Dyskusja modułu:Sandbox/Draco flavus/Test5

1ø13ø19ø25ø31ø37ø43ø49ø55ø61ø67ø73ø79ø85ø91ø97ø103ø121

Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/1øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/13øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/19øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/25øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/31øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/37øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/43øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/49øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/55øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/61øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/67øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/73øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/79øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/85øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/91øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/97øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/103øStrona:Stanisław Antoni Wotowski - Czarny adept.djvu/121


każe się domyślać, że działasz w sensie tych ludzi, których reprezentujesz....
— Ja? spytał Jakób.
— No, mimowolnie, mówił Mann. Otoż powiem ci że skompromitujesz siebie i nas swojém postępowaniem....
Jakób ręce skrzyżowawszy na piersi, nieco szydersko uśmiechnięty, cierpliwy choć mu się to wszystko w głowie pomieścić nie mogło i wydawało się chwilami jakby był na jakiejś złéj komedyi, słuchał.
— Rząd na takich jak ty ludzi najbaczniejsze zwraca oko, z nich wnosi o nas wszystkich. Co znaczyła twa rozmowa niedawna u Wtorkowskiéj z hr. Baworowem i pułkownikiem Sofronow, przy radzcy Pikulińskim, który ją rozniósł po mieście? co znaczą twe konszachty z takimi waryatami czerwonymi jak ci dwaj co ztąd wyszli dopiero? Ty się widocznie garniesz do rewolucyi, a to jest szaleństwo. Mniejsza zresztą o ciebie, jeśli ci się marnie ginąć podoba, ale powtarzam, nas kompromitujesz... jesteś na widoku.... To tak być nie może.
— I cóż więcéj? spytał poczynając się już niecierpliwić Jakób.
— Ale zdaje mi się że to com powiedział dostateczném jest. Cóż chcesz więcéj? wytłumacz się; rozmowa z Baworowem....
— Czyście jéj słuchali?
— No, nie, ale radzca powiada, że głosiłeś zasady okropne.
— Znacie Pikulińskiego?
— No, znam, z pozwoleniem, osieł, rzekł Mann ze zwykłém sobie grubijaństwem.
— A wierzycie w jego powieści?
— Mógłbym to wziąć na karb jego tchórzostwa, ależ Baworow ma cię także za człowieka niebezpiecznego.... Zresztą na co tu innych dowodów, nad te długie bóty, które minąłem w progu!
— Wiecież z czém ten w długich butach tu przychodził?
— A! spiskować?
— Nie zgadliście, przynosił mi przestrogę abym był ostróżny, bo reakcyjność moją życiem przypłacić mogę. Pogodźcież proszę to co on mi mówił z tém co wy mi przynosicie, będę wam bardzo wdzięczen....
Mann podniósł głowę.
— Istotnie? zapytał.
— Słowem uczciwém wam ręczę....
— To tylko dowód, panie Jakóbie, że nie macie taktu, nie potrafiliście sobie zjednać żadnéj strony, a obie umieliście narazić.
— Kochany panie, jest to umiejętność właściwa ludziom sumiennym, rzekł Jakób niespokojniéj, potwarzami obrzucają ich wszyscy, zrozumieć nikt nie chce — dla czego? dla tego że stronom obu mówią prawdę gorzką, całą, nie oglądając się ani na ich fawory, ani na ich groźby.
Bądźcie pewni że jakkolwiek życzliwe wasze przestrogi oceniać umiem, nie zmienią one ani na włos postępowania mojego... będę tém czém mnie sumienie moje czyni, czém mi charakter mój być nakazuje. Gdybym ulegając wam czy im, stał się innym, byłbym kłamcą....
I skończył po hebrejsku:
„Szczęśliwy kto umiera jak się urodził, czystym i niewinnym.“ (Baba Mezzia. 107. a.)
Mann spojrzał na niego z dziwnym twarzy wyrazem, pół szyderskim, pół zdziwionym i jak zawsze dumnym; milczące to spojrzenie wypowiadało niemal: „Bądź spokojnym, umrzesz tak głupim, jakim jesteś.“
— No, więc rzecz skończona, dodał wzdychachając, z wami po ludzku mówić, porozumieć się, opamiętać was nie można...
Ruszył ramionami.
— Ja wam mówię o życiu żywém, wy mi przywodzicie talmud. Więc gwałtem chcecie iść do cytadeli? To za sobą prowadzi podejrzenia na nas wszystkich którzy z tobą żyjemy i przyjaźnim się.
— Cóż ja na to poradzić mogę?
— Sam powtarzasz że rewolucyonistą nie jesteś?
— O! możecie mi wierzyć....
— Jawnie więc to wypowiadaj, stój po stronie tych którzy walczą na drodze legalnéj z rewolucyą.
— Ale ci, co jak mówicie, walczą na drogach legalnych, są ludźmi wierzącymi razem w skuteczność szubienic, w niezawodność terroryzmu, przyjmują despotyzm jako prawowity i nieuchronny...
— Z dwojga złego, przerwał Mann.
— Bardzoście dobrze powiedzieli, oboje złem jest, zawołał Jakób, albo raczéj oboje to jedném jest; despotyzm z góry, despotyzm z dołu, rewolucya carska lub rewolucyą czerwona, zawsze to rewolucyą... Ludzie z którymi ja dzielę przekonania stoją w pośrodku, ale jak zawsze, tych ludzi jest bardzo mało.
— I ci padają ofiarą zwykle, albo rewolucyi z góry, albo z dołu, dodał Mann.
— To prawda, odparł Jakób, ale miałożby to być powodem ażebym ja, ze strachu upadku, zmieniał zdanie? Wydrzyjże mi z piersi serce, z głowy przekonanie, lub uczyń mnie kłamcą.
— Kłamcą nie, ale politykiem lepszym radbym cię uczynić — bo szczerze nam ciebie żal — Wiesz co? nie potrafisz się tu ostać, wyjeżdżaj za granicę....
Jakób popatrzał nań zdziwiony.
— Chcieliżbyście ażebym z dobréj woli, gdy drudzy giną, gdy kraj jest w najtrudniejszych okolicznościach, gdy za prawdę walczyć potrzeba na swoich śmieciach, uszedł z placu ochraniając drogą moją głowę?
— Ale słowo ci daję, odparł Mann śmiejąc się, że mi znowu tak bardzo o twą głowę nie idzie, jeśli ją masz do zbycia, mnie chodzi o nas. Jesteś żyd, jesteś bogaty i wykształcony, co ciebie spotka to się o nas obija....
— Stojemy więc na dilemacie nierozwiązanym, odparł Jakób, nie mogę nie być sobą, a potrzeba bym sobą nie był... Wiecie co? pour cause d’utilité publique, każcie mi w łeb strzelić... to wszystko rozwiąże....
— Nieszczęściem i to niemożliwe, zawołał Mann śmiejąc się, powiedzianoby że popełniono skrytobójstwo na was, ale na miłość Bożą, mówmy rozumnie, tyś nie dziecko, milcz, zamknij się....
— Powiecie że spiskuję....
— Ogranicz się towarzystwem Moskali....
— Narażę się im prawdą....
— No, to nie gadaj!
— Nie potrafię....
Gość wstał z krzesła zniecierpliwiony.
— Niechże cię... porwą!
— Pochwycił za laskę, kapelusz włożył na głowę i wyszedł trzasnąwszy drzwiami.


Dzień ten był dla Jakóba ze wszech miar ciężkim... przysłano po niego ze Śto. Jurskiéj ulicy oznajmując o bardzo niebezpiecznym stanie choréj; pospieszył, ale po to tylko aby zastać płaczące dziecię, sierotę... Lija nie żyła.

Nieszczęśliwa istota zostawała na jego opiece, nie było jéj powierzyć komu, niepodobna opuścić, naturalnie Jakób się zwrócił z prośbą do matki.
Za pierwszém słowem które wyrzekł, zarumieniła się skłopotana staruszka, przykro jéj było posądzać syna, a mimowolnie nastręczało się podejrzenie.
Oszczędzając jéj téj chwili niepewności i obawy, Jakób poprzysiągł najuroczyściéj że dziecię było mu obcém zupełnie. Stara uwierzyła ale mimo to okazywała jakiś wstręt i obawę.
— Ja ci wierzę, odezwała się, ale czy mnie uwierzą drudzy gdy to dziecię zobaczą? czy nie zechcą ciebie posądzać? czy nie da to powodu do nowych potwarzy i plotek?
— Matko kochana, odpowiedział Jakób, mamże dla tego istotę niewinną pozbawić opieki? zdać ją na ręce najemne? mamże nie spełnić ludzkiego obowiązku z obawy ludzkich języków?
Stara spojrzała nań i zamilkła.
— Nie, mój Jakóbie, ofiara byłaby zbyt wielka, dziecko to matki nie znajdzie nigdzie, a opiekę troskliwą znaleść może. Zostaw to mnie. Dobrego uczynku spełnić ci nie przeszkodzę, ale krzywdy tobie uczynić nie dam.
Późnym wieczorem, strudzony, znękany nieustannemi odwiedzinami, i bólem a smutkiem jaki niespodziana śmierć biednéj Liji ściągnęła, machinalnie prawie powlókł się do Henrykowstwa.
Szarzało gdy tam przyszedł ciesząc się zawczasu myślą że chwilę w téj atmosferze cichego smutku odetchnie, po wrzawie i gorączce rannych godzin. Służący przywykli wpuszczać go zawsze otworzyli mu salon w którym jeszcze światła nie było. Umajony kwiatami, pusty, chłodny, niezamieszkały, wspaniały ten przybytek urzędowéj gościnności, wyglądał tęskno, czarno, jakby całunem okryty. Zdawało się że nawet wonne kwiaty które w wielkich grupach przystrajały kąty jego więdły w téj zimnéj zadusze. Powietrze przesiąkłe było ich zapachem przedśmiertnym, zmięszanym z wonią téj pustki.
Fortepian Tildy stał zamknięty, jéj saméj, chociaż go oznajmiono, długo doczekać się nie mógł.
Służący wszedł wprzód ze światłem które rozlewając się po ciemnych sprzętach, czepiając złoceń, zwierciadeł i luster, nieco ożywiło martwy salon; ale czarniejsze zakątki zdawały się kryć w sobie jakieś tajemnice grobowe. Cały ten dom w istocie miał w sobie, mimo przepychu, coś przerażająco smutnego; nigdy nie rozległ się po nim wesoły głos dziecięcy, codzień obijały się o ściany śmiechy szyderskie, lub westchnienia męczarni skrytéj. Do niczego tu nie przylgnęło, nie wypiętnowało się życie, usuwało się po niem jak po głazach; wszystko stało jak niegdyś ustawił tapicer, jak codzień ustawiali słudzy, znać było że nikt nie pokochał tego kąta, nikt w nim nie był szczęśliwym — ludzie tu tylko — przebywali.
Jak cień biały, w sukni długiéj tyftykowéj przepasanéj sznurem, wysunęła się po cichu Tilda; ale od czasu gdy ją widział raz ostatni, zmieniona straszliwie. Oczy jéj nabrały blasku chorobliwego, twarz wychudła jeszcze, odrętwiałość dawna zmieniła się prawie w osłupienie i podała mu nieśmiało rękę zimną, drzącą, wyschłą — na powitanie głosu jéj zabrakło. Jakób przywykły do żywszego przyjęcia, zmięszał się czując od razu że i tu ścigać go musiało to co wszędzie — potwarz jakaś. Ale są chwile w życiu w których liczba spadających na raz jedne po drugich ciosów czynią już twardszym człowieka na to co go spotyka.
— Może przyszedłem nie w porę, rzekł Jakób witając ją, odejdę.
— Ale nie, odpowiedziała Tilda zmięszana nieco, owszem, nigdy pan bardziéj w porę przyjść nie mogłeś, chciałam bardzo widzieć się i pomówić z wami.
— Ale tyś chora?
— Nie — a! nie! jestem zupełnie zdrowa! odpowiedziała zimno.
— Tyle mnie dziś spotkało różnych przykrych, śmiesznych, bolesnych, krwawych ciosów, że serce moje samo się upomniało, abym tu przyszedł po pociechę.
— Serce? a! to chyba ze starego nałogu!
— Jak to? miałażbyś i ty już mi nie wierzyć? spytał Jakób.
Tilda długo, badająco spojrzała na niego.
— Słuchaj, odezwała się, dosyć téj męki, dość tego co mi duszę rozdziera, nie mogę znieść wątpliwości, wolę prawdę choć gorzką. Widziałam w tobie człowieka prawdy — dla czego stałeś się mężem fałszu jak oni wszyscy?
— Ty! zwątpiałażbyś o mnie! krzyknął Jakób łamiąc ręce, tego mi jeszcze brakło!
— Zwątpiłam? nie — przekonałam się żeś kłamał! Zdradziłeś mnie która od ciebie nic nie żądałam tylko prawdy. Mógłeś mi przecie powiedzieć szczerze jak siostrze: nie kocham ciebie, kocham inną, do tego trupa przykutym zostać nie mogę; potrzebuję życia. Byłabym ci powiedziała choć ze smutkiem w duszy: Idź — bądź szczęśliwy. I nie miałabym żalu do ciebie, ale żal po tobie.
— Ale cożem ja uczynił? kiedy skłamałem? zawołał Jakób.
— Jak to? ty śmiesz...
— Tildo, rzekł Jakób surowo i poważnie, sądź o mnie jak ci się podoba, ale nie odbieraj mi czci mojéj; jestem człowiekiem słabym, ułomnym, lecz nie byłem nigdy dobrowolnie podłym, nigdy.
— Więc coż znaczą, co znaczą, ta kobieta... te tajemnice...?
Jakób stanął, załamał ręce i boleśnie westchnąwszy, opuścił głowę na piersi.
— Usiądź, rzekł, powiem ci wszystko.
I począł spokojnie opowiadanie, które dokończył sceną wczorajszą i dzisiejszą śmiercią Liji. Biednéj kobiecie słuchającéj go chciwie, ze drzeniem, łzy z oczów płynęły, ale dumną się czuła cnotą swojego ulubionego, która znowu jaśniała przed nią w całym dawnym blasku. Ta chwila szczęśliwa wracała jéj wiarę, życie, miłość — ostatni skarb na który porwała się potwarz. Gdy skończył byłaby mu się rzuciła do nóg, aby przebłagać za podejrzenie, obawa świadków ją wstrzymała.
— A! przebacz mi, wołała poruszona, ta baśń, ty to sam widzisz, tyle miała pozorów prawdy, tak uparcie wbijano mi ją w piersi, a jam tak do nieszczęścia przywykła, żem sądziła iż i to mnie jeszcze spotkać powinno.
— Dziwię się jednéj tylko rzeczy, rzekł Jakób, że pierwszego dnia, pierwszéj godziny gdy ci to powiedziano nie przyszłaś mnie spytać, jakeś to była winna dla mnie uczynić... powiedz, nie mam słuszności?
— Przypłaciłam téż to nieopisaną męczarnią, odpowiedziała Tilda, dni te liczę do najcięższych w mojém życiu, skosztowałam nicości i śmierci. Ta wieść zabijała wszystko nawet przeszłość i wspomnienia... odbierała mi całego ciebie.
— Mnie jednak nawet na myśl przyjść nie mogło, bym spełniając dobry uczynek miał jeszcze zyskać tę zasługę męczeństwa zań.
— A! gdybym ja tę sierotę biedną wziąść mogła, którą ty wziąść chciałeś, odezwała się Tilda, a! jakbym była szczęśliwa... ale ja jestem panią a niewolnicą w tym domu, stroją mnie jak oblekają sprzęty ażeby świadczyły o pana dostatkach, szanują mnie bo się nazywam jego żoną, mam wszystko co zbytek mieć każe i duma jego wymaga, ale jestem... niewolnicą! Ścielą mi kwiaty pod nogi, aby je świat widział; nieraz pozazdrościłam ubóstwu pracy, nawet nędzy, wśród téj duszącéj atmosfery woni i przepychu.
Od niejakiego czasu nawet prawie nie widzę ludzi, Henryk się zamyka ze swém towarzystwem moskiewskiém lub razem z niem spędza dnie całe u Wtorkowskich; do mnie nie przyjdzie nikt, chyba lekarz gdym mocniéj chora, roczny urzędnik mego zdrowia, lub ubogi któremu nie mam co dać, bo nic nie mam, wszystko to pożyczane.
Westchnęła.
— Ale dziś, dodała podając mu rękę, dziś dla mnie dzień wesela, dzień odrodzenia, znowum spokojna... jest jeden człowiek na swiecie który mi ludzi kochać i szanować każe, a wierzyć w dobro i cnotę.
Mówili tak z sobą długo. Słudzy w godzinie zwyczajnéj podali herbatę, przyszła do niéj zakatarzona zawsze Angielka tylko, pana Henryka nie było; mogli po cichu gwarzyć i o świecie zapomnieć. Tilda otworzyła zapylony fortepian i Chopinowskim polonezem (A-dur) skończyła się ta uroczystość serdeczna, pamiętny dzień zgody i pokoju.
Odchodząc późno, spojrzał Jakób na okna tego domu więzienne i z duszy, nie wiedzieć dla czego, wybiegło mu pożegnanie, jakby ich więcéj widzieć nie miał.


Wiosna wcześniejsza tego roku niż zwykle przyszła zwodniczo dopomódz nadziejom, jak ona, rozkwitającym zbyt spiesznie.

