Chłopi (Balzac)/Część druga/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Chłopi
Wydawca Księgarnia F. Hoesick
Data wyd. 1928
Druk Zakłady Drukarskie Galewski i Dau
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ DRUGA.
ROZDZIAŁ I.
ŚMIETANKA Z SOULANGES..

Blisko o sześć kilometrów od Blangy, aby rzec urzędownie, i równie daleko od La-Ville-aux-Fayes, na wzgórzu będącem odnogą owego długiego pasma gór, u stóp którego płynie Awona, wznosi się amfiteatralnie miasteczko Soulanges, przezwane ładnem z większem może prawem niż Mantes.
U stóp tego wzgórza, Thune rozlewa się na gliniastym gruncie na przestrzeni około trzydziestu hektarów, na których skraju młyny Soulanges, rozrzucone na licznych wysepkach, tworzą architekturę tak wdzięczną, jakgdyby ją skomponował artysta. Nawodniwszy park Soulanges, gdzie rodzi piękne rzeki i sztuczne jeziora, Thune wpada wspaniałym kanałem do Awony.
Zamek Soulanges, przebudowany za Ludwika XIV wedle rysunków Mansarda, jeden z najpiękniejszych w Burgundji, wznosi się nawprost miasta. Tak więc, Soulanges i zamek przedstawiały dla siebie wzajem widok równie wspaniały jak wdzięczny. Droga powiatowa kręci się między miastem a stawem, nazwa nym, nieco zbyt szumnie, przez ludzi miejscowych jeziorem Soulanges.
Miasteczko to jest jedną z owych naturalnych kompozycji, niezmiernie rzadkich we Francji, gdzie brak jest zupełnie tego rodzaju piękności. Tam odnajdziecie w istocie wdzięk Szwajcarji, jak to pisał Blondet w swym liście; wdzięk okolic Neufchâtel. Wesołe winnice, opasując Soulanges niby wstążką, dopełniają tego podobieństwa, bez Jura i bez Alp oczywiście. Ulice piętrzące się na wzgórzu jedna nad drugą, mają niewiele domów, ponieważ wszystkie domy otoczone są ogrodami tworzącemi owe kępy zieloności, tak rzadkie w stolicach. Niebieskie lub czerwone dachy, tonące w kwiatach, drzewach, winogradzie, dają widok urozmaicony i pełen harmonji.
Kościół, stary kościół średniowieczny, zbudowany jest z kamienia dzięki hojności dziedziców Soulanges, którzy zastrzegli sobie kaplicę przy chórze i kryptę na grób rodzinny. Portyk, jak w kościele w Longjumeau, tworzy tu olbrzymią arkadę, zdobną kamiennemi wianuszkami i posążkami. Po bokach dwa filary z niszami, kończące się ostro. Brama ta, dość często powtarzająca się w średniowiecznych kościółkach, które przypadek ochronił od spustoszeń kalwinów, uwieńczony jest tryglifem, na którym znajduje się rzeźba Najśw. Panny z Dzieciątkiem. Boczne ściany tworzą na zewnątrz pięć arkad zaznaczonych żebrami; w oknach witraże. Chór wspiera się na łukach godnych katedry. Dzwonnicę umieszczono w ramieniu krzyża: jest to kwadratowa wieża, nad którą wznosi się kampanilla. Kościół ten widny jest zdala, ponieważ znajduje się w górze rynku, poniżej którego przechodził gościniec.
Rynek, dość szeroki, okalają oryginalne budowle, każda z innej epoki. Niektóre pół z drzewa pół z cegieł, z łupkowemi daszkami, sięgają średnich wieków. Inne, kamienne, z balkonem, mają owe spadziste dachy, tak ulubione naszym przodkom, datujące z XII wieku. Wiele z nich uderza owemi staremi wystającemi belkami o pociesznych figurkach; belki te tworzą rodzaj obdachu i przypominają czas, kiedy mieszczaństwo trudniło się wyłącznie handlem. Najwspanialszy jest dawny trybunał, dom o rzeźbionej fasadzie, tuż obok kościoła, z którym harmonizuje cudownie. Sprzedany z urzędu za Rewolucji, przeszedł na własność gminy, która uczyniła zeń ratusz oraz pomieściła tam sąd pokoju, gdzie od samego początku istnienia tego urzędu zasiadał pan Sarcus.
Ten lekki szkic pozwoli uprzytomnić sobie rynek w Soulanges, zdobny w środku śliczną studnią przywiezioną z Włoch, w r. 1520, przez marszałka de Soulanges, i która nie przyniosłaby wstydu żadnej stolicy. Wodotrysk, pochodzący ze źródła na wzgórzu, tryska nieustannie z czterech amorków z białego marmuru, trzymających konchy i uwieńczonych koszem winogron.
Wykształceni podróżni przejeżdżający tamtędy (o ile wogóle zdarzą się tacy po Blondecie) ujrzą w tym rynku ów plac uświetniony przez Moliera i przez teatr hiszpański, który władał tak długo na scenie francuskiej i który będzie zawsze przypominał że komedja urodziła się w ciepłych krajach, gdzie życie toczyło się na placu publicznym. Rynek w Soulanges tem lepiej przypomina ten plac klasyczny i zawsze jednaki we wszystkich teatrach, ile że dwie pierwsze ulice, przecinając go właśnie na wysokości studni, twarzą owe kulisy tak potrzebne dla panów lub dla lokai aby się spotykać lub unikać. W rogu jednej z tych ulic, która się zowie ulicą de la Fontaine, błyszczy szyld rejenta Lupin. Dom Sarcusa, dom poborcy Guerbet, dom Bruneta, domy pisarza Gourdon i brata jego lekarza, dom starego pana Gendrin-Vattebled, generalnego strażnika wód i lasów, te domy utrzymywane bardzo schludnie przez właścicieli, którzy biorą serjo przydomek swego miasta, mieszczą się dookoła rynku i tworzą arystokratyczną dzielnicę Soulanges.
Dorn pani Soudry, potężna bowiem indywidualność ex-pokojówki panny Laguerre przesłoniła sobą naczelnika gminy, dom ten, zupełnie nowoczesny, zbudował bogaty kupiec win, urodzony w Soulanges, który, zrobiwszy majątek w Paryżu, wrócił w 1793 po zakup zboża dla swego rodzinnego miasta. Zamordowała go tam jako paskarza ludność podjudzona krzykiem nędznego murarza, wuja Godaina, z którym winiarz miał jakiś zatarg z okazji swej ambitnej budowli.
Likwidacja jego spadku, wydzieranego sobie przez krewniaków, ciągnęła się tak długo, iż, w r. 1798, Soudry, wróciwszy do Soulanges, mógł kupić za tysiąc talarów pałac handlarza win i wynajął go zrazu powiatowi na pomieszczenie żandarmerji. W r. 1811, panna Cochet, której Soudry radził się we wszystkiem, sprzeciwiła się żywo przedłużeniu najmu, uważając że niepodobna mieszkać w konkubinacie, jak mówiła, z koszarami. Soulanges, wspomożone przez powiat, zbudowało wówczas koszary dla żandarmerji, opodal merostwa. Brygadjer oczyścił swój dom, przywrócił mu dawną świetność splugawioną przez stajnie i przez pobyt żandarmów.
Dom ten, jednopiętrowy, z dachem w którym znajdowały się poddasza, miał trzy fronty, jeden na rynek, drugi na jezioro, trzeci na ogród. Czwarta strona wychodziła na dziedziniec dzielący dom Soudrych od sąsiedniego domu zajmowanego przez korzennika nazwiskiem Vattebled, człowieka z drugiej klasy miejscowego towarzystwa, ojca pięknej pani Plissoud, o której zaraz będzie mowa.
Wszystkie małe miasteczka mają swoją piękną panią, tak jak mają Socquarda i kawiarnię Pokojową.
Każdy zgaduje, że front wychodzący na jezioro okolony jest terasą z ogródkiem, niezbyt wysoką, z kamienną balustradą, pod którą biegnie droga powiatowa. Z terasy tej schodzi się po stopniach do ogrodu; na każdym stopniu znajduje się drzewko pomarańczowe, granat, mirt i innne zbytkowne drzewa, wymagające w głębi ogrodu cieplarni, którą pani Soudry upiera się nazywać ciepralnią. Z rynku wchodzi się do domu przez typowy dla małych miasteczek ganek. Bramę wjazdową, przeznaczoną dla domowników, dla pańskiego konia i dla nadzwyczajnych wizyt, otwiera się rzadko. Zwyczajni goście, przybywający piechotą, wchodzą gankiem.
Styl domu państwa Soudry jest suchy, mimo to całość posiada, jak na to małe miasteczko, wygląd monumentalny. Dom ten posiada swoją sławę.
Naprzeciwko, na drugim rogu rynku, znajduje się słynna kawiarnia Pokojowa, której osobliwości, a zwłaszcza kuszące Tivoli, wymagają opisu obszerniejszego niż opis domu Soudrych.
Rigou bywał bardzo rzadko w Soulanges, każdy bowiem udawał się do niego: rejent Lupin czy Gaubertin, Soudry czy Gendrin; tak się go obawiano. Ale zobaczymy, że każdy człowiek wykształcony, jak ten ex-benedyktyn, byłby naśladował wstrzemięźliwość pana Rigou; przekona o tem szkic osób, o których mówiono w okolicy: „To śmietanka Soulanges“.
Ze wszystkich tych postaci, najoryginalniejszą, jak się domyślacie, była pani Soudry, którą aby dobrze oddać, trzeba nie żałować dotknięć pendzla.
Pani Soudry pozwalała sobie na odrobinę rużu wzorem panny Laguerre; ale tak lekki cień zmienił się, siłą przyzwyczajenia, w placki czerwieni. W miarę jak zmarszczki na twarzy stawały się głębsze i liczniejsze, merowa wyobraziła sobie że zdoła je wypełnić kosmetykiem. Ponieważ czoło jej stawało się zbyt żółte, skronie zaś błyszczały, waliła na nie blansz i imitowała młodzieńcze żyłki lekką niebieską siatką. Malowanie to podkreślało nadzwyczajną żywość jej oczu, już z natury szelmoskich, tak iż maska ta wydałaby się komuś obcemu więcej niż dziwna, ale znajomi, przywykli do tego sztucznego blasku, uważali panią Soudry za piękność.
Kobyła ta, stale wygorsowana, odsłaniała grzbiet i piersi, wybielone i wywerniksowane temi samemi sposobami co twarz; ale, na szczęście, pod pozorem przewietrzenia wspaniałych koronek, przysłaniała nieco swoje chemiczne produkty. Nosiła zawsze staniki na fiszbinach z klinem schodzącym bardzo nisko, przybrane pomponikami wszędzie, nawet na szpicu!... Spódnica jej wydawała ostry szelest, tyle na niej było jedwabiu i falbanek.
Rynsztunek ten, który usprawiedliwiał słowo utours, wkrótce niezrozumiałe, był tego wieczora z kosztownego adamaszku; pani Soudry bowiem posiadała sto sukien, jedna bogatsza od drugiej, wszystkie z olbrzymiej i wspaniałej garderoby panny Laguerre, i wszystkie przerobione wedle ostatniej mody r. 1808. Włosy jej peruki blond, fryzowane i pudrowane, dźwigały majestatycznie wspaniały czepek z wiśniowemi atłasowemi kokardami, kolor odpowiadający wstążkom przy sukni.
Wyobraźcie sobie teraz, pod tym czepeczkiem, zawsze bardzo strojnym, twarz szympansa, potwornie szpetną. Kałmucki nos, zapadły jak u kościotrupa, oddzielony był szerokim płatem owłosionej skóry od ust ze sztuczną szczęką, z której dźwięki wychodzą niby z myśliwskiego rogu. Niełatwo teraz zrozumiecie, czemu śmietanka i zresztą całe Soulanges uważało tę swoją królowę za piękność, chyba że sobie przypomnicie zwięzły traktat ex professo, jaki jedna z najinteligentniejszych kobiet naszego czasu świeżo napisała o sztuce stania się piękną w Paryżu zapomocą akcesorjów.
W istocie, pani Soudry żyła wśród owych wspaniałych darów złupionych na swojej pani, które ex-benedyktyn nazywał fructus belli. Następnie, wyzyskiwała swoją brzydotę przesadzając ją, dając sobie ton, wzięcie, których nabiera się tylko w Paryżu i którego tajemnicę posiada najpospolitsza Paryżanka, zawsze będąca mniej lub więcej małpką. Ściskała się bardzo, kładła olbrzymią tiurniurę, nosiła brylantowe kolczyki, palce były obładowane pierścionkami. Wreszcie, pod szyją, między dwiema masami zlanemi perłowym blanszem, błyszczał chrząszcz złożony z dwóch topazów z brylantową główką, dar drogiej pani, o którym mówiono w całym departamencie. Tak samo jak nieboszczka jej pani, chodziła zawsze z nagiemi ramionami i bawiła się wachlarzem z kości słoniowej, malowanym przez Rouchera i spiętym dwiema małemi różyczkami.
Kiedy pani Soudry wychodziła z domu, trzymała nad głową prawdziwą parasolkę z XVIII wieku, to znaczy laskę, na której znajdowała się zielona umbrelka z zielonemi frendzlami. Kiedy się przechadzała na swojej terasie, wzięłoby się ją, z bardzo daleka, za postać z Watteau.
W salonie tym, obitym czerwonym adamaszkiem, z adamaszkowemi firankami podszytemi białym jedwabiem, gdzie kominek strojny był chińszczyzną z dobrych czasów Ludwika XV, z galeryjką i gałązkami lilji dźwiganemi przez amory, w owym salonie pełnym złoconych mebli, zrozumiałem jest, że ludzie z Soulanges mogli mówić o pani domu: Piękna pani Soudry! Toteż „pałac“ Soudrych stał się narodową dumą powiatowej stolicy.
O ile śmietanka tego małego miasteczka wierzyła w swoją królowę, królowa również wierzyła w samą siebie. Zjawiskiem, które nie jest rzadkie, i które próżność macierzyńska, próżność autorska, ziszczają codziennie w naszych oczach co do utworów literackich i panien na wydaniu, panna Cochet w ciągu siedmiu lat tak dobrze znikła pod postacią pani merowej, że pani Soudry nietylko nie pamiętała swej pierwotnej kondycji, ale wręcz wierzyła, że jest kobietą z towarzystwa. Tak dobrze zapamiętała tony, minki, gesty, maniery swojej pani, że, oblekając jej dostatek, oblokła całą jej impertynencję. Znała na palcach wiek XVIII, anegdoty o wielkich panach, ich parantele. Ta przedpokojowa erudycja dostarczała jej tematu do rozmowy, pachnącej dawnym dworem; ten spryt subretki uchodził tedy za najlepszy ton. Ta pani merowa to był, jeżeli chcecie, strass, ale dla dzikich czyż strass nie jest to samo co djament?
Tę kobietę otoczono pochlebstwami, ubóstwiano, jak niegdyś ubóstwiało jej panią towarzystwo, które znajdowało u niej raz na tydzień obiad, a kawę i likiery wrazie zjawienia się w porze deseru, przypadek dość częsty. Żadna kobieca głowa nie oparłaby się narkotycznej sile tego nieustannego kadzidła. W zimie salon ten, dobrze ogrzany, suto oświecony, zapełniał się najbogatszem mieszczaństwem, które odpłacało komplementami znakomite likwory oraz wyborne wina pochodzące z piwnicy „drogiej pani“. Stali goście i ich żony, korzystający z tego zbytku, oszczędzali w ten sposób opał i światło. Toteż wiecie co mówiono na pięć mil wokoło, a nawet w La-Ville-aux-Fayes?
— Pani Soudry cudownie robi honory, powiadano czyniąc przegląd znakomitości powiatowych; prowadzi dom otwarty; goście cudownie się tam czują. Umie być na wysokości swego majątku. Jest bardzo dowcipna. A co za srebra! Taki dom znajdzie się chyba tylko w Paryżu!...
Srebro ofiarowane przez Boureta pannie Laguerre, wspaniałe srebro słynnego Germain, było formalnie skradzione przez pannę służącą. Po śmierci panny Laguerre, przeniosła je poprostu do swego pokoju, tak że spadkobiercy, nie znający walorów spadku, nie mogli go reklamować.
Od pewnego czasu, kilkanaście osób tworzących śmietankę Soulanges, mówiło o pani Soudry jako o serdecznej przyjaciółce panny Laguerre, okrzykując się na słowo pokojówka i twierdząc że się poświęciła dla śpiewaczki zostając towarzyszką tej wielkiej artystki.
Rzecz szczególna i prawdziwa! wszystkie te złudzenia, stawszy się rzeczywistością, wniknęły u pani Soudry aż do realnych zakątków serca; jakoż władała wszechwładnie nad mężem.
Żandarm, zmuszony kochać kobietę o dziesięć lat starszą od niego i dzierżącą w garści majątek, utrzymywał ją w pochlebnem przekonaniu o jej piękności. Mimo to, kiedy mu zazdroszczono, kiedy mu mówiono o jego szczęściu, żandarm życzył czasem aby ten ktoś był na jego miejscu; aby bowiem ukryć swoje grzeszki, przedsiębrał ostrożności jakie się rozwija wobec młodej ukochanej żony, i zaledwie od kilku dni zdołał wprowadzić do domu ładną służącą.
Portret tej królowej jest nieco pocieszny, ale parę takich egzemplarzy znajdowało się jeszcze w owej epoce na prowincji; jedne w sferze mniej lub więcej szlacheckiej, inne w wielkich finansach. Pewna wdowa po generalnym dzierżawcy w Turenji, okładała sobie jeszcze policzki plasterkami cielęciny. Portret ten, kreślony z natury, byłby niezupełny bez brylantów w które był oprawny, oraz bez głównych dworaków, których szkic jest niezbędny, choćby poto aby pokazać jak groźne są podobne liliputy, i czem są po małych miasteczkach organy opinji publicznej. Nie łudźcie się! istnieją miejscowości podobne do Soulanges, które, nie będąc wioską, ani osadą, ani małem miasteczkiem, mają coś z miasteczka, wioski i osady. Fizjognomje mieszkańców są tam zupełnie inne niż na łonie poczciwych, ciężkich, złośliwych miast prowincjonalnych; sąsiedztwo wsi oddziaływa tam na obyczaje i mieszanina ta wydaje typy naprawdę oryginalne.
Po państwu Soudry, najwybitniejszą osobą był rejent Lupin, pełnomocnik domu Soulanges; zbytecznem jest bowiem mówić o starym Gendrin-Vattebled, generalnym strażniku, dziewiędziesięcioletnim starcu, bliskim śmierci, który, w dobie rozkwitu pani Soudry, siedział już w domu. Człowiek ten, niegdyś władca Soulanges, piastujący swój urząd od czasu Ludwika XV-go, mówił jeszcze, w swoich przytomnych chwilach, o jurysdykcji Marmurowego Stołu.
Mimo iż liczący czterdzieści pięć wiosen, Lupin, świeży i różowy, dzięki tuszy jakiej nabywają z konieczności ludzie żyjący przy biurku, śpiewał jeszcze romance. Toteż zachował wykwintny strój salonowych tenorów. Wyglądał niemal na Paryżanina, ze swemi lśniącemi bucikami, żółtą kamizelką, obcisłym surdutem, bogatym jedwabnym krawatem, modnemi spodniami. Dawał sobie fryzować włosy u miejscowego fryzjera, gazety miejskiej, i podtrzymywał reputację zdobywcy serc dzięki swemu stosunkowi z panią Sarcus, żoną Sarcusa — bogacza, która była w jego życiu nieprzymierzając tem, czem kampanja włoska w życiu Napoleona. On jeden jeździł do Paryża, gdzie przyjmowano go u hrabstwa Soulanges. Toteż odgadlibyście z samego sposobu mówienia, że ten człowiek dzierżył berło mody i elegancji. Wyrokował o każdej rzeczy jednem słowem: knot. Człowiek, mebel, kobieta, mogły być knotem. To było owo strącenie w nicość, jakiem artyści wyrażają ostatni szczebel pogardy. Co się tyczy pochwały, sprowadzał ją do jednego słowa: delicje. „Delicje“, to był szczyt jego podziwu. „Delicje! Delicje“ mogliście być spokojni. Ale „Delicje! Delicje! Delicje“ trzeba było cofnąć drabinę, sięgało się nieba doskonałości.
Palestrant, nazywał się bowiem sam palestrantem, degradując się przez żart poniżej swego stanu; palestrant znajdował się na stopie wzajemnej kokieterji z panią merową, która miała do Lupina słabość, mimo że był blondyn i nosił okulary. Panna Cochet lubiła zawsze tylko brunetów, z wąsami i z pęczkami kłaczków na palcach. Ale robiła wyjątek dla Lupina, dla jego elegancji; sądziła zresztą że tryumf jej w Soulanges byłby niezupełny bez wielbiciela; ale, ku wielkiej rozpaczy jej męża, wielbiciele królowej nie śmieli dać swej admiracji formy cudzołożnej.
Rejent posiadał wysoki tenor, dawał niekiedy jego próbkę w kąciku albo na terasie, ot, dla przypomnienia swego towarzyskiego talentu, rafa o którą rozbijają się wszyscy ludzie posiadający talent towarzyski, nawet, niestety, ludzie genjalni!
Lupin ożenił się z bogatą dziedziczką w sabotach i błękitnych pończochach, jedyną córką handlarza soli, wzbogaconego za Rewolucji, w epoce w której fałszerze soli zgarniali olbrzymie zyski, dzięki buntowi ludności przeciw podatkom od soli. Zostawiał przezornie żonę w domu, gdzie Belunię trzymała platoniczna miłość do bardzo pięknego dependenta bez grosza, nazwiskiem Bonnac, który w drugiej klasie odgrywał tę samą rolę, co jego pryncypał w śmietance.
Pani Lupin, kobieta bez wykształcenia, pojawiała się jedynie w uroczyste dnie, podobna do olbrzymiej fajki burgundzkiej, ubrana w aksamity i uwieńczona małą główką tkwiącą w ramionach o wątpliwej cerze. Żadne zabiegi nie zdołały utrzymać obwodu jej pasa w naturalnem miejscu. Belunia przyznawała się naiwnie, że przezorność nie pozwala jej nosić gorsetu. Wreszcie żadna wyobraźnia poety, lub lepiej rzekłszy odkrywcy, nie znalazłaby na plecach Beluni śladu kuszącej wklęsłości, jaką tworzy kręgosłup u wszystkich kobiet będących kobietami.
Belunia, okrągła jak żółw, należała do kobiet bezkręgowych. Ten przerażający przerost tkanki tłuszczowej uspakajał zapewne pana Lupin co do niewinnych miłostek grubej Beluni, którą nazywał bezczelnie Belunią, nie budząc tem niczyjej wesołości.
— A co jest pańska żona? spytał go raz bogacz Sarcus, który nie mógł strawić pewnego dnia słowa knot, użytego o jakimś okazyjnie kupionym mebelku.
— Moja żona to nie to co pańska, odparł: jeszcze nie jest określona.
Lupin krył pod grubą powłoką swój spryt; miał ten zdrowy rozum aby taić swój majątek, conajmniej równie znaczny jak majątek starego Rigou.
Synek pana Lupin, Amaury, był rozpaczą ojca. Ten jedyny syn, don Juan okolicy, wzdragał się iść drogą ojcowskiego zawodu; nadużywał swej roli jedynaka czyniąc olbrzymie szczerby w ojcowskiej kasie, nigdy nie wyczerpując pobłażliwości ojca, który powiadał za każdym wybrykiem: „I ja byłem taki!“ Amaury nie chodził nigdy do pani Soudry, która przyprawiała o mdłości, ponieważ, w duchu swych tradycyj panny służącej, próbowała zająć się wychowaniem tego młodego człowieka, gdy jego upodobania ciągnęły go do bilardu w kawiarni Pokojowej. Spotykał się tam z najlichszemi figurami Soulanges, nawet z takim Bonnebault. Szumiał (wedle wyrażenia pani Soudry), na perory zaś ojcowskie odpowiadał wiekuistą śpiewką: „Niech mnie ojciec wyśle do Paryża, nudzę się tutaj“.
Lupin skończył, niestety! jak wszyscy zdobywcy serc, przywiązaniem quasi-małżeńskiem. Jego notoryczną miłością była żona drugiego pisarza przy sądzie pokoju, pani Eufemja Plissoud, dla której nie miał tajemnic. Piękna pani Plissoud, córka korzennika Vattebled, władała w drugiej klasie jak pani Soudry w pierwszej. Ten Plissoud, nieszczęśliwy rywal Bruneta, należał tedy do drugiej klasy; prowadzenie bowiem żony, które, jak mówiono, tolerował, ściągnęło nań publiczną wzgardę śmietanki.
O ile pan Lupin był muzykiem śmietanki, o tyle pan Gourdon, lekarz, był jej uczonym. Powiadano o nim: „Mamy tu uczonego pierwszego rzędu“. Tak samo jak pani Soudry (która się znała na tem, ile że wprowadzała rano do swej pani Picciniego i Glucka i ubierała pannę Laguerre w Operze) wmawiała we wszystkich, nawet w Lupina, że byłby zrobił karjerę ze swoim głosem, tak samo ubolewała że lekarz nie drukował swoich myśli.
Pan Gourdon powtarzał poprostu myśli Buffona i Cuviera o globie, co nie łatwo mogło mu stworzyć reputację uczonego w Soulanges; ale zbierał przytem muszle, miał zielnik i umiał wypychać ptaki. Wreszcie powziął ambitną myśl aby zapisać gabinet przyrodniczy miastu Soulanges; z tą chwilą uchodził w oczach całej okolicy za wielkiego przyrodnika, za następcę Buffona.
Lekarz ten, typ w rodzaju genewskich bankierów, miał bowiem ich pedantyzm, chłód, purytańską schludność, nie mając ich pieniędzy ani zmysłu rachuby, pokazywał nadzwyczaj chętnie ten gabinet, składający się z niedźwiedzia i z świszczą zdechłych po drodze w Soulanges; ze wszystkich gryzoni ów departamentu, myszy leśnych, kretów, myszy, szczurów, etc.; ze wszystkich rzadkich ptaków zabitych w Burgundji, wśród których błyszczał alpejski orzeł schwytany w Jura. Gourdon posiadał kolekcję lepidopterów, które to słowo budziło nadzieję potworności i sprawiało że, ujrzawszy je, mówiono: „Ależ to motyle!“ Następnie, piękny zabiór kopalnych muszli pochodzących z kolekcyj licznych przyjaciół, którzy zapisali mu swoje muszle umierając; wreszcie minerały Burgundji i Jura.
Bogactwa te, umieszczone w oszklonych szafach, których szuflady zawierały zbiór owadów, zajmowały całe pierwsze piętro domu Gourdonów, i robiły pewne wrażenie przez dziwność etykietek, przez magję kolorów i przez skupienie tylu przedmiotów, na które nie zwraca się żadnej uwagi kiedy się je widzi w naturze, a które podziwia się za szkłem. Zamawiano się, aby iść obejrzeć gabinet pana Gourdon.
— Mam, powiadał ciekawym, pięćset egzemplarzy z działu ornitologji, dwieście ssaków, pięć tysięcy owadów, trzy tysiące muszli i siedemset okazów mineralogicznych.
— Co pan miał za cierpliwość! powiadały damy.
— Trzeba coś zrobić dla kraju, odpowiadał.
I wyciągał olbrzymi procent ze swoich skorup tem zdaniem: „Zapisałem wszystko testamentem miastu”. Dopieroż zwiedzający podziwiali jego filantropję! Mówiono o tem aby poświęcić na to wszystko drugie piętro merostwa, i, po śmierci lekarza, stworzyć tam Muzeum Gourdona.
— Liczę na wdzięczność moich ziomków, że zwiążą z tem moje nazwisko, odpowiedział na tę propozycję, nie śmiem bowiem spodziewać się, aby tam pomieszczono mój biust w marmurze...
— Jakto! ależ to najmniej co można uczynić dla pana, odpowiadano; czyż pan nie jest chwałą Soulanges?
I ten człowiek zaczął się w końcu sam uważać za chwałę Burgundji! Najsolidniejsza renta to nie ta, którą się ma w papierach państwowych, ale ta którą się sobie uciuła w miłości własnej. Ten uczony, aby się posłużyć systemem gramatycznym pana Lupin, był szczęśliwy, szczęśliwy, szczęśliwy!
Pisarz Gourdon, mały, chuderlawy człeczyna, którego wszystkie rysy jakgdyby skupiały się koło nosa, tak iż nos zdawał się punktem wyjścia czoła, policzków, ust, wychodzących zeń tak, jak wyrwy w górach rodzą się wszystkie z wierzchołka, uchodził za wielkiego poetę Burgundji, za nowego Pirona, powiadano. Dubeltowa znakomitość dwóch braci sprawiła, iż powiadano o nich w stolicy powiatu: „Mamy w Soulanges dwóch braci Gourdon, ludzie bardzo niepospolici, ludzie którzy byliby zupełnie na miejscu w Paryżu“.
Pisarz był wielkim mistrzem w bilbokieta, a mama ta zrodziła w nim drugą manję, manję opiewania tej gry, za którą szalał wiek XVIII. Manje chodzą często u medjokratów parami, Gourdon urodził swój poemat za młodu, za panowania Napoleona. Czyż to nie mówi dostatecznie, do jakiej zdrowej i rozsądnej szkoły należał? Luce de Lancival, Parny, Saint-Lambert, Rouché, Vigée, Andrieux, Berchoux, to byli jego mistrze, Delille był jego bogiem, aż do dnia gdy śmietanka Soulanges podniosła kwest ę czy Gourdon nie przewyższał Delilla, którego od tej chwili pisarz nazywał zawsze z przesadną grzecznością wielebnym księdzem Delille.
Poematy stworzone między rokiem 1780 a 1814 były wszystkie wedle jednego patronu; a poemat o bilbokiecie streści je wszystkie. Miały one coś z szarady. Pulpit jest Saturnem owej poronionej generacji poematów figlarnych, przeważnie w czterech pieśniach, uznane było bowiem, iż rozciągnąć rzecz na sześć pieśni groziło wyczerpaniem tematu.
Ten poemat p. Gourdon, zatytułowany Bilbokjadą, wierny był poetyce owych powiatowych dzieł, niezmiennych w identyczności swoich prawideł; zawierały one w pierwszej pieśni opis opiewanej rzeczy, zaczynając, jak u Gourdona, inwokacją, której oto przykład:

Opiewam grę, co nada się każdemu człeku,
Bez względu na różnicę stanu, płci i wieku;
W której dłoń chyża, gibka, palcami zwinnemi
Miota kulką zawisłą wśród nieba i ziemi.
Gra urocza, lekarstwo niezawodne nudy;
Biedna ludzkości, któraś go nie znała wprzódy!

