Na kresach/Część pierwsza

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Na kresach
Podtytuł Powieść z naszych czasów w trzech częściach
Wydawca F. H. Brockhaus
Data wyd. 1867
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ PIERWSZA.
I.

Mieszkańcy Radziejewa mieli dzisiaj noc bezsenną. Jędrzej Maciejaszek, najrozumniejszy chłop w całej osadzie, widział na własne oczy dziwne rzeczy.
— I jakże to było? — pytał po raz dwudziesty Marek Paliwoda, największy niedowiarek i farmazon.
— A jużci nie inaczej, jak mówiłem — odpowiadał po raz dwudziesty Maciejaszek.
— I poszło prostą drogą do młyna?
— Jakby strzelił.
— Święty Boże!... a w browarze?
— Świeci się jeszcze, a ten czarny pan chodzi po izbie i czegoś ręce łamie.
— To coś na złe wróży.
— Patrzy na wojnę.
— Może zaraza morowa...
— A najprędzej, że nowe podatki nałożą — zakonkludował Marek Paliwoda, niespokojny duch gromady.
— Wam bo tylko lutry w głowie!
— Wszak sami mówicie — odburknął Paliwoda — że djabeł, który niósł młynarza, był kubek w kubek podobny...
Maciejaszek splunął trzy razy i przeżegnał się, a Paliwoda zaproponował swemu sąsiadowi, aby z nim udał się do młyna i tam na miejscu przekonał się, że ani djabła, ani mielnika w młynie nie ma.
Oburzyła się na to cała gromada Radziejewa, a farmazon Paliwoda musiał chyłkiem do domu uciekać, aby za swoją protestację przeciw tradycyjnej wierze ludowej kilka szturkańców nie oberwać. Pozostali włościanie uwolniwszy się tym sposobem od niewiernego Tomasza, zgodzili się wszyscy w tem mniemaniu, że mielnika djabli wzięli; nie wiedzieli tylko, jakie to skutki za sobą. pociągnąć może. Jedni byli za wojną, drudzy za morowem powietrzem... o nowych podatkach i lutrach nikt nie mówił, bo nie było już między nimi Marka Paliwody.
Poczciwi to ludzie, ci włościanie Radziejewscy! Wierzą oni w Boga, w przenajświętszą Marję, wierzą w powszechny kościół katolicki, ale wierzą też i w djabła, z całą niezachwianą wiarą ludu polskiego, i w tem się tylko od innych różnią, że ten djabeł w ich wyobraźni często podobny jest do burmistrza z Dąbczyna. Jest to jedyny przesąd tych prostaczków, zresztą są to ludziska bardzo poczciwe; płacą należycie podatki, nie dopuszczają nigdy do sekwestru, z wyjątkiem Marka Paliwody, który jest oczywisty farmazon i wartogłowy.
Lecz zkądże ta sprawa djabła z mielnikiem Radziejewa?
Wieś Radziejewo należy do rzędu tych osad polskich, które jak stracone czaty wysunęły się naprzód, na sam kraniec ziemi wielkopolskiej. Długi czas gospodarował tu jakiś podstarości, aż wreszcie po wielu latach powrócił dziedzic, a wrócił smutny i strapiony. Chciał on tutaj w cieniu strzechy rodzinnej dośnić owych snów złotych, które mu rzeczywistość wydarła. Miał on kiedyś jakiś wysoki zawód publiczny, a gdy go opuścić musiał, wszedł zgarbiony do dworca, z którego niegdyś młodzieńcem w świat wyruszył. Czynny jego umysł nie mógł tutaj leżeć odłogiem. Zważyło się koło jego czynności w tem wązkiem kole jednak chciał odtworzyć dawniejszą przeszłość swoją. Nie mogąc zakładać instytucji na większy rozmiar, założył w wiosce swojej szkółkę dla włościan, szpichlerz i infirmerję, w której spracowany robotnik mógłby bez grzechu i nędzy dokończyć swego żywota, a w chorobie znaleźć potrzebny ratunek.
Zawiódł się jednak w swoich oczekiwaniach poczciwy fundator. Jeszcze szkółka prosperowała jako tako w zimie, bo była obszerna i dobrze ogrzana, ale inne dwie instytucje wcale się nie przyjęły. Szpichlerz gromadzki stał pustką, chociaż co tygodnia wywożono zboże na targ do Dąbczyna, a w szpitalu gnieździły się sowy i kawki, chociaż wiele kalek rozłaziło się z wioski o kiju żebraczym.
Inaczej też być nie mogło. Wspólność majątku gromadzkiego nie mogła się jeszcze pomieścić w głowach chłopskich, w których ekonomja polityczna jeszcze nie zaświtała, a umierać nie na swojem śmieciu, umierać w szpitalu, za receptą cyrulika, umierać bez bab, ziół, czarów i zażegnywań, byłoby występkiem przeciw tradycji ludowej. Do tego szpital gromadzki urządzono w starym, spalonym browarze, a przecież i dziecku wiadomo, że w każdym starym, polskim browarze mieszka djabeł. Browar Radziejewa tem się różnił od innych, że zamiast jednego, miał dwóch takich lokatorów, jakto sobie na ucho opowiadali pastuchy radziejowscy. Nie dziw więc, że chory włościanin zapychał się w najciemniejszy kąt swojej izby, trzymał się rękami i nogami śmiertelnej pościeli i wolał starym obyczajem nawet przed upływem terminu oddać ducha Bogu, niżeli za receptą lekarza przytrzymywać ją czas niejaki w atmosferze spalonego browaru!
A cóż dopiero dać się zamknąć w infirmerji na łaskawym chlebie! Któryż to polski kaleka, lub stary wiejski proletarjusz, dałby sobie wziąść ten poetyczny epilog swego życia, który z niewysłowioną roskoszą przebiega o kiju żebraczym? Wszak to najsmaczniejsza zakąska po chudej strawie jego żywota! Ten ruch ustawiczny, ta rozmaitość przygód, ta niepewność jutrzejszego obiadu, owe strategiczne marsze i kontramarsze w obec psów i żandarmów, ileż to, poezji, ileż uroku, ileż snów romantycznych! I jakżeto zrzec się owej brody malowniczej, owych fantastycznie zawieszonych łachmanów i w siwym kubraku z krzyżem na piersiach gnić na łóżku szpitalnem, czekając jak zwierzę wymierzonego karmu!
Otóż zbawienna fundacja dziedzica okryła się w oczach dziadów hańbą i sromotą; zamieszkały ją sowy i kawki, a biada człowiekowi, któryby pod jej dachem dziurawym szukał w nocy schronienia!
Długo walczył poczciwy dziedzic z nałogiem swoich włościan, a gdy mu w końcu i w tem małem kółku za przestrono się zrobiło i gospodarstwo podupadać zaczęło, oddał swoją wioskę w młodsze, jak się wyrażał, ręce, czując się za starym dla dzisiejszego świata. I jeszcze więcej zwęził swój zakres, zwęził go do czterech ścian małego pokoiku, w którym porozwieszał na ścianach wszystkie pamiątki dziejów ojczystych i po całych dniach rad się w nie wpatrywał.
Następca dziedzica nie o wiele był młodszy i jemu nie powiodło się nadać tym filantropijnym instytucjom jako tako znaczenia. Spichlerz spalił się niepojętym sposobem, a infirmerja gromadzka, vulgo spalony browar, pochylił się z powagą ku ziemi, jak każde dzieło rąk ludzkich.
Po niejakim czasie zmieniły się rzeczy. Prostą drogą z Berlina przyjechał jakiś młody człowiek, czarno ubrany, z czarnym na twarzy zarostem. Miał on w zanadrzu dyplom szkoły medycznej, przekazujący mu prawo łaski i miecza na cały rodzaj ludzki. Zamieszkał w Dąbczynie, a chodził wsiach, bo do włościan szczególniejszą miał passję. Pan na Dąbczynie uśmiechał się dziwnie, gdy o tem mówił. Utrzymywał on, że dla młodego lekarza taka praktyka jest najlepsza, bo mu pozwala czynić różne eksperymentu in anima villi...
Otóż młody lekarz będąc razu jednego w Radziejewie, dowiedział się o zacnych chęciach szanownego dziedzica, o rzeczywiście spalonym szpichlerzu gromadzkim, oraz o tak zwanym «spalonym browarze» i jego przeznaczeniu, a witając z zapałem wschodzącą jutrzenkę postępu i cywilizacji, wymógł usilnemi prośbami na właścicielu Radziejewa, że infirmerję gromadzką na nowo wskrzesić postanowił.
W tym celu ponaprawiano dach dziurawy, wypędzono sowy i kawki, ale djabeł został, a pobożna instytucja razem z djabłem przyjąć się nie mogła. Zaledwie bowiem po skończonej reperacji, młody lekarz radziejewskiej gromadzie o znaczeniu szpitalu i infirmerji wykładać począł, wszyscy chorzy nagle, jakby cudem ozdrowieli: ślepi przejrzeli, niemi przemówili, a co było dziadów i niedołęgów, wszystko to powymykało się chyłkiem ze wsi, mimo pruskiego patentu «o włóczykijach». Słowem, wieś stała się nagle młodą i zdrową, jak bursztyn, każdy miał przytułek i był syty na dni kilka.
Ale młody lekarz nie dał się zbić z drogi. Mówił, dowodził, napominał, a gdy wreszcie rządową zagroził egzekucją, gromada poczęła się naradzać, co w takim razie uczynić wypada. Sądząc prostym sposobem, że do dwóch własnych djabłów, mieszkających w spalonym browarze, nie trzeba nowych przywoływać, zgodzono się wreszcie na wydanie jakiej ofiary z pomiędzy swego grona, aby dobrym chęciom dziedzica i lekarza zadość uczynić.
Los padł na mielnika, któremu przed kilkoma dniami koło młyńskie rękę zgruchotało. Cały ten nieszczęsny wypadek opowiedziano lekarzowi, który natychmiast z przełożonym gminy udał się do młyna.
Na brudnej pościeli, śród kłębów mgły mącznej, leżał biedny mielnik. Kilka osób krzątało się koło niego. Przy nim siedział chłop z Owszyny, znany, Samorodny konował w całej okolicy. Nikt lepiej od niego nie naprawiał nóg złamanych. Grubym sznurem powiązał zgruchotaną rękę chorego, zakręcił polanem i zmaczał wodą dla lepszego ściśnienia.
Biedny mielnik ani się skarżył, leżał spokojnie, podczas gdy jego medyk wódeczką się zakrapiał. A cała izba trzęsła się i skrzypiała, turkot kół i pytlów, oraz huk spadającej wody był przerażający.
Stan chorego był niebezpieczny. Rana przeszła w gangrenę, na głowie ukazały się znaki silnego uderzenia. Z wielkim uporem licznej jego rodziny, zaniesiono chorego w przygotowanej do tego lektyce do spokojnej i wygodnej izby gromadzkiego szpitalu. Zrobiwszy, co mu nauka i sumienie nakazywały, zostawił lekarz chorego śród czuwającej przy nim rodziny i nocnych stróżów gromadzkich, a sam udał się już późnym wieczorem do izdebki, którą po drugiej stronie szpitalu dla nadzorcy przyrządzoną była.
Chory mielnik leżał na świeżem, miękkiem łóżku i patrzał osłupiałem okiem na siedzącą przy nim rodzinę. Najstarszy syn przyniósł tymczasem sporą flaszkę wódki.
— Życie człowieka to jak kropla wody! — ozwał się zięć mielnika i pociągnął z flaszki.
— Bez Boga nic się nie dzieje! — rzekła żona, dodając pszennego placka.
— Wszyscy musimy umierać! — dodał wujaszek chorego, biorąc do ręki flaszkę.
— Człowiek jak robak na drodze! — mówił stróż gromadzki, spluwając na widok wódeczki.
I gdy tak wszyscy zgodziwszy się mniej więcej w sentencjach o znikomości życia ludzkiego, po wypróżnieniu flaszki, za przykładem nocnego stróża do snu się zabierali, ozwał się chory słabym głosem, prosząc zgromadzonych o ostatnią przysługę. Smutno mu było bez turkotu kół młyńskich i pytlów; jego pierś zapragnęła jeszcze raz’napoić się owym mącznym pyłem, który jak mgła poranna unosi się po kątach jego izby. Zgromadzeni słuchali go ze czcią należną, a wysławszy nocnego stróża na zwiady pod drzwi lekarza, wzięli mielnika na barki i przez rowy i płoty zanieśli go do młyna, ku zgorszeniu Jędrzeja Maciejaszka, który właśnie stał na podwórzu swego obejścia i na własne oczy te figle czartowskie widział.
Uśmiechnął się chory mielnik, słysząc ulubiony turkot kół i pytlów, i pełną piersią zachwycił dusznego, mącznego powietrza ubogiej zwojej izdebki. Konował z Owszyny stanął znowu przy jego brudnej pościeli, odwiązał bandaże, opasał sznurem rękę zgruchotaną, a nim na północ kury zapiały, dusza mielnika ulatywała na białym obłoku mącznego pyłu, śród huku i stuku kół młyńskich, w blade, sine przezrocze nocy majowej!...




W małej izdebce po drugiej stronie szpitalu, siedział młody lekarz smutny i zadumany. Twarz miał bladą, czoło piękne, wypukłe, a ciemne, marzące oko jego powlokło się szklistą obsłonką. Najwięcej mógł liczyć lat dwadzieścia sześć lub ośm; mimo to ponad piękną brwią zarysowało się kilka zmarszczek, ślady kilku głębszych myśli, uczuć, lub marzeń zawiedzionych.
Do izdebki wszedł człowiek o siwych włosach, poczciwej, rumianej twarzy. Postawa jego i kilka blizn na czole świadczyły, że kiedyś służył wojskowo. Wyprostował się z należytem uszanowaniem i czekał zapytania.
— I cóż tam, Jakubie? — zapytał lekarz.
Jakub Mietlica, ekonom folwarku radziejewskiego, były wachmistrz ułanów, odkrząknął z należytą subordynacją, jaką miał zawsze dla ludzi uczonych, i rzekł:
— Mielnik umarł, wielmożny panie, a umarł tak po cichu, że nawet żona i dzieci nie słyszały, kiedy z niego wyszła dusza.
Dwie łzy zakręciły się w oczach lekarza; wstał szybko od stołu i obrócił się do okna. Ekonom nie dojrzał łez, a gdy milczenie dłuższe nie przypadło do smaku staremu gadule, odkrząknął znowu i mówił dalej:
— Wszyscy zawodzą, aż młyn cały chodzi, wielmożny panie, a piją, co się wlezie... Ja też mówiłem, że z tego szpitalu nic nie będzie. A nasza pani, aż odmłodniała z radości, gdy się dowiedziała, że będzie mieć chorych na swoim wikcie! Pożal się Boże, to szkoda było kołka i siekiery; chłop chłopem...
Lekarz odwrócił się szybko od okna i tak dziwnym wyrazem na twarzy spojrzał na ekonoma, że się tenże przestraszył i kilka kroków w tył się cofnął.
— Gdzieś się rodził, Jakubie? — zapytał go lekarz.
— Ja... ja... — mówił zmięszany ekonom — ja... rodziłem się w Kaliskiem...
— Kto byli twoi rodzice?
— Moi rodzice... to już tak dawno... moi rodzice byli... ja byłem przy ułanach i dzięki naszemu panu, byłem wachmistrzem.
— Ale twoi rodzice, kochany Jakubie?
— Moi rodzice — rzekł po chwili ekonom, spuszczając oczy ku ziemi — moi rodzice byli poddani we wsi Smarzewie. Nie wstydzę się wcale tego, i owszem, gdy się człowiek otrząsł z śmiecia i czegoś w świecie się dosłużył, to jakoś milej spojrzeć na siebie i po za siebie...
— Bardzo dobrze — odpowiedział na to lekarz — praca nasza i dobry żywot podnoszą nas coraz więcej, ale nie powinniśmy pogardzać tymi, co za nami zostali. Widzisz, panie Jakubie, nazywasz mię wielmożnym panem, a rodzice moi może byli ubodzy, ubożsi od ciebie!
Stary ekonom pokręcił wąsa i potarł czoło szeroką, opaloną dłonią. Nie kontent był z siebie, że się wyrwał ze zdaniem, które jakkolwiek było namacalnie prawdziwem, jednak nie podobało się młodemu lekarzowi, któremu ze względów subordynacyjnych nie chciał się sprzeciwiać. Według niego regulamin był drugą biblją: starszego słuchaj i basta. Ale kogo miał za starszego, to znowu rzecz inna. Najstarszym był jego pan, któremu w wojnie i pokoju służył, a po panu następował ten, którego pan jego czcił i poważał. Księdza proboszcza słuchał tylko przy mszy i na spowiedzi, a że burmistrza z Dąbczyna cum sortibus za boskie nie miał stworzenie, to wypływało z jego gorliwości religijnej, bo wszystkim niedowiarkom zaprzysiągł był wieczną nienawiść, za co od księdza proboszcza spodziewał się przy każdej wielkanocnej spowiedzi powszechną otrzymywać absolucję.
Niejaki czas milczał stary ekonom, kręcąc wąsy to w tę, to w’ ową stronę. Mimo największej subordynacji, nie mógł jednak przypuścić, aby chłop miał jakie takie znaczenie u niego; a gdy o sobie i o swoich rodzicach rozmyślać począł, przyszła mu nagle do głowy myśl szczęśliwa: że urodzić się chłopem, znaczy wprawdzie to samo, co mieć na sobie grzech pierworodny, ale kto był ułanem, ten grzech swój już zmazał, a cóż dopiero wachmistrzem, mości dobrodzieju?...
Tak myślał sobie stary ekonom, przychodząc powoli do równowagi zmysłów swoich, które nieszczęsne zagadnięcie lekarza było nieco pomięszało.
Lekarz tymczasem przystąpił był znowu do okna i utopił wzrok w szary, nocny krajobraz. Tam gdzieś z daleka, z wody Noteci wstają mgły białe i ciągną powoli ku północy, jak szaty grobowe. I zaścielają strzechy wieśniaczej, spuszczają się do okien i wołają na uśpionych mieszkańców: żegnamy was, my dzieci ziemi polskiej; wkrótce zawieje wiatr i poniesie nas do obcych. A gdy nas obaczą lecące po nad swoje dachy czerwone, rzekną między sobą: Oto szaty grobowe, które wiatr przyniósł do nas z za brzegów Noteci — tam muszą być trupy, pójdźmy tam!... I mówią dalej mgły białe do uśpionych mieszkańców: Wstańcie i czuwajcie, bo już blizko jest wasz nieprzyjaciel!... A fale sinej, dalekiej rzeczki pomrukują głucho, jak płacz córki, gdy opuszcza dom rodzinny; jasne i szkliste, płyną zwolna, jak płynie łza pożegnania, a stojące po nad brzegiem drzewa szumią żałośnym wtórem, jak krewni i przyjaciele, żegnając rozstającą się z nimi dziewicę!... Płyń dziecię gór naszych, pieszczotko dolin polskich, płyń rzeko polska do obcej ziemi, gdzie głosu fal twoich nikt nie zrozumie, nikt nie upoi się twemi wdziękami! Z tęsknotą wspomnisz o ziemi macierzyńskiej, która cię wychowała, młodość twoją stroiła w kwiaty, dała ci posag bogaty z wód błękitnych, a tyś je zaniosła do obcych, ty dziecię sławiańskie poszłaś do nich w służbę, nosząc na swoich dziewiczych barkach ich towary i bogactwa, pracując w ich młynach i fabrykach jako czarna niewolnica, rozdzielając swe ciemne warkocze na tysiące ramion obcych...
Stary ekonom stał ciągle przy drzwiach i kręcił wąs to w tę, to w ową stronę. Milczenie młodego lekarza mocno go niecierpliwiło. Nie mógł pojąć, jak można w nocy przez okno patrzeć, jak można obrócić się plecyma do starego wachmistrza, który miałby tyle ciekawych rzeczy do opowiadania! Ale już to świat dzisiejszy taki, pomyślał sobie stary ekonom, młode pokolenie nie ma czci dla żadnej tradycji, a zamiast w nią jak w tęczę patrzeć, obraca się do niej plecyma, aby po ciemnej jak noc przyszłości bezmyślnie błądzić!
Może nie tym stylem myślał sobie stary ekonom, ale coś podobnego musiało mu przelecieć przez głowę, bo nią potężnie pokiwał, a wyjąwszy z kieszeni krótką fajeczkę, zapalił ją sobie w sekrecie.
Młody lekarz nie widział wcale tej szczególnej konfidencji starego ekonoma. Oparty o okno, patrzał ciągle przed siebie, w daleką, szarą przestrzeń. A tam daleko, na ciemnem niebie malują się wieże, Dąbczyna, masa czarnego muru wznosi się wysoko, a u jego stóp wije się obłudna kochanka, rzeczka błękitno-oka, usypiając go ostatnim zdradliwym pocałunkiem i... Śpij stary, siwy grodzie, ostatnia strażnico ziemi sławiańskiej, upojony złotym snem i roskoszą; śpij słodko na kresach ziemi polskiej! Ale biada ci, gdy się zbudzisz. Zdradziła cię kochanka twoja błękitno-oka, poszła do obcych, a oni za jej śladem przyjdą do ciebie, stary, siwy grodzie, ostatnia nasza strażnico, i mury twoje rozbiorą i podzielą między siebie, aby pamięć po tobie nie została!... Oto już stanęli w koło ciebie białym szeregiem, ściskają cię coraz więcej, upadniesz stary, siwy grodzie, strażnico ziemi naszej!...
— Młody lekarz odwrócił się nagle od okna i rzekł do starego ekonoma, który tymczasem z ułańską zręcznością zakrywał po za sobą ulubioną fajeczkę:
— Czy to Dąbczyn tam na prawo?
— Dąbczyn, wielmożny panie — odpowiedział ekonom.
— A ten białawy pas po za nim?
— To niemiecka osada Siegesfeld, dawniej po naszemu Żegocin.
— Żegocin? to dawniej było polskie!
— Bardzo dobrze jeszcze pamiętam! należał do klucza Dąbczyńskiego. Powoli odkupili Prusacy pustką stojące grunta i nazwali po swojemu, co ma znaczyć pole zwycięztwa. Djabła tam, kiedy tu zwyciężyli. Pytałem już o to starego pana naszego, który wie o każdej wyoranej tutaj kości polskiej, ale o zwycięstwie Niemców ani śladu tutaj nie ma!
— Zwyciężyli, zwyciężyli — mówił półgłosem młody lekarz.
— Jak to? Wszak stary nasz pan...
— Byłeś żołnierzem, kochany Jakubie, a nie wiesz, co to zwycięstwo. Gdy cię nieprzyjaciel spędzi z placówki i sam tam ogień rozłoży, nie straciłżeś kilkaset kroków ziemi, nie cofnąłeś się na drugą linję?
— To prawda; sam pan major nazywał Mogiły redutą, a gdy je Warner kupił i po niemiecku gospodarować począł, rzekł pan do mnie: «Jakubie, strąć ten mostek na rzeczce granicznej, Mogiły już nie nasze, redutę wziął nieprzyjaciel!» I jeszcze tego samego dnia własną ręką podciąłem kładkę, przez którą długi czas chodziliśmy wszyscy do Mogił, do pana Górnickiego. Był to bardzo poczciwy człowiek, tylko... Czy znał wielmożny pan Górnickiego, dawnego dziedzica Mogił?
Młody lekarz zrobił znak zaprzeczenia i usiadł na krześle. Korzystając z rozbudzonej ciekawości lekarza, zaczął stary ekonom tem, że sobie już otwarcie fajeczkę zapalił, a usiadłszy w kącie na stołku, rzekł:
— Jeżeli już wielmożny pan koniecznie chce dzisiaj w spalonym browarze nocować, to gawędka starego wcale nie zawadzi. Do tego mielnik oddał już ducha Bogu, a w całej wsi śpią ludzie, że aż miło. Poczciwy to nasz lud, ale głupi, jak wół. Sam pan widział, że do niczego. Mielnik wolał umrzeć przed czasem, niżeli zaufać ludziom, którzy więcej umieją od chłopa. I nie ma dziwu, że tym ludziom odbierają koloniści z rąk grunta i domy, nazywają wsi po swojemu, a nasi idą w rozsypkę i giną pod obcym płotem. Ale jeżeli pan całą wieś obcym sprzeda, to już grzech śmiertelny, jak mówi starszy pan, za który nie ma odpuszczenia ani na tym, ani na tamtym świecie!
— I bardzo słusznie mówi starszy pan — ozwał się lekarz.
— Otóż widzi wielmożny pan — mówił dalej ekonom, puszczając z należytą subordynacją kilka kłębów dymu — starszy pan zawsze rozsądnie mówi. A Mogiły, to znowu mówił starszy pan, dla tego tak się nazywają, że kiedyś mieli tutaj Polacy pobić Krzyżaków, rycerzy niemieckich, i ich ciała pogrzebać. Nawet na samej granicy Dąbczyna i Badziejewa są wysokie kopce, w których bodaj czy nie leżą Krzyżacy. Psy lepiej się znają od nas na takich rzeczach, a mój Widu, to wyje jak wściekły, gdy tamtędy ze mną przechodzi. Stary to pies i nie głupi!
W tem, jakby wiedział, że pan o dobrych instynktach jego właśnie w tej chwili mówi, zaszczekał Widu przeraźliwie tuż pod oknami spalonego browaru. Lekarz i ekonom wyjrzeli oknem i widzieli obaj, jak ciemna jaka postać przesunęła się ukradkiem wzdłuż ściany i znikła poza węgłem. Widu rzucił się wściekle za nią. Za chwilę okazała się postać wysoka z kijem w ręku. Widu począł skomlić i łasić się do niej.
— Kto był ten pierwszy, tego nie wiem — mruknął ekonom — ale ten drugi, to może być tylko Marek Paliwoda, bo tylko do niego może się Widu łasić. Ale co on tak późno robi z kijem?...
Tymczasem Widu pożegnał na rogu browaru swego dobrego znajomego i wrócił pod okno izdebki, w której według jego przekonania miał się znajdować ekonom. Było to szpetne, czarne, kudłate psisko, o małych nogach i łbie ogromnym. Obaczywszy w oknie ekonoma, zaszczekał z widoczną radością, a zwróciwszy się ku północy, począł wyć przeraźliwie.
— Czy widzi wielmożny pan? — zawołał ekonom, tak zawsze po całych nocach wyje, zwrócony do Mogił i Dąbczyna, a nieraz to biegnie aż na kopce. Nieraz bywało, wstanę w nocy i patrzę, czy nie złodzieje. Nie ma i żywego ducha, a on wyje i wyje, jakby tam ćmę nieprzyjaciół widział!
— Widu, Widu! — zawołał lekarz, chcąc się bliżej przypatrzyć tej rozumnej istocie.
Widu jednak nic nie słyszał, wył tylko żałośnie, zwrócony do Mogił i Dąbczyna.
— I nawet biedę miałem z tem psiakiem w Dąbczynie — mówił dalej ekonom. — Bo muszę panu powiedzieć, że Wojna z Dąbczyna, zegarmistrz, tak go nazwał i mnie darował. Razu jednego pyta mnie jakiś luter, jak się ten pies nazywa. «Widu», odpowiedziałem, nie mając nic złego na myśli. A w tem zapieni się luter, aż zgłupiałem, i takiego narobił krzyku, aż się ludzi moc zbiegła. Nie dosyć na tem. Wzięli nawet mnie do burmistrza, a ten dał mi admonicję dość surową, abym ludzi nie znieważał. Dopiero wtedy dowiedziałem się, że powiedziałem lutrowi wielką impertynencję, bo na jego pytanie, jak się pies nazywa, powiedziałem po prostu: «Widu» (wie du), co znaczy po polsku: «jak ty». A to wszystkiemu temu winien był Wojna, który dowiedziawszy się o tem, spoił mnie jak cztery dziewki. Chciał mi psa odebrać, ale nie dałem mu, bo jakoś bardzo dobrze mi się podobało, odpowiadać lutrom, jak się ten pies nazywa.
Rzekłszy to stary ekonom, wytrzepał z fajki popiół, a zapaliwszy ją na nowo, mówił dalej:
— Otóż i psisko sprowadziło mnie z drogi. O panu Górnickim miałem mówić. Wieś Mogiły, ot tam, gdzie ta kupka drzew się czernieje, jest to piękna i rozległa osada. Ma wprawdzie grunt mokry, ale jakie takie rowy, a w życie mógłby się człowiek schować. Ale pan Górnicki nie wiele dbał o to i nie bardzo zaglądał do gospodarki. Chociaż był nieżonaty, dom jednak prowadził wielki; miał ładne konie i karetę, polował i ucztował z gośćmi, których zawsze było pełno u niego. Pan major często napominał go, aby się powściągnął, bo wieś pójdzie na takie życie, na co pan Górnicki śmiejąc się, odpowiadał: «Kochany szefie, nic tu nie pomoże. Gdybym żył o suchym chlebie, to wieś Niemcy wezmą, bo ja z nimi sąsiaduję i widzę, co oni robią. I wszyscy pójdziemy z torbami, jeśli się tymczasem na lepsze nie zmieni, bo szlachcic polski nie utrzyma się przy ziemi. Oni i na piaskach pszenicę mieć będą, a szlachcic i na gnoju ma pustki. Już niebo nam nie sprzyja. Ja pierwej, bom z brzegu, a ty po mnie, kochany szefie, pójdziesz z torbami, a Niemcowi zrobisz miejsce.» Tak mówił zawsze do majora pan Górnicki i w niczem trybu życia nie zmienił.
Widu obrócił się znowu do ściany szpitalu i począł szczekać przeraźliwie. Znowu jakiś niewyraźny cień przesunął się przez szyby okienka, ale Widu rzucił się z wściekłością na niego i znowu zapędził go po za węgły browaru.
— Otóż raz już było bardzo krucho z panem Górnickim. Kilku Niemców zjechało się do Mogił i chcieli wieś sprzedać na licytacji publicznej. Mój pan i kilku innych panów udało się do Mogił i gadu gadu z Niemcami, ale ani rusz przyjść do jakiejś ugody. W tem jeden z tych Niemców, niejaki Warner, którego pan nieraz widzi w Dąbczynie, przyjął cały dług na siebie i obiecał czekać panu Górnickiemu jeszcze lat kilka. Tymczasem sąsiedzi nasadzili się na hrabiego z Dąbczyna, że pana Górnickiego wziął na komisarza i rządcę dóbr swoich. Tym sposobem mógł pan Górnicki wyjść z biedy i Mogiły oczyścić. Od tego czasu był Warner częstym u niego gościem; on to wprowadził go do Dąbczyna, gdzie teraz większym jest panem od samego hrabiego i niby rad mu gospodarskich udziela.
Widu obiegł tymczasem szpital na około, a zwróciwszy się ku Mogiłom, począł wyć przeraźliwe.
— Otóż w styczniu — mówił dalej ekonom — roku 1846 przyjechał Warner do Mogił. U pana Górnickiego było kilku sąsiadów i mój pan z nimi. Ja siedziałem w kredensie i czekałem na mego pana. Co się tam między nimi działo, tego nie wiem, ale widziałem, że pan Górnicki wnet wyszedł do sieni mocno zmięszany, a za nim Warner. Poszli do przyległej izdebki, z której jedne drzwi wychodziły do kredensu. A że w kredensie nie było nikogo, bo służba gdzieś się rozbiegła, przyłożyłem oko do dziurki od klucza, aby widzieć, co się tam dziać będzie. Mówiąc prawdę, miałem zawsze wstręt do tego Niemca i mogłem coś najgorszego sobie wyobrazić. Pan Górnicki był mocno blady, chodził po pokoju i łamał ręce, ale co między sobą mówili, tego słyszeć nie mogłem. Wreszcie wyciągnął Warner jakieś papiery z zanadrza, a pan Górnicki siadł i coś w nich pisał. Widziałem, jak mu łzy kapały... Potem wyszli obaj, a Warner pożegnawszy się w sieni z panem Górnickim, siadł na bryczkę i odjechał. Panowie zaraz się rozjechali, a pan major powtarzał często w drodze: «Poczciwy Niemiec, biedny Górnicki!...» Jeszcze tej samej nocy wyjechał pan Górnicki z Mogił, a nazajutrz rano przyszedł do dworu komisarz rządowy z żołnierzami; ale we dworze już nikogo nie było. Okazało się, że Warner jeszcze przed pół rokiem kupił już był Mogiły od pana Górnickiego, miał nawet to od niego na piśmie.
— I gdzież jest teraz pan Górnicki? — zapytał lekarz, który z ciekawością słuchał opowiadania starego ekonoma. Ekonom podniósł oczy do nieba i machnął ręką.
— Pan Górnicki — mówił po chwili — wyjechał był do Galicji i ztamtąd więcej nie wrócił. Pan major, gdy się o tem dowiedział, poszedł po raz ostatni nad rzeczkę graniczną, a widząc na łące jadącego młodego Warnera ze szpicrutem w ręku, którym mu się z daleka kłaniał, rzekł do mnie: «Zrzuć tę kładkę, Jakubie, redutę naszą już wziął nieprzyjaciel.» I uczyniłem zaraz, jak mi rozkazano, ale droga, którąśmy niegdyś wydeptali do Mogił, dotąd jeszcze nie zarosła. Starszy nasz pan mówi na to, że ścieszki naszego żywota zostaną wiecznie, bo według nich sądzić nas będzie Bóg w dniu ostatecznym! Biedny Górnicki, niech mu Bóg nie pamięta, że kilkaset dusz wiernych zaprzedał lutrowi.
Młody lekarz wstał z krzesła, a przystąpiwszy do starego ekonoma, wziął go za rękę i rzekł:
— Poczciwy Jakubie! opowiedziałeś mi rzeczy, które mnie boleśnie dotknęły, ale oraz cieszę się, że podobne wypadki i dla nas są smutnemi. Każda piędź ziemi naszej, którą obcy nabywa, jest zwycięstwem odniesionem nad nami. Myśmy ich niegdyś zwyciężali żelazem, oni teraz zwyciężają nas pracą przemyślną, a my upadamy gnuśnością i marnotrawstwem.
— Tak samo kubek w kubek i starszy pan mówi — odpowiedział ekonom — i w Bogu nadzieja, że nam tak łatwo karku nie złamią.
Rzekłszy to, pokręcił wąsa stary wachmistrz, a ukłoniwszy się z należytą subordynacją, wyszedł z izdebki, dążąc na folwark, do ukochanej swojej Małgosi, na której wspomnienie coś strasznie posmutniał stary wiarus.
Długo w noc czuwał jeszcze młody lekarz. Różne obrazy z dnia dzisiejszego przesuwały się przed jego oczyma. On widział dzisiaj lud przesądny, nie ufający najlepszym chęciom, lud żyjący w tradycjach wiekowego swego bóstwa, odtrącający od siebie każde lepsze, śmielsze marzenie... A naprzeciw niemu stanął lud obcy, przemyślny, zagarniający jak fala coraz więcej ziemi polskiej, niszcząc jej święte pamiątki... Trudna walka z takim ludem, a każda chwila usuwa granice ziemi, które niegdyś zakreślił jej naród mieczowy i mogiłami pobitych nieprzyjaciół naznaczy!... I znowu wyjrzał młody lekarz z okna ku wieżom Dąbczyna, ale tym razem łagodniejszy wyraz miał na twarzy. Jego ciemne oko rozświeciło się uczuciem szczęścia, drzemiącego tam gdzieś w głębi duszy, o którem świat jeszcze nic nie wie, a które może pozostanie wieczną dla niego tajemnicą. Tylko czasem zdradzi je łza boleści, kilka zmarszczek wskażą ślady, którędy przemknęło uczucie gorętsze... A na szarej osłonie nieba szybuje biały obłok; zwiesił się na czarnej wieży Dąbczyna, a tysiące złotowłosych aniołków igrają na jego białej, łabędziej piersi. To ona śni o tobie, szepcze mu stara grusza, a jej sny czyste i dziecinne, jak te aniołki złotowłose, kołyszące się na jej białej, łabędziej piersi... Zlicz moje liście, mówi stara grusza, a będziesz miał miarę szczęścia, które cię czeka, gdy z jej ust pić będziesz nektar roskoszy... Z czoła twego zdmuchnij chmury, wołają liście starej gruszy, ona wystarczy ci za cały świat, powiedzie cię przez wonne kwiaty, a śnić będziesz sny roskoszy i szczęścia...
Lekarz stał przy oknie i śnił jeszcze słodko, gdy nagle sny jego poczęły się ożywiać. Biały obłok, wiszący u wieży Dąbczyna, zniżył się ku ziemi; a kilka złotowłosych aniołków zstąpiło na piękną, zieloną łąkę. Liście starej gruszy zaszumiały głośno, a oni zanucili śpiew słodki i zwolna postępowali ku niemu. Na ich czołach błyszczały światła, za nimi szedł zły duch w niemocy swojej i warczał ze złości, że był niemocen. A w koło nich ulatywały westchnienia, ulatywały na zawsze z ziemi, bo w piersi ludzkiej, napojonej szczęściem, już więcej nie zagoszczą,... to wysłańcy nieba zstąpili na ziemię... odtąd, niebo zamieszka między ludźmi...
W tem znany głos starego ekonoma i szczekanie psa ozwały się tuż pod oknem. Lekarz wpatrzył się w grupę, stojącą przed nim.
— Wielmożny panie — zawołał stary ekonom zachrypniętym głosem — otóż dzisiaj karanie boże. Bestja pijana jak kloc, a chrześciański człowiek jeszcze lutra ratować musi.
Towarzysze ekonoma położyli na ziemi ciało człowieka, który ani znaku życia nie dawał. Ekonom zaświecił mu w oczy latarką i rzekł:
— Trzeba mu krew puścić, to przyjdzie do siebie... Ależ bestja wypił kufę wódki!
Z poza ekonoma wybiegł czarny, kudłaty pies i warczał i szczekał. Lekarz potarł ręką po czole i zdawało się mu, że go nagle oblano zimną wodą.
A gdzież są owi aniołowie o złotych włosach, z jasną gwiazdą u czoła? Gdzież ów zły duch, co warczał w niemocy?...
Widu szczekał przeraźliwie i szarpał z wściekłością szaty człowieka, którego do szpitalu wnoszono.