Warszawa przedstawiała dziwny widok miasta z którego wszystkiemi szparami wylewała się ludność — w świat, w lasy, na bój, na śmierć. Moskale zdawali się na to patrzeć obojętnie, nie widzieć i nie chcieć przeszkadzać.
W Brūlowskim pałacu powtarzano aforystycznie z krwią zimną:
— Wrzód nabrał — pęknąć musi...
Nie liczono tam krwi która z niego wypłynąć miała, ani boleści, nie chciano widzieć że wrzód powstał z choroby zaszczepionéj oszalałym uciskiem.
W murach miasta życie na pozór wlokło się porządkiem zwyczajnym; wtajemniczeni tylko mogli na ulicach rozpoznać na śmierć przeznaczone ofiary. Cisza kłamliwa kryła rozgorączkowanie niezmierne; dowiadywano się pocichu o małych kupkach którym udało się, mimo wojsk, zgromadzić, pobić gdzie i gnać Moskali, wpaść do miasteczka, zabrać gdzieś urząd, wywiesić na chwilę chorągiew.
Wchodząc do kościołów postrzegałeś tłumy dysponujące się na śmierć u ołtarzów — wszyscy je mogli policzyć — opłakać, nikt powstrzymać.
Z Moskali jeden Gromow rzucał się jeszcze by zapobiedz rewolucyi, ale napróżno modlił, zaklinał, biegał — jak wyrwane z tamą wody, płynęły niepochwycone prądy... Świtała wychodzącym nadzieja nadziei wolności — lub śmierć.
Przerażenie panowało wśród ludzi co zimném okiem widzieli przyszłość — widmo zemsty — stare dzieje od 1794. roku powtarzające się, ze wszelkiemi następstwy moskiewskiéj zajadłości i barbarzyństwa... świtały znowu w dali. Gdy jedni uchodzili w lasy, drugich chwytała policya, nachodzono mieszkania, trzęsiono poddasza, skopywano lochy, czasem trafiano na ludzi ślady; czasem gdy było potrzeba, podrzucano coś i narzucano winę. Cytadela pełna, co kilka dni gnała zbywające ofiary na Sybir, kajdan trudno było nastarczyć. Jak cienie przesuwali się po ulicach ludzie co ani wyjść nie mieli siły, ani wychodzących powstrzymać.
A wśród téj zapowiedzi burzy, gaje puszczały liście zielone, łąki okrywały się kwiatami, skowronki nuciły pieśni nad ziemią, którą krucy opanować mieli. Ostatnie godziny nadziei biły jedna po drugiéj... Moskwa wrzała gotując się na rzezie, na swe gody krwawe, na to zwycięztwo potężne w którem kilkakroć stotysięczne wojsko miało walczyć rok by przemódz drobne kupki ludzi bez broni, bez obozów, bez prochu i bez pieniędzy.
Nie wiem czy dzisiejszéj pomsty zajadłéj nie należałoby tłumaczyć tém upokorzeniem Rosyi — gdyby jéj powolność nie była widocznie obrachowaną i umyślną. Ona także chciała aby ten wrzód pękł, ale życzyła sobie żeby nabrał jak najmocniéj, by mogła potém razem z nim wyrzynać żywe mięso z tego ciała i pastwić się na męczenniku.
Ta pomsta od r. 1863. trwająca do dziś dnia, wzrasta, wzmaga się, rośnie, podsyca pozorami różnemi; z namiętnéj w początkach staje się programmem i systemem; głosi się stałą, chlubi ze swéj wytrwałości; świat asystuje eksekucyi krwawéj obojętnością motłochu przypatrującego się gilotynie...
Ale w tych chwilach rozkwitłych wiosny poranków, niczyja myśl nie zstępowała jeszcze do głębin, które już czarnemi przepaściami stały w oczach ruskich reformatorów i mężów stanu, dyszał nadziejami świat i kraj; chwilami wionęło chłodne, zwątpienie, to znów buchało płomię które miało odrodzić. Ale już w samych symptomatach współczucia zachodu znać było znamię jakiéj uległa Europa w ostatnich latach gnuśnego pokoju — żaden z tych narodów, niegdyś wspólników naszego nieszczęścia i ucisku, nie drgnął, nie poruszył się, sypano słowy tylko.
I dobrze było że choć słowa te jeszcze zmuszał wyrzec srom jakiś, bo wkrótce i im i wszelkiemu uczuciu szlachetniejszemu kłam miała zadać Europa... podnosząc w górę sztandar siły i klękając przed nim.
Znękany myślami i zwątpieniem które nań sprowadzało widzenie straszne przyszłości, Jakób długo w noc przesiedział w tym stanie dziwnéj jakiejś apatyi, który jest od najsroższéj boleśniejszym boleści.
Wszystkie cele życia wymykały się przed nim, o szczęściu nie marzył, współwyznawcy odwracali się od niego ze wstrętem, dla kraju zrobić nic nie mógł... Wszystkie drogi któremi chciał iść, przedstawiały mu się zdeptane, powybijane, splugawione i do niczego nie wiodące... Żyć tak jak drudzy żyją, pędząc życie, wedle zwykłego wyrażenia, aby się go pozbyć — bez przyszłości, bez nadziei, bez pracy, nie umiał. — Roboty do których mógł się był rzucić, już były przez innych dokonane.
W tém usposobieniu umysłu, moralnéj śmierci, człowiek lub zamiera w istocie, albo w szale jakimś szuka nowego dla siebie pokarmu. Jakób czuł jak chłód zwątpienia do koła go ogarniał. Książka wypadła mu z rąk zdrętwiałych; bezmyślnie wpatrzył się w lampę i powoli tak sen ogarnął siedzącego na kanapie.
Gdy się przebudził lampa była zagasła, szary przedświt wdzierał się do pokoju przez niezasłonięte okna, mglisty poranek miękkiemi zasłony bez barwy obwijał wszystko... na świecie było tak smutno jak w jego duszy.
Ucho wśród ciszy porannéj pochwyciło stukanie do drzwi, potém chód ostrożny po wschodach i lekkie poruszenie dzwonka... Jakób sam poszedł otworzyć. Wcisnął się mężczyzna obwinięty płaszczem, w czapce nasuniętéj na oczy, i cofnął się nieco zdziwiony poznawszy w otwierającym mu, samego gospodarza.
— Cóż to jest? czy wiesz już? spytał głos wychodzący z ust przybyłego, w którym poznał Krudera.
— Ja? o czemże mam wiedzieć?
— Dla czegoż o téj godzinie znajduję cię ubranym?
— Przypadek, znużony spędziłem noc nie rozbierając się na kanapie.
— Tém lepiéj więc, rzekł wchodząc gość tajemniczy, nie mamy czasu do stracenia, dochodzi godzina czwarta... najwięcéj jeśli ci półtoréj lub dwie zostało....
— Nie rozumiem cię, odezwał się Jakób, Kruder padł na krzesło ocierając pot z czoła.
— W dwóch słowach opowiem rzecz całą. Spodziewam się że mówię do mężczyzny i słów nie potrzebuję ważyć, ani cię przygotowywać abyś się nie nastraszył.
— Niczego się nie boję, rzekł Jakób.
— Za dwie najdaléj godziny będziesz wzięty...
— Ja — za cóż?
— Ty, nie pytaj za co, dosyć jest dziś być podejrzanym o możliwość myślenia, aby być pochwyconym. Ty dziś, ja jutro może... Na co się masz męczyć więzieniem lub wygnaniem.
Przynoszę ci pasport który wczoraj uzyskano dla ciebie bez twéj wiedzy, bo policya pasportowa, jak się zdaje, z policyą cytadelową, nie jest szczęściem, w zbyt ścisłych stosunkach... możesz i trzeba abyś natychmiast wyjechał.
— Ja? po co? dokąd?
— Dokąd ci się podoba, byle z Warszawy i z oczów...
— Ale nieprościéj że będzie zostać i wytłumaczyć się?
Przybyły rozśmiał się.
— Możesz być niewinnym jak nowo narodzone dziecię — cóż ci to pomoże? Ponieważ mogłeś być obwinionym, wywiozą cię do Rosyi, to jest jeszcze co cię najszczęśliwszego spotkać może...
Jakób zamyślił się.
— A! niech wywożą! rzekł.
— Popytaj mnie, odparł Kruder, ja znam Rosyą, sołdaty i wygnania. To są najokropniejsze męczarnie — po cóż je masz znosić? bez potrzeby, na co się to zdało?
Jakób dumał.
— Ale kraj opuścić w téj chwili, rzekł, byłoby niegodném; niedawno Mann, wyrzucając mi rewolucyjność moją, mówił mi, że jako żyd jestem widoczny, że każdy mój czyn spada w części na całą społeczność; w istocie miał może nieco słuszności, więc i ucieczka moja spadnie téż na Izraelitów. Dosyć nam już wyrzucano tchórzliwość, ostrożność, rachubę, egoizm; moje postępowanie usprawiedliwiałoby zarzuty podobne.
— Pozwól, rzekł Kruder, minuty upływają, chwili do stracenia nie ma, potrzeba nie rozprawiać ale się decydować prędko i stanowczo. Możesz być użytecznym krajowi bądź co bądź, potrzeba byś na lepsze czasy ocalał. Więzienie złamie cię, znęka i sparaliżuje... Powstanie się wzmaga, jaki być może jego koniec nikt nie przewidzi, zdaje się że dyplomacya europejska wzięła je w swoją opiekę; rzadko jéj się co udaje, ale ktoż wie? powtarzam ci, możesz nam być potrzebnym — zachowaj się dla kraju; masz intelligencyą, stosunki, majątek...
Jakób się smutnie uśmiechał.
— Intelligencyą sfałszowaną mistycyzmem jak mówią, przerwał gościowi, majątek... rzeczywiście mam; stosunki sprowadzają się do tego ostatecznie że z nikim nie jestem dobrze — a mnie nikt nie ufa... Na cóż się ja przydać mogę?
— Pessymista jesteś! no — decyduj się!
— Jużem się zdecydował, odparł Jakób, nie potrzebuję się namyślać długo, w téj chwili pożegnam matkę, polecę jéj dom, biorę pieniądze i uchodzę ztąd aby mieć czas rozważyć chłodniéj co pocznę. Nie będę tu czekał na żandarmów, bo oddać się im zawsze pora... pójdę z tobą... Ale znajdęż gdzie choć na kilka godzin przytułek bezpieczny?
— Znajdziemy, pójdziem razem...
Nie tracąc chwili Jakób zmienił ubranie, wziął pugilares, pobiegł do matki, która obyczajem wiejskim już była wstała; a w kwadrans powrócił do gościa, który zaczynał się niecierpliwić i razem z nim pocichu wyszli spiesznie, nie wiedząc z razu dokąd idą, byle co prędzéj wyjść i uniknąć nadciągnąć mającéj policyi i żandarmów. Rzucili się zaraz w boczne przejścia, potém w zupełnie inną część miasta, po chwili znaleźli się w alejach.
Jakób myślał szukać z razu schronienia u Henryka, potém u Bartolda lub ojca Tildy, ale go wstrzymała uwaga, że ich tém niepokoju nabawić może i niepotrzebnie ściągnąć podejrzenia.
— Pójdziesz ze mną do Kafarnaum? spytał w końcu uśmiechając się towarzysz.
— Cóż to jest Kafarnaum?
— Jest to przezemnie tak nazwane mieszkanie, w którém zbierają się na rady... czerwoni!
— Jesteś więc z nimi?
— Ale nie! ja! zawołał Kruder, ja jestem wszędzie i nie jestem nigdzie... wchodzę, słucham, radzę, kłócę się, ale czekam. Do Kafarnaum mnie wpuszczają, chcesz? zaprowadzę.
— Nie, odpowiedział Jakób, jest to dla mnie jak być może najgorsze schronienie.
— Bądź spokojny! miejsce wcale rządowi nie podejrzane, rewizya nie przyjdzie, nikt się go nie domyśli. W tym samym domu mieszka komisarz cyrkułowy.
Jakób się wahał.
— Ale bo w istocie jużbym nie wiedział gdzie cię podziać, jeśli nie chcesz, co najlepiéj, wziąć dorożkę, wyjechać za rogatki a od stacyi konie pocztowe lub kolej — i w świat.
— Jeszcze nie mogę, chodźmy więc do Kafarnaum.
Kruder zwrócił się w uliczkę małą, dzień już był biały, ale miasto jeszcze puste, mleczarki tylko i przekupki przesuwały się tu i owdzie. Stanęli wprędce przed domem na którego progu zwijało się mnóstwo policyantów, żandarmów i miejskiéj służby. Wschodami od dziedzińca weszli na pierwsze, drugie i dostali się naostatek na trzecie piętro. Dom był nowy i porządny, mieszkanie więc choć wysokie, miało bardzo przyzwoitą powierzchowność. Zadzwonili, po chwili zaspana dziewczyna otworzyła i nie pytając kto i po co, ukazała im drzwi drugie. — Cicho i pusto było w przedpokoju, ale otwarłszy drzwi do obszernego saloniku, znaleźli cały w obłokach dymu i nieładzie zwiastującym że tu noc spędzano bezsennie. Na wielkim stole lampa i lichtarze niesprzątnięte jeszcze po sofach i kanapach kilku młodych ludzi znużonych, drzemiących, nad stołem narada cicha i dwie osoby zajęte pisaniem. Pokój był bardzo obszerny ale dziwnie okopcony i zaniedbany. Niedawną jego świeżość, gorączkowe życie wprędce starło i zniszczyło.
Gdy wchodzili, piszący i naradzający się zaledwie podnieśli ku nim głowy; Kruder zbliżywszy się do jednego coś mu szepnął na ucho. Jakób poznał w nim często spotykanego młodego człowieka, który go uściskiem ręki przywitał.
— Bądź pan spokojny, tu pewnie nikt pana szukać nie będzie, a nam nie przeszkodzisz wcale. Z uczciwymi ludźmi, dodał, nie robimy tajemnic; u nas wszystkie konspiracye odbywały się i odbywają na rynkach, wszyscy wiedzą o wszystkiém, a dotąd nie było przykładu zdrady. Siadaj pan, chodź, słuchaj, bierz nawet udział w naszych naradach, nic przeciwko temu nie mamy. Potrzebujemy dziś wszelkich sił jakie się tylko skupić dadzą, rąk, głów, worków, dowcipów, zapału, nawet chytrości... zatém proszę się rozgościć jak u siebie.
Kruder swoim obyczajem nie mógł i tu długo zabawić; zajrzał w ten i ów kąt, zaglądnął do papierów, przeczytał przez ramię sekretarzującemu co tam było na porządku dziennym, szepnął parę słów temu i owemu z przechodzących, i już czapkę targał spiesząc do wyjścia.
Gorączkowo sam dla siebie policyantował, ciągle bijąc się z myślami czy pozostać na boku, być z nimi, przeciw nim... w środku? Już go piekło ocaliwszy Jakóba, coś począć nowego; wyszedł spiesznie.
Jakób porzucony wśród ludzi mało mu znanych, w położeniu dwuznaczném, sam nie wiedział co zrobić z sobą; chodził, myślał, rozważał, nie mógł się na żaden krok stanowczy odważyć.
Tymczasem patrzał; po raz pierwszy przed jego oczyma rozwijał się ten obraz gorączkowéj czynności jednego z ognisk w których się ówczesne życie i ruch rewolucyjny skupiały.
Dla Jakóba było to zupełnie nowém i dziwném.
Co chwila otwierały się drzwi — wpadali ludzie najróżniejszych twarzy, strojów, wieku; kobiety, dzieci, żydzi, duchowni; każdy przynosił jakąś wieść złą lub dobrą, grosz uzbierany, przestrogę, odpowiedź; przychodził po rozkazy albo je wydawał; zabierał lub niósł papiery. Pomiędzy przybyłymi nierzadki był mundur wojskowy, nawet wyższych stopni; twarze które poorały trud, wygnanie, męczarnie długie; piersi pookrywane orderami w bojach na Kaukazie i na Wschodzie krwią zdobytemi. Ocierali się o nie nędzarze, wyrobnicy, rzemieślnicy, tłum uliczny, przekupki. Ruch i czynność była niezmierna, a nieład prawie im równy.
W chwili po Jakóbie i jego towarzyszu nadszedł z placu boju ranny silnie w nogę młody człowiek, który w kilku słowach opowiedział o srogiéj walce w któréj ranę otrzymał i pospiesznie dopraszał się o lekarza, aby co rychléj zagojono nogę, bo pilno wracać mu było nazad, w bój nowy.
Czoło młodego człowieka jaśniało bohaterstwem, gorączka z rany mniejsza była od gorączki zapału.
Za nim nadbiegł inny z wieścią że policya napadła tajemną drukarnią która kryła się gdzieś na strychu... Blady był jeszcze z trwogi, wszyscy załamali ręce.
— Cud Boży, wołał, cud Boży! Bóg nas widocznie ocalił, mówił młody chłopak drząc i płacząc, dom był osaczony; trzęsiono naprzód pierwsze i drugie piętro, żandarmów rozstawiono u drzwi wszystkich. Nie było czasu ani papierów spalić, ani liter i pras poniszczyć, śmiertelny przestrach ogarnął nas wszystkich; uklękliśmy i zaczęliśmy odmawiać: „Kto się w opiekę...“ potém „Pod Twoją obronę...“ Po korytarzach, na strychu słychać było szczęk broni, rozbijanie się policyi, wołania, hałas, krzyki. Wiedziano że w domu tym była drukarnia, szperano po lochach, po kryjówkach, na poddaszu obok. Mieliśmy się za zgubionych oczekując tylko chwili gdy drzwi wysadzone upadną; a modlitwa nasza tém była gorętszą. Pięciu nas klęczało wśród izdebki, błagając jeszcze Boga o litość, o cud który zdawał się niepodobieństwem, ciche łzy toczyły się po wybladłych policzkach.
Obok przetrząsano już drugą izbę, z drugiéj strony słychać było szczęk pałaszów i łajanie. Czas zdawał się nieprzeżycie długi, klęczeliśmy i modlili się, czekali, aż powoli ruch i wrzawa ustały. Nierychło odważyliśmy się wyjrzeć, żandarmi i policya odeszła nic nie znalazłszy. Z sześciorga drzwi w rzędzie będących jedne nasze zapomniano!! pominięto! Bóg im oczy zasłonił[1].
Chłopak opowiadając drzał i składał jeszcze ręce przejęty. Wszyscy słuchacze osłupieli zdrętwieni. Potrzeba było myśleć natychmiast o przeniesieniu drukarni gdzieindziéj i wydano rozkazy.
Z téj czynności przyspieszonéj, różnorodnéj, nagłéj, jedno tylko mógł wnieść Jakób, że w istocie nic porządnie uorganizowanego, przygotowanego nie było. Pieniędzy brakło, posyłano pożyczając, domagając się, prosząc o nie u ludzi dobréj woli.
Z placu bitwy co chwila przychodziły skargi bolesne na niedostatek broni, prochu, ambulansów, lekarstw i lekarzy. Tam pochwycono posłańca, owdzie niesumienny dostawca wepchnął przepłacone karabiny bez kurków, zardzewiałe, połamane, kupione gdzieś z wybrakowanego bruchtu arsenałów austryackich.
Niepowodzenie widoczne, trudności z któremi walczyć było potrzeba, nie zrażały jednak téj garści ludzi, niesłychaném, zuchwałém męztwem dokazujących cudów. Opieszałość Moskali która powinna była dać do myślenia, posługiwała tylko do szerzenia ruchu, który co chwila dziwniéj, niebezpieczniéj ufał w siebie. Z całéj przestrzeni dawnéj Polski, kupiły się tu doniesienia, listy, posłańce; ale prawie zewsząd przynosili z sobą zwątpienie, wymówki, prośby aby wybuch powstrzymano (zapóźne!). Prowincye po za rosyjskim zaborem stawiły opór bierny; więcéj Galicya niż Poznańskie; oglądająca się nieufnie na intrygi rusińskie — choć tu przymknięte oczy rządu w biały dzień prawie posiłki zbierać dozwalały. Było to środkiem niestety, dla Austryi pozbycia się tanim kosztem rewolucyjnych żywiołów.
Zaślepienie przewodzców ruchu widziało w tém nawet, co zastraszać powinno, jak najlepsze wróżby przyszłości.
Zdziwił się Jakób gdy, między innymi, postrzegł tu przybywającego Gromowa, który znękany wypadkami, próbował jeszcze napróżno modlić się aby powstanie wstrzymywano.
Na to już uśmiechali się wszyscy.
— Przyspieszcie raczéj wasze, odparł ktoś, pora... to jedno radzić wam możemy; podziałajcie na wojsko, starajcie się obudzić rozkolników.
— My nie możemy! zawołał ręce łamiąc Moskal, my, niestety, nie mamy materyału gotowego jak u was na zawołanie, łatwowiernego, rozgorączkowanego; myśmy nie przywykli do robienia rewolucyi. Nasze odbywały się pomiędzy łóżkiem a kominem, między koszarami gwardyi a pałacem... cicho i krwawo. Massy w nich nie miały udziału. Nasz kraj musi się uczyć wszystkiego: odwagi, spisku... Nam ludzi zebrać, natchnąć, wprawić potrzeba... Wszystkie próby nasze, nie zapomnijcie, kończyły się na rusztowaniach i kopalniach.
— Naród dojrzewa czynem — próbujcie, odpowiedziano Gromowowi.
— My nie możemy próbować! odparł Moskal, u nas jeśli się co zrobi a nie uda, wieki za to cały naród pokutować będzie musiał. Uderzym tylko wówczas gdy pewni będziemy zwycięztwa.
— No, to jest nigdy, zawołał Młot.
— Ale jakże, wy nie widzicie przepaści w którą lecicie? odpowiedział Gromow.
— W przepaść! w piekło! byle z tych rąk katowskich.
Przerwała rozmowę kobieta strwożona dająca znać że syna jéj z papierami ujęto — płakała biedna, ale zarazem przyniosła najważniejsze, które ocalić potrafiła.
Za nią wpadł dzieciak oszalały radością, udało mu się na rogach ulic poprzylepiać plakaty... goniła za nim policya, uszedł. — I śmiał się i brał za boki i był szczęśliwy, a dokoła znajomi i nieznajomi ściskali go wszyscy. Jakób stał, słuchał, patrzał i bolał nad straconemi tylu poświęceniami i męztwem. Dla niego widoczném było że z tego kłębka powikłanych nici nic się wyplątać nie może, chyba cudem i to cudem, którego przypuścić prawie się zdało niepodobném.
Zawracało mu się w głowie słuchając i patrząc. Wychodzili jedni, wchodzili drudzy, roboty przyjmowano, przerywano, krzyżowały je doniesienia, postrachy, wieści coraz nowe a dziwniejsze. Powoływano ludzi od rodzin, od zajęć, od spokojnéj zaciszy i stawali gotowymi nieść życie, jechać, iść na drugi koniec świata. —
Kobiety zaszywały depesze w krynoliny i gorsety, mężczyzni z pomocą szewców w podeszwy butów wciskali papiery, w kije zakuwano pieczęcie. Wszystko to odbywało się wśród ciżby, hałasu, wrzawy i największego nieładu.
Ku południowi wreszcie samym tym widokiem Jakób był tak zmęczony że wyjść postanowił, czekał tylko aby mu tu znać dano czy w istocie szukano go w domu i czy mu groziło więzienie. Kruder który przyrzekł donieść o tém, nadszedł mimochodem z wiadomością, iż w godzinę po ich wyjściu nadciągnęła policya, a nie znalazłszy Jakóba strzęsła dom, papiery, popsuła kanapy, poodrywała podłogi, porozwalała piece i ostatecznie zabrała tylko kieszonkowy pistolet porzucony na stoliku... Policyanci rozstawieni mieli polecenie naglądać czy się Jakób nie zjawi.
Nie pozostowało więc do wyboru tylko cytadela lub ucieczka! Ale dokąd?
Przyszło mu na myśl miasteczko w którem mieszkał stary Jankiel, potrzebował prócz tego widzieć się z nim i oznajomić mu o śmierci córki. Mógłby się tam był skryć bezpiecznie, gdyby nie Dawidowie....
Bądź co bądź, jednak postanowił pojechać i wyśliznąwszy się nad wieczór z Kafarnaum, puścił wprost między swych współwyznawców i znajomych sobie żydków ubogich na Nowiniarską ulicę, gdyż tam najprędzéj mógł znaleść środki wymknięcia się z miasta.
Miał on pomiędzy nimi i przyjaciół i dalekich krewnych i życzliwych, szczególniéj wśród ubogich handlerzy, których często radą i pieniędzmi wspomagał... a żywił zawsze dobrém słowem i starał się kierować na dobrą drogę. Nieraz gdy te brudne i ciasne kąty ze ścisnioném sercem obchodził, gdy wnikał w tajniki tych nędz i upadku moralnego współbraci, przychodziło mu na myśl temu ubóstwu wyłącznie się poświęcić...
Był téż gorliwym zwolennikiem szkółek żydowskich pozakładanych naówczas tak gorączkowo a tak późno... Pierwsze ich postępy rozradowywały jego serce, ale w pospiechu i zapale pracy około nich, widział symptom nieszczęśliwy przyszłego upadku...
Czuł on że na wszystkie nędze jedyném lekarstwem była oświata, że ona tylko mogła zbogacić, ubezpieczyć, spoić społecność i od złego wpływu ją obwarować, od niszczących wyziewów niewoli i demoralizacyi.
Pomiędzy innemi przyjaciołmi jego mieszkał tu, miły mu szczególnie dla wesołego humoru, stary Rebe Szmul, żydek którego maleńki handelek starzyzny, raz w chwili zupełnego upadku, Jakób dźwignął był własnym groszem.
Szmul należał do tych znanych miejskich włóczęgów, którzy obwołując — Hendel! Hendel! — z kilku surdutami i kamizelkami na plecach, cały dzień na skwarze, na słocie, na zimnie, popychani, wypędzani, obchodzą podworza, spinają się na czwarte piętra i poddasza zkąd na nich nędza zawoła, gdzie czeka ich niedostatek — a zarabiają ledwie tyle by na szabbas kupić ryby dzwonko i mieć kawałek chleba białego.
Piwarski dobrze go odwzorował w swoim Kramie Warszawskim, gdzie wielu zaginionych typów szukać dziś trzeba.
Rebe Szmul obdarzony był liczną rodziną, pięć córek miał dorosłych, z których dwie zaledwie udało mu się — wyssawszy się, wydać jako tako za mąż, trzy przy nim siedziały w domu; więc z dwojgiem starych pięcioro gąb do nakarmienia — w mieście!!
Na wszystkich potrzeba było zarobić chodząc od rana do nocy staremi nogami z przeschłém gardłem. — Prawdę rzekłszy, na łachmanach, które kupiwszy jeszcze na nie nabywcy szukać było potrzeba... ileż to zarobić można? Rebe Szmul na lepsze, niezbyt wynoszone odzienie miał nabywców w małych sklepikach, gdzie je odświeżano, prano i odnowiwszy za zupełnie nowe sprzedawano; ale ileż to razy stary niedopatrzywszy się dziury, oszukał, ile razy to na co najwięcéj rachował, najdłużéj mu potém leżało, bo było najdroższe.
Szmul zaschły, zawiędły, wysoki, stary ale nie zestarzały, bo — jak powiadał — na to nie miał czasu; w handlu tym, który przez lat trzydzieści go zajmował, nabył niezmiernéj znajomości ludzi i wielkiego dla nędzy, bied, ułomności ludzkich współczucia i wyrozumienia. Mimo doskwierającéj mu osobiście biedy, wesół był zawsze, bo wierzył w opatrzność Bożą. — W gruncie był to, po swojemu, dość uczciwy człowiek; nieraz gdy łzę zobaczył na oku biedaka, grosz mu postąpił, pewien że mu go Bóg odda.
Mimo wielkiego niedostatku i tego życia z dnia na dzień, co nigdy nawet na pogrzeb zebrać nic nie da, Szmul się uśmiechał. Należało to do atrybucyi jego rzemiosła; smętna twarz nie obudzą zaufania, nie przyciąga ludzi, smutnym potrzeba dodać otuchy, rozstających się z odzieżą — często ostatnią — udobruchać promykiem zaraźliwéj wesołości.
Więc, choć w duszy często sucho było i pusto, Szmul sobie podżartowywał, a żarty te, zrazu przymusowe, przeszły powoli w naturę. Na wargach jego krążył już uśmiech zawsze; z nim on powracał do domu, nim leczył żonę, nim córki pocieszał, nim sam siebie durzył, choć nieraz wśród tych drwinek westchnął tak, jakby go kto kamieniem w piersi uderzył.
Nic tak nie naucza jak włóczęga, spotykanie coraz nowych ludzi i twarzy; przez nie najważniejszego człowiek nabiera doświadczenia, bo widząc wielu a rozmaitych, uczy się rozeznawać co im wspólne jest wszystkim, co prawdziwe w człowieku, co udane. Wszędzie w formach różnych spotyka prawie jedno — ludzi charakter dobywa sobie z dziwnych jego objawów — poznaje człowieka.... Wie potem, że pod najkunsztowniéj narzuconą zasłoną wszędzie stary Adam siedzi, którego z pod maskowego stroju wyciągnąć można.
Nikt weseléj nad Szmula, choć przy łojowéj świeczce, w izdebce ciasnéj, nie obchodził świętego szabbasu, nikt głośniéj nie śpiewał kantyku Salomona, nie pożywał białego kugla smaczniéj i z większym apetytem.
Ale wiodło mu się, mimo pomocy Jakóba, bardzo licho. Chodził jeszcze raźno, krzyczał dosyć głośno, wiedział w których kamienicach trafiają się skórki zajęcze za najtańsze pieniądze; młodsi go się radzili, a on sam z ciężkością sobie mógł dać radę. Przemyślał nieraz nad zmianą handlu, nad założeniem małego sklepiku, próbował szuwaks, siarniczki, drobne towary dołączyć do starzyzny, ale się nie wiodło.
Nie zrażał się wszakże; — trzymał oddawna ćwiartkę na loteryi i był pewnym że ta furtka otworzona szczęściu, ułatwienie uczynione panu Bogu, prędzéj późniéj zbogacić go musi.
Wymawiała mu to jego dzieciństwo pani Szmulowa, ale dozwalając jéj gderać, bilet odnawiał... Prawdę rzekłszy, to co ten świstek papieru kosztował, zdałoby się było bardzo w domu, ale cóż? pan Bóg nie miałby furtki do wnijścia.
Szmul mieszkał od bardzo dawna przy Nowiniarskiéj ulicy, w jakim kącie, dziurze, śmietnisku, wypowiedzieć trudno. Kamienica w któréj kilkadziesiąt równie ubogich jak jego rodzin się mieściło, wyglądała jak nie pierwszéj czystości ul. Właściciel nigdy jéj nie restaurował, a lokatorowie nie oczyszczali tylko o ile do tego byli przymuszeni.
Od przodu dom nie miał nad kilka okien, ale w głąb ciągnął się długo, zabudowany był w prostokąt, a do koła podwórze otaczały galerye drewniane, które mało kiedy schnącą bielizną i łachmanami nie były od góry do dołu obwieszane.
Rynny szerokie drewniane ze wszystkich piętr sprowadzały tu ścieki pomyi, rzadko przy pomocy ulewnego deszczu zbiegających do suchego rynsztoka, częściéj leniwo zatrzymujących się w drodze. W pośrodku dziedzińca była wprawdzie pompa, ale jaką dawała wodę, domyśleć się łatwo; posądzano ją nieraz o skryte konszachty z rynsztokami. — Na tém przyciemnioném podwórzu odbywały się gospodarskie roboty, trochę szerszego wymagające miejsca lub niosące śmiecie za sobą; tu skubano drób, tu prano bieliznę, tu suszono wilgotne piernaty, tu się dzieci myły i naczynie kuchenne oczyszczało; a im wyżéj podniosłeś głowę ku górnym piętrom, tém lichsze łachmany strzępiły się na poręczach wschodów i poddaszy, na porozciąganych w różnych kierunkach sznurach.
Wyziewy kuchni, pralni, dymy, smażenina, wszystko to zatknięte w dziedzińcu dawało mu atmosferę właściwą, sui generis, do któréj przywyknąć musiały piersi i nosy mieszkańców. Nie należała ona do najprzyjemniejszych. Lokatorowie tego domu wszyscy dobrzy, starzy znajomi, składali jakby jednę wielką rodzinę.
Arystokratyczniéj nieco nosiło się pierwsze piętro, zajęte przez kupców którzy mieli sklepiki na dole, ale począwszy od drugiego panowała równość i dosyć dobra harmonia. Wszystko to tam się porodziło, porosło, pożeniło i umierać spodziewało. Szmul mieszkał biedaczysko na trzeciém piętrze od tyłu, w trzech ciemnych izdebkach, które jéjmość z trzema córkami starała się jako tako utrzymać; ale przy różnorodném gospodarstwie przychodziło to dosyć trudno. Pierwsza izba zakrawała nawet na pokój bawialny, była w niéj stara kanapa niegdyś czarném włosieniem pokryta, trzy krzesła różnego pochodzenia, szafa za szkłem, któréj tajemnice wewnętrzne osłaniała stara, przed wieki zielona firanka, szabasowe świeczniki mosiężne, a w rogu półka na książki. Niekiedy i tu Szmul rozrzucał swe zdobycze, ale głównym na nie składem był alkierz zajmowany przez córki. Tamto dziewczęta je cerowały, wyciągały, czyściły, naprawiały i tu trafiła się raz dziwna historya, którą Szmul opowiadać lubił, jako sprawę Opatrzności.
Było temu lat z dziesięć; położenie handlerza nadzwyczaj stało się trudném przez uczyniony mu zawód w wypłacie i nieszczęsny wypadek kupna odzieży, która się okazała kradzioną i nietylko odebraną była, ale kosztu i biedy przysporzyła na długo. Przychodził ostatni termin wypłaty komornego, zbliżały się i święta wielkanocne, w domu nie było złamanego szeląga. Szmul zwykle wesół, chodził jak martwy, przybity, milczący. Pukał do wszystkich drzwi, u których kredyt mógł znaleźć, nie wskórał nic u nikogo. Rozpacz, mimo wiary niezłomnéj w Opatrzność, poczynała obejmować starego. W kieszeni kilka błąkało się trojaków tylko. Zrana Szmul wyszedł w ulicę wedle obyczaju... poszczęściło mu się do tyla że sprzedał starą kapotę i dostał kilka złotych; miał już z niemi do domu pospieszyć gdy na drodze spotkał sołdata gwałtem chcącego mu weprzeć stary, odrapany kaftanik, niegdyś jedwabny. Stary wcale go sobie nabywać nie życzył, ale żołnierz tak naglił, tak się napierał i oddawał tak tanio, iż się nieborak spokusił. Obejrzawszy późniéj nabycie zafrasował się, bo oprócz odrobiny waty i łachmana jedwabiu, kaftan nic wart nie był. Wróciwszy do domu, gniewny sam na siebie, kazał go zaraz spruć starszéj córce. Rozele wzięła się do téj roboty przy świecy, a Szmul modlił się w drugiéj izbie, gdy nagle krzyk, ale krzyk wesoły usłyszał, krzyk podziwienia nadzwyczajnego...
Przy kaftanie trzymały się mocno trzy dosyć spore guzy, które zawadzały przy pruciu. Rozele odcięła z nich jeden... zaszyty w skórę i jedwab wypadł... półimperiał... Szmul, Szmulowa, cała rodzina zbiegła na ten cud patrzeć... zostawały jeszcze dwa guziki, w każdym z nich znalazła się sztuka złota... tak że razem wziąwszy przeszło sto złotych dał ten nieoszacowany kaftanik, zapłacony czterdzieści groszy, którego właściciela niepodobieństwem było dopytać... Łatwo się domyśleć było że żołnierz musiał go ukraść lub zrabować.
Szmul dumał długo nad tym łachmanem, który był brzemienny jakąś historą... wygnań, więzień, nędzy, nieszczęścia... Porąc starannie Rozela odkryła papiery zaszyte w kołnierzu z niezrozumiałemi notatkami....
Szmul potrzeby swe opędził znalezionemi pieniędzmi, dziękując Opatrzności, ale tę zdobycz uważając za pożyczkę w niedoli, zwrócił kapitalik z małym procentem ratami więźniom wychodzącym na wygnanie, rozdając go w sposobie jałmużny.
Maluje to serce poczciwego człowieka, który nieszczęściu i nędzy nie chciał był dłużnym.
Zachowane szczątki téj odzieży pokazywał Szmul poufałym swym, lubiąc tę przygodę opowiadać.
W pośrodku między bawialnią a alkierzem była izba sypialna państwa Szmulów, dość szczupła i niezbyt wygodna. W całém mieszkaniu nie brakło oznak zwykłych w domach starych Izraelitów, świeczników, błogosławieństw u drzwi, portretów sławnych rabbinów, obrazków w smaku i stylu assyryjskim. Z szafeczki zapełnionéj księgami wyglądało uroczyste ubranie szabbasowe, rzemienie do modlitwy i przybory świąteczne, bo Szmul był bardzo religijnym i pobożnym; a ściśle form nakazanych przestrzegał. Nie miał wiele czasu do rozmyślania nad zakonem, oprócz szabbatu i dni świątecznych, ale go w sercu nosił.
Z rana zwykle wziąwszy na ramię trochę rupieci Szmul z nieodstępnym starym parasolem, niegdyś sinym, dziś niepewnéj maści, szczególniéj dla ochrony towaru używanym przezeń, wychodził na miasto i nie powracał aż późnym wieczorem. — Kieliszek wódki, kawałek chleba, cebula, śledź, żywiły nieboraka; a rad był, gdy wróciwszy, znalazł trochę ciepłéj strawy. Humorystyczne opowiadanie przy posiłku przygód dziennych pani Szmulowéj, zawsze wesołe i ochocze, weszło tak w codzienny obyczaj, że staruszka stawała przy stole do słuchania jak z obowiązku; potém podjadłszy nieco, pomodliwszy się, stary szedł na spoczynek.
Lubiono go powszechnie, szczególniéj za tę wesołość, ceniono rozum choć nie dał rezultatów praktycznych, bo rozumny Szmul ów nic się nie dorobił, nie będąc ani marnotrawnym, ani zepsutym. Gdy się temu dziwiono, miał zwyczaj mawiać:
— Rozum jest to taka rzecz jak nożyce, gdy nie ma co krajać, nie pomoże choćby były najostrzejsze. — Sukno pod nie to już sam pan Bóg daje... Dola w ręku tego, którego imienia wymówić się nie godzi!!
I gładził brodę i uśmiechał się.
Wieczór był, ranna mgła zmieniała się powoli w deszczyk drobny, który obiecywał przez trzydniówkę kropić, bo nad zachodem rozpoczął, gdy Jakób nie bez przykrości wdrapał się na wschodki i galeryą prowadzącą do mieszkania Szmula. Nie zważał że stary ze swym towarem i parasolem szedł w ślad za nim, nie poznając go. Wracał właśnie do domu. Dopiero przy drzwiach się spotkali, a gdy Jakób rękę przyłożył do imienia Bożego, przybitego u nich, i ucałował ją obyczajem dawnym, po téj pobożności poznał go dopiero stary.
— Salem Alechem!
— Alechem Salem.
— A waj! cóż to za goście! krzyknął Szmul rzucając co najprędzéj starzyznę na krzesło... o téj godzinie! Rabi Jakóbie, cóż to tu was przypędziło?
— Juściż bieda, rzekł Jakób.
Stary ręce załamał.
— Wam? bieda? jaka?... Bieda w któréj Szmul przydać się może... a waj! Cóż to takiego jest? co to jest?
— No, no, nie trwoż się zbytnio stary, pomocy wprawdzie potrzebuję, ale sądzę że ci to łatwo przyjdzie.
— Choćby i trudno, odparł Szmul, ja gotów na wszystko, bylem potrafił.
Z za drzwi od drugiéj izby pokazała się najprzód głowa w czépcu ogolona staréj Szmulowéj, potém za nią trzy młode i świeże, trojga aż do zbytku figlarnie uśmiechających się twarzyczek trzech dziewcząt ciekawych. Sześcioro tych czarnych oczów utopione były w Jakóbie.
Szmulowa poznawszy gościa, poczęła ścierać pył z poręczów kanapy, ze stołu i prosiła siedzieć. Dla wyręczenia niby matki wpadła Rozele, średnia, najpiękniejsza i najśmielsza z córek starego Szmula, dosyć, mimo ubóstwa, starannie i chędogo ubrana.
— No, czemże ja wam stary niedołęga służyć mogę, zapytał Szmul, gdyby się taka rzecz na świecie znalazła, którąby stary Szmul mógł, a wy nie mogli... coby to był za cud! A waj!
Podniósł jarmułkę z głowy i nazad ją włożył cmokając.
— Siadajcież, dodał — co wam trzeba? aż drżę żeby nie pieniędzy, bo tego u Szmula dawno nie bywało... daj Boże na szabbas... wystarczyć!
Westchnął.
— Ale bądź spokojny stary, pomówiemy późniéj, szepnął Jakób nie chcąc przy kobietach rozpoczynać. Siadaj no, twoim starym nogom należy naprzód odpoczynek.
— To jest wielka prawda! odparł Szmul, wiele ja dziś wschodów złaziłem tego nie policzę. Roboty miałem tyle co nigdy; moc ludzi wyprzedaje się teraz prawie do koszuli... biedaki! a ilu by to ich co ciepłego kupiło, gdybym ja miał zapas i oni téż... Handel idzie, a co z tego? kiedy tyle gąb nakarmić potrzeba... a waj!
— Cicho! nie narzekaj, rzekł Jakób, lepiéj żeby było pięcioro gąb do jednego worka, niż pięć worków a żadnéj poczciwéj gęby.
— Dziś był dzień, począł Szmul, nie potrzebowałem wołać — Hendel! — targano na wszystkie strony... sprzedawali za bezcen... ta młodzież. A! co się zowie porządne rzeczy, nie mogłem nastarczyć grosza... aż musiałem na zastaw u Mortchela pożyczyć... A interesa będą doskonałe, jeżeli choć połowa tych powróci co teraz wychodzą.
Westchnął stary.
— No — cicho, zbliżając się do niego rzekł Jakób, ot i ja z miasteczka wymknąć się muszę, aby mnie nie schwytano... U mnie dziś rano była policya i żandarmy... czekałoby mnie więzienie.
Stary się pochwycił za głowę.
— U was! Co? co? czyż i wy Rabi Jakóbie pójdziecie z nierozumnymi Pana Boga kusić?
— Nie, ale zamknięty siedzieć nie chcę.
— Za co?
— Czyż pytać trzeba!
— No, to prawda... ja na to patrzę wiele już lat, a jeszcze przywyknąć nie mogłem... Tu nigdy człowiek nie jest bezpiecznym, a cóż dziś?? a waj!
— Znasz ty kogo coby mnie bezpiecznie dowiózł do pierwszéj pocztowéj stacyi?
— Czy znam?? tu na naszém piętrze, w téj kamienicy jest taki... Nazywa się Mordko... On... no, wszak każdy żyć z czegoś musi? on szwarcuje, on do tego przywykły... Towar, ludzi, papiery... co chcąc, codzień biedak głowę stawi aby brzuch nakarmił.
— Jesteś jego pewnym?
— A! a! tysiące mu powierzają.
— A potrafi?
— A! rzekł Szmul, on na rogatkach ma wszystkich w kieszeni. To jest człowiek sprytny jak ogień, chociaż mu to z oczów nie patrzy... Spojrzeć na niego tak zdaleka, trzech groszy by za niego nie dał, gadać nie umie, chodzić nie umie, żadnym językiem nic nie powie, głuchy, trochę ślepy... ale co to za człowiek!! On sobie potrafił taką zrobić twarz, mowę, figurę od biedy, że ile razy go wezmą, to go puszczą — mówiąc że strasznie głupi. Ale to jest... cymes!... Ja po niego pójdę.
— Idź, rzekł Jakób.
Szmulowa usłyszawszy że mąż wyszedł, stawiła się aby gościa zabawić, córki wyglądały przeze drzwi... na tego wielkiego człowieka... A Rozele, która była piękna bardzo, mówiła sobie wzdychając: — Miły Boże! gdyby ten bogacz mnie sobie podobał... coby to było za szczęście!... Ale darmo! a przecież mówią żem piękna... tylko nie dla takich jak on Parnesów... a! nie!
W kilka minut Szmul wszedł, wiodąc za sobą w istocie niepozorne stworzenie, Mordka, który kłaniał się nizko, witał, bełkotał coś, a przedewszystkiem oczyma Jakóba od stóp do głów opatrzył, jakby z niego spisywał inwentarz.
— Już on wszystko wie, rzekł Szmul, jemu mówić więcéj nie trzeba.
— Można dziś? spytał Jakób.
— Nie, po nocy to najgorzéj, powoli mową łamaną odparł Mordko — po nocy to i ten niepewny co pewny!! Jutro... pójdziemy razem.
— Ale ja w domu nocować nie mogę, tu także nie ma miejsca... a po hotelach nocami trzęsą.
— To co? ja was zaprowadzę tam gdzie nigdy nie trzęsą, gdzie gdyby trzęsali to wy możecie sobie spać spokojnie. Stancya taka bezpieczna! a waj!
— A reszta? a jutro? jesteś pewnym?
— To jest mała rzecz, rzekł Mordko ruszając ramionami i krzywiąc się niby na uśmiech. Przez rogatki ja mogę wyprowadzić całą Warszawę i nikt mnie nie spyta!
Jak zciemni się, ja przyjdę i poprowadzę was na nocleg!
Skłonił się i wymknął Mordko, Szmul stał zamyślony przed Jakóbem.
— A! a! rzekł po chwili — no! powiedzcie co to będzie? bywało kiedy co podobnego na świecie?... My z nimi, ze wszystkimi w zgodzie, brat a brat... Rabbin z księdzem chodzi! gwałt! my obywatele! a waj! Co oni myślą robić? Bić się? To źle, to jest bardzo głupi interes!... Żeby oni byli mieli rozum! a poczęli Moskala masłem smarować, a jeść po troszę, byliby go do téj pory zjedli całego. Ale oni wojnę lubią... a z wojny nic nie będzie, oni poprzepadają; broń Boże, aby i my z nimi nie poszli na cuhunder... Ot dola nasza! dodał — już wszystko nam pan Bóg zabrał co było swojego... a teraz i pożyczane zabierze... kraj nam zburzą i miasto.
— No, Bóg wie co czyni, odparł Jakób, i zrobi co zechce.
— Tyle pociechy co w nim! odezwał się Szmul. Prawdę rzec, czarno wygląda przed nami... Człowiek zarabia jak na odzieży którą po umarłym przedają... a co z tego? Warszawa nie będzie Warszawą gdy tu zapanują Moskale.
— A jeśli ich wypędzą?
Szmul się uśmiechnął.
— Z panem Bogiem o tém nie mówiłem, rzekł, ale mnie się widzi, że to jakoś nie może być. — Sto lat jak się to zaczęło... coraz gorzéj im, jak pieniądze do bogatego, tak siła do mocnego płynie. Im pomagają wszyscy, Polakom nikt... Świat się garnie do tego, czego się lęka. Wyście czytali księgi nasze to wiecie, i myśmy tak samo powstali wielekroć, a za każdym razem upadali coraz niżéj.
Stary posmutniał.
— Bardzo mnie troska, rzekł, ta wasza ucieczka... kiedy wy powrócicie? co się z wami stanie? Szkoda was!
Kiwał głową.
— A! nie dla siebie ja was żałuję, ale dla całego narodu naszego, bom ja widział wielu a nie znalazłem takiego jak wy człowieka, coby i świat znał i prawo szanował, a nie zaparł się pana Boga swojego. Co nam po tych żydach, którzy się wstydzą Cyces, co je za młodu nosili, do których przyszedłszy nie znajdziecie imienia Bożego u drzwi, coby Ofanim i Therafim odpędzało... To są Poszjesroel... to są Kejlef... Jednegośmy was mieli, a i to nam zabierze nieszczęście.
— Jeśli istotnie potrzebnym dla was jestem, odezwał się Jakób, bądźcie pewni, że Bóg Izraela zachowa mnie na usługach... a jeślim próżny... skruszy i zdepcze...
— Boże uchowaj! zawołał Szmul, tego nie będzie, serce moje czuje że wy się wyratujecie, ale dużo goryczy napijemy się wszyscy.
Wszedł Mordko dając znać że czas iść było i powlekli się uliczkami małemi aż do ślepego hoteliku, w którego ciemnéj izdebce Jakób znużony kilkogodzinny znalazł spoczynek.


