzieć, jest istotnie warte mego do was spaceru, i uprzedzam was, że, jeżeli jest przeciwnie, nie daruję wam tego, iż wezwaliście mię tutaj, zamiast pozwolić mi wypocząć po nocy, spędzonej po szturmie bastyonu. Och! czemuż nie byliście tam, panowie! mieliśmy gorącą rozprawę!
— Znajdowaliśmy się gdzieindziej, gdzie również było wcale gorąco — odpowiedział Portos, swoim zwyczajem podkręcając wąsa.
— Sza! — odezwał się Atos.
— Ho! ho! — rzekł d’Artagnan, zrozumiawszy lekkie zmarszczenie brwi muszkietera, — zdaje się, że mamy coś nowego.
— Aramisie — odezwał się Atos, — byłeś podobno onegdaj na śniadaniu w gospodzie Parpaillota?
— Tak jest.
— Jakże ci się tam podobało?
— Mojem zdaniem, jedzenie jest bardzo złe — odrzekł zapytany; — onegdaj był dzień postu, a tymczasem można było dostać tam tylko mięsa.
— Jakżeżto? — zapytał Atos, — w mieście portowem nie było ryb?
— Rybacy twierdzili — odrzekł Aramis, pogrążając wzrok znowu w pobożnej książeczce, — że tama, jaką kazał budować pan kardynał, odpędza ryby na pełne morze.
— Nie o to pytałem, Aramisie — zauważył Atos. — Chciałem się dowiedzieć, czy czułeś się tam zupełnie swobodnym, czy ci nikt nie przeszkadzał.
— Zdaje mi się, że gospoda ta nie jest zbyt uczęszczana. I jestem pewien, że dobrze będzie, gdy dla wysłuchania tego, co nam chcesz powiedzieć, pójdziemy do gospody Parpaillota.
— Chodźmy zatem do Parpaillota — zadecydował Atos. — Tutaj ściany są cienkie, jak papier.
D’Artagnan, przyzwyczajony do taktyki postępowania swego przyjaciela, z jednego jego słowa, z jednego gestu, jednego znaku rozpoznając ważność sprawy, ujął Atosa pod ramię i wyszedł w milczeniu; Portos i Aramis poszli za nimi, gawędząc.
Po prodze spotkali Grimauda. Atos dał mu znak, aby się przybliżył. Służący, podług zwyczaju, usłuchał w milczeniu; biedny chłopak zapominał już niemal, jak się mówi.
Gdy przybyli do gospody Parpaillota, była godzina siódma rano i zaczynało świtać. Trzej przyjaciele kazali podać sobie śniadanie i weszli do pokoju, gdzie, jak twierdził gospodarz, mogli być zupełnie swobodni i nikt im tu nie mógł przeszkodzić.
Na nieszczęście, godzina na schadzkę wybrana była źle. Właśnie zaczęto bębnić poranną pobudkę, żołnierze budzili się z nocnego snu i, aby ogrzać się po nocnej wilgoci, spieszyli wychylić kieliszek w gospodzie; dragoni, szwajcarzy, gwardziści, muszkieterowie, szwoleżerowie przesuwali się przez oberżę, jak w kalejdoskopie, ku zadowoleniu oberżysty, czerpiącego stąd obfity zarobek, lecz ku największemu niezadowoleniu naszych czterech przyjaciół. To też bardzo niechętnie odpowiadali oni na pozdrowienia, toasty i żarciki swych wojskowych towarzyszów.
— Zdaje mi się — rzekł Atos, — że nie obejdzie się tu bez jakiegoś zatargu, co w danej chwili ni
e byłoby nam bynajmniej na rękę. Opowiedz nam jednak, d’Artagnanie, co porabiałeś dzisiejszej nocy, a potem my opowiemy ci nasze przygody. — Czy panowie gwardziści naprawdę byliście dzisiejszej nocy na wałach? — zapytał d’Artagnana jakiś szwoleżer, przestępując z nogi na nogę i popijając zwolna wódkę z trzymanej w ręku szklanki. — Mówią, że starliście się z mieszkańcami Rochelli...
D’Artagnan spojrzał na Atosa, jakby zapytując go wzrokiem, co odpowiedzieć temu natrętowi, wtrącającemu się do ich rozmowy.
— Czy nie słyszysz, przyjacielu — rzekł Atos, — że pan de Busigny raczył zwrócić się do ciebie z zapytaniem? Opowiadajże, co stało się dzisiaj w nocy; ci panowie radziby się także coś o tem dowiedzieć.
— Szy to prafda, sze stopyliście fortece? — zapytał jakiś szwajcar, popijający rum z kufla od piwa.
— Tak, panie — odpowiedział d’Artagnan, skłaniając głowę, — mieliśmy ten zaszczyt. Podłożyliśmy pod jeden z węgłów baryłkę prochu, która, wybuchając, uczyniła w murze wcale pokaźny wyłom; ponieważ zaś forteczka była już stara, więc i reszta budowli uległa wielkim uszkodzeniom.
— Któraż to forteczka była w takich opałach? — zapytał dragon, trzymający w ręku nadzianą na szablę gęś, którą przyniósł do gospody, by mu ją upieczono.
— Forteczka Świętego Gerwazego — odpowiedział d’Artagnan, — ta, z której mieszkańcy Rochelli niepokoili naszych robotników.
— Musiało być ciepło przy starciu?
— Oczywiście; straciliśmy pięciu ludzi, a obrońcy Rochelli ośmiu czy dziesięciu.
— Szakrepleu! — zawołał szwajcar, który, jakkolwiek posiadał piękny zapasik niemieckich przekleństw, zwykł był posługiwać się francuskiemi.
— Możliwe jest jednak — odezwał się szwoleżer, — że przyślą dzisiaj rano robotników, aby naprawić uszkodzone mury.
— Tak, to możliwe — odparł d’Artagnan.
— A możebyśmy się założyli, panowie, o pewną rzecz? — oświadczył Atos.
— Tak, moszebyszmy sze saloszyli! — powtórzył szwajcar, choć nie wiedział, o co idzie.
— O co? — spytał szwoleżer.
— Domyślam się już — zawołał dragon, osadzając szablę, niby rożen, na wilkach kuchennych, znajdujących się w ścianie kominka. — Hej, tam! gospodarzu! a przynieśże mi natychmiast patelnię, bo nie mam ochoty stracić choćby kropelki tłuszczu z tego szacownego ptaszka!
— Ma słuszność — odezwał się szwajcar; szmalec gęsi jest parco topry z gonfiturami.
— Już mam! — zawołał dragon. — A teraz niechże się dowiemy, panie Atosie, o co się mamy zakładać. Słuchamy.
— Słuchamy! — potwierdził szwoleżer.
— Otóż, panie de Busigny — mówił Atos, — zakładam się z panem, że ja i trzej moi towarzysze, panowie Portos, Aramis i d’Artagnan, zjemy śniadanie w forteczce Świętego Gerwazego i ściśle według zegarka, bez względu na to, co uczynią wrogowie, aby nas stamtąd wyprzeć, pozostaniemy tam przez całą godzinę.
Portos i Aramis spojrzeli na siebie, zrozumiawszy, o co chodzi. D’Artagnan zaś zrobił „wielkie oczy“ i szepnął do Atosa na ucho:
— Wiedziesz nas chyba na oczywistą zagładę... Nie rozumiem, skąd ci to przyszło do głowy...
— Grozi nam większe jeszcze niebezpieczeństwo, jeżeli tam nie pójdziemy — odpowiedział Atos.
— Na honor, moi panowie! — rzekł Portos, odwracając się na krześle i podkręcając wąsa, — oto zakład, co się zowie!
— Toteż przyjmuję go — odparł pan de Busigny. — Ale o jaką stawkę zakładamy się?
— Panów jest czterech i nas czterech, zatem przegrywający stawia obiad na osiem osób — mówił Atos. — Czy zgoda?
— Z ochotą! — odrzekł pan de Busigny.
— Doskonale! — przyświadczył dragon.
— To mi sze potopa! — dodał szwajcar.
Czwarty z obecnych, który się dotychczas nie odezwał ani słowem, skinął tylko głową na znak zgody.
— Śniadanie dla panów gotowe — rzekł gospodarz, wchodząc do izby ogólnej.
— Dobrze, proszę je tu przynieść — odparł Atos.
Oberżysta zastosował się do rozkazu, Atos zaś przywołał Grimauda, wskazał mu wielki kosz, stojący w kącie pokoju, i objaśnił gestem, że przyniesione mięsiwo trzeba zawinąć w serwety. Grimaud pojął, że panowie zamierzają zjeść śniadanie pod gołem niebem; wziął tedy koszyk, zapakował do niego mięsiwo, ułożył flaszki, poczem narzucił sobie kosz na ramię.
— Ale gdzież panowie zamierzacie jeść to śniadanie? — pytał gospodarz.
— Cóż to pana obchodzi? — przerwał Atos, — skoro płacę za nie zgóry.
I majestatycznym ruchem cisnął na stół dwa pistole.
— Czy wydać resztę, panie oficerze? — pytał gospodarz.
— Nie trzeba. Dodaj nam pan tylko dwie flaszki wina szampańskiego; reszta pieniędzy będzie odszkodowaniem za zastawę.
Oberżysta nie zarobił tak dużo, jak mu się na razie zdawało, — to też zawiedzioną nadzieję nagrodził sobie w ten sposób, że, zamiast wina szampańskiego, włożył do kosza dwie flasze wina andegaweńskiego.
— Panie de Busigny — odezwał się Atos, — czy pozwolisz mi pan nastawić mój zegarek wedle pańskiego, czy też nastawisz swój wedle mojego?
— Z największą chęcią — odparł szwoleżer, wydobywając z kieszeni kamizelki wspaniały zegarek, ozdobiony dyamentami. — Jest w tej chwili godzina pół do ósmej — dodał.
— Godzina siódma, minut trzydzieści pięć — rzekł Atos; — innemi słowy, wiemy teraz, że mój zegarek spieszy o pięć minut.
I czterej młodzi ludzie, pożegnawszy obecnych, osłupiałych ze zdumienia, wyszli z oberży, kierując swe kroki w stronę forteczki Świętego Gerwazego. Grimaud szedł za nimi z koszykiem na ramieniu, nie wiedząc, dokąd dąży; ale, przyzwyczajony do biernego posłuszeństwa, jakie wpoił weń Atos, nie myślał i teraz o to zapytywać. Dopóki czterej przyjaciele nasi znajdowali się w obrębie obozu, żaden z nich nie przemówił ani słowa. Zresztą ciągnęła za nimi gromadka ciekawych, którzy, dowiedziawszy się o zawartym zakładzie, pragnęli zobaczyć jego rozstrzygnięcie. Skoro jednakże zuchowie nasi, wydostawszy się poza linię obdarowali, znaleźli się w czystem polu, d’Artagnan, zaintrygowany, co to wszystko ma znaczyć, uznał, że nadeszła właściwa chwila, by zapytać o wyjaśnienie.
— Wyświadcz mi nareszcie, drogi Atosie — rzekł, — tę łaskę i powiedz, dokąd zdążamy?
— Słyszałeś przecie — odparł Atos, — że idziemy do forteczki.
— Ale cóż tam będziemy robili?
— I o tem wiesz także; zjemy tam śniadanie.
— A dlaczegóż nie uczyniliśmy tego u Parpaillota?
— Bo musimy pomówić o sprawach niezmiernie ważnych, a w oberży, ze względu na tych wszystkich, co wchodzili, wychodzili, pozdrawiali, szukali zaczepki, nie było sposobu porozmawiać poufnie nawet przez pięć minut. Tutaj zaś — kończył Atos, wskazując forteczkę — nie będzie nam przynajmniej nikt przeszkadzał.
— Zdaje mi się — rzekł d’Artagnan z rozwagą, łączącą się tak dobrze z jego wybuchowym temperamentem, — zdaje mi się, że można było znaleźć jakieś odpowiedniejsze ku temu miejsce, gdzieś na nowej tamie naprzykład lub na wybrzeżu morza.
— Tak, miejsce, gdzie widzianoby nas, naradzających się we czwórkę, dzięki czemu kardynał już w kwadrans później byłby uwiadomiony przez swoich szpiegów o naszej naradzie.
— Istotnie — odezwał się Aramis, — Atos ma słuszność: „Animadvertuntur in desertis“.
— Pustynia nie byłaby wcale tak złą, byleby ją znaleźć — rzekł Portos.
— Niema pustyni, gdzieby ptak nie przeleciał nad głową, gdzieby ryba nie wyskoczyła ponad zwierciadło wody, gdzieby zając nie wybiegł ze swej kryjówki... A mojem zdaniem i ptak i ryba i zając mogą być szpiegami kardynała. Lepiej więc dokonać naszego zamiaru, z którego zresztą i tak nie możemy się już wycofać bez narażenia się na sromotę; uczyniliśmy zakład, którego nikt nie mógł się spodziewać i którego istotnej przyczyny, jestem tego pewny, nikt się nie domyśli. Aby wygrać ten zakład, spędzimy godzinę w forteczce. I albo będziemy mieli rozprawę z nieprzyjacielem, albo i nie. Jeżeli nie zostaniemy zaatakowani, będziemy mieli czas pomówić z sobą, nie narażając się na to, by ktoś podsłuchał naszą rozmowę, mogę bowiem zaręczyć, że mury tej forteczki nie mają uszu; jeżeli zaś będziemy atakowani, znajdziemy i tak sposobność do pomówienia o naszych sprawach, a co więcej, broniąc się, zyskamy sobie nowy liść do wieńca sławy naszej. Widzicie zatem, że cokolwiek się stanie, wszystko będzie dla nas z korzyścią.
— Tak — rzekł d’Artagnan. — Ale kulka z pewnością nas nie minie.
— Ech, mój drogi! — odpowiedział Atos, — wiesz chyba najlepiej, że nie te kulki są najgorsze, które pochodzą od nieprzyjaciela na wojnie.
— Zdaje mi się jednak — zauważył Portos, — że, przedsiębiorąc tego rodzaju wyprawę, należało przynajmniej uzbroić się w muszkiety.
— Jesteś głupcem, kochany Portosie... I pocóż to mieliśmy się obarczać nieużytecznym ciężarem?
— Nie sądzę, aby dobry muszkiet, dwanaście kul i woreczek prochu były czemś bezużytecznem wobec możliwości spotkania z nieprzyjacielem.
— Czy nie słyszałeś, co mówił d’Artagnan? — odpowiedział Atos.
— Cóż takiego? — pytał Portos.
— D’Artagnan opowiedział nam, że podczas szturmu tej nocy zginęło ośmiu czy dziesięciu Francuzów i tyluż obrońców Rochelli.
— A zatem?
— Nie miano jeszcze czasu obedrzeć ich... Bo przecie nieprzyjaciel miał ważniejsze sprawy na głowie.
— A więc?
— A więc zabierzemy ich muszkiety, różki z prochem i kule i w ten sposób będziemy posiadali nie cztery, ale piętnaście strzelb i około stu wystrzałów.
— Atosie! — zawołał Aramis, — jesteś doprawdy genialnym człowiekiem!
Portos skinął potakująco głową. Jedynie d’Artagnan nie zdawał się przekonanym.
Grimaud podzielał widocznie wątpliwości młodego Gaskończyka, gdyż, stwierdziwszy nareszcie, że podążają wprost ku forteczce, co mu się w głowie pomieścić nie mogło, pociągnął swego pana za połę kaftana i zapytał gestem:
— Dokąd idziemy?
Atos wskazał ręką forteczkę, na co przerażony Grimaud uczynił taki gest, jakby chciał powiedzieć:
— Ależ zmuszeni będziemy chyba zostawić tam skórę!
Atos wzniósł oczy i rękę ku niebu, co widząc Grimaud postawił koszyk na ziemi i usiadł obok, potrząsając głową. Wówczas Atos wyjął pistolet z za pasa, obejrzał, czy broń nabita, odwiódł kurek i przyłożył Grimaudowi lufę do ucha. Nieszczęsny sługa zerwał się na równe nogi, jakby poderwany sprężyną, — Atos zaś gestem rozkazał mu, aby wziął koszyk i szedł naprzód. Grimaud spełnił rozkaz milcząco i ruszył przed swym panem. Jedyną tedy korzyścią, jaką z tej pantominy osiągnął, było to, że obecnie znalazł się na przedzie wyprawy, podczas gdy poprzednio zajmował miejsce w tylnej straży.
Zbliżywszy się do forteczki, czterej przyjaciele zatrzymali się na chwilę, by spojrzeć ku obozowi.
Przeszło trzystu żołnierzy rozmaitej broni zgromadziło się tam na przedniej linii, a wśród nich przyjaciele nasi rozpoznali w osobnej grupie pana de Busigny, dragona, szwajcara i czwartego uczestnika zakładu.
Atos zdjął kapelusz, zasadził na koniec szpady i wywinął nią w powietrzu. Widzowie z obozu odpowiedzieli na to pozdrowienie, wydając głośny okrzyk, który dobiegł aż do forteczki. Wreszcie czterej przyjaciele ruszyli ku murom forteczki i zniknęli poza nimi, poprzedzani przez Grimauda.




II.
NARADA MUSZKIETERÓW.

Jak przewidywał Atos, w forteczce znajdowało się jedynie kilkanaście trupów, zarówno Francuzów, jak Rochelczyków.
— Przyjaciele! — rzekł Atos, który objął kierownictwo wyprawy, — zanim Grimaud przygotuje nam śniadanie, zaopatrzmy się przedewszystkiem w strzelby i naboje, a załatwiając tę rzecz konieczną, możemy rozmawiać; ci panowie — dodał, wskazując nieboszczyków — nie będą nas podsłuchiwali...
— Można ich jednak wrzucić do rowu — oświadczył Portos, — przekonawszy się przedtem, czy nie posiadają czego w kieszeniach.
— Zapewne — odparł Atos. — Lecz to już jest zadanie Grimauda.
— A więc — rzekł d’Artagnan — niech Grimaud obszuka ich i przerzuci zwłoki poza mur forteczny.
— Niech Bóg broni! — zawołał Atos. — I ci nieboszczycy mogą się nam jeszcze przydać.
— Mogą się nam przydać? — zapytał Portos. — Oszalałeś chyba, drogi przyjacielu!
— Nie należy sądzić lekkomyślnie, powiada Ewangelia i pan kardynał — odrzekł Atos. — Ile mamy strzelb, panowie?
— Dwanaście — odpowiedział Aramis.
— A ile naboi?
— Setkę.
— W Sam raz tyle, ile potrzeba. Nabijmy broń.
Czterej muszkieterowie wzięli się do wykonania tego, a z chwilą, gdy ostatni muszkiet został nabity, Grimaud dał znak swemu panu, że śniadanie już przygotowane.
Atos milczącym gestem wyraził mu swe zadowolenie i, wskazawszy rodzaj strzelnicy, polecił stanąć na straży, a dla uprzyjemnienia mu nudów pozwolił zabrać bochenek chleba, dwa kotlety i butelkę wina.
— Siadajmy „do stołu“ — rzekł do towarzyszów.
Czterej przyjaciele usiedli na ziemi, krzyżując nogi, jak Turcy.
— Teraz zaś — ozwał się d’Artagnan, — skoro się już nie potrzebujesz obawiać, by ktoś nas podsłuchał, mam nadzieję, że wyjawisz swą tajemnicę.
— Sądzę, panowie, że zapewniłem wam równocześnie przyjemność i sławę — mówił Atos. — Odbyliście, dzięki mnie, miłą przechadzkę, a teraz oto oczekuje nas doskonałe śniadanie... Tam zaś, w oddali, jak możecie zauważyć poprzez strzelnice, stoi pięciuset ludzi, którzy patrzą na nas, jak na szaleńców lub bohaterów... albowiem te dwa rodzaje niedołęgów są bardzo podobne do siebie...
— Ale jakże z tą tajemnicą? — dopytywał się d’Artagnan.
— Otóż... wczoraj wieczorem widziałem się z milady — zaczął Atos.
D’Artagnan w tej właśnie chwili podnosił szklankę do ust, ale na słowo „milady“ ręka zadrżała mu tak gwałtownie, że postawił szybko szklankę na ziemi, aby nie rozlać jej zawartości.
— Widziałeś swoją...
— Sza! — przerwał mu Atos; — zapominasz, drogi przyjacielu, że ci panowie nie są wtajemniczeni w moje rodzinne sprawy... Widziałem milady.
— Gdzie? — pytał d’Artagnan.
— Mniej-więcej o dwie mile stąd, w oberży pod Czerwonym Gołębnikiem.
— No, to jestem zgubiony — rzekł d’Artagnan.
— Nie, jeszcze nie! — odparł Atos, — bo właśnie w tej chwili milady opuszcza prawdopodobnie brzegi Francyi.
D’Artagnan odetchnął głęboko.
— Ale ostatecznie któż to jest ta milady? — zapytał Portos.
— Jestto prześliczna kobieta — mówił Atos, nalewając do szklanki musującego wina, które miało być szampańskiem. — A to łajdak ten oberżysta! — zawołał; — dał nam wino andegaweńskie, zamiast szampańskiego, i myśli zapewne, że się nie poznamy!... Jest to zatem — mówił dalej — prześliczna kobieta, której względami cieszył się nasz d’Artagnan. Nie wiem, jakie popełnił bezeceństwo, dość, że ściągnął na siebie obecnie jej zemstę: przed miesiącem chciała go zgładzić ze świata, nasadziwszy na niego morderców, którzy doń strzelali, przed ośmioma dniami usiłowała go otruć, a wczoraj zażądała od Jego Eminencyi jego głowy...
— Jakto? zażądała mojej głowy od kardynała? — zawołał d’Artagnan, blednąc.
— Tak jest — potwierdził Portos, — to prawda; słyszałem to na własne uszy.
— I ja także — dodał Aramis.
— W takim razie — rzekł d’Artagnan z rezygnacyą — niema co walczyć z nią dłużej; lepiej odrazu łeb sobie roztrzaskać i wszystkiemu położyć koniec.
— To byłoby ostatecznem głupstwem — oświadczył Atos, — i to takiem głupstwem, na które nie byłoby już lekarstwa.
— A jednak nie zdołam już uniknąć podobnego końca — mówił d’Artagnan, — mając tak potężnych wrogów. Najpierw ten nieznajomy z Meung; dalej hrabia de Wardes, któremu zadałem trzy pchnięcia szpadą; potem milady, której haniebną tajemnicę wykryłem; wreszcie kardynał, któremu pokrzyżowałem plany zemsty nad niemiłemi mu osobistościami...
— Masz zatem czterech wrogów — oświadczył Atos. — Nas jest także czterech, więc siły równe. Ale, do licha! jeżeli wierzyć znakom, jakie czyni Grimaud, będziemy mieli za chwilę jeszcze większą liczbę wrogów na karku... Cóż tam, Grimaudzie? — zawołał pytająco do służącego. — Wobec niezwykłych okoliczności pozwalam ci mówić, mój przyjacielu, ale krótko i zwięźle... Co tam nowego zauważyłeś?
— Oddział, panie.
— Ilu ludzi?
— Dwudziestu.
— Jacyż to ludzie?
— Szesnastu pionierów i czterech szeregowców.
— Jak daleko są od nas?
— O pięćset kroków.
— Doskonale! Kończmy zatem pieczyste i wypijmy szklankę wina za twoje zdrowie, d’Artagnanie.
— Za twoje zdrowie! — powtórzyli Portos i Aramis.
— Niechże będzie za moje zdrowie!... aczkolwiek nie wierzę, aby życzenia wasze przydały mi się już na co.
— Ba! — rzekł Atos, — Bóg jest wielki, jak powiadają wyznawcy Mahometa; przyszłość w jego ręku.
To mówiąc, wychylił zawartość szklanki i odrzucił ją od siebie, a podniósłszy się niedbale z ziemi, chwycił pierwszą-lepszą z brzegu rusznicę i zbliżył się do otworu strzelniczego.
Portos, Aramis i d’Artagnan poszli za jego przykładem, przyczem Grimaud otrzymał rozkaz, by, stanąwszy poza czterema przyjaciółmi, zmieniał broń.
Oddział nieprzyjacielski tymczasem posuwał się ku forteczce podkopem, który stanowił zabezpieczone niejako połączenie jej z miastem.
— Do licha! — odezwał się Atos, — czy warto było ruszać się z miejsca z powodu tych dwudziestu hultajów, uzbrojonych w łopaty i motyki?
Wystarczyłoby, zdaje się, żeby Grimaud ruchem ręki nakazał im oddalić się, a zaręczam, że pozostawiliby nas w spokoju.
— Ośmielę się w to wątpić — zauważył d’Artagnan, — gdyż jakoś odważnie posuwają się ku nam... Zresztą z robotnikami jest czterech żołnierzy i brygadyer, wszyscy Uzbrojeni w muszkiety.
— Ba! odważni są jedynie z tej przyczyny, że nie dostrzegli nas jeszcze — oświadczył Atos.
— Na honor! — rzekł Aramis, — przyznam się, że myśl strzelania do tych biednych mieszczuchów przejmuje mię wstrętem.
— Zły to ksiądz — zauważył Portos, — który lituje się nad heretykami!
— Aramis jednak ma słuszność — rzekł Atos. — Zaraz ich ostrzegę.
— Czyś oszalał, do djabła! — zawołał d’Artagnan, chwytając go za połę. — Chcesz chyba dostać kulką w łeb, mój drogi?
Ale Atos, nie bacząc na słowa przyjaciela, wychylił się już ponad wyłom muru z rusznicą w jednej, a z kapeluszem w drugiej ręce.
— Panowie! — zawołał do zbliżającego się oddziału, a na głos ten żołnierze i robotnicy, zdumieni obecnością muszkieterów w forteczce, zatrzymali się w odległości mniej-więcej pięćdziesięciu kroków. — Panowie! — wołał, kłaniając się uprzejmie kapeluszem, — kilku moich przyjaciół spożywa tu właśnie wraz ze mną śniadanie. Otóż wiadomo panom chyba, że niema nic bardziej niemiłego, jak przerwać sobie tę przyjemność... I proszę was, jeżeli już koniecznie musicie się zająć tutaj jakąś robotą, abyście zaczekali, póki nie skończymy naszego posiłku, i przyszli tu nieco później... A może, i to, zdaje się, byłoby najlepsze, zechcecie zacnie, porzuciwszy szeregi buntownicze, wypić wraz z nami za zdrowie króla Francyi?
— Uważaj, Atosie! — zawołał d’Artagnan. — Czy nie widzisz, że biorą cię na cel?
— Nic to nie szkodzi! — odpowiedział Atos. — Te mieszczuchy strzelają bardzo kiepsko i nie poważą się trafić we mnie.
W tej samej chwili zagrzmiały cztery wystrzały, i wszystkie kule trafiły gdzieś w mur niedaleko Atosa.
Natychmiast jednak odpowiedziały im z forteczki cztery muszkiety, ale z lepszym skutkiem, gdyż jednocześnie trzej żołnierze padli trupem, i raniony został jeden robotnik.
— Grimaudzie, podaj mi świeży muszkiet — zawołał Atos, wciąż jeszcze stojąc u wyłomu.
Grimaud spełnił rozkaz, trzej zaś przyjaciele nabili tymczasem broń powtórnie, i nastąpiła nowa salwa, po której padł brygadyer i dwóch robotników, co widząc reszta oddziału poczęła uciekać.
— A teraz, panowie, urządźmy wycieczkę! — wołał Atos.
Czterej przyjaciele wybiegli z poza murów fortecznych, dotarli aż do poległych, zabrali cztery muszkiety żołnierzy i krótką dzidą brygadyera, poczem, przekonani, że uciekający nie zatrzymają się pierwej, aż dopiero w mieście, zawrócili do forteczki, unosząc trofea swego zwycięstwa.
— Nabij broń, Grimaudzie — odezwał się Atos, — a my, panowie, wracajmy do śniadania i do naszej przerwanej rozmowy. Na czemże to stanęliśmy?
— Mówiłeś o wyjeździe milady — rzekł d’Artagnan, zaciekawiony ogromnie podróżą milady.
— Pojechała zatem do Anglii — mówił Atos.
— W jakim celu?
— Aby zamordować albo kazać zamordować Buckinghama.
— Ależ to haniebne! — zawołał zdziwiony i oburzony d’Artagnan.
— Co do mnie zaś — rzekł Atos, — bardzo mało mię to obchodzi. — I zwrócił się do służącego: — A teraz, Grimaudzie, skoro skończyłeś nabijać, weź dzidę naszego brygadyera, przytwierdź do niej serwetę i zatknij na szczycie forteczki, aby powstańcy z Rochelli zobaczyli, że mają do czynienia z walecznymi i wiernymi żołnierzami króla.
Grimaud w milczeniu poszedł wykonać otrzymany rozkaz, i w chwilę później ponad głowami naszych czterech przyjaciół powiał biały sztandar, a pojawienie się jego wywołało burzę oklasków od strony wałów obozowych, gdzie wyległa przynajmniej połowa obozu.
— Jakto? — powtórzył d’Artagnan, — nie obchodzi cię to wcale, że zabije ona lub też każe zabić Buckinghama? Przecież książę jest naszym przyjacielem!
— Książę jest Anglikiem i walczy przeciwko nam. Niech więc nasza milady robi sobie z księciem, co się jej podoba; obchodzi mię to tyle, co ta pusta flasza.
Mówiąc to, Atos cisnął na odległość piętnastu kroków flaszkę, z której wysączył był przed chwilą resztę wina.
— Przepraszam! — oświadczył d’Artagnan, — co do mnie, nie jest mi obojętną osobistość Buckinghama; on to przecież podarował nam owe przepiękne cztery konie.
— I w dodatku wspaniałe siodła — wtrącił Portos, który jeszcze w tej chwili miał płaszcz obszyty galonem ze swego siodła.
— Przytem powinniśmy pamiętać — dodał Aramis, — że Bóg chce nawrócenia, a nie śmierci grzesznika.
— „Amen“! — dokończył Atos. — Wrócimy później do tego tematu, jeżeli taka wasza wola. Na razie jednak, a jestem przekonany, że zrozumiesz dobrze moje pobudki, d’Artagnanie, na razie chodziło mi przedewszystkiem o to, aby wydrzeć tej kobiecie pewne upoważnienie, wystawione na okaziciela, które wymusiła na kardynale i z pomocą którego mogłaby bezkarnie pozbyć się ciebie, a może i nas wszystkich.
— Ależ to szatan chyba, nie kobieta! — rzekł Portos, podsuwając swój talerz Aramisowi, który krajał w tej chwili pieczyste.
— I upoważnienie to, wystawione na okaziciela — pytał d’Artagnan, — pozostało w jej ręku?
— O, nie! Odebrałem je... i muszę się przyznać, że nie bez trudu.
— Drogi Atosie! — rzekł d’Artagnan, ściskając rękę przyjaciela, — nie mogę już spamiętać, ile razy zawdzięczam ci życie.
— Więc to dlatego opuściłeś nas w oberży, aby być u niej? — zapytał Aramis.
— Tak jest.
— I posiadasz to pismo kardynała? — pytał d’Artagnan.
— Oto ono — rzekł Atos, wydobywając cenny dokument z kieszeni kaftana.
D’Artagnan drżącemi rękoma rozwinął papier, nie próbując ukryć swego niepokoju, i przeczytał, co następuje:

„Czegokolwiek dokona właściciel tego dokumentu, spełnione zostaje z mego rozkazu i dla dobra państwa.
3-go grudnia 1627 roku
Richelieu.“

— Istotnie — rzekł Aramis, — jest to rozgrzeszenie wedle wszelkich reguł. — Trzeba zniszczyć ten dokument — oświadczył d’Artagnan, który miał wrażenie, że czyta wyrok śmierci na siebie.
— Przeciwnie — odparł Atos, — należy go zachować jaknajstaranniej. Nie oddałbym tego dokumentu, gdyby wzamian chciano go pokryć stosem złota.
— Jak myślisz? co teraz milady uczyni? — spytał młody człowiek.
— Napisze zapewne do kardynała — odpowiedział Atos z zadziwiającą obojętnością, — że pewien przeklęty muszkieter, nazwiskiem Atos, wydarł jej przemocą ten list bezpieczeństwa; w tem samem piśmie poda też zapewne kardynałowi radę, że należałoby się tego muszkietera pozbyć, zarówno, jak i jego dwóch przyjaciół, Portosa i Aramisa. Jego Eminencya przypomni sobie wówczas, że są to ci sami ludzie, których ustawicznie spotyka na swojej drodze, i pewnego pięknego poranku każe uwięzić d’Artagnana, a dla towarzystwa, by się nie nudził samotnie, zamknie i nas w Bastylii.
— Do licha! — rzekł Portos, — zdaje mi się, że twoje żarty nie są wcale zabawne, mój drogi.
— Bynajmniej nie żartuję — odparł Atos.
— Czy wiesz — zakonkludował Portos, — że byłoby mniejszym grzechem skręcić kark tej przeklętej milady, niż tym biedakom hugenotom, których całą zbrodnią jest to, że śpiewają po francusku te same psalmy, jakie my śpiewamy po łacinie.
— A jakież jest zdanie księdza dobrodzieja? — spytał poważnie Atos.
— Podzielam w zupełności przekonanie Portosa — odpowiedział Aramis.
— Ja również — oświadczył d’Artagnan.
— Całe szczęście, że milady znajduje się daleko od nas — mówił Portos. — Przyznaję bowiem, że, gdyby była tutaj, przeszkadzałoby mi to bardzo.
— Mnie przeszkadza ona bez względu na to, czy znajduje się w Anglii, czy we Francyi — odezwał się Atos.

— I dla mnie jest wszędzie zmorą — wtrącił d’Artagnan.
Atos powiewał zatkniętym na szpadę kapeluszem.
— Skoro jednak miałeś ją w swem ręku — pytał Portos, — dlaczego nie utopiłeś jej, nie zadusiłeś, nie powiesiłeś? Wszak tylko umarli nie wracają...

— Tak sądzisz, Portosie? — odparł Atos, uśmiechając się tragicznie, co zrozumiał jeden tylko d’Artagnan.
— Panowie! — rzekł d’Artagnan, — przychodzi mi do głowy pewien plan...
— Co takiego? — zapytali muszkieterowie.
Zanim d’Artagnan zdążył odpowiedzieć, rozległ się okrzyk Grimauda:
— Do broni!
Młodzi ludzie zerwali się szybko i pochwycili rusznice.
Tym razem ku murom forteczki zbliżał się oddział, składający się z dwudziestu czy dwudziestu pięciu ludzi; nie byli to już robotnicy, lecz żołnierze miejskiej załogi.
— A gdybyśmy tak wrócili już do obozu? — rzekł Portos. — Zdaje mi się, że teraz siły będą bardzo nierówne.
— Nie możemy uczynić tego z trzech powodów — odpowiedział Atos; — popierwsze: nie skończyliśmy jeszcze śniadania; powtóre: musimy jeszcze pomówić o ważnych sprawach; potrzecie: brakuje nam jeszcze dziesięciu minut do umówionej godziny...
— Trzeba zatem pomyśleć o obronie — rzekł Aramis.
— To będzie nader proste — mówił Atos. — Skoro nieprzyjaciel zbliży się na odległość strzału z muszkietu, damy ognia; jeżeli pomimoto posuwać się będzie dalej, wystrzelimy raz jeszcze... i będziemy strzelali dopóty, póki starczy nabitych muszkietów; jeżeli zaś reszta pozostałych z oddziału żołnierzy zechce przypuścić szturm, pozwolimy oblegającym dotrzeć aż do rowu i zepchniemy na ich głowy ten oto kawał muru, który jedynie jakimś cudem trzyma się równowagi.
— Doskonale! — zawołał Portos. — Stanowczo urodziłeś się na dowódzcę, Atosie, a kardynał, uważający się za wielkiego wojownika, jest niczem przy tobie.
— I proszę bardzo, panowie — ostrzegał Atos. — niewolno pudłować! Niech każdy wymierzy dobrze do upatrzonego wroga.
— Ja upatrzyłem go już sobie — rzekł d’Artagnan.
— I ja mam już mój cel — odezwał się Portos.
— Ja „idem“ — dodał Aramis.
— A więc... ognia! — rozkazał Atos.
Jeden tylko huk towarzyszył czterem strzałom, ale czterech ludzi runęło na ziemię.
Dobosz uderzył w bęben, i mały oddział począł zbliżać się ku forteczce przyspieszonym krokiem.
Teraz strzały naszych przyjaciół następowały już po sobie w nieregularnych odstępach, ale wszystkie były celne. Atakujący jednak, znając widocznie liczebną słabość obrońców forteczki, szli ku niej, nie zrażeni tem, że na każde trzy strzały padało najmniej dwóch z ich ludzi. Wreszcie u stóp murów fortecznych znalazło się jeszcze dwunastu do piętnastu atakujących, których jednak ostatnia skuteczna salwa nie powstrzymała; rzucili się do rowu i poczęli wdrapywać się ku wyłomowi.
— Dalejże, przyjaciele! — zawołał Atos, — do muru! do muru!
I, nie wyłączając Grimauda, wszyscy poczęli spychać olbrzymi kawał muru, który wreszcie, straciwszy punkt równowagi, zachwiał się i z ogromnym łoskotem runął do rowu. U stóp forteczki rozległy się straszne krzyki, i chmura pyłu wzniosła się ku niebu.
— No, chyba ani jeden nie pozostał wśród żywych! — ozwał się Atos.
— Na honor! — rzekł d’Artagnan, — takby się wydawało.
— Nie! — odparł Portos; — patrzcie, oto dwóch czy trzech umyka, kulejąc.
Istotnie kilku nieszczęśliwców, pokrwawionych i okrytych pyłem rumowiska, umykało ku miastu; to byli wszyscy, którzy ocaleli w porażce.
Atos spojrzał na zegarek.
— Panowie! — oświadczył, — bawimy tutaj całą godzinę, i zakład nasz został wygrany. Należy jednak pokazać, że rozgrywamy partyę z godnością. A przytem d’Artagnan nie wyjawił nam jeszcze swego planu.
I powiedziawszy to, muszkieter z właściwą sobie zimną krwią zasiadł, by dokończyć śniadania.
— Mego planu? — zapytał d’Artagnan.
— Tak jest; mówiłeś przecie, że przyszedł ci jakiś plan do głowy — odparł Atos.
— Ach, prawda! — rzekł d’Artagnan. — Otóż zamierzam wyruszyć powtórnie do Anglii i udam się prosto do Buckinghama.
— Nie uczynisz tego, d’Artagnanie — oświadczył zimno Atos.
— I dlaczegóż to? Czyż już raz nie dokonałem tego?
— Tak jest. Ale wówczas nie byliśmy jeszcze na stopie wojennej; wówczas książę Buckingham był naszym sprzymierzeńcem, a nie wrogiem. To, co zamierzasz teraz uczynić, byłoby uważane za zdradę.
D’Artagnan uznał słuszność tych słów i zamilkł.
— Zdaje mi się — ozwał się Portos, — że i ja także mam pewien pomysł.
— Słuchajmy pomysłu pana Portosa! — zawołał Aramis.
— Poproszę pana de Tréville o urlop pod jakimkolwiek pozorem, który pozostawiam wam do obmyślenia, gdyż, jak wiecie, nie odznaczam się wybitną pomysłowością... a następnie postaram się zbliżyć do milady, która mię nie zna, a więc osobistość moja nie obudzi w niej nieufności... Skoro zaś dostanę piękną panią w ręce, uduszę ją.
— Nieźle! — rzekł Atos. — Skłonny byłbym zgodzić się na pomysł Portosa.
— Wstydźcie się! — przerwał Aramis. — Jakto? zabijać kobietę? Nie! Posłuchajcie raczej mojego pomysłu.
— Mów, Aramisie — oświadczył Atos, który wielce poważał zdanie młodego muszkietera.
— Należy uprzedzić królowę.
— Na honor! — zawołali równocześnie Portos i d’Artagnan, — zdaje się, że znaleźliśmy nareszcie właściwy środek.
— Uprzedzić królowę? — mówił Atos, — ale w jaki sposób? Czyż łączą nas z dworem jakiekolwiek stosunki? czy możemy wysłać kogoś do Paryża tak, aby nie wiedziano o tem w obozie? A dzieli nas od Paryża sto czterdzieści mii, więc, zanim list nasz znalazłby się w Angers, my siedzielibyśmy już w więzieniu.
— Jeżeli chodzi o doręczenie listu Jej Królewskiej Mości — odezwał się Aramis, a rumieniec pokrył mu oblicze, — podejmę się tego z ochotą. Znam w Tours pewną sprytną osóbkę...
Tu Aramis, zauważywszy uśmiech na ustach Atosa, nie dokończył.
Zauważył ten uśmiech i d’Artagnan, więc zagadnął:
— Więc nie godzisz się, Atosie, na użycie tego środka?
— Nie odrzucam go zasadniczo — odpowiedział Atos, — ale chciałbym zwrócić Aramisowi uwagę, że nie będzie się mógł oddalić z obozu, a komuś innemu, prócz nas, w sprawie tej zaufać nie można, i że w dwie godziny po wyjeździe wysłannika wszystkie zakapturzone mnichy, wszyscy zbirowie, wszystkie czarne duchy kardynała będą znali treść twego listu na pamięć, a następstwem tego będzie, że zarówno ty, jak i twoja sprytna osóbka, dostaniecie się do więzienia...
— Nie biorąc już tego w rachubę — odezwał się Portos, — że, choćby nawet królowa ocaliła księcia Buckinghama, nas ocalićby nie zdołała.
— Portos mówi świętą prawdę, panowie — rzekł d’Artagnan.
— A cóż to się tam dzieje w mieście? — zawołał Atos, nasłuchując.
— Biją w bębny na alarm.
Czterej przyjaciele nastawili uszu; istotnie odgłos bębnów dochodził ich najwyraźniej.
— Przekonacie się, że wyślą przeciwko nam cały pułk — rzekł Atos.
— No! chyba nie zechcesz mieć z całym pułkiem do czynienia? — zapytał Portos.
— Czemużby nie? — odparł muszkieter. — Czuję w sobie niezwykły animusz i stawiłbym czoło nawet całej armii, gdybyśmy byli, kierując się przezornością, zabrali tu z sobą z tuzin flaszek więcej.
— Na honor! odgłos bębnów przybliża się — zauważył d’Artagnan.
— Niech się przybliża — odpowiedział Atos. — Kwadrans drogi dzieli nas od miasta, więc dopiero za kwadrans mogą być tutaj. Mamy tedy dosyć czasu, aby rozważyć jeszcze nasze plany. Skoro bowiem odejdziemy stąd, nie znajdziemy już nigdzie miejsca tak odpowiedniego i dogodnego na narady. A oto właśnie przychodzi mi, panowie, pewien doskonały pomysł.
— Mów zatem.
— Pozwólcie wszakże, że wydam przedtem Grimaudowi kilka nieodzownych poleceń.
Atos skinął na służącego, aby się przybliżył.
— Grimaudzie — rzekł, wskazując mu trupy, leżące koło forteczki, — weźmiesz tych panów, ustawisz rzędem koło muru, nasadzisz im czapki na głowy i włożysz muszkiety do rąk...
— O, wielki człowieku! — zawołał d’Artagnan, — zaczynam cię pojmować.
— Pojmujesz? — spytał Portos.
— A ty, Grimaudzie, czy rozumiesz, o co chodzi? — indagował Aramis.
Grimaud skinął potakująco głową.
— Tego tylko było potrzeba — odezwał się Atos. — Teraz możemy się zająć moim pomysłem.
— Jednakże i ja chciałbym zrozumieć, o co chodzi — rzekł Portos.
— To zbyteczne.
— Tak! tak! — wołali razem d’Artagnan i Aramis, — powiedz zatem, jaki masz pomysł.
— Otóż milady, ta zbrodnicza kobieta, ten demon, ten szatan, jak mi mówiłeś, d’Artagnanie, ma szwagra.
— Tak jest; znam go, i zdaje mi się, że nie żywi on zbytniej sympatyi dla swej bratowej.
— To nawet dobrze się składa — odparł Atos; — gdyby ją zaś nienawidził, byłoby jeszcze lepiej.
— W takim razie okoliczności dla planu twego są sprzyjające.
— Pragnąłbym jednak dowiedzieć się nareszcie — wtrącił Portos, — w jakim celu Grimaud ustawia te trupy.
— Nie przeszkadzaj, Portosie — uspokajał go Aramis.
— Jak się nazywa ten szwagier?
— Lord de Winter.
— A gdzie się obecnie znajduje?
— Na pierwszą wieść o wojnie pojechał do Londynu.
— Doskonale! — oświadczył Rtos. — To jest właśnie człowiek, jakiego nam potrzeba. Należy uprzedzić go o wszystkiem: zawiadomić, że jego bratowa ma wobec kogoś zbrodnicze zamiary, i prosić, aby miał ją na oku. Myślę, że istnieje w Londynie jakaś instytucya w rodzaju paryskich Magdalenek lub Sióstr Pokutujących; skoro umieści tam swoją bratowę, będziemy mieli spokój.
— Tak — rzekł d’Artagnan, — dopóki nie wymknie się stamtąd.
— Na honor, d’Artagnanie! — oświadczył Atos, — wymagasz nazbyt wiele. Dałem już wszystko, co mogłem, i uprzedzam, że pomysłowość moja już się wyczerpała.
— Owszem, Atosie; zdaje mi się, że nie można wymyślić nic lepszego — rzekł d’Artagnan. — Ale trzeba uprzedzić równocześnie królowę i lorda Wintera.
— Dobrze. Ale któż zawiezie list do Tours i list do Londynu?
— Ręczę za Bazina — oświadczył Aramis.
— Ja zaś za Plancheta — dodał d’Artagnan.
— To prawda — odezwał się Portos; — my nie możemy opuszczać obozu, ale na służących naszych nikt nie zwróci uwagi.
— Oczywiście — rzekł Aramis. — Jeszcze więc dzisiaj damy im listy oraz pieniądze i wyślemy w drogę.
— Pieniądze? — odezwał się Atos, — więc macie pieniądze?
Czterej przyjaciele spojrzeli po sobie, i czoła ich zachmurzyły się.
— Baczność! — krzyknął nagle d’Artagnan. — Patrzcie, panowie! Mówiłeś, Atosie, o jednym pułku, a tu idzie na nas cała armia...
— Istotnie, na honor! — odparł Atos. — Ale tchórze podstępni... skradają się bez bębnów i trąbek wojskowych. Aha! skończyłeś już, Grimaudzie?
Grimaud skinął potakująco głową i wskazał około dwunastu truposzów, ustawionych pod murem w najbardziej malowniczych pozycyach: jedni stali z opuszczoną bronią, inni wyglądali tak, jakgdyby celowali z muszkietów, jeszcze inni trzymali szpady w rękach.
— Doskonale! — zawołał Atos, — dzieło twoje czyni zaszczyt twojej fantazyi.
— Wszystko mi jedno — oświadczył Portos, — pragnąłbym jednak przedewszystkiem zrozumieć...
— Zmykajmy najpierw, a potem zrozumiesz wszystko — odpowiedział d’Artagnan.
— Jeszcze chwileczkę, panowie! Niech Grimaud sprzątnie nakrycie.
— Oho! — zawołał Aramis. — Patrzcie, jak szybko zbliżają się... Podzielam zdanie d’Artagnana, że nie możemy tracić czasu, jeżeli chcemy cało dostać się do obozu.
— Na honor! — oświadczył Atos, — nic nie przeszkadza nam w odwrocie. Założyliśmy się o godzinę, a spędziliśmy tutaj półtorej godziny. Teraz nie mamy już potrzeby zatrzymywać się dłużej i ruszajmy, panowie, ruszajmy!
Grimaud poszedł naprzód, niosąc kosz z naczyniami. Czterej przyjaciele podążyli za nim i uszli już kilkanaście kroków, gdy nagle Atos zawołał:
— Do licha! cożeśmy to uczynili, panowie?
— Zapomniałeś czego? — spytał Aramis.
— Na Boga! nasz sztandar! Niewolno przecie zostawiać sztandaru na łup wroga, chociażby to była tylko zwykła serweta.
Atos zawrócił do forteczki i, wdrapawszy się na mur, gdzie zatknięta była serweta, sięgał po nią, gdy nagle Rochelczycy, którzy zbliżyli się już na odległość strzału, dali teraz straszliwą salwę.
I, możnaby powiedzieć, czary chyba jakieś sprawiły, że człowiek ten, który, jakby dla przyjemności, wystawiał się na pociski, nie doznał żadnego szwanku; kule świstały dokoła niego, ale żadna nie drasnęła go nawet.
Atos, odwrócony tyłem do nieprzyjaciela, powiał swym sztandarem, pozdrawiając towarzyszów z obozu, i jednocześnie z obu stron rozległy się głośne okrzyki: z jednej okrzyki wściekłości, z drugiej entuzyazmu,
Wnet jednak zabrzmiała druga salwa, i trzy kule ugodziły w serwetę sztandaru, dziurawiąc ją nawylot, a z obozu zaczęto wołać:
— Schodź prędzej! Schodź prędzej!
Atos zeszedł szczęśliwie, witany radośnie przez oczekujących nań z zaniepokojeniem towarzyszów.
— Chodźmy, Atosie! — przynaglał d’Artagnan, — spieszmy się, spieszmy! Byłoby nierozwagą pozwolić się zabić teraz, gdy już znaleźliśmy rozwiązanie wszystkiego, prócz... kwestyi pieniężnej.
Ale Atos, mimo nalegań swych towarzyszów, nie spieszył zbytnio, zachowując całą swą powagę, — więc trzej jego przyjaciele, przekonawszy się, że nie zmuszą go do pospiechu, dostosowali do niego kroki swoje.
Natomiast Grimaud, niosący koszyk, nie marudził i był już w tej chwili poza obrębem strzałów nieprzyjacielskich.
Po upływie chwili przyjaciele nasi usłyszeli niezwykłą strzelaninę; Rochelczycy dawali salwę po salwie.
— Cóż to znaczy? — pytał Portos, — do czego, a raczej do kogo oni strzelają?
— Do naszych truposzów — objaśnił Atos.
— Poco? przecie trupy nie odpowiadają im na ogień.
— Oczywiście. To też, spostrzegłszy się, przyjdą do wniosku, że to zasadzka, zaczną się naradzać, wyślą parlamentarza, a gdy wreszcie przekonają się, że padli jedynie ofiarą żartu, my będziemy już dawno poza obrębem strzałów. Oto, dlaczego niema powodu przyspieszać kroku, narażając się na rozedmę płuc.
— Ach! pojmuję teraz! — zawołał Portos z zachwytem.
— No, to całe szczęście! — zauważył Atos, wzruszając ramionami.
Francuzi, ujrzawszy powracających czterech naszych zuchów, wydawali na ich cześć głośne okrzyki. Lecz wrzawę tę przygłuszyła nagle nowa salwa, i tym razem przyjaciele nasi posłyszeli świst kul koło swych uszu, a gdy się obejrzeli, forteczka już roiła się od Rochelczyków.
— Bardzo niezdarni wojownicy — zauważył Atos. — Iluż to zabiliśmy? dwunastu?
— Albo piętnastu.
— A ilu zmiażdżyliśmy?
— Ośmiu czy dziesięciu.
— Sami zaś nie otrzymaliśmy najdrobniejszej nawet rany. Ale cóż to, d’Artagnanie? co ci się stało? twoja ręka krwawi? — Drobnostka — odparł d’Artagnan.
— Dosięgła cię może jakaś zabłąkana kula?
— Bynajmniej.
— Więc cóż się stało?
Wspominaliśmy już, że Atos kochał d’Artagnana, jak syna; ponury ten i twardy człowiek okazywał niekiedy młodzieńcowi iście rodzicielską czułość.
— Drobne zadraśnięcie — odpowiedział d’Artagnan. — Ręka dostała się pomiędzy kamienie, i pierścień, a właściwie dyament, przeciął mi skórę.
— Otóż widzisz, mój panie, jaką to odnosi się korzyść, strojąc ręce dyamentami — rzekł pogardliwie Atos.
— Jakto? — zawołał Portos, — posiada dyament i uskarża się na brak pieniędzy?
— Prawda! — zauważył Aramis.
— Nareszcie i Portos poddaje nam dobrą myśl — dodał Atos.
— Oczywiście — mówił Portos, zadowolony z pochwały. — Skoro posiada dyament, niech go spienięży.
— Ależ to dyament od królowej! — bronił się d’Artagnan.
— Tem bardziej — rzekł Atos. — Niema nic słuszniejszego, jak to, że królowa ocala księcia Buckinghamskiego, swego kochanka; niema nic moralniejszego, że królowa ocala nas, swoich przyjaciół... Trzeba sprzedać dyament. Jak się na to zapatruje ksiądz dobrodziej? Nie pytam Portosa o zdanie, bo już je wyraził.
— Myślę — oświadczył Aramis, rumieniąc się, — że, skoro pierścień ten nie pochodzi od kochanki i nie jest zakładem miłości, posiada on jedynie wartość pieniężną.
— Mój drogi, przemawiasz, jak uosobiona teologia. Więc twojem zdaniem?...
— Należy sprzedać pierścień — odpowiedział Aramis.
— Skoro tak — rzekł wesoło d’Artagnan, — sprzedajmy pierścień i nie mówmy już o tem więcej.
Strzelanina nie ustawała, ale przyjaciele byli już poza obrębem jej dosięgalności; Rochelczycy strzelali jedynie dlatego, by uspokoić swe sumienie.
— Na honor! Portos w sam czas podał swój projekt, jesteśmy bowiem już w obozie, i... ani słowa więcej o tej sprawie! Wszyscy patrzą na nas, spieszą na nasze spotkanie; zostaniemy tryumfalnie wprowadzeni do obozu.
Istotnie obóz znajdował się w niezwykłem poruszeniu; przeszło dwa tysiące żołnierzy przyglądało się, niby widowisku, wyprawie czterech przyjaciół, — nikt jednak nie podejrzywał prawdziwej jej przyczyny. Rozlegały się okrzyki: „Niech żyje gwardya! Niech żyją muszkieterowie!“
Pan de Busigny pierwszy pospieszył uścisnąć dłoń Atosa i stwierdzić, że przegrał zakład. Towarzyszył mu dragon i szwajcar, a za nimi spieszyli inni towarzysze. Powinszowania, uściski rąk, pocałunki, śmiechy i żarty z powodu niezaradności mieszkańców Rochelli nie miały końca, A hałas przytem w obozie był tak wielki, że wreszcie pan kardynał, przypuszczając, że to bunt wśród wojska lub coś podobnego, wysłał kapitana swej gwardyi, nazwiskiem La Houdinière, by sprawdził, co zaszło.
Opowiedziano wysłannikowi całą historyą, ubarwiając ją jeszcze zwykłymi w takich razach dodatkami, poczem wrócił on do Jego Eminencyi.
— I cóż? — zapytał go kardynał.
— Otóż, Eminencyo — odpowiedział kapitan, — trzej muszkieterowie i jeden gwardzista założyli się z panem de Busigny, że zjedzą śniadanie w forteczce Świętego Gerwazego. Urzeczywistniając to, odpierali przez dwie godziny ataki nieprzyjaciół i dosyć ich położyli trupem...
— Czy znasz nazwiska tych trzech muszkieterów?
— Tak jest, Eminencyo.
— Jakże się nazywają?
— Są to panowie Atos, Portos i Aramis.
— Zawsze ci trzej zuchowie! — mruknął kardynał. — A jak się nazywa gwardzista?
— Pan d’Artagnan.
— Zawsze mój młody zapaleniec! Stanowczo muszę pozyskać dla siebie tych ludzi.
Tego samego jeszcze wieczora wyprawa czterech naszych zuchów była przedmiotem rozmowy kardynała z panem de Tréville; zresztą cały obóz nie mówił o niczem innem. Pan de Tréville, który wysłuchał był opowiadania o przygodzie z ust samych jej bohaterów, przedstawił Jego Eminencyi wszystkie szczegóły, nie przemilczając także epizodu z serwetą.
— Każ pan zachować tę serwetę panie de Tréville — oświadczył kardynał. — Polecę wyhaftować na niej trzy złote lilie i ofiaruję ją jako sztander twemu pułkowi.
— Eminencyo! — rzekł pan de Tréville, — byłoby to niesprawiedliwością wobec gwardyi, gdyż współuczestnik tej wyprawy, pan d’Artagnan, nie służy w moim pułku, lecz pod znakami pana des Essarts.
— A więc zabierz go pan sobie — odrzekł kardynał. — Nie jest słusznem, aby ci czterej dzielni żołnierze, tak bardzo się kochający, służyli w rozmaitych pułkach.
Tego samego jeszcze dnia doniósł pan de Tréville trzem muszkieterom i d’Artagnanowi o pomyślnej nowinie, zapraszając ich do siebie na jutro na śniadanie.
D’Artagnan był nad wyraz uradowany; wiemy przecież, że marzeniem jego życia było zostać muszkieterem. Trzej przyjaciele ucieszyli się również.
— Na honor! — rzekł d’Artagnan do Atosa, — wpadłeś na świetny pomysł. Tak, jak mówiłeś, nietylko pozyskaliśmy sławę, ale mogliśmy się spokojnie naradzić w naszej tak doniosłej sprawie.
— Obecnie możemy się i tutaj naradzać, nie zwracając na siebie podejrzeń. Albowiem z woli Bożej będziemy teraz uchodzili za stronników kardynała.
Wieczorem d’Artagnan udał się do pana des Essarts, aby złożyć mu swe uszanowanie i zawiadomić o swem przeniesieniu. Pan des Essarts, który bardzo lubił d’Artagnana, ofiarował mu się z pomocą pieniężną, gdyż przeniesienie to pociągało za sobą wydatki na umundurowanie. D’Artagnan jednak odmówił przyjęcia, natomiast, korzystając ze sposobności, zostawił swemu byłemu zwierzchnikowi dyament z prośbą o ocenienie, oświadczając, że pragnie go sprzedać dla pozyskania pieniędzy. Następnego dnia o godzinie ósmej rano lokaj pana des Essarts przyszedł do kwatery d’Artagnana, przynosząc mu worek złota, zawierający siedem tysięcy liwrów. — Była to cena dyamentu królowej.