Przypomnijmy sobie owego Marka Paliwodę, farmazona i niedowiarka gromady radziejewskiej, który z nią w ciągłej żył wojnie i tylko z kudłatym pieskiem w jakiej takiej był zgodzie, jak to sam ekonom niedawno nam opowiadał. Otóż ten Marek Paliwoda, który niedawno przed sądem gromady chyłkiem uciekać musiał, nie mógł w domu dosiedzieć, ani doleżeć do dnia białego, bo go coś paliło jak rozpalonem żelazem. Zdawało się mu, że ten djabeł, który z browaru porwał mielnika, nie mógł być djabłem, bo dobry gospodarz z własnego domu nikogo nie wykrada. I gdy to i owo w swojej głowie rozbierać począł, uczuł nagle w sercu jakieś dziwne natchnienie, które wyraźnie mówiło mu do prawego ucha: «Wstań, Paliwodo, i weź kij dobry, a reszta stanie się według tego, co komu z góry jest przeznaczone.»
I posłuszny temu natchnieniu, wstał Paliwoda, a wziąwszy do ręki kij sękaty, pokropił go wodą święconą i wyszedł z izby.
Długi czas chodził Paliwoda po wsi, nie zdybawszy ani żywego ducha, ani stróża nocnego; chodził od młyna do browaru i od browaru do młyna, odmawiając w duchu modlitwę do N. Panny Matki Częstochowskiej, aż w tem nagle ktoś mu w drogę przeszedł i chyłkiem pod okna szpitalu pobiegł. Paliwoda za nim z kijem, ale tam już go nie było, bo Widu nie dał mu do ściany przystąpić.
— Musi w tem coś być — mówił do siebie Paliwoda — nie na darmo miałem takie przeczucie, jakby mi coś do ucha gadało — ale znikł gdzieś jak kamfora.
Mówiąc tak do siebie Paliwoda, obaczył nagle, tuż przed nosem, gospodę, w której jeszcze światło się paliło. Przez szyby widać było kilku siedzących przy stole. Noc była już późna. Paliwoda pokiwał głową i jeszcze więcej utwierdził się w swojem przekonaniu: że w tem musi coś być. — Poczem przystąpił do drzwi gospody, pocisnął klamkę i wszedł do izby.
Izba była duża i ciemna: Jedna świeczka świeciła się na stole, przy którym siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich był to człowiek średniego wieku. Granatowa czamara znamionowała mieszczanina z małego miasteczka. Na głowie miał czapkę trójgraniastą, której dziwną symbolikę nie każdemu rad opowiadał. Miała ona jakieś jeograficzne znaczenie. Siedzący naprzeciw niego mężczyzna mógł mieć lat czterdzieści kilka. Był mocno chudy, miał twarz czerwoną, obrzękłą, nos duży, trędowaty. Włosy pomierzwione i spłowiałe, nakrywał biały, połamany kapelusz; od wielkich, sterczących uszów spadały na dół rudawe bakenbardy. Miał na sobie surdut jasnego koloru, pomięty i zatłuszczony.
— Marku! Marku! — zawołał mężczyzna w trójgraniastej czapce — a cóż cię tam za licho tak późno do gospody prowadzi? A kij tak trzymasz, jakbyś tu kogo chciał wybić!
Mówiąc to mieszczanin w trójgraniastej czapce, spojrzał z ukosa na swego sąsiada i uśmiechnął się do Paliwody.
— Zdrowiście, panie Wojna — odpowiedział Paliwoda — biorąc podaną rękę mieszczanina — a cóż was tak późno w gospodzie zatrzymało?
— Byłem na folwarku — mówił mieszczanin — ale Mietlicy nie ma w domu, a żonce nie chciałem się naprzykrzać, bo wiecie, co to za kobieta.
— Hm! — mruknął Paliwoda, zerkając na gościa z trędowatym nosem — to pójdźcie do mnie, panie Mateuszu, ale pierwej...
— Co pierwej?... potem, nie pierwej — przerwał mu mieszczanin, mrugając na niego — ot siadaj i wypij z nami.
— Ach, panie Link — zawołał Paliwoda — a cóż wy tutaj? wszak do Mogił nie daleko?
Mężczyzna z nosem trędowatym obrócił się na to zapytanie, a zmierzywszy sękaty kij Paliwody, rzekł:
— A cóż to wy, Marku, dzisiaj stróżem nocnym? Taki bogaty gospodarz wstydziłby się...
— Cóż robić, ot człowiek spać nie może... A nie ma tam jakiego nowego patentu, panie Link?
Link, włóczący się pisarz pokątny i ajent różnych kupców, zrobił minę urzędową, przeliczył coś na palcach, a wychyliwszy z kieliszka ostatek wódki, odpowiedział:
— Ostatni patent był o nowym podatku, a teraz jest w robocie o lasach pańskich, które między chłopów podzielone będą.
— A to łże, aż się kurzy — poderwał mieszczanin.
— Luter psia wiara — szepnął Paliwoda, gdy Link do szynkarki się obrócił.
Korzystając z tego mieszczanin, rzekł Paliwodzie do ucha:
— Ty coś Linka masz na wątróbce!
— Ano! — mruknął Paliwoda.
— Pijże z nim i upij go dobrze.
— A to na co, alboż nie podołam?
— Głupiś, burmistrz z Dąbczyna sam ci powie, że po trzeźwemu w pysk dać, to gorzej, jak pijanemu kość złamać: rozumiesz?
Paliwoda uśmiechnął się na znak, że mieszczanina dobrze zrozumiał; kazał postawić na stole flaszę wódki i rzekł:
— No, panie Link, napijemy się wódeczki, bo już dawno nie byliście w Radziejewie.
Ajent otarł gębę, połknął ślinę i z słodkim uśmiechem posunął do flaszy, jak do dawnej swojej przyjaciółki. Rozmowa szła zwykłym trybem, jak się to dzieje, jeźli nikomu o nią nie chodzi. Ajent wypytywał się o niektóre szczegóły wsi, mówił o restauracji szpitalu i napomknął coś o młodym lekarzu, który dzisiaj był w Radziejewie. Paliwoda opowiedział mu, co zaszło, a czyniąc zadość ciekawości ajenta, musiał mu każde słowo powtórzyć, które młody lekarz do gromady był powiedział. Jakoś szczególnie upodobał sobie Link tego człowieka, i mieszczanina to uderzyło, bo kilka razy Paliwodę nogą trącił. Wreszcie opowiedział Paliwoda całe zdarzenie z mielnikiem, a gdy mówił o wielkiem młyńskiem kole, które mu rękę zgruchotało i całe krwią zlane zafarbowało wodę na rzece... ajent pobladł mimowolnie i tak jakoś stał się niespokojny, tak się wierciał na swojem miejscu, jakoby gdzieś z pod stołu chwytało go za nogę wielkie koło młyńskie, aż mieszczanowi żal się zrobiło. Nalawszy nową kolej, rzekł do niego:
— Pij, mości Linku, i nie lękaj się koła. Śmierć kołem już skasowana, tylko hak został. W koło już cię nie wplotą; pij Linku, pij!
Ajent chwycił za kieliszek, wychylił go duszkiem, nalał drugi i wypił; ale jakieś dziwne złowieszcze widmo stało mu przed oczyma. Słyszał łoskot koła, widział mielnika we krwi... kroplisty pot wystąpił mu na czoło...
— Pij, Linku, pij! wołał Paliwoda, nalewając kieliszek — a potem będziemy skakać!
Link pił, ale nic nie odpowiadał. Zdawało się, że jakaś otchłań nagle w nim się otworzyła, którą chciał zalać, a nie mógł... Link pił, aż mu trądy pośmiały na nosie.
Wreszcie poczerniał jak mak czerwony i nagle jak bez posiniał.
— Pij, Linku, pij! — wołał Paliwoda.
Link zrobił gest ręką, jakby sobie oczy chciał zasłonić i pochylił się na ławie. Twarz mu poczerniała aż po włosy.
— Tam do kata! — krzyknął mieszczanin — jeszcze lutra ratować trzeba.
— Dajcie mu pokój — zawołała szynkarka — to już taka jego choroba. On ją już nieraz miał tutaj. Po chwili sam przyjdzie do siebie.
Mieszczanin i Paliwoda zafrasowali się nie mało i sami nie wiedzieli, co począć, gdy Link nagle ze stołka się zerwał i rękami machać począł.
— Precz, precz! — wołał chrypliwym głosem, patrząc szklannem okiem w najciemniejszy kąt izby — zapal trzy świece i cztery lampy, wysuń katafalk, a trumnę schowaj!.. Cztery a sześć jest dziesięć, weź przetak na deszcz... tam duszno i gorąco... wolę śnieg, śnieg... co za śnieg... ha! ha! ha!... Śnieg wpas, a cztery dzieci nagie, a z każdego krew cieknie... brrrrr... zimno, śnieg wpas... czworo ich było... cztery psy, a trzy koty... zaświeć świece, a nasyp kadzidła i śpiewaj resurexit... precz, już go nie ma... grzyb rośnie po deszczu, czarny wielki grzyb... już go schowali, czworo dzieci, piękne, tłuste dzieci...
— Tam do kata — krzyknął mieszczanin — plecie aż strach człowiekowi.
— Zły duch opętał go — zawołał Paliwoda.
Link rzucił się na środek izby, piana okryła mu usta, oczy krwią nabiegły.
— Precz z czapką o trzech rogach — rzekł do mieszczanina — bo ich było czworo, rozumiesz, czworo ich było, a jego już wzięli... czarny wilk z białym psem nie idą w parze... Warner za mnie zapłaci, da cztery chmury deszczu, a trzy gradu... cztery a trzy jest siedm, a ich było czworo... kret nie ma oczu, a widzi... zaświeć, bo ciemno... weź przetak na deszcz... brrr, śnieg w pas... zaświeć świece i postaw krucyfiks, a przysięgnę...
Obecni przeżegnali się krzyżem świętym, a Link wyciągnął rękę jakby do przysięgi. Wtem wpadł Widu przez otwarte drzwi i rzucił się na ajenta.
— Precz, precz szatanie — wołał nieszczęśliwy — precz, nie mam duszy... głupi proboszcz i pastor głupi... precz, tam stoi krucyfix, a tam katafalk, a tam czworo ich, czworo... pod ziemią nikt nie widzi... po deszczu grzyb rośnie... weź przetak na deszcz...
Widu szarpał go za poły i szczekał przeraźliwie.
Do izby wszedł stary ekonom. Link upadł na ławę jak bez duszy.
— Wojna! Paliwoda! — zawołał ekonom — wszelki duch chwali Pana Boga!
— Pst, pst! — odparł mieszczanin — nie budź go, niech się uspokoi.
Ekonom spojrzał zdziwionym okiem po izbie.
— Mówią ludzie — ozwała się zakłopotana szynkarka — że go kiedyś wściekły pies pokąsał i od tego czasu napada go często taka choroba.
— Do kata — odparł mieszczanin — widział ja wściekłych ludzi, ale jego choroba nie w ciele siedzi.
— Zwarjował albo co? — zapytał ekonom.
— Upił się i kwita — zakonkludował Paliwoda.
— Chociaż luter psia wiara, ale przecież człowiek... — wycedził zwolna ekonom.
— A jużci, trzeba go jakoś ratować — dodał mieszczanin.
— No, i ja mu nie życzę, aby tutaj zdechł jak pies — zakończył Paliwoda — może się choć wyspowiada i od djabła wykręci...
Po krótkiej naradzie zgodzono się na to, aby ajenta zanieść do spalonego browaru i lekarza zbudzić. A Paliwoda z wielkim strachem myślał o jutrze, gdy go gromada opadnie i zapyta, czy nie wierzy w djabła, który mielnika porwał i wlazł w Linka, aby go nastraszyć. Niektórzy nawet, a najbardziej Jędrzej Maciejaszek, będą się uśmiechać i powiedzą, że gdyby Link nie był nadszedł, toby djabeł wlazł był w niego, Marka Paliwodę, farmazona i niedowiarka. Biedny Paliwoda!




Gdy Link oczy otworzył; ujrzał się w łóżku przyzwoitem, pod ciepłem nakryciem, i tak mu się jakoś podobało, że nie rzekłszy ani słowa, przewrócił się na prawy bok i jakby miał sumienie najspokojniejsze, usnął szczęśliwie snem sprawiedliwego. Lekarz nie znalazł na nim żadnej oznaki jakiejbądź choroby i był tego zdania, że się upił przyzwoicie i że sen przyzwoity uwolni go od wizji kar piekielnych. A chociaż mieszczanin o trójgraniastej czapce coś strasznie sentencjonalnie na to głową potrząsał, a Paliwoda nie dowierzając temu wszystkiemu, z największą rubasznością się uśmiechał, rozstrzygnął całą tę sprawę stary ekonom, przystosowaniem jednej z licznych swoich reminiscencji wojskowych.
— Czy tak, czy owak — ozwał się z należytym akcentem — myśmy zrobili swoje, a reszta nie do nas. Wprawdzie postąpiliśmy sobie aż nadto po samarytańsku, jak mówi ksiądz proboszcz, przywlókłszy tego lutra aż tutaj, ale dla dobrych katolików było to zawsze obowiązkiem. Pamiętam, gdym był ranny pod Lipskiem, już mi chciał rajtar głowę od karku oddzielić, gdy nagle krzyknął wachmistrz: «Hola, nie zabijaj go, bo on wtedy twoim nieprzyjacielem, gdy stoi naprzeciw tobie na własnych nogach, ale przestał nim być, gdy leży jakby bez duszy.» Niechże Link leży sobie zdrów, a że leży bez duszy, to rzecz oczywista, bo nawet nóg swoich nie czuje.
Uspokoiwszy tym sposobem zbyt drażliwe sumienie obu swoich towarzyszy, chciał właśnie stary wachmistrz zatrąbić do odwrotu, gdy mieszczanin naprzód postąpił i rzekł do lekarza:
— Otóż i byłbym zapomniał, że właśnie miałem panu coś powiedzieć od panny Janiny.
— Od panny Janiny? — poderwał lekarz, rzuciwszy okiem na śpiącego Linka. Zdawało się mu, że Link nieznacznie ucho odsłaniał.
— Tak jest, od samej panny Janiny — odpowiedział mieszczanin.
— Zapewnie chora?
— Zdrowa dzięki Bogu, wygląda jak róża.
— Może margrabina?
— Wszyscy zdrowi, widziałem na własne oczy — mówił dalej mieszczanin — bo właśnie dzisiaj byłem w zamku po tę skrzyneczkę, aby ją przynieść panu. Spóźniłem się jednak i nie chciałem nocą pana nachodzić.
Rzekłszy to, wyjął z pod poły coś zawiniętego w dużą kraciastą chustkę i właśnie chciał końce chustki rozwiązywać, gdy lekki szelest dał się słyszeć w łóżku, na którem leżał chory. Wszyscy spojrzeli na Linka, ale ten leżał spokojnie i zdawało się, że śpi twardo. Na twarzy jednak lekarza widać było niepokój; dał znak mieszczaninowi, aby szedł za nim do osobnej izdebki.
— Siadaj sobie, panie Wojna — rzekł do mieszczanina o trójgraniastej czapce — bo spory kawał drogi z Dąbczyna do Radziejewa. A najprzód mów mi pan o pannie Janinie.
— Chociaż nie wiele dziesiątek lat siedzi u mnie na karku — odparł mieszczanin, przysuwając stołek — a jednak siły już nie dopisują. Przez wszystkie lata żyłem tak, jak mi moje imię nakazywało; o tem wie cały Dąbczyn. Bo też wojnę prowadzę od dziecka z tymi lutrami, ale wkrótce Wojna uspokoi się... z każdym dniem opadają siły, a grób tuż pod nogami. Lecz prawdę mówiąc, nie zazdroszczę tym, co po mnie zostaną. Może być, że się z lutrami pokumają, że założą spółkę z nimi, ale ja na to nie chcę patrzeć...
— Przedwczesny jeszcze smutek, panie Wojna... a cóż tam zleciła panna Janina?
— Panna Janina, ot młode stworzenie sobie i kwita. Skacze jak wiewiórka, aż się człowiekowi w oczach kręci, ale kto ma górą lat czterdzieści i widzi, jak marnie giną jego nadzieje...
— To zwykły bieg życia na świecie, panie Wojna. Nadzieje i marzenia starszych odziedziczają młodzi, cieszą się niemi i pieszczą, a za kilka dziesiątek lat oddają je znowu w ręce młodszego pokolenia.
— Nie, panie, nie... dzisiejsze pokolenie to już nie takie...
— Cóż panna Janina? — przerwał z niecierpliwością lekarz.
— Mój nieboszczyk rodzic był zegarmistrzem nadwornym u pana w Dąbczynie — bo musi pan wiedzieć, że ten kunszt jest dziedziczny w naszem imieniu. Mój pradziad wyuczył się był kunsztu w Norymbergji, a dziad mój robił ten zegar na wieży zamkowej. Co to za zegar, mój panie! to arcydzieło! Siedemnaście kółek i trzy tryby, nie licząc w to wiatraków i szaleńców. Dzisiaj zaledwie dziewięć kołek jest w ruchu, a inne spoczywają od dawna, bo ani mój ojciec, ani ja, nie mogliśmy odgadnąć, co im właściwie brakuje. Są tam i piszczałki, w które dmuchać miał zegar, oznajmiając godziny i dając różne sygnały w czasie publicznego niebezpieczeństwa. Dzisiaj milczą one, jakby im kto gębę zamknął; i słusznie, bo cóżby to był za głos bolesny!...
— Bardzo słusznie, panie Wojna... ale —
— Mój ojciec — przerwał mieszczanin — mój ojciec był nadwornym zegarmistrzem u nieboszczyka pana, a był to pan całą gębą. Ale czem później, tem gorzej. Dzisiaj nie stało już Dąbczyńskich na własnego zegarmistrza — ja osiadłem w mieście. Nie chciałem iść gdzieindziej, bo mi żal było oddalić się od dzieła mego pradziada; przecież człowiek kocha to, co mu przypomina jego przodków. A zresztą miał żem dopuścić, aby jaki luter świętokradzką ręką dotknął się tego arcydzieła, do którego ja od lat trzydziestu z równą, zawsze czcią, i strachem przystępuję? Wpatrując się w rdzę, która te koła trawi, zdaje się mi, że widzę Sebastjana Wojnę, jak się gniewa na mnie, jak mi grozi palcem, że obojętnie patrzę, jak dzieło jego marnieje... Wtedy biorę prędko pilnik do ręki, oczyszczam żelazo z rdzy i spokojny kładę się spać, żem pamiątkę pradziada uszanował.
— Jest to bardzo piękne uczucie, kochać pamiątki ojców naszych.
— Otóż po śmierci mego ojca poszedłem do zamku i rzekłem do margrabiego: «Jeźli nie mogę być nadwornym zegarmistrzem u jaśnie wielmożnego margrabiego, to niechże przynajmniej wolno mi będzie posiedzieć z godzinę na dzień przy zegarze, który jest dziełem mego pradziada, Sebastjana Wojny.» I dobry pan nie odmówił mojej prośbie. Odtąd chodzę codziennie na wieżę zamkową i mam klucze od wschodów. A nawet potrzeba zawsze między szóstą a siódmą godziną posunąć skazówki o dwa kwadranse, bo się coś od niejakiego czasu spóźnia starowina i jak mnie, tchu mu nie staje. Mimo to jest to zawsze arcydzieło, na jakie dzisiejszy niemiecki fabrykant nie zdobędzie się!...
— Powinniśmy wszystko, co nasze, kochać sercem matki, kochać nawet wtedy, gdyby nie było...
— Gdyby nie było tak doskonałem jak obce! chciałeś pan powiedzieć — przerwał mieszczanin z pobłażającym uśmiechem. — Sądzisz pan, że ślepa miłość mówi ze mnie, gdy tu rozpowiadam o dziele Sebastjana Wojny...
— Wierzę i bardzo wierzę — ozwał się lekarz z widocznym niepokojem — wierzę nawet, że temu arcydziełu nic nie ma równego.
— Wyjąwszy Ołomuniec — uzupełnił mieszczanin, nie chcąc, by go posądzono o niesprawiedliwość.
— Tak, słusznie, wyjąwszy zegar ołomuniecki... ale mówiłeś pan o pannie Janinie?
— Wprzódy o tej skrzyneczce, którą tu mam, a która pochodzi od pana Górnickiego.
— Górnickiego?
— Tak jest, pana Górnickiego, byłego dziedzica Mogił.
— Młody lekarz rzucił się na krześle z niecierpliwości. Wojna zniżył głos:
— Było to w styczniu — mówił zwolna i wyraźnie — śnieg leżał na dwa łokcie, a burza była na świecie, żeby i psa nie był wypędził za próg. Już dobrze po północy zapukał ktoś do okna. I wchodzi pan Górnicki, cały o winiony w niedźwiedzie. «Mateuszu, rzeknie do mnie, wiem, żeś człowiek poczciwy i że ci we wszystkiem zaufać można. Ja wyjeżdżam, a może już nigdy nie wrócę. Weź tę skrzynkę, w której są różne papiery i schowaj ją u siebie. W moim dworze już kto inny mieszkać będzie, nie chcę jej tam zostawić. Może być, że kiedyś, jeśli będę przy życiu, upomnę się o nią, a jeźlibym już nie żył, to ją spal lub zakop w ziemię, bo mi już wtedy nic po niej.»
Mówiąc to mieszczanin, rozwinął chustkę kraciastą i dobył z niej małą szkatułkę z ciemnego drzewa i postawił na stole. Szkatułka, Górnicki i panna Janina, plątały się dziwnie przed oczyma młodego lekarza, a biedny Wojna byłby umarł z rozpaczy, gdyby w tej chwili zajrzał do duszy lekarza i swego zegaru o siedmnastu kółkach, trzech trybach i kilku szaleńcach, arcydzieła ś. p. Sebastjana Wojny, tam by nie znalazł!
— Otóż tę skrzyneczkę przyniósł mi w nocy zimowej roku 1846 pan Górnicki, a zaraz nazajutrz medytowałem nad tem, gdzieby ją dobrze i bezpiecznie schować można. Przyszła mi na myśl wieża zamkowa i zegar, w którymby i wołu ukryć można. Więc tam włożyłem ją pod lewe skrzydło wiatraku, który już od stu może lat nie obraca się. I leżała tam od tego czasu aż do wczoraj. Pan Górnicki, jak słychać, już nie żyje, a mnie już także nie długo na tym święcie. Już z trudnością przychodzi mi wyleźć na wieżę, a gdy kiedy zaniemogę, to jeszcze kto wie, komu by ta skrzynka wpadła w rękę. Oto poszedłem wczoraj po nią, aby ją wziąść ztamtąd i gdzie do wody wrzucić, lub w ziemię zakopać, jak to sobie życzył nieboszczyk Górnicki.
— I właśnie ta oto skrzyneczka — poderwał lekarz, korzystając z chwili wytchnienia opowiadającego —
— Tak jest; ta oto skrzyneczka leżała na lewem skrzydle wiatraku — ciągnął dalej zegarmistrz. — Wyjąłem ją, otarłem z prochu, zawinąłem w chustkę i wyszedłem na ganek, jakto co dnia czynić zwykłem. I opanowało mnie jakieś dziwne uczucie. Zdawało się mi, że poraz ostatni patrzę z tej wieży. Hej, mój mocny Boże! ileż to wspomnień bolesnych ma dla mnie ten widok z wieży zamkowej!... Przed laty trzydziestu wyprowadzał mnie nieraz ojciec na ten sam ganek, zakreślał ręką szerokie koło na wszystkie części świata i mówił do mnie: «Patrz Mateuszku, to wszystko, co ztąd widzisz, to ziemia nasza...» Mój Boże! Nie wiem, dla czego, ale serce rosło mi w piersi; zdawało mi się, że na tej szerokiej ziemi jest coś i mego, że i ja nie jestem bez dziedzictwa! A ja tymczasem znałem tylko tych ludzi, co tam mieszkali: każdą wieś, każdy dwór, każdy kościółek znałem. Byli to moi dobrzy znajomi, chociaż tylko z okien podzamcza na nich patrzyłem, gdy przyjeżdżali do zamku! A co to byli za panowie! A jak gościnnie podejmował ich nieboszczyk pan!
— Miłe nam jest wspomnienie tych dawnych czasów.. Ale wspominałeś pan...
— Aha! mówiłem, żem stał na ganku z tą oto skrzyneczką pod pachą. Mocny Boże! pomyślałem sobie, gdzież się1 te dawne czasy podziały? Gdyby mój rodzic dzisiaj wstał z grobu, cóżby mi mógł pokazać z tego ganku? Oto dziedzice tych pięknych włości pomarli, opuścili dwory, opuścili kościoły boże i lud boży, a nieznajomi ludzie, z obcą mową, bez Boga w sercu, przyszli i zajęli ich domy pradziadowskie, pohańbili pamiątki narodowe, mury kościołów rozebrali na browary i stajnie, a lud biedny, lud został bez opieki! I zaginęły imiona wsi i miasteczek, powymyślano nowe nazwy, a nim kilka dziesiątek lat minie, i śladu nie będzie polskiej ziemi!...
— Lekarz wstał z krzesła i począł przechadzać się po izdebce. Na twarzy jego malowało się wielkie wzruszenie. Przystąpił do mieszczanina i wyciągnął rękę. Ale ten nie widział teraz podanej ręki, on był myślą na wieży zamkowej i patrzył szeroko w nieszczęsną krainę.
— I obróciłem się do wieży — mówił dalej mieszczanin — bo mi łzy w oczach stanęły. Słońce zbliżało się właśnie do zachodu i czerwonem światłem oświecało mury wieży. I pomyślałem sobie: kto wie, czyli ta wieża nie będzie kiedyś kominem jakiej fabryki nieswojskiej, a bezbożny fabrykant strąci zegar, dzieło mego pradziada, z tej wysokości, a te misterne kola założy do pługa, który z każdym dniem worywa się w rolę polską!... I gdy tak smutno sobie dumałem, w tem słyszę, ktoś idzie po schodach... suknia szeleści... i ledwie oczy z łez otarłem, aż tu przedemną stoi... nigdy nie zgadłby pan... stoi panna Janina!
— Panna Janina! — zawołał miody lekarz i niecierpliwie rzucił się ku mówiącemu.
— Tak jest, panna Janina. W białej sukni, z czerwoną przepaską, wyglądała jak zaklęta księżniczka, o której, gdym był młodszy, opowiadano mi, że mieszka gdzieś na zamku Dąbczyńskim. Śliczna to panna i dobra panna, każdemu da dobre słowo i zawsze ma uśmiech na twarzy. Nie tak, jak ta panna Terenia, jak ją nazywają, która nigdy się nie rozśmieje i wygląda zawsze ponuro, jakby kogo zabiła.
— I cóż panna Janina?
— Myślałem sobie, że ot zapyta mnie, czego ja tutaj stoję na ganku, albo czego mam oczy zapłakane, a ja byłbym jej wtedy opowiedział to wszystko, com panu teraz mówił, i jakoś lżej byłoby mi na sercu.
— Ale ona... cóż mówiła?
— Ale ona uśmiechnęła się do mnie i kiwnęła głową, jak to zawsze czyni, gdy mnie obaczy, i rzekła: «Dobry wieczór panie Wojna. Pokaż mi, które to Radziejewo!» Pokazałem jej te trzy lipy i rzekłem: «I to wkrótce nie będzie nasze!» Musiałem jakoś bardzo głupio powiedzieć to, bo panna Janina spojrzała na mnie dziwnie i rzekła: «Jakto nasze?» Poprawiłem się i powiedziałem: «Polskie, wielmożna panno, polskie.»
— A panna Janina?
— Panna Janina na to nic nie odpowiedziała, tylko rozsunęła długą perspektywę, którą w ręku miała, i poczęła z uwagą patrzeć w to miejsce, gdzie jest Radziejewo. Po chwili zwróciła się znowu do mnie i zapytała: «Czy można ztąd widzieć szpital w Radziejewie?» Pokazałem jej na końcu wsi czarny budynek i starą gruszę koło niego. Panna Janina zwróciła perspektywę w tę stronę i długo przez nią patrzała.
— I cóż dalej?... cóż dalej? — zapytał niecierpliwie lekarz.
— Dobry kawał czasu upłynął, nim się znowu do mnie obróciła. Miała twarz smutną, bardzo smutną. Biedna! pewnie moje słowa wzięła sobie do serca.
— Zapewne, zapewne.
— Po chwili rzekła: «Nikogo nie widzę.» I znowu jakby się zamyśliła.
— I nic więcej?
— Potem zarumieniła się nieco, ale to może słońce tak czerwono zachodziło, i rzekła: «Kochany panie Wojna! Czy nie będziesz dzisiaj w Radziejewie?» «Jak wielmożna panna rozkaże, odpowiedziałem, i tak od kilku dni wybieram się tam na folwark.» «Tam jest dzisiaj pan Jerzy, mówiła dalej, pójdź do niego i powiedz mu, aby przyszedł do zamku.»
Blada twarz młodego lekarza okryła się rumieńcem.
— Zapewne ktoś tam chory — mówił zwolna, pokrywając zmięszanie.
— Pytałem się panny Janiny, ale na to nic pewnego nie mogła mi odpowiedzieć. Raz mówiła, że mama chora, drugi raz znowu o ojcu, a w końcu dodała, że panna Teresa przeziębiła się.
Lekarz wstał z krzesła i otworzył okno. Chłodny strumień powietrza wpłynął do izdebki.
— I pomyślałem sobie: — mówił dalej mieszczanin — Ot idąc do Radziejewa, wezmę z sobą tę szkatułkę. Bóg wie, co w niej jest. Może nieboszczyk pan Górnicki w jakiej rozpaczy to uczynił, że ją spalić kazał, a w niej tymczasem mogą być rzeczy komuś przydatne. Pan Jerzy to najlepiej osądzi, a wszyscy mamy dla niego wielki szacunek i pokładamy w nim zaufanie. Otóż niech pan przy wolnym czasie zajrzy do tej szkatułki, co tam w niej jest, a potem pomyślemy, co z nią zrobić.
Rzekłszy to mieszczanin, wstał i pożegnał lekarza. Lekarz podał mu rękę machinalnie i odprowadził go do sieni. Tam czekali ekonom i Paliwoda.
— Aha! cóż mam powiedzieć pannie Janinie? — zapytał w sieni mieszczanin.
— Jutro będę sam w zamku — odpowiedział lekarz.
Przekonawszy się, że pacjent śpi jak w najlepsze i prócz atmosfery spirytusowej, która łóżko otaczała, żadnej innej niebezpiecznej oznaki nie ma, wrócił lekarz do swojej izdebki, aby tam w gorącej głowie uporządkować wrażenia dnia dzisiejszego.
Szkatułka była z drzewa palisandrowego z srebrnem okuciem. Jerzy — tak się nazywał młody lekarz — oglądał ją na wszystkie strony, a że była zamknięta i kluczyka do niej nie miał, odłożył jej rewizję do jutra.

Było już późno po północy. Na ciemnym szafirze nieba drżały miljardy gwiazd; małe obłoczki jak trzoda rozbiegła przemykały się na krańcach widnokręgu, a lekki powiew wiatru odzywał się jakimś dziwnym, harmonijnym akordem! Tylko na liściach starej gruszy kołyszą się puchy niedobre. Wykrzywiają twarz i śmieją się, a szepcą sobie do uszu jakieś wieści złośliwe. — Śmiej się, śmiej, ty czarny duchu; sąsiad twój spadł z liścia i złamał nogę, a ty szara gąsienico pospieszaj co prędzej uszczknąć ziela żywota, aby nie bolał twój czarny ulubieniec, na którego gody weselne zeszli się już kumy i swatowie!... Zabrzęcz kosmata mucho, niech tańczą i śpiewają weselni; woń jaśminu i macierzanki niech ich łechce do szaleństwa....