O Muzo Gier, Amorów i niewinnych zabaw,
Zstąp ku mnie, pod mym dachem chwilą bodaj zabaw,
Kędy, na urzędowym papierze, w tej dobie,
Kreślę rytmy...

Opisawszy grę, skreśliwszy jej historję, opisawszy najpiękniejsze znane bilbokiety, i rozwiódłszy się wreszcie nad zasadami ich statyki, Gourdon kończył swoją pierwszą pieśń tą konkluzją, która przypomni wam zakończenie pierwszej pieśni wszystkich tych poematów:

W ten sposób Sztuka oto i Nauka sama
Na swą korzyść obraca niespodzianym zwrotem,
Co było jeno płochej rozrywki przedmiotem.

Drugą pieśń, przeznaczoną jak zawsze na odmalowanie sposobu posługiwania się bilbokietem, korzyści jakie można zeń wyciągnąć wobec kobiet i w towarzystwie, odgadną w całości miłośnicy tej bogobojnej literatury, dzięki temu cytatowi, który maluje gracza ćwiczącego się pod okiem lubego przedmiotu:

Spójrz, jak gracz, przed osobą pusząc się wybraną,
Z okiem wpatrzonem tkliwie w kuleczkę kościaną,
Śledzi ją i z uwagą niezmierną ocenia
Swe najdrobniejsze rzuty, gesty, poruszenia!
Trzy razy kulka jego lekki krąg zatacza
On ściga ją spojrzeniem namiętnego gracza,
Ha! spadł mu dysk na palce! Szybko choć niewcześnie,
Całuje własny palec rażony boleśnie.
Niewdzięczny! nad twym drobnym nie bolej wypadkiem,
Uśmiech lubej wnet ci go zapłaci z naddatkiem!

Ten to opis, godny Wergilego, podał w wątpliwość wyższość Delilla nad Gourdonem. Słowo dysk, zakwestionowane przez pozytywnego Bruneta, dało temat do dyskusji trwających jedenaście miesięcy; ale pewnego wieczoru, gdy obie strony gotowe były pogniewać się na ostre, Gourdon-uczony, zmiażdżył stronnictwo anty-dyskistów tą uwagą: Księżyc, zwany przez poetów dyskiem, jest kulą.
— Skąd pan wie? odparł Brunet, zawsze widzimy go tylko z jednej strony.
Trzecia pieśń zawierała nieodzowną opowiastkę, sławną anegdotę tyczącą bilboketu. Anegdotę tą wszyscy umieją na pamięć; bohaterem jej jest słynny minister Ludwika XVI; ale, w myśl formuły uświęconej przez Debaty między 1810 a 1814 r. dla pochwalenia tego rodzaju „ciężkich robót“, czerpała ona nowy wdzięk w poezji i dowcipie, jakimi autor umiał ją obdarzyć.
Czwarta pieśń, będąca streszczeniem dzieła, kończyła się zuchwalstwem utajonem między r. 1810 a 1814, ale wydobytem na światło dzienne w r, 1824 po śmierci Napoleona:

Ach, gdyby króle innej nie nosili broni,
Gdyby ludy, szukając rozrywki i sławy,
Jedynie takie znaleźć umiały zabawy,
Wówczas naszej Burgundji, nieszczęsnej zbyt długo,
Znów spłynąłby wiek złoty szczęścia jasną strugą.

Piękne te wiersze skopjowano w wydaniu pierwszem i jedynem, które wyszło z pod prasy Bourniera, drukarza La-Ville-aux-Fayes.
Stu subskrybujących, po trzy franki od głowy, zapewniło temu poematowi nieśmiertelność groźną swym przykładem, co było tem piękniejsze ile że tych sto osób słyszało ów poemat blisko sto razy każda z osobna.
Pani Soudry usunęła bilboket, który znajdował się na konsolce w jej salonie i który od siedmiu lat był pretekstem do cytat; spostrzegła w końcu że ten bilboket robi jej konkurencję.
Co się tyczy autora, który się chlubił że ma tekę dobrze wypchaną, dla odmalowania go wystarczy opowiedzieć, w jaki sposób oznajmił śmietance Soulanges swojego rywala.
— Wiecie nowinę, rzekł dwa lata wprzódy, jest inny poeta w Burgundji!...[1] Ależ tak, dodał widząc powszechne zdziwienie malujące się na twarzach; jest z Mâcon. Ale nie wyobrazilibyście sobie, czem on się zabawia? pakuje chmury w wiersze...
— Tak dobrze im jest na niebie, odparł dowcipny Guerbet.
— To bigos jak wszyscy djabli! Jeziora, gwiazdy, lale!... Ani jednego rozsądnego obrazu, żadnej aluzji dydaktycznej; nie zna źródeł poezji. Nazywa niebo po imieniu. Mówi sobie poprostu księżyc, zamiast gwiazda nocy. Oto dokąd nas może zaprowadzić żądza oryginalności! wykrzyknął boleśnie Gourdon. Biedny młody człowiek! być Burgundem i opiewać wodę, to litość bierze! Gdyby się mnie poradził, byłbym mu wskazał najpiękniejszy temat w świecie, poemat o winie, Bacheidę! na którą ja czuję się już obecnie za stary.
Ów wielki poeta nie zna jeszcze swego najpiękniejszego tryumfu (a i ten zawdzięcza swemu burgundzkim pochodzeniu); to iż zajął sobą miasto Soulanges, które z nowej literatury nie zna nic, nawet nazwisk.
Stu Gourdonów śpiewało za Cesarstwa, i mówią że w tej epoce literatura leżała odłogiem!... Zajrzyjcie do Dziennika Księgarstwa, a znajdziecie tam poematy w Wieży, o Warcabach, o Trik-traku, o Geografji, o Typografji, o Komedji, etc.; nie licząc tak sławionych arcydzieł Delilla o Litości, o Wyobraźni, o Rozmowie; i arcydzieł Berchoux o Gastronomii, o Tańcomanji, etc. Za pięćdziesiąt lat może będą sobie drwili iz, tysiąca poematów zrodzonych z Medytacyj, z Orientales, etc. Kto może przewidzieć odmiany smaku, dziwactwa mody i przeobrażenia duszy ludzkiej! Pokolenia mijają, zmiatając nawet ślad bożyszcz które spotykają na swej drodze, i tworzą sobie nowych bogów, którzy z kolei padną w proch.
Sarcus, ładny jabłkowity staruszek, zajmował się równocześnie Temidą i Florą, to znaczy prawem i cieplarnią. Obmyślał od dwunastu lat książkę: Historja instytucji sędziów pokoju, której — to instytucji rola polityczna i sądownicza miała już kilka faz (powiadał), sędziowie pokoju byli bowiem wszystkiem, mocą kodeksu z brumaire r. IV, gdy dziś, instytucja ta, tak szacowna dla kraju, straciła swoją wagę, „dla braku płacy zgodnej z doniosłemi funkcjami, które powinny być niewzruszalne“.
Uznany jako tęga głowa, Sarcus uważany był za politycznego męża tego salonu; domyślacie się, że był poprostu największym nudziarzem. Powiadano o nim, że mówi jak książka; Gaubertin przyrzekał mu krzyż Legji Honorowej, ale odkładał to do dnia, gdy, jako następca Leclercqa, zasiądzie na ławach lewego centrum.
Poborca Guerbet, miejscowy dowcipniś, ciężkawy, z twarzą jak z masła, z fałszywym czubem, z kolczykami w uszach będących w stałem nieporozumieniu z kołnierzem, miał pasję do pomologji. Dumny iż posiada najpiękniejszy sad w powiecie, miał zeń nowalje o miesiąc później od nowalji paryskich; uprawiał w swoich inspektach rzeczy najbardziej tropikalne, jak ananasy, brzoskwinie i groszek. Przynosił z diuną bukiet truskawek pani Soudry, wówczas kiedy kosztowały dziesięć su za koszyk w Paryżu.
Soulanges posiadało wreszcie w panu aptekarzu Vermut chemika, nieco bardziej chemika niż Sarcus był mężem Stanu, niż Lupin był śpiewakiem, Gourdon starszy uczonym, a jego brat poetą. Mimo to, śmietanka miejscowa niezbyt ceniła Vermuta, a dla drugiej klasy nawet nie istniał. Instynkt jednych wyczuwał może istotną wyższość w tym myślicielu, który nie odzywał się ani słowa, i który uśmiechał się z głupstw w sposób tak ironiczny, że nie dowierzano jego wiedzy, podawanej sotto voce w wątpliwość; co do innych, ci nie zadawali sobie nawet trudu aby się tem zajmować.
Vermut był ofiarą salonu pani Soudry. Żadne towarzystwo nie jest zupełne bez jakiejś ofiary, bez istoty którejby można żałować, drwić z niej, pogardzać nią, protegować ją. Po pierwsze, Vermut, zajęty problemami naukowemi, przychodził w źle zawiązanym krawacie, z nie dopiętą kamizelką, w zielonej, zawsze zaplamionej surducinie. Następnie, nadawał się do żartów twarzą tak... zagadkową, że stary Guerbet twierdził, że on przybrał w końcu oblicze swojej klienteli.
Na prowincji, w miejscowościach tak zacofanych jak Soulanges, używa się jeszcze aptekarzy w sensie konceptu molierowskiego Pourceaugnaca. Ci zacni przemysłowcy godzą się na to tem chętniej, iż liczą sobie koszty odwiedzin.
Ten mały człowieczek, obdarzony cierpliwością chemika, nie mógł ujarzmić pani Vermut, kobiety uroczej, wesołej, przemiłej partnerki (umiała przegrać dwa franki nie mrugnąwszy okiem), która wygadywała na męża, ścigała go swemi docinkami, i malowała go jako idjotę zdolnego destylować jedynie nudę. Pani Vermut, jedna z owych kobiet które grają w małych miasteczkach rolę komendantek, wnosiła w ten mały światek nieco soli; soli kuchennej to prawda, ale jakiej soli! Pozwalała sobie na koncepty nieco ostre, ale wybaczano jej to; umiała doskonale powiedzieć księdzu Taupin, człowiekowi siedemdziesięcioletniemu z siwemi włosami: „Cicho siedź, urwisie!“
Młynarz z Soulanges, liczący pięćdziesiąt tysięcy franków renty, miał jedyną córkę o której Lupin myślał dla Amaurego, od czasu jak stracił nadzieję ożenienia go z panną Gaubertin. Prezydent Gaubertin myślał znowuż o niej dla swego syna, konserwatora hipoteki: nowy antagonizm.
Ten młynarz, Sarcus-Taupin, był to miejscowy Nucingen; uchodził za potrójnego miljonera; ale nie chciał się wdawać w żadne kombinacje; myślał tylko o tem aby mleć zboże, aby trzymać w garści rynek, i odznaczał się absolutnym brakiem grzeczności i pięknych manier.
Stary Guerbet, brat poczmistrza z Couches, posiadał około dziesięciu tysięcy franków renty, poza swemi dochodami poborcy. Gourdonowie byli bogaci, lekarz ożenił się z jedyną córką starego pana Gendrin-Vattebled, generalnego strażnika wód i lasów, którego śmierci oczekiwano, a pisarz zaślubił bratanicę i jedyną spadkobierczynię księdza Taupin, proboszcza z Soulanges, grubego księdza zasiedziałego w swojem probostwie jak szczur w serze.
Ten zręczny ksiądz, zupełnie oddany śmietance, dobry i uprzejmy z drugą klasą, apostolski z nieszczęśliwymi, pozyskał sobie miłość całego Soulanges; jako kuzyn młynarza i krewniak Sarcusa był wrośnięty w okolicę i w medjokrację awońską. Jadał zawsze gdzieś u znajomych, oszczędzał, chodził na wesela i wysuwał się kiedy zaczynano tańczyć, nie mówił nigdy o polityce, załatwiał swoje obrządki powiadając:
„To moje rzemiosło!“. I godzono się z tem, powiadając: „Mamy dobrego księdza!“. Biskup, który znał Soulanges, nie łudząc się co do wartości proboszcza, rad był iż znalazł w tem miasteczku człowieka, który przemycał niejako religję, który umiał zapełnić kościół i prawić kazanie do drzemiących łyków.
Dwie panie Gourdon, w Soulanges bowiem, jak w Dreźnie i paru innych stolicach niemieckich, śmietanka wita się mówiąc: „Jak się ma pańska pani?“ Powiadają: „Nie był ze swoją panią, widziałem jego panią i panienkę, etc“. — Paryżanin wywołałby tam zgorszenie i naraziłby się na zarzut złego tonu, gdyby mówił: „Kobiety, ta kobieta“, etc. W Soulanges, jak w Genewie, w Dreźnie, w Brukseli, istnieją tylko małżonki; nie pisze się tam, jak w Brukseli, na szyldach „Małżonka X. Y“, ale pańska małżonka jest obowiązkowe. — Dwie panie Gourdon możnaby porównać jedynie z owemi nieszczęśliwemi statystkami podrzędnych teatrzyków, znanych Paryżanom, którzy często śmieją się z tych artystek; aby dopełnić wizerunku tych dam wystarczy powiedzieć, że należały do rodzaju paniuś. Najmniej wykształceni literacko ludzie znajdą dokoła siebie modele tych typów.
Zbytecznem byłoby podkreślać, że stary Guerbet znał się genialnie na finansach, Soudry zaś mógłby być ministrem wojny. Tak więc, nietylko każdy z tych zacnych mieszczuchów reprezentował jakąś urojoną specjalność tak potrzebną na prowincji do życia, ale jeszcze każdy z nich uprawiał bez rywala owo pólko na niwie próżności.
Gdyby Cuvier zjawił się tam incognito, śmietanka Soulanges dowiodłaby mu, że wie bardzo mało w porównaniu z lekarzem Gourdon. Nourrita i jego ładny głosik, powiadał rejent z protekcjonalną pobłażliwością, uznanoby zaledwie godnym aby akompanjować temu słowikowi Soulanges.
Co się tyczy autora Bilbokjady, która była w tej chwili pod prasą u Bourniera, nie przypuszczano aby się mógł znaleźć w Paryżu poeta tej miary, wobec tego że Delille już nie żył!
To prowincjonalne mieszczaństwo, tak obrosłe w zadowolenie z siebie, mogło tedy górować nad wszelkim szczytem społecznym. Toteż, jedynie wyobraźnia tych, którzy jakiś czas mieszkali w tego rodzaju miasteczku, może odtworzyć sobie wyraz głębokiego zadowolenia rozlany na fizjognomjach tych ludzi, uważających się za tuzów Francji. Wszyscy oni byli obdarzeni niepospolitą inteligencją w czynieniu złego, i w mądrości swej orzekli, że bohater z pod Essling jest tchórzem, że pani de Montcornet jest intrygantka i ma pryszcze na grzbiecie, że ksiądz Brossette jest karjerowicz. Oni to, w dwa tygodnie po nabyciu Aigues, odkryli gminne pochodzenie generała, przezwanego przez nich Tapicerem.
Gdyby Rigou, Soudry, Gaubertin, mieszkali w La-Ville-aux-Fayes, byliby się poróżnili; pretensje ich byłyby się niechybnie zderzyły; ale fatalność chciała, że Lukullus z Blangy czuł potrzebę samotności aby się tarzać dowoli w lichwie i rozpuście, że pani Soudry była dość inteligentna aby zrozumieć że może królować jedynie w Soulanges, i że La-Ville-aux-Fayes było siedzibą interesów Gaubertina. Ci, którzy lubią studjować ewolucje społeczne, przyznają, że generał de Montcornet fatalnie trafił znajdując takich wrogów rozdzielonych i święcących orgje swej tyranji i swej próżności w oddaleniu, które nie pozwalało tym gwiazdom zderzyć się i dziesięciokrotnie wzmagało ich zdolność szkodzenia.
Wszyscy ci zacni mieszczanie, dumni ze swego dobrobytu, uważali miejscowe towarzystwo za milsze o wiele od towarzystwa w La-Ville-aux-Fayes, i powtarzali z komicznem przeświadczeniem ten wyrok: „Soulanges, to miasto rozrywek i życia towarzyskiego“. Mimo to, nie byłoby nazbyt rozsądnem przypuszczać, że stolica awońska godziła się z tą wyższością. Salon Gaubertina drwił sobie in petto z salonu Soudrych. Ze sposobu, w jaki Gaubertin mówił: „My jesteśmy miastem wielkiego przemysłu, interesów, jesteśmy na tyle niemądrzy że się skazujemy na nudę robienia majątku“, łatwo było odgadnąć lekki antagonizm między ziemią a księżycem. Księżyc uważał się za użyteczny dla ziemi, a ziemia przewodziła nad księżycem. Ziemia i księżyc były zresztą w najściślejszej zażyłości. W karnawale, śmietanka z Soulanges przybywała zawsze w komplecie na cztery bale dawane przez Gaubertina, przez Gendrina, przez poborcę finansów Leclercqa i przez prokuratora Soudry. Co niedzielę, prokurator, jego żona, pani i panna Eliza Gaubertin, bywali na obiedzie u Soudrych w Soulanges. Kiedy proszono podprefekta, kiedy poczmistrz pan Guerbet z Couches przybył niespodzianie, Soulanges mogło podziwiać cztery powozy departamentu pod bramą pałacu Soudrych.




ROZDZIAŁ II.
SPISKOWCY U KRÓLOWEJ.