Podróż po kraju niełatwą była w téj chwili, gdy rozpoczynająca się walka powstańcza rzuciła w pole kozactwo rade łupieży, a żołdakom w ogóle otworzyła bezkarnie wrota... na wszelakie bezprawia...

Wolniejsi może nieco od napaści byli Izraelici, choć ostrożnemi być musieli, bo na nich szczuło łakomstwo... domyślając się przy każdym żydzie choć trochę pieniędzy. Szczęśliwie jakoś, mimo rozstawionych po gościńcu placówek udało się Jakóbowi dostać do pierwszéj stacyi, gdzie pożegnawszy swojego milczącego przewodnika ruszył pocztową bryczką do miasteczka... Kraj był pusty, smutniejszy niż kiedy; cienie przelękłych wieśniaków snuły się po nim, oglądając na obie strony, bo od obu cierpieć mogły, a zwycięzkiéj służyć za narzędzie do nękania i postrachu.
Na drodze do mieściny małéj, położonéj na ustroniu, nie spotkał wszakże Jakób prawie nikogo, oprócz kilku pędzących w różnych kierunkach bryczek, na których przemknęły mu się zasępione, okryte kurzawą twarze. Nad wieczorem przybywszy do warszawskiego zajazdu, znieść tam kazał swoją torbę podróżną, która całe jego mienie składała i poszedł do starego Jankiela.
Niepilno mu tam było ze złą wieścią, ale musiał się wyrwać z samotności która mu ciężyła i rad był się o tém co w kraju się działo dowiedzieć. Pewien był zresztą że stary o córkę tak rychło go nie zapyta. Dom stał jak go był widział pierwszą razą, nic się w nim powierzchownie nie zmieniło, tylko piętno jakiegoś smutku było na nim widoczne. Wesołego, żywego ruchu jaki tu dawniéj panował nie dostrzegł, snuli się powolnie, jakby przybici słudzy i komisanci. Wiele téż przypisać było potrzeba trwodze panującéj, którą walka rozpoczęta wywierała na wszystkich. Starsi pamiętali już niejedno czasu wojny obchodzenie się Moskali, gwałty ich i nadużycia; wiedzieli że i z drugiéj strony wojna ofiar wymagała, o które musiano się upomnieć; każda więc bryczka, każde głośniejsze huknięcie, odgłos trąbki pocztowéj, wzbudzał ciekawość i obawę.
Już w gospodzie dowiedział się że obu Dawidów nie było w domu, stary się gdzieś ukrywał, a młody rzucił w facyendy i uchodził za zagorzałego patryotę, tak że się go w miasteczku lękano.
Starego Jankiela zastał na górze samego, zgarbionego nad wielką księgą. Jedno spojrzenie nań przekonywało, jak wiele od czasu niewidzenia przecierpiał; wychudł, zżókł, postarzał. Nie widząc kto wchodzi, nie podnosząc oczów stary dał znak ręką aby mu nie przerywano modliwy; a po kilku minutach dopiero podniósł źrenice składając książkę i obaczywszy Jakóba — wykrzyknął powitanie prawie wesołe, podając mu rękę drżącą.
— Juściż nie umyślnie do mnie przybyłeś? zapytał z obawą, jakby chciał przypuszczenie jakiegoś nieszczęścia uchylić od razu.
— Nie, zawołał Jakób, powiem wam otwarcie, byłem zagrożony, sam nie wiem za co, więzieniem; czułem się niewinnym, ale czyż broni niewinność? radzono mi uchodzić, przybyłem do was... dopóki burza nie minie.
— No, burza nie tak prędko minie, odparł stary, dopiero się chmury zbierają... ale bądź i dziś i zawsze pozdrowiony całem sercem w moim domu — a mów co chcesz bym uczynił...
— Na teraz nic nie potrzebuję... stanąłem gospodą w zajeździe...
Jankiel tylko ręką machnął, podszedł ku drzwiom i ze wschodów zawołał po imieniu żydka z dołu, który nadbiegł natychmiast.
— Znieść rzeczy tego pana z zajazdu warszawskiego, na górę do pokoju naprzeciw mnie... rzekł nie pytając nawet Jakóba; i powróciwszy dodał:
— Stać wam w gospodzie nie pozwolę, zresztą naraziłoby to was na niemiłe spotkania; wojskowych, urzędników, różnego stworzenia włóczy się co niemiara, czepiają się do podróżnych... u mnie zawsze bezpieczniéj.
Jakób podziękował milcząco.
— Ale, choćbym was pragnął zatrzymać jak najdłużéj, ani u mnie, ani tu w miasteczku nie usiedzicie. Gotuje się zamęt wielki który potrwa, Moskwa dopuszcza pożarowi się rozejść aby gasząc go szerzéj rabować mogła. Ale Bóg miłosierny... Ja już podobnych chwil pamiętam wiele... 1809—1812, 1831. — Co teraz będzie, Bóg wie!!
Obejrzał się do koła i podszedł ku gościowi z jakąś trwogą, ale na ustach pytanie mu zastygło — otworzyć ich nie mógł. Spojrzał błagająco i westchnął.
— Żona mi chora, córka chora, dom jak w żałobie, ja stary sam, ot, jak widziałeś nad Zakonem, uczę się z niego cierpieć. — Tych... tych... (wskazał dom Dawidów), już niema. Stary uszedł do miasta, młodszy Bóg wie dokąd i po co... mówią że gorąco trzyma z tymi co wojnę robią...
Jakób potakująco głową kiwnął.
— Nie winszuję im tego nabytku! dodał stary pogardliwie, wielu tam oni takich mieć będą... ale biada téj sprawie co się musi nieczystemi posługiwać rękami. Człowiek tonący nie patrzy kto mu dłoń podaje, brudna ona czy czysta, aż ocaliwszy życie dostanie trądu i z niego umiera...
Westchnął ciężko.
— Tak bywało, rzekł, tak będzie, do najczystszéj sprawy lecą ludzie brudni, jedni by się w niéj obmyli, drudzy aby ją sobą zwalali. Człowiek stateczny patrzy co poczyna i waży... a kto nic do stracenia nie ma ten idzie byle za kim... Więc będą bohaterowie... i obok Macchabeuszów plewa ludzka...
Zamilkł chwilę.
— A potém, dodał, smaganie Boże i chłosta... a późniéj jeszcze wielkie Boże miłosierdzie i pokój, ale już nad mogiłami naszemi...
A Kabronim (grabarze) mieć będą roboty wiele i nie pogrzebią wszystkich, bo umarłych na duszy, będzie chodzić ciżba po mogiłach żywo pogrzebionych....
Skończył stary szeptem; rozmawiali tak długo smutnie o sprawach tych dni, gdy w pustéj mieścinie, gdzie każdy wóz włościański przejeżdżający słychać było hałaśliwie na nierównym bruku — zahuczało dziwnie; Jankiel nastawił ucha.
— To jakby konni razem i wozy? zawołał, a tłum? co to może być?
Szarzało, razem wyjrzeli oknem w ulicę... Na rynku widać było w istocie jakąś ciżbę konną, garść kozactwa które po pikach łatwo poznali, kilka powózek i trochę rozpatrujących się ludzi. Kilka głośniejszych buchnęło wykrzyków, potém milczenie.
Ze słów które tu niewyraźnie dolatywały można się było domyśleć Moskali; Jakiel wysłał zaraz na zwiady, a sam stojąc w oknie, pogrążony w myślach dumał.
Posłany dla pochwycenia języka, powrócił rychło ale z małą zdobyczą, nieśmiał się bardzo przybliżać, słyszał tylko że przybyli Moskale, poprzedzali większą ilość wojska która nadciągnąć miała i że eskorta kozaków przywiozła rannego pochwyconego w boju dowodzcę jakiegoś oddziałku, który przez dziesięćkroć większą siłę osaczony w lesie i bagnach, broniąc się do upadłego, całkowicie został rozbity. Naczelnika tego ciężko pokaleczonego wieźli z sobą Moskale na słomie, która cała krwią jego była zbroczona — zapowiadając iż go tu nazajutrz powiesić miano.
Tak głosili żołnierze którzy już wszystkie gospody pozajmowali; Jankiel był przygotowany że i u niego któremuś ze starszych kwaterę naznaczą, a wiedział z doświadczenia czém to groziło. — Natychmiast poszedł córkę ukryć przy choréj matce, pieniądze do znanych tylko sobie posprzątał kryjówek, kilkaset rubli od przypadku zostawiwszy. Srebra już były wcześniéj sprzątnięte.... Czekał co Pan Bóg naznaczy.... Przytomny i chłodny, zszedłszy sam na dół, ostrzegł czeladź aby Jakóba inaczéj jak jego zięciem nie nazywano, co i jemu wprzód oznajmił, a potém siadł spokojny oczekując już tylko napadu.
W miasteczku poczynało być coraz gwarniéj, nowe oddziały wojska napełniały je, tym nakazano stanąć obozem w rynku, oficerowie tylko porozmieszczali się w sąsiednich gospodach. Nareszcie gdy już noc nadeszła wpadł dowodzący oddziałem pułkownik, na górę do Jankiela.
Nie była to wcale postać dzika, na pierwszy rzut oka poznać w nim było można cywilizowanego człowieka, ale obudzał strach niemniejszy, bo często ci pozornie cywilizowani, bywają najgorsi. W wojsku i narodzie moskiewskim cywilizacya powierzchowna dowodzi tylko ostatecznego zepsucia. Ci ludzie w salonie są najprzyjemniejsi w świecie, przy władzy najokrutniejsi, i rozpasani, jakby sobie nagrodzić chcieli tę chwilową przyzwoitości niewolę. — Pułkownik miał nawet cudzoziemsko brzmiące nazwisko, zwał się Tendemann.... Różnie prawiono o jego pochodzeniu, on sam wcale o niém nie mawiał.
Oblicze dowodzącego było blade, razem strwożone i gniewne.
Znać na nim było i podbudzenie gorączkowe które bój rodzi i niepokój jaki daje spoczywająca na ramionach odpowiedzialność wielka. Nie był to już człowiek, ale Moskal w całem znaczeniu wyrazu....
Wszedł naturalnie nikogo nie witając, ani się troszcząc kogo zastanie, szło mu tylko o wygodną kwaterę, patrzał mieszkania nie ludzi.... Na drodze do izby w któréj chora leżała żona jego, Jankiel pokornie zastąpił mu drogę.
— Jaśnie Wielmożny Panie, tam żona moja... chora.
Pułkownik go potrącił, wstąpił na próg, obejrzał milczący jedną i drugą izbę... i zwrócił się nazad po wschodach na dół nie mówiąc ni słowa. Tu kazał sobie otworzyć bióro, a że pokój ten zdał mu się najporządniejszym, w nim pozostał.
Żołdactwo rozbiegło się natychmiast krzykliwie domagając się samowaru, ognia, światła, wody i nie wiem czego jeszcze.... Na dole poczęło wrzeć jak w kotle. W chwili jednéj pokój napełnił się oficerami, a że wszyscy powracali z wyprawy, z boju, hałas opowiadania, tłumaczenia, rozkazy, połajania zakipiały razem. Z góry słychać było jakby wycie burzy i gromy....
Jakób ze starym siedzieli przysłuchując się tylko.
Z opowiadań, które im czeladź przynosiła, potwierdzało się pierwsze opowiadanie; Moskwa przez dni kilka uganiała się za formującym oddziałem, wreszcie wyśledziwszy, osaczyła go w nocy, a nad brzaskiem na nieprzygotowanych napadła. Bronili się wszakże bohatersko, dopóki im stało ładunków; dowódzca po pas w błocie w które ich kozacy wpędzili, strzelał i rąbał dopóki ciężko ranny nie został w końcu ujętym.
Kilku innych jeńców dobito zaraz na placu; głównego wedle rozkazów miano nazajutrz w miasteczku powiesić.... Posłano téż co żywiéj po pana burmistrza aby do dnia gotowa była w rynku szubienica i widzowie.
A że pułkownik znać obawiał się aby mu w jaki sposób więzień, choć ruszyć się niemogący nie uszedł; kazał go w drugim obok domu osadzić i strażą otoczyć do koła.
O tym jeńcu nic się dowiedzieć pewnego nie było można, Moskale dziwnie przekręcali jego nazwisko, a prawdziwe nawet, to jest przybrane na bój — niewieleby téż nauczyło.
Ze strony Moskwy zginęło kilkudziesięciu żołnierzy, jeden oficer był lekko ranny i cieszył się już zapijając puncz z kolegami że pewnie dostanie — Georgia, albo przynajmniéj Annę na szpadę, albo — któż to mógł przewidzieć... Georgia pragnął nadzwyczajnie!
Wesele z otrzymanego zwycięztwa nie tak było wielkie jakby się spodziewać można; z pierwszéj utarczki z nieprzygotowanymi wnosili wszyscy iż bój niejeden jeszcze czeka ich zawzięty; trwożyły ich te kupki zbierające nie wiedzieć jak, snujące niepostrzeżone, łączące i rozsypujące po kraju który dla Moskali mało był znajomym a więc groźnym.
Pułkownik chodził więcéj rozgorączkowany niż wesół, dyktował raport który miał wyprawić, liczył straty i przeklinał. Spierano się o liczbę ludzi których podać miano za zabitych, ale koniec końcem ów zawsze powtarzający się oficer ranny i jeden żołnierz poległy poszli do urzędowego sprawozdania, resztę trupów zostawiono do dalszego rozporządzenia. Jest to niezłą rachubą mieć zawsze trochę nieboszczyków w zapasie.
Raport wzmiankował o ujęciu głównego dowódzcy i o mającem się spełnić nazajutrz powieszeniu go dla przykładu... na rynku miasteczka. Ta wieść o szubienicy i dekrecie doraźnym mocno dotknęła Jakóba; czuł obowiązek ludzki, jeśli nie ratowania nieszczęśliwego, to osłodzenia mu chwil ostatnich.
Gdy na dole przycichło nieco począł rozmyślać coraz gorącéj, czyliby mu się co dla skazanego zrobić nie udało; zwierzył się téj myśli staremu. — Jankiel głową poruszył smutnie.
— Jak tam chcecie, rzekł, ale to się na nic nie przyda — a zwrócić może na was niepotrzebnie uwagę.... Mnie nic oni nie zrobią, wiek trochę a zresztą broni mnie to żem widoczniéj żydem... wy... zostańcie, ja pójdę poprobuję do pułkownika....
Jakób żałował już swéj myśli, gdy Jankiel zapiawszy czarny żupan, wziąwszy czapkę zszedł powoli na dół i zameldował się przez żołnierza jako gospodarz domu.
Pułkownik odpoczywał, ale wpuścić go kazał, leżał na kanapie wyciągnięty z cygarem w ustach, czoło miał chmurne.... Jankiel stanął u progu z pokłonem.
— Czego chcesz? spytał pułkownik.
— Nic... dowiedzieć się tylko czy tu czego nie potrzeba....
— Nic nie potrzebuję, gdyby było potrzeba sambym wziął, nie prosząc... Czas wojenny! wiesz.
— Wiem, panie pułkowniku....
— Nie było tu słychu o buntownikach?
— Żadnego....
— Nie przechodzili tędy?
— Nie....
— O! wy tak wszyscy mówicie, bo trzymacie z nimi... żydzi téż! znamy was! kanalje!
— Byliśmy zawsze wiernymi monarsze.
— A czemuż nie łapiecie i nie dostawiacie buntowników?
— To nie nasza żydowska rzecz, panie pułkowniku, żyd jest człowiek spokojny, on się wojną brzydzi....
Pułkownik wstał z kanapy, począł chodzić.... Jankiel się mu skłonił i rzekł ciszéj.
— Panie pułkowniku, rzekł, w naszéj religii jest taki obyczaj, że gdy kogo w tém miejscu gdzie my mieszkamy tracić mają... my go nakarmić powinniśmy....
— Co? co? podchwycił wojskowy, gdzie? jaki obyczaj? Co gadasz? Nie ma takiego zwyczaju... kłamiesz.... Co ci do tego więźnia, co?
Przystąpił groźny.
— Jak śmiesz mi kłamać? wiesz że tego zwyczaju nie ma.
W istocie nie było zwyczaju, Jankiel popełniał pobożne kłamstwo, ale zkąd o tém mógł tak stanowczo wiedzieć pan Tendemann? Jankiel popatrzał nań długo i bacznie.
— Dla czego ty tak patrzysz na mnie? ofuknął się groźno wojskowy. Co co jest?
— Ja? tak! ja sobie myślę... jaki pan jesteś uczony iż wiedzieć możesz że takiego zwyczaju nie ma u żydów.... To pan pewnie nie czytał co mówi Rabbi Jehoszuah o niewolnikach....
Pułkownik zbladły stał naprzeciw starca, zdawało się jakby jakaś wewnętrzna odbywała się w nim walka; usta mu drżały, oczy zachodziły mgłą, oglądał się do koła, głos starca zdawał się na nim dziwne robić wrażenie. Chciał być złym, a coś go wewnątrz hamowało. Jankiel dostrzegł w nim to pasowanie się z sobą, ale sam jeszcze nie wiedział, czém je miał tłumaczyć.
Po chwili tego milczenia i walki, pułkownik potarł czoło, wstrząsnął się, niewiadomo czy tchnął całą piersią czy mu ją westchnienie poruszyło gwałtownie — milczący począł się przechadzać.
Jankiel trochę zdziwiony stał ciągle przy drzwiach.
— No, czegoż stoisz? na co czekasz? odezwał się łagodniéj nieco Tendemann, idź! idź!... niewolnik na śmierć przeznaczony nie obchodzi cię, godziny jego policzone....
— Panie, rzekł stary.
— Idź, mówię ci idź pókiś cały! zawołał pułkownik groźniéj.
Ale w tém zbliżył się przechodząc do niego i cicho szepnął po niemiecku.
— Idź — ja przyjdę na górę....
Ostatnie słowa zmięszały Jankiela, który pokłoniwszy się odszedł, sam już nie wiedząc co o tém miał trzymać.
W téj niemczyźnie jak w twarzy, choć ukryty, był pewien akcent, jakieś brzmienie, cóś co się kazało domyślać... żyda! Ale możnaż było w pułkowniku przypuścić Izraelitę? Myśl tę odepchnął stary, chociaż ścigała go uparcie i z nim razem weszła na wschody. Odprawił, nic mu o niéj nie wspomniawszy, Jakóba do jego mieszkania, sam czekał rozkołysany i niepewny. Wypadek cały jakoś bardzo się dziwnie przedstawiał.
Dobre pół godziny upłynęło na oczekiwaniu, wreszcie kroki dały się słyszeć na wschodach, które umyślnie oświecono lichtarzem i wszedł na górę, blady jak chusta, pułkownik.... Oczyma ciekawie, łakomie rozglądał się po żydowskiem mieszkaniu. Można było posądzić że go tu coś ciągnęło, że miały dlań jakiś urok sprzęty, księgi, napisy, tak dziwnie oczyma je pożerał.
Byli sami, bojaźliwie jeszcze obejrzał się wojskowy i postąpiwszy na środek izby — rzekł podając rękę drżącą Jankielowi:
— Salem Alechem....
Stary o mało nie padł z zadziwienia, odpowiadając mu głosem wzruszonym.
— Alechem Salem.
I nastąpiła długa, straszna, grobowa chwila i milczenia. Niepotrzeba już było dalszych tłumaczeń, pułkownik Tendemann był oczywiście żydem.... Ojciec jego czy on dla służby przyjęli powierzchownie wiarę prawosławną, ale pod nią nietknięta została stara mojżeszowa. Utopieni wśród goimów, obrani z pamiątek, usiłując pozbyć się wszystkiego co mogło pochodzenie ich przypominać, zachowali na tle duszy, iskrę niedogasłą przywiązania do swojéj wiary i narodowości... tliła ona pod popiołami. Pułkownik usiadł widocznie poruszony; oczy jego się zwilżyły... Jankiel stał przed nim pogrążony w zadumie.
Miał przed sobą jednego z tych licznych odstępców jakich żydzi miliony dali wszystkim krajom w świecie — ale jeszcze zachowującego w głębi duszy uczucie przywiązania do izraelskiéj swéj matki. Na twarzy jego widać było żal, tęsknotę, gorycze przeżuwanych pamiątek... zgryzoty apostazyi. Możny, silny, przyjęty do świata zwyciężców, pułkownik płakał prawie że się rozstał i rozbratał z tą rodziną prastarą, nieszczęśliwą, do któréj krwią należał.
Długo zapewne tajone uczucie, w téj chwili za zetknięciem się ze wspomnieniami buchnęło tak że go już powstrzymać nie mógł.
Nie mówił nic, nie tłumaczył się, wskazał tylko Jankielowi na drzwi a sam pobiegł do stołu gdzie leżała rozłożona księga i stanął przed nią jak wryty.
Od wielu już lat oczy jego nie spotkały się z temi głoskami, z tym językiem praojców. Od czasu jak stary ojciec potajemnie, zamknięty w izbie uczył go sam, płacząc, zakonu... od śmierci rodzica, wyszedłszy w świat nie trzymał w ręku ksiąg, nie słyszał dźwięków rodzimego języka... był go spragnionym, chciwym, miał dlań urok dziwny, tajemniczy, porywający. Z razu charaktery te jak płomieniste węże zwijały się przed jego oczyma, nic nie rozumiał, potém powoli jedno słowo wprowadziło go na tor, źrenice się otworzyły, dusza zasklepiona otwarła, czytał, rozumiał, zapomniał o wszystkiém w świecie, o dzisiejszym boju, o jutrzejszém męczeństwie, o kraju, o sobie, o miejscu w którem się znajdował...
Z tych oczów oschłych co się oduczyły płakać, łzy ciekły na księgę kropliste, żalu, radości, zgryzoty, boleści czy pociechy...
Ręce położył na stole, głowa opadła mu na piersi, czytał, połykał, nie żył życiem pożegnaném, przerwaném nagle, przeniesion był w świat inny, i czuł że doń należy.
Traf jakiś chciał, by księga rozłożoną była na modlitwie za umarłych:
„Ojcze miłosierdzia panujący na wysokościach; wspomnij w wielkości miłosierdzia Twego, owych pobożnych, rzetelnych i nienagannych w świętych zborach, którzy życie oddali na poświęcenie Imienia Twojego, którzy miłowani za życia, po śmierci nawet się nie rozłączyli, którzy byli prędsi jak orły i silniejsi jak lwy w wykonywaniu woli Pana. Oby Bóg nasz wspomniał ich na dobre z innymi sprawiedliwymi tego świata i wywarł Swą zemstę na nieprzyjaciołach naszych za przelaną krew sług Jego....“
Jankiel patrzał na czytającego zdumiony i płakał także wzruszony, ale dusza jego była nieco uspokojoną... Wielki cud stał się w oczach starca, drżał cały na potęgę Bożą, która z opoki serca źródło żywe wyprowadzić umie...
Pułkownik stał... skończył modlitwę i pochwycił drugą księgę i czytał znowu... jakby umyślnie dlań rozłożoną kartę (księga 11. Exodus. 34.):
— „Strzeżcie wszystkiego co tobie dziś rozkazuję, ja sam wyrzucę przed obliczém twojem Amorrejczyka i Chananejczyka i Hetejczyka....
„Strzeż abyś nigdy z obywatelami ziemie onéj nie miał przyjacielstwa, któreby tobie było do upadku.
„Ale ołtarze ich zepsuj, bałwany połam i gaje porąbaj...
„Nie kłaniaj się Bogu cudzemu, pan zapalczywy imie jego... Bóg zawistny jest...
„Nie czyń przymierza z ludźmi onych krajów, ani żony z córek ich weźmiesz synom twoim. “
Dziko uśmiechnęły się usta złamanego wspomnieniami człowieka, gdy nareszcie padł na krzesło bezsilny... Naówczas starzec powoli przybliżył się do niego i rzekł cicho:
— Pociesz się... Bal Teszubom Bóg odpuszcza i żałujących przyjmuje...
— Alboż ja wiem dziś, odezwał się cicho po niemiecku wojskowy... nędzny meszumat, czegobym więcéj żałował? tego com porzucił czy tego do czegom przyrósł? Na poły rozdzieliłem się i rozdarłem, rozdwoił się człowiek we mnie, i tu i tam ciągną wspomnienia, nałogi, obowiązki... Nie winien jestem żem wszedł na tę drogę, ojciec ją obrał dla siebie i dla mnie, dziś już do nich należę... A za starym moim narodem płaczę... płaczę dopóki dziki mnie szał nie ogarnie...
A drżę by kto pod tą skórą przyobleczoną, nową, nie poznał we mnie wyklętego żyda... abym litością dla brata się nie zdradził, miłosierdziem dla potępionego nie potępił... Dzieci moje już nawet wiedzieć nie będą, że w nich płynie krew kapłanów Izraela... niech nie wiedzą aby nie czuły, że są dziećmi zdrady.
— Bracie, odezwał się poufaléj stary, korzystam z twoich łez i boleści a zapytuję was co z tym nieszczęśliwym zrobić chcecie?
— Z jakim? — z sobą?
— Z osądzonym....
— Nie mówcie o nim... nie ja, rozkazy wyższe go skazały... Zginie, dzień świtający będzie dlań ostatnim, inaczéj być nie może... A biedny człowiek!
— Tak, dobrzeście rzekli, biedny człowiek... może matkę ma, rodzica, siostrę, żonę... Gdybyście z nim choć pomówić, dowiedzieć się dozwolili.
Pułkownik spojrzał chmurno....
— Po co nam to? co między nami a tym narodem wspólnego? Nie pamiętacież jak się z nami obchodził?
— Pamiętamy tylko, żeśmy się na jednéj rodzili ziemi, rzekł Jankiel, a nieśmiertelny prawodawca nakazał nawet zwierzęciu ulżyć ciężaru, cóż człowiekowi, choćby poganinem był?
— Nie, nie, zawołał pułkownik, nie, ja jestem pod dozorem tysiąca oczów niechętnych, ja nie mogę nic — mnie także otaczają szpiegi. Przekupcie sobie żołnierzy wódką, groszem, to łatwiéj — niech pójdzie kto chce do niego... ten motłoch za pieniądze zrobi wszystko...
I ze wzgardą rzucił ręką.
— Pozwolicie? ja poślę mojego krewnego! Nic mu się nie stanie!
— Ja nie pozwalam! ja nie wiem! ja o niczém wiedzieć nie chcę!!
Jankiel zamyślił się długo, wyszedł na chwilę i powrócił do pułkownika. Ale już Jakób z dodanym mu żydkiem Herszkiem którego przezwano Kręcielem, próbował zbliżyć się do jeńca. Wdział na siebie suknię żydowską zwyczajną, Herszko w kieszeń wziął parę butelek rumu i wódki... Poszli.
Była noc późna, żołnierze spali, warta chodziła, tylko na ławie przed domem czuwał feldfebel, ziewał, palił papierosy i klął. Szczęściem trafiło się, o co nie trudno, że był pijanica nałogowy.
Fiedor Michajłowicz Szelmeńko spostrzegłszy dwóch żydów przechodzących i zatrzymujących się nieco przeciw niego, domyślił się że jakiś interes mieć muszą i że w interesie tym znajdzie rubla lub wódkę na dnie. Wszyscy spali, nie był od tego żeby czegoś nie zrobić... cichutko.
— Dobry wieczór, panie oficer, rzekł Kręciel. Wiedział on bardzo dobrze że feldfebel nie był oficerem, ale od czegoż rozum?
— Poszedł won... swoją drogą!
— A! jak panu tu nudno musi być siedzieć.
— Nu, pewnie nie wesoło...
— A na co pan siedzi?
— A co tobie..... do tego?
— O wa! z ciekawości...
Zbliżył się z kieszeni wydatnie ukazując szyjkę od butelki... Szelmeńko się oblizał i splunął.
— Dawaj tu to, żydzie niewiaro... krzyknął z cicha wyciągając rękę.
— A pan wie co to jest? spytał Kręciel, to jest rum... czysty rum de Goja... Jamaika... S. S. S. półtora rubla butelka! hę?
— Dawaj! niewiaro!
Rum był przemyślnie, odkorkowany, powąchał i ulegając pokusie łyknął.
— No — a teraz czego ty łajdaku chcesz? spytał.
— Panie oficer... ja tu jestem i z drugim żydkiem... Nam powiedzieli, a może to i bajka jest, że ten więzień co jego państwo trzymają, nazywa się szlachcic Bajkowski.... On wielkie pieniądze winien temu żydkowi... jemu się z nim trzeba widzieć koniecznie.
— Łajdaki, buntowszczyki! zawołał feldfebel, poszli won! nikomu nie wolno!
Kręciel zbliżył się i wsunął trzyrublowy papierek.
Ciszéj już powtórzył...
— Nikomu nie wolno!... ale sciskał i pieniądz i flaszkę... nikomu!! słyszysz...
A po chwili szepnął:
— Chodź za mną!
— To nie ja, rzekł Kręciel, to ten drugi żydek.
— Wszystko jedno, niewiary! To mówiąc napiły nieco feldfebel poszedł z Jakóbem do drzwi, posłuchał pod niemi, otworzył je, wepchnął go i sam przed progiem stanął.
W izbie do któréj Jakób się dostał, było dosyć ciemno, paliła się wprawdzie wysoko uczepiona świeczka łojowa w latarni stąjennéj — ale ta mało bardzo dawała światła. Z razu nic rozeznać nie było można, kupa słomy leżała w pośrodku, a na niéj coś ciemnego.
Miarkując że czas jest krótki i że to widzenie się z człowiekiem skazanym na śmierć, może dla niego być ważném, Jakób zbliżył się do miejsca z którego ciężki oddech gorączkowy zdawał się dobywać, jakby konania powolnego; poruszył rękę opadłą, która wystawała...
Trącony lekko, pochwycił się nagle, i porwał z boleści za zranioną nogę, ale wnet opadł na słomę... tylko głowę trzymając podniesioną... Promyk padający na nią dał Jakóbowi zdziwionemu, poznać w więźniu — Iwasia...
Z włosami rozsypanemi w nieładzie, ze spalonemi usty i obłąkanemi oczyma... Iwaś zdał mu się nieprzytomny, był nim w istocie.
— Już czas? zapytał żywo, idziemy? nieprzyjaciel? gdzie nieprzyjaciel? Wstawać... I począł rozglądać się i przypatrywać Jakóbowi, którego czy poznać czy przypomnieć nie mógł. — Z trwogą i litością po oczach, ruchu, mowie, Jakób coraz mocniéj się przekonywał że rana, gorączka, wzruszenie czy moralne cierpienie gwałtowne — zupełnie obłąkały Iwasia...
— Tak! idziemy! zawołał, natychmiast, ale ja sobie skaleczyłem nogę... ruszyć mi się trudno. Hę! to nic! pójdę ja dla tego aby na Moskala! No! wiara na nogi! i na konie... Dzień świta.
Obejrzał się trwożnie, Jakób mu szeptał.
— Iwaś! Iwaś! czyżeś ty mnie nie poznał?
— Hę? spytał obłąkany, hę? ktoś ty taki, powstaniec czy Moskal? czy szpieg psia jucha? Głos znajomy, czekaj no... Genua... Aqua Sola... Włoszka... Paryż... Bulwary, wszystko to się poplątało... Łuków... Kazimierz... Ja nie wiem ktoś ty taki.
— Jakób! Jakób!!
— A! Jakób patryarcha! no! rozumiem! Widzisz że przecie poszedłeś do powstania... A, jak mnie ta noga boli, boli...
— Iwasiu, zbierz pamięć, oprzytomnij! Mów, może co dla ciebie uczynić mogę...
— Ty, dla mnie? Możesz dać broń! daj broni, broni, broni! i rąk i rąk! i działo — jedno działo.
— Mój drogi, tyś zapomniał... ty rannym jesteś, w więzieniu, w ręku Moskali, twe chwile policzone...
— Prawda... tak, przypominam sobie... Tak... wiem, biliśmy się, pobili nas... w lesie... Byłem mocno ranny... Ale gdzież ja jestem, tu tak ciemno... Szpital? więzienie czy już grób... Czemuż mnie nie przysypią ziemią porządniéj.
Jakóbowi serce się krajało.
— Ja cię ocalić nie mogę, rzekł, jesteś w więzieniu... skazany... ale mów cobym mógł dla ciebie uczynić? Mów, może co powiedzieć komu...
Głosu mu brakło. Iwaś zdawał się dumać oparty na łokciu.
— Wiem! wiem! rzekł. Tak jest... sny miałem przykre... Jutro mnie powieszą, słyszałem, gadali Kozacy, ale to mi wszystko jedno. A cóż mi to szkodzi? powrócę na świat w psiéj skórze, będę ich gryzł... Towiański zaręcza za matampsykozę... to pewna rzecz... bo Towiański jest panem Bogiem w Zurichu... Dobrze że choć tam jest jaki taki pan Bóg, bo na świecie żadnego nie ma... Gdzieś się podział, niewiadomo, mówią że ze strachu przed Moskalami skrył się...
Jakób stał drżący i słuchał... prawie płacząc.
— Iwasiu mój, rzekł, ostatnie twe rozkazy spełnię święcie — niestety! tylko to mogę.
— Moje rozkazy, przerwał Iwaś, moje rozkazy: Do boju, wiara! do boju! na śmierć lub życie, oto moje rozkazy!
Ale już po boju... Czy bili się dobrze nasi? Ha? poginęli? wszyscy? wszyscy? a czemuż i ja tam od razu nie padłem... szubienica... Tak, mówiono mi już o niéj, nowy, piękny stryczek konopny... powiadają, że to śmierć lekka, chociaż nieco dławiąca, jak mocny tytuń turecki. Ciebie nie wieszali nigdy patryarcho Jakóbie? ani nawet gdyś był w pierwszéj skórze, wedle Towiańskiego? Nie. Ja także pierwszy raz będę powieszony, nie mam najmniejszego doświadczenia w téj mierze... Ale sprezentuję się przyzwoicie.
— Iwasiu, ty masz może krewnych, przyjaciół, braci... mów...
— Ale nie mam nikogo, nikogo, matka dawno umarła, a ta była ostatnia, jam był mały — nie było nawet za co krzyża postawić... Naznosiłem kamyków i pokładłem w krzyż na jéj mogile.. Ojca nie znałem, umarł jeszcze przed nią — rodzeństwa nie miałem, dalsi się wyparli, byłem nadto ubogi... Nikogo! Dużo braci a ani jednego brata... Nikogo! powiedzcie tym co zostaną jedno słowo moje, wiara — do boju!
— Nic więcéj? nikomu?
— Nikomu... powoli odzyskując nieco przytomności mówił z cicha Iwaś, nikomu. Tak, bo po cóż? Ja nie mam nikogo na świecie. Ale prawda! Słuchaj, na Grzybowie, wiesz ty tam starą szarą kamieniczkę, brudną, lichą, na czwartém piętrze, w małéj izdebce, siedzi dziewcze zapłakane, patrzy może przez okienko... duma może, to Maryśka... biedna praczka... tak! praczka tylko, ale niegdyś za innego życia była niezawodnie królewną, chociaż o tém zapomniała... Ona mnie może kochała... powiedz jéj żem o niéj przed zgonem pomyślał... Ona mi z ostatnich swoich dwóch koszul dwie na drogę uszyła... Prawda, palce ma pokłóte ale duszę czystą, poczciwą, serce anielskie... Albo może nie mów nic lepiéj, niech zapomni, pocieszy się z moskiewskim oficerem... biedna dziewczyna...
Zamilkł.
— Iwasiu, odezwał się Jakób, co chwila mnie ztąd wypędzić mogą, widzimy się raz ostani w życiu, zbierz myśli, opamiętaj się, masz może co do przekazania, do spełnienia, do polecenia.
Iwaś jęknął.
— Mam, rzekł, zemstę!! Zemstę! ale komuż ją oddasz? Piekącą jest jak żar, jakie ją ręce utrzymają?... Pusto, głucho, cmentarz wielki, bezludzie ogromne, na świeżo usypanéj ziemi tańczą, a skrzypek nasz wiejski, nasz! nasz! przygrywa niedźwiedziom do tanów... a pan Bóg przez okienko patrzy z niebios, wąsa pokręca i klaszcze w dłonie!...
— Iwasiu! zaklinam cię, zbierz przytomność...
— Co zebrać? ludzi nie ma? nieprzytomni!! kupka tylko, garść. Spodziewałem się tysiąców, a przyszło kilkudziesięciu, ale cóżem ja winien? bić się musiałem, biliśmy się mężnie aż do śmierci, no, i poginęliśmy do nogi... wieczne odpocznienie. Towiański zaręcza że przywdziejemy nową skórę byle nie moskiewską... bo jużbym wolał nie żyć.
Napróżno było chcieć co z niego wywołać, ilekroć odzywała się myśl zdrowsza, ból mocniéj mu doskwierał, piszczał, wił się, tracił przytomność a oczy straszne, obłąkane wodził po izdebce ciemnéj... Nawykły do milczenia suknią i słomą zapychał usta aby nie krzyknąć. — Widok téj męczarni był rozdzierający.
— Może chcesz księdza? zapytał Jakób, sam religijny, więc rozumiejący przedśmiertną potrzebę duszy zbliżenia się do Boga, do którego wrócić miała.
— Mówisz o księdzu? rzekł Iwaś, był ksiądz w oddziale, tęgi frater, ale kulka go ugodziła w samą łysinę i — bryknął. Cóż ja zresztą z księdzem mówić będę, nie spowiadałem się dawno, dawno, od czasu jak mi matuś ręce do pacierza składała... Bo po cóż, kiedy pan Bóg do Petersburga z wizytą wyjechał i nie ma go w domu... Cóż mi ksiądz powie? Po śmierci już nic nie potrzebuję, a umarłem tam w lesie przy swoich... toć przecie wiesz... Przywieźli tu tylko trupa... tego sobie powieszą i pochowają... że żywego nie... no! to ci ręczę...
Powiedz Maryśce żem jéj koszulę miał na sobie i jéj chustynkę na szyi... i medalik co mi go oddała... z Częstochowską... ale i Matka Boska nic nie pomogła... zabili mnie...
Przyszło na myśl Jakóbowi otrzeźwić go czémkolwiek, przypomniał sobie że miał w kieszeni flaszkę wódki kolońskiéj i potarł mu nią skronie... zwilżył usta, oblał czoło... ale to nic nie pomogło.
— Widzę że perfumujesz mnie, rzekł ze śmiechem dzikim, ale ja nie pójdę na wieczór... bo frak w zastawie... i waszych elegantów nie cierpią co w zębach dłubią nie jadłszy... na co mnie to? Nie myślę tańcować chyba z kozakiem i kozaka...
To domawiając padł na słomę i coraz gorzéj majaczył. Wyrywały mu się słowa piosenki i wykrzyki wojenne i obłamki starych pacierzy i przekleństwa, wszystko pomięszane, zgniecione w coś strasznie dzikiego i urągającego.
Jakób klęcząc podtrzymywał rozpaloną jego głowę, gdy feldfebel wszedł i za ramię go pochwyciwszy, wstrząsnął.
— No! poszedł won, stupaj! zawołał, dosyć tego rozhoworu.
— Janku mój, rzekł Jakób raz jeszcze niezważając na targanie żołnierza, ostatnie pożegnanie, słowo ostatnie... uściśnij mnie...
Obłąkany się podniósł nieco, ręce jego machinalnie obwiły się na szyi Jakóba i łkając, rzekł nagle zupełnie przytomnie, chłodno, ale z uczuciem nieokreślonym.
— Ojczyzna!!
Potém opadł na słomę śmiejąc się i płacząc gorączkowo, a feldfebel chwyciwszy za barki Jakóba, wprost go wyrzucił za drzwi.
Tu czekał już na niego Kręciel, chcieli odchodzić, żołnierz męczył ich jeszcze dopóki coś nie wydarł i naostatek puścił...
Milczący powrócił Jakób do domu Jankiela, ale gdyby nie usłużny przewodnik nie byłby nawet trafił, tak było ciemno i pozamykano wszędzie. Noc była późna, milczenie głębokie, tylko w izbie Jankiela starego cicha jeszcze trwała, tajemnicza rozmowa... Przestrzegł żydek stojący na straży Jakóba, aby nie wchodził.
Nierychło, gdy na wschodach usłyszał chód zstępującego powoli człowieka, i wybierał się do starego, sam Jankiel do niego wszedł. Starzec był blady, poruszony, zamyślony głęboko.
— Byłeś u skazanego? zapytał.
— Byłem, odparł Jakób, trafiłem dziwnie, jest to ten sam młody człowiek, przyjaciel mój, którego pomogliście mi ocalić.
Jankiel dłonie załamał.
— Ale, dodał Jakób, już nieprzytomny prawie, obłąkany, dogorywający, gorączka go trawi, szał opanował, prawie mnie nie poznał, mówił od rzeczy... rozdarł mi serce. Chciałem odebrać polecenie jakie od niego, biedny sierota nic mi powiedzieć nie umiał. Ostatniém słowem jego było:
— Ojczyzna!
Zamilkli oba. Jankiel nie zwierzył się wcale ze swéj długiéj rozmowy z pułkownikiem. Siedli zmęczeni, jak ludzie co słowa sobie do powiedzenia nie mają a jednak rozejść się nie mogą.
Noc była ciemna, czarna, cicha... krzyki straży tylko rozlegały się po miasteczku, niekiedy przytłumiony szczęk broni, z rynku dochodziły głosy i stukania, z których domyśleć się było łatwo że stawiono szubienicę... kilka godzin jeszcze było do dnia, a stukot ten trwał ciągle.
— Chodź, rzekł wreszcie Jankiel, nie godzi się zasypiać w takiéj godzinie, sen chyba dziecięce może skleić powieki... mężowie modlić się powinni... Weźmij księgę i przypomnij dzieje Izraela, abyś wiedział że nie pierwszy raz prawica Boża przez dzicz, przez nierozumną tłuszczę chłosta grzesznych.
Tak dobrowolnie do brzasku, pół czytając, na pół znużeni snem, przy dopalających się świecach dotrwali do zarania... Szary dzień wkradał się przez okna, a jeszcze stukot jednostajny siekier słychać było... nareszcie ustał zupełnie...
Szubienica stała gotową...
Przez okno na rozjaśniającém się niebie wschodu sterczącą widać było śród rynku wysoką szubienicę, ten widomy znak panowania moskiewskiego nad tą ziemią.


∗             ∗

Wszędzie gdzie przeszli stanęły za nimi szubienice, gdzie stąpili zostawili za sobą mogiły, więzienia, zgliszcza.
Inne narody wznoszą gmachy, świątynie, budują wodociągi, po nich stoją ruiny potężne jak oni, dzieła jak ich gieniusz wielkie — oni po sobie rzucają okruchy kajdan skrwawionych, turmy, mogiły i szubienice...
Albowiem są nie biczem Bożym nawet jak Hunnowie Atylli, ale szyderstwem Bożem nad ziemią; narzędziem urągowiska Opatrzności z win ludzkich i grzechów naszych...
Mądrość naszą opanowują dzikiem barbarzyństwem swojém, dumę naszą i próżność łamią... u stóp włóczęgów bez imienia; cywilizacyą naszą druzgoczą swém nieokrzesaniem; my wyżsi, więksi, świętsi stokroć nad nich skazani jesteśmy na to aby nas deptała noga rozpasanéj tłuszczy co światła nie widziała... Albowiem, albowiem mocen jest Bóg — a gdy naród do wielkich przeznaczeń namaści a nie spełni ich — to go w taką kałużę jak nas rzuci z urągowiskiem.

Ale co będzie z narzędziem pomsty Bożéj? ze ślepym biczem co nas smaga i w krwi się naszéj nurza? Niech odpowiedzą aniołowie w niebiesiech... bo o tém nikt nie wie na ziemi... Wie tylko człowiek że śmiecie narodów wymiata wszechmoc Boska precz w przepaść zapomnienia.

∗             ∗

Nadedniem hałas powstał w domu, słychać było krzyki, łajania, groźby i przekleństwa. Żydek na górę wpadł przerażony oznajmując że w nocy więzień ranny umarł i wszczęła się o to wrzawa wielka, bo szubienica stała, a nie mogła zostać próżną... domagała się ofiary.
Nim rozwidniało należycie, wisiał téż trup Iwasia na drzewie... grozie moskiewskiéj stało się zadosyć.
Lud wiejski i kupka mieszczan widziała trupa, a w nim godło zwycięztwa moskiewskiego.


Tego dnia gdy Jakób z rana ostrzeżony umknął ze swojego mieszkania, z południa pan Henryk wrócił do domu na śniadanie. Było w obyczajach ich że się zwykle o téj porze z żoną widywali, choć czasem na bardzo krótką chwilę. Wieczór nie zawsze się spotykali z sobą, a rankiem Henryk wyjeżdżał nim żona wstała...

