Lekarz obłąkanych/Tom III/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Lekarz obłąkanych
Wydawca Wydawnictwo „Gazety Polskiej”
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Spółkowa w Kościanie
Miejsce wyd. Kościan
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Médecin des folles
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lekarz Obłąkanych
Przekład z francuskiego
TOM III.


NAKŁADEM WYDAWNICTWA „GAZETY POLSKIEJ“ w KOŚCIANIE
CZCIONKAMI DRUKARNI SPÓŁKOWEJ w KOŚCIANIE
— 1936 —


BEZPŁATNY DODATEK

DO „GAZETY POLSKIEJ“

w KOŚCIANIE.




PAULA BALTUS.

ROZDZIAŁ I.

Fabrycjusz wszedł na szafkę stojącą przy ścianie i zaczął szukać drutu, łączącego furtkę od bulwaru Montmorency z dzwonkiem elektrycznym w gabinecie. Znalazł go przeciętym.
— Aha — szepnął z uśmiechem — Rittner nie życzył sobie, aby się dowiedziano o jego tajemnicy i zapobiegł temu... Nie ma strachu, drogę mam zupełnie otwartą... Klucze mam w Neuilly... a żaden zamek nie zmieniony... Mogę przyjść, kiedy mi się tylko podoba. Teraz trzeba grać komedję do końca... piszmy... albo raczej udawajmy, że piszemy...
Prowadząc ze sobą taką rozmowę, zasiadł przy biurku. Wziął trzy, czy cztery ćwiartki czystego papieru, włożył do kopert i powypisywał różne adresy fantazyjne. Zrobiwszy to, zeszedł do ogrodu, gdzie zastał pannę Baltus i doktora.
— Skończyłeś pan korespondencję? — zapytał Grzegorz.
— Tak, doktorze, a ponieważ tak jesteś dobrym dla mnie, każ te listy z łaski swojej wrzucić do najbliższej skrzynki pocztowej.
Właśnie przechodził jeden z posługaczy. Grzegorz polecił mu pójść na pocztę.
Fabrycjusz życzył sobie odwiedzić panią Delariviére.
— Chodźmy zatem do niej — powiedział Grzegorz.
Idąc do mieszkania ciotki, siostrzeniec bankiera liczył schody i zaznaczał sobie w pamięci rozkład drzwi.
Tak jak dnia poprzedniego, karafka z ziółkami stała do dyspozycji Joanny...
— Czy w nocy pali się światło w tym pokoju?
— Nigdy! Byłoby to wielką nieroztropnością! Pani Delariviére bezwiednie mogłaby ogień zapuścić.
— Masz pan najzupełniejszą rację, powiedziałem, nie zastanowiwszy się, rzecz prawdziwie bezsensowną... Czy ciotka dobrze sypia?
— Tak i nie... Śpi snem bardzo lekkim i budzi się za najmniejszym szmerem. Pochodzi to z nadzwyczajnej wrażliwości systemu nerwowego, który podnieca kuracja, jaką prowadzę.
Pani Delariviére nie zważała wcale na obecnych. Oparła głowę o poduszki i przymknęła powieki.
Pozostawmy ją, niech śpi — powiedział Grzegorz...
Panna Baltus i dwaj towarzysze wyszli z pokoju. Obiad był przygotowany. Zasiedli do stołu i pozostawali przy nim bardzo niedługo.
O wpół do dziesiątej Fabrycjusz pod jakimś pretekstem pożegnał Paulę i Grzegorza.
— Do jutra! — rzekł na wyjściu.
W trzy kwadranse potem wchodził do willi, gdzie Laurent oczekiwał go zakłopotany.
Klaudjusz Marteau pilnował również powrotu Lecléra. Skoro usłyszał dzwon, oznajmiający, że przybywa, wsunął się w krzaki, przeszedł trawnik i wdrapał się na kasztan, na którym miał, jak wiemy, swoje obserwatorjum. Zaledwie się usadowił pomiędzy najgęstszemi gałęziami, zajaśniało światło w oknach Fabrycjusza. Laurent ze świecznikiem w ręku otworzył drzwi i przyświecał wchodzącemu.
Klaudjuszowi dopisywało szczęście. Wieczór był gorący, intendent pouchylał okna dla wpuszczenia świeżego powietrza. Marynarz nie tylko mógł wszystko widzieć, ale tak jak poza wczoraj, mógł także wszystko słyszeć dokładnie...