III.
SPRAWA RODZINNA.

Atos wynalazł określenie: „sprawa rodzinna“. Sprawa rodzinna nie mogła podlegać kontroli kardynała; sprawa rodzinna nie obchodziła nikogo obcego, i wobec całego świata można było otwarcie zajmować się swą sprawą rodzinną, nie wywołując zdziwienia czy też nadmiernej ciekawości ludzkiej.
Tak więc Atos wynalazł określenie „sprawa rodzinna“, — Aramis podał myśl posłużenia się w niej pachołkami, — Portos wreszcie wskazał środki ku jej wykonaniu: dyament. D’Artagnan nie wynalazł nic, choć był najbardziej z całej czwórki pomysłowy, — należy tu jednak zaznaczyć, że paraliżowało go już samo nazwisko milady. Zresztą mylimy się: d’Artagnan wynalazł kupca na dyąment.
Śniadanie u pana de Tréville odbyło się wesoło, wśród niezwykle dobrych humorów. D’Artagnan miał już na sobie nowy mundur, odstąpiony mu przez Aramisa, który, jak wiemy, otrzymawszy od swego „księgarza-wydawcy“ sutą zapłatę za swój poemat, sprawił sobie aż dwa mundury, — że zaś byli z d’Artagnanem jednakowego wzrostu, więc mundur pasował doskonale. To też, gdy się po śniadaniu przyjaciele rozeszli, obiecawszy sobie spotkać się wieczorem w kwaterze Atosa dla ostatecznego omówienia szczegółów zamierzonego przedsięwzięcia, d’Artagnan przez dzień cały kręcił się po obozie, prezentując ten swój nowy mundur. I osiągnąwszy nareszcie cel swych marzeń, czułby się nasz młody Gaskończyk zupełnie szczęśliwym, gdyby myśl o milady, niby groźna chmura, nie zaciemniała mu horyzontu.
Wieczorem o umówionej godzinie czterej muszkieterowie, znalazłszy się znowu razem, postawili sobie przedewszystkiem do rozstrzygnięcia trzy następujące pytania: co napisać do brata milady? jakie zlecenia dać sprytnej osóbce w Tours? wreszcie, których służących wybrać na wysłanników? Każdy z obecnych zalecał swego służącego: Atos wychwalał dyskrecyę Grimauda, który przemawiał tylko wtedy, gdy pan odsznurował mu usta; Portos rozwodził się nad siłą Mousquetona, chłopa wielkiego wzrostu, który mógł poradzić czterem zwyczajnym ludziom; Aramis, zaufany w zręczność i spryt swego Bazina, wygłosił na rzecz jego pompatyczną przemowę, przedstawiając go, jako nieporównanego w takich sprawach posła; wreszcie d’Artagnan, pełen wiary w dzielność Plancheta, przypominał, jak dobrze giermek jego spisał się w trudnej przygodzie w Boulogne. Cztery te doskonałości czekały długo na ostateczne przyznanie palmy pierwszeństwa, dając swym panom sposobność do wygłoszenia na rzecz ich mnóstwa pochwał, których tu jednak nie powtarzamy z obawy znudzenia czytelnika.
— Niestety — oświadczył wreszcie Atos, — ten, którego wyślemy, powinien jednoczyć w sobie zalety wszystkich czterech.
— Ale gdzież takiego znaleźć?
— Niema takiego — rzekł Atos, — wiem doskonale; dlatego wybierzcie Grimauda.
— Mojem zdaniem odpowiedniejszy będzie Mousqueton.
— A ja uważam, że należy tu użyć Bazina.
— Wybierzcie najlepiej Plancheta; jest to dzielny i sprytny chłopiec, więc z wymaganych czterech zalet posiada aż dwie.
— Moi panowie! — odezwał się Aramis, — w wyborze naszym powinno rozstrzygać nie to, który z nich jest najdyskretniejszy, czy najsilniejszy, lub najprzebieglejszy, albo wreszcie najodważniejszy, ale to, który z nich najwięcej lubi pieniądze.
— Święta prawda, Aramisie! — oświadczył Atos; — należy tu liczyć się z wadami, a nie z zaletami danego osobnika. Jesteś doskonałym moralistą, księże dobrodzieju!
— Musimy nietylko starać się o powodzenie przedsięwzięcia, ale także być zabezpieczeni na wypadek jego niepowodzenia — mówił Aramis, — gdyż w razie przegranej stawką będą głowy, i to bynajmniej nie naszych służących...
— Mów ciszej, Aramisie — wtrącił Atos.
— Powtarzam: nie głowy służących, ale głowy ich panów, i tylko ich panów — ciągnął dalej Aramis. — Czyż służący nasi są nam tak oddani, by narażali dla nas swoje życie? Nie.
— Na honor! — rzekł d’Artagnan, — ja ręczyłbym niemal za Plancheta.
— A zatem, drogi przyjacielu, dodaj do tej jego wierności pewną sumkę, którąby mogła zapewnić mu dostatek, a będziesz mógł ręczyć podwójnie.
— Mój Boże! i tak zostaniecie oszukani — oświadczył Atos, który, gdy szło o jakieś dzieła ludzkie, był optymistą, ale ilekroć szło o samych ludzi, objawiał skończony pessymizm. — Przyrzekną wam wszystko, byleby zyskać pieniądze; ale, skoro przyjdzie do działania, strach ich obleci i sparaliżuje nawet dobre chęci. Skoroby zaś zostali schwytani i uwięzieni, ręczę, że wyjawią wszystko. Do licha! nie jesteśmy przecież dziećmi! Aby się dostać do Anglii — tu Atos zniżył głos, — trzeba przejechać całą Francyę, zasianą szpiegami i kreaturami kardynała... trzeba mieć pasport, aby wsiąść na okręt... trzeba znać język angielski, aby się wywiedzieć o drogę do Londynu... Sprawa wydaje mi się zatem bardzo trudną.
— Ależ nie spoglądajmy na nią tak ponuro! — zawołał d’Artagnan, który gorąco pragnął doprowadzić przedsięwzięcie do skutku. — Mnie, przeciwnie, wydaje się ona bardzo łatwą. Oczywiście, jeżeli w liście do lorda Wintera wypiszemy niestworzone rzeczy, przedstawimy kardynała w okropnych barwach...
— Ciszej! — rzekł Atos.
— Jeżeli będziemy pisali o intrygach i tajemnicach stanu — mówił półgłosem d’Artagnan, zastosowawszy się do przestrogi Atosa, — to nie ulega wątpliwości, że wtedy narazimy się wszyscy na łamanie kołem. Ale nie zapominajmy, na Boga, że piszemy w sprawie rodzinnej, jak to sam obmyśliłeś, Atosie, że piszemy do lorda Wintera tylko w tym celu, by po przyjeździe milady do Londynu uczynił ją dla nas nieszkodliwą. Napiszę więc list do niego w takich mniej-więcej słowach...
— No, no! słuchamy — rzekł Aramis, przybierając już zawczasu minę krytyka.
— „Szanowny panie i drogi przyjacielu...“
— Ach, tak! „drogi przyjacielu“ do Anglika! — przerwał Atos. — Ładny początek, d’Artagnanie! Za to jedno słowo będziesz poćwiartowany, zamiast być łamany kołem.
— W takim razie napiszę tylko krótko: „Panie“.
— Możesz nawet napisać: „Milordzie“ — oświadczył Atos, dbający zawsze o formy towarzyskie.
— „Milordzie! Czy przypominasz sobie małą polanę w okolicy Luksemburga, gdzie pasły się kozy...“
— Dobryś! teraz Luksemburg! Pomyślą, że to aluzya do królowej-matki... Jesteś dowcipny, ani słowa! — krytykował Atos.
— Napiszę więc poprostu: „Milordzie! Czy pamiętasz pan pewną małą polanę, gdzie darowano ci życie...“
— Drogi d’Artagnanie! nie będziesz nigdy dobrym stylistą — mówił Atos. — „Gdzie darowano ci życie“... To niegodne! Człowiekowi honoru nie przypomina się nigdy takich podarunków... Wypominane dobrodziejstwo staje się wprost obrazą.
— Jesteś nieznośny, mój kochany — oświadczył d’Artagnan. — I jeżeli mam pisać, podlegając twojej cenzurze, to wyrzekam się tego.
— I dobrze czynisz. Wywijaj szpadą i muszkietem; tymi instrumentami umiesz władać doskonale; lecz pióro oddaj księdzu dobrodziejowi, co mu się zresztą słusznie należy.
— Ależ tak! to zupełnie słuszne! oddaj pióro Aramisowi — rzekł Portos. — Przecie pisuje on rozprawy nawet po łacinie.
— Niech i tak będzie! — oświadczył d’Artagnan. — Ułóż więc ten list, Aramisie. Ale, na Ojca Świętego, postaraj się uczynić to bez zarzutu, bo uprzedzam cię, że i ja potrafię krytykować.
— Niczego więcej nie pragnę — odparł Aramis z tą naiwną wiarą w siebie, jaką odznaczają się poeci. — Ale wtajemniczcież mię w szczegóły, bo słyszałem tylko tak, mimochodem, że ta pani to wielkie ladaco, czego zresztą miałem dowód, słuchając jej rozmowy z kardynałem.
— Ciszej, do dyabła! — krzyknął Atos.
— Nie znam tedy szczegółów — mówił dalej Aramis.
— I ja także — oświadczył Portos.
D’Artagnan i Atos przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu, — wreszcie Atos, bledszy w tej chwili, niż zwykle, skinął potakująco, z czego d’Artagnan zrozumiał, że może mówić, więc rzekł:
— Otóż, mojem zdaniem, należałoby napisać tak: „Milordzie! Bratowa pańska jest zdeklarowaną zbrodniarką. Przedewszystkiem starała się o zabicie pana, aby zagarnąć pański majątek. Nie mogła jednak poślubić pańskiego brata, albowiem była już zamężna we Francyi, gdzie została...“
D’Artagnan zawahał się, jakby szukając odpowiedniego słowa, i spojrzał na Atosa.
— „Wypędzona przez męża“ — dokończył Atos.
— „Ponieważ była napiętnowana“ — mówił dalej d’Artagnan.
— Ależ to okropne! — zawołał Portos. — Chciała zabić swego szwagra?
— Tak.
— Była zamężna? — pytał Aramis.
— Tak.
— I mąż jej przekonał się, że ma ona wypalony na ramieniu znak lilii? — zawołał Portos.
— Tak.
Te trzy potwierdzenia wypowiadał Atos głosem, w którym drżał cały tragizm jego duszy.
— A kto widział ten kwiat lilii? — pytał Aramis.
— D’Artagnan i ja, albo raczej, aby zachować porządek chronologiczny, ja i d’Artagnan — odpowiedział Atos.
— I mąż tej nikczemnej istoty jeszcze żyje? — indagował Aramis.
— Żyje.
— Jesteś tego pewny?
— Jak najpewniejszy.
Nastała chwila grobowej ciszy, podczas której każdy z obecnych ulegał wrażeniom, odpowiadającym swemu usposobieniu.
— Tym razem — odezwał się Atos, przerywając pierwszy milczenie — d’Artagnan dał nam pomysł doskonały. Od tego właśnie należy list rozpocząć.
— Do licha! masz słuszność, Atosie — rzekł Aramis. — Ale ułożenie takiego listu jest nad wyraz trudne. Sam pan kanclerz byłby w niemałym kłopocie, gdyby był zmuszony zredagować pismo w tym sensie, a wiadomo przecież, że pan kanclerz jest wybornym stylistą. Mniejsza jednak o to. Uciszcie się; zaczynam pisać.
Tu Aramis wziął pióro do ręki, namyślał się przez chwilę, poczem nakreślił kilkanaście wierszy pięknym, drobnym, kobiecym charakterem, a następnie głosem łagodnym i powolnym, kładąc nacisk na każde słowo, odczytał, co następuje:

„Milordzie!
Osoba, pisząca do ciebie, miała zaszczyt kiedyś skrzyżować z tobą szpadę na małym placyku przy ulicy d’Enfer. Od tego czasu byłeś łaskaw nazwać się kilkakrotnie przyjacielem swego chwilowego przeciwnika. Odwdzięczając się za tę przyjaźń, przesyła on ci obecnie pewną przestrogę. Dwukrotnie już omal nie stałeś się ofiarą złych instynktów swej blizkiej krewnej, którą uważasz za swoją spadkobierczynię, albowiem nie wiesz o tem, że wprzód, zanim zawarła małżeństwo w Anglii, była już zamężna we Francyi. Obecnie za trzecim razem możesz uledz w tej walce. Krewna pańska wyjechała nocą z Rochelli do Anglii. Bacz na jej przybycie, żywi ona bowiem straszliwe zamysły. Jeżeli zaś pragniesz się z całą pewnością przekonać, do czego jest zdolna, wyczytaj jej przeszłość, zapisaną na lewem jej ramieniu.“

— Otóż tak będzie doskonale! — rzekł Atos. — Masz, drogi Aramisie, styl sekretarza stanu. Lord de Winter, jeżeli ta przestroga dojdzie rąk jego, będzie się miał teraz na baczności. A gdyby nawet list wpadł w ręce Jego Eminencyi, nie może nas skompromitować. Ponieważ jednak służący, który pojedzie z listem, mógłby nas oszukać i, dotarłszy zaledwie do Chatellerault, twierdzić, że był w Londynie, daj mu teraz, d’Artagnanie, tylko połową przyrzeczonej sumy i obiecaj, że resztę wypłacisz, gdy przywiezie odpowiedź. Czy masz dyament?
— Mam coś lepszego, bo pieniądze.
I mówiąc to, d’Artagnan rzucił na stół pękaty worek.
Usłyszawszy brzęk złota, Aramis obejrzał się, Portos poruszył się na krześle, tylko Atos pozostał obojętnym.
— Ile jest w tym woreczku? — zapytał.
— Siedem tysięcy liwrów w dwunastofrankowych ludwikach.
— Siedem tysięcy liwrów? — zawołał Portos. — Więc ten brzydki, mały dyament wart był aż tyle?
— Tak się zdaje — odpowiedział Atos. — Nie przypuszczam bowiem, aby nasz przyjaciel d’Artagnan dołożył coś z własnych pieniędzy...
— Z tem wszystkiem, panowie — rzekł d’Artagnan, — zapominamy najzupełniej o naszej królowej. Należy przecie pomyśleć też o bezpieczeństwie drogiego jej Buckinghama. To przynajmniej winniśmy jej ze swej strony.
— Istotnie — odparł Atos. — Lecz to należy już do Aramisa.
— Cóż mam zatem uczynić? — zapytał Aramis, rumieniąc się.
— Rzecz zupełnie jasna — oświadczył Atos. — Napisz drugi list do owej sprytnej osóbki, mieszkającej w Tours.
Aramis ujął znowu pióro, pomyślał przez chwilę i, nakreśliwszy kilkanaście wierszy, poddał je ocenie przyjaciół:
— „Kochana kuzynko...“
— Aha! — odezwał się Atos, — więc ta sprytna osóbka jest twoją krewną?
— Cioteczną siostrą — odparł Aramis.
— Niech więc będzie list do kuzynki.
Aramis czytał dalej:

„Kochana kuzynko! Jego Eminencya pan kardynał, którego oby Bóg zachował jak najdłużej dla szczęścia Francyi i wytępienia wrogów królestwa, spodziewa się już niedługo zakończyć zbrojną roz-
prawę ze zbuntowanymi heretykami z Rochelli. Wobec tego możliwe jest, że angielska flota nie przyjedzie wcale z odsieczą. Ośmieliłbym się nawet twierdzić, że pan Buckingham nie będzie mógł wogóle wyruszyć, bo, jak się zdaje, jakiś ważny wypadek stanie mu na przeszkodzie. Jego Eminencya jest najznamienitszym z polityków minionych czasów, z polityków teraźniejszości, a pewnie i przyszłości; gotówby zgasić nawet słońce, gdyby mu blask jego przeszkadzał. Donieś te pomyślne nowiny swej siostrze, kochana kuzynko. Śniło mi się, że ten przeklęty Anglik zginął; nie mogę sobie tylko przypomnieć, czy zginął od żelaza, czy od trucizny. To jednak pewne, że miałem taki sen, — a wiesz o tem, że sny moje sprawdzają się zawsze. Mam nadzieję, że zobaczymy się niebawem.“

— Doskonale! — zawołał Atos. — Jesteś, kochany Aramisie, królem poetów; przemawiasz, jak Apokalipsa, a słowa twoje są, jak Ewangelia. Obecnie pozostaje list ten zaadresować.
— To nader łatwe — odparł Aramis.
I złożywszy kokieteryjnie liścik, napisał na nim:
„Do panny Michoń, właścicielki składu bielizny w Tours.“
Trzej przyjaciele spojrzeli na siebie z uśmiechem; czegoś podobnego żaden z nich nie oczekiwał.
— A teraz pojmiecie, panowie — mówił Aramis, — że jedynie Bazin może ten list zawieźć do Tours. Kuzynka moja zna Bazina i ufa mu; ktokolwiek inny mógłby popsuć sprawę. Zresztą Bazin pragnie się odznaczyć i jest uczony; Bazin, panowie, czytywał dzieła historyczne i wie, że Sykstus Piąty został papieżem, aczkolwiek zamłodu pasał trzodę. Ponieważ zaś Bazin ma zamiar równocześnie ze mną poświęcić się stanowi duchownemu nie traci nadziei, że zostanie jeszcze kiedyś papieżem, a przynajmniej kardynałem, więc zrozumiecie, iż człowiek, którego ożywiają takie pragnienia i myśli, nie da się pojmać w niewolę, a gdyby nawet spotkał go taki los, będzie wolał raczej ponieść śmierć męczeńską, aniżeli powiedzieć choćby jedno słowo.
— Bardzo dobrze! — oświadczył d’Artagnan. — Godzę się jak najchętniej, aby Bazin podjął się tego posłannictwa; lecz proszę również o uznanie zalet Plancheta. Milady kazała go kiedyś wyrzucić za drzwi i obić dotkliwie; Planchet ma doskonałą pamięć, i mogę zaręczyć, że, jeżeli tylko nadarzy się mu sposobność do zemsty, pozwoli się raczej zabić, niżby się jej miał wyrzec. A tak, jak sprawa w Tours, Aramisie, jest twoją sprawą, tak znowu sprawy londyńskie są mojemi sprawami. Dlatego proszę, abyśmy na wysłannika do Londynu wybrali Plancheta, który zresztą był już tam ze mną i potrafi powiedzieć najzupełniej poprawnie: „London, sir if you please“, jakoteż: „My master, lord d’Artagnan“, wobec czego bądźcie panowie przekonani, że da on sobie radę i w drodze do stolicy Anglii i zpowrotem.
— W takim razie — odezwał się Atos — trzeba dać teraz Planchetowi siedemset liwrów, a drugie siedemset po powrocie; Bazin zaś otrzyma obecnie trzysta liwrów i trzysta po powrocie. Pozostanie nam tedy całego kapitału pięć tysięcy liwrów, z których każdy z nas niech weźmie po tysiącu i użyje, jak mu się spodoba, a tysiąc liwrów pozostawimy na nieprzewidziane wypadki i na wspólne potrzeby, zlecając pieczę nad tymi pieniędzmi naszemu kochanemu księdzu dobrodziejowi. Czy zgadzacie się panowie?
— Kochany Atosie — odparł Aramis, — przemawiasz, jak Nestor, który, jak wiadomo, był najmędrszym z Greków.
— A więc wszystko ułożone — oświadczył Atos. — Postanawiamy tedy, że Planchet i Bazin wyruszą w drogę. Prawdę mówiąc, nie martwię się, że Grimaud zostaje, gdyż przyzwyczajony jestem do jego usług, on zaś do moich wymagań, co mi dogadza. Przytem dzień wczorajszy naraził nieco na szwank jego zdrowie, a ta podróż mogłaby go dobić.
Przywołano Plancheta i objaśniono, jakie go czeka zadanie, o czem zresztą uprzedził go już pierwej d’Artagnan, nadmieniając, że dobre spełnienie tego zadania przyniesie mu sławę i nagrodę pieniężną, i ostrzegając o niebezpieczeństwach, jakie mu w drodze grozić mogą.
— Schowam list za podszewkę ubrania — oświadczył Planchet, — a w razie, gdybym został uwięziony, połknę go.
— Lecz w takim razie nie mógłbyś już wypełnić otrzymanego polecenia — rzekł d’Artagnan.
— Niech mi pan da kopię listu dzisiaj wieczorem, a jutro rano będę go już umiał na pamięć.
D’Artagnan spojrzał na przyjaciół, jakgdyby chcąc powiedzieć: „A co? czyż nie przyrzekałem wam tego?“
— Będziesz miał tedy — kończył d’Artagnan — osiem dni czasu na drogę do lorda Wintera i osiem dni na powrót, czyli razem dni szesnaście. Jeżeli za szesnaście dni od dzisiaj nie stawisz się tutaj o godzinie ósmej wieczór, nie dostaniesz ani grosza więcej, choćbyś się spóźnił tylko o pięć minut.
— W takim razie — rzekł Planchet — poproszę, aby mi pan kupił zegarek.
— Weź ten — odezwał się Atos, podając mu z wielkopańską wspaniałomyślnością własny zegarek — i sprawuj się dzielnie. Pamiętaj, że gadatliwością, paplaniem i wogóle nieopatrznością możesz narazić głowę swego pana, który tak bardzo ufa w twą wierność, iż poręczył nam za ciebie. Pamiętaj także, że, gdybyś z własnej winy sprowadził na pana d’Artagnana jakie nieszczęście, potrafię cię odnaleźć wszędzie, a odnajdę w tym celu, aby ci brzuch rozpłatać.
— Och, panie! — zawołał Planchet, urażony nieufnością, cofając się w przerażeniu na wypowiedzianą tak spokojnie groźbę muszkietera.
— A ja — krzyknął Portos, zataczając straszliwie oczyma, — a ja obedrę cię żywcem ze skóry! Zapamiętaj to sobie!
— Ach, panie!
— Ja zaś — oświadczył Aramis słodkim i dźwięcznym głosem — upiekę cię na wolnym ogniu, jak ludożerca.
— Ach, panie!
I Planchet rozpłakał się, — nie śmiemy twierdzić, czy ze strachu wobec tych miłych obietnic, jakie usłyszał, czy też z rozrzewnienia na widok jednomyślności, łączącej czterech przyjaciół.
D’Artagnan podał mu ręką i uścisnął go.
— Nie lękaj się, Planchecie — rzekł od niego. — Panowie mówią to wszystko z przywiązania do mnie, jednak w rzeczywistości bardzo cię lubią.
— Ach, panie! — odpowiedział Planchet, — albo wypełnię, co mi polecono, albo pozwolę się posiekać na ćwierci... Ale, gdyby nawet posiekano mię na drobne kawałeczki, żadna z cząstek mego ciała ani piśnie o tajemnicy... Miech pan będzie o to spokojny.
Postanowiono, że Planchet wyruszy następnego dnia o godzinie ósmej rano, tymczasem zaś w ciągu nocy, stosownie do swej obietnicy, nauczy się listu na pamięć. Skorzystał więc Planchet na tym układzie całe dwanaście godzin zwłoki, zobowiązując się wrócić szesnastego dnia o godzinie ósmej wieczorem.
Nazajutrz rano, gdy już dosiadł konia, d’Artagnan, mający w głębi duszy słabość dla księcia Buckinghama, odprowadził swego służącego na bok i rzekł:
— Słuchaj, Planchecie! Skoro oddasz list lordowi Winterowi i on go przeczyta, powiesz mu jeszcze te słowa: „Niech pan czuwa dobrze nad Jego Wysokością księciem Buckinghamem, gdyż chcą go zamordować.“ Widzisz z tego, jak ważna i doniosła jest cała ta sprawa. Nieuprzedziłem nawet moich przyjaciół, że ci powierzę tę tajemnicę, a pisać o niej pod żadnym pozorem nie mogę.
— Niech pan będzie spokojny — odparł Planchet. — Przekona się pan, że można na mnie liczyć.
I przy tych słowach dosiadłszy wybornego konia, którego miał pozostawić w odległości dwudziestu mil od obozu, by stamtąd jechać dalej dyliżansem pocztowym, Planchet ruszył naprzód galopem. Podczas zaś drogi w uszach mu jeszcze brzmiały, przejmując go dreszczem trwogo, piękne obietnice, uczynione mu przez muszkieterów. Pozatem jednak był pełen najlepszych nadziei.
Bazin wyruszył do Tours następnego dnia rano; wyznaczono mu na wypełnienie polecenia osiem dni czasu.
Łatwo zrozumieć, że podczas nieobecności tych dwóch zaufanych i wiernych sobie służących czterej przyjaciele bardziej niż kiedykolwiek-indziej wypatrywali oczy, uważali, skąd wiatr wieje, i wytężali słuch, całe dnie spędzając na podsłuchiwaniu, co naokół mówiono, na szpiegowaniu kardynała i na wypatrywaniu, skąd przybywają do niego gońcy. Niejednokrotnie też ogarniała ich trwoga, choć ukrywana przed, okiem ludzkiem, gdy niespodziewanie wezwano ich do wypełnienia jakiegoś rozkazu. A przytem musieli się mieć sami ciągle na baczności: milady była upiorem, który, skoro raz się komuś ukazał,, spędzał mu spokojny sen z powiek.
Ósmego dnia rano Bazin, wyświeżony, jak zawsze, i uśmiechnięty, wszedł do gospody Parpaillota, gdzie czterej przyjaciele zasiadali właśnie do śniadania, i odezwał się w umówiony sposób:
— Panie Aramisie, oto odpowiedź pańskiej kuzynki.
Czterej przyjaciele spojrzeli rozradowani po sobie: połowa zadania była wypełniona, — co prawda, połowa łatwiejsza i mniej wymagająca czasu.
Aramis, którego oblicze na te słowa pokryło się rumieńcem, odebrał list, napisany niewprawnem pismem i niebardzo godzący się z zasadami ortografii.
— Wielki Boże! — zawołał, wybuchając śmiechem, — tracę doprawdy wszelką nadzieję! ta biedna Michoń nigdy już nie będzie pisała tak, jak pan de Voiture.
— Któż to zacz ta piętna Miżon? — pytał szwajcar, który właśnie w chwili, gdy list doręczono, gawędził z muszkieterami.
— Och, mój Boże! — odparł Aramis, — jest to sobie pewna skromna osóbka, właścicielka niewielkiego składu bielizny, którą jednak kochałem bardzo i którą prosiłem, by napisała do mnie choć kilka słów w dowód pamięci.
— To tjabła! — odezwał się szwajcar, — jeszeli fykląda tak samo fspaniale, jak jej pismo, to masz szczęście, przyjacielu.
Aramis przeczytał list i podał Atosowi.
— Patrzaj, co pisze — rzekł.
Atos spojrzał na kartkę i dla obalenia wszelkich podejrzeń, jakie mogłyby się zrodzić w głowie szwajcara, przeczytał ją głośno:

„Kochany kuzynku! Obiedwie z siostrą odgadujemy doskonale sny i nawet boimy się ich okrutnie.
Lecz mam nadzieją, iż o twoim śnie będzie można powtórzyć przysłowie: Sen mara, Bóg wiara! Zegnaj! Niech ci los sprzyja, a staraj sią, abyśmy otrzymały otobie kiedy-niekiedy jakąś wiadomość.“

— O jakimże to śnie tu mowa? — zapytał dragon, który zbliżył się do stołu podczas czytania listu.
— O jakim śnie? — powtórzył szwajcar.
— Och, panowie! nic nadzwyczajnego — mówił Aramis. — Śniło mi się coś tam niedawno, i zawiadomiłem o tem swoje kuzynki.
— Tak, to parco naturalne opofiatać sfoje sny... A fiecie, panowie? mnie się nikty nic nie śni.
— Jesteś pan w takim razie szczęśliwym człowiekiem — rzekł Atos, powstając z miejsca, — i żałują bardzo, że nie mogą powiedzieć tego o sobie.
— Nikty! — powtarzał szwajcar, uradowany, że Atos zazdrości mu czegoś, — nikty a nikty!
D’Artagnan, widząc, że Atos wstaje, poszedł za jego przykładem, a ująwszy go pod ramią, wyszedł z nim razem.
Portos i Aramis pozostali, żartując dalej z dragonem i szwajcarem.
Bazin poszedł się przespać na wiązce słomy, — a ponieważ miał bujniejszą od szwajcara wyobraźnią, przyśniło mu sią, że Aramis został wybrany papieżem i że jemu włożył na głową kapelusz kardynalski.
Jak już powiedzieliśmy, szczęśliwy powrót Bazina połowicznie tylko rozwiał dręczące czterech naszych przyjaciół niepokoje. Dnie oczekiwania na rezultat drugiej sprawy dłużyły się im niesłychanie, i d’Artagnan gotów byłby założyć się teraz, że dzień ma obecnie czterdzieści osiem godzin. Zapominał, że w podróżach morskich bywają nieuniknione i nie dające się naprzód obliczyć zwłoki. W przesadnych zaś barwach malując sobie wszechwładzą milady, przypisywał tej kobiecie, wydającej mu się wprost szatanem, pomoc nadnaturalnych potęg. A w takiem podnieceniu ducha zdarzało mu się nieraz, iż, usłyszawszy w nocy najlżejszy szmer, wyobrażał już sobie, że to idą po niego straże, by skonfrontować go oraz jego przyjaciół ze schwytanym Planchetem i następnie uwięzić. Co więcej, ufność, jaką pokładał niegdyś w swym zacnym giermku, malała obecnie z dnia na dzień, i ogarniający go w tym względzie niepokój rósł z dniem każdym tak dalece, że się nawet udzielił Portosowi i Aramisowi. Jeden tylko Atos nie wzruszał się niczem, jakgdyby nie groziło im żadne niebezpieczeństwo i jakgdyby okoliczności ich bytowania nie uległy żadnej zgoła zmianie.
Gdy wreszcie nadszedł szesnasty dzień nieobecności Plancheta, ogarnęło d’Artagnana i jego dwóch przyjaciół tak straszne podniecenie, że nie mogli usiedzieć na miejscu i błąkali się, jak cienie, na drodze, którą Planchet miał wracać.
— Jesteście doprawdy chyba dziećmi, nie zaś mężczyznami — odezwał się do nich widząc to Atos, — skoro jedna kobieta napawa was tak wielkim strachem. O cóż wam zresztą chodzi? Obawiacie się dostać się do więzienia?... Cóż wielkiego?! Wyzwolą nas stamtąd, tak, jak wyzwolono panią Bonacieux. Lękacie się może, że nam zetną głowy? A przecież codziennie na wałach fortecznych narażamy się, nie tracąc fantazyi, na pewniejsze niebezpieczeństwa; kula może potrzaskać nam członki, a jestem przekonany, że chirurg, odejmując nam naprzykład nogę, sprawi nieporównanie większe cierpienie, aniżeli kat, ścinając głowę. Czekajcie spokojnie! Za dwie godziny, za cztery, za sześć, może zresztą nieco później, Planchet zjawi się najniezawodniej; przyrzekł, że przybędzie, a ja pokładam zupełną w tej obietnicy ufność... Planchet wydaje mi się nader dzielnym chłopakiem.
— A jeżeli nie przybędzie wcale? zapytał d’Artagnan.
— Gdyby nie przybył, byłoby to tylko dowodem, że z powodu jakiegoś wypadku zatrzymał się w drodze. Mógł przecie spaść z konia, mógł runąć z mostu do rzeki, mógł przy zbyt szybkiej jeździe nabawić się zapalenia płuc... Nie zapominajcie, panowie, że wszelkie wypadki są możliwe. Życie jest jakby różańcem, złożonym z drobnych udręczeń, a ziarnka jego filozof przesuwa z uśmiechem na ustach. Bądźcie filozofami, tak, jak ja, moi panowie. Siadajmy do stołu i pijmy! Nigdy przyszłość nie wydaje się tak różową, jak wówczas, gdy się na nią spogląda poprzez szklankę chambertina.
— Zapewne — odparł d’Artagnan zamyślony. — Ale co do mnie, mam teraz zawsze niepokojące wrażenie, że wino, które piję, pochodzi z piwnic milady.
— Jesteś nazbyt wybredny! — żartował Atos. — Taka piękna kobieta!...
— Kobieta ze znaczkiem — zaśmiał się brutalnie Portos.
Atos wzdrygnął się, przesunął ręką po czole i wstał, nie mogąc opanować nerwowego drżenia.
Dzień wreszcie począł się zwolna chylić ku wieczorowi, i gospody zapełniały się pijącymi. Atos, który przypadającą nań część sumy ze sprzedaży dyamentu miał przy sobie, nie wychodził wcale od Parpaillota. Znalazłszy w panu de Busigny, który zresztą poczęstował ich przewybornym obiadem, godnego siebie towarzysza, muszkieterowie zabawiali się z nim, grając w kości, gdy wybiła godzina siódma i rozległy się kroki straży, zmieniających się na posterunkach. O godzinie siódmej i pół zatrąbiono wieczorną pobudkę.
— Jesteśmy zgubieni! — szepnął Atosowi do ucha d’Artagnan, z drżeniem wyczekujący powrotu Plancheta.
— Chcesz powiedzieć, że przegraliśmy — odezwał się spokojnie Atos, wyjmując z kieszeni cztery pistole i rzucając je na stół, jako przegraną stawkę. — No, panowie, trąbią pobudkę do snu; chodźmy spać — dokończył.
I czterej nasi muszkieterowie wyszli z oberży Parpaillota. Atos z d’Artagnanem szli przodem, Aramis zaś, trzymając Portosa pod ramię, podążyli za nimi. Aramis przeżuwał jakieś wiersze, — Portos od czasu do czasu targał niecierpliwie wąsa.
Lecz oto nagle stanął przed nimi w ciemności jakiś cień, dobrze znany z kształtu d’Artagnanowi, i ozwał się głos znajomy:
— Przynoszę panu płaszcz, bo wieczór jest chłodny.
— Planchet! — zakrzyknął d’Artagnan radośnie.
— Planchet! — powtórzyli Portos i Aramis.
— No, taki Planchet! — rzekł spokojnie Atos. — Dlaczego to was dziwi? Przyrzekł nam stawić się o godzinie ósmej, a oto właśnie bije ósma. Doskonale, Planchecie! jesteś słownym chłopakiem! I jeżelibyś kiedy porzucił swego pana, znajdziesz u mnie zawsze służbą.
— Och, nie, proszą pana! — oświadczył Planchet, — nie porzucą nigdy służby u mego pana.
D’Artagnan, który w tej chwili uczuł, że mu Planchet wsuwa jakąś kartką do ręki, miał wielką ochotą uścisnąć go tak, jak go uściskał przed wyjazdem, — ale się pohamował w obawie, aby taki wylew uczucia, okazywany służącemu na środku ulicy, nie wydał się komu z przechodzących podejrzanym.
— Mam list w ręku — rzekł półgłosem do Atosa i pozostałych przyjaciół.
— Dobrze — rzekł Atos. — Wracajmy do domu; tam go odczytamy.
D’Artagnan miał wrażenie, że list ten wprost pali mu dłoń; pragnął przyspieszyć kroku, lecz Atos ujął go pod ramią i zmusił iść dalej równym, spokojnym krokiem. Gdy weszli wreszcie do namiotu i zapalili lampą, Planchet stanął przy drzwiach, aby wczas ostrzedz czterech przyjaciół przed jakim nieproszonym gościem, a d’Artagnan drżącemi rąkami rozerwał pieczęć i otworzył list. Zawierał on tylko pół wiersza pisma prawdziwie angielskiego w stylu iście spartańskim:
Thank you! be easy.“
Co znaczyło: „Dziękuję! bądźcie spokojni.“
Atos wziął list z rąk d’Artagnana, zbliżył do lampy, zapalił i nie wypuścił pierwej, aż cała kartka zmieniła się w popiół, — poczem zawołał Plancheta:
— Teraz, mój chłopcze — rzekł, — możesz słusznie dopominać się o należne ci siedemset liwrów, chociaż, jak widzisz, nie narażałeś się wcale tak bardzo, wioząc list podobnej treści.
— To odemnie nie zależało — odparł Planchet. — Wynalazłem zato mnóstwo sposobów, aby go ukryć.
— Opowiadaj! — rzekł d’Artagnan niecierpliwie.
— To, proszą pana, strasznie długa historyą.
— Masz słuszność, Planchecie — oświadczył Atos. — Zresztą otrąbiono już pobudką do spoczynku, i zwrócilibyśmy na siebie uwagą, nie gasząc światła dłużej, aniżeli czynią to w innych namiotach.
— Niech i tak będzie — rzekł d’Artagnan. — Chodźmy więc spać. Dobranoc, Planchecie! śpij dobrze!
— Och, proszę pana, będę spał spokojnie po raz pierwszy od dni szesnastu.
— Ja również — oświadczył d’Artagnan.
— I ja! — rzekł Portos.
— I ja także! — dodał Aramis.
— Jeżeli chcecie wiedzieć prawdę, to i jak również! — przyznał się Atos.




IV.
ZRZĄDZENIE LOSU.

Tymczasem milady, uprzytomniwszy sobie utratę cennego dokumentu Jego Eminencyi, pijana złością, rzucając się na pokładzie statku, niby uwięziona lwica, gotowa była niemal skoczyć w fale morza, by dostać się z powrotem na wybrzeże. Nie mogła pogodzić się z myślą, że, znieważona przez d’Artagnana, a następnie pozbawiona przez Atosa śmiertelnego swego żądła, musiała opuszczać Francyę, nie pomściwszy się na nich. Myśl ta stała się jej wreszcie tak nieznośną, że, nie dbając o to, jakie niebezpieczeństwa mogą stąd dla niej samej wyniknąć, poczęła błagać kapitana statku, aby wysadził ją na brzeg. Ale kapitan, pragnąc jak najrychlej wyjść z niemiłego położenia, w jakiem się znalazł — w pośrodku między wojennymi okrętami Francyi i Anglii, niby nietoperz między szczurami i ptakami, spieszył ku wybrzeżu angielskiemu i stanowczo odmówił żądaniu, które uważał jedynie za kaprys kobiecy, przyrzekając natomiast podróżnej, szczególnie zresztą poleconej mu przez kardynała, że wysadzi ją na ląd, o ile tylko morze i Francuzi na to pozwolą, w jednym z portów bretońskich — w Loriencie lub w Breście. Wiatr wszakże był niepomyślny, a morze wzburzone, i musiano lawirować z niezwykłą ostrożnością. Wreszcie w dziewięć dni po opuszczeniu Charente milady, wybladła ze zmartwień i złości, ujrzała przed sobą spowite w mgły wybrzeża Finisterru. Poczęła się wszakże zastanawiać, jak ma postąpić. By dostać się stąd z powrotem do kardynała, potrzebowałaby zużyć na to, wliczając jeden dzień na wylądowanie, cztery dni czasu; dodawszy te cztery dnie do dziewięciu dni przebytej już podróży, miała razem trzynaście dni straconych, — trzynaście dni, w ciągu których wydarzyć się mogły w Londynie najdonioślejsze wypadki. Rozważyła również, że kardynał, oburzony jej powrotem, w następstwie tego gotów byłby uwzględnić raczej skargi, przeciwko niej podniesione, aniżeli te, z jakiemiby ona wystąpiła przeciwko innym. Następstwem tych rozważań było to, że okręt minął Lorient i Brest, ona zaś nie przypominała już o poprzedniej swej prośbie kapitanowi, który, zadowolony z jej milczenia, uważał za odpowiednie milczeć również. Tak więc płynęła milady dalej i tego samego dnia, gdy Planchet wsiadał w Plymouth na okręt, zdążając z powrotem do Francyi, wysłanniczka Jego Eminencyi przybyła do tegoż portu.
Wybrzeże roiło się od tłumu, gdyż w dniu tym wśród wielkiej uroczystości spuszczano na morze cztery dopiero co wykończone statki. A w ceremonii tej brał, jak zwykle, udział książę Buckingham. Błyszczący od złota, lśniący, jak zazwyczaj, dyamentami i klejnotami, z białem piórem, spływającem mu z kapelusza na ramię, stał on w otoczeniu wspaniałej świty.
Był to jeden z tych pięknych, rzadkich dni zimowych, kiedy Anglia przypomina sobie, że istnieje słońce. Zachodziło ono właśnie, zalewając purpurą niebo i morze, złocąc wieże i stare domy miasta, paląc się w ich szybach, niby płomienie pożaru.
I oto, gdy Anglia przystępowała do aktu, który był wyrazem rosnącej jej potęgi, milady, słaba kobieta, posiłkowana jedynie kilkoma worami złota, stawała w jej obliczu, przygotowując się do walki na śmierć i życie i porównywając się w myśli z ową straszną Żydówką, Judytą, gdy ta znalazła się wśród obozu asyryjskiego, wśród nieprzeliczonego mnóstwa wozów ładownych, koni, ludzi i zbroi, co wszystko jednym ruchem ręki rozwiała, jak chmurę dymu.
Gdy statek zatrzymał się nareszcie w pobliżu portu, zarzuciwszy kotwicę, skierowała się ku niemu groźnie uzbrojona, niby straż nadbrzeżna, mała szkuta, i po chwili spuszczono z niej na morze łódź, która podpłynęła ku drabince statku. W lodzi znajdował się oficer, sternik i ośmiu wioślarzy. Na pokład wszedł tylko oficer, którego przyjęto z należnymi jego mundurowi honorami, a zamieniwszy z właścicielem statku słów kilka, przedstawił mu dokumenty, jakie przywiózł z sobą. Bezpośrednim skutkiem przejrzenia owych dokumentów było to, że kapitan kazał wezwać na pokład wszystkich znajdujących się na statku ludzi załogi i podróżnych, poczem oficer, wypytawszy głośno, z jakiego portu statek wypłynął, którędy jechał i gdzie przybijał do brzegu, i otrzymawszy na wszystkie te zapytania szczerą odpowiedź kapitana, odbył przegląd zebranych, przechodząc od jednego do drugiego. Zatrzymawszy się przed milady, oficer popatrzył na nią badawczo, poczem zwrócił się ponownie do kapitana i zamienił z nim słów kilka, dając jakieś zlecenie. Na to zlecenie posłuszny kapitan wydał rozkaz załodze, i wnet statek ruszył z miejsca jednocześnie ze szkutą płynącą równo z nim i grożącą mu sześcioma paszczami armat, skierowanych w bok jego kadłuba. Łódka, kołysząca się z tyłu, wyglądała jak łupina przy olbrzymiej masie szkuty.
Podczas, gdy młody oficer przyglądał się badawczo milady, ona także pożerała go wzrokiem. Przy całej swej jednak umiejętności czytania w sercach ludzi, których tajemnice pragnęła odgadnąć, tym razem ta kobieta z płomiennemi oczyma natrafiła na oblicze tak nieprzeniknione, że nic się z niego domyślić nie mogła. Nieodgadniony ten człowiek mógł liczyć lat dwadzieścia pięć lub sześć najwyżej. Twarz miał bladą, oczy jasnoniebieskie, nieco wgłębione, usta wązkie, pięknie zarysowane, lecz w swych szlachetnych liniach nieruchome. Broda, wysunięta nieco naprzód, świadczyła o sile woli, która u pospolitych typów angielskich graniczy z uporem. Czoło wyniosłe, jak u poetów, entuzyastów i żołnierzy, ocieniał włos krótki, gładko zaczesany, pięknej ciemnej barwy, tak samo, jak broda, okalająca mu oblicze.
Gdy statek wpłynął do wewnętrznego portu, zapadła już noc, a mgła, potęgująca jeszcze ciemności, tworzyła naokoło nadbrzeżnych latarń widmowe kręgi, podobne do tych, jakie okalają księżyc w przededniu niepogody. Powietrze było wilgotne, zimne i tchnęło jakimś smutkiem. Być może, iż to podziałało na milady, że drżała w tej chwili, jak w febrze.
Oficer zażądał, by mu wskazano kufry podróżne milady, poczem kazał je przenieść do łodzi, a gdy wypełniono to zlecenie, podał jej rękę, prosząc, aby udała się za nim.
Milady spojrzała na młodego człowieka i zawahała się.
— Kto pan jesteś? — zapytała — i dlaczego z tak szczególną troskliwością opiekujesz się pan moją osobą?
— Odgadnie to pani łatwo, spojrzawszy na mój mundur. Jestem oficerem marynarki angielskiej — odpowiedział młodzieniec.
— Czyż jest to obyczajem oficerów marynarki angielskiej, że oddają się na usługi swych rodaczek, przybywających do portów Wielkiej Brytanii, i że posuwają swą uprzejmość do tego stopnia?
— Jest to zwyczaj, milady, wskazany nie uprzejmością dla kobiet, ale przezornością. Podczas trwania wojny odprowadzamy wszystkich cudzoziemców do wyznaczonych dla nich hoteli, gdzie aż do chwili zasięgnięcia szczegółowych o nich wiadomości pozostają pod nadzorem władz naszych.
Słowa te oficer wypowiedział z największą uprzejmością i najzupełniejszym spokojem. Jednak nie zdołały one przekonać milady.
— Nie jestem przecie cudzoziemką, mój panie — rzekła z najczystszym akcentem angielskim, jaki można słyszeć od Portsmouthu do Manchesteru; — nazywam się lady Clarick, i to rozporządzenie...
— Rozporządzenie to obowiązuje wszystkich, milady, i napróżno usiłowałabyś pani uchylić się od niego.
— W takim razie idę z panem.
I przyjąwszy podane jej ramię, poczęła schodzić po drabince, u stóp której oczekiwała łódka. W tyle łodzi rozciągnięty był wielki płaszcz; oficer wskazał jej na nim miejsce i sam usiadł obok.
— Odbijać! — wydał rozkaz marynarzom.
Osiem wioseł jednem uderzeniem spadło w morze, rozgarniając równym ruchem ciemne fale, i łódź pomknęła ku lądowi.
W pięć minut przybili do brzegu. Oficer wyskoczył i podał rękę milady. W pobliżu oczekiwał powóz.
— Czy to dla nas jest przeznaczona ta kareta? — spytała milady.
— Tak, pani — odparł oficer.
— A jak daleko stąd do hotelu?
— Znajduje się on na drugim końcu miasta.
— Zatem jedźmy — rzekła milady i śmiałym ruchem wsiadła do powozu.
Oficer dopilnował, by kufry podróżne przytroczono z tyłu karety, poczem wsiadł do powozu i, ulokowawszy się obok milady, zamknął drzwiczki. Woźnica zaś na ten dźwięk, nie czekając rozkazu i nie pytając o cel podróży, zaciął konie, i kareta pomknęła w uliczki miasta.
Tak niezwykłe przyjęcie na ziemi angielskiej nastręczyło milady wiele tematu do rozmyślań. Ze zaś po kilku próbach przekonała się, iż oficer nie jest wcale usposobiony do rozmowy, wcisnęła się w głąb pojazdu i poczęła rozważać kolejno wszystkie przypuszczenia, jakie się jej nasuwały.
Po upływie jakiegoś kwadransa, zdziwiona przedłużającą się zbyt jazdą, nachyliła się ku drzwiczkom, aby zobaczyć, gdzie się znajduje, i stwierdziła z pewnem zdumieniem, że naokół nie widać wcale domów; w ciemnościach nocy migały tylko przydrożne drzewa, jak czarne widma, biegnące szybko jedno za drugiem.
Milady wzdrygnęła się.
— Jesteśmy za miastem? — odezwała się.
Młody oficer milczał.
— Uprzedzam pana, że nie pojadę dalej, jeżeli mi pan nie powiesz, dokąd mię wieziesz!
I na tę groźbę nie było odpowiedzi.
— Panie! tego już zawiele! — zawołała milady. — To już najoczywistszy gwałt! — I poczęła krzyczeć. Na pomoc! ratujcie!
Nikt jednak na to wołanie nie odpowiedział; oficer siedział nieruchomy, jak posąg, a powóz pędził dalej z niezmienioną szybkością.
Milady spojrzała na swego towarzysza jednym z tych spojrzeń, które rzadko kiedy chybiały celu, i gniew rozświecił jej oczy w ciemności. Młody człowiek jednak nie poruszył się nawet. Wówczas milady porwała się nagle z siedzenia, by otworzyć drzwiczki i wyskoczyć z powozu, co widząc oficer oświadczył lodowatym tonem:
— Ostrzegam panią, że, wyskakując, możesz się pani zabić...
Milady, pieniąc się ze złości, usiadła, i wówczas młody człowiek, spojrzawszy na nią, aż się zdziwił zmianą, jaka wskutek strasznego gniewu zaszła na jej twarzy; piękne to oblicze zeszpecił taki wyraz, że stało się ono niemal wstrętnem.
Ale przewrotna ta istota spostrzegła się w tejże chwili, że gubi się sama, pozwalając zbyt głęboko zajrzeć w swą duszę, więc natychmiast rozpogodziła twarz i zapytała z westchnieniem:
— Na miłość Boga, powiedz mi pan, komu zawdzięczam ten gwałt, jakiego się wobec mnie dopuszczono: rządowi waszemu, czy też jakiemu osobistemu wrogowi memu?
— Niema tu żadnego bynajmniej gwałtu, pani; to, co się stało, jest poprostu wynikiem zarządzeń, do jakich musieliśmy się uciec wobec tych ludzi, którzy przybywają do Anglii.
— Więc pan nie znasz mnie wcale?
— Po raz pierwszy w życiu mam zaszczyt widzieć panią.
— I możesz mi pan zaręczyć słowem, że nie żywisz do mnie jakichkolwiek wrogich uczuć?
— Bynajmniej; daję pani na to moje oficerskie słowo.
Tyle było powagi, łagodności, a nawet słodyczy w głosie młodzieńca, że milady do pewnego stopnia uspokoiła się.
Nareszcie, po godzinie mniej-więcej jazdy, powóz zatrzymał się przed żelazną kratą, która zamykała stromą drogę, wiodącą do ponurego kształtem, ogromnego i zupełnie samotnego zamczyska. Po otwarciu tej kraty powóz ruszył ku murom zamczyska, a podczas gdy koła toczyły się po miękkim piasku, do uszu milady doszedł głuchy poszum morza, z czego wywnioskowała, że uderza ono tuż niedaleko bałwanami swymi w skaliste wybrzeże.
Powóz przejechał pod dwoma sklepieniami i zatrzymał się wreszcie na ciemnym kwadratowego kształtu podwórcu. Prawie równocześnie oficer, otworzywszy drzwiczki, wyskoczył lekko na ziemię i podał rękę milady, która, wsparłszy się na niej, wysiadła, jakby się zdawało, uspokojona już zupełnie.
— Bądź co bądź jednak — rzekła, rozejrzawszy się dokoła z najwdzięczniejszym uśmiechem, a następnie zwróciwszy się ku młodemu oficerowi, — bądź co bądź jednak jestem, jak widzę, więźniem. Spodziewam się wszakże, iż niewola ta nie potrwa zbyt długo — dodała; — czyste moje sumienie i uprzejmość pańska, panie oficerze, są mi w tym względzie, jak myślę, najlepszą gwarancyą.
Aczkolwiek słowa te były mocno dla oficera pochlebne, nie odpowiedział jednak na nie ani słowa, — natomiast wyjął z za pasa małą srebrną świstawkę, jaką zazwyczaj posługują się sternicy na okrętach wojennych, gwizdnął trzykrotnie, za każdym razem inaczej, a na ten sygnał podbiegło wnet kilku ludzi i, wyprzęgnąwszy okryte pianą konie, poprowadzili je do stajni, powóz zaś zatoczyli do wozowni. Oficer zaś tymczasem, zawsze z tą samą obojętną grzecznością, poprosił uwięzioną, by podała mu ramię, a gdy milady, wciąż uśmiechnięta, ujęła go pod rękę, wprowadził ją w nizką, łukowo sklepioną bramę, skąd oświetlonym z jednej tylko strony korytarzem weszli na kamienne schody i zatrzymali się wreszcie przed okutemi drzwiami. Oficer otworzył je kluczem, który miał przy sobie, przyczem drzwi zgrzytnęły głucho, i wprowadził milady do przeznaczonego dla niej pokoju.
Jednem spojrzeniem objęła milady cały apartament.
Stojące wewnątrz sprzęty były odpowiednie zarówno dla celi więziennej, jak i dla zwykłego mieszkania; jedynie kraty, umieszczone w oknach, i rygle, znajdujące się zewnątrz drzwi, świadczyły, iż jest to właściwie więzienie.
Gdy się milady tu znalazła, nagle cała siła woli opuściła tę tak doświadczoną w przeróżnych okolicznościach życia istotę; osunęła się na krzesło i ze skrzyżowanemi rękoma, opuściwszy głowę na piersi, wpadła w pewnego rodzaju osłupienie. Przypuszczała na razie, że lada chwila nadejdzie sędzia, by ją wybadać, — ale nie ukazał się nikt, prócz kilku żołnierzy marynarki, którzy wnieśli toboły i kufry, ustawili je w kącie pokoju i oddalili się w milczeniu. Oficer, bacząc na wszystko z tym samym spokojem, jaki już milady miała sposobność poznać, milczał również i nawet rozkazy swoje wydawał bądź ruchem ręki, bądź zapomocą świstawki. Można by powiedzieć, że w stosunkach tego człowieka z podwładnymi mowa ludzka jest nieznana lub stała się bezużyteczną.
Bezwład jednak, jaki na razie opanował milady, nie trwał długo. Nie mogąc pogodzić się z zagadkowością swego położenia, zawołała niecierpliwie:
— Na miłość Boga, panie oficerze! co znaczy to wszystko? Uspokój pan moją niepewność; zniosę odważnie każde niebezpieczeństwo, które znam, każde nieszczęście, o którem wiem. Gdzie się znajduję i w jakim tu jestem charakterze? Jeżeli jestem wolna, jaki cel mają te kraty w oknach i rygle przy drzwiach? Jeżeli zostałam uwięziona, o jaką zbrodnię mię oskarżają?
— Znajdujesz się pani w przeznaczonym dla niej pokoju. Polecono mi zabrać panią z pokładu okrętu i przywieźć do tego zamku; wypełniłem ten rozkaz ze ścisłością, jak sądzę, żołnierską, ale również z grzecznością, godną szlachcica. Na tem, na razie przynajmniej, zakończyły się moje obowiązki wobec pani; reszta zależy już od innej osobistości.
— A ta inna osobistość? któż to jest? — pytała milady. — Czy nie możesz pan powiedzieć mi jej nazwiska?
W tej chwili rozległ się na schodach głośny brzęk ostróg, ozwało się kilka głosów i umilkło, poczem odgłos kroków jednego człowieka dał się słyszeć tuż za drzwiami pokoju.
— Oto nadchodzi właśnie ta osoba, o której pani mówiłem — rzekł oficer, usuwając się szybko z przejścia i przybierając pełną uszanowania i posłuszeństwa postawę.
Zaledwie wypowiedział te słowa, drzwi pokoju otwarły się, i na progu stanął jakiś człowiek. Wszedł z odkrytą głową; przy boku miał przypasaną szpadę, — w rękach gniótł chusteczkę.
W cieniu kurytarza postać przybyłego wydała się milady znajomą. Wsparłszy się ręką na poręczy krzesła, na którem siedziała, podała się głową naprzód, jakgdyby chcąc pójść naprzeciw rzeczywistości.
Nieznajomy zwolna posuwał się ku niej, w miarę zaś, jak wchodził w krąg światła lampy, słabo oświecającej pokój, milady pomimo woli cofała głowę.
Wreszcie niepewność jej została rozwiana.
— Czy się nie mylę? mój brat?! — zawołała nagle ze zdumieniem. — Jakto? tyżeś to?
— Tak jest, piękna pani — odpowiedział chłodno lord Winter, skłaniając równocześnie głowę w ukłonie napoły uprzejmym, napoły ironią zaprawionym. — Tak! to ja we własnej osobie.
— Więc ten zamek?...
— Jest moją własnością.
— A ten pokój?...
— Przeznaczony jest dla pani.
— Jestem więc twoim więźniem?
— Mniej-więcej tak.
— Ależ to... to okrutne nadużycie władzy!
— Nie posługujmy się patetycznemi określeniami... Usiądźmy raczej i pomówmy z sobą spokojnie, tak, jak przystoi bratu i siostrze...
Lord Winter odwrócił się i, spostrzegłszy, że młody oficer oczekuje snadź jeszcze dalszych zleceń, rzekł doń uprzejmie:
— Dziękuję panu. Jestem zupełnie zadowolony. Teraz racz pan, panie Feltonie, pozostawić nas samych.




V.
ROZMOWA BRATA Z SIOSTRĄ.

Podczas, gdy lord Winter zamykał drzwi na klucz, zapuszczał okiennice i przysuwał sobie krzesło do fotelu bratowej, milady zastanawiała się nad głębiami możliwości i doszła do przekonania, że nie zdoła rozwiązać zagadki swego obecnego położenia, dopóki się nie dowie, w czyjem jest ręku. Znała swego szwagra, jako honorowego szlachcica, jako zapalonego myśliwego, jako hazardownego gracza, jako mężczyznę przedsiębiorczego wobec kobiet, ale zarazem nie posiadającego najmniejszych zdolności do przeprowadzenia choćby drobnej intrygi. Jakim cudem zdołał się dowiedzieć o jej przyjeździe? Dlaczego kazał ją porwać? W jakim celu przywiódł ją tutaj?
Atos mógłby mu wprawdzie powtórzyć coś-niecoś z rozmowy, jaką prowadziła z kardynałem, — z rozmowy, której urywki doszły do obcych uszu; ale uważała to wprost za niemożliwe, by Atos zdołał tak szybko i śmiało pokrzyżować jej plany. Obawą przejmowała ją raczej myśl, iż, być może, dawniejsze jej sprawki w Anglii zostały jakimś przypadkiem wykryte. Buckingham mógł był odgadnąć, że to ona odcięła mu dwie zapinki dyamentowe, i chciał może teraz pomścić tę zdradę. Lecz Buckingham — wiedziała o tem — nie był zdolny do użycia przemocy wobec kobiety, zwłaszcza, gdy można było sądzić tę kobietę, że popełniła winę, powodowana uczuciem zazdrości.
Jednak, pomimo tych wątpliwości, jedynie w takiem przypuszczeniu widziała prawdopodobieństwo. Chciano zapewne zemścić się na niej za przeszłość, nie zaś przeszkodzić jej w zamiarach na przyszłość. Bądź co bądź, stwierdziła z pewnem zadowoleniem, że, znalazłszy się w rękach szwagra, którego spodziewała się otumanić, bezpieczniejszą jest, aniżeli, gdyby wpadła w ręce jakiegoś nieprzyjaciela osobistego a przebiegłego.
— Więc mów, bracie, o co chodzi — odezwała się z pozorną wesołością, postanawiając, mimo wszelkiej obłudy, jakąby objawiał lord Winter, wyciągnąć z niego wszystko, co mogłoby przydać się jej do ustalenia jej planów na przyszłość.
— Postanowiłaś zatem — rzekł lord Winter — wrócić do Anglii, mimo tych zapewnień, jakie tylekroć powtarzałaś w Paryżu, że nigdy już noga twoja na ziemi wielkobrytańskiej nie postanie?...
Milady na to pytanie odpowiedziała również pytaniem:
— Przedewszystkiem proszę o wyjaśnienie, dlaczego poleciłeś szpiegować mię tak bacznie i jakim sposobem dowiedziałeś się naprzód nietylko o moim do Anglii przyjeździe, ale nawet o dniu, w którym tu przybędę, i o tem, do jakiego portu zawinę?
W odpowiedzi na to lord Winter, posługując się taktyką milady w tem przekonaniu, że musi być dobrą, skoro jej bratowa używa, zapytał:
— Powiedz mi jednak przedewszystkiem, droga siostro, w jakim celu przybyłaś do Anglii?
— Oczywiście w tym jedynie celu, by się zobaczyć z tobą — odpowiedziała milady, nie przeczuwając, jak bardzo tą odpowiedzią utwierdza podejrzenia, które list d’Artagnana obudził w umyśle lorda Wintera, a pragnąc tem właśnie kłamstwem zaskarbić sobie życzliwość szwagra.
— Ach! dla zobaczenia się ze mną! — powtórzył nieszczerze lord Winter.
— Oczywiście, przybyłam tu jedynie w tym celu. Czy cię to dziwi?
— I, przybywając, do Anglii, nie miałaś bezwarunkowo innych zamiarów?
— Nie.
— I dla mnie tylko naraziłaś się na trud podróży przez kanał La Manche? — pytał dalej.

— Tylko dla ciebie.
„Co to wszystko ma znaczyć?“
— Do djaska! niezwykła to czułość, kochana bratowo!