Już wielki był dzień, gdy się młody lekarz obudził. Niebo było czyste i świeże, ani jeden listek nie ruszył się na drzewie. Pod starą gruszą przechadzały się spiesznie stada mrówek. Jakiś nocny wypadek poburzył im siedzibę; szukały miejsca dla nowej ojczyzny. A nad niemi skacze konik polny i urąga się pracy drobnego owadu, poświstując sobie: Ja nie mam gniazda, ja konik polny, cały świat mój, lecę, gdzie zechcę!... A pod nim mrówki zataczają bryłki ziemi, sypią wały i okopy, budują miny i krużganki... A na gałęzi starej gruszy usiadł ptaszek złotopióry i słucha z uwagą, co mu szepcą liście o niedobrych duchach nocy, które tutaj biesiadowały...
Młody lekarz patrzał przez okno, lecz nie widział mrówek, zbierających pył ziemi dla nowej ojczyzny... nie słyszał śpiewania polnego konika, ani owych przecudnych gadek, które złotopióremu ptakowi szeptały liście starej gruszy...
Pacjent spał jeszcze smaczno i zdawało się, że dawno już nie leżał w tak wygodnem i ciepłem łóżku. Z roskoszą sybaryty wyciągał się na wszystkie strony, ziewał, przecierał oczy i znowu zasypiał, jakby dopiero co się spać był położył.
Lekarz wyszedł na drogę przed szpitalem, aby odetchnąć majowem powietrzem. Rozmyślając o tem wszystkiem, co dzisiejszej nocy zaszło, sam nie wiedział, jaką drogę wybrał sobie do przechadzki. Szedł groblą ponad stawem, który rozciągał się aż po kopce Dąbczyna. Zwierciadło wody było ciche i gładkie, jak szyba lazurowa, na której rysowały się wierzby i topole, idące wzdłuż brzegu.
Wyszedłszy na kopiec, stanowiący granicę między Radziejewem a Dąbczynem, spojrzał mimowoli na wieżę zamkową, której szczyt odbijał się w stawie pod jego stopami. I zdawało się mu, że widzi owego starego mieszczanina w czapce trójgraniastej, a obok niego stoi jakaś biała postać z czerwoną przepaską i zwróciwszy się ku niemu, śledzi tęsknem okiem owej starej gruszy... W tem zaszeleściały za nim zioła, widzenie wionęło jak mgła poranna, a tuż przy nim stał mężczyzna w brudnym, białym kapeluszu o rudych bakenbardach.
Link wyglądał zdrów, jakby nigdy mu się nic nie stało, a nawet uśmiechał się tak grzecznie i słodko, jakby przez całą noc miał sny najroskoszniejsze.
— Przychodzę podziękować panu za łaskawą pomoc — mówił z łagodnym uśmiechem — bo przypominam sobie, żem wczoraj był mocno chory. Biedny wiele na świecie przebyć musi, a to wszystko zostawia tam ślady.
Tu wskazał na brudną koszulę na piersiach, gdzie według jego wiary miała mieszkać dusza. Komicznie jednak wyglądał ten gest jego przy spirytusowej atmosferze, która otaczała go jeszcze, a której nie mogły przemódz ani jaśmin, ani macierzanka. Lekarz uśmiechnął się z politowaniem.
— W mojej młodości raniono mnie w głowę — mówił dalej ajent — i odtąd cierpię czasem na obłąkanie. W tym stanie, jak mnie zapewniano, mówię zazwyczaj dziwne rzeczy, a nawet takie, które ludzi przestraszają. Pan jako człowiek uczony, łatwo to sobie wytłumaczy. Ale nieszczęśliwy jestem, gdy mnie ta choroba między prostymi ludźmi najdzie. Wtedy żegnają się przedemną jak przed djabłem.
Mówiąc to, tak szyderczo jakoś twarz wykrzywił i tak brzydki wyraz strzelił z jego zielonych oczu, że Jerzy cofnął się o dwa kroki i radby był pozbyć go się jak najprędzej.
— Nie jest mi pan wcale obowiązany — rzekł do niego — ale właścicielowi Radziejewa.
— To swoją drogą; to bardzo godny obywatel, jakich rzadko już dzisiaj... Ale prócz tego nie zapomnę nigdy, że i pan byłeś tak łaskaw... A może kiedy przyjdę jeszcze prosić łaski pana i tylko panu będę obowiązany...
— Mojej łaski?
— Dąbczyn, to ładny, starożytny zamek.
Jerzy wypatrzył się zdziwiony na mówiącego.
— Panna Janina to ładna, śliczna panna, w całej okolicy nie ma ładniejszej — mówił dalej ze złośliwym uśmiechem ajent. Pan Von der Mark sam to mówił, chociaż nie bardzo lubi polskie damy.
Von der Mark?
— Ale za trzy dni może już nie będzie tego mówił — dodał z tajemniczą miną ajent.
— Jakto? Nie rozumiem...
— Pan biednemu Linkowi dałeś pomoc, a Link za to już powiedział, co mógł powiedzieć... Ale oto jedzie sama panna Janina i panna Terenia... Nie przeszkadzam... Tu tak ładnie, miło, zielono — na stawie woda cicha — a tam łódka u brzegu... Jak to ładnie, jak to miło — żegnam pana...
Rzekłszy to, wykrzywił usta szyderskim uśmiechem, włożył kapelusz na głowę i oddalił się w kierunku do miasteczka, zkąd białe chmury pyłu zbliżały się coraz więcej ku granicznym kopcom Dąbczyna.
Jerzy stał chwilę jakby piorunem rażony. Pełną piersią zachwycił powietrza, usta mu zadrżały, kilka słów niezrozumiałych uleciały w powietrze, ale wkrótce osiadł spokój na jego pięknej, bladej twarzy.
Tentent koni i chmury kurzu zbliżały się coraz więcej. Wreszcie jakby z białej mgły wynurzyła się szafirowa amazonka w białym kapelusiku na głowie. Obok niej, o pół kroku w tyle, okazała się druga, czarna cała, w czarnym kapeluszu o czarnych piórach. Za niemi w oddali jechał służący.
Amazonki zbliżyły się już tak blisko do kopca, że Jerzy mógł swobodnie widzieć wszystkie ich ruchy i gęsta. Rozmawiały coś żywo między sobą.
Dama w szafirowej amazonce miała wzrost smukły i jak się zdawało, dosyć wysoki. Wiotka jej kibić wyginała się uroczo na wszystkie strony. Z pod białego kapelusika wyglądały ciemne pukle włosów i odbijały się ślicznie od bladoróżowej inkarnacji ciała. Oczy miała ciemne, zmrożone; usta koralowe, na pół otwarte, z których wyglądały dwa rzędy najpiękniejszych pereł. Na twarzy malowała się jakaś niecierpliwość i zdawało się, że śmiała amazonka wyprzedza myślą szalone skoki białego araba. Rysy jej twarzy były ostro odznaczone, ruchy jednak wdzięczne i starannie zaokrąglone.
Czarna jej towarzyszka we wszystkiem z nią kontrastowała. Była wątłej budowy, siedziała przygarbiona i dużem niebieskiem okiem patrzyła bezmyślnie przed siebie. Na gładkiej, prawie chorowitej twarzy nie było żadnego wydatniejszego wyrazu, prócz znużenia i jakiejś dziwnej apatji. Pewna omdlałość rozlewała się w całej postaci, jej ruchy były na pół urwane, niedokończone. Obojętną była na bieg czarnego rumaka i zdawała się zostawać myślą daleko po za nim.
— Tereniu, Tereniu! — ozwała się pierwrsza, a jej twarz zarumieniła się — czy nie widzisz? czy nie poznajesz? C’est dròle! Patrz, pan Jerzy! A to dziwne spotkanie — dodała, zatrzymując konia. — Dzień dobry, panie doktorze! Dzień dobry!... Milej mi było powiedzieć panu przed kilku laty: Dzień dobry, panie poeto! Nieprawda, że to jakoś lepiej brzmi: poeto! a przy «doktorze» przychodzą mi zaraz na myśl krew i pijawki.
— Bo pani lubisz tylko kwiaty — odparł Jerzy — i nie chcesz przypuścić, że każdy kwiat upaść musi, jeźli jaki owoc ma wydać.
Eh bien! Otóż pan byłeś pięknym bladoróżowym kwiatem jabłoni, a teraz jesteś cierpką, kwaśną, nie dobrą płonką! Nie lepiejże to było uschnąć wonnym kwiatem, tak poetycznie...
— Pani sympatyzujesz z dzisiejszym porankiem, który jest tak przejrzysty i eteryczny.
— A pan sympatyzujesz z ciemnym, brudnym szpitalem... Nie dajesz się widzieć dobrym znajomym — chorym...
— Chorym? Czy pani margrabina...
— Nie, mama zdrowa... Terenia była trochę cierpiąca... prawda, ma chère?
Czarna amazonka spojrzała na nią dużem, niebieskiem okiem, jakby wcale nie wiedziała, o co ją zapytała towarzyszka. Chciała niewiadomość tę pokryć uśmiechem, ale uśmiech jej zaledwo tylko zarysował się koło ust bladych i zginął, nie doszedłszy do oczu. Na jej twarz wróciła znowu dawna bezmyślna omdlałość.
— A teraz niedobry, nieznośny panie doktorze a expoeto — mówiła dalej panna Janina — teraz możesz sobie na prawdę myśleć, żeśmy się stęskniły za panem i żeśmy naumyślnie tu przyjechały... Nie prawdaż?...
— Nigdy nie byłem tak śmiałym — odparł Jerzy spokojnie.
— A to był tylko czysty przypadek — przerwała amazonka — przypadek, którego winną jest Terenia... N’est ce pas?
Towarzyszka próbowała znowu uśmiechnąć się, ale uśmiech ten zastygł znowu gdzieś w pół drogi.
— Tak jest — podchwycił młody lekarz — wierzę w ten przypadek, jakiejkolwiek on jest natury, a nawet więcej, bo wierzę, że wszystko to jest przypadkowe, coby zachwycić mogło, gdyby było prawdziwe —
— Bardzo słusznie pan sądzisz — wpadła panna Janina — inaczej stałbyś się pan nieznośnie zarozumiałym... Ale najprzód, kiedy pan będziesz u nas?
— Jeżeli powołaniu memu tutaj zadość uczynię.
Odkąd pan zacząłeś mówić wiele o powołaniu, o misjach jakichś, jesteś pan nawet niegrzeczny.
— Poprawiam się i czekam rozkazu, kiedy mam przyjść do zamku?
— Nie; nigdy — odpowiedziała amazonka, a ukłoniwszy się nieznacznem schyleniem głowy, uderzyła konia szpicrutem, puszczając mu wodze. Z pod jej pięknej, spuszczonej rzęsy wymknęła się biała, przejrzysta łza. Arab zwinął się w kłębek, rzucił za siebie kilka chmur pyłu i w oka mgnieniu zmalał do małej karty białego papieru.
O! schowaj tę łzę, piękna dziewico, łzę uronioną w majowym poranku; schowaj ją do głębi serca, aby jej nie wykradły owe czarne psotniki, kołyszące się nocą na liściach starej gruszy, śmiejące się z szczęścia ludzkiego. Niech szara gąsienica nie ma z niej djademu przy biesiadzie północnej, z tej pięknej, przejrzystej łzy, uronionej w poranku majowym!...
Jerzy stał długo i patrzał na drogę wzdłuż stawu, ale na drodze już nikogo nie było.

Wrócił do swojej izdebki. Przypomniał sobie o szkatułce, którą mu mieszczanin był powierzył. Dla odpędzania różnych niemiłych myśli chciał się właśnie zabrać do przejrzenia zawartych w niej papierów, gdy nagle spostrzegł, że jej nie ma na miejscu, na którem ją był odchodząc zostawił. Przetrząsł wszystkie kąty izdebki, ale szkatułki nigdzie nie było.



II.

Majątek radziejewski składał się z dwóch włości: Radziejewa i Czarnowody. Czarnowody stanowiły wprawdzie tylko mały przysiółek, stykający się z Radziejewem, ale położenie tego przysiółka było tak miłe, tak ciche i ustronne, że dawny tego majątku właściciel tutaj założył swoją siedzibę, postawił dwór z cegły, nakrył go dachówką i otoczył wieńcem lip i kasztanów.
Było coś klasztornego w całej fizjonomji Czarnowód. Jakiś błogi spokój, jakaś cisza szczęśliwego życia rozlewała się w powietrzu. Niebo wiecznie jednakie, nieco przysępione, otoczyło w sine ramy cały spokojny krajobraz. Nie było w nim żadnych gorętszych barw, żadnych jaskrawszych odcieni. Niebo i ziemia zdawały się sympatyzować ze sobą, jako starzy kochankowie, którzy już wszystkie zwierzenia się wyczerpali, wyspowiadali się z wszystkich uczuć swoich, zużyli pieszczoty i zachwycenia, a teraz patrzą na siebie czystem, lecz spokojnem, beznamiętnem okiem; zdają się używać jakichś — wyższych, kontemplacyjnych roskoszy. Złośliwy człowiek powiedziałby po prostu: że się nudzą; zkąd jednak wcale nie wypływa, aby niebo wielkopolskie znudziło się Czarnowodami, lub Czarnowody miały zobojętnieć dla nieba wielkopolskiego. Ma i starość swe pieszczoty, ale świat złośliwcy ich nie widzi.
W ciemnej, zakonnej szacie legły Czarnowody na zielonym kobiercu, zaścielonym nad brzegiem jeziora. Długie wieki spierała się wieś z jeziorem, kto od kogo imienia sobie pożyczył. Jezioro bowiem, nazwane Czarnowody, miało w samej rzeczy wodę dosyć czarną; wieś jednak miała w samem łonie czarne trzęsawiska, z których sączyły się zdroje brunatnej wody. Jezioro wygrało sprawę, a skromna osada cofnęła się od brzegów adwersarza, zasłoniwszy się wysoką groblą od jego wód napastniczych. Z rezygnacją, godną lepszego pola i lepszej wody, posuwała się biedna wiosczyna coraz więcej ku zachodowi, ale białe domki sąsiedniej niemieckiej osady trwożyły ją znowu, jak białe widma upiorów, jak białe płaszcze rycerzów krzyża, którzy niegdyś po kilkakroć najeżdżali ją, pustosząc ogniem i mieczem. W tak ciężkiej chwili zaślubiła się z niebem biedna polska wiosczyna, jak Wenecja z morzem, i przez długie wieki wpatrywali się w siebie z roskoszą szczęśliwi kochankowie. A nawet dzisiaj, gdy już oboje jakoś postarzeli i szary, żałobny strój przywdzieli, nawet dzisiaj nie ustały ich pieszczoty, chociaż ich oko zwyczajne nie dojrzy. Tylko samotny wędrowiec widzi pod wieczór ich łzy pożegnania, gdy się do snu zabierają, i widzi, jak te łzy ze wschodem słońca gorą — u cym oddechem wypija niebo zbudzone, a oblubienica stroi się rada w kwiaty i uśmiecha się zalotnie, odmłodniona snami dawnych, szczęśliwszych wspomnień.
Dwór tylko śmielej wysunął się na brzeg jeziora i z dumą spoglądał na ciche, u jego podnóża wijające się fale. Była to dawna, bardzo dawna budowa. I widać było, że nie jedna ręka, nie jeden budowniczy, kierowali tą robotą. Do czworobocznego domku przydano później jedno skrzydło z małym ganeczkiem, prowadzącym na ogród. Z jednej strony rzęd topol, z drugiej kasztany, ocieniały ten dworek szlachecki i tylko kiedy niekiedy z pomiędzy gęstych liści i ciemnych konarów zabłysły białe jego ściany. Cały ten dworek jakby schowany w jednej olbrzymiej altanie, wydawał się podobny do świątyni, ukrytej w ciemnym borze, a jakiemuś tajemniczemu bóstwu poświęconej.
W samej rzeczy jakaś cisza tajemnicza otaczała ten dworek szlachecki. Wejdźmy do jego wnętrza.
W nowo przybudowanem skrzydle, w małej, ciemnej izdebce znajdujemy wszystkich mieszkańców tego jakby zaczarowanego dworka. W dużem, poręczowem krześle, wybitem skórą safianową i osadzonem na kółkach, siedzi siwy staruszek. Jest on nizkiego wzrostu, twarzy bladej i zwiędłej, ale żywych, szybko biegających oczu. Nad oczami zawieszona brew jest jeszcze czarna prawie i dziwmy stanowi kontrast z włosami na głowie, które są białe jak mleko. Widać z postawy staruszka, że długie lata przesiedział już w tem krześle, i że własną siłą nigdy z mego nie wstanie. Po ciemnej podłodze rozchodzą się w różnych kierunkach koleje od kółek krzesła, a jedne z nich wychodzą aż gdzieś za próg do drugiego pokoju. Jest to zapewne jedyny rodzaj ruchu, jakiego używa biedny staruszek za pomocą swego sługi.
Koło niego siedzi duchowny, zapewnie proboszcz miejscowy. Twarz ma okrągłą i dobroduszną, na głowie trochę siwych włosów okazuje, że wiele lat musiał przebyć z tym staruszkiem. Dalej blizko drzwi siedzi mężczyzna, także już nie młody. Postawa wyprostowana świadczy, że kiedyś był wojskowym, a małe, siwe bakenbardy, idące wężykiem do ust, i krótko podstrzyżone siwe wąsy, okazują, że zawód swój wojskowy rozpoczął był jeszcze w czasach napoleońskich, gdzieś pod księciem Józefem. Trzyma w ustach małą fajeczkę i cienkim sznurkiem, zwolna wypuszcza dymek błękitny, wypychając go czemprędzej za drzwi nieustannem machaniem ręki. Staruszek bowiem nie lubił fajki, uważając ją za wymysł wcale niepotrzebny; z szczególnego jednak afektu dla swego przyjaciela, pozwalał czasami na ten jego ulubiony specjał poobiedni. I ksiądz proboszcz był tego samego co staruszek zdania, ale zdanie to nie miało tutaj wielkiego znaczenia, bo mówiąc contra fajce, mówił pro domo sua poczciwy kapłan, wielki amator tabaczki, która według niego miała krew oczyścić i pamięć wzmacniać. Mimo to słynął starowina z swojej krótkiej pamięci.
Na nizkim taboreciku, po lewej ręce staruszka, oparta o poręcz jego krzesła, siedziała młoda, piękna kobieta. Dziwnie kontrastowała jej młodość w tem poważnem zgromadzeniu. Włosy miała ciemne, połyskujące, oczy przytem niebieskie, osłonione jakąś mgłą młodych, smutnych marzeń. Zdawało się, że dla tych młodych marzeń nie było już miejsca w jej życiu. Patrzyła na nie jak na kwiaty bez życia i woni, zasuszone w książce pamiątek. Głowę pochyliła na ramię staruszka; usta jej piękne, różowe, dotykały się jego wyschłej ręki, a pierś jej pełna, podniesiona lekkiem westchnieniem. zdawała się snuć z siebie jakieś dziwne, urocze obrazy, do których boleśnie uśmiechały się jej usta. Za nią przy oknie stał młody lekarz, którego już widzieliśmy w Radziejewie. Patrzył przez okno, chociaż prócz gęstych liści kasztanów nic ztamtąd nie widział.
Na ścianach tej małej izdebki porozwieszane były wizerunki dawnych Radziejewa dziedziców..Trzy strzały, umieszczone przy każdym u góry, oznaczyły ród Dębiczów. Obok nich wisiały wizerunki Stefana Batorego w różnych wydaniach i różnej wielkości. Był to ulubiony król naszego staruszka. Od lat kilkunastu pracował on nad obszernym poematem, którego przedmiotem miał być król Batory.
Cała atmosfera tego pokoiku była jakoś duszna i przyćmiona. Liście kasztanów zasłaniały okno do połowy, a wysokie krzaki agrestu i malin stykały się z niemi. Zielonawe, zimne światło wciskało się przez nie do izdebki i oblekało wszystko wewnątrz jakimś zimnym, melancholijnym pokostem. Do tego czyste, majowe niebo, zachmurzyło się posępnie; duszna cisza była w powietrzu.
Mieszkańcy tego dworka schadzali się tutaj codziennnie; po spożyciu bożych darów przy obiedzie na tak zwane «spiritualia», jak się wyrażał sędziwy staruszek. Myślałby kto z dzisiejszych ludzi, że owe «spiritualia» składały się z jakich wódek holenderskich, albo że przynajmniej podawano tutaj «chasse-café». Wielki to byłby błąd. Owe «spiritualia», na które staruszek po każdym obiedzie domowych i gości zapraszał do swojej izdebki, był to wielki akt łaski z jego strony, bo do tego pokoiku w innym czasie nikt nie mógł mieć przystępu. Była to świątynia, poświęcona muzom i medytacjom nabożnym. W niej to odczytywał zgromadzonym i objaśniał przykładami z własnego życia jakie miejsce z pisma świętego, opowiadał coś z żywotów świętych, a na smaczną, zakąskę przeczytał jaki rozdział z swojego poematu z wszelkiemi warjantami, o które zasięgał rady każdego z osobna, chociaż w końcu z nikim się nie zgodził. Najżwawsze utarczki w tym względzie staczał z księdzem proboszczem, który tego był przekonania, że co do poetyki gruntowne miał wiadomości. Jeszcze w jednej rzeczy nieubłagany był poczciwy proboszcz, co sędziwego poetę nieraz całą bezsenną noc kosztowało. Ogłosił on był zaraz z góry najzawiętszą krucjatę przeciw wszystkim bogom olimpu i nie pozwolił nigdy, aby obok N. Panny z Jasnej Góry stanęła nieunikniona w poemacie bohaterskim Bellona; a obok świętego archanioła Michała nie mógł znieść wojennego Marsa, do którego jeszcze z czasów szkolnych miał jakiś wstręt najsłuszniejszy. Można sobie wyobrazić, jak strasznym dla klasycznego poety był poczciwy proboszcz, a z jaką roskoszą uśmiechał się do siebie, zażywając tabaczkę, gdy po wczorajszej perorze, której wcale niby nie akceptował poeta, obaczył powykreślane jak najsumienniej imiona niektórych bogów pogańskich, które jakoś wraz z rymem prawie same cisnęły się pod pióro sędziwemu poecie.
Dzisiaj jednak było w atmosferze tego pokoiku coś ciężkiego. Jakaś chmura niewidoma ciężyła wszystkim na głowach. Staruszek swoim zwyczajem przeczytał długi rozdział o stu wierszach, a chociaż dwa razy przychodziła w nim Bellona, a pięć razy tarczozbrojny Mars z Zamojskim pod Byczyną rozmawiał, a nawet i gromowładny Jowisz na polskim sztandarze się ukazał, ksiądz proboszcz bynajmniej się temu nie sprzeciwił, a nawet w końcu silny wiersz i dobitne obrazy z wielkim pochwalił aplauzem. Reszta zgromadzenia milczała i zdawało się, że każdy z nich był w tej chwili więcej sobą zajętym. A nawet możnaby i księdza proboszcza posądzić o jakieś dziwne roztargnienie, inaczej nie byłby Bellony, Marsa i Jowisza przepuścił.
Dalsza więc literacka pogadanka była z braku opozycji ze strony proboszcza wprost niemożliwą. Staruszek zamknął spiesznie tekę, aby proboszcz Marsa, Jowisza i Bellony nie zwąchał i rzekł, zwracając się do młodej kobiety i całując ją w czoło:
— Moja Zuzia coś smutna dzisiaj; zapewnie ten trzpiot Tadzio zapomniał po obiedzie rączkę ci pocałować.
Ów trzpiot Tadzio nie był to nikt innny, jak ów napoleonista z krótką fajeczką, który na słowa staruszka uśmiechnął się z zadowoleniem, jak człowiek, który swój obowiązek należycie wypełnił. Młoda kobieta uśmiechnęła się także, a nawet z wyrazem tkliwego przywiązania spojrzała na męża, który z całą szczerością poczciwego serca patrzał w nią jak w obrazek świętej.
— No i cóż za przyczyna tego smutku — mówił dalej staruszek — czy cię głowa boli, czy mak może nie chce schodzić?
Młoda kobieta przycisnęła twarz z gorączkowem jakiemś uczuciem do ramienia staruszka, a gdy na niego spojrzała, miała ocze zwilżone jak po łzach. Wzięła rękę staruszka, przyłożyła do gorącego swego czoła i rzekła cichym głosem:
— Głowa mnie boli, kochany dziadziu, i nic więcej.
— Wypij herbatę z polnych bratków, a ból przestanie — mówił dalej staruszek, odgartując jej włosy z białego czoła.
— Usłucham dziadzia — odpowiedziała piękna wnuczka — i zaraz pójdę kazać zgotować.
— Ale proszę cię, moja Zuziu — zawołał staruszek za odchodzącą — przyjdź tutaj napowrót i nie bądź sama, bo jak widzę, masz dzisiaj znowu wielką ochotę do płaczu.
— Przyjdę, kochany dziadziu — odrzekła, zamykając drzwi za sobą.
Napoleonista z krótką fajeczką puścił raźno kilka kłębów dymu, a spostrzegłszy się, wyjął z ust czemprędzej zdradliwą kochankę i rzekł do proboszcza z dobrotliwym uśmiechem:
— Już to ksiądz proboszcz wiele w tem zawinił, że moja Zuzienka tak jest tkliwą na wszystko. Jako jej spowiednik musiał jej sumienie zanadto roztkliwić. Ona dzisiaj już nawet i kury nie daje zarżnąć, bo zdaje się jej, że to grzech, odbierać życie temu, któremu Bóg je dał. A takie sumienie to przecież rzecz niepraktyczna. Gdybym ja miał takie sumienie, czyż mógłbym z zimną krwią kazać strzelać w trzy bataljony piechoty, zbite w kare, z których w przeciągu dziesięciu minut zrobiłem taką siekaninę, jak potrawka z drobiu...
— To widzisz, kochany panie majorze — odpowiedział ksiądz proboszcz — altera rei conditio. Sam Mojżesz wybił mnóstwo Izraela kamienną tablicą, aby dać zwycięztwo prawdzie objawionej. To hart duszy męskiej, a kobieta....
— Kobieta — poderwał staruszek — powinna być czułą matką, dobrą żoną, ale nie powinna żadnym wymarzonym słabostkom ulegać, jakich się u nas namnożyło wraz z romansami francuzkiemi. Zuzia — mojem zdaniem — ciągnął dalej staruszek, patrząc z uwagą na drzwi — Zuzia jest to złote dziecko. Nie mówię to dla tego, żem ją sam na własnych rękach wychował, bo od dziecka była sierotą, ale mówię szczerze i otwarcie, jakby mi zupełnie obcą była. Gdzieżby inna tak prędko rady starego dziadka była usłuchała, gdy jej przyprowadził starego żołnierza, który chociaż był skarbem dla mnie z powodu zasług swoich, był jednak trzy razy od niej starszy! Miała wtedy lat szesnaście, była piękna i świeża jak róża majowa, a jam rzekł do niej: «Zuziu, czy pamiętasz ty wszystkie lekcje moje? Czy wiesz, jaka najwyższa jest cnota na ziemi? Wiesz, jaki szacunek, jaką miłość, powinniśmy mieć dla ludzi, którzy życie swoje tylekrotnie poświęcali dla dobra powszechnego?...» A gdy z drugiego pokoju wyszedł major, wprawdzie z siwą czupryną, ale z piękną szramą na czole i po staropolska kolano przed nią ugiął, a nawet jak młody mazgaj jaki w głos się rozbeczał, Zuzia natychmiast się rozpłakała, siwą głowę konkurenta przycisnęła do piersi i dotąd jeszcze, chociaż to już ośm lat minęło, mile wspomina o tej chwili, a nawet śmieje się figlarnie z kłopotów Tadeusza, który wolałby pójść zdobyć redutę, niżeli oświadczyć się pannie szesnastoletniej! A co, któraż panna dzisiaj tak uczyni?
Podczas gdy ksiądz proboszcz w swojej niezawodnej tabaczce, która krew czyści i pamięć wzmacnia, konceptu szukał, poczciwy major uśmiechał się z wyrazem najzupełniejszego szczęścia, które po wielu trudach wojennych zaświtało mu w nagrodę przy schyłku życia. Tymczasem przyszedł proboszcz do słowa:
— Już to pani majorowa jest kobietą, jakich dzisiaj rzadko na świecie. Zeszłej niedzieli, przygotowując się w duchu do kazania na temat.o aniołach stróżach, którzy wiodą człowieka po ścieżkach jego żywota, i gdy tak sobie takiego anioła idącego po prawej stronie człowieka in persona wyobrazić chciałem, a jakoś nie mogłem, w tem wchodzi do kościoła nasz kochany major, a koło niego prawdziwy anioł. Otóż obraz anioła stróża, pomyślałem sobie, a wyszedłszy na ambonę, zwracałem się zawsze mimowolnie w kazaniu do ławki, w której siedziała pobożna kolatorka. A nawet i malarz lepiej nie mógłby tego obrazu pochwycić. Bo człowiek obok anioła stróża musi wyglądać jako stary, spracowany, znużony pielgrzym, któremu już tchu nie staje; źrenica przygasa, nogi się plączą, a całą jego nadzieją jest młody, hoży towarzysz, którego młodość i siła są wieczne, który nie opuści go, póki aż wraz z duszą jego nie odleci do nieba...
Major posunął się niecierpliwie na krześle. Proboszcz zapędził się jakoś w zapale i w tak niezręczny sposób zdjął z niego konterfekt człowieka, którego anioł-stróż prowadzi, że jako żywy model tego konterfektu uczuł się nieco skrzywdzony i kilka potężnych kłębów dymu rzucił aż na sam środek pokoju. Co widząc staruszek, uśmiechnął się i rzekł:
— Zwolna, zwolna, Tadeuszku, bo zbombardujesz mi proboszcza na prask. Patrz, aż się zakrztusił, tak dmuchnąłeś na niego dymem. Gdyby gęba twoja nabita była kartaczami, już by nie żył ksiądz Maciej.
Proboszcz zażył tabaczki, aby sobie na prędce przypomnieć, czy czego niedorzecznego nie powiedział; ale właśnie na jego nieszczęście zawiodło go tym razem niechybne jego remedium, jak to sobie w duchu pomyślał. Nic sobie nie mógł przypomnieć, a nie rozumiejąc tym sposobem alluzji słów, dopiero co przez staruszka wyrzeczonych, odpowiedział na nie zwykłą swoją formułą, której wtedy zawsze używał, gdy nie był pewny, że rzecz zrozumiał lub dobrze zasłyszał:
— Wszystko się tak na świecie dzieje, że i najrozumniejszy człowiek przyzna sobie jutro, że to było głupie, co wczoraj mówił lub uczynił. Est ego quidem, mówię to dzisiaj, com mógł dopiero może jutro powiedzieć.
A gdy znowu tej tak hazardownej sentencji ani staruszek, ani major, ani nawet młody lekarz, który stał ciągle przy oknie jak niemy, zrozumieć i do czegoś zastosować nie umieli, wróciła pogadanka znowu do miejsca, w którem ją był zatrzymał ksiądz Maciej niezręcznym swoim konterfektem anioła-stróża.
— A że jest czasem smutną i nawet zapłacze sobie — mówił dalej staruszek — to temu wcale się nie dziwię. Ludziom na ziemi zawsze jest czegoś brak.
— «Ciernie i głogi będzie odtąd rodzić dla was» — wtrącił ksiądz Maciej.
— Tak jest, ciernie i osty są tutaj dla człowieka; a to tem słodszą jest dla nas nadzieją, że kiedyś zaświta nam inne życie, w którem nie ma ni łzy, ni bolu, a za którem tutaj koniecznie tęsknić i płakać musimy.
— Tęsknota do życia zagrobowego — ozwał się ksiądz Maciej — jest wrodzoną — wszystkim ludziom, a nawet tym, których łaska Boga nie oświeciła jeszcze prawdą religji objawionej.
— To jest, cośmy wzięli z sobą, wychodząc z raju — mówił dalej staruszek, a blada twarz jego ożywiła się wyrazem głębokiej pobożności — tę tęsknotę do lepszego życia wzięliśmy z sobą; bez niej bylibyśmy zwierzętami, jak inne, niższe od nas stworzenia. Ta tęsknota kołacze ustawicznie nam w sercu i przypomina, abyśmy dbali o żywot wieczny. Ona wyciska nam łzy, których sobie nieraz wytłumaczyć nie możemy, nasyła nam niepokojące przeczucia, dziwne, zagadkowe pragnienia, które często przypisujemy ziemskim jakim przedmiotom lub zdarzeniom, gdy to tymczasem dusza nasza wzbija się po za mgły ziemskiego widnokręgu i pożądliwem okiem patrzy w roskosze niebieskie!... I cóż ty na to Farysie? — dodał, zwrócony do młodego lekarza.
Jerzy przysunął do okna opróżniony taborecik, a usiadłszy na nim, rzekł do staruszka:
— Bardzo szczytne jest takie tłumaczenie naszej tęsknoty, która nas trapi i niepokoi na wszystkich ścieżkach naszego żywota; ale ja nadałbym jej obok tego ostatecznego celu jeszcze inne cele, a mianowicie te, które ona na ziemi dosięgnąć może. Jak nie możemy żądać od młodej rośliny, aby natychmiast nasienie na przyszły plon wydała, tak również nie można wymagać od człowieka, aby, zaledwie w świat wstąpiwszy, już o niczem innem nie myślał, jak o przyszłem życiu swojem. Do tego musi on iść stopniowo. Jak roślina bowiem wydaje najprzód kwiat: z kwiatu, który opada, zawięzuje się owoc, w którym dopiero dojrzewa zwolna ziarno przyszłego plonu, taki sam perjod i ludzie muszą przebyć na ziemi. I to ich życie ziemskie musi mieć swój kwiat i swoje owoce, bo bez nich trudna jest potem droga do nieba.
— Otóż jest wasza nowa szkoła — poderwał staruszek żywo — wybryki romantyzmu, dokądże zaszliście za mistrzami tej waszej szkoły? Otóż słuchaj, kochany Jerzy, co ci powiem, gdy się wydarza dobra sposobność. Znałem cię dzieckiem na rękach nieboszczki matki twojej, gdy mieszkała w Kaliskiem; widziałem cię młodzieńcem, gdyś tutaj do nas przyszedł; słyszałem cię w końcu czytającego swój własny poemat o Bolesławie Chrobrym i cieszyłem się w duchu, że ci słuchacze przyklaskują. Od tego czasu zdawało się mi, żeś zapomniał o starych ludziach, bo Oda do młodości nazwała ich starą, spleśniałą korą. Czytałem wiele w waszych dzisiejszych pismach o tobie i pomyślałem sobie: Szczęść mu Boże, snać ja za stary, ja ich już nie rozumiem. Ale będę czekał, dokąd oni zajdą. I cóż? Oto przebiegłeś jak Farys całą krainę poezji i znalazłeś na niej tylko piaski 1 szkielety! A gdzież owe kwiaty czarodziejskie, owe zaklęte dziewice, owe pałace rajskich roskoszy?... Z czemże wróciłeś z krainy romantycznej poezji?... Oto wypaliłeś serce i duszę piaskami pustyni, na której szukałeś kwiatów i zdroju życia!... I roztrzaskałeś lutnię o skały Olimpu i poszedłeś do kliniki, aby na trupie, z nożem w ręku, uczyć się tego, czego cię nie mogło nauczyć samo natchnienie, ów wasz Bóg wszechwładny, wasza Alfa i Omega. Taki jest koniec waszych wyobrażeń romantycznych; daj Boże, aby trzeźwe przebudzenie nastąpiło jeszcze dość wcześnie.
Staruszek odetchnął i zamilkł na chwilę. Ksiądz proboszcz i Jerzy zabierali się właśnie do jakiejś odpowiedzi, gdy staruszek uczynił ręką znak, aby mu nie przerywali.
— Oto — mówił dalej — wzięliście ludziom Boga i religję, a natomiast cóżeście im postawili?... Namiętność i żądze! Szczęście według was jest to zadosyć uczynienie żądzom i namiętnościom, czy to ciała, czy ducha. Według was w młodości trzeba szaleć, szaleć aż do znużenia, trzeba łamać szranki, które nam wkłada społeczeństwo, a potem zebrać to całe życie jaką garść błota i z satyrą na ustach rzucić je po za siebie z pogardą bajrońską, a zamiast Epopei napisać Donżuana... Według nas wszystko musiało iść ubitym gościńcem; przed nami były tylko obowiązki, a wypełnienie tych obowiązków napawało serca owem cichem, spokojnem szczęściem, o jakiem wy dzisiaj pojęcia nie macie! Bo człowiek tyle tylko na ziemi używać powinien, ile mu sumienie jego mówi, że obowiązkom zadość uczynił. Beszta jest grzechem i bałwochwalstwem. Postawmy tylko zamiast Boga i religji — żądze i namiętności, a najwięksi zbrodniarze oczyszczą się w obec nas i będą biali jak aniołowie w niebie. Dzisiaj bierzemy jedną lub drugą namiętność, nazywamy ją szlachetną, albo przynajmniej konieczną, malujemy z upodobaniem jaskrawe jej barwy, a tymczasem ta sama namiętność rozrywa węzły rodzinne, odbiera mężowi żonę, a dzieciom matkę... Bo namiętność jest u was większa od zaprzysiężonych obowiązków!
Staruszek spoczął. Na jego twarz wystąpił rumieniec. Dawno nie mówił z takim zapałem.
— Jakby mnie kto z ust wyjął, mości dobrodzieju — rzekł rozrzewniony proboszcz — tylko nie byłoby to tak gładkie i dosadne, jakeś pan dobrodziej powiedział.
Widząc, że ksiądz proboszcz na tem, co powiedział, poprzestać zamyżla, a poczciwy pan major wcale do tej pogadanki, jako do materji zupełnie mu obcej, mięszać się nie chce, posunął Jerzy swój taborecik bliżej staruszka i rzekł:
— Jakkolwiek srogi jest wyrok, który dzisiejszą literaturę dopiero co spotkał, nie myślę jej tutaj bronić, bo zbyt wielki jest przedział wieku, doświadczenia i zasług między sędzią a obrońcą. Niech mi tylko wolno będzie wspomnieć, że zarzuty powyższe tyczą się więcej dzisiejszej literatury francuzkiej, ale nie naszej narodowej. Nie znam u nas żadnego pisarza, któryby piórem swojem chciał rozrywać węzły rodziny i społeczeństwa, schlebiając rozkiełzanym żądzom i namiętnościom. U wszystkich prawie powtarza się jeden i ten sam akord, owa tęskna nuta, która u nas idzie jeszcze zawsze przed niebieską, zagrobową ojczyzną. Ta nuta i moją sprawiła metamorfozę. Wyśpiewawszy to, co mi w duszy grało, spostrzegłem, że mnie tylko ci słyszą i rozumieją, którym mojej pieśni już nie trzeba, bo sami mają ją w sobie. Ale spostrzegłem opodal stojących słuchaczy, którzy nas nie rozumieją — obaczyłem lud nasz. Do niego pismem nie dojść — trzeba samemu wnijść do chatki i rękę mu podać. Dla tego nauczyłem się leczenia chorób cielesnych, a na myśli mam zawsze choroby ducha, którym coraz więcej ulega kraj nasz biedny. Wyższy cywilizacją naród przygniata nas coraz więcej swoją oświatą; a my niebaczni na to, zaumieramy zwolna pod tym ciężarem, jak zasypiający człowiek śród śnieżnej zawiei! I pół wieku nie minie, a kołyska plemienia naszego stanie się pierwszą jego mogiłą!...
Jerzy poczuł łzę w oczach i szybko wstał z taborecika. Spostrzegł ją staruszek, a wziąwszy go za rękę i przyciągnąwszy do siebie, wycisnął pocałunek na jego czole.
— Jest zawsze coś herezji i bałwochwalstwa w twoich słowach, kochany Jerzy — ozwał się staruszek z słodkim uśmiechem — ale za to i ksiądz proboszcz może ci kiedy dać absolucję, jeźli się szczerze w piersi uderzysz. To «coś», co kładziemy ante omnia, a nawet i przed ojczyzną niebieską, jest naszym grzechem pierworodnym, a nawet nie wiem, czyli i za grób nie weźmiemy sobie jakiej śpiewki naszej.
Ksiądz proboszcz zażył tabaczki, widać, że rad był jakoś z siebie i z mowy staruszka.
— Ale wy młodzi — ciągnął dalej staruszek — jesteście wszyscy gorąco kąpani. Cokolwiek bądź wam się w nocy przyśni, już rano chcecie się za to poświęcić, nie mając na względzie, że i przed wami nie żyli na świecie sami pasibrzuchy, że i przed wami próbowali ludzie różnych poświęceń. Oto chcesz pracować dla ludu, a zaraz u mnie znalazłeś ślady, żem taką pracę także miał na celu. Praca moja upadła, i twoje nadzieje zostały zawiedzione. Mielnik umarł w młynie, gdzie się urodził, a inni okradli cię nawet. Zapewnie z antypatji ku wszelkiej nauce wzięli ci szkatułkę z medykamentami, abyś ich więcej nie nudził. Ale mniejsza o to. Trzeba mieć cierpliwość. Trzeba zacząć od elementarza, a reszta sama się znajdzie. Nam oświata obca nic nie odbierze, ale ich pługi, ich prace i przemysł wszystko nam; wydrze. Otóż przedewszystkiem trzymać się nam ziemi naszej, naszych majątków dziedzicznych. Dla tego to dla Zuzi sam wybrałem męża. Pomyślałem sobie: Tadeuszowi nikt nie odebrał baterji, otóż pod jego komendę oddam Radziejewo i Czarno wody; dam mu kobietę jak aniół, a przy boskiej pomocy nic nam się nie stanie... Pamiętaj Tadeuszu — rzekł zwrócony do męża Zuzanny — pamiętaj zawsze, że ziemia Dębiczów, ich dwór i grobowiec, są pod twoją, obroną. Jeźli nieprzyjaciel tu wnijdzie, ja się mu już nie ustąpię; ostatni Dębicz legnie w grobowcu z przekleństwem na ustach, że go oddano obcym ludziom.
Wszyscy mieli łzy w oczach, a poczciwy major słuchając, przysięgał staruszkowi, że grobowiec Dębiczów będzie dla nieprzyjaciół fortecą niezdobytą.
Na tem zakończono dzisiejsze «spiritualia», które się jakoś dłużej przeciągnęły jak zwykle. Major otarł spłakane oczy, nałożył świeżą fajeczkę i wyszedł w pole, ksiądz proboszcz pospieszył do szkółki. staruszek oparł głowę o poręcz krzesła i zmróżył oczy, a Jerzy wysunął się cicho z izdebki, aby mu snu nie przerywać.
Zaledwie kilka kroków ku bramie dziedzińca był postąpił, gdy ujrzał wjeżdżającą w nią czterokonną karetę z herbami Dąbczyńskich.
— Ach! jakby pana kto wołał! — rzekła do niego margrabina, wychylając się z karety. Oczekiwaliśmy dzisiaj pana na zamku — moja Nińcia jest trochę cierpiąca. Jeźli to panu nie sprawi dywersji, czekamy na niego z herbatą.
Rzekłszy to, uśmiechnęła się uprzejmie, żegnając Jerzego lekkiem uchyleniem głowy.