Przybywając tam około wpół do szóstej, Rigou wiedział, że zastanie wszystkich stałych gości pani Soudry na posterunku. U mera, jak w całem mieście, jadano, obyczajem zeszłego wieku, o trzeciej. Od piątej do dziewiątej, znakomitości Soulanges przychodziły wymieniać nowiny, rozprawiać o polityce, komentować wydarzenia całej doliny i mówić o Aigues, które stanowiły codzienny temat rozmów przez godzinę. Każdy pałał chęcią dowiedzenia się co się tam dzieje, wiedziano zaś że w ten sposób można się przypodobać gospodarstwu.
Po tym obowiązkowym przeglądzie, zasiadano do bostona, jedynej gry jaką umiała królowa. Kiedy grubas Guerbet „odstawił“ panią Izaurę Gaubertin natrząsając się z jej omdlewających minek, naśladując jej wątły głosik, jej buzię w ciup i jej spóźnioną młodość, kiedy ksiądz Taupin opowiedział jakąś historyjkę ze swego repertuaru, a Lupin jakąś nowinkę z La-Ville-aux-Fayes, kiedy wreszcie panią Soudry naszpikowano bezwstydnemi pochlebstwami, powiadano: Przemiła była dziś partyjka bostona.
Zbyt wygodny, aby sobie zadawać trud robienia dwunastu kilometrów, po których odbyciu miał słuchać głupstw stałych gości tego domu i widzieć małpę przebraną za starą kobietę, Rigou, przerastający inteligencją i wykształceniem tych łyków, nie pokazywał się tam nigdy, chyba że interesy sprowadzały go do rejenta. Uwolnił się od sąsiedzkich obowiązków tłomacząc się zajęciem, przyzwyczajeniami i zdrowiem, które nie pozwalały mu (powiadał) wracać w nocy drogą biegnącą zaroślami nad Thune.
Ten wysoki chudy lichwiarz imponował zresztą towarzystwu pani Soudry, które zgadywało w nim owego tygrysa o stalowych szponach, ową chytrość dzikiego, ową inteligencję zrodzoną w klasztorze, dojrzałą w słońcu złota. Sam Gaubertin nie próbował się nigdy z nim mierzyć.
Skoro tylko bryczka i koń minęły kawiarnię Pokojową, Urban, służący Soudrych, który, siedząc na ławce pod oknami jadalni, rozmawiał z kawiarzem, przytknął dłoń do czoła aby się przyjrzeć co to za wehikuł.
— Oho! to stary Rigou!... trzeba otworzyć bramę. Potrzymajcie mu konia, Socquard, rzekł bez ceremonji do kawiarza.
I Urban, ex-kawalerzysta, który, nie mogąc zostać żandarmem, przyjął służbę u Soudryego niby emeryturę, wrócił do domu aby otworzyć bramę.
Socquard, ta osobistość tak sławna w dolinie, nie robił z sobą, jak widzimy, ceremonji; ale tak jest z wieloma znamienitymi ludźmi, którzy raczą chodzić, kichać, spać, jeść, absolutnie tak jak zwykli śmiertelnicy.
Socquard, siłacz z urodzenia, mógł unieść tysiąc kilo; uderzeniem pięści łamał człowiekowi kręgosłup, skręcał sztabę żelazną i zatrzymywał powóz zaprzężony w jednego konia. Był to Milon krotoński okolicy, reputacja jego ogarniała cały departament, gdzie opowiadano o nim niedorzeczne baśnie, jak o wszystkich znakomitościach. Tak więc, opowiadano w Morvan, że jednego dnia przeniósł na grzbiecie biedną kobietę, jej osła i jej worek na targ, że zjadł całego wołu i wypił ćwierć wina w ciągu dnia, etc. Łagodny jak panienka, Socquard, mały, gruby, o spokojnej twarzy, szeroki w ramionach, szeroki w piersi, gdzie płuca jego chodziły jak miechy w kuźni, miał cieniutki głos, którego dźwięk zdumiewał wszystkich co go słyszeli pierwszy raz.
Jak Tonsard, którego reputacja zwalniała od dowodów okrucieństwa, jak wszyscy ci których strzeże jakaś opinia publiczna, Socquard nie rozwijał nigdy swojej tryumfalnej siły, chyba że przyjaciele go prosili. Wziął tedy lejce, kiedy teść prokuratora zakręcił aby stanąć przed gankiem.
— Dobrze u pana wszystko, panie Rigou?... rzekł znakomity Socquard.
— Tak tam sobie, mój stary, odparł Rigou. Plissoud i Bonnebault, Viollet i Amaury zawsze podtrzymują twój zakład?
Pytanie to, rzucone tonem dobrodusznego zainteresowania, nie było jednem z owych banalnych i przypadkowych pytań jakie zwierzchnicy zadają podwładnym. W wolnych chwilach, Rigou myślał o najdrobniejszych szczegółach, a już Fourchon sygnalizował mu podejrzaną zażyłość Bonnebaulta, Plissoud i brygadjera Viollet.
Bonnebault, za kilka przegranych talarów, mógł wydać brygadjerowi sekret chłopów, lub też, wypiwszy parę szklaneczek ponczu za wiele, wygadać się nie znając wagi swojej paplaniny. Ale relacje łowcy wyder mogły być podyktowane pragnieniem, i Rigou zwrócił na nie uwagę jedynie z racji pana Plissoud, któremu położenie jego mogło podsunąć ochotę skrzyżowania intencji skierowanych przeciw Aigues, choćby tylko w widokach jakiegoś smarowania z jednej lub drugiej strony.
Będąc agentem ubezpieczeń, które zaczynały zyskiwać grunt we Francji, agentem towarzystwa przeciw szansom poboru, pisarz gromadził zajęcia mało popłatne, które tembardziej utrudniały mu zrobienie majątku, iż miał słabość do bilardu i słodkiego wina. Tak samo jak Fourchon, uprawiał pilnie sztukę nie zajmowania się niczem, i oczekiwał fortuny od wątpliwego przypadku. Nienawidził głęboko śmietanki Soulanges, ale rozumiał jej potęgę. On jeden znał do gruntu pokątną tyranję zorganizowaną przez Gaubertina; ścigał swojem szyderstwem bogaczy z Soulanges i z La-Ville-aux-Fayes, stanowiąc sam jeden opozycję. Bez wpływu, bez majątku, nie zdawał się niebezpieczny; toteż Brunet, rad że ma tak mizernego konkurenta, wspierał go, aby przypadkiem Plissoud nie sprzedał swej kancelarji jakiemuś ambitnemu chłopakowi, jak naprzykład Bonnac, z którym trzebaby się podzielić klientelą.
— Dzięki tym ludziom, popycha się, odparł Socquard; ale podrabiają mi słodkie wino!
— Trzeba ścigać, rzekł sentencjonalnie Rigou.
— Toby mnie zaprowadziło za daleko, odparł kawiarz popełniając mimowolną grę słów.
— I dobrze żyją z sobą, ci twoi klijenci?
— Zawsze tam mają jakieś swary, ale między graczami wszystko przysycha.
Wszystkie głowy znalazły się w oknie salonu, które wychodziło na plac. Poznając ojca swojej synowej, Soudry wyszedł go powitać na ganek.
— No i cóż, kumie, rzekł ex-żandarm posługując się słowem w jego pierwotnem znaczeniu, czy Anusia jest chora, że nas zaszczycasz swoją obecnością na cały wieczór?
Przez nawyk żandarmski, mer szedł zawsze prosto do faktów.
— Nie, ale są komplikacje, odparł Rigou dotykając wskazującym palcem ręki którą mu podał Soudry; pogadamy o tem, bo tu chodzi patroszę o nasze dzieci...
Soudry, przystojny mężczyzna ubrany niebiesko jakby wciąż jeszcze był w żandarmerji, z czarnym kołnierzem, przy ostrogach, przyprowadził starego Rigou pod ramię do swojej imponującej połowicy. Oszklone drzwi były otwarte na terasę, gdzie goście przechadzali się zażywając letniego wieczoru, w cudach krajobrazu, który ludzie z wyobraźnią mogą sobie odtworzyć z poprzedniego szkicu.
— Dawno już nie widzieliśmy pana, drogi panie Rigou, rzekła pani Soudry biorąc pod ramię ex-benedyktyna i prowadząc go na terasę.
— Tak jestem źle z trawieniem!... odparł stary lichwiarz. Niech pani patrzy, mam prawie takie kolory jak pani.
Wejście starego Rigou na terasę wywołało, jak można się domyślić, salwę jowialnych powitań ze strony wszystkich gości.
— Rygorysta Rigou, wykrzyknął dowcipny poborca Guerbet, podając staremu rękę, w którą ten złożył wskazujący palec swej prawicy.
— Nieźle, nieźle, rzekł sędzia pokoju, istotnie, nasz dziedzic z Blangy jest srogi rygorysta.
— Mój Boże, odparł gorzko Rigou, oddawna już nie jestem kogutem w mojej wiosce.
— Inaczej powiadają kury, ty zbrodniarzu, rzekła pani Soudry, uderzając figlarnie pana Rigou wachlarzem.
— Jak zdrowie kochanego pana, dobrze? spytał rejent pozdrawiając swego najlepszego klienta.
— Tak sobie, odparł Rigou wysuwając z kolei wskazujący palec do rejenta.
Ten gest, którym Rigou sprowadzał uścisk ręki do najchłodniejszego symbolu, odmalowałby całego człowieka gdyby ktoś go nie znał.
— Znajdźmy jakiś kącik, gdziebyśmy mogli pomówić spokojnie, rzekł były mnich spoglądając na Lupina i na panią Soudry.
— Wróćmy do salonu, odpowiedziała królowa. Ci panowie, dodała wskazując pana Gourdon, lekarza i Guerbeta, spierają się o punkt ciężkości...
(Kiedy pani Soudry zapytała o punkt sporny, Guerbet, zawsze dowcipny, odpowiedział: „Punkt ciężkości“. Rigou uśmiechnął się słysząc jak baba powtarza ten termin z pretensjonalną miną).
— Cóż tam Tapicer narobił nowego? spytał Soudry, który usiadł koło żony biorąc ją wpół.
Jak wszystkie stare kobiety, pani Soudry przebaczała wiele rzeczy w zamian za publiczne świadectwo czułości.
— Ano, odpowiedział Rigou cicho aby dać przykład ostrożności, pojechał do prefektury żądać wykonania wyroków i prosić o siłę zbrojną.
— To jego zguba, rzekł Lupin zacierając ręce. Wezmą się za łby.
— Wezmą się za łby, odparł Soudry, to zależy. Jeżeli prefekt i generał, którzy są z nim w przyjaźni, przyślą szwadron kawalerji, chłopi się nie ruszą. Można ostatecznie dać sobie radę z żandarmerją z Soulanges; ale spróbujcie wytrzymać szarżę kawalerji.
— Sibilet słyszał z jego ust coś groźniejszego, i dlatego przyjechałem, dodał Rigou.
— Och moja biedna Zofjo! wykrzyknęła sentymentalnie pani Soudry, w jakie ręce Aigues się dostały! Oto co nam dała Rewolucja! parobków z epoletami. Można było się domyślić, że, kiedy się wywróci butelkę, fuz idzie w górę i psuje wino!...
— Wybiera się do Paryża, intrygować u ministra żeby wszystko pozmieniać w trybunale.
— A! rzekł Lupin, zrozumiał niebezpieczeństwo.
— Jeśli zamianują mego zięcia prezydentem Sądu, nie będzie można nic powiedzieć, a on go zastąpi jakimś Paryżaninem ze swojej poręki. Jeżeli poprosi o fotel przy apelacji dla pana Gendrin, jeśli się postara zrobić pana Guerbet, naszego sędziego śledczego, prezydentem w Auxerre, zepsuje nam całą grę. Ma już żandarmerję za sobą, jeśli będzie miał jeszcze trybunał, i jeśli zatrzyma przy sobie doradców jak ksiądz Brossette i Michaud, weselisko się nam nie uda; mógłby nam narobić wiele przykrości.
— W jaki sposób, od pięciu lat, nie umieliście się pozbyć księdza Brossette? spytał Lupin.
— Nie zna go pan! on jest nieufny jak szpak, odparł Rigou. Ten ksiądz, to nie człowiek; nie patrzy na kobiety, nie ma żadnej namiętności; niema do niego dostępu. Generała zawsze można chwycić, jest pasjonat. Człowiek, który ma jakąś przywarę, jest sługą swoich wrogów, kiedy umieją się posłużyć tą nitką. Silni są jedynie ci, którzy panują nad swemi wadami, zamiast im dać panować nad sobą. Chłopi idą ostro, podjudzeni przeciw księdzu, ale jeszcze nic się nie da zrobić. To tak jak Michaud, tacy ludzie są zbyt doskonali, Pan Bóg powinien wezwać ich do siebie...
— Trzeba im się wystarać o służące, któreby im dobrze wywoskowały schody, rzekła pani Soudry.
Rigou wzdrygnął się lekko jak zdarza się ludziom sprytnym, gdy natkną się na objaw sprytu.
— Tapicer ma inny narów, kocha swoją żonę; można go wziąć jeszcze od tej strony.
— Trzebaby się dowiedzieć, czy on wykona swoje zamysły, rzekła pani Soudry.
— Ba, rzekł Lupin, w tem właśnie kwestja!
— Pan, panie Lupin, rzekł Rigou władczym tonem, pomknie pan do prefektury zobaczyć się z piękną panią Sarcus, i to dziś wieczór! Postara się pan o to, aby wydobyła z męża wszystko co Tapicer robił i mówił w prefekturze.
— Będę musiał tam nocować, odparł Lupin.
— Tem lepiej dla Sarcusa, zyska na tem, odparł Rigou, Ona nie jest jeszcze nazbyt zmurszała, ta pani Sarcus.
— Och, panie Rigou, rzekła pani Soudry mizdrząc się, czyż kobiety są kiedy zmurszałe?
— Ma pani rację. Ona sobie niczego nie maluje, odparł Rigou, którego wystawa nieświeżych skarbów ex-panny Cochet drażniła zawsze.
Pani Soudry, która sądziła że używa jedynie odrobiny rużu, nie zrozumiała tej złośliwej aluzji i spytała:
— Alboż kobiety mogą się malować?
— Pan, panie Lupin, rzekł Rigou puszczając tę naiwność mimo uszu, spiesz pan jutro rano do naszego Gaubertin; powiesz mu pan, że mój kum i ja, rzekł klepiąc po kolanie Soudryego, przyjdziemy coś przetrącić do niego, naprzytkład w południe na śniadanie. Niech mu pan opowie wszystko, aby każdy z nas mógł rzecz przetrawić; trzeba bowiem raz skończyć z tym przeklętym Tapicerem. Kiedym tu jechał do was, myślałem sobie, że trzebaby poróżnić Tapicera z sądami, tak aby minister rozśmiał mu się w nos, kiedy on przyjdzie go prosić o zmiany w personelu La-Ville-aux-Fayes...
— Niech żyją osoby duchowne!... wykrzyknął Lupin uderzając go w ramię.
Panią Soudry tknęła natychmiast myśl, która mogła przyjść do głowy jedynie ex-pokojówce kurtyzany.
— Gdybyśmy, rzekła, mogli ściągnąć Tapicera na zabawę do Soulanges, i wypuścić na niego dziewczynę tak piękną, żeby dla niej stracił głowę... W ten sposób poróżnilibyśmy go z żoną, którąby się oświeciło, że tapicerski synek zawsze wraca do swoich dawnych amorów...
— Haha, moja śliczna, wykrzyknął Soudry, ty jedna masz więcej sprytu, niż cała policja w Paryżu!
— Ten pomysł świadczy, że pani jest naszą królową zarówno z inteligencji co z urody, rzekł Lupin.
Lupin otrzymał w nagrodę grymas, który śmietanka Soulanges przyjmowała zgodnem porozumieniem jako uśmiech.
— Możnaby zrobić lepiej, odparł Rigou, który długo trwał w zamyśleniu. Gdyby z tego mógł wyniknąć skandal...
— Protokół i skarga, przed sądem poprawczym, wykrzyknął Lupin. Och, toby było za piękne!
— Co za przyjemność, rzekł naiwnie Soudry, widzieć hrabiego de Montcornet, wielkiego oficera Legji, komandora świętego Ludwika, generał-porucznika, oskarżonego, naprzykład, o obrazę moralności publicznej...
— Zanadto kocha żonę!... osądził Lupin, nigdy go nie doprowadzimy do tego.
— To nie jest przeszkoda; ale nie widzę w całym okręgu ani jednej dziewczyny zdolnej przywieść świętego do grzechu; szukam jej dla naszego proboszczunia, wykrzyknął Rigou.
— Co powiecie o pięknej Agatce Giboulard, za którą szaleje młody Sarcus?... wykrzyknął Lupin.
— To byłaby jedyna, odparł Rigou; ale też na nic; ona sobie wyobraża, że wystarczy się jej pokazać aby ją podziwiano; nie dosyć zalotna, nam trzeba szelmeczki, spryciary... Mniejsza z tem, niech przyjdzie.
— Tak, rzekł Lupin, im więcej ładnych dziewczyn, tem większe widoki.
— Bardzo trudno będzie ściągnąć Tapicera na jarmark! A jeżeli przyjedzie na jarmark, czy zajdzie do naszej nory w Tivoli? rzekł ex-żandarm.
— Powód, któryby mu przeszkodził przyjść, nie istnieje już w tym roku, moje serce, odparła pani Soudry.
— Jaki powód, moja ślicznotko?... spytał Soudry.
— Tapicer próbował się ożenić z panną de Soulanges, rzekł rejent; odpowiedziano mu, że jest za młoda, i on się obraził. Oto czemu panowie de Soulanges i de Montcornet, dwaj starzy przyjaciele, służyli bowiem obaj w Gwardji, ostygli tak, że się nie widują. Tapicer nie chciał spotkać Soulanges‘ów na jarmarku, ale w tym roku ich nie będzie.
Zazwyczaj rodzina Soulanges bawiła w zamku przez lipiec, sierpień, wrzesień i październik; ale w tej chwili generał dowodził artylerją w Hiszpanji pod księciem d‘Angoulême, a hrabina mu towarzyszyła. Przy oblężeniu Kadyksu, hrabia de Soulanges zyskał, jak wiadomo, laskę marszałkowską, którą otrzymał w r, 1826. Wrogowie Montcorneta mogli tedy przypuszczać, że mieszkańcy Aigues nie zawsze będą gardzić sierpniowym jarmarkiem i że łatwo będzie ściągnąć ich do Tivoli.
— Słusznie, wykrzyknął Lupin. A więc, ojczulku, rzekł zwracając się do Rigou, pańska rzecz teraz kręcić tak, aby go ściągnąć na ten jarmark; potrafimy go dobrze obabić...
Jarmark w Soulages, który się odbywa 15 sierpnia, jest jedną z osobliwości tego miasta i gasi wszystkie jarmarki na trzydzieści mil wokoło, nawet jarmarki w stolicy departamentu. La-Ville-aux-Fayes nie ma jarmarku, ile że miejscowe święto, św. Sylwestra, przypada w zimie.
Od 12 do 15 sierpnia roiło się w Soulanges od kupców, którzy ustawiali w dwóch rzędach owe drewniane budy, owe domy z szarego płótna dające na ten czas ożywioną fizjognomię opustoszałemu zazwyczaj rynkowi. Dwa tygodnie, przez które trwa jarmark i zabawa, są istnem żniwem dla miasteczka. Jarmark ten ma powagę i urok tradycji. Chłopi, jak powiadał stary Fourchon, rzadko opuszczają wieś, gdzie przykuwa ich praca. Fantastyczne wystawy tych improwizowanych magazynów, skupienie wszystkich przedmiotów potrzeb lub próżności chłopa, który zresztą pozbawiony jest innych widowisk, działają w całej Francji na wyobraźnię kobiet i dzieci. Toteż, od 12 sierpnia, merostwo w Soulanges rozlepiało na całej przestrzeni okręgu La-Ville-aux-Fayes afisze podpisane Soudry, przyrzekające opiekę kupcom, linoskoczkom, cudom wszelkiego rodzaju, oznajmiające czas trwania jarmarku i najponętniejsze widowiska.
Na afiszach, których, jak widzieliśmy, Tonsardowa dopominała się u Vermichela, czytało się zawsze te końcowe zdanie:
Tivoli będzie oświetlone kolorowemi szybkami.
Miasto obrało w istocie jako salę balową Tivoli, założone przez Socquarda w ogrodzie kamienistym jak wzgórze na którem wznosi się Soulanges, gdzie prawie wszystkie ogrody stworzone są z nawiezionej ziemi.
Ta własność gruntu tłómaczy osobliwy smak wina Soulanges, wina białego, wytrawnego, gęstego, prawie podobnego do Madery, do Vouvray lub Johanisbergu, trzech rodzajów niemal że jednakich. Wino to konsumuje całkowicie okolica.
Urok, jaki ów bal wywierał na okolicznych wieśniaków, sprawiał że wszyscy byli dumni ze swego Tivoli. Ci, którzy zapuścili się aż do Paryża, powiadali że paryskie Tivoli góruje nad Soulanges jedynie rozmiarami. Gaubertin wolał wręcz bal Socquarda od balu Tivoli.
— Myślmy wszyscy nad tem, podjął Rigou. Ten Paryżanin, redaktor, znudzi się w końcu swemi rozkoszami; przy pomocy służby uda się ich wszystkich ściągnąć na jarmark. Pomyślę o tem. Sibilet, mimo że jego wpływy djabelnie spadają, mógłby podsunąć swemu pryncypałowi, że to jest droga do popularności.
— Dowiedz się pan, czy piękna hrabina skąpo udziela się swemu władcy, wszystko zależy od tego, gdy chodzi o wypłatanie mu psoty w Tivoli, rzekł Lupin do Rigou.
— Ta kobietka, wykrzyknęła pani Soudry, zanadto jest Paryżanką, aby nie umiała lawirować między kozą a kapustą.
— Fourchon wypuścił swoją wnuczkę Katarzynę na Karola, młodszego kamerdynera u Tapicerów; będziemy mieli niebawem ucho w apartamentach pałacu, odparł Rigou. Czy jesteście pewni księdza Taupin?... rzekł widząc wchodzącego proboszcza.
— Księdza Mouchon i jego trzymamy tak, jak ja trzymam mego Soudry!... rzekła pani Soudry gładząc pod brodę męża. Poczem dodała: „Biedny kotuś, nie dzieje ci się krzywda!“
— Jeżeli zdołam zastawić pułapkę na tego świętoszka Brossette, liczę na nich!... rzekł z cicha Rigou wstając, ale nie wiem czy solidarność sąsiedzka przeważy solidarność księżą. Wy nie wiecie co to jest. Ja sam, który nie jestem głupcem, nie ręczyłbym za siebie, kiedy się rozchoruję. Pojednam się z pewnością z Kościołem.
— Niech nam pan pozwoli mieć tę nadzieję, rzekł proboszcz, na którego intencję Rigou umyślnie podniósł głos.
— Niestety, moje nieszczęsne małżeństwo broni mi tego pojednania, odparł Rigou; nie mogę zamordować mojej żony.
— Na razie myślmy o Aigues, rzekła pani Soudry.
— Tak, odparł ex-benedyktyn. Czy wiecie, że nasz kmotr z La-Ville-aux-Fayes sprytniejszy jest od nas. Tak mi się coś zdaje, że Gaubertin chciałby mieć Aigues dla siebie samego i że nas wykieruje, odparł Rigou.
W czasie drogi lichwiarz wiejski opukał kijem podejrzliwości ciemne punkty, które u Gaubertina dźwięczały głucho.
— Ależ Aigues nie będą dla nikogo z nas trzech, trzeba je zburzyć aż do ziemi, odparł Soudry.
— Tem bardziej, że nie dziwiłbym się, gdyby tam było ukryte złoto, rzekł chytrze Rigou.
— Ba!
— Tak, w czasie dawnych wojen, panowie, często oblegani, napadani znienacka, grzebali swoje dukaty aby je odnaleźć potem. Wiecie, że margrabia de Soulanges-Hautemer, na którym młodsza linja wygasła, był jedną z ofiar sprzysiężenia Birona. Hrabina de Moret otrzymała te dobra drogą konfiskaty...
— Co to znaczy umieć historję! rzekł żandarm. Ma pan słuszność, czas postawić rzecz jasno z Gaubertinem.
— A jeżeli kręci, rzekł Rigou, potrafimy go zażyć.
— Jest teraz dość bogaty, rzekł Lupin, aby być uczciwym.
— Ręczyłabym za niego jak za siebie, odparła pani Soudry, to najuczciwszy człowiek pod słońcem.
— Wierzymy w jego uczciwość, odparł Rigou, ale nie trzeba niczego zaniedbywać, między przyjaciółmi... Ale, ale, podejrzewam kogoś w Soulanges, że chce nam buty uszyć...
— Któż taki? spytał Soudry.
— Plissoud, odparł Rigou.
— Plissoud! powtórzył Soudry, biedna szkapa, Brunet trzyma go uzdą, a żona żłobem; spytajcie Lupina.
— Co on może zrobić? rzekł Lupin.
— Chce, odparł Rigou, oświecić Montcorneta, zyskać jego protekcję i zdobyć awans...
— To mu nie przyniesie nigdy tyle, co jego żona w Soulanges, rzekła pani Soudry.
— On mówi wszystko żonie kiedy jest zawiany, zauważył Lupin; dowiemy się na czas.
— Piękna pani Plissoud nie ma tajemnic dla pana, odparł Rigou; możemy tedy być spokojni.
— Jest zresztą równie głupia jak ładna, odparła pani Soudry. Nie zamieniłabym się z nią; gdybym bowiem była mężczyzną, wolałabym raczej kobietę brzydką a sprytną, niż piękność która nie umie zliczyć trzech.
— Hm, odparł rejent przygryzając wargi, za to przy niej umie się liczyć do trzech.
— Samochwał! odparł Rigou kierując się do drzwi.
— A więc, rzekł Soudry odprowadzając kuma, do jutra, a wcześnie.
— Wstąpię po ciebie... Słuchajno, Lupin, rzekł do rejenta który wyszedł wraz z nim aby kazać osiodłać konia, staraj się aby pani Sarcus wiedziała wszystko co Tapicer będzie knuł przeciw nam w prefekturze...
— Gdyby ona nie miała wiedzieć, któżby wiedział?... odparł Lupin.
— Przepraszam, rzekł Rigou który uśmiechnął się sprytnie patrząc na Lupina, widzę ty tylu głupców, że zapomniałem że jest tu człowiek z głową.
— To prawda; sam nie wiem, w jaki sposób jeszcze tu nie zardzewiałem, odparł naiwnie Lupin.
— Czy to prawda, że Soudry wziął pokojówkę...?
— Ależ tak, odparł Lupin, od tygodnia pan mer próbuje uwydatnić przymioty swojej żony porównywując ją z młodą dziewczyną, prosto od krowy; nie wiem jeszcze jak on się urządza z panią Soudry, ma bowiem tę bezczelność, że kładzie się bardzo wcześnie...
— Dowiem się jutro, rzekł wiejski Sardanapal usiłując się uśmiechnąć.
Dwaj głębocy politycy uścisnęli sobie ręce na pożegnanie.
Rigou, który nie chciał się znaleźć w nocy na gościńcu, mimo bowiem świeżej popularności był zawsze ostrożny, rzekł do konia: „Jazda, obywatelu!“ Koncept, którym to dziecię roku 1793 smagało zawsze Rewolucję. Rewolucje ludowe nie mają okrutniejszych wrogów, niż ci, których wyniosły.
— Nie bawi się w długie wizyty stary Rigou, rzekł pisarz Gourdon do pani Soudry.
— Krótkie ale dobre, odparła pani domu.
— Jak jego życie, odparł lekarz; wszystkiego nadużywa ten człowiek.
— Tem lepiej, odparł Soudry; mój syn prędzej wejdzie w posiadanie...
— Czy przyniósł państwu jakie nowiny z Aigues? spytał proboszcz.
— Tak, drogi proboszczu, rzekła pani Soudry. Ci ludzie, to plaga okolicy. Nie pojmuję, że pani de Montcornet, która przecież jest kobietą z towarzystwa, nie pojmuje lepiej swoich interesów.
— A wszakże mają wzór przed oczyma, odparł proboszcz.
— Kogo? spytała pani Soudry mizdrząc się.
— Soulanges‘ów...
— A, tak, odparła królowa po pauzie.
— Macie mnie! jestem! krzyknęła pani Vermut wchodząc; i to bez mojego czopka, bo Vermut zanadto zachowuje się neutralnie wobec mnie, abym go mogła nazwać swoim czopkiem.
— Co u djabła, robi ten piekielny stary Rigou? rzekł Soudry do Guerbeta widząc karjolkę stojącą pod bramą Tivoli. To istny tygrys, którego każdy krok ma jakiś cel.
— To dobre dla niego: piekielny! odparł grubas poborca.
— Wchodzi do kawiarni Pokojowej, rzekł lekarz Gourdon.
— Bądźcie spokojni, odparł pisarz Gourdon; rozdają tam błogosławieństwa pełnemi pięściami, słychać bowiem pisk aż tutaj.
— Ta kawiarnia, odparł proboszcz, to istna świątynia Janusa; nazywała się kawiarnia wojenna za Cesarstwa i żyło się tam w zupełnej zgodzie; najszanowniejsi obywatele schodzili się tam aby rozmawiać spokojnie.
— On nazywa to rozmawiać! rzekł sędzia pokoju. Tam do licha, co za rozmówki, po których zostają mali Bournier.
— Ale od czasu gdy na cześć Burbonów nazwano ją kawiarnią Pokojową, biją się tam codzień... rzekł ksiądz Taupin kończąc zdanie, które sędzia pokoju pozwolił sobie przerwać.
Ta refleksja sędziego była jak cytat z Bilbokjady, wracała często.
— To znaczy, odparł stary Guerbet, że Burgundja będzie zawsze krajem pięści.
— To wcale nie głupie co pan powiada! rzekł proboszcz; to niemal historja naszego kraju.
— Nie znam historji Francji, wykrzyknął Soudry, ale zanim się jej nauczę, radbytm wiedzieć, czemu mój kum wchodzi z Socquardem do kawiarni?
— Och, odparł ksiądz, jeśli tam wchodzi, możecie być pewni, że to nie gwoli miłości bliźniego.
— To człowiek, na którego widok dostaję gęsiej skórki, rzekła pani Vermut.
— Jest tak niebezpieczny, odparł lekarz, że, gdyby on ze mną miał na pieńku, nie czułbym się bezpieczny ani po jego śmierci. To człowiek zdolny wstać z trumny, aby wypłatać człowiekowi jaką sztukę.
— Jeżeli kto może zwabić Tapicera na jarmark i wciągnąć go w pułapkę, to Rigou, szepnął mer do ucha żonie.
— Zwłaszcza, odparła głośno, jeżeli Gaubertin i ty, moje serce, przyłożycie się do tego...
— O, nie mówiłem! wykrzyknął pan Guerbet trącając Sarcusa, znalazł jakąś ładną dziewczynę u Socquarda i bierze ją do bryczki...
— Zanim ją weźmie do... odparł pisarz.
— I to jest człowiek, który ma opinję że nie jest złośliwy, wykrzyknął Guerbet przerywając piewcy Bilbokjady.
— Mylicie się, panowie, rzekła pani Soudry; pan Rigou myśli tylko o naszych interesach, jeśli się bowiem nie mylę, ta dziewczyna to jedna z Tonsardek.
— On jest jak aptekarz, który robi zapas żmij, wykrzyknął stary Guerbet.
— Możnaby myśleć, odparł Gourdon, że pan dojrzał nadchodzącego pana Vermut.
I wskazał aptekarzynę, który szedł właśnie przez rynek.
— Biedaczysko, rzekł pisarz podejrzewany o częste konwersacje z panią Vermut, patrzcie jak on wygląda! I są ludzie, którzy go mają za uczonego!
— Gdyby nie on, odparł sędzia pokoju, bylibyśmy w wielkim kłopocie przy autopsjach. Tak zmyślnie znalazł truciznę w ciele tego biednego Pigeron, że chemicy paryscy powiedzieli w sądzie w Auxerre, że sami nie zrobiliby lepiej...
— Nie znalazł nic, odparł Soudry, ale, jak powiada prezydent Gendrin, dobrze jest aby myślano że truciznę odnajduje się zawsze...
— Pani Pigeron dobrze zrobiła, że wyniosła się z Auxerre, rzekła pani Vermut. Głupia kobieta i wielka zbrodniarka! Godzi to się uciekać do takich specyfików aby sprzątnąć męża? Czy nie mamy pewnych niewinnych środków, aby się pozbyć tego ziela? Chciałabym, aby ktoś co zarzucił memu postępowaniu. Poczciwy Vermut nie krępuje mnie wcale, i nie choruje od tego; a pani de Montcornet widzicie jak się obnosi po swoich altankach i ruinach z dziennikarzem, którego sprowadziła z Paryża na swój koszt i z którym się cacka pod nosem generała!
— Na swój koszt?... wykrzyknęła pani Soudry, czy to pewne? Gdybyśmy mogli mieć dowód, cóż za wspaniały temat do anonimowego listu do generała.
— Do generała! odparła pani Vermut... Ależ to nic nie pomoże, to przecież jego rzemiosło.
— Jakie rzemiosło, ślicznotko? spytała pani Soudry.
— Materac.
— Gdyby stary Pigeron, zamiast dręczyć żonę, miał ten rozum, żyłby do dziś, rzekł pisarz.
Pani Soudry pochyliła się do swego sąsiada, pana Guerbet z Couches, robiąc doń ową małpią minę, którą, we własnem mniemaniu, odziedziczyła po swej pani, tym samym sposobem co jej srebro. Mizdrząc się i wskazując poczmistrzowi panią Vennut, która czuliła się z autorem Bilbokjady, rzekła:
— Jaki ta kobieta ma zły ton! co za wyrażenia, co za wzięcie! nie wiem, czy będę ją mogła dłużej dopuszczać do naszego towarzystwa, zwłaszcza kiedy będzie pan Gourdon.
— Oto moralność świata, rzekł proboszcz, który wszystko obserwował i wszystko słyszał nie mówiąc ani słowa.
Po tym epigramie lub raczej po tej satyrze na społeczeństwo, tak zwięzłej i tak prawdziwej że wskazywała palcem wszystkich, zaproponowano partyjkę.
Czyż to nie jest życie, na wszystkich piętrach tego cośmy zwykli nazywać światem! Odmieńcie styl, a znajdziecie to samo, ani mniej ani więcej, w najświetniejszych salonach paryskich.


ROZDZIAŁ III.
KAWIARNIA POKOJOWA.