— Czyż nie jestem twoją najbliższą krewną? — rzekła milady pełnym naiwności tonem.
— A nawet jedyną moją spadkobierczynią, czyż nie tak? — zapytał ironicznie lord Winter, patrząc badawczo w oczy bratowej.
Mimo całego panowania nad sobą, nie mogła milady utaić drżenia, jakie na te słowa wstrząsnęło jej ciałem. A ponieważ lord Winter, wypowiadając je, położył rękę na ramieniu bratowej, dreszcz ten nie uszedł jego uwagi.
Istotnie cios był wymierzony dobrze i głęboko. Natychmiast przyszło na myśl milady, że została zdradzoną przez Ketty i że to ona opowiedziała baronowi o jej względem niego niechęci, powodowanej żądzą zysków materyalnych. I pożałowała teraz, że kilkakrotnie wobec służącej wspominała o tem nierozważnie. Przyszło jej również na pamięć, jak gwałtownie i niebacznie zarzucała d’Artagnanowi, że szwagrowi jej darował w pojedynku życie.
— Nie rozumiem cię, milordzie — odrzekła, chcąc zyskać na czasie i zmusić swego przeciwnika do mówienia. — Nie rozumiem, co mają znaczyć te słowa... Chyba może jest w nich jakaś myśl ukryta?
— Och, mój Boże! — odparł lord Winter z pozorną dobrodusznością. — Pragnęłaś zobaczyć się ze mną i w tym celu przyjechałaś do Anglii. Dowiaduję się o tem pragnieniu, a raczej domyślam się, że ono cię tu sprowadza, i chcąc oszczędzić ci nieprzyjemności, połączonych z nocnem przybyciem do portu, oraz wszystkich przykrości wylądowania, wysyłam na twe spotkanie jednego z moich oficerów, oddaję do jego rozporządzenia karetę, on przywozi cię do zamku, którego jestem gubernatorem, a że przyjeżdżam tu codziennie, więc, by zadowolnić obopólne nasze pragnienie częstego widywania się, przeznaczam ten oto pokój dla ciebie. Czyż w tem, co mówię, jest coś bardziej dziwnego, aniżeli w tem, co ty mi opowiadasz?
— O, nie! Dziwię się jedynie temu, w jaki sposób zdołałeś się dowiedzieć o mojem przybyciu do Anglii.
— I to również zupełnie proste, kochana bratowo... Czyż uszło twej uwagi, że kapitan statku, na którym przybyłaś, zbliżając się do portu, wysłał naprzód małą łódkę, wiozącą jego dziennik podróży i spis podróżnych. Tylko zresztą po przedstawieniu tych dokumentów mógł otrzymać pozwolenie wpłynięcia do portu. Ponieważ zaś jestem dowódcą portu, więc przyniesiono mi te papiery, i odrazu odnalazłem w nich twoje nazwisko. Serce powiedziało mi to, co obecnie potwierdziły twoje usta; domyśliłem się, w jakim celu naraziłaś się na tę niebezpieczną i tak męczącą, zwłaszcza w obecnej porze roku, podróż przez kanał. Szkuta moja wyszła na twoje spotkanie. Reszta już ci wiadoma...
Milady rozumiała, że lord Winter kłamie, ale to jego kłamstwo właśnie przejmowało ją tem większem przerażeniem.
— Mój drogi — zapytała, — wszak to księcia Buckinghama widziałam wczoraj na wybrzeżu?
— Tak, był to książę Buckingham we własnej osobie — odpowiedział lord Winter. A po chwili dodał: — Ach! i pojmuję to dobrze, że widok księcia musiał zwrócić twoją uwagę. Przybywasz z kraju, gdzie zajmują się nim bardzo... Wiem również, że jego zbrojenia przeciwko Francyi nader żywo interesują twego przyjaciela, pana kardynała.
— Mego przyjaciela, kardynała? — zawołała milady z nieukrywanem zdziwieniem, gdyż słowa lorda Wintera dowodziły, że i pod tym względem, podobnie, jak pod innymi, jest doskonale powiadomiony.
— Jakto? nie jestże już twoim przyjacielem? — zapytał na pozór obojętnie baron. — Ach! w takim razie przepraszam cię bardzo; sądziłem, że pozostajecie jeszcze w przyjaźni. Powrócimy jednak potem do księcia-milorda; tymczasem nie przerywajmy sobie miłego nastroju, jaki owiewa naszą pogawędkę... Przybyłaś zatem, jak powiadasz, aby zobaczyć się ze mną?
— Tak jest.
— Oświadczyłem ci już, że stanie się zadość twojej woli; będziemy się widywali codziennie.
— Więc mam tutaj pozostać nazawsze? — spytała milady z pewnem zaniepokojeniem.
— Ach! może uważasz, iż brak ci tu jakich wygód? Rozkaż jednak tylko, moja droga, a w tej chwili dostarczę ci wszystkiego.
— Niema tu ani moich służebnych, ani moich lokai...
— Wszystko się znajdzie, milady. Zechciej tylko objaśnić mię, jak był urządzony dom twego pierwszego męża, a ja, aczkolwiek jestem ci tylko szwagrem, zastosuję się ściśle do twych wskazówek.
— Mojego pierwszego męża? — zawołała milady, spoglądając na lorda Wintera obłąkanym niemal wzrokiem.
— Tak jest, twego męża... owego Francuza; nie mówię tu o moim bracie. Zresztą, jeżeli zapomniałaś już o tem, mogę napisać do niego, gdyż przecie żyje jeszcze, i zasięgnąć u niego wiadomości...
Na te słowa zimny pot zrosił czoło milady.
— Żartujesz — wyrzekła głucho.
— Czyż doprawdy wyglądam na człowieka, który żartuje? — zapytał baron, powstając i postępując krok naprzód.
— A raczej znieważasz mnie — mówiła, opierając zaciśnięte ręce na obu poręczach fotelu i unosząc się na nim.
— Znieważam panią? — odezwał się lord Winter z pogardą. — Czy naprawdę sądzisz pani, że byłoby to możliwe?
— Widzę, że jesteś pan albo pijany, albo utraciłeś zmysły — zawołała z gniewem milady. — Proszę stąd wyjść i przysłać mi jaką pokojówkę.
— Kobiety są tak niedyskretne, moja droga! Czyż ja sam nie mógłbym ci usłużyć? Przynajmniej wszystkie nasze tajemnice pozostałyby w rodzinie...
— Zuchwalcze! — krzyknęła milady i, jakby podrzucona sprężyną, skoczyła ku baronowi, który stał ze skrzyżowanemi rękami.
— No! no! — rzekł. — Wiem ja o tem, że masz pani zwyczaj mordować ludzi. Ale uprzedzam cię, że będę się bronił, nie bacząc na to, iż jesteś kobietą.
— Och! powiedziałeś pan prawdę! — syknęła milady. — Jesteś tak podły, że podniósłbyś rękę nawet na kobietę.
— Bardzo być może. Zresztą mam usprawiedliwienie; ręka moja nie będzie pierwszą ręką męską, która cię dotknęła... Tak mi się przynajmniej zdaje.
I powolnym a oskarżającym ruchem wyciągnął baron swą prawicę ku lewemu ramieniu bratowej, dotykając go niemal palcem.
Milady wydała głuchy ryk i cofnęła się aż w kąt pokoju, niby pantera, gotująca się do skoku.
— Och! rycz sobie, ile ci się podoba! — rzekł lord Winter, — ale nie próbuj kąsać, bo uprzedzam cię, że wszystko złoży się na twoją zgubę. Tutaj niema prokuratorów, którzyby spisywali naprzód akty sukcesyi, i niema również błędnych rycerzy, którzyby wyzywali mię na pojedynki w obronie więzionej przezemnie pięknej damy. Są natomiast sędziowie, gotowi osądzić, jak należy, bezwstydną kobietę, popełniającą dwużeństwo i w ten sposób wślizgującą się w łoże mego brata, lorda Wintera... A sędziowie ci, uprzedzam panią, oddadzą cię w ręce kata, który przyozdobi ci prawe ramię tak samo, jak jest przyozdobione lewe.
Oczy milady rozbłysły tak dzikim blaskiem, że, aczkolwiek lord Winter był mężczyzną i stał zbrojny wobec bezbronnej kobiety, to jednak uczuł dreszcz przerażenia, który go przejął aż do szpiku kości. Mimoto mówił dalej z coraz bardziej rosnącym gniewem:
— O, tak! rozumiem dobrze, że, odziedziczywszy mienie mojego brata, byłoby ci przyjemnie zostać i moją spadkobierczynią. Ale uprzedzam cię z góry, że, chociażbyś nawet kazała mię zamordować, nie przyda ci się to na nic, gdyż treść ostatniej woli mojej już jest spisana, i ani jeden grosz z mego majątku nie dostanie się w twoje ręce. Czyż zresztą nie jesteś już dosyć bogatą, posiadając prawie milion? czyż nie mogłabyś już wstrzymać się na tej nieszczęsnej drodze?... Ale nie! ty czynisz zło dla samej rozkoszy dokonywania zbrodni! Otóż słuchaj, co powiem! Gdyby pamięć mego brata nie była dla mnie święta, zgniłabyś w więzieniu państwowem, lub wysłałbym cię do Tyburnu na uciechę marynarzy... Nie uczynię tego jednak i będę milczał, jeżeli zachowasz się w tem przeznaczonem dla ciebie więzieniu spokojnie. Za piętnaście lub dwadzieścia dni udaję się z armią pod Rochellę, a w przeddzień mego wyjazdu zabierze cię stąd przygotowany umyślnie statek i przewiezie do naszych kolonii południowych. No, uspokój się! dodam ci towarzysza podróży, który, gdybyś się poważyła przedsięwziąć jakąkolwiek próbę ucieczki do Anglii lub na kontynent, przy pierwszem twem usiłowaniu tego rodzaju łeb ci roztrzaska...
Milady słuchała z uwagą, rozpłomienione swe źrenice utkwiwszy w oczach szwagra.
— Aż do tej chwili — mówił dalej lord Winter — pozostaniesz w tym zamku. Mury jego są grube, bramy kowane, kraty okien zupełnie pewne; zresztą okno twoje wychodzi wprost na skałę, oblaną morzem. Żołnierze załogi zamkowej, oddani mi duszą i ciałem, stoją na straży koło twego pokoju i strzegą wszystkich przejść, wiodących na dziedziniec. A gdybyś nawet przedostała się na dziedziniec, musiałabyś jeszcze przebyć trzy zakratowane bramy, przy których ustawione straże otrzymały wyraźny rozkaz: jeżeli dostrzegą jeden krok, jeden ruch, lub posłyszą jedno słowo, zdradzające chęć twojej ucieczki, natychmiast dadzą ognia. Jeżeli cię zabiją, sprawiedliwość angielska, jak sądzę, wdzięczna mi będzie za oszczędzenie jej trudu. Ach! rozpogodziło ci się czoło, i widzę w twych oczach znowu pewność siebie Piętnaście czy dwadzieścia dni, myślisz sobie, ba! do tego czasu wynajdę jakiś sposób ratunku; mój szatański umysł znajdzie jakąś ofiarę; za piętnaście dni będę już daleko stąd“. O! spróbuj tylko! spróbuj!...
Milady, widząc, że lord Winter odgadł jej myśli, wbiła paznokcie w ciało, aby zapanować nad sobą i ukryć zewnętrzne objawy, któreby mogły potwierdzić jego przypuszczenie, i nadała swej twarzy jedynie wyraz udręki.
Tymczasem lord Winter mówił dalej:
— Widziałaś już dowodzącego tym zamkiem podczas mojej nieobecności oficera i przekonałaś się, że umie on wypełniać dane sobie rozkazy. Znając cię, jestem pewny, że podczas podróży z Portsmouth do tego zamku usiłowałaś nawiązać z tym młodym człowiekiem rozmowę. Cóż ci powiedział?... Tylko posąg marmurowy może być równie nieczuły i milczący, nieprawdąż? Próbowałaś już niejednokrotnie uwodzić ludzi swymi wdziękami i, niestety, udawało ci się to zawsze... Do licha! spróbuj uwieść i jego; jeżeli ci się to uda, powiem, że jesteś istotnie wcielonym szatanem.
Poszedł do drzwi i otworzył je gwałtownie.
— Przywołać tutaj pana Feltona — rzekł. — Zaczekaj chwilą, zaraz mu cię polecę — dodał, zwracając się do milady.
Przez chwilę lord de Winter i milady milczeli — tem niezwykłem milczeniem, które jednak więcej mówi, niż gromowe słowa. Po kilku minutach zaś rozległ się odgłos spokojnych i miarowych kroków, zbliżających się ku pokojowi, i w cieniu, zalegającym korytarz, zarysował się jakiś kształt ludzki. Młody oficer, którego mieliśmy już sposobność poznać, zatrzymał się w progu, oczekując rozkazów barona.
— Proszę cię, wejdź tutaj, drogi Janie — rzekł lord Winter, — wejdź i zamknij drzwi za sobą.
Młody oficer wszedł do wnętrza.
— A teraz — mówił baron — przypatrz się dobrze tej kobiecie. Jak widzisz, jest młoda, piękna, posiada wszystkie powaby ciała, jakie tylko znaleźć można na świecie. A jednak jest to prawdziwy potwór, który w dwudziestu pięciu latach swego życia spełnił tyle zbrodni, że za przeciąg roku nie zdołałbyś doliczyć się takiej liczby w naszych archiwach trybunalskich. Jej słodki głos zdobywa życzliwość; jej piękność jest przynętą dla ofiar; jej ciało służy do spłacania danych obietnic, za które płaci istotnie... i to jest jedyna sprawiedliwość, jaką jej oddać należy. Kobieta ta będzie usiłowała uwieść cię, może nawet będzie próbowała zamordować cię. Ale... Feltonie, wydobyłem cię z nędzy, pozyskałem dla ciebie rangę oficerską, raz nawet uratowałem ci życie, pamiętasz zapewne, przy jakiej sposobności... Co więcej, jestem nietylko twoim opiekunem, lecz również twoim przyjacielem; jestem nietylko twoim dobroczyńcą, ale niemal ojcowskie żywię dla ciebie uczucia. Kobieta zaś ta przybyła tu, do Anglii, by godzić na moje życie. I teraz, kiedy trzymam właśnie w rękach tę gadzinę, teraz poleciłem cię przywołać, aby ci powiedzieć; Przyjacielu Feltonie, Janku, dziecko moje! czuwaj nademną, a przedewszystkiem strzeż się sam tej kobiety; przysięgnij na zbawienie swojej duszy, że będziesz jej pilnował aż do chwili, gdy otrzyma karę, na jaką zasłużyła. Janie Feltonie, wierzę twojemu słowu; Janie Feltonie, wierzę, że będziesz mi wierny.
— Milordzie! — rzekł młody oficer, w którego czystem spojrzeniu rozbłysła teraz najgłębsza nienawiść, — przysięgam, że spełnię wszystko, czego odemnie zażądasz.
Milady wytrzymała spojrzenie oficera z miną zrezygnowanej ofiary; więcej słodyczy i poddania się, jak to, które malowało się obecnie na pięknej jej twarzy, trudno sobie wyobrazić. Sam lord Winter ze zdziwieniem niemal patrzył na tę zmianę w tygrysicy, z którą dopiero przed chwilą gotował się stoczyć walkę.
— Nie przestąpi nigdy progu tego pokoju... słyszysz, Janie — mówił dalej baron; — niewolno jej pisać do nikogo; rozmawiać będzie z tobą jedynie, jeżeli kiedyś zechcesz jej wyświadczyć ten zaszczyt i przemówić do niej jakieś słowo.
— Dosyć, milordzie; przysiągłem.
— A teraz, pani, staraj się pogodzić z Bogiem, gdyż ludzie wydali już sąd na ciebie.
Milady opuściła głowę, jakgdyby tem osądzeniem czuła się zdruzgotaną. Lord Winter wyszedł, wzywając ruchem ręki Feltona, który poszedł za nim i zamknął drzwi komnaty.
W chwilę później rozległy się na korytarzu ociężałe kroki marynarza, który z toporem u pasa i z muszkietem w ręku przyszedł pełnić straż przy drzwiach pokoju milady.
Ona zaś siedziała przez kilka minut nieruchomo, w tej myśli, że jej zachowanie się może być przez dziurkę od klucza obserwowane, poczem podniosła powoli głowę, i na twarzy jej zarysował się straszny wyraz groźby oraz wyzwania. Wstawszy, nasłuchiwała przez chwilę pod drzwiami, następnie wyjrzała przez okno, a wreszcie, usadowiwszy się znowu w szerokim fotelu, poczęła rozmyślać.




VI.
OFICER.

Tymczasem kardynał oczekiwał wieści z Anglii, ale, prócz złych i groźnych, nie nadchodziły żadne inne.
Aczkolwiek Rochella była osaczona i zwycięstwo zdawało się pewnem, dzięki różnym strategicznym zarządzeniom, a zwłaszcza dzięki zbudowaniu tamy, nie dopuszczającej do oblężonego miasta obcych okrętów, tem niemniej oblężenie mogło trwać jeszcze długo. A przewlekanie się to było niemałym wstydem dla armii królewskiej i wielkim kłopotem dla pana kardynała, który nie potrzebował już wprawdzie siać niezgody między Ludwikiem XIII i Anną Austryaczką, bo było to dziełem dokonanem, lecz musiał zato godzić pana de Bassompierre’a, poróżnionego z księciem d’Angoulême.
Jegomość brat królewski, który rozpoczął oblężenie, pozostawił kardynałowi starania o doprowadzenie go do końca. Miasto, mimo niesłychanej surowości swego dowódcy, próbowało się zbuntować i poddać, na co dowódca odpowiedział wyrokami śmierci, i gdy wichrzycieli powywieszano, uspokoiło to wnet zapalniejsze umysły. Wprawdzie groziła oblężonym śmierć głodowa, ale śmierć ta wydawała się im bądź co bądź nie tak gwałtowną i pewną, jak powieszenie na szubienicy.
Oblegający chwytali od czasu do czasu posłów, wysyłanych przez mieszkańców Rochelli do księcia Buckinghama, lub szpiegów, których Buckingham wysyłał do oblężonej twierdzy, a tak z jednymi, jak i z drugimi załatwiano się krótko: kardynał wypowiadał jedno tylko słowo: „Powiesić!“ — i wnet wyrok ten dochodził, do skutku. Proszony do uczestniczenia przy egzekucyi król przybywał schorzały, obierał sobie najlepsze miejsce, by w najdrobniejszych szczegółach obserwować wykonanie wyroku, i to rozrywało trochę jego umysł podczas długiego, wymagającego cierpliwości oblężenia. Tem niemniej jednak nudził się, co chwila wyrażając chęć powrotu do Paryża. I gdyby przypadkiem zabrakło chwytanych wysłanników oraz szpiegów, Jego Eminencya, mimo całej swej pomysłowości, znalazłby się w niemałym kłopocie, chcąc zabawić znudzonego władcę.
Czas upływał, — mieszkańcy Rochelli nie poddawali się. Ostatni ze schwytanych szpiegów wiózł list, który zawiadamiał księcia Buckinghamskiego, że miasto znajduje się w rozpaczliwem położeniu. W liście tym jednak, w końcowym dodatku, rozpoczynającym się od słów: „Jeżeli do piętnastu dni nie nadejdą posiłki“ — zamiast upragnionej przez Jego Eminencyę konkluzyi: — „będziemy musieli się poddać“ — kardynał znalazł zdanie następujące: „Jeżeli do piętnastu dni nie nadejdą posiłki, zastaniecie tylko trupy zmarłych z głodu.“
Buckingham tedy był jedyną nadzieją mieszkańców Rochelli, — był on dla nich Mesyaszem. Nie ulegało wątpliwości, że, gdyby pewnego dnia dowiedzieli się jakimś sposobem, iż nie mogą liczyć na pomoc Buckinghama, upadłaby wraz z tą nadzieją ich waleczność.
Kardynał więc z największą niecierpliwością oczekiwał wieści z Anglii, któreby stwierdziły, że Buckingham nie przybędzie.
Plan zdobycia miasta szturmem, roztrząsany niejednokrotnie na naradach wojennych u króla, odrzucano za każdym razem, gdyż przedewszystkiem Rochella zdawała się niezdobytą, a powtóre kardynał, mimo wszystko, co o nim mówiono, czuł to dobrze, że groza krwi, przelanej w tej wojnie, w której Francuzi walczyli przeciwko Francuzom, groza krwi, przelanej nadmiernie, cofnęłaby politykę Francyi wstecz o lat sześćdziesiąt. A w owej epoce był kardynał tym człowiekiem, jaki nosi miano postępowego. Istotnie, złupienie Rochelli i wymordowanie trzech lub czterech tysięcy hugenotów, ginących w obronie swych przekonań, przypominałoby zanadto w roku 1628 rzeź nocy Świętego Bartłomieja z roku 1572. Prócz tego, ostateczny ten środek, na który zresztą król, dobry katolik, godził się bez zastrzeżeń, spotykał się zawsze z oporem jenerałów, dowodzących armią oblężniczą i twierdzących: „Rochella jest niezdobyta, chyba głodem.“
Kardynał nie mógł się także pozbyć obawy o to, co uczyniła jego straszliwa wysłanniczka, bo i on także zdawał sobie sprawę z niezwykłego charakteru tej kobiety, zamieniającej się to w węża, to w lwicę. Może zdradziła go? — myślał chwilami. — A może już nie żyła? Bądź co bądź, znał ją dobrze i wiedział, że bez względu na to, komuby służyła — jemu, czy przeciwko niemu, czy byłaby mu przyjaciółką, czy wrogiem, — w każdym razie działałaby, o ileby tylko jakie nieprzezwyciężone przeszkody działalności jej nie sparaliżowały. Lecz jakie tu mogły zajść przeszkody, jeżeli istotnie trafiła na nie — tego nie mógł się dowiedzieć.
Zresztą liczył, i słusznie, na wierność milady; domyślając się w przeszłości tej kobiety jakichś strasznych tajemnic, które mogły się ukryć tylko pod jego purpurowym płaszczem, czuł dobrze, że jest mu oddaną, bo nie mogłaby znaleźć lepszej dla siebie opieki i podpory w zagrażających jej niebezpieczeństwach.
Postanowiszy prowadzić wojnę sam, nie rachując na jakieś niezależne od siebie okoliczności i nie idąc w ślady człowieka, który liczy na los szczęśliwy, budował w dalszym ciągu słynną ową tamę, mającą ogłodzić Rochellę. A w oczekiwaniu końca jej budowy spoglądał na nieszczęsne miasto, które zamykało w swych murach tyle głębokiej nędzy i tyle heroicznych cnót. I przywodząc sobie na myśl słowa Ludwika XI-go, swego poprzednika w polityce, tak, jak on sam był poprzednikiem Robespierre’a, powtarzał zdanie Tristanowego kmotra: „Rozdzielaj, aby panować.“
Henryk IV, oblegając Paryż, kazał rzucać poprzez mury miasta chleb i żywność; kardynał przez zaufanych rozsiewał w Rochelli świstki, podburzające ludność przeciw jej wodzom. W świstkach tych przedstawiał mianowicie postępowanie dowódców rochelskich, jako niesprawiedliwe, pełne sobkowstwa i okrucieństwa, — twierdził, że wodzowie mieli zboża podostatkiem, lecz rozmyślnie je przed ludnością ukrywali, — i że jakoby przyjęli za zasadę (bo i oni kierowali się zasadami), iż nie zależy im na życiu kobiet, dzieci i starców, byleby obrońcy murów byli zdrowi i zdolni do czynu. Papierowe te knowania zachwiały ostatecznie względnym spokojem oblężonej ludności, aczkolwiek było wśród niej wielu gotowych do poświęceń lub zrezygnowanych wskutek bezsilności wobec władz, — odezwy te albowiem przypominały żołnierzom, że te dzieci, kobiety i starcy, skazywani na śmierć głodową, są ich własnemi dziećmi, ich żonami, ich ojcami, więc wydawało się słusznem, aby w tem ogólnem nieszczęściu zrównać prawa do życia wszystkich i wobec jednakowego położenia całego ogółu stosować jednakowe zasady.
Odezwy te więc dały istotnie wynik, jakiego oczekiwali autorowie, i skłoniły znaczną liczbę mieszkańców Rochelli do poszczególnego porozumiewania się z armią królewską.
Jednak w chwili, gdy kardynał dostrzegał już owoce swego pomysłu i radował się z jego zastosowania, przybył z Portsmouth do Rochelli jeden z jej wysłańców, który zdołał prześlizgnąć się tam i z powrotem poprzez linię wojsk królewskich — Bogu jedynie wiadomo, jakim sposobem, gdyż panowie de Bassompierre, de Schomberg i książę d’Angoulême dokładali wszelkich starań, by nikt się przez tę linię nie przedostał, a nad nimi czuwał znów kardynał. Otóż, powtarzamy, jeden z wysłańców Rochelli, wracający z Portsmouth, zdołał przedostać się do miasta z wiadomością, że widział na własne oczy wspaniałą flotę, mającą przed upływem ośmiu dni rozwinąć żagle. Co więcej, Buckingham donosił dowódcy miasta, że wielkie przymierze przeciwko Francyi zostało ostatecznie zawarte i że równocześnie uderzą na królestwo armie angielska, cesarska i hiszpańska. List ten odczytano publicznie na wszystkich placach, rozlepiono go w odpisach na rogach ulic, a skutek był taki, że nawet ci, którzy nawiązali już częściowo rokowania z armią oblężniczą, zerwali je teraz, postanawiając czekać na zapowiedzianą tak szumnie odsiecz.
Niespodziewany ten zwrot wznowił dawniejsze niepokoje Richelieu’go. Pomimo woli kardynał znowu zwrócił oczy ku przeciwległemu wybrzeżu kanału.
W tymże czasie wolna od niepokojów swego jedynego i prawdziwego wodza armia królewska wiodła życie bez troski. Nie brakowało w obozie żywności, nie brakowało pieniędzy, — wszystkie więc pułki współzawodniczyły z sobą w brawurze i wesołości. Chwytanie szpiegów i wieszanie ich, niebezpieczne wycieczki na tamę lub na morze, obmyślanie szalonych projektów i wykonywanie ich — oto były zajęcia, jakiemi armia skracała sobie dnie, dnie, wlokące się w nieskończoność nietylko dla mieszkańców Rochelii, nękanych głodem i trwogą, lecz również i dla kardynała, zamykającego z wysiłkiem wszelki dostęp do oblężonej twierdzy.
Czasami, gdy kardynał, zawsze na koniu, jak najzwyklejszy żandarm, wodził zamyślonym wzrokiem po obwarowaniach, które w jego pełnem niecierpliwości mniemaniu tak powolnie wznosili inżynierowie, sprowadzeni z wszystkich zakątków królestwa francuskiego, — czasami spostrzegał muszkietera z pułku pana de Tréville. Wtedy zbliżał się ku niemu, przyglądał mu się badawczo i dopiero przekonawszy się, że nie jest to żaden z naszych czterech towarzyszów, zapuszczał gdzieindziej swój głęboki wzrok i potężną myśl.
Pewnego dnia kardynał, trawiony śmiertelną nudą, straciwszy już nadzieję doprowadzenia do skutku układów z oblężonem miastem i nie mając zgoła wieści z Anglii, wyjechał z obozu w towarzystwie panów de Cahusac’a i de La Houdinière’a — bez celu, jedynie dla przejażdżki. Jadąc wzdłuż wybrzeża i łącząc swe marzenia z widokiem bezbrzeżnego oceanu, stanął wreszcie na wzgórzu, z wysokości którego ujrzał wylegujących się na piasku poza płotem i grzejących się w promieniach słońca, tak rzadkiego w tej porze roku, siedmiu żołnierzy. Dokoła nich leżały wypróżnione flaszki. Czterej z żołnierzy byli to nasi muszkieterowie, oczekujący na przeczytanie listu, który jeden z nich właśnie otrzymał; ważny to musiał być list, skoro z tego powodu zaniechali nawet gry w karty i w kości, porzucone obok na bębnie wojskowym. Trzej inni zakrzątnięci byli około olbrzymiej flaszy wina z Collioure, którą usiłowali rozkorkować; poznajemy w nich służących muszkieterów.
Kardynał, jak wspomnieliśmy, był w bardzo ponurem usposobieniu, a w takich chwilach nic go nie gniewało bardziej, jak wesołość innych. Zresztą miał dziwne uprzedzenie: wierzył, że to, co jest przyczyną jego smutków, pobudza innych do wesołości. Skinął na pana La Houdinière i na Cahusac’a, aby się zatrzymali, sam zaś zsiadł z konia i skierował się ku wesołej kompanii w tej nadzieji, że miękki piasek zagłuszy jego kroki, a płot osłoni, jego postać, i że dzięki temu będzie mógł podsłuchać parę słów z rozmowy muszkieterów, która wydawała mu się szczególnie zajmującą. Gdy znalazł się w odległości dziesięciu kroków od płotu, rozpoznał akcent gaskoński mówiącego w tej chwili żołnierza, a zobaczywszy jeszcze mundury muszkieterskie, nie wątpił już, że ma przed sobą tych, których nazywano nierozłącznymi, to znaczy Atosa, Portosa i Aramisa.
Łatwo pojąć, że, uczyniwszy to odkrycie, tem bardziej zapragnął usłyszeć prowadzoną rozmowę. W oczach zamigotał mu dziwny blask, i kocimi krokami począł się skradać ku płotowi. Ale, zanim zdołał usłyszeć coś więcej, prócz oderwanych dźwięków bez znaczenia, musiał się zatrzymać, gdyż ostrzegawczy, krótki okrzyk jednego ze służących zwrócił uwagę muszkieterów.
— Oficer nadchodzi! — krzyknął mianowicie Grimaud.
— Cóż to?! odważasz się mówić, głupcze? — rzekł Atos, unosząc się na łokciu i spoglądając na Grimauda gniewnym wzrokiem.
Grimaud nie dodał już ani słowa, ograniczając się jedynie do tego, że wskazał palcem w kierunku płotu i ujawnił w ten sposób obecność kardynała oraz jego orszaku.
Muszkieterowie zerwali się na nogi i z uszanowaniem powitali przybyłego.
Kardynał pienił się ze złości.
— Jak się zdaje, rozstawiliście panowie straże! — rzekł. — Czyżbyście się obawiali napadu Anglików? A może panowie muszkieterowie uważają się za wyższych oficerów?
— Eminencyo — odpowiedział Atos (on jeden bowiem w ogólnym popłochu zachował spokój i zimną krew wielkiego pana, które zresztą nie opuszczały go nigdy), — Eminencyo! w chwili, gdy muszkieterowie nie pełnią służby, gdy piją i grają w kości, wtedy są najwyższymi przełożonymi swych służących.
— Służących? — mruknął kardynał. — Ludzie, którym polecono ostrzegać swych panów o zbliżaniu się kogokolwiek, nie są już służącymi, lecz poprostu strażą.
Wasza Eminencya ma jednak dowód, że, gdybyśmy nie zastosowali tej ostrożności, narazilibyśmy się na to, iż Wasza Eminencya przeszedłby niepostrzeżenie, i nie moglibyśmy wyrazić Waszej Eminencyi wdzięczności za połączenie naszej przyjacielskiej czwórki. D’Artagnanie! — tu zwrócił się Atos do młodego Gaskończyka, — nie miałeś dotąd sposobności, by podziękować za dobroć Jego Eminencyi; skorzystaj teraz z nadarzającej się chwili.
Słowa te wypowiedział z niewzruszonym spokojem, który zawsze cechował go w chwilach niebezpieczeństwa, i z wyszukaną grzecznością, nadającą mu niekiedy pozory królewskiej iście godności.
D’Artagnan podszedł do kardynała i wyjąkał kilka słów podzięki, które jednak wobec chmurnego spojrzenia kardynała zamarły mu w końcu na ustach.
— Wszelako, moi panowie — mówił dalej kardynał, nie odstępując od swej pierwotnej myśli, mimo epizodu, wszczętego przez Atosa, — wszelako, moi panowie, nie lubię, by prości żołnierze, tylko dlatego, że służą w uprzywilejowanym pułku, udawali wielkich panów; karność wojskowa obowiązuje ich tak samo, jak wszystkich innych.
Atos z całym spokojem i równowagą ducha wysłuchał admonicyi kardynała i, skinąwszy potakująco głową, zauważył:
— Mam to przekonanie, Wasza Eminencyo, że nie zaniedbaliśmy karności wojskowej pod żadnym względem. Nie pełnimy dzisiaj służby i wobec tego sądziliśmy, że możemy rozporządzać wolnym czasem, jak nam się spodoba. Gdybyśmy jednak mieli w tej chwili szczęście otrzymać od Waszej Eminencyi jakieś szczególne zlecenie, wypełnimy je natychmiast. Wasza Eminencya raczy zwrócić uwagą — kończył Atos, marszcząc czoło, albowiem wybadywanie to poczynało go już niecierpliwić, — że przyszliśmy tu nawet z bronią, aby na wszelki wypadek być w pogotowiu.
I mówiąc to, wskazał kardynałowi ręką cztery muszkiety, ustawione w kozioł obok bębna, na którym były porzucone karty i kości do gry.
— Wasza Eminencya raczy uwierzyć, że pospieszylibyśmy naprzeciwko niemu, gdybyśmy mogli byli przypuścić, iż przybywa z tak niewielką eskortą — dorzucił d’Artagnan.
Kardynał gniewnie gryzł wąsy i wargi.
— Czy wiecie, panowie — rzekł, — jakie robicie wrażenie, zebrani tu razem, uzbrojeni i strzeżeni przez służących? Wyglądacie na spiskowców.
— Istotnie, Wasza Eminencyo — odrzekł Atos, — i nawet rzeczywiście spiskujemy od czasu do czasu, jak to Wasza Eminencya mógł się przekonać pewnego innego dnia; spiskujemy w tej chwili przeciwko mieszkańcom Rochelli.
— Och! politykować umiecie panowie nieźle! — rzekł kardynał, marszcząc brew. — I gdyby w umysłach waszych można było tak czytać, jak się czyta naprzykład list, który ukryliście przed chwilą na widok mojego przybycia, znalazłoby się może w waszych mózgach niejedną tajemnicą.
Na te słowa krew uderzyła Atosowi do głowy; postąpił krok ku Eminencyi.
— Można by przypuścić, że Wasza Eminencya istotnie nas podejrzywa i że zostaliśmy poddani formalnej indagacyi; jeżeli tak jest rzeczywiście, to może Wasza Eminencya raczy nam to wyraźnie oświadczyć, abyśmy wiedzieli przynajmniej, o co chodzi.
— A gdybym istotnie chciał was wybadać? — rzekł na to kardynał. — Nie tacy, jak pan, panie Atosie, musieli się poddać badaniu i odpowiadać na zadawane pytania...
— Jak już mówiłem, niech Wasza Eminencya raczy tylko pytać, a my gotowi jesteśmy odpowiadać.
— Jaki to był list, który zamierzałeś pan właśnie odczytać, panie Aramisie, i który ukryłeś za mojem nadejściem?
— List od kobiety, Eminencyo.
— Och, rozumiem! — mówił kardynał; — tajemnica takich listów jest święta. Ale można ją przecie wyjawić spowiednikowi... a ja, jak panom wiadomo, otrzymałem święcenia.
— Eminencyo! — odezwał się Atos ze spokojem tem straszniejszym, że odpowiedzią swą narażał głowę, — jest to list od kobiety, lecz nie podpisała go ani Marion de Lorme, ani pani d’Aiguillon.
Kardynał zbladł, a w oczach zamigotał mu dziki błysk, i w tej chwili odwrócił się, jak gdyby chciał wydać jakiś rozkaz panom de Houdinière i Cahusac’owi. Atos dostrzegł to poruszenie i cofnął się o krok bliżej ku muszkietom. Trzej przyjaciele spojrzeli także na ustawione w kozioł muszkiety, z miną ludzi, którzy nie mają ochoty pozwolić się uwięzić. Kardynał był samotrzeć, muszkieterów zaś wraz ze służbą było siedmiu, — Jego Eminencya uznał tedy, że pozycya jego jest niepewna, zwłaszcza, jeżeli muszkieterowie spiskowali istotnie. Toteż z właściwą sobie siłą woli zapanował nad gniewem i roześmiał się wesoło.
— No, no! — rzekł, — jesteście wszelako dzielnymi młodzieńcami, zuchwałymi przy blasku słońca, wiernymi w ciemności, i dobrze jest mieć się samemu na baczności, gdy się tak uczciwie daje baczenie na innych. Nie zapomniałem przecie, panowie, owej nocy, kiedyście mi towarzyszyli w drodze do Czerwonego Gołębnika. I gdybym przypuszczał, że i obecnie może mi zagrażać jakieś niebezpieczeństwo na drodze, prosiłbym was znowu, abyście mi dotrzymali swego towarzystwa. Ponieważ jednak nie obawiam się niczego, zostańcie więc tutaj, wysączcie do dna butelki, dokończcie gry i przeczytajcie swój list. Żegnam was, panowie.
Przy tych słowach dosiadł konia, którego mu podprowadził Cahusac, i skinąwszy muszkieterom ręką na pożegnanie, odjechał.
Czterej młodzi ludzie, stojąc nieruchomo, ścigali go wzrokiem i milczeli, dopóki nie znikł im z oczu, poczem spojrzeli na siebie z niepokojem. Czuli to dobrze wszyscy czterej, że, mimo łaskawego pożegnania się z nimi, kardynał odjechał z wściekłością w duszy. Tylko Atos uśmiechał się pogardliwie ze zwykłą pewnością siebie.
Gdy kardynał nie mógł już ani ich widzieć, ani słyszeć ich rozmowy, Portos, który pragnął koniecznie wyładować na kimś swój zły humor, zawołał:
— Grimaud jednak ostrzegł nas zapóźno!
Grimaud chciał się usprawiedliwić, ale Atos ruchem ręki nakazał mu milczenie.
— Czy byłbyś oddał ten list, Aramisie? — zapytał d’Artagnan.
— Byłem przygotowany na wszystko — odparł Aramis najsłodszym swym głosem. — Gdyby zażądał pokazania listu, jedną ręką byłbym go podał, a drugą przeszyłbym kardynała szpadą na wylot.
— Spodziewałem się tego i dlatego stanąłem pomiędzy nim a tobą — oświadczył Atos. — Istotnie kardynał jest bardzo nieroztropny, odzywając się w taki sposób do ludzi dojrzałych; możnaby pomyśleć, że miał w życiu do czynienia jedynie z kobietami i dziećmi.
— Podziwiam cię, drogi Atosie — odezwał się d’Artagnan. — Jednak, mimo wszystko, nie mieliśmy słuszności.
— Jakto? nie mieliśmy słuszności? — zapytał Atos. — Czyjeż więc jest to powietrze, którem oddychamy? czyj jest ocean, po którego falach biegną nasze spojrzenia? czyj jest ten piasek, na którym leżeliśmy? do kogo należy list twojej kochanki? może do kardynała? Na honor! człowiek ten wyobraża sobie, że świat cały jest mu podległy. Staliście tutaj, jąkając się, osłupiali, pokorni; możnaby przypuścić, że Bastylia otwarła się nagle przed waszemi oczyma, lub że potworna meduza przemieniła was w kamienie... Czyż kochanie jest spiskowaniem? Kochasz kobietę, którą kardynał kazał uwięzić, i pragniesz ją wyzwolić z rąk jego; jest to gra, jaką rozgrywasz z Jego Eminencyą. Ten list jest twoją świętą kartą, i miałbyś ją pokazywać przeciwnikowi? Tak się nie robi. Jeżeli odgadnie tę kartę, niech mu szczęście służy; tymczasem my sami odgadujemy doskonale jego karty.
— Istotnie, masz zupełną słuszność, Atosie — oświadczył d’Artagnan. Przestańmy więc już mówić o tem, co się stało, i niech Aramis czyta dalej list swej kuzynki od miejsca, gdzie mu przerwał pan kardynał.
Aramis wyjął list z kieszeni, a trzej przyjaciele zbliżyli się ku niemu, służący zaś wrócili do flaszek z winem.
— Przeczytałeś zaledwie jeden czy dwa wiersze — rzekł d’Artagnan; — zacznij jeszcze raz od początku.
— Z ochotą — odparł Aramis.

„Kochany kuzynku. Postanowiłam pojechać do Stenay, gdzie moja siostra umieściła w klasztorze Karmelitanek naszą nieszczęsną służącą. Biedna dziewczyna pogodziła się z losem, rozumie bowiem, że, przebywając gdzieindziej, naraziłaby zbawienie swej duszy na niebezpieczeństwo. O ile jednak nasze rodzinne sprawy ułożą się tak, jak tego pragniemy, to sądzę, że odważy się ona stawić czoło pokusom i wróci w pobliże tych, za którymi tęskni. Ponieważ zaś wie biedna mała, że i oni myślą o niej zawsze, więc tęskni za nimi tembardziej. W oczekiwaniu wszakże tej zmiany nie czuje się nawet nieszczęśliwą, i jedynem jej pragnieniem jest otrzymać list od narzeczonego. Wiem wprawdzie, że tego rodzaju pożywienie niełatwo przedostaje się przez kraty klasztorne, ale dałam ci już chyba, drogi kuzynie; dowody mojej zręczności, a i obecnie także chętnie podejmę się wypełnić twe zlecenie. Siostra moja dziękuje ci za twą dobroć i stałą o niej pamięć. Przez czas pewien niepokoiła się bardzo, teraz jednak jest już nieco spokojniejsza, wysłała tam bowiem swego powiernika, aby zapobiedz jakimś nieprzewidzianym wypadkom.
Zegnam cię, kochany kuzynku, i proszę, abyś możliwie najczęściej nadsyłał nam wiadomości o sobie, to znaczy, ilekroć tylko będziesz przekonany, że listy twoje dojdą napewno do rąk naszych. Całuję cię serdecznie.
Marya Michon.“
— Och! ileż ja ci zawdzięczam, Aramisie! — zawołał d’Artagnan. — Kochana moja Konstancya! Nareszcie dowiaduję się coś o niej... Więc żyje i przebywa bezpieczna w klasztorze w Stenay!... Powiedz mi, Atosie, gdzie leży owo Stenay?

— W odległości kilku mil od granicy alzackiej w Lotaryngii. Skoro się skończy oblężenie, będziemy mogli wybrać się w tamte strony.
— Mam nadzieję, że wojna ta nie potrwa już długo — wtrącił Portos. — Dzisiaj rano powieszono szpiega, który wyznał, że mieszkańcy Rochelli żywią się już przyszwami z własnych butów. Przypuściwszy, że po zjedzeniu skóry przyszwowej zabiorą się do podeszew, możemy być pewni, że niebawem nie pozostanie im nic innego, jak zjadać się wzajemnie.
— Biedni głupcy! — rzekł Atos, wychylając szklanicę doskonałego wina bordeaux, które, aczkolwiek nie posiadało w owej epoce dzisiejszej sławy, tem nie mniej zasługiwało na nią w zupełności. — Biedni głupcy! Nie chcą uwierzyć, że religia katolicka zapewnia największe korzyści i jest najmilszą ze wszystkich. A jednak — dodał, smakując językiem wino — to dzielni ludzie. Do licha! cóż to, Aramisie? chowasz ten list do kieszeni?
— Słuszna uwaga! — zauważył d’Artagnan. — List trzeba spalić i jeszcze raz spalić, bo kto wie, czy pan kardynał nie zna sposobu wygrzebywania tajemnic nawet z popiołów.
— Z całą pewnością można twierdzić, że i to potrafi — rzekł Atos.
— Cóż więc uczynić z tym listem? — pytał Portos.
— Chodżno tu, Grimaudzie — rzekł Atos.
Grimaud powstał i zbliżył się posłusznie.
— Za karę, że odezwałeś się bez pozwolenia, zjesz, mój przyjacielu, ten kawałek papieru. A następnie w nagrodę za usługę, jaką nam przez to oddasz, wypijesz sobie tę szklankę wina. Więc najpierw list! no! połknij, a szybko!
Grimaud uśmiechnął się i, utkwiwszy spojrzenie w szklance, którą Atos napełnił po brzegi, pożuł papier i połknął.
— Doskonale, mości Grimaudzie! — rzekł Atos. — A teraz pij! Od podziękowań zwalniam cię.
Grimaud wychylił w milczeniu szklankę bordeaux, a w chwili przelewania się wina w jego gardło wzniesione ku niebu oczy przymusowego niemowy mówiły nie mniej wyraźnie, niż używane ku temu w zwykłych warunkach narzędzie, zwące się językiem.
— Teraz — oświadczył Atos, — jeżeli tylko panu kardynałowi nie przyjdzie genialny pomysł otwarcia brzucha Grimauda, możemy być, jak sądzę, prawie całkiem spokojni o tajemnicę listu.
Tymczasem Jego Eminencya odbywał dalej melancholijną przejażdżkę, pomrukując pod wąsem:
— A jednak ci ludzie muszą stanowczo do mnie należeć!




VII.
PIERWSZY DZIEŃ NIEWOLI.

Wróćmy na czas jakiś do milady, którą przez chwilę straciliśmy z oczu, przeniósłszy się na wybrzeża Francyi.
Odnajdujemy ją w tem samem rozpaczliwem położeniu, w jakiem ją pozostawiliśmy, pogrążoną w otchłani czarnych myśli, w ponurem piekle, u bram którego straciła niemal nadzieję. Po raz pierwszy w życiu ogarnęło ją zwątpienie, — po raz pierwszy ogarnął ją lęk. Dwukrotnie nie dopisało jej zwykłe szczęście, dwukrotnie odkryto jej tajemnicę i zwiedziono ją podstępnie, a obydwa razy rozbiło się jej powodzenie o geniusz fatalny, zesłany niewątpliwie przez Boga na jej pognębienie: zwyciężył ją d’Artagnan, — zwyciężył ją i opanował tę nieprzezwyciężoną potęgę zła. Nadużywszy jej miłości, upokorzywszy dumę, oszukawszy ambicyę, uchylił częściowo maskę tej potwornej kobiety, maskę, pod którą się ukrywała i pod którą czuła się dotychczas tak silną, — a teraz oto naraża ją na utratę fortuny, dybie na jej wolność, zagraża nawet jej życiu... D’Artagnan odwrócił od Buckinghama piorun, grożący mu z powodu królowej, ze strony Richelieu’go, odwrócił śmiertelny cios od człowieka, którego nienawidziła, jak wszystko, co niegdyś kochała... D’Artagnan narzucił się jej, jako hrabia de Wardes, ku któremu pociągał ją jeden z owych popędów zwierzęcych, niepohamowanych, jakim podlegają kobiety jej charakteru... D’Artagnan bezkarnie odkrył straszną jej tajemnicę, mimo, że poprzysięgła śmierć każdemu, ktoby ją poznał... Nakoniec w chwili, gdy otrzymała dokument, z pomocą którego mogła się była pomścić na tym swoim wrogu, wydarto jej ów dokument z rąk... A oto teraz tenże wróg wtrącił ją do więzienia, by w końcu zesłać do jakiejś leżącej poza światem zatoki Botany, czy też do jakiegoś ohydnego Tyburnu na oceanie Indyjskim.
Albowiem wszystko to — nie wątpiła ani na chwilę — było dziełem d’Artagnana... Któżby inny ściągnął tyle hańby na jej głowę, jeżeli nie on? Tylko on mógł wyjawić lordowi Winterowi wszystkie jej tajemnice, które wykrył kolejno, dzięki nieszczęśliwemu zrządzeniu losu. Znał jej szwagra i napisał do niego...
Jakaż nienawiść wre teraz w jej sercu! Siedzi oto nieruchoma, pałające oczy utkwiła w pusty pokój, a z głębi piersi razem z oddechem wydobywają się stłumione jęki, którym wtóruje szum bałwanów, rozbijających się z rykiem o skały u stóp tego ponurego i pysznego zamku, rozbijających się, niby rozpacz wieczna i bezsilna. Z błysków, jakimi wściekły gniew rozświetla jej oczy, domyślić się łatwo, że w mózgu jej rodzą się olbrzymie plany zemsty, gubiące się w odległej przysjbści, — zemsty na pani Banacieux, na Buckinghamie, a przedewszystkiem na d’Artagnanie.
Ale, by mścić się, trzeba być wolnym, a chcąc być wolnym, trzeba przebić mury, wyłamać kraty, wyrwać podłogi. Wszystkie te przeszkody pokonałby może mężczyzna cierpliwy i silny, ale gorączkowa wściekłość kobiety musi się na nich zatrzymać. Zresztą, aby dokonać tego, trzebaby czasu, trzeba miesięcy, lat... A ona... ona ma na to wszystko zaledwie dziesięć, dwanaście dni, jak oświadczył lord Winter, jej braterski i straszliwy dozorca więzienny.
Ach! czemuż nie jest mężczyzną?! Pokusiłaby się wówczas dokonać tego wszystkiego nawet w tak krótkim czasie i dokonałaby może. Dlaczego niebo pomyliło się tak strasznie, tchnąc męskiego ducha w jej ciało słabe i delikatne?!
Pierwsze chwile niewoli były dla milady okropne. Po niejakimś jednak czasie, gdy kilka wybuchów niedającej się pohamować wściekłości spłaciło naturze dług słabości kobiecej, zapanowała nad sobą i pokonała odruchy rozszalałego gniewu; przeminęło nerwowe drżenie, wstrząsające jej ciałem, i skuliła się w sobie, jak wąż zmęczony, który odpoczywa.
— Tak! byłam szalona, unosząc się w ten sposób — mówiła, spoglądając w lustro i płomiennem spojrzeniem badając sama siebie. — Dość już tych gwałtownych wybuchów! Gwałtowność jest dowodem słabości... Zresztą na tej drodze nigdy nie osiągnęłam celu. Może, gdybym użyła mej siły w walce z kobietami, okazałyby się one słabszemi odemnie, i zdołałabym je pokonać. Ale walczę z mężczyznami, dla których jestem tylko kobietą... trzeba więc walczyć sposobem kobiecym: siłą moją jest właśnie moja słabość...
Jakgdyby dla przekonania się o zmianach, jakim może ulegać jej twarz ruchliwa, pełna wyrazu, poczęła przed lustrem obserwować grę swej fizyognomii — od wyrazu gniewu, wykrzywiającego rysy, aż do najbardziej czułego, tkliwego i kuszącego uśmiechu. Potem wprawnemi rękoma ułożyła włosy, aby potęgowały czar jej twarzy, i wreszcie, zadowolona z siebie, szepnęła:
— Nic straconego... Jestem zawsze piękna.
Była mniej-więcej godzina ósma wieczór. Milady rzuciła okiem na zasłane łóżko i pomyślała sobie, że kilka godzin odpoczynku odświeżyłoby nietylko jej umysł, ale także i cerę. Zanim jednak położyła się spać, wpadła na lepszy pomysł. Słyszała, że mówiono coś o wieczerzy, a ponieważ znajdowała się w tym pokoju już od godziny, więc należało oczekiwać, iż niebawem otrzyma posiłek. Postanowiła zresztą sobie wogóle nie tracić czasu i jeszcze tego samego wieczoru wybadać położenie, a przedewszystkiem poznać charaktery ludzi, którym straż nad nią powierzono.
Nagle przez szczelinę drzwi zamigotało światło, — więc ktoś widocznie szedł do jej celi. Milady odskoczyła od lustra, a usadowiwszy się szybko w krześle, rozpuściła w jednej sekundzie piękne swe włosy i przechyliła głowę, wtył; z pośród zgniecionych koronek wychylała się na pół obnażona jej szyja; ręka jedna spoczęła na sercu a druga obwisła bezwładnie ku dołowi.
Otworzono zamki, drzwi zgrzytnęły w zawiasach, i kilka osób weszło do jej pokoju.
— Postawcie ten stół tutaj — odezwał się jeden z przybyłych, a milady poznała głos Feltona.
Gdy spełniono to polecenie, Felton rozkazywał dalej:
— Przynieście światła i zmieńcie straże.
Podwójny ten rozkaz, wydany przez młodego oficera tym samym ludziom, pouczył milady, że usługujący byli zarazem jej dozorcami, innemi słowy — żołnierzami.
Polecenia Feltona zostały wypełnione szybko i w milczeniu, co było doskonałem świadectwem karności, w jakiej trzymał swych podwładnych.
Nareszcie Felton, który dotychczas nie patrzył na milady, odwrócił się ku niej.
— Ach! — rzekł, — śpi... To bardzo dobrze; wypocząwszy, zje z większym apetytem wieczerzę.
Powiedziawszy to, zawrócił ku wyjściu.
— Ależ nie, panie poruczniku! — rzekł jeden z żołnierzy, mniej surowy od dowódcy, zbliżywszy się do milady, — ona nie śpi bynajmniej.
— Jakto? nie śpi? — zapytał zdziwiony Felton.
— Ta kobieta zemdlała. Proszę spojrzeć, panie poruczniku; twarz jej zbladła, i zdaje mi się, nie oddycha...
— Masz słuszność — przyznał Felton, patrząc na milady z miejsca, gdzie się znajdował, i ani kroku nie postępując ku niej. — Idź i zawiadom lorda Wintera, że uwięziona zemdlała i że nie wiem, co czynić, bo wypadek tego rodzaju nie był wcale przewidziany.
Żołnierz oddalił się, by spełnić otrzymany rozkaz, a Felton, usiadłszy na krześle, stojącem przypadkowo w pobliżu drzwi, oczekiwał w milczeniu i bez poruszenia na powrót swego wysłańca.
Milady, posiadając ową sztukę, o której nabycie kobiety tak usilnie się starają, mianowicie sztukę patrzenia poprzez długie rzęsy bez zdradzenia się, że istotnie patrzą, widziała, że Felton siedzi, odwrócony do niej plecami, i przez dziesięć mniej-więcej minut spoglądając nań bez przerwy, przekonała się, że w ciągu całego tego czasu nie odwrócił się do niej w swej nieczułości ani razu. I przyszło jej na myśl, że z chwilą przybycia lorda Wintera niezłomny ten młodzian pozyska nową jeszcze siłę do opierania się jej sztuczkom. Pomimo wszakże, iż pierwsza próba zawiodła, milady nie straciła ufności w moc innych sposobów; podniosła głowę, otworzyła oczy i lekko westchnęła.
Usłyszawszy to westchnienie, Felton odwrócił się wreszcie ku niej.
— Ach! obudziłaś się pani — odezwał się; — jestem już więc niepotrzebny. Gdybyś pani miała jeszcze jakie żądanie, proszę zadzwonić.
— Och! Boże! mój Boże! jakżeż cierpiałam! — ozwała się milady tym melodyjnym głosem, jakim zapewne starożytne czarodziejki usidlały ludzi, których pragnęły doprowadzić do zagłady.
I, poprawiając się na krześle, usiadła w pozycyi jeszcze bardziej kuszącej, aniżeli ta, jaką poprzednio swemu ciału nadała.
Felton powstał.
— Trzy razy dziennie będę podawał pani posiłek — oświadczył: — rano o godzinie dziewiątej, w południe o pierwszej i wieczorem o ósmej. Gdyby ta pora nie dogadzała pani, zechce pani wyrazić swoje życzenia, a zastosujemy się do nich.
— Czyż zawsze mam przebywać sama jedna w tym wielkim i smutnym pokoju? — zapytała milady.
— Wezwaliśmy pewną kobietę z okolicy, która już od jutra zamieszka w zamku, aby usługiwać pani, i która zawsze stawi się na każde jej zawołanie.
— Dziękuję panu bardzo — odpowiedziała pokornie milady.
Felton skłonił lekko głowę i skierował się ku drzwiom. W chwili wszakże, gdy był już na progu, pojawił się na korytarzu lord Winter w towarzystwie owego żołnierza, który go był zawiadomił o zemdleniu milady. Lord trzymał w ręku flakon z trzeźwiącemi solami.
— Jakżeto? co się tu stało? — pytał drwiącym głosem, widząc, że milady już jest przytomna, a Felton gotuje się do wyjścia. — Więc nieboszczka już zmartwychwstała? Na Boga, Feltonie! ta pani uważa cię widocznie za wielkiego młokosa, odgrywając przed tobą tę pierwszą scenę komedyi, której wszystkie dalsze epizody będziemy mieli zapewne sposobność oglądać.
— Zrozumiałem to, milordzie — odrzekł Felton. — Ponieważ jednak więzień nasz jest kobietą, chciałem okazać jej wszystkie względy, należne płci niewieściej, już nie przez szacunek dla niej, lecz dla siebie samego.
Milady na te nieoczekiwane słowa Feltona poruszyła się całem ciałem w krześle, a krew wzburzyła się w jej żyłach.
— Ach, człowieku z kamiennem sercem! — zawołał lord Winter ze śmiechem, — więc nie uwiodły cię jeszcze te cudnie rozpuszczone włosy, ta biała szyja i omdlewające spojrzenie?!
— O, nie, milordzie! — odpowiedział młody człowiek. — Potrzebaby czegoś więcej, aniżeli sztuczek i kokieteryi kobiecej, aby mię oszukać, i nic mię nie sprowadzi z drogi obowiązku.
— W takim razie, dzielny mój poruczniku, pozostawmy tu milady... niechaj w spokoju obmyśla inne sposoby, sami zaś chodźmy na wieczerzę. Och, bądź spokojny! ta kobieta ma nader bujną wyobraźnię, i akt drugi komedyi nastąpi niedługo po pierwszym.
Mówiąc to, lord Winter ujął Feltona pod ramię i, szyderczo uśmiechnięty, skierował się ku wyjściu.
— Nie bądź zbyt pewny siebie, biedny niedoszły mnichu! — pomyślała milady; — znajdę ja sposób na ciebie, nawrócony żołnierzu, który mundur wojskowy wykroiłeś sobie z habitu!
— Ale, ale! — odezwał się jeszcze lord Winter, zatrzymując się na progu. — Niech ten zawód nie psuje ci apetytu, milady. Spróbuj kurczęcia i tych ryb; zapewniam cię słowem honoru, że nie są zatrute. Mam doskonałego kucharza, a ponieważ nic po mnie nie będzie dziedziczył, więc ufam mu w zupełności. Postępuj za moim przykładem. Do zobaczenia, kochana bratowo, przy sposobności najbliższego zemdlenia.
Szyderstwo to doprowadziło milady do ostatecznej wściekłości. Zacisnęła kurczowo ręce na poręczy krzesła, zgrzytnęła głucho zębami i utkwiła spojrzenie w zamykających się za lordem Winterem i Feltonem drzwiach. Skoro zaś pozostała sama, ogarnął ją znowu istny szał. Spojrzała na stół, a ujrzawszy leżący na nim nóż, podbiegła i chwyciła go w rękę. Ale rozczarowała się: ostrze było z miękkiego srebra i zupełnie tępe.
Nagle poza niedomkniętemi drzwiami rozległ się głośny śmiech — i prawie równocześnie rozwarły się one naoścież.
— Spojrzyj, mój Feltonie — wołał lord Winter, — spojrzyj i przekonaj się, czy mówiłem nieprawdę. Ten nóż był przeznaczony dla ciebie, mój miły; chciała cię nim zabić. Otóż, widzisz, jest to jeden ze sposobów, jakimi się posługuje, by się pozbyć zawadzających jej ludzi. Gdybym był posłuchał twojej rady i dał jej nóż stalowy, przestałbyś już może istnieć na świecie; poderżnęłaby gardło najpierw tobie, mój Feltonie, a następnie wszystkim innym, którychby napotkała na drodze. Spojrzyj tylko, kochany Janie, jak groźnie wygląda z tym nożem i jak go umiejętnie trzyma.
Istotnie milady z zaciśniętym w dłoni nożem robiła wrażenie wprawnego sztyletnika. Ostatnie wszakże słowa lorda, będące dla niej największą możliwie obelgą, rozprężyły jej rękę, złamały moc i wolę. Nóż upadł na ziemię.
— Mówiłeś prawdę, milordzie — rzekł Felton tonem głębokiej pogardy, która zadźwięczała zgrzytliwem echem aż na dnie serca milady, — mówiłeś prawdę, a ja właśnie się myliłem.
I obaj opuścili próg jej pokoju.
Tym razem milady nasłuchiwała uważniej, aniżeli poprzednio, czekając, aż odgłos oddalających się kroków przebrzmi w głębi korytarza.
— Jestem bezpowrotnie zgubiona! — szepnęła do siebie. — Znalazłam się w mocy ludzi, których niepodobna wzruszyć, tak, jak posągi z bronzu lub granitu. Znają mię nawskróś i opancerzeni są przeciwko wszystkim moim podstępom, jakichbym mogła użyć...
— A jednak — dodała po chwili — to przecie niemożliwe, aby sprawa moja zakończyła się w taki sposób, jak postanowili.
Słowa te wskazywały, że milady odzyskuje znowu nadzieję, jakkolwiek jeszcze dotąd nieokreśloną.
Zasiadła do stołu, spożyła po kilka kąsków z podanych potraw, wypiła odrobinę wina hiszpańskiego i po niejakimś czasie, uspokojona zupełnie, uczuła, że odwaga oraz zdolność postanawiania wracają jej szybko. Zresztą trwoga i poczucie słabości nigdy zbyt długo w tej niezbadanej duszy nie gościły.
Zanim udała się na spoczynek, przypomniała sobie jeszcze i rozważyła w umyśle wszystkie szczegóły zachowania się swych wrogów, zdała sobie sprawę z wszystkich drobiazgów, z każdego słowa, z każdego kroku, z każdego poruszenia, z każdego znaku, przyczem nawet chwile milczenia nie uszły jej analizy, i na podstawie tego rozważania, głębokiego, sprawnego a umiejętnego, doszła do wniosku, że, pomimo wszelkich pozorów, z obu jej prześladowców łatwiej było zadać ranę Feltonowi, niż lordowi.
Jedno przedewszystkiem słowo szwagra zaważyło pokaźnie w jej umyśle.
„Gdybym był posłuchał twojej rady...“ — tak właśnie powiedział lord Winter do Feltona.
A zatem Felton ujmował się za nią widocznie, skoro lord Winter nie chciał posłuchać jego rady.
— Nie wiem, czy młodzieniec ten jest słaby, czy silny — pomyślała milady, — lecz bądź-co-bądź ma on w duszy iskrę litości. Otóż iskrę tę rozniecę w pożar, który go pochłonie.
Po chwili zaś rozważała dalej:
— Co się tyczy mego miłego szwagra, zna on mię nazbyt dobrze... obawia się mnie i wie, co go czeka, gdyby mi się udało wymknąć z rąk jego. Z tej strony więc niewarto nic próbować. Tak! z Feltonem jest łatwiejsza sprawa: to człowiek młody, naiwny, o czystej duszy i, jak się zdaje, cnotliwy; na niego więc można znaleźć skuteczny sposób, który go zgubi...
Z tą myślą położyła się na łóżku i zasnęła, a po chwili lekki uśmiech rozchylił jej wargi. Widząc ją teraz, myślałbyś, że masz przed sobą młodą dziewczynę, marzącą we śnie o wianku kwiatów, którym ozdobi piękną swą głowę w najbliższe święto.