Tilda od ostatniéj rozmowy z Jakóbem spokojniejsza, zdawała się nawet tego dnia zdrowszą, rumieniec miała na twarzy.
— Prawdziwie jestem dziś zgryziony, odezwał się Henryk siadając do śniadania, zdaje mi się że moje zmartwienie i ciebie obejdzie.
Tilda podniosła głowę.
— Wiesz, dziś rano, jak się dowiaduję, sprawdziło się to co Mann od dawna przepowiadał... Jakób już miał być aresztowany...
Tilda żywo zwróciła się ku niemu.
— A! wzięto go! wzięto! podchwyciła bledniejąc.
— O! o! jakże cię to poruszyło! odparł śmiejąc się.
— Wcale się z tém nie taję... bardzo... ale mówże...
— Zdaje mi się że ktoś go musiał ostrzedz w porę... była tylko rewizya ścisła w domu, Jakób uszedł szczęśliwie.
— Dokąd?
— Nie wiem...
— No, oddycham, odezwała się Tilda, nic nie wiesz więcéj o nim?
— Nic, sądzę że mając pasport, wyjedzie za granicę... Dziwny człowiek, nigdym zrozumieć go nie mógł.
Tilda uśmiechnęła się boleśnie, Henryk się prawie obraził.
— Znajdujesz to naturalnem? spytał.
— Bardzo, rzekła Tilda spokojnie, nie było i nie będzie na świecie dwóch sprzeczniejszych charakterów nad wasze, cóż dziwnego żeście się wzajem zrozumieć nie mogli?
Henryk namarszczył brew.
C’est très flatteur pour moi. Mógłbym z tych wyrazów wyciągnąć wnioski niemiłe dla mnie, rzekł gorzko. Jeżeli ten tak sprzeczny ze mną człowiek zasłużył u ciebie na całą sympatyą, cóż moim udziałem być może?
— Dajmy pokój tym tłumaczeniom, odpowiedziała Tilda zimno, uczucia moje dla ciebie znasz i więcéj nad nie ani ci trzeba, aniś się starał pozyskać... Restons en là.
— Domyślam się reszty...
Zamilkli na chwilę.
Henryk wstał, spojrzawszy na zegarek ukłonił się i wyszedł, potém nagle odedrzwi zawrócił.
— Moja droga, rzekł urażony widocznie. Gdy ci się już zbytnio to życie ze mną uprzykrzy — powiedz mi — nie chciałbym być przyczyną ani narzekań, ani mąk ukrytych...
Tilda spojrzała nań poważnie, powlokła wzrokiem, złożyła ręce, stała w milczeniu.
— Czy toby być miało oznaką, że ty cierpisz ze mną? zapytała.
Henryk się zmięszał.
— Naturalnie, rzekł po chwili, samo ciągłe wpatrywanie się w ten posąg cichéj boleści jakim ty jesteś, nie może mi być przyjemnem i szczęścia nie daje. Ale przyznasz mi że znoszę to rycersko.
— Masz mi co do zarzucenia? spytała.
— Smutek twój, chmurne oblicze, tyś widocznie nieszczęśliwa...
— Masz więc do mnie urazę, że samo to iż mam honor być twą małżonką nie czyni mnie najszczęśliwszą? Cóż począć, mój drogi, ja się odmienić nie mogę, ty innym téż być nie potrafisz, ale związani jesteśmy ślubem przed obliczem Bożem, a z nim przyjęliśmy obowiązek picia z jednego kielicha, co weń los naleje... nektary czy gorycze...
Henryk ruszył ramionami, popatrzał na nią, była marmurowo spokojną, łagodną, rzucił drzwiami i wyszedł.
Powóz czekał na niego przed gankiem, pojechał wprost do Wtorkowskiéj. Panna była jeszcze samą, ale już gotową na przyjęcie gości, wystrojoną, wonną, piękną i w humorze jaki się wdziewa do salonu... Podała poufale rękę Henrykowi.
— Wiesz pani nowinę?
— O! tych nie brak, jaką?
— Jakób musiał uciekać...
— Jak chcesz pan bym nie wiedziała, gdyby nie nasze stosunki z Sofronowem, z Hrabią, byłabym się przelękła śmiertelnie... Obstąpiono dom, trzęsiono, szukano... przebudziłam się ze snu, wśród szczęku broni i biegania policyi po wschodach. Biedny pan Jakób wyjdzie na bohatera...
— Wszyscy mu ten koniec przepowiadali... le voilà presque proscrit.
Ruszyli ramionami oboje..
— Tyle razy starałem się go nawrócić, ale jest tak ekscentryczny! Przy Moskalach zawsze mówił co mu na myśl przyszło... Oni tego nie lubią, oni wymagają aby nawet przekonania ludzi korzyły się przed ich potęgą. Ja Jakóba żałuję, ale z nim nigdy jutra nie można było obrachować.
Zaczęli przychodzić i inni goście, Mann który padł na fotel buchając zmęczeniem; późniéj kilku umiarkowanych i kilku z zamkowego towarzystwa. — Wszyscy na ucho rozpowiadali sobie o Jakóbie.
— Przyznam się wam, rzekł Mann poufnie do swoich, że prawie się cieszę iż nas od niego uwolniono. Była to figura kompromitująca, a nie wiedzieć do jakiego licząca się obozu. Nie można się nim było posłużyć, nie słuchał nikogo, mówił, paplał do zbytku.
— Ale nie był on wcale rewolucyonistą! odezwał się ktoś z boku.
— To czemże był? zapytał Mann, ja nie wiem, rządowym nie był także, ani téż naszym... Był sam sobą, tacy ludzie zawsze padają ofiarą swego głupiego indywidualizmu... No! spodziewam się że mu tam nic złego się nie stanie.
— Żeby go tylko nie pchnięto do powstania.
— Nie spodziewam się, odpowiedział Mann, nie jest to człowiek czynu, prędzéj myśli i słowa.
Na te wyrazy zbliżył się świeżo przybyły ojciec Tildy, pomięszany i niespokojny.
— Wiecie co o Jakóbie?
— Uszedł.
— A! to i ja przecież wiem, ale dokąd? Wystawcie sobie jak przykre mnie przejście z tego powodu spotkało... Wpadła do mnie rano jego matka... stara żydowica w muszkach i załóżce... śmiechy w domu, nieprzyjemność. Jeszcze trzeba wypadku aby na tę godzinę przybył adjutant księcia i spotkał ją w sali... Ja co się bronię jak mogę od tego żydowstwa... wystawiony byłem na taką awanją... burzę się cały. Lament w domu, płacz... ledwiem się jéj pozbył! Nikt nie wie dokąd się udał? Matka zaręcza że za granicę nie chciał...
— Wkrótce zapewne, wtrącił z przekąsem Henryk, posłyszymy o bohaterskich jego czynach. Widać że laury Berka, którego tak pięknie narysował Kossak, spać mu nie dawały — chciał się zapewne dosłużyć drugiéj takiéj monumentalnéj litografii.
— Najgorsza rzecz, rzekł Mann, że bądź co bądź, rzuca to cień na nas wszystkich, zmusza do płaszczenia się, do dawania dowodów lojalności, w chwili gdy te oznaki stają się coraz niewygodniejszemi. Licho go wyniosło... diabeł go tam denuncyował! Czegoż się od niego bali?
W téj chwili piękna Muza spytała Sofronowa, który właśnie wchodził, o Jakóba, ten udał tak ogromne, tak dobrze odegrane zdziwienie, iż naturalnie domyślać się było potrzeba, że doskonale był o wszystkiem uwiadomiony.
Rozpytywał, ubolewał, obiecywał się dowiedzieć, słuchał, z zakłopotaniem widocznem. Mann po minie jego odgadł iż denuncyacya ze znanego mu źródła wypłynąć musiała.
— W teraźniejszych czasach, dodał Sofronow, potrzeba być bardzo ostrożnym w mowie. Pan Jakób, o ile go znałem, nie zawsze tego prawidła przestrzegał, sądzę jednak że w każdym razie nic mu tak strasznego grozić nie mogło... najwięcéj jeźli czasowe usunięcie w głąb Rossyi... mais on n’en meurt pas.
Na tém skończyły się rozprawy, około godziny trzeciéj wizyty przedobiednie ustały a Muza ziewając miała przejść do eksercycyi na fortepianie, gdy pani Wtorkowska weszła do pokoju poważna, milcząca, uroczyście obleczona swém macierzyństwem; stanęła naprzeciw córki i wstrzymała już siadającą do grania.
— Słuchajże, proszę ja ciebie, musimy z sobą pomówić.
— No, mówmy.
— A tak, mówmy... Otoż Jakób podobno nie powróci, jego w rachubę brać darmo.
— Ja go dawno wymazałam z regestra.
— Potrzebaż się naradzić...
— Byłyśmy zgodne...
— Ale jakże stojemy?
— Zawsze jednakowo... Henryk, który jest gorętszy niż kiedykolwiek... na pierwszém miejscu, za nim idzie Sofronow.
— Właśnie o tym Moskalu mówić ci chciałam... cóż z nim będzie?
— Człowiek doskonale odpolerowany po wierzchu, spodem on sent un peu le tartare, majątek jakoś wątpliwy; charakter nadto miły w towarzystwie aby w domu nie miał być ostry... Ja go nie bardzo lubię... Zwierzę zimne...
— Ale go nie zrażasz?
— A! niestety! my biedne musimy wszystkich oszczędzać.
— Ale bo o Henryku nie ma co mówić, rozwodu nie weźmie, a ona głupia, na złość nam, nie umrze. Nie ma suchot, jako żywo, pytałam ich doktora... zaręcza... ale znudzona, roznerwowana! Będzie ciągnąć Bóg wie wiele lat....
— Z Henrykiem, cicho, uśmiechając się poczęła Emusia — ja jestem w najlepszych stosunkach, on dla mnie nie ma tajemnic.... Postanowił układać się o rozwód.... Ale czy mama uwierzy, że ona słyszę, nie chce.... Byłam pewna że kochając Jakóba będzie najszczęśliwsza, doprowadziłam do tego bardzo zręcznie, na nic się nie zdało. Jakieś ma osobliwsze wyobrażenia o świętości niewiasty, o przysiędze, o małżeństwie, słowem powiadam mamie, nie chce rozwodu.... Des idées contre nature.... Próbowałam jéj w dali ukazać szczęście, bo wiem z pewnością że się kochają — Angielka mi opowiadała dziwne rzeczy o nich... bo ich podpatrywała.... Ale to jest jakaś miłość papierowa... niezrozumiała, mistyczna. Zakochani co gdy mogliby się połączyć odpychają szczęście.... Sont-ils bètes? Tilda mi się spowiadała z takich teoryi żem o mało nie pękła od śmiechu... z nim znowu to i mówić o tém nie można.... Cóż na to radzić? Henryk mnie kocha, ale za mało ma determinacyi, boi się teścia...
— Już moje dziecko, kiedy z nim tak daleko zaszłaś, rzekła Wtorkowska, trzeba go nakłonić, niech raz wie czego chce, my czekać tak nie możemy....
— Ale bo ci Moskale, doprawdy! ten Sofronow czy Baworow, wypłatali mi sztukę zmuszając Jakóba do ucieczki! Po co go było straszyć... teraz nie wiem co się z nim stanie, a był nam tu potrzebny... Henryk, już do tego doszedł że z daleka przez trzecie osoby... kwestyi rozwodu z ojcem dotykał... ktoś tam go starał się wybadać, Samuel nie byłby przeciwny rozwodowi....
Wtorkowska aż splasnęła w ręce.
— Co ty mówisz?
— Tak jest... ale on za warunek kładzie żeby Tilda zaraz szła za mąż..... Domyśla się jéj miłości dla Jakóba.... Inaczéj nie dopuści... a tu nam Jakóba sprzątnęli!.
Matka i córka wzdychały.
— Mnie się zdaje, dodała Muza, że ja to jeszcze wszystko połatam, ułożę i wyjdę za Henryka.... Innych nie jestem pewną i... nie bardzobym rada.
— Ale cóż to dla ciebie taki — wdowiec, bo to zawsze jak wdowiec! westchnęła matka.
— A! moja mamo, każdy z nich, odpowiedziała Muza krzywiąc się, dziesięć razy wdowcem jest... nim się raz ożeni....
— To, to prawda! Ale tu trzeba spieszyć! wołała stara.
— Ja już wiem o co idzie, zawołała Muza, pewnie mamie pieniędzy potrzeba... ja u Henryka pożyczę... a proszę mi dać czas.
Matka widząc córkę tak praktyczną, tak zresztą o przyszłość spokojną, uczuła się także uspokojoną.


....icze, 1863 Lipca...

Tak niespodziewanie musiałem opuścić Warszawę, żem nawet nie mógł przyjść przededrzwi wasze i pamięci się polecić. Byłem dniem wprzódy spokojny, nie domyślając się nawet że mi co zagrażać może, z rana dano mi znać że czeka mnie więzienie, badanie, naturalnie w ostatku, co najmniéj, wygnanie, choćby żadnéj winy nie było, bo do téj się nie poczuwam. Poradzono mi ujść aby tych następstw uniknąć, miałem wstręt do ucieczki która zawsze upokarza człowieka, bo jakiegoś poczucia, przyznania się do winy, domyślać się każe — ale dziś, gdy rozpoznania sprawy spodziewać się niepodobna przy roznamiętnieniu obecném; prosty instynkt wskazywał potrzebę schronienia się. Tak uczyniłem z razu, nie przewidując jeszcze jak mną pokierują losy; człowiek nigdy sam siebie pewnym być nie może. Miałem potrzebę widzieć się ze starym ojcem téj nieszczęśliwéj, która błąd swój taką męczarnią i życiem przypłaciła, trzeba było żeby ręka przyjacielska gorzki ten napój mu podała. Pojechałem do niego. Droga do miasteczka, przeszła bez wypadku — co dziwna — ale nie uniknąłem niespodzianek bolesnych u celu podróży. Ledwie tu przybyłem, miasteczko zajęli Moskale powracający z wycieczki i wiodący z sobą jeńca skazanego na powieszenie. Pierwszy tu raz spotykałem się z owocami powstania.
„Nie mogę wypowiedzieć jak mnie przeraził ten stan rozprzężenia społecznego który wojna za sobą prowadzi. Przywykłemu do życia normalnego społeczności cywilizowanych — nagle się znaleść w położeniu w którém żadne prawo człowieka nie broni, gdzie własność, życie, cześć są na łasce silniejszego a niewykształconego żołdaka; okropnie. Byłem jakby cudem przeniesiony w te wieki w których o wszystkiem siła i pięść rozstrzygała, zdawało mi się że śniłem. Ale zamiast bohaterów tych wieków w których świat walczył o każdą ziemi stopę, zamiast mężów szlachetnych i boju heroicznego, widziałem tłumy wyjące pijano, którym dzikość prawie bydlęcy nadawała charakter. Zwycięzcy naigrawali się ze zwyciężonych w sposób nieszlachetny, pogański, rozdzierający serce. O kilka kroków odemnie siedział ten dla którego stawiono szubienicę. Cudem dostałem się do niego, wystaw sobie przerażenie moje, gdy w nim poznałem przyjaciela Iwasia, towarzysza włoskiéj podróży. Na Aqua Sola w Genui był on ze mną.
„Ale znalazłem go w takim stanie, że mnie prawie nie poznawał, w gorączce, mówiącego od rzeczy. Napróżno starałem się go ocucić, opamiętać, biedny cierpiał straszliwie, a nim ostatnie uderzenie siekiery dokończyło szubienicy — nie żył. Bóg chciał by na słomie więziennéj dokonał krótkiego żywota. Dla przykładu powieszono trupa.
„Otoż od czego się zaczęła podróż moja. Nazajutrz ranne dnia brzaski odkryły złowrogie rusztowanie wzniesione naprzeciw kościoła, a na niem białym całunem obwiniętą postać tego który był przyjacielem mojego serca.
„Wyszli wkrótce Moskale, zostawując po sobie tylko tę szubienicę na pamiątkę. Około południa nadciągnął oddział powstańców z drugiéj strony. Wyszedłem na jego spotkanie; było coś okropnego, przerażającego w tym pochodzie na śmierć ludzi, którzy wyznaczeni byli na ofiary... weszli cicho, kupką małą, z chorągwią naprędce zszytą, z kryjomo namalowanym na niéj orłem osadzonym na ladajakim drzewcu, dzieci staréj Polski uzbrojone licho lub niezbrojne wcale — większa część miała tylko dzidy lub kosy, osmalane kije żelezcami zakończone. Na twarzach ich widać było heroizm poświęcenia, blady, bez nadziei. Mówiąc z ludźmi dawali ją drugim, ale jéj dla siebie nie mieli. Jak gladjatorowie w cyrku mogli witać tłumy: Morituri vos salutant! Nikt tylko odgadnąć nie mógł jaki rodzaj męczarni miał ich ze świata zgładzić.
„Z szubienicy zdjęte już zastali ciało zabitego Iwasia, ale rusztowanie stało w pośród rynku, gdy oddziałek nadciągnął do miasteczka. Jadący przodem dowódzca zdjął przed niém czapkę jak przed krzyżem, wszyscy uchylili głów — milczenie było uroczyste, jakby odmawiali modlitwę.
„Mieszkańcy popłoszeni z za drzwi, z pół uchylonych okien, z za węgłów spoglądali, nie śmiejąc zbliżyć się do oddziału; choć do tego biednego orła białego biło im serce, a oczy ujrzawszy go płakały zarazem radością i trwogą.
„Smutne jakieś przeczucia otaczały tych ludzi, ciężyły nad nimi, ale męztwo nie opuszczało. W garści téj żołnierzy dobrowolnych znać było że szli z przekonania, z uczucia, z pojęcia wielkiego choć ciężkiego obowiązku.
„Tłum co się cisnął za głównymi dowódzcami był tym tłumem który wszędzie garnie się za energią i siłą, pociągnięty ich urokiem — wielkość i powaga zdobiły kilka szczególniéj obliczów. Widać w nich było męczenników niosących głowy swe i krew dla idei swobody, obluzganych potwarzą, skazanych na urągowiska ale nieustraszonych. Mamże się przyznać że widok ten napełnił mnie zarazem politowaniem, czcią i współczuciem?
„Może jeden z pierwszych, gdy wszyscy patrzący się wahali, podszedłem do dowodzącego. Poznałem go z twarzy z daleka, był to przyjaciel Iwasia, którego często widywałem w Warszawie, młody człowiek niepohamowanego zapału. Zobaczywszy mnie zdziwił się mocno.
— Co tu pan robisz? spytał. — Jestem od wczoraj, wypadkiem. — Co znaczy ta szubienica? — Wczoraj przybyli tu Moskale, odpowiedziałem smutnie, wystawiono ją dla konającego Iwasia, ale on zmarł w nocy i ciało jego tylko dziś obwieszono. — Janek zginął, zawołał dowódzca, o mój Boże! jeden z najgorętszych naszych braci, ktoż go zastąpi? Słyszałem że wczoraj ich rozbito, myślałem że ocalał. Ostatni podobno widziałem się z nim i mówiłem, ale był w gorączce, nieprzytomny. Jedną więcéj ofiarą do rocznika krwi, rzekł potrząsając głową, ale ofiary konieczne! nie tracimy ani nadziei ani odwagi. Moskale więcéj od nas są potrwożeni... A! gdyby broń była... Przerwano nam wkrótce rozmowę, oddział chwilowo tylko dla zaopatrzenia się przybył do miasteczka i natychmiast wyruszyć musiał; kilkunastu mieszczańskich chłopców i czeladzi przyłączyło się do niego, ten i ów wyniósł starą broń, zakopane od 1831 r. żeleżce, szablicę zardzewiałą. Wszystko to dawano ukradkiem, sąsiad oglądał się na sąsiada aby go potem nie doniósł, żywność wynoszono kryjomo, grosz ofiarowywano przez trzecie ręce, znaczniejsi mieszczanie płacząc pochowali się. Po za łzami, entuzyazmem czuć było postrach, przewidywanie następstw.
„Patrzałem na tę scenę ze wzruszeniem i wystawiałem sobie jedno z ostatnich powstań izraelskich przeciwko potędze Rzymu. Wszystko tam tak samo być musiało, losy to naszéj ojczyzny staréj powtarzały się w żywym obrazie, toż samo prześladowanie, bohaterstwo, ofiary, postrachy, takież blade męczenników twarze, taż miłość ziemi, wiary, swobody.
„Nic mnie nie wiązało, nic nie wstrzymywało, nie miałem jak nie mam przyszłości, odepchnęli mnie wszyscy, idea z którą szedłem do współbraci nie przyjęła się, może ją kto inny szczęśliwszy podejmie; łzy mi napełniły oczy, poruszyła się pierś. I ot jak powiedziałem sobie: pójdę z nimi; mogęż piękniejszą umrzeć śmiercią? święciéj zginąć jak spłacając dług krwi za braci moich?
„W innéj chwili mego życia możebym był się zawahał, teraz taką czczość w niém czuję, taki brak celu! takie zniechęcenie, że na pierwszą myśl tę odżyłem, krew popłynęła chyżéj.
„Nie miejcie mi tego za złe, ani dziwujcie się temu że z góry nie wierząc w to powstanie, w ten odzew do siły; odmówiwszy grosza na ten cel, poświęciłem mu siebie i życie. Nigdym nie mógł podsycać rewolucyi przed jéj wybuchem, ale gdy nieszczęśliwy naród powstał, ujął za broń, gdy poczuł że potrzebuje nową kartę rozpaczy w dziejach krwią zapisać — obowiązkiem mym było stanąć tu za braci Izraelitów razem w szeregu i rzec: Oto jestem ja — żyd.
„Nie potępiajcie mnie, chciejcie zrozumieć.
„Nie wierzyłem w powodzenie téj walki, jestem pewny i dziś zwycięztwa Moskali, nie dla ich liczby może, ale dla tego że naród nie cały wstrząsł swe kajdany, nie cały czuje jako jeden człowiek, rozdwojony jest, rozbity, zobojętniały i, jak my, zardzewiał niewolą.
„Pomimo to, idę — dla tego żem żyd, dla tego abym dał świadectwo że połączenie się nasze nie było słowem ale czynem, że znaleźli się tacy co obok dających życie, przynoszą też swój żywot na ofiarę.
„Co się stanie zresztą, nie przewiduję, nie wiem, tegom pewny że śmierć musi mnie czekać w końcu, bo jéj szukać jest moim obowiązkiem; cud chyba ocalić może.
„List ten więc, przyjaciółko mojéj młodości, jest jakby ostatnią wolą i prośbą ostatnią.
„Zaklinam cię naprzód miéj staranie i pamięć o matce méj, któréj do rozporządzenia zostawiam wszystko co miałem, dla sióstr, brata, rodziny. Przekaż moją myśl, posłannictwo moje, braciom mym w Izraelu; powiedz im że z innemi ludy iść powinni ku światłu i postępować, nie rzucając tablic prawa starych, które nam dał nieśmiertelny nasz prawodawca. Niech się otrząsną z tego co drugim zarzucają i wyżsi nad wiek będą, jeźli chcą przodować ludzkości — do czego niegdyś byli przeznaczeni.
„Nie dumą świeżo wyzwolonych niewolników, nie goryczą i nienawiścią do ludzi, ale łagodnością i wyrozumiałością wyprzedzać drugich powinni. Niech będą lepsi od innych aby potężniejszymi byli.
„Świat dziś już czuje postrach panowania naszego, a myśmy jeszcze do niego nie dorośli, bośmy z siłą nową przejęli wszystkie wady kast mających przewagę i czujących swą władzę. Pozbądźmy się ich, abyśmy się nie stali tem czem były dumne arystokracye rodu, feodaliści i panowie z Bożéj łaski. Niech Boża łaska uczyni nas braćmi narodów i sługami, panujmy sobie tylko i namiętnościom naszym.
„Nad wszystko zaś nie wyrzekajmy się prawa i obyczaju, nie zapierajmy się narodu, nie odziewajmy się fałszem.
„Samiśmy upokorzenia naszego winni, siebie się wstydząc. Ci z których praojcami Bóg rozmawiał widomie, wysoko czoło między narodami nosić mogą. Ale to czoło promienne być powinno jak czoło Mojżeszowe, — nie dumą ale światłem, — i serce promienne dobrocią.
„Otrząśnijmy się ze zgniłych atheizmów dzisiejszych, wróćmy do jedynego Boga naszego; wiejmy wiarę do pustych piersi które dziś zapełnia zimna chciwość i samolubstwo.
„Mimowolnie uniosło mnie pióro i chęć oddania ci tego co mam, co czuję w sobie najlepszém — idei mojéj. Ale ty ją już znasz i dosnuć potrafisz.
„Żegnam cię, losy nasze są w ręku Boga. Mamże z pokorą wyznać ci w końcu że mój heroizm dzisiejszy tobie w znacznéj winienem części? Gdybyś mi była zostawiła choć nadzieję nadziei szczęścia — możebym pożałował życia i nauczył wyżéj je cenić. Przypomnij ten wieczór w którym odpowiedziałaś mi że niewiasta jedno ma serce, raz jeden tylko ślubować może. Od téj chwili i od godziny gdy moi współbracia otwarcie wypowiedzieli mi że nie podzielają przekonań moich, uczułem się niepotrzebnym nikomu.
„Nie żałuj mnie, nie trwoż się o mnie, umrzeć potrafię godnie, bez jęku. Cóż warto życie, gdy Bóg mu odejmie cele?
„Jutro wychodzimy ztąd. Kupiłem konia, rynsztunek, broń i idę służyć jako prosty szeregowiec, bo dowódzców mamy aż do zbytku. Może za mną pójdzie który z moich współwyznawców; bo tu się krew nasza pomięszać powinna, aby nasz sojusz był trwały.
„Żegnaj mi, Bóg wielki, wiesz że dusza nie umiera, a czyste dusze w jednę lecą stronę... może się tam gdzie spotkamy.“


Rano pomiędzy innemi korespondencyami z poczty przyniesiono i ten list adresowany do Tildy. Pan Henryk opatrzył go bacznie, charakteru nie poznał, powierzchowność niezwyczajna, papier, pieczątka uderzyły go, sam z nim poszedł do żony.