Kareta zaturkotała i posunęła się przed dworzec Dębiczów, a młody marzyciel widział w tej chwili mnóstwo wież i ganków w koło siebie, oraz całe grono białych postaci z różową u piersi przepaską. Jego serce uderzyło mocniej, twarz zafarbowała się lekkim rumieńcem.



Margrabina nie zastała majorowej w pokoju, a widząc, że służący do ogrodu po nią się puścił, dała mu znak ręką, aby się wrócił. Wywiedziawszy się należycie, w której stronie ogrodu majorowej szukać potrzeba, otworzyła zgrabny, ciemnozielony «en-tout-eas» i puściła się ścieżką, wysypaną żółtym piaskiem.
— Przecudnie, prześlicznie! — mówiła sama do siebie, oglądając się na wszystkie strony — ta cisza, to ustronie... un peu triste... ale co za myśli swobodne...
I tak dalej rozmawiała z sobą margrabina. Była to niska, we wszystkich swoich kształtach jeszcze dosyć zaokrąglona dama, mimo, że twarz poprzecinana licznemi zmarszczkami. okazywała już wiek stateczniejszy, w którym zazwyczaj uspakaja się każda kobieta. Margrabina zdawała się jednak czynić wyjątek. Jakkolwiek w jej sercu, które dobijało już lat czterdzieści i kilka, mógł już zamieszkać pewien spokój i statek, zewnętrzne jednak jej ruchy nagłe i gwałtowne, najczęściej na pół urwane, oznaczały nerwowe, wiecznie niespokojne usposobienie. Jej twarz grała ustawicznie odcieniem barw najróżnorodniejszych, a ta rozmowa samej z sobą, zdradzała nieustanny natłok myśli, które głośną mową starała się przytrzymać w pewnym ładzie.
— Ach! to klasztor prawdziwy — mówiła dalej, zagibając w ciemną ulicę lip odwiecznych — to pensjonat... nigdzie oddechu... ah! la belle nature prend ici son haleine...
Margrabina odetchnęła; ciemna ulica lip skończyła się w wązką ścieżkę. Widok obszerny otworzył się przed jej oczyma, ale majorowej nigdzie widać nie było.
Była ona samotną w tej chwili i nie marzyła o tem, że na jej czyste, chociaż przyćmione niebo wypłynie chmura udręczeń i niepokojów.
Wyszedłszy z izdebki, w której odbywały się tak zwane «spiritualia», przebiegła szybko przez kredens, nie dając rozkazu przygotowania herbaty, jakiej jej doradził poczciwy staruszek. Chciała się czemś rozerwać, zapragnęła świeżego powietrza. Wyszła do ogrodu, aby uzbierać dziko rosnących bratków. Poobchodziła wszystkie klomby drzew, przeszła kilka razy przez wielki gazon, okrążyła cały ogród do koła, ale żadnego bratka nie znalazła. A przecież było ich pełno pod klombami, pełno na wielkim gazonie i w każdym zakątku ogrodu. Ale Zuzanna nie widziała ich, chociaż krocie skonały pod jej stopami. Jakieś złe demony, psotniki, zasłaniały jej wzrok, pląsały przed nią i skakały z trawki na trawkę, z kwiatka na kwiatek. Zuzanna przypatrywała się ich pląsom, szła za niemi do ciemnej, lipowej alei; a tak zapomniała o bratkach i przyrzeczeniu danem staruszkowi, że wkrótce powróci.
Ostrożnie, młoda, piękna kobieto! W ciemnej, lipowej alei pełza mnóstwo gadów czarnych; brzydkie, stubarwne gąsienice kołyszą się na liściach lipowych, a twoje czyste, białe ramiona obnażone, twoja stopa często dotyka się brzydkich, plugawych gadów, chociaż na pozór ubrane są w kolory tęczowe!... Strzeż się, młoda kobieto, dotknąć się tych złudnych, złocistych postaci; one cię wabią coraz dalej, coraz dalej, aż tam, gdzie cię przemienią w brzydkie potwory! A wtedy już późno będzie wracać, wtedy już nie wrócisz?...
Zuzanna szła zwolna długą, ciemną aleją, W jej sercu był jakiś dziwny niepokój. Przyspieszyła kroku i wyszła na piękną, zieloną polankę, która ciągnęła się wzdłuż brzegu jeziora. Nad samym brzegiem była grupa drzew, a pośrodku nich bielała się mała altanka. Było to ulubione jej miejsce wypoczynku. Tam lubiła siadywać z książką lub robótką, w ręku, a spokojne, ciche zwierciadło wody napawało jej duszę błogiem urojeniem. Tam czytywała często staruszkowi coś o dawnych czasach, podczas gdy szczęśliwy major mógł całą gębą puszczać dym, tworząc z niego najrozmaitsze kółka i zygzaki.
Do tej altany weszła i usiadła. Spojrzała na jezioro. Było ono wprawdzie i teraz ciche i spokojne, ale lice jego zmatowały się i zasępiły, jak twarz nieszczęśliwej, marzącej kobiety. Złe duchy-psotniki pływały po tych ciemno-zielonych falach i uganiały jedne za drugiemi z wielkim śmiechem i chichotem. Zuzanna czuła niepokój w sercu.
Na drugim brzegu jeziora była mała wysepka, zasadzona staremi drzewami, a połączona z brzegiem szeroką groblą. Na tej wysepce stały ruiny klasztoru Bożogrobców. Nie mógł milszego ustronia wybrać pobożny fundator. Wyspa ta utworzyła się w skutek jakiegoś gwałtownego wezbrania jeziora, którego wody wdarły się w wysoki brzeg i wykroiły z niego część lasku, co niegdyś ciągnął się wzdłuż jeziora. Później wycięto las i zamieniono na orne pola, tylko na wysepce zostało kilkaset drzew starych, do których przystęp tamowały wody jeziora. W tym gaiku wybudował pobożny człowiek dom Boży i oddał go w opiekę Bożogrobców. Fryderyk Wielki zniósł zakon Bożogrobców; klasztor stał się pustką i rozsunął się w gruzy, tylko mały kościółek wyglądał jeszcze z poza drzew i z smutną twarzą patrzał w ciemnozielone wody jeziora, w którem odbijały się pochylone jego krzyże. Pokrycie bowiem jego już dawno zapadło, tylko dwa główne mury z krzyżami sterczały jeszcze i wyglądały jak dwie w niebo wzniesione ręce, błagające ratunku! Drzwi do niego były zamknięte i opieczętowane. Na progu porosła trawa i dzikie zielsko; sowy i kawki gnieździły się w wyłomach muru. Wązka tylko ścieżeczka wiła się przez gęste zarośle; wydeptali ją mali, ubodzy pastuszkowie, niosąc wieńce z maików i bławatków dla Najświętszej Panny Marji, której wizerunek wymalowany był na murze frontowym kościółka z podpisem: «Pod Twoją obronę uciekamy się święta Boża Rodzicielko!»
Na ten kościółek lubiła Zuzanna patrzeć po całych godzinach. Doznawała przyjemnego, pobożnego wzruszenia, patrząc na te wązkie okna cel klasztornych, z których wyglądając niegdyś na cichy, ustronny świat, pobożny Miechowita używał cichej słodyczy życia kontemplacyjnego. Tam z tamtej wieżyczki brzmiał niegdyś śrebrny dzwonek na «Ave Maria» i zdawało się jej, że słyszy chór mnichów, śpiewających na cześć Przeczystej Panny!... I przychodziły jej na pamięć opowiadania staruszka, który jej tłumaczył zwyczaj katolicki dzwonienia na Anioł Pański i o jego powstaniu prześliczne opowiadał jej rzeczy... «W gorącej, сzarodziejskiej krainie, śród gaju pomarańcz i cyprysów, bieleje klasztor ś. Franciszka. Ma krużganek kościoła wyszedł blady mnich w grubej odzieży, aby wieczorem odmówić modlitwę. I wzniósł ręce ku niebu i wymówił pierwsze dwa słowa modlitwy. W tem jakiś miły dźwięk zaleciał do jego uszu. Spojrzał w dolinę ubraną w kwiat pomarańczy, z której wznosiła się woń jak z kadzielnicy świątecznej. A tam w dolinie, pod oknami białej chatki śpiewa młody trubadur swojej ulubionej piosnkę miłości... Z okienka wychyla się piękna, młoda dziewczyna, a pieśń trubadura ustaje, milknie: ich usta zbliżają się do siebie... Reszta pieśni sączy się w serce długim, gorącym pocałunkiem... Gorące słońce zachodzi za mgły wieczorne, z pod każdej chatki słychać pieśń miłosną, a każda ustaje na ustach pięknej, młodej dziewicy... Bo o tej godzinie zwyczajem kraju każdy kochanek żegna piosenką swoją wybranę, aby ją znowu ze wschodem słońca piosenką przebudzić... I opuścił ręce mnich blady, słowa modlitwy zamarły na jego ustach. I przyszła mu na myśl jego cela samotna, te smutne, grobowe mury, ta wieczna, głucha cisza... A tam w dolinie brzmi znowu piosnka miłosna... z okienka wychyla się młoda dziewczyna... Mnisi szukają brata i znachodzą go na krużganku kościoła, z bladą twarzą, a płonącem okiem patrzącego w dolinę... «Bracia, rzecze do nich mnich blady, dla naszych serc potrzeba wielkiej, gorącej miłości. Miłość jest potrzebą ludzi, bez niej nie ma życia, tylko grób, wielki, zimny grób!...» I zadrżał mnich, wskazując ręką ku dolinie, zkąd było słychać piosnki trubadurów. Potrwożyli się zakonnicy, widząc w tych słowach pokusę czarta, i zaczęli odmawiać modlitwy. Wypogodziła się twarz przełożonego zakonu, niebieska roskosz strzeliła z jego oczu. «Bracia, rzekł z utkwionem w niebo wejrzeniem ojciec Bonawentura, nam potrzeba wielkiej, gorącej miłości! Królowa niebios, przeczysta Panna, niech owładnie serca nasze! Śpiewajmy, niebiescy trubadurowie, rano i wieczór jej pieśń pozdrowienia i niech śpiewa z nami każdy wierny, który jak my samotny jest na tym świecie, dla którego żadne ziemskie serce nie bije, żadna pierś nie podniesie się tęsknotą za nim, niech śpiewa każdy nieszczęśliwy wraz z nami: Ave Maria!» I ozwał się dzwonek klasztorny, mnisi uklękli na krużganku kościelnym i odśpiewali pierwsze Ave Maria, pierwsi trubadurowie Przeczystej Panny Marji!»
Wszystkie te szczegóły opowiadania staruszka stanęły teraz żywo przed oczyma Zuzanny. Ów mnich blady, pragnący miłości, ów trubadur młody, śpiewający pod oknem cichej, białej chatki, owa piękna dziewica, chwytająca pieśń kochanka w swoje usta różowe, owi nieszczęśliwi, dla których żadne serce nie bije... wszystko przechodziło zwolna przed jej duszą, grało w jej sercu jakąś smutną melodję. I zdawało się młodej, pięknej kobiecie, że jest jak ów mnich blady, patrzący w jakąś wonną, zaczarowaną dolinę... W jej sercu obudziło się pragnienie nieodgadnione; słyszała jakieś dziwne, niezrozumiałe pieśni, a przecież pieśni te brały za serce, wciskały się do duszy... Spojrzała w swoje życie. Było ono ciche i czyste jak to zwierciadło jeziora, ale jak te wody było smutne, jednostajne, przyćmione. Żadna silniejsza fala nie przeszła po niem; było ciche i spokojne, jak każde poświęcenie się.
A tam z ruin klasztornych wyłażą złe duchy-psotniki, nurzają się w wody jeziora i podnoszą je na barkach swoich. Fala za falą mknie już do brzegu, biała piana pryska do góry, a duchy psotniki śmieją się i chichoczą, oraz skaczą po wzburzonem jeziorze. I szepczą do ucha młodej, pięknej kobiety: «Twoje życie smutne i nudne jak grobowce starych Dębiczów, a ty więdniesz, piękna liljo, kryjesz twoją pierś białą przed roskoszą, jakiej jeszcze nie zaznałaś w życiu twojem!»
I śmieją się i chichoczą duchy-psotniki, i coraz to inne rzeczy szepczą do ucha młodej kobiety, budzą w jej sercu dziwne, nieznane uczucia: a na krużganku kościółka smutno i cicho, na rozwalonej wieży głucho, nie ozwie się dzwonek na Ave Maria!... Wiedzą o tem dobrze duchy psotniki i śmieją się w oknach wieży, kołysząc się na głuchych, nieruchomych dzwonach!...
— Otóż znalazłam cię, ma chère — ozwał się głos za altanką.
Zuzanna krzyknęła przestraszona.
— Przepraszam, jak najmocniej przepraszam — rzekła margrabina — wystraszyłam cię z miłych snów, przyjemnych marzeń... Ah! co za prześliczny widok!
Mówiąc to, wyjęła szyldkretową lornetkę i nie troszcząc się wcale o przestraszoną Zuzannę, która jeszcze do siebie przyjść nie mogła, poszła kilkanaście kroków naprzód, na sam brzeg jeziora, przypatrując się ruinom kościółka.
— Ah! to może oczarować: Nigdy sobie tych min tak malowniczo nie wyobrażałam!... Ma chère, witam cię — rzekła do majorowej, ściskając ją za rękę — i cieszę się, że cię znajduję tak ładną i młodą jeszcze, jakbyś jutro dopiero miała iść do ślubu...
— Pani zbyt łaskawa...
— Nie lubię mówić grzeczności — odpowiedziała z akcentem margrabina — a nawet i wtedy, gdy po długiem niewidzeniu się, kogoś po raz pierwszy obaczę.
— A ci — mówiła Zuzanna z słodkim uśmiechem — ci, którzy po długiem zaniedbaniu widzą się znowu zaszczyceni tak przyjemną, wizytą, tyle w tem mają uciechy, że byliby zdolni wszystkiemu uwierzyć, co się ładnego i dobrego im powie.
Margrabina ukłoniła się z wielką afektacją, która jej zdawała się już być wrodzoną, i rzekła:
— Już to, ma chère, nie powinnaś nam tego za złe wziąć, żeśmy was czas niejaki zaniedbali. Ach, na wielkim świecie jest się niewolnikiem różnych, tysiącznych fraszek, o których wy nie macie ani wyobrażenia. Cela me fatigue beaucoup, i wierz mi, moja droga, żebym się szczęśliwszą czuła w waszym wiejskim, skromnym dworku, gdyby jeszcze można, pod strzechą słomianą, przy woni ruty i macierzanki... Wierz mi, to pokrzepia ciało i duszę... A tak muszę zawsze być, jak na deskach teatralnych... nudzą mię serdecznie, a z grzeczności uśmiechać się muszę i wołać: «Ach, jakże to zabawnie!»... Tamtego roku byliśmy w stolicy, zeszłego lata jeździliśmy do wód morskich, tę zimę przesiedzieliśmy w Paryżu, a za to teraz skazani jesteśmy na całe lato, wyobraź sobie, na całe lato!... siedzieć tutaj w Dąbczynie. Od zmysłów odchodzę, gdy sobie przypomnę, co za nudy będę musiała tutaj wycierpieć. Ja, która przyzwyczajona co wieczora przyjmować liczne, dobrane towarzystwo, wyobraź sobie, moja droga, ja mam teraz codziennymi gośćmi tłustego proboszcza i naszego rządcę, którego wołamy na herbatę, aby mój mąż miał partję. W takim razie sama przyznasz moja droga, że grzechem byłoby zaniedbywać najbliższych swoich sąsiadów, z którymi przecież słowo pomówić można.
— Za wiele łaski wyświadczasz nam pani — odpowiedziała Zuzanna, uśmiechając się na tak otwarte wyznanie margrabiny, a wstawszy z ławki, prosiła ją do salonu.
— Ach nie, moja droga, pozwól mi napoić moją zbolałą duszę tym przecudnym widokiem — rzekła margrabina, przykładając lornetkę do oczu — ach! w naszem życiu tak mało chwil szczęśliwych, tak skąpo obdzielono nas prawdziwem szczęściem... Tylko złudzenia, rozczarowania i nadzieja!...
Zuzanna westchnęła; margrabina mówiła dalej:
— Te ruiny mają jakiś niepojęty urok; wpatrując się w nie, zdaje się, żeby można stać się zakonnicą. Dawno nie znałam tak silnego wrażenia.
— Wszak znane od dawna są pani te ruiny — — O! tak jest, moje dziecię, znam je oddawna, znam dobrze. Ale dusza nasza ma to do siebie, że coraz to inaczej widzi rzeczy. Zależy to od jej usposobienia. Pokaż kochankom najpiękniejszy okolicę, opowiadaj im najciekawsze rzeczy, oni nic widzieć, nic słyszeć nie będą. Ale niech serce zajdzie mgły smutku, niech oko powlecze łza zadumania, wtedy będziesz szukać owych pięknych, cichych widoków i poić się niemi będziesz bez końca... A nasze całe życie, jak innem wydaje się nam, gdy na nie patrzymy z końca! Gdzież owe złote barwy, które widzieliśmy w niem, patrzyć na nie z początku?...
Margrabina zrobiła ręky ruch goryczkowy, jakby z przed oczu chciała odpędzić jakieś mary niemiłych wspomnień.
— Wierzaj mi — mówiła dalej — w naszem życiu nie jedną taką mamy ruinę, która niegdyś była świątynią, mieszkaniem Boga i aniołów, a dzisiaj... chwasty porosły na gruzach, dziki grad wije się między zielem, a sowy i puszczyki gnieżdżą się w nyżach, W których lśniły się niegdyś nasze ideały! O, serce kobiece!...
Zuzanna podparła ręką głowę i zamyśliła się. Słowa margrabiny obudziły w jej sercu jakąś smutny stronę. Tymczasem margrabina obróciła obraz w inny stronę.
— Tak, moja droga — ozwała się po chwili — w sercu człowieka nie jedna taka spoczywa ruina. Zrazu nie zważamy na nią; później, gdy nam zawadza przy każdem uderzeniu serca jako mara wspomnień złowieszczych, okrywamy ją jak grób świeży murawy, aby mieć nowe kwiaty, piękny, zielony łąkę... A tymczasem nadchodzi czas smutku i bolu, wszystkie kwiaty więdną nam w ręku: przeszłość snem tylko. Nasze lica przedstawiają obraz burzy, zastygłej nagle na powierzchni wody. Wtedy rozkopujemy mogiłę wspomnień naszych, dobywamy zarosłą chwastami ruinę i w braku innej świątyni klękamy przed nią i modlimy się do własnych grzechów naszych, bo one tylko przypominają nam, żeśmy chwil kilka byli szczęśliwemi na ziemi!...
Zuzanna zadrżała; dziwna filozofja margrabiny drasnęła boleśnie o jej serce.
— Dla czegóż nazywa pani to grzechem, co stanowi szczęście nasze? — zapytała po chwili.
— Grzechem, grzechem?... Nie, nie, nigdy. To świat tak nazywa, a ju mówię tylko jego językiem. O, świat jest okrutny dla nas! O! ten świat... Kobiecie nic nie jest wolno: jej nie wolno iść za pędem serca, ona musi stać na swojem miejscu, na które rzucił ją przypadek, stać nieruchomie jak piękna, marmurowa statua, póki nie zbliży się do niej jakiś mężczyzna, nie weźmie jej i nie ozdobi nią supraporty swego domu. 0! stójże spokojnie wtedy, piękna marmurowa statuo; twemu towarzyszowi wolno wszystko, a tobie nic, nic... Bo twoje życie ma odtąd być pokutą, pokutą za twoje wszystkie marzenia, za twoje piękne i wzniosłe ideały!... O, Georges Sand! ty wielki kobiecy geniuszu!...
— Zakres kobiety jest wprawdzie szczupły i ograniczony, zabrała głos Zuzanna —
— Szczupły i ograniczony? — przerwała margrabina, a jej twarz okryta zmarszczkami, zajaśniała gorączkowym rumieńcem — któż go uszczuplił i ograniczył? Czyż Ten, który wlał w serce kobiece ten ogień nieugaszony, który ją rwie do duszy pokrewnej, prowadzi do poświęceń, a nawet do grobu?... Morzu nadano brzeg skalisty i powiedziano mu: «Dotąd, a nie dalej!» Któż podobne słowa rzekł kiedy do kobiety?...
— Morze ma za granicę brzeg skalisty — rzekła Zuzanna — a granicę kobiety stanowią jej obowiązki!
— Obowiązki! Daruj mi droga, ale to sentencja z konwiktu klasztornego. Zielone, wyschłe mniszki, patrząc na życie okiem żółciowem, fabrykują podobne sentencje i karmią niemi biedne trusiątka. Zycie to wcale co innego... Przyłóż ucho do serca, a ono ci powie, że obowiązki nie są wszystkiem dla kobiety. Obowiązki zaczynają się tam, gdzie uczucie umiera. Na przykład, wyobraź sobie, czyż byłby w tem sens jaki, gdybyś była dobrą żoną z obowiązku, czulą matką z obowiązku, miłosierną dla bliźnich z obowiązku? Czyż znaczyło by to, co kochać męża, dzieci i bliźnich? Po cóż ta hipokryzja?
Zuzanna spuściła oczy w ziemię, jej serce było w tej chwili wymowniejsze od niej. Przycisnęła je ręką, jakby się lękała jego mocniejszych uderzeń. A tam z okien ruin klasztornych wychylają się duchy-psotniki, śmieją się i chichoczą, że z rozwalonej wieży nie ozwie się dzwonek na Ave Maria...
— Obowiązki nasze — rzekła po chwili — zaczynają się od chwili naszego poświęcenia się.
Margrabina roześmiała się z cierpką ironją.
— Dziecko jeszcze jesteś, mówiła, zazdroszczę ci twego serca. Gdybym była mężczyzną, leżałabym już u twych nóg, błagając wzajemności. Byłabyś wyborną kochanką. Ta walka między sercem a obowiązkami, te łzy, spazmy omdlenia, wszystko to byłoby nieoszacowanem dla mężczyzny!...
— Nie rozumiem pani — rzekła Zuzanna z godnością.
— Jesteś kobietą, a nie znasz sama siebie?
— Jakto?
— Bo kobieta nigdy nie poświęca się
— Nie poświęca się? — zawołała Zuzanna, cudownie piękna w zapale swojej dumy.
Margrabina potrząsła głową zamiast wszelkiej odpowiedzi.
— A jeśli kobieta dla miłości bliźniego zrzeknie się bogactwa, dostatków...
— To się zrzeka tego, czego nie ceni. Miłość jest dla niej roskoszą, a poświęcenie powinno być bólem.
— A jeśli kobieta wyrzeka się swojej miłości dla drugiej, z którą jej kochanek szczęśliwszym być może?
— To czyni głupstwo.
— A jeśli do kobiety przyjdzie człowiek godny wszelkiej czci i szacunku, człowiek, który w życiu swojem dowiódł wzniosłej, pięknej duszy, szczyci się pięknemi czynami... Jeśli taki człowiek, dajmy na to, już w sędziwym wieku zbliży się do kobiety...
— To niech go w rękę pocałuje.
— A jeśli on żąda — mówiła dalej Zuzanna drżącym głosem — jeśli on żąda w nagrodę swoich czynów i trudów od niej ręki i serca, a ona mu je odda, aby w późnej zimie jego życia być mu słońcem majowem...
— To czyni głupstwo, wierutne głupstwo! — odparła krótko i sucho margrabina.
— Więc to nie jest poświęcenie się? — krzyknęła Zuzanna, chwytając za serce, aby z niego nie uleciała myśl ukojenia.
— Posłuchaj mnie, moje dziecię. Poświęcić się można, ale po dokonanem poświęceniu nie trzeba żyć. Poświęcenie jest aktem jednej chwili, a ta chwila powinna zniszczyć całą naszą istotę. Można ponieść śmierć, to rozumiem, ale oddać całe życie na długą, dobrowolną torturę, tego i święci nie praktykowali! To szaleństwo!
Zuzanna zwiesiła głowę i zamyśliła się.
— Całem szczęściem kobiety — mówiła dalej margrabina — jest uczucie. Uczucie nie lubi żadnych granic, lepiej je zmieniać, niżeli ograniczać. Można mieć pasję do psów, kotów, kanarków, można mieć pasję do dobrych uczynków, a nawet do nabożeństwa, ale nie można nigdy tej pasji sobie wybierać. Trzeba ją brać jak przyjdzie. Kobieta, która się wyrzeka wzruszeń, przestaje żyć, jest mumją.
Zuzanna patrzała na ruiny klasztoru; przed jej oczyma biegały jakieś dziwne, potworne gady.
— Jabym już dawno była umarła — ciągnęła margrabina — gdybym chciała memu sercu więzy narzucić. Wyobraź sobie moje położenie. Miałam lat nie spełna dwadzieścia, gdym poszła za mąż. Mój mąż był więcej jak dwa razy starszy odemnie, ale stosunki familijne i towarzyskie kazały mi oddać mu rękę. Ty nazwałabyś to poświęceniem! O, mój kochany, najdroższy mój Achił, nie pragnął odemnie tego męczeństwa.
— I pani byłaś szczęśliwą?
— Ach! byłam szczęśliwą i jesteśmy dotąd szczęśliwi, jak niewielu z śmiertelnych — odparła żywo z gorączkowym gestem margrabina — ale wyobraź sobie, co się w rok po ślubie naszym wydarza!
— Zapewnie jakie nieszczęście domowe?
— Byliśmy na wieczorze u księcia ambasadora. Różni członkowie dyplomacji przychodzili do mnie i mówili mi mnóstwo grzeczności. Byłam wtedy młodą i jak mi się zdaje, dosyć piękną. Najdłużej rozmawiał ze mną sekretarz ambasady, Francuz z rodu. Był to nadzwyczaj przyjemny i przystojny mężczyzna. O! mon cher Arthur!...
Margrabina przestała mówić. Z jej oczu puściły się łzy.
— I zapewnie mąż pani dowiedziawszy się o tem, zmartwił się... — poderwała szybko wzruszona Zuzanna.
Margrabina zaprzeczyła głową, a otarłszy łzy, mówiła dalej z wyrazem boleści na twarzy:
— Jest to najboleśniejsze wspomnienie w mojem życiu. Nigdy nie zwykłam odgrzebywać go. Od kilku dni jednak nieprzerwanie myślę o niem. Zrobiłam sobie bowiem plan ułożenia pamiętników «confessions d’une femme», w których chcę złożyć wszystkie łzy i boleści kobiety, wszystkie jej sny i roskosze!
— To będzie książka zajmująca... A cóż mąż pani, gdy się dowiedział —
— Mój mąż długi czas o niczem nie wiedział, przynajmniej nic mi o tem nie mówił. Schadzaliśmy się często z Artiurem i byliśmy szczęśliwi! Oh! szczęśliwi!... W tem odjeżdża on do Paryża, a ja biedna, zrozpaczona, widzę przed sobą tylko śmierć i grób!...
— A mąż pani?
— Położyłam się do łóżka, blada i spłakana, a stan mego zdrowia stawał się z każdym dniem niebezpieczniejszy. I tak trwały tygodnie i miesiące. Wreszcie zażądałam spowiednika. Mój mąż usiadł przy mnie na łóżku, pieścił się moją słabą, zżółkłą ręką i rzekł do mnie: «Hermino, zaczekaj jeszcze ze spowiedzią, może przyjdziesz do zdrowia. Gdy wstaniesz z łóżka, pojedziemy do Paryża, a tam odzyskasz zdrowie i siły.» Mówiąc to, pocałował mnie serdecznie w czoło. Słowa jego pocieszające takie wrażenie zrobiły na mnie, żeśmy za kilka tygodni zaledwie wyjechali do Paryża. Na pierwszy obiad, który jedliśmy w Paryżu, zaprosił mój mąż Artiura — i zaklinał go, aby codziennym był naszym gościem. O, mój kochany, najdroższy Achil! Nie uwierzysz, z jaką, namiętnością pokochałam go za to!
— A biedny Artiur?
— Artiur był codziennym naszym gościem — i byliśmy znowu szczęśliwi jak niegdyś!...
— A mąż pani?
— Mąż mój cieszył się mojem szczęściem i każdą przysługą nam wyświadczoną, przywiązywał mnie więcej do siebie. Nazywał mnie l’enfant gatée, które się cackiem bawić musi, i całował mi ręce i pieścił się ze mną, a jam go też nigdy goręcej nie kochała, jak wtedy... Wtedy byłabym w stanie poświęcić się za niego, oddać życie moje!
Zuzanna spojrzała na mówiącą, aby się przekonać, czy z niej nie szydzi; ale na twarzy margrabiny malowało się tak żywe wzruszenie, z jej oczu płynęły łzy, usta drżały i całą jej postać wstrząsały od czasu do czasu tak gwałtowne, gorączkowe ruchy, że mimowolnie musiała w szczerość jej słów uwierzyć. Margrabina należała do owych istot gorączkowych i wrażliwych, które są w stanie, pociąwszy siebie na niezliczone atomy, żyć całem życiem w każdym atomie i wierzyć w to dziwne, w najdrobniejsze szczerupki roztłuczone życie.
Nastąpiło długie milczenie. Zuzanna dziwiła się tak otwartej spowiedzi margrabiny, która ją w niemały kłopot wprawiła. Jako kobieta tkliwa czuła litość dla nieszczęśliwej, a wyobrażenia jej nie pozwalały okazać współczucia dla błędów serca. Czekała sposobniejszej chwili do podjęcia rozmowy. Otarłszy łzy z oczu, mówiła dalej margrabina:
— A dzisiaj mój Artiur w grobie, w zimnym grobie!
Zasłoniła twarz chustką i poczęła łkać jak dziecię. Zuzanna nie wiedziała, co począć. Z niepokojem patrzała na nią. Wreszcie odjęła margrabina chustkę od twarzy, otworzyła oczy i poprawiła włosów. Była tak spokojna, tyle pogody miała na twarzy, pogody cichej, melancholijnej, że podziwiać należy tę sprężystość duszy, która po największej burzy zdoła wrócić do pokoju i owładnąć samą siebie.
Zupełnie spokojnym, dźwięcznym głosem mówiła dalej margrabina:
— Dajmy pokój wspomnieniom. Są one jak te ruiny klasztorne. Miło patrzeć na nie z daleka, ale gdy się do nich zbliżymy, ujrzymy w ich rozpadlinach gady i jaszczurki!... Muszę sobie w mojem album odrysować tę ruinę, bo musisz wiedzieć, moja droga, że teraz mam passję zbierania albumów z różnemi widokami. Mówiłam ci, że kobieta musi mieć zawsze pewną namiętność w życiu. Ja maluję i rysuję, a ty, moja droga, czem się zajmujesz?
— Bardzo pragnęłam teraz jakiego zajęcia — odpowiedziała Zuzanna, zbliżona współczuciem do margrabiny. — Jakaś czczość, okropna czczość opanowała moją, duszę.
— Aha! stan przechodowy serca do innej passji — wtrąciła margrabina. — I jakież zajęcie wybrałaś sobie?
— W Radzieje wie zrestaurowaliśmy szpital wiejski. Marzyłam o tem, że będę tam codzień chodziła, będę pielęgnowała chorych, będę ich opiekunką, matką!...
— Ah! Toś wybrała za prędko. Jest to ostatnia namiętność kobiety!...
— Ale wszystko to napróżno. Nikt nie chciał we wsi korzystać z naszych dobrych chęci! Dzisiaj nie wiem, czem wypełnię tę próżnię mego serca, bo szczerze mówię, mimo wszelkiej pracy i krzątania się, czuję, że mi czegoś innego koniecznie do życia potrzeba!
— Prędzej czy później obudzą się to pragnienie w naszem sercu. Trzeba mu samemu zostawić wybór przedmiotu, do którego przylgnie i ukoi się.
— Daj Boże! — rzekła Zuzanna, myśląc o jakich pięknych, dobrych uczynkach.
— Przedewszystkiem — zaczęła znowu margrabina — potrzeba ci rozrywki. W twoim domu sami starzy, tyś jedna młoda między nimi. Oni nie pojmują, czego potrzeba dla serca młodej kobiety. U nich lada fraszka jest grzechem. Przyjeżdżaj często do nas, a tak przepędzimy to nieznośne lato.
Zuzanna podziękowała za łaskę margrabiny; serce jej coraz więcej przywiązywało się do nieszczęśliwej, egzaltowanej kobiety.
— Do tego — mówiła dalej margrabina — nie będziemy tego roku sami. Będziemy mieli gościa, który godzien jest studjów?
— Studjów? — zapytała ciekawie młoda kobieta i zarumieniła się, nie wiedząc wcale przyczyny.
— Tak jest, studjów. Wyobraź sobie, młody, przystojny człowiek, znakomitego rodu, z jakiemś nieodgadnionem pragnieniem w sercu, które mu cały świat zasłania... Zapatrujący się na świat okiem Byrona, a przecież widać, że całe życie jeszcze przed nim... Ten człowiek przebiegł prawie świat cały i szuka czegoś, czego jeszcze sformułować nie może... Na pozór zimny i obojętny, a kto bliżej go pozna, ujrzy duszę gorącą, namiętną... Poznaliśmy go w Paryżu.
— Radabym go poznać — szepnęła z cicha Zuzanna.
— Jedynym jego towarzyszem jest stary, milczący kozak, od którego nic nie można się dowiedzieć.
— Może jaka tajemnica familijna —
— Jest i to; ktoś z jego przodków, chcąc się zasłużyć ojczyźnie, wyprzedał się w spokojnej ziemi sandomierskiej i poszedł na Ukrainę na tak zwane kresy. Tam walczył ustawicznie z Hajdamakami, broniąc ziemi i sławy polskiej. Umierając, przekazał wszystkim swoim potomkom pod karą przekleństwa, aby wprzód w związek małżeński nie wchodzili, póki każdy z nich nie uczyni jakiej szczęśliwej wyprawy na kresach ojczyzny.
— I to przekleństwo?...
— To przekleństwo ma ciężyć na potomkach. Hrabia Leon sam ci to kiedy opowie.
Zuzanna spojrzała na wody jeziora, a na jej ciemnem tle zdawała się rysować jakaś dziwna, fantastyczna postać...