— Co to się dzieje, panie Laurent?.. — zapytał Fabrycjusz. — Rano zasypiałeś tak twardo, że nie podobna cię było rozbudzić, a teraz wyglądasz, jakbyś, jak to powiadają, z katafalku uciekł... Nie wyglądasz wcale na zwycięzcę, mój kochany...
Laurent nawet nie próbował się tłómaczyć. Przybrał minę najpokorniejszą i nieśmiało wyszeptał:
— Gdybym miał minę tryumfującą, tobym oszukiwał pana.
— Co chcesz powiedzieć przez to?
— Chcę powiedzieć, że jeżeli pozbawi pan mnie łask swoich, jeżeli mnie pan wypędzi nawet, przyznam, że pan ma słuszność... Jestem głupiec, gamoń, niedołęga i kwita...
— Z jakiej przyczyny te wszystkie epitety?
Obiecywałem panu złote góry, a znalazłem się jak idjota...
— Ach! — wykrzyknął Fabrycjusz, zmarszczywszy brwi. — Nie udało ci się z marynarzem?
— A to, proszę pana, poprostu się zgubiłem — odpowiedział Laurent. Miałem go spoić i wyciągnąć na gawędę... tak się panu zobowiązałem... A tymczasem on mnie spoił i ja tylko przez cały czas gadałem.. Skończyło się na tem, że upadłem pod stół pijany i to do tego stopnia, że nazajutrz, obudziwszy się w mojem łóżku, nie wiedziałem, jakim sposobem dostałem się do niego. Słusznie pan zrobi, jeżeli mną pogardzi. Ja już sam sobą gardzę... Mam się za poniżonego w moich własnych oczach i proszę pana, abyś mnie porządnie zwymyślał.
Klaudjusz Marteau, ukryty na drzewie, śmiał się słuchając tego wszystkiego.
Fabrycjusz nie miał ochoty się śmiać, tembardziej, że położenie jego z tej strony niepokoiło go trochę. Nie mógł się jednak powstrzymać, bo pełna skruchy fizognomja intendenta była istotnie komiczną. Przebiegły ex-lokaj dopiął zresztą swego celu. Fabrycjusz został rozbrojony i dowiódł tego, mówiąc te słowa:
— Dosyć tego lamentowania! Postąpiłeś bardzo niezręcznie, za bardzo licząc na swoją silną głowę, ale przecie nie popełniłeś żadnej zbrodni.
— Więc pan mi przebacza?
— Ma się rozumieć, mój kochany...
— Ach! panie, co za szczęście!...
— Gadałeś, jak powiadasz? — zapytał Fabrycjusz.
— Tak, panie... przy śniadaniu... paplałem bez przestanku...
— A o czemże tak gadałeś.
Niestety! nic sobie nie przypominam...
— Mniejsza... Znajdziemy inny sposób na rozwiązanie języka panu marynarzowi.. Nie potrzebuję cię dzisiaj... Idź sobie i wypoczywaj, bo ci tego bardzo potrzeba.
— Więc pan się na mnie nie gniewa?
— Jużem ci raz powiedział, i jeszcze powtarzam...
I Laurent wyszedł bardzo zadowolony, że się tak łatwo wywinął.
Zaledwie Laurent opuścił pokój, Fabrycjusz wyciągnął zaraz z kieszeni zieloną flaszeczkę i postawił ją na stole. Następnie otworzył szufladę biurka i wyjął z niej kilka kluczy różnej wielkości. Przez parę sekund przypatrywał się im uważnie.
— To te napewno — mruknął wsuwając wszystkie do kieszeni od kamizelki.
Potem spojrzał na zegarek. Było wpół do dwunastej.
— Aby dojść tam piechotą, potrzebuję iść dobrą godzinę — rzekł do siebie, ale tak cicho, że Klaudjusz nie dosłyszał tych słów. — Wszyscy spać będą gdy się tam dostanę, a pierwszy sen jest najcięższym...
Zaczął się przebierać, zdjął elegancki surdut, a włożył szerokie palto, a zamiast kapelusza nałożył czapeczkę na głowę,
— Gdzie on idzie o tej porze? — pomyślał Marteau.
Leclére wziął stojącą na stole flaszeczkę i schował ją do kieszeni bocznej paltota. Pozamykał okna i ze świecznikiem w ręku wyszedł z pokoju.
Klaudjusz zesunął się z kasztana.