Tilda siedziała w swoim pokoju, czytała roztargniona jakąś podróż, gdy mąż stanął przed nią i milczący wyciągnął ku niéj rękę z tym listem.
— Co to jest za list? zapytał.
Ona się zarumieniła, poznała pismo, otworzyła żywo przebiegając oczyma.
— List jest od Jakóba, odezwała się śmiało i spokojnie — z pożegnaniem do nas wszystkich.
— Cóż się z nim dzieje?
— Nie wiem, czekaj.
Przebiegła znowu oczyma i krzyknęła.
— A! poszedł do powstania!
Henryk zaciąwszy usta, ruszając ramionami, chmurny zaczął się po pokoju przechadzać.
— Tego tylko brakowało, rzekł, ale można się było spodziewać. Wyrządza nam krzywdę niezmierną, rzuca na nas wszystkich podejrzenie że w sekrecie sprzyjamy temu szaleństwu, że do niego pomagamy! Ale czyż pewna?
Tilda odczytała mu kilka wierszy, nie zostawujących wątpliwości — głos jéj drżał, a wzruszenie było widoczne, mąż z gniewem widząc ją całą listem zajętą, zapłakaną, odszedł chmurny.
Wieść o tém po cichu przezeń podana, od ucha do ucha rozeszła się wkrótce po całém mieście. Niektórzy jéj nie wierzyli, inni się radowali lub smucili, w ogóle jednak Jakób który nie miał gorących przyjaciół, mało po sobie żalu zostawił.
Wieczorem, wedle zwyczaju, Sofronow przyszedł do Muzy, z miną tryumfującą.
— A widzicie, rzekł, wymawialiście nam żeśmy dopuścili tego pana, który tu stał na górze, podejrzewać o spiski, otoż ten pan, wiemy to z poczty na któréj list jego czytano, poszedł już do powstania.
— Ale cóż znowu? zawołała Muza, pan żartujesz, on był najprzeciwniejszy rewolucyi.
— Ale gdy się stała, uczuł się obowiązanym zaciągnąć pod jéj sztandary. Tak pani moja jest ze wszystkimi Polakami, widok chorągwi z orzełkiem jest dla nich nieprzezwyciężonego uroku.
Cóż pani na to?
— Nie wierzę, odparła Muza, jusqu’a plus ample information.
Jakby na wezwanie przyniósł ją Henryk przychodzący z kwaśną miną, nie przyznając się wszakże przed Sofronowem do listu, który pan pułkownik z rana miał w ręku, gdyż ważniejsze korespondencye sam przepatrywał.
Jeden może ojciec Tildy wiadomość tę przyjął z boleścią; zwykle niezbyt czuły, przywiązał się był wszakże do wychowańca; może też widząc co dzień niepodobniejszém szczęście córki, trochę na Jakóba rachował. Nie powiedziawszy nic nikomu, zamknął wrażenie w sobie, ale tegoż dnia dobrawszy chwilę gdy Henryka w domu nie było, pojechał do córki.
Służący u drzwi z razu mu oznajmił, że była chorą i nikogo przyjmować nie kazała, ale ojciec w imie swych praw poszedł wprost do sypialni. Zastał ją z rozpuszczonym włosem, załzawioną, piszącą, rozgorączkowaną, niepodobną wcale do téj marmurowéj, posępnéj a spokojnéj Tildy, jaką była zwyczajnie.
Ujrzawszy ojca zawstydziła się dziecinnie, zmięszała. Wychowanie, życie nigdy ją nie zbliżyło do niego, nie miała w nim ufności, nie zwykła była otwartém doń mówić sercem, więc i łzy i obawę i swą rozpacz pragnęła utaić.
Ojciec usiadł milczący i posępny.
— Widzę że wiesz, rzekł po namyśle, co się stało z Jakóbem. Nie jestem ja zwykle sentymentalnym do zbytku, no — ale mi go żal. Przywiązałem się trochę do niego jak do dzieła rąk moich, jak do przybranego dziecięcia. Głowa szalona, poleciał na zgubę. Żal mi go, powtarzam ci, i radbym go ratować.
— Lecz czyż można? jestże sposób jaki? ja nie widzę.
Ojciec chodził, namyślał się głęboko i kosztowało go snać wiele, po raz pierwszy w życiu szczerzéj się z dzieckiem rozmówić.
Stanął i wlepił w nią oczy.
— Nie ma dla mnie tajemnic, rzekł, choć nie o wszystkiem mówić lubię, o wielu rzeczach nie chcę wiedzieć, a rozum każe milczeć, nie tykać ich; ale przychodzi chwila gdy rany śmiało dotknąć potrzeba. Dziś lub nigdy. Tyś go kochała i kochasz — on ciebie kochał. Myślałem z razu że to miłość dziecinna, niespodzianie znalazłem ją trwałą, poważną, stałą, taką w jaką wierzyć nie zwykłem. Ty z Henrykiem nie jesteś szczęśliwą.
— Ale nieszczęśliwą nazwać się nie mogę, odpowiedziała Tilda.
— Lepiéj ja to wszystko rozumiem, niż ty sądzisz, mówił daléj ojciec, Henryk istotnie człowiek nie dla ciebie, tyś rozmarzona entuzyastka, on pospolity i praktyczny człowiek.
— Ale dobry człowiek.
— Przyzwoity, poprawił ojciec. Od niejakiego czasu tylko nadto się daje Wtorkowskim bałamucić. Jest tam po szyję w głupim romansie z tą przechrzcianką która go oszukuje, odziera i durzy. Nienawidzę go za to. Jedném słowem ci powiem, chcesz ratować Jakóba? ty jedna możesz tylko. Ja biorę na siebie twój rozwód z Henrykiem, on mu teraz będzie rad; wydam cię za Jakóba, możesz być po ludzku szczęśliwą. Jedno twe słowo zdolne jest go ocalić. Wyjedziecie za granicę, do Włoch, a za lat kilka gdy się to zagoi co oni tu zrobili, wrócicie. Przebaczenie wyjednamy, ja mam moje zasługi.
Tilda przyszła spłakana i pocałowała ojca w rękę.
— Ojcze drogi, rzekła, dzięki ci, nigdy jeszcze nie widziałam cię takim jak dzisiaj — ojcem! tak serdecznym dziecka przyjacielem, tak czułym dla Jakóba opiekunem; ale nie gniewaj się, nie mów żem szalona — a! to być nie może!
— Dla czego? spytał ojciec, dla czego?
Tilda zarumieniła się kryjąc oczy.
— Ja go tak kocham, rzekła, ty może nie zrozumiesz mnie, że taką jak dziś jestem, znużoną, złamaną istotą, napiętnowaną uściskiem tego człowieka — nie śmiałabym mu rzucić się w objęcia...
— W istocie jest to coś tak wyrafinowanego... że nie zrozumiem cię, Tildo moja, rzekł stary. On ciebie kocha, ty jego... to są przesadzone sentymentalizmy niezdrowe... dzieciństwa! Serca się wasze rozumieją, godzą dusze... czegoż u licha chcecie więcéj!
Tilda westchnęła.
— Nie o takiem marzyłam szczęściu.
— No, skargi to próżne, trzeba się ograniczyć tém co jest... Zgadzasz się, mów!
— Przeczytaj list jego, odpowiedziała podając mu go i przysuwając lampę, a potém odpowiem.
Samuel wziął papier i począł z uwagą czytać, ona wyszła pocichu do nieoświeconego salonu z chustką na oczach, dumać i płakać. Gdyby się była umiała modlić?? Jakże czuła w téj chwili potrzebę tego zbliżenia się do Boga, które promień niebieskiego natchnienia ściąga na duszę! Ale ją wychowano bez Boga — ona ukradkiem tylko, od niedawna, poznała księgę psalmów z któréj niewiasty izraelskie czytać zwykły i księgę modlitw, którą jéj Jakób był przyniósł.
Ale modliła się duszą. Z załamanemi dłońmi chodziła długo tak po sali ciemnéj, myślała, walczyła z sobą. Godziż się go odwodzić od ofiary? Jakie to będzie to szczęście które ja mu przynieść mogę??
Nagle wejrzała w górę... głos jakiś wewnętrzny jéj szeptał.
— Tyś jego dziecięciem. — Niech wyrokuje ojciec...
Biedna nie śmiała zawsze wyrzec tych słów, które pragnęła by ktoś stanowczo wypowiedział za nią. Wstydziła się sama przed sobą słabości któréj uległa, serce jéj biło gwałtownie.
— Ten list, zawołał stając w progu sypialni ojciec, potwierdza mnie w mojem przekonaniu... ty go możesz ocalić, tylko ty! A ocalić go przed samym sobą, potrzeba, należy, dodał, bądź co bądź, niepraktyczny, dziwak, marzyciel ma jednak coś w sobie co go szanować każe, ma więcéj coś niż my wszyscy — głęboką wiarę i trwałe zasady...
— Ojcze, czyńże ze mną co ci się podoba, drżącym głosem pod zasłoną ciemności w któréj stała zawstydzona, rzekła pocichu Tilda, ja się oddaję tobie, jam dziecko twoje...
I rzuciła się do nóg jego.
W Samuelu drgnęło coś — jakby serce... miał jeszcze resztkę serca, ożyło.
— No, więc reszta będzie moją sprawą, rzekł żywo, pisz list natychmiast, chcę go mieć gotowym... pisz że będziesz wolną... Niech postawi za siebie pięćdziesięciu czy stu żołnierzy, a sam wyrwie się z tego zamętu, ratując życie...
Mówił to szybko, gorąco, tak jak nigdy nie zwykł był mawiać, sam siebie nie poznawał, ale uczucie które nim poruszyło, dało mu téż szczęście jakieś, którego nigdy nie kosztował.
Wpuściwszy córkę do pokoju i nakazawszy jéj pisać natychmiast do Jakóba, sam na miejscu jéj, począł się przechadzać zadumany po ciemnym salonie...
Nigdy jeszcze Tilda nie widziała ojca tak rozpromienionym, zajętym, rozgorączkowanym.
Odchodząc i całując ją w czoło, szepnął jéj na ucho.
— Ani słowa o tém przed Henrykiem, całą sprawę ja prowadzę, żeby ci wzruszeń i cierpień niepotrzebnych oszczędzić, spuść się na mnie...
Wyszedłszy od córki, kazał pan Samuel jechać wprost do Wtorkowskich.
Wieczór był w całym blasku, Muza grała, Moskale obstąpiwszy fortepian trochę przy jego dźwiękach o powstaniu zapominali... Przybyły wcisnął się zręcznie, cicho do salonu i przywitawszy na uboczu zawsze zasapaną mamę, która assystowała czczym córki tryumfom dość znużona i niespokojna, szepnął jéj poufale na ucho, niezwykły do zbytnich ceremonii.
— Jak tylko będzie można... mam z panią na osobności do pomówienia w ważnym dla was interesie.
Stara wstrząsnęła się aż cała, obejrzała po gościach, a że była żywa, ciekawa i bardzo zbiedzona tém położeniem którego końca wyglądała napróżno, natychmiast szarpnęła go za rękaw.
— No to chodź do mego pokoju!
To mówiąc szepnęła coś córce na ucho, ta rzuciła okiem na gościa, coś już odgadła, powitała go uśmiechem ujmując... Wtorkowska przebiła się potém przez gości skinąwszy na pana Samuela aby szedł za nią.
Byli w sypialni saméj pani.
— Możemy mówić otwarcie? spytał przybyły.
— Zmiłuj się pan, proszę ja pana, jak najotwarciéj.
— Nikt nie podsłucha?
— Uchowaj Boże, podnosząc ręce podchwyciła Wtorkowska, mów pan, mów... co się podoba.
— Moja dobrodziejko, począł gość, ja jestem człowiek prosty, kłamać nie umiem, komedyi grać odwykłem, u mnie każda rzecz jest interesem i jak interes się obrabia, jak najkrócéj. Otóż, nietajno mi że Jejmość dobrodziejka jesteś kompletnie zrujnowaną...
— Cichoż!
— Cicho, ale tak jest, nie macie nic oprócz długów... Cała wasza nadzieja na wydaniu córki... O partyą dla niéj bogatą, stosowną, nie tak to łatwo. Wiem kogo macie na pierwszym planie.
Wtorkowska zalana gwałtownie potokiem wyrazów do których surowéj nagości nie była przywykłą, zmięszana, osłupiała, słuchała.
— Ja przychodzę do Jejmości, mówił nielitościwy gość, w dobréj intencyi, z najlepszemi zamiarami, proszę mi wierzyć, ale otwarcie być musimy...
— Ale, proszę ja pana mego, co to pan wygadujesz...
— Wiem co mówię, i powiem wam na kogo głównie rachujecie.
— Ale my mamy kilku! poczęła przychodząc nieco do siebie Wtorkowska.
— Naprzykład?
— Hrabia Baworow.
— Moskal, goły... a choć z żoną nie żyje ale żonaty... U nich rozwodu nie ma... żona jego do klasztoru iść nie myśli, bo w Paryżu jéj jest dobrze. A bez ślubu, zdaje się, córki pani Wtorkowska nie da?
— Ale, proszęż ja ciebie, co pleciesz?
— Daléj? spytał Samuel.
— No, pułkownik Sofronow, ten jest okropnie zakochany...
— Tak jak oni się kochają! Ale Sofronow ditto goły, żyje z pensyi i z tego co kradnie. Ma dusz wprawdzie kilkaset, ale na nich tyle długu że starczyłoby na 2,000. Miły, grzeczny, ale familią ma dumną, partya nieszczególna. Daléj, moja dobrodziejko?
— Radzca Pikuliński.
— Ale cóż to mi znowu pleciecie! zakrzyknął Samuel, czyż i to ma być pretendent! Ni z pierza ni z mięsa... stary, z pozwoleniem jak bót głupi....
— A kochany mój, proszęż ja ciebie, przerwała Wtorkowska uniesiona zbytnią szczerością, na męża? cóż to szkodzi!
— Jest słuszność pewna, rzekł gość, na męża to nawet przymiot czasami — ale najgorzéj że Pikuliński na wiosce wartującéj dwakroć, ma oprócz Towarzystwa półtorakroć długu prywatnego, co czyni mniéj zera...
Pensya... niewielka...
Któż więcéj? spowiadał Samuel.
Wtorkowska wyczerpawszy zapasy ciężko westchnęła, daléj bowiem nie miała już kogo liczyć prócz pary młokosów vice-referendarzy rady stanu, nie mających nic oprócz tytulików, mundurzyków, protekcyjek i pensyjek, a o panu Henryku teściowi przynajmniéj mówić nie wypadało.
— Dla czego pani ze mną nie jesteś zupełnie szczerą, rzekł gość, kiedy ja do pani z ojcowskiem usposobieniem przychodzę?...
— Ale bo, proszęż ja mego pana, zkądże znowu ta jego czułość się bierze? zapytała stara oburzona nieco niegrzeczną natarczywością, nigdyśmy się tak bardzo nie kochali!
— To prawda i zapytanie jest logiczne, rzekł pan Samuel niezmięszany, powiem ci Jejmościuniu, że może ja mam w tém własny interes, który się godzi i z jéj interesem... dla tego przychodzę z taką gotowością na usługi...
Wtorkowska patrzała nań milcząca.
— Czemu pani, à coeur ouvert, nie wykrztusisz już imienia tego człowieka na którego i wy i córka rachujecie najwiecéj, rzekł stary, czemu nie przyznacie się żeście mi zbałamuciły zięcia??
Wtorkowska wstrzęsła się, zmięszała, ale zaczęła rękami machać, bełkotać i widocznie zbiła z tropu.
— Ale cóż to... proszę ja pana mego, ale cóż to gadać... pleść, nie wiedzieć co! ja nie wiem... bywa, no to cóż?... ale... zlituj się... proszęż ja pana mojego... drzwi zamknąć nie mogę.
— Jejmościuniu, jejmościuniu, ze mną trzeba być otwarcie, les bons comptes font les bons amis, cóż wy myślicie z Henrykiem? mówił śmiejąc się stary. Hę? rachowaliście na suchoty Tildy, Jejmość nawet wypytywałaś doktora, ale ona ich nie ma! to darmo! a Henryk wam przypada doskonale boście go doprowadziły do takiego oszalenia z namiętności że gotów w przepaść skoczyć. Otóż, słuchaj Jejmość, córka moja nie może z nim być szczęśliwą... ja go wam odstępuję, bierzcie go sobie, ale doprowadźcież do tego, aby on sam rozwodu zażądał pierwszy. Tilda go nie zaproponuje, ja ją muszę ratować, macie mnie za przymierzeńca, daję wam Henryka na pastwę, róbcie sobie z nim co chcecie, bylem się ja od niego uwolnił... Otóż mój interes, netto!
Wtorkowska osłupiała z razu, potém zaczęła drżeć z radości i puściła się naostatek ściskać i całować przybyłego który uścisków niewiast dojrzałych nie będąc łakomy... aż się cofnął przed wylewem wdzięczności.
— Stój, Jejmościuniu, zawołał, przed laty dwudziestu to zapomnienie się byłoby mi bardzo miłém z jéj strony, ale dziś spóźniliśmy się! Mówmy zatém na zimno... co myślicie?
— Mój dobrodzieju, poczęła żywo Wtorkowska ocierając obfitą transpiracyą którą wywołało wzruszenie, ja bez Muzy nic nie obmyślę... Za chwilę się goście rozejdą... czekaj tu... ona przyjdzie sama.
— Zgoda! ale zapalę cygaro.
— Ale dziesięć kiedy chcesz, zawołała w zapale Wtorkowska wybiegając i zostawując go w swéj sypialni zamkniętego.
W salonie jeszcze bawili goście, ale matka dała jakiś znak niepostrzeżony córce przesuwając się mimo niéj, Muzę w kilka minut potém głowa boleć zaczęła, skarżyła się na znużenie, grzeczni adoratorowie pobrali za kapelusze, w dziesięć minut rozeszli się wszyscy — salon był pusty.
Niepodobna wyrazić z jak gorączkowym pospiechem, matka natychmiast poczęła wtajemniczać Muzę w treść rozmowy swéj z gościem oczekującym w sypialni — zdziwienie córki gdy się o tém dowiedziała.
Stanęła cała rozpromieniona, uścisnęła matkę, zebrała myśli i śmiało weszła do pokoju. Na progu trochę ją fałszywy wstyd ogarnął, zastanowiła się, zrobiła twarz chłodną i osmutniałą i — wkroczyła poważnie.
Gość ją z rubasznością poufałą pozdrowił.
— No, rzekł, już mama pani mówić musiała o co idzie, mówmy otwarcie i po przyjacielsku.
— A! to rzecz tak bolesna! tak delikatna... tak!
— Dla mnie nic a nic nie bolesna... wesoła owszem, rzekł Samuel, wątpię téż by i dla pani miała być bolesną. Delikatna w istocie, traktujmy ją delikatnie.
— Ja tak kocham Tildę!
— Dasz jéj pani prawdziwy dowód przyjaźni zabierając wcale niewygodnego męża... który panią kocha i dla niéj będzie lepszym...
Muza się zmięszała, zamikła! czuła potrzebę odegrywania wielkiéj wstydliwości.
— Kochana pani, rzekł Samuel, jeśli grać ze mną będziecie tę komedyę wstydliwości, sentymentów, nic nie zrobimy a ja sobie pójdę z niczém. Otwarcie i śmiało. Qui veut la fin, veut les moyens. Zastrasz pani Henryka Sofronowem, ja puszczę także wieść że się oświadczył, udawaj że się z tém kryjesz... doprowadzisz go do rozpaczy. Naówczas nóż na gardło — mów o rozwodzie. Nastręczycie mu Manna na pośrednika do mnie.
— Ale to doskonale, proszę pana mego, to doskonale! zawołała matka.
— Zostawże mi pan to wszystko, odpowiedziała Muza rumieniąc się nieco, plan dobry, jestem pewna, dodała z uśmiechem, że go wykonam nieźle i nie zawstydzę autora...
Dygnęła mu weseléj.
— Co do mnie, rzekł Samuel, wdzięczen bym wam był, gdybyście z tém wykonaniem się nie ociągały.
— Zrobim co można.
— Jestem pewien, dodał grzecznie gość, że gdy pani zechce tylko, cudu możesz dokazać... I zalotnie uścisnął rączkę podaną. Jeśli moja pomoc może się przydać na co, proszę mną rozporządzać.
Ukłonił się i wyszedł. Matka odprowadziwszy go kilka kroków, wróciła i rzuciła się córce na szyję, płacząc, śmiejąc się, szalejąc. Muza nieco wstrzemięźliwsza w okazach radości, niemniéj wszakże była rozpromienioną.... Część nocy spędziły na kartowaniu planów na jutro....
Niedaléj jak nazajutrz po mieście chodziła pogłoska że panna Wtorkowska pewnie wychodzi za Sofronowa, Henryk spotkał się z plotką i ruszył ramionami z razu, ale gdy się powtarzać zaczęła, szczegółami opatrzona... nie wytrzymał, poleciał do panny.
Muza przeciwko zwyczajowi przyjęła go zimno, smutnie, z pewnemi restrykcyami w mowie, jakby za język się kąsać była zmuszona.
Henryk postrzegł że coś w istocie mu zagrażało, a był tak roznamiętniony, oszalały, że o wszystkiém gotów był dla niéj zapomnieć.
Rozmowa drażliwa jakaś, niesforna doprowadziła prawie do poróżnienia i kłótni; Henryk porwał za kapelusz, dano mu wyjść, ale się wrócił od progu, cisnął kapeluszem o ziemię, załamał ręce, był w rozpaczy....
Na tę scenę gwałtowną weszła matka jak Deus ex machina, z morałami, z wymówkami, z gniewem za obelgę wyrządzoną domowi, córce, jéj.... Słowem wyrosła z tego cała scena niezmiernie patetyczna....
Żałujemy bardzo że nie wchodzi ona w ramy naszéj powieści, ale czytelnik domyśli się łatwo że odegrana była z naturalnością wielką e con brio.
Henryk rozdraźniony do najwyższego stopnia, gdy mu dano do wyboru albo wyrzec się Muzy lub starać natychmiast o rozwód z żoną, dał słowo uroczyste iż nie tracąc chwili potrzebne kroki poczyni.
Nastąpiło pojednanie, rozczulenie, oświadczenia, nieco łez niewidzialnych ale chustką batystową otartych w porę, po wyjściu zaś matki, pocałunki i rada na ucho, aby oszczędzając sobie przykrości, Henryk użył przyjaciela Manna.
Wprost do niego udał się oszalały biedak, Mann zdawał się już przygotowanym, dał naukę moralną, wyłajał, z błotem zmięszał, ale sprawy się podjął.
Złamany, zmęczony, zbity Henryk powrócił do domu i rzucił się na krzesło czując prawie chorym.
Był u kresu swych pragnień gorących i tu — dziwnym fenomenem psychicznym, ogarniał go jakiś żal, przestrach, boleść; prawie się wstydził i przerażał tém co uczynił.
Ideał nowy, gdy o nim marzył i wystawiał go sobie na miejscu Tildy w swym domu, stawał mu przed oczyma groźny i straszny. Z nim razem pod dach namiętna wchodziła walka. Żal mu było cichéj Tildy, o którą był spokojnym, którą musiał szanować, dla któréj teraz w przeddzień rozstania czuł jakieś przywiązanie, przyjaźń... uszanowanie. Nie kochał jéj, a żałował.
Ale zawracać się nie czas już było.
A szczęście tak teraz wydawało się straszne... z tą córką, z tą matką, z tym szumem i blaskiem, któremi je otoczyć było potrzeba, z tą niewolą co się obiecywała razem z niemi...
Gdy w domu Wtorkowskiéj radość panowała i tryumf śpiewano, Henryk w swoim gabinecie krył się zły i sam na siebie gniewny. Całą noc prawie przesiedział w krześle osłupiały, marząc. Lazury niebios zachodziły dlań chmurami czarnemi. Była tak płochą! tak zręczną! tak niepochwyconą i tak razem ze swemi wadami zachwycającą. Ostatnie pocieszało.
Nazajutrz rozstrzygały się losy wśród ciszy i tajemnicy. Tilda wyszła do śniadania drżąca i pomięszana, z obawą jakiéjś sceny, ale Henryk zimny, skłopotany, nic nie mówił. Patrzał tylko często na zegarek i wkrótce wymknął się pod pozorem giełdy, interesów.
Na obiad przyjechał Mann, w gabinecie poszeptali coś z sobą tylko po cichu. Wszystko było już skończone, ojciec się zgadzał. Potrzeba było mówić wyraźnie z tą która jeszcze była jego żoną, choć węzły co łączyły już w duszy ich zerwane zostały... Na to się nie mógł zebrać pan Henryk odkładając na późniéj, ona też milczała. Przy obiedzie było parę osób obcych, a pod sam jego koniec nadjechał pan Samuel, w zwykłym humorze, nic nie dając znać po sobie. Pora była piękna, ruszono się od deseru do ogrodu, ojciec wziął córkę pod rękę i wyszedł z nią powoli na przechadzkę.
Kazał jéj wziąść kapelusz od słońca. Gdy się zbliżyli do furtki która wychodziła na aleje, pan Samuel ją otworzył, powóz stał przed nią.
— Przejedziemy się może! rzekł spokojnie, w alejach chłód miły.
Mało mówili z sobą.
Po półgodzinnéj przejażdżce, powóz ich zawiózł do pałacyku ojca, stanęli; Samuel całując ją w czoło, rzekł:
— Obejmujesz dawny swój pokój, tam już nie wrócisz, zostań ze mną.
Otoż jak w sposób bardzo prosty wszystko się skończyło, Henryk się nie pokazał więcéj, Tilda swobodna, weselsza rozgospodarowała się ze swą Angielką w domu ojca, przypominając młodsze lata. Czekała wieści od Jakóba. Ale głucho było i cicho.
W kraju tymczasem wrzała walka, rozżarzała się straszliwie, trwała na przekór wszystkim przypuszczeniom i domysłom.
Wysłano nie jeden ale kilka listów różnemi drogami do Jakóba, ale czy je odebrał, co się z nim działo, nie wiedziano; odpowiedzi nie było żadnéj; wszyscy dowódzcy oddziałów a nawet prości żołnierze przybrali nazwiska nowe; trudno się było dowiedzieć, rozpoznać w téj mięszaninie najdziwniejszych imion. Tilda smutniała, schła; każde krwawe starcie, klęska, zabójstwo, odbijało się w jéj duszy; każdy opis utarczki ją przerażał — ale w duszy głos jakiś mówił: Bóg go ocali.
Teraz już wierzyła w Boga.
Codzień spotykając ojca, szukała w oczach jego pociechy, nie znajdowała w nich przynajmniéj powodu do nowéj trwogi. Tak przeszedł czas długi, aż do późnéj jesieni, wśród milczenia, nadziei, postrachów.
Kraj krwią oblany wił się w boleściach konania, gdy raz o niezwykłéj godzinie wbiegł ojciec do pokoju córki, blady, smutny, ale z twarzą spokojną.
— Wybieraj się w drogę, rzekł po chwili, jedziemy dziś wieczorem — Jakób twój ranny leży w Krakowie. Rana nie jest niebezpieczną... oto masz list od niego.
Tilda krzyknęła i zemdlała, ale ją ocuciła radość, a w wieczór siadali na koléj, odbywszy pasportowe formalności i pociąg pędził ku staréj stolicy.


Epilog.