VIII.
DRUGI DZIEŃ NIEWOLI.

Śniło się milady, że dostała nareszcie d’Artagnana w swe ręce i że była świadkiem jego stracenia; widok zaś tej jego znienawidzonej krwi, spływającej z katowskiego topora, wywołał właśnie na jej usta ów wdzięczny uśmiech.
Spała, jak śpi więzień, kołysany pierwszą nadzieją odzyskania wolności.
Nazajutrz, gdy otworzono drzwi jej pokoju, leżała jeszcze w łóżku. Felton zatrzymał się na korytarzu, przyprowadziwszy kobietę, o której wspominał dnia poprzedniego, a która tymczasem przybyła do zamku. Teraz służebna owa podeszła do łóżka milady, ofiarowując się na jej rozkazy.
Milady była blada, jak zazwyczaj, i cera jej mogła łatwo wprowadzić w błąd tego, kto widział ją po raz pierwszy.
— Mam gorączkę — rzekła; — nie spałam ani przez chwilę w ciągu tej długiej nocy i cierpię straszliwie... Czy zdolną jesteś okazać mi więcej litości, aniżeli okazano mi jej wczoraj?... Zresztą mam jedno tylko pragnienie: chcę, by pozwolono mi pozostać w łóżku.
— Może pani sobie życzy, abym wezwała lekarza? — spytała kobieta.
Felton słuchał rozmowy, nie odzywając się jednak ani słowem.
Milady pomyślała sobie, że im więcej osób będzie ją otaczało, tem trudniej będzie wzbudzić we wszystkich współczucie; mogłoby to przytem skłonić lorda Wintera do podwojenia baczności. Zresztą lekarz oświadczyłby prawdopodobnie, że choroba jest udana. A milady, straciwszy pierwszą stawką, nie chciała się już narażać na ponowną przegraną.
— I pocóż tu wizyta lekarza? — odpowiedziała. — Panowie ci oświadczyli wczoraj, że choroba moja jest komedyą, więc i dzisiaj zapewne mieliby toż samo przekonanie. Gdyby mi zresztą wierzyli, mieliby od wczorajszego wieczora dosyć czasu, aby wezwać lekarza.
— R więc niech mi pani powie sama, jakiego żądasz lekarstwa — odezwał się zniecierpliwiony Felton.
— Czyż ja wiem, mój Boże! Czuję, że jestem chora, i oto wszystko. Dajcie mi, co się wam spodoba. Czyż zresztą zależy wam na mojem zdrowiu?...
— Poprosić tutaj lorda Wintera — rzekł twardo Felton do strażnika, znużony nieustannemi jej skargami.
— Och, nie! nie! — zawołała milady, — nie wzywajcie go! Jestem zupełnie zdrowa... przysięgam, nie potrzebuję niczego!
W okrzyku tym brzmiała tak niezwykła gwałtowność, tak przekonywająca wymowa, że Felton, pociągnięty nią, wszedł do pokoju.
— A jednak wszedł! — pomyślała milady.
— Wszakże, jeżeli pani jest istotnie chora — rzekł, — poślemy po lekarza. Natomiast, jeżeli nas pani zwodzisz, tem gorzej dla niej. Bądź-co-bądź, my sami nie będziemy zmuszeni czynić sobie zgoła żadnych wyrzutów.
Milady nie odpowiedziała na te słowa, lecz, oparłszy piękną swą głowę na poduszce, zalała się łzami i wybuchnęła łkaniem.
Felton spoglądał na nią przez chwilę ze zwykłą swą obojętnością, poczem, widząc, że atak płaczu nieprędko przeminie, wyszedł z pokoju. Usługująca kobieta podążyła za nim. Lord Winter nie ukazał się wcale.
— Zdaje się, że zaczynam patrzeć jaśniej na wszystko — pomyślała milady z dziką radością, owijając się w kołdrę, by ukryć przed ludźmi, mogącymi ją podpatrywać, wybuch wewnętrznego zadowolenia.
Upłynęły od tej chwili dwie godziny.
— No! — rzekła do siebie milady; — nadszedł czas, aby już wyzdrowieć. Trzeba wstać i starać się wyciągnąć jakąś korzyść z dnia dzisiejszego. Mam do rozporządzenia dziesięć dni zaledwie; dzisiaj wieczorem upłyną już dwa dni mego tutaj pobytu.
Służba, wszedłszy rano do jej pokoju, przyniosła śniadanie; milady przypuszczała zatem, że niebawem przyjdzie ktoś sprzątnąć nakrycie i że wówczas ujrzy także Feltona.
Nie pomyliła się. Felton wszedł i, nie zwracając uwagi, czy milady z zastawionego posiłku skorzystała, czy też nie, ruchem ręki rozkazał usunąć stół, który zawsze wnoszono już z zastawą.
Po wyjściu służby Felton pozostał jeszcze w pokoju. W ręku trzymał jakąś książkę.
Milady, siedząca na krześle w pobliżu kominka, piękna, blada, z wyrazem rezygnacyi na twarzy, wyglądała, jak święta dziewica, oczekująca na chwilę męczeństwa.
Felton zbliżył się ku niej i rzekł:
— Lord Winter, jako katolik, podobnie, jak pani, jest tego mniemania, że brak praktyk i obrządków religijnych może sprawiać pani niejaką przykrość, wobec czego postanowił zezwolić pani, abyś odmawiała codziennie swoje nabożeństwo. A oto książka, zawierająca wszystkie modlitwy.
Gest, z jakim Felton położył książeczkę na stoliku, obok którego siedziała milady, i ton, z jakim wymówił słowa „swoje nabożeństwo“, jak również towarzyszący słowom pogardliwy uśmiech, zostały w lot przez nią zrozumiane. Podniosła głowę i utkwiła bacznie wzrok w twarzy młodego oficera. Jego gładko zaczesane włosy, strój skromny aż do przesady, poważne, jakby z marmuru wykute czoło, równie nieprzeniknione, jak całe jego zachowanie się, zrodziły w milady przypuszczenie, że ma przed sobą jednego z tych ponurych Purytanów, jakich tak często spotykała na dworze króla Jakuba, a również i na dworze króla francuskiego, gdzie przybywali nieraz szukać schronienia, mimo wspomnień nocy świętego Bartłomieja.
I przyszło jej nagle jedno z owych natchnień, jakie miewają jedynie ludzie genialni w tych wielkich chwilach, gdy rozstrzyga się ich los, lub gdy chodzi o ich życie.
Te dwa słowa Feltona „swoje nabożeństwo“ i krótkie na niego spojrzenie pouczyły ją o ważności odpowiedzi, która miała wyjść z jej ust.
Dzięki wrodzonej szybkości, z jaką zawsze pracował jej umysł, nie potrzebowała wcale zastanawiać się nad słowami, — miała je gotowe już na ustach:
— Jakto? — odpowiedziała z akcentem pogardy, dostosowanym do tonu, jaki zasłyszała w głosie młodego oficera, — jakto mam odmawiać to „nabożeństwo“? Lord Winter, będący fałszywym katolikiem, wie doskonale, że jestem innego wyznania... I to jest zapewne nowa pułapka, jaką na mnie zastawia...
— A jakiegoż jesteś pani wyznania? — zapytał Felton ze zdziwieniem, którego, mimo całej mocy panowania nad sobą, nie zdołał zupełnie ukryć.
— Wyznam to — zawołała milady z udaną egzaltacyą — dopiero w tym dniu, kiedy już dosyć wycierpię za moją wiarę.
Przelotne spojrzenie na Feltona przekonało milady, jaki wyłom uczyniła temi słowy w jego nieprzejednanem dotychczas względem niej usposobieniu.
Młody oficer stał jednak milczący i nieruchomy, — tylko w spojrzeniu jego można było czytać wyraźnie.
— Znalazłam się w ręku nieprzyjaciół — mówiła dalej milady tonem, który musiał budzić pokrewne oddźwięki w duszy purytanina. — Wszystko mi jedno, czy Bóg mię ocali, czy zginę za moją wiarę! Oto moja odpowiedź. Proszę bardzo, zanieś ją pan lordowi Winterowi. Tę książkę zaś — mówiła dalej, wskazując palcem modlitewnik, lecz nie dotykając go, jakgdyby obawiała się, że splami się samem dotknięciem, — tę książkę zaś możesz pan zabrać do własnego użytku, albowiem jesteś bezwątpienia podwójnie wspólnikiem lorda Wintera: wspólnikiem w jego prześladowaniach i wspólnikiem w jego herezyi.
Felton nie odpowiedział. Zabrawszy książkę z tym samym gestem wzgardy, z jakim ją przed chwilą składał na stole, wyszedł zamyślony.
Lord Winter przybył odwiedzić bratowę około godziny piątej wieczorem, milady więc miała dość czasu, aby obmyślić plan swego postępowania. Przyjęła też lorda z pewnością siebie, jaką daje poznanie nastręczających się korzyści.
— Jak się zdaje — rzekł lord Winter, siadając na krześle naprzeciwko milady i wyciągając niedbałym ruchem nogi przed kominkiem, — jak się zdaje, popełniliśmy małe odstępstwo religijne!
— Co chcesz powiedzieć przez to, milordzie?
— Chcę powiedzieć, że widocznie od czasu, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, zmieniłaś pani wyznanie. Czyżbyś może po raz trzeci wyszła za mąż... tym razem za protestanta?
— Chciej mi wytłómaczyć te słowa, milordzie — odpowiedziała milady z godnością, — słyszę je bowiem, ale ich nie rozumiem.
— To znaczy, że wyrzekłaś się pani wszelkiej wiary — odpowiedział drwiąco lord Winter i następnie dodał: — Ha! tem lepiej... tem lepiej.
— Nie wątpię, że odpowiadałoby to bardziej pańskim przekonaniom — rzekła zimno milady.
— Och! muszę wyznać, że jest mi to najzupełniej obojętne.
— Chociażbyś się nie przyznawał, milordzie, do obojętności w rzeczach wiary, łatwo byłoby to poznać, patrząc na twoje wszeteczeństwo i na twoje zbrodnie.
— Cóż znowu? Ty mówisz o wszeteczeństwie? ty, Messalina? ty, lady Macheth?! Albo mię słuch myli, albo jesteś doprawdy bezwstydną aż do ostatecznych granic.
— Mówisz pan w ten sposób, bo wiesz, że jeszcze ktoś więcej słucha naszej rozmowy — rzekła milady z zimnym spokojem. — Chcesz podburzyć przeciwko mnie swoich dozorców więziennych i katów.
— Moich dozorców więziennych i moich katów? Och, pani! posługujesz się nazbyt poetycznemi wyrażeniami. Komedya wczorajsza, jak widzę, przemienia się dzisiaj w tragedyę. Mniejsza zresztą o to! Za osiem dni znajdziesz się we właściwem dla siebie miejscu, a moje zadanie będzie wypełnione.
— Zadanie haniebne, bezbożne! — zawołała milady z oburzeniem ofiary, wyzywającej swych sędziów.
— Na honor! zdaje mi się, że ta hultajka dostała pomieszania zmysłów — rzekł lord Winter, powstając. — No, uspokój się, pani purytanko, bo w przeciwnym razie zamknę cię w lochu. Upiłaś się widocznie mojem winem hiszpańskiem, nieprawdaż? Ale to nic nie szkodzi; oszołomienie takie nie jest niebezpieczne i nie będzie miało żadnych następstw.
I lord Winter oddalił się, klnąc głośno, co w owe czasy czynił niejeden szlachcic.
Felton podczas całej tej rozmowy stał istotnie za drzwiami i nie stracił ani jednego jej słowa. Milady więc odgadła to trafnie.
— Idź, idź! — rzekła za odchodzącym szwagrem. — Ale przekonasz się jeszcze, że te następstwa będą; jednak dowiesz się o nich wtedy, gdy zapóźno już będzie im zapobiedz.
Nastała cisza, i znów upłynęły dwie godziny. Gdy wnoszono wieczerzę, milady była zatopiona w modlitwach, jakich nauczyła się od starego sługi swego drugiego męża, zażartego purytanina. Mogło się wydawać, że popadła w religijną ekstazę; nie zwracała najmniejszej uwagi na to, co się działo naokół. Felton rozkazał ruchem ręki, aby nie przeszkadzano jej w modlitwie, i wyszedł cicho razem z żołnierzami.
Milady, przypuszczając, że ktoś może przez szparę we drzwiach obserwować dalsze jej zachowanie się, odmawiała modlitwy aż do końca, — i wydało się jej istotnie, że żołnierz, pełniący straż, przystanął i nasłuchiwał. Tego zresztą na razie pragnęła. Po niejakimś czasie podniosła się wreszcie z klęcznika i, usiadłszy przy stole, zjadła coś-niecoś, poczem napiła się czystej wody.
W godzinę później zabrano stół z resztkami wieczerzy. Tym razem jednak Felton nie towarzyszył żołnierzom.
Czyżby obawiał się nazbyt często widywać ją? Odwróciła się ku ścianie, i usta złożyły się jej do uśmiechu. A w uśmiechu tym krył się tak wyraźny tryumf, że już to samo mogłoby ją zdradzić.
Przeczekała jeszcze pół godziny, a skoro wreszcie zupełna cisza zaległa mury zamku, i nie było słychać nic, prócz nieustannego grzmotu fal morskich, tego potężnego oddechu oceanu, — zaczęła głosem czystym, melodyjnym a drżącym śpiewać pierwszą zwrotkę najbardziej ulubionego przez Purytanów psalmu:

„Twarz odwróciłeś od nas, Boże Panie,
Abyśmy sami pełnili swe czyny;
Lecz, gdy się woli twojej zadość stanie,
Za trud nagrodą są niebios wawrzyny.“

Wiersz nie był dobry, nie odznaczał się rytmem, — ale, jak wiadomo, purytanie niewielką wagę przywiązywali do poezyi.
Śpiewając zaś, milady nasłuchiwała. Żołnierz, stojący na straży przed drzwiami, zatrzymał się, jakby skamieniał w miejscu. I mogła z tego milady ocenić wrażenie, jakie wywoływał jej śpiew.
Śpiewała więc dalej z głębokiem uczuciem, i wydawało się jej, że głos jej, rozlegając się daleko pod sklepieniami, opanowuje serca jej stróżów więziennych, niby czar tajemny. Okazało się jednak, że strażujący żołnierz, zapewne zagorzały katolik, otrząsnął się wkrótce z uroku i zawołał głośno poprzez drzwi:
— Niech się pani uciszy nareszcie! Ta pieśń jest smutna, jak „De profundis“. Poprostu nie można wytrzymać, słuchając podobnych śpiewów, gdy już wystarczy samo przebywanie w tym ponurym zamku.
— Milczeć! — odezwał się poważny głos, w którym milady rozpoznała głos Feltona. — Nie mieszaj się w nieswoje sprawy, błaźnie jakiś! Czy dano ci rozkaz, abyś przeszkadzał śpiewać tej kobiecie? Nie. Powiedziano ci tylko, że masz jej strzedz, że masz ją zastrzelić, gdyby próbowała uciekać. A więc strzeż jej, zabij ją, jeżeli zajdzie potrzeba, ale niewolno ci nic zmieniać w otrzymanych rozkazach.
Błysk niepohamowanej radości rozjaśnił oblicze milady, gdy usłyszała te słowa. Błysk ten jednak był tak krótki, jak błyskawica. Nie zwracając niby uwagi na zasłyszaną rozmowę, której wszakże każde słowo wyryło się jej głęboko w pamięci, zaczęła drugą zwrotkę, nadając swemu głosowi nieprzemożony wdzięk, wyrazistość i czar kuszący, jakim ją sam szatan chyba obdarzył:

„Za mych łez tyle, za tyle niedoli,
Za me wygnanie i wszystko, co boli,
Dał Bóg modlitwy silę tajemniczą;
Cierpienia moje anioły policzą.“

Głos milady, niesłychanie rozlewny i drgający najgłębszem uczuciem, nadawał prostej i niewyszukanej poezyi tych psalmów iście czarodziejski urok i wymowność, jaką najbardziej zagorzali purytanie rzadko tylko znajdowali w śpiewach swych braci, a którą usiłowali wydobyć wszystkimi środkami swej wyobraźni.
Felton miał wrażenie, że słyszy śpiew anioła, który ongi pocieszał trzech Hebrejczyków w piecu gorejącym.
Milady śpiewała dalej:

„Ale wyzwolin idzie chwila wielka,
Gdyż Bóg pan mocny jest i sprawiedliwy;
Choćby nadzieja zawiodła nas wszelka,
Śmiercią męczeńską ty będziesz szczęśliwy.“

W strofkę tę usiłowała straszliwa śpiewaczka przelać całe uczucie jej treści. Młody zaś oficer, do głębi przejęty tą pieśnią, nie mógł się już pohamować. Otworzył nagle gwałtownym ruchem drzwi i stanął na progu pokoju. Blady był, jak zazwyczaj, lecz oczy miał rozpłomienione, niemal obłędne.
— Śpiewasz pani w ten sposób — odezwał się, — że istotnie... zbyt głośno.
— Proszę o przebaczenie — odpowiedziała milady słodkim swym głosem. — Zapomniałam zupełnie, że pieśni moje nie mogą być mile słyszane w tym domu. Być może, obraziłam pańskie uczucia religijne. Ale, jeżeli się tak stało, to gotowa jestem przysiądz, iż nie miałam bynajmniej tego zamiaru. Racz pan zatem przebaczyć mi winę, która jest może wielka, lecz nie była wcale rozmyślna.
Milady jaśniała w tej chwili niezwykłą urodą. Nieznającemu jej mogło się wydawać, iż to ekstaza religijna nadawała jej obliczu tyle uroku. To też Felton spoglądał na nią olśniony. Zdawało mu się niemal, że widzi w tej chwili przed sobą anioła, którego głos słyszał tak niedawno.
— Tak jest — odpowiedział, — zakłócasz pani spokój ludzi, którzy mieszkają w tym zamku.
I biedny szaleniec nie spostrzegał nawet, że odpowiedź ta nie ma związku z tłómaczeniem milady i że pozwala tej kobiecie zajrzeć okiem rysia w najgłębsze tajniki jego serca.
— Nie będę już śpiewała — rzekła milady, spuszczając oczy i nadając swemu głosowi możliwie największą słodycz, a swej postawie wyraz najgłębszej rezygnacyi.
— Nie, nie, pani! — odparł Felton. — Proszę tylko, niech pani śpiewa nieco ciszej, zwłaszcza w nocy.
Powiedziawszy to, oficer oddalił się szybko z pokoju, czując, że nie potrafi dłużej postępować z należną wobec uwięzionej surowością.
— Dobrze zrobiłeś, panie poruczniku — odezwał się żołnierz. — Te pieśni zakłócają spokój duszy... Choć, co prawda, można się ostatecznie przyzwyczaić do tego... Ona śpiewa wcale pięknie.




IX.
TRZECI DZIEŃ NIEWOLI.

A więc udało się nareszcie milady przywabić do siebie Feltona. Nie było to jednak wszystko; należało teraz zatrzymać go przy sobie, a raczej doprowadzić do tego, by został z nią sam-na-sam. Milady zdawała sobie dotąd tylko bardzo niejasno sprawę, jakiego użyć środka, by ten cel osiągnąć.
Nie koniec na tem: trzeba było skłonić go do mówienia, aby rozmowa ta przyniosła pożądane owoce. Milady wiedziała, że głos jej ma nieprzezwyciężony urok, że obejmuje całą niezmierzoną skalę tonów — od ludzkiego słowa aż do anielskich wprost dźwięków.
A jednak, pomimo tych wszystkich ponęt, mogła się jeszcze zawieść; Felton był uprzedzony i przygotowany na wszelkie z jej strony pokusy.
Odtąd poczęła zwracać baczną uwagę na każde poruszenie młodego oficera, na każdy jego gest, na każde spojrzenie, nawet na szybkość oddechu, w którymby się można dopatrzyć głębszego westchnienia, a słowa jego ważyła z taką ścisłością, że nawet najdrobniejsza zmiana w tonie nie mogła ujść jej uwagi.
Wreszcie wystudyowała wszystko, niby utalentowany artysta, który otrzymał nową rolę w nieznanej mu sztuce.
Znacznie łatwiej było dla milady dać sobie radę z lordem Winterem. Wobec niego postanowiła zachowywać się nadal tak, jak dni poprzednich: milczeć z godnością w jego obecności, od czasu do czasu doprowadzać go do oburzenia przesadną pogardą lub obelżywem słowem, zmuszać go kiedy-niekiedy do pogróżek i gwałtów, coby tem bardziej uwydatniało jej rezygnacyę. Taki był jej plan. A młody jej nadzorca miał być tego świadkiem; chociażby nawet nie odzywał się, musiał to widzieć i słyszeć.
Rano. jak zazwyczaj, przyszedł Felton — i milady pozwoliła mu się zająć śniadaniem, nie zwracając się do niego ani słówkiem. W chwili, gdy już miał wychodzić, wydało się jej, że chce coś powiedzieć. Ale zawahał się jakby, i nie uszło uwagi milady, że z pewnym wysiłkiem zamknął w sercu słowa, chcące mu się wydrzeć na wargi, poczem wyszedł.
Około południa przybył lord Winter.
Był pogodny dzień zimowy; promienie bladego angielskiego słońca, które świeci, lecz nie grzeje, przedzierały się poprzez kraty celi więziennej.
Milady wyglądała przez okno, udając, że nie słyszy skrzypnięcia otwieranych drzwi.
— Aha! — odezwał się lord Winter. — Odegrawszy komedyę, odegrawszy następnie tragedyę, udajemy teraz, że nas dręczy melancholia.
Uwięziona nie odpowiedziała.
— Tak, tak! — mówił dalej, — pojmuję to dobrze. Chciałabyś pani znajdować się teraz, jako wolny człowiek, na tem wybrzeżu; pragnęłabyś wsiąść na jaki dobry statek i pruć fale tego morza o szmaragdowej zieleni; pragnęłabyś przytem, bądź na lądzie, bądź na morzu, zgotować mi jedną z tych zasadzek, jakie tak świetnie umiesz obmyślać. Cierpliwości! cierpliwości! Za cztery dni znajdziesz się na tem wybrzeżu, za cztery dni znajdziesz się na tak szerokiem morzu, że szerszego trudno już żądać... bo za cztery dni uwolnię Anglię od twojej obecności.
Milady złożyła ręce i podniosła piękne swe oczy ku niebu.
— Boże! Boże! — rzekła z anielskim wdziękiem w ruchu i w słowie, — przebacz temu człowiekowi, jak ja mu przebaczam!
— Módl się, módl, niegodna! — zakrzyknął baron. — Twoja prośba jest o tyle szlachetniejsza, że znajdujesz się w ręku człowieka, który nie przebaczy ci nigdy.
I wyszedł.
W chwili, gdy otwierał i zamykał drzwi, milady dostrzegła Feltona, który jednak usunął się spiesznie na stronę, nie chcąc się jej pokazać.
Wtedy padła na kolana i poczęła się modlić.
— Boże mój! Boże! — wołała, — tobie, Panie, wiadomo, dla jak świętej sprawy znoszę te cierpienia! Dodaj mi sił, bym mogła je wytrzymać!
W tej sekundzie drzwi rozwarły się cicho, lecz piękna pokutnica, udając, że nie słyszy tego, modliła się dalej głosem łkającym:
— Mścicielu krzywd, Boże litościwy! czy dopuścisz, aby wypełniły się straszne zamiary tego człowieka?!
Nastała chwila ciszy, wśród której milady uważała za stosowne posłyszeć nareszcie odgłos kroków Feitona. Zerwała się szybko i zarumieniła się, jakgdyby zawstydzona, że zaskoczono ją na klęczkach.
— Nie lubię przeszkadzać tym, którzy się modlą — odezwał się Felton z powagą, — i proszę panią, niech się pani nie krępuje moją obecnością.
— Skąd pan wiesz o tem, że się modliłam? — zapytała milady zduszonym łzami głosem. — Mylisz się pan; nie modliłam się wcale.
— Czy sądzisz pani — rzekł Felton ze swą zwykłą powagą, lecz łagodniejszym tonem, — czy sądzisz pani, że czułbym się uprawnionym przeszkadzać ludzkiej istocie, gdy korzy się przed Stwórcą? Niech Bóg uchowa! Zresztą winowajca powinien żałować za grzechy, i bez względu na to, jaką zbrodnię popełnił z chwilą, gdy klęka u stóp Pana nad Pany, jest dla mnie święty.
— Więc uważasz mię pan za winowajczynię? — rzekła milady z uśmiechem, który mógłby rozbroić aniołów na sądzie ostatecznym. — Ja winowajczynią! Boże mój! ty wiesz, czy nią jestem! Powiedz pan, że jestem skazaną, zgoda; ale wiesz pan przecie o tem, że Bóg, miłujący męczenników, zezwala niekiedy, by skazywano i niewinnych.
— Jeżeli jesteś pani niewinnie skazaną, czy też męczennicą, to tylko jeden powód więcej, abyś się modliła... Ja sam także modlić się będę za panią.
— Och! jesteś pan, jak widzę, sprawiedliwym człowiekiem — zawołała milady, rzucając mu się do nóg. — Jednak, pomimo modlitwy, wątpię, abym wytrzymała tu już dłużej; lękam się, że zabraknie mi sił w chwili ostatecznej walki, gdy będę musiała stwierdzić dowodnie moją wiarę. Wysłuchaj pan zatem błagania zrozpaczonej kobiety! Oszukują tu pana... Ale nie o to mi chodzi; proszę pana o jedną tylko łaskę, a jeżeli mię wysłuchasz, będę cię błogosławiła na tym i na tamtym świecie.
— Pomów pani z milordem — odparł Felton. — Na szczęście, nie dano mi prawa ani uniewinniać, ani też karać; Bóg innym, wyższym odemnie, powierzył ten obowiązek.
— Z panem, z panem tylko pragnę mówić! Wysłuchaj mię, zamiast przykładać rękę do mojej zguby, do mojej hańby!
— Jeżeli zasłużyłaś pani na ten wstyd i hańbę, należy ją znosić, ofiarowując swą pokutę Bogu.
— Co pan mówisz? Nie zrozumiałeś pan słów moich! Mówiłam o hańbie, a pan sądzisz, że myślę o jakiejś karze, o więzieniu lub śmierci. Och, mój Boże! cóż znaczy śmierć lub więzienie?
— Teraz ja nie rozumiem słów pani.
— Albo też udajesz pan, że nie rozumiesz — odpowiedziała milady z uśmiechem powątpiewania.
— Nie, pani! przysięgam na honor żołnierski, na moją wiarę chrześcijańską, że nic nie wiem!
— Jakto? nie znasz pan zamiarów lorda Wintera względem mnie?
— Nie znam wcale.
— To niemożliwe! jesteś pan przecie jego powiernikiem!
— Nie kłamię nigdy, pani.
— Och! lord nie ukrywa tak swoich zamysłów, aby nie można było ich odgadnąć.
— Nie staram się nic odgadywać; czekam, aż mi sam powie. A lord Winter nie zwierzał mi się dotychczas z niczem, oprócz tego, co powiedział w obecności pani.
— A więc nie jesteś pap jego wspólnikiem? — zawołała milady z akcentem najzupełniejszej szczerości. — A zatem nie wiesz, że lord skazuje mię na hańbę, przewyższające wszystkie najstraszniejsze kary na świecie?
— Mylisz się pani — odparł Felton, rumieniąc się. — Lord Winter nie byłby zdolny popełnić żadnej zbrodni.
— Doskonale! — pomyślała milady. — Nie wiedząc nawet, o co chodzi, nazywa to zbrodnią. — A głośno rzekła: — Przyjaciel człowieka, pozbawionego czci, jest zdolny do wszystkiego.
— Kogo nazywasz pani pozbawionym czci? — spytał zdziwiony Felton.
— Czyż istnieje w Anglii dwóch ludzi, którym możnaby nadać podobne miano? — odpowiedziała pytaniem.
— Mówisz pani może o Jerzym de Villiers? — zapytał Felton, a oczy zapłonęły mu ogniem.
— Mówię o tym, którego poganie i heretycka szlachta nazywają księciem Buckinghamskim — odpowiedziała milady. — Nie sądziłam, że znajdzie się w Anglii choćby jeden człowiek, któremu tak długo trzebaby tłómaczyć, aby odgadł, o kim mówię.
— Ręka Stwórcy cięży nad nim — oświadczył Felton z powagą. — Nie uniknie on kary, na jaką zasłużył...
Mówiąc te słowa, Felton wyraził właściwie nie osobistą jedynie, lecz ogólną opinię, jaką książę miał u swoich rodaków; nawet katolicy mianowali Buckinghama łupieżcą, zdziercą, wszetecznikiem, a purytanie nazywali go poprostu szatanem.
— Och, mój Boże! mój Boże! — wołała milady, — błagam, ześlij na tego człowieka karę, na jaką zasługuje! Ty wiesz, Panie, że nie pragnę pomsty za własne krzywdy; pragnę tylko wyzwolenia narodu i o to błagam!
— Więc pani go zna? — zapytał Felton.
— Nareszcie poczyna zadawać pytania — pomyślała milady, uradowana, że tak szybko udało jej się wciągnąć Feltona w swe sieci, i odparła: — Czy go znam? Tak! na moje nieszczęście, na moje wieczyste nieszczęście znam go.
I załamała ręce, jakgdyby opanował ją paroksyzm boleści.
Felton odczuwał niewątpliwie, że traci moc panowania nad sobą, i chcąc wyjść, postąpił parę kroków ku drzwiom. Ale uwięziona, spostrzegłszy to, poskoczyła za nim.
— O, panie! — zawołała, — bądź dobrym, bądź łaskawym i wysłuchaj mojej prośby: daj mi nóż, którego pozbawiło mię okrucieństwo barona, pragnącego, bym się męczyła jak najdłużej bez możności skrócenia sobie tej męczarni! Och! wysłuchaj mię, panie! przez litość daj mi ten nóż na jedną chwilę i zamknij mię samą w tym pokoju! Nie zamierzam bynajmniej godzić na pańskie życie. Boże mój! jakżebym miała żywić złe zamiary przeciwko panu, przeciwko jedynej dobrej, sprawiedliwej i litosnej istocie, jaką tu napotkałam... przeciwko panu, być może, zbawcy mojemu?! Daj mi pan ten nóż na chwilę, na jednę krótką chwilę, poczem zabierzesz go pan sobie! daj mi go na chwilę tylko, panie Feltonie, a ocalisz cześć moją!
— Jakto? chce’sz pani odebrać sobie życie? — zawołał Felton z przerażeniem, zapominając wyrwać ręce z uścisku uwięzionej, — chcesz się pani zabić?!
— Tak, panie! — odparła milady niemal szeptem, padając bez sił na podłogę, poczem dodała, jakby do siebie: — Wyjawiłam moją tajemnicę!... wie teraz wszystko!... O, Boże! jestem zgubiona!
Felton stał nieruchomo w miejscu, nie wiedząc, co czynić.
— Jeszcze wątpi — pomyślała milady; — niedość prawdziwie odegrałam moją rolę...
W tejże chwili na korytarzu rozległo się czyjeś stąpanie. Milady rozpoznała kroki lorda Wintera; Felton poznał je również i skierował się ku drzwiom.
Milady pobiegła za nim.
— Och! ani słowa przed tym człowiekiem! — rzekła stłumionym głosem, — ani słowa o tem, co mówiłam! inaczej będę zgubiona... zgubiona przez pana...
I w obawie, by jej lord nie usłyszał, zamilkła, — natomiast ruchem niesłychanego przerażenia położyła delikatną swą dłoń na ustach Feltona, — gdy zaś oficer odsunął ją łagodnie od siebie, upadła na kanapę.
Lord Winter przeszedł koło drzwi, nie zatrzymując się, i słychać było oddalające się w głębi korytarza jego kroki.
Felton, blady śmiertelnie, stał przez chwilą, nasłuchując, poczem, gdy już miarowe stąpanie barona ucichło zupełnie, odetchnął głęboko, jak człowiek, zbudzony ze snu, i wybiegł z pokoju.
— Ach! — rzekła milady, gdy i kroki Feltona przebrzmiały u wyjścia z kurytarza, — nareszcie go zdobyłam dla siebie!
Po chwili jednak czoło jej zachmurzyło się znowu.
— Jeżeli opowie to wszystko baronowi — pomyślała, — będę zgubiona. Baron wie doskonale, że nie odbiorę sobie życia... da mi nóż w jego obecności i przekona go, że straszna moja rozpacz była jedynie komedyą.
Usiadła przed lustrem i napawała się swoim widokiem; nigdy jeszcze nie była tak piękną.
— Mogę być jednak spokojna — pomyślała, uśmiechając się; — nic mu nie powie.
Wieczorem lord Winter przyszedł towarzyszyć jej przy wieczerzy.
— Milordzie — rzekła, zaledwie przestąpił próg, — czy obecność pańska jest nieodzownym dodatkiem do mojej niewoli i czy nie mógłbyś mi oszczędzić tych tortur, jakiemi są dla mnie pańskie odwiedziny?
— Jakto, najdroższa bratowo? — odpowiedział lord Winter, — czyż nie słyszałem na własne uszy, jak te piękne usteczka, tak okrutne dla mnie dzisiaj, zapewniały mię, że przybyłaś do Anglii jedynie w tym celu, by się nacieszyć moim widokiem? Wszakże mówiłaś sama, że tęskniłaś za mną, że byłaś gotowa narazić się na wszystko, byle mię zobaczyć: na trud podróży morskiej, na burze i na niewolę! Jestem teraz obok ciebie, więc powinnaś się czuć zadowoloną. Tym razem zresztą odwiedziny moje mają pewien cel, ściśle określony...
Milady zadrżała, gdyż przyszło jej do głowy przypuszczenie, że Felton jednak powtórzył lordowi ich rozmowę. I może nigdy jeszcze serce tej kobiety, która doznawała tylu potężnych i tak różnorodnych wrażeń, nie biło tak gwałtownie, jak w tej chwili.
Siedziała na krześle. Lord Winter przysunął sobie również krzesło, a usiadłszy obok, sięgnął do kieszeni, wydobył jakiś papier i począł rozwijać go powoli.
— Pragną — rzekł — pokazać ci rodzaj pasportu, który napisałem własnoręcznie, a który ma ci posłużyć za numer porządkowy na resztę żywota.
I z twarzy milady przenosząc spojrzenie na papier, zaczął czytać:
„Rozkaz deportacyi do...“ — tu wyjaśnił: — Nazwy miejscowości nie wymieniam i pozwalam, byś pani obrała ją sobie sama; jeżeli tylko znajdować się będzie o jakieś tysiąc mil od Londynu, najchętniej miejscowość tę wpiszę. Tymczasem przyjmij pani do wiadomości treść tego pisma. Otóż: „Rozkaz deportacyi do... tak zwanej Karoliny Backson, napiętnowanej na podstawie wyroku sądów francuskich i następnie po odcierpieniu kary uwolnionej. Skazuje się ją obecnie na przebywanie w oznaczonej miejscowości bez wydalania się z niej poza obręb trzech mil. Gdyby usiłowała uciec, będzie ukarana śmiercią. Przeznacza się dla niej pięć szylingów dziennie na mieszkanie i utrzymanie.“
— Rozkaz ten nie dotyczy mnie, gdyż jest w nim wymienione niemoje nazwisko.
— Nazwisko?! Czyż pani masz wogóle jakie nazwisko?
— Mam to, które mi nadał brat pański.
— Mylisz się pani! brat mój był drugim twym mężem, a tymczasem żyje jeszcze twój pierwszy małżonek. Wymień mi jego nazwisko, a umieszczę je zamiast nazwiska Karoliny Backson...
Milady, zaciąwszy usta, nie odpowiedziała.
— Milczysz? nie chcesz?... Wobec tego będziesz zesłana pod nazwiskiem Karoliny Backson.
Wyraz trwogi wystąpił na twarz milady, — tym razem jednak nie była to komedya, lecz istotna rozpacz na samą myśl, że oto jest już gotowy zupełnie prawomocny rozkaz, który prawdopodobnie będzie natychmiast wykonany, gdyż widocznie lord Winter przyspieszył zesłanie, i że jeszcze tego samego wieczora wsadzą ją na okręt. Wobec tego wszystkie jej nadzieje i plany rozpadały się nagle w gruzy. Rzuciwszy jednak nieznacznie okiem na dokument, dostrzegła, że nie jest jeszcze opatrzony podpisem, i to ją nieco uspokoiło.
— Tak! — odezwał się lord Winter, zauważywszy to spojrzenie, — szukasz pani podpisu i powiadasz sobie: „Dopóki dokument ten nie jest podpisany, nie wszystko jeszcze stracone; pokazano mi go tylko dlatego, aby mię nastraszyć.“ Otóż mylisz się, piękna pani! Jutro poślę ten akt do lorda Buckinghama, pojutrze otrzymam go z powrotem, zaopatrzony w jego podpis i pieczęć, a w dwadzieścia cztery godziny potem, przyrzekam ci to uroczyście, rozpocznie się jego wykonanie. Teraz żegnam cię, pani, gdyż to tylko pragnąłem ci oświadczyć.
— A ja odpowiadam na to, milordzie, że takie nadużycie władzy, takie zesłanie kogoś pod obcem nazwiskiem jest podłością...
— Czyż wolałabyś pani zostać powieszoną pod własnem nazwiskiem? Wiesz zapewne, że prawa angielskie w wypadkach nadużycia sakramentu małżeństwa są nieubłagane... Zresztą mów pani otwarcie. Pomimo, że w sprawę tę będzie zamieszane nazwisko moje, a raczej mojego brata, gotów jestem narazić się nawet na zniesławienie mojego nazwiska, wskutek publicznego procesu, byleby mieć tę pewność, że nareszcie uwolnię się od ciebie.
Milady, blada, jak trup, milczała.
— Jak widzę, wolisz pani odbyć tę wędrówkę. I słusznie czynisz; stare przysłowie powiada, że podróże kształtują młodość. Zresztą życie wogóle nie jest złe... I dlatego nie chcę pozwolić na to, abyś mię go pozbawiła. Pozostaje jeszcze tylko do omówienia sprawa pięciu szylingów dziennej twej pensyi. Nie jestem nazbyt hojny, nieprawdaż? Ale postępuję tak dlatego, byś nie mogła przekupić strażników, którzy będą czuwali nad tobą. Co prawda, posiadasz jeszcze urodę, mogącą ci posłużyć do ich uwiedzenia... i spróbuj jej użyć, jeżeli zawód, jakiego doznałaś w stosunku do Feltona, nie zniechęcił cię do sztuczek tego rodzaju.
Te słowa lorda Wintera dowodziły, że Felton nic mu nie powiedział, — więc weszła w nią pewna otucha, że niewszystko jeszcze stracone.
— A teraz żegnam panią. Jutro przyjdę, by ci oznajmić o odjeździe mojego wysłannika.
Lord Winter powstał, skłonił się z szyderczym uśmiechem i wyszedł.
Milady odetchnęła swobodniej. Miała jeszcze cztery dni czasu... a cztery dni powinnyby wystarczyć do ostatecznego uwikłania Feltona.
Magle jednak opanowała ją myśl, że może lord Winter zamierza właśnie Feltona wysłać z tym dokumentem do Buckinghama, i w takim razie Felton wymknąłby się z pod jej władzy, a przecie dla dopięcia swego celu musiała milady mieć go ustawicznie koło siebie. Po chwili wszakże odepchnęła to przypuszczenie od siebie, pocieszając się najważniejszą swą zdobyczą, mianowicie tem, że Felton nic lordowi nie powiedział, a więc był jej do pewnego stopnia życzliwy.
Nie chcąc, by zauważono na jej twarzy jakiekolwiek zafrasowanie z powodu gróźb lorda Wintera, zasiadła do stołu i zabrała się do posiłku, poczem podobnie, jak poprzedniego wieczora, uklękła i zaczęła głośno odmawiać modlitwy. I tak samo, jak poprzedniego dnia, stojący na straży żołnierz przystanął u drzwi jej pokoju, nasłuchując.
Po chwili dały się słyszeć na korytarzu czyjeś kroki, zbliżające się z głębi korytarza, które umilkły tuż przed drzwiami.
— To on! — pomyślała milady i poczęła śpiewać tę samą pieśń nabożną, która dnia poprzedniego doprowadziła Feltona do takiej egzaltacyi.

file, pomimo, że jej słodki, pełny i dźwiczny głos rozbrzmiewał harmonijniej i bardziej przejmująco, aniżeli kiedykolwiek, nie doczekała się upragnionych odwiedzin Feltona. Gdy jednak spojrzała ukradkiem na mały otwór w drzwiach, wydało jej się, że poza kratkami błyszczą płomienne oczy młodzieńca. Czy było to tylko złudzenie, czy rzeczywistość — nie zdawała sobie z tego sprawy; jedno wszakże było pewne, że tym razem oparł się pokusie wejścia do pokoju.
Gdy skończyła śpiewać psalm, wydało jej się znów, że słyszy głębokie westchnienie, a następnie stwierdziła, że też same kroki, które się poprzednio do drzwi zbliżyły, teraz oddaliły się powoli.




X.
CZWARTY DZIEŃ NIEWOLI.

Nazajutrz, gdy Felton wszedł do pokoju milady, zastał ją stojącą na krześle i trzymającą w ręku sznur, spleciony z chusteczek batystowych, podartych na pasy i powiązanych końcami ze sobą. Usłyszawszy szmer otwieranych przez Feltona drzwi, milady zeskoczyła lekko z krzesła i, usiłując ukryć poza sobą ów zaimprowizowany powróz, usiadła na temże krześle.
Młodzieniec był jeszcze bledszy, aniżeli zazwyczaj; zaczerwienione oczy wskazywały, że w nocy nie spał, być może, dręczony przez gorączkę. Na czole młodego oficera widniał wyraz surowości, bardziej stanowczy, niż kiedykolwiek.
Postąpił powoli ku milady i, ujmując koniec sznura, który, bądź przez nieuwagę milady, bądź z jej rozmysłem, wymknął się jej z ręki, zapytał lodowatym głosem:
— Co to jest, proszę pani?
— To?... nic! — odpowiedziała milady, uśmiechając się tym bolejącym uśmiechem, którym umiała się tak dobrze posługiwać. — Nuda jest nieznośnym towarzyszem więźniów; aby więc zwalczyć nudę, zabawiałam się splataniem tego sznurka.
Felton spojrzał na ścianę, przy której zastał milady stojącą na krześle, i spostrzegłszy tuż nad jej głową pozłacany hak do wieszania odzieży czy też broni, zadrżał.
Milady zauważyła to drgnienie, bo choć miała spuszczone oczy, nic nie uchodziło jej uwagi.
— W jakim celu weszłaś pani na krzesło? — pytał dalej.
— Cóż to pana obchodzi? — odpowiedziała.
— Pragną to wiedzieć stanowczo — oświadczył Felton.
— Nie pytaj mię pan o to — odparła. — Wiadomo panu przecież, że nam, prawdziwym chrześcijanom, niewolno kłamać.
— W takim razie — rzekł Felton — ja sam powiem pani, co czyniłaś, albo raczej, co zamyślałaś uczynić. Chciałaś dokonać strasznego zamiaru, jaki żywisz w swem sercu. Nie zapominaj jednak, że jeżeli Bóg nasz zabrania kłamać, to tem surowiej jeszcze zabrania odbierać sobie życie.
— Chciej mi pan wierzyć — odparła milady tonem głębokiego przekonania, — że jeżeli Bóg widzi jakąś istotę, cierpiącą niesłusznie, a mającą do wyboru samobójstwo lub niesławę, przebacza jej targnięcie się na moje życie, albowiem samobójstwo jest wówczas wyrazem męczeństwa.
— Mówisz pani zamało lub zawiele... Na Boga! wytłómacz mi jaśniej te słowa!
— Czyż mam opowiedzieć panu moje niedole, abyś uważał je za bajki? Czyż mam wyjawiać swoje plany, abyś doniósł o nich memu prześladowcy? Nie, panie! Zresztą cóż może cię obchodzić życie lub śmierć nieszczęsnej skazanej? Jesteś pan odpowiedzialny tylko za moje ciało, nieprawdaż? Jeżeli przedstawisz pan trupa, którego rozpoznają, jako moje zwłoki, to nietylko nikt nie będzie od pana żądał nic więcej, ale może otrzymasz jeszcze podwójną nagrodę za doprowadzenie do takiego końca...
— Ja kto? — zawołał Felton, — przypuszczasz pani, że byłbym zdolny wziąć nagrodę za twoje życie? Och! nie myślisz chyba naprawdę tego, co mówisz!
— Pozwól mi uczynić, Feltonie, co zamierzałam — mówiła milady. — Przecie każdy żołnierz powinien się starać o odznaczenie, nieprawdaż? Jesteś pan teraz porucznikiem; za moim pogrzebem pójdziesz już, jako kapitan.
— Com zawinił milady — zawołał Felton złamanym głosem, — że obarczasz mię pani taką odpowiedzialnością przed ludźmi i przed Bogiem za to, co zamierzałaś uczynić?... Za kilka dni będziesz pani już daleko stąd... życie twoje nie będzie powierzone mojej pieczy... i wówczas — tu westchnął ze smutkiem, — wówczas uczynisz pani z niem, co zechcesz.
— A więc tak? — zawołała milady, jakgdyby nie mogąc zapanować nad pobożnem oburzeniem, — więc pan, człowiek religijny, pan, którego uważają za sprawiedliwego, obawiasz się jedynie odpowiedzialności za moją śmierć?...
— Mam obowiązek czuwać nad życiem pani i będę nad niem czuwał.
— Ale czy zdajesz pan sobie sprawę z obowiązku, jaki wypełniasz? Jest on okrutny, jeżeli jestem winna; ale jakże go pan nazwiesz, jakże go osądzi Stwórca, jeżelim niewinna?
— Jestem żołnierzem i wypełniam rozkazy, jakie otrzymałem.
— Mniemasz więc, że w dniu sądu ostatecznego Bóg oddzieli ślepych katów od niesprawiedliwych sędziów? Nie chcesz pozwolić, abym zabiła moje ciało, a stajesz się narzędziem tego, który chce zabić moją duszę?!
— Ależ powtarzam — odparł Felton, zachwiany w przekonaniu, — że życiu pani nie zagraża bynajmniej niebezpieczeństwo; ręczę za lorda Wintera, jak za siebie samego.
— Szaleńcze! biedny szaleńcze! — wołała milady, — odważasz się ręczyć za innego człowieka, podczas gdy najmędrsi nawet, najlepsi przed Panem nie ośmielają się ręczyć sami za siebie. A przecie stajesz po stronie silniejszego i szczęśliwszego, by pognębić istotę słabszą i nieszczęśliwą!
— To niemożliwe, pani! to niemożliwe! — szeptał Felton, jakby broniąc się przed narzucaną sobie przez milady myślą, a jednocześnie czując w głębi serca słuszność jej argumentów. — Dopóki jesteś uwięziona, nie otrzymasz wolności z moją pomocą; dopóki żyjesz, nie utracisz życia z moją zgodą.
— Tak, Feltonie! ale utracę to, co mi jest droższe nad życie, utracę cześć — wołała milady. — A pan odto? powiesz przed Bogiem i ludźmi za moją hańbą i niesławą!
Mimo dotychczasowej obojętności, prawdziwej czy udawanej, tym razem Felton nie zdołał się oprzeć tajemnemu wpływowi milady, jaki już nim owładnął. Patrzeć na tą piękną kobietą, jasną, jak najczystsze marzenie, naprzemian zalewającą się łzami i naprzemian groźną, pozostawać równocześnie pod wrażeniem jej rozpaczy i piękności — było to zawiele dla fanatyka, zawiele dla umysłu, nurtowanego płomiennymi snami ekstatycznej wiary, zawiele dla serca, pożeranego płomieniem miłości i zarazem nienawiścią do ludzi.
Milady spostrzegła jego walką wewnętrzną, odczuła intuicyjnie płomień sprzecznych pragnień, szalejących z krwią w żyłach młodego purytanina. I, jak umiejętny wódz, który na widok nieprzyjaciela, gotującego się do odwrotu, uderza na niego z okrzykiem zwycięstwa, podniosła sią, piękna, jak starożytna kapłanka, natchniona, jak chrześcijańska dziewica, i skromnie podtrzymując ręką suknią na piersiach, z wyciągniętem przed siebie drugiem ramieniem, z obnażoną szyją, z rozpuszczonym włosem, z ogniem w spojrzeniu, które już pomieszało zmysły młodego purytanina, poczęła śpiewać brzmiącym słodko, lecz pełnym głosem pieśń purytańską:

„Złóż Baalowi tą jego ofiarą:
Niech śmierć męczeńską da paszcza lwia!
Pan sam wypłaci nagrodą lub karą!...
Głos go mój wezwie z otchłani dna“.

Felton z zatrzymanym w piersi oddechem słuchał tych dziwnych słów i stał, jak skamieniały.
— Kto ty jesteś? kto jesteś, pani?! — zawołał nagle, składając ręce. — Czyś wysłanniczką Boga, czy też sługą piekieł? aniołem, czy demonem? na imię ci Eloe, czy też Astarte?
— Nie poznałeś mię, Feltonie! Nie jestem ani aniołem, ani demonem; jestem córą tej ziemi i siostrą twoją w wierze. Oto wszystko!
— Tak! — rzekł Felton, — wątpiłem dotąd jeszcze, lecz teraz jestem tego pewny.
— Jesteś pewny, a jednak nie przestajesz być wspólnikiem syna Beliala, którego zwą lordem Winterem! Jesteś pewny, a jednak pozostawiasz mię w mocy mych nieprzyjaciół, nieprzyjaciół Anglii i nieprzyjaciół Boga! Jesteś pewny, a jednak wydajesz mię w ręce tego, który gorszy i zakaża świat swą herezyą i swemi wszeteczeństwami... w ręce tego niegodziwego Sardanapala, którego zaślepieni zwą księciem Buckinghamem, a prawowierni Antychrystem...
— Jakto? ja miałbym cię wydawać w ręce Buckinghama? ja? Co mówisz?
— Mają oczy ku patrzeniu — wołała milady, — a nie zobaczą; mają uszy ku słyszeniu, a nie usłyszą...
— Tak! — mówił Felton, przesuwając ręką po czole, zroszonem potem, jakgdyby chciał rozproszyć ostatnie wątpliwości. — Tak! rozpoznaje głos, który woła na mnie w mych snach; rozpoznaje oblicze anioła, który zjawia się noc w noc przedemną i mówi memu duchowi, nie znajdującemu w śnie wypoczynku: „Uderz, zbaw Anglie, zbaw własną dusze, bowiem umrzesz, nie przebłagawszy Pana nad Pany!“ — I po chwili dodał: — Mów, pani! mów! Teraz cię już rozumiem!
Błyskawica okrutnej radości, szybka, jak myśl, zapłonęła w oczach milady.
Lecz, chociaż błysk ten był krótki, Felton dostrzegł go i zadrżał, jakgdyby nagle rozświetliła się przed nim przepastna dusza tej kobiety.
Przypomniał sobie natychmiast przestrogi lorda Wintera o wabiących pokusach milady i dawniejsze jej próby olśnienia go z chwilą, gdy przybyła do zamku. Cofnął się krok wtył i pochylił głowę. Lecz oczy jego nie mogły się oderwać od jej oczu, oczarowane powabem niezwykłej tej istoty.
Milady aż nadto dobrze rozumiała przyczynę tego wahania, — mimo jednak wzruszenia zachowawszy całą swą rozwagę, myślała nad tem, jak dalej zagrać swą role, zanim jeszcze Felton zdoła coś powiedzieć. Czuła to dobrze, że zabraknie jej sił do podtrzymania w dalszej rozmowie tego samego tonu podniecenia, — opuściła wiec ręce, udając, iż słabość kobieca wzięła górą nad natchnionym zapałem, i rzekła:
— Nie! nie potrafię stać się Judytą, uwalniającą Betulię od tego Holofernesa! Miecz odwiecznej sprawiedliwości zaciężki jest dla mego ramienia! Pozwól mi więc, Feltonie, w śmierci szukać ucieczki przed niesławą i pozwól mi stać się męczennicą!... Nie błagam o wolność, jakby uczyniła istota występna; nie błagam o pomstę, jakby uczyniła istota bezbożna. Pozwól mi umrzeć! oto wszystko, o co proszę... Błagam cię, panie! pozwól mi umrzeć, a ostatnie moje westchnienie będzie błogosławieństwem dla ciebie!
Słysząc słodki i błagalny głos swej kusicielki, widząc jej wzrok lękliwy i cichy, Felton zbliżył się ku niej znowu. Tymczasem milady przybrała się już w cały swój urok czarodziejski, który na podobieństwo szaty mogła dowolnie przywdziewać i odrzucać, a na który składały się razem piękność, słodycz, łzy, przedewszystkiem zaś nieprzeparty czar mistycznej rozkoszy, najbardziej pociągającej ze wszystkich.
— Niestety! — rzekł, — jedno tylko jest w mojej mocy: mogę współczuć z panią, jeżeli dowiedziesz, że istotnie jesteś ofiarą. Lecz lord Winter wytacza przeciwko pani strasznie oskarżenie. Jesteś chrześcijanką i moją siostrą w wierze; czuję, że coś pociąga mię ku tobie, mnie, który nie kochałem nigdy nikogo, prócz mego dobroczyńcy, mnie, który nie znajdowałem w życiu nic więcej, oprócz zdrady i bezbożności. Ale ty, pani, tak piękna i na pozór tak czysta duchem istota, musisz mieć jednak za sobą jakieś straszne występki, skoro lord Winter ściga cię tak nieubłaganie...
— Mają oczy ku patrzeniu — powtórzyła milady, — a nie zobaczą; mają uszy ku słyszeniu, a nie usłyszą.
— Więc mów, pani! — zawołał młody oficer, — mów, abym wiedział, co myśleć o tem...
— Mam ci zwierzyć swą hańbę!? — zapytała milady z rumieńcem wstydu na twarzy. — Bo często występek jednego człowieka staje się hańbą drugiego! Mam ci zwierzyć swą hańbę, ja, kobieta, mężczyźnie?! Och, nie! — westchnęła, zakrywając skromnie ręką cudne swe oczy, — nie! nie zdołam tego uczynić!
— Jakto? wobec mnie, brata? — zawołał Felton.
Milady spojrzała na niego przeciągle, jakby chcąc wyrazić pewne względem młodego oficera niedowierzanie, a w istocie, by zajrzeć mu w głąb duszy i ostatecznie go ujarzmić. Felton w odpowiedzi na to spojrzenie złożył błagalnie ręce i stał w milczeniu.
— Dobrze więc! — rzekła, — zaufam bratu... znajdę odwagę!
W tejże jednak chwili rozległ się odgłos kroków lorda Wintera, który nie zadowolnił się dziś, jak dnia poprzedniego, przejściem koło drzwi, lecz zatrzymał się, zamienił kilka słów ze stojącym na straży żołnierzem i wszedł do pokoju.
Tymczasem Feiton, posłyszawszy kroki jego na korytarzu, cofnął się żywo, i gdy lord ukazał się w progu, młody oficer stał już w przyzwoitej odległości od milady.
Baron, wchodząc do pokoju, badawczem spojrzeniem ogarnął zarówno uwięzioną, jak i młodego oficera.
— Jak się dowiaduję, Janie — rzekł, — przebywasz tu już dość długo. Czyżby kobieta ta wyznawała ci swoje zbrodnie? W takim wypadku nie dziwiłbym się wcale, że spowiedź trwa tak długo.
Felton zadrżał, a milady uczuła, że będzie zgubiona, jeżeli nie pospieszy z pomocą zakłopotanemu purytaninowi.
— Ach i obawiasz się pan — rzekła, — aby niewolnica twoja nie umknęła? Zapytaj zatem twego czcigodnego dozorcę, o jaką łaskę błagałam go przed chwilą.
— Błagałaś pani o łaskę? — zapytał podejrzliwie baron.
— Tak jest, milordzie — odparł z pomieszaniem młody człowiek.
— I o jakąż to łaskę? — pytał dalej lord Winter.
— Prosiła, abym dał jej nóż, i przyrzekała, że w chwilę później będę mógł go zabrać — odrzekł Felton.
— Widocznie zatem ukrywa się tu ktoś, komu ta miła osoba pragnie poderżnąć gardło zauważył szyderczo i pogardliwie lord Winter.
— Taki ja sama jestem tym kimś — oświadczyła milady.
— Pozostawiłem pani do wyboru Amerykę lub Tyburn — mówił lord Winter, — wybierz zatem Tyburn; wierzaj mi, sznur jest jeszcze pewniejszy, aniżeli nóż.
Na te słowa Felton postąpił krok naprzód, przypomniawszy sobie, że w chwili, gdy wchodził, milady trzymała właśnie sznur w ręku.
— Masz pan słuszność — odrzekła milady; — myślałam i o tem. — Po chwili zaś dodała smutnym głosem: — I pomyślę jeszcze...
Felton uczuł dreszcz, wstrząsający go od stóp do głów, co prawdopodobnie nie uszło uwagi lorda, albowiem rzekł;
— Miej się na baczności, mój przyjacielu! pamiętaj, że zaufałem ci!... i ostrzegłem cię również! Zresztą nie trać odwagi, kochane dziecko! Za trzy dni będziemy już uwolnieni od tej istoty, a stamtąd, dokąd ją wyślę, nie będzie mogła zaszkodzić nikomu.
— I ty to słyszysz! — zawołała z patosem milady.
A okrzyk ten dwojako został zrozumiany: baron sądził, iż jest to komedyancki zwrot ku niebu, a Felton zrozumiał, że jest przeznaczony dla niego.
Młody oficer stał z pochyloną głową, pogrążony w marzeniach, gdy baron ujął go pod ramię i, patrząc na milady z pogardą, wyszedł wraz z Feltonem.
— Tak! — pomyślała milady, skoro się drzwi za nimi zamknęły, — nie jest jeszcze ze mną tak dobrze, jak mi się zdawało. Właściwa Winterowi głupota zmieniła się w niepojętą wprost przezorność. Co to znaczy chęć zemsty i jak ta chęć przekształca człowieka! Felton waha się jeszcze. Ale to nie taki człowiek, jak ten niegodziwy d’Artagnan. Purytanin uwielbia kobiety, składając przed niemi ręce, jak przed bóstwem; muszkieter kocha je, ściskając w objęciach.
Mając nadzieję, że Felton jeszcze dzisiaj powtórnie ją odwiedzi, milady wyczekiwała go niecierpliwie. Wreszcie w godzinę po opisanej przez nas scenie, usłyszała cichą za drzwiami rozmowę, a w chwilę później młody oficer stanął w rozwartych drzwiach. Twarz miał strasznie zmienioną. Zostawiwszy drzwi otworem, dając znak, aby milczała, przeszedł szybko przez pokój i zbliżył się ku niej.
— Czego chcesz odemnie? — zapytała.
— Posłuchaj! — odparł Felton przyciszonym głosem. — Oddaliłem straże, aby módz pozostać tu z tobą bez niczyjej wiedzy i pomówić bez narażania się na podsłuchiwanie. Baron opowiedział mi straszne rzeczy...
Milady uśmiechnęła się, niby przygotowana na wszystko ofiara, i skinęła głową.
— Albo jesteś demonem — mówił Felton, — albo baron, mój dobroczyńca, mój ojciec, jest wprost potworem. Ciebie znam od czterech dni, jego kocham od dwóch lat; czyż mogę się wahać, komu z was dwojga uwierzyć? Nie przerażaj się tem, co mówię; potrzebuję przecie dowodów. Dzisiaj po północy przyjdę tutaj, abyś mi te dowody złożyła.
— Nie, Feltonie! nie, mój bracie! — odpowiedziała milady. — Zbyt wielka byłaby taka ofiara! pojmuję dobrze, ile wysiłku musiałoby cię to kosztować. Nie! ja jestem zgubiona; poco i ty miałbyś ginąć wraz ze mną? Śmierć moja będzie wymowniejsza, niż moje życie; milczenie trupa da ci bardziej przekonywające dowody, aniżeli słowa uwięzionej kobiety.
— Zamilcz, pani! — błagał Felton, — nie przemawiaj w taki sposób! Przyszedłem tutaj, by uzyskać od ciebie przyrzeczenie, by otrzymać przysięgę na wszystko, co jest dla ciebie najświętsze, że nie targniesz się na swe życie.
— Takiego przyrzeczenia złożyć nie mogę — odpowiedziała milady, — gdyż nazbyt wielką wagę przywiązuję do przysięgi... a gdybym przysięgła, musiałabym obietnicy dotrzymać.
— A więc przyobiecaj mi pani tylko, że do chwili mego tu przybycia nie uczynisz sobie nic złego — mówił Felton. — Jeżeli i po naszej rozmowie będziesz trwała jeszcze w swym zamiarze, wówczas pozostawię ci swobodę... co więcej, sam wręczę ci broń, o którą mię prosiłaś.
— Niech i tak będzie — oświadczyła milady. — Zaczekam, póki nie przyjdziesz.
Przysięgnij!
— Przysięgam na imię naszego Boga! Czy jesteś zadowolony?
— Tak! — odparł Felton. — Więc dzisiaj w nocy!
Wybiegł z pokoju i, zamknąwszy drzwi za sobą, stanął nazewnątrz, biorąc do rąk krótką dzidę, pozostawioną w korytarzu przez strażnika.
Gdy żołnierz wrócił na swe stanowisko, Felton oddał mu broń jego, przeżegnał się pobożnie i z rozradowaną twarzą odszedł.
Milady, która przez otwór we drzwiach obserwowała go do ostatniej chwili, odeszła teraz w głąb pokoju z uśmiechem dzikiej pogardy na ustach i z bluźnierczemi słowami:
— Moim Bogiem, oszalały fanatyku, jest ten, kto dopomoże mi do pomsty!...