ROZDZIAŁ II.

Stanąwszy na ziemi, obleciał co tchu całe zabudowanie. Dobiegł do peronu w chwili, kiedy małą furtkę obok bramy zamykano. Dopadł do furtki i chciał ją otworzyć. Próżne jednak były usiłowania. Fabrycjusz zamknął ją na dwa spusty. Klaudjusz, szkaradnie zawiedziony, przytłumił w gardle największe, jakie miał w repertuarze swoim przekleństwo.
— Poczekaj! zamruczał wściekły, — ja i tak pójdę za tobą!...
Dla człowieka, przyzwyczajonego do wdrapywania się na drabinki i liny okrętowe, przekroczenie sztachet nie mogło przedstawiać wielkich trudności.
Klaudjusz chwycił za pręt kraty, podsunął się do góry i nie zważając na możność przebicia się o spiczaste szczyty, znalazł się po drugiej stronie i zeskoczył na ziemię.
Zaledwo już słychać było echa kroków Fabrycjusza, wystarczyło to zupełnie do zorjentowania się.
Młody człowiek poszedł w prawo. I Klaudjusz udał się w tym kierunku i w pięć minut, zamiast posuwać na oślep, polował już na upatrzonego.
Fabrycjusz miał minę człowieka spieszącego się bardzo.
— Hej stangret! — zawołał na powóz przejeżdżający. — Jeżeliś wolny, to ja cię biorę.
— A gdzie pan chce jechać?
— Do Auteuil.
— Wiele pan płaci?
— Dziesięć franków.
— To niech pan siada.
Kiedy Fabrycjusz otworzył drzwiczki i wskoczył do powozu, Klaudjusz stał obok prawie.
W pierwszej chwili przyszło mu na myśl uczepić się za powozem, ale rozmyślił się jednakże, że byłaby to za gruba gra.
Powrócił na bulwar Sekwany, otworzył małą furtkę, od której miał zawsze klucz przy sobie i znalazł się w parku.
Wchodząc do mieszkania czynił sobie pytanie:
— O której też godzinie ten łotr powróci?
Ponieważ nie był w stanie dać sobie odpowiedzi, uzbroił się w cierpliwość, zapalił fajkę, zasiadł przy oknie, wlepił oczy w okna wili i czekał. Trzecia wybiła, gdy słabe światełko ukazało się w oknach pokoju Lecléra.
Marynarz czemprędzej podbiegł do kasztana i wdrapał się na gałęzie. Nie było potrzeba podpatrywać go, gdyż Fabrycjusz odpocząwszy z pięć minut, powstał, wyjął z kieszeni flaszeczkę, schował ją do szafy z książkami, rozebrał się i świecę zgasił.
Klaudjusz opuścił też swoje obserwatorjum, powrócił do mieszkania i także spać się położył.
Fabrycjusz spał tego dnia dłużej niż zazwyczaj. Dziesiąta wybiła, gdy wyjeżdżał kabrjoletem z wili Neuilly. Jechał do domu zdrowia do Auteuil.
Grzegorz tylko co rozpoczął wizyty u pensjonarek.
Panna Baltus się ubrała.
Fabrycjusz czekał w salonie i czytał dzienniki.
Klaudjusz był na nogach od siódmej rano i włóczył się po ogrodzie. Czuwał. Przyszła mu pewna myśl do głowy i oczekiwał stosownej chwili, ażeby ją wprowadzić w wykonanie. Widział, jak Fabrycjusz wyjeżdżał. Zaraz też do jego pokoju wszedł Laurent dla zrobienia porządku.
Przy śniadaniu pan intendent zapowiedział, że musi się udać do Paryża po różne zakupy.
Klaudjusz czekał tylko na jego wyjazd, zeszedł do kuchni przekonać się, czy cała służba tam się znajdowała, potem poszedł do mieszkania Fabrycjusza, pewny, że nie zastanie tam nikogo. Dostawszy się do sypialnego pokoju, od razu poszedł do szafy z książkami, otworzył ją i zaczął szukać flaszeczki, wczoraj tam przez Fabrycjusza schowanej. Pamięć go nie omyliła. Poczuł flaszeczkę pod palcami, wyjął, odkorkował i przytknął do nosa. Poczuł dziwnie ostry, przenikliwy zapach. Skrzywił się okrutnie.
— Do pioruna! — mruknął. — To przecież nie pachnidło.
Spojrzał na etykietę i przeczytał te dwa wyrazy: „Datura stramonium“.