Było to nie daléj, jak w roku 1865. Dosyć liczne towarzystwo pań i panów powracające, jak się zdawało, z oglądania sławnych ogrodów Villa Pallavicini pod Genuą, zebrało się w sali znanego nam już Albergo della Grotta.
Ale tym razem zgromadzenie wyglądało cale inaczéj niż przed kilku laty. Na pierwszy rzut oka poznać w niém było można ludzi dostatnich; żadnego z tych biedaków co to z głodu mdleć umieją, których fiziognomia sama niemiłe na kieszeni czyni wrażenie.
Włochy, które niedawno jeszcze heroicznego boju rozbitków wysyłały żebrać o schronienie, chleb, gościnę, odpoczynek i swobodę, pod nieba wszystkich krajów — Włochy których emigracyą świat przyjmował ze współczuciem dłonią bratnią, potrafiły dobiwszy się niepodległości tak urządzić, że w nich teraz żaden prawie nieszczęśliwy wygnaniec schronienia, przytułku szukać nie mógł. Włochy wyszły na państwo porządne, prawowite, brzydzące się rewolucyami, a jeszcze bardziéj rewolucyonistami lub posądzanymi że kiedyśby nimi data ocasione stać się mogli.
Sami więc ludzie porządni, za pasportami legalnemi, nie potrzebujący gościny, mający swoje ojczyzny w kieszeni, znajdowali się na teraz w Albergo della Grotta, a gospodarz spoglądając na nich radował się rozumowi swojego rządu, który z monarchami wszystkimi już był w tak przyjaznych stosunkach, a tałatajstwu i włóczęgom granicę swoją od Szwajcaryi zamknął hermetycznie na klucz.
W tym kątku odosobnionym groty, gdzie mruczy cicho fontanna, do którego pospolity tłum docisnąć się nie ma prawa, nakryte było do stołu z wielką troskliwością, dla bardzo jakichś dostojnych podróżnych; gospodarz instynktowo, pewien będąc że się nie omyli, zwał samego pana Il Signor Conte, mówił o pani: Contessina.
Dla tego stolika dobyto flaszki najlepszego wina, postarano się o najpiękniejsze owoce, o najcieńszą bieliznę i nieposzlakowane grabki świecące dziewiczym stali polorem.
Ale oprócz tego stołu honorowego inne téż zajmowały kupki gości i pojedyńczy przybysze, wcale przyzwoitéj powierzchowności.
Wszystko te wyglądało zamożno, zamaszysto, dostatnio... same biesiadników głosy dźwięczne, śpiewne, harmonijne, i śmiechy perłowe dowodziły, że ci ludzie do wyborowych należeli, którym na świecie dobrze się dziać zwykło.
Z takimi też tylko i oberzystom dobrze!
Signor Gaëtano Firpo zacierał ręce i poprawił czapkę błogosławiąc czasy których dożył.
Dzień był skwarny, opatrywanie cudów villi Pallavicini bardzo nużące, nie sposób po niem odpocząć gdzieindziéj wygodniéj jak w grocie.
Włochy przedstawiały się w całym blasku oczom podróżnych, morze grało swą symfonją nieśmiertelną, opowiadającą dzieje świata i dzieje ludzi, drzewa szumiały wtórując mu pocichu, pachniały laury, złociły się pomarańcze wśród liści ciemnych, a powietrze odświeżał powiew od wody, niosący z sobą woń orzeźwiającą słonych fali.
Czuć było wszędzie wesele, a jeśli kto tam jeszcze pomyślał o téj povera Venezia, która w godach nie miała udziału, to pocichu i z rezygnacyą z latami coraz rosnącą i umacniającą się.
W owéj misternie oddzielonéj części groty nad sadzawką, stolik nakryty oczekiwał jeszcze gości, którzy na górze nieco się z pyłu włoskiego otrzeć poszli. Przy innych stolikach już było dosyć pełno.
Przy jednym siedział osamotniony mężczyzna pięknéj ale znużonéj i pochmurnéj twarzy, w którym nawet dobrym znajomym trudno teraz było poznać pana Henryka, co przed laty kilku tak wesoło przebiegał tutejsze gościńce z trzpiotowatą Gigante.
On to był sam, ale guantum mutatus ab illo! Spieszym uspokoić trwożliwych czytelników że bynajmniéj nie stracił majątku, nie zubożał wcale — postradał tylko humor, ochotę do życia i ów zapał młodzieńczy z jakim niedawno spijał szumiący nektar żywota. — Patrzał on na Włochy nie widząc ich, ziéwał, był blady, zamyślony, znękany — i sam jeden... Pismo święte powiedziało: Vae soli, było téż mu jakoś bardzo biednie i bardzo smutno.
Drugim przy oddzielnym stoliku był dawniéj nam znany cygan Stamlo Gako, jeszcze bardziéj znudzony, żółciejszy i czarniejszy niż był, otylszy, ociężalszy, drzemiący.
Trzecim naostatek znalazł się tu Gromow, którego chwilowo widzieliśmy w Warszawie z Lucią Colomi, chmurny jak inni, ale z zaciętością jakąś gniewną na twarzy, dumnie podnoszący czoło jakby się chciał urągać z niedoli. — Pięknéj Włoszki już przy nim nie było; sam jeden, bawił się krusząc chleb w ręku, kosztując owoców które gniótł i przez okno wyrzucał — żaden mu się smakować nie zdawał.
Ci panowie siedzieli wszyscy spokojnie poobracani do siebie w cywilizowany sposób, to jest nie twarzami, gdy w dziedziniec zatoczył się powóz tyle obiecujący, że sam gospodarz, służba, wszystko aż do kuchcików wybiegło na jego przyjęcie.
Powóz najęty był w Genui, najwspanialszy z tych któremi hotel francuzki rozporządzał; znano po woźnicy w grocie, że woził tylko excellence i tych co po excellencku płacą.
W powozie tym siedziała kobieta w tak szeroko rozpostartéj białéj sukni, że gdy z jednéj strony fałdy jéj wychodziły aż na skrzydła powozu, z drugiéj okrywały całkiem chudego, suchego, przywiędłego mężczyznę, który u jéj boku szczupłe, przez krynolinę wyznaczone mu miejsce zajmował.
Byli to oczywiście mąż z żoną; żona w całym, wspaniałym rozkwicie młodości, wdzięków, elegancyi, z poczuciem swojego bóstwa, jasna, tryumfująca, straszliwa majestatem rozbrykanéj fantazyi, i mąż — przykryty fałdami sukni niedarmo, przygnieciony jéj wielkością i siłą, zbiedzony, niemłody, wycieńczony, przestraszony swém szczęściem... coś nakształt rośliny wyjętéj z okładek zielnika w którym ją zdusiła ręka nielitościwego zbieracza.
Pomimo téj sprzeczności dwojga istot i oczywistéj niższości męża, sługi i wielbiciela, typ męzki był wszakże, choć zawiędły, zasługujący na baczne przypatrzenie się.
Twarz wygolona, niegdyś pięknych rysów, straszliwie była wychudła, nosiła na sobie piętno straconéj samoistności; widocznie człek ten czémś potężny, czuł jeszcze wielkość swoją — ale ta dziś gasła, dogasała przy słońcu wschodzącém małżonki... obchodził właśnie tą powolną abdykacyą...
Rysy oblicza szlachetne świadczyły że pochodził ze starożytnego rodu, to jest ze krwi tych co oddawna rękami na życie, w pocie czoła pracować odwykli. A że próżnowanie uszlachetnia (jeśli nie zezwierzęci), miał chudy człowieczek postawę zręczną, kształty mimo pięćdziesięciu kilku lat przyzwoite, dbale i umiejętnie utrzymywane. W zamian za znikłą młodość, zyskał żywość obiecującą być nieśmiertelną. — Trzymał się prosto, nieco sztywnie, poruszał zręcznie mimo zeschnięcia, uśmiechał wesoło choć zdawał się w duszy smutny i zmęczony.
On pierwszy wyskoczył z powozu i z pospiechem a galanteryą młodego chłopca podał rękę królowéj, która naprzód pomyślawszy o zgromadzeniu fałdów szerokiéj sukni, niedbale poczęła wydobywać się z powozu w którym leżała.
Na widok téj pani, która właśnie naprzeciw okna przed stołem pana Henryka odbywała to zwozuzstąpienie, Segel przez granaty i laury dojrzawszy bóstwo... zbladł jak ściana, rzucił się jak rażony ciosem niespodzianym... Chciał może uciekać, ale spostrzegł że w samych drzwiach spotkać by się musiał z wchodzącymi, stanął więc jak wryty, a po chwili upadł na krzesło z rezygnacyą stoicką i uśmiechem szyderskim.
W téj pięknéj pani starym znajomym nietrudno poznać ex-pannę Wtorkowską, Muzę, dziś panią baronowę von Krieg, żonę bardzo bogatego spekulanta giełdowego, którego narodowości nikt oznaczyć jeszcze nie umiał. Jak o Homera miasta, o Barona mnogie mogły się sprzeczać kraje. Baron von Krieg z pewnością był potrosze żydem, ale o tém wiedzieć nie chciał, słyszeć nie chciał, a nadewszystko starał się by ludzie zapomnieli; nie był Polakiem, to pewna, choć od bardzo dawna w Polsce zamieszkały i z niéj pożywne ciągnący soki; nie ze wszystkiem był Moskalem, zwłaszcza za granicą, gdzie przed oberżystami za bojara uchodzić wygodnie, bo to obudzą uszanowanie, — ale w towarzystwach czyni to człowieka do zapowietrzonego podobnym. Baron von Krieg mimo brzmienia nazwiska nie był też Niemcem, choć liczne z Germanią wiązały go stosunki familijne, pieniężne, sympatyczne... Gdzie owo swe baronowstwo złapał i za jaką operacyą finansową, o tém nikt z pewnością nie wiedział... Zapomnieliśmy dodać że u płóciennego surducika podróżnego miał w dziurce cały pęczek różnokolorowych wstążeczek, a tylko błagania żony odwiodły go od zamiaru pierwotnego włożenia na szyję orderu orła niebieskiego czy zielonego, którego komandorstwo niedawno był otrzymał.
Zdaje się że dłuższe wykończanie téj fizyognomii byłoby zbyteczném.
Pojmujemy usprawiedliwione zadziwienie czytelników, którzy Muzę spodziewali się ujrzeć zaślubioną Henrykowi, ku któremu tak wielką czuła skłonność — ale, pan Bóg kule nosi; stało się inaczéj.
Henryk rozwiodł się dla niéj z żoną, oświadczył się, został przyjęty, uchodził tak dalece za narzeczonego że czasem do godziny trzeciéj z rana przy bohdance przesiadywał, słowem był już na stopie przyszłego męża w domu; Muza tryumfowała, popisywała się nim, on się nią uszczęśliwiał, pysznił, gdy raz na przejażdżce Alejami do Łazienek Baron von Krieg ujrzał czarodziejkę. — Znał on dawniéj panią Wtorkowskę, ale zwykł był jéj unikać z powodu że miała zły zwyczaj spoufaliwszy się pożyczać pieniędzy, które potém jakoś zapominała oddawać; panny dawno téż nie widział... Świeżo był właśnie owdowiał po raz drugi i dał sobie słowo że słabowitéj małżonki nie poślubi...
Muza go zachwyciła bujną wegetacyą, która obiecywała życie, zdrowie, siłę... został od razu zachwycony, miłość uderzyła w niego piorunem.
Nazajutrz oddał im wizytę, matka się przestraszyła, Muza zręczna od razu wszystkie możliwe obrachowała następstwa. Baron był dziesięć razy od Henryka bogatszy — i stary!! i Baron!... z niezliczonemi, najwykwintniejszemi stosunkami w świecie kosmopolitycznym i finansowym!!
Dobrze wychowany, postać przyzwoita, dom na wielkiéj stopie... partya olbrzymia; Muza przy pierwszych odwiedzinach pojęła wielkość zadania, wysiliła się — zwyciężyła... Padł Baron... chciałem już powiedzieć na wszystkie cztery nogi, ale przypominam sobie że nie miał ich tylko dwie, dość że padł na twarz...
Przyjechał nazajutrz, pojutrze rano, na wieczór, przychodził codziennie, wesele z Henrykiem dla niezmiernie ważnych powodów odłożoném zostało... koronki z Paryża nie przyszły...
Niecierpliwy Baron von Krieg uderzył na matkę... Nie taiła mu że z Henrykiem było po... zaręczynach... ale jednakże, ułożyćby się było można, skandal tylko i przykrość tego zerwania wypadało opłacić... Wymożono na Baronie zapis znaczny, warunki nader korzystne... wszystko to odbyło się w ciszy, a dopiero rozmyślano o zerwaniu z Henrykiem, który się wcale ostatka nie dorozumiewał i śmiał się z Barona, którego uwielbienie nazywał musztardą po obiedzie.
Tu pani Wtorkowska rozwinęła genialny dar... załatwiania przyzwoitego nieprzyzwoitych spraw.
W przestankach i międzyaktach małżeńskiego żywota, a płomienistéj miłości ku Muzie, pan Henryk miewał, obyczajem powszechnym, różne przystępy teatralnych fantazyi. Jedna zwłaszcza powietrzna istota, prozą mówiąc baletnica, staléj go jakoś potrafiła przyszyć do gazowego fartuszka... Od lat dwóch pono bywał u niéj ciągle, a złe języki utrzymywały iż węzeł ten, tém się stał mocniejszy, że go niebiosa pobłogosławiły. Starając się o Muzę, Henryk spędzał wieczory u pięknéj Frani... wszyscy o tém wiedzieli. Powóz jego widywano przed jéj mieszkaniem.
Użyto tego gorszącego postępowania za pozór dobry do zerwania, stara Wtorkowska wystąpiła jako matrona na straży obyczajów u domowego ogniska — mimo burzy, gniewów, namiętności, odgrożek, bo Henryk istotnie rozkochany był w Muzie, a Franię tylko z nudy i nałogu odwiedzał. — Wtorkowska troskliwa o sławę... zmusiła (tak mówiła sama) córkę do odesłania pierścionka. Emusia odegrała rolę biernéj ofiary
A! ten pierścionek zaręczyn... niestety! był brylantowy, sam Henryk się przyznał, w chwili wywnętrzenia, że za niego zapłacił w Paryżu dziesięć tysięcy franków; soliter przepyszny, osadzony małemi uśmiechającemi się brylancikami półkaratowemi... ale trzeba umieć czynić ofiary dla obyczajów i cnoty!! Odesłano go wraz z safianowém pudełeczkiem.... Baron natychmiast zaręczył się (pokazano mu ów soliter przypadkiem dla wzbudzenia przyzwoitéj, szlachetnéj emulacyi) pierścieniem zapłaconym 25,000 franków i kupionym u człowieka zrujnowanego, więc wartującym najmniéj trzydzieści.
Henryk odprawiony tak obojętnie, uwłaczająco dla jego miłości własnéj — był spragniony zemsty, bluzgał, plótł, rozpowiadał niestworzone rzeczy, takie nawet którym nie chciano dać wiary... ale tymczasem Baron von Krieg, który to przyjmował obojętnie, odważnie poszedł do ołtarza.... Czysta miłość dwojga kochanków z nad brzegów Wisły została uwieńczoną kwiatem pomarańczowym, i od kościoła państwo młodzi wyruszyli za granicę, bawiąc odtąd w różnych stolicach, wodach i po wszelakich gościńcach.
Najsmutniejszy los, najczarniejsza niewdzięczność spotkała nieszczęśliwą Wtorkowskę od zięcia i córki. Uznano że nie było sposobu trzymać ją w domu i sadzić w salonie, Baron bez ogródki powiedział przyszłéj żonie że była kompromitującą. Córka poświęciła rodzicielkę ze stoicyzmem rzymskim. — Zlikwidowano długi, opłacono je do grosza, a Wtorkowskiéj naznaczono pensyjkę dość szczupłą, aby nie podsycać jéj marnotrawstwa (w widokach moralnych), zapowiedziano iż nadto grosza mieć nie będzie... i pożegnano ją bardzo grzecznie, dając do zrozumienia iż z córką tylko prywatnie komunikować się będzie mogła. Z razu Wtorkowska, która marzyła o towarzyszeniu Emusi, o podróżach, o prowadzeniu ich domu, osłupiała, krzyczała, protestowała, ale Baron był jak nóż ostry i milczeniem zbył wszystko, niewzruszony. Muza znów odegrywała rolę bierną małżonki posłusznéj.
Biedna Wtorkowska odchorowała zawód, ale cóż począć było? Najęła sobie mieszkanie na Podwalu i porobiła stosunki zapewniające wiseczka i ekarte wieczorami, a towarzyszkę zawsze świeżą, młodą i wesołą, czasami dwie nawet... dla odpędzenia nudów. Dom jéj nawet dosyć był uczęszczany, choć nikt się nie lubił przyznawać że tam bywał. Sofronow, hrabia Baworow, kilku młodzieży, kilku elegantów starych, pozostali jéj wiernymi w nieszczęściu.
Ale to już do historyi naszéj nie należy.
Można sobie wystawić jak niemiłém musiało być spotkanie Henryka z Muzą dla stron obu — ale mogliż przewidzieć? ktoby się był podobnego trafu spodziewał?
W chwili gdy Baron z Baronową wchodzili do groty, oczy Emusi padły na Henryka, poznała go, zmięszała się, z lekkim okrzykiem chciała naprzód cofnąć; w tém Henryk niezmiernie grzecznie się ukłonił, przybrał twarz wesołą, uśmiechnął choć zgniłym uśmiechem... przyzwoitość nie dopuszczała robić historyi... weszli więc Baronowstwo, na uboczu natychmiast stół dla nich przygotowywać zaczęto.
Głuche milczenie panowało w sali.
W téjże prawie chwili dwoje ludzi ubranych skromnie, ale wyglądających na parę bardzo przyzwoitą, z dystynkcyą która nie zawsze samego rodu jest udziałem, weszli do owéj kryjówki i stołu wcześnie dla nich przygotowanego ze szczególną troskliwością. Był to Signor Conte, ale mówiąc wyraźniéj, Jakób i Tilda. Byli tu niewidziani, sami. Tilda uśmiechała się czarodziejskiéj grocie, Jakób jéj rozpowiadał pierwszą w niéj bytność swoją.
Głos Tildy, która wesoło coś przemówiła śmiejąc się do męża, znowu Henryka raził jak piorun, myślał że mu się przysłyszało. Niespokojny, nie wiedząc zkąd ten dźwięk wychodził, był pewien, drugi raz usłyszawszy go, że się mylić nie mógł. Odrętwiał. Była jakaś fatalność w tém równoczesnym prawie spotkaniu dwóch istot, z których jedna przypominała mu utracony spokój, druga zmarnowaną nadzieję, obrażoną krwawo dumę. Ale nie widział Tildy... głos ten jakby z obłoków spadał i tém przykrzéj go raził. Chcąc się przekonać zkąd pochodził, wstał i poszedł do końca groty, gdzie stół i kątek ów ukryty widać było... zobaczył ją i osłupiał znowu.
Oczy Tildy w inną były zwrócone stronę, uśmiechała się do męża, coś mu szepcząc po cichu, Jakób ją w rękę całował. Henryk niepostrzeżony mógł się wpatrzeć; widział ją odmłodzoną, szczęśliwą i piekło w piersi mu zawrzało. Wszyscy byli szczęśliwi! wszyscy, on jeden... Uśmiech szatański, gniewny wykręcił mu usta; powoli wlokąc się z dzikiém wejrzeniem powrócił na miejsce swoje.
Ale srebrny ów głos Tildy nie jego tylko zwrócił uwagę, poznała go Muza także, uderzył jéj ucho, odbił się może w piersi; natychmiast po ustąpieniu Henryka, pod pozorem oglądania groty, posunęła się ku jéj otworowi.
Poznała przeczutą przyjaciółkę, wykrzyk niecierpliwości z ust się jéj wyrwał i doszedł do uszów pani Jakóbowéj... zwrócili się oboje i przez sadzawkę, po za murkiem stalagmitów, ujrzeli Baronowę....
Nic ich nie dzieliło.... Baronowa usiłując zawiązać dawny przyjazny stosunek z przesadzoną czułością zawołała:
A! cette chère Tilda! a! Dieu, quelle rencontre inesperée, heureuse...
Było to w istocie spotkanie jakie się na świecie trafia rzadko, częściéj podobno w powieściach, ale prawda bywa tak czasem nieprawdopodobną!! Los lubi figle płatać w chwilach niespodziewanych... gorsze daleko nad te....
Nie tak bardzo rozradowała się pani Jakóbowa widokiem dawnej ex-przyjaciółki, dla któréj od niejakiego czasu zbytniego nie miała afektu, ale znajomość ich sięgała epoki szczęśliwéj krótkich sukienek, miłe zawsze zostawującéj po sobie wspomnienia.
Przyzwoitość, grzeczność kazała się zbliżyć, Jakób choć zmięszany nieco, natychmiast po wymianie pierwszych przywitań, rozkazał stół przenieść do osobnéj sali. Wcale się nie spodziewał że ich tam czeka widok, nowe spotkanie dla obojga przykre, zasępionéj twarzy Henryka.
Henryk na złość szczęśliwym siedział jak widmo, choć go bolało i postanowił truć ich do końca przytomnością swoją.
Gdy Tilda spiesząc na spotkanie Baronowéj we drzwi sali weszła, Henryk już czatował na nią; zobaczyła go prawie pierwéj niż przyjaciółkę, pobladła, zawahała się, chwyciła rękę Jakóba, ale on mężnie znosząc ten cios, poznawszy Henryka, skinął nieznacznie na żonę, prosząc aby nabrała odwagi. Weszli na salę....
Położenie wszystkich było niezmiernie draźliwe, ale z placu boju nikt zwyciężonym się uznając, uchodzić nie chciał. Tilda cierpiała widocznie, ten cień, to wspomnienie żywe bolesnéj przeszłości, o któréj zapomnieć pragnęła, nielitościwie ją uciskał. Dla Jakóba nieznośnym był widok Henryka, czuł ile Tilda cierpi i burzył się.
Ale właśnie dla tego że przytomnością swoją dokuczał wszystkim, Henryk jak najuparciéj pozostał, z tą złostką ludzi zbolałych, pił jakiś rodzaj rozkoszy mściwéj, patrząc jak na widok jego twarze bladły, czoła chmurniały. Z cynizmem rozpaczy udawał wesołego, kazał sobie podać wina, wychylił duszkiem szklankę, zapalił cygaro i powitawszy Jakóba i żonę jego, zasiadł przyglądając się dawnym znajomym, piec ich wzrokiem i uśmiechem.
Baronowa ze zręcznością sobie właściwą, niby go nie widząc, niby zupełnie obojętna, choć drżała z gniewu i strachu, poczęła się sama krzątać około połączenia obiadów; małżonek ją wyręczał udając zwinnego i pełnego krzepkości młodzieńca, choć pod nim nogi dygotały. Rozumie się że dla Jakóbowstwa był grzecznym bardzo, ale o jego charakterze powstańczym nie wiedział jeszcze, boby go to było odstraszyło, widział w nim tylko to, co się zowie w języku salonów un homme du monde.
Słudzy natychmiast przenieśli z zakątka groty przygotowanie obiadowe do sali, pozsuwano stoły i wspaniałe brodo ukazało się na pierwsze danie.
Henryk widmo, siedział jak przykuty; cieszyło go, że jak cierń im w nodze zawadzał: coraz stawał się weselszym.
Tilda co chwilę uciekała się do wody postawionéj przed nią, nie śmiejąc oczów podnieść, aby szatańskiego wejrzenia nie spotkać. Baronowa paplała żywo, wiele, a w gorączkowym jéj głosie czuć było rozdraźnienie nerwowe kobiety, która się wysila, i cierpi i gniewa. Pomimo chłodu i panowania nad sobą, cała była drżąca.
Baron równie nieprzyjemnie rażony został widokiem Henryka, który mu wiele dokuczył, z którym gwałtownie zerwał, którego nienawidził, ale na to był Baronem von Krieg, aby nie pokazywać nigdy co się działo w duszy. Z tytułem razem otrzymał gratiae status, chłód i dystynkcyą arystokratyczną. Kto go lepiéj znał, mógł po tém jedném poznać zakłopotanie, że mu chwilowo zasychało w gardle i silnie odkaszliwać musiał, aby przyjść do głosu.
Zanosiło się tedy na scenę bardzo dramatyczną, ale wybuchu nie można się było lękać mając do czynienia z ludźmi przyzwoitymi, którzy, jak dobrze wychowane bonończyki, nigdy w salonie żadnych się nie dopuszczają nieprzyzwoitości.
Porównanie to nie jest wcale złośliwém, nie uwłacza ono nikomu, bonończyk jest istotą szlachetną....
Podano więc brodo, ale mimo jego zalet, oryginalności zupy w któréj nie było polewki, mimo głodu po podróży, nikt apetytu nie miał, łyżki puste chodziły od ust do talerzy, dla formy. Za to rozmowa gorączkowo się ożywiała.
Gromow temi wykrzyki rozbudzony z zadumy, popatrzał na stół, przypomniał Jakóba, a poznając go, pełen zdziwienia wlepił w niego oczy.
Cygan się już od kwadransa uśmiechał, przypomniawszy także spotkanie przed kilku laty.
Lecz jakże inny teraz był nastrój umysłów i rozmowa!
Gromow siedział długo zapatrzony, aż i Jakób go wreszcie dostrzegł i poznał, skinął mu ręką, witając po włosku.
— A! zawołał, co za traf, wy znowu tutaj!
— A znowu! odparł Gromow, jak widzicie i nieweselszym jak przed laty.
Baron niespokojny zapytał Jakóba pocichu: kto to jest?
— Rosyanin.
Baron lubiący bardzo Rosyan, szczególnie dystyngowanych, a dobrze położonych u dworu już był gotów robić znajomość, gdy Jakób dodał z cicha: Un proscrit!
To wstrzymało Barona, który był człowiekiem porządku i nie wdawał się nigdy z tego rodzaju awanturnikami; z ukosa nań spojrzał, poczuł jakieś zakłopotanie i w duszy sobie rzekł:
Mais que suis-je venu faire dans cette galéze?
Pocieszyło go to że przecież wiecznie tu pozostać nie mieli.
— Państwo także podróżują? zapytał Baron Jakóba.
— My, z musu, odpowiedział Jakób, ja byłem... w powstaniu, zostałem rannym, z Austryi kazano mi wyjechać, szukam gdzieś spokojnego kąta, gdziebym mógł do sił przyjść trochę. Nie jest to dla nas tak łatwém jak się zdaje. W ogóle, wyjąwszy jednę Szwajcaryą, nigdzie nas tak bardzo gościnnie nie przyjmują. W Saksonii ledwieśmy chwilowo cierpiani, we Francyi jest nas za wielu, w Bawaryi nie zawsze, nie wszystkim zostać wolno, w Belgii téż siedzimy na łasce nowego prawa, które dozwala wygnać każdéj godziny.
— Tak, ale pan zapewne, rzekł Baron spiesznie, uregulujesz swoją pozycyą, rząd rosyjski jest bardzo wyrozumiały, dozwala chętnie powrotu... Spodziewam się że pan nie należałeś do żadnéj organizacyi, więc z łatwością pozwolenie otrzymasz powrotu do kraju...
— Być może iż otrzymałbym to pozwolenie gdybym się o nie starał, rzekł Jakób — ale cóż ręczy że przebaczenie dzisiejsze rozciągnie się do jutra? Niestety! żadne tam prawo stałe nie istnieje.
Baron się zmarszczył.