X.
PIATY DZIEŃ NIEWOLI.

Milady, odniósłszy już połowiczne w swej sprawie zwydęstwo, poczuła w sobie zdwajające się siły.
A zwycięstwo to nie było łatwe.
Dotychczas miewała do czynienia z ludźmi, ulegającymi pokusom, z ludźmi, których wychowanie dworskie popychało szybko w zastawione przez nią sieci. Milady była dostatecznie piękną, by pokonać wszelki opór wobec swych wdzięków, — była dość mądrą, by zwalczyć wszelkie wyrzuty sumienia.
Tym razem jednak walczyła z naturą zamkniętą w sobie, pierwotną i znieczuloną przez surowość obyczajów. Głęboka wiara Feltona i gorliwość w pełnieniu obrządków religijnych były w jego duszy tymi czynnikami, którym zawdzięczał swą oporność przeciwko pokusom. W tej zapalnej głowie roiło się zresztą tyle szerokich planów, tyle chaotycznych zamiarów, że nie było tam już miejsca na jakąś miłość lub pożądania zmysłowe, podsycane zazwyczaj u młodych ludzi i potęgowane przez brak zajęcia oraz przedwczesne zepsucie. A jednak milady uczyniła w tej duszy wyłom, — przez udaną cnotę uczyniła wyłom w sądach człowieka, straszliwie ku niej uprzedzonego, — przez swoją piękność uczyniła wyłom w sercu i zmysłach człowieka skromnego i czystego. A wypróbowawszy już dostatecznie ten najbardziej oporny organizm duchowy, który wiara i natura broniły od pokus, mogła też zdać sobie milady sprawę z rozległości środków, jakimi wobec niego rozporządza.
Pomimo wszakże wiary w owe środki, ogarniało ją kilkakrotnie w ciągu tego wieczora pewne zwątpienie, — zwątpienie w szczęśliwą swą gwiazdę i nawet we własne siły. Jak wiemy, nie było w jej naturze wzywać pomocy boskiej, — natomiast miała ufność w moc zła, w tą niezmierzoną potągę, która nieraz z taką łatwością rządzi każdem poruszeniem istoty ludzkiej, potęgą, której, wedle arabskiej legendy, wystarczy jedno ziarnko granatu, aby odbudować zniszczone światy.
Przygotowawszy się na przyjęcie Feltona, poczęła milady snuć marzenia, co jej dzień następny przyniesie. Wiedziała, że ma jeszcze przed sobą tylko dwa dni czasu, w ciągu których akt deportacyi zostanie podpisany przez Buckinghama, — a Buckingham podpisze go bez namysłu, gdyż zamieszczone w dokumencie pospolite nazwisko nic mu nie powie, o kogo tu chodzi, — skoro zaś akt ten zostanie podpisany, baron wsadzi ją natychmiast na pokład okrętu. Zdawała sobie również sprawę z tego, że kobieta, skazana na zesłanie, znacznie mniej liczyć może na potęgę swych czarów, aniżeli przeciętna cnotliwa niewiasta, której piękność podnosi blask wielkiego świata, której zalety wysławia głos opinii, której wdzięki ozłaca szlachetne pochodzenie, — i wiedziała, że, choć wyrok hańbiący nie pozbawi jej piękności, ale obedrze ją raz na zawsze z owej aureoli moralnej, podnoszącej wdzięk kobiecy do niezrównanej nieraz potęgi. Jak wszyscy ludzie głębszego umysłu, rozumiała też milady, jakie środowisko odpowiada jej naturze i jej zdolnościom. Ubóstwo przejmowało ją wstrętem, — upodlenie zmniejszało o dwie trzecie jej wielkość. Mogła królować tylko wśród królowych; aby się czuć władczynią, musiała doznawać rozkoszy zadowolonej dumy. A królowanie wśród istot nizkich było dla niej raczej upokorzeniem, aniżeli rozkoszą. Była pewna, że powróci z wygnania, i nie wątpiła w to ani przez chwilę, — ale jakże długo ma potrwać to wygnanie? Dla istot czynnych i ambitnych, do jakich należała milady, nieszczęśliwemi są już chwile przeszkód, nie pozwalających im wznosić się do góry; jakiemż określeniem nazwać chwile, gdy spada się w dół?! Stracić rok, dwa, trzy lata na wygnaniu i dręczyć się przez cały ten czas myślą, że tu wróg jej, d’Artagnan, otrzymawszy od królowej nagrodę za oddane jej usługi, żyje wraz z przyjaciółmi szczęśliwy i tryumfujący — przecie to położenie wprost rozpaczliwe, i ona znieść tego nie potrafi...
Burza, szalejąca w jej duszy, potęgowała jej energję w dwójnasób; rozwaliłaby w tej chwili mury swego więzienia, gdyby ciało jej choćby przez chwilę posiadło moc, równą potędze ducha.
Oprócz tego pobudzało ją jeszcze do czynu wspomnienie kardynała. Cóż mógł pomyśleć, co powiedzieć o jej milczeniu ten niedowierzający, pełen obaw, podejrzliwy człowiek? A przecież on właśnie był nietylko jedynem jej oparciem, jedynym opiekunem w teraźniejszości, lecz, co ważniejsze, głównem narzędziem powodzenia i pomsty na przyszłość. Znała go dobrze i wiedziała, że po powrocie z bezowocnej swej podróży, chociażby najokropniejsze rzeczy opowiadała o swem więzieniu i przebytych katuszach, kardynał odpowie jej z szyderczym spokojem sceptyka, potężnego władzą i geniuszem: „Nie trzeba było dać się podejść!“
Milady odpychała tedy od siebie wszelki cień słabości, powtarzając w myślach nazwisko Feltona i skrzepiając ducha tem jedynem światełkiem, przenikającem w głąb piekła, w jakie się dostała. I niby wąż, zwijający i rozwijający swe pierścienie, aby się przekonać o ich sile, już w myślach spowijała Feltona tysiącem więzów swej pomysłowej wyobraźni.
Lecz czas upływał, mijała godzina po godzinie, a każde uderzenie spiżowego młotka zegaru odbrzmiewało ostro w sercu uwięzionej. O godzinie dziewiątej przyszedł, jak zwykle, lord Winter. Nie miał snadź dzisiaj ochoty do rozmowy, gdyż przez cały czas odwiedzin milczał. Obejrzał tylko okno i kraty, opukał posadzkę i ściany, zbadał kominek i drzwi pokoju, a na odchodnem rzekł:
— No, jestem spokojny, że mi tej nocy nie umkniesz.
O godzinie dziesiątej milady rozpoznała na korytarzu kroki Feltona, który czynił przegląd straży. Zresztą, choć nienawidziła go i pogardzała bezsilnym tym fanatykiem, jednak odgadywała teraz zwykle jego obecność, jak kochanka odgaduje obecność wybrańca swego serca.
Felton, przeszedłszy się po korytarzu, odszedł, nie zaglądając tym razem do jej pokoju.
Nastąpiła wreszcie północ, a wraz z nią zmiana straży. Od tej chwili milady oczekiwała niecierpliwie nadejścia Feltona. Jakoż po upływie dziesięciu minut posłyszała jego kroki.
Podszedł do pełniącego straż żołnierza i rzekł:
— Pod żadnym pozorem nie oddalaj się od tych drzwi. Pamiętaj, że poprzedniej nocy milord ukarał żołnierza, który na chwilę opuścił swój posterunek, i nie usprawiedliwiło go nawet to, że ja sam podczas jego nieobecności stanąłem na straży.
— Wiem o tem — odpowiedział żołnierz.
— Zalecam ci jak największą baczność. Ja sam — dodał — wejdę jeszcze raz do pokoju tej kobiety, gdyż wiem, że nosi się z samobójczymi zamiarami, i mam rozkaz czuwania nad nią.
— Dobrze! — szepnęła milady. — Surowy purytanin zaczyna kłamać.
Żołnierz w odpowiedzi na oświadczenie Feltona zaśmiał się głośno.
— Do licha, mój poruczniku! — rzekł, — rozkazy tego rodzaju nie są nieszczęściem, zwłaszcza, jeżeli milord polecił ci otoczyć ją opieką nawet... w łóżku.
Felton zarumienił się. W innych okolicznościach za podobne żarciki byłby złajał żołnierza, — ale nieczyste. sumienie odzywało się w nim nazbyt głośno, by usta odważyły się przemówić.
— Bądź gotów na moje zawołanie — rzekł, — a gdyby kto nadchodził, zawiadomisz mnie.
— Dobrze, poruczniku — odparł żołnierz.
Gdy Felton wszedł do pokoju, milady powstała z krzesła.
— Jesteś więc — rzekła.
— Przyrzekłem, że przyjdę — odpowiedział Felton, — i dotrzymuję słowa.
— Ale przyrzekłeś mi jeszcze coś innego.
— Co? na Boga! — zawołał młody człowiek, który, mimo panowania nad sobą, uczuł, że kolana chwieją się pod nim, a zimny pot występuje na czoło.
— Przyrzekłeś, że przyniesiesz mi nóż i po naszej rozmowie pozostawisz mi go na chwilę...
— Nie mów pani o tem — rzekł Felton. — Niema tak rozpaczliwego położenia, któreby uprawniało stworzoną przez Boga istotę do odebrania sobie życia. Zresztę zastanowiłem się i przyszedłem do wniosku, że nie mogę obciążać mego sumienia takim grzechem.
— Ach! zastanowiłeś się! — odrzekła milady, siadając na krześle i uśmiechając się pogardliwie. — I ja namyśliłam się także.
— Jakto? — Namyśliłam się, że nie mogę nic wyznać człowiekowi, który nie dotrzymuje danego słowa.
— Boże mój! — szepnął Felton.
— Możesz pan odejść — oświadczyła milady; — nic panu nie powiem.
— Oto nóź! — rzekł Felton, wydobywając z kieszeni broń, którą, stosownie do przyrzeczenia, przyniósł z sobą, lecz którą wahał się oddać do rąk uwięzionej.
— Daj go pan — zawołała milady.
— Co pani zamierzasz z nim uczynić?
— Ręczę honorem, że oddam go panu w tej chwili; położysz go pan na stole, i pozostanie tutaj pomiędzy tobą a mną.
Felton podał broń. Milady obejrzała rękojeść i końcem palca zbadała ostrze.
— Tak — rzekła, oddając nóż młodemu oficerowi, — to wcale piękna i dobra stal... Widzę teraz, że jesteś mi przyjacielem, Feltonie.
Oficer wziął nóż i położył na stole.
Milady, widząc to, skinęła z zadowoleniem głową.
— A teraz słuchaj — powiedziała.
Zalecenie to było niepotrzebne, gdyż młody oficer stał przed nią i gorączkowo wyczekiwał, co mu powie.
— Feltonie! — mówiła milady z powagą i melancholią, — cobyś uczynił, gdyby twoja siostra, córka twego ojca, opowiedziała ci taką smutną historyę:
„Młoda jeszcze i na nieszczęście piękna, wpadłam w zastawione na mnie sidła, lecz oparłam się; otoczono mię matnią niegodziwości i gwałtów, lecz nie ugięłam się; gdy wzywałam na pomoc Boga, którego czczę, wyszydzano mi go, jak również wyszydzano wiarę moją, lecz i to mię nie zachwiało; niema zniewagi, którejby nie oszczędzono, a gdy i to nie zdołało zbrukać mej duszy, postanowiono ciało moje zniesławić nazawsze przez obezwładnienie mię...
Milady przerwała, i smutny uśmiech przemknął po jej wargach.
— I cóż uczyniono? — zapytał niecierpliwie Felton.
„Otóż, nie mogąc złamać mego oporu jawnie, postanowiono go sparaliżować podstępem. Pewnego wieczoru domieszano do wody silnego narkotyku. Zaledwie spożyłam skromny posiłek, ogarnęła mię dziwna jakaś ociężałość. Chociaż nie podejrzewałam jeszcze wówczas nic złego, jednak opanował mię strach, i usiłowałam walczyć z sennością. Powstałam, chciałam podbiedz ku oknu, by wezwać pomocy, lecz nogi odmówiły mi posłuszeństwa. Zdawało mi się, że powała spada na moją głowę i przytłacza ją swym ciężarem. Wyciągnęłam ręce, chciałam mówić, ale z ust moich wydobywały się jedynie dźwięki bez treści. Ogarnęło mię wreszcie nieprzeparte odrętwienie, więc usiadłam na krześle, czując, że w przeciwnym razie runę na ziemię; ale i ta podpora okazała się niebawem dla mych słabnących członków niedostateczną: upadłam na kolano, potem na oba. Chciałam w modlitwie szukać ratunku, ale język mój był jakby zkołowaciały; Bóg widocznie opuścił mię w owej chwili. Runęłam na posadzkę, stając się ofiarą snu, twardego, jak śmierć.
„Mie wiem nic, ile czasu upłynęło i co się ze mną działo podczas tego snu; jedno tylko przypominam sobie: obudziłam się w okrągłym, zbytkownie urządzonym pokoju, do którego światło dnia wpadało przez okno w suficie. Zresztą nie było wcale widać drzwi wchodowych; rzekłbyś, wspaniałe więzienie.
„Przez długi czas nie mogłam sobie zdać sprawy ani z tego, gdzie się znajduję, ani z wszystkich opowiedzianych dopieroco szczegółów. Nadaremnie umysł mój walczył, aby rozproszyć męczące mroki tego snu, z którego nie mogłam się otrząsnąć. Miałam niejasne wspomnienie jakiejś przebytej drogi, turkotu kół powozowych, strasznego marzenia, które wyczerpało moje siły, ale wszystko to ciemno i niewyraźnie majaczyło w mych myślach; zdawało mi się niemal, że wypadki te złączone są z innem jakiemś życiem, nie mojem własnem, a jednak związanem ze mną fantastyczną dwoistością.
„Stan, w jakim się znajdowałam, wydawał mi się przez czas pewien tak dziwnym, że gotowa byłam uważać wszystko za ułudę senną. Podniosłam się chwiejnym ruchem i ujrzałam, że suknie moje leżą obok na krześle, podczas gdy nie przypominałam sobie wcale, abym się rozbierała lub kładła do łóżka. Powoli rzeczywistość poczęła mi stawać jasno przed oczyma, budząc trwogę i wstyd dziewiczy. Byłam w jakimś obcym, nieznanym sobie domu. O ile mogłam wnosić z blasków słonecznych, dzień zbliżał się już ku schyłkowi. Ponieważ zasnęłam wieczorem dnia poprzedniego, więc sen mój trwał prawie całą dobę. Co się stało w ciągu tego długiego snu?
„Ubrałam się z największym możliwie pośpiechem, lecz nie bez trudu, gdyż działanie narkotyku niezupełnie jeszcze ustało, i pewna ociężałość paraliżowała mi ruchy. Zauważyłam, iż pokój przygotowany był na przyjęcie kobiety; największa wykwintnisia nie mogłaby żądać żadnych zmian w jego urządzeniu, — rozejrzenie się dokoła zadowolniłoby wszystkie jej wymagania.
„Nie byłam zapewne pierwszą kobietą, zamkniętą w tem wspaniałem więzieniu. Ale pojmujesz, Feltonie, że im piękniejszem mi się ono wydawało, tem większą przejmowało mię obawą.
„Tak, to było więzienie! Bo nadaremno szukałam jakiegoś wyjścia, nadaremno uderzałam w ściany w nadziei, że znajdę może drzwi ukryte, — mur odbrzmiewał wszędzie głucho i pełno.
„Ze dwadzieścia razy obeszłam pokój dokoła, poszukując jakiegokolwiek otworu — nadaremno. Wreszcie, wyczerpana wysiłkiem i przestrachem, upadłam na krzesło.
„Tymczasem zbliżała się noc, a równocześnie rosło moje przerażenie. Nie byłam pewna, czy mogę bezpiecznie pozostawać w miejscu, gdzie usiadłam; zdawało mi się, że naokół grożą mi nieznane niebezpieczeństwa i że mogę im uledz na każdym kroku. Aczkolwiek od poprzedniego wieczoru nie jadłam nic, to jednak wskutek dręczących mie obaw nie doznawałam wcale głodu.
„Z zewnątrz nie dochodził mię żaden odgłos, i nie było możności zoryentować się, jak szybko czas upływa; przypuszczałam, że musi być siódma lub ósma godzina, był to bowiem październik, a noc zapadła już czarna.
„Nagle usłyszałam zgrzyt drzwi, obracających się w zawiasach, a jednocześnie świetlana kula opuściła się pod oszklonem oknem w suficie, zalewając żywymi blaskami mój pokój, i ujrzałam na środku pokoju stolik z dwoma nakryciami i przygotowaną całkowicie wieczerzą, który znalazł się tu jakby cudem. Lecz, ku swemu wielkiemu przerażeniu, spostrzegłam też w odległości kilku kroków przed sobą jakiegoś człowieka.
„Był to ten sam, który ścigał mę już od roku i który zaprzysiągł, że mię posiędzie. Teraz, w pierwszych odrazu słowach, jakie wypowiedział, dał mi do zrozumienia, że należałam do niego poprzedniej nocy.“
— Podły! — szepnął Felton.
— Och! podły! — powtórzyła milady, widząc, że młody oficer z najgłebszem wzruszeniem słucha jej niezwykłego opowiadania. — Och! podły!
I poczęła opowiadać dalej: „Sądził, że wystarczy mu zdobyć mię we śnie; obecnie przychodził w nadziei, że przyjmę teraz z poddaniem moją hańbą, skoro już się dokonała, — przychodził ofiarować mi swój majątek wzamian za moją miłość.
„Cały ogrom pogardy, jaki może wezbrać w sercu kobiety, popłynął obelżywemi słowami ku temu człowiekowi. Był on jednak widocznie przyzwyczajony do podobnych wyrzutów, albowiem słuchał spokojnie, uśmiechnięty, skrzyżowawszy ręce na piersi. Potem, gdy sądził, żem się już uspokoiła, podszedł ku mnie. Poskoczyłam do stołu i, chwyciwszy nóż, oparłam go na swej piersi.
„— Postąp pan jeszcze krok naprzód — zawołałam, — a oprócz mej hańby, będziesz miał i śmierć moją na sumieniu.
„Bez wątpienia w spojrzeniu mojem, w głosie, w całej postawie musiał ten potwór wyczytać ową prawdę ruchu i tonu, która przekonywa najbardziej przewrotne umysły, albowiem zatrzymał się w miejscu.
„— Twoją śmierć? — odparł. — Och! jesteś nazbyt rozkoszną kochanką, bym mógł się zgodzić utracić cię w ten sposób, doznawszy dotąd tylko raz szczęścia posiadania cię. Zegnaj, moja piękna! Będę czekał łaskawszej dla mnie chwili, gdy zastanę cię w lepszym humorze.
„Powiedziawszy to, zaświstał, a na ten znak kula, oświetlająca mój pokój, zniknęła, pogrążając wnętrze mego więzienia w ciemnościach, i usłyszałam ten sam zgrzyt otwieranych oraz zamykanych drzwi, poczem światło rozbłysło nanowo.
„Byłam samotna.
„Straszna to była chwila! Jeżeli jeszcze dotychczas mogłam się była łudzić czemkolwiek, teraz, wobec rozpacznej rzeczywistości, pierzchnęły wszystkie moje wątpienia. Byłam w mocy człowieka, którego nietylko nienawidziłam, ale którym pogardzałam z całej duszy, — człowieka, który ważył się na wszystko i który dał mi już straszny dowód, do czego jest zdolny.
— Ale któż był tym potworem? — spytał Felton.
„Spędziłam noc na krześle, drżąc na odgłos każdego szmeru — opowiadała dalej milady, — gdyż mniej-więcej około północy lampa zgasła, i w pokoju zapanowały znowu ciemności. Ale noc minęła, a mój prześladowca nie przedsiębrał nowej haniebnej próby. Gdy brzask dnia wpadł do pokoju, stołu już w nim nie było, natomiast nóż pozostał jeszcze w mojem ręku.
„W tym nożu pokładałam całą nadzieję.
„Upadałam ze znużenia; bezsenność paliła mi oczy, — nie odważyłam się bowiem dotąd spocząć ani na chwilę. Dzień wszakże dodał mi odwagi, i położyłam się na łóżku, nie rozstając się jednak z nożem-wybawicielem, który ukryłam pod poduszką.
„Gdy otworzyłam oczy, w pokoju stał znowu zastawiony stół.
„Tym razem, mimo trwogi, mimo obaw, uczułam dręczący mię głód, — od czterdziestu ośmiu bowiem godzin nie miałam nic w ustach. Zjadłam więc trochę chleba i owoców, a dla ugaszenia pragnienia napełniłam szklankę z marmurowej fontanny, umieszczonej w murze obok gotowalni; stojącej na stole szklanki z wodą nie tknęłam w obawie, iż może być zaprawiona narkotykiem.
„Pomimo tej ostrożności, nie mogłam przez czas pewien pokonać dręczącego mię niepokoju, że i w fontannie woda może być zatruta. Przekonawszy się wszakże po niejakimś czasie, że obawy moje są niesłuszne, uspokoiłam się.
„Stojącą na stole karafkę z wodą opróżniłam przezornie do połowy, aby nie zauważono mojej nieufności.
„Nadszedł wreszcie wieczór, a wraz z nim zapadła ciemność, do której jednak wzrok mój o tyle się przyzwyczaił, że zauważyłam, jak stół zsunął się pod podłogę, a po upływie kwadransa pojawił się nanowo, zastawiony wieczerzą. W chwilę później u stropu zapłonęła lampa, i pokój napełnił się znowu światłem.
„Postanowiłam jeść tylko te potrawy, do których nie można było w żaden sposób domieszać jakiegoś środka nasennego: dwa jajka i trochę owoców starczyły mi za posiłek. Potem zaczerpnęłam szklankę wody z mojej opatrznościowej fontanny i wypiłam.
„Ale już przy pierwszych łykach wydało mi się, że woda ma odmienny smak, aniżeli rano, i ogarnęło mię nanowo podejrzenie. Odsunęłam szklankę od ust, którą jednak niestety wychyliłam już do połowy, i ze wstrętem wylawszy resztę, czekałam. Po chwili uczułam z przerażeniem, że zimny pot występuje mi na czoło.
„Nie ulegało wątpliwości, że jakiś niewidzialny świadek podpatrzył mię, pijącą wodę z fontanny, i wykorzystał moje zaufanie do tej wody, aby w dalszym ciągu przeprowadzać zbrodnicze swe dzieło, z tak zimnem okrucieństwem obmyślane.
„Nie upłynęło pół godziny, gdy poczułam objawy działania narkotyku. Ponieważ jednak tym razem wypiłam tylko pół szklanki, mogłam się dłużej opierać i, zamiast zasnąć twardo, popadłam w półsen, tak, iż miałam świadomość wszystkiego, co się dzieje dokoła, chociaż równocześnie zabrakło mi sił do obrony.
„Chwiejąc się na nogach, podążyłam ku łóżku, aby odszukać tam zbawczy mój nóż, ale, nie zdoławszy już dojść do celu, upadłam na kolana i tylko uczepiłam się kurczowo rękami kolumny łóżka. Zrozumiałam, że niema dla mnie ratunku.“
Felton zbladł, i konwulsyjny dreszcz wstrząsnął jego ciałem.
„Najstraszniejszem jednak było to — mówiła milady głosem tak zmienionym, jakgdyby obecnie przerażenie owej okropnej chwili zbudziło się w niej z tą samą siłą, — najstraszniejszem było to, że tym razem miałam zupełną świadomość grożącego mi niebezpieczeństwa... że duch mój, możnaby powiedzieć, czuwał w mem uśpionem ciele... że widziałam, co mnie czeka... I choć wszystko to wydawało mi się jakby strasznym snem, ale przerażenie moje było niemniej okropne.
„Ujrzałam, jak lampa unosi się w górę, i w pokoju nastaje ciemność; następnie posłyszałam znany mi już zgrzyt drzwi ukrytych i instynktownie odczułam, że ktoś zbliża się ku mnie. Powiadają, że nieszczęśliwiec, zbłąkany w puszczach Ameryki, odczuwa w ten sposób zbliżanie się jadowitego gadu.
„Usiłowałam zebrać siły i krzyczeć; niesłychanem wytężeniem woli zdołałam się nawet podnieść, ale tylko po to, by upaść natychmiast, i to upaść... w ramiona mego prześladowcy. “
— Powiedz mi nazwisko tego człowieka! — zawołał wzburzony oficer.
Jedno spojrzenie wystarczyło milady, aby zrozumiała, jak cierpi Felton, wgłębiając się w każdy szczegół jej opowiadania. Nie chciała jednak oszczędzać jego nerwów i opowiadała dalej, jakgdyby nie widząc, co się w nim dzieje, lub też zostawiając odpowiedź na właściwszą chwilę.
„Ale tym razem nędzny uwodziciel nie trzymał w objęciach bezwładnego, nieczułego ciała. Jak już mówiłam, opanował mię połowiczny bezwład, ale miałam świadomość chwili. Broniłam się z całych sił i prawdopodobnie, mimo osłabienia, długo stawiałam opór, gdyż w pewnej chwili zaklął z wściekłością:
„— Przeklęte purytanki! wiedziałem dobrze, że potrafią zmęczyć swoich oprawców, ale nie sądziłem, by opierały się tak długo swym kochankom.
„Niestety, rozpaczliwy mój opór nie mógł trwać bez końca, i uczułam, że mię resztki sił opuszczają. I tym razem nędznik ten skorzystał... wprawdzie nie ze snu mego, lecz z mego omdlenia“.
Felton słuchał w milczeniu, i tylko głuchy jęk, wydarł się z piersi jego; pot rzęsisty zlewał mu przytem marmurowe czoło, a ręka, ukryta pod płaszczem, darła paznokciami pierś aż do krwi.
„Gdy odzyskałam przytomność, pierwszem mojem poruszeniem było odszukanie ukrytego pod poduszką noża, którego poprzednio nie zdążyłam wydobyć. Nie mogąc posłużyć się nim do obrony, chciałam, by przynajmniej zmazał moje winy.
„Zaledwo jednak wzięłam nóż w rękę, przyszła mi do głowy straszliwa myśl...“
Tu milady jakby zawahała się, a po chwili rzekła:
— Przysięgłam ci, Feltonie, powiedzieć wszystko i dotrzymam przysięgi; przyrzekłam powiedzieć ci prawdę i powiem, chociażby mię to miało zgubić.
— Przyszła ci myśl pomsty na tym człowieku, nieprawdaż? — zawołał Felton.
— Tak jest — odrzekła milady. — Wiem dobrze, że była to myśl niegodna chrześcijanki; niewątpliwie podszepnął mi ją ten wieczny wróg naszej duszy, ten lew ryczący, który krąży nieustannie koło nas... I cóż ci mam powiedzieć jeszcze, Feltonie? — mówiła dalej głosem kobiety, przyznającej się do zbrodni. — Opanowała mię ta myśl wszechwładnie i odtąd nie opuściła już nigdy. I za tę właśnie żądzę mordu ponoszę dzisiaj karę.
— Mów. dalej! mów! — zawołał Felton. — Pragnę wiedzieć, jak się pomściłaś.
„Och! postanowiłam wykonać mój zamiar jak najrychlej. Nie wątpiłam, że mój prześladowca przyjdzie do mnie i następnej nocy. W dzień nie potrzebowałam się go obawiać. Toteż, gdy nadeszła pora śniadania, nie wahałam się jeść i pić, przy wieczerzy natomiast postanowiłam tylko udawać, że jem i piję, lecz nie wziąć nic do ust; poranny posiłek miał mię ochronić od wieczornego głodu. Ukryłam jedynie szklankę wody, podanej mi do śniadania, bo przez owe czterdzieści osiem godzin, gdy pozostawałam bez pokarmu i napoju, doświadczyłam największej męczarni z powodu pragnienia.
„Dzień cały upłynął, umacniając mię w powziętem postanowieniu. Troszczyłam się tylko o to, by oblicze moje nie wydało żywionych w sercu zamiarów, — nie wątpiłam bowiem, że każdy mój krok jest śledzony. Co więcej, kilkakrotnie nawet uśmiech zagościł na moich wargach. Nie śmiem powiedzieć ci, Feltonie, jaka myśl budziła ten uśmiech, bo odwróciłbyś się odemnie ze wstrętem...“
— Mów dalej — rzekł Felton. — Wszak widzisz, że słucham i pragnę dowiedzieć się wszystkiego.
„Nadszedł wieczór. Jak dni poprzednich, tak i tegoż dnia w ciemności podano wieczerzę, a następnie zapłonęła lampa. Zasiadłam do stołu. Zjadłam trochę owoców, poczem udałam, że nalewam sobie wodę z karafki, ale napiłam się wody, która mi pozostała od śniadania; zamiany szklanek dokonałam tak zręcznie, że szpiegowie moi, o ile czuwali, nie mogli byli powziąć żadnych podejrzeń.
„Po spożyciu wieczerzy poczęłam udawać objawy ociężałości, jakiej doznawałam dnia poprzedniego. Ale tym razem, jakgdyby znużona lub też oswojona już z myślą o następstwach zatrucia, zawlokłam się odrazu na łóżko, zrzuciłam suknie i ułożyłam się do spoczynku.
„Odnalazłszy nóż pod poduszką, zacisnęłam rękojeść jego w dłoni i udałam, że zasypiam.
„W ciągu dwóch godzin nie zdarzyło się nic nowego. Ale tym razem... o Boże, któżby to przewidywał wczoraj! tym razem poczęłam się obawiać, że kat mój nie przyjdzie wcale.
„Po upływie jednak krótkiej chwili lampa podniosła się łagodnie, znikając w otworze plafonu, i pokój zaległy ciemności, które starałam się przebić wzrokiem.
„Minęło jeszcze mniej-więcej dziesięć minut, w ciągu których nie słyszałam żadnego szmeru, prócz bicia własnego serca.
„Błagałam nieba, aby przyszedł nareszcie.
„Wkońcu usłyszałam dobrze mi znany szmer otwieranych i zamykanych drzwi, a następnie, mimo grubego dywanu na posadzce, szmer zbliżających się kroków, i dostrzegłam przyzwyczajonemi do ciemności oczyma cień jakiś, podchodzący do mego łóżka.“
Tu milady westchnęła, zamilkłszy na chwilę.
— Mów, pani! — wołał Felton. — Czyż nie widzisz, że każde twoje słowo pali mię, jak roztopiony ołów.
„Skupiłam wszystkie siły, przywiodłam sobie na pamięć, że godzina pomsty, a raczej godzina sprawiedliwości wybiła, i na podobieństwo Judyty zaczaiłam się na łóżku z nożem w ręku. Ujrzawszy go zaś przed sobą, wyciągającego do mnie ramiona, ugodziłam go w sam środek piersi... Ale nędznik ten przewidział wszystko; na piersi miał stalową siatkę, i nóż mój obsunął się po niej.
„— Aha! — zawołał, chwytając mię za rękę i wydzierając broń, która tak złą oddała mi usługę, — godziłaś na moje życie, piękna purytanko! To już więcej, niż nienawiść! to niewdzięczność! No, no! uspokój się, moje piękne dziecię! Sądziłem, żeś się już udobruchała. Nie należę do rzędu tych tyranów, którzy przemocą zatrzymują kobiety; widzę teraz, że mię nie pokochasz, w co zarozumiale ufałem, więc jutro odzyskasz wolność.
„Jedno tylko miałam pragnienie: aby mię zabił.
„— Strzeż się pan! — powiedziałam; — moja wolność będzie pańską zgubą. Wytłómacz się jaśniej, moja piękna Sybillo!
„— Skoro tylko się stąd wydostanę, rozgłoszę wszystko; rozgłoszę, jakiego gwałtu dopuściłeś się pan na mnie; rozgłoszę, że mię więziłeś; opowiem o tym pałacu rozpusty. Zajmujesz, milordzie, wysokie stanowisko, ale mimo to drżyj! Ponad tobą jest jeszcze król, a ponad królem jest Bóg...
„Na te słowa prześladowca mój, choć umiał panować nad sobą, zatrząsł się gniewem. Nie mogłam widzieć wyrazu jego twarzy, ale czułam, że jego ramię, na którem opierała się moja ręka, drżało, jak w febrze.
„— Więc nie wyjdziesz stąd nigdy! — rzekł.
„— Dobrze! — zawołałam. — W takim razie miejsce mojej kaźni stanie się także moim grobem. Dobrze! umrę tutaj, a wtedy przekonasz się, że oskarżające widmo jest straszliwsze jeszcze, aniżeli istota żyjąca, która grozi.
„— Nie dostaniesz do rąk żadnej broni!
„— Istnieje broń, którą rozpacz kładzie w ręce każdej istoty, mającej odwagę posłużyć się nią. Zamorzę się głodem.
„— Posłuchaj! — odezwał się nędznik. — Czyż pokój nie jest lepszy od takiej wojny? Wrócę ci natychmiast wolność, rozgłoszę wszędzie twoją cnotliwość i nazwę cię Lukrecyą Anglii.
„ — A ja nazwę cię Sextusem i oskarżę cię przed ludźmi tak, jak oskarżam przed Bogiem... A jeżeli zajdzie potrzeba, bym, jak Lukrecyą, własną krwią podpisała akt oskarżenia, uczynię to z ochotą!
„— Ach! to zmienia sprawę! — rzekł wróg mój szyderczo. — Na honor! zważywszy wszystko, jest ci tutaj bardzo dobrze, nie braknie ci niczego, i jeżeli zechcesz umrzeć z głodu, będzie to twoją własną winą.
„I rzekłszy to, oddalił się. Słyszałam zgrzyt otwieranych i zamykanych drzwi, poczem zapanowała cisza, i ogarnęło mię, wyznaję to szczerze, nietyle uczucie rozpaczy, ile wstyd, że nie zdołałam się pomścić.
„Prześladowca mój dotrzymał słowa: ani następnego dnia, ani następnej nocy nie zobaczyłam go wcale. Lecz i ja dotrzymywałam słowa, nie jedząc nic, ani nie pijąc, postanowiwszy, jak to powiedziałam, zamorzyć się głodem.
„Dzień i noc spędziłam na modlitwie — w tej nadziei, że Bóg przebaczy mi samobójstwo.
„W drugą noc z rządu drzwi otwarły się znowu. Leżałam na posadzce, i zaczęły mię już opuszczać siły.
„Słysząc odgłos kroków, uniosłam się na ręku, a w tejże chwili ozwał się głos, brzmiący nazbyt strasznie w mych uszach, bym go nie rozpoznała natychmiast.
„— Może nareszcie uspokoiliśmy się już trochę i jesteśmy gotowi zapłacić obietnicą milczenia za naszą wolność?... Słuchaj! — dodał, — jestem łaskawym panem, a chociaż nie lubię purytanów, to jednak oddaję im sprawiedliwość, podobnie, jak i purytankom, gdy są ładne. A zatem złóż tylko przysięgę na krzyż; nie żądam nic więcej.
„— Na krzyż? — zawołałam, podnosząc się z ziemi, bo już sam dźwięk znienawidzonego głosu podniecił me siły, — na krzyż? Otóż przysięgam, że żadna obietnica, żadna groźba, żadne tortury nie zamkną mi ust; przysięgam na krzyż, że okrzyczę cię wszędzie, jako zbójcę, jako złodzieja czci, jako nikczemnika; przysięgam na krzyż, że, jeżeli kiedykolwiek się stąd wydostanę, poruszę świat cały, błagając o pomstę nad tobą! Strzeż się! — rzekł groźnie głosem, jakiego nigdy przedtem nie słyszałam. — Pozostaje mi jeszcze jeden niezawodny środek, którego jednak nie chciałbym użyć, chyba w ostateczności... środek niezawodny, aby ci zamknąć usta, a przynajmniej zapobiedz, by ktoś mógł dać wiarę twoim słowom.
„Zebrałam wszystkie siły i odpowiedziałam mu na to wybuchem śmiechu.
„Zrozumiał, że odtąd trwać będzie między nami wieczysta walka, walka na śmierć i życie.
„— Słuchaj! — rzekł, — pozostawiam ci jeszcze resztę tej nocy i dzień jutrzejszy do namysłu. Zastanów się: przyrzeknij milczeć, a bogactwa, szacunek ludzki, nawet dostojeństwa staną się twym udziałem; natomiast, jeżeli będziesz groziła rozgłosem, skażę cię na hańbę.
„— Pan? — zawołałam, — pan?
„— Na pohańbienie wieczyste, niezmazalne!
„— Pan? — powtarzałam, doznając wrażenia, iż mówi do mnie człowiek szalony.
„— Tak jest, ja! — odpowiedział.
„— Pozostaw mię pan samą! — wołałam, — odejdź, bo inaczej w twoich oczach roztrzaskam sobie głowę o ściany!
„— Dobrze! — odpowiedział, — odchodzę, skoro żądasz. A więc do jutra wieczorem!
„— Do jutra! — powtórzyłam, padając na ziemię i gryząc kobierzec z wściekłości...“
Felton oparł się o krzesło, a milady zauważyła z szatańską radością, że mogłoby mu zabraknąć sił przed dokończeniem opowiadania.




XI.
SCENA Z TRAGEDYI KLASYCZNEJ.

Po chwili milczenia, którą milady poświęciła obserwowaniu słuchającego jej młodzieńca, zaczęła mówić dalej:
„Od trzech dni nie jadłam już nic, ani nie piłam i cierpiałam strasznie; chwilami jakby chmury jakieś przesłaniały mi oczy i ugniatały czoło. Był to początek obłędu...
„Nadszedł wieczór. Byłam tak osłabiona, że mdlałam co chwila, a po każdem omdleniu zanosiłam gorące dzięki do Boga, sądząc, że zbliża się już ku mnie śmierć-oswobodzicielka.
„Ale podczas jednego z takich omdleń posłyszałam zgrzyt otwieranych drzwi, i przerażenie wróciło mi przytomność.
„Wszedł on w towarzystwie zamaskowanego człowieka; sam również miał maskę na twarzy, i poznałam go jedynie po ruchach, po głosie, wreszcie po wspaniałej postawie, jaką go na zgubę ludzi obdarzyło piekło.
„— Przychodzę — odezwał się do mnie, — aby cię zapytać, czy namyśliłaś się złożyć przysięgę, której wczoraj żądałem? Powiedziałeś pan przecie sam, że purytanie mają tylko jedno słowo. Przysięgę moją już słyszałeś... Będę dochodziła krzywd moich przed ludzkimi trybunałami na ziemi i przed trybunałem Boga w niebie! Więc upierasz się przy swojem?
„— Przysięgam przed Bogiem, który słyszy mój głos, że wzywać będę świat cały na świadka twej zbrodni, dopóki nie znajdę mściciela.
„— Jesteś nierządnicą — krzyknął grzmiącym głosem — i ulegniesz kaźni, przeznaczonej dla nierządnic!
Napiętnowana w oczach świata, który pragniesz wezwać na pomoc, spróbuj przekonać ten świat, że nie jesteś występną lub szaloną!
„Po tych słowach zwrócił się do towarzyszącego mu człowieka i rzekł:
„— Możesz spełnić swoją katowską powinność!“
— Och! jego nazwisko!? jego nazwisko!? — wołał Felton, — powiedz mi jego nazwisko!
„Na ten rozkaz kat, pomimo mych krzyków, pomimo oporu, porwał mię w swe ręce, obalił na ziemię i obezwładnił duszącym uściskiem. Zrozumiawszy, że grozi mi coś gorszego, aniżeli śmierć nawet, prawie nieprzytomna, poczęłam wśród łkania wzywać Boga na ratunek, gdy nagle rozpalone do czerwoności żelazo kata zasyczało na mojem ramieniu, wydzierając z mych piersi jęk bólu i wstydu...“
Felton na te słowa, wzburzony do ostateczności, zgrzytnął zębami.
— Patrz, Feltonie! — mówiła milady, podnosząc się z majestatem królowej, — patrz, jak wygląda pieczęć męczeństwa, którą brutalność zbrodniarza obmyśliła dla młodej niewinnej dziewczyny! Patrz i przekonaj się, co to są serca ludzkie, a może będziesz odtąd mniej powolnem narzędziem mściwości drapieżców.
I przy tych słowach z rumieńcem udanego wstydu rozpięła szybkim ruchem suknię, rozdarła batysty, okrywające pierś, i pokazała młodzieńcowi niezmazalne piętno, hańbiące jej cudne ramię.
— Ależ to kwiat lilii! — zawołał Felton.
— W tem właśnie kryje się cała podłość — odpowiedziała milady. — Gdyby to było piętno angielskie!... trzebaby dowieść, który trybunał nakazał je wyryć, a ja odwołałabym się do wszystkich trybunałów królestwa. Ale piętno francuskie!... Och, tak! zostałam rzeczywiście napiętnowana.
Felton, blady, przejęty do głębi strasznem wyznaniem i oślepiony pięknością tej kobiety, obnażającej się przed nim z bezwstydem, któremu jednak potrafiła nadać wyraz niewinnej szczerości, upadł przed nią na kolana, jak to czynili pierwsi chrześcijanie wobec tych czystych i świętych męczennic, co z woli cezarów, rzucane na areny cyrkowe, służyły ku krwawej uciesze ludu. Nie widział hańby, — widział jedynie czarującą piękność.
— Przebacz! przebacz mi! — wołał.
Milady zaś wyczytała w jego oczach: „Kocham! kocham!“
— Co mam przebaczyć? — zapytała.
— Przebacz, że dopomagałem twoim prześladowcom! Z uśmiechem niebianki wyciągnęła ku niemu dłoń.
— Tak piękna! tak młoda! — wołał Felton, okrywając jej rękę pocałunkami.
Milady spojrzała na niego jednem z tych spojrzeń, które króla zmieniają w niewolnika.
Felton był purytaninem: puścił rękę milady i począł całować jej nogi. Obecnie nie kochał już, lecz z całem szaleństwem uwielbiał.
Wreszcie, gdy ochłonął nieco, milady udała, że odzyskuje zimną krew, której zresztą nie straciła ani na chwilę, — i Felton ujrzał nieporównane skarby jej ciała, znikające skromnie pod batystem koszuli; ukrywała je przed nim milady tak skrzętnie, aby ich tem goręcej pożądał.
— A teraz — rzekł — powiedz mi pani nareszcie, błagam, jakie jest nazwisko twego istotnego kata... istotnego, bo tamten drugi był tylko jego narzędziem.
— Bracie mój! — zawołała milady, — czyż trzeba jeszcze wymieniać to nazwisko? czyż sam go dotąd nie odgadłeś?...
— Jakto? — krzyknął Felton, — on!?... jeszcze raz on? zawsze on? Więc tym nędznikiem...
— Tym nędznikiem — dokończyła milady — jest ciemięzca Anglii, prześladowca prawowiernych, podły złodziej czci tylu kobiet, zbrodniarz, który dla kaprysu swego znieprawionego serca każe przelewać tyle krwi angielskiej, który wspomaga dzisiaj protestantów, a jutro ich zdradzi...
— Buckingham? więc Buckingham!? — zawołał w uniesieniu Felton.
Milady ukryła twarz w dłoniach, jak gdyby nie mogła bez uczucia wstydu wspominać tego nazwiska.
— Buckingham katem tej anielskiej istoty?! — wołał Felton. — Boże mój! i Ty nie zniszczysz go piorunem? i Ty pozwoliłeś mu zostać wielkim, czczonym, wszechwładnym, na zgubą nas wszystkich!...
— Bóg opuszcza tych, którzy opuszczają się sami — rzekła milady.
— Więc wywołuje na swą głową karą, przeznaczoną przeklętym! — wołał Felton z rosnącą egzaltacyą, — więc pragnie, aby pomsta ludzka wyprzedziła wyrok sprawiedliwości Bożej!
— Ludzie lękają się go i oszczędzają.
— Och! ja nie będą się ani bał, ani oszczędzał! — mówił Felton.
Milady na to oświadczenie młodego fanatyka uczuła w duszy piekielną radość.
— Ale jakim sposobem lord Winter, mój opiekun, mój ojciec, jest w to wszystko wmieszany?
— Widzisz, Feltonie — odpowiedziała milady, — obok ludzi podłych i zasługujących na pogardą są jeszcze natury wielkie i szlachetne. Miałam narzeczonego, którego kochałam i który mnie kochał. Był obdarzony sercem, podobnem do twego, Feltonie; był, jak ty, prawdziwym człowiekiem. Udałam się do niego i opowiedziałam mu wszystko. Znał mię dobrze i ani przez chwilą nie wątpił w moje słowa. Należąc do sfery wielkopańskiej, pod każdym wzglądem stał narówni z Buckinghamem. Na moje oświadczenie nie powiedział nic; przypasał tylko szpadą, wdział płaszcz i udał się do pałacu Buckinghama.
— Tak! — rzekł Felton, — pojmują... aczkolwiek z podobnymi ludźmi nie szpady używać należy, lecz sztyletu.
— Buckingham wyjechał dnia poprzedniego, wysłany jako ambasador do Hiszpanii, gdzie miał prosić o ręką infantki dla króla Karola I-ego, będącego naówczas jeszcze księciem Walii. Narzeczony mój więc powrócił z niczem. „Słuchaj — rzekł do mnie, — kat twój wyjechał i wskutek tego uniknął na razie mojej zemsty. Połączmy się jednak węzłem małżeńskim, jak to już było postanowione, i bądź spokojną... pozostaw lordowi Winterowi troską o honor własny i o honor jego żony.“
— Lordowi Winterowi? — wykrzyknął Felton.
— Tak jest — odpowiedziała milady, — lordowi Winterowi. Teraz pojmujesz już wszystko, nieprawdaż? Buckingham prawie przez rok cały przebywał poza granicami Anglii. Na tydzień przed jego powrotem lord Winter zmarł nagle, a ja zostałam jedyną jego spadkobierczynią. Jaka była przyczyna jego śmierci?... Bóg, który wie wszystko, wie i to zapewne; ja nie obwiniam nikogo...
— Och! jakież to piekło, jakie piekło! — wołał Felton.
— Lord Winter umarł, nie powiedziawszy nic swemu bratu. Straszliwa tajemnica miała pozostać ukrytą przed wszystkimi, dopókiby, jak piorun, nie spadła na głowę winnego. Opiekun twój niechetnem patrzył okiem na małżeństwo swego starszego brata z ubogą dziewczyną. Czułam to dobrze, że nie mogę spodziewać się opieki u człowieka, zawiedzionego w nadziejach otrzymania spadku; wyjechałam wiec do Francyi, zamierzając przepędzić tam resztę swego życia. Że jednak całe moje mienie znajduje się w Anglii, a komunikacya z powodu wojny jest utrudniona, zaczęło mi brakować wszystkiego, i oto byłam zmuszona wrócić tutaj.
— Poto, by cierpieć dalej — rzekł Felton.
— Buckingham dowiedział się widocznie, że wracam; wezwał wiec do siebie lorda Wintera, już i tak względem mnie uprzedzonego, i oświadczył mu zapewne, że jego bratowa jest nierządnicą, kobietą napiętnowaną... Czysty i szlachetny głos mego męża nie mógł się już odezwać w mojej obronie. Lord Winter, uwierzywszy we wszystko, co mu powiedziano, i to tem łatwiej, że łączył się z tem jego własny interes, kazał mię uwięzić, sprowadzić tutaj i powierzył tobie straż nademną. Resztę już wiesz: pojutrze spełni się wyrok, skazujący mię na wygnanie, na deportacye; pojutrze wtrącą mię pomiędzy zbrodniarki... Och! spisek dobrze został uknuty, padstęp zręcznie obmyślony! Czci mojej nie odzyskam już nigdy... Widzisz zatem, Feltonie, że śmierć moja jest nieunikniona... Daj mi ten nóż, Feltonie! — prosiła, wyciągając dłoń ku niemu.
Ale przy tych słowach, jak gdyby z nerwowego wyczerpania, milady osunęła się słaba i omdlewająca w ramiona młodego oficera, który, przejęty do głębi całą tą historyą i wzburzony nieznaną mu jeszcze żądzą, pochwycił ją w ramiona i przycisnął do serca, drżąc na całem ciele pod wpływem oddechu jej cudnych ust i dotknięcia falującego gwałtownie łona.
— Nie! — zawołał. — Musisz żyć dalej, czysta, otoczona szacunkiem, i będziesz żyła, aby upokorzyć swych wrogów!
Milady odsuwała go łagodnie ręką od siebie, wabiąc jednocześnie spojrzeniem, wobec czego Felton nie wypuszczał jej z objęć i pałającym wzrokiem patrzył w nią, jak w bóstwo.
Ona zaś z przymkniętemi oczyma wołała słabnącym głosem:
— Och! śmierci! śmierci pragnę! Znicestwienie lepsze jest od hańby... Feltonie, bracie mój, przyjacielu! zaklinam cię!
— Nie! — odparł Felton, — musisz żyć i będziesz pomszczona!
— Feltonie, ja sprowadzam nieszczęście na tych, którzy mię otaczają! Feltonie, idź odemnie! pozwól mi umrzeć!
— Dobrze więc! umrzemy razem! — zawołał, tuląc wargi do ust uwięzionej.
W tej chwili zapukano kilkakrotnie do drzwi. Tym razem milady odepchnęła go naprawdę.
— Słyszysz? — rzekła. — Podsłuchano nas... Ktoś nadchodzi! Stało się! jesteśmy zgubieni!
— Nie — uspokajał Felton, — to tylko straż daje znak, że patrol się zbliża.
— Biegnij więc i sam otwórz drzwi.
Felton usłuchał, oddany już tej kobiecie wszystkiemi swemi myślami i całą duszą. W korytarzu przed drzwiami stał sierżant, dowodzący patrolem.
— Co się stało? — zapytał go młody porucznik.
— Rozkazałeś mi, poruczniku, otworzyć drzwi, gdybym usłyszał wołanie o pomoc — odpowiedział żołnierz; — zapomniałeś jednak zostawić mi klucz. Teraz, słysząc twoje podniecone słowa, sądziłem, że wzywasz mię, poruczniku; a że drzwi były zamknięte od wewnątrz, więc przywołałem sierżanta.
— Jestem na rozkazy — rzekł sierżant.
Felton stał oszołomiony, prawie nieprzytomny, nie mogąc przemówić słowa. Milady pojęła natychmiast, że musi ratować sytuacyę. Podbiegła do stołu i, chwytając nóż, pozostawiony przez Feltona, zawołała:
— Jakiem prawem przeszkadzasz mi pan umrzeć?!
— Wielki Boże! — krzyknął Felton, spostrzegłszy nóż, błyszczący w jej ręku.
A jednocześnie zabrzmiał w korytarzu szyderczy śmiech, i na progu pokoju ukazał się baron w porannem ubraniu, ze szpadą pod pachą, widocznie zwabiony hałasem.
— Aha! — rzekł, — dochodzimy, jak widzę, do ostatniego aktu tragedyi. Widzisz, Feltonie; dramat przechodził wszystkie momenty, jakie ci zapowiedziałem. Ale bądź spokojny; obejdzie się tu bez rozlewu krwi.
Milady pojęła, że będzie zgubiona, jeżeli nie da Feltonowi bezpośredniego i przerażającego dowodu swej odwagi.
— Mylisz się, milordzie! Niech popłynie krew moja i niech spadnie na głowy tych, którzy doprowadzili do jej rozlewu!
To mówiąc, milady ugodziła się w pierś nożem, a jednocześnie Felton z okrzykiem przerażenia rzucił się ku niej — zbyt późno, aby jej w tem przeszkodzić.
Lecz uderzenie noża było wcale zręczne, gdyż ostrze jego trafiło na żelazną bryklę gorsetu, niby na pancerz, i ześlizgnęło się po niej, rozdzierając suknię i raniąc ciało na ukos między żebrami.
Suknia milady w jednej chwili zabarwiła się krwią, a komedyancka samobójczyni padła na wznak, udając zemdlenie.
— Felton wyrwał jej nóż z ręki i zrozpaczony zawołał:
— Patrz, milordzie! powierzyłeś, ją mojej pieczy, a jednak nie mogłem dopilnować, i odebrała sobie życie...
— Bądź o nią spokojny, Feltonie — oświadczył lord Winter. — Szatany nie giną tak łatwo... Uspokój się i idź do mego pokoju, a ja wnet tam przybędę.
— Ależ, milordzie...
— idź 1 rozkazuję ci!
Na te stanowcze słowa swego zwierzchnika Felton oddalił się, zabierając z sobą nóż i kryjąc go na piersi.
Lord Winter posłał żołnierza po służebną, a skoro przyszła, polecił jej zaopiekować się ranną, która ciągle jeszcze leżała zemdlona, i oddalił się, zostawiając je same. Dla wszelkiej jednak pewności, na wypadek, gdyby rana milady była istotnie niebezpieczną, wysłał natychmiast służącego na koniu, aby sprowadził lekarza.




XII.
UCIECZKA.

Oczywiście rana milady, jak to przewidywał lord Winter, nie była niebezpieczna. Zaledwo niedoszła samobójczyni znalazła się sam-na-sam z usługującą jej kobietą, i została przez nią rozebrana, otwarła oczy. Wypadało jej jednak teraz z kolei rzeczy grać rolę osłabionej i cierpiącej, co zresztą dla tak doskonałej aktorki, jak milady, nie przedstawiało bynajmniej trudu. To też biedna kobieta, oszukana pozorami, uparła się, wbrew usilnym prośbom uwięzionej, czuwać przy niej przez noc całą.
Obecność wszakże służebnej nie przeszkadzała milady w rozmyślaniach.
Nie ulegało już wątpliwości, że Felton został ostatecznie usidłany, że Felton należał do niej zupełnie. Gdyby nawet anioł zstąpił z nieba, aby oskarżyć milady, młody człowiek w sumieniu swem uważałby go z pewnością za wysłannika szatana.
Na myśl o tem uśmiech radości błąkał się na ustach milady, — Felton bowiem był obecnie jedyną jej nadzieją, jedyną drogą ratunku.
Lord Winter wszakże mógł powziąć co do młodego oficera jakieś podejrzenia, i być może — kazał go teraz pilnować.
Około godziny czwartej rano przybył lekarz. Ponieważ jednak tymczasem rana milady już się była zasklepiła, nie mógł ani zmierzyć jej głębokości, ani oznaczyć jej kierunku; zbadał więc tylko puls chorej i na tej podstawie uznał, że niema obawy o jej życie.
Rano milady, spodziewając się, że w porze śniadania przyjdzie Felton, odprawiła czuwającą przy niej kobietę pod pozorem ulitowania się nad nią, że nie spala przez noc całą i potrzebuje wypoczynku.
Felton jednak nie zjawił się wcale.
Czyżby sprawdziły się jej obawy? Czyżby skutkiem podejrzeń barona miało jej zbraknąć Feltona w rozstrzygającej chwili? Jeden dzień pozostawał jej już tylko: lord Winter zapowiedział, że dnia 23-go wsadzi ją na statek, — a oto nadszedł już poranek 22-go.
Oczekiwała wszakże jeszcze cierpliwie do południa.
Aczkolwiek rano nie tknęła śniadania, o zwykłej porze przyniesiono jej obiad. Przy tej jednak sposobności milady z przerażeniem spostrzegła, że strażnicy umundurowani byli inaczej. Odważyła się zapytać, co się stało z Feltonem; odpowiedziano jej, że wsiadł przed godziną na konia i pojechał.
Zapytała jeszcze, czy baron jest w zamku; żołnierz odpowiedział jej twierdząco i oznajmił, że ma polecenie zawiadomienia milorda, gdyby uwięziona pragnęła z nim mówić. Milady jednak oświadczyła, że w tej chwili nie posiada jeszcze dość sił do rozmowy i że pragnie jedynie, aby pozostawiono ją samą.
Zastawiwszy obiad, żołnierz oddalił się.
A więc — myślała milady — usunięto od niej Feltona i zastąpiono marynarzy żołnierzami z pod innego znaku, co najwyraźniej dowodzi, że młody oficer stracił zaufanie swego przełożonego.
Był to ostatni cios, zadany uwięzionej.
Pozostawszy samą, wstała z łóżka, które paliło ją, jak rozżarzone żelazo, a w którem dotychczas pozostawała jedynie przez roztropność, by zachować pozór osoby ciężko ranionej. Spojrzała ku drzwiom i zauważyła, że okienko, znajdujące się w nich, zostało założone od zewnątrz deską. Widocznie baron obawiał się, aby za pomocą jakiegoś szatańskiego sposobu nie uwiodła przez ten otwór jeszcze kogoś ze straży.
Uśmiechnęła się złośliwie. Teraz mogła już nie krępować się z objawami nurtujących jej duszę uczuć, gdyż nie było obawy, że ją podpatrzą. W gniewnem podnieceniu poczęła biegać po pokoju, niby oszalała furyatka lub tygrysica, zamknięta w żelaznej klatce. Gdyby pozostawiono jej nóż, przemyśliwałaby teraz nie nad tem aby sobie samej odebrać życie, lecz nad tem, jakby nim ugodzić barona.
O godzinie szóstej wszedł on do jej pokoju, uzbrojony od stóp do głów. Do chwili swego uwięzienia miała go milady za dość głupiego szlachetkę; teraz z każdą chwilą przekonywała się coraz bardziej, że człowiek ten jest genialnym dozorcą więziennym, przewidującym wszystko, odgadującym myśl wszelką i umiejącym wszystkiemu zapobiedz.
Zaledwo spojrzał na milady, pojął, co się dzieje w jej duszy.
— Aha! — rzekł, — dzisiaj nie zdołasz mię pani zabić; jesteś bezbronna, a ja mam się na baczności. Zaczęłaś przewracać w głowie mojemu biednemu Feltonowi, i uległ już twym szatańskim wpływom; ale postanowiłem go ocalić, i nie ujrzysz go tu już więcej. Przygotuj swoje kufry podróżne; jutro wyruszysz w drogę. Naznaczyłem termin odjazdu na dzień 24-ty; ale doszedłem do przekonania, że im rychlej to nastąpi, tem będzie pewniejsze. Jutro w południe otrzymam rozkaz deportacyi, podpisany przez Buckinghama. Niewolno ci odtąd odzywać się do nikogo, i na pierwsze twoje słowo, wyrzeczone do kogokolwiek, sierżant mój ma polecone roztrzaskać ci głowę. Gdyby zaś na statku przyszła ci ochota rozmawiać z kimś bez pozwolenia kapitana, zostaniesz wrzucona w morze; to postanowione. Do zobaczenia zatem! Oto wszystko, co pragnąłem ci dziś powiedzieć. Jutro przyjdę tu jeszcze, aby cię pożegnać.
Rzekłszy to, baron wyszedł, i milady, która całej tej groźnej przemowy wysłuchała z uśmiechem pogardy na ustach a z wściekłością w duszy, pozostała sama.
Gdy podano wieczerzę, uczuła potrzebę pokrzepienia sił, tem bardziej, że noc zapowiadała się groźnie, gdyż po niebie toczyły się ciężkie chmury, a dalekie błyskawice zwiastowały burzę, która mogła jej sen odebrać.
Około dziesiątej zahuczały pioruny, i milady doznała uczucia, że przyroda usiłuje dostroić się do tego, co się dzieje w jej sercu; zdawało się jej, że wicher targa nią, jak targa drzewami, odzierając je z gałęzi i ogołacając z liści; jęczała też dziko, jak orkan, a głos jej ginął w zamęcie głosów przyrody, która również zdawała się jęczeć i skarżyć.
Nagle usłyszała puknięcie w szybę i w świetle błyskawicy ujrzała poza kratami twarz ludzką.
Podbiegła do okna i otworzyła je.
— Felton! — krzyknęła. — Więc jestem uratowana!
— Tak, to ja — odparł Felton. — Lecz cicho! na Boga! Potrzebuję czasu na przepiłowanie krat. Uważaj, aby cię nie spostrzeżono przez okienko we drzwiach.
— Och! — zawołała milady, — okienko to zabito dzisiaj deską. To nowy dowód, że Bóg nam dopomaga, Feltonie.
— Tak, Bóg im rozum odebrał — rzekł młody purytanin.
— Co mam czynić? — pytała milady.
— Nic! Zamknij tylko okno i udaj się na spoczynek, lub przynajmniej połóż się w ubraniu na łóżku. Skoro ukończę pracę, zastukam w szybę, Ale czy zdołasz pójść za mną?
— Och! podołam wszystkiemu.
— A rana?
— Sprawia mi dużo cierpienia, lecz nie przeszkodzi w ucieczce.
— Bądź więc gotowa na pierwszy mój znak.
Milady zamknęła okno, zgasiła lampę i, posłuszna zaleceniu Feltona, położyła się w ubraniu do łóżka. Wśród huku burzy słyszała kiedy-niekiedy zgrzyt piły, przecinającej kratę, a w świetle każdej błyskawicy dostrzegała poza szybami cień Feltona.
Tak minęła godzina, podczas której milady, prawie bez tchu, oblewała się zimnym potem przy każdym szmerze, zasłyszanym na korytarzu. Była to dla niej jedna z tych chwil, które w pewnych okolicznościach wydają się długiemi, jak całe lata.
Po upływie godziny Felton zastukał powtórnie.
Milady zerwała się z łóżka i pobiegła otworzyć okno.
Wskutek wypiłowania dwóch krat powstał w niem otwór, przez który człowiek mógł się przesunąć.
— Czy jesteś gotowa? — spytał Felton.
— Tak. Czy mam zabrać co z sobą?
— Złoto, o ile je posiadasz.
— Owszem; na szczęście, pozostawiono mi to, co miałam przy sobie.
— Tem lepiej. Ja bowiem wydałem wszystkie swoje pieniądze na wynajęcie barki.
— Weź więc to — rzekła milady, podając mu kieskę, pełną luidorów.
Felton wziął woreczek i rzucił go na dół pod mur.
— A teraz chodź — rzekł cicho.
— Jestem gotowa.
I milady stanęła na krześle, a przesunąwszy się do połowy ciała przez otwór, spostrzegła, że młody oficer wisi nad przepaścią na sznurowej drabince.
Na ten widok dreszcz wstrząsnął nią całą. Poraz pierwszy w życiu ulękła się, jak prawdziwa kobieta.
— Spodziewałem się tego — rzekł Felton, dostrzegłszy trwogę w oczach milady.
— To nic, to nic! — szeptała, — zejdę z zamkniętemi oczyma.
— Czy ufasz mi całkowicie? — spytał Felton.
— Och! pytasz jeszcze?!
— Daj mi więc ręce i złóż nakrzyż.
Milady podała ręce, a Felton związał je w kostkach chustką i następnie powyżej chustki sznurem.
— Poco to? — zapytała milady, zdziwiona.
— Zarzuć mi teraz ręce na szyję i nie obawiaj się niczego.
— Ach, Feltonie! stracisz równowagę, i oboje runiemy w przepaść.
— Bądź spokojna; jestem marynarzem.
Nie było chwili do stracenia. Milady założyła ręce na szyję młodego człowieka i pozwoliła mu wyciągnąć się przez okno.
Felton powoli, krok za krokiem, począł schodzić po drabince ze swym żywym ciężarem, a huragan bujał ich ciałami w powietrzu.
Nagle młody oficer zatrzymał się.
— Co się stało? — zapytała milady.
— Cicho! — szepnął Felton. — Słyszę odgłos czyichś kroków.
— Odkryto nas!
Przez chwilę nasłuchiwali.
— Nie; niema obawy — rzekł wreszcie Felton.
— A ten odgłos kroków?
— To patrol.
— Gdzie?
— Pod nami.
— Więc dostrzegą nas!
— Nie dostrzegą, bo przestało się już łyskać.
— Mogą przypadkiem trafić na koniec drabiny.
— Na szczęście, jest zakrótka o sześć stóp.
— Nadchodzą już! o Boże!
— Cicho!
Wisieli tak czas jakiś na drabinie, nie poruszając się, nie oddychając prawie, na wysokości dwudziestu stóp nad ziemią. Tymczasem patrolujący żołnierze przeszli pod niemi, śmiejąc się i gawędząc ze sobą.
Straszna to była dla obojga chwila, i dopiero, gdy słabnący odgłos kroków ucichł zupełnie, w zbiegów wstąpiła otucha.
— Jesteśmy uratowani — rzekł Felton.
Milady westchnęła i omdlała.
Gdy Felton zeszedł na ostatni szczebel i nie znalazł już oparcia pod nogami, począł opuszczać się niżej na rękach, aż wreszcie zawisnął przez chwilę na samym końcu drabiny i puścił ją, zeskakując na ziemię. Podniósłszy następnie worek z pieniędzmi, chwycił go w zęby, a milady ujął w silne swe ramiona i począł się szybko oddalać w kierunku przeciwnym patrolowi. Niebawem zboczył z drogi, zeszedł na dół po skałach i, stanąwszy na brzegu morza, zaświstał.
Odpowiedziało mu podobne hasło, a w pięć minut później z ciemności nocnych wyłoniła się na morzu barka z czterema wioślarzami i zatrzymała się w pewnej odległości od brzegu, gdyż mielizna nie pozwoliła jej podpłynąć bliżej.
Felton ze swym żywym ciężarem wszedł w wodę, która mu po pas sięgała, i skierował się ku barce.
Burza, na szczęście, ustawała, a choć morze było jeszcze niespokojne, zaś mały statek skakał po falach, jak łupina orzecha, młody człowiek dobrnął do niego szczęśliwie i, oddawszy milady w ręce wioślarzy, sam wskoczył do barki.
— Odbijać! — zakomenderował — i wiosłować żywo!
Czterej marynarze chwycili za wiosła, i barka, skacząc po wzburzonych falach, oddaliła się od zamku.
Noc czarna osłoniła płynących, i w ciemnościach nie można było niemal rozróżnić krańców statku, — tem bardziej więc trudno było przypuszczać, aby łódź mogła być dostrzeżoną z wybrzeża.
Wkrótce przed oczyma płynących zarysowała się na morzu jakaś ogromna czarna masa.
Był to okręt.
Podczas, gdy barka zbliżała się ku niemu całym wysiłkiem ramion czterech wioślarzy, Felton rozwiązał sznur i chustkę, krępującą ręce milady, a następnie, zaczerpnąwszy z morza trochę wody, bryznął nią na twarz omdlałej.
Milady westchnęła i otworzyła oczy.
— Gdzie jestem? — zapytała.
— Jesteś ocalona — odrzekł młody oficer.
— Och! ocalona! ocalona! Tak! widzę niebo, widzę morze! I to powietrze, którem oddycham, mówi mi o wolności... Dzięki ci, Feltonie! dzięki!
Młodzieniec przytulił ją do piersi.
— Ale co się dzieje z mojemi rękami? — pytała milady. — Mam wrażenie, jakgdyby były pogruchotane w kostkach.
Istotnie ręce milady zdrętwiały zupełnie, i ledwie mogła je podnieść.
Felton obejrzał piękne te ręce i rzekł z rozrzewnieniem:
— Niestety! nie można było tego uniknąć.
— Och! nic to strasznego! — zawołała milady. — Teraz przypominam już sobie wszystko!
Rozejrzała się dokoła.
— Tam leży — rzekł Felton, trącając nogą — worek z pieniędzmi.
Gdy się zbliżono do okrętu, majtek, stojący na straży, odezwał się; z barki odpowiedziano.
— Jaki to statek? — spytała milady, gdy się zbliżono do okrętu.
— Wynająłem go dla ciebie.
— Dokądże on mię zawiezie?
— Dokąd zechcesz, bylebyś kazała wysadzić mię na ląd w Portsmouth.
— W jakimże celu udajesz się do Portsmouth? — zapytała.
— Aby wypełnić rozkazy lorda Wintera — odrzekł Felton ze smutnym uśmiechem.
— Jakie rozkazy?
— Czyż nie domyślasz się?
— Nie. Wytłómacz mi to, proszę.
— Nie ufał mi, więc postanowił sam cię dopilnować; mnie natomiast polecił udać się do Buckinghama po podpis na rozporządzeniu twej deportacyi.
— Ale, jeżeli ci nie ufał, dlaczego powierzył ci to zadanie?
— Był pewny, że nie wiem, co wiozę.
— To prawdopodobne. Więc okręt ten wysadzi cię w Portsmouth?
— Tak. I nie mogę tracić czasu, gdyż dzisiaj jest już 23-ci, a jutro Buckingham na czele floty odpływa z Anglii.
— Jutro? i dokądże to?
— Pod Rochellę.
— On nie powinien odpłynąć! — zawołała z mocą milady, zapominając o zwykłej przezorności.
— Bądź spokojna! — odparł Felton; — nie odpłynie...
Na te słowa milady aż drgnęła z radości. Otwarły się przed nią najtajniejsze głębie młodzieńczego serca, i wyczytała w nich... śmierć Buckinghama.
— Feltonie! — rzekła, — jesteś wielki, jak Juda Machabeusz!... I gdybyś musiał umrzeć, umrę wraz z tobą. Oto, co ci z rozkoszą oświadczam!
— Cicho! — odezwał się Felton. — Jesteśmy u celu.
Istotnie barka przybiła w tej chwili do statku.
Felton wszedł pierwszy na drabinę i podał rękę milady, którą podtrzymywali marynarze, albowiem morze było jeszcze bardzo wzburzone.
W chwilę później stanęli na pokładzie okrętu.
— Kapitanie! — rzekł Felton, — oto osoba, o której ci mówiłem, a którą masz pan przewieźć do Francyi w zdrowiu i bezpieczeństwie.
— Za cenę tysiąca pistolów — zauważył kapitan.
— Pięćset już wypłaciłem panu.
— Istotnie — rzekł kapitan.
— A oto drugie pięćset — oświadczyła milady, sięgając do sakiewki.
— Nie! — przerwał kapitan, — umowa może być tylko jedna, a ja zawarłem ją już z tym młodym panem; drugie pięćset pistolów należeć mi się będą dopiero z chwilą przybycia do Boulogne.
— A czy dopłyniemy tam?
— Zdrowo i szczęśliwie — rzekł kapitan; — zaręczam honorem Jakóba Buttlera.
— Dobrze! — odpowiedziała milady. — Ufam pańskiemu słowu. I jeżeli go pan dotrzymasz, dam ci nie pięćset, lecz tysiąc pistolów.
— Niech żyje piękna pani! — zawołał kapitan. — Oby Bóg raczył mi częściej zsyłać tak zacne osoby, jak Wasza Łaskawość.
— Tymczasem — rzekł Felton — zawieziesz nas pan do tej małej zatoki... wiesz pan zresztą, dokąd, bo mówiliśmy już o tem.
Zamiast odpowiedzi, kapitan dał załodze odpowiednie rozkazy, i okręt podniósł kotwicę.
Podczas tej przeprawy Felton opowiedział milady zdarzenia ostatniej doby. Oto, zamiast udać się odrazu z poleceniem lorda Wintera do Londynu, wynajął ten mały statek, wrócił pod zamek i, wbijając w mur od strony okna jej pokoju żelazne klamry, by znaleźć oparcie dla nóg, dostał się do krat okna, u których umocował drabinę sznurową. Reszta była już milady wiadoma.
Obawiając się, czy Felton wytrwa w powziętym zamiarze zamordowania Buckinghama, postanowiła milady umocnić go w tem. Lecz, zaledwo zaczęła o tem mówić, przekonała się, że młodego fanatyka trzeba raczej miarkować, niż podtrzymywać w zamiarze.
Umówiono się w końcu, że milady będzie czekała na Feltona do godziny dziesiątej przed południem, — a gdyby nie powrócił do tego czasu, wyruszy w drogą. On zaś, o ile nie wpadnie w ręce sprawiedliwości, natychmiast po zamachu podąży za nią do Francyi i połączy się z nią w klasztorze Karmelitanek w Béthune.
Około godziny siódmej rano statek, wiozący milady i Feltona, zarzucił kotwicą w oznaczonej przez niego zatoce.