ROZDZIAŁ III.

— „Datura stramonium“ — powtórzył Klaudjusz, dla którego słowa te nie miały żadnego znaczenia... Co to być może?... Nie wiem, ale bardzo mi trucizną pachnie to maleństwo.
W pierwszej chwili chciał stłuc albo zabrać flaszeczkę. Ale się rozmyślił prędko, zniknięcie obudziłoby podejrzenia Fabrycjusza, który zresztą z łatwością dostarczyłby sobie innej porcji — postawił ją więc z powrotem na swoje miejsce, poza książkami. Zamknął szafę i wyszedł z pokoju. Podążał do swojego mieszkania.
Mały Piotruś oczekiwał w oknie na Klaudjusza.
— Dzień dobry, panu! — zawołał, skoro tylko zobaczył go z daleka.
Nagła myśl przyszła staremu do głowy.
— Dzień dobry, smyku odpowiedział. — Chódź no tu do mnie.
Chłopiec przybiegł natychmiast.
— Byłeś ty wczoraj w szkole?
— Byłem, panie Klaudjuszu...
— Dobrze się uczysz?...
— O ile tylko mogę...
— No to powiedz mi, smyku, skoro się kierujesz na uczonego, czy ty słyszałeś kiedy o jakiem „Datura stramonium“?... Dzieciak spojrzał na Klaudjusza wielkiemi oczami.
— „Datura stramonium” — — powtórzył. — Czy to jakie zwierzę, czy też ryba morska lub rzeczna?
— Nie, to płyn... taka rzecz, co się leje we flaszeczkę...
Nigdy nie słyszałem o żadnem „Datura”, ale można się będzie dowiedzieć, zapytawszy się dykcjonarza...
— Dykcjonarza?.. A cóż to za djabeł znowu?
— Gruba księga, w której wypisane są wszystkie wyrazy i ich znaczenie, a którą mi wczoraj matka przyniosła; mam ją po biednym moim ojcu.
No to dawaj chłopcze... poszukamy...
— Zaraz, panie Klaudjuszu...
Dziecko pobiegło do pawilonu i prawie zaraz wróciło z książką w ręku.
Mały Piotruś otworzył słownik z powagą i zaczął wodzić palcem po kolumnach, mrucząc półgłosem:
D... a... da... t... u... datu.. — Już mam.
I chłopak przeczytał głośno:
— Datura stramonium“ rodzaj rośliny z familji psiankowatych, wszystkie są mniej lub więcej narkotyczne i jadowite, a otrzymuje się z nich gwałtowną truciznę”.
— Tak jest napisane?...
— Tak.
— Do pioruna!.. aż strach przejmuje!... Kogoż ten nędznik chce otruć?
Chłopak zbladł i zaczął się trząść cały.
Klaudjusz żałował słów, jakie mu się wyrwały niebacznie, to też odpowiedział z przymuszonym trochę uśmiechem:
— Ech! nie mój chłopcze, nikogo nie trują. To sztuka teatralna, którą czytam właśnie... To mnie tak zajmuje! Słowa „Datura stramonium“, których znaczenia nie wiedziałem, zaintrygowały mnie okrutnie... Zrozumiałem teraz, że ten łotr z dramatu otruje zapewne swojego przyjaciela... To właśnie chciałem wiedzieć przed chwilą. Dziękuję ci, moje dziecko... Podnieś książkę i idź daj wody czółnom...
Piotruś odniósł książkę na miejsce, a potem poszedł nad wodę zająć się statkami.
Marynarz zamyślił się głęboko i mówił:
— Słyszałem wczoraj, że ten łotr kazał się stangretowi zawieźć do Auteuil. Gdzież on może bywać w Auteuil, jeżeli nie w domu zdrowia, w którym znajduje się matka i córka. Truje tam jedną z nich, a może obydwie:
Marynarz zamyślił się głęboko i mówił dalej, uderzając się w czoło:

— Przypominam sobie... Ta Matylda Jancelyn, którą wyciągnąłem z ognia, a która chowała w szkatułce te straszne dowody, jakie teraz posiadam, także została do Auteuil odwiezioną.. Laurent mi się z tem wygadał. Teraz jest warjatką, ale jeżeli powróci do rozumu, może coś niedobrego powiedzieć, może i teraz już co gada, a Fabrycjusz drży, żeby go nie oskarżyła... W jego interesie jest... pozbyć się i jej także... Co za otchłań nikczemności, co za ciemność w około tych zbrodni... Ale ja, przy pomocy Bożej wyjaśnię wkrótce to wszystko!...