W tem ozwał się w dali dzwonek na pozdrowienie anielskie... Za altanką słychać było turkot krzesła i głos staruszka, odmawiającego głośno Ave Maria!...



III.

Właśnie wybiła siódma godzina na wieży zamkowej, gdy kareta margrabiny wtłoczyła się na dziedziniec zamku. W tymże samym czasie wychodził Jerzy z małego domku przy ulicy zamkowej, spiesząc do swego mieszkania, zkąd miał się udać na wieczór do zamku.
Domek, z którego właśnie Jerzy wyehjdził, była to licha, drewniana klatka, nakryta ogromnym, szpiczastym dachem. Snać ciężko było ścianom pod tym olbrzymim parasolem, który, mówiąc prawdę, nie osłaniał ich ani od słońca, ani deszczu, bo się powyginały na wszystkie strony i pokurczyły, jakby je dotknęła angielska choroba. Mianowicie dwa słupki które niegdyś miały tworzyć ganeczek, tak się przygięły spodkiem do siebie, że miały podobieństwo do krzywych nóg kowala, o których jest mniemanie, że w skutek ciężaru młota koniecznie do środka wygiąć się muszą.
Na tym domku, pomiędzy temi słupkami u góry wisiała duża tablica, na której wyobrażona była jednem olbrzymiem okiem Opatrzność boska, a pod nią stał napis żółto-brunatny: «Mateusz Wojna, zegarmistrz miejski.» Na zielonej okiennicy, którą czas i jakieś inne, domowe niepowodzenia nieco z zawiasów zwichnęły, wymalowana była kolosalna forteca z różnemi krużgankami i basztami, a w samym środku zamiast bramy, bielał się również kolosalnych rozmiarów cyferblat, z dużemi, rzymskiemi liczbami, wskazujący godzinę dwunastą. Po obu bokach tej ogromnej, białej kuli stało dwóch francuzkich, sześciocalowych grenadjerów na straży z rusznicą w lewym ręku, podczas gdy unoszący się nad fortecą Saturn mimo wszelkiej czujności straży, zdawał się posuwać index czasu drzewcem olbrzymiej swojej kosy.
Zaiste, był to wzruszający symbol czasu, który pędzi mimo wielkiej naszej czynności, a którego smutne ślady widać było na tym małym, drewnianym domku. Zdawało się, że właściciel tego domku na gwałt chciał powstrzymać czas w swoim pędzie, podpierał i lepił starą klatkę, podczas gdy obok niego stawały piękne, murowane domki, czerwoną pokryte dachówką. Ale złośliwy Saturn machał nieustannie kosą po pod niskie, pokrzywione ściany, odzierał wapno i glinę, a Opatrzność boska patrzała suchem okiem na wiecznie zamknięte drzwi biednego mieszczanina.
Wewnątrz domku było smutno i cicho. Nie słychać ani krzyku dziecka, ani wesołej śpiewki dziewczyny, ani zrzędów gospodyni. Tylko kilkadziesiąt starych zegarków rozmawiało dniem i nocą między sobą, kilkanaście kukułek zakukało co godzina do siebie głosem smutnym, jednostajnym i znowu było cicho i głucho.
Tak wydawało się obcemu mieszkanie zegarmistrza Wojny. On zaś widział w niem i słyszał wcale co innego. Dla niego żyło wszystko w tych smutnych i cichych izdebkach. Ten krótki, szeroki, wiecznie tyrkoczący i skrzypiący zegar z nieznośną piszczałką, co pięć minut poświstujący, jest to ukochana jego Basia. Nazwał on go tem imieniem na cześć nieboszczki swojej małżonki. Biedny zegarmistrz często wspomina o niej, a czasem nawet zawiesi się biała łza na jego znużonej powiece... bo umarłym pamiętają się tylko dobre ich uczynki. A tamten pyzaty, okrągły zegar, z wieńcem kwiatów u dołu cyferblatu, to burmistrz z Dąbczyna. Ma on być regulatorem całej plebejuszowskiej czeredy, ale w istocie bałamuci ją nieustannie i przez niezrozumiałe swoje liczby arabskie sprawia nie małe zamięszanie. Sąsiad jego, z kukułką na czole, często pokazuje fałszywie godziny, a gdy mu stary zegarmistrz w dobry sposób to przygania, skrobiąc mu pilnikiem po zepsutym żołądku, biedny pacjent woła w niebogłosy, że jest zdrów zupełnie i że go tylko burmistrz niezrozumiałem pismem swojem bałamuci. Słowem, wszystkie pamiątki życia swego ma tutaj biedny zegarmistrz; jest i ekonom z Radziejewa Mietlica, jest i szalony Paliwoda, który na dobę dziesięć godzin więcej ubieży, a dla którego już nie ma ratunku w całym warsztacie zegarmistrza. Jest i kilku złośliwych, bezbożnych sąsiadów, którym codziennie gada Paternoster, przypisuje im wszystko złe, co go kiedykolwiek spotkało.
I tak spokojnie i cicho żyje tutaj śród wspomnień swoich mieszczanin o trójgraniastej czapce. Drzwi jego rzadko się otwierają, mało zarobku wpływa do jego kieszeni, ale on nie dba o to, bo umie żyć prawie niczem. Jeden tylko — widok z okna jego domku martwi go i niepokoi. Jest to piękny, okazały sklep z zabawkami dla dzieci. Właściciel tego sklepu to wielki jego nieprzyjaciel. Wybudował on sobie piękny domek z cegły, wyzłocił ramy u drzwi sklepowych i złotemi literami napisał nad sklepem imię swoje; jest przytem nizki i tłusty, nosi okrągłą czapeczkę z aksamitu na głowie i każdym razem głaszcze się po brzuchu z uśmiechem szyderskim, gdy Wojna przed jego sklepem przechodzi w długiej, granatowej czamarze i w czapce trójgraniastej. Wojna nigdy z nim nie mówił, a jednak znieść go nie może, jakby mu coś najgorszego był uczynił. Jego uśmiech szyderczy, jego brzuch tłusty i okrągła aksamitna czapeczka, zasłaniają staremu zegarmistrzowi cały świat boży, gdy się raz tylko na niego popatrzy. Już mu wtedy wszystkie zegary wydają się podobne do jego nieprzyjaciela, a nawet burmistrz z arabskiemi liczbami na twarzy śmieje się szyderczo i ogromnym wahadłem głaszcze się po tłustym brzuchu...
Na wieży zamkowej wybiła siódma godzina. Wojna spojrzał na burmistrza — nie dostawało mu jeszcze kilka minut. Smutno potrząsł głową i wyjrzał oknem na zamek.
— Starowina coś spieszy znowu — rzekł do siebie — — żeby to tylko nie była przedśmiertna gorączka!
I właśnie chciał się oddać smutnym medytacjom, które co wieczora zwykły go nagabywać i w tym celu bezmyślnie na ulicę spojrzał, gdy naprzeciwko we drzwiach sklepu pokazał się jego nieprzyjaciel; uśmiechnął się szydersko, a pogładziwszy swój brzuch tłusty, kazał chłopcu sklep zamknąć. Wojna odskoczył od okna, a cofając się w głąb izdebki, przypomniał sobie nagle, że ważne na głowie ma rzeczy. Dopiero co od mego wyszedł Jerzy, a długo naradzał się nad ważnym jakimś przedmiotem.
Wreszcie wziął czapkę trójgraniastą, kilka narzędzi swego kunsztu włożył w mały, skórzany worek, kilka par okularów schował w zanadrze, a ponakręciwszy zegary, chciał właśnie wyjść z izdebki, gdy burmistrz nagle dał sygnał, że wkrótce bić będzie. Nie mógł sobie odmówić tej roskoszy poczciwy zegarmistrz, jaką miał w chwili, gdzie wszystkie jego wspomnienia i jego znajomi zaczęli głośno do niego przemawiać.
Wrócił do izdebki i stanął na środku, jak dziadek śród wnucząt swoich. Za chwilę odezwał się burmistrz; jego sąsiad zadmuchał w gardło kukułki, stary ekonom wyrecytował bez zająknienia, a Paliwoda pozwolił sobie na pożegnanie wybić trzydzieści razy, przez co ukochanej Basi słychać nie było. Ale ucho Wojny słyszało wszystkich z osobna, jego serce zrozumiało ich głosy pożegnania.
Prędko otworzył drzwi i wybiegł do sieni. Pozamykawszy dom cały, wyszedł na ulicę, a jeszcze słyszał szalonego Paliwodę, który właśnie trzydziesty raz w dzwonek uderzył.
— Poczciwe chłopisko — pomyślał sobie i właśnie jeszcze chciał coś do tego dodać, gdy przechodząc koło sklepu swego nieprzyjaciela, ucieszył się niewymownie, że drzwi sklepu już były zamknięte. Śmiało więc spojrzał przed siebie, spojrzał do sieni białego domku: a w sieni domu stał jego nieprzyjaciel, w okrągłej, aksamitnej czapeczce na głowie, uśmiechał się szyderczo i głaskał po tłustym brzuchu....
— A kysz djable, kysz! — krzyknął Wojna, zasunął czapkę na uszy i nie obejrzał się, aż na granicznym kopcu Dąbczyna i Radziejewa.
Na granicznym kopcu stał stary ekonom i czekał na przyjaciela.
— Pochwalony! — zawołał na mieszczanina, który skulony we dwoje, szedł drogą.
— Na wieki wieków! — odpowiedział Wojna — to wy, Jakubie? Już szaro, a człowiek wtedy jak ślepy. Właśnie idę do was po radę.
— I jakże stanęło? — zapytał ekonom.
— Nad tem stanęło, że Link musiał wziąść tę szkatułkę.
— We wsi nigdzie jej nie ma. Pytałem wszędzie.
— Trzeba iść za Linkiem.
— A Bóg wie, kiej bieda polazła.
— Pan Jerzy mówi, że najlepiej dowiedzieć się o nim u Warnera.
— Sześć mil drogi i kraj niemiecki!
— Cóż robić! moja to wina, Jakubie, bom powinien był ostrożniej obchodnić się z powierzoną rzeczą.
— Nieszczęście nie chodzi po lasach... Widu, Widu! — zawołał ekonom na czarnego, kudłatego psiska, który biegając po grobli tam i nazad, oszczekiwał zawzięcie jakiegoś nieprzyjaciela, który według jego wyobrażenia miał być między Mogiłami a Dąbczynem.
— Widu, Widu! — wołał ekonom, ale Widu nie słyszał swego pana, zaciekając się coraz więcej w złości ku niewidomemu nieprzyjacielowi.
— Coś mi źle wróży na podróż! — westchnął zegarmistrz, patrząc na czarnego, kudłatego psa.
— To już taka natura — uspokoił go ekonom.
— Do tego dzisiaj przez całe popołudniu stał mój sąsiad we drzwiach swego sklepu, patrzył się widocznie w moje okna i uśmiechał się szyderczo.
— To wam się tylko tak wydawało.
— A gdym wychodził z domu, to schował się naumyślnie do sieni, aby mnie jeszcze dzisiaj dokuczyć.
— Tabo wy coś cierpicie do niego.
— Nic mi nie zrobił, nigdy z nim ani słowa nie mówiłem, a jednak strach mnie bierze, gdy go obaczę.
— Przeżegnać się i kwita. Ja tak zawsze robię, gdy mnie coś w drogę wlezie. A tymczasem pójdźcie na folwark, zjemy razem kawałek chleba na drogę.
Kilka chwil szli w milczeniu koło siebie obaj starzy przyjaciele. Widu powrócił z grobli, nie znalazłszy nigdzie nieprzyjaciela, a zwiesiwszy pysk do ziemi, mruczał nieukontentowany.
Wreszcie ozwał się zegarmistrz:
— Ciężko mi bardzo na sercu! Kilka dni zabawię w podróży, a nikogo w domu przez ten czas nie będzie. Przecież to smutno człowiekowi samemu na świecie. Ani żony, ani dziecka, nikt wiedzieć nie będzie, kiedy zamknę powieki.
— No, dobra żona, to już nie żal człowiekowi — rzekł stary ekonom — ale gdy już kogo Pan Bóg ukarze...
I posmutniał stary wachmistrz, a wyjąwszy krótką fajeczkę, zapalił sobie ku lepszej fantazji.
— Nie będzie komu zegarów ponakręcać! — mówił dalej zegarmistrz. — Basia zaśnie, a burmistrz położy swe wagi na ziemi i ani się ruszy!
— Mogę dochodzić co noc do Dąbczyna i zegary ponakręcać. W dzień mam wiele roboty.
— A co tymczasem starowina na wieży ze sobą zrobi, to już Bogu tylko wiadomo!
— I tam mógłbym pójść, gdybym miał klucze.
— Nie, nie — odparł żywo mieszczanin — tam nikt iść nie może, nikt iść nie powinien... Rozumiecie, Jakubie, ja jestem zazdrosny, zazdrosny jestem, bo to mój skarb jedyny, to dzieło mego dziada.
Ekonom znał dobrze swego przyjaciela, który zbyt często był mizantropem, aby mu w takiej chwili coś odpowiadać. Wydmuchnął kilka kłębów dymu i w milczeniu postępowali dalej prostą drogą ku folwarkowi w Radziejewie.
Przechodząc koło karczmy, usłyszeli gwar wielki i krzyk jakiś niezrozumiały. Mnóstwo wiejskich dzieci otoczyło budynek i krzyczały na wyścigi.
— Kaszeba! Kaszeba!
— A tam do kata! — krzyknął ekonom, któremu chociaż nie de jure, przynajmniej de facto szło o porządek i pokój w Radzieje wie; ale dzieci śmiały się, a pokazując palcami, wołały na całe gardło:
— Kaszeba! Kaszeba!
To słowo Kaszeba było według ich wyobrażenia obelżywe przezwisko człowieka, który się zcudzoziemczy.
Stary ekonom przedarł się przez kupę stojących spektatorów, aby zobaczyć, co się tam w tłumie dzieje. Zmierzch już był gruby, z daleka nie można było nic rozpoznać.
W samym środku ciekawych spektatorów stał mężczyzna z chłopska ubrany w długiej, zielonej kapocie. Mógł liczyć lat pięćdziesiąt. Włosy miał długie, twarz ładną, smutną, a w oczach stały mu łzy. Na ramieniu niósł wypakowany worek jakiemś rupieciem, a w ręku trzymał kilka zabawek dziecięcych, pomalowanych w jaskrawe barwy.
— Kaszeba! Kaszeba! — wołały dzieci, szarpiąc go za worek i poły zielonej kapoty. Biedny podróżny obracał się na wszystkie strony i prawie ze łzami prosił, aby mu dali pokój, i właściwym sobie akcentem polskiego języka mówił im, że jest taki sam jak oni katolik.
— Cicho do sta... — krzyknął ekonom głosem dawnego wachmistrza — i zrobiło się cicho jakby mak siał; do czego nie mało przyczynił się mrukliwy Widu, który całe swe nieukontentowanie przeniósł na długie koszule dzieci.
W oka mgnieniu zrobiło się pusto koło karczmy, kilku tylko włościan zostało na placu.
— Co za człowiek, gdzie i zkąd? — zapytał podróżnego ekonom.
— Ja jestem, mój Panje, Kaszeba.
— Co to za Kaszeba? — szepnął półgłosem ekonom do Wojny, wstydząc się przed publiką swojej niewiadomości.
— To Kaszub od Gdańska — rzekł Wojna — dawniej z polskiej ziemi.
Ekonom zmierzył okiem podróżnego, spoczął dłużej nieco na jego ładnej, poczciwej twarzy, i już łagodniejszym zapytał go głosem:
— I gdzież idziecie?
— O tak, przyszedłem do was — odpowiedział Kaszub — bo u nas źle mi było.
— Tam do kata — mruknął ekonom — to jakiś poczciwy człowiek; wart oby go przyjąć, może umie jakie rzemiosło.
— A dla czegóż wam źle u was? — rzekł głośniej do Kaszuba.
— Oj, Panje miłościwy, to dużo mówić o tem.
— Weźcie go na folwark — szepnął ekonomowi Wojna do ucha — niech zje wieczerzę i niech nam co opowie.
Ekonom poskrobał się w głowę, pomedytował trochę, a odkrzyknąwszy głośno na znak powziętej rezolucji, rzekł do Kaszuba:
— Pójdźcie ze mną, zjecie co Bóg dał i spoczniecie po drodze.

Kaszub skłonił się nizko, przerzucił worek na drugie ramię i puścił się drogą za swoim dobrodziejem.



Do folwarku był spory kawał drogi, a stary ekonom za nadto był ciekawy i gadatliwy, aby tak długie wytrzymać milczenie. Nałożywszy fajeczkę, skrzesał ognia, w czem od lat pięćdziesięciu niewymowną posiadał praktykę, odrzucając wszelkie wynalazki fosforu i gazu; a gdy już dym gęsty jak z komina począł buchać z rogowego cybuszka, odkrzyknął i rzekł do Kaszuba:
— To daleko ztąd te Kaszuby?
— Oj daleko, panje miłościwy, dziesięć dni idę — odparł Kaszub.
— To gdzieś aż za morzem? — wtrącił ekonom, nie wiele biegły w jeograficznych wiadomościach.
— Nad samem morzem — odpowiedział Kaszub — tak jak Danzig.
— Gdańsk, Gdańsk! — poprawił Wojna.
— Dawniej mówiliśmy Gdańsk, a teraz już tylko Danzig.
— Tam do kata... — mruknął ekonom — a wy co za jedni, Szlązaki, czy co?
— Nie, panje miłościwy, my nie Szlązaki, my Kaszubi.
— A jakże mówicie?
— Tak po wsiach między sobą mówimy po polsku.
— A msza jaka?
— W kościele śpiewamy po niemiecku i na weselu.
— A kiedyż po polsku?
— Po polsku, miłościwy Panje, śpiewamy tylko przy zargu.
— Przy zargu, co to jest zargu?
— To jest, jak człowieka do grobu chowają.
Wojna machnął ręką, nasunął czapkę na uszy i podwoił kroku. Coś mu nagle humor popsuło. Zapewne wspomniał sobie o biednym starowinie na wieży zamkowej, który za kilka dni wszystkich mieszkańców zamku pobałamuci, ubiegłszy godzinę lub dwie więcej na dobę, jakby się mu należało. A może wspomnienie burmistrza o różowych faworytach drasnęło boleśnie o jego serce, a może ukochana Basia, szalony Paliwoda... Dosyć, że Wojna był w złym humorze i nie radby więcej słuchać opowiadania Kaszuba. Ale ekonom dopiero się rozciekawił, słysząc o ludziach, którzy tylko przy pogrzebie po polsku śpiewają,..
— A jakież tam miasta wasze? — zapytał z rosnącą coraz więcej ciekawością.
— W miastach mówią wszyscy po niemiecku, miłościwy panje! A kto ze wsi pójdzie do miasta i tam kilka lat służy, już go swoi na wsi nie rozumieją, a nawet inaczej się nazwie jak mu było imię.
— Jak to inaczej? — poderwał stary wachmistrz, którego nieraz to gniewało, że się nazywa Mietlica.
— Oj! to właśnie jest, co mnie z domu wypędziło!
Ekonom wydmuchnął chmurę dymu, odgiął kołnierz, który mu nieco ucho zasłaniał i przygotował się z wielkim apetytem do jakiejś smacznej potrawy. Nawet Wojna zwolnił kroku i ciekawie zmierzył Kaszuba.
— Nasz ojciec — zaczął Kaszub — gdy poszedł do zargu, zostawał grunt i dwóch synów! mnie i Jantka. A nazywamy się po przezwisku Grzanka. Otóż Janek powiedział do mnie, gdyśmy przyszli od zargu: «Słuchaj bracie. Ja starszy, mnie należy się grunt. Ale gospodarstwo nie do smaku mi. Ja wolę pójść do miasta, a ty tymczasem rób na gruncie.» — Zgodziłem się na to, choć miałem w ręku inny zarobek.
— Jaki zarobek? — zapytał ekonom, chcąc mieć dokładną historję Kaszuba.
— Ot taki — odpowiedział Kaszub, pokazując kilka zabawek dziecięcych, które niósł w ręku. Gdym był mały, nauczyłem się robić z drzewa różne takie rzeczy, a kupiec z miasta kupuje co roku u mnie wiela tego.
Ekonom spojrzał na zabawki, które mu Kaszub pokazywał, a że już ciemno było i nic obaczyć nie mógł, ograniczył się tylko na dokładnem obmacaniu jakiejś olbrzymiej ropuchy, która za pociśnięciem mieszka wydała z siebie głos przerażający.
— Tam do kata! — mruknął stary wachmistrz — i w wosku nie służył, a ma spryt djabli. Ktoby to wymyślił! I chłop, i do tego Kaszub, który tylko przy pogrzebie po polsku śpiewa...
— Otóż mając taki zarobek — mówił dalej Kaszub — nie dbałem o grunt, ale że mój brat chciał iść do miasta, więc zostałem i pracowałem. Dwadzieścia lat nie było nic słychać o Jantku. Mówiono tylko, że był w wojsku, a potem służył gdzieś w mieście za stróża. Dopiero tego roku przyszedł do domu. Przyprowadził ze sobą żonkę i syna, który ma lat szesnaście. Coś do mnie zaczął mówić, ale już go nie rozumiałem; tylko piąte przez dziesiąte. A żony i jego syna to już wcale nic. Ci mówią wszystko po niemiecku, a on tylko co trzecie, co czwarte słowo.
— I dla tego rozeszliście się?
— A jeszcze nie dla tego. Ale on nazwał się «Butterbrod» i tak ma w swoich pismach. A gdy się we wsi o tem dowiedzieli, to jakoś się stało, że jego syna zamiast «Butterbrod» po ojcu, nazwali ludzie «Zwejbak». I tak na jednym gruncie było nas trzech z jednej krwi: jeden nazywał się Grzanka, drugi Butterbrod, a trzeci Zwejbak. A Bóg wie, jakby czwartego nazwano!
— Hm, hm! — odkrząknął ekonom i puścił chmurę dymu przed sam nos Grzanki.
— Otóż smutno było mi zostać w domu, miłościwy Panje, bo w niedzielę wszyscy ludzie śmiali się ze mnie, nazywając mnie to Butterbrod, to Zwejbak. Do tego brat mój i syn jego, czyli Butterbrod i Zwejbak, dokuczali mnie, kazali mi wynieść się z ich chałupy, i tak wziąłem trochę towaru na plecy i puściłem się w świat, a zdaje mi się, że mi tu lepiej będzie między tymi ludźmi.
— Hm, hm! — krząknął ekonom, rozbierając w głowie tragiczną historję imienia n Grzanków», i dziękując Bogu, że jego imię Mietlica, przeszedłszy wprawdzie wiele metamorfoz podczas wojaczki, wróciło jednak pod strzechę rodzinną czyste i nieskazitelne.
A chcąc nieszczęśliwemu Grzance w nagrodę jego opowiadania dać jakie takie wyobrażenie o kolejach losu swego imienia Mietlicy, opowiedział mu w grubych zarysach curiculum vitae, w jakiem niebezpieczeństwie w cudzoziemskich autoramentach było jego — imię; przyznał się, że raz już tak się poplątało przy obcej ortografii, że go sam rozpoznać nie mógł; ale koniec końców, imię Mietlica wyszło czyste na wierzch jak kropla oliwy z brudnej wody. Wszedłszy raz na ten przedmiot, opowiadał mu wiele o swojej waleczności i odwadze w bitwach i aktach, mianowicie nieco obszerniej opisał niebezpieczeństwo przy asekuracji dział, kiedy to człowiekowi w piersiach duszno się robi... A na zakończenie dał opis ataku, wykonanego na redutę przez drugi pułk ułanów, w którym on zaszczytny miał udział. Mówiąc o nieprzyjacielskim artylerzyście, przykładającym lont do armaty, wpadł w ferwor niepospolity. I właśnie, gdy go już trupem miał położyć i uzmysłowiąjąc Kaszubowi tę manipulację, kilka razy pchnął kijem w starą wierzbę, koło której właśnie przechodzili — gdy nagle jakiś dziwny głos zaleciał do jego uszu. Zamilkł, jakby mu kto gębę zawiązał, a tak jakoś zmalał i zgarbił się waleczny wachmistrz, że trudno było poznać w nim owego Mietlicę, który przed chwilą z wielkim zamachem zabijał artylerzystę przy samej panewce armaty...
Stali już przed bramą folwarku. Gdzieś w głębi słychać było głos kobiecy, mający w sobie wszelkie cechy namiętności.
Ekonom stanął jak wryty i zdawało się, że nie wiedział nagle, co dalej począć. Po chwili przyszedł jakoś do siebie i rzekł:
— Hola! tutaj zatrzymacie się. Ja pójdę pierwej, bo... psy są złe na folwarku.
Wojna uśmiechnął się i ścisnął przyjaciela za rękę. Zrozumiał go dobrze.
— Tutaj zaczekacie trochę — mówił dalej ekonom — a ja wam dam znać, kiedy przyjść macie. Gdy mi się uda złapać Tyrana na łańcuchu, to zagwizdani z okna na nutę: «Jechał Maciej od Szkalbierza», a wtedy prosto w bramę i na ganek. A gdy zagwizdani: «Hiszpan dumny i ponury», to niebezpiecznie wchodzić. Wtedy idźcie prosto do szpitalu, a ja tam przyjdę za chwilę i przyniosę co zjeść i wypić.

Rzekłszy to, ścisnął za rękę przyjaciela, który jego nieszczęście dobrze pojmował, a otworzywszy bramkę, z ciężkiem sercem wsunął się na dziedziniec waleczny żołnierz drugiego pułku ułanów.