XIII.
CO SIĘ WYDARZYŁO W PORTSMOUTH DNIA 23 SIERPNIA 1628 ROKU.

Felton pożegnał się z milady w taki sposób, jak się żegna brat z siostrą, udając się na zwyczajną przechadzkę: pocałował ją w rękę.
Wydawał się, jak zazwyczaj, zupełnie spokojnym, tylko w oczach migotały mu błyski, jak to bywa w gorączce, a czoło miał bledsze, niż zwykle; przytem zaciskał zęby, a przemawiał tonem krótkim i urywanym, co wskazywało, że kłębią mu się w duszy ponure myśli.
Dopóki stał na czółnie, wiozącem go ku wybrzeżu, co chwila zwracał oczy w stronę milady, która, stojąc na pomoście, ścigała go również spojrzeniem. Nie obawiali się pościgu, gdyż służba wchodziła rano do pokoju milady dopiero około godziny dziewiątej, a przebycie drogi z zamku do Londynu wymagało trzech godzin czasu.
Felton wysiadł na ląd, wszedł na mały nadbrzeżny pagórek i, ruchem ręki pozdrowiwszy milady poraz ostatni, skierował się ku miastu. Po przebyciu stu kroków, gdy się jeszcze odwrócił, by posłać jej ostatnie spojrzenie, nie mógł już dojrzeć nic więcej, prócz masztów okrętu, gdyż wzniesione łagodnie wybrzeże zasłoniło mu powierzchnię morza.
Przyspieszywszy kroku, skierował się w stronę Portsmouth, którego wieżyce i domy rysowały się przed nim w mgłach porannych w odległości mniej-więcej pół mili.
Poza miastem morze pokryte było statkami, których maszty kołysały się za podmuchem wiatru, podobne lasowi topól, ogołoconych z liści zimową porą.
Felton, idąc szybko naprzód, rozmyślał o tych wszystkich zarzutach, prawdziwych czy zmyślonych, jakie czyniono ulubieńcowi Jakóba VI i Karola I-go, a które niejednokrotnie dochodziły do jego uszu podczas dwóch lat rozmyślań i długiego pobytu wśród purytanów. Porównywał zbrodnie publiczne tego ministra, zbrodnie rozgłośne, zbrodnie, możnaby powiedzieć, europejskie, ze zbrodniami życia prywatnego, zbrodniami nieznanemi,o jakich mówiła milady, — i doszedł do przekonania, że z dwóch osobowości Buckinghama, publicznej i prywatnej, gorszą była ta ostatnia, ukryta przed okiem świata. Miłość młodego zapaleńca, to uczucie tak mu dotąd obce, tak nowe a tak płomienne, spowodowało, że wszelkie możliwe i niemożliwe czyny Buckinghama, dzięki podłym a zmyślonym oskarżeniom milady, przedstawiały mu się tak, jak się przedstawiają poprzez szkła mikroskopu drobne żyjątka — w przerażająco potwornych kształtach.
Szedł szybko, z jakimś nerwowym pośpiechem, co mu jeszcze bardziej rozpalało krew w żyłach, a niepokojąca myśl, że tam, poza nim, została kobieta, ścigana przez okrutną zemstę, kobieta, którą czcił, jak świętą, — myśl ta obok przeżytych wzruszeń ponad miarę uczuć ludzkich potęgowała jego podniecenie.
Przybył do Portsmouth około godziny ósmej rano. Całe miasto znajdowało się już w ruchu, na ulicach i w porcie bębniono pobudkę, a oddziały wojska, mające wsiąść na okręty, spieszyły ku morzu.
Okryty kurzem i zlany potem, stanął wreszcie Felton w pałacu Admiralicyi, a krew mu biła do głowy, gorącym rumieńcem pokrywając bladą zazwyczaj twarz jego. Straż pałacowa zagrodziła mu drogę, lecz Felton wezwał dowodzącego i, wyjmując z kieszeni list, rzekł krótko:
— Pilne zlecenie od lorda Wintera.
Ponieważ wiedziano powszechnie, że lord Winter jest jednym z najbardziej zaufanych przyjaciół Jego Wysokości, więc dowódca straży wydał rozkaz wpuszczenia Feltona, który zresztą był w mundurze oficera marynarki.
Młody człowiek wbiegł gorączkowo do pałacu.
Jednocześnie zaś z nim wpadł śpiesznie do przedsionka pałacu jakiś inny człowiek, również okryty kurzawą i bez tchu prawie zpowodu zmęczenia; jak zaś dalece spieszyło mu się tutaj, dowodziło to, iż koń pocztowy, na którym przybył, padł przed bramą z wyczerpania na oba kolana.
Felton i nieznajomy zwrócili się równocześnie do Patryka, zaufanego pokojowca księcia. Felton wymienił nazwisko lorda Wintera; nieznajomy nie chciał powiedzieć, kto go przysyła, i oświadczył, że wyjawić to może jedynie księciu. Obaj zaś domagali się o pierwszeństwo widzenia się z księciem.
Patryk, wiedząc, że lord Winter pozostaje z księciem nietylko w stosunkach służby wojskowej, ale i w przyjaźni, oddał pierwszeństwo temu, który przybywał w jego imieniu. Nieznajomy musiał zaczekać, choć łatwo można było zauważyć, jaką mu ta zwłoka czyni różnicę.
Pokojowiec przeprowadził Feltona przez wielką salę, gdzie oczekiwała deputacya mieszkańców Rochelli z księciem de Soubise na czele, i wszedł do gabinetu, gdzie Buckingham po kąpieli przebierał się we wspaniałe swe szaty, co czynił zazwyczaj z wielką starannością.
— Porucznik Felton, wysłannik lorda Wintera! — oznajmił Patryk.
— Wysłannik lorda Wintera! — powtórzył Buckingham. — Niech wejdzie.
Felton wszedł do gabinetu w chwili, gdy Buckingham zrzucał na kanapę bogaty strój poranny, haftowany złotem, aby przywdziać wyszyty perłami kaftan z błękitnego aksamitu.
— Dlaczego baron nie przybył sam? — spytał Buckingham. — Oczekiwałem go dzisiaj rano.
— Baron de Winter polecił mi oznajmić Waszej Dostojności — odparł Felton, — że było mu niezmiernie przykro wyrzec się tego zaszczytu, ale nie mógł opuścić zamku, gdyż osobiście musi tam pełnić straż.
— Tak — rzekł Buckingham, — wiem o tem; ma tam jakąś uwięzioną.
— O tej właśnie uwięzionej pragnę mówić z Waszą Dostojnością — oświadczył Felton.
— Proszę, niech pan mówi.
— Tylko ty sam, milordzie, możesz wysłuchać tego, z czem tu przybywam.
— Patryku, zostaw nas samych — rzekł Buckingham, — ale bacz przy drzwiach na odgłos dzwonka; niebawem cię zawołam.
Patryk wyszedł z pokoju.
— Jesteśmy sami — oświadczył książę; — niech pan mówi.
— Milordzie! — rzekł Felton, — lord Winter pisał już do Waszej Dostojności, prosząc o rozkaz deportacyi, jakiej ma uledz pewna kobieta, nazwiskiem Karolina Backson.
— Tak jest, i odpowiedziałem mu, że podpiszę ten rozkaz, skoro mi go przyniesie lub przyśle.
— Oto jest ten dokument, milordzie.
— Daj pan — rzekł książę.
I wziąwszy papier z ręki Feltona, przebiegł go szybko oczyma, a następnie, kładąc na stole, wziął pióro do ręki, by położyć na dokumencie swój podpis, — gdy Felton zapytał go:
— Przepraszam, milordzie! Czy Wasza Dostojność wie 0 tem, że wymienione tu nazwisko Karoliny Backson nie jest prawdziwem nazwiskiem tej młodej kobiety?
— Tak jest, wiem — odpowiedział książę, zanurzając pióro w kałamarzu.
— A czy Wasza Dostojność zna jej prawdziwe nazwisko? — zapytał Felton krótkim, suchym tonem.
— Znam.
Na to oświadczenie Felton zbladł. Książę zbliżył pióro do papieru.
— I znając to nazwisko, Wasza Dostojność podpisze jednak ten dokument? — spytał młody oficer.
— Oczywiście — rzekł Buckingham; — podpisałbym chętnie nawet dwa razy.
— Nie mogę w to uwierzyć — rzekł Felton rwącym się głosem, — aby Wasza Dostojność wiedział, że chodzi tutaj o lady Winter...
— Wiem doskonale... choć dziwię się doprawdy, że i panu to wiadomo!
— I Wasza Dostojność podpisze ten wyrok bez wyrzutów sumienia?
Buckingham spojrzał dumnie na młodego człowieka.
— Zadajesz mi, mój panie, dziwne zapytania — rzekł, mierząc go wzrokiem z góry do dołu, — i doprawdy jestem bardzo cierpliwy, odpowiadając na nie.
— Odpowiedz mi jednak, mości książę! — prosił Felton. — Położenie jest groźniejsze, aniżeli może sądzisz.
Na te słowa Buckingham, w przypuszczeniu, że młody człowiek, jako wysłannik lorda Wintera, przemawia tak w jego imieniu, odpowiedział łagodniejszym już tonem:
— Podpiszę bez żadnego wyrzutu sumienia. Tak baron, jak i ja, wiemy dobrze, że lady Winter jest zbrodniarką i że, skazując ją tylko na deportacyę, wyświadcza się jej niemal łaskę.
Książę dotknął pióro do papieru.
— Nie podpiszesz tego wyroku, milordzie! — zawołał Felton, postępując krok naprzód.
— Nie podpiszę? — zapytał Buckingham. — I dlaczegóżto nie miałbym podpisać?
— Bo namyślisz się, milordzie, i postąpisz względem milady sprawiedliwie.
— Postąpię sprawiedliwie, wysyłając ją do Tyburnu — rzekł Buckingham. — Milady jest nędznicą!
— Milordzie! milady jest aniołem; ty sam wiesz o tem najlepiej... I dlatego żądam jej uwolnienia.
— Cóż to? — rzekł podniesionym głosem Buckingham, — oszalałeś pan, że śmiesz się odzywać do mnie w ten sposób?
— Wybacz, milordzie! Mówię, jak umiem, i staram się panować nad sobą. Ale zastanów się, milordzie, co zamierzasz uczynić, i strzeż się, abyś nie przebrał miary!
— Co?! — zawołał Buckingham. — Zdaje mi się, że mi ten człowiek grozi!
— Nie, milordzie; ja proszę jeszcze i powiadam: kropla wody wystarcza, aby przepełnić czarę; drobny występek może ściągnąć karę na głowę, oszczędzaną dotąd, mimo nieprzeliczonych zbrodni...
— Poruczniku Feltonie! — oświadczył Buckingham, — wyjdziesz pan stąd natychmiast i udasz się do obozowego więzienia!
— Wysłuchaj mię do końca, milordzie. Uwiodłeś młodą dziewczynę, znieważyłeś ją, splamiłeś!... Napraw teraz swą względem niej zbrodnię i wypuść ją na wolność, a nie będę nic więcej żądał od ciebie.
— Nie będziesz pan żądał? — rzekł Buckingham, spoglądając z gniewnem zdumieniem na Feltona i podkreślając każdą zgłoskę tych czterech słów.
— Milordzie! — mówił Felton z rosnącem podnieceniem, — milordzie! miej się na baczności! Cała Anglia jest znużona twymi występkami! Milordzie! nadużyłeś królewskiej władzy, którą przywłaszczyłeś sobie bezprawnie! Milordzie! jesteś znienawidzony przez ludzi i wstrętny Bogu!... Bóg ukarze cię później, ale ja... ja ukarzę cię dzisiaj jeszcze!
— Cóż to jest?! — zawołał Buckingham, zmierzając ku drzwiom.
Felton jednak zagrodził mu drogę.
— Błagam cię pokornie, milordzie — rzekł, — podpisz rozkaz wypuszczenia lady Winter na wolność... Pomyśl, że to kobieta, którą sam zbezcześciłeś...
— Usuń się pan — rzekł z mocą Buckingham, — bo zawołam służbę i każę cię zakuć w kajdany.
— Nie zawołasz — oświadczył Felton, stając pomiędzy księciem a dzwonkiem, który znajdował się na inkrustowanym srebrem gerydonie. — I strzeż się, milordzie, albowiem jesteś w ręku Boga!...
— W ręku szatana, chciałeś powiedzieć! — zawołał Buckingham podniesionym głosem, aby zwrócić tem uwagę służby w sąsiednim pokoju.
— Podpisz, milordzie, akt uwolnienia lady Winter! — mówił Felton, podsuwając księciu jakiś papier.
— Pod przymusem? Żartujesz chyba! Hej! Patryku!
— Podpisz, milordzie!
— Nigdy!
— Nigdy?
— Hola! służba! do mnie! — krzyknął książę, sięgając po szpadę.
W tejże chwili wszedł spiesznie do gabinetu Patryk i, nie domyślając się grozy położenia, rzekł:
— Milordzie, list z Francyi!
— Z Francyi? — powtórzył Buckingham, i radość w oczach mu zabłysła na samą myśl, od kogo list ten pochodzi.
Jednocześnie zaś Felton, szybkim ruchem wyciągnąwszy z zanadrza nóż z zaschniętą na ostrzu kroplą krwi milady, wbił go po rękojeść w bok Buckinghama.
— Zdrajco! — krzyknął Buckingham, — zamordowałeś mię!...
Patryk, widząc, co się stało, podbiegł do księcia, wołając o ratunek.
Felton zaś tymczasem wybiegł do przyległego pokoju, gdzie oczekiwali na audyencyę wysłańcy Rochelli, i nie zatrzymany przez nikogo, nie widząc zresztą nic przed sobą i koło siebie, blady, z błędnym wzrokiem i ze śladami krwi na rękach i na ubraniu, skoczył ku schodom pałacu.
Tu jednak ktoś uchwycił go za ramię. Był to lord Winter, który, stwierdziwszy ucieczkę milady, podążał do Buckinghama.
— Nieszczęśliwcze! — zawołał, widząc krew na rękach młodego oficera. — Coś uczynił?! Domyślałem się... odgadłem o minutę zapóźno!
I nieopierającego się Feltona oddał w ręce straży, która właśnie w tej chwili ukazała się na schodach w pogoni za mordercą.
Podczas gdy straż wyprowadzała Feltona na mały taras, górujący nad morzem, lord Winter pospieszył do gabinetu Buckinghama. Jednocześnie zaś wpadł do gabinetu nieznajomy, którego Felton spotkał był poprzednio w przedsionku.
Książę leżał na kanapie, kurczowo zaciskając ręką ranę w boku. Spostrzegłszy nowoprzybyłego, zapytał słabnącym głosem:
— Ach! Laporte! zapewne przybywasz od niej...
— Tak, mości książę — odpowiedział wierny sługa Anny flustryaczki, — ale... może zapóźno.
— Ciszej, Laporte!... mógłby kto usłyszeć... Patryku, nie wpuszczaj tu nikogo. Och! nie dowiem się już, co do mnie pisze! Boże! umieram!...
I książę przy tych słowach zemdlał.
Tymczasem wbiegli do pokoju lord Winter, wysłannicy Rochelli i oficerowie nadworni Buckinghama. Niebawem zaś wieść, napełniająca pałac rozpaczą i jękami, przedostała się na miasto, a wystrzał armatni oznajmił, że wydarzyło się tu coś niezwykłego i nieoczekiwanego.
Lord Winter, rwąc włosy na głowie, powtarzał z rozpaczą:
— O jedną minutę zapóźno! o jedną minutę! Och! nieszczęście! nieszczęście!...
Oczywiście spóźnienie to było rzeczą przypadku. Po ucieczce milady doniesiono mu, że przy jednem z okien zamkowych kołysze się drabinka sznurowa. Natychmiast pobiegł do pokoju uwięzionej, a nie znalazłszy jej i spostrzegłszy otwarte okno oraz przecięte kraty, przypomniał sobie ostrzeżenie, jakie przesłał mu d’Artagnan przez usta swego służącego, i zadrżał o życie księcia. Nie zwlekając ani chwili, pobiegł do stajni, skoczył na pierwszego-lepszego z brzegu nieosiodłanego konia i popędził cwałem do pałacu. Było już po zamachu... Na schodach — jak wspomnieliśmy — spotkał okrwawionego Feltona.
Po niejakimś czasie książę odzyskał przytomność, i nadzieja wstąpiła w serca obecnych.
— Panowie! — mówił słabym głosem, — pozostawcie mię samego z Patrykiem i Laportem. — A spostrzegłszy barona, rzekł do niego: — Ach! to ty, Winterze? Przysłałeś mi dzisiaj rano szczególnego szaleńca... Spojrzyj, co ze mną uczynił!
— Milordzie! — zawołał baron, — nie pocieszę się nigdy! — I źlebyś zrobił, drogi Winterze — mówił Buckingham, wyciągając rękę ku niemu. — Nie znam człowieka, któryby zasługiwała to, aby ktoś inny opłakiwał go przez całe życie... Ale teraz proszę cię, pozostaw nas samych.
Baron wyszedł ze łzami w oczach.
W gabinecie pozostał tylko książę, Laporte i Patryk.
Lekarza na razie nie znaleziono.
— Będziesz żył, milordzie, będziesz żył! — powtarzał wierny sługa Anny Austryaczki, klęcząc obok kanapy.
— Co pisze do mnie? — pytał słabym głosem Buckingham, zlany krwią, opanowując ból, byleby mówić o ukochanej. — Co pisze? Przeczytaj mi jej list.
— Och! milordzie! — załkał Laporte.
— Spiesz się, Laporte! Czyż nie widzisz, że nie mam czasu na stracenie?
Laporte zerwał pieczęć i przysunął księciu pergamin przed oczy. Ale Buckingham nadaremnie usiłował rozróżnić litery.
— Czytaj, czytaj! — mówił. — Ja już nie widzę... Czytaj, bo za chwilę może już i słyszeć nie będę... i umrę, nie dowiedziawszy się treści listu.
Laporte przeczytał:

„Milordzie!

Ponieważ od chwili poznania ciebie musiałam przez ciebie i dla ciebie wiele wycierpieć, zaklinam cię, jeżeli dbasz o mój spokój, zaniechaj tych wielkich zbrojeń przeciwko Francyi i zaprzestań wojny, której jawnym powodem, jak mówią głośno, są zatargi religijne, lecz o której powszechnie mówią pocichu, że wywołała ją twoja miłość ku mnie. Wojna ta może narazić na największe katastrofy nietylko Francyę i Anglię, lecz i ciebie samego, milordzie, naraża na niebezpieczeństwa, A gdyby cię one dotknęły, nie potrafiłabym tego nigdy przeboleć.

Strzeż swego życia, które jest zagrożone, a które z chwilą, gdy przestanę widzieć w tobie wroga ojczyzny mojej, będzie dla mnie tem droższe.
Oddana ci
Anna.“

Buckingham zebrał wszystkie uciekające siły życia, aby nie stracić ani słowa z tego listu. Ale, gdy go wysłuchał do końca, doznał gorzkiego rozczarowania.
— I nie polecono ci oświadczyć mi ustnie nic więcej? — pytał.
— O tak, mości książę: królowa nie przestawała prosić, abyś czuwał nad sobą, milordzie, gdyż otrzymała wiadomości, że chcą cię zamordować.
— I to już wszystko? wszystko? — pytał niecierpliwie Buckingham.
— Kazała mi jeszcze powiedzieć księciu, że go zawsze kocha.
— Ach! dzięki Ci, Boże! — westchnął Buckingham. — Śmierć moja zatem nie będzie dla niej śmiercią obcego człowieka!...
Laporte zalał się łzami.
— Patryku! — rzekł książę, — przynieś mi szkatułkę, w której były złożone dyamentowe zapinki.
Patryk przyniósł szkatułkę, a Laporte poznał, że była ona niegdyś własnością królowej.
— A teraz podaj mi jeszcze białą atłasową torebkę, na której są wyhaftowane perłami inicyały królowej.
Patryk wypełnił rozkaz.
— Weź to, Laporte — rzekł Buckingham. — To są jedyne pamiątki, jakie miałem od niej... ta srebrna szkatułka i te litery. Oddasz te rzeczy Jej Królewskiej Mości. A jako ostatnie wspomnienie... — rozejrzał się dokoła, szukając jakiego cennego przedmiotu, — jako ostatnie wspomnienie, zawieziesz jej...
Szukał przez chwilę, i wzrok jego, przyćmiony mgłą śmierci, padł na nóż, który wypadł z rąk Feltona i ociekał jeszcze na ostrzu purpurową krwią.
— Zawieziesz jej ten nóż — dokończył książę, ściskając dłoń Laporte’a.
Poczem omdlewającą ręką włożył z trudnością torebkę i nóż do srebrnej szkatułki, dając znak, że nie może już mówić, — w chwilę zaś później w skurczach śmiertelnych osunął się z kanapy na podłogę.
Patryk jęknął straszliwie.
Buckingham usiłował jeszcze uśmiechnąć się, i śmierć zatrzymała ten uśmiech, znacząc na czole wyraz szczęścia, niby ostatni pocałunek miłości.
W tejże chwili wpadł z przerażeniem nadworny lekarz księcia, którego znaleziono nareszcie na pokładzie statku admiralskiego — niestety, zapóźno.
Podbiegł do księcia, a ująwszy go za rękę, czas jakiś trzymał ją w swojej dłoni, badając puls.
— Nie żyje — rzekł wreszcie.
— Nie żyje! pan mój nie żyje! — zawołał rozdzierającym głosem Patryk.
Na ten okrzyk ciżba obecnych wpadła do gabinetu, i nastało zgiełkliwe zamieszanie.
Lord Winter zaś po stwierdzeniu przez lekarza śmierci Buckinghama udał się na taras zamkowy, gdzie Felton, odzyskawszy po zamachu cały swój spokój i zimną krew, otoczony strażą, oddawał się rozmyślaniom.
— Nędzniku! — zawołał baron, — cożeś uczynił?
— Pomściłem się — odpowiedział Felton.
— Ty się pomściłeś?! — zawołał baron. — Powiedz raczej, że stałeś się narzędziem tej występnej kobiety... Ale przysięgam ci, że będzie to już ostatnia jej zbrodnia!
— Nie rozumiem, co pan mówisz — odparł spokojnie Felton; — nie wiem, o kim mówisz, milordzie... Zabiłem księcia Buckinghama, bo odmówił dwukrotnie podpisania nominacyi mojej na kapitana; ukarałem go za niesprawiedliwość, i oto wszystko.
Lord Winter ze zdumieniem spojrzał na pilnujących Feltona ludzi, nie wiedząc, co sądzić o podobnej zatwardziałości.
Było jednak coś, co pokrywało chmurą pogodne czoło Feltona. W całej swej naiwności szlachetnego człowieka miał to przekonanie, że lada chwila zjawi się tu milady, by paść mu w ramiona, oskarżyć się o współudział w zbrodni i ponieść śmierć z nim razem. To też każdy szmer czyichś kroków napełniał go tą nadzieją, a następnie rozczarowywał boleśnie.
Lecz oto nagle z wysokości tarasu, skąd rozległy był widok na olbrzymią przestrzeń morza, Felton orlim wzrokiem marynarza dostrzegł punkt, który przez kogo innego mógłby być uważany za mewę, bujającą nad falami morskiemi, i na widok tego punktu chwycił się ręką za serce, a śmiertelna bladość pokryła mu oblicze. Punkt ów był żaglem okrętu, kierującego się ku wybrzeżom Francyi.
W tej chwili zrozumiał Felton, że się pomylił w swych nadziejach na szlachetność milady, i stwierdził ostatecznie, że ta uwielbiana przez niego kobieta z całą egoistyczną obojętnością pozostawiła go na pastwę losu, ani dbając, co się z nim stanie.
— Milordzie! — rzekł do barona, — błagam cię o ostatnią łaskę!
— Czego żądasz? — zapytał baron.
— Powiedz mi, która godzina.
Baron wyjął zegarek.
— Dziewiąta za dziesięć minut — oświadczył.
— Dziękuję — rzekł Felton.
I stało się jasnem dla niego, że milady przyspieszyła swój odjazd o półtorej godziny; stało się mu widocznem, że, skoro tylko usłyszała wystrzał armatni, zwiastujący nieszczęsne wydarzenie, kazała podnieść kotwicę. I oto statek jej płynął pod błękitnem sklepieniem nieba w znacznej już odległości od wybrzeży Anglii.
— Bóg tak chciał! — szepnął z rezygnacyą fanatyk, nie odrywając oczu od okrętu, na którego pokładzie oczyma ducha dostrzegał białe zjawisko, któremu życie swe poświęcił w ofierze.
Lord Winter zaś śledził jego spojrzenie, widział boleść, malującą się na twarzy nieszczęsnego młodzieńca, i odgadł wszystko.
— Zanim jednak tę zbrodniczą kobietę dosięgnie ręka sprawiedliwości, przedewszystkiem ty sam poniesiesz karę, nieszczęśliwcze! — rzekł do Feltona. — Lecz przysięgam na pamięć mego brata, którego tak kochałem, że wspólniczka twoja nie ujdzie już teraz kary.
I skinął, by zaprowadzono Feltona do więzienia.
On zaś, gdy go wyprowadzano z tarasu, aż do ostatniej chwili spoglądał na odległe fale morskie, poczem, zwiesiwszy głowę na piersiach, zniknął, otoczony strażą, w pałacowym krużganku.
Lord Winter zbiegł szybko po schodach pałacu i udał się do portu.




Filip Champaigne, Bogini zwycięstwa wieńczy Ludwika XIII.
XIV.
WE FRANCYI.

Król angielski, Jakób I-szy, dowiedziawszy się o śmierci Buckinghama, powodowany obawą, aby ta straszna wieść nie zniechęciła do dalszej walki oblężonych mieszkańców Rochelli, przedsięwziął wszelkie środki, jak opowiada Richelieu w swoich pamiętnikach, w celu przecięcia drogi do Francyi i przedewszystkiem zamknął wszystkie porty całego swego królestwa, wydając rozkaz baczenia, by przed wyruszeniem armii, zgromadzonej przez Buckinghama, nie wypłynął z nich żaden statek. Objął też król w zastępstwie zmarłego księcia naczelny dozór nad temi wojskami. Surowość zaś swego zarządzenia posunął tak dalece, że wstrzymał wyjazd posłów duńskich, posiadających już zezwolenie powrotu do kraju, i zatrzymał posła holenderskiego, który miał odprowadzić do portu Flissingen okręty z Indyi, wysyłane przez Karola I-go do Zjednoczonych Prowincyi.
Ale zarządzenia te uczynione zostały dopiero w pięć godzin po zamachu, to znaczy — o godzinie drugiej popołudniu. A przez ten czas zdążyły już wypłynąć z portu dwa statki. Jeden z nich, jak wiemy, wiózł milady, która nie mogła mieć wątpliwości co do śmierci Buckinghama, gdyż żałobny sztandar, wywieszony na maszcie okrętu admiralskiego, świadczył o tem dowodnie. Co się tyczy drugiego statku, opowiemy później, jakim sposobem wydostał się z portu i kogo wiózł na pokładzie.
Tymczasępn w obozie pod Rochellą nie zaszło nic nowego. Król jegomość nudził się, jak zazwyczaj, w obozie zaś bardziej może jeszcze, aniżeli gdzieindziej, i korzystał z każdej sposobności, aby się nieco rozerwać. Zdarzyło się też, że postanowił udać się incognito do Saint Germain na uroczystości w dniu Świętego Ludwika i wezwał kardynała, aby przygotował mu orszak, złożony z dwudziestu muszkieterów. Kardynał, któremu nuda królewska udzielała się także niekiedy, z największem zadowoleniem pozwolił oddalić się swemu królewskiemu towarzyszowi, przyczem król zapowiedział swój powrót do obozu na połowę września.
Pan de Tréville, uprzedzony przez kardynała, spakował toboły podróżne, a wiedząc, że przyjaciele jego mają gorącą chęć i nawet nieodzowną potrzebę powrotu do Paryża, jakkolwiek przyczyna nie była mu znana, wyznaczył ich właśnie do orszaku, mającego towarzyszyć królowi.
Czterej młodzi ludzie dowiedzieli się o tem życzliwem postanowieniu swego bezpośredniego zwierzchnika w kwadrans później, i teraz dopiero d’Artagnan mógł w całej pełni ocenić łaskę, wyświadczoną mu przez kardynała, który przeniósł go do szeregów muszkieterskich; gdyby nie to, musiałby pozostać w obozie, podczas gdy przyjaciele jego byliby w Paryżu.
Nie trzeba dodawać, że źródłem tej ochoty odwiedzenia Paryża była obawa niebezpieczeństw, mogących grozić pani Bonacieux, gdyby spotkała się w klasztorze w Béthune ze swą śmiertelną nieprzyjaciółką, milady. Toteż, jak mówiliśmy, Aramis napisał natychmiast do Maryi Michon, owej tak wysoko ustosunkowanej właścicielki składu bielizny w Tours, aby wyjednała u królowej dla pani Bonacieux pozwolenie opuszczenia klasztoru i udania się do Lotaryngii lub Belgii.
Na odpowiedź Aramis nie czekał długo; w osiem czy dziesięć dni później otrzymał już list następującej treści:

„Kochany kuzynku.
„Przesyłam ci upoważnienie mojej siostry, na mocy którego nasza mała służąca, skoro twojem zdaniem powietrze tamtejsze jej nie służy, może opuścić klasztor w Béthune. Siostra moja daje to zezwolenie tem chętniej, że kocha bardzo tę dziew-
czynę, której zresztą i nadal przyrzeka swą opieką i pomoc.
Ściskam cię serdecznie.
Marya Michon.“
Do listu dołączone było upoważnienie, brzmiące, jak następuje:
„Przełożona klasztoru w Béthune raczy zwolnić i powierzyć opiece oddawcy niniejszego pisma nowicyuszkę, która wstąpiła do klasztoru z mojego pozwolenia i za moją wiedzą.
W Luwrze, dnia 10 sierpnia 1623 roku.
Anna.“

Łatwo pojąć, że te stosunki pokrewieństwa Aramisa ze szwaczką, nazywającą królowę „siostrą“, budziły wesołość i wywoływały żarty ze strony młodych ludzi. Ale Aramis, wskutek grubych dowcipów Portosa rumieniąc się po białka oczu, poprosił przyjaciół, aby zaniechali docinków na ten temat, i oświadczył, że, jeżeli powiedzą choćby jedno jeszcze słowo, nie użyje już nigdy pośrednictwa swej kuzynki w tego rodzaju sprawach.
Odtąd czterej muszkieterowie przestali wspominać nazwisko Maryi Michon, mając już zresztą to, czego pragnęli, mianowicie rozkaz wypuszczenia pani Bonacieux z klasztoru Karmelitanek w Béthune. Co prawda, rozkaz ten nie miał dla nich wielkiej wartości, dopóki obozowali pod Rochellą, a więc na drugim końcu Francyi, i d’Artagnan zamierzał już nawet prosić pana de Tréville o urlop, przyczem zdecydowany był wyjawić mu otwarcie, jak ważna sprawa skłania go do wyjazdu, — gdy właśnie otrzymał wraz ze swymi trzema towarzyszami wiadomość, że król udaje się do Paryża z orszakiem, złożonym z dwudziestu muszkieterów, i że do orszaku tego zostali i oni wcieleni.
Na tę wieść zapanowała wśród nich ogromna radość. Wysłali naprzód służących z tobołami podróżnymi, a rano wyruszyli sami w drogę.
Kardynał odprowadził Najjaśniejszego Pana z Surgeres do Mauzé, gdzie król i minister rozstali się wśród objawów największej przyjaźni.
Aczkolwiek królowi, spragnionemu rozrywek, zależało bardzo, by stanąć w Paryżu na dzień 23, to jednak zatrzymywał się tu i ówdzie po drodze, śledząc lot srok, do którego to sportu wpoił mu zamiłowanie pan de Luynes. Z dwudziestu muszkieterów jego orszaku szesnastu radowało się bardzo tymi odpoczynkami, czterech zaś przeklinało te przystanki z całej duszy. D’Artagnan zwłaszcza doznawał ciągle jakby dzwonienia w uszach, co Portos tłómaczył w następujący sposób:
— Pewna bardzo wielka dama objaśniała mię, że, jeżeli komu dzwoni w uszach, dowodzi to, iż mówią o nim wiele.
Wreszcie nocą na 23-ci kawalkata przybyła do Paryża. Król podziękował panu de Tréville i pozwolił udzielić każdemu z żołnierzy czterodniowego urlopu z tym jednak warunkiem, by się nie pokazywali pod karą Bastylii w miejscach publicznych.
Jak się łatwo domyślić, puszczeni zostali na urlop przed innymi nasi czterej przyjaciele, przyczem Atos, zamiast czterech dni, otrzymał od pana de Tréville sześć wolnych dni i ponadto dwie noce, gdyż przyjaciele nasi wyjechali dnia 24 o godzinie piątej popołudniu, a pan de Tréville wpisał łaskawie w urlopie datę 25-go rano.
— Mój Boże! — mówił d’Artagnan, ufający zawsze w swe własne siły, — zdaje mi się, że nazbyt kłopocemy się całkiem prostą sprawą. Za dwa dni, zajeździwszy dwa lub trzy konie, co zresztą jest mi obojętne, gdyż mam pieniądze, będę w Béthune. Oddam przełożonej list królowej i zabiorę mój słodki skarb, którego szukam, nie do Lotaryngii jednak, ani do Belgii, lecz do Paryża, gdzie będzie lepiej ukryty, zwłaszcza, że pan kardynał przebywa pod Rochellą. Później, gdy wrócimy z wojny, częścią dzięki protekcyi kuzynki, częścią w uznaniu zasług, jakie osobiście oddaliśmy królowej, łatwo otrzymamy wszystko, czego możemy zapragnąć. Ponieważ zaś ja i Planchet poradzimy sobie w tej tak łatwej wyprawie, więc najlepiej będzie, gdy wy pozostaniecie tutaj. Bo i pocóż macie się narażać na daremne trudy?
Atos odpowiedział na to spokojnie: — My także, kochany d’Artagnanie, mamy pieniądze; co do mnie, nie zdążyłem jeszcze przepić reszty sumy, otrzymanej za dyament, a zdaje mi się, że tak Aramis, jak i Portos, nie przejedli również do ostatka swych udziałów z tego dyamentu. Wobec tego i my możemy zajeździć po kilka koni. Pamiętaj zaś, d’Artagnanie — dodał tonem ponurego ostrzeżenia, na które dreszcz wstrząsnął młodym człowiekiem, — pamiętaj, że w Béthune właśnie kardynał naznaczył spotkanie tej kobiecie, siejącej nieszczęście, gdziekolwiek się uda. I gdybyś miał, d’Artagnanie, spotkać się z czterema wrogimi ci mężczyznami, puściłbym cię bez obawy samego; ponieważ jednak możesz się zetknąć przypadkiem z tą kobietą, więc pojedziemy wszyscy czterej wraz ze służącymi, i daj to Boże, aby siły nasze były wystarczające.
— Przerażasz mię, Atosie! — zawołał d’Artagnan. — Skąd takie obawy? Co nas może spotkać?
— Wszystko, co może być najgorszego — odparł Atos.
D’Artagnan spojrzał kolejno na towarzyszów. Wszyscy mieli na twarzach wyraz zaniepokojenia.
Ruszono w drogę wyciągniętym kłusem, nie mówiąc już ani słowa do siebie.
Dnia 25-go wieczorem, gdy przybyli do Arras, i d’Artagnan, zsiadłszy z konia przed gospodą pod Złotą Broną, wszedł napić się wina, spostrzegł przez drzwi gospody na dziedzińcu pocztowym jakiegoś jeźdźca, który zmieniał konia, dosiadając świeżego. D’Artagnan zwrócił na niego baczną uwagę. Gdy jeździec wyjeżdżał z bramy, wiatr rozwiał mu płaszcz, którym się starannie pomimo sierpniowego ciepła osłaniał, i zerwał mu kapelusz z głowy, — jeździec jednak w lot pochwycił ręką kapelusz, a nacisnąwszy go szybko na oczy, pomknął kłusem drogą w kierunku Paryża.
Nie obcy był snadź jednak d’Artagnanowi ów jeździec, gdyż młody Gaskończyk na widok zdemaskowanej przez wiatr twarzy jego zbladł i wypuścił szklankę z ręki.
— Co panu jest? — spytał zaniepokojony Planchet, a nie otrzymawszy odpowiedzi, począł wołać:
— Panowie! na pomoc! Mój pan traci przytomność!
Trzej przyjaciele wbiegli natychmiast do gospodniej izby, — lecz d’Artagnan wyminął ich szybko, kierując się do drzwi, by skoczyć na konia. Zatrzymali go jednak na progu.
— Do licha! d’Artagnanie! dokąd lecisz? — pytał Atos.
— To on! — wołał d’Artagnan zmieszany, a pot wystąpił mu na czoło. — To on! Pozwólcie mi go dopędzić!
— Kogo? — zapytał Atos.
— Tego człowieka!
— Jakiego człowieka?
— Tego nędznika... To mój zły geniusz, którego spotykałem zawsze, ilekroć groziło mi jakieś nieszczęście... ten sam, którego ujrzałem po raz pierwszy, gdy towarzyszył owej strasznej kobiecie... ten sam, którego ścigając, naraziłem się na zajście z naszym przyjacielem Atosem... ten sam, którego widziałem jeszcze w owym dniu, gdy pani Bonacieux została porwana... Teraz poznałem go! to on we własnej osobie! Widziałem go dobrze, gdy wicher podwinął mu płaszcz i zerwał kapelusz z głowy.
— Do licha! — odezwał się Atos zakłopotany.
— Na koń, panowie! na koń! dogonimy go z pewnością...
— Mój drogi! — rzekł Aramis, — zastanów się, że pojechał on w stronę przeciwną celowi naszej drogi, że ma świeżego wierzchowca, podczas gdy nasze konie są zmęczone, i możemy je tylko forsowną jazdą dobić, nie mając zgoła nadziei, iż go dościgniemy. Pozostaw tedy zemstę na kiedy-indziej, d’Artagnanie, a natomiast ratujmy kobietę.
Tymczasem, gdy trzej przyjaciele powstrzymywali d’Artagnana, puścił się za jeźdzcem w pogoń chłopiec stajenny z jakimś papierem w ręku, wołając:
— Panie! panie! ten papier wyleciał panu z kapelusza! Panie! panie!
— Mój przyjacielu! — zawołał na chłopca d’Artagnan, — masz tu pół pistola za ten kawałek papieru.
Chłopiec na te słowa zawrócił.
— O, proszą pana! niech go pan sobie weźmie — rzekł.
I, uszczęśliwiony hojną nagrodą, wręczył papier d’Artagnanowi, który go z zaciekawieniem rozwinął.
— I cóż? — pytali przyjaciele.
— Jest tu tylko jedno słowo — odparł d’Artagnan.
— Tak — rzekł Aramis, — ale jest to nazwa jakiegoś miasta lub wioski.
„Armentières“? — czytał Portos, — Armentières?... Nie znam takiej miejscowości!
— Ale słowo to napisane jest jej ręką! — oświadczył Atos.
— No, no! — rzekł d’Artagnan. — Schowajmy troskliwie ten kawałek papieru... Może nie napróżno wydałem ostatniego pistola. A teraz na koń, przyjaciele!
I czterej towarzysze puścili się kłusem drogą ku Béthune.




XV.
KLASZTOR KARMELITANEK W BÉTHUNE.

Wielcy zbrodniarze posiadają nieraz szczególne szczęście, które, jakby jaki talizman, usuwa przed nimi wszelkie przeszkody i oddala wszelkie niebezpieczeństwa aż do chwili, gdy obrażona w poczuciu sprawiedliwości Opatrzność nie położy kresu ich krwawemu powodzeniu.
Tak samo było już niejednokrotnie z milady i tak samo stało się teraz. Potrafiła prześlizgnąć się między statkami wojennymi obu narodów i szczęśliwie przybyła do Boulogne.
Widzieliśmy już, że, wysiadając w Portsmouth, udawała milady Angielkę, uciekającą z Rochelli przed prześladowaniem Francuzów; w dwa dni po wyruszeniu z Anglii, obecnie, lądując w Boulogne, podała się za Francuzkę, prześladowaną w Portsmouth przez Anglików, żywiących nienawiść ku Francyi. Posiadała ona zresztą najskuteczniejszy z pasportów: piękność, pozory wielkiej damy i hojność, z jaką rozrzucała pistole. Zwolniona ze spełnienia zwykłych formalności przyjaznym uśmiechem i dworskiemi manierami starego dowódcy portu, który ucałował jej rękę, zatrzymała się w Boulogne tylko chwilę, aby wysłać list następujący:

„Do Jego Eminencyi kardynała Richelieu w obozie pod Rochellą.

Niech Wasza Eminencya będzie spokojny; ego Dostojność książę Buckingham nie wyruszy do Francyi.

Buologne, dnia 25 wieczorem.
Milady de...
P. S, Wedle życzenia Waszej Eminencyi, udaję się
do klasztoru Karmelitanek w Béthune i tam oczekiwać będę na Jego rozkazy.“

Rzeczywiście tego samego jeszcze wieczora milady wyruszyła w drogę, a następnie zatrzymawszy się na noc w przydrożnej gospodzie, wczesnym rankiem, około godziny piątej, ruszyła dalej, w trzy godziny zaś później była już w Béthune.
Wypytawszy się o klasztor Karmelitanek, podążyła tam natychmiast.
Przełożona wyszła na jej spotkanie. Milady okazała jej polecenie kardynała, wobec czego wyznaczono jej w klasztorze pokój i podano śniadanie.
Wszystkie przejścia, jakie tak niedawno jeszcze spotkały tę kobietę, zatarły się już w jej pamięci. Teraz z utkwionym w przyszłość wzrokiem swej duszy widziała przed sobą znaczenie i dostatki, zapewnione jej przez kardynała, któremu tak szczęśliwie usłużyła, nie mieszając nawet swego nazwiska w krwawe to wydarzenie. Zresztą znaczenie i dostatki były jedynym celem jej życia, — życia, w którem namiętności były podobne obłokom, płynącym po niebie, to odsłaniającym błękit jego, to zabarwionym ognistą purpurą słońca, to znów czarnym, jak noc, i siejącym na ziemi zniszczenie oraz śmierć.
Po śniadaniu odwiedziła ją przełożona; zacnej zakonnicy, nie znającej w życiu klasztornem żadnych prawie rozrywek, pilno było poznać nowego gościa.
Rozumie się, pragnieniem milady było przypodobać się przełożonej, co zresztą wobec istotnej wyższości jej umysłu nie było trudnem. Usiłując tedy być przyjemną, wzbudziła odrazu w przełożonej zachwyt i podbiła ją zupełnie kilkoma zręcznymi zwrotami rozmowy oraz czarem, wiejącym z całej jej istoty.
Przełożona, pochodząca ze szlacheckiej rodziny, ciekawa była zwłaszcza wiadomości o życiu dworskiem, tak rzadko docierających aż na krańce królestwa, a przedewszystkiem z taką trudnością przedostających się przez mury klasztoru, na progu którego milkną wszystkie odgłosy światowego życia. Milady zaś, wtajemniczona we wszystkie intrygi arystokratyczne, wśród których obracała się bez przerwy od lat pięciu czy sześciu, miała wiele do opowiedzenia poczciwej przełożonej o światowych zwyczajach dworu francuskiego, dziwnie nie licujących z krańcową dewocyą króla; roztoczyła więc skandaliczną kronikę z życia panów i pań dworskich, których nazwiska doskonale znane były przełożonej; wspomniała też zręcznie o miłostkach królowej z księciem Buckinghamskim — i wogóle mówiła jak najwięcej, aby i słuchającą skłonić do mówienia.
Przełożona słuchała tego wszystkiego w milczeniu i uśmiechała się. Milady zaś, widząc, że sprawy te bardzo ją zajmują, cały szereg osób przedstawiwszy w swem opowiadaniu, zwróciła wreszcie rozmowę na kardynała.
Jedno wszakże przeszkadzało tu jej bardzo: nie wiedziała, czy przełożona jest stronniczką króla, czy kardynała, — mówiła więc z wielkiem umiarkowaniem. Ale przełożona milczała z jeszcze większem umiarkowaniem, zadowalniając się jedynie kornem schyleniem głowy, gdy nowoprzybyła wymieniała nazwisko Jego Eminencyi. Wobec tego milady przyszła do wniosku, że, jeżeli nie zdoła tu przeprowadzić jakiej intrygi, zanudzi się w klasztorze na śmierć. Postanowiła więc odważyć się wreszcie na jakieś śmielsze słowo, aby się tym sposobem dowiedzieć, czego może się trzymać nadal. Dla przekonania się zaś, do jakich granic sięga dyskrecya poczciwej zakonnicy, zaczęła, najpierw bardzo ogródkowo, potem coraz wyraźniej, obmawiać kardynała, opowiadając o miłostkach jego z panią d’Aiguillon, z Marion de Lorme i z innemi paniami, znanemi ze swobodnego życia.
Przełożona słuchała z coraz większą uwagą, ożywiała się i uśmiechała.
— Dobrze! — pomyślała milady; — znajduje przyjemność w mojem opowiadaniu. Jeżeli zatem jest nawet stronniczką kardynała, to w każdym razie nie fanatyczną.
Opowiedziała następnie, jak kardynał prześladuje swoich wrogów, przyczem przełożona żegnała się z przestrachem, nie potakując, ani też przecząc.
Utwierdziło to milady w przekonaniu, że zakonnica jest raczej stronniczką króla, niż kardynała. Poczęła więc mówić o kardynale z całą otwartością, nie oszczędzając go.
— Jestem bardzo nieświadoma w tych wszystkich sprawach — odezwała się wreszcie przełożona. — Ale, choć oddalona od dworu, choć obca interesom tego świata, znam jednak bardzo smutne przykłady tego, o czem pani opowiadasz. Jedna z naszych nowicyuszek musiała wiele wycierpieć z powodu zemsty i prześladowań pana kardynała.
— Jedna z waszych nowicyuszek? — spytała z udanem zdziwieniem milady. — Och! mój Boże! biedna kobieta! jakże jej żałuję!
— I słusznie — westchnęła przełożona, — bo istotnie biedaczka ta jest pożałowania godną: więzienie, groźby, najgorsze obejście, wszystko to musiała wycierpieć. Może jednak — dodała — pan kardynał miał słuszne powody postępować w ten sposób... bo jakkolwiek młoda ta kobieta wygląda na anioła, ale niezawsze można sądzić ludzi wedle powierzchowności.
— Oho! — pomyślała milady, — może mi się uda i tu coś wykryć... Jakoś mi się wiedzie...
I starała się nadać swej twarzy wyraz największej słodyczy.
— Niestety, wiem o tem — rzekła. — Ludzie mawiają często, że nie należy ufać fizyognomii. Lecz czemuż wierzyć, jeżeli nie najpiękniejszemu dziełu Stwórcy? i może, dzięki temu, że ufam zawsze osobie, której twarz budzi we mnie sympatyę, będę przez całe życie oszukiwaną...
— Więc gotowabyś pani uwierzyć, że ta młoda kobieta jest niewinna? — spytała przełożona.
— Pan kardynał nie zawsze karze tylko zbrodnie — odpowiedziała milady; — są cnoty, które prześladuje bardziej jeszcze, niż pewne złe postępki.
— Pozwól pani, że wyrażę tu swoje zdziwienie — odezwała się przełożona.
— Z jakiego powodu? — spytała naiwnie milady.
— Z powodu tego, co pani mówi.
— Cóż jest w tem dziwnego? — pytała milady z uśmiechem.
— Jesteś pani przyjaciółką kardynała, który cię tu przysłał, a jednak...
— A jednak źle o nim mówię — rzekła milady, kończąc myśl przełożonej.
— Przynajmniej nie powiedziałaś pani dotychczas nic dobrego.
— Bo nie jestem jego przyjaciółką — odparła z westchnieniem, — lecz ofiarą.
— A ten list, w którym polecił mi panią?...
— Jest to rozkaz, mocą którego mam tu przebywać niby w więzieniu, póki nie zabierze mię stąd jeden z jego zauszników.
— Dlaczego nie próbujesz pani uciec?
— Dokądże pójdę? Czy sądzisz pani, że jest na świecie jakie miejsce, gdzieby kardynał nie mógł dosięgnąć, jeżeli zechce tylko wyciągnąć rękę? Gdybym była mężczyzną, może udałoby mi się uciec przed jego mściwem ramieniem; ale cóż jest w stanie uczynić słaba kobieta? Czy ta młoda nowicyuszka, przebywająca u was, próbowała uciekać?
— Nie. Ale ją, jak sądzę, zatrzymuje we Francyi jakaś miłość.
— Jeżeli kocha — oświadczyła z westchnieniem milady, — nie jest jeszcze zupełnie nieszczęśliwą.
— Tak — rzekła przeorysza i, spoglądając na milady z rosnącem zajęciem, dodała: — Mam tedy przed sobą jeszcze jedną prześladowaną biedaczkę.
— Niestety! — odparła milady.
Zakonnica spojrzała na milady z zaniepokojeniem, jakgdyby jakaś wątpliwość powstała w jej umyśle.
— Nie jesteś pani jednak nieprzyjaciółką naszej świętej wiary? — zapytała.
— Ja protestantką!? — zawołała milady. — Ja? Och, nie! Bóg, który słyszy naszą rozmowę, wie najlepiej, jak gorliwą jestem katoliczką.
— W takim razie uspokój się pani — rzekła przeorysza z uśmiechem. — Miejsce, gdzie się znalazłaś, nie będzie dla ciebie zbyt ciężkiem więzieniem; postaramy się uczynić wszystko, co w naszej mocy, byś polubiła tę niewolę. Co więcej, znajdziesz tu pani ową młodą kobietą, prześladowaną niewątpliwie skutkiem jakiejś dworskiej intrygi, osobą nader miłą i czarującą.
— Jak się nazywa?
— Poleciła mi ją pod imieniem „Ketty“ pewna wysokie stanowisko zajmująca osobistość. Nie starałam się właściwie dowiedzieć jej nazwiska.
— Ketty? — zawołała milady. — Jakto? jesteś pani tego pewna?
— Że każe się nazywać w ten sposób? Oczywiście. Czy znasz ją pani?
Milady uśmiechnęła się na myśl, że tą młodą kobietą może być jej dawna pokojówka. Wspomnienie jednak tej dziewczyny wywołało w milady wściekłość, i pragnienie zemsty wykrzywiło jej rysy. Ale natychmiast twarz jej przybrała znowu wyraz słodyczy i dobrotliwości, z taką łatwością przez tą kobietą o stu obliczach stosowany, i zapytała:
— Kiedyż będę mogła ją zobaczyć? Zaciekawia mię ona, i już obecnie uczuwam ku niej wielką sympatyę.
— Możesz ją pani zobaczyć jeszcze dziś wieczorem — odparła przeorysza, — a nawet i prędzej. Ale przecie po czterodniowej podróży, jak mi to opowiadałaś sama, i po tak wczesnem zerwaniu się dziś rano z łóżka potrzebujesz zapewne wypoczynku. Połóż się więc teraz i zaśnij. Obudzimy panią w porze obiadowej.
Aczkolwiek milady mogłaby się była obejść bez snu, gdyż w chciwem intryg jej sercu obudziła podnietą nowa oczekująca ją przygoda, tem nie mniej zastosowała się do rady przeoryszy. Od dwunastu czy piętnastu dni przeżyła tyle różnorodnych wrażeń, że chociaż żelazny jej organizm nie upadał jeszcze ze znużenia, ale umysł potrzebował niezbędnie wypoczynku.
Pożegnała więc przeoryszą i położyła sią, kołysana słodko pomysłami zemsty, jakie oczywiście nasunęło jej imię Ketty. Przypomniała też sobie otrzymane od kardynała przyrzeczenie poparcia jej zamysłów, jeżeli należycie wywiąże się z danych jej poleceń. Dokonała ich szczęśliwie, więc d’Artagnan — mogła być teraz pewną — należał do niej.
Tylko wspomnienie męża przejmowało ją lękiem Hrabia de la Fère, którego uważała za nieżyjącego, a przynajmniej przebywającego gdzieś daleko poza krajem, ukrywał się pod postacią Atosa, najlepszego przyjaciela d’Artagnana.
Ale, skoro był przyjacielem d’Artagnana, niewątpliwie dopomagał mu we wszystkich intrygach, przy pomocy których królowa unicestwiła zamiary Jego Eminencyi; skoro był przyjacielem d’Artagnana, był równocześnie wrogiem kardynała. Wobec tego mogła mieć nadzieję, że uda się jej zgubić i jego w splotach zemsty, którymi spodziewała się zdusić młodego muszkietera.
Wszystkie te słodkie marzenia ukołysały niebawem milady do snu.
Obudził ją słodki głosik niewieści, brzmiący tuż obok łóżka. Otworzyła oczy i ujrzała przeoryszę w towarzystwie młodej, jasnowłosej kobiety, o delikatnej cerze. Młoda kobieta patrzyła na nią z życzliwem zaciekawieniem. Twarz jej wszakże była milady całkiem nieznaną. Zamieniwszy ze sobą zwykłe powitanie, obie przyglądały się sobie wzajemnie; obie były piękne, lecz odmienna była ich uroda. Wreszcie milady uśmiechnęła się z zadowoleniem, zauważywszy, że ma nad młodą kobietą przewagę przez swe ułożenie i obejście arystokratyczne, choć, co prawda, habit nowicyuszki, jaki miała na sobie młoda kobieta, nie ułatwiał jej zwycięstwa w tem współzawodnictwie.
Przeorysza przedstawiła je wzajemnie, a dopełniwszy tego, zostawiła sam — na — sam, gdyż obowiązki powoływały ją do kościoła.
Nowicyuszka, widząc, że milady ma ochotę poleżeć jeszcze w łóżku, chciała wyjść również, — ale milady zatrzymała ją.
— Jakto? — rzekła, — zaledwie ujrzałam panią, a już chcesz mię opuścić? Przyznaję, że liczyłam nieco na towarzystwo pani w ciągu tego czasu, jaki wypadnie mi przepędzić w klasztorze.
— Przypuszczałam — odparła nowicyuszka, — że w złą porę wybrałam się do pani w odwiedziny; spałaś pani tak słodko... jesteś zmęczona.
— Czegóż mogą pragnąć ludzie, którzy śpią? — odezwała się milady. — Słodkiego przebudzenia się. Miałam je, dzięki pani. Pozwólże zatem skorzystać mi z tej przyjemności.
I ująwszy ją za rękę, posadziła na krześle obok łóżka.
Nowicyuszka usiadła.
— Mój Boże! — westchnęła, — to prawdziwe nieszczęście! Przebywałam tutaj przez sześć miesięcy, pozbawiona wszelkiej rozrywki; teraz zaś, gdy przyjechałaś pani i gdy obecność twoja mogłaby mi się stać przyjemnem towarzystwem, prawdopodobnie wkrótce opuszczę już mury klasztorne.
— Jakto? — spytała milady, — wyjeżdżasz pani stąd niebawem?
— Mam przynajmniej nadzieję — odparła nowicyuszka z wyrazem nieukrywanej radości.
— Dowiedziałam się, że cierpiałaś pani wiele z powodu kardynała — mówiła milady. — Byłby to jeszcze jeden powód więcej do wzajemnej sympatyi...
— Więc to prawda, co mi powiedziała nasza dobra przeorysza, że jesteś pani również ofiarą tego złego klechy?
— Cicho! — zawołała milady, — nawet tutaj niebezpiecznie jest w ten sposób o nim się wyrażać. Źródłem wszystkich moich nieszczęść jest to właśnie, że mówiłam o nim tak samo, jak pani, wobec kobiety, którą uważałam za przyjaciółkę, a która mię zdradziła. Czy i pani także jesteś ofiarą zdrady?
— Nie — odparła nowicyuszka. — Jestem ofiarą poświęcenia się dla kobiety, którą kochałam i za którą oddałabym moje życie, zarówno dzisiaj, jak wtedy.
— A która zapomniała o pani? nieprawdaż?
— Byłam właśnie niesprawiedliwą i tak na razie sądziłam. Ale przed paroma dniami okazało się, że się myliłam, i dziękuję za to Bogu... Bo w tem przypuszczeniu, że zapomniała o mnie, cierpiałam bardzo. Ale pani, jak się zdaje, jesteś wolną i gdybyś chciała stąd uciec, zależałoby to tylko od ciebie samej.
— A gdzieżbym ja się mogła schronić, nie mając ani przyjaciół, ani pieniędzy, znalazłszy się w obcych mi stronach, gdzie nie byłam jeszcze nigdy?...
— Och! przyjaciół znajdziesz pani wszędzie — zawołała nowicyuszka. — Wydajesz się pani tak dobrą... jesteś tak piękna!...
— Nie ochroniło mię to jednak przed osamotnieniem i prześladowaniami — odparła milady z anielską słodyczą.
— Posłuchaj mię, pani — rzekła nowicyuszka. — Należy mieć ufność w Bogu; nadchodzi zawsze chwila, kiedy nasze dobre uczynki przemawiają za nami przed Stwórcą. I aczkolwiek jestem tylko pokorną istotą, nie mogącą nic dokazać, tem niemniej znajomość ze mną może się stać szczęściem dla pani. Albowiem, skoro stąd wyjdę, będę miała kilku możnych przyjaciół, którzy, ująwszy się teraz za mną, mogą także stanąć i w obronie pani.
— Kiedy powiadam, że jestem samotna — mówiła milady w nadziei, że uda się jej także nowicyuszkę nakłonić do zwierzeń, — nie znaczy to bynajmniej, abym i ja także nie posiadała znajomych, zajmujących wysokie stanowiska. Ale znajomi ci drżą sami przed kardynałem; nawet królowa nie odważa się opierać strasznemu ministrowi. Mam dowody, że Najjaśniejsza Pani, mimo dobroci serca, musiała niejednokrotnie zostawiać na pastwę zawziętości kardynała ludzi, którzy służyli jej wiernie.
— Może się wydawać niekiedy, że królowa zapomina o wiernych swych sługach — rzekła nowicyuszka; — ale nie należy wierzyć pozorom. Im więcej są prześladowani, tem więcej królowa o nich myśli, i gdy najmniej spodziewają się tego, otrzymują dowody jej pamięci.
— Wierzę temu — potwierdziła milady; — królowa jest tak dobra...
— Och! znasz ją pani widocznie, naszą piękną i szlachetną królowę, skoro w ten sposób o niej mówisz! — zawołała z zapałem nowicyuszka.
— Nie mam zaszczytu znać jej osobiście — odparła milady, zaskoczona znienacka, — ale znam wielu najserdeczniejszych jej przyjaciół: znam pana de Putange, znam w Anglii pana Dujart, znam pana de Tréville...
— Pana de Tréville? — zawołała nowicyuszka, — znasz pani pana de Tréville?
— Nawet bardzo dobrze.
— Kapitana muszkieterów królewskich?
— Kapitana muszkieterów.
— O! kiedy tak, to staniemy się niebawem nietylko znajomemi, ale może przyjaciółkami! Skoro znasz pana de Tréville, to zapewne bywałaś pani u niego?
— I nawet często — odpowiedziała milady, która, wszedłszy raz na drogę kłamstwa i przekonawszy się, że ono i tu popłaca, postanowiła dążyć dalej aż do celu.
— Więc spotykałaś tam pani zapewne niektórych muszkieterów?
— Wszystkich tych, których zwykle przyjmuje u siebie — odparła milady, którą rozmowa ta poczęła naprawdę zajmować.
— Niech mi pani wymieni kilka nazwisk, a przekonamy się, czy nie są to właśnie także moi znajomi.
— Znam — mówiła milady z pewnem zakłopotaniem, — znam pana de Souvigny, znam pana de Courtivron, pana de Ferussac...
Tu milady, jakby zabrakło jej nazwisk, umilkła, co widząc nowicyuszka, zapytała:
— A czy nie poznałaś tam pani pewnego szlachcica, nazwiskiem Atos?
Milady zbladła i, choć umiała panować nad sobą, nie mogła powstrzymać nerwowego drgnienia, a chwyciwszy mówiącą za rękę, przeszyła ją wzrokiem.
— Co się stało, na Boga? — zapytała trwożnie nowicyuszka — Może powiedziałam coś takiego, co panią uraziło?
— Nie, nie! Zdziwiło mię jedynie to imię. Znam tego szlachcica... Nie wiedziałam, że i pani zna go także.
— Och, tak! znam go doskonale! I nietylko jego samego, ale również jego przyjaciół: panów Portosa i Aramisa!
— Doprawdy? I ja znam ich także! — zawołała milady.
— A skoro ich pani znasz, to wiesz o tem, że są to dobrzy i dzielni ludzie. Czemuż zatem, potrzebując pomocy, nie zwrócisz się do nich?
— Nie, mówię — wyjąkała milady, — abym była związana z nimi przyjaźnią; znam ich głównie z opowiadań jednego z ich przyjaciół, pana d’Artagnana.
— Znasz więc i pana d’Artagnana? — zawołała radośnie nowicyuszka, chwytając ją za rękę.
Zauważywszy zaś dziwny wyraz w oczach milady, zagadnęła
— Wybacz pani, że zapytam, na jakiej jesteś z nim stopie?
— Jesteśmy przyjaciółmi — odparła milady, zmieszana.
— Zwodzisz mię, pani! — rzekła nowicyuszka; — byłaś jego kochanką.
— To pani nią byłaś — zawołała z kolei milady.
— Tak, istotnie! — potwierdziła nowicyuszka.
— Ach! w takim razie wiem już, kto pani jesteś: jesteś panią Bonacieux!
Młoda kobieta cofnęła się ze zdumieniem i przestrachem.
— Och! nie zapieraj się pani tego! Jesteś panią Bonacieux — powtórzyła milady.
— Tak, jestem Bonacieux — rzekła nowicyuszka. — Czyżbyśmy jednak były rywalkami?
Oczy milady rozbłysły w tej chwili tak dzikim ogniem, że w innym wypadku pani Bonacieux uciekłaby od niej zapewne przestraszona; teraz jednak zazdrość niepodzielnie panowała w jej sercu.
— Mów, pani! — nalegała pani Bonacieux z energią, o jaką trudno ją było przedtem posądzać, — mów, czy byłaś lub może jesteś jeszcze jego kochanką?...
— Och, nie! nigdy! nigdy! — odpowiedziała milady z mocą i tak stanowczo, że nie można było wątpić w prawdziwość tego zaprzeczenia.
— Wierzę pani teraz — rzekła pani Bonacieux. — Ale co spowodowało zdumienie pani przed chwilą?
— Mylnie to zrozumiałaś — rzekła milady, odzyskując całą swą przytomność umysłu.
— Jakże mogę to zrozumieć, skoro nic nie wiem.
— Czyż nie rozumiesz, że pan d’Artagnan, jako mój przyjaciel, opowiedział mi o całym swym stosunku do pani?
— Doprawdy?
— Czyż więc nie pojmujesz, że wiem o wszystkiem: o porwaniu cię z małego domku w Saint-Germain, o jego rozpaczy, o zmartwieniu jego przyjaciół i o ich nadaremnych poszukiwaniach aż do tej chwili? I jakże miałam się nie zdumieć, poznawszy cię tutaj, poznawszy osobę, o której rozmawialiśmy z panem d’Artagnanem tak często, istotę, którą on kocha całą potęgą swej duszy, istotę, którą i ja pokochałam jeszcze przed osobistem poznaniem?... Ach, droga Konstancyo! odnajduję cię nareszcie! jestem przy tobie!
Milady wyciągnęła ręce do pani Bonacieux, która, mając ją jeszcze przed chwilą za rywalkę, uczuła w niej teraz szczerą i oddaną sobie przyjaciółkę.
— Och! przebacz mi! — zawołała, składając głowę na jej ramieniu. — Ale ja go tak kocham!...
I obie kobiety czas jakiś trzymały się wzajemnie w objęciach. Gdyby wszakże siły fizyczne milady dorównywały jej nienawiści, pani Bonacieux nie wyszłaby pewnie żywcem z tego uścisku. Nie mogąc jednak kochanki swego wroga zadusić, milady uśmiechała się do niej.
— Och! moja ty śliczna! moja kochana! — mówiła. Jakże się cieszę, że cię poznałam! Pozwól, niech ci się napatrzę! — I mówiąc te słowa, pożerała ją istotnie wzrokiem. — Tak, to ty! poznaję cię teraz na podstawie tego, co mi on opowiadał o tobie.
Biedna kobieta nie przypuszczała w tej chwili, jak straszne zamiary kryją się poza tem czystem czołem, poza temi błyszczącemi oczyma, w których czytała jedynie zainteresowanie i współczucie dla siebie.
— Wiesz zatem, co wycierpiałam — mówiła pani Bonacieux, — i mówił ci także zapewne o moich cierpieniach. Ale nawet cierpienie dla niego jest mi szczęściem!
— Tak, szczęściem — odpowiedziała mi lady, myśląc o czem innem.
— Ale nareszcie — rzekła z westchnieniem pani Bonacieux — niedola moja dobiega kresu; jutro, a może jeszcze dzisiaj wieczorem zobaczę go, i zakończą się moje cierpienia.
— Dzisiaj wieczorem lub jutro? — zawołała milady, zbudzona temi słowami ze zbrodniczych swych marzeń. — Co mówisz? oczekujesz więc jakichś wieści od niego?
— Oczekuję jego samego.
— Jego? Czyż ma on przybyć tutaj?
— Tak, dziś lub jutro przyjedzie tutaj.
— Ależ to niemożliwe! D’Artagnan znajduje się w tej chwili w obozie pod Rochellą razem z kardynałem i dopiero po zdobyciu tej twierdzy będzie mógł rozporządzać sobą.
— Takby należało sądzić. Ale dla d’Artagnana, dla tego zacnego i prawego rycerza, nie istnieją niepodobieństwa.
— Nie mogę w to uwierzyć!
— A więc czytaj! — zawołała z dumą i radością nieszczęsna młoda kobieta, pokazując milady jakiś list.
— Pismo pani de Chevreuse! — szepnęła do siebie milady. — Ach! byłem niemal pewna tych stosunków!
I czytała chciwie następujące słowa:

„Drogie dziecię! Bądź gotowa; nasz przyjaciel odwiedzi cię niebawem i wyprowadzi z więzienia, gdzie umieszczono cię dla twego własnego bezpieczeństwa. Przygotuj się więc do podróży i nie wątp nigdy w naszą opiekę.
Nasz sympatyczny Gaskończyk okazał się dzielnym i wiernym, jak zawsze. Powiedz mu, że zasłużył sobie na wdzięczność za ostrzeżenie, jakiego mi udzielił.“

— Tak! — rzekła milady, — list jest zupełnie jasny. Czy wiesz może, jakie to było ostrzeżenie?
— Nie. Nie wątpię jednak, że ostrzegł królowę o jakiejś nowej intrydze kardynała.
— Tak, to najpewniej — rzekła milady, oddając list pani Bonacieux i opuszczając w zamyśleniu głową na piersi.
Nagle na drodze, prowadzącej do klasztoru, rozległ się tętent konia, pędzącego galopem.
— Ach! może to właśnie on przybywa! — zawołała pani Bonacieux, podbiegając ku oknu.
Tymczasem milady, zaskoczona nagle tylu niespodziankami, nie zdążyła jeszcze połapać się z tem wszystkiem, i pierwszy raz w życiu zabrakło jej pomysłu do natychmiastowego działania. Leżąc w łóżku z nieruchomo utkwionemi w sufit oczyma, szepnęła tylko machinalnie:
— On! on! czyżby to on?
— Nie! to nie on! — zawołała pani Bonacieux. — To jakiś inny, nieznany mi człowiek... Ale najwidoczniej dąży tutaj... tak, zwalnia biegu... zatrzymuje się przed bramą... dzwoni.
Milady zerwała się z łóżka.
— Jesteś pewna, żęto nie on? — zapytała.
— Och! najzupełniej pewna!
— A może nie poznajesz go tylko?
— Wystarczyłoby mi zobaczyć pióro jego kapelusza lub kawałek płaszcza, abym go poznała natychmiast.
Milady ubierała się pospiesznie.
— Więc ten człowiek, mówisz, jest przed bramą?
— Już wszedł w podwórze.
— Przybył więc albo po ciebie, albo po mnie.
— Na Boga! coś taka wzburzona? — zapytała pani Bonacieux, patrząc na milady.
— Tak, widzisz, nie posiadam jeszcze twego zaufania, a obawiam się wszystkiego ze strony kardynała.
— Cicho! — rzekła pani Bonacieux. — Idą!
We drzwiach ukazała się przeorysza.
— Czy to pani przybyłaś z Boulogne? — zapytała, zwracając się do milady.
— Tak jest, ja — odpowiedziała milady, starając się odzyskać zimną krew. — Czy to do mnie ktoś przyjechał?
— Tak, posłaniec do pani, który jednak nie wyjawił swego nazwiska, oświadczając tylko, że przybywa od pana kardynała.
— I chce mówić ze mną?
— Chce mówić z damą, która przyjechała tu z Boulogne.
— Niech wejdzie, proszą.
— Och! mój Boże! — westchnęła pani Bonacieux, — byleby tylko nie jaka zła nowina!
— Obawiam się i ja.
— Pozostawię cię teraz z tym nieznajomym, lecz, jeżeli pozwolisz, wrócę tu po jego odjeździe.
— Proszę, bardzo proszę!
Przeorysza i pani Bonacieux oddaliły się.
Milady, zwrócona twarzą ku wejściu, czekała na przybysza stojąc, gdy na schodach rozległ się dźwięk ostróg, a po chwili w progu otwartych drzwi stanął jakiś mężczyzna.
Na jego widok radość wystąpiła na obliczu milady: był to hrabia de Rochefort, ciałem i duszą zaprzedany powiernik i sekretarz Jego Eminencyi.




XV.
DWIE ODMIANY SZATANÓW.

— Ach, to ty?! — zawołała milady.
— Tak, to ja — odpowiedział Rochefort.
— Skąd przybywasz?
— Z pod Rochelli. A ty skąd przyjechałaś tutaj?
— Z Anglii.
— Cóż Buckingham?
— Nie żyje lub śmiertelnie ranny. Gdy odjeżdżałam, nie zdoławszy nic osiągnąć, zabił go jakiś fanatyk.
— Ach! — rzekł Rochefort z uśmiechem, — to istotnie traf bardzo szczęśliwy! Jego Eminencya będzie ogromnie zadowolony! Czy doniosłaś mu już o tem?
— Napisałam do niego list z Boulogne. Ale jakim sposobem ty znalazłeś się tutaj?
— Jego Eminencya, zaniepokojony, wysłał mię na poszukiwania ciebie.
— Przybyłam tu dopiero wczoraj.
— Cóż porabiałaś od wczoraj?
— Nie traciłam czasu.
— Och! nie wątpię w to!
— Czy wiesz, kogo spotkałam tutaj?
— Nie.
— Zgadnij.
— Jakże mogę?...
— Ową młodą kobietę, którą królowa uwolniła z więzienia.
— Kochankę tego młokosa d’Artagnana?
— Tak jest, panią Bonacieux. Kardynał nie mógł się dowiedzieć o miejscu jej schronienia...
— Doskonale! — rzekł Rochefort. — Oto znów pomyślny traf, który idzie z tamtym w parze. Pan kardynał narodził się widocznie pod szczęśliwą gwiazdą.
— Wyobraź więc sobie moje zdumienie, gdy znalazłam się oko w oko z tą kobietą.
— Czy ona cię zna?
— Nie.
— Więc uważa cię za obcą?
Milady uśmiechnęła się.
— Jestem już najlepszą jej przyjaciółką.
— Na honor! — zawołał Rochefort, — tylko ty, droga hrabino, potrafisz dokazywać takich cudów.
— I doskonale się złożyło, panie kawalerze — odparła milady. — Bo czy wiesz, co się tu przygotowuje?
— Nie.
— Jutro lub pojutrze przybędą tu po nią z rozkazem królowej.
— Doprawdy? I któż tu ma przybyć?
— D’Artagnan ze swymi przyjaciółmi.
— Hm! ci ludzie postępują tak, że ostatecznie będziemy zmuszeni posłać ich do Bastylii.
— Dlaczego dotychczas nie uczyniono jeszcze z nimi tego?
— Bo pan kardynał ma do nich jakąś dziwną słabość, której pojąć nie mogę.
— Doprawdy?
— Tak jest.
— A zatem powiedz mu, Rocheforcie, że ci czterej ludzie podsłuchali naszą rozmowę w gospodzie pod „Czerwonym gołębnikiem“; powiedz, że po jego odjeździe jeden z nich wrócił i wydarł mi przemocą dokument, którym mię Jego Eminencya obdarował; powiedz, że to oni właśnie zawiadomili lorda Wintera o mojej podróży do Anglii i usiłowali udaremnić moje posłannictwo, tak samo, jak pokrzyżowali sprawę zapinek dyamentowych; powiedz mu, że z pośród tych czterech ludzi najniewygodniejsi są dla nas dwaj, mianowicie d’Artagnan i Atos, trzeci zaś, Aramis, jest kochankiem pani de Chevreuse, i temu należy darować życie, bo wobec tego, że znamy jego tajemnicę, może on nam być jeszcze użyteczny; czwarty z nich, Portos, jest głupcem, niedołęgą i zarozumialcem, i nie warto się nim zajmować.
— Ależ ci czterej ludzie powinniby w tej chwili brać udział w oblężeniu Rochelli.
— I ja tak sądziłam; ale list, który pani Bonacieux otrzymała od pani de Chevreuse, a który niebacznie mi pokazała, przekonał mię, że wszyscy czterej zdążają tutaj, aby ją zabrać z klasztoru.
— Hm, do licha! co robić?
— Czy kardynał wydał co do mnie jakie polecenia?
— Rozkazał mi odebrać od ciebie wiadomości na piśmie lub ustnie i wracać natychmiast pocztowymi końmi; a gdy otrzyma moje sprawozdanie, zawiadomi cię, co masz czynić dalej.
— Więc mam pozostać tutaj?
— Tutaj lub gdzieśkolwiek w tych stronach.
— Czy nie możesz mię zabrać ze sobą?
— Nie; mam co do tego rozkaz wyraźny. W pobliżu obozu mógłby cię kto poznać, a obecność twoja, rozumiesz to chyba, kompromitowałaby Jego Eminencyę.
— A więc mam oczekiwać tutaj lub gdzieś w pobliżu na dalsze rozkazy?
— Tak, ale muszę wiedzieć, gdzie zamieszkasz, abym mógł cię w każdej chwili odnaleźć.
— Tutaj prawdopodobnie nie będę mogła pozostać na dłużej.
— Dlaczego?
— Nie zapominaj, że mogą tu lada chwila przybyć moi wrogowie.
— To prawda... Ale, jeżeli stąd się ruszysz, ta kobietka wymknie się Jego Eminencyi.
— Ba! — rzekła milady, — zapominasz, że jestem jej najlepszą przyjaciółką.
— Istotnie. A zatem, co się tyczy tej kobiety, mogę powiedzieć kardynałowi...
— Żeby był zupełnie spokojny.
— I to wszystko?
— Kardynał zrozumie już, co to znaczy.
— Domyśli się, że... no, tak. A teraz co mam z sobą uczynić?
— Wracać natychmiast. Zdaje mi się, że wieści, jakie wieziesz, warte są pośpiechu.
— Zepsuł mi się powóz, gdym wjeżdżał do Lilliers.
— Tem lepiej!
— Jakto?
— Bo właśnie potrzebuję twego powozu.
— A jakże ja pojadę?
— Konno.
— Łatwo to powiedzieć... sto osiemdziesiąt mil.
— Czy to tak dużo?
— No, dobrze! więc jakże się mam z tem urządzić?
— Przejeżdżając przez Lilliers, odeślesz mi swój powóz i rozkażesz służącemu, aby mi był bezwzględnie posłuszny.
— Dobrze.
— Masz zapewne przy sobie jakieś pismo kardynała?
— Mam zupełne pełnomocnictwo.
— Pokażesz je zatem przeoryszy i powiesz, że dzisiaj albo jutro przybędą tu wysłańcy, aby mię zabrać, i że powinnam udać się z osobą, która przyjedzie w twojem imieniu.
— Doskonale.
— Nie zapominaj o tem, aby w rozmowie z przeoryszą oskarżać mię jaknajsurowiej.
— A to dlaczego?
— Jestem ofiarą zawziętości kardynała... Muszę przecie pozyskać zaufanie tej małej pani Bonacieux.
— Masz słuszność. Czy dasz mi dla kardynała jakie pisemne sprawozdanie ze swojej misyi?
— Nie. Opowiedziałam ci wszystkie wypadki; pamięć masz dobrą, więc powtórz tylko to, coś słyszał odemnie. Papier łatwo zgubić.
— Bardzo słusznie. Pragnę jeszcze tylko wiedzieć, gdzie cię szukać, abym nie był zmuszony błąkać się po okolicy.
— Prawda.
— Może ci dać mapę okolicy?
— Och! znam te strony doskonale.
— Więc byłaś tu już kiedy?
— Wychowałam się tutaj.
— Doprawdy?
— Jak widzisz, nawet spędzenie dzieciństwa w danej okolicy przydaje się na coś czasami.
— Gdzież więc będziesz na mnie oczekiwała?
— Zaraz ci to powiem; pozwól mi zastanowić się przez chwilę... W Armentières... Ach, tak! najlepiej będzie w Armentières.
— Cóż to jest owo Armentières?
— Jest to małe miasteczko nad rzeką Lys. Wystarczy przeprawić się tylko na drugą stronę rzeki, aby znaleźć się już w obcym kraju.
— Doskonale! Ale przeprawisz się na drugi brzeg chyba tylko w razie niebezpieczeństwa?
— Oczywiście.
— A jakże się dowiem w takim razie, gdzie jesteś?
— Czy twój lokaj jest ci potrzebny?
— Nie.
— Czy to pewny człowiek?
— Wypróbowanej wierności.
— Pozostaw mi go zatem. Nikt go w tych stronach nie zna, może więc zatrzymać się w miejscu, które opuszczę, i zaprowadzić cię tam, gdzie w danej chwili będę.
— A więc będziesz oczekiwała na mnie w Armentières?
— Tak, w Armentières.
— Napisz mi tę nazwę na kawałku papieru, żebym nie zapomniał. Nazwa miasteczka nie może cię chyba narazić na niebezpieczeństwo, nieprawdaż?
— Któż to wie? Zresztą mniejsza o to — rzekła milady, pisząc nazwę na ćwiartce papieru. — Kompromituję się.
— Dobrze — rzekł Rochefort i, wziąwszy papier z rąk milady, złożył go, a następnie ukrył w kapeluszu. — Zresztą bądź spokojna; uczynię, jak robią małe dzieci: na wypadek zagubienia tej kartki będę podczas podróży powtarzał wypisaną w niej nazwę. Czy to już wszystko?
— Tak sądzę.
— Więc uprzytomnijmy sobie: Buckingham nieżywy lub ciężko ranny; twoja rozmowa z kardynałem podsłuchana przez czterech muszkieterów; lord Winter uprzedzony o twojej podróży do Portsmouth; d’Artagnana i Atosa wysłać do Bastylii; Aramis jest kochankiem pani de Chevreuse; Portos głupiec; pani Bonacieux odnaleziona; przysłać powóz możliwie najrychlej; oddać służącego na twoje rozkazy; przedstawić cię przeoryszy, jako ofiarę kardynała, aby nie powzięła żadnych podejrzeń; Armentières nad brzegiem rzeki Lys. Czy dobrze?
— Doskonale, drogi mój kawalerze! masz cudowną pamięć! Ale prawda! zapamiętaj jeszcze jedno...
— Mianowicie?
— Zauważyłam obok klasztornego ogrodu prześliczny lasek; powiedz przeoryszy, aby pozwoliła mi się tam przechadzać. Kto wie, może będę zmuszona wyjść stąd tylną furtą.
— Myślisz o wszystkiem.
— Ty zaś zapominasz o jednem...
— O czem?
— Zapytać mię, czy nie potrzebuję pieniędzy.
— To prawda. Ile ci potrzeba?
— Daj mi wszystko, co posiadasz.
— Mam około pięciuset pistolów.
— Taką samą sumę posiadam i ja. A mając tysiąc pistolów, można wielu rzeczy dokonać... Więc wypróżniaj kieszenie.
— Oto masz.
— Dobrze! Kiedy odjeżdżasz?
— Za godzinę. Zjem teraz cośkolwiek, a tymczasem poślę po konia na pocztę.
— Wybornie! Żegnam cię więc, kawalerze!
— Żegnam cię, hrabino!
— Poleć mię względom kardynała.
— A ty poleć mię względom szatana.
Milady i Rochefort roześmieli się i pożegnali ze sobą.
W godzinę później Rochefort pędził, co koń wyskoczy, ku Lilliers, a po upływie pięciu godzin przejechał przez Arras.
Czytelnicy nasi wiedzą już, że poznał go w Arras właśnie d’Artagnan i że spotkanie to, rozbudziwszy obawy czterech muszkieterów, stało się nową podnietą do dalszej ich podróży.




XV.
KROPLA WODY.

Zaledwie wyszedł Rochefort, pani Bonacieux wróciła do pokoju miiady i zastała ją rozpromienioną.
— I cóż? — rzekła. — Stało się zapewne to, czego się obawiałaś; wysłańcy kardynała przybędą po ciebie dzisiaj albo jutro?
— Któż ci to powiedział, moje dziecko? — zapytała milady.
— Słyszałam z własnych ust tego pana.
— Usiądź tu przy mnie — rzekła milady i usadziła panią Bonacieux na krześle. — Poczekaj jednak; przekonam się, czy kto pod drzwiami nie podsłuchuje.
I podeszła ku drzwiom, otworzyła je, zajrzała w głąb korytarza, a wróciwszy, usiadła obok pani Bonacieux.
— Na co te wszystkie środki ostrożności?
— Zaraz się dowiesz. Otóż rolę swoją odegrał doskonale! — rzekła.
— Kto taki?
— Ten, który się przedstawił przeoryszy, jako wysłannik kardynała.
— Więc on grał tylko rolę wysłannika?
— Tak jest, moje dziecko.
— I ten człowiek nie jest...
— Ten człowiek — przerwała milady, zniżając głos — jest moim bratem.
— Twoim bratem? — zawołała z ciekawością pani Bonacieux.
— Tak. Tobie jednej tylko powierzam tę tajemnicę, moje dziecko; jeżeli wyjawisz ją komukolwiek, zgubisz mię bezpowrotnie, a może i siebie w dodatku.
— Och! Boże mój! Boże!
— Posłuchaj zatem, co się wydarzyło. Brat mój, jadąc tutaj, by mię ratować, przygotowany nawet na uprowadzenie mię stąd siłą, gdyby zaszła tego potrzeba, natknął się w drodze na jadącego tu również po mnie wysłannika kardynała. Podążył więc za nim nieznacznie, a gdy się znaleźli w pustej i odludnej okolicy, natarł na niego ze szpadą w ręku i zażądał wydania sobie papierów. Że jednak wysłannik kardynała stawił opór, brat mój zabił go w tem pustkowiu.
— Och, Boże! — zawołała pani Bonacieux z trwogą.
— Pomyśl, że nie było innego sposobu, gdyż brat mój tu, w klasztorze, postanowił użyć podstępu, zamiast siły. Zabrawszy zabitemu dokumenty, przedstawił się tu, jako wysłannik kardynała, i za parę godzin przyśle tu po mnie powóz, niby z polecenia Jego Eminencyi.
— Pojmuję. I tym powozem stąd wyjedziesz?
— Tak jest. Ale to jeszcze nie wszystko. List, który otrzymałaś, pochodzący rzekomo od pani de Chevreuse, list ten...
— Co? co takiego?
— Jest sfałszowany.
— Ja kto?
— Tak jest; sfałszowany. To zasadzka, urządzona w tym celu, abyś nie stawiała oporu, gdy przyjadą cię zabrać.
— Przecież to sam d’Artagnan przyjedzie tutaj.
— Łudzisz się! D’Artagnan i jego przyjaciele nie mogą opuścić obozu pod Rochellą.
— Skąd wiesz o tem?
— Brat mój napotkał wysłanników kardynała, przebranych za muszkieterów. Mają cię oni wywołać do bramy, a gdybyś poszła, w tej nadziei, że są to twoi przyjaciele, uprowadziliby cię i odwieźli zpowrotem do Paryża.
— Boże mój! tracę zmysły w tym chaosie niepokojów! — wołała pani Bonacieux, chwytając się rękami za głowę, — i oszaleję chyba, jeżeli to potrwa dłużej!
— Ciszej! czy słyszysz?
— Co?
— Tętent konia! to zapewne brat mój odjeżdża... Muszę go jeszcze raz pożegnać.
I mówiąc to, milady otworzyła okno, a następnie dała znak pani Bonacieux, by podeszła ku niej. Młoda kobieta zbliżyła się do okna.
Istotnie był to Rochefort, który w tej właśnie chwili konno opuszczał klasztor.
— Żegnaj, bracie! — zawołała milady.
Kawaler podniósł głowę, a zauważywszy w oknie kobiety, skinął im przyjaźnie ręką i, nie zatrzymując się, popędził galopem.
— Zacny mój Jerzy! — rzekła z udanem rozczuleniem milady, zamykając okno, i na twarzy jej odmalował się smutek oraz wzruszenie.
Usiadła i zamyśliła się, jakgdyby pogrążając się we własnych jedynie troskach.
— Kochana moja! — odezwała się pani Bonacieux, — przepraszam, że ci przerywam. Ale, na miłość Boga, poradź mi, co mam czynić? Masz więcej doświadczenia odemnie; mów, usłucham cię.
— Przedewszystkiem może się mylę — rzekła milady; — może d’Artagnan i jego przyjaciele istotnie spieszą ci na pomoc.
— Och! byłabym najszczęśliwszą w świecie! — zawołała pani Bonacieux; — aż mi się nie chce uwierzyć w takie szczęście!
— Jest to jedynie kwestya czasu, coś w rodzaju wyścigów... kto przybędzie pierwszy. Jeżeli się twoi przyjaciele pospieszą, będziesz uratowana; jeżeli pierwej przybędą zausznicy kardynała, czeka cię zguba.
— O tak! zguba bez ratunku! Więc co czynić? co czynić?
— Byłby jeden sposób, i to nader prosty...
— Jaki? mów!
— Ukryć się w okolicy i z ukrycia przekonać się, kto po ciebie przybywa.
— Ale gdzie się ukryć?
— Och! znajdzie się miejsce! Ja sama zatrzymam się gdzieś niedaleko stąd i będę oczekiwała przybycia mego brata, więc mogę cię zabrać z sobą; ukryjemy się razem i razem będziemy czekały.
— Ależ mnie nie pozwolą stąd nigdzie odjechać! jestem tu niemal więźniem!
— Moja miła! przecież w ich mniemaniu wyjeżdżam na rozkaz kardynała, więc nie mogą chyba posądzić cię, że masz ochotę mi towarzyszyć.
— A więc?
— Więc będzie tak: powóz czeka przed bramą; żegnasz się ze mną i wstępujesz na stopień karety, aby mię uścisnąć po raz ostatni; służący mego brata będzie już uprzedzony, da znak pocztylionowi i ruszymy galopem naprzód.
— A jeżeli przyjedzie d’Artagnan?
— Czyż nie dowiemy się o tem?
— Jakim sposobem?
— Bardzo prostym: odeślemy służącego mego brata do Béthune, a zaręczam ci, że służącemu temu można zaufać; przebierze się on odpowiednio i zamieszka naprzeciwko klasztoru; jeżeli przyjadą wysłannicy kardynała, służący nie ruszy się z miejsca, jeżeli zaś d’Artagnan i jego przyjaciele, przywiedzie ich do nas.
— A czy ich pozna?
— Oczywiście; widywał przecie pana d’Artagnana u mnie w domu.
— Och! jeżeli tak, to wszystko będzie dobrze. Nie oddalajmy się jednak zbytnio z tych okolic.
— Oddalimy się co najwyżej o jakieś siedem lub osiem mil; osiądziemy naprzykład koło granicy, a na wypadek jakiegokolwiek niebezpieczeństwa umkniemy z Francyi.
— A teraz co wypada nam uczynić?
— Teraz jedynie czekać.
— Jeżeliby jednak przyjechali?
— Powóz mojego brata przybędzie tu wcześniej.
— A jeżeli w chwili przybycia powozu będę daleko od ciebie, na obiedzie albo na wieczerzy naprzykład?
— Poradzę ci jedno.
— Co takiego?
— Powiedz poczciwej swej przeoryszy, że prosisz, aby ci pozwoliła jadać razem ze mną, pragniesz bowiem jak najwięcej ze mną przebywać.
— Czy jednak pozwoli na to?
— Przecie niema w tem nic niestosownego.
— Istotnie! w ten sposób nie będziemy się ani na chwilę rozłączały.
— Idź zatem i poproś ją o to. Ja tymczasem przejdę się po ogrodzie, gdyż boli mię głowa.
— A gdzie się spotkamy?
— Tutaj, za godzinę.
— Tutaj, za godzinę. Och! jesteś bardzo dla mnie dobra, i dziękuję ci za to.
— Czyż mogę nie zajmować się twoim losem? Gdybyś nawet nie była tak piękna i miła, czyż nie jesteś bądź-co-bądź kochana przez jednego z moich najlepszych przyjaciół?!
— Drogi d’Artagnan! Jakże gorąco będę ci wdzięczna za pomoc w połączeniu się z nim!
— Mam nadzieję. A teraz, skoro już wszystko ułożone, chodźmy na dół.
— Więc idziesz do ogrodu?
— Tak jest.
— W takim razie idź najpierw tym korytarzem, a potem zejdź po małych schodkach.
— Dobrze; dziękuję.
I „przyjaciółki“ rozstały się, słodko się do siebie uśmiechając.
Milady mówiła prawdę: głowa ciężyła jej istotnie. Nie zdołała jeszcze uporządkować swych planów, które dotąd kłębiły się w tej głowę chaotycznie. Potrzebowała pozostać samą, aby wprowadzić ład w myślach, a wiedziała z doświadczenia, że wystarczy trochę ciszy i spokoju, by niewyraźne jeszcze pomysły przybrały stanowczą, określoną formę. Najpilniejszem na razie było porwanie pani Bonacieux i umieszczenie jej w bezpiecznem miejscu, aby w razie gwałtownej potrzeby módz posłużyć się nią, jako zakładniczką. A potem?...
Przyszłość przedstawiała się jej niejasno, i milady z pewną obawą myślała o wyniku tego strasznego pojedynku, w który nieprzyjaciele jej wkładali tyleż wytrwałości, co ona zawziętości. Czuła, że zbliża się burza, i dreszcz przebiegał jej ciało na myśl, że burza ta ją właśnie zmieść może z powierzchni ziemi.
Bądź-co-bądź, jak już powiedzieliśmy, na razie uważała za najważniejsze dostać w swe ręce panią Bonacieux. Pani Bonacieux — było to życie d’Artagnana, było to więcej nawet, bo kobietę tę kochał on nad życie; na wypadek zaś niepowodzenia walki z tym młodym człowiekiem stanowiła pani Bonacieux podstawę do układu i niewątpliwą gwarancyę uzyskania dobrych warunków.
Postanowiła zatem milady ostatecznie, że zabierze z sobą panią Bonacieux, ufającą jej najzupełniej, a skoro ukryje się już z nią w Armentières, potrafi ją łatwo przekonać, że d’Artagnan wcale nie przybył do Béthune. Za dwa tygodnie najpóźniej wróci Rochefort, a przez ten czas milady będzie mogła obmyślić plan zemsty na czterech przyjaciołach pani Bonacieux, więc nie znudzi się wcale, mając tak miłe i odpowiednie jej zbrodniczemu charakterowi zajęcie.
Snując zaś swe marzenia, rozpatrywała się milady dokoła, by zapamiętać rozkład ogrodu, jak rozpatruje się wśród terenu przyszłej bitwy dobry wódz, przewidujący zarówno zwycięstwo, jak możliwą klęskę, i z góry przygotowujący, zależnie od powodzenia bitwy, bądź ruch naprzód, bądź odwrót.
Po upływie godziny usłyszała milady słodki głosik, wołający ją po imieniu; była to pani Bonacieux. Dobra przeorysza nie odrzuciła oczywiście jej prośby, i oto pani Bonacieux przyszła właśnie oznajmić o tem milady, proponując jej wspólną wieczerzę.
Gdy wyszły z ogrodu na podwórze, rozległ się na drodze turkot, i jakiś powóz zatrzymał się przed bramą.
Milady przystanęła, nasłuchując.
— Czy słyszysz? — zapytała.
— Tak, słyszę; zajechał jakiś powóz.
— To brat mój przysyła po nas.
— Och, Boże! boję się!
— Odwagi, moja kochana!
W tejże chwili ozwał się dzwonek u furty klasztornej.
— Idź prędko do swego pokoju — rzekła milady do pani Bonacieux; — masz zapewne jakieś klejnoty, które przecie zabierzesz z sobą.
— Mam jego listy — odpowiedziała pani Bonacieux.
— A wiec zabierz je i wracaj do mnie. Zjemy coś naprędce, bo może trzeba będzie jechać późno w noc, i nie zawadzi pokrzepić siły.
— Boże wielki! — rzekła pani Bonacieux, kładąc rękę na piersi, — serce bije mi tak gwałtownie, że nie mogę postąpić kroku.
— Odwagi! odwagi! Pomyśl tylko, że za kwadrans będziesz wolna! pomyśl, że wszystko to robisz dla niego!
— Och, tak! dla niego! Ta jedna myśl dodaje mi siły. Za chwile wrócą.
Gdy pani Bonacieux poszła do siebie, milady skoczyła szybko do swego pokoju, a zastawszy tam już służącego Rocheforta, wydała mu odpowiednie rozkazy. Miał czekać przed bramą. Gdyby przypadkiem pojawili się muszkieterowie, miał popędzić konie, objechać klasztor dookoła i oczekiwać na milady w małej wiosce po drugiej stronie lasku, dokąd milady dostałaby się pieszo, przebiegłszy przez ogród klasztorny. Jeżeliby jednak muszkieterowie nie nadjechali, wszystko miało się odbyć wedle pierwotnego planu: pani Bonacieux wejdzie do powozu pod pozorem pożegnania się z nią i wówczas zostanie porwana.
Ostatnie te polecenia służącemu wydawała milady w chwili, gdy pani Bonacieux weszła do jej pokoju. Zadała mu też kilka pytań, dotyczących powozu. Była to kareta, zaprzężona w trzy konie, z pocztylionem na koźle; służący Rocheforta miał jechać konno przodem, jako kuryer. A pytania te i polecenia w obecności pani Bonacieux miały również na celu odwrócenie wszelkich jej podejrzeń, których jednak milady wcale niepotrzebnie obawiała się, gdyż pani Bonacieux nazbyt była prawa, by podejrzywać kogoś o tak niesłychaną przewrotność; zresztą nazwisko hrabiny Winter, zasłyszane z ust przełożonej, było jej najzupełniej nieznane, i nie przypuszczała, by ta kobieta zdolna była jakiś wpływ wywrzeć na jej życie.
— Jak widzisz, wszystko gotowe — rzekła milady, skoro służący wyszedł z pokoju. — Przeorysza nie domyśla się niczego i sądzi, że to kardynał przysyła po mnie. Służący poszedł wydać ostatnie zarządzenia. Zjedz teraz cośkolwiek, napij się trochę wina, i jedźmy.
— Tak! — powtórzyła odruchowo pani Bonacieux, — jedźmy!
Milady wskazała jej krzesło obok siebie, nalała kieliszek wina hiszpańskiego i podsunęła kawałek kurczęcia.
— Spojrzyj, wszystko nam sprzyja: zapada już noc; o świcie przybędziemy do naszego schronienia, i nikt nie potrafi odgadnąć, gdzie się znajdujemy. Tylko odwagi! Zjedz cośkolwiek.
Pani Bonacieux zjadła odruchowo kilka kęsków i umoczyła usta w kieliszku z winem.
— No, śmiało! — rzekła milady, podnosząc swój kieliszek, — rób tak, jak ja.
W chwili jednak, gdy milady zbliżała go do ust, ręka jej zatrzymała się nagle w powietrzu; wrażliwych jej uszu dobiegł z gościńca jakby tętent, na razie odległy, stopniowo zaś zbliżający się ku klasztorowi, — po chwili zaś wydało jej się, że słyszy nawet rżenie koni.
Odgłos ten spłoszył jej wesołość, tak, jak huk piorunu budzi człowieka z rozkosznego snu; zbladła i podbiegła ku oknu. Pani Bonacieux powstała również i drżąc oparła się o krzesło, aby nie upaść.
Jeźdźców nie było jeszcze widać, ale tętent koni zbliżał się coraz wyraźniej.
— Boże mój! — rzekła pani Bonacieux, — kto to jedzie?...
— Przybywają albo nasi przyjaciele, albo też wrogowie — odparła milady ze strasznym spokojem. — Nie pokazuj się w oknie; powiem ci, co zobaczę.
Pani Bonacieux stała blada, milcząca, nieruchoma, jak posąg.
Tętent stawał się coraz głośniejszym, i jedynie z powodu zakrętu drogi nie można było jeszcze zobaczyć jeźdźców.
Milady, w najwyższem podnieceniu oczekująca ukazania się ich na zakręcie drogi, ujrzała nareszcie po chwili ich kapelusze z galonami i rozwiane wichrem pióropusze; naliczyła dwóch, potem pięciu, w końcu ośmiu jeźdźców; jeden z nich wyprzedzał innych o dwie długości konia.
Milady wydała stłumiony okrzyk: w przodującym jeźdźcu poznała d’Artagnana.
— Och! Boże mój! Boże! — wołała pani Bonacieux. — I cóż? kto jedzie?
— Mundury gwardyi pana kardynała! Mierna ani chwili do stracenia! — krzyknęła milady. — Uciekajmy!
— Tak! uciekajmy! — powtórzyła pani Bonacieux.
Ale przestrach tak ją przykuł do miejsca, że nie mogła postąpić ani kroku; nogi uginały się pod nią.
— Chodź! chodź! — krzyczała milady, usiłując pociągnąć młodą kobietę za ramię. — Możemy jeszcze uciec przez ogród; mam klucz. Ale spieszmy się, bo za pięć minut będzie już zapóźno!
Pani Bonacieux postąpiła dwa kroki i upadła na kolana.
Milady usiłowała ją podnieść, chcąc wynieść ją na rękach, lecz nie mogła poradzić.
W tej chwili rozległ się turkot powozu, i jednocześnie huknęły dwa czy trzy strzały.
— Po raz ostatni cię pytam, czy chcesz iść ze mną? — wołała milady.
— Och, Boże! mój Boże! Widzisz przecie, że brak mi sił, że nie mogę postąpić kroku... Uciekaj sama.
— Ja miałabym uciec sama?! zostawić cię tutaj? Nie! nigdy! — wołała milady.
Nagle wyprostowała się, i groźny błysk rozświetlił jej oczy; podbiegła do stołu i, niepostrzeżenie wsypawszy w kieliszek pani Bonacieux ze swego pierścienia różowe ziarnko, które rozpuściło się natychmiast, ujęła pewną ręką kieliszek i rzekła do nieszczęsnej pani Bonacieux:
— Pij! to wino doda ci sił!
Przytknęła kieliszek do ust młodej kobiety, która odruchowo go wypiła.
— Och! nie w ten sposób zamierzałam się zemścić! — rzekła milady z piekielnym uśmiechem, stawiając kieliszek na stole. — Ale trudno! trzeba czynić to, co można...
I rzekłszy to, wybiegła z pokoju.
Pani Bonacieux patrzyła na oddalającą się, nie mogąc sama z braku sił postąpić ani kroku, i miała wrażenie człowieka, który śni, że go ścigają, i nadaremnie próbuje ruszyć się z miejsca.
Po chwili straszna wrzawa powstała przy bramie. Pani Bonacieux oczekiwała, że milady powróci lada chwila, lecz oczekiwała napróżno. Zimny pot zrosił jej rozpalone czoło, gdy usłyszała zgrzyt otwierających się żelaznych krat, a następnie odgłos licznych kroków i brzęk ostróg na schodach; wśród rozgwaru zaś zbliżających się ludzi rozróżniła wyraźnie swe imię, a wymawiał je znany jej dobrze głos ukochanego.
Poskoczyła radośnie w kierunku drzwi, wołając:
— D’Artagnanie! tyś tutaj?
W tejże chwili drzwi wyskoczyły raczej z zawias, niż otwarły się, i kilku ludzi wbiegło do pokoju. Pani Bonacieux padła na krzesło, nie mogąc się już utrzymać na nogach.
D’Artagnan rzucił na ziemię dymiący jeszcze pistolet, który trzymał w ręku, i padł na kolana przed ukochaną. Atos zatknął pistolet za pas, a Portos i Aramis, trzymający obnażone szpady, schowali je do pochew.
— Och! d’Artagnanie! drogi d’Artagnanie! przybywasz nareszcie! nie zawiodłeś mię!
— Tak, Konstancyo! jesteśmy nareszcie razem!
— Och! a ona mówiła ciągle, że nie przybędziesz... Zaczęłam już rozpaczać... Nie chciałam uciekać... Och! jakże dobrze uczyniłam! jakże jestem szczęśliwa!
Usłyszawszy słowo „ona“, Atos, który usiadł był na krześle, zerwał się nagle na równe nogi.
— Ona? co za „ona“? — pytał d’Artagnan.
— Moja towarzyszka... przyjaciółka, która chciała mię ocalić przed mymi prześladowcami... Niema tu już jej; uciekła, bo w przestrachu wzięła was za gwardzistów kardynała.
— Jaka przyjaciółka? — zawołał d’Artagnan, blednąc bardziej niemal od białych welonów swej kochanki, — o jakiej tdwarzyszce mówisz?
— O tej, której powóz stał przed bramą... która mi powiedziała, że była twoją przyjaciółką, d’Artagnanie... której opowiadałeś wszystkie moje cierpienia...
— Jej nazwisko? jej nazwisko, na Boga!? czy nie znasz jej nazwiska? — wołał d’Artagnan.
— Zaraz... słyszałam je... zaraz... Ale to dziwne... Och, Boże! w głowie mi się kręci... ciemno mi w oczach...
— Chodźcie tu, przyjaciele! — zawołał d’Artagnan. — Patrzcie! ręce ma lodowato-zimne... mdleje... Wielki Boże! traci przytomność!
Podczas gdy Portos wolał o pomoc, Aramis podszedł do stołu, by wziąć szklankę wody. Ale zatrzymał się, zauważywszy straszny wyraz twarzy Atosa, który z włosem zjeżonym stał przed stołem i rozszerzonemi przerażeniem źrenicami wpatrywał się w jeden z kieliszków. Zrodziło się w nim straszne podejrzenie...
— Nie! — szeptał, — to niemożliwe! Bóg nie dopuściłby podobnej zbrodni!
— Wody! — wołał d’Artagnan, — dajcie mi tu wody!
— Nieszczęśliwa! nieszczęśliwa! — szeptał Atos złamanym głosem.
Pani Bonacieux pod wpływem pocałunków d’Artagnana otwarła na chwilę oczy.
— Odzyskuje przytomność! — wołał d’Artagnan. — Boże, dzięki ci!
— Pani! — zwrócił się do niej Atos, — powiedz mi, na Boga! kto pił z tego próżnego kieliszka?
— Ja... — odpowiedziała młoda kobieta słabnącym głosem.
— A kto nalewał ci wino?
Ona.
— Co za „ona“?
— Ach! przypominam sobie teraz — odparła pani Bonacieux; — hrabina Winter...
Czterej przyjaciele jednogłośnie powtórzyli z przerażeniem to nazwisko, lecz głos Atosa górował ponad innymi.
Tymczasem piękne lica pani Bonacieux poczęły sinieć, i porwały ją straszne boleści; dysząc ciężko, upadła w ramiona Portosa i Aramisa.
D’Artagnan z niedającą się opisać rozpaczą pochwycił Atosa za rękę.
— Jakto!? — rzekł, — przypuszczasz...
Łkanie zatamowało mu głos w krtani.
— Przypuszczam wszystko — odparł Atos, zagryzając do krwi wargi, aby powstrzymać jęk, który mu się gwałtem chciał wydrzeć z piersi.
— D’Artagnanie! d’Artagnanie! — wołała z wysiłkiem pani Bonacieux, — gdzie jesteś? Nie odchodź odemnie! widzisz, że umieram!
D’Artagnan puścił rękę Atosa, którą trzymał jeszcze w zaciśniętych dłoniach, i podbiegł do konającej.
Piękną jej twarzyczkę wykrzywiło cierpienie; szklane oczy patrzyły, nie widząc; konwulsyjne drżenie wstrząsało całem jej ciałem; na czoło wystąpił pot kroplisty.
— Na miłość Boską! biegnijcie! wołajcie o pomoc! Portosie, Aramisie!
— To daremne — rzekł Atos. — Gdy ona poda komu truciznę, niema już odtrutki.
— Ach! ratujcie mię! — szeptała pani Bonacieux, poczem, zebrawszy resztę niknących sił, ujęła w ręce głowę d’Artagnana, ogarnęła twarz jego takiem spojrzeniem, jakgdyby w niem całą swą duszę zawarła, i z łkaniem przycisnęła wargi do jego ust.
— Konstancyo! Konstancyo! — wołał d’Artagnan.
Z ust pani Bonacieux wybiegło westchnienie i musnęło usta d’Artagnana... Była to czysta, kochająca dusza tej kobiety, wznosząca się ku niebiosom.
D’Artagnan trzymał przez chwilę w ramionach już tylko stygnące zwłoki, poczem straszny jęk wydarł mu się z piersi, i nieszczęsny młodzieniec upadł obok ciała swej ukochanej, prawie taksamo blady i zmartwiały, jak ona.
Portos płakał, Aramis wzniósł groźnie pięść ku niebu, Atos przeżegnał się. W tej właśnie chwili stanął w drzwiach jakiś człowiek, a rozejrzawszy się wśród obecnych, rzekł:
— Nie omyliłem się; wszak to pan d’Artagnan i trzej jego przyjaciele, panowie Atos, Portos i Aramis.
Ci, których nazwiska wymieniono, spojrzeli na nieznajomego ze zdziwieniem, gdyż wydawało się im, że go już kiedyś widzieli. On zaś, popatrzywszy na zwłoki pani Bonacieux i na omdlałego przy nich d’Artagnana, dodał:
— Przybyliście tu panowie zapewne w tym samym, co i ja, celu, mianowicie w poszukiwaniu kobiety, która niewątpliwie musiała przejść tędy, gdyż... widzę tu trupa.
Trzej przyjaciele stali w milczeniu, usiłując przypomnieć sobie, gdzie i w jakich okolicznościach widzieli nieznajomego, gdyż bez wątpienia głos i oblicze jego było im znane, — on zaś mówił dalej:
— Panowie! ponieważ nie chcecie poznać człowieka, który prawdopodobnie dwukrotnie zawdzięcza wam życie, muszę sam przypomnieć wam moje nazwisko. Jestem lord Winter, szwagier tej właśnie kobiety, która śmiercią znaczy ślady swoje.
Trzej przyjaciele z wyrazem zdziwienia powitali go ukłonem, Atos zaś, podszedłszy, podał mu rękę:
— Witaj, milordzie! — rzekł. — Więc idziesz razem z nami?
— Wyjechałem z Portsmouth w pięć godzin po niej — opowiadał lord Winter; — przybyłem do Boulogne o trzy godziny zapóźno; w Saint-Omer wyprzedzała mię tylko o dwadzieścia minut; wreszcie w Lilliers straciłem jej ślady. Jechałem na los szczęścia, gdy ujrzałem was, pędzących, co koń wyskoczy, przyczem poznałem pana d’Artagnana. Wołałem na was, ale nie odpowiedzieliście mi; chciałem podążyć za wami, ale koń mój był nazbyt zmęczony i nie mógł dorównać wam w biegu... A jednak, mimo całego pośpiechu, przybyliście tu zapóźno!
— Jak pan widzisz — rzekł Atos, wskazując lordowi zwłoki pani Bonacieux i obok nich zemdlałego d’Artagnana, którego Portos i Aramis usiłowali ocucić.
— Czy oboje nie żyją? — zapytał chłodno lord Winter.
— Nie. Na szczęście, d’Artagnan zemdlał tylko.
W tejże chwili d’Artagnan otworzył oczy, i pierwsze jego spojrzenie padło na zwłoki zmarłej. Wyrwał się z rąk Portosa i Aramisa i rzucił się, jak szaleniec, na ciało ukochanej.
Atos powolnym krokiem podszedł do przyjaciela, uścisnął go czule, a gdy d’Artagnan załkał gwałtownie, rzekł do niego z powagą:
— Bądź mężnym, przyjacielu! Kobiety opłakują zmarłych; obowiązkiem mężczyzn jest pomścić ich!
— Istotnie, masz słuszność! — odrzekł d’Artagnan. — I jeżeli mamy ją pomścić, gotów jestem iść z tobą.
Atos, skorzystawszy z rozbudzenia się energii w swym nieszczęsnym przyjacielu, którego nadzieja pomsty natchnęła nowemi siłami, skinął na Portosa i Aramisa, aby poszli po przeoryszę.
Ci spotkali ją na korytarzu, drżącą i wylękłą wypadkami, a gdy jej opowiedzieli o śmierci pani Bonacieux, przywołała natychmiast kilka zakonnic, które, wbrew regule klasztornej, pomimo obecność; pięciu mężczyzn, weszły do pokoju.
— Pani! — rzekł Atos, — polecamy pobożnym twym staraniom ciało tej nieszczęśliwej kobiety. Była ona aniołem na ziemi, zanim jako anioł dostała się do nieba. Pochowajcie ją, jak siostrę klasztorną. Wrócimy tu kiedyś pomodlić się na jej grobie.
D’Artagnan ukrył twarz na piersi Atosa i wybuchnął płaczem.
— Płacz! — rzekł Atos, — płacz, przyjacielu o pełnem miłości, młodości i życia sercu! Och! jakżebym ja pragnął módz tak zapłakać, jak ty płaczesz!
I wielki ten swą mocą człowiek, który sam wiele wycierpiał, wyprowadził młodzieńca, troszcząc się o niego, jak ojciec, pocieszając go, jak kapłan, a za nim wyszli dwaj przyjaciele i lord Winter, poczem wszyscy pięciu w towarzystwie czterech służących, którzy wiedli konie za uzdy, podążyli ku miastu Béthune i zatrzymali się przed pierwszą napotkaną gospodą.
— Czy nie udamy się w pościg za tą kobietą? — pytał d’Artagnan.
— Później — odrzekł Atos. — Przedtem muszę załatwić jeszcze pewne sprawy.
— Wymknie się nam — biadał młody Gaskończyk, — wymknie się nam, i to z twojej przyczyny.
— Bądź o to spokojny, że ją dościgniemy — oświadczył Atos; — przyjmuję za to na siebie całą odpowiedzialność.
D’Artagnan tak bardzo ufał słowu swego przyjaciela, że pochylił głowę i, nic nie mówiąc, wszedł do gospody. Portos i Aramis spojrzeli na siebie, nie pojmując tej pewności Atosa, lord Winter zaś przypuszczał, że zapewnienie to ma na celu złagodzenie boleści d’Artagnana.
— A teraz, panowie — rzekł Atos, skoro się upewnił, że w gospodzie jest pięć wolnych pokoi, — pozostawmy d’Artagnana w samotności i spokoju; niech wypłacze swój smutek i niech się snem zasili. Co do reszty, możecie być spokojni; odpowiadam za wszystko.
— Zdaje mi się jednak — ozwał się lord Winter, — że, skoro mamy coś przedsiębrać przeciwko hrabinie, należy to przedewszystkiem do mnie, gdyż jest ona moją bratową.
— Raczej do mnie — odparł Atos, — jest bowiem moją żoną.
Lord Winter popatrzył na Atosa takim wzrokiem, jakby go posądzał o utratę zmysłów, Portos zaś i Aramis spojrzeli po sobie, przejęci grozą spokoju, z jakim przyjaciel ich wyznał tę tajemnicę wobec barona, — tylko d’Artagnan uśmiechnął się, zrozumiawszy, iż Atos musi być pewny swej pomsty, skoro tę tajemnicę wyjawił.
— Idźcie tedy, panowie, każdy do swego pokoju — dodał Atos — i pozwólcie mi działać; jako mąż, mam niezaprzeczone prawo do porachunku z tą kobietą. D’Artagnanie, jeżeli nie zgubiłeś jeszcze, daj mi ten papier, który wypadł z kapelusza twego tajemniczego nieznajomego; wypisana jest tam nazwa jakiejś miejscowości...
— Ach! pojmuję — rzekł d’Artagnan; — ta nazwa wypisana została jej ręką...
— Tak jest — oświadczył Atos. — To dowód, że Bóg jest na niebie!