Było około siódmej, kiedy Rigou przejeżdżał koło kawiarni Pokojowej. Zachodzące słońce, które obejmowało jak wstęga ładne miasteczko, rozlewało na niem czerwone smugi. Jasne zwierciadło jeziora tworzyło kontrast z blaskiem płonących szyb, z których rodziły się najdziwniejsze i najnieprawdopodobniejsze kolory.
Głęboki polityk, pogrążony w zamyśleniu, pozwolił koniowi iść tak wolno, że przejeżdżając pod kawiarnią Pokojową mógł dosłyszeć swoje nazwisko, rzucone widocznie wśród sprzeczki.
Dla zrozumienia tej sceny, koniecznem jest wytłómaczyć topografję tej fantastycznej krainy, rozpoczynającej się kawiarnią na rynku, a kończącej się przy gościńcu słynnem Tivoli, które podżegacze obrali za teren spisku uknutego oddawna przeciw generałowi de Montcornet.
Dom ten, zbudowany w stylu podobnym do domu Rigou, stanowi narożnik placu i gościńca. Trzy okna wychodzą na gościniec, dwa na rynek; między temi dwoma znajdują się oszklone drzwi. Kawiarnia Pokojowa ma prócz tego drzwiczki wychodzące na kurytarz, który ją dzieli od sąsiedniego domu, własności niejakiego Vallet, kupca. Tamtędy idzie się na dziedziniec.
Dom ten pomalowany na żółto, z wyjątkiem okiennic które są zielone, ma — rzecz rzadka w miasteczku — dwa piętra i poddasze. Oto czemu.
Przed zdumiewającym rozrostem La-Ville-aux-Fayes, pierwsze piętro tego domu, które zawiera cztery pokoje, każdy z łóżkiem i ze skromnem urządzeniem potrzebnem aby usprawiedliwić miano pokój umeblowany, wynajmowano ludziom przybywającym do Soulanges w sprawach sądowych lub gościom których nie pomieszczono w zamku. Ale, od dwudziestu pięciu lat, te umeblowane pokoje nie miały innych lokatorów prócz wędrownych linoskoczków, kupców przybyłych na jarmark, handlarzy specyfików lub komiwojażerów. W porze jarmarku w Soulanges pokoje wynajmowało się po cztery franki dziennie. Te cztery pokoje przynosiły Socquardowi jakieś sto talarów nie licząc zysku na wzmożonym ruchu w kawiarni.
Front wychodzący na rynek strojny był specjalnemi malaturami. Na obrazach dzielących okna od drzwi, widać było kije bilardowe miłośnie oplecione wstążkami; nad węzłami zaś wznosiły się dymiące wazki ponczu w greckich urnach. Te słowa: Kawiarnia Pokojowa błyszczały żółto na zielonem polu, na którego krańcach znajdowały się piramidy trójkolorowych kul. W pomalowanych zielono oknach były szybki z pospolitego szkła.
Dziesiątek tuji, pomieszczonych po prawej i lewej stronie w skrzyniach — klasyczne drzewa kawiarniane — uderzały swą zielenią równie chorobliwą jak pretensjonalną. Płócienne daszki, któremi kupcy w Paryżu oraz w niektórych zamożnych miastach chronią swoje sklepy przez żarem słonecznym, były wówczas zbytkiem nieznanym w Soulanges. Fjolki, wystawione na deskach za szybą, tem rzetelniej zasługiwały na swoje miano ile że błogosławiony likwor podlegał w nim perjodycznemu gotowaniu. Sącząc swoje promienie przez soczewkowate wypukłości szyb, słońce doprowadzało do wrzenia butelki madery, syropy, likiery, słoje śliwek i wiśni na wystawie; żar bowiem był tak wielki, że wypędzał Aglae, jej ojca i posługacza na dwie ławeczki znajdujące się po obu stronach drzwi i licho osłonione biednemi drzewami, które panna Socquard polewała wodą niemal gorącą. W pewne dni widziało się wszystkich troje: ojca, córkę i chłopaka, wyciągniętych tam niby domowe zwierzęta i śpiących.
W r. 1804, w epoce sukcesu Pawła i Wirginji, wnętrze wybito glansowanym papierem, przedstawiającym główne sceny z tej powieści. Byli tam murzyni zbierający kawę, która, dzięki temu, znajdowała się bodaj gdzieś w tym zakładzie, gdzie nie piło się ani dwudziestu filiżanek kawy na miesiąc. Produkty kolonialne tak mało były w obyczaju mieszkańców Soulanges, że obcy, któryby tam zażądał filiżanki czekolady, wprawiłby starego Socquard w niemały kłopot. Bądź co bądź uraczonoby go wstrętnym ciemnym rosołem, jaki powstaje z owych tabliczek, w które wchodzi więcej mąki, tłuczonych migdałów i kassonady niż cukru i kakao. Wiejscy korzennicy sprzedają je po dwa su, a wyrabia się je w oczywistej intencji zrujnowania czekoladowego przemysłu.
Co się tyczy kawy, stary Socquard kazał ją poprostu gotować w wielkim bronzowym garnku; pozwolił opaść na dno proszkowi pomięszanemu z cykorją, i podawał wywar z zimną krwią godną garsona paryskiej kawiarni, w porcelanowej filiżance, która, rzucona o ziemię, nie byłaby się stłukła.
W tej chwili, święty szacunek jaki budził za Cesarstwa cukier, nie rozproszył się jeszcze w mieście Soulanges. Toteż Aglae Socquard przynosiła mężnie cztery kawałki cukru wielkości laskowych orzechów, jako naddatek do filiżanki kawy, wędrownemu kupcowi, który odważył się zażądać tego literackiego napoju.
Dekoracja sali, uświetniona lustrami w złoconych ramach i wieszadłami na kapelusze, nie uległa zmianie od czasu gdy całe Soulanges schodziło się podziwiać te wspaniałe tapety oraz ladę malowaną na mahoń, z blatem z fałszywego marmuru, na którym błyszczały platerowane wazy, lampy o podwójnym cugu, które (powiadają) ofiarował Gaubertin pięknej pani Socquard. Lepka warstwa ćmiła wszystko; dało się ją porównać jedynie z owem czemś, co pokrywa stare obrazy zapomniane na strychu.
Stoliki, malowane na marmur, taburety z czerwonego utrechckiego aksamitu, kinkiet z kulą pełną oliwy i dwoma dzióbkami, wiszący na łańcuchu u sufitu i zdobny kryształami, dały początek sławie Kawiarni Wojennej.
Tam, między 1802 a 1814, wszyscy mieszczanie Soulanges chodzili grywać w domino i w marjasza, pijąc likier, słodkie wino, jedząc owoce w spirytusie, biszkopty; drożyzna bowiem produktów kolonialnych wygnała kawę, czekoladę i cukier. Poncz był wielkim smakołykiem, zarówno jak bawarka. Te przetwory przyrządzało się ze słodkiej syropowatej substancji podobnej do melassy, której miano zaginęło, ale która dała majątek wynalazcy.
Te zwięzłe szczegóły przypomną pamięci podróżnych analogiczne zakłady; ci zaś którzy nigdy nie opuszczali Paryża, ujrzą poczerniały od dymu sufit kawiarni Pokojowej, i lustra przyciemnione miljardem punkcików, dowodzących jaką swobodą cieszyło się tam pokolenie musze.
Piękna pani Socquard, której miłosne przygody przewyższyły czyny Tonsardki z Pod Wiechy, królowała tam, ubrana wedle ostatniej mody; lubowała się w turbanie sułtanki. Sułtanka cieszyła się za Cesarstwa powodzeniem, jakie dziś zyskał anioł.
Cała okolica przybywała tam niegdyś brać wzór turbanów, kapeluszy z przyłbicą, futrzanych czapek, chińskich koafiur od pięknej kawiarki, której zbytek zasilały grube ryby z Soulanges. Obnosząc swój biust pod brodą, jak go nosiły nasze matki tak dumne ze swych cesarskich wdzięków, Junja (nazywała się Junja!) stworzyła dynastję Socąquard. Jej zawdzięczał mąż winnicę, dom w którym mieszka i Tivoli. Ojciec pana Lupin robił, powiadano, szaleństwa dla pięknej Junji Socquard; Gaubertin, który mu ją odbił, zawdzięczał jej z całą pewnością młodego Bournier.
Te szczegóły, oraz tajemna sztuka z jaką Socquard przyrządzał słodkie wino, tłómaczyły już dosyć czemu jego nazwisko oraz Kawiarnia Pokojowa stały się popularne; ale wiele innych przyczyn pomnażało tę sławę. U Tonsarda oraz w innych okolicznych szynkowniach podawano tylko wina; natomiast od Couches aż do La-Ville-aux-Fayes kawiarnia Socquarda była jedyną, gdzie można było grać w bilard, oraz pić ów poncz, który tak cudownie przyrządzał gospodarz lokalu. Tam tylko widziało się na wystawie wina zagraniczne, delikatne likwory, owoce na wódce.
Nazwisko to zatem wciąż rozbrzmiewało w dolinie, budząc pojęcia wyrafinowanych rozkoszy, o których marzą ludzie z żołądkiem wrażliwszym niż serce. Do tych przyczyn łączył się jeszcze ten przywilej, że Kawiarnia Pokojowa była osią jarmarku w Soulanges. Słowem, o jedno piętro wyżej, Kawiarnia Pokojowa była dla miasta tem, czem karczma Pod Wiechą dla wsi: składem trucizny; służyła za ogniwo plotek między La-Ville-aux-Fayes a doliną. Karczma Pod Wiechą dostarczała mleka i śmietanki dla Kawiarni Pokojowej, a dwie córki Tonsarda znajdowały się w codziennych stosunkach z tym zakładem.
Dla Socquarda, rynek w Soulanges był przedłużeniem jego kawiarni. Osiłek chodził od drzwi do drzwi, gwarząc z każdym, mając w lecie za całą odzież tylko spodnie i ledwie zapiętą kamizelkę, zwyczajem kawiarzy w małych miasteczkach. Ludzie, z którymi rozmawiał, uprzedzali go gdy ktoś wszedł do jego zakładu, dokąd1 udawał się ociężale i jakby z niechęcią.
Te szczegóły powinny przekonać Paryżan, którzy nigdy nie opuścili swojej dzielnicy, o trudności — powiedzmy lepiej o niemożliwości — ukrycia najdrobniejszej rzeczy w dolinie Awony od Couches aż do La-Ville-aux-Fayes. Na wsi nie istnieje najmniejsza przerwa ciągłości; są tam, od rynku do rynku, karczmy Pod Wiechą, kawiarnie Pokojowe, które pełnią funkcje echa, i gdzie najobojętniejsze postępki, spełniane w największej tajemnicy, odbrzmiewają jakgdyby czarami. Gadulstwo ludzkie spełnia rolę elektrycznego telegrafu: w ten sposób iszczą się te cudy, mocą których wieść o klęskach, które zdarzyły się w olbrzymiej odległości, dochodzi w mgnieniu oka.
Zatrzymawszy konia, Rigou zsiadł z bryczki i przywiązał lejce do słupa pod Tivoli. Następnie znalazł naturalny pozór aby nieznacznie podsłuchać rozmowy, stając między dwoma oknami. Przez jedno z tych okien, mógł wsunąwszy głowę, widzieć osoby, studjować gesty, chwytając grube słowa, które dźwięczały o szyby i które cisza panująca zewnątrz pozwalała słyszeć wyraźnie.
— A gdybym powiedział staremu Rigou, że twój brat Mikołaj goni za Pechiną, krzyczał ostry głos, że czatuje na nią bezustanku i że ją zdmuchnie staremu z pod nosa, umiałby potańcować z wami, ile was tam jest, wy dziady z Pod Wiechy!
— Gdybyś ty nam spłatała taką sztukę, Aglae, odparł syczący głos Marji Tonsard, to znów co jabym tobie wypłatała, opowiedziałabyś chyba robakom w swojej trumnie!... Nie mieszaj się do Mikołaja, ani do mnie z Bonnebaultem.
Marja, podburzona przez babkę, śledziła, jak z tego widać, Bonnebaulta; dojrzała go przez to okno, pod którem stał w tej chwili Rigou, jak roztaczał swoje wdzięki i prawił komplementy pannie Socquard, która wzajem uśmiechała się do niego. Uśmiech ten wywołał scenę, w której wybuchła ta rewelacja, dość cenna dla starego Rigou.
— No i co, ojcze Rigou?... rzekł Socquard uderzając lichwiarza po ramieniu.
Kawiarz przybył ze spichrza, położonego na końcu ogrodu, skąd wydobywał różne gry, takie jak waga mechaniczna, drewniane konie, huśtawki, etc., aby je zmontować na właściwych miejscach w Tivoli. Szedł bez hałasu, nosił bowiem owe żółte skórzane pantofle, które, dzięki swej taniości, rozpowszechniły się na prowincji.
— Gdybyście mieli świeże cytryny, zrobiłbym sobie limonadę, gorąco jest dziś wieczór, odparł Rigou.
— Ale kto tam tak skrzeczy? rzekł Socquard, zaglądając przez okno i widząc córkę w zwadzie z Marją.
— Kłócą się o Bonnebaulta, odparł Rigou z ironiczną miną.
Interes kawiarza zdławił na chwilę w Socquardzie gniew ojcowski. Kawiarz uznał za ostrożniejsze słuchać z zewnątrz, tak jak czynił Rigou, gdy ojciec chciałby wejść i oświadczyć, że Bonnebault, pełen cennych przymiotów dla kawiarza, nie posiada ich wcale na zięcia jednej z grubych ryb w Soulanges. Mimo to, stary Socquard niewiele otrzymywał propozycji małżeńskich. W dwudziestym drugim roku, córka jego, jako szerokość, grubość i waga, robiła konkurencję pani Vermichel, której zwinność zdawała się fenomenem. Siedzenie za ladą pomnażało jeszcze skłonność do tuszy, jaką Aglae zawdzięczała krwi ojcowskiej.
— Co za djabeł ukąsił te dziewczyny? spytał stary Socquard pana Rigou.
— A ba, odparł ex-benedyktyn, za wszystkich djabłów to ten, którego Kościół najczęściej pochwycił na gorącym uczynku.
Za całą odpowiedź, Socquard zaczął oglądać na szyldach między oknami kije bilardowe, których połączenie z trudnością się tłómaczyło, z przyczyny miejsc, w których tynk uszkodzony był ręką czasu.
W tej chwili, Bonnebault wyszedł od bilardu z kijem w dłoni, i trącił szorstko Marję, mówiąc:
— Przez ciebiem puścił sztosa; ale ciebie nie puszczę, będę grzmocił póty, aż się nauczysz trzymać gębę na angielski zatrzask.
Socquard i Rigou, którzy uważali za stosowne się wmięszać, weszli do kawiarni od rynku, poruszając tak wielką mnogość much, że ciemno się od nich zrobiło. Hałas, jaki stąd powstał, przypominał odległe ćwiczenia szkoły doboszów. Po pierwszem poruszeniu, te wielkie muchy o niebieskawym brzuchu, otoczone małemi jadowitemu muszkami i paroma końskiemi muchami, usiadły z powrotem na szybie, gdzie, na trzech rzędach półek, których malowanie znikło pod czarnemu punkcikami, widać było lepkie butelki ustawione w szeregu jak żołnierze.
Marja płakała. Być pobitą przez ukochanego mężczyznę w obecności rywalki, to jedno z upokorzeń, którego żadna kobieta na jakimkolwiek stopniu drabiny społecznej, nie zniesie; a nim niżej, tem gwałtowniejszy jest wyraz jej nienawiści1. Padła na stołek w tępem i groźnem milczeniu, które ex-zakonnik śledził.
— Poszukaj świeżej cytryny, Aglae, rzekł Socquard i wypłócz sama szklankę.
— Dobrze pan zrobił, że pan wyprawił córkę, rzekł cicho Rigou, oberwałaby może śmiertelnie.
Pokazał oczyma rękę, którą Marja trzymała stołek, pochwyciwszy go aby go rzucić na głowę Aglae.
— No, Marjo, rzekł Socquard stając przed dziewczyną; nie przychodzi się tutaj aby podnosić stołki... a gdybyś stłukła lustro mleko twoich krów nie starczyłoby na zapłacenie...
— Panie Socquard, pańska córka to ścierwo, a ja jestem nie gorsza od niej, rozumie pan? Jeśli pan nie chce jej wydać za Bonnebaulta, czas jest aby mu pan powiedział, żeby sobie grywał w bilard gdzieindziej!... Przegrywa raz po raz po pięć franków.
Z początkiem tych słów raczej wykrzyczanych niż powiedzianych, Socquard ujął Marję wpół i wyrzucił ją za drzwi, mimo jej krzyków i oporu. Czas był dla niej, gdyż Bonnebault wyszedł znowu od bilardu z płonącemi oczyma.
— To się tak nie skończy! wykrzyknęła Marja Tonsard.
— Ukłoń się nam pięknie, ryknął Bonnebault, którego Viollet trzymał wpół aby nie dopuścić do jakiegoś gwałtu, i idź do djabła, albo nie odezwę się już do ciebie i nie spojrzę na ciebie.
— Ty? rzekła Marja obrzucając Bonnebaulta straszlliwem spojrzeniem, oddaj mi wpierw moje pieniądze, a zostawię cię pannie Socquard, o ile jest dość bogata aby cię utrzymać...
Poczem Marja, przerażona, widząc że siłacz Socquard ledwie zdoła zatrzymać Bonnebaulta, który skoczył jak tygrys, uciekła na gościniec.
Rigou posadził Marję na bryczkę aby ją ustrzec przed gniewem Bonnebaulta, którego głos rozlegał się aż do domu Soudrych; poczem ukrywszy Marję, wrócił wypić swoją limonadę, przyglądając się grupie w której skupili się Plissoud, Amaury, Viollet i chłopiec kawiarniany, silący się uspokoić Bonnebaulta.
— No, na ciebie kolej grać, huzarze, rzekł Amaury, drobny młody blondyn o mętnem oku.
— Już dała nogę, rzekł Viollet.
Rzadko zdarza się człowiek bardziej zdziwiony niż Plissoud, kiedy ujrzał lichwiarza z Blangy siedzącego przy stoliku i bardziej zajętego nim, panem Plissoud, niż sprzeczką dwóch dziewczyn. Miniowali twarz pisarza przybrała wyraz zdumienia, jaki budzi spotkanie człowieka do którego się ma jakieś żale, albo przeciw komu się coś knuje; szybko przeszedł do sali bilardowej.
— Do widzenia, ojcze Socquard, rzekł lichwiarz.
— Sprowadzę pańską bryczkę, niech się pan nie spieszy.
— Jak się dowiedzieć, co ci ludzie mówią z sobą rozgrywając pulę, pytał sam siebie Rigou, widząc w lustrze twarz garsona.
Garson ten miał dwa rzemiosła: uprawiał winnicę Socquarda, sprzątał kawiarnię, bilard, utrzymywał ogród i podlewał Tivoli, wszystko za sześćdziesiąt franków rocznie. Był zawsze bez kurtki, chyba w wielkie uroczystości; za cały strój nosił niebieskie płócienne spodnie, grube trzewiki, aksamitną kamizelkę w prążki przepasaną fartuchem z grubego płótna, kiedy pełnił służbę przy bilardzie lub w kawiarni. Ten fartuch był oznaką jego funkcji. Chłopaka tego wynajął kawiarz na ostatnim jarmarku; w tej dolinie bowiem, jak w całej Burgundji, ludzi najmuje się na targu na rok, zupełnie tak jak się kupuje konie.
— Jak cię zowią? spytał go Rigou.
— Michał, do usług, odparł chłopak.
— Czy nie widujesz tu czasami starego Fourchon?
— Dwa lub trzy razy na tydzień, z panem Vermichel, który mi daje parę groszy aby go ostrzec kiedy jego żona zaczai się na nich.
— To dzielny człowiek ten stary Fourchon; wykształcony i dorzeczny, rzekł Rigou, płacąc limonadę i opuszczając tę cuchnącą kawiarnię, ujrzawszy swoją bryczkę, którą Socquard prowadził przed kawiarnię.
Siadając na bryczkę, Rigou spostrzegł aptekarza i powitał go okrzykiem: „Hop! hop! panie Vermut“.
Poznając bogacza, Vermut przyspieszył kroku. Rigou podszedł doń i szepnął mu do ucha.
— Czy sądzi pan, że istnieją środki zdolne zniszczyć tkankę skórną aż tak aby spowodować istotną chorobę, jak naprzykład obieranie palca?
— Jeśli wda się w to pan Gourdon, owszem, odparł mały uczony.
— Vermut, ani słowa o tem, albo się pogniewamy; ale niech pan wspomni o tem panu Gourdon, i niech mu pan powie, aby zaszedł do mnie pojutrze: dostarczę mu dosyć delikatnej operacji, ucięcie palca.
Zaczem były mer, zostawiając aptekarza osłupiałego, siadł na bryczkę koło Marji Tonsard.
— No i co, mała żmijko, rzekł biorąc ją za rękę, skoro przywiązał lejce do pierścienia na przedzie skórzanego fartucha zamykającego karjolkę i skoro koń ruszył truchtem; myślisz tedy, że utrzymasz Bonnebaulta pozwalając sobie na podobne wybryki?... Gdybyś była mądra, popierałabyś jego małżeństwo z tą baryłą, i wówczas mogłabyś się zemścić.
Marja nie mogła się wstrzymać od uśmiechu:
— Och! jakiż pan jest zły! pan to jest mistrz nas wszystkich!
— Słuchaj, Marjo, ja lubię chłopów, ale nie trzeba, aby ktoś z waszych polował na moim gruncie... Twój brat Mikołaj, jak powiada Aglae, goni za Pechiną. To nie dobrze; ja opiekuję się tem dzieckiem, zapiszę jej trzydzieści tysięcy franków i chcę ją dobrze wydać za mąż. Dowiedziałem się, że Mikołaj, przy pomocy twojej siostry Katarzyny, omało nie zabił tej małej dziś rano: zobaczysz brata i siostrę, powiedz im to: „Jeśli zostawicie Pechinę w spokoju, stary Rigou ocali Mikołaja od wojska“...
— Pan jest djabeł we własnej osobie, wykrzyknęła Marja; powiadają, że pan podpisał z nim układ, czy to możliwe?
— Tak, odparł poważnie Rigou.
— Tak gadali na wieczornicy, ale ja nie wierzyłam.
— Zapewnił mnie, że żaden zamach na mnie nie uda się, że nigdy mnie nie okradną, że będę żył sto lat zdrowo, że wszystko mi się powiedzie, i że do samej śmierci będę młody jak dwuletni kogut...
— To widać, rzekła Marja. A zatem panu jest djabelnie łatwo ocalić mego brata od wojska...
— Jeśli zechce, bo musi stracić przy tem palec, to wszystko, odparł Rigou; powiem mu jak!
— O! to pan jedzie górą? spytała Marja.
— W nocy nie jeżdżę tędy, odparł były mnich.
— Z przyczyny krzyżów? rzekła naiwnie Marja.
— Właśnie, ty spryciaro, odparł ten djabeł wcielony.
Przybyli do miejsca, w którem droga powiatowa żłobi się w lekkiej wyniosłości gruntu. Rozdół ten przedstawia dwa dość strome zbocza, jakie się widuje przy tylu drogach we Francji.
Na końcu tej gardzieli, liczącej sto kroków długości, drogi do Ronquerolles i do Cerneux tworzą placyk, gdzie zasadzony jest krzyż. Z jednego lub z drugiego zbocza człowiek może zmierzyć do podróżnego i wypalić doń prawie wprost, tem łatwiej iż ta wyniosłość pokryta jest winem: złoczyńca może zatem z łatwością zaczaić się w krzakach głogu. Można zgadnąć, czemu lichwiarz, zawsze ostrożny, nie przejeżdżał nigdy tamtędy w nocy: Thune okrąża to wzgórze nazwane Krzyżowem. Niepodobna sobie wyobrazić lepszego miejsca na jakąś zemstę lub morderstwo, droga bowiem do Ronquerolles biegnie do mostu na Awonie, koło pawilonu myśliwskiego, droga zaś do Cerneux wiedzie poza gościniec królewski, tak iż między czterema drogami do Aigues, do La-Ville-aux-Fayes, do Ronquerolles i do Cerneux, morderca może sobie wybrać ucieczkę i zostawić pościg w niepewności.
— Wysadzę cię koło wsi, rzekł Rigou widząc pierwsze domy Blangy.
— Niby z powodu Anusi, stary tchórzu! wykrzyknęła Marja. Niedługo ją pan odprawi, już będzie trzy lata, jak ją pan trzyma!... To mnie bawi, że pańska stara ma się dobrze... Pan Bóg się mści...
Po gwałtownej scenie wywołanej przez Marję Tonsard i po wyjściu jej z kawiarni, gracze wrócili do bilardu.
Podczas gdy każdy z nich starał się zgnębić rywali i zdobyć pulę, zawiązała się rozmowa odnosząca się jak zawsze do walki z pałacem.
Gdyby Rigou znajdował się jeszcze w tej chwili wśród kawiarnianych gości, niema wątpienia, że stary lichwiarz użyłby wszelkich środków aby podchwycić wymianę zdań przy tej codziennej niemal naradzie.
— Gdyby pan był generałem, jakby się pan wziął do rzeczy? spytał Viollet.
— Och, bardzo poprostu, odparł Amaury biorąc kij bilardowy pod pachę i czekając aż Plissoud skończy. Przedewszystkiem, wybrałbym się do pani Soudry...
— Tego nie zrobi nigdy... wykrzyknął Viollet.
— To głupio, odparł spokojnie Amaury. Wziąłbym tę małpę w kąt, i szepnąłbym jej: „Ty i twój mąż trzymacie z mymi wrogami i chcecie mnie zmusić do sprzedaży...
— Alboż on wie o tem! wykrzyknął znowu Viollet.
— Pozwól mi mówi, podjął Amaury: „Jesteście wspólnikami bandy Rigou, Gaubertina i innych, i judzicie na mnie tysiąc łajdaków, Bonnebaulta, Tonsarda, którzy mnie grabią...”
— I dobrze robią, odparł Bonnebault. Za cóż pan chcesz abym grał tutaj? Zapomina pan, że wy mi tu odbieracie moją zwierzynę już z truflami, drogi panie!...
— Bonnebault, cicho siedź, rzekł Plissoud. Pozwól mówić panu Lupin...
— Zatem, ciągnął Amaury, Montcornet powiedziałby chłodno tej małpie: „Proszę, abyście się zachowywali spokojnie. Co zaś do was, oto mój plan: jeśli nie zaprzestaniecie intryg...“
— No, co za projekt? rzekł Plissoud.
— „Kazałem odszukać jednego ze spadkobierców panny Laguerre i wpakuję was ślicznie do więzienia za kradzież, ponieważ obnosisz pani od dwóch lat przedmioty z pewnością skradzione swojej drogiej pani“. To raz.
Zdumienie odmalowało się na twarzy słuchaczy.
— Nieźle, rzekł Plissoud. A Rigou?
— Rigou? Zagroziłbym mu przez Steingela, że go usmażę żywcem w jego własnym domu, jeśli się nie wyniesie z okolicy.
— A Gaubertin?
— Gaubertin? Zagroziłbym mu innym handlarzem drzewa.
— I czy pan wiesz, coby się stało po tych figlach? rzekł Bonnebault.
— No co? spytał synek rejenta.
— Na zakręcie jakiej aleji hrabia de Montcornet spotkałby kulkę, któraby mu strzaskała jego heroiczną i zgniłą łepetę!...
— Tak się mówi, ale się tego nie robi, odparł Amaury.
— To jednak jest okropne, rzekł Viollet, widzieć jak cała okolica zawzięła się na człowieka, który czyni jej tylko dobrze. Kradną go, łupią gdzie się da, i dziwują się strasznie, gdy on się broni!
— Och, on jest dobrze spętany, odparł Plissoud. Sibileta umieszczono tam z ramienia tej bandy.
— Oto, drogi Plissoud, posadka która nadałaby ci się jak ulał, wykrzyknął synek rejenta, I, na twojem miejscu... Jesteśmy między swymi, bo Bonnebault byłby łajdakiem i ze wszystkimi nami miałby do czynienia, gdyby powtórzył bodaj słowo z tego co się mówi przy bilardzie...
— To święte, odparł Bonnebault zaszczycony że go dopuszczono do tej arystokratycznej sosjety. I, myśląc się posłużyć nimi, ten kogut awoński udawał oddanego przyjaciołom.
— Wygrane! wykrzyknął Bonnebault. Mam pulę! Cztery i pół franka.
— Płacisz swoje słodkie wino? rzekł gruby Socquard, zjawiając się nagle.
— Alboż się płaci dzisiaj? rzekł Bonnebault. Przecież to ani piętnasty, ani trzydziesty.
— Zawsze trzydziesty dla ciebie, rzekł Socquard uderzając Bonnebaulta po ramieniu i przygważdżając go na miejscu.
Ta żelazna ręka, która ciężyła jak kowadło, warta była tyleż co pozew Bruneta. Bonnebault oddał cztery franki, zachowując sobie dziesięć su.
— Bywajcie, przyjaciele! rzekł hulaka skacząc przez okno na drogę.
— Marja zapłaci to wszystko, rzekł Viollet, patrząc na pozostałych graczy.
— Tem lepiej, rzekł Amaury, bo przyjdzie może któregoś dnia poprosić mnie o pięć franków, i przyniesie mleczka.
— Idziecie do mnie? rzekł Plissoud. Zrobimy partyjkę.
Viollet, Amaury, Vallet, udali się z mężem Eufemji. Widząc że wyszli, gruby kawiarz — na prowincji bowiem szynkarzy nazywa się jeszcze kawiarzami a ich żony kawiarkami — zaczął gasić lampy i zamykać drzwi i okna, gdy jego córka płakała po scenie wywołanej przez Marję Tonsard.
— Dalej, bierz kapelusz, ja włożę surdut, i chodź na resztę wieczora do pani Plissoud, rzekł ojciec. Spotkasz tam młodego Vattebled, który lepszy byłby dla ciebie na męża od tego bandyty Bonnebault. Młody Vattebled może, przy pomocy ojca i mojej, kupić od pana Lupin kancelarję; byłabyś żoną rejenta, to więcej warte niż być kawiarką.
Dom pana Plissoud, położony koło koszar żandarmerji, był typem małych mieszkań na prowincji: brukowany dziedzińczyk, dokąd wchodziło się przez bramę, której jedno skrzydło było zawsze otwarte, ale która była zamknięta sztachetową furtką. W tym dziedzińcu, zdobnym olbrzymią starą lipą, wznosiła się licha budowla z kamienia spojonego czerwonawym cementem. Na pierwszem piętrze okna oprawne były w cegłę. Na dole znajdowały się kwiaty w przegniłych skrzyniach. Parter składał się z jednej sali, oddzielonej od kuchni klatką schodową z drewnianą poręczą. Na pierwszem piętrze były trzy pokoje; dwa okienka zwiastowały strych, gdzie sypiała służąca. Z tyłu rozciągał się ogródek warzywny, gdzie rosły goździki, tymianek, lawanda, w kącie zaś figa oraz pospolite róże. Kancelarja była na rogu; wejście do niej po prawej od bramy. Naprzeciwko stajnia, i wozownia. Zielono malowana brama zdobna była z jednej strony godłem, z drugiej dwoma drewnianemi szyldami, na których się czytało: Agencja zastępstw do wojska. — Kompanja Fenix. — Dyrekcja wzajemnych ubezpieczeń; powyżej zaś wielkiemi literami: Komisarz-taksator. Koło godła widniało parę żółtych afiszów sprzedaży, sporządzonych na rachunek Bruneta, który w pewnych okolicznościach nie mógł działać osobiście.
Salon Eufemji i przylegający doń salonik tworzyły pierwsze piętro, osobne królestwo tej gwiazdy Soulanges. Widząc ją jak idzie w towarzystwie ojca i matki, ludzi z twarzy i wzięcia niezmiernie pospolitych, nikt nie domyśliłby się jej pochodzenia. Podobna była do współczesnych greczynek, których oczy mają żar wschodu złagodzony sztuczną melancholją, płynie ona bowiem nietyle z duszy, ile z kształtu powiek i rzęs. Eufemja miała cerę matowo białą jak cera dziewcząt, które ołówek naszych malarzy tak lubi kopiować. Była to piękność skończona, ale cały jej dowcip polegał na tej boskiej piękności. Ciało było w harmonji z doskonałością głowy. Ta wspaniała istota, pośród tych drobnych mieszczan w Soulanges, tworzyła dziwny kontrast. Ale tkwiła w tem mieszczaństwie swoim strojem, który osłabiał po części działanie jej wdzięków, że posłużymy się językiem pisarza przy sądzie pokoju. Odziana była w pospolitą materję, w suknię szytą w Soulanges; kapelusik przywieziony przez Lupina z ostatniej jego podróży do Paryża, miał dwa lata a kwiaty na nim były straszliwie zwiędłe.
Przybycie pana domu z Amaurym i Valletem, wszystkich trzech cuchnących fajką i winem, ożywionych grubą wesołością, nie zdziwiło nikogo, przeciwnie powitano oklaskiem te posiłki.
— Brawo, partyjka będzie gorąca! wykrzyknął Bonnac.
Bonnac był to rosły dwudziestopięcioletni chłopak, brunet z obfitem uwłosieniem i z bujnemi faworytami, słowem to co się nazywa na prowincji piękny mężczyzna.
W chwili gdy zjawił się sukurs w osobie Socquarda i jego córki, rozległ się wybuch wesołości, właściwy ludziom którzy się nie krępują z sobą. Belunia skorzystała z tego, aby się osunąć na Bonnaca, niby to niemogąc się utrzymać na nogach. Wesołość doszła szczytu, wywołana lichym kalamburem pana Plissoud:
— Czerwień czy wino? Ja wolę wino, zwłaszcza słodkie.
— Słusznie, rzekł Amaury.
— Wracaj do siebie, Socquard! wykrzyknął Vattebled, i przynieś nam co najlepszego.
Na propozycję wina, kobiety wymieniły spojrzenia, dowodzące że druga klasa Soulanges miała do tego napoju słabość nie mniejszą niż chłopi.
Socquard wyszedł, oszacowawszy kupieckiem spojrzeniem pojemność czcigodnego towarzystwa. Partyjka zaczęła się na nowo z ożywieniem jakie wnoszą nowi gracze pomnażając liczbę tych, którzy, czując się niby w rodzinie, rozmawiają zamiast oddać się demonowi gry.
Wszyscy znają grę w dwadzieścia jeden, grę hazardowną, bez kombinacji, zrodzoną z lancknechta, spokrewnioną z bakaratem i makao.
Tego rodzaju gry są bez ograniczenia, niema tam małej stawki. Szanse bankiera są większe niż szanse graczy. W zamian kry ją też więcej ryzyka.
Ale wróćmy do pana Rigou, który, z chwilą gdy się pozbył Marji Tonsard, czemprędzej pospieszył do siebie.