Na ganku małego domu stała kobieta z światłem w ręku. Nizka, pękata, różowa na twarzy, była już w kompletnym negliżu. Włosy miała rozczochrane, oczy czerwone, i wrzaskliwym głosem, który naraz z kilku tonów się składał, recytowała długi paternoster jakiejś biednej istocie, rodzaju żeńskiego, która skulona stała przed gankiem.
— To ty włóczęgo! — krzyknęła kobięta w negliżu, zaświeciwszy w oczy przysuwającemu się zwolna małżonkowi.
— Ja, moja Małgosiu — odpowiedział pokornie waleczny ułan.
— Ty się włóczysz od świtu do nocy — krzyczała Małgosia — a tu Maryśka straszne rzeczy wyrabia! Wszystkie naczynie tłucze!
I ogromny garnek z ogromniejszym jeszcze trzaskiem upadł na ziemię. Ekonom wstrząsł się; przypomniała mu się assekuracja przy działach. Zdawało się mu, że bomba koło niega padła.
— Małgosiu, kochana Małgosiu! — szepnął jak mógł najsło dziej.
— Milcz, stary dziadzie! — wrzasnęła Małgosia, rzucając na ganek ogromną rynkę, z którą miała iść do spiżarni.
— Tam do kata! — pomyślał sobie stary ułan — że zła baba, to gorzej niż assekuracja przy działach.
— I cóż stoisz, i czego się patrzysz? — wrzasnęła kochana Małgosia z taką energją, że waleczny żołnierz drugiego pułku ułanów uznał za rzecz przyzwmitą, kapitulować jak można najprędzej.
Z smutną miną wszedł do izdebki i już zbliżył się do okna, aby przyjacielowi umówiony sygnał: «Hiszpan dumny i ponury» jak najciszej wygwizdać, gdy ukochana Małgosia wtoczyła się do izby, a z nią jakaś genialna myśl do jego skłopotanej wleciała głowy. Czekał tylko uspokojenia małżonki.
— Kochana Małgosiu — rzekł po chwili — powiedziałbym ci coś, gdybyś się nie gniewała.
— Ciekawam, co tymi powiedzieć możesz! — odburknęła kochana Małgosia.
— Śniło mi się wczoraj o tobie, kochana Małgosiu!
— I cóż tam takiego?
— Gdym się przebudził, to pot kroplami jak orzechy lał się ze mnie.
— No, cóż? — krzyknęła już zniecierpliwiona małżonka.
— Bo ja bym ciebie nie przeżył... Na starość smutno zostać sierotą.
Jakaś dziwna myśl, zimna jak bryła lodu, wpadła w wiecznie kipiące serce kochanej małżonki. Usiadła na stołku i założyła ręce. Ekonom oblizał się z radości, że mu się jakoś szczęścić zaczyna.
— Śniło się mi, żeś ty umarła! — wyjąknął stary ułan tak melodramatycznie, że się aż sam rozweselił.
— Ja umarła?... pfe, pfe! czyś zwarjował? Ja umarła? ja, stary dziadzie... Ja umrzeć przed tobą?... A toś oszalał, albo twój sen był szalony!...
— Położono cię nogami do drzwi, na dużym stole...
— W imię Ojca i Syna i Ducha... pfe, pfe... zwałował!...
— Na białem prześcieradle, z krzyżykiem w ręku...
— Oszalał!
— Sześć świec zaświecone przy tobie, a w nogach lampę!
— Sześć świec!
— Przyszedł stolarz, wziął miarę na trumnę...
— Brrr...
— Włożyli cię do trumny... wynieśli... zaśpiewali...
— Brrr... Trzeba dać na mszę świętą —
— Postawili nad grobem... a grób był ciemny, głęboki, zimny!...
— Zdrowaś Marjo, łaskiś pełna...
— Ksiądz pokropił trumnę święconą wodą, a grabarz zarzucił sznur...
— Błogosławiony owoc twego żywota, Jezus!
— A grób był ciemny, głęboki, zimny...
— Módl się za nami grzesznemi...
— Spuścili trumnę na sam, dół i poczęli sypać ziemią....
— I w godzinę śmierci naszej, amen!
— A ja upadłem na kolana i zawołałem z płaczem: «O Boże, czemu mnie tak karzesz!» A Pan Bóg rzekł do mnie: «Głupiś Mietlica, że za nią płaczesz. Mówiąc między nami, nie masz czego żałować.»
— I cóż ona przewiniła? zapytałem. Była wcale nie zła kobiecina, a chociaż czasem się pogniewała, toż przecież nie taki to ciężki grzech.» A Pan Bóg mi na to: «Nie za jej gniew ukarałem ją, ale za jej złe serce! Ubogiemu nigdy nie da ani kawałka chleba, a biednych podróżnych, którzy nocą na folwark przyjdą, nigdy nie przenocuje! To grzech śmiertelny!
— Jakto! — ozwała się nieśmiało biedna Małgosia — czyż dopiero wczoraj nie dałam dwom dziadom chleba, a jeśliby jaki podróżny przyszedł i o nocleg prosił, wszak kącik znalazłby się...
— I gdy tak klęczałem i płakałem, nagle zbudziłem się, a widząc, że to był sen tylko, ślubowałem zaraz dać na mszę świętą naszemu proboszczowi.
— Trzeba dać, trzeba... Ale ja nie przypominam sobie... a może... ale nie...
— To już pic, moja Małgosiu, nic... — pocieszał ją małżonek — trzeba tylko na przyszłość uważać. Dobre uczynki nigdy nie zalegną u Pana Boga. Rzetelnie on je wypłaca i to z lichwą nawet, jak mówi ksiądz proboszcz.
Zdawało się, że te słowa powinny były uspokoić zbyt tkliwe sumienie kochanej małżonki. Ale tak jakoś nie było. Rozbudziły one jakieś utajone grzechy nieszczęśliwej gospodyni, które jak nocne ćmy zaczęły latać koło zapalonej świeczki, zbudzonego sumienia. Zwiesiła głowę i zamyśliła się.
Uśmiechnął się stary ułan i pogładził wąsy. Korzystając z tak dobrej chwili, otworzył okno i donośnie, a nawet z kaloraturą wygwizdał: «Jechał Maciek od Szkalbierza», aż się po całem Radziejewie rozległo. Żona przyzwyczajona do podobnej fantazji starego ułana, nic na to nie mówiła, a nawet według wszelkiego prawdopodobieństwa, wcale go w tej chwili nie słyszała.
Teraz otwarły się drzwi.
— A goście, goście! — krzyknął Mietlica, ściskając Wojnę za rękę — a to podróżny, prawda podróżny!...
Kaszub skłonił się gospodyni i obrazom świętym, nie domyślając się wcale taktyki starego ułana. Gospodyni powitała grzecznie i po chrześciańsku przybyłych, a gdy do tego Mietlica, ścisnąwszy za rękę Kaszuba, jakiś dziwny, żabi głos z niej wydobył, kochana Małgosia była pewną, że Pan Bóg na pokusę przysłał jej dzisiejszych gości. A chcąc przyzwoicie wyjść z tej pracy, szepnęła do ucha mężowi:
— Zapewnie przenocują tutaj... Zgotuję kiełbasę z sosem... A może i piwa...
Mietlica kiwał głową na wszystko, uśmiechał się i głaskał wąsy. A gdy żona za wieczerzą z izby wyszła, przechylił się do ucha Wojny i szepnął:
— Niech tylko stary z młodą nigdy się nie żeni! Nie każda taka święta, jak nasza majorowa!
Wojna uśmiechnął się do przyjaciela, ale nic mu na to nie odpowiedział. Wszystkie jego myśli skierowane były do zielonej ropuchy, którą Kaszub na stole położył. W głowie jego dojrzewał jakiś ważny plan.
— Przychodzi mi na myśl — ozwał się po chwili — że Grzanka tymczasem może u mnie mieszkać. Możecie go tam zaprowadzić i okazać mu, jak i kiedy zegary się nakręcają. Tylko ostrożnie, aby nie popsuł.
Kaszub skłonił się za tak wielkie dobrodziejstwo, przyrzekł pilnować święcie wszystkiego i nic nie ruszać. Wojna jeszcze przestrzegł go przed swoim niebezpiecznym sąsiadem, opisał mu jego sklep, jego uśmiech szyderczy, okrągłą czapeczkę i brzuch tłusty. Zaklinał go, aby mu się nigdy nie pokazał.
Kaszub przyrzekł wszystko święcie uczynić, a ekonom obiecał przez te kilka dni donosić mu nieco żywności.
Tymczasem przyszła na stół kiełbasa z sosem. Rozprawiano wiele o Kaszubach i o zargu, a gdy już około północy stary ekonom pod pierzynkę się wsunął, miał sny roskoszne, cudowne! Śniło mu się, że przy zdolnościach swoich, jakie dzisiaj okazał, mógłby być najmniej majorem, a gdy tym tytułem trochę się nacieszył, wyawansował na pułkownika, potem na jenerała, wreszcie nad samym ranem został hetmanem jakiejś wielkiej armji, a tak głośno komenderował i szablą, wywijał, że wszystkich ze snu pobudził i na ręce kilka sińców sobie nabił.

— Tam do kata! — krzyknął, przecierając oczy. — Mógłbym być Napoleonem, gdybym nie był Mietlicą!



IV.

Gdy Jerzy od starego zegarmistrza do swego mieszkania powrócił i z gorączkową niecierpliwością przebierać się zaczął, podsunął mu służący spory pakiet pod rękę, który był właśnie przed chwilą z poczty odebrał. Jerzy rzucił okiem na pakiet, a domyśliwszy się jego treści, kontynuował dalej swoje ubranie.
Za kilka minut był już gotów. Do ósmej godziny brakowało jeszcze trzy kwadranse. Była to zwykła godzina, w której schodzono się w zamku na herbatę. Chcąc zatem ten czas czemś zapełnić, który wnosząc z jego niecierpliwości, zagrażał mu być strasznie długim, odpieczętował pakiet i zajął się przeglądaniem jego treści. Była to zwykła posyłka książek najnowszych z księgarni poznańskiej.
Na samym wierzchu leżało piękne album w żółtej okładce. Był to zbiór rycin, zdjętych z najnowszych obrazów znakomitych artystów. Jerzy przerzucił kilka kartek; na trzeciej stanął, patrzał na nią uważnie, a potarłszy ręką czoło, wstał i począł się przechadzać.
Była to kopja najnowszego obrazu Herbsthofera, przedstawiająca pokusę ś. Antoniego. Artysta pojął i po mistrzowsku oddał ten przedmiot. Z ciemnego tła jaskini występuje silna postać świętego. Widać, że silny duch wprowadził tego człowieka do tej jaskini, oderwawszy go od uciech i roskoszy światowych; ale widać także, że i ciało to silne, z którem duch staczać musi walki, i krew gorąca, trudna do ochłodzenia kontemplacjami o marnościach tego życia... Przed nim skała, silna jak jego wiara, a na skale krzyż, to godło jego życia... Z każdego cienia, z każdego półświata, wieje zimna, grobowa woń ascetyzmu... Święty modli się... Na błękitnym obłoku przypływa doń piękne, czarujące widmo... Dwie kobiety, splecione uściskiem, zbliżają się do niego... Ich szaty na pół przejrzyste, ich kształty śliczne, okrągłe... Jedna śmiała, wyzywająca, nęci wejrzeniem, uśmiechem i wzniesionem do uścisków ramieniem Druga smutna, zadumana, spuszcza oczy, zdaje się cofać, ale jakaś senna omdlałość całej jej postaci nie zapowiada żadnego oporu.. Święty chwyta za krzyż, w jego twarzy maluje się straszna walka...
— Dziwny przypadek! — rzekł do siebie Jerzy, zatrzymując się przy stole i patrząc na rycinę — właśnie w tej chwili rna przyjść mi przed oczy taki obraz!
I odwrócił się szybko od stołu, a począł się znowu przechadzać.
— Tyle już życia za tobą — szeptała za nim piękna kusicielka — a jeszcze kwiat szczęścia nie zakwitnął dla ciebie! Powiedz, czy byłeś szczęśliwy w twoich szlachetnych pragnieniach! Bóg zapragnie i stanie się, a człowiek stworzony na podobieństwo Boga, ma w sobie tylko pragnienie jego! Na cóż mu to pragnienie, gdy do dzieła nie doprowadzi?... Bądź szczęśliwy, ona cię kocha!...
Jerzy spojrzał na zegarek: było dopiero wpół do ósmej. Wziął kapelusz i wyszedł.
Bohater nasz należał do rzędu owych nieszczęśliwych istot, które burza zbyt wcześnie wyrzuca z gniazd rodzinnych. Dzieci burzy noszą ją w sercu swojem po wszystkich ścieżkach życia i szukają burzy, aby w niej zginąć. Oprócz starego Dębicza nikt nie znał jego prawdziwej rodziny, a imię, które dzisiaj nosił, nie było jego. Młodzieńcem przybył do Poznania, dokończył nauk i poświęcił się literaturze. Kilka pieśni rzewnych, tęsknych, które wyszły w pismach poznańskich, odsłoniły duszę zranioną, bolejącą, co sama jeszcze nic nie straciła, a zastała już wszystko stracone!... Zdawało się, że poeta nie żyje wlasnem swojem życiem, że tak wcześnie zlał się z życiem całego rodu ludzkiego, dla którego już raj był stracony!...
Najmocniej zajmowały go dzieje ojczyste. Im poświęcał cały swój czas, rozpatrując się okiem poety po starych, olbrzymich pomnikach olbrzymiej naszej przeszłości.
Po niejakim czasie ukazał się plon tej cichej pracy. Był to poemacik pod tytułem: «Bolesław Wielki», który rozszerzając granice Polski, mieczem w złotą bramę uderza i w Dnieprze słupy żelazne wbić każe. Przyjęto z oklaskiem ten hołd, oddany przeszłości, a młody poeta tem większym rozgorzał ogniem.
Odtąd znany był Jerzy w całym zakątku ziemi wielkopolskiej. A był to właśnie czas, który mieszkańców tej ziemi więcej zbliżył do siebie, w którym ta ziemia przodkować chciała innym ziemiom polskim, stojąc na czele usiłowań literackich. Każde gorętsze uczucie, każdy śmielszy duch znalazł tu swoje pole. Ludzi przodkujących na tem polu, znano w każdym dworku szlacheckim, a nawet w pałacach przyjmowano ich chętnie i gościnnie.
Młody, przystojny, ekscentryczny Jerzy stał się ulubieńcem towarzystw. Mężczyźni ściskali się z nim, jako z człowiekiem talentu i zasługi w dziedzinie literatury ojczystej, do czego nie mało przyczyniła się pewna aureola, której wprawdzie nikt oczyma nie widział, a jednak sercem i duszą przeczuwał, aureola, pod którą chowają się kolce cierniowe. Wprawdzie utrzymywali niektórzy, że od starego Dębicza mają najpewniejsze wiadomości o Jerzym, który pod pokrowcem zwyczajnego swego imienia, nosi imię tak wszystkim znane, żeby niem mógł niemniej wszystkich przestraszyć, jak Radziwiłł przestraszył swojem księdza Kanafasza. Ale wszyscy niby milczeli, chociaż w tym razie z potrzeby zrobiła się cnota, a Jerzy był serdecznie witany i ściskany, gdziekolwiek tylko się ukazał.
Rozumie się samo przez się, że płeć piękna nie pozostała w tyle. Młody człowiek z taką aureolą na głowie, a poezją w duszy, musiał wiele oczu ściągnąć na siebie. A gdy do tego przyłączyła się piękna, męzka postać, blada twarz, krucze włosy i ciemne, płomieniem gorejące oko, Jerzy stał się na długo ideałem wszystkich marzących dziewic, póki kapryśny los nie rzucił ich w objęcia łysych, pękatych mężów, którzy prócz wytwornego ekwipażu nie mieli ani aureoli na głowach, ani krzty poezji w sercach swoich.
Wspomnieliśmy, że Jerzy miał około dwadzieścia ośm lat. Czy przy tem swojem tak wyjątkowem położeniu kochał się kiedy? Czy przebolał pierwsze rozczarowanie snów młodzieńczych? O tem nic pewnego nie możemy powiedzieć. I z jego twarzy nie można więcej wyczytać. W koło ust pięknych wije się wprawdzie uśmiech lekkiej ironji, która zazwyczaj osiada tam po marnie przebytych zachwyceniach duszy, gdy ta szczęścia swego nie znalazła na ziemi. Z po za zimnej, lodowej skorupy wygląda ona łzawa i smutna, jak biedna muszka zastygła w bursztynie. Czy ten uśmiech bolesnej ironji na jego pięknych ustach jest nagrobkiem jakiej nieszczęśliwej miłości?.., Są ludzie, którzy się rodzą z uśmiechem ironji na ustach, którzy z pierwszem uderzeniem serca czują żal do świata, jakby tęsknili za jakąś wyższą, piękniejszą ojczyzną!...
Życie na krańcach jednego i drugiego społeczeństwa, życie na krańcach stykających się z sobą dwóch narodów, wyrabia wyjątkowe pragnienia, tworzy ludzi wyjątkowych. Jeźli ten kraniec, stykający się z drugim, nie obumarł zupełnie, jak obumarło tyle plemion słowiańskich, to odbywa się na nim straszna, zacięta walka, niewidzialna dla oka powszedniego, walka dwóch napływających na siebie żywiołów, dwóch oświat, dwóch narodów. W miarę siły jednego i drugiego rośnie i upada ta walka, zbliża się i cofa demarkacyjna linja zwycięztwa. Szeroka przestrzeń kraju czuje wstrząśnienia tej walki zaciętej i dostarcza ofiar do kontyngensu poległych! Kazi się język praojców, obyczaje dawne upadają, giną cnoty domowe i dziedziczne. Z krańców mienia narodowego odrywa się ziemi kawałek po kawałku; nieudolni wnukowie wydają w ręce obcych grobowce ojców swoich, których pomarszczone czoła okazują, że mają sny straszne i okropne!...
Każde gorętsze serce czuje na tych krańcach, że w koło niego bój się toczy, czuje pragnienie walczyć i szuka sobie stosownej broni. Cześć wam, rycerze kresowi! Kilka mogił, kilka pamiątek, zapisanych w sercach waszych braci, kilka starych map, okażą wnukom waszym miejsce, gdzieście walczyli! Wy, gladjatorowie granic narodowych, stoicie dzisiaj śród cyrku narodu i wołacie: «Morituri salutant te
Rozczytując się w dziełach Bolesława Wielkiego, ukochał Jerzy tego bohatera, który polskie granice rozciągnął aż do złotej bramy i Dniepru. A tymczasem za plecyma poety malała coraz więcej ziemia ojczysta, wpadały stare, szlacheckie dworki w ręce fabrykantów i przemysłowców obcych, a kolebka narodu polskiego zagrażała stać się wkrótce jego pierwszą mogiłą!...
Jerzy zasłyszał tę walkę cichą i milczącą. Obejrzał się po kraju i zatrwożył. Trzecia część ziemi polskiej była już w ręku obcych.
Szlachta podupadła, lud zbiedniał, miasta wynarodowiły się. W pięknej, poetycznej duszy Jerzego powstała myśl piękna i bohaterska. Chciał stanąć do szeregu walczących. Oświata ludu zdawała się mu najpierwszą potrzebą do bronienia kresów ziemi rodzinnej.
Jerzy był poetą w życiu. Szczerozłotą poezję chciał wprost w życie przenieść Wszystko to, co kiedykolwiek wyśpiewał, chciał teraz życiem swojem stwierdzić.
Oglądnął się po społeczeństwie, szukając stosownego dla siebie miejsca. Zdawało się mu, że zawód lekarza najlepiej odpowiedziałby jego marzeniom. Bezpośrednie zetknięcie się z ludem i szlachtą, wielostronność stosunków takiego życia, miały dla niego urok poetyczny. Na takiem stanowisku chciał walczyć przeciw prądowi obcej cywilizacji, która wynaradawiając mieszkańców, każąc ich życie i obyczaje, wyrywała im z rąk puścizny ojcowskie.
Były to marzenia młodej, gorącej duszy; był to wiewyśpiewany poemat życia, który sobie teraz zakreślił młody marzyciel.
Gdyby życie nasze składało się z samych pięknych, szlachetnych myśli, któreby nas najprostszą, drogą do celu zaprowadziły, moglibyśmy każdą powieść zamknąć w kilku słowach, które możnaby pomieścić na kamiennym nagrobku każdego bohatera. Ale życie jest to walka. Idziemy, upadamy i znów podnosimy się, aby na nowo bój rozpocząć. A ta długa, niepewna droga nasza, to powieść życia.
Gorące, namiętne dusze tem więcej podlegają wrażeniom. Wszystko to, co ich w tej drodze spotka, wiąże ich i krępuje, a coby przeszło mimo piersi zwyczajnego człowieka, ich ściska i przygniata, jak węże Laokona. A jeśli w końcu uda się im dojść do celu z rozdartą piersią, z sercem poranionem; jeśli krwawe ślady śmiertelnej walki zostawią na ścieżce żywota; jeźli wreszcie bez sił i bez tchu upadną na wytkniętej mecie: świat nie oceni bynajmniej ich zasług; ich walkę z samym sobą, z namiętnościami gorącej duszy swojej, policzy im za grzechy i zimną, lodową miarą zmierzy przestrzeń drogi, którą ubiegli śród mąk piekielnych...
Jerzy wybiegł za bramę Dąbczyna. Chłodny wiatr owiał mu gorące skronie. Przed jego oczami stał nieszczęsny obraz Herbsthofera i przypominał mu własne jego dzieje.
— Ona cię kocha — szeptała za nim piękna kusicielka — kilka chwil szczęścia wystarczy ci na całe życie!
Jerzy obejrzał się, jakby chciał ujrzeć widmo, które za nim pędziło... A za nim już w mroku wieczornym czerniły się mury Dąbczyna; zamkowa wieża malowała się na majowem niebie jak czarny słup graniczny, a w kilku oknach błyszczało już światło.
Miasteczko Dąbczyn leżało na samym krańcu ziemi wielkopolskiej. Od niepamiętnych czasów było ono w posiadaniu rodziny, której potomek dzisiaj ją dzierży. Trudno o pewną datę do historji tego domu. Można tylko to powiedzieć, że Dąbczyn był niegdyś warownym grodem granicznym i że w wieku trzynastym zanotowany jest Jarost z Dąbczyna jako kasztelan tego rodu. Później ustały kasztelanje zamków i grodów, a Dąbczyńocy piszą się po prostu z Dąbczyna. Ponieważ zaś Dąbczyn cum attinentiis z dawnej tradycji zwie się «margrabczyzna», jako ziemia, należąca niegdyś pogranicznemu niemieckiemu markgrafowi, którą oręż Bolesławów do Polski wcielił, toż dziedzice Dąbczyna poczęli się później nazywać margrabiami. Wiadomo jednak, że podług przepisów rzeczypospolitej nie wolno było szlachcie polskiej nosić tytułów zagranicznych, a chociaż coś z nich per usum na niektóre rodziny milczeniem przeszło, to tytuł margrabiego, oprócz Pińczowa, był w Polsce wcale nie praktykowany. Otóż i Dąbczyńscy zaprzestali później używać tego tytułu na wszystkich prawnych dokumentach; tylko w pożyciu towarzyskiem utrzymała się jeszcze ta tradycja, która jednak więcej tyczyła się samej posiadłości jako «margrabczyzny», niżeli dzisiejszego jej właściciela. Wreszcie tytuł ten stał się tylko czczym przydomkiem imienia Dąbczyńskich, nie nadając mu w hierarchji społecznej żadnego wyszczególnienia.
Wolno jednak było potomkom Jarosta z Dąbczyna wierzyć w ten klejnot rodowy, jeźli ta wiara mogła ich zagrzać do czynów, jakiemi ich ojcowie przysłużyli się rzeczypospolitej. Ale dzisiaj zasadzała się ta wiara na dumie i wyniosłości pańskiej, a oparta na wielkich i obszernych majętnościach, znalazła zawsze chętnych czcicieli pomiędzy ludźmi, którzy pobłażliwi są na ułomności drugich, jeźli z nich jaka korzyść da się osiągnąć.
Inaczej pojmowali zaszczyty swoje przodkowie Dąbczyńskich. Na bramie Dąbczyna, która niegdyś była obronną, dzisiaj w gruzy zapadająca, jest jeszcze napis, wprawdzie niezgrabnie i mozolnie w kamieniu wyryty, ale stokroć milszy sercu potomków, nad gładkie malowidło na lśniących drzwiczkach powozów. Napis ten był prosty: «Ad tuendum populum aedificavit Jarost. Anno 1245.» Więc gród ten, stojący na kresach ziemi polskiej, był ochroną dla ludu, gdy nieprzyjaciel kraj najechał. Dąbczyńscy bronili ludu, a z ludem bronili ziemi, nad którą mieli powierzoną opiekę.
Dzisiaj porozpadały się mury Dąbczyna, okopy zrównały się z ziemią i tylko kilka ruin wskazuje miejsce, na którem przeciw nieprzyjaciołom walczyli rycerze kresowi. A nawet zamek, owe castellum starego Jarosta, z którego murów śledził obroty i postępy Krzyżaków, postarzał się i przykląkł do ziemi, jak spracowany, bliznami okryty wojownik przyklęka na trumnie swojej, oparłszy się o tarczę, aby z czołem zmarszczonem patrzeć na czyny potomków przez długie wieki...
Wieża zamkowa ostała się jeszcze. Do niej przybudowano w późniejszych czasach duży, dwupiętrowy czworobok, któremu dano imię zamku. Reszta była już w gruzach, lub służyła na składy i mieszkania służby.
Najpiękniejszą ozdobą Dąbczyńskich była wspaniała kaplica zamkowa. Dzisiaj jednak obok tych gruzów, które ją otaczały, czyniła smutne, posępne wrażenie. Na okazałym froncie widać było dwa rzędy olbrzymich kolumn, dźwigających obszerną, ciężką galerję, która stanowiła pokrycie kaplicy. Na tej galerji stał szereg kolosalnych postaci, wykutych z kamienia. Czy to była nieproporcja tych olbrzymów do małej świątyni, czyli tęskne wspomnienie tych olbrzymów świetnej naszej przeszłości, w obec których dzisiaj jesteśmy tak mali i nikczemni, smutna myśl nasuwa się podróżnemu, patrzącemu na tę starożytną kaplicę Dąbczyńskich. Zdaje się mu, że tym olbrzymim postaciom za ciasno było w tej małej świątyni, że wyszli na krużganek, aby w swoje piersi spiżowe zaczerpnąć powietrza... I tęskno patrzą z krużganku w świat boży, i — wyrzucają potomkom, że im tak ciasną, tak duszną zbudowali świątynię... I zdają się czekać na jakiś obłok przelotny, który ich ma zabrać z sobą, daleko, daleko... gdzieś w inne strony!...
Takiem poetycznem okiem przebiegał nieraz Jerzy te szczątki dawnej przeszłości. I dziwnym wydawał mu się przewrót dziejów, rozdających rolę nowym swoim aktorom. Kasztelan Jarost buduje zamek i gród obronny, aby bronić granic rzeczypospolitej, dostaje za to z rąk króla ziemie i zaszczyty, na których cięży dług i powinność dla wszystkich jego następców... A po kilku wiekach walą się mury grodu, potomkowie Jarosta zapominają o długu, który cięży na ich mieniu i imieniu, żyją dla dumy swojej i egoizmu, a na jego miejscu przychodzi nieznany, ubogi człowiek, aby na kresach kraju zająć stanowisko, z którego tamci zeszli. Nikt go nie zna, nikt nie wie nawet o jego przedsięwzięciu; a ten nieznany, ubogi człowiek nosi w swych piersiach obronny gród, który zbudowała miłość dla kraju. Jest to potęga ducha, która dzisiaj walczy i zwycięża; wszystko reszta próchno i gruzy!...
Jerzy wrócił się do miasta. Na wieży zamkowej wybito trzy kwadranse.
Wieczór był piękny, majowy. Tysiącze muszek brzęczało jeszcze w powietrzu, szukając na noc ochrony. Stada krów i owiec powracały z błonia, a wesoły gwar robotników, idących na spoczynek po dziennej pracy, zalatywał go z dala jak dźwięczny akord w pięknej harmonji życia.
— To życie takie piękne i miłe — szeptała mu kusicielka z podniesionem do uścisków ramieniem — używaj go, pij z kielicha słodyczy!.. Ona cię kocha!...
— Ona cię kochać nie może! — mówił jego chłodny, ironiczny uśmiech — a gdy uwierzysz jej oczom, wejdziesz na bezdroże życia! Będziesz płakał nad samym sobą, nad życiem, które pójdzie krzywo.
— Ale ona cię kocha — woła znowu serce zbudzone — a miłość wszystko może uczynić! Patrz, oto otwiera się okno w jej pokoju, jej smutna twarz wychyla się ku tobie, jej łzawe oko śledzi za tobą po niebie majowem, a serce jej powtarza słowa poety:

Wypłyń, wypłyń z za obłoku,

Po błękitnym przeleć niebie!

Ja, kochanka, wzywam ciebie!...

— Ona tylko bada — mówi jego chłodny, ironiczny uśmiech — jaka pogoda będzie jutro, jaką suknię weźmie i jakie ubranie do kapelusza, gdy jutro na przechadzkę wyjdzie...

Ósma godzina wybiła. Jerzy potarł czoło, jakby się chciał pozbyć jakichś myśli niemiłych, i szybko wszedł na kamienne schody, prowadzące do zamku Dąbczyńskich.