XVI.
CZŁOWIEK W CZERWONYM PŁASZCZU.

Atos był człowiekiem, który boleść swoją skupiał w samym sobie, nie uzewnętrzniając jej przed ludźmi, co przy świetnych jego zdolnościach dawało mu równowagę umysłu, tak niezwykłym blaskiem jaśniejącą we wszystkich okolicznościach życia.
Pochłonięty jedną-jedyną myślą: obietnicą, jaką złożył, i odpowiedzialnością, jaką przyjął na siebie, ostatni z wszystkich poszedł do swego pokoju, a zażądawszy od oberżysty mapy okolicy, pochylił się nad nią, badał pilnie czas jakiś wszelkie jej szczegóły i doszedł do wniosku, że z Béthune do Armentières wiodą cztery drogi. Odłożył następnie mapę i kazał przywołać służących.
Planchet, Grimaud, Mousqueton i Bazin stawili się natychmiast i otrzymali jasne, ścisłe i szczegółowe rozkazy. Nazajutrz przed świtem mieli oni udać się do Armentières, każdy inną drogą. Plancheta, najrozumniejszego ze wszystkich czterech, wysłał Atos śladem powozu, do którego strzelali nasi przyjaciele, a któremu, jak sobie czytelnik przypomina, towarzyszył służący Rocheforta. Powierzając zaś tę misyę służącym, Atos czynił to z całą rozwagą, gdyż, odkąd pozostawali w służbie u niego i u jego przyjaciół, poznał dobrze wartość i istotne zalety każdego z nich. Przytem wziął i to pod uwagę, że służący lepiej mogli, aniżeli ich panowie, spełnić misyę wywiadowczą, gdyż łatwiej im było pozyskać zaufanie i sympatyę okolicznych wieśniaków i zebrać potrzebne Atosowi wiadomości. Wreszcie zaważyła tu i ta okoliczność, że podczas gdy muszkieterowie znani byli milady, służących ich nie znała ona wcale, oni zaś mieli sposobność upamiętnić jej osobę doskonale.
Wszystkim czterem zalecił Atos spotkać się o godzinie jedenastej w Armentières, i gdyby udało się im odnaleźć schronienie milady, trzej mieli pozostać na straży, a czwarty wrócić do Béthune, aby zawiadomić o tem Atosa i posłużyć za przewodnika czterem przyjaciołom.
Wydawszy te rozkazy i odprawiwszy służących, Atos wstał z krzesła, przypasał szpadę, owinął się płaszczem i wyszedł z gospody.
Dochodziła godzina dziesiąta wieczór.
Wiadomo, że o tej porze małe miasteczka prowincyonalne pogrążone są w ciszy i niema już w nich prawie ruchu ulicznego.
Atos jednak szukał widocznie kogoś, aby go o coś zapytać.
Wreszcie spotkał jakiegoś zapóźnionego przechodnia, podszedł ku niemu i powiedział kilka słów. Zaczepiony cofnął się z przerażeniem i jedynie ruchem ręki wskazał drogę muszkieterowi; mimo, że Atos ofiarował mu pół pistola, by mu towarzyszył, przechodzień odmówił stanowczo.
Wówczas Atos poszedł sam we wskazanym kierunku, i dopiero stanąwszy na rozstajnych drogach, zawahał się znowu. Ponieważ jednak tutaj, na rozstaju, mógł łatwiej kogoś napotkać, aniżeli gdzieindziej, stanął i czekał.
Istotnie po chwili pojawił się jakiś nocny przechodzień. Atos powtórzył zapytanie, jakie zadał poprzednio napotkanemu człowiekowi, — ale i ten przechodzień objawił podobny przestrach, odrzucił propozycyę towarzyszenia Atosowi i wskazał mu tylko ręką drogę.
Atos więc poszedł znowuż sam i dotarł do przedmieścia, położonego z przeciwnej strony miasta. Tutaj znów się zawahał i przystanął poraź trzeci.
Na szczęście, ujrzał żebraka, który podszedł ku niemu, prosząc o jałmużnę. Atos przyrzekł mu talara, jeżeli z nim pójdzie. Żebrak wahał się przez chwilę, ale, zobaczywszy srebrną monetę, błyszczącą w dłoni Atosa, ruszył przodem;
Gdy doszli do rogu ulicy, żebrak wskazał mu zdaleka stojący samotnie, opuszczony, ponury domek. Atos skierował się ku niemu, — żebrak zaś, otrzymawszy przyrzeczoną nagrodą, umknął, jak mógł najszybciej.
Muszkieter okrążył dom dokoła, zanim odszukał drzwi, pomalowane czerwono, podobnie, jak cały budynek. Poprzez zamknięte okiennice nie przebłyskiwał ani promyczek światła; żaden szmer nie dowodził, by dom był zamieszkany; wyglądał ponuro i głucho, jak grób.
Atos zapukał parokrotnie, ale nikt się w domku nie odezwał. Dopiero, gdy zapukał po raz trzeci, rozległy się w domku kroki, poczem drzwi rozwarły się, i w progu stanął wysoki blady mężczyzna z czarnym włosem i zarostem. Atos zamienił z nim słów kilka przyciszonym głosem, poczem wysoki mężczyzna dał mu znak, żeby wszedł do wnętrza. Muszkieter skorzystał z pozwolenia, i drzwi zamknęły się za nim.
Człowiek, którego Atos poszukiwał tak daleko i z takim trudem, wprowadził go do swej pracowni, gdzie właśnie zajmował się składaniem szkieletu z grzechocących kości przy pomocy żelaznych drucików. Cały korpus był już gotowy, tylko głowa leżała jeszcze na stole.
Urządzenie pokoju wskazywało, że gospodarz domu zajmuje się naukami przyrodniczemi; były tam słoje, pełne wężów, poznaczone wedle gatunków, — wysuszone jaszczurki, umocowane w wielkich ramach z czarnego drzewa, błyszczały, jak szmaragdy, — wreszcie pęki dzikich polnych ziół, wonnych i posiadających zapewne jakieś nieznane ogółowi właściwości, zwisały z pułapu i zapełniały kąty pokoju.
Wysoki człowiek mieszkał w tym domku samotnie, — służby nie trzymał wcale.
Atos obojętnym, zimnym wzrokiem spojrzał na wszystkie opisane przez nas przedmioty i na zaproszenie gospodarza domu usiadł przy stole, a wyjaśniwszy przyczynę swych odwiedzin, oświadczył, jakiej wymaga usługi.
Zaledwie jednak wypowiedział swe żądanie, nieznajomy, stojący dotąd spokojnie obok muszkietera, cofnął się z przestrachem i wręcz odmówił.
Wówczas Atos wyjął z kieszeni kawałek papieru, na którym było napisanych kilka słów z podpisem u dołu oraz pieczęcią, i pokazał ten papier gospodarzowi domku. Gospodarz przeczytał treść, przyjrzał się podpisowi oraz pieczęci i skłonił głową na znak, że gotów jest być posłusznym.
Atos nie żądał nic więcej; wstał, pożegnał nieznajomego i, wróciwszy do gospody tą samą drogą, którą był tu przybył, zamknął się w swoim pokoju.
O świcie przyszedł d’Artagnan, pytając zniecierpliwiony, co mu czynić należy.
— Czekać — odpowiedział Atos.
Niedługo później przeorysza zawiadomiła muszkieterów, że pogrzeb zmarłej Bonacieux odbędzie się w południe.
O trucicielce nie dowiedziano się nic nowego; okazało się tylko, że musiała umknąć przez ogród, albowiem znaleziono na piasku odciski jej stóp, a furtka była otwarta, i klucz zniknął bez śladu.
O oznaczonej godzinie lord Winter i czterej przyjaciele udali się do klasztoru. Dzwony jęczały żałośnie. Kaplica była naoścież otwarta, a kraty chóru zamknięte. Na środku chóru stała na katafalku trumna ze zwłokami ofiary, przybranemi w habit nowicyuszki. Z obu stron chóru, poza kratami, zebrały się zakonnice i, nie widziane przez nikogo, nie widząc też same nikogo, brały udział w nabożeństwie i łączyły swe pienia ze śpiewem kapłanów.
Stanąwszy w progu kaplicy, d’Artagnan poczuł, że siły opuszczają go znowu; odwrócił się, aby odszukać Atosa, ale go już nie było.
Tymczasem Atos nie tracił czasu napróżno. Kazał się zaprowadzić do ogrodu klasztornego i, idąc za lekkimi śladami stóp tej kobiety, która w istocie rzeczy, gdziekolwiek przeszła, pozostawiała za sobą ślady krwawe, dotarł aż do furtki, wiodącej do lasu, otworzył ją i wszedł w gęstwinę drzew.
Przypuszczenia jego okazały się prawdziwemi; droga, którą umknął powóz, wiodła przez las. Atos szedł dalej, utkwiwszy oczy w ziemię. Tu i ówdzie znaczyły drogę drobne krwawe plamy. W odległości trzech czwartych mili od klasztoru, o jakieś pięćdziesiąt kroków od Festubert, Atos spostrzegł znacznie większą plamę krwawą; ziemia tu była stratowana kopytami końskiemi, a pomiędzy lasem i tem miejscem, tuż obok zrytej kopytami ziemi, znów były widoczne ślady drobnych stóp, takież same, jak i w ogrodzie. Wszystko wskazywało, że powóz zatrzymał się tutaj, oraz, że milady w tem miejscu wyszła z lasu i wsiadła do karety.
Atos, zadowolony z tego odkrycia, potwierdzającego wszystkie jego domysły, wrócił do gospody i zastał tam Plancheta, który niecierpliwie oczekiwał na niego.
Wszystko stało się tak, jak przewidywał.
Planchet pojechał tą samą drogą, — tak, samo, jak Atos, zauważył plamy krwi, — i tak samo, jak Atos, odnalazł miejsce, gdzie zatrzymały się konie. Ale Planchet dotarł dalej, niż Atos, bo aż do wioski Festubert, i pijąc tam w gospodzie, dowiedział się, bez wypytywania nawet, że poprzedniego dnia o godzinie pół do dziewiątej wieczorem zatrzymał się był w gospodzie jakiś człowiek, towarzyszący damie, która jechała w karecie pocztowej. Człowiek ten był raniony i opowiadał, że zranili go w lesie jacyś zbóje, którzy w celu rabunku napadli na powóz, ale im zdążył umknąć. Nie mogąc zpowodu rany jechać dalej, człowiek ten pozostał we wsi, a dama, zmieniwszy konie, udała się w dalszą drogę.
Odszukał też Planchet pocztyliona, który powoził karetą, i dowiedział się, że dama dojechała do Fromelles, a stamtąd udała się dalej do Armentières. Otrzymawszy tę wiadomość, Planchet pojechał do Armentiéres krótszemi drogami i stanął tam o siódmej rano.
W miasteczku była jedna tylko oberża — „Pod Pocztą“. Planchet poszedł do tej gospody, podając się za służącego, poszukującego obowiązku, i już po dziesięciu minutach rozmowy z miejscową służbą dowiedział się, że o jedenastej wieczorem przyjechała do gospody jakaś samotna dama, zajęła jeden z pokoi, a wezwawszy oberżystę, uprzedziła go, że zamierza przez czas pewien pozostać w tych okolicach.
Dowiedziawszy się tyle, nie potrzebował Planchet pytać o nic więcej. Pospieszył na umówione miejsce spotkania, zastał tam już trzech swych towarzyszów na stanowisku, umieścił ich na straży przy wszystkich wyjściach z oberży i popędził do Béthune.
Planchet kończył właśnie zdawać sprawę przed Atosem ze swej wycieczki, gdy do pokoju weszli d’Artagnan, Aramis i Portos. Na twarzach ich malował się smutek, i nawet słodkie oblicze Aramisa zmieniło się przez jakiś ostry wyraz boleści.
— Co czynić? — zapytał d’Artagnan.
— Czekać — odparł Atos.
W najwyższem przygnębieniu rozeszli się znów muszkieterowie do swych pokoi.
O godzinie ósmej wieczorem kazał Atos osiodłać konie i zawiadomił lorda Wintera oraz swych przyjaciół, że trzeba ruszyć w drogę.
W chwilę później wszyscy byli gotowi i, obejrzawszy nabitą broń, wychodzili z gospody. Atos wyszedł ostatni i przed oberżą zastał d’Artagnana już na koniu, naglącego do odjazdu.
— Cierpliwości! — rzekł widząc to Atos. — Brak tu jeszcze kogoś w naszem gronie...
Towarzysze rozejrzeli się ze zdumieniem dokoła i pytający wzrok zatrzymali wreszcie na Atosie.
W tejże chwili Planchet przyprowadził Atosowi konia, i muszkieter lekko wskoczył na siodło.
— Zaczekajcie tu jeszcze na mnie — rzekł; — zaraz wrócę.
I ruszył z kopyta.
W kwadrans później wrócił istotnie, lecz nie sam; towarzyszył mu konno jakiś człowiek w masce na twarzy, owinięty wielkim czerwonym płaszczem.
Lord Winter i trzej muszkieterowie pytająco spojrzeli po sobie, zaciekawieni osobistością człowieka w czerwonym płaszczu, lecz objaśnić ich co do tego mógł jedynie Atos. Że jednak Atos milczał, więc, uznawszy to jego milczenie za konieczność, pozostawili wyjaśnienie tej zagadki dalszemu biegowi rzeczy.
O godzinie dziewiątej mały orszak, prowadzony przez Plancheta, puścił się drogą, którą dnia poprzedniego jechał powóz milady.
Smutny był widok tych milczących jeźdźców, pogrążonych w rozmyślaniu, posępnych, jak rozpacz, i ponurych, jak przeznaczenie, w mrokach wieczoru podążających drogą ku Festubert.




XVII.
SĄD.

Moc była ciemna, i miało się ku burzy; ciężkie chmury pokryły niebo, gasząc błyski gwiazd, a księżyc miał zejść dopiero o północy.
Chwilami błyskawice rozświetlały horyzont, i w świetle ich widać było bielejący, opustoszały gościniec, poczem wszystko tonęło znowu w ciemnościach.
Atos przywoływał ustawicznie d’Artagnana, wysuwającego się na czoło małej kawalkaty, aby powracał do szeregu; on jednak, zadumany, po niedługiej chwili znowu wysuwał się naprzód. Opanowała go gorączka pośpiechu, i o niczem innem nie myślał, tylko, żeby prędzej stanąć u celu, choć celu tego nie był świadomy.
Przejechali w milczeniu przez wioskę Festubert, gdzie pozostał był raniony służący milady, — przecięli las Richebourg, a gdy przybyli do Herlier, Planchet, prowadzący kawalkatę, zawrócił nalewo.
Kilkakrotnie bądź lord Winter, bądź Portos, bądź Aramis usiłowali nawiązać rozmowę z człowiekiem w czerwonym płaszczu, ale na każde zadawane mu pytanie odpowiadał on jedynie skinieniem głowy. Po kilku takich próbach wszczęcia rozmowy z tajemniczym tym towarzyszem drogi stało się im wreszcie jasnem, że istnieje jakiś ważny powód, dla którego nieznajomy zachowuje milczenie, i przestali go nagabywać.
W dodatku burza zaczynała się już nadobre; błyskawice coraz częściej rozjaśniały niebo, i poczęły się odzywać grzmoty, a wicher, zwiastun huraganu, targał pióra i włosy jeźdźców.
Kawalkata, przyspieszając biegu, popędziła cwałem.
Niedaleko za Fromelles burza wybuchła z całą wściekłością, i potoki ulewy spadły ze skłębionych czarnych chmur. Trzy mile jeszcze pozostawały do przebycia, więc jeźdźcy, z wyjątkiem d’Artagnana, otulili się w płaszcze, podczas gdy on zdjął kapelusz i jechał dalej bez płaszcza, a ulewa, chłodząc rozpalone jego czoło i całe ciało, wstrząsane dreszczami gorączki, sprawiała mu rozkosz.
Gdy minęli Goscal i skierowali się w stronę poczty, jakiś człowiek, ukryty pod drzewem, wysunął się z pod ciemnych jego konarów i stanął na środku drogi, kładąc palec na usta.
Kawalkata zatrzymała się, gdyż Atos poznał Grimauda.
— I cóż? — pytał d’Artagnan, — może umknęła już z Armentières?
Grimaud skinął potakująco głową, a d’Artagnan zgrzytnął zębami.
— Uspokój się, d’Artagnanie! — rzekł Atos. — Wziąłem na siebie odpowiedzialność za wszystko, więc pozwól mi rozmówić się z Grimaudem.
I zwrócił się do służącego z pytaniami:
— Gdzie jest?
Grimaud wyciągnął rękę w kierunku rzeki Lys.
— Daleko stąd?
Grimaud podniósł palec wskazujący, zgiąwszy go do połowy.
— Sama? — pytał Atos Grimaud skinął potakująco głową.
— Panowie! — oświadczył Atos, zwracając się do towarzyszów, — milady znajduje się w odległości pół mili stąd, w pobliżu rzeki.
— Prowadź nas tedy, Grimaudzie! — zawołał d’Artagnan.
Grimaud ruszył naprzód, a za nim podążyli wszyscy.
Po upływie mniej-więcej pięciu minut przebyli wpław strumień, który przecinał im drogę, i w świetle błyskawicy ujrzeli przed sobą wioskę d’Enguinghem.
— Czy to tu, Grimaudzie? — spytał Aos.
Grimaud przecząco skinął głową.
Jedźmy więc naprzód! — rzekł Atos.
I kawalkata podążyła dalej.
Znów błyskawica rozdarła chmury, a Grimaud skorzystał z tego, wskazując ręką przed siebie. W niebieskawem świetle ognistego węża jeźdźcy ujrzeli tuż przed sobą, nad brzegiem rzeki, o sto kroków od przewozu, mały odosobniony domek. W jednem z jego okien świeciło się.
— Jesteśmy na miejscu — oświadczył Atos.
W tejże chwili z przydrożnego rowu podniósł się człowiek.
— Ona jest tam! — rzekł, wskazując okno.
Był to Mousqueton.
— A gdzież Bazin? — pytał Atos.
— Ja pilnuję okna, a on drzwi — odrzekł Mousqueton.
— Dobrze! — rzekł Atos. — Wierni z was słudzy i poczciwe chłopcy.
Atos zeskoczył z konia, oddał Grimaudowi uzdę i, dając towarzyszom znak, by stanęli od strony drzwi, podążył ku oknu.
Domek otoczony był żywopłotem wysokości dwóch czy trzech stóp. Atos przeskoczył płot, podszedł aż pod samo okno, bez okienicy, lecz zaopatrzone w firaneczki, które zasłaniały dolne szyby, i aby módz sięgnąć wzrokiem wgłąb pokoju, wskoczył na leżący przed oknem kamień.
W blasku lampy, otulona szarym płaszczem, siedziała na zydlu obok dogasającego ognia jakaś kobieta. Łokcie oparłszy na brudnym stole, głowę ukryła w rękach, białych, jak kość słoniowa. Mie można było zobaczyć jej twarzy. Poznał jednak widocznie tę kobietę Atos, gdyż na ustach jego pojawił się złowrogi uśmiech. I nie mylił się, — była to istotnie ta, której szukał.
W tej chwili zarżał jeden z koni, i na odgłos ten milady podniosła głowę, a ujrzawszy przyciśniętą do szyby wybladłą twarz Atosa, wydała okrzyk przerażenia.
Atos, widząc, że został poznany, pchnął kolanem i ręką okno, które pod tym naciskiem wypadło z zawias z połamanemi ramami, i skoczył do wnętrza izby, niby duch pomsty zjawiając się przed oczyma swej żony.
Przerażona milady pobiegła ku drzwiom i otworzyła je, chcąc widocznie uciekać, gdy na progu ujrzała d’Artagnana, jeszcze bardziej bladego i groźnego, aniżeli Atos.
Cofnęła się z okrzykiem trwogi za stojący w przeciwnym końcu izby stół, a d’Artagnan, w obawie, by mu się jakimś szatańskim sposobem nie wymknęła, wydobył z za pasa pistolet, przygotowując się do strzału. Atos jednak powstrzymał go ruchem ręki.
— Schowaj tę broń, d’Artagnanie! — rzekł. — Obowiązkiem naszym jest dokonać nad tą kobietą sądu, a nie morderstwa. Zaczekaj jeszcze chwilę, a otrzymasz zadośćuczynienie.
A zwróciwszy się do reszty towarzyszów, dodał:
— Wejdźcie, panowie!
Atos przemawiał z tak wstrząsającą powagą i tak uroczyście, że czynił wrażenie straszliwego sędziego, którego sam Stwórca zesłał z nieba na ziemię na ukaranie wszystkich zbrodni tej kobiety.
Na wezwanie to Portos, Aramis, lord Winter i człowiek w czerwonym płaszczu weszli do izby za d’Artagnanem, a czterej służący pozostali nazewnątrz, by pilnować drzwi i okna.
Milady, poznawszy szwagra, wydała przeraźliwy okrzyk i padła na krzesło z wyciągniętemi przed siebie rękoma, jakgdyby chcąc odpędzić dręczącą ją zmorę.
— Czego chcecie odemnie? — zawołała.
— Przybyliśmy tutaj — odparł Atos — w poszukiwaniu Karoliny Backson, która nosiła najpierw nazwisko hrabiny De la Fère, a potem lady Winter, baronowej Scheffield.
— Czego chcecie odemnie? — powtórzyła z najwyższą trwogą, malującą cię na jej twarzy i w głosie.
— Chcemy osądzić cię wedle twoich zbrodni — mówił Atos. — Wolno ci jednak bronić się i dowieść swej niewinności, jeżeli potrafisz. Panie d’Artagnanie, wystąp pan, jako pierwszy oskarżyciel.
D’Artagnan wysunął się naprzód.
— Przed Bogiem i przed ludźmi — rzekł — oskarżam tę kobietę o otrucie Konstancyi Bonacieux, zmarłej wczoraj wieczorem.
Rzekłszy to, odwrócił się ku Portosowi i Aramisowi.
— Poświadczamy — odezwali się jednogłośnie obaj muszkieterowie.
D’Artagnan mówił dalej:
— Przed Bogiem i przed ludźmi oskarżam tę kobietę, że usiłowała otruć mnie samego winem, nadesłanem z Villeroi wraz ze sfałszowanym listem, mającym wpoić mi przekonanie, jakoby wino to było darem moich przyjaciół. Bóg mię ocalił, ale, zamiast mnie, otruł się tem winem człowiek, nazwiskiem Brisemont.
— Poświadczamy — rzekli jednogłośnie Portos i Aramis.
— Przed Bogiem i przed ludźmi oskarżam tę kobietę, że nakłaniała mię do zamordowania barona de Wardes, a ponieważ nikt nie może dać świadectwa prawdzie tego oskarżenia, poręczam ją własnem sumieniem. Skończyłem.
I d’Artagnan odszedł w kąt pokoju wraz z Portosem i Aramisem.
— Na ciebie kolej, milordzie! — zwrócił się ku Winterowi Atos.
Baron wystąpił na środek pokoju.
— Przed Bogiem i przed ludźmi — rzekł — oskarżam tę kobietę o zamordowanie księcia Buckinghama.
— Książę Buckingham zamordowany!? — wykrzyknęli obecni.
— Tak — odparł baron, — zamordowany! Odebrawszy wasze ostrzeżenie, kazałem uwięzić tę kobietę i oddałem ją pod straż wiernego mi sługi. Uwiodła go jednak ona, włożyła mu sztylet w rękę i nakłoniła do zabicia księcia. Wykonawca tego zamachu, Felton, płaci może w tej chwili głową za zbrodnię tej djablicy.
Dreszcz wstrząsnął obecnymi na wiadomość o zamordowaniu Buckinghama.
— To nie wszystko jeszcze — mówił dalej lord Winter. — Brat mój, który uczynił cię swoją spadkobierczynią, zmarł w przeciągu trzech godzin skutkiem dziwnej choroby, pozostawiającej sine plamy na ciele. Powiedz mi teraz, siostro, jaka była przyczyna śmierci twego męża?
— To okropne! — zawołali Portos i Aramis.
— Żądam tedy wymiaru sprawiedliwości dla morderczyni Buckinghama, morderczyni Feltona, morderczyni mego brata! A jeżeli sprawiedliwość ta nie zostanie jej wymierzoną, sam ją wymierzą.
I po tych słowach lord Winter stanął obok d’Artagnana, ustępując miejsca następnemu oskarżycielowi.
Milady tymczasem ze wspartą w dłoniach głową usiłowała zebrać myśli, zmącone śmiertelną trwogą.
— Teraz kolej na mnie — rzekł Atos, drżąc, jak drży lew na widok jadowitego węża, — kolej na mnie! Poślubiłem tę kobietę, gdy była jeszcze młodą dziewczyną... poślubiłem wbrew woli mojej rodziny; dałem jej majątek, dałem moje nazwisko... I oto pewnego dnia przekonałem się, że jest napiętnowana, że ma wypalony na lewem ramieniu znak lilii.
— Och! — zawołała milady, powstając, — gdzie znajdziecie trybunał, który wydał na mnie ten nikczemny wyrok? gdzie znajdziecie człowieka, który ten wyrok wykonał?!
— Milcz! — odezwał się głos jakiś. — Ja na to odpowiem!
Z kolei wysunął się naprzód człowiek w czerwonym płaszczu.
— Kto jest ten człowiek?! — zawołała milady z przerażeniem, a ponad zsiniałą jej twarzą zjeżyły się jej włosy, jak żywe.
Obecni spojrzeli ze zdumieniem na człowieka w czerwonym płaszczu, gubiąc się w domysłach co do jego osobistości.
Ale i sam Atos objął go pełnym osłupienia wzrokiem, gdyż nie przypuszczał, aby człowiek ten mógł mieć jakikolwiek udział w straszliwym dramacie, który teraz przed oczyma obecnych dobiegał swego końca.
Nieznajomy podszedł ku milady powolnym, pełnym powagi krokiem, stając przed stołem, poza którym siedziała milady, i nagle zdjął maskę.
Milady spojrzała z niesłychanem przerażeniem w tę bladą, okoloną czarnym zarostem twarz, na której malował się jedynie lodowaty chłód, i cofnęła się gwałtownie aż pod samą ścianę, szepcąc:
— Nie! to chyba tylko widmo piekielne! to nie on! Na pomoc! — krzyknęła, w szalonej trwodze szukając wzrokiem, kędyby się stąd mogła wydostać.
— Kto pan jesteś? — zawołali świadkowie tej strasznej sceny.
— Zapytajcie panowie tej kobiety — odrzekł człowiek w czerwonym płaszczu. — Jak widzicie, zna mię ona doskonale.
— Kat z Lille! straszliwy kat z Lille! — szeptała milady, jakby obłąkana, czepiając się rękami ściany, by nie runąć na ziemię.
Wszyscy obecni cofnęli się, a człowiek w czerwonym płaszczu pozostał sam na środku pokoju.
— Och! łaski! łaski! łaski! — zawołała nieszczęśliwa, padając na kolana.
Nieznajomy stał przez chwilę w milczeniu, a następnie, zwracając się do obecnych, rzekł:
— Mówiłem panom, że mię poznała. Tak, jestem katem z Lille. I pozwólcie mi, panowie, że opowiem wam dzieje mojego życia.
Spojrzał na milady, która obłędnym wzrokiem trwogi patrzyła na niego, i począł swą opowieść:
„Młoda ta kobieta była niegdyś tak samo piękną dziewczyną, jak dzisiaj jeszcze. Była ona zakonnicą w klasztorze Benedyktynek w Templemar. W owym czasie służbę kapelana klasztornego sprawował młody kapłan, o sercu czystem i wierzącem. Otóż ta kobieta postanowiła go uwieść... i dokonała tego. Och! ona uwiodłaby nawet świętego!
„Oboje złożyli śluby zakonne, nieodwołalne. Stosunek ich nie mógł trwać długo, nie narażając ich na zgubę. Wymogła więc na nim, że postanowił opuścić wraz z nią te okolice. Ale, by uciec razem, by osiedlić się w innej stronie Francyi, gdzie mogliby, nieznani nikomu, żyć spokojnie, na to potrzeba było pieniędzy, których oboje nie mieli. Ksiądz tedy skradł święte kielichy i sprzedał je, zyskując niezbędną kwotę na doprowadzenie wspólnych z nią planów do skutku.
„Ale, gdy się przygotowywali już do ucieczki, wykryto świętokradztwo i oboje sprawców uwięziono.
„W osiem jednak dni później kobieta ta uwiodła syna dozorcy więziennego i umknęła, — młodego zaś księdza skazano na dziesięć lat kajdan i na napiętnowanie. Byłem wówczas katem miasta Lille i musiałem z obowiązku napiętnować winnego... A tym winnym, panowie, był mój brat!...
„Poprzysiągłem wtedy, że kobieta, która go zgubiła, która była więcej niż jego wspólniczką, bo sama popchnęła go do zbrodni, że kobieta ta podzieli przynajmniej jego karę. Nie wiedziałem, gdzie się ukrywa, ale ścigałem ją i w końcu dosięgnąłem... Pochwyciłem ją i skrępowawszy wypaliłem jej na ramieniu toż samo piętno, jakiem naznaczyć przedtem zmuszony byłem mego brata.
„Następnego dnia po moim powrocie do Lille brat zdołał umknąć z więzienia. Oskarżono mię wówczas o dopomożenie mu w tem i wtrącono do kaźni aż do czasu, póki nie uda się zbiegłego odnaleźć. Biedny mój brat nie wiedział nic o tym wyroku. Odszukał wkrótce swą wspólniczkę, i oboje uciekli do Berry, gdzie on otrzymał skromne probostwo, a ona uchodziła tam za jego siostrę.
„Zdarzyło się w czas jakiś, że ujrzał ją pewien magnat, władający ziemiami, gdzie znajdowało się probostwo. Magnat ten zakochał się w rzekomej siostrze proboszcza i zapragnął ją poślubić. Wówczas to porzuciła człowieka, zgubionego przez siebie, dla drugiego, którego pragnęła również zgubić, i została hrabiną De la Fère...“
Obecni spojrzeli na Atosa, wiedząc, iż jest to jego nazwisko, — on zaś skinieniem głowy potwierdził, że wszystko, co kat opowiedział, jest prawdą.
„Brat mój — mówił kat dalej, — oszalały z rozpaczy, postanowił położyć kres swojemu życiu, odartemu przez nią z czci i szczęścia. Wrócił do Lille, a dowiedziawszy się, że odsiaduję więzienie za jego ucieczkę, oddał się sam w ręce władz i tego samego wieczora powiesił się na oknie więziennej celi.
„Zresztą muszę oddać sprawiedliwość tym, którzy mię skazali: zaledwie stwierdzono tożsamość zwłok, natychmiast przywrócono mi wolność.
„Oto zbrodnia, o jaką obwiniam tę kobietę! i oto przyczyna, dla której ją napiętnowałem.“
Skończył, a obecni z odrazą spoglądali na osłupiałą milady, która stała nieruchomo, przyparta do muru.
— Panie d’Artagnanie! — odezwał się wreszcie Atos, — jakiej kary żądasz dla tej kobiety?
— Kary śmierci — odpowiedział d’Artagnan.
— Lordzie Winterze! — pytał dalej Atos, — jakiej kary domagasz się pan dla tej kobiety?
— Kary śmierci — odparł lord Winter.
— Panowie Portosie i Aramisie! — zwrócił się do przyjaciół Atos, — wy, którzy jesteście sędziami, jaką karę przeznaczacie tej kobiecie?
— Karę śmierci — odpowiedzieli obaj ponuro.
Milady ze strasznym jękiem postąpiła ku swym sędziom i rzuciła się przed nimi na kolana.
Atos powstrzymał ją ręką.
— Karolino Backson, hrabino De la Fère, milady Winter! — rzekł. — Zbrodnie twoje sprzykrzyły się ludziom na ziemi i Bogu na niebie. Jeżeli znasz jakieś modlitwy, pomódl się, zanim umrzesz.
Usłyszawszy te słowa, nie pozostawiające już żadnej nadziei, milady wyprostowała się i chciała przemówić, — ale zabrakło jej siły, i poczuła potężną dłoń, która chwyciła ją za włosy i pociągnęła ku sobie nieubłaganie, jak przeznaczenie. Zerwawszy się z ziemi, nie próbowała już milady oporu i wyszła z chaty, prowadzona przez człowieka w czerwonym płaszczu.
Lord Winter, d’Artagnan, Atos, Portos i Aramis wyszli za nią; służący towarzyszyli swoim panom. Izba pozostała pustą, z wyłamanem oknem, z otwartemi drzwiami i lampą kopcącą na stole.




XVIII.
WYKONANIE WYROKU.

Dochodziła północ. Księżyc, wyszczerbiony ostatnią kwadrą, wschodził na wolnym od chmur skrawku horyzontu poza małem miasteczkiem Armentières, oświecając bladym blaskiem ciemne sylwety domów miasteczka i wysoką dzwonnicę z ażurowym szczytem. Przepływająca tuż pod miasteczkiem rzeka Lys toczyła swe wody, podobne do strumienia roztopionej cyny. Na drugim brzegu widać było czarny las drzew, wyciągających swe konary ku miedzianej barwy chmurom, z boku przez księżyc oświetlonym, co sprawiało wrażenie, jakby je wśród nocy świt oblewał. Po lewej stronie, w ruinach starego, opuszczonego młyna z nieruchomemi skrzydłami, odzywał się złowrogi głos puszczyka. Tu i ówdzie na równinie, po lewej i prawej stronie drogi, którą posuwał się smutny nasz orszak, wznosiły się drzewa, nizkie i niekształtne, jakby potworne karły, które przysiadły do ziemi, czając się na ludzi, podróżujących o tej późnej godzinie. Kiedy-niekiedy spóźniona błyskawica rozświecała cały horyzont, rysując wężem niebo ponad czarnym lasem i, jakby straszliwy miecz, przecinając je na dwie połowy. Najlżejszy powiew wiatru nie poruszał atmosfery, i grobowa cisza przygniatała całą przyrodę. Ziemia była wilgotna i oślizgła po deszczu, a orzeźwione burzą trawy i zioła na łąkach wydawały odurzający zapach.
Dwaj służący prowadzali milady, trzymając ją pod ramiona; kat postępował tuż za nią; dalej szli lord Winter, d’Artagnan, Atos, Portos i Aramis; Planchet i Bazin zamykali pochód.
Służący prowadzili milady w stroną rzeki. Usta jej były nieme, ale oczy przemawiały wymownie do każdego, na kogo spojrzała.
Nieznacznie przyspieszając kroku, po niejakimś czasie wyprzedziła wraz z dwoma służącymi na kilkanaście kroków cały orszak i odezwała się do nich:
— Tysiąc pistolów dam każdemu z was, jeżeli ułatwicie mi ucieczkę... Lecz jeżeli wydacie mię w ręce swych panów, zapłacicie drogo za moją śmierć, gdyż niedaleko stąd znajdują się moi mściciele.
Grimaud zawahał się; Mousqueton począł drżeć na całem ciele.
W tejże chwili jednak Atos, posłyszawszy głos milady, przyspieszył kroku i zbliżył się do niej, a lord Winter podążył za nim.
— Trzeba zastąpić tych ludzi innymi — rzekł; — rozmawiała z nimi, więc nie można im już ufać.
Na miejsce Grimauda i Mousquetona przywołano Plancheta i Bazina.
Gdy orszak stanął nad brzegiem rzeki, kat zabrał się do skrępowania rąk i nóg milady. To wyprowadziło ją ze stanu długiego milczenia, i zawołała:
— Jesteście podli! jesteście nędzni mordercy! W dziesięciu znęcacie się nad bezbronną kobietą! Ale strzeżcie się, bo chociaż teraz nie przyjdzie mi nikt z pomocą, będę jednak srodze pomszczona.
— Nie jesteś przedewszystkiem kobietą — odezwał się lodowato Atos, — nie jesteś wogóle człowiekiem, ale szatanem, który zbiegł z piekieł, a którego wyprawimy tam z powrotem.
— Ach! wy! przedstawiciele cnoty! — mówiła milady. — Pamiętajcie, że każdy, kto dotknie jednego mojego włosa, będzie także mordercą!
— Kat ma prawo zabijać i nie staje się przez to mordercą — oświadczył człowiek w czerwonym płaszczu, uderzając ręką po swym szerokim mieczu; — jest on tylko ostatnim sędzią, „Nachrichterem“, jak powiadają nasi sąsiedzi, Niemcy. Oto wszystko.
Gdy, mówiąc te słowa, zaciskał jej więzy, milady kilkakrotnie krzyknęła dziko, a okrzyki te ponure i straszne echo wśród ciemności nocnych zbudziły w głębi lasów.
— Jeżeli jestem winna, jeżeli popełniłam zbrodnie, jakie mi zarzucacie — wołała, — to możecie postawić mię przed jakimś trybunałem, ale sami nie macie prawa sądzić mię i skazywać!
— Proponowałem ci deportacyę do Tyburnu — odezwał się lord Winter. — Dlaczego nie zgodziłaś się na to?
— Bo nie chcę jeszcze umierać! — wołała milady, szarpiąc się w więzach, — bo jestem zbyt młoda, abym umierała!
— Kobieta, którą otrułaś w Béthune, była jeszcze młodsza, a jednak musiała umrzeć — przerwał d’Artagnan.
— Pozwólcie mi wstąpić do klasztoru! zostanę zakonnicą! — błagała milady.
— Byłaś już w murach klasztornych — odezwał się kat — i wyszłaś stamtąd na zagładę mojego brata.
Milady w paroksyzmie rozpaczy jęknęła przeraźliwie i padła na kolana. Wówczas kat wziął ją na ręce, by zanieść do czółna.
— Och! Boże moj! — krzyczała, — Boże mój! chcecie mię utopić!
Rozdzierające jej krzyki tak podziałały na młodociane serce d’Artagnana, że, jakkolwiek przedtem był dla niej nieubłagany, teraz nie mógł już dłużej ich słuchać; usiadł na wyschłym pniu drzewa i, opuściwszy głowę, zatkał sobie uszy palcami. Mimo to jednak, słysząc jeszcze jej groźby i błagania, rzekł wkońcu z rozgoryczeniem:
— Nie mogę już patrzyć na to straszne widowisko! i nie mogę pozwolić, by ta kobieta zginęła w ten sposób!
Milady usłyszała jego słowa, i znowu błysk nadziei zaświtał w jej sercu.
— D’Artagnanie! d’Artagnanie! — wołała, — przypomnij sobie, że kochałam cię!
Młody człowiek powstał i postąpił ku niej.
Ale wnet poskoczył też ku niej Atos i, wydobywszy szpadę, zagrodził d’Artagnanowi drogę:
— Jeżeli postąpisz jeszcze krok naprzód — rzekł, — skrzyżujemy szpady!
D’Artagnan padł przed nim na kolana i począł błagać o litość dla skazanej.
Atos jednak zawołał do oprawcy:
— Dalej, kacie! spełń swoją powinność!
— Z chęcią, dostojny panie — odrzekł kat, — albowiem, jako dobry katolik, wierzę święcie, że przez dokonanie wyroku na tej kobiecie spełnię czyn sprawiedliwości boskiej.
Poczem zbliżył się Atos do milady i rzekł:
— Przebaczam ci w tej strasznej dla ciebie chwili wszystko złe, jakieś mi wyrządziła. Przebaczam ci moje złamane życie, moją utraconą cześć, moją splamioną miłość i to nawet, że rozpacz moja zagradza mi drogę do zbawienia wiecznego. Umieraj w pokoju!
Teraz zbliżył się lord Winter.
— Przebaczam ci — mówił — otrucie mojego brata; przebaczam morderstwo Jego Dostojności, księcia Buckinghama; przebaczam śmierć mego biednego Feltona; przebaczam nawet zamachy na moje własne życie. Umieraj w pokoju!
— A ja, pani — odezwał się d’Artagnan, — błagam cię o przebaczenie, że przez niegodne szlachcica podejście wywołałem twoją zawziętość na mnie. Wzamian za to wybaczam ci śmierć mojej biednej przyjaciółki i okrutną zemstę nademną; przebaczam i płaczę nad tobą. Umieraj w pokoju!
I am lost! I must die! — szepnęła po angielsku milady. — Zginęłam! muszę umrzeć!
Powstała o własnych siłach i rozejrzała się dokoła płomiennym wzrokiem, jakby na kogoś czekając. Nic jednak zbawczego nie dostrzegła dla siebie; dokoła niej znajdowali się sami tylko nieprzyjaciele.
— Gdzie mam umrzeć? — zapytała.
— Na tamtym brzegu — odpowiedział kat i wprowadził ją do czółna.
Atos podał mu woreczek z pieniędzmi.
— Weź pan! — rzekł, — to zapłata za twoją czynność. Niechaj wiedzą wszyscy, że postępujemy bez uchybienia godności sędziowskiej.
— Dobrze! — odparł kat. — A teraz niech pozna zbrodniarka, że wypełniam nie moje rzemiosło, lecz obowiązek, który mi sumienie nakazuje.
I mówiąc to, cisnął pieniądze w fale rzeki.
Czółno odbiło powoli od brzegu i wypłynęło na środek rzeki Lys, wioząc skazaną i wykonawcę wyroku. Wszyscy inni, pozostali na brzegu, uklękli w poważnem skupieniu ducha.
Łódź sunęła powoli wzdłuż liny przewozowej wśród bladych mgieł, unoszących się ponad wodą, a gdy przybiła wreszcie do przeciwległego brzegu, widać było na tle różowiejącego horyzontu dwie czarne sylwety — kata i ofiary.
Lecz milady snadź podczas przeprawy zdołała rozluźnić krępujące ją więzy, gdyż, wyskoczywszy z łodzi, zanim kat się spostrzegł, poczęła uciekać na poblizkie wzgórze. Ziemia jednak po deszczu była rozmiękła, więc milady, jakkolwiek zdołała dosięgnąć szczytu wzgórza, tu wszakże poślizgnąwszy się, upadła na oba kolana i już nie zdążyła powstać, gdyż kat położył silną swą dłoń na jej ramieniu. Pojęła wówczas, że samo niebo odmawia jej pomocy, i załamawszy ręce, pochyliła głowę...
I w tejże chwili z przeciwnego brzegu ujrzano, jak miecz, podniesiony oburącz do góry, błysnął w promieniach księżyca, a następnie powtórną błyskawicą opadł na szyję skazanej, — jednocześnie zaś rozległ się krzyk ofiary i tułów bez głowy osunął się na ziemię.
Kat zdjął swój czerwony płaszcz, rozpostarł go na ziemi, złożył na nim ciało i głowę ściętej, a następnie ująwszy płaszcz za cztery rogi, zarzucił ciężar na barki i wsiadł z powrotem do łodzi. Przybywszy na środek rzeki Lys, zatrzymał czółno i, podnosząc tobół ponad fale, zawołał:

— Sprawiedliwości Bożej stało się zadość!
Śmierć Milady.
.

'Poczem rzucił trupa w głąb wód, które szybko zamknęły się nad nim.

W trzy dni później czterej muszkieterowie wrócili do Paryża i wieczorem odwiedzili pana de Tréville.
— I cóż, moi panowie? — spytał kapitan, — czy dobrze bawiliście się przez te kilka dni swego urlopu?
— Doskonale! — odparł Atos w imieniu swojem i towarzyszów.




ZAKOŃCZENIE.

Dnia 6-go następnego miesiąca król, zgodnie z obietnicą, daną kardynałowi, wyruszył z Paryża do Rochelli. Wracał oszołomiony wiadomością o zamordowaniu Buckinghama.
Chociaż królowa była uprzedzona o niebezpieczeństwie, grożącem ukochanemu przez nią człowiekowi, nie chciała jednak dać wiary, gdy doniesiono jej o śmierci księcia, i zapominając nawet o zwykłej ostrożności, zawołała:
— To kłamstwo! przecież pisał do mnie...
Ale już nazajutrz musiała w straszną tę wieść uwierzyć: Laporte, zatrzymany na razie, jak wszyscy, rozkazem króla Karola I-go, wrócił do Francyi, wioząc ostatni smutny upominek Buckinghama dla królowej.
Król Jegomość zato uradował się wielce i nie starał się nawet ukrywać swego zadowolenia przed królową. Jak wszyscy ludzie słabego serca, Ludwik XIII nie odznaczał się szlachetnymi popędami.
Ale czoło królewskie nie na długo się rozchmurzyło; niebawem posmutniał znowu, czując się niedobrze pod względem zdrowia, przyczem już sama myśl, że w obozie znów wpadnie w niewolę kardynała, nie uśmiechała mu się wcale.
Kardynał był dla niego jakby wężem, oczarowywującym swą ofiarę, on zaś ptakiem, który pod wpływem wzroku tego węża trzepoce się, przelatując z gałęzi na gałęź, lecz nie ma siły umknąć.
Toteż powrót króla do Rochelli był niezwykle smutny. Czterej nasi przyjaciele, zazwyczaj tak weseli, teraz powagą swą wprawiali w podziw innych towarzyszów. Jechali razem, obok siebie, ze spuszczonemi głowami, rzucając od czasu do czasu smętne spojrzenia. Tylko Atos kiedy-niekiedy podnosił w górę swe szerokie czoło, a w oczach zapalały mu się dziwne blaski, i smutny uśmiech błąkał się po wargach; lecz po chwili, taksamo, jak towarzysze, pogrążał się znowu w niewesołych snadź myślach.
Podczas postojów po miasteczkach, gdzie król dla wypoczynku pragnął się zatrzymać, czterej nasi przyjaciele, po odprowadzeniu swego władcy do obranej kwatery, udawali się zazwyczaj do wyznaczonego im mieszkania lub oberży, gdzie jednak, zamiast swoim zwyczajem grać w kości albo raczyć się wesoło winem, rozmawiali przyciszonym głosem, bacząc pilnie, czy ktoś ich nie podsłuchuje.
Pewnego dnia, gdy król zatrzymał się w drodze, aby zapolować na sroki, a czterej nasi przyjaciele, zamiast wziąć udział w polowaniu, zatrzymali się w przydrożnej oberży, nadjechał konno od strony Rochelli jakiś człowiek i zatrzymał się przed bramą, by wypić szklankę wina, a przy tej sposobności zajrzał wgłąb izby, gdzie czterej muszkieterowie siedzieli przy stole.
— Hola! — zawołał przybysz, — czy to nie pana widzę, panie d’Artagnanie?
Młody Gaskończyk podniósł głowę i drgnął. W przybyłym poznał tajemniczego człowieka, którego nazywał swym upiorem, a którego napotkał był najpierw w Meung, następnie na ulicy Grabarzy i wreszcie w Arras.
D’Artagnan sięgnął po szpadę i pobiegł ku drzwiom.
Ale tym razem nieznajomy, zamiast uciekać, zsiadł z konia i postąpił na jego spotkanie.
— Ho, mój panie! — zawołał młodzieniec, — tym razem mam cię nareszcie... tym razem już mi nie ujdziesz!
— Nie mam bynajmniej zamiaru uciekać; przeciwnie, tym razem sam szukam pana i w imieniu króla aresztuję go. Proszę oddać szpadę, i to niezwłocznie! Uprzedzam, że chodzi tu o pańską głowę...
— Kto pan jesteś? — zapytał d’Artagnan, opuszczając szpadę, lecz bez zamiaru oddania jej.
— Jestem kawaler de Rochefort — odpowiedział nieznajomy, — koniuszy pana kardynała Richelieu, i mam rozkaz odprowadzić pana do Jego Eminencyi.
— Właśnie wracamy do Jego Eminencyi, do obozu pod Rochellą, panie kawalerze — odezwał się Atos, występując naprzód. — Możesz pan zatem zaufać panu d’Artagnanowi na słowo, że uda się tam wraz z królem Jegomością.
— Mam obowiązek oddać pana d’Artagnana w ręce straży, by odprowadziła go do obozu.
— Będziemy go sami pilnowali i ręczymy za to słowem honoru — mówił Atos, marszcząc brew. — Ale też daję panu słowo szlacheckie, że nie puścimy pana d’Artagnana samego.
Kawaler de Rochefort obejrzał się poza siebie i, spostrzegłszy, że Portos z Aramisem zastąpili mu drogę ku drzwiom, zrozumiał, iż jest zdany zupełnie na łaskę tych czterech ludzi.
— Panowie! — rzekł, — jeżeli pan d’Artagnan odda szpadę i zobowiąże się również słowem honoru, zadowolnię się przyrzeczeniem panów, że odprowadzicie go do kwatery pana kardynała.
— Masz pan moje słowo — oświadczył d’Artagnan. — A oto moja szpada!
— Tem bardziej cieszy mię taki obrót sprawy — rzekł Rochefort, — że muszę jeszcze jechać dalej.
— Jeżeli jedziesz pan do milady — oświadczył Atos lodowatym tonem, — to napróżno; nie znajdziesz jej pan tam, gdzie się spodziewałeś znaleźć.
— Cóż się stało? — zapytał żywo Rochefort.
— Wróć pan do obozu, a dowiesz się o wszystkiem.
Rochefort zastanawiał się przez chwilę, poczem, wziąwszy pod uwagę, że tylko dzień drogi dzielił ich do Surgères, dokąd kardynał miał wyjechać na spotkanie króla, zdecydował się posłuchać rady Atosa i wracać razem z nimi.
Zresztą powrót ten nastręczał mu pewne korzyści: mógł sam czuwać nad więźniem.
Ruszono w drogę.
Nazajutrz o godzinie trzeciej popołudniu król z orszakiem stanęli w Surgères. Kardynał oczekiwał tam na niego. Minister i król, przesadzając we wzajemnych czułościach, winszowali sobie z powodu szczęśliwego przypadku, który uwolnił Francyę od zawziętego wroga, podburzającego przeciwko niej całą Europą, poczem Jego Eminencya, zawiadomiony przez Rocheforta o uwięzieniu d’Artagnana i pragnący zobaczyć więźnia jak najrychlej, pożegnał króla, obiecując pokazać mu następnego dnia budowę tamy, którą właśnie ukończono.
Wracając wieczorem do swej kwatery przy moście Kamiennym, zastał kardynał przed swoim domem d’Artagnana bez szpady i trzech muszkieterów w pełnem uzbrojeniu.
Tym razem Jego Eminencya miał za sobą siłę. Spojrzał groźnie na muszkieterów i ruchem ręki rozkazał d’Artagnanowi, aby szedł za nim.
D’Artagnan usłuchał rozkazu.
— Czekamy na ciebie, d’Artagnanie — zawołał za odchodzącym Atos dość głośno, by kardynał mógł posłyszeć.
Jego Eminencya zmarszczył brew, zatrzymał się chwilę, poczem ruszył dalej, nie rzekłszy ani słowa.
D’Artagnan poszedł za kardynałem, — a przyjaciele pozostali na straży przy bramie.
Wszedłszy do pokoju, który służył Jego Eminencyi za gabinet do pracy, kardynał skinął na Rocheforta, aby wprowadził młodego muszkietera.
Rochefort wypełnił rozkaz i oddalił się.
D’Artagnan pozostał z Jego Eminencyą sam-na-sam. Było to drugie jego spotkanie z panem Richelieu i, jak sądził — do czego przyznawał się później — ostatnie.
Richelieu stał oparty o kominek. Tylko stół oddzielał go od młodzieńca.
— Zostałeś pan uwięziony na mój rozkaz — odezwał się kardynał.
— Powiedziano mi to, Wasza Eminencyo.
— Czy znasz pan przyczynę?
— Nie, Eminencyo, gdyż to, za co właśnie mógłbym zostać uwięziony, nie jest jeszcze Waszej Eminencyi wiadome.
Kardynał spojrzał bystro w oczy młodego człowieka.
— Co to ma znaczyć? — zapytał.
— Jeżeli Wasza Eminencya raczy mię objaśnić, o jakie występki jestem obwiniony, wyznam następnie, co uczyniłem.
— Zarzucają ci, mój panie, takie zbrodnie, za jakie trochę wyżej od ciebie stojące osoby płaciły głową.
— I jakież to, Eminencyo? — pytał d’Artagnan ze spokojem, który zadziwił kardynała.
— Zarzucają ci, że znosiłeś się z nieprzyjaciółmi królestwa, że przejąłeś pewne tajemnice stanu, że usiłowałeś pokrzyżować plany swego wodza...
— I któżto stawia mi te zarzuty, Eminencyo? — pytał d’ Artagnan, nie wątpiąc, że są one dziełem milady. — Może kobieta, napiętnowana przez sądy tego kraju... kobieta, która poślubiła jednego człowieka we Francyi, a drugiego w Anglii... kobieta, która otruła swego drugiego męża i która usiłowała otruć mnie samego?...
— Co pan mówisz?! — zawołał ze zdumieniem kardynał. — I o kim pan mówisz? — Mówię o lady Winter — odparł d’Artagnan. — Tak jest, mówię o lady Winter, której zbrodnie były widocznie Waszej Eminencyi nieznane, skoro Wasza Eminencya mógł tę kobietę obdarzać swem zaufaniem.
— Jeżeli lady Winter popełniła zbrodnie, jakie jej pan zarzucasz — rzekł kardynał, — otrzyma należną za nie karę.
— Już ją otrzymała, Eminencyo.
— Jakto? któż wymierzył karę?
— My.
— Co mówisz? lady Winter uwięziona?
— Lady Winter nie żyje.
— Nie żyje!? — powtórzył kardynał, nie dowierzając swym uszom. — Lady Winter nie żyje!? Powiadasz pan, że nie żyje?
— Po trzykroć godziła na moje życie, i przebaczyłem jej to... Ale w końcu zabiła kobietę, którą kochałem. Wtedy moi przyjaciele i ja pojmaliśmy ją, osądziliśmy i wymierzyliśmy karę.
I d’Artagnan szczegółowo opowiedział kardynałowi o otruciu pani Bonacieux w klasztorze Karmelitanek w Béthune, o sądzie w opustoszałym domku i wreszcie o wykonaniu wyroku na brzegu rzeki Lys.
Dreszcz wstrząsnął kardynałem, chociaż człowiek ten niełatwo ulegał słabości.
Lecz nagle, jakgdyby pod wpływem jakiejś myśli, która zrodziła się mu w tej chwili w głowie, ponura dotąd twarz jego rozjaśniła się i przybrała pogodny wyraz.
— A zatem — rzekł głosem, którego łagodność nie godziła się z surowością wypowiadanych słów, — a zatem przybraliście rolę sędziów, nie myśląc o tem, że ci, którzy wymierzają karą, nie mając potemu prawa, są równi mordercom!
— Eminencyo! przysięgam, że nie myślą bynajmniej bronić mojej głowy. Poniosą karą, jaką mi naznaczy Wasza Eminencya. Nie dbam już zresztą o życie, więc i śmierci nie obawiam się wcale.
— Tak, wiem o tem, że jesteś dzielnym młodzieńcem — rzekł kardynał niemal z rozrzewnieniem. — Ale zapowiadam ci z góry, że zostaniesz osądzony i ukarany.
— Ktoś inny mógłby odpowiedzieć Waszej Eminencyi, że posiada w kieszeni ułaskawienie; ja jednak powiem tylko: Rozkazuj, Eminencyo! jestem gotów na wszystko!
— Ułaskawienie? — zapytał zdumiony kardynał.
— Tak, Eminencyo, ułaskawienie — odparł d’Artagnan.
— I z czyimże to podpisem? z królewskim?
Kardynał rzucił to zapytanie z pewnego rodzaju lekceważeniem.
— Nie; z podpisem Waszej Eminencyi.
— Z moim podpisem? Czy pan oszalałeś?!
— Wasza Eminencya pozna zapewne swoje pismo? — rzekł d’Artagnan i okazał kardynałowi cenny dokument, który Atos wydarł był z rąk milady i oddał przyjacielowi, by mu służył jako glejt bezpieczeństwa.

Jego Eminencya wziął papier i czytał powoli, podkreślając każdą głoską:
„Czegokolwiek dokona właściciel tego dokumentu, spełnione zostaje z mojego rozkazu i dla dobra państwa.
3 grudnia 1627 roku.
Richelieu“.
Przeczytawszy te kilka wierszy, kardynał zamyślił się głęboko, ale nie oddał d’Artagnanowi dokumentu.

— Zastanawia się nad tem — pomyślał d’Artagnan, — jaki wybrać dla mnie rodzaj śmierci. Na honor! zobaczy jednak, jak umiera prawdziwy szlachcic.
I istotnie młody muszkieter gotów był ponieść śmierć bez cienia obawy.
Richelieu rozmyślał jeszcze w milczeniu, zwijając i rozwijając papier w ręku, wreszcie podniósł głowę, utkwił orli wzrok w uczciwych i rozumnych oczach d’Artagnana i, wyczytawszy w smutnem jego obliczu wszystkie cierpienia, jakie młodzieniec znosił od miesiąca, po raz trzeci czy czwarty pomyślał, że to dwudziestojednoletnie dziecko ma jeszcze przyszłość przed sobą, — pomyślał, że jego energia, odwaga i umysł mogą pod wpływem dobrego kierownictwa dużo jeszcze przynieść ojczyźnie pożytku.
Z drugiej strony zbrodniczość, piekielny geniusz i potęga milady przerażały go już nieraz.
I z uczuciem tajonej radości, że go uwolniono od tej niebezpiecznej jego wspólniczki, podarł powoli papier, który d’Artagnan tak wspaniałomyślnie oddał mu do rąk.
— No! jestem zgubiony! pomyślał d’Artagnan i pochylił głowę przed kardynałem, jak człowiek, który mówi: „Panie, niech się stanie wola Twoja!“
Jego Eminencya zaś podszedł do stołu i, nie siadając, napisał kilka słów na pergaminie, zapisanym już w znacznej części, poczem przyłożył swą pieczęć.
— Wyrok na mnie — pomyślał d’Artagnan. — Oszczędza mi nudów Bastylii i rozwlekłego procesu... No, no! wielka to doprawdy łaskawość!
— Weź pan ten papier — rzekł kardynał, podając młodzieńcowi pergamin. — Wzamian za odebrane pełnomocnictwo daję ci inne. Brak tylko na tym dokumencie nazwiska, ale sam je pan wpiszesz.
D’Artagnan, wahając się, wziął pergamin z rąk Jego Eminencyi, przebiegł treść oczyma i padł do nóg kardynałowi.

Była to nominacya na namiestnika w kompanii muszkieterskiej.
Claude Lorrain, La Rochelle poddaje się Ludwikowi XIII dn. 8. października 1628.
— Eminencyo! — zawołał, — życie moje do ciebie należy! rozporządzaj niem wedle swej woli. Jednak nie zasługuję na łaskę, jaką mi wyświadczasz; trzej moi przyjaciele są bardziej zasłużeni i godni...

— Jesteś dzielnym chłopcem, d’Artagnanie! — przerwał kardynał, klepiąc go przyjaźnie po ramieniu, uszczęśliwiony, że zwyciężył wreszcie tę niesforną istotę. — Wolno ci uczynić z tym dokumentem, co ci się podoba. Pamiętaj tylko, że, chociaż nazwisko nie jest wypisane, dałem go tobie.
— Nie zapomnę nigdy! — odpowiedział d’Artagnan; — niech Wasza Eminencya będzie o tem przekonany!
Kardynał odwrócił się i zawołał głośno:
— Rocheforcie!
Wołany oczekiwał widocznie za drzwiami, gdyż wszedł natychmiast.
— Rocheforcie! — rzekł kardynał, — oto pan d’Artagnan, którego zaliczam od dzisiaj do rzędu moich przyjaciół. Podajcie sobie dłonie i żyjcie w zgodzie, jeżeli to życie wam miłe.
Rochefort i d’Artagnan ucałowali się brzeżkiem warg, obserwowani przez stojącego obok kardynała, i razem wyszli z pokoju.
— Spotkamy się jeszcze, nieprawdaż, panie?
— Kiedy pan zechcesz — odparł d’Artagnan.
— Nie braknie sposobności — rzekł Rochefort.
Richelieu zaś, dosłyszawszy te słowa, otworzył drzwi i spojrzał na nich pytającym wzrokiem.
Uśmiechnęli się obaj, uścisnęli sobie dłonie i pokłonili się Jego Eminencyi.
— Jesteś nareszcie! Zaczynaliśmy się już niecierpliwić — oświadczył Atos.
— Oto jestem, moi przyjaciele — rzekł d’Artagnan. — A wracam nietylko wolny, lecz nawet w łaskach.
— No, no! zaciekawiasz nas!
— Opowiem wam wszystko dziś wieczorem.
Wieczorem przybył d’Artagnan do mieszkania Atosa i zastał go, wypróżniającego flaszkę wina hiszpańskiego; zajęciu temu oddawał się Atos skrupulatnie każdego wieczora.
D’Artagnan opowiedział mu o swojej rozmowie z kardynałem i, wydobywając dekret z kieszeni, rzekł:
— Weź to, drogi Atosie! Sprawiedliwie należy ci się to odznaczenie!
Atos rozwinął papier, przeczytał i uśmiechnął się wdzięcznie.
— Przyjacielu! — rzekł, — dla Atosa to zawiele, a dla hrabiego De la Fère zamało. Schowaj ten dokument dla siebie. Niestety, Bogu wiadomo, żeś go okupił dosyć drogo...
Wyszedłszy od Atosa, udał się d’Artagnan do Portosa.
Zastał go we wspaniałem ubraniu, pokryłem błyszczącymi haftami, przeglądającego się z zadowoleniem w lustrze.
— Ach, to ty, kochany przyjacielu! — rzekł Portos. — Jakże ci się spodoba mój ubiór?
— Bardzo piękny — odparł d’Artagnan. — Przychodzę jednak zaproponować ci strój, w którym wyglądać będziesz jeszcze lepiej.
— Jakiż to strój? — spytał Portos.
— Mundur namiestnika muszkieterów.
I d’Artagnan powtórzył Portosowi swoją rozmowę z kardynałem, a wyjąwszy dekret z kieszeni, rzekł:
— Wpisz tu, mój drogi, swoje nazwisko i bądź dla mnie życzliwym przełożonym.
— Portos przeczytał dekret i, ku wielkiemu zdziwieniu d’Artagnana, oddał mu go z powrotem.
— Tak! — rzekł, — pochlebiałoby mi to bardzo, ale niedługo mógłbym się cieszyć tą łaską. Podczas naszej wyprawy do Béthune zmarł małżonek mojej księżnej; ponieważ zaś, mój drogi, szkatuła jego wyciąga ku mnie ręce, żenię się z wdową. I przymierzam właśnie ślubne ubranie. Schowaj więc, mój przyjacielu, ten dekret dla siebie.
I oddał dokument d’Artagnanowi.
Młody człowiek udał się do Aramisa i zastał go, klęczącego przed ołtarzykiem domowym, z głową, opartą na otwartym modlitewniku.
Opowiedziawszy mu rozmowę z kardynałem, wydobył po raz trzeci dekret z kieszeni i rzekł:
— Przyjacielu nasz! nasze światło! nasz protektorze tajemniczy! przyjmij ten dyplom, albowiem zasłużyłeś nań bardziej, niż kto inny, swą mądrością i radami, dającemi zawsze tak szczęśliwe wyniki.
— Niestety, drogi przyjacielu — odparł Aramis, przeczytawszy dokument, — ostatnia nasza przygoda tak zniechęciła mię do życia i do służby wojskowej, że postanowiłem ostatecznie wejść na inną drogę. I tym razem postanowienie to jest już nieodwołalne. Zaraz po skończonem oblężeniu wstępuję do zakonu Lazarystów. Zatrzymaj ten dyplom, drogi przyjacielu, dla siebie. Rzemiosło wojenne odpowiada twojej naturze; będziesz dzielnym i przedsiębiorczym dowódcą.
D’Artagnan ze zwilżonemi łzą wdzięczności oczyma, promieniejący radością, wrócił do Atosa. Ten siedział jeszcze przy stole i przeglądał pod światło ostatnią szklankę malagi.
— Otóż widzisz! — zawołał do niego młody Gaskończyk, — i oni również odmówili!
— Bo nikt nie jest bardziej od ciebie godny tego zaszczytu.
Wziął pióro do ręki, wypisał w dyplomie nazwisko d’Artagnana i oddał mu pergamin z powrotem. D’Artagnan zaś westchnął ciężko, wsparł głowę na dłoniach, i dwie łzy spłynęły mu po policzkach.
— Nie będę już miał przy sobie przyjaciół — rzekł ze smutkiem. — Niestety! nie pozostaje mi nic, prócz gorzkich wspomnień...
— Drogi mój przyjacielu! — odparł Atos. — Jesteś jeszcze młody, i gorzkie twoje wspomnienia mogą jeszcze zmienić się w słodkie!...




EPILOG.

Rochella, nie doczekawszy się pomocy floty angielskiej i odsieczy wojskowej, przyrzeczonej przez Buckinghama, po całorocznem oblężeniu poddała się; dnia 28-go października 1628 r. podpisano kapitulacyę.
Król dnia 23-go grudnia tegoż roku wrócił do Paryża, gdzie przyjmowano go tryumfalnie, jakgdyby pokonał wrogów, a nie Francuzów. Wszedł do Paryża od strony przedmieścia Świętego Jakóba przez wzniesioną na cześć jego z zieleni bramę tryumfalną.
D’Artagnan objął swe nowe stanowisko.
Portos porzucił służbę wojskową i w ciągu następnego roku ożenił się z panią Coquenard, pozyskując upragniony kufer, który zawierał osiemset tysięcy liwrów. Mousqueton otrzymał świetną liberyę, osięgając w ten sposób marzenie całego swego życia i miejsce ztyłu pozłacanej karocy.
Aramis, odbywszy podróż do Lotaryngii, przepadł bez wieści i przestał nawet pisywać listy do swoich przyjaciół. Dowiedziano się później za pośrednictwem pani de Chevreuse, która opowiadała o tem dwom czy trzem swoim kochankom, że oblókł habit zakonny w jednym z klasztorów w Nancy. Bazin został braciszkiem klasztornym.
Atos służył jeszcze lat parę w muszkieterach pod wodzą d’Artagnana, ale i on w roku 1631, w następstwie podróży do Turenii, opuścił szeregi muszkieterskie pod pozorem, że odziedziczył mały mająteczek w Roussillon. Grimaud pozostał przy nim.
D’Artagnan bił się trzy razy z Rochefortem i trzy razy zadał mu ranę.
— No! przy czwartem spotkaniu zabiję cię chyba! — rzekł po trzecim pojedynku, pomagając mu powstać z ziemi.
— Byłoby lepiej i dla pana i dla mnie — odpowiedział raniony, — gdybyśmy na tem już poprzestali. Do licha! jestem przyjacielem pańskim w większym stopniu, aniżeli przypuszczasz... Albowiem już od czasu pierwszego naszego pojedynku mógłbym był pozbawić cię głowy, szepnąwszy kardynałowi choć jedno słówko.
Tym razem uścisnęli się serdecznie, bez żadnych ubocznych myśli.
Planchet, dzięki Rochefortowi, otrzymał stanowisko sierżanta w gwardyi.
Pan Bonacieux żył spokojnie, nie dowiedziawszy się, co się stało z jego żoną, i nie troszcząc się zresztą o to. Pewnego dnia przypomniał się nierozważnie pamięci kardynała, który kazał mu odpowiedzieć, że pomyśli o tem, aby mu nigdy nie zbywało na niczem. I istotnie następnego dnia pan Bonacieux, wyszedłszy z domu do Luwru, nie wrócił już więcej na ulicę Grabarzy. — Dobrze powiadomieni utrzymywali, że dostał mieszkanie i pożywienie w jednym z pałaców królewskich na koszt wspaniałomyślnego kardynała...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.