ROZDZIAŁ IV.
TRYUMWIRAT Z LA-VILLE-AUX-FAYES.

Ostrożny lichwiarz włożył swoją żonę i Jana do tego, aby się kładli wcześnie i wstawali o świcie, dowodząc im, że dom będzie najbezpieczniejszy kiedy on będzie czuwał do północy a wstawał późno. Nietylko zdobył sobie w ten sposób spokój od siódmej wieczór aż do piątej rano, ale jeszcze przyzwyczaił żonę i Jana aby szanowali sen jego i jego Agary, której pokój mieścił się za jego własnym.
Tak więc, nazajutrz rano, około wpół do siódmej, pani Rigou, która sama zajmowała się podwórzem wspólnie z Janem, przyszła zapukać nieśmiało do drzwi męża.
— Jegomość, rzekła, kazał się jegomość obudzić.
Dźwięk tego głosu, postawa żony, jej mina lękliwa i posłuszna rozkazowi którego wykonanie mogło być źle przyjęte, wszystko malowało głęboką abnegację biednej istoty oraz przywiązanie jej do tego zręcznego tyrana.
— Dobrze! dobrze! krzyknął Rigou.
— Czy mam obudzić Anusię? spytała.
— Nie, daj jej spać!... Była na nogach całą noc, dodał serjo.
Ten człowiek był zawsze poważny, nawet kiedy sobie pozwalał na żart. Anusia w istocie otwierała tajemnicze drzwi Sibiletowi, Fourchonowi, Katarzynie Tonsard, z których każde przybyło o innej godzinie, między jedenastą a pierwszą.
W dziesięć minut później, Rigou, ubrany staranniej niż zwykle, zeszedł i powiedział żonie: Dzień dobry, moja stara! co ją uszczęśliwiło bardziej, niż gdyby ujrzała generała Montcornet u swoich stóp.
— Janie, rzekł do ex-braciszka, nie opuszczaj domu, nie daj mnie kraść, straciłbyś na tem więcej odemnie!...
W ten sposób, mięszając pieszczoty i pogróżki, nadzieje i połajanki, mądry ten egoista uczynił swoich troje niewolników wiernymi i przywiązanymi jak psy.
Rigou, wciąż jadąc górą aby uniknąć Krzyżowego wzgórza, przybył na rynek w Soulanges około ósmej.
W chwili gdy przywiązywał lejce do najbliższego słupka u furtki, okiennica otwarła się, ukazała pocentkowaną ospą twarz Soudryego, której wyraz małych czarnych oczków przydawał sprytu.
Na początek przetrąćmy coś, bo nie zdążymy na śniadanie do La-Ville-aux-Fayes przed pierwszą.
Zawołał cicho służącą, młodą i równie ładną jak Anusia; gdy zeszła bez hałasu, kazał jej podać szynki i chleba, poczem sam poszedł do piwnicy po wino.
Rigou oglądał po raz tysiączny tę jadalnię wyłożoną dębem, z tynkowanym sufitem, strojną pięknym piecem i wspaniałym zegarem po pannie Laguerre. Oparcia krzeseł były w kształcie lir, drzewo lakierowane biało, siedzenia zielone safjanowe, goździki złote. Masywny mahoniowy stół pokryty był zieloną ceratą w wielkie ciemne kraty, obwiedzioną zielonym pasem. Posadzka w deseń, starannie utrzymana przez Urbana, świadczyła o staranności, z jaką dawne pokojówki każą się obsługiwać.
— Ba! to za drogo kosztuje, powiedział sobie Rigou... W mojej jadalni je się równie dobrze jak tutaj, a mam dochód od pieniędzy, które trzebaby wydać na te niepotrzebne zbytki. Gdzież jest pani Soudry, spytał mera, który ukazał się zbrojny w czcigodną butelkę.
— Śpi.
— A ty już nie mącisz jej snu, rzekł Rigou.
Były żandarm mrugnął filuternie okiem i pokazał szynkę, którą wnosiła ładna służąca Joasia.
— To orzeźwia człowieka, taki ładny kąsek, rzekł mer; robiona w domu; napoczęta ledwo wczoraj...
— Ej, kumie, nie widziałem u ciebie tej dziewuszki? gdzieś ją wyłowił? szepnął ex-benedykt do ucha Soudryego.
— Jest jak ta szynka, odparł żandarm mrugając znowu, mam ją od tygodnia.
Joasia, jeszcze w nocnym czepeczku, z bosemi nogami w pantoflach, w pospiesznie, chłopskim sposobem wdzianym staniku z chusteczką, która niedostatecznie kryła jej młode i świeże wdzięki, była nie mniej apetyczna od szynki chwalonej przez Soudryego. Była nieduża i pulchna; czerwono pocentkowane gołe ramiona kończyły się grubemi rękami o krótkich i ładnie zakończonych palcach, które zwiastowały bujne zdrowie. Była to prawdziwa twarz Burgundki, rumiana ale o białych skroniach, szyi, uszach, włosy ciemne, oczy nieco skośne, nozdrza szerokie, usta zmysłowe, nieco puszku na policzkach; do tego żywy wyraz złagodzony skromną i obłudną minką, która czyniła z niej wzór służącej-szelmeczki.
— Na honor, Joasia podobna jest do szynki; rzekł Rigou. Gdybym nie miał Anusi, chciałbym mieć Joasię.
— Jedna warta drugiej, odparł ex-żandarm, bo twoja Anusia jest słodka, biała, milusia... Jak się miewa pani Rigou?... czy śpi?... spytał nagle Soudry, aby pokazać kumowi Rigou że się rozumie na żartach.
— Budzi się z kogutem, odparł Rigou, ale kładzie się spać z kurami. Ja czytuję do późna Constitutionnel. Wieczór i rano żona pozwala mi spać, i nie weszłaby do mnie za nic w świecie...
— Tutaj zupełnie naodwrót, odparła Joasia. Pani siedzi z gośćmi przy kartach, jest ich czasami piętnastu w salonie; pan kładzie się o ósmej a wstajemy o świcie...
— To się wydaje inaczej, ale w gruncie to jest to samo. Słuchaj, piękne dziewczę, przyjdź do mnie, ja przyślę Anusię tutaj, to będzie to samo, a będzie inaczej.
— Stary ladaco, rzekł Soudry, zawstydziłeś ją.
— Jakto, żandarmie! chcesz tylko jednego konia w stajni?... Ostatecznie, każdy szuka szczęścia tam gdzie je znajduje.
Na rozkaz pana Joasia poszła mu przyrządzić wszystko do ubrania.
— Przyrzekłeś się z nią ożenić po śmierci żony? spytał Rigou.
— W naszym wieku, odparł żandarm, zostaje nam już tylko ten środek.
— Przy ambitnej dziewczynie, to byłby sposób aby zostać rychło wdowcem, odparł Rigou; zwłaszcza gdyby pani Soudry mówiła przy Joasi o swojej metodzie mydlenia schodów.
Zdanie to pogrążyło dwóch mężów w zadumie. Kiedy Joasia oznajmiła że wszystko gotowe, Soudry rzucił jej: „Chodź mi pomóc“, co przyprawiło o uśmiech ex-benedyktyna.
— Oto jeszcze różnica, rzekł, ja zostawiłbym cię z Anusią bez obawy, mój stary.
W kwadrans potem, Soudry, paradnie wystrojony, wsiadł do karjolki i dwaj przyjaciele okrążyli jezioro Soulanges aby się udać do La-Ville-aux-Fayes.
— A ten zamek?... rzekł Ritgou, dojeżdżając do miejsca, z którego zamek ukazał się z profilu.
Stary rewolucjonista wyrzekł te słowa tonem zdradzającym nienawiść, jaką łyki wiejskie żywią do wielkich zamków i wielkich posiadłości.
— Ba, póki ja żyję, mam nadzieję że będzie stał spokojnie, odparł ex-żandarm. Hrabia de Soulanges był moim generałem, był dla mnie dobry, postarał mi się o przyzwoitą emeryturę, i gospodaruje przez Lupina, którego ojciec zrobił na tem majątek. Po Lupinie będzie inny, i dopóki będą Soulanges’owie, będzie się to szanowało!... To ludzie bardzo poczciwi, pozwalają każdemu żyć, i dobrze na tem wychodzą...
— Ba! generał ma troje dzieci, które po jego śmierci się nie zgodzą, prędzej czy później zięć jego i synowie zlicytują i sprzedadzą tę kopalnię ołowiu i żelaza spekulantom z którymi my się dogadamy.
Zamek Soulanges ukazał się z profilu, jakgdyby wyzywając świętokradzkiego mnicha.
— Haha! w owych czasach dobrze budowano... wykrzyknął Soudry. Ale hrabia ciuła w tej chwili, aby zrobić z Soulanges majorat przy swojem parostwie...
— Kumie, odparł Rigou, majoraty padną.
Raz wyczerpawszy rozdział interesów, zaczęli rozmawiać o zaletach swoich pokojówek, w narzeczu nieco zbyt burgundzkim aby się nadawało do druku. Ten niewyczerpany przedmiot zaprowadził ich tak daleko, że spostrzegli stolicę powiatu w której władał Gaubertin i która może budzi natyle ciekawości, aby najniecierpliwsi czytelnicy pozwolili na małą dygresję.
Nazwa La-Ville-aux-Fayes, mimo iż dziwaczna, tłomaczy się łatwo przez skażenie pierwotnego miana (w późnej łacinie Villa in Fago, gród w lesie). Nazwa ta świadczy dostatecznie, że niegdyś las pokrywał deltę utworzoną przez Awonę w miejscu gdzie spływa się z rzeką, która o pięć mil dalej łączy się z Yonną. Jakiś Frank zbudował z pewnością fortecę na wzgórzu, które tam wygina się aby opaść łagodnemi terasami w dolinę gdzie poseł Leclercq kupił swój majątek. Dzieląc tę deltę długim i szerokim rowem, zdobywca stworzył sobie potężną warownię, miejsce nawskroś pańskie, dogodne dla ściągania myta oraz czuwania nad podatkiem pobieranym z młynów.
Taka jest historja początków La-Ville-aux-Fayes. Wszędzie, gdzie się ustaliło panowanie feudalne lub księże, stworzyło ono interesy, mieszkańców, potem miasta, gdy miejscowość miała warunki potemu aby skupić lub rozwiązać przemysł. Sposób wynaleziony przez Jana Rouvet dla spławienia drzewa, wymagający dogodnych miejsc dla wyładowania, stworzył La-Ville-aux-Fayes, które wprzód, w porównaniu z Soulanges, było tylko wioską. La Ville-aux-Fayes stało się składnicą lasów, które, na przestrzeni dwunastu mil, okalają obie rzeki. Prace, których wymaga łowienie, rozpoznanie straconych sztuk, zestawianie transportów które Yorna niesie do Sekwany, spowodowały wielki napływ robotników. Ludność stworzyła wzmożoną konsupcję i zrodziła handel. Tak więc, La-Ville-aux-Fayes, które nie miało ani sześciuset mieszkańców z końcem XVI wieku, liczyło ich 2000 w r. 1790, a Gaulbertin podniósł ich liczbę do czterech tysięcy. Oto jak.
Kiedy Zgromadzenie Prawodawcze uchwaliło nowy spis terytorjalny, La-Ville-aux-Fayes, znajdujące się w oddaleniu, które, biorąc geograficznie, wymagałoby podprefektury, stało się — z uszczerbkiem Soulanges — stolicą powiatu. Podprefektura ściągnęła za sobą trybunał pierwszej instancji, oraz wszystkich urzędników niezbędnych w stolicy powiatu. Rozrost Paryża, powiększając cenę i zapotrzebowanie drzewa na opał, wzmógł tem samem znaczenie handlu w La-Ville-aux-Fayes. Gaubertin zbudował swoją fortunę na tem przewidywaniu, odgadując wpływ pokoju na ludność paryską, która, od 1815 do 1825, wzrosła w istocie przeszło o jedną trzecią.
O kształcie La-Vilie-aux-Fayes zdecydował teren. Oba wybrzeża były otoczone portami. Tama dla zatrzymywania drzewa znajdowała się u stóp pagórka, na którym rośnie las Soulanges. Między tą tamą a miastem znajdowało się przedmieście. Niżne miasto, położone w najszerszej części delty, kąpało się w tafli jeziora Awony.
Powyżej niższego miasta, pięćset domów z ogrodami położonych na wzgórzu wykarczowanem od trzystu lat, otacza z trzech stron ten przylądek. Mieszkańcy ich cieszą się różnorodnemi widokami jakie tworzy djamentowy obrus awońskiego jeziora, zawalony transportami składanemi na brzegach, stosami drzewa. Woda naładowana drzewem oraz piękne kaskady Awony, która, wyżej położona niż rzeka do której wpada, zasyca stawidła młynów i śluzy paru fabryk, wszystko to tworzy obraz bardzo ożywiony i tem ciekawszy, że ma za ramę zielone gęstwiny lasów i że długa dolina Aigues tworzy wspaniały kontrast z ciemnem tłem ciągnącem się nad La-Ville-aux-Fayes.
Nawprost tej szerokiej opony, gościniec, przerzucony przez wodę mostem, o ćwierć mili od La-Ville-aux-Fayes, kończy się z początkiem aleji topolowej, gdzie widać grupę domów skupionych dokoła poczty, tuż koło znacznego folwarku. Droga powiatowa również czyni koło, aby dojść do tego mostu, gdzie łączy się z gościńcem.
Gaubertin zbudował sobie dom na terenie delty, z zamiarem stworzenia tam rynku, któryby uczynił niżne miasto równie pięknem jak górne. Był to nowoczesny dom z kamienia, z żelaznym balkonem, z żaluzjami, z malowanemi oknami, bez innej ozdoby prócz greckiego szlaku pod gzymsem. Dom kryty dachówką miał jedno piętro i strych, piękny dziedziniec, z tyłu zaś ogród angielski kąpiący się w wodach Awony. Wykwint tego domu sprawił iż podprefektura, pomieszczona tymczasowo w jakiejś budzie, przeniosła się naprzeciwko, do domu który powiat zbudował na żądanie posłów Leclercq i Ronquerolles. Miasto postawiło tam również ratusz. Trybunał, toż samo pomieszczony w najętym lokalu, zyskał gmach świeżo zbudowany, tak iż La-Ville-aux-Fayes zawdzięczało ruchliwości swego mera szereg nowoczesnych domów bardzo imponujących. Żandarmerja zbudowała sobie koszary, aby zamknąć czworobok stanowiący rynek.
Zmiany te, które stanowiły dumę mieszkańców, zawdzięczało miasto wpływom Gaubertina, który od kilku dni otrzymał krzyż Legji Honorowej z okazji najbliższych urodzin króla. W mieście powstałem w ten sposób, mieście nawskroś nowoczesnem, nie było arystokracji ani szlachty. Tak więc, mieszczanie La-Ville-aux-Fayes, dumni ze swej niepodległości, brali żywy udział w sporze między chłopami a hrabią Cesarstwa, który opowiedział się za Restauracją. Dla nich, ciemiężcy byli uciemiężonymi. Duch tego handlowego miasta był tak dobrze znany rządowi, że dano tam za podprefekta człowieka gładkiego, bratanka i wychowanka słynnego des Lupeaulx, jednego z ludzi nawykłych do kompromisów, oswojonych z wymaganiami każdego rządu. Purytanie polityczni, sami robiący gorsze rzeczy, nazywają ich ludźmi zepsutymi.
Wnętrze domu Gaubertina było ozdobione dość niesmacznemi wytworami nowoczesnego zbytku. Były tam bogate obicia ze złoconemi listwami, bronzowe świeczniki, mahoniowe meble, lampy astralne, okrągłe stoliki z marmurowym blatem, biała porcelana deserowa ze złoconym szlakiem, krzesła safianowe i akwatinty w jadalni, błękitne kaszmirowe meble w salonie. Wszystko to było zimne i płaskie, ale w La-Ville-aux-Fayes zdawało się szczytem sardanapalowego zbytku. Pani Gaubertin grała tam rolę elegantki w wielkim stylu, i mizdrzyła się mimo czterdziestu pięciu lat, jak burmistrzowa pewna swej potęgi i mająca swój dwór.
Domy takie jak dom starego Rigou, dom Soudrych i dom Gaubertina, czyż nie są, dla kogoś kto zna Francję, doskonałem odbiciem wsi, małego miasteczka, i podprefektury?
Nie mając ani inteligencji ani talentu, Gaubertin miał ich pozory. Bystrość spojrzenia oraz spryt zawdzięczał swej bezgranicznej chciwości zysku. Nie chciał majątku ani dla żony, ani dla córek, ani dla syna, ani dla samego siebie, ani przez zmysł rodzinny, ani dla poważania jakie daje pieniądz; poza swą zemstą, która była dlań treścią życia, kochał grę pieniądza, tak jak Nucingen, który zawsze, jak powiadają, bawi się złotem w obu kieszeniach naraz. Interesy były życiem tego człowieka; mimo że był syty, rozwijał energję człowieka z pustym brzuchem. Był potrosze jak lokaj z komedji: intrygi, sztuczki, zamachy, oszukaństwa, chytrości kupieckie, rachunki, inwentarze, sceny, sprzeczki na tle interesów, podniecały go, pobudzały krążenie krwi, regulowały wydzielanie żółci. I jeździł, uganiał konno, w powozie, wodą, na licytacje, do Paryża, wciąż myśląc o wszystkiem, trzymając tysiąc nici w ręku, i nie plącząc ich.
Żywy, zdecydowany w ruchach jak i w myślach, mały, krótki, ze sprytnym nosem, żywem okiem, z nastawionem uchem, miał coś z psa myśliwskiego. Twarz jego ogorzała, ciemna i okrągła, od której się odcinały opalone uszy, zazwyczaj bowiem nosił kaszkiet, była zgodna z tym charakterem. Nos miał zadarty, zaciśnięte wargi nigdy nie przepuściły życzliwego słowa. Gęste faworyty tworzyły dwa czarne i lśniące krzaki nad rumianemi policzkami i ginęły w fałdach krawata. Lekko kręcące się włosy falujące naturalnie jak na peruce starego sędziego, białe i czarne, skręcone niby żarem który przepalał jego ciemną czaszkę, który błyszczał w szarych oczach okolonych zmarszczkami, zapewne przez nałóg ciągłego mrugania od patrzenia w pole w pełnem słońcu, dopełniały jego fizjognomji. Suchy, chudy, nerwowy, ręce miał obrośnięte, zakrzywione, zagięte, ręce człowieka, który oddaje się cały temu co robi. Fizjognomja ta podobała się ludziom z którymi miał do czynienia, przybierał bowiem maskę zwodniczej wesołości; umiał dużo mówić nie mówiąc nic z tego co chciał zamilczeć; pisał mało aby móc zaprzeczyć temu co mu było nie na rękę w jego słowach. Pisanie załatwiał jego kasjer, uczciwy człowiek, którego ludzie typu Gaubertina zawsze umieją wyszperać, i których, we własnym interesie, utrzymują w naiwności.
Kiedy mały trzcinowy kabrjolet ukazał się około ósmej w alej i biegnącej od poczty wzdłuż rzeki, Gaubertin, w kaszkiecie, w butach, w surducie, wracał już z portu; przyspieszył kroku, zgadując że Rigou ruszył się z domu jedynie dla wielkiej sprawy.
— Dzień dobry ojcze łapaczu, dzień dobry worku pełen żółci i mądrości, rzekł klepiąc kolejno w brzuch dwóch przybyłych; mamy mówić o interesach i pomówimy, ale przy kieliszku, bo, do kroćset bomb, to jest najlepszy sposób!
— Przy takiej metodzie powinienby pan być tłustszy, rzekł Rigou.
— Zanadto się męczę, nie żyję jak wy zasuszony w domu, zaszyty jak borsuk w jamie... Haha, wy sobie dobrze żyjecie, na honor! możecie robić interesy przy kominku, z brzuchem o stół, w fotelu... klient przychodzi do was. Ale wejdźcież, do kroćset bomb, dom jest wasz na ten czas który w nim raczycie pozostać.
Lokaj w niebieskiej liberji z czerwonym lampasem ujął konia za uzdę i zaprowadził go na podwórze, gdzie znajdowały się czeladnie i stajnie.
Gaubertin pozwolił gościom przejść się nieco po ogrodzie i wrócił do nich po chwili potrzebnej aby wydać rozkazy i zarządzić śniadanie.
— I cóż, moje robaczki, rzekł zacierając ręce, widziano żandarmerję z Soulanges kierującą się o świcie w stronę Couches. Jadą z pewnością aresztować skazanych za wykroczenia leśne... kroćset bomb, robi się ciepło, robi się ciepło... O tej godzinie, dodał patrząc na zegarek, chłopcy muszą być aresztowani.
— Prawdopodobnie, rzekł Rigou.
— No i co, co mówią po wsiach? Co postanowiono?
— A cóż tu jest do postanowienia? spytał Rigou, nas to w niczem nie dotyczy, dodał spoglądając na Soudryego.
— Jakto, w niczem? A jeżeli sprzedadzą Aigues wskutek naszych kombinacji, kto zarobi na tem pięćset lub sześćset tysięcy? Czy ja sam? Nie mam dość tęgich płuc aby wypluć sam jeden dwa miljony, przy trojgu dzieci do postanowienia i żonie która nie grzeszy oszczędnością; trzeba mi wspólników. Czy ojczulek Soudry nie chowa gotóweczki? Nie ma hipoteki, której by termin nie dobiegał i pożycza już tylko na weksle za które ja ręczę. Ja wkładam w to ośmset tysięcy franków; mój syn, sędzia, dwieście tysięcy, liczymy na ciebie, Soudry, na dwieście tysięcy; na ile chcecie iść, ojcze duchowny?
— Na resztę, rzekł zimno Rigou.
— Tam do licha, chciałbym mieć rękę tam, gdzie pan masz serce, rzekł Gaubertin. I co pan zrobisz?
— Zrobię to co i pan; powiedz swój plan.
— Mój plan, podjął Gaubertin, jest wziąć w dubelt, aby odprzedać połowę tym, którzy będą mieli ochotę na Couches, Cerneux i Blangy. Soudry znajdzie klientów w Soulanges, a pan tutaj. O to niema kłopotu; ale jak my się porozumiemy między sobą, jak podzielimy wielkie partje?
— Mój Boże, nic prostszego, rzekł Rigou. Każdy weźmie to, co mu będzie najlepiej dogadzało. Ja tam nie będę na zawadzie nikomu, wezmę, z moim zięciem i z panem Soudry, lasy. Te lasy są zanadto zniszczone aby pana mogły kusić; zostawimy panu pańską część na reszcie, to warte jest, na honor, pańskich pieniędzy.
— Podpisze pan zgodę? rzekł Soudry.
— Akt byłby bez wartości, odparł Gaubertin. Zresztą widzicie, że ja gram w uczciwe karty; ufam najzupełniej panu Rigou, on będzie nabywcą.
— To mi wystarczy, rzekł Rigou.
— Stawiam tylko jeden warunek, dostanę pawilon myśliwski z przyległościami i pięćdziesiąt morgów dokoła; zapłacę za te morgi. Zrobię sobie z pawilonu dworek wiejski, będzie tuż przy moich lasach. Pani Gaubertin, pani Izaura, jak każe się nazywać, urządzi tam sobie willę.
— Zgoda, rzekł Rigou.
— Hm, między nami, podjął Gaubertin cichym głosem, rozejrzawszy się na wszystkie strony i upewniwszy się że nikt nie słucha, czy sądzi pan, że oni byliby zdolni spłatać jakiego brzydkiego figla?
— Niby co? spytał Rigou, który nigdy niczego nie chciał zrozumieć w pół słowa.
— No, gdyby najwścieklejszy z gromady, dobry strzelec przytem, gwizdnął hrabiemu kulą koło uszu, ot, aby go nastraszyć?...
— Puściłby się za nim i chwyciłby go za kark.
— A Michaud?
— Michaud nie pochwaliłby się tem, politykowałby, szpiegował, i odkryłby w końcu złoczyńcę i tych co go uzbroili.
— Masz pan słuszność. Trzeba żeby się zbuntowało ze trzydziestu naraz, pośle się kilku na galery... ot, weźmie się paru drabów, których zechcemy się pozbyć, posłużywszy się nimi. Macie tam dwóch czy trzech nicponiów, jak Tonsard, Bonnebault...
— Tonsard coś urządzi, rzekł Soudry, ja go znam... Podgrzejemy go jeszcze przez Vaudoyera i Kuternogę.
— Ja mam Kuternogę w ręku, rzekł Rigou.
— A ja Vaudoyera.
— Ostrożnie, rzekł Rigou, przedewszystkiem ostrożnie.
— Słuchajno, ojczulku duchowny, czy może sądzisz, że to jest co złego rozmawiać sobie o rzeczach tak jak się dzieją?... Czyż to my spisujemy protokóły, chwytamy za kark, wycinamy drzewo, chodzimy na kłoski?... Jeśli hrabia weźmie się dobrze do rzeczy, jeśli się ułoży z jakimś dzierżawcą co do eksploatacji Aigues, w takim razie możemy się pożegnać z interesem, a wy tracicie na tem może więcej odemnie... To co mówimy, to między nami, bo z pewnością nie powiem Vaudoyerowi ani słowa, któregobym nie mógł powtórzyć przed Bogiem i ludźmi... Ale nie jest zabronione przewidywać wypadki, i korzystać z nich kiedy się zdarzą... Tutejsi chłopi, to bardzo gorące głowy; wymagania generała, jego surowość, sekatury Michauda i jego ludzi, doprowadziły ich do ostateczności. Tak jak dziś, rzeczy stoją niedobrze, i założyłbym się, że oni wezmą się za łby z żandarmami... A teraz chodźmy na śniadanie.
Pani Gaubertin wyszła do gości do ogrodu. Była to kobieta dosyć biała, z długiemi angielskiemi puklami spadającemi na policzki. Uprawiała ona styl namiętno-cnotliwy; udawała że nigdy nie zaznała miłości, piłowała wszystkich urzędników platonizmem. Wielbicielem jej, jej patito, jak mówiła, był prokurator. Nosiła czepeczki z pomponami, ale chętnie chodziła z gołą głową, nadużywając koloru różowego i błękitnego. Tańczyła, pieściła się z sobą w czterdziestu latach jak dziecko, ale miała grube nogi i okropne ręce. Kazała się nazywać Izaurą, miała bowiem przy swoich wadach i śmiesznościach ten smak, iż czuła pospolitość nazwiska Gaubertin. Miała blade oczy i włosy nieokreślonego koloru, coś w rodzaju brudnego nankinu. Brało ją za wzór wiele młodych osób, które przeszywały niebo swemi spojrzeniami i udawały anioły.
— Moi panowie, rzekła skinąwszy im głową, mam dla was niezwykłe nowiny. Żandarmerja wróciła...
— Czy wzięli kogo?
— Nikogo, generał z góry prosił o łaskę dla nich... Udzielono jej z okazji szczęsnej rocznicy powrotu króla.
Trzej sprzymierzeńcy spojrzeli po sobie.
— Sprytniejszy jest niż przypuszczałem ten gruby kirasjer, rzekł Gaubertin. Siadajmy do stołu; trzeba się pocieszyć. Ostatecznie, to nie jest partja przegrana; to tylko remis; reszta to pańska rzecz, Rigou...
Soudry i Rigou wrócili zawiedzeni, nie umiejąc nic wymyślić coby mogło ściągnąć upragnioną katastrofę, i zdając się, jak im poradził Gaubertin, na traf. Jak jakobini w pierwszych dniach Rewolucji, wściekli, zbici z toru dobrocią Ludwika XVI, starali się sprowokować represję dworu dla wywołania anarchji, która miała im dać majątek i władzę, tak ci groźni przeciwnicy hrabiego de Montcornet pokładali ostatnią nadzieję w surowości Michauda i jego strażników wobec nowych szkód. Gaubertin przyrzekł im pomoc, nie wyjawiając swoich pomocników, nie chciał bowiem aby znano jego stosunki z Sibiletem. Niema nic równego dyskrecji człowieka takiego jak Gaubertin, chyba dyskrecja dawnego żandarma albo ex-mnicha. Ten spisek mógł wydać dobry — albo raczej zły — rezultat jedynie w ręku trzech ludzi tego rodzaju, podsycanych nienawiścią i interesem.


ROZDZIAŁ V.
ZWYCIĘSTWO BEZ WALKI.