Wróciwszy z Czarno wód, weszła margrabina pobocznemi schodkami do swoich pokoi. Był to znak, że unika zwykłych przywitać z domowymi i chce być samą. Jakoż w samej rzeczy, zrzuciwszy kapelusz i zarzutkę na fotel, zadzwoniła na lokaja i rozkazała przenieść lampę do błękitnego pokoju. Sama zaś, zaświeciwszy biały, elegancki stoczek, udała się przez małe drzwi tapetowe wązkim, ciemnym korytarzykiem, przeszedłszy w końcu przez małą galeryjkę, do tego samego błękitnego pokoju.
Tak zwany błękitny pokój był to wysoki, podłużny salonik, przypierający do samej wieży. Zdaje się, że ten pokój musiał jeszcze pozostać z dawniejszych czasów, do którego później przymurowano nowe skrzydło. Architektura tego pokoju, a nawet niektóre sprzęty nosiły na sobie cechę szesnastego wieku. Ściany były narzucone jakąś masą, naśladującą szary marmur z złotemi pręgami. W koło wisiały duże, olejne obrazy, przedstawiające dosyć niezgrabnie niektóre sceny z pisma świętego. Pułap podzielony był na różne pola, przedzielone złotemi, wypukłemi ramami, a w zagłębieniach wpuszczone były obrazy także olejne, przedstawiające różne wojenne sceny z życia dawnych kasztelanów na Dąbczynie. Na marmurowych oddrzwiach, między arabeskami, wyobrażony był herb Dąbczyńskich. Niepospolitej także roboty był kominek marmurem obłożony, ale nie musiał snać w północnej strefie odpowiadać swemu przeznaczeniu, bo tuż obok niego postawiono w późniejszych już latach piec olbrzymich rozmiarów, z białych, błyszczących kachli, na których w wypukłej robocie widać było herby Dąbczyńskich. Pod oknem stał duży stół marmurowy, a dalej w samym rogu sali opierał się o ścianę stół trójgraniasty o skórzanym worku po każdej stronie, który zapewnie dawnym kasztelanom Dąbczyna służył do gry w kostki. Starożytną tę komnatę osłoniono dzisiaj tu i owdzie błękitną draperją, która miała pokryć uszkodzenia czasu, i ztąd błękitnym pokojem nazwano.
Błękitny pokój służył teraz margrabinie za pracownię w chwilach smutnych i melancholijnych. Na marmurowym stole leżały różne przyrządy do pisania i rysowania. Jakaś starożytna atmosfera tej posępnej komnaty, światło przyćmione, połamane przez grube, żelazne kraty, i ta grobowa cisza, która w koło panowała, wpływały korzystnie na nerwy siedzącej tutaj samotnie i budziły w jej duszy łudzące obrazy wspomnień.
Już lampa dawno stała na stole marmurowym, gdy obraz ś. Jana Chrzciciela odsunął się zwolna od ściany, a przez drzwi za nim ukryte weszła margrabina ze stoczkiem w ręku. Zmierzywszy pustą przestrzeń komnaty, zdmuchnęła stoczek i usiadła przy stoliku. Na stoliku leżała przed nią gruba książka, oprawna w aksamit «sang de boeuf», mająca na czele złoty napis: «Confessions d’une femme.» Poniżej stała dewiza: «La passion est la vie
Nad tą książką usiadła margrabina, podparła ręką twarz okraszoną rumieńcem silnego wzruszenia i zamyśliła się głęboko. Oko jej patrzyło w ciemną, pustą przestrzeń, jakby tam widziało jakie ruszające się postacie. Wreszcie zakręciły się dwie łzy, rozjaśniły na chwilę przyćmione źrenice i spłynęły zwolna po zmarszczkach twarzy.
Margrabina była już wprawdzie dawno za progiem owych lat gorących, w których serce kobiety z gorączkową namiętnością chwyta ostatni puhar roskoszy i uniesień, zanim ją zmarszczki i włos biały lodowym okryją całunem; ale silna jej wyobraźnia umiała tak żywo reprodukować obrazy młodości, że samo wspomnienie napawało ją połową roskoszy, jakich używała za lat młodszych. To odżuwanie ubiegłego życia było dla niej dzisiaj jedynem zajęciem, jedyną namiętnością, której oddawała się z zachwyceniem. Zdawało się, że w tych ekstazach traciła połowę swego wieku, stawała się dziecinną, płakała z nadmiaru roskoszy, jak młoda dziewica, czując pierwszy uścisk miłosny.
Te sztuczne, nerwowe ekstazy stały się dzisiaj koniecznym warunkiem jej życia. Przez dewizę swoją, którą dopiero czytaliśmy na okładce jej pamiętników, straciła biedna kobieta grunt życia, którym religja i obowiązki, i jak wirem porwana łódka bez steru, chwiała się po bezgłębnych toniach. Nie widziała nawet tego, że zbyt często sztuczne jej uczucie sprzeciwia się własnemu jej życiu, które w rzeczywistości było wcale innem, jak je potem widziała przez pryzmat swoich wspomnień sentymentalnych.
Rozmowa z Zuzanną w Czarnowodach rozbudziła jej wyobraźnię; dawne wspomnienia stanęły jej żywo przed oczyma. Korzystając z tego usposobienia, chciała jeszcze przed herbatą zapisać kilka kartek swoich pamiętników.
Otarła łzy, które coraz obficiej cisnęły się do jej oczów, otworzyła książkę i zaczęła pisać:
....Dla kobiety nie ma rzeczywistości; wszystko, co się staje rzeczy wistem, przestaje być dla niej ponętą i roskoszą, bo jej przeznaczeniem jest pragnąć i tylko pragnąć, a w tych pragnieniach umierać! Gdyby mi wolno było wrócić do życia, najprzód bym marzyła, potem pragnęła; i z pragnieniem w sercu, z pragnieniem na gorących ustach, których się żaden nie dotknął śmiertelny, weszłabym w świat duchów, w dziewiczej na głowie koronie, i rzekłabym do Boga: «Pragnęłam miłości, pragnęłam szczęścia — ale nie byłam szczęśliwą, nie byłam kochaną!... Bo miłość, którą w duszy przeczułam, nie mieszka na ziemi, a szczęście, o którem marzyłam, uleciało jak mgła wiosenna... Raz tylko wybłysnął promień słońca i padł do mojej duszy, ale chmury zakryły go, a mnie zostały tylko łzy i łzy!... Ostatnie sny mojej młodości, gdzieście uleciały! Życie wasze było życie motyla — kilka kwiatków, kilka kropel rosy, a nie ma was o lube, złote sny młodości!...
W tej chwili ś. Jan Baptysta znowu musiał wraz z barankiem z miejsca swego się ruszyć i do starożytnej Dąbczyńskich komnaty wpuścić nowego przybysza.
Był to wysoki mężczyzna o siwych włosach, ale twarzy tak rumianej i gładko wygolonej, że siwe włosy wcale się do niej nie stosowały i wyglądały jak biała upudrowana peruka. Na szyi miał białą chustkę starannie zawiązaną, biała kamizelka i frak ciemnego koloru uzupełniały jego ubiór.
Gdy ś. Jan Baptysta znowu na swojem stanął miejscu, na którem przez tyle wieków wypełniał jak najsumienniej obowiązki wołającego na puszczy, zbliżył się nowy przybysz z cicha do stołu marmurowego i rzekł cichym głosem:
— Hermino, jeźli ci nie przeszkodzę —
Margrabina obejrzała się, a poznawszy swego męża, ozwała się:
— Zaraz, mój drogi, będę ci służyć, tylko dokończę tej kartki.
Margrabia przeszedł się kilka razy po marmurowej posadzce, a stanąwszy pod wyobrażeniem Samsona, walącego olbrzymią świątynię, począł się mu przypatrywać.
Tymczasem pisała margrabina dalej:
....Raz tylko błysnął mi promień słońca, a nim byłeś ty, kochany Artiurze!... Och! moje serce nigdy nie zapomni ciebie; tyś jeden tylko kochał mnie na tym świecie... Moje serce tylko dla ciebie biło... Prócz ciebie wszystko reszta było tylko więzami dla mnie, nieznośnemi więzami!...
Jeszcze chciała dalej pisać, ale margrabia krząknął kilka razy, a chodząc po komnacie, tak głośno suwał nogami, że wreszcie zdecydowała się położyć pióro, a dokończenie kartki na inny czas odłożyć.
Widząc to margrabia, opuścił Samsona, przeszedł mimo ś. Jana Baptysty i zbliżył się do krzesła żony. Margrabina siedziała rozmarzona i słysząc zbliżającego się do niej męża, wyciągnęła naprzeciw niemu rękę.
— Droga Mińciu — rzekł margrabia, ściskając ją z angielska za rękę — chciałbym z tobą tutaj na osobności pomówić.
Margrabina zatrzymała jego rękę w swojej białej, zgrabnej rączce, podniosła ją do ust i wycisnęła na niej gorący, namiętny pocałunek.
— O mój drogi Achilu — rzekła z wielkiem wzruszeniem — dobrześ zrobił, żeś przyszedł, gdybyś nawet żadnego nie miał interesu. Nie uwierzysz, czem dla mnie jest twoja obecność. Miewam takie smutne, okropne myśli — taki niepokój wre w mej duszy... Ale gdy ciebie widzę, to myślę sobie zaraz: «Nie jesteś sierotą na tym świecie — twój Achil kocha cię, on jeden mógł tylko uczynić cię szczęśliwą!» Tak jest, jestem szczęśliwą przy tobie — szczęśliwą towarzyszką twego życia!
Pan Achil poprawił końców białej chustki, musnął po twarzy ręką, czy gładko ogolona, a spojrzawszy z pod oka na biednego Samsona, dźwigającego na swych barkach całą olbrzymią kolumnę jakiejś kamiennej budowy, posunął kilka razy nogą po marmurowej posadzce i rzekł:
— Za często słyszę to od ciebie, droga Mińciu, abym mógł o tem wątpić.
— To było powiedziane z ironją, mój drogi — odparła żywo Hermina — czyż na to zasłużyłam?
— Bynajmniej. Ale tak często mówisz mi o tem, żeś ze mną szczęśliwa, jakbyś sama chciała w siebie to wmówić.
— Niewdzięczny! — szepnęła Hermina z dziecięcym kaprysem.
— Czy dopiero dzisiaj widzisz moją niewdzięczność?
— Nie, nie, tysiąc razy nie... To był tylko humor chwilowy, kochany Achilu. Ja bym była z tobą szczęśliwą nawet gdzieś w jakiejś ustroni bezludnej, bez świata, bez ludzi.
— Właśnie możesz tego złożyć próbę. Dąbczyn nie jest wprawdzie ani za światem, ani nie jesteśmy tu bez ludzi, lecz jest zawsze ustronie, w którem będziemy musieli na długi czas zamieszkać.
— Ach, co mówisz Achilu! W Dąbczynie długi czas zamieszkać!
— Tak jest.
— Ach to śmierć!
— Umrzemy oboje!
— Co ty mówisz!
— Mówię rzeczy bardzo romantyczne.
— To być nie może... to być nie może... w Dąbczynie długi czas mieszkać!
— Nie mamy innego wyboru.
— Wszak mówiłeś mi, że tylko lato tutaj przepędzimy.
— Boś nie miała wcale ochoty jechać tutaj.
Margrabina spojrzała z wyrzutem na męża. Dwie łzy zakręciły się w jej oczach.
— Tyś mnie oszukał, Achilu! — rzekła.
— Spodziewałem się, że mi przebaczysz, Hermino! Margrabina przyłożyła rękę do czoła, milczała chwilę a zwracając się nagle do męża, ścisnęła go za rękę i rzekła.
— Przebaczam ci, jak zawsze tak i teraz, bo słaba kobieta tylko przebaczać może.
— A więc teraz «en ami» możemy pomówić między sobą o różnych interesach.
Rzekłszy to margrabia, oglądnął się za krzesłem, a przysunąwszy je do krzesła żony, usiadł na niem i tek rzecz zaczął:
— Dostałem dzisiaj listy od Warnera. Są one dla nas smutne, bardzo smutne.
— Jakto, czy kto umarł?
— Pisze mi właśnie, że długów naszych na żaden sposób umorzyć nie może — odpowiedział margrabia z dowcipnym uśmiechem na twarzy.
— I cóż ztąd? — zapytała z nieukontentowaniem Hermina.
— Nic ztąd — odpowiedział margrabia. — Czy będą długi, czy nie będzie długów, Dąbczyńscy zawsze będą tem, czem byli.
Rzekłszy to, wyciągnął nogi, odziane w popielate pantalony, i począł im się z upodobaniem przypatrywać. Szukał on zapewne owej pięty achilesowej, a nie znalazłszy jej, uśmiechnął się i rzekł:
— Długi nam wcale nie szkodzą, moja droga.
— I ja tak myślę.
— Ale jest jedna nieprzyjemna strona takiego stanu rzeczy.
— A ta —
— A ta jest, że długów już więcej robić nie można.
— A to dla czego nie?
— Dla tego, że kupcy i lichwiarze wcale inną miarą nas mierzą, jaką my sami siebie mierzymy. U nas złoty kołnierz, złota rękojeść u szpady, srebra stołowe, konie, zamek, etc., wszystko to jest tylko ozdobą naszej osoby. U nich nasza osoba nic a nic nie znaczy. Oni nasz złoty kołnierz, naszą szpadę, srebra i zamek zamieniają na wartość złota i według tej wartości mierzą nas.
— Pospólstwo!
— Tak samo, jakby wartość obrazu Rafaela chcieli oceniać według złotych ram jego!
— Ciemnota!
— Tak jest, ale cóż z nimi poradzisz? Oni siedzą na swoich workach i mówią, że nie dadzą!
— Wszak dobra nasze —
— Mówią że przedłużone.
Margrabina spuściła głowę i zamyśliła się. Margrabia wstał z krzesła, a przechadzając się po komnacie, spoglądał z pod oka na nieszczęśliwego Samsona.
— I nie ma na to jakiego sposobu, aby tych ludzi przekonać? — ozwała się margrabina.
— To są ludzie nadzwyczaj uparci, moja droga — odparł krótko małżonek.
— I cóż ja ci w tem poradzę, kochany Achilu! — rzekła margrabina, wstając z fotelu i kładąc białą rączkę na ramieniu małżonka — cóż ja, słaba kobieta, mogę w tem poradzić, która tylko ma serce, aby kochać i cierpieć!
— Właśnie od ciebie, kochana Mińciu, wszystko teraz zależy.
— Jakto?
— Dziś, jutro, przyjedzie do nas hrabia Leon.
— A wiem już, wiem! — krzyknęła margrabina, klaszcząc w dłonie i biegając po pokoju jak małe dziecię.
— I cóż wiesz? — zapytał zdziwiony margrabia.
— Otóż przeczułam sercem wszystko... Widzisz, mój drogi, wszystko przeczułam kochającem sercem, odgadłam twoje myśli, twoje życzenia... Widzisz, jak ja cię kocham!
— Cóż odgadłaś?
— Ze ty myślisz o hrabi Leonie, czyby nie mógł być mężem Janiny.
— Niech cię ucałuję, droga Mińciu!... Ale trzeba Janinę na to przygotować.
— O wszystkiem myślałam, o wszystkiem, a nawet już w tym celu byłam dzisiaj w Czarnowodach!
— W Czarnowodach, w tym jezuickim domie!
— Posłuchaj, posłuchaj, wszystko ci opowiem. Mówiąc to, przyciągnęła męża do stołu marmurowego i posadziła go w fotelu. Sama usiadła przy nim na małym taboreciku. Jej wzrost mały, żywe, gorączkowe ruchy, nadawały jej w półcieniu pozór młodej wnuczki, klęczącej u nóg dziadka.
— Otóż najprzód, kochany Achilu, muszę ci powiedzieć, że Ninka nasza to szczególne dziecko. Uparta, a nadewszystko trudna do zrozumienia. Żaden mężczyzna jej nie zrozumie, oko matki zaledwie zdoła dojrzeć niektórych sprężyn, które jej sercem poruszają. Hrabia Leon był z nami tamtego roku w Ostendzie i wyobraź sobie, żadnego wrażenia na niej nie zrobił.
— Możnaby jakoś zgrabnie tę rzecz poprowadzić.
— Ale co gorsza, jak się z wszystkiego zdaje, ona na nim również najmniejszego nie uczyniła wrażenia. Dowiadywałam się postronnie — nawet mu się wcale nie podobała.
— Nie podobała? Janina z Dąbczyńskich? — zawołał margrabia, wyciągając swoje popielate nogi i przypatrując się im z upodobaniem, ale już nie takiem, jak pierwej.
— Tak jest, wcale się mu nie podobała. Nawet pisał — w liście do ciebie, że krótki czas tylko zabawi w Dąbczynie.
— To prawda —
— Otóż wymyśliłam plan przytrzymać go tutaj, a tymczasem wszystko by się ułożyło.
— Jaki plan?
— Zaprosiłam do nas majorowę. To śliczna, młoda kobieta. Mąż stary... a ona ma coś w oczach tak pociągającego, tak miłego... a jakie serce! Czyste, dziewicze, jak anioła!...
— I cóż ztąd?
— On się musi nią zająć.
— A jakaż korzyść ztąd dla Janiny?
— Że trochę oboje poszaleją, wreszcie obaczą, że tak długo trwać nie może, a hrabia Leon chcąc się uleczyć i znowu przyjść do równowagi, pójdzie z pierwszą lepszą do ołtarza. Wtedy będzie mojem staraniem, aby to nie był kto inny, tylko Janina.
Margrabia przyłożył rękę do ręki i począł palcami obracać.
— Hm! — rzekł po chwili — ten plan może być nie zły, ale zawsze hazardowny, jeźli majorowa...
— O wcale nie, zbadałam ją doskonale. To opoka, na której pokruszą się wszystkie strzały —
— Czyż nie byłoby lepiej dać tę rolę Tereni?
— Ach nie, to idjotka. A zresztą pod tym względem jest to dziewczyna, od której, gdy kogo schwyci, już się pewnie nikt nie odczepi. To kotka z utajonemi szponami.
— A cóż na to Janina powie?
— Janina, mówię ci, jest to szczególne dziecko. Jej serce ma więcej kaprysów od wszystkich kobiet na świecie. Ona kochać nie zacznie z pierwszego, czystego popędu, ale to uczyni z zazdrości, z gniewu, z uporu. Jakiś kapryśny żart, jakaś niegrzeczność jej, mimochodem powiedziana, może w jej sercu rozdmuchać dziwną namiętność, która w końcu przechodzi w miłość szaloną, w miłość bez granic. Gdy pozna, że hrabia gdzieindziej się zwrócił, będzie za nim szalała i szaleństwem swojem zmusi go do — wzajemności.
Margrabia słuchał z uwagą wykładu żony, obracając palec w koło palca, gdy dostatecznie jej słowa w głowie rozebrał, rzekł do niej:
— Wszystko to być może, kochana Hermino, ale zawsze jest to eksperyment i nic więcej. Może się udać, może się nie udać. A zresztą, jeźli Janina taką jest, jak mi ją malujesz, to obawiam się o nią.
— Ach, wy mężczyźni nie znacie kobiet — zawołała margrabina, załamując ręce — wy nie wiecie, czego wam do własnego szczęścia potrzeba. U was kobieta powinna być dobra na pierwsze wejrzenie — dobra po ślubie, zawsze dobra — nieznośnie dobra aż do śmierci. Wtedy piszecie jej nagrobek: dobra! Ach, to śmierć taka pewność, na całe życie! Kobieta powinna być jak kameleon: powinna się mienić w tysiączne barwy, powinna niepokoić was i dręczyć niepewnością aż do ostatka. Tylko taka kobieta może być kochaną i pożądaną całe życie, bo dobra, wiecznie-jednako dobra kobieta staje się u was sprzętem domowym, którego jesteście najspokojniejszymi aż do znudzenia właścicielami!
— Jest w tem niezła filozofia, byle się tylko skończyło na pozorach — rzekł margrabia, kręcąc nieustannie palec koło palca.
— Może mi masz co do zarzucenia? — Wcale nic... ale należałoby Janinie coś powiedzieć.
— Zaraz idę do niej i każę dawać herbatę.
Święty Jan Baptysta z białym barankiem u nóg nasłuchawszy się aż do znudzenia tajemnic domowych, ruszył się znowu z swego miejsca, aby odchodzących na herbatę wypuścić. Zbliżając się do drzwi, margrabia spojrzał jeszcze raz na nieszczęśliwego Samsona, którego na długi czas pozbawiła siły kochająca kobieta.




Podczas tej rozmowy poufnej, której świadkami byli św. Jan Baptysta, Samson i kilku patrjarchów sędziwych, toczyła się w drugim skrzydle pałacu nie mniej ciekawa konwersacja.

Był to mały pokoik z żółtem obiciem. Na ścianach wisiały obrazy, przedstawiające wiosnę z wszystkiemi jej kwiatami. Posadzka zasłana była kobiercem o żywych, jaskrawych kolorach. Wszystko było tu pełne życia, drażniło oczy, zmuszało pierś do głębokiego oddechu. Mała kanapka, wybita czerwonym aksamitem i takież dwa fotele stały przy ciemnym, mahoniowym stoliku. Jak wr tamtym pokoju miało wszystko na sobie barwę reminiscencji, tak tutaj było życie, była obecność. Zachodzące słońce rzucało różowe promienie w sam głąb pokoju i jakąś śliczną, przezroczystą mgłą otaczało dwie piękne, młode kobiety.
Janina chodziła szybko po pięknym kobiercu. Jej ruchy żywe i namiętne oznaczały niepokój, jej oczy biegały z przedmiotu na przedmiot, wydając z siebie jakiś dziwny, fosforyczny blask. Jasno-orzechowa suknia, z wyciętym wysoko gorsem, podnosiła lśniącą białość jej ciała i za każdem poruszeniem okazywała piękne kształty, wysmukłej, elastycznej kibici.
Na kanapie siedziała Terenia w białej sukni z niebieskiem ubraniem. Jej twarz śniada, chorowitej przezroczystości, odbijała jakoś demonicznie od białej sukni. Siedziała jak zazwyczaj: omdlała, znudzona, milcząca. Jej duże oczy patrzyły bezmyślnie przed siebie; żadnego nie było w nich wyrazu. Biedna była to i nieszczęśliwa istota. Daleka jakaś krewna margrabiny; nie miała ni ojca ni matki, ani majątku. Powszechnie miano ją za idjotkę.
Janina zatrzymała się nagle przed stolikiem.
— Czy sądzisz — rzekła szybko i dźwięcznie — że lepiej, żem wstała z łóżka?
— Nie wiem — odpowiedziała Terenia, patrząc ciągle przed siebie.
— Ty nigdy nic nie wiesz, moja Tereniu — mówiła Janina, a oczy jej ciemne zaświeciły fosforem — ty jesteś szczęśliwa, ty nie wiesz czy żyjesz, czy śnisz — a mnie już boli to życie?
— Dla czego cię boli? — zapytała powolnym głosem Terenia i podniosła głowę.
— Bo on mnie kochać nie chce; patrzy z ironicznym uśmiechem na mnie, gdy mu się prawie sama oświadczam.
— Nie musisz go dobrze kochać, inaczej nie oparłby się tobie!
Janina klasnęła w dłonie i przyskoczyła do Tereni.
— Pójdź, niech cię ucałuję! Zkąd tobie taka mowa! Nigdy nie mogłam nic podobnego od ciebie usłyszyć!... Powtórz mi, proszę cię, jeszcze raz. Może nauczyłaś się z książki?
— Moja książka to moje serce — odpowiedziała powolnym głosem Terenia, przykładając z pewnym wyrazem omdlenia drobną, kształtną rączkę do wzniesionej piersi.
— Tereniu, Tereniu! — krzyknęła Janina — ja cię nie poznaję! co się tobie stało? mówisz jak rozumna.
— Wczoraj, dzisiaj czuję się jakoś lepiej, zazwyczaj ciśnie mi coś na sercu.
— Ach, moja droga, nie uwierzysz, jak to boli, być wzgardzoną!
— Prawda, to boli! — odpowiedziała Terenia, a ożywiony na chwilę jej wzrok padł znowu bezmyślnie na ziemię.
— Nigdy jeszcze tego nie doświadczyłam.
— Ach, to boli!
— Dotąd miałam pogardę dla drugich, a dzisiaj on...
— On nie chce cię kochać?
— Nie, nie... obojętną mu nie jestem — zawołała Janina, chodząc szybko po pokoju — nie jestem mu obojętną. Spostrzegłam to, gdyśmy ostatnią razą rozmawiali ze sobą. Ale on się zmusza do obojętności... on chce mnie poniżyć... on chce, abym ja pierwsza przed nim się ugięła... Ale nie, to się nigdy nie stanie... On musi upaść przedemną, a wtedy zemszczę się!
— Zemścisz się? — krzyknęła Terenia i podniosła głowę.
— A już ci zemszczę się — odpowiedziała Janina, śmiejąc się i klaszcząc w dłonie — zemszczę się strasznie i okrutnie, bo mu powiem... że go kocham!
Wymówiła to słowo głosem, w którym ozwały się wszystkie struny duszy namiętnej. Taki głos wciśnie się w każde serce i pozostanie tam na zawsze, jako urywek owej melodji niebieskiej, której przez długie wieki przysłuchują się aniołowie i wiecznie jej pragną...
Pobiegła szybko do stolika, na którym leżała biała, batystowa chustka; bo łzy puściły się z jej oczu.
— Ach, Tereniu! gdybyś ty kochała! — mówiła wśród łez Janina.
— Ja kocham! — odpowiedziała Terenia i utopiła wzrok gdzieś w powietrze.
— Ty kochasz? Któż jest twoim kochankiem?
— On.
— Co za on?
— Nie znam go.
— Ty go nie znasz, a kochasz?
— Bo bez miłości żyć nie mogę.
Janina otarła oczy i zdziwiona spojrzała na biedną; idjotkę.
— I nigdy nie widziałaś go? — zapytała po chwili.
— Czasem widzę go.
— Gdzie go widzisz?
— Widzę go na niebie, gdy słońce wschodzi — wieczorem widzę go na kwiatach, gdy pada rosa niebieska!
— Ach, mówisz niedorzeczy!
— Widzę go na fali wody, gdy z mgłą poranną wstaje i wznosi się ku niebu.
— Bredzisz, moja droga!
— I często słyszę głos jego.
— Słyszysz go?
— Słyszę, gdy jest cisza w naturze... w sercu mojem rozmawia ze mną.
— Śnisz wtedy!
— Słyszę go w harmonji liści, gdy wiatr niemi porusza...
— Ach, moja Tereniu, tyś chora! — krzyknęła Janina.
— Słyszę go w kościele, gdy się modlę do Boga, który jest opiekunem sierot — odparła z wilgotnem wejrzeniem idjotka.
— Nie mów mi więcej — rzekła Janina — bo mi się straszno robi przy tobie.
— Ja się niczego nie boję, bo on jest przy mnie.
Janina wzdrygnęła się i spojrzała po ciemnych kątach pokoju. Słońce skryło się za ciemną chmurę wieczorną, tylko różowy odblask drżał jeszcze po żółtych ścianach i rysował na nich jakieś dziwne, fantastyczne obrazy. Biedna idjotka wlepiła wzrok swój w tę dziwną grę światła i cieni, a zdawała się odczytywać niezrozumiałe jej hieroglify. Jej duże, błękitne oczy ożywiły się; na jej blade, zwiędłe lica wystąpił żywy rumieniec. Janina uczuła trwogę, jaka zazwyczaj nas przenika na widok obłąkanych.
— Cóż ci to, Tereniu? — zapytała z trwogą Janina.
— Nic mi... jestem szczęśliwa — odpowiedziała idjotka.
— Szczęśliwa?...
— Bo on mnie kocha — czuję że się do mnie zbliża.
— Wszak go nie znasz.
— Nie znam go, ale go kocham, kocham całą duszą i wiem, że go zdybię w życiu.
— Może to będzie inny.
— Ja innego kochać nie mogę...
Oczy idjotki tak dziwnym zabłysły ogniem, taki dziwny wyraz ekstazy wystąpił na jej twarz, ukoloryzowaną w najżywsze barwy, tak nagły i gorączkowy był ruch jej ręki, że Janina kilka kroków od stolika się cofnęła, wyciągając rękę po sznur od dzwonka — gdy się nagle drzwi otworzyły, a do pokoju wszedł najprzód służący, niosąc zaświeconą lampę, a za nim weszła margrabina.
Postawiwszy na stoliku lampę i osłoniwszy ją siną, z przezroczystego papieru wyciskaną koronką, oddalił się służący, zawiadomiwszy wprzód margrabinę, że już wszystko do herbaty przygotowane. Zaledwie zamknęły się drzwi za służącym, chciała Janina opowiadać matce całą swoją przygodę z Terenią, gdy ta nagle podniosła się z kanapki i rzekła do margrabiny:
— Pozwoli ciocia, ja pójdę i przyrządzę herbatę.
Mówiąc to, miała Terenia tak zwyczajny wyraz na twarzy, jakby przed chwilą żadnego silniejszego nie doznała wzruszenia. Ta sama obojętność i apatja w jej oczach, ta sama omdlałość i znużenie we wszystkich jej ruchach, które zawsze cechowały tę biedną, nieszczęśliwą istotę.
— Dobrze, moje dziecię — rzekła margrabina, całując ją w czoło — idź i przyrządź nam herbatę, a my tam zaraz przyjdziemy.
Terenia zwróciła się do drzwi, a matka i córka patrzały z rożnem wzruszeniem za odchodzącą, której biała postać chwiała się jak widmo ducha i zniknęła śród ograniczających ją ciemności przyległego salonu.
— Ach, ta Terenia, droga mamo! — ozwała się Janina, tuląc się do łona matki — ta Terenia straszy mnie swemi dzikiemi konceptami.
— Musisz mieć wzgląd na to — odparła matka, patrząc z macierzyńską czułością w oczy jedynaczki — musisz mieć wzgląd na to, że Terenia jest biedne, upośledzone od natury dziecko... Cóż ci to, Nińciu, ty płaczesz?
— Coś mi smutno, droga mamo! — odpowiedziała Janina, przyciskając twarz do piersi matki.
Margrabina pocałowała w czoło szlochającą córkę, przyciągnęła ją do kanapki, a usiadłszy przy niej, rzekła do niej z macierzyńską pieszczotą:
— Uspokój się, moja Nińciu, będziesz miała oczy czerwone, a wiesz, że przy herbacie nie będziemy sami. Pan Jerzy...
— Droga mamo — przerwała córka, rzucając się jej na szyję — ja jestem nieszczęśliwą!
I gorącemi pocałunkami poczęła okrywać twarz margrabiny.
— Uspokój się Nińciu, moje drogie dziecię — mówiła margrabina, poprawiając jej włosy — właśnie chcę z tobą pomówić, jako matka, pragnąca szczęścia swojej jedynaczki.
Janina otarła oczy, a chociaż piękna jej pierś podnosiła się i zapadała wewnętrznym, spazmatycznym płaczem, twarz jej jednak miała pozór, że jako posłuszne dziecię chce z uwagą, słuchać słów matki.
— W twoim wieku, droga Nińciu — zaczęła matka — może być tylko jedno nieszczęście. Wiem ja o tem nieszczęściu i dla tego mówię z tobą.
Twarz Janiny oblała się szkarłatnym rumieńcem. Z niepokojem zwróciła oczy na matkę. Ale margrabina nie patrzała w tej chwili na córkę. Zbierała ona w duchu myśli, których właśnie miała udzielić swojej jedynaczce.
— Każda panna w twoim wieku czuje się nieszczęśliwą — mówiła dalej margrabina. — I bardzo słusznie. Jest to przygotowanie do nowego życia, czyli innego jego okresu. Ty pragniesz miłości i jak samotna po wodach potopu latająca gołębica, oglądasz się za zieloną gałązką, za różczką szczęścia. Dotąd jeszcze nic nie widzisz przez mgły i wody. Ale miej cierpliwość, pod tą mgłą kwitnie tam dla ciebie palma szczęścia.
— Ja nic nie widzę — wyszepnęła Janina, wspomniawszy sobie biedną idjotkę.
— Ale oko matki kochającej widzi dalej i lepiej.
— I kogóż mama tam widzi? — zapytała z lekkiem nieukontentowaniem kapryśna jedynaczka.
— Hrabia Leon...
— Ach, to nieznośny człowiek, mamo! — przerwała Janina.
— Cieszę się, że tak mówisz, moja Nińciu!
— Cieszy się mama?
— Bo jestem pewna, że go będziesz kochała.
— Ja?... ja będę go kochała?... Jak to wiesz najprzód, kochana mamciu!
— Wiem, bo znam ciebie, moja ty kapryśna jedynaczko — odpowiedziała matka, całując ją w czoło.
Janina zamyśliła się. Słowa matki potrąciły coś w jej głowie, o czem nigdy nie myślała. A potrącenie to byłoby ją może naprowadziło na wielką, zbawienną prawdę, gdyby matka chciała jej zostawić więcej czasu do swobodnego rozmyślania. Ale margrabina pragnęła wcale innego szczęścia dla córki swojej, od tego, któreby mogło wypłynąć z jej pięknej teorji; zaraz więc rzekła do niej:
— Ale jako matka winnam ci dać kilka napomnień, kilka wskazówek, bez których można popaść w błąd, który się potem całem życiem nie da naprawić.
— Jakież są te wskazówki? — zapytała ciekawie córka.
— Najprzód trzeba uważać, który mężczyzna może być twoim mężem.
— A jeźli go znajdę?
— Jeźli go znajdziesz, przedewszystkiem nie trzeba się mu narzucać. Nie zaszkodzi wcale, jeźli na pozór będziesz trochę obojętną, a nawet zdawać się będziesz jego względy odrzucać.
— To sobie pójdzie z Panem Bogiem, a ja wraz z moją dyplomacją zostanę na lodzie — wtrąciła kapryśna jedynaczka, ocierając resztki łez.
— Tylko struny nie trzeba przeciągać — rzekła matka z miną wytrawnego dyplomaty — bo pęknie. A jeźliby on zrazu był obojętny, to w takim razie możesz pierwsza uczynić niektóre kroki zaczepne; ale gdy obaczysz, że on idzie za tobą, wtedy natychmiast musisz zmienić rolę i być dla niego zimną, obojętną. Bo gdy mężczyzna raz jest w zapędzie, to upór z twojej strony tem większą dla ciebie wzbudza w nim miłość. To miej sobie za regułę: Mężczyzna powinien sobie zdobyć ciebie; tyś powinna zejść do niego z swego tronu, zejść na jego usilne prośby i starania, bo tylko wtedy będziesz panią jego serca. A jeźli kobieta sama, zaślepiona szaloną miłością, mężczyznę zdobywa, to on jej nigdy cenić nie będzie. Ona będzie wtedy u niego wierną, przywiązaną, a nawet wygodną służebnicą — ale on jej kochać nie będzie jako królowę swego życia.
Janina pochyliła na piersi piękną, zamyśloną główkę i zadumała się. Z macierzyńską roskoszą patrzała margrabina na tę piękną, smukłą postać, na przecudne białe ramiona, które za każdem wezbraniem piersi zaokrąglały się do kształtu kuli.
Śród tej dla jej serca tak miłej kontemplacji wszedł służący, oznajmując, że herbata gotowa i że doktor Jerzy już czeka w salonie.
— Pójdźmy, mamo! — rzekła Janina, zrywając się szybko z kanapki i biorąc matkę za rękę.
— Jest tam Terenia — odparła margrabina.
— Pójdźmy! — przerwała córka, a twarz jej przybrała wyraz namiętnej niecierpliwości.
— Gdybym wiedziała, że ci będzie lepiej do wieczora, nie byłabym go prosiła... a tak —
— Spieszmy się, mamo! Terenia nie da sobie rady.
— Nie lubię towarzystwa ludzi, którzy nie należą do naszego koła. Z nimi tak trudna konwersacja. Nie wiedzieć, o czem mówić.
— Przecież pan Jerzy tyle ma wykształcenia...
— To prawda... Ale to zawsze żenuje mnie i fatyguje —
Tymczasem z wazonka, stojącego przy oknie, zerwała Janina piękną, rozkwitłą różę, a umocowawszy ją na piersi,
pociągnęła za sobą matkę do pobocznego salonu, z którego wnijście było do wielkiej, tak zwanej marmurowej sali.
Tam zastali już całe domowe towarzystwo. Margrabia siedział w białej chustce, w ciemno — tabaczkowym fraku i ze zwykłem upodobaniem patrzał na swoje kształtne, popielate nogi. Na jego twarzy był uśmiech spokojnego, niezachwianego szczęścia. Terenia nalewała herbatę, a za nią siedział nieunikniony przy wiejskiej herbacie ksiądz proboszcz i dużą, czerwoną chustką ocierał kroplisty pot z czoła.

Jerzy stał opodal, a trzymając w ręku jakieś album, patrzał ponad ryciny we drzwi, które się właśnie teraz otwierały.



V.

Nazajutrz był dzień piękny, pogodny. Słońce schylało się już ku wieczorowi. W powietrzu była cisza uroczysta. Tylko na gładkiem zwierciadle Czarnowód ślizgały się duchy-psotniki i smuciły się potrmżone. Skakały po murach ruin klasztornych i chowały się pod gruzy i chwasty. Za to na gałązkach drzew świergotało ptastwo jakąś pieśń wesołą i z drzewa na drzewo podawało sobie wieści dobre. Kilka białych chmurek uwisło na wieży Dąbczyna; jedna spuściła się aż do okna starożytnej komnaty i zaglądała ciekawie i wesoło na herb starego Jarosta. Lipy i kasztany szeleszczą dziwnie przed zamkiem, smukłe trawki opierają się jedna na drugą i szepczą sobie coś do ucha, a cieszą się. Nad brzegiem Czarnowód orze rolnik — kilka razy spojrzał na fale jeziora, spojrzał na gałęzie drzew, na chmurki nad wieżą zamkową, spojrzał w około siebie — ale nic nie ujrzał, nic nie usłyszał. A przecież coś jest w powietrzu, coś zdaje się mówić i szeptać... Ale rolnik nic nie widzi, tylko słońce, które się zniża ku wieczorowi; widzi staw błękitny, drzewa i białe chmurki nad wieżą zamkową...
Od wschodu zabrzmiała trąbka pocztowa. Rolnik zatrzymał pług i spojrzał na dorożkę, która zwolna toczyła się po drodze piasczystej.
W dorożce siedział mężczyzna, mający około lat trzydziestu. Miał jasne włosy, ciemne, gęste brwi, z pod których strzelały bystre, ciemne oczy. Wyraz twarzy był męzki i silny; koło ust zarysował się lekki cień smutku, lecz z całą twarzą był jakoś w nieporozumieniu, która oznaczała wesoły, otwarty umysł. Patrzał przed siebie oczyma na pól zmrużonemi bez najmniejszego zajęcia, jak człowiek, który wiele już widział i dla którego nic nie ma nowego. Na koźle siedział stary sługa, którego twarz w tak dziwne ułożyła się fałdy, jakby od urodzenia milczał i swojej fizjonomji w żaden ruch nie wprawiał. Był to istny obraz wiecznego milczenia.
Droga szła ponad brzegiem stawu. Konie postępowały zwolna w — grząskim piasku, a podróżnemu wcale nie chodziło o pośpiech. Oparł się wygodnie o poduszki dorożki, paląc z wszelkim konfortem amerykańskie cygaro.
— Cóż, Soroka! — zawołał za chwilę na służącego — obiecałeś się wyspowiadać tutaj... Rozstrząsłeś sumienie?
Ułożona w podłużne fałdy twarz starego Soroki zaruszała się trochę, z pod jego siwych, obwisłych wąsów wydobył się jakiś szmer, głuchy, niezrozumiały, i znowu wszystko ucichło.
— Cóż cię tam znowu napadło, Soroka! — ozwał się podróżny, który, jak widać, począł się nudzić z swojemi myślami.
— Napadło, napadło — mruknął stary — nie tylko mnie napada, napada i drugich.
Podróżny uśmiechnął się; widać było, że ta poufna konwersacja poczyna go bawić.
— Więc sądzisz, że mnie napadło, kochany Soroczko! — rzekł podróżny, wydmuchując całą chmurę dymu.
— A jużci nie mnie — odburknął Soroka — bo ja ot... Soroka, a panycz pan —
Podróżny rzucił cygaro i począł gwizdać arję z «Cara i cieśli». Soroka obrócił się półtwarzą, okazał grube fałdy milczącej swojej fizjonomji, pokiwał głową i mruknął:
— Już to ostatnie głupstwo, co robię! Będę miał rozum, będę — bo już czas.
Rzekłszy to, począł zwolna układać inaczej swoją twarz pomarszczoną. Spływające na dół wiecznego milczenia fałdy zaczęły się powoli podnosić, zaokrąglać; szerokie jego usta zwężały się coraz więcej, przeszły z elipsy w małe okrąglutkie kółko, z którego nagle wyleciała ulubiona jego melodja. Zrazu nieco ciszej, jednak w drugim i trzecim takcie już gwizdał Soroka na całe gardło, aż się po wodach stawu rozlegało.
Był to jakiś oryginalny, kapryśny djalog starego sługi ze swoim trzydziestoletnim «panyczem». Rozumie się, że arja opery musiała ustąpić silnej, stepowej dumie. Podróżny roześmiał się i zapalił świeże cygaro, gdy tymczasem Soroka, nie zważając wcale, co się za nim dzieje, zwiesił głowę i gwizdał sobie dalej. Gwizdał sobie niby bez celu, ot tak sobie dla rozrywki, a jednak myślał sobie w duchu stary:

Tam za horu dudka hraje
Diwcze mówczy, a wsio znaje!...

Więc gwizdał stary Soroka coś o Ukrainie, krasawicy, o siedmiu porohach, o mogiłach, gwizdał o starym swoim panu, o siwym asawule z białą nóżką, o stepie i o trzech krzyżach na cerkwi. Nieco ciszej wygwizdał jakąś piosnkę miłosną o czarnobrewie i o Kozaku Sołowiju, a wszystko to było smutne, rzewne. Wreszcie machnął ręką, zakończył jakimś rozpaczliwym, wysokim tonem, aż się pruski pocztylion przestraszył, a otarłszy oczy ręką, obrócił się znowu póltwarzą do «panycza», aby widzieć, jakie wrażenie zrobiła na nim jego «dumka». Ale «panicz» palił sobie jak w najlepsze cygaro i wcale nie zdawał się marzyć o krasnej Ukrainie, ani o stepach i trzech krzyżach na cerkwi. Soroka opuścił znowu fałdy swojej twarzy, obrócił się ku koniom i milczał, zgarbiwszy się jak wielbłąd, co zawsze jego zły humor oznaczało.
Podróżny uśmiechał się, patrząc na kaprysy starego sługi, który jakkolwiek miał twarz milczącego człowieka, lubił jednak, gdy do niego mówiono.
— Soroka! — zawołał po chwili podróżny.
Stary niby od niechcenia obrócił się póltwarzą.
— Coś to ty mi teraz wygwizdał stary?
— Ja... ot z nudoty, panyczu — mruknął Soroka, niby niechętny rozmowy, a wewnątrz biło mu serce z radości, że «panycz» jego dumkę zrozumiał. I pomyślał sobie w duchu stary Ukrainiec:

Tam za wodu dudka hraje
Diwcze mówczy, a wsio znaje....