ROZDZIAŁ IV.

Pozostawiliśmy Fabrycjusza w małym saloniku Grzegorza, czytającego dzienniki i oczekującego na pannę Baltus. Po kwadransie młoda dziewczyna weszła do saloniku i odezwała się do narzeczonego:
— Chodźmy do ogrodu. Śniadanie zaraz podadzą, jak tylko doktór obejdzie zakład.
Weszli w cienistą aleję. Paula oparta na ramieniu Lecléra nie odzywała się wcale, tylko od czasu do czasu patrzyła mu w oczy z czułością. Fabrycjusz pierwszy przerwał milczenie. Pochylił się do uszka młodej kobiety i szeptał jej po cichutku:
— Jakby to pięknie, jak rozkosznie było, kochana Paulo, gdybyśmy tak zawsze byli razem i sami, jak w tej chwili.
— Czy pewnym jesteś, że by ci się to nie znudziło? — zapytała z uśmiechem dziewczyna.
— Czy pewnym jesteś! — wykrzyknął Fabrycjusz. — Ależ! ja całe życie u nóg twoich pragnąłbym przepędzić...
— Naprawdę?
— Przysięgam ci!...
— Nigdy się nie zmienisz?
— Nigdy!.. Chyba... żeby cię coraz bardziej kochać, bo ty dla mnie pozostaniesz najpiękniejszą i najlepszą kobietą na świecie...
— Mogę ci wierzyć?...
— Jesteś przekonaną o tem!... Niewiara byłaby krzywdą i niesprawiedliwością.
— Nie... nie... nie wątpię — szepnęła młoda dziewczyna — i jeżeli mnie kochasz z całego serca, ja cię z całej duszy mojej miłuję.
Fabrycjusz ujął rączki panny Baltus i długo je do ust przyciskał. Na średnim palcu lewej ręki nosił on zawsze pierścionek, z pięknym, kosztownym brylantem, podarek pana Delariviére. Paula spojrzała przypadkiem na ten pierścień.
— Ćoś zrobił z brylantem? — wykrzyknęła.
Siostrzeniec bankiera spojrzał na rękę swoją. W pierścionku kamienia nie było.
— Czyś go zgubił — zapytała młoda dziewczyna.
— Widocznie — odrzekł Fabrycjusz.
— Ale gdzie?
— Sam nie wiem.
— Wrócimy się, jeżeli chcesz? Może go odnajdziemy.
Nareszcie zawrócili, tą samą drogą, z oczami w piasek alei zwróconemi.
Czy pewnym jesteś, że ci brylant nie wyleciał zanim tu przyjechałeś?
— Nie umiem odpowiedzieć... Nie wiem, jakim sposobem stać się to mogło.
— Czy brylant był znacznej wartości?
— Wartość jego nie przechodziła dwunastu do piętnastu tysięcy franków, ale pamiątka to po biednym kochanym wuju i dla tego był nieocenionej dla mnie wartości...
— Pojmuję... pieniądze w takim razie nic nie znaczą... Może odnajdziemy zgubę.
— Być może, ale wątpię... Wypadł zapewne tutaj, i musiał się zagrzebać gdzie w piasku... Jeżeli na ulicy, znalazca z pewnością nie wróci.
— Szukajmy jeszcze.
— Na co się to przyda, skoro już przeszliśmy całą drogę
Młoda para doszła rzeczywiście do pawilonu, z którego wyszła przed kwadransem.
— Ach! — zawołała Paula — otóż i pan Grzegorz.
Młody doktór wychodził właśnie z pomocnikiem swoim Schultzem z zabudowań warjatek. Ukłonili się Pauli i Fabrycjuszowi i zaraz się do nich przyłączyli.
— Kochany doktorze, rzekła Paula, czekaliśmy na ciebie, aby pójść do naszych kochanych chorych.
— Jestem na rozkazy... Czy zaczniemy od pani Delarlviére, czy od panny Edmy.
— Od pani Delariviére, jeżeli pani pozwoli...
Weszli na schody pawilonu. Doktór Schultz postępował pierwszy. Paula, trzymając pod rękę Fabrycjusza, rozmawiała z Grzegorzem.
— Doktór pomocnik otworzył drzwi do pokoju Joanny i wykrzyknął zdziwiony.
— Co to takiego? — spytała zaniepokojona Paula.
Schultz nic nie odpowiedziawszy poskoczył ku Joannie.
Biedna warjatka siedziała na łóżku zmieniona strasznie. Policzki miała zapadłe, oczy podsiniałe, nieruchomie zapadnięte, palce kurczowo szarpały kołdrę.
— Widzi pan... widzi pan — mówił doktór pomocnik.
Grzegorz stał przy łóżku pani Delariviére.
Fabrycjusz i Paula zbliżyli się także: zdziwieni i na pozór wzruszeni oboje.