Obawy pani Michaud były jasnowidzeniem prawdziwego uczucia. Wyłącznie zajęta jedną istotą, dusza wciela się w końcu w świat który ją otacza, widzi w nim jasno. Kobieta kochająca ma przeczucia, które później miewa jako matka.
Podczas gdy biedna kobieta nadsłuchiwała mętnych głosów, płynących z nieznanej przestrzeni, pod Wiechą rozgrywała się w istocie scena, w której egzystencja jej męża była zagrożona.
Około piątej rano, ci co najwcześniej wstali widzieli przejeżdżającą żandarmerję z Soulanges, która się kierowała w stronę Couches. Nowina ta obiegła szybko, a ci których ta rzecz obchodziła, dowiedzieli się z pewnem zdziwieniem od mieszkańców wyżej położonych wiosek, że oddział żandarmerji, pod dowództwem porucznika z La-Ville-aux-Fayes, przejechał przez las Aigues. Było to w poniedziałek, tem samem była racja aby robotnicy udali się do karczmy; ale było to zarazem w wilję rocznicy powrotu Burbonów, i, mimo że bywalcy nory Tonsarda nie potrzebowali tej dostojnej przyczyny (jak mówiło się wówczas) aby usprawiedliwić swą obecność Pod Wiechą, mimo to chełpili się tem bardzo głośno, skoro tylko dostrzegli cień jakiegoś urzędnika.
Znaleźli się tam Vaudoyer, Tonsard i jego rodzina, Godain który się do niej poniekąd zaliczał, oraz stary winiarz nazwiskiem Laroche. Człowiek ten żył z dnia na dzień; był jednym z delinkwentów dostarczonych przez Blangy, istna konspiracja, którą wymyślono aby zniechęcić generała do manji ściągania protokółów. Blangy dostarczyło jeszcze trzech mężczyzn, dwanaście kobiet, ośm dziewcząt i pięciu chłopców, za których mężowie i ojcowie mieli odpowiadać. Ci ludzie znajdowali się w zupełnej nędzy; ale też byli to jedyni, którzy nie posiadali nic. Rok 1823 wzbogacił winiarzy, a rok 1826 miał, dzięki obfitości zbiorów, również dać im spore zarobki: prace podjęte przez generała rozsypały sporo pieniędzy w trzech gminach otaczających jego posiadłości. Z trudem znalazłoby się w Blangy, w Couches i w Cerneux stu dwudziestu proletarjuszów; osiągnięto to jedynie biorąc stare kobiety, matki i babki tych którzy coś posiadali, same nie mające na własność nic, jak naprzykład matka Tonsarda. Ten Laroche, stary robotnik i szkodnik, nie wart był absolutnie nic; nie miał on, jak Tonsard, w żyłach gorącej i zepsutej krwi; trawiła go nienawiść głucha i zimna, pracował w milczeniu, z ponurą miną. Praca była mu nieznośna, a mógł żyć jedynie pracując. Rysy twarzy miał twarde, wyraz odpychający. Mimo swoich sześćdziesięciu lat, był dość silny, ale grzbiet jego osłabł, pochylił się. Nie widział przed sobą przyszłości, nie miał ani kawałka gruntu a zazdrościł tym którzy mieli ziemię; to też w lesie w Aigues był bez litości. Robił z przyjemnością bezużyteczne szkody.
— Czy pozwolimy ich zabrać? mówił Laroche. Po Couches przyjdą do Blangy; ja jestem recydywista, załapię trzy miesiące więzienia.
— Co począć przeciw żandarmerji, stary pijaku! rzekł Vaudoyer.
— Et, czyż nie mamy kos aby podciąć nogi koniom? Wnet znajdą się na ziemi, karabiny mają nienabite, a kiedy zobaczą że jest nas dziesięciu na jednego, będą musieli zmiatać. Gdyby trzy wsie się zbuntowały i gdyby się zabiło paru żandarmów, czyżby zgilotynowano wszystkich? Trzebaby skapitulować, jak w Burgundji, gdzie, dla podobnej sprawy, posłano cały pułk. No i co? pułk odszedł; chłopi dalej chodzą do lasu gdzie chodzili od lat, jak tutaj.
— Jeżeli już zabijać, rzekł Vaudoyer, to lepiej byłoby zabić tylko jednego; ale z ukrycia, i tak aby zniechęcić wszystkich Paryżanów.
— Którego z tych bandytów? spytał Laroche.
— Michauda, odparł Kuternoga. Vaudoyer ma rację, ma wielką rację. Zobaczycie, że, kiedy jednego strażnika schowa się do cienia, niełatwo znajdą się inni którzyby mieli ochotę strażować bodaj w słońcu. Pilnują w dzień, ale te hycle pilnują i w nocy. To istne czarty!...
— Gdzie człowiek pójdzie, rzekła stara Tonsard, która miała siedemdziesiąt osiem lat i która ukazała pergaminową twarz przebitą tysiącem dziurek i parą zielonych oczu, twarz strojną brudno-białemi włosami wymykającemi się w kosmykach z pod czerwonej chustki, gdzie człowiek pójdzie, wszędzie ich spotka. Zatrzymują człowieka, przetrząsną mu chrust, i jeśli znajdą bodaj jedną uciętą gałązkę, jedną lichą gałązeczkę leszczyny, odbierają ci chrust i walą ci pretokuł; powiedzieli sami. A, łajdaki! niema sposobu ich oszukać. Jeśli mają na ciebie oko, zaraz ci każą rozwiązać chrust... Jest ich trzech, tych psów zatraconych; gdyby ich ubić, nie byłaby szkoda dla kraju, nie!...
— Ten Vatel jeszcze nie jest taki zły, rzekła młodsza Tonsard.
— On! rzekł Laroche, pełni swoje rzemiosło jak inni. Pośmiać się, o, tak, pośmieje się; ale nic człowiek na tem nie wskóra. To największa szelma z nich trzech, bez serca dla biednych ludzi, taki jak ten Michaud.
— Ma ładną żonę ten Michaud, rzekł Mikołaj Tonsard...
— Jest w ciąży, rzekła stara, ale jeżeli tak pójdzie dalej, dziwny chrzest urządzi się jej szczeniakowi, kiedy zlegnie.
— Och, wszystkie te paryżany, rzekła Marja Tonsard, niewarto z niemi figlować... gdyby do czego przyszło, wyrżnęliby ci pretokuł akurat tak samo, co gdyby nic między wami nie było.
— Próbowałeś tedy ich omotać? rzekł Kuternoga.
— Jeszczeby nie!
— Et! rzekł Tonsard z determinacją, to ludzie jak inni, można sobie z nimi dać radę.
— Dalibóg nie, rzekła Marja powtarzając swoje, niema do nich przystępu. Nie wiem co im takiego zadają, bo, ostatecznie, ten starszy nad nimi jest żonaty, ale Vatel, Gaillard, Steingel nie; a nie mają nikogo tutaj, niema kobiety, któraby ich chciała...
— Zobaczymy jak rzecz pójdzie przy żniwach i winobraniu, rzekł Tonsard.
— Nie przeszkodzą wyjść na kłoski, rzekła stara.
— Ba, nie wiem... odparła młodsza Tonsardowa... Groison powiada, że pan mer ma niby ogłosić, że nie będzie wolno chodzić na kłoski bez świadectwa; a kto je będzie wydawał? On sam! Nie wyda ich wiele. Ogłosi także zakaz wychodzenia w pole, zanim ostatni snopek znajdzie się na wozie!..
— Ech, ależ to czysta zaraza ten kirasjer! krzyknął Tonsard, nieprzytomny.
— Wiem to dopiero od wczoraj, odparła żona; postawiłam kieliszeczek Groisonowi, aby zeń wyciągnąć jakąś nowinę.
— Także szczęśliwiec, rzekł Vaudoyer, zbudowano mu dom, dano mu dobrą żonę, ma pensję, chodzi ubrany jak król... Ja byłem dwadzieścia lat polowym, zarobiłem na tem tylko chorobę...
— Tak, to jest szczęściarz, rzekł Godain; ma pieniądze...
— Siedzimy tu jak czyste głupcy, wykrzyknął Vaudoyer; chodźmy bodaj zobaczyć co się tam dzieje w Couches: oni nie są cierpliwsi od nas.
— Chodźmy, rzekł Laroche, który nie trzymał się zbyt pewnie na nogach, jeżeli nie utrupią jednego albo dwóch, niech stracę moje imię.
— Ty, rzekł Tonsard, ty pozwoliłbyś zabrać całą gminę; ale ja, gdyby ktoś ruszył starą, moja strzelba nie chybiłaby celu.
— Więc dobrze, rzekł Laroche do Vaudoyera, jeżeli zabiorą bodaj kogoś z Couches, jeden żandarm będzie gryzł ziemię.
— Rzekł słowo, ojciec Laroche, wykrzyknął Kuternoga.
— Rzekł, odparł Vaudoyer, ale nie zrobił, i nie zrobi... Nacoby ci się zdało dostać po karku... Jak już sprzątać to lepiej sprzątnąć tego Michaud...
Podczas tej sceny, Katarzyna Tonsard strażowała u drzwi, aby dać znak milczenia wrazie gdyby ktoś przechodził. Mimo ciężkości w nogach, raczej wypadli niż wyszli z karczmy; zapał wojenny skierował ich do Couches, drogą, która na przestrzeni ćwierć mili biegła pod ogrodzeniem Aigues.
Couches była to typowa wieś burgundzka o jednej ulicy, w którą przechodził gościniec. Domy były jedne z cegieł, drugie z ubitej gliny, wszystkie wyglądały nędznie. Przybywając tam drogą powiatową z La-Ville-aux-Fayes, wjeżdżało się do wsi z przeciwnej strony; wówczas robiła niezłe wrażenie. Między gościńcem a lasami Ronquerolles, przyległemi do lasów Aigues i wieńczącemi wzgórza, płynął strumyczek; nieco ładnie zgrupowanych domów ożywiało krajobraz. Kościół i plebanja tworzyły oddzielną grupę i wyglądały dość malowniczo widziane z bramy parku Aigues, który dochodził aż tam. Przed kościołem znajdował się placyk okolony drzewami, gdzie spiskowcy z Pod Wiechy ujrzeli żandarmerję i przyspieszyli szybkiego już kroku. W tej chwili, trzech ludzi na koniach wynurzyło się z bramy Couches; chłopi poznali generała i jego służącego warz z p. Michaud, generalnym strażnikiem, którzy pomknęli galopem w stronę placu. Tonsard i jego towarzysze przybyli tam w kilka minut po nich. Przestępcy, mężczyźni i kobiety, nie stawiali żadnego oporu; stali wszyscy między pięcioma żandarmami z Soulanges i piętnastoma przybyłymi z La-Ville-aux-Fayes. Była tam cała wieś; dzieci, ojcowie i matki jeńców krążyli i przynosili im rzeczy potrzebne na czas więzienia. Dosyć to był ciekawy widok ta wiejska gromada, wzburzona ale prawie że milcząca, jakgdyby coś postanowiła. Jedynie stare i młode kobiety mówiły. Dzieci, małe dziewczynki, wdrapywały się na drzewa i na kupy kamieni aby lepiej widzieć.
— Dobrze wybrali czas te hycle, zbiry, przybyli tu w święto.
— Ej, pozwalacie tak zabierać waszego chłopa! Co się z wami stanie przez trzy miesiące, najlepsze w roku, kiedy dniówkę się dobrze płaci...
— To oni są złodzieje!... odparła kobieta patrząc groźnie na żandarmów.
— Co ty tam stara tak patrzysz z podełba? rzekł kwatermistrz. Wiedz, że twój proces będzie bardzo krótki, jeśli ośmielisz się nas lżyć.
— Ja nic nie powiedziałam, rzekła czemprędzej kobieta z pokorną i miłosierną miną.
— Słyszałem przed chwilą słowa, których mogłabyś pożałować...
— No, moje dzieci, spokoju, rzekł mer z Couches, poczmistrz. Cóż u licha, ci ludzie mają rozkaz, muszą przecież słuchać.
— To prawda, to ten z Aigues urządza to wszystko... Ale cierpliwości!
W tej chwili generał zjawił się na placu. Przybycie jego wzbudziło nieco szmerów, o które troszczył się bardzo mało; podjechał wprost do porucznika żandarmerji, i rzekłszy doń kilka słów, wręczył mu papier. Oficer obrócił się do swoich ludzi i rzekł:
— Puśćcie wolno jeńców, generał wyprosił im łaskę u króla.
W tej chwili, generał Montcornet rozmawiał z merem; po chwili cichej rozmowy, mer, zwracając się do winnych, którzy mieli nocować w więzieniu i którzy byli wielce zdziwieni swą wolnością, rzekł:
— Moje dzieci, podziękujcie panu hrabiemu; jemu to jesteście winni darowanie waszej kary; prosił o łaskę dla was w Paryżu i uzyskał ją w rocznicę powrotu króla... Mam nadzieję, że na przyszłość lepiej będziecie postępować wobec człowieka, który postępuje tak dobrze z wami, i że będziecie odtąd szanowali jego własność. Niech żyje król!
I chłopi krzyknęli: „Niech żyje król!“ aby nie krzyczeć: niech żyje hrabia de Montcornet.
Scena ta była dyplomatycznie obmyślona przez generała w porozumieniu z prefektem i prezydentem sądu. Chciano, okazując stanowczość dla pobudzenia miejscowych władz i podziałania na chłopów, okazać łagodność, tak bardzo sprawy te zdawały się drażliwe. W istocie, opór — w razie gdyby się zdarzył — wprawiłby rząd w wielki kłopot. Jak rzekł Laroche, nie można było zgilotynować całej gminy.
Generał zaprosił na śniadanie mera, porucznika i kwatermistrza. Spiskowcy z Blangy zostali w karczmie w Couches, gdzie oswobodzeni delinkwenci wzięli się do przepijania pieniędzy, które wzięli na życie w więzieniu. Ludzie z Blangy mieli oczywiście udział w weselu, na wsi bowiem oznacza się słowem wesele wszelką uciechę. Pić, kłócić się, bić się, jeść i wrócić pijanym i chorym, to wszystko jest wesele.
Hrabia przeprowadził swoich gości lasem, aby im pokazać ślady spustoszeń i podkreślić wagę sprawy.
W chwili gdy, około południa, Rigou wracał do Blangy, hrabia, hrabina, Emil Blondet, porucznik żandarmerji, kwatermistrz i mer kończyli śniadanie w owej wspaniałej i uroczystej sali, której dał piętno zbytek Boureta i którą opisał Blondet w liście do Natana.
— To byłaby wielka szkoda opuszczać podobną miejscowość, rzekł porucznik żandarmerji, który nigdy przedtem nie był w Aigues, któremu wszystko pokazano, i który, zerkając poprzez szklaneczkę szampana, zauważył cudowny rozmach gołych nimf podtrzymujących sufit.
— Toteż będziemy się bronić aż do śmierci, rzekł Blondet.
— Jeżeli mówię w ten sposób, dodał porucznik patrząc na swego kwatermistrza jakgdyby chcąc mu nakazać milczenie, to dlatego że nie wszyscy wrogowie generała są na wsi.
Dzielny porucznik rozanielony był świetnem śniadaniem, wspaniałem nakryciem, całym cesarskim zbytkiem który zastąpił zbytek kurtyzany, dowcipy zaś Blondeta podnieciły go niemniej od rycerskich toastów.
— Skąd mogę mieć wrogów? spytał generał zdziwiony.
— On, taki dobry! dodała hrabina.
— Pan hrabia źle się rozstał z naszym merem, panem Gaubertin, i dla świętego spokoju powinienby się pan z nim pogodzić.
— Z nim!... wykrzyknął hrabia; pan nie wie, że to mój dawny rządca, łajdak!
— To już nie jest łajdak, rzekł porucznik, to mer La-Ville-aux-Fayes.
— Dowcipny jest nasz porucznik, rzekł Blondet,
jasnem jest że mer jest zasadniczo uczciwym człowiekiem.
Widząc z odezwania się hrabiego że niepodobna go oświecić, porucznik nie podejmował już tego tematu.


ROZDZIAŁ VI.
LAS I ŻNIWO.

Scena w Couches wywarła dobre wrażenie, wierni zaś strażnicy hrabiego czuwali ze swojej strony aby nie wynoszono drzewa w lesie w Aigues. Ale, od dwudziestu lat, las ten był tak łupiony przez mieszkańców, że było w nim już tylko drzewo żywe, które uśmiercali na zimę zapomocą sposobów bardzo prostych a wykrytych aż znacznie później. Tonsard posyłał matkę do lasu; strażnik widział ją jak wchodziła, wiedział którędy miała wyjść i śledził ją aby zobaczyć jej wiązkę; widział ją w istocie obładowaną chrustem, odpadłemi gałęźmi, połamanem i zwiędłem drzewem; i stara jęczała i lamentowała, że musi chodzić tak daleko, aby zdobyć tę nędzną wiązkę. Ale czego nie mówiła, to że była w najgęstszych haszczach, że zginała gałęzie młodych drzew i zdzierała z nich korę w miejscu gdzie wyrastały z pnia; poczem przywracała mech i liście do dawnego stanu. Niepodobna było odkryć tego okrężnego nacięcia, zrobionego nie nożem ale naddarciem podobnem temu jakie czynią owe gryzonie niszczyciele zwane, zależnie od okolicy, turki albo białe robaki będące pierwszem stadjum chrabąszcza. Robak ten łakomy jest na korę, sadowi się między korą a bielem i zjada ją okrężnie. Jeżeli drzewo jest dość grube aby robak przeszedł w swą drugą metamorfozę, w larwę, w której trwa uśpiony aż do swego drugiego zmartwychwstania, drzewo jest ocalone; póki bowiem zostanie dla krążenia soków jedno miejsce pokryte korą, drzewo będzie rosnąć. Aby poznać do jakiego stopnia entomolog ja wiąże się z rolnictwem, ogrodnictwem i wszystkiemi płodami ziemi, wystarczy objaśnić, że wielcy przyrodnicy jak Latreille, hrabia Dejean, Klugg, de Berlin, Gené, de Turin, etc. doszli, iż większość znanych owadów żywi się kosztem wegetacji, że koleoptery, których katalog wydał pan Dejean, liczą dwadzieścia siedem tysięcy gatunków, i że, mimo najgorliwszych badań entomologów wszystkich krajów, istnieje olbrzymia ilość gatunków, których potrójnej metamorfozy, cechującej wszelkiego owada, nie znamy. Nietylko każda roślina ma swego swoistego owada, ale wszelki produkt ziemi, choćby najbardziej przeobrażony ludzkim przemysłem, ma swojego. Tak więc, len, konopie, skoro wysłużyły się bądź to do odziewania, bądź do wieszania ludzi, skoro zwędrowały świat na grzbiecie armji, stają się papierem do pisania; otóż ci, którzy dużo piszą albo czytają, oswojeni są z obyczajami owada, zwanego wesz papierowa, o cudownej postaci i obyczaju. Owad ten podlega nieznanym przeobrażeniom w ryzie starannie strzeżonego białego papieru, i ujrzycie go, jak biega i skacze w swej wspaniałej szacie, błyszczącej niby talk albo spat: to istna latająca płotka.
Turek jest rozpaczą rolnika; kryje się pod ziemią przed cyrkularzem władzy, która może zarządzić Nieszpory Sycylijskie aż dopiero wówczas, kiedy się stanie chrząszczem. Gdyby ludność wiedziała, jakie klęski jej grożą w razie gdyby nie tępiła chrabąszcza i gąsienic, słuchałaby lepiej upomnień prefekta!
Holandja omal nie zginęła; tamy jej zostały zżarte przez jakiegoś mięczaka, a nauka nie wie, w jakiego owada on się przeobraża, tak jak nie zna poprzednich przeobrażeń koszenili. Czerw żytni jest to prawdopodobnie całe plemię owadów, w których geniusz nauki odkrył dopiero lekki ruch. Tak więc, w oczekiwaniu żniwa i kłosków, pięćdziesiąt starych kobiet naśladowało pracę turka na pniach kilkuset drzew, które miały być trupami na wiosnę i nie pokryć się już liściem: a wybrały je w miejscach najmniej dostępnych, tak iż suche gałęzie miały należeć do nich. Kto im dał ten sekret? Nikt. Kuternoga użalał się w karczmie Tonsarda, że znalazł w swoim ogrodzie wiąz który blednie; ten wiąz zaczynał chorować, i on podejrzewał turka. Ho ho, on, Kuternoga, zna dobrze turka; kiedy turek zagnieździł się na pniu, drzewo przepadło!... I wtajemniczył swoich słuchaczy w pracę turka, naśladując go. Stare kobiety wzięły się do tego dzieła zniszczenia z dyskrecją i zręcznością wróżki; a popchnęły je do tego rozpaczliwe kroki jakie powziął mer Blangy, którego przykład zalecano merom przyległych gmin. Strażnicy leśni obębnili, że nikomu nie będzie wolno wychodzić na kłoski bez świadectwa ubóstwa, wydanego przez mera każdej gminy, którego wzór prefekt posłał podprefektowi, ten zaś wójtom. Okoliczni wielcy właściciele podziwiali postępowanie generała Montcornet; prefekt powiadał w salonach, że, gdyby, zamiast mieszkać w Paryżu, panowie zjeżdżali do swoich majątków i porozumieli się, uzyskałoby się w końcu jakiś rezultat. Te zarządzenia, do dawał prefekt, powinnoby się wprowadzić wszędzie, powinnoby się je stosować w zasadzie, łagodzić zaś dobrodziejstwami, światłą filantropją, jak czyni generał Montcornet.
W istocie, generał i jego żona, przy pomocy księdza Brossette, próbowali dobroczynności. Wyrozumowali to sobie: chcieli wykazać niezbicie tym co ich łupili, że zarobią więcej oddając się godziwej pracy. Rozdzielali konopie i płacili za przędzenie ich, hrabina dawała następnie wyrabiać płótno z tych nici, aby sporządzać ścierki, fartuchy, grube serwety do kuchni oraz koszule dla biednych. Hrabia podejmował meljoracje, które wymagały robotników, używając jedynie ludzi z sąsiednich gmin. Sibilet miał zlecone te rzeczy, gdy ksiądz Brossette wskazywał hrabinie prawdziwie biednych i sprowadzał ich często do pałacu. Pani de Montcornet odbywała posiedzenia dobroczynne w wielkiej sieni, która wychodziła na ganek. Była to piękna sala czekalna, wyłożona białym i czerwonym marmurem, strojna pięknym fajansowym piecem oraz długiemi ławeczkami, obitemi czerwonym aksamitem.
Tam to, jednego rana, przed żniwami, stara Tonsard przyprowadziła swoją wnuczkę Katarzynę, która (mówiła stara) miała się wyspowiadać z rzeczy straszliwej dla ubogiej ale uczciwej rodziny. Podczas przemówienia starej, Katarzyna stała w postawie zbrodniarki; następnie opowiedziała ambaras w jakim się znalazła i który zwierzyła jedynie babce: matka by ją wypędziła; ojciec, człowiek honoru, zabiłby ją. Gdyby miała bodaj tysiąc franków, wyszłaby za mąż za biednego robotnika nazwiskiem Godain, który wie o wszystkiem i który kocha ją jak brat; kupiłby lichy kawałek gruntu i pobudowałby chatę. To było rozczulające... Hrabina przyrzekła poświęcić na to małżeństwo sumę oszczędzoną na jakimś kaprysie. Szczęśliwe stadła, Michaud, Groison, działały zachęcająco. Przytem to wesele, to małżeństwo, byłoby dobrym przykładem dla miejscowych ludzi i zachęciłoby ich do dobrego prowadzenia. Ułożono tedy małżeństwo Katarzyny Tonsard i Godaina zapomocą tysiąca franków ofiarowanych przez hrabinę.
Drugim razem, ohydna stara, matka Bonnebaulta, która mieszkała w lepiance między bramą Couches a wsią, przyniosła pęk grubych nici.
— Pani hrabina zdziałała cuda, powiadał proboszcz pełen wiary w postęp moralny tych dzikich. Ta kobieta robiła pani wiele szkody w lasach; ale dziś, jak i poco szłaby do lasu? Przędzie od rana do wieczora, czas ma zajęty i zarabia.
Okolica była spokojna; Groison składał zadowalające raporty, zdawało się że szkody ustają, i może w istocie stan okolicy i jej mieszkańców odmieniłby całkowicie postać, gdyby nie zawistna chciwość Gaubertina, gdyby nie małomiasteczkowe intrygi śmietanki Soulanges, i gdyby nie intrygi Rigou. Wszystko to dmuchało, niby w palenisko w kuźni, nienawiść i zbrodnię w serce chłopów z doliny Aigues.
Strażnicy skarżyli się wciąż, że znajdują w gąszczu wiele gałęzi uciętych nożem, w oczywistej intencji przygotowania drew na zimę. Śledzili sprawców tych wykroczeń, nie mogąc ich ująć. Hrabia, wspomagany przez Groisona, wydał świadectwo ubóstwa jedynie trzydziestu czy czterdziestu istotnie biednym; ale merowie gmin okolicznych byli łatwiejsi. Im bardziej hrabia okazał się łagodnym w Couches, tem surowszym postanowił być w sprawie kłosków, które wyrodziły się w kradzież. Nie zajmował się swemi trzema wydzierżawionemi folwarkami; chodziło tylko o folwarki w jego zarządzie, których było sporo: miał ich sześć, każdy po dwieście morgów. Ogłosił, że, pod karą protokółu i grzywny, którą naznaczy sąd pokoju, wzbronione jest wchodzić na pola przed sprzątnięciem snopków; rozkaz ten zresztą tyczył tylko jego samego w gminie. Rigou znał wieś; wydzierżawił swoje grunty ludziom, którzy umieli sprzątnąć swoje zbiory, czynsz zaś kazał sobie płacić w zbożu. „Kłoski“ mu nie groziły. Inni właściciele, to byli chłopi, którzy się nie zjadali między sobą. Hrabia kazał Sibiletowi porozumieć się z karbowymi, kosić na każdym folwarku po kolei, każąc następnie iść kosiarzom z folwarku na folwark zamiast ich rozpraszać utrudniając sobie dozór. Hrabia udał się sam ze swym strażnikiem, aby się przyjrzeć robotom. Groison, który poddał ten sposób, miał być obecny przy każdem wkroczeniu biedaków na pola bogatego właściciela. Mieszkańcy miasta nie wyobraziliby sobie, co to są „kłoski“ dla chłopów; ta ich namiętność jest wręcz niepojęta. Są kobiety, które rzucają dobrze płatne zajęcie, aby iść na kłoski. Zboże, które uzyskają w ten sposób, zdaje się im lepsze; jest w tym sposobie zdobywania zapasów, stanowiących najbardziej podstawowe ich pożywienie, niezmierny powab. Matki biorą swoje małe dzieci, córki, chłopców; zgrzybiali starcy wloką się na kłoski, i oczywiście ci co mają majątek, udają nędzę. Ubierają się na kłoski w łachmany. Hrabia i Michaud, obaj konno, byli obecni przy pierwszem wkroczeniu tej obdartej gromady na pierwsze pole pierwszego folwarku. Była dziesiąta rano, sierpień był ciepły, niebo bez chmur, błękitne jak niezabudka; ziemia paliła, zboże płonęło, żniwiarze pracowali z twarzą spaloną odbiciem promieni od ziemi twardej i dźwięcznej, wszyscy niemi, w mokrych koszulach, pijąc wodę z garnków kamiennych okrągłych jak chleb, opatrzonych w dwa ucha i gruby dzióbek zatkany kawałkiem wierzbiny.
Na skraju zżętych pól, gdzie ładowano snopy, znajdowała się setka istot, które z pewnością zasunęłyby w cień najwstrętniejsze koncepcje Murilla, Teniersa, słowem najśmielszych malarzy, jak niemniej postacie Callota, owego poety nędzy. Ich nogi z bronzu, ich złuszczone głowy, poszarpane łachmany, ich dziwnie wypełzłe kolory, ich strzępy wilgotne od tłuszczu, ich cery, łaty, plamy, słowem ich ideał ucieleśnionej nędzy był przelicytowany! Tak samo chciwy, niespokojny, tępy, ogłupiały, dziki wyraz tych twarzy miał nad nieśmiertelnemi dziełami owych książąt palety wiekuistą przewagę, jaką natura zawsze będzie miała nad sztuką. Były tam staruszki o szyi indyczej, o czerwonych i łuszczących się powiekach, które wyciągały głowę jak wyżeł do kuropatwy. Były dzieci milczące jak żołnierze pod bronią; dziewczynki, które dreptały jak zwierzątka czekając aż je nakarmią. Cechy dziecięctwa i starości zacierały się w dzikiem pożądaniu cudzego dobra, które, prawem kaduka, stało się ich dobrem. Oczy płonęły, gesty były groźne; ale wszyscy milczeli w obecności hrabiego, polowego i generalnego strażnika. Wielka własność, rolnicy, wyrobnicy i nędzarze byli tam reprezentowani; kwestja społeczna rysowała się jasno, głód bowiem zgromadził te groźne twarze... Słońce uwypuklało te twarde rysy i zapadnięte twarze; paliło nogi bose i brudne od kurzu. Były tam dzieci bez koszuli, zaledwie okryte podartą bluzą, z puklami jasnych włosów pełnemi słomy, siana i gałązek. Parę kobiet trzymało za rękę zupełnie małe dzieci, które chodziły ledwie od wczoraj i którym pozwalano tarzać się w bruzdach.
Ten posępny obraz był czemś rozdzierającem dla starego żołnierza, który miał dobre serce. Generał rzekł do rządcy:
— To przykro patrzeć. Trzeba znać wagę tych zarządzeń, aby wytrwać.
— Gdyby każdy właściciel robił jak pan, generale, siedział w swoim majątku i czynił dobrze, jak pan czynisz u siebie, nie byłoby — nie powiem biednych, bo biedni będą zawsze — ale nie byłoby ani jednej istoty, któraby nie mogła żyć z pracy.
— Merowie z Couches, z Cerneux i z Soulanges nasłali nam swoich biednych, rzekł Groison, który sprawdził świadectwa; to nie jest w porządku...
— Nie, ale nasi biedni pójdą do tamtych gmin, rzekł hrabia; to dość na ten raz, uzyskać aby nie brali ze snopów. Trzeba iść stopniowo, rzekł odjeżdżając.
— Słyszeliście go? rzekła stara Tonsard do starej Bonnebault, gdyż ostatnie słowa hrabia wymówił głośniej i doszły one uszu jednej ze starych, które usadowiły się koło drogi.
— Tak, to nie wszystko; dziś ząb, jutro ucho; gdyby mogli znaleźć sos aby jeść nasze flaki niby cielęce, jedliby chrześcijańskie padło! rzekła stara Bonnebault, która skierowała ku przejeżdżającemu hrabiemu swój groźny profil, łagodząc go w mgnieniu oka obleśnem spojrzeniem i słodkim grymasem; równocześnie pospieszyła złożyć mu głęboki ukłon.
— I wy też chodzicie na kłoski, wy której przecież moja żona daje dość zarobić?
— Och, mój drogi panie, niech pana Bóg zachowa w dobrem zdrowiu; ale widzi pan, mój chłopak zjada mi wszystko. Trzeba mi choć trochę zboża, aby mieć chleb na zimę... zbieram sobie ociupinkę... zawszeć z tem lżej...
Kłoski niewiele dały zbierającym. Czując oparcie, karbowi i połowi kazali dobrze kosić zboże, czuwali przy wiązaniu w snopy i przy zwózce, tak iż przynajmniej nie było nadużyć i grabieży jak w poprzednich latach.
Nawykli wydobywać z kłosków pewną ilość zboża i szukając jej próżno tym razem, udani i prawdziwi biedacy, którzy zapomnieli o darowaniu kary w Couches, uczuli głuche niezadowolenie, które Tonsard, Kuternoga, Bonnebault, Laroche, Vaudoyer, Godain i ich poplecznicy podsycali wprzód w karczmie. Gorzej jeszcze było po winobraniu, gratka zaczęła się bowiem dopiero po zbiorze i po inspekcji, którą odbył Sibilet z niezwykłą surowością. Rygor ten doprowadził niezadowolenie do szczytu; ale kiedy istnieje tak wielka przestrzeń między klasą która się buntuje i gniewa a tą która jest zagrożona, słowa umierają; stan rzeczy poznaje się jedynie z faktów, niezadowoleni oddają się podziemnej pracy nakształt kretów.
Jarmark w Soulanges odbył się dość spokojnie, poza pewnemi tarciami między śmietanką a drugą klasą, wywołanemi niespokojnym despotyzmem królowej, nie chcącej uznać władzy, jaką piękna Eufemja Plissoud utrwaliła nad sercem świetnego Lupina, którego płochość ustaliła — zdawało się — na zawsze.
Hrabiostwo nie pokazali się ani w Soulanges, ani w Tivoli, co im poczytało za zbrodnię towarzystwo Soudrych, Gaubertinów etc. To pycha, to wzgarda, powtarzano u pani Soudry. Przez ten czas, hrabina starała się zapełnić pustkę po wyjeździe Emila zdwojoną gorliwością w czynieniu dobrego, hrabia zaś przykładał się z niemniejszym zapałem do ulepszeń w zarządzie majątku, które, wedle niego, również miały korzystnie odmienić rolę, a w następstwie charakter mieszkańców. Wspomagana radami i doświadczeniem księdza Brossette, pani de Montcornet zapoznawała się pomału dokładnie z rodzinami biedaków, z ich położeniem, ich potrzebami, ich środkami do życia; uczyła się w jaki sposób trzeba przyjść w pomoc ich pracy, tak aby ich nie zrobić próżniakami.
Hrabina umieściła Genowefę Niseron, Pechinę, w klasztorze w Auxerre, pod pozorem nauki szycia nieodzownej dla przyszłej panny służącej, ale w istocie aby ją uchronić od bezecnych zamachów Mikołaja Tonsard, którego Rigou zdołał uwolnić od wojska. Hrabina sądziła zarazem, że religijne wychowanie, zamknięcie i dozór zdołają z czasem zwalczyć afekt tej przedwcześnie rozbudzonej dziewczyny, której czarnogórska krew objawiała się chwilami niby groźny płomień, grożący zniszczeniem domowemu szczęściu wiernej Olimpji Michaud.
Tak więc, spokój panował w zamku w Aigues. Hrabia, uśpiony przez Sibileta, uspokojony przez Michauda, rad był ze swego wytrwania, dziękował żonie że swą dobroczynnością przyczyniła się do znakomitego rezultatu. Co do sprzedaży drzewa, hrabia miał zamiar rozstrzygnąć rzecz w Paryżu, porozumiawszy się z kupcami. Nie miał najmniejszego pojęcia, jak się odbywa ten handel, i nie znał zupełnie władzy Gaubertina na falach Yonny, która zaopatrywała w znacznej mierze Paryż.