— Stan wojenny, wybąknął, naturalnie... ale to z czasem ustać musi.
— Potem, dodał Jakób, ta prośba o powrót jest zawsze uznaniem winy; naostatek, możnaż dziś z zimną krwią patrzeć na ten stan kraju, nie będąc w stanie nań radzić — skazanemu na bezczynność, lub co gorzéj na działania przeciw przekonaniu?
Baron był niezmiernie zafrasowany, szczęściem Gromow z daleka do rozmowy się wmięszał.
— A nie przepowiedziałżem wcześnie tego co się stało? rzekł ponuro, nie błagałżem ja ażebyście tę nieszczęsną rewolucyą wstrzymali?
— Nie było to w mocy niczyjéj, rzekł Jakób, nikt jéj nie pragnął, zdaje się że w przeznaczeniach Polski było aby tę krwawą przecierpiała łaźnię. Jest w tem palec czy kara Opatrzności!
— A! a! wy wierzycie jeszcze w Opatrzność, zawołał śmiejąc się Moskal, ludzie niepoprawieni i dziecinni. Mniejsza już o to żeście zgubili siebie, ale nas i Europę... tak jest... Patrzajcie co się dzieje, badajcie i rozważcie skutki waszego nierozsądnego porywu. Cała polityka stanęła na tem zwycięztwie, nogą na karkach waszych. Pierwsi wy obnażyliście słabość Anglii, nicość Francyi i spodlenie ostateczne nawet uczucia moralnego ogółu. Po upadku waszym na gruzach podniesiono raz pierwszy chorągiew bezwzględnego, cynicznego egoizmu w polityce.
Dawniéj czyniono źle ale był wstyd, Francya nie robiła nic dla Polski, ale wotowała corocznie protestacyą, teraz coroku wnoszony protest ten pada i świadczy że się nie wstydzą wyznawać system bezduszny[2]. Siła górą! Siła przed prawem!! Europa przyjmuje to i słucha.
Dawniéj drgała jakaś fibra w ludziach na słowa wielkie: swobody, szczęścia narodów, braterstwa ludów, dziś się wszyscy z tych brzmiących wyrazów trefnie naigrawają; dziś to co było wczora sympatyczném, szlachetném, wzniosłém, stało się po prostu śmieszném. Lord Byron walczący za niepodległość Grecyi stał się karykaturą, Don Quichottem.
W ojczyznie jego mówią otwarcie w parlamencie: nie zrobimy nic dla nikogo; ludzkość nie jest rodziną, nie jest solidarną, każdy u siebie, każdy dla siebie, każdy sobie.
Okrucieństwa i bezprawia których wy padacie ofiarą, Polacy, uznaje Europa za doskonały środek polityczny zjednoczenia, gwałty nazywa surową sprawiedliwością, odjęcie wam praw człowieka, wolności sumienia, wiary, języka, nieposzanowanie własności, potarganie węzłów rodzinnych, — uważa się za polityczną konieczność. Oto są owoce gorzkie waszego powstania.
Jeśli nie wszystkie one zrodziły się na tém drzewie, niemal wszystkich przyspieszyliście dojrzałość.
— Panie, odparł Jakób, jest to droga sromotna i bolesna, ale ludzkość przechodzi te gościńce, aby do swych celów dobiegła.
— Wierzę, zawołał Gromow, ale to są słowa nadziei dla przyszłych pokoleń, a nam! nam co zostało! My więc nie ujrzymy słońca swobody, my się u jéj źródła nie orzéźwim; naszym udziałem patrzeć nietylko na poniżenie rodu ludzkiego ale na zdeptanie prawdy Bożéj.
Baron cicho szepnął do żony.
C’est un rouge enragé!
Mimo gwałtowności tych wykrzyków Moskala, mało kto z towarzystwa nie cieszył się odwróceniem na nie uwagi, odciągnieniem od draźliwszego przedmiotu rozmowy. Ale niemy dramat wejrzeń pod pokrywką udanéj obojętności się odegrywał.
Henryk milczał dotąd kąsając wargi.
— Za pozwoleniem, rzekł mięszając się do rozmowy, na świecie wszystkie głupstwa się opłacają czy je popełnia człowiek czy naród; to co Polska cierpi na to zasłużyła... Moskale mają prawo powiedzieć: odwołaliście się w sprawie do pięści, macie pięść! Wszystko coście chcieli nam uczynić, odrobimy na was.
— Przepraszam pana, przerwał Jakób, Polska nigdy nic podobnego Moskwie uczynić nie chciała; dopominała się o swoje, o to co jéj należało, co jéj wydarto. W powstaniu Polacy tysiąckroć dawali dowody najłagodniejszych usposobień; puszczano jeńców, uwalniano oficerów, oddawano prywatną własność.
— To były głupstwa wasze! zaśmiał się Moskal, nie ma się czem chwalić. Zawsze wy występujecie z temi heroizmami. A jutro puszczony oficer wieszał powstańca co go uwolnił.
Umilkli na chwilę, Jakób rzekł cichszym głosem:
— Nie pora jeszcze może, sądzić o wypadkach, dramat to niedokończony, skutki jego nie pełne, jest zaś tak potężny że następstw jego myśl objąć nie zdoła. To co p. Gromow mówi o wpływie na Europę, jest, niestety, prawdą, ale są inne skutki o których przemilczamy, bo mniéj widoczne kryją się z przed oczów naszych. Krew ofiar nie spłynie darmo. Mimo okrucieństw i pogwałcenia praw wszelkich, na Litwie, w Rusi, w Polsce; mimo nieopatrzności rządu, który środków najniemoralniejszych używa z zuchwalstwem siły co sądzi że wiecznie będzie panią — skutki moralne rewolucyi téj i klęski nie dają się jeszcze ocenić. Bo co dobre i co wielkie rośnie powoli. Widok tego co się z nami dzieje, mimo antidotów patryotycznych, podziała na Rosyą, zaszczepi w jéj łonie myśli, uczucia, rzuci nasiona prawd nowych, krwią naszą podlejemy przyszłość ich i swoją.
— Przepraszam pana, panie Jakóbie, odezwał się Henryk, ale widzę że pan jakoś ciągle identyfikujesz siebie z Polską. My, Izraelici, popełniamy przez to wielki błąd, narażamy się na prześladowania, obudzamy nieufność, gdy pora właśnie najlepsza owładnąć stanowiskiem korzystném. Rosya nas potrzebuje, wyciąga rękę, głupibyśmy byli żebyśmy jéj nie posłużyli za materyał.
Baron miał już głową kiwnąć, ale szczęściem w porę sobie przypomniał że od bardzo dawna żydem być przestał... zatopił się więc w rybie morskiéj, którą właśnie podano.
Rozmowa wstępowała na grunt ogólny bardzo szczęśliwie, wszyscy byli temu radzi, każdy się lękał osobistości, przymówek, żarcików.
— Panie Henryku, odparł spokojnie Jakób, bardzo rad jestem że poruszasz tę kwestyą żywotną. Wiesz jak mnie obchodzi godność mojego narodu, jego losy, obowiązki, przyszłość; jest to przedmiot ważny o którym z chęcią się rozmówię obszerniéj. Wszak pan powracasz do kraju?
— A! naturalnie, rzekł zagadnięty, po co te włóczęgi? do czego te emigracye? Każdy obowiązany jest pracować na tém polu które mu urodzenie wyznaczyło. Źle być może w Polsce, ale to nie uwalnia od obowiązków.
— Zupełnie się z tem zgadzam, odpowiedział Jakób, chyba dla ocalenia życia, przekonania, dla uniknienia męczarni nad siły, można pozostać w emigracyi. Jednak nie mówcie by ona z pewnego względu nie miała swego celu i znaczenia.
Ztamtąd gdzie nie ma swobody słowa, emigracya unosi z sobą cześć prawdy i prawa, w imieniu ich protestuje. To jéj cel główny, najważniejszy, jedyny. Jest ona świadectwem naszéj niedoli przed Europą.
— Ale do czegoż się to zdało, przerwał Henryk, żebrać téj europejskiéj litości i współczucia. Europa o nas wiedzieć nie chce, znać nie chce, opinia przeciwko nam, a w dodatku rozterkami naszemi dajemy się na szyderstwo obcym gorszące. Zabijamy się w opinii, która tylko pozoru do zabicia szuka.
W części masz słuszność, w części nie, odparł Jakób, są ludzie zmuszeni do tułactwa; czeka ich Sybir, szubienica lub katorga od Moskali, daléj wiekuista rządu niewiara... upokorzenie, spodlenie.
Co się tyczy zgorszeń, w istocie jest ich mało, a ta szuja co ich szuka, co je głosi, opinii nam nie odbierze, bo sama zasługuje na pogardę.
Aby nie zaprzeć się prawdy, dodał Jakób, iluż głód cierpi i wygnanie...
— Pan rewolucyą nazywasz prawdą? podechwycił Henryk.
— Nazywam ją nieszczęściem, ale usprawiedliwionym trzydziestoletném uciskiem... Była nieobrachowaną, fatalną, nierozumną, ale występną nie była... Prawdą nazywam to co mówię tu, a czegobym tam wyznawać nie mógł...
— Co się tyczy rewolucyi, przerwał Gromow, powiem co z innego powodu wyrzekł niedawno Lord Russel — był to gorzéj niż błąd, było to głupstwo.
— Ale to była — konieczność — odparł Jakób. Rosya podżegała do niéj uciskiem nieustannym, upokorzeniami, dzieci nasze hodowała pielęgnując w nich ducha rewolucyi najwymyślniejszemi środkami, skrępowaniem umysłów, doktrynami co wszystko walą a nic nie budują. Naostatek nie mogąc się doczekać upragnionego wybuchu, postąpiła sobie tak, aby go uczynić koniecznym. Dosyć przypomnieć w jakich warunkach zrobiono brankę, jak mówiono o tym wrzodzie, który miał pęknąć...
— Ale powrócimy do żydów, przerwał Henryk, bo ja ich sprawę od polskiéj oddzielam.
— Ja nie, rzekł Jakób.
— Żydzi, dodał Henryk, są dziś panami położenia, wszystko co im chciał dać naród, rząd skwapliwie potwierdził; szlachtę zduszono, ucisk najmniéj dotknął Izraelitów, bo ich kapitały są najmniéj dostępne. Zostali więc jedni ze środkami stosunkowo wielkiemi, w kraju ogołoconym ze wszystkich... Rząd widzi to dobrze, pozwoli i żąda abyśmy zajęli miejsce opróżnione przez szlachtę, woli mojżeszowych niż katolików, trzeba korzystać!
— Żywotne zagadnienie w istocie, odpowiedział Jakób, ale przed niem idzie pytanie — Czém są dziś żydzi w Polsce? obywatelami kraju, czy pasożytami i kolonistami? — Rozwiązanie jego wskazuje nam nasze obowiązki. Jeśli jesteśmy obcy, przybysze, pasożyci, pilnujmy interesu własnego tylko; jeśli obywatele... na barki nasze spada brzemię ogromne. Myślmy jak je dźwigniemy. Nikt z nas nie przyzna się by był tu jeszcze przybłędą z kramikiem i włóczęgą; mamy więc obowiązki względem ziemi, współobywateli, ludu, kraju, nawet pamiątek jego i przeszłości.
Jakób wyrzekł to z prawdziwém natchnieniem, ale znać było że oprócz Henryka, który rad był się z nim sprzeczać i zbijać go, wysoki ten nastrój rozmowy poczynał nużyć i niecierpliwić wszystkich. Tilda tylko słuchała z uwielbieniem dla ukochanego, Baronowa z roztargnieniem, Gromow obojętnie, Baron niespokojnie oglądając się czy kto nie podsłuchuje.
— Bardzo to zręcznie pan wyprowadziłeś, rzekł Henryk, ale wątpię ażeby większość współwyznawców zgodziła się z panem na obowiązki i chciała je zrozumieć. Wzięci jako naród, chociaż rozpierzchły, składamy się z rozmaitych warstw ludzi; nie wszyscy możemy się policzyć do inteligencyi, a w krew naszego pospolitego ludu wszczepione jest rozumne samolubstwo zachowawcze, które przedewszystkiém szuka własnego interesu.
— Dotykasz pan już, przerwał Jakób, nie kwestyi żydów w Polsce, i nie tych żydów o których ja mówiłem szczególniéj, mających wykształcenie większe i środki, ale w ogóle kwestyi narodu naszego na całym świecie. Zgadzam się chętnie na przeniesienie jéj na to pole.
W istocie i dla nas też roztrzyga się dziś zadanie życia lub śmierci. Wieki przywilejów ustały, ustały z niemi epoki wyłączności, parjasów, przesądów krwi i plemion. Wszędzie prawie przypuszczeni jesteśmy do praw obywatelskich, do równości z chrześcianami, mamy na wsze strony otwarte pola do słowa i czynu. Mamy w rękach część znaczną prasy, środki do podtrzymania jéj i kredyt całéj Europy, to jest byt państw, pokój, wojnę, niewolę i swobodę.
Doszliśmy do tego stanowiska niechybnie przeważnego w Europie, czém? — niedolą, szkołą ucisku i prześladowania, które w narodzie silnym wyrobiły i wady wielkie i wielkie przymioty. Winniśmy to wyłączeniu nas z ogółu, które skupiało; nękaniu, które hartowało; pogardzie, która odosobniała; — nareszcie wyrobionéj tém wszystkiém miłości swéj narodowości, wiary, pamiątek. W nich długo całą znajdowaliśmy pociechę.
Niewolnicy na łaskę oddani ciemiężcom, heloci, zbieraliśmy grosz, aby się nim wykupić oprawcom, grosz, który się dzisiaj stał orężem naszym, gdyśmy porówni z katem stanęli u uczty życia.
Położenie dzisiejsze wkłada na nas ogromne obowiązki. — Nie łudźmy się i nie zapierajmy tego prawa, które pierwszy dał nam prawodawca — pamiętajmy że tylko czyny zgodne z moralnością prowadzą do żywota, do szczęścia, do chwały... krzywe drogi często są różami słane, ale wiodą do przepaści, w których giną narody.
Pokolenia są niczém — te zgniecione być mogą niesłusznie przez dzikich oprawców — ale zemsta Boża przychodzi choć późno... a zawsze przychodzi.
Od postępowania naszego dziś w świecie, w Polsce, zależy przyszły byt Izraela... lub zlejemy się z pogany dzisiejszego wieku — i zginiemy, albo po nad nich wyrośniem siedmioramiennym świecznikiem.
Im większe siły tém straszniejsza odpowiedzialność — chciałem powiedzieć przed Bogiem — ale wiem że na to uśmiechnie się wielu — więc przed prawem nadaném światu, które jest niezłomne.
Możemy pogwałcić to prawo, nie spełnić obowiązków, pójść ślepo za interesem chwili — ale to nam nie ujdzie bezkarnie.
W Polsce także spełnienie obowiązków naszych rozstrzyga o przyszłości żydów — Polska wydana na łup sile, która nie zna ograniczenia i buntuje się nawet przeciwko idei moralnéj ilekroć ona jéj staje na drodze, mamy do wyboru cierpieć z narodem za prawdę, lub stanąć po stronie fałszu i ucisku, pokłonić się Baalowi. Poddawszy się mu, służąc za narzędzie... będziemy nieochybnie pochłonięci, pożarci; wspomagając, ratując, cierpiąc... okupujemy sobie przyszłość świetną i wielką.
Położenie Polski dzisiejsze z żadnego narodu współczesnego losem porównać się nie daje... Szał unifikacyi opanował Rosyą — nazwano sobie patryotyzmem tę zdradę kraju, która mu nieprzejednanych robi nieprzyjaciół, lub krocie ludzi z niego wyrzuca, jak Tatarów z Krymu, jak z Kaukazu Czerkiesów, jak Polaków z Polski.
Nie dosyć na tém, cały świat zagarnięto w przymierze przeciwko żywiołowi polskiemu; sąsiednie mocarstwa idą za polityką Rosyi posłuszne, zaślepione; inne które umiano przestraszyć rewolucyą, choć z litością pozorną, nękają pocichu, podstępnie gniotą, nawet nieszczęśliwe wychodztwo. Jest to bezprzykładne, straszliwe — ale jeśli kogo to nas powinno obudzić do serdecznéj litości, współczucia i pomocy... Uznani braćmi, powinniśmy się niemi pokazać w istocie; bądźmy nieszczęśliwym pomocą, pociechą, ratunkiem, nie odestępujmy ich w chwili znękania... to nasze zadanie dzisiejsze!
— Romantyczne! poetyczne! heroiczne! prześliczne! rzekł Henryk śmiejąc się, ale nie ma w Polsce trzech ludzi, którzyby to zadanie tak pojmowali jak pan... a wszyscy je widzą zdrowo jak ja. Naprzód zawsze: prima charitas ab ego... potrzeba nam ocalić siebie, a więc zmuszeni jesteśmy zerwać z Polską, co nam łatwo, bo silne węzły nas z nią nie łączyły; powtóre, powinniśmy wypotrzebować, zużytkować położenie nasze... skorzystać zeń.
— Powinniśmy utrzymać stanowisko, zyskać siły, przerwał Jakób — ale to nam wcale nie przeszkadza spełnić zadanie jak ja je rozumiem.
— Przeszkadza... szlachta była, jest i będzie nam nieprzyjazną.
— Przeczę temu, odparł Jakób.
— Ja utrzymuje że tak jest, sprzeczał się Henryk — bo ja jéj nienawidzę, bo jéj nie cierpię, bo pamiętam jéj upokorzenia ojców naszych... bo...
— O panie! zawołał Jakób, uderzmy się w piersi licząc cudze grzechy, a myż bez winy?? Stali arendarze ojcowie i dziadowie nasi u progu magnatów ich dziadów; ależ spojrzcie na przedpokoje dzisiejszych krezusów naszych, na miny pokorne tych panów herbownych, którzy w nich z lokajami wespół na audyencyą czekają. Nie oddaliżeśmy już upokorzenia z procentem? nie nasyciliżemy brzydkiego zemsty uczucia?
Noblesse oblige, mówiła szlachta, ja powiem inaczéj, toute force oblige. Jedni chyba Moskale mogą tego nie rozumieć że kto siłę ma bez szlachetności, wspaniałomyślności, łagodności, ten nie Bożą ma siłę, ale bydlęcą...
To co zowiemy pomstą, a co się powinno nazywać sprawiedliwością, zostawmy Bogu, bądźmy nie drobnemi zjadliwemi stworzeńkami, ale ludźmi wielkiego ducha.
Walka nasza z chrześciaństwem, jeśli istnieje jeszcze, na tém stoi byśmy przekonali chrześcian iż moralność nasza od ich moralności niższą nie jest, że wielkie prawdy miłości bliźniego, ofiary, braterstwa, zapisane są już w naszym zakonie; że to co w nim na pozór się im przeciwi, dorzuciły wieki ciemnoty i ludzie namiętności...
Zamilkł, Henryk śmiał się i ruszał ramionami.
— Wszystko to słowa, rzekł, fakta dzisiejsze kłam waszym teoryom zadają... Od pognębienia Polski nowa idea zapanowała Europie, jak ten pan słusznie powiedział: Siła przed prawem; — i druga: każdy dla siebie; i trzecia: interes materyalny. Z wielkich mrzonek, o swobodzie, braterstwie i t. p. zostały tylko suche kości, nikt ich nie wskrzesi...
Jakób się uśmiechnął.
— Gdyby ktoś z was czytywał jeszcze księgi święte, przypomniałbym mu owo widzenie Ezechiela... ono pole usłane kośćmi suchemi, na które tchnął ducha Pan i oblokły się ciałem i stały się olbrzymów zastępem, ale...
Obejrzał się Jakób, w istocie wspomnienie o widzeniu Ezechiela skutek zrobiło dziwny, wszyscy udawali że nie słyszą... stawał się tak kompromitującym, że mu ucha dać nie chciano.
Musiał zamilknąć.
Z uśmiechem dobrodusznym zwrócił się do żony i rzekł:
— Nieprawdaż że Włochy są cudowne!
— Nigdy mi się tak wspaniałemi, tak uroczemi nie wydawały.
— A pani jak je znajduje? zapytał Jakób Baronowéj.
— Ja, przyznam się panu, że szanując tradycye które nakazują mi je widzieć pięknemi; muszę im przyznać nader malowniczą fizyognomią, ale... nie mogę powiedzieć szczerze aby ten kraj pusty, zniszczony, zawalony gruzami, żyjący na grobowiskach, przyjemne na mnie czynił wrażenie. Ja prozaicznie, wolę Paryż.
— To herezya w istocie! zawołał Jakób, Paryż jest czémś tak antypatyczném.
— A! godziż się to mówić! krzyknął Baron.
— Przepraszam, odparł Jakób, ale dla ludzi różnych, jak dla innych istot, są kraje właściwe, dla nich stworzone. Z tęsknotą, poezyą, smutkiem w duszy trzeba jechać do Włoch, z prozą żywota ubraną w kwiatki do Niemiec, z przemysłem do Anglii, z weselem i żądzą życia i użycia, do Paryża.
— No? a do nas do Polski? podchwycił Henryk urągająco.
— Do nas, z pragnieniem męczeństwa i podniesionym ducha nastrojem, rzekł Jakób.
— Słusznie jednak dziś śmieją się z téj polskiéj teoryi męczeństw i bezrozumem ją nazywają, przerwał antagonista.
— Wiem, rzekł Jakób, ale pan Bóg ma swą teoryą od któréj dla ludzkich szyderstw nie odstąpi...
— A! uroczy Paryż! szepnęła Baronowa. Mąż potakiwał z uśmiechem.
— To pewna że męczyć się można wszędzie, rzekł, ale się żyje tylko w Paryżu, no... a może trochę w Londynie...
— Zimny i mglisty! zarzuciła żona.
Henryk wśród téj rozmowy niekoniecznie idącéj gładko, dosiadywał uparcie, poglądał na zegarek, potrzebował jechać, ale dwie te kobiety, przykuwały go do miejsca... Poił się goryczą ich widoku, oderwać nie mógł.
Dano mu znać że veturyn jego czekał, kazał go odprawić.
Tymczasem obiad zbliżał się do wetów nieuchronnych, do fig, twardych gruszek, zielonych winogron i nadgniłych brzoskwiń.
— Mój Boże, rzekł Baron, cóż to za porównanie tych nędznych owoców, pod takim klimatem, do podawanych w Paryżu... tego nawet w usta wziąść nie można....
C’est abominable! dodała Baronowa.
— Państwo jedziecie do Genui? spytała Muza Jakóba.
— Tak pani, ale nie dziś jeszcze....
— My musimy tam być przed wieczorem... jedziemy dziś na teatr, ciekawa rzecz jak tu na prowincyi śpiewają.
Zaczęto powoli ruszać się od stołu, Muza odciągnęła na bok dawną przyjaciółkę, aby z nią trochę pomówić sam na sam.... Baron podał parę cygar Jakóbowi, a nawet Henrykowi, ale mówić o czém nie miał, nie chciał czy nie raczył... Pilno mu było wyrwać się z tego ukropu który go parzył ze stron wszystkich... Henryk siedział a siedział na złość. Gromow z cyganem zeszli się na osobną pogadankę i gwarzyli.
— A! kochana Tildo? spytała Baronowa odprowadzając ją w ciemny labirynt groty, jestżeś szczęśliwą?
— A! nad wyraz wszelki... szczęśliwą o ile człowiek być może.... Moje życie zatruwa tylko wspomnienie ogólnych nieszczęść kraju... myśmy wygnańcy... co krok spotykamy nieszczęśliwych braci... znajomych, ziomków.
— A! moja droga, obojętnie rzekła Baronowa, człowiek się o to nieustannie, wszędzie ocierać musi.... Ale Jakób...
— Jakób jest najlepszym z ludzi. Jakób jest dziś więcéj niż kiedy ideałem moim.
— A widziałaś, dodała ciszéj Baronowa, tego okropnego człowieka... Henryka. Jestem odważną ale patrząc nań zimnym oblewałam się potem... zdawało mi się że z nożem porwie się na nas....
— O! odpowiedziała Tilda smutnie, nie jest tak popędliwy... a wiele, wiele przebaczyć mu trzeba, bo cierpi...
— On! on! rozśmiała się Muza, o! ja go znam lepiéj, bardzo się łatwo i niewymyślnie pociesza....
Zamilkły.
Baron który pragnął uciec ztąd jak najprędzéj, zarządził po cichu małą intrygę.... Powóz zaszedł proprio motu, mąż zaczął zbierać gałganki żony, pakował się, zawijał, chrząkał, mówił głośno... dwie kobiety wyszły nareszcie z cieniów groty.... Pożegnanie było krótkie, Henrykowi skłonili się z daleka, on im; Jakób z żoną odprowadził ich do powozu....
Świetna gwiazda znikła w tumanach kurzawy gościńca.
Henryk siedział uparcie, wiedząc że przytomnością swą dokuczać może, ale Tildę Jakób odprowadził na górę, a sam nie rychło, nie chcąc okazać wstrętu i obawy, zszedł znowu do groty.
Zapalono cygara, zbliżył się cygan także, Gromow przysunął, gwarzyli.... Henryk przybity nie mięszając się do rozmowy, nie ruszał się wszakże z miejsca.
Ograniczyła się więc pogadanka na ogólnikach między Jakóbem, Gromowem i cyganem, który się jak zawsze przeraźliwie nudził i dowiadywał tylko czémby mógł rozerwać. Gromow widział przyszłość czarno.... Jakób jeden był spokojny.
— Człowiek, rzekł wysłuchawszy narzekań, nigdy rozpaczać nie ma prawa. Jeźli mu chodzi o los jego własny, to małość ducha, to dziecięcy płacz nad skaleczonym paluszkiem; jeźli o ludzkość, to ślepota. Jest w dziejach ciąg rozumny, który głupotę i złość ludzką przełamać musi. Ludzie po swojemu kierują sprawami świata, ale nie są w stanie złamać jego prawa i losów przemienić. Trzeba czekać a burze przejdą....
— Ale nim słońce wejdzie, rosa oczy wyje! rzekł Gromow.
— Nasze oczy, może, ale oczy dzieci naszych widzieć będą słońce.... Nie jesteśmy człowiekiem ale ludzkością, w losach pojedyńczéj jednostki nie ma téj całości jaka jest w dziejach, jednostki są to kamienie budowy....
— Zaprawdę, przerwał w téj chwili Henryk wstając, pan, panie Jakóbie, jesteś ze wszech miar człowiekiem szczęśliwym; masz wiarę, cel wżycie, spokój, no — i na niczém ci nie zbywa.
— A pan? nie możeszże pozyskać tego wszystkiego?
— Nie, odparł Henryk, ja życie wycisnąłem jak cytrynę, smaku w niém nie ma, została łupina, żyję bez celu, nie wierzę w nic, wszystko niemal śmieszném mi się wydaje... choroba wieku. Pańskie mrzonki lepsze są od rzeczywistości.
— Ale ja ich wcale nie mam za mrzonki, odparł Jakób, dla mnie są one rzeczywistością żywą, a wasz ten realizm trupem i zgnilizną.... Daruj mi pan, wracasz do kraju, jest tam wiele do czynienia, chciéj, żądaj, śmiej, a natchniesz nowym duchem życie swoje....
Henryk śmiał się ale boleśnie.
— Pojadę, rzekł z cicha, ale nie do kraju jeszcze, i nie po to co wy mi radzicie tak zbawiennie, mam teraz co innego do roboty.... Zgadnijcie?! Ruszę w ślad za Baronem i Muzą, będę ich ścigał, nastręczał się im, nudził i męczył szyderską fizyognomią, chodził za nimi krok w krok, to doskonale się ubawię i nasycę....
Ale każdy ma swoje smaki, naturę, charakter... mnie szatan widać w pieluchach kołysał... zostało mi coś z natury téj niańki Cha! cha!
Rozśmiał się dziko, wziął za kapelusz i wybiegł, wołając: Jeszcze muszę się im dziś pokazać w teatrze....
Już dla tego samego że Henryk do Genui pospieszył, Jakóbowstwo pozostali w Sestri.