— To chyba atak — zauważył doktor Schultz.
— Nie przypuszczam — odrzekł Grzegorz Vernier — w napadzie rzucałaby się, mówiła, a tymczasem zaledwie się może utrzymać i nie jest w stanie jednego słowa przemówić.
Cóż to więc?
Fabrycjusz rzucił okiem na karafkę, która stała obok łóżka. Karafka była próżną.
— Zanadto się pospieszyłem — pomyślał nędznik — najlepszy sposób uniknięcia podejrzeń to zmniejszenie dozy.
Grzegorz wziął rękę Joanny i zaczął puls badać.
— Puls jest przyspieszony, nierówny, zęby zaciśnięte, powieki szeroko rozwarte, wszystkie muskuły naprężone jak przed atakiem epilepsji!... Cóż to znów za dziwny fenomen — powiedział do siebie.
Nagle Joanna się poruszyła, ręką potarła po czole, jakby chciała odpędzić trapiące ją widziadła.
— Doznaje halucynacji! — odezwał się doktór Schultz.
— Nie dałeś jej pan nic innego nad to, co przepisałem? — zapytał Grzegorz.
— Nic a nic, panie dyrektorze.
— Sam pan przyrządzał napój?
— Sam.
— Doktorze — odezwał się Fabrycjusz — strasznie jesteśmy zaniepokojeni!... Co to takiego?... Czy to co groźnego?
— Mam nadzieję, że nie — odrzekł Grzegorz.
— Ale pewnym pan nie jesteś?
Niepodobna mi tak od razu zdać sobie sprawy z tego niespodziewanego symptomatu...Nie wiem czego chora doświadcza, a nie mogę spodziewać się od niej żadnego objaśnienia...
— Chce coś mówić — odezwała się żywo Paula.
Joanna widocznie się siliła, poruszała ustami, ale nie mogła wydać żadnego głosu. Po chwili uspokoiła się znacznie.
Oczy nabrały mniej osłupiałego wyrazu, muskuły zwolniały. Przyłożyła rękę do wilgotnego od potu czoła i zdołała wyszeptać:
— Tu:
— Czucie powraca — odezwał się Grzegorz — biedna chora pokazuje, gdzie jej najwięcej dokucza.
Przyłożył rękę do rozpalonej głowy Joanny.
— Kompresy z zimnej wody przyniosą jej wielką ulgę...
— Czy nie dobrzeby było spróbować prysznicu? — zapytał Schultz.
— O nie, przynajmniej nie w tej chwili... puls się uspakaja... duszność ustaje... Teraz mogę zaręczyć, że nic jej nie będzie.
— Dzięki Bogu! — szepnęła panna Baltus, która od samego wejścia do pokoju nie oddychała już prawie.
— Co pan dyrektor każe zrobić? — zapytał pomocnik.
— Kompresy tylko z zimnej wody i nic więcej.
— Tej nocy — mówiła Paula nie mogłam spać... i zdawało mi się, że słyszałam jakiś szmer w pokoju Joanny,
Fabrycjusza przeszły dreszcze.
— Szmer — powtórzył Grzegorz. — A jakiego rodzaju był ten szmer, proszę pani?
— Zdawało mi się, że ktoś chodził po pokoju...
— Niema w tem nic nadzwyczajnego... Pani Delariviére mogła wstać z łóżka i chodzić...
— Pić — szepnęła Joanna — pić.
— Zaraz dostaniesz pani pić — odpowiedział Grzegorz, przykładając rękę do czoła Joanny — ale najpierw powiedz, czy jeszcze cierpisz bardzo.
Joanna wstrząsnęła głową.
— Już nie cierpisz?...
— Nie... tylko pić mi się chce.
— Czy głowa bardzo bolała?
— Bardzo... tak... boję się... Widziałam...
— Co takiego?
— Ducha ciemności... był tu w nocy... miał krew na rękach... nalał mi krwi... Czuję jeszcze smak krwi na ustach.
Fabrycjusz blady był jak śmierć. Ręce mu się trzęsły.
— Malignę ma... — powiedział.
— Tak, ale spokojną, bez szaleństwa, bez furji — odrzekł Grzegorz, na nieszczęście, to rzecz nieunikniona i tak będzie aż do zupełnego wyzdrowienia. Teraz potrzeba, żeby wypoczęła... Pozostawmy ją samą... Panie Schultz, każ pan podać zwykły napój. Czekać będę na pana o dwunastej w gabinecie u siebie... Naradzimy się... musimy dojść przyczyny tego nadzwyczajnego podniecenia, które, jak się zdawało, ustało już zupełnie.
— Stawię się, panie dyrektorze.
— A teraz — ciągnął Grzegorz — chodźmy do panny Edmy.