ROZDZIAŁ VII.
CHART.

W połowie września, Emil Blondet, który udał się do Paryża dla wydania książki, wrócił do Aigues, aby odpocząć i myśleć o pracach, które przygotowywał na zimę. W Aigues ten zużyty dziennikarz zmieniał się w młodzieńca zakochanego i strojnego w niewinność młodości.
— Co za piękna dusza! Tak mówili o nim hrabia i hrabina.
Ludzie, nawykli nurzać się w przepaściach zagadnień społecznych, nawykli wszystko rozumieć, niczego nie potępiać, stwarzają sobie oazę w sercu, zapominając o własnem i o cudzem zepsuciu; w małym i ciasnym kręgu stają się niby mali święci; mają kobiece delikatności, silą się doraźnie ziścić swój ideał, stają się anielscy dla jedynej osoby która ich ubóstwia, i nie grają komedji. Puszczają swą duszę, można powiedzieć, na trawkę; potrzebują zczyścić z niej błoto, zagoić wrzody, opatrzyć swoje rany. W Aigues, Emil Blondet zbywał się jadu, niemal dowcipu; nie robił konceptów, był łagodny jak baranek, anielsko platoniczny.
— To jest tak dobry młody człowiek, że mi go brakuje kiedy go niema, powiadał generał. Rad byłbym aby on zrobił karjerę i wyrwał się ze swego paryskiego życia...
Nigdy wspaniały krajobraz i park w Aigues nie były rozkoszniejsze, piękniejsze, niż w tej chwili. W pierwszych dniach jesieni, w chwili gdy ziemia, zmęczona rodzeniem, pozbywszy się swych płodów, wydziela urocze wonie, lasy zwłaszcza są rozkoszne; zaczynają nabierać owych odcieni zielonkawego bronzu, owych ciepłych kolorów sienny, tworzących piękne dywany, pod któremi chowają się jakgdyby wyzywając zimowe chłody.
Natura, radosna i zalotna na wiosnę jak rozkochana brunetka, staje się wówczas melancholijna i łagodna jak blondynka która żyje wspomnieniem; gazony złocą się, jesienne kwiaty ukazują swoje blade korony, margerytki rzadziej przebijają trawnik swemi białemi oczyma, widnieją już tylko fiołkowe kielichy. Przeważa kolor żółty, gęstwina staje się rzadsza i barwi się ciemniej; skośne promienie słońca rzucają jakby ukradkiem pomarańczowe blaski, długie, lśniące ślady, które mijają szybko, jak powłóczyste suknie żegnających się kobiet.
Na drugi dzień po swem przybyciu, pewnego rana, Emil stał w oknie swego pokoju, który wychodził na terasę, z balkonem, skąd rozciągał się ładny widok. Balkon ten biegł wzdłuż apartamentów hrabiny, od strony z której widniały lasy i krajobraz Blangy. Widać było potrosze staw, który nazywałby się jeziorem gdyby Aigues były bliżej Paryża; widać też było kanał; źródło płynące od myśliwskiego pawilonu przerzynało trawnik swą morową wstążką, błyszczącą w piasku.
Za parkiem, między wsią a murem, widać było uprawne pola, spadziste łąki, na których pasły się krowy, zagrody otoczone żywopłotem, drzewa owocowe, orzechy, jabłonie; dalej, niby ramę, wzgórza, na których rozciągał się piękny las. Hrabina wyszła w pantofelkach aby spojrzeć na kwiaty na balkonie, dyszące porannym zapachem; miała batystowy peniuar, pod którym przeświecały różowo jej piękne ramiona; milutki czepeczek włożony był niedbale na włosy, które wymykały się z pod niego filuternie, małe nóżki przeświecały ciałem przez ażur pończochy, peniuar bujał nieprzepasany i odsłaniał haftowaną, batystową, niedbale zawiązaną spódniczkę.
— A, pan jest tutaj! rzekła.
— Tak...
— Na co pan patrzy?
— Dobre pytanie! Wydarła mnie pani naturze. Niech pani posłucha, czy chce pani zrobić dziś rano przed śniadaniem spacer do lasu?
— Co za pomysł! Wie pan, że nienawidzę chodzić.
— Będziemy chodzili bardzo mało, zawiozę panią kabrjoletem, zabierzemy Józefa żeby pilnował koni... Nigdy pani nie zachodzi do swego lasu, a ja tam widzę osobliwe zjawisko... są tam miejscami kępy drzew, których wierzchołki mają barwę florenckiego bronzu, liście są suche...
— Więc dobrze, ubiorę się...
— W takim razie nie wyruszymy ani za dwie godziny!... Niech pani weźmie szal, włoży kapelusz, trzewiczki to wszystko, co trzeba... Powiem żeby zaprzęgli...
— Trzeba zawsze robić to, co pan chce... Przyjdę za chwilę.
— Generale, jedziemy na spacer... Jedzie pan z nami? rzekł Blondet, budząc hrabiego, który odpowiedział pomrukiem człowieka jeszcze pogrążonego w rannym śnie.
W kwadrans potem, kabrjolet toczył się zwolna alejami parkowemi, w pewnej zaś odległości jechał za nim rosły lokaj w liberji.
Był to prawdziwy wrześniowy ranek. Ciemny błękit nieba odcinał się miejscami od różowych chmur tworzących jakgdyby tło; na horyzoncie kładły się smugi ultramaryny, przerywane innemi chmurami koloru piaskowego; tony te zmieniały się, i nad lasem stawały się zielone. Ziemia pod tem okryciem, była ciepła jak kobieta w chwili gdy wstaje, wydawała zapachy łagodne i ciepłe, ale dzikie; zapach pól mięszał się z wonią lasów. Dzwoniono w Blangy na Anioł Pański; dźwięki te, spływając się z dziwnym koncertem lasów, dawały harmonję ciszy. Widać było miejscami wznoszące się białe i przejrzyste opary. Na widok tych uroków, Olimpji przyszła fantazja towarzyszyć mężowi, który miał wydać rozkaz jednemu ze strażników zamieszkałemu opodal. Lekarz z Soulanges zalecił jej chodzić trochę, tak aby się nie męczyła zbytnio; bała się skwaru w południe, wieczorem zaś nie chciała wychodzić. Michaud zabrał żonę, towarzyszył im pies którego najbardziej lubił, ładny myszaty chart w białe plamy, łakomy jak wszystkie charty, pełen przywar, jak zwierzę które wie że się je lubi i że się podoba.
Tak więc, kiedy kabrjolet przybył do myśliwskiego pawilonu, hrabina, która chciała spytać o zdrowie pani Michaud, dowiedziała się, że Olimpja udała się do lasu z mężem.
— Ta pogoda kusi wszystkich, rzekł Blondet puszczając się jedną z sześciu alej i, na los szczęścia.
— Słuchajcie, Józefie, wy znacie las?
— Tak, proszę pana.
I ruszyli przed siebie. Ta aleja była najrozkoszniejsza w całym lesie. Skręciła niebawem, zwęziła się wreszcie, zmieniła się w krętą ścieżkę, na którą słońce padało przez wycięcia w dachu z liści obejmującym ją jak kołyska. Wietrzyk przynosił wonie macierzanki, lawendy i dzikiej mięty, zwiędłe gałęzie i liście, które spadały wydając westchnienie. Krople rosy, usiane na trawie i na liściach, skapywały strącone ruchem lekkiego powoziku. W miarę jak kabrjolet się posuwał, podróżni oglądali tajemnicze fantazje lasu; chłodne gąszcze, gdzie zieloność jest wilgotna i ciemna, gdzie światło, gubiąc się w nich, staje się aksamitne; te polanki z kępami brzóz, nad które wznosi się stuletnie drzewo, herkules lasu; te wspaniałe gromady pni sękatych, omszonych, białawych, pooranych bruzdami, wreszcie te smugi delikatnych traw, nikłych kwiatów, rosnących przy drodze. Strumienie śpiewały. Zaiste, jest w tem niewypowiedziana rozkosz, prowadzić kobietę, która na ślizkich ścieżkach wysłanych mchem udaje że się boi lub naprawdę się boi i przylepia się do ciebie i przyciska się mimowoli lub rozmyślnie świeżem i wilgotnem ramieniem, ciężarem swego pulchnego i białego ciała, i uśmiecha się kiedy jej powiesz że przeszkadza powozić. Koń, jakgdyby był w sekrecie tych zalotów, patrzy na prawo i na lewo.
Ten widok nowy dla hrabiny, ta natura tak potężna w swoich przejawach, tak mało znana i tak wielka, pogrążyły ją w marzeniu; oparła się o tilbury i syciła się rozkoszą że jest obok Emila; oczy jej były zajęte, serce jej mówiło, odpowiadało temu wewnętrznemu głosowi harmonizującemu z jej własnym. On także patrzał na nią ukradkiem, napawał się tą marzącą zadumą, w czasie której wstążki u jej czepeczka rozwiązały się i z rozkoszną beztroską zdały na igraszkę wiatru jedwabne pukle blond włosów. Jadąc tak na oślep, dojechali do zamkniętej barjery, nie mieli klucza; zawołali Józefa, ale i on także nie miał...
— Zatem przejdźmy się, Józef popilnuje powoziku, odnajdziemy go...
Zapuścili się w gąszcz i niebawem ujrzeli krajobraz dość często spotykany w lesie. Dwadzieścia lat wprzódy, węglarze urządzili tam swoją węglarkę, i miejsce pozostało ubite: wszystko było spalone na dość znacznej przestrzeni. W dwadzieścia lat, natura zdołała tam stworzyć sobie ogród kwiatów, bukiet dla siebie samej, tak jak czasem artysta robi sobie tę przyjemność, aby wymalować dla siebie obraz... Ten rozkoszny koszyczek otoczony jest pięknemi drzewami, których wierzchołki opadają w szerokich frendzlach, tworząc olbrzymi baldachim nad tem łożem, na którem spoczywa bogini. Węglarze chodzili ścieżką po wodę do oparzeliska, jest tam bajorko zawsze pełne, gdzie woda jest czysta. Ta ścieżka istnieje, zaprasza cię, abyś szedł w dół zakrętami pełnemi kokieterji; nagle droga się ucina: widzisz ścianę niby kanwę zahaftowaną tysiącem korzeni. Ten nieznany staw okolony jest płaskim i gładkim trawnikiem; jest tam kilka topoli, kilka wierzb, chroniących swoim lekkim cieniem darniową ławkę, jaką sobie zbudował węglarz leniwy albo lubiący dumać. Żaby skaczą, cyranki pluskają się, ptaki wodne przylatują i odlatują, zając pomyka: jesteś panem tej rozkosznej wanny, strojnej wspaniałemi trzcinami. Nad waszemi głowami drzewa grupują się w rozmaitych postawach; tu pnie które schodzą w kształcie wężów boa, tam słupy buków proste jak greckie kolumny. Ślimaki przechadzają się tam w pokoju. Lin pokazuje wam swój pyszczek, wiewiórka spogląda na was. Wreszcie, kiedy Emil i hrabina zmęczeni usiedli, nie wiem jaki ptak zanucił śpiew jesienny, jeden z owych hymnów miłosnych, które słyszy się wszystkiemi zmysłami naraz.
— Co za cisza! szepnęła wzruszona hrabina jakby bojąc się zmącić ten spokój.
Patrzyli na zielone plamy na wodzie, owe światy w których tworzy się życie; pokazywali sobie jaszczurkę bawiącą się w słońcu i uciekającą za ich zbliżeniem, dzięki czemu zyskała sobie miano przyjaciela ludzi. Dowodzi w ten sposób, jak dobrze ich zna, powiadał Emil. Pokazywali sobie żaby, które, bardziej ufne, wypływały na wodę na posłaniu z rzerzuchy, błyszcząc oczyma podobnemi do karbunkułów. Prosta i luba poezja natury sączyła się w te dwie dusze zmęczone sztucznością świata, i pogrążała je w pełnej wynurzenia zadumie... Naraz, Blondet zadrżał i pochylając się do ucha hrabiny, rzekł:
— Słyszysz?
— Co takiego?
— Dziwny odgłos...
— Oto literaci, mieszczuchy, nie mają pojęcia o wsi; to dzięcioł robi sobie dziurę... Założę się, że pan nie zna najciekawszej właściwości tego ptaka; z chwilą gdy zadał jedno uderzenie dziobem, a zadaje ich tysiące aby wydrążyć dąb dwa razy grubszy od pana, idzie zajrzeć czy już przebił drzewo, i zagląda tak co chwilę.
— Ten hałas, droga nauczycielko przyrody, to nie jest hałas zwierzęcia; jest w nim coś inteligentnego, co zwiastuje człowieka.
Hrabinę ogarnął paniczny strach; uciekła z powrotem w stronę klombu kwiatów, chciała wydostać się z lasu.
— Co pani?... krzyczał Blondet, niespokojny, biegnąc za nią.
— Zdawało mi się, że widzę oczy... rzekła, kiedy dotarła do ścieżki, którą przybyli do węglarki. W tej chwili, usłyszeli głuchą agonję istoty mordowanej znienacka. Hrabina, której strach podwoił się, uciekła tak żywo, że Blondet zaledwie jej mógł nadążyć. Biegła, biegła, jak błędny ognik, nie słyszała Emila, który krzyczał: „Myli się pani...“. Biegła ciągle. Blondet zdołał ją dogonić, i biegli tak oboje coraz dalej. Wreszcie oparli się o państwa Michaud, którzy nadchodzili prowadząc się pod rękę. Emil zdyszany, hrabina bez tchu, jakiś czas nie mogli mówić, poczem wytłómaczyli sytuację. Michaud zaczął wraz z Blondetem żartować ze strachów hrabiny; poczem wyprowadził dwoje zbłąkanych na ścieżkę wiodącą do kabrjoletu. Kiedy dochodzili do barjery, pani Michaud krzyknęła:
— Książę!
— Książę! Książę! krzyczał strażnik, gwizdał raz, drugi, jeszcze raz, ani śladu charta.
Emil wspomniał o osobliwych odgłosach od których zaczął się ten popłoch.
— Moja żona słyszała ten hałas, ale ja się z niej wyśmiałem.
— Zabito Księcia! wykrzyknęła hrabina, jestem pewna teraz, zabito go podrzynając mu gardło od jednego zamachu; to co słyszałam, to był ostatni jęk konającego zwierzęcia.
— Do licha! rzekł Michaud, rzecz warta, aby ją wyświetlić.
Emil i Michaud zostawili panie z Józefem i końmi, i wrócili do gaju wyrosłego na dawnej węglarce. Zeszli do jeziorka, przetrząsnęli zarośle, nie znaleźli żadnego śladu. Blondet wyszedł pierwszy, ujrzał w kępie drzew rosnących wyżej jedno z owych drzew z uwiędłemi liśćmi; pokazał je Michaudowi i chciał je iść obejrzeć. Obaj puścili się na przełaj przez las, omijając pnie, okrążając krzaki głogów i nieprzebyte chaszcze i znaleźli drzewo..
— Piękny wiąz! rzekł Michaud, ale to robak, robak który ogryzł dokoła korę u jego stóp. Schylił się, wziął korę i podniósł ją: „O, niech pan patrzy, co za robota!“.
— Dużo jest robaków w waszym lesie, rzekł Blondet.
W tej chwili, Michaud spostrzegł o kilka kroków czerwoną plamę, dalej zaś głowę swego charta. Westchnął: „Łajdaki! Pani miała słuszność!“.
Blondet i Michaud poszli obejrzeć ciało i stwierdzili, że jak przeczuła hrabina, ucięto Księciu głowę; aby zaś nie szczekał, zwabiono go kawałkiem wędzonki, który jeszcze trzymał w pysku.
— Biedne zwierzę, zginęło tem czem grzeszyło!
— Zupełnie jak prawdziwy książę, rzekł Blondet.
— Był tu ktoś, kto umknął nie chcąc abyśmy go zdybali, rzekł Michaud, i który widocznie dopuszczał się jakiegoś ciężkiego przestępstwa; ale nie widzę ściętych gałęzi ani drzew.
Blondet i strażnik zaczęli szperać z uwagą, oglądając każde miejsce nim w nie postawili nogę. O kilka kroków, Blondet ukazał drzewo koło którego trawa była zdeptana, zgnieciona, i dwa wyżłobione ślady.
— Ktoś tutaj klęczał, i to kobieta; nogi mężczyzny nie zostawiłyby od kolan tyle położonej trawy; to zarys spódnicy...
Strażnik, zbadawszy pień drzewa, ujrzał zaczętą pracę około wiercenia dziury; ale nie znalazł owego robaka o skórze silnej, błyszczącej, łuskowatej, utworzonej z ciemnych punkcików, zakończonej podobnie jak u chrabąszcza, którego ma głowę, macki, oraz parę silnych szczypców służących do podcinania korzeni.
— Drogi panie, rozumiem teraz wielką ilość martwych drzew, które zauważyłem dziś rano z zamkowej terasy, i to ściągnęło mnie tutaj dla zbadania przyczyny zjawiska. Roi się tu od robaków; ale to są wasi chłopi, którzy wychodzą z lasu...
Strażnik zaklął i pobiegł wraz z Blondetem do hrabiny, prosząc ją aby zabrała z sobą jego żonę. Wziął konia Józefa, którego odesłał do zamku pieszo, i znikł z nadzwyczajną chyżością, aby przeciąć drogę kobiecie która zabiła jego psa i przychwycić ją z zakrwawionym nożem i narzędziem do dziurawienia pni. Blondet usiadł między hrabiną a panią Michaud i opowiedział im koniec Księcia, oraz smutne odkrycie jakiego stał się powodem.
— Mój Boże, powiedzmy to generałowi zanim siądzie do śniadania! wykrzyknęła hrabina; mógłby paść od gniewu.
— Przygotuję go, rzekł Blondet.
— Zabili psa, rzekła Olimpja wycierając łzy.
— Więc tak lubiłaś tego charta, moje dziecko, rzekła hrabina, że go tak opłakujesz?...
— Myślę o Księciu jedynie jako o złowrogiej przepowiedni; drżę aby się mężowi nie zdarzyło nieszczęście.
— Jak oni nam zepsuli ten ranek! rzekła hrabina z rozkoszną minką.
— Jak oni psują okolicę! odparła smutno młoda kobieta.
Zastali generała przy bramie.
— Skądże wy wracacie? rzekł.
— Dowie się pan, odrzekł Blondet z tajemniczą miną, pomagając wysiąść pani Michaud, której smutek uderzył hrabiego.
W chwilę potem, Blondet i generał znaleźli się na terasie...
— Potrafi pan zapanować nad sobą, nie wpadnie pan w gniew... nieprawdaż?
— Nie, odparł generał, ale niech pan mówi o co chodzi, bo inaczej pomyślę, że pan sobie żartuje ze mnie...
— Widzi pan te drzewa z martwemi liśćmi?
— Tak.
— Widzi pan te inne, takie blade?
— Tak.
— A więc, ile drzew martwych, tyle zabitych przez pańskich chłopów, o których pan sądzi, że ich pan zdobywa sobie dobrodziejstwami.
I Blondet opowiedział przygody tego ranka.
Generał był tak blady, że Blondet się przestraszył.
— Generale, klnij pan, grzmij, wybuchaj; pański spokój może panu jeszcze bardziej zaszkodzić niż gniew.
— Pójdę zapalić, odparł generał udając się do swej altany.
W czasie śniadania Michaud wrócił; nie zdołał zdybać nikogo. Sibilet, wezwany przez generała, przybył również.
— Panie Sibilet, i pan panie Michaud, rozgłoście ostrożnie w okolicy, że dam tysiąc franków temu, kto mi pochwyci na gorącym uczynku niszczycieli moich drzew; trzeba poznać narzędzie, którem się posługują, dowiedzieć się gdzie je kupili; mam mój plan.
— Ci ludzie nie są do kupienia, rzekł Sibilet, kiedy chodzi o zbrodnię obmyśloną i wykonaną na ich korzyść; nie da się bowiem zaprzeczyć, że ten piekielny wynalazek był obmyślony, skombinowany...
— Tak, ale tysiąc franków dla nich, to jeden albo dwa morgi ziemi.
— Spróbujemy, rzekł Sibilet; za tysiąc pięćset podejmuję się znaleźć zdrajcę, zwłaszcza jeżeli mu się dochowa tajemnicy.
— Ale róbmy tak, jakbyśmy nie wiedzieli o niczem, zwłaszcza ja; raczej trzeba, aby to pan spostrzegł bez mojej wiedzy, inaczej padlibyśmy ofiarą jakiejś sztuczki. Tych zbójów trzeba się strzec bardziej niż wroga na wojnie.
— Ależ to jest wróg, rzekł Blondet.
Sibilet spojrzał nań z pod oka, jak człowiek który rozumie doniosłość tego słowa, i odszedł.
— Nie podoba mi się ten Sibilet, dodał Blondet kiedy usłyszał że tamten wyszedł z domu, to fałszywy człowiek.
— Dotąd nie mam mu nic do zarzucenia, odparł generał.
Blondet odszedł, aby napisać listy. Stracił beztroskę i wesołość, jakie miał za pierwszym pobytem; był niespokojny i zamyślony; to nie były u niego przeczucia jak u pani Michaud, to było raczej oczekiwanie spodziewanych i pewnych nieszczęść. Powiadał sobie: Wszystko to skończy się źle; jeżeli generał nie zdecyduje się i nie opuści pola bitwy gdzie go miażdży liczba, będzie tu wiele ofiar; kto wie nawet, czy on wyjdzie z tego cało, on i jego żona? Mój Boże! ta istota tak cudowna, tak oddana, tak doskonała, tak ją narażać!... I on niby ją kocha! Więc dobrze, podzielę ich niebezpieczeństwa, a jeśli nie zdołam ich ocalić, zginę z nimi!


ROZDZIAŁ VIII.
SIELSKIE CNOTY.