— Słuchaj Soroko, ja ci powiem, coś ty mi gwizdał —
— Ja-bo paniczu nic sobie nie «dumał» —
— Kłamiesz stary — rzekł z uśmiechem podróżny. — Tyś mi chciał powiedzieć, że nie ma ziemi jak Ukraina, że Soroka[1], na której cię mój ojciec dzieckiem znalazł, to najpiękniejsza mogiła na całej ziemi; że nie ma konia nad Asuwułę z białą nóżką, nie ma piękniejszego widoku nad step rozłożysty, i nie ma kościoła nad cerkiew z trzema krzyżami!... Prawda, Soroka, że to chciałeś mi powiedzieć?
Stary Ukrainiec poczerwienił ze wstydu, jakby kto go złapał na złodziejstwie jakiem, a to tymczasem była tylko radość, że panicz jego «dumkę» zrozumiał. Ale jako prosty Kozak uznał za rzecz przyzwoitą, nie przyznać się do takiej dumki, i rzekł:
— Oj, panyczu, to ja tak nie dumał!
— Przyznaj się stary!
— Ta...
— Już ja widzę po twoim garbie —
— Ta, panycz wszystko znaje —
— No, no, nie frasuj się! Gdy przyjedziemy do wielkiego miasta, to zapomnisz o mogiłach i trzech krzyżykach.
— Takoj to panyczu będzie zawsze na «czudżyni».
— Kupię ci pole, wystawię chałupę i będziesz jak w ojczyźnie.
— Ojczyznę daje Hospod - Boh! — mruknął stary Ukrainiec, obrócił się do koni i więcej ani słowa nie odpowiedział.
Tymczasem palił podróżny dalej swoje cygaro, uśmiechał się, patrząc na ruchomy garb starego Soroki, który sapał jak miech kowalski, i pluł na wszystkie trzy części świata, tylko do swego «panycza» ani razu się nie obrócił.
Teraz skręcała się droga aż na sam brzeg stawu. Na środku wody okazała się mała wysepka, ocieniona przecudnie wielkiemi drzewami, których zielone gałęzie odbijały się na jasnem tle wody. Z pomiędzy drzew wyglądały białe mury, ożywiając to ciche ustronie. Kilka kolumn starego kościółka zaglądało przez gęste liście, jak mury świątyni Wenery w poświęconym jej gaju.
Za każdym krokiem otwierał się coraz to inny widok. Tam gruzy murów zczerniałych i chwastem porosłych; tu wieża na pół rozwalona, dwa krzyże pochyło stojące; tu znowu biała ściana kościoła z jakimś obrazem na środku... A wszystko to ujęte było w przezroczyste ramy liścia, wody oraz nieba i tworzyło piękny, zachwycający widok.
W koło była cisza przyjemna, zwierciadło stawu było gładkie, spokojne, a z małej, zaczarowanej wysepki dolatywał głuchy harmonijny świegot ptasząt i cichy szmer liści.
Nie podobna było nie użyć tego widoku, nie zatrzymać się w tem czarownem ustroniu. Jadącemu za granicę wydawał się ten kraniec ziemi rodzinnej jak ostatni, gorący pocałunek kochanki, żegnający nas na długo, a może na zawsze!
Podróżny kazał pocztylionowi zatrzymać konie. Zlazł z dorożki i puścił się ku brzegowi. Soroka patrzył za nim mokrem okiem i łzy połykał.
Tymczasem znikł podróżny w gęstych zaroślach. Przedarłszy się nad sam brzeg wody, szukał drogi, któraby mogła go zaprowadzić do tej zaczarowanej wysepki. Chciał z blizka przypatrzyć się ruinom klasztoru. Ale do wysepki nie było z tej strony przystępu.
Już chciał się wrócić do swego kapryśnego Soroki, gdy w ostoi za krzakami ujrzał łódkę, przywiązaną do wiosła, zatkniętego w grunt piasczysty. Podróżny nie namyślał się wcale, wyjął wiosło z ziemi, odepchnął łódkę, a za kilka chwil kołysał się już na ciemnych falach Czarnowód.
W tej chwili zaszeleściały krzaki, zkąd łódka była odpłynęła, a z pomiędzy zielonych liści okazała się rumiana twarz starego ekonoma.
— Hej, hej! — wołał Mietlica, machając jedną i drugą ręką — proszę nazad, do brzegu, tu są państwo! Hola, hej!
Podróżny chciał improwizowanemu właścicielowi coś wytłumaczyć, a resztę jaką obiecanką dokończyć, gdy nagle za plecyma starego ekonoma okazały się dwa szerokie kobiece kapelusze, a za niemi służący w zielonej liberji, niosący jakieś dziwne stoliki i stelaże.
W obec takiej rekwizycji potrzeba było jak najpokorniej broń złożyć i czem prędzej poddać się na łaskę lub niełaskę tak licznemu nieprzyjacielowi.
Kilka ruchów wiosła, wykonanych z kawalerską zgrabnością, według wszelkich zasad nautyki, zbliżyło w oka mgnieniu zagrożoną łódkę do brzegu.
Ah! monsieur Léon! — krzyknęła margrabina — co za dziwne spotkanie! Pan zawsze dziwakiem! Miłym, romantycznym dziwakiem.
— Pani margrabina! — rzekł zdziwiony podróżny. — Czyż godzi się — dodał po chwili, ściskając jej rączkę — czynić na biednych podróżnych tak niebezpieczne zasadzki?
— A godziż się dawać komuś tak złośliwą przestrogę, aby się nie zapędzać zbyt daleko, gdyż powrót, dajmy na to, do obowiązków naszych, mógłby się stać niemożliwym... Muszę pana zaraz zaprezentować mojej kochanej sąsiadce, a właścicielce tej łódki, którą pan sobie przyswoić chciałeś, tej wody i tych prześlicznych ruin, do których pan zapewne zmierzałeś... pani majorowej: Hrabia Leon, wielkie nic dobrego, ale obiecuje mieć dobre serce, gdy się postarzeje.
— Nie mogłaś pani lepiej mnie opisać.
— Ale nim się pan postarzejesz, to naszem staraniem będzie, to jest mojem i pani majorowej, uczynić z pana znośnego i grzecznego kawalera.
— Co do mnie — odpowiedziała zapłoniona Zuzanna — nie ufam sobie, abym tak prędko mogła dojrzeć wad jakich...
— Ach, proszę cię — przerwała margrabina — już pierwszą wadą pana Leona jest, że lubi brać to, co nie jest jego własnością...
— Pani pozwoli — poderwał z sarkastycznym uśmiechem hrabia Leon — nie chciałem brać tego na własność, chciałem tylko...
— Widzisz go — krzyknęła margrabina, klaszcząc w dłonie — sam się odsłania, jakim jest. Na własność, na wieczną własność, to broń Boże! Ale tak, pour pass er le temps... Panie Leonie, gdyby na przykład ta łódka była sercem?...
— To bym ją odwiązał od lądu, do którego była przykuta, i puściłbym ją na fale. Zdaje się, że to jest właściwe przeznaczenie łódki serca?
— A sam?
— Sam zostałbym, jak zwykle, na brzegu.
— Ach, co za wspaniałomyślność! Bezprzykładne zaparcie się!
— Bynajmniej... to egoizm.
— Egoizm? Zrzekać się nagrody za swe uczynki!
— Nie lubię kołysać się, cierpię zawrót.
— Ah! lękasz się pan, lękasz! Musiałeś już kiedy wypaść z takiej łódki, albo pana niemiłosiernie wyrzucono!
Hrabia Leon uśmiechnął się z cierpkością, a spojrzawszy na towarzyszkę margrabiny, spotkał się z jej smutnem, melancholijnem wejrzeniem. Wydała się mu w tej chwili tak piękną i zajmującą, że oczu od niej oderwać nie mógł i nie zważał wcale, że winien był margrabinie odpowiedź. Spostrzegłszy to margrabina, uderzyła go z lekka ołówkiem, który w ręku trzymała, i rzekła:
— Panie Leonie, odwiązałeś pan jedną łódkę od brzegu, i na tem dosyć dzisiaj. Korzystajmy więc z pańskiej zręczności, którą dopiero co podziwiałyśmy. Odwieziesz nas pan na drugą stronę. Będzie to pierwsza grzeczność błędnego rycerza dla mojej pięknej sąsiadki.
Zuzanna zapłoniła się, chciała coś odpowiedzieć, ale jej myśli jakoś nie szykowały się dzisiaj. Tymczasem wprowadziła ją margrabina do łódki, a zręczny majtek w oka mgnieniu zaniósł je, na sam środek stawu.
— Rysowałam te ruiny, panie Leonie — rzekła z melancholijnem wejrzeniem margrabina — wiele myśli budzą one we mnie... We wszystkiem, co nas otacza, we wszystkiem można się przejrzeć i widzieć, byle tylko myślą pochwycić... Ot na przykład teraz przychodzi mi na myśl ta łódka, którą płyniemy po tych toniach bezgłębnych! Nie jestże to życie nasze? Tem milsze i pewniejsze, im milsza i pewniejsza jest dłoń naszego sternika. O! szczęśliwa kobieta, która z ufnością może się oprzeć o ramię swego sternika...
Podczas tej rozmowy na łódce, która coraz więcej cichła i głuchła, stał Mietlica na brzegu pod krzakami i coś z pod oka patrzył za podróżnym. Coś mu nie w smak było, coś poczęło go niepokoić. Spluwał co sekunda, stawał to na jednej, to na drugiej nodze, ale wszelkie te, inną razą z dobrym skutkiem praktykowane środki, nic mu dzisiaj nie pomogły.
Wreszcie obejrzawszy się, obaczył tuż za sobą starego Sorokę, który zgarbiony jak wielbłąd, sapał z gniewu i niecierpliwości, patrząc za odpływającą łódką. Twarz Soroki miała dla starego ekonoma tyle czegoś tajemniczego, że obszedłszy ją zwolna okiem do koła, zapytał cichym głosem:
— Czy wy z daleka?
Soroka kiwnął głową i ruszył prawem ramieniem.
— Od Moskwy? — powtórzył pytanie ekonom.
Ukrainiec wskazał ręką więcej na południe.
— Byliście w wojsku? Soroka ruszył głową w znak zaprzeczenia.
— Ale w świecie nie mało! — dodał gadatliwy Mietlica.
Stary Ukrainiec otworzył gębę i prawą ręką zrobił szerokie koło ponad samą głową ekonoma. Miało to oznaczać, że cały świat w kółko przejechał.
— Tam do kata! — mruknął Mietlica, prowadząc w odwrotnym kierunku rękę do swojej głowy, aby złe jakie chęci nieznajomego odczarować. — Tam do kata! Czy gadać nie umie, czy co!... A wasz pan był zapewnie ułanem? Soroka zaprzeczył głową.
— No, już tego nie rozumiem — mruknął stary wachmistrz — a przysiągłbym, że był ułanem. Tak gracko brał się do wiosła, jak do lancy.
Rzekłszy to do siebie, spojrzał jeszcze raz na twarz starego Soroki, zgłębił w duchu jej fałdy i zmarszczki, zmierzył pochyłe, garbate plecy, a zatrzymawszy się chwil kilka na białych, coś strasznie zamotanych wąsach, pomyślał sobie w duchu:

— Coś wiele ciekawych rzeczy jest w tych fałdach, w tym garbie i w tych wąsach pomotanych. Gdyby żona moja była kobieta, jak Bóg przykazał, wziąłbym go zaraz na folwark, a wiem, że do białego dnia byłoby co słuchać!



Gdy się to w Czarnowodach nad stawem działo, a rolnik, orzący z drugiej strony wody, na próżno patrzał to na drzewa wysepki, to na białe chmurki, czepiające się wieży Dąbczyna, a nic obaczyć, ani zrozumieć nie mógł, chociaż coś przecież latało mu po przed oczy i uszy: w dworcu Czarnowodzkim nie było także weselej. Tak zwane «spiritualia» wcale się dzisiaj nie udały. Margrabina wzięła z sobą majorowę na przejazdkę po stawie; major zapaliwszy sobie fajeczkę, milczkiem wysunął się w pole; ksiądz proboszcz sprzeciwił się zaraz z góry piątemu rozdziałowi poematu 0 Stefanie Batorym, w którym kilku Świętych pańskich, a patronów polskich, kłócą się między sobą o biedną Polskę, i dowodził, że w niebie nie ma podobnych kłótni, jak w zaściankach szlacheckich; a Jerzy siedział roztargniony, jakby sam jeden był na bożym świecie i nikogo nie słyszał. Widząc to wszystko staruszek, zamknął najprzód tekę, potem zamknął usta, a gdy «spiritualiści» z izdebki się wynieśli, zamknął biedny i oczy, używrając wcześniej swego zwykłego snu poobiedniego.

Z Czarnowód do Dąbczyna prostą, połową drogą można było zajść za pół godziny. Jerzy lubił tg przechadzkę i prawie codziennie odbywał ją pieszo. Droga szła po największej części brzegiem stawu.
Dzisiaj jakoś było mu spieszniej, niż kiedyindziej. Nie zatrzymywał się nigdzie, a nawet ominął z dala graniczny kopiec, na którym zwykł był zawsze stawać i okolicy się przypatrywać.
W Dąbczynie nic nie zastał nowego. W ubogiej mieścinie było cicho i głucho. Przechodząc przez ulicę zamkową, spojrzał na pusty, zamknięty dom poczciwego zegarmistrza, spojrzał na jego mniemanego nieprzyjaciela, który stał w progu swego sklepu w okrągłej, aksamitnej czapeczce, głaskał się po tłustym brzuchu i uśmiechał się do przechodzących.
Wreszcie wszedł do swego mieszkania. Przystąpił szybko do stolika, na którym w małym, porcelanowym kubku stała róża blado-czerwona. Była to ta sama róża, którą wczoraj Janina zerwała i do piersi przypięła.
— Biedny kwiatku! — rzekł do siebie młody marzyciel — ty zwiędniesz i listki twoje opadną. Czy nie zapomni o tobie ta, która cię zerwała, ozdobiła tobą pierś swoją, a gdy tej piersi było za duszno...
Jerzy przychylił usta do róży i dotknął się jej bladych liści...
W tej chwili otworzyły się drzwi. Stary ogrodnik z zamku wszedł do pokoju.
— Cóż tam, Szymonie? — zapytał Jerzy, zarumieniwszy się, że ktoś go zeszedł w tak słabej chwili.
— Oj źle, panie — odparł ogrodnik, człowiek stary — ta i wszystko z nim starzeje.
— Jakże w ogrodzie będzie tego roku?
— Ot! pożal się Boże! Takie piękne linodendron tulpifera, com sam wypieścił własnemi rękami, kazał «jasny pan» wyciąć, a owo czerwono nakrapiane digitales rubieunde...
— A to z jakiego powodu?.
— Ot prawdę powiedziawszy, grymas pański i nic więcej. Powiedział pan: «Szymonie, to wygląda jak na probostwie. Widzę, żeś się postarzał — trzeba mi będzie innego ogrodnika.» Niechże sobie szuka innego, bardzo dobrze, ale ciekawym, czy drugi wychowa taki linodendron tulpifera, a takie digitales ribicunde... Ale, ale, miałem panu powiedzieć, że pan margrabia, a właściwie kamerdyner kazał mi tutaj wstąpić, abyś pan koniecznie dzisiaj przyszedł do zamku.
— Dzisiaj? — zapytał Jerzy, a twarz jego okrył lekki rumieniec.
— Dzisiaj wieczór — odpowiedział ogrodnik, myśląc o swoim linodendronie.
— Czy będą goście?
— Będą państwo z Czarnowód, z Stasznicy i z Konaszewa.
— Nikt więcej? — Będzie także jeden pan, co to z panną Janiną ma się ożenić.
— Z panną Janiną?... co za pan?...
— Nie widziałem go, bo dopiero co przyjechał. Radańska mówiła mi, że młody i bardzo ładny... Ot, kobiety!
Jerzy przeszedł się kilka razy po pokoju, lecz spostrzegłszy, że ogrodnik dziwnie za nim patrzy, zatrzymał się i udając obojętnego, mówił dalej:
— Cóż panna Janina na to?
— Panna Janina zawołała mnie do siebie, gdym się do miasta wybierał i rzekła do mnie: «No cóż, Szymonie, widziałeś tego pana, który chce, abym szła za niego?» I tak się cieszyła, tak do góry skakała, a nie czekając, co ja na to odpowiem, wykręciła się jak fryga na jednej nodze i znikła. Potem wyjrzała jeszcze raz oknem i zawołała za mną: «Spiesz się, Szymonie, a nie zapomnij!...» Otóż teraz muszę jeszcze iść po świece do tego Niemca, bo dzisiaj wszystkie pokoje mają być oświecone. Może będą zaręczyny.
Rzekłszy to, pokłonił się ogrodnik; jeszcze we drzwiach chciał coś o swoim linodendronie tulpiferze powiedzieć, ale wspomniawszy sobie świece i kupca, z którym nieco trudną będzie miał rozmowę, urwał śród słowa i wyszedł za drzwi.
Gdy Jerzy sam został, rzucił się na sofę i oczy ręką zasłonił. Tak siedział długi czas nieruchomy, a nawet nie było widać, że oddychą. Przed jego duszą przesuwały się różne znajome obrazy. Tam gdzieś daleko za Wisłą widział swój dom rodzinny. Dostatek i zamożność otaczały go zewsząd. Nad tym domem uwisła czarna chmura — zawyła burza — a z tej burzy wyszedł biedny młodzieniec i własną ręką włożył sobie na głowę wieniec cierniowy... Dalej widzi rzeszę, rzucającą mu laury pod nogi, a w jego ręku harfa siedmiostrunna... Ta droga prowadzi go do szpitalu, widzi chorych i kaleki, słyszy jęki boleści... A śród tych skarg i jęków z białego obłoku spuszcza się kwiat róży i cudną swoją wonią odbiera mu zmysły...
Jerzy obudził się, wstał i przystąpił do stolika.

Na stoliku stała ta sama blada róża, którą przed chwilą się pieścił. Tylko jeden listek odpadł i leżał na stole, niedaleko ryciny, przedstawiającej kopię obrazu Herbsthofera.



Prawie wszystkie okna zamku były już oświecone, gdy Jerzy wszedł na dziedziniec. Po dziedzińcu wałęsało się kilkanaście liberji, kilka karet i powozów stało przed, starą, rozwaloną bramą.
Zamek miał dzisiaj jakąś smutną, posępną postać. Stojące na krużganku kaplicy figury zdawały się rozwijać swoje szaty kamienne i z otwartemi ramionami czekać na daleki, zwolna posuwający się obłok, na którym miały ztąd ulecieć!... Po za jasno oświecone okna wyszczerzały się gruzy dawnych baszt i murów, a ten gwar wewnątrz nowego pałacu wydawał się jak cichy szept nieboszczyków...
Tak dziwne uczucia miotały sercem Jerzego. Wszedł na schody, prowadzące na pierwsze piętro. Na kurytarzu zaleciał go głos wesołej konwersacji, w którem odróżnić mógł dźwięczny, namiętny głos Janiny.
W tak zwanej sali marmurowej zgromadziło się całe towarzystwo. Kilka statecznych dam siedziało na kanapie, dalej przy fortepianie uformowało się kółko młodszych, najgłośniej szczebioczących, a mężczyźni ugrupowali się po kątach, opowiadając sobie różne nowiny.
Janina wyglądała prześlicznie. Jej piękna, zarumieniona twarz miała jakiś blask eteryczny. Zdawała się być wesołą i nadzwyczaj rozmowną, a jednak lekki, prawie nieznaczny fałdzik na czole, był oznaką, że tam w duszy nie była taka pogoda, jak na twarzy. Terenia siedziała przy oknie i jak zwykle patrzała bezmyślnie przed siebie. Wszystkich zaś oczy zwracała dzisiaj na siebie majorowa. Jej piękną twarz umilał uśmiech łagodny, a zarazem bolesny; w niebieskich oczach drżało pragnienie ekstaz i zachwyceń, jakich jeszcze nie miała młoda jej dusza.
Margrabia stał niedaleko drzwi w białej chustce, w ciemno-tabaczkowym fraku, a układając w różne pozycje swoje popielate nogi, rozmawiał z jakimś wąsatym sąsiadem, który występując godnie, zwiesił był na atłasowej kamizelce kilka funtów breloków, złożonych z najrozmaitszych narzędzi.
Margrabia chciał przyszłemu swemu zięciowi ukazać swój dwór ze strony jak najświetniejszej. Otóż i goście jego musieli dzisiaj poawansować do stopni różnych znakomitości.
Poczciwy ksiądz proboszcz z kroplistym potem na czole, którego na żaden sposób pozbyć się nie mógł na czas dłuższy, był zaprezentowany jako znakomity kaznodzieja, wąsacz z brylokami został właścicielem najpyszniejszej stadniny w kraju; ów bawił się wzorowem gospodarstwem, tamten był od trzech lat kandydatem na posła; a poczciwy major, który tęsknąc za swoją krótką fajeczką, tylko widokiem żony jako tako się podtrzymywał, został bohaterem à la Sułkowski i przy wyprawie do Egiptu miał z Napoleonem ważne mieć rozmowy.
— Wszystko szlachetne, piękne i poczciwe — dodał w końcu margrabia, wodząc ręką po fizjonomjach kilku wąsatych hreczkosiejów, których tym ostatnim epitetem ryczałtem przedstawił — wszystko znajdziesz tutaj zgromadzone, mości hrabio.
Reprezentanci nieszczęsnej poczciwości polskiej ukłonili się z należytą uniżonością przybyłemu gościowi, gdy margrabia nagle rzekł do hrabiego:
— Otóż, mój hrabio, jeszcze jedna interesowna znajomość dla ciebie. Pan Jerzy — literat, poeta, lekarz i najprzyjemniejszy towarzysz. Gdy dłuższy czas u nas zabawisz, znajomość pana Jerzego będzie dla ciebie wielką rozrywką. Obadwa macie nieco ducha awanturniczego. Pan Jerzy awanturuje się wiele na polu tak zwanej idei, poezji i tym podobnych sentymentów, tak samo jak ty hrabio, uganiałeś po stepach arabskich i biłeś się z Mamelukami. Na jedno to wychodzi, prócz tej różnicy, że pan Jerzy odbywa swoje egzercycja przy stoliku i tam składa stosy nieprzyjaciół, a tobie potrzeba stepu i rzeczywistych głów Mameluków.
Jerzy na to nic nie odpowiedział, tylko się ukłonił nowemu swemu znajomemu. Jego myśli były gdzieś indziej. A hrabia wyciągnął do niego rękę, ścisnął go silnie bez wielkiej etykiety i rzekł:
— Bardzo się cieszę z poznania pana. Gdyby szanowny gospodarz nie był mi nic o panu powiedział, już samo imię byłoby dla mnie dostatecznem. Przy wszystkich moich awanturach, które na mój kark włożył gospodarz, bawię się czasami i książką, i lubię się rozpatrywać w indeksie dzieł nowych.
Na tak dziwaczny kompliment chciał właśnie Jerzy coś odpowiedzieć, gdy nagle zaszeleściały suknie, a do nich zbliżyła się szybko Janina, ciągnąc za sobą Terenię. Janina trzymała w ręku rulon nut.
— Panie doktorze — rzekła z miłym uśmiechem — dzisiaj musisz pan zwykły swój obowiązek wypełnić. Pan doktor — dodała, zwrócona do hrabiego — umie wybornie nuty przewracać. A na mnie padł wyrok nieszczęsny, abym zagrała, co właśnie posłuży panom do tem głośniejszej konwersacji.
Mówiąc to, podała Jerzemu rulon i tak jakoś stało się to niezgrabnie, że jej piękna rączka dotknęła się jego ręki i na żaden sposób od papieru oderwać się nie mogła. Do tego jeszcze na nieszczęście rozwinął się rulon i potrzeba było znowu z różnych stron go chwytać, aby nie spadł na ziemię. Przytem znowu kilka razy ich ręce spotkały się z sobą i tak jakoś dziwnie sympatyzowały, że biedny rulon straciwszy równowagę, musiał upaść na ziemię. Hrabia Leon przyszedł im w pomoc, za co otrzymał zgrabny, sylfidowy ukłon.
Jakkolwiek biedny Jerzy o tym swoim zwykłym obowiązku, jaki na niego w obec hrabiego włożyła Janina, wcale nic nie wiedział, udał się jednak do fortepianu, a rozkrzyżowawszy jak mógł najlepiej Szopena na kratce mahoniowej, stanął za krzesłem, na którem usiadła Janina.
Zrazu było cicho, ale tylko przez kilka taktów. Przepowiednia Janiny spełniła się co do joty. Od lewego kąta, gdzie stali reprezentanci poczciwości polskiej, dał się słyszeć głuchy szmer, który powoli wywiązał się w dość porządną i zrozumiałą konwersacyjkę. Kilka dam na kanapie poszło za tym chwalebnym przykładem, a chociaż zrazu udzielano sobie nieco uwag o muzyce, Szopenie i o grającej, wkrótce te artystyczne uwagi przeszły na pole strojów i niektórych sekretów domów znakomitszych. Gdy Jerzy pochylił się ku grającej, aby pierwszą kartkę odwrócić, było już w salonie tak gwarno i huczno, że panna Janina mogła z wszelką przyzwoitością szepnąć mu do ucha: O dziesiątej...
Na drugie słowo potrzeba było czekać aż do końca drugiej stronnicy. Ach! jakże nudny, nieznośny jest czasem ten Szopen w swojej koloraturze! Dla kilku pereł melodji, dla dwóch taktów miłej narodowej piosenki, trzeba przechodzić przez chaos najrozmaitszych warjacji! Jakże on wiele na tem traci! Jakże nudny i nieznośny jest ten nasz genialny Szopen, mianowicie wtedy, gdy się czeka na spojrzenie, na słówko upragnione!...
Wreszcie skończyła się druga stronica. Reprezentanci polskiej poczciwości wyprawili właśnie jakieś polowanie, damy spierały się o szerokość sukni «à la Eugenie». Jerzy przechylił się znowu, zamiast jednej kartki obrócił dwie, a za to usłyszał teraz dwa słowa: w zielonym pawilonie... Ale zbytnia ciekawość została srodze ukarana. Przewrócenie dwóch kartek wprawiło Szopena w niemały ambaras. Poczęło się mu coś nie kleić, coś tu i owdzie mu brakowało, zaczął powoli omdlewać, a zsunąwszy się z kratek mahoniowych, padł jak długi na ziemię.
Wszyscy zbiegli się na ratunek, nawet reprezentanci poczciwości polskiej zatrzymali się na chwilę śród kniei, ale panna Janina już wstała, tymczasem przyjmując ze wszech stron jak najprawdziwsze wykrzyki szału i pochwał.
Utrzymywano, że Szopen nie miał lepszego egzekutora, nigdy nie był wymowniejszy i zrozumialszy, nigdy nie wyszła w takiej pełni cała harmonja tego utworu, jak się to stało pod piękną rączką niezrównanej artystki.
Hrabia Leon stał na uboczu i nic nie mówił.
— Czy pan żadnych komplimentów nie masz dla mnie za moją grę? — zapytała go Janina.
— Mam wiele pani do zarzucenia — odpowiedział krótko hrabia.
— Do zarzucenia?
— Szopen musiał się w grobie obrócić.
— Wszak pan patrzyłeś przez cały czas w inną stronę?
— A przecież widziałem, że przy pani można się stać niezgrabnym.
— Obawiam się pana.
— Jestem wcale nieszkodliwy.
Janina odbiegła z lekką chmurką na czole, a hrabia wziął Jerzego pod ramię i poszedł z nim do reprezentantów poczciwości, którzy właśnie skończyli byli swoje polowanie na borsuki. Po krótkiej z nimi rozmowie oderwali się znowu obaj i stanęli na uboczu, zkąd można było całe towarzystwo obserwować.
— Bardzo przyjemny i gładki człowiek — mówiła między sobą reprezentacja poczciwości.
— Ma być niezmiernie bogaty!
— Mówią, że trochę postrzelony.
— Cały rok koczował z Arabami pod gołem niebem.
— Był u Żuawów.
— Własną ręką zabił dziesięć Kabylów.
— Margrabia mówił, że Mameluków.
— Stara się o pannę Janinę.
— Ładna będzie para.
— Czas ostateczny, bo Warner et Compagnie zabiera Dąbczyn.
— I o Czarnowodach coś źle słychać.
— Mirski także szuka kupca.
— Znowu kupi jaki obcy.
— U mnie ozimina wy gniła.
— U mnie grad wybił.
— Pójdziemy z torbami.

I tak dalej rozmawiała między sobą reprezentacja poczciwości polskiej, a przyszedłszy na tak bolesny temat, który wszystkich blizko obchodził, głuchła zwolna ich rozmowa, aż wreszcie nastała cisza smutna, grobowa. Szczęściem, że w tej chwili otworzyły się drzwi pobocznego salonu, a galonowany lokaj zaprosił zgromadzenie do smacznej, już zastawionej wieczerzy. Na widok kilkunastu ciemnego koloru butelek, które coś strasznie na reńskie wyglądały, poprawiła się jakoś ozimina reprezentacji poczciwości polskiej; a nawet ów straszny Warner et Comp, nie brał się tak skwapliwie do Dąbczyna, jak to sobie przed chwalą wyobrażano.



Na wieży zamkowej wybiła godzina dziesiąta. Dziwna to była rzecz i niesłychana, że arcydzieło starego Wojny było dzisiaj jako tako w zgodzie z młodszem pokoleniem.
Przy stołach w salonie było już trochę pusto, tylko tu i owdzie siedział jeszcze gość spóźniony i dopijał kieliszka. Większa część towarzystwa przeniosła się do małego gabineciku na cygara. Wszyscy byli już w jak najlepszym humorze, a ktoby widział te twarze ożywione, usta uśmiechające się, oczy roziskrzone, ktoby słyszał tę wesołą, dowcipną pogadankę, nie uwierzyłby, że jednemu przed godziną ozimina wy gniła, drugiemu grad potłukł, a trzeci z torbami już iść zamierzał.
Był to właśnie czas sposobny dla Jerzego. Chociaż hrabia Leon jakoś fatalnie go polubił i zawsze jego towarzystwa szukał, zdarzyło się jednak, że wąsacz z brylokami, uwierzywszy sam w pyszną swoją stadninę, począł wszystkie swoje bachmaty i sułtany kolejno na scenę wyprowadzać. Hrabia Leon, jako wielki miłośnik koni, począł go słuchać. W tej chwili wymknął się Jerzy wcale niepostrzeżony.
Zielony pawilon, który w gorącej jego wyobraźni stał się już zaczarowanym kryształowym pałacem, był to letni domek, włoskiej architektury, położony na wschodzie do ogrodu, a z głównem skrzydłem pałacu połączony zgrabną, szklanną galerją. W lecie zastawiano zazwyczaj tutaj podwieczorek, albo herbatę, jeźli się ta ograniczała na koło familijne.
Jerzy wszedł do ogrodu.
Niebo było pogodne. Biała tarcza księżyca posuwała się zwolna po ciemnem, szafirowem sklepieniu. Gwiazdy iskrzyły się jak perły, rzucone ręką wszechmocną w sin}7 przestwór, a kilka drobnych, białych chmurek igrały koło księżyca jak trzodka baranków. A za niemi srebrzyła się chłodna rosa, liście drzew zaszeleściały głucho śród ciszy nocnej.
A tam, z po za białego obłoku wyjrzała duża, biała gwiazda; po jej srebrnem promieniu spuściły się dobre duchy i patrzały ciekawie przez szyby pawilonu. I cieszą się dobre duchy i szepczą do siebie wieść radosną, że dwa serca, dwie dusze połączą się bratnim uściskiem... Ach, nie! To duchy-psotniki, co zlazły z liści starej gruszy, śmieją się i chichoczą... Cicho! nie płoszcie tych dobrych duchów, które przyszły z nieba, aby szczęście ludzkie oglądać na ziemi!...
Jerzy wszedł do pawilonu.
Tam głucho i pusto. Przez duże, szklanne okna zagląda księżyc, a tam ponad ciemny szczyt lipowej alei podnoszą się olbrzymie, kamienne postacie na krużganku kaplicy... Tam sterczy rozwalona baszta... a tam w dali... tam... jakaś postać... to cień z okna pałacu...
Z drugiej strony pawilonu ciemna, lipowa alea. Olbrzymie cienie drzew i konarów walą się na ziemi, słychać lekki szelest liści, które rosa porusza; tam mała ptaszyna zatrzepocze skrzydłami... a tam... tam w głębi... mały ognik... to robaczek świecący!...
Ktoś lekko we drzwi zapukał... słychać szelest jedwabnej sukni... tam przy ścianie... tam dalej... ach, to wierci robak!...
Jerzy wytężył wzrok swój, przycisnął ręką bijące serce, aby najmniejszy szelest zachwycić — oddech jego skonał na ustach rozpalonych — całe życie jego zbiło się w jedną myśl, w jedno pragnienie... Wtem u góry otwarły się małe drzwiczki, a na schodkach okazała się Janina.
Jerzy otworzył ramiona — serce jego biło głośno.
Janina zwolniła kroku i rzekła spokojnym głosem:
— Zapewnie to pana zadziwia, że na coś podobnego się odważam. Ale nagły interes zmusza mnie do tego.
— Interes? — wyjąknął młody marzyciel.
— Tak jest, mam bardzo ważny interes do pana, czyli raczej prośbę.
Jerzy opuścił ręce, w piersi zabrakło mu tchu. Janina zeszła ze schodów i zbliżyła się do okna.
— Okazuję panu tem moje zaufanie, jakie w nim pokładam — mówiła dalej.
Jerzy skłonił się, słowa zamarły mu na ustach.
— Jutro rano — bardzo rano — udasz się pan do Mogił —
— Do młodego Warnera?...
— Jeźli go tam nie będzie, pójdziesz pan do ojca.
— Do ojca?
— I tam odszukasz także pana Von der Mark!
Von der Mark!
— I dołożysz pan wszelkich starań, aby pojedynek między nimi nie przyszedł do skutku —
— Pani! — zawołał Jerzy, a w tem jednem słowie ozwały się wszystkie struny duszy.
— Ach, jakżeś pan dziwny! — rzekła z uśmiechem Janina — czy to pana martwi?
Warner i Von der Mark!...
— Pojedynkują się, a jam powodem tego pojedynku — dokończyła Janina z wielkim spokojem.
Jerzy cofnął się o kilka kroków i oparł się o żelazną balustradę. Janina wytrzymała chwil kilka biednego marzyciela w tym stanie. Poczem zaczęła:
— Nie myśl pan, żebym sama stała się do tego powodem. Dopiero dzisiaj dowiedziałam się o tem. Pan Von der Mark miał coś niegrzecznie o mnie mówić — pomyśl pan sobie na przykład, że mówił, żem brzydka — wtrąciła z zachwycającym uśmiechem — i z młodym Warnerem o to się przymówili. Ot i cała straszna rzecz, która pana zmysłów pozbawiła. Idzie mi o to, aby do pojedynku nie przyszło, bo potem stanie się głośną ta ich sprzeczka i wszyscy się dowiedzą, żem brzydka, a może nawet i uwierzą wraz z panem. A zresztą choćbyś pan, a może kilku innych, temu nie uwierzyło, to sam pan przyznasz, że dla mnie podobny pojedynek, jak i dla każdej innej, nie jest wcale korzystny.
Janina mówiła spokojnie i z rozsądkiem. Skończywszy, zwróciła się do schodków, a wyciągając do niego białą, prześliczną rączkę, rzekła głosem, który gdzieś wprost z serca wychodził:
— I cóż? uczynisz to pan dla mnie?
Jerzy uczuł na swojej ręce miękką, aksamitną rączkę, a ta rączka zadrżała... Dreszcz ekstazy przebiegł po jego piersi — uścisnął tę rączkę, przyciągnął do siebie, a drugą objął ramiona dziewicy i silnie do serca przycisnął. Janina nie opierała się wcale, tylko głowę w tył przechyliła i pełnem okiem wpatrzyła się w twarz Jerzego. Ale jej serce biło mocniej, a biło przy drugiem sercu... Któż wie, czem się serca porozumiewają? Ach, to nie to serce, które widzimy martwe — ono inne, zupełnie inne, gdy się w niem odbywa tajemnica życia! Tego serca nikt nie widział! Wy nie znacie serca, gdy mówi!...
W tem jakaś biała postać przesunęła się po przed okna pawilonu. Janina zadrżała, wywinęła się z objęć Jerzego i znikła w ciemnej galerji.
Jerzy wybiegł do lipowej alei i pospieszył za białem zjawiskiem.
W alei przechadzała się Terenia. Szła niepewnym krokiem, jak lunatyczka.
— Ach, ja go tak kocham! — mówiła do siebie biedna idjotka, wyciągając do błędnych, nocnych mar swoje omdlałe ramiona.
Jerzy spojrzał smutno za biedną sierotą.
— Jakże nieszczęśliwą jest ta idjotka! — pomyślał sobie szczęśliwy kochanek.
Wracając do zamku, potrącił o jakąś zgarbioną figurę przy oknie pawilonu.








  1. Soroka, mogiła na Ukrainie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.