Po nad uspokojone morze wszedł księżyc blady, noc była prześliczna, pusto i cicho w małéj mieścinie. Na placyku przed kościołem kilka kobiet przy latarkach sprzedawały owoce, gdzieniegdzie z otwartego okna odzywała się gitara i śpiew wieczorny, parami młodzież przechadzała się pod platanami. Na wybrzeżu jeszcze kilkoro dzieci bawiło się wśród fali łagodnie rozpływających na piasku.
Szkielety budujących się bark pełne życia i stukotu we dnie, odpoczywały i zasypiały, czarne ich boki szeregiem opasywały wybrzeże jakby twierdze jakieś dziwaczne.
Tilda i Jakób wyszli nad brzeg morza, biedna kobieta była czegoś zbolała i smutna, otworzyły się rany wspomnień przeszłości, oczy miała wilgotne i pierś wezbraną.
— Wszak odjechali wszyscy? spytała.
— Odjechali, rzekł Jakób. Spojrzyj jak pięknie świeci ten księżyc nad morzem, jaka cisza i majestat w téj naturze, która nam przypomina niezmiennością praw swoich, że i duchowe prawa są równie niezmienne, że i my pogodném czołem na wszystkie świata przygody patrzeć powinniśmy.
— Tak, przerwała Tilda po cichu, ale dajże wszystkim serca żelazne, coby mogły nie boleć od wspólnych nieszczęść świata, kraju, braci.... Nauczyłam się i ja od ciebie wierzyć w sprawiedliwość, w nieubłagane prawo Boże; dumna jestem z tego, czuję, że sprawa wszystkich uciśnionych kiedyś odniesie zwycięztwo... ale my... ale pokolenia całe.... Te krocie ludzi pod lodami Sybiru, zakute w łańcuchy, te niewiasty polskie z niemowlętami na rękach, idące przy taczkach katorżników, ci starcy z tęsknoty konający na bezludziu moskiewskiém, te popalone miasta, sprofanowane domy, urągowisko niedoli... jakże na to patrzeć, wspomnieć to bez łez krwawych....
— Uwierz tylko w to, przerwał Jakób, że nic w świecie nie uchodzi bezkarnie, że prawda musi zwyciężyć, że te tysiące ludzi, ofiar, niosą za stopami swemi idee i nawracają sobą; że żadna z tych łez nie pada niepomszczona, że żaden jęk nie rozwieje się daremnie, a w męztwie czerpajmy siły do ofiar... i daléj, daléj, daléj, pracownicy przyszłości.... Idźmy tłuc kamienie na gościńcach handlarzy wieku, w kamieniach tych dłoń wygnańca uściele drogę mającemu przyjść tryumfowi prawdy.
Świat zaparł się moralności, prawa, szlachetnych swych młodzieńczych popędów, i dójdzie do krańców bezbożnego szału, aż rozbiwszy się o nie, zawrócić będzie musiał.
Cóż znaczą męczarnie ludzi w wielkiem morzu wieków, życiu świata?...
Ręka w rękę, podpierając się wzajem, wleczmy się drogą ciernistą... nad nami Ten co był... co jest i będzie na wieki.

KONIEC.


166ø167ø168ø169ø170ø171ø172ø173ø174ø175ø176ø177ø178ø179ø180ø181ø182ø183ø184ø185ø186ø187ø188ø189ø190ø191ø192ø193ø194ø195ø196ø197ø198ø199ø200ø201ø202ø203ø204ø205ø206ø207ø208ø209ø210ø211ø212ø213ø214ø215ø216ø217ø218ø219ø220ø221ø222ø223ø224ø225ø226ø227ø228ø229ø230ø231ø232ø233ø234ø235ø236ø237ø238ø239ø240ø241ø242ø243ø244ø245ø246ø247ø248ø249ø250ø251ø252ø253ø254ø255ø256ø257ø258ø259ø260ø261ø262ø263ø264ø265ø266ø267ø268ø269ø270ø271ø272ø273ø274ø275ø276ø277ø278ø279ø280ø281ø282ø283ø284ø285ø286ø287ø288ø289ø290ø291ø292ø293ø294ø295ø296ø297ø298ø299ø300ø301ø302ø303ø304ø305ø306ø307ø308ø309ø310ø311ø312ø313ø314ø315ø316ø317ø318ø319ø320ø321ø322ø323ø324ø325ø326ø327ø328ø329ø330ø331ø332ø333ø334ø335ø336ø337ø338ø339ø340ø341ø342ø343ø344ø345ø346ø347ø348

Strona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/166øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/167øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/168øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/169øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/170øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/171øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/172øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/173øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/174øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/175øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/176øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/177øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/178øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/179øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/180øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/181øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/182øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/183øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/184øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/185øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/186øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/187øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/188øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/189øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/190øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/191øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/192øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/193øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/194øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/195øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/196øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/197øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/198øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/199øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/200øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/201øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/202øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/203øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/204øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/205øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/206øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/207øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/208øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/209øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/210øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/211øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/212øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/213øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/214øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/215øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/216øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/217øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/218øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/219øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/220øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/221øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/222øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/223øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/224øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/225øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/226øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/227øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/228øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/229øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/230øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/231øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/232øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/233øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/234øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/235øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/236øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/237øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/238øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/239øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/240øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/241øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/242øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/243øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/244øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/245øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/246øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/247øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/248øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/249øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/250øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/251øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/252øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/253øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/254øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/255øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/256øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/257øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/258øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/259øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/260øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/261øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/262øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/263øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/264øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/265øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/266øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/267øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/268øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/269øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/270øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/271øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/272øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/273øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/274øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/275øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/276øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/277øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/278øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/279øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/280øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/281øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/282øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/283øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/284øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/285øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/286øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/287øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/288øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/289øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/290øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/291øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/292øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/293øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/294øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/295øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/296øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/297øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/298øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/299øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/300øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/301øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/302øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/303øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/304øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/305øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/306øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/307øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/308øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/309øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/310øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/311øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/312øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/313øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/314øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/315øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/316øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/317øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/318øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/319øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/320øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/321øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/322øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/323øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/324øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/325øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/326øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/327øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/328øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/329øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/330øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/331øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/332øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/333øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/334øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/335øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/336øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/337øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/338øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/339øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/340øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/341øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/342øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/343øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/344øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/345øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/346øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/347øStrona:Józef_Ignacy_Kraszewski_-_Żyd_obrazy_współczesne._T._3.djvu/348

  1. Historyczne.
  2. Co gorzéj, corocznie przychodzą petycye przeciwko przyjmowaniu Polaków do służby publicznéj, a sprzymierzeńcy Budberga ich bronią! P. A.
Powrót do strony „Sandbox/Draco flavus/Test5”.