W nocy Marja Tonsard była na drodze do Soulanges; siedziała na kraju mostka, czekając na Bonnebaulta, który, wedle swego zwyczaju, spędził dzień w kawiarni. Usłyszała go zdala, krok jego zaś powiedział jej, że jest pijany i że przegrał, wówczas bowiem gdy wygrał, śpiewał.
— To ty, Bonnebault?
— Tak, mała.
— Co tobie?
— Winien jestem dwadzieścia pięć franków, a raczejby mi dwadzieścia pięć razy skręcili kark, nim je znajdę.
— Słuchaj, możemy mieć pięćset, szepnęła mu do ucha.
— Och, pewnie chodzi o to, żeby zabić kogo, ale ja chcę żyć...
— Cicho-że bądź, Vaudoyer nam je daje, jeśli mu dasz przyłapać matkę przy drzewie.
— Wolę raczej zabić człowieka, niż sprzedać moją matkę. Ty masz przecie babkę, Tonsardową, czemuż jej nie wydasz?
— Gdybym spróbowała, ojciec by się pogniewał i nie pozwalałby na figle.
— To prawda; wszystko jedno, moja matka nie pójdzie do więzienia; biedna stara, piecze mi chleb, znajduje mi jakieś łachy, sam nie wiem jak... Do więzienia... i to przezemnie!... nie miałbym chyba serca, nie, nie. I, z obawy aby jej nie sprzedali, powiem jej zaraz wieczór, by już nie nacinała drzew.
— Więc dobrze, ojciec zrobi co zechce, powiem mu, że jest pięćset franków do zarobienia, spyta babki czy chce. Siedemdziesięcioletniej kobiety nie wpakują przecie do więzienia. A zresztą, lepiej by jej tam było, niż w jej norze...
— Pięćset franków!... Powiem matce, rzekł Bonnebault; ostatecznie, jeżeli ma ochotę mi je dać, zostawię jej coś aby mogła żyć w więzieniu. Będzie przędła, jakoś się zajmie, będą ją dobrze żywili, będzie miała dach nad głową i mniej zgryzot niż w domu. Do jutra, mała... nie mam czasu na rozmowę.
Nazajutrz, o piątej rano, o świcie, Bonnebault i jego matka zapukali do karczmy Pod Wiechą, gdzie była na nogach tylko stara Tonsardowa.
— Marja! krzyknął Bonnebault, sprawa załatwiona.
— Czy to ta wczorajsza o drzewo? rzekła stara Tonsardowa; wszystko ułożone, ja biorę na siebie.
— Ale! hale! mój chłopak ma przyrzeczony jeden mórg za tę cenę od pana Rigou...
Dwie stare zaczęły się kłócić, która będzie sprzedana przez swoje dzieci. Na odgłos sprzeczki, dom się obudził. Tonsard i Bonnebault wzięli każdy stronę swojej matki.
— Ciągnijcie słomkę, rzekła młodsza Tonsardowa.
Krótsza słomka rozstrzygnęła na rzecz karczmy. W trzy dni później, o świcie, żandarmi zabrali z lasu w La-Ville-aux-Fayes starą Tonsardową przychwyconą na gorącym uczynku przez generalnego strażnika i jego ludzi oraz przez polowego, z lichą piłką, którą kaleczyła drzewo, oraz z kawałkiem żelaza którym delinkwenci wygładzali te okrężne uszkodzenia jak owad wygładza swoją drogę. Stwierdzono w protokóle tę zdradziecką operację na sześćdziesięciu drzewach w obwodzie pięciuset kroków. Starą Tonsardową przeniesiono do Auxerre, rzecz należała do jurysdykcji sądu karnego.
Kiedy Michaud ujrzał pod drzewem starą Tonsardową, nie mógł się wstrzymać aby sobie nie rzec: „Oto ludzie, których oboje państwo obsypują dobrodziejstwami!... Dalibóg, gdyby pani mnie usłuchała, nie dałaby posagu Katarzynie, to jeszcze gorsze ziółko niż jej babka...“.
Stara podniosła na Michauda szare oczy i rzuciła mu jadowite spojrzenie. W istocie, dowiedziawszy się kto jest sprawcą zbrodni, hrabia zabronił żonie dać cokolwiek Katarzynie Tonsard.
— Będzie to o tyle słuszniej, rzekł Sibilet, iż dowiedziałem się, że Godain kupił grunt już na trzy dni zanim Katarzyna przyszła do pałacu. Tak więc, ci ludzie z góry liczyli na tę scenę i na współczucie jaśnie pani. Ta Katarzyna zdolna jest samochcąc doprowadzić się do tego stanu, żeby mieć pozór do wydobycia sumy, bo Godain nie ma w tem udziału...
— Co za ludzie, rzekł Blondet, hultaje paryscy to są święci...
— Och, proszę pana, rzekł Sibilet, dla interesu wszędzie dzieją się okropności. Czy pan wie, kto zdradził Tonsardową?
— Nie!
— Wnuczka jej Marja, zazdrosna o małżeństwo siostry, i chcąc zdobyć sobie posag...
— To okropne! rzekł hrabia, ależ oni by mordowali...
— Och, rzekł Sibilet, dla lada czego; im tak mało zależy na życiu, tym ludziom; przykrzy się im wciąż pracować. Och, proszę pana, po wsiach dzieją się lepsze rzeczy niż w Paryżu; ale panby nie uwierzył.
— Bądźże tu dobrym i miłosiernym! rzekła hrabina.
W wieczór aresztowania, Bonnebault przyszedł do karczmy Pod Wiechą, gdzie cała rodzina Tonsardów weseliła się wielce.
— Tak, tak, cieszcie się, dowiedziałem się przez Vaudoyera, że, aby was ukarać, hrabina cofa tysiąc franków przyrzeczonych Godainowej; generał nie pozwala dać tych pieniędzy.
— To ten łajdak Michaud doradził jej, rzekł Tonsard; matka słyszała, powiedziała mi to w La-Ville-aux-Fayes, gdzie byłem jej zanieść pieniądze i rzeczy, Więc dobrze, niech nie daje; za nasze pięćset franków Godain spłaci grunt, a my się zemścimy za to we dwóch z Godainem... Haha! Michaud mięsza się do naszych spraw! to mu nie wyjdzie zanadto na dobre... Co jego to obchodzi, pytam się kogo? czy to się dzieje w jego lesie? To on jest sprawcą całego tego gwałtu... on przecież trafił na ślad wówczas gdy matka ucięła łeb jego psu. A gdybym ja się wmieszał do spraw pałacowych! gdybym powiedział generałowi, że jego żona przechadza się rano po lesie z młodym człowiekiem nie obawiając się rosy? Trzeba mieć na to ciepłe nóżki!...
— Generał, generał, rzekł Kuternoga. Z generałem możnaby zrobić wszystko co się zechce; ale Michaud podbija mu bębenka... Utrapieniec! Głupiec który nie zna swego rzemiosła; za moich czasów wszystko szło zupełnie inaczej.
— Och! rzekł Tonsard, to były dobre czasy dla wszystkich... powiedz Vaudoyer?
— To pewna, odparł, że gdyby Michauda nie stało, bylibyśmy spokojniejsi.
— Dosyć gawędy, rzekł Tonsard, pogadamy o tem później przy księżycu, w polu.
Pod koniec października, hrabina wyjechała i zostawiła generała w Aigues; miał wrócić do Paryża znacznie później. Pani nie chciała stracić pierwszego przedstawienia w teatrze Włoskim, czuła się zresztą sama, nudziła się, nie miała już towarzystwa Emila, który pomagał jej spędzać czas, kiedy generał uganiał po wsi i załatwiał interesy.
Listopad, była to istna zima, ciemna i szara, przeplatana mrozem i odwilżą, śniegiem i deszczem. Sprawa starej Tonsardowej wymagała podróży świadków, i Michaud przybył zeznawać. Pan Rigou zainteresował się tą starą; dał jej adwokata, który oparł się w swojej obronie na wyłączności zeznań świadków interesowanych i na braku wszelkiego świadka na obronę. Ale świadectwa Michauda i jego strażników, potwierdzone zeznaniem polowego i dwóch żandarmów, rozstrzygnęły sprawę; matkę Tonsarda skazano na pięć lat więzienia, a adwokat powiedział jej synowi:
— To zeznaniom tego Michaud zawdzięczacie wynik.


ROZDZIAŁ IX.
KATASTROFA.

Pewnej soboty wieczór, Kuternoga, Bonnebault, Godain, Tonsard, jego córki, żona, stary Fourchon, Vaudoyer i kilku robotników wieczerzało w karczmie. Księżyc świecił blado, był silny mróz od którego ziemia robi się sucha; pierwszy śnieg stopniał, tak więc kroki człowieka w polu nie zostawiały śladów, przy pomocy których zdobywa się w poważnych wypadkach poszlaki zbrodni. Jedli potrawkę z zająca pochwyconego w sidła, śmieli się, pili, było to nazajutrz po ślubie Godainowej, którą miało się odprowadzić do domu. Dom jej był niedaleko domu Kuternogi. Kiedy Rigou sprzedawał mórg ziemi, to dlatego, że był odosobniony i blisko lasu. Kuternoga i Vaudoyer wzięli swoje fuzje aby odprowadzić pannę młodą; ale cała wieś spała, nie widać było ani jednego światła. Tylko to wesele czuwało i robiło hałas jak wszyscy djabli. W tej chwili weszła stara Bonnebault, każdy popatrzał na nią.
— Zdaje się, rzekła do ucha Tonsarda i jego synów, że kobita zacznie rodzić. On osiodłał konia i pojedzie po doktora Gourdon do Soulanges.
— Siadajcie, matko, rzekł Tonsard, który ustąpił jej miejsca przy stole i poszedł się położyć na ławie.
W tej chwili rozległ się galop konia, który przejechał szybko przez drogę. Tonsard, Kuternoga i Vaudoyer wyszli nagle i ujrzeli p. Michaud jadącego przez wieś.
— Jak on rozumie swój interes, rzekł Kuternoga, bierze się przez Blangy i przez gościniec, to pewniejsze...
— Tak, rzekł Tonsard, ale wróci z panem Goudron.
— Nie zastanie go może, rzekł Kuternoga, oczekiwano go w Couches, dla poczmistrzowej. Też pomysł o tej porze niepokoić ludzi!
— W takim razie pojedzie gościńcem z Soulanges do Couches, to najkrócej.
— I to najpewniejsze dla nas, rzekł Kuternoga. W tej chwili pięknie świeci księżyc, na gościńcu nie ma strażników jak w lesie, słyszy się z daleka; z zarośli, w miejscu gdzie łączą się z laskiem, można wygarnąć do człowieka z tyłu jak do królika, o pięć kroków...
— Będzie wpół do dwunastej kiedy on będzie tamtędy przejeżdżał, rzekł Tonsard, straci pół godziny na jazdę do Soulanges i tyleż na powrót... A, ba, moje dzieci, gdyby pan Gourdon był w drodze...
— Nie kłopocz-że się, rzekł Kuternoga, ja będę o dziesięć minut od ciebie na drodze z Blangy do Soulanges, Vaudoyer o dziesięć minut od ciebie od strony Couches, i gdyby ktoś przejeżdżał, powóz, poczta, żandarmi, słowem ktokolwiek, damy głuchy strzał w ziemię.
— A jeśli go chybię?...
— Ma rację, rzekł Kuternoga, ja jestem lepszy strzelec niż ty, Vaudoyer, pójdę z tobą, Bonnebault mnie zastąpi, krzyknie, to lepiej słychać, a mniej jest podejrzane.
Wszyscy trzej wrócili do izby, zabawa szła swoim torem; tylko o jedenastej, Vaudoyer, Kuternoga, Tonsard i Bonnebault wyszli z fuzjami, tak że żadna z kobiet nie zwróciła na to uwagi. Wrócili zresztą w trzy kwadranse potem i pili aż do pierwszej z rana. Dwie Tonsardki, ich matka i stara Bonnebault tyle dali pić młynarzowi, robotnikom i dwom chłopom, zarówno jak Fourchonowi, ojcu Tonsardowej, że leżeli na ziemi i chrapali w chwili gdy czterej biesiadnicy wyszli; za ich powrotem, pobudzono śpiących z których każdy leżał na tem samem miejscu.
Podczas gdy orgja szła w najlepsze, dom państwa Michaud przechodził najstraszliwsze wzruszenia. Olimpja dostała pierwszych bólów, mąż myśląc że już zaczyna się poród, pojechał natychmiast pędem po lekarza. Ale skoro tylko Michaud wyjechał, bóle biednej kobiety uspokoiły się natychmiast; myśl jej bowiem tak była przejęta niebezpieczeństwami, jakie mogły grozić mężowi o tej godzinie w okolicy wrogiej i pełnej zdeterminowanych hultajów, że ta męka duszy była dość silna aby uśmierzyć i zahamować odrazu cierpienia fizyczne. Daremnie służąca przedstawiała pani, że jej obawy są urojone; rzekłbyś że nie rozumie: siedziała przy kominku nadstawiając ucha na każdy szmer. W lęku swoim, który rósł z każdą sekundą, obudziła służącego jakby chcąc wydać jakiś rozkaz. Biedne kobieciątko chodziło po domu w gorączkowem podnieceniu; patrzała w okna, otwierała je mimo zimna; schodziła, otwierała drzwi na dziedziniec, patrzała w dal, słuchała... nic... wciąż nic, mówiła, i wracała zrozpaczona.
Około kwadrans na pierwszą wykrzyknęła: „To on, to on, poznaję jego konia!“ i zeszła wraz ze służącym, który pokwapił się otworzyć bramę. To osobliwe, rzekła, że wraca lasem z Couches. Następnie stanęła jakby zdjęta grozą, nieruchomo, bez głosu. Służący podzielił to przerażenie, było bowiem we wściekłym galopie konia, w szczęku pustych strzemion które dzwoniły, coś niesamowitego, a towarzyszyło tym odgłosom owo znamienne rżenie, jakie konie wydają kiedy biegną same. Niebawem, zbyt wcześnie dla nieszczęsnej kobiety, koń przybył do bramy, dyszący, zlany potem, ale sam; zerwał cugle, w które się z pewnością zaplątał. Olimpja patrzała błędnym wzrokiem na służącego jak otwierał bramę; ujrzała konia i, nie mówiąc słowa, zaczęła biec do zamku jak szalona; przybiegła, padła pod oknami generała, krzycząc: „Panie, panie, zamordowali go!...“.
Krzyk ten był tak straszliwy, że obudził hrabiego: zadzwonił, zbudził cały dom, jęki pani Michaud, która urodziła na ziemi dziecko martwe, ściągnęły generała i służbę. Podniesiono biedną, umierającą kobietę, skonała mówiąc do generała: „Zabili go!“.
— Józefie! krzyknął hrabia na kamerdynera, biegnij po lekarza, może jest jeszcze jaki ratunek... Nie, poproś raczej księdza proboszcza aby przyszedł, bo ta biedna kobieta umarła i dziecko także... Mój Boże! mój Boże! co za szczęście, że żony tu niema!... A ty, rzekł do ogrodnika, idź zobaczyć co się stało.
— Stało się, rzekł chłopak z rządcówki, że koń pana Michaud wrócił przed chwilą sam, z zerwanemi cuglami, z nogami we krwi... Jest plama krwi na siodle...
— Co począć w nocy? rzekł hrabia. Idźcie obudzić Groisona, idźcie zawołać strażników, osiodłajcie konie, przetrząśniemy wieś.
O świcie, osiem osób, hrabia, Groison, trzej strażnicy i dwaj żandarmi przybyli z Soulanges z wachmistrzem, przetrząsnęli okolicę. Znaleziono w końcu, około południa, ciało generalnego strażnika w kępce drzew, między gościńcem a drogą do La-Ville-aux-Fayes, na skraju parku Aigues, o pięćset kroków od bramy Couches. Dwaj żandarmi pojechali, jeden do La-Ville-aux-Fayes sprowadzić prokuratora, drugi do Soulanges po sędziego pokoju. Znaleziono na drodze ślady konia, który stanął dęba, oraz wyraźne ślady galopa wystraszonego zwierzęcia, aż do pierwszej ścieżki leśnej poniżej żywopłotu. Koń, nie powodowany już przez jeźdźca, pomknął tamtędy; znaleziono kapelusz zabitego na tej ścieżce. Pędząc do stajni, koń obrał najkrótszą drogę. Michaud miał kulę w plecach, krzyż pacierzowy był strzaskany.
Groison i wachmistrz zbadali z niezwykłą roztropnością grunt dokoła śladów końskich, które zdradzały to, co w stylu sądowym nazywa się teatrem zbrodni; ale nie mogli dojrzeć żadnej wskazówki: ziemia była zbyt zmarznięta, aby zachować odcisk stóp mordercy; znaleźli jedynie papier od naboju. Kiedy prokurator, sędzia śledczy i pan Gourdon przybyli aby zabrać ciało i dokonać autopsji, stwierdzono, że kula, która zgadzała się ze szczątkami kłaków, to była kula karabinowa wystrzelona z karabinu, nie było zaś ani jednego karabinu w całem Blangy. To było również zdanie wachmistrza i porucznika żandarmerji w La-Ville-aux-Fayes.
— Niepodobna, aby to nie była sprawka miejscowych ludzi, rzekł wachmistrz, ale są dwie wsie, Couches i Blangy, a w każdej pięć do sześciu osób zdolnych popełnić ten mord. Ten, którego podejrzewałbym najbardziej, Tonsard, spędził noc na hulance, ale pański wice-mer generale, był na weselu; Langlumé, pański młynarz, nie opuścił ich. Byli pijani tak, że ledwie trzymali się na nogach, odprowadzili pannę młodą o w pół do pierwszej, przybycie zaś konia świadczy, że Michaud padł zamordowany między jedenastą a północą. O kwadrans na jedenastą, Groison widział całe wesele przy stole, a pan Michaud przejechał tamtędy spiesząc do Soulanges, dokąd przybył o jedenastej. Koń jego wystraszył się między dworkami przy drodze; ale może on dostał strzał przed Blangy, i trzymał się jakiś czas. Trzeba wydać nakaz aresztowania co najmniej dwudziestu osób, uwięzić wszystkich podejrzanych; ale panowie znają chłopów tak jak ja; możecie ich trzymać rok w więzieniu, nie wydobędziecie z nich nic. Co zrobicie tym wszystkim, którzy byli u Tonsarda?
Sprowadzono Langlumé, młynarza i wice-mera przy generale Montcornet, opowiedział swój wieczór; byli wszyscy w karczmie; nikt nie wychodził, chyba na parę chwil, na dziedziniec... Poszedł tam z Tonsardem około jedenastej; mówili o księżycu i o pogodzie; nie słyszeli nic. Wymienił wszystkich obecnych; żaden z nich nie opuścił karczmy. O drugiej, wszyscy odprowadzili nowożeńców do domu.
Generał zdecydował z wachmistrzem, porucznikiem żandarmerji i prokuratorem, aby sprowadzić z Paryża zdolnego agenta policji, który przybędzie do zamku jako robotnik i który będzie się prowadził dość licho, tak aby go odprawiono; będzie pił, zacznie przesiadywać Pod Wiechą i zostanie we wsi odkazując się na generała. Był to najlepszy sposób aby wyśledzić jakąś poszlakę i schwycić ją w lot.
— Gdybym miał wydać na to dwadzieścia tysięcy odkryję w końcu mordercę mego biednego Michaud... powtarzał bez ustanku generał Montcornet. Wyjechał z tą myślą i wrócił z Paryża z jednym z najsprytniejszych agentów, który ulokował się w zamku aby kierować rzekomemi robotami i który bawił się kłusownictwem. Złapano go na tem, generał wyrzucił go i wrócił do Paryża w lutym.


ROZDZIAŁ X.
TRYUMF ZWYCIĘŻONYCH.

W miesiacu maju, kiedy nastały ciepłe dni i kiedy Paryżanie przybyli do Aigues, pewnego wieczora pan de Troisville, którego ściągnęła tam córka, Blondet, ksiądz Brossette, generał, podprefekt La-Ville-aux-Fayes bawiący w zamku z wizytą, grali jedni w wista, drudzy w szachy: było wpół do dwunastej. Józef przyszedł oznajmić panu, że ten odprawiony zły robotnik chce z nim mówić; powiada, że generał mu jest winien pieniądze z dawnej należności. Jest (powiada kamerdyner) zupełnie pijany.
— To dobrze, idę. I generał udał się na trawnik w pewnem oddaleniu od zamku.
— Panie hrabio, rzekł agent, nie wydobędzie się nic z tych ludzi. Wszystko co mogłem odgadnąć, to że, jeśli pan zostanie w tych stronach i zechce aby mieszkańcy wyrzekli się obyczajów do jakich wdrożyła ich panna Laguerre, i pana może dosięgnąć kula... Pozatem, nie mam co robić tutaj; mają się przedemną na baczności bardziej niż przed pańskimi strażnikami.
Hrabia zapłacił szpiega, który wyjechał, a wyjazd ten usprawiedliwił podejrzenia wspólników śmierci Michauda. Ale kiedy generał wrócił do salonu, do rodziny i gości, na twarzy jego malowały się ślady tak żywego i głębokiego wzruszenia, że żona jego, niespokojna, podeszła spytać czego się dowiedział.
— Droga, nie chciałbym cię przestraszać, ale dobrze jest abyś wiedziała, że śmierć Michauda jest ostrzeżeniem, jakie nam dają abyśmy opuścili te strony.
— Ja, rzekł pan de Troisville, nie ustąpiłbym; miałem tego rodzaju trudności w Normandji, ale w innej postaci, i wytrwałem; teraz wszystko idzie dobrze.
— Panie margrabio, rzekł podprefekt, Normandja a Burgundja to dwa bardzo różne kraje. Winne grono czyni krew gorętszą niż owoc jabłoni. Nie znamy tak dobrze prawa i procedury, a mamy dokoła lasy; przemysł jeszcze nas nie wyrobił, jesteśmy dzicy... Jeżeli wolno mi dać radę panu hrabiemu, radziłbym mu sprzedać majątek i umieścić pieniądze w banku; podwoi swoje dochody i nie będzie miał żadnego kłopotu. Jeżeli lubi wieś, kupi sobie w okolicach Paryża pałac z parkiem, równie piękny jak zamek w Aigues, otoczony murem, gdzie mu nikt nie wejdzie. Będzie miał jedynie grunty wynajęte ludziom, którzy będą przyjeżdżali w kabrjolecie płacić czynsz w banknotach, i nie będzie potrzebował w ciągu roku sporządzać ani jednego protokułu... Będzie tam mógł pojechać i wrócić w ciągu trzech czy czterech godzin, a pan Blondet i pan margrabia będą nas mogli odwiedzać częściej, nieprawdaż pani hrabino?...
— Ja, cofać się przed chłopami, kiedy nie cofnąłem się nawet przed Dunajem!
— Tak, ale gdzie są pańscy kirasjerzy? rzekł Blondet.
— Taki piękny majątek!...
— Dostanie pan dziś za niego więcej niż dwa miljony!
— Sam zamek musiał kosztować tyle, rzekł pan de Troisville.
— Jedna z najpiękniejszych posiadłości jakie istnieją na dwadzieścia mil w około! rzekł podprefekt, ale znajdzie pan jeszcze ładniejsze w okolicach Paryża.
— Ile to daje renty, dwa miljony? spytała hrabina.
— Dziś, około ośmdziesięciu tysięcy franków, odparł Blondet.
— Aigues nie przynoszą gotówką ani trzydziestu tysięcy, rzekła hrabina, a i to, w ciągu tych lat, zrobiłeś olbrzymie wkłady, otoczyłeś lasy rowem...
— Można mieć dzisiaj, rzekł Blondet, królewski pałac za czterysta tysięcy franków w okolicach Paryża. Kupuje się poprostu szaleństwo cudze.
— Myślałem, że ci zależy na Aigues? rzekł hrabia do żony.
— Czy nie czujesz, że tysiąc razy więcej zależy mi na twojem życiu, odparła. Zresztą, od śmierci mojej biednej Olimpji, od czasu zamordowania Michauda, ta okolica stała mi się wstrętna; każda spotkana twarz wydaje mi się zbrojna jakimś posępnym lub groźnym wyrazem.
Nazajutrz rano, w salonie mera w La-Ville-aux-Fayes, pan Gaubertin przyjął podprefekta tem zdaniem:
— I cóż, panie des Lupeaulx, wraca pan z Aigues?...
— Tak, odparł podprefekt z miną dyskretnego tryumfu, obejmując tkliwem spojrzeniem pannę Elizę, boję się, że stracimy generała, sprzeda swój majątek..
— Mężusiu, polecam ci moją willę... nie chcę już tego hałasu, tego kurzu w La-Ville-aux-Fayes; jak biedny uwięziony ptak wdycham zdaleka powietrze pól, lasów, rzekła omdlewającym głosem pani Izaura z nawpół zamkniętemi oczyma, pochylając głowę na ramię, i kręcąc niedbale pierścienie swoich blond włosów.
— Bądźże ostrożna... rzekł pocichu Gaubertin, takie paplanie nie pomoże mi do kupienia pawilonu... Następnie, zwracając się do podprefekta: Więc wciąż niema sposobu odkryć sprawców morderstwa? spytał.
— Zdaje się, że nie, odparł podprefekt.
— To bardzo zaszkodzi sprzedaży Aigues, rzekł Gaubertin głośno, jabym ich nie kupił... Ludzie tutejsi są zbyt niesforni, nawet za czasu panny Laguerre miałem z nimi spory, a przecież sam Bóg wie jak ona na wszystko pozwalała.
Z końcem maja nic nie zwiastowało aby generał miał zamiar sprzedawać Aigues, był niezdecydowany. Pewnego wieczora, około dziesiątej, wracał z lasu jedną z alej wiodących do myśliwskiego pawilonu. Znalazłszy się blisko zamku, odprawił swego strażnika. Na zakręcie, człowiek uzbrojony w strzelbę wyszedł z krzaków.
— Generale, rzekł, trzeci już raz znajdujesz się na muszce mojej strzelby, i trzeci raz darowuję ci życie...
— I czemuż ty mnie chcesz zabić, Bonnebault? rzekł hrabia, nie okazując najmniejszego wzruszenia.
— Na honor, nie ja to zrobię, to zrobi kto inny, a ja, widzi pan, kocham ludzi którzy służyli Cesarzowi, nie mogę się zdobyć na to, aby pana zabić jak kuropatwę. Niech mnie pan nie pyta, nie powiem nic... Ale ma pan wrogów, potężniejszych, chytrzejszych od pana, którzy w końcu pana zgniotą; jeśli pana zabiję, dostanę tysiąc talarów i ożenię się z Marją Tonsard. Więc dobrze, niech mi pan da parę morgów ziemi i byle chałupę, a będę mówił to co mówię, że nie zdarzyła się sposobność... Będzie pan miał jeszcze czas sprzedać swój majątek i wyjechać, ale niech się pan śpieszy. Ja jestem jeszcze niezły chłopak, mimo że wielkie ladaco; ale inny mógłby panu zrobić krzywdę.
— A jeżeli ci dam to, o co prosisz, czy powiesz mi, kto ci przyrzekł trzy tysiące?
— Nie wiem; a osobę, która mnie do tego popycha, zanadto kocham, aby ją zdradzić. Zresztą, gdyby pan i wiedział, że to Marja Tonsard, nie na wieleby się to panu zdało; Marja będzie niema jak mur, a ja zaprę się że to panu powiedziałem.
— Przyjdź do mnie jutro, rzekł generał.
— Wystarczy, rzekł Bonnebault; gdyby uważano że jestem niezręczny, uprzedzę pana.
W tydzień po tej osobliwej rozmowie, cały powiat, cały departament i Paryż były pokryte olbrzymiemi afiszami oznajmiającemi sprzedaż Aigues na działy, w kancelarji pana Corbineau, rejenta w Soulanges. Wszystkie działy przysądzono panu Rigou; doszły sumy dwóch miljonów stu pięćdziesięciu tysięcy franków. Nazajutrz, Rigou kazał przepisać nazwiska: Gaubertin wziął lasy, a Rigou i Soudry winnice i inne działy. Zamek i park odprzedano czarnej bandzie, z wyjątkiem pawilonu z przyległościami, które sobie zastrzegł pan Gaubertin, aby nim uczcić swoją poetyczną i sentymentalną towarzyszkę.

W wiele lat po tych wypadkach, w zimie roku 1837, jeden z najwybitniejszych pisarzy politycznych owego czasu, Emil Blondet, doszedł do ostatniego stopnia nędzy, którą ukrywał aż dotąd pod pozorami świetnego i wykwintnego życia. Wahał się jeszcze z obraniem rozpaczliwego postanowienia, mimo iż widział, że jego prace, jego inteligencja, jego wytrawna wiedza polityczna nie doprowadziły go do niczego, jak tylko do tego, że był machiną funkcjonującą na cudzy pożytek. Widział, że wszystkie miejsca są zajęte, czuł że doszedł wieku męzkiego bez sławy i bez majątku, widział głupich i tępych mieszczuchów zajmujących miejsce dworaków i głupców Restauracji, widział rząd wskrzeszający najgorsze tradycje z przed roku 1830. Pewnego wieczora, kiedy był bliski samobójstwa, które tylekroć ścigał swą ironią, kiedy, rzucając ostatnie spojrzenie na swą smętną egzystencję, spotwarzaną i przeciążoną o wiele bardziej pracą niż temi orgjami które mu wymawiano, widział szlachetną i piękną postać kobiety, tak jak się widzi posąg, który pozostał czysty i nieskalany pośród najsmutniejszych ruin. W tem odźwierny oddał mu list z czarną pieczęcią: to hrabina de Montcornet oznajmiała mu śmierć generała, który od dość dawna wrócił do służby i dowodził dywizją. Była jego spadkobierczynią, nie miała dzieci. List, mimo iż pełen godności, mówił Blondetowi, że czterdziestoletnia kobieta, którą kochał był młodą, wyciąga doń braterską rękę i znaczny majątek.
Kilka dni temu, odbył się ślub hrabiny de Montcornet i pana Blondet, mianowanego prefektem. Aby się udać do swej prefektury, obrał drogę, na której znajdowały się niegdyś Aigues. Kazał się zatrzymać w miejscu gdzie znajdowały się niegdyś dwa dworki, chcąc odwiedzić wioskę Blangy kryjącą dla obojga podróżnych tyle słodkich wspomnień. Okolica była nie do poznania. Tajemnicze lasy, aleje parkowe, wszystko było wykarczowane; wieś podobna była do kartonu z próbkami u krawca. Chłop objął w posiadanie ziemię jako zwycięzca i jako zdobywca. Była już podzielona na więcej niż tysiąc działek, a ludność Couches i Blangy potroiła się. Zamiana na orną rolę tego pięknego parku, tak rozkosznego niegdyś, odsłoniła pawilon myśliwski, który stał się willą il Buen Retiro jejmość pani Izaury Gaubertin: był to jedyny budynek, który pozostał i który wznosił się nad krajobrazem lub — aby rzec lepiej — nad chłopskiemi polami zastępującemi krajobraz. Budynek ten wyglądał na zamek, tak nędzne były domki zbudowane dokoła, typowe budynki chłopskie.
— Oto postęp, wykrzyknął Emil. To stronnica Umowy Społecznej Jana Jakóba! I ja jestem zaprzężony do machiny społecznej funkcjonującej w ten sposób!... Mój Boże, co się stanie niedługo z królami! Ale co się stanie, przy tym stanie rzeczy, za pięćdziesiąt lat z samymi narodami?...
— Kochasz mnie, jesteś koło mnie, teraźniejszość wydaje mi się bardzo piękna, a mało troszczę się o tak odległą przyszłość, odparła żona.
— Przy tobie niech żyje teraźniejszość! rzekł wesoło zakochany Blondet, a do djabła z przyszłością!
Dał znak woźnicy, konie puściły się galopa, nowożeńcy zaś pogrążyli się z powrotem w słodyczach miodowego miesiąca.

1845 r.






  1. Lamartine, rodem z Mâcon, ogłosił pierwsze poezje w r. 1820.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.