ROZDZIAŁ V.

Wizyta trwała krótko. Stan zdrowia młodej dziewczyny ciągle był jednakowy, bardzo wolno przychodziła do sił, co Grzegorza do rozpaczy przyprowadzało. Pokonał wprawdzie chorobę serca, ale osłabienie trwało ciągle, pomimo wszelkich usiłowań.
Panna Baltus i trzej panowie wyszli z pokoju. Skoro tylko zeszli do ogrodu, zadzwoniono na śniadanie.
— Muszę państwa pożegnać — odezwał się Fabrycjusz — mam dzisiaj dużo interesów do załatwienia... minuty mam policzone.
— A przyjedziesz wieczorem?
— Z wielką przykrością i tego muszę sobie odmówić.
— No to do widzenia... do jutra.
— Do jutra, kochana Paulo... do jutra, panowie...
Siostrzeniec bankiera miał się już oddalić, gdy miejscowy ogrodnik stanął przed rozmawiającymi.
— Przepraszam pana dyrektora i całą kompanję, mam powiedzieć dwa słowa.
— Słucham — odezwał się Grzegorz.
— Oto znalazłem przed chwilą w okrągłem przejściu... — I mówiąc to ogrodnik wyjął z kieszeni coś bardzo maleńkiego, starannie owiniętego w papier.
Fabrycjusz zmarszczył brwi, Paula ciekawie słuchała.
— Co takiego? zapytał Grzegorz pokażno.
Ogrodnik rozwinął papierek i pokazał mu na ręku brylant, najpiękniejszej wody.
— Ależ... — wykrzyknęła panna Baltus, zwracając się do Fabrycjusza — to kamień z pańskiego pierścionka!
Leclére był śmiertelnie blady. Odpowiedział jednakowoż na pozór zupełnie spokojnie:
— I ja tak myślę...
A wziąwszy brylant, przyłożył go do pierścionka i obsadził jak najłatwiej.
Grzegorz zdawał się być wielce zdziwionym.
— Znalazłeś ten kamień w okrągłem przejściu? — zapytał ogrodnika.
— Tak, panie dyrektorze, około amfiteatru — odpowiedział ogrodnik.
Po chwili zastanowienia Grzegorz zwrócił się do Fabrycjusza z zapytaniem:
— Czy miałeś pan na palcu pierścionek ten onegdaj, kiedyśmy razem chodzili?...
— Miałem... nie zdejmuję go nigdy... nawet przy myciu rąk...
— To wtedy zapewne brylant musiał wylecieć... Łatwo się tego domyślić... Ale jakimże sposobem nie spostrzegłeś pan swojej zguby?...
— Nie mogę sobie tego wytłómaczyć... gdyby nie panna Baltus, nie wiedziałbym dotąd jeszcze, że mi oczka brakuje w pierścionku... Wielką wartość przywiązuję do tego kamienia, nie dla tego, że jest cenny, ale że to pamiątka... Szczęśliwy jestem, że go ten poczciwy człowiek odnalazł i proszę go o przyjęcie tego na podziękowanie.
Fabrycjusz wsunął w rękę rozpromienionego ogrodnika pięć luidorów..
Masz pan szczęście odezwał się Grzegorz. — Możnaby się śmiało założyć o nie wiem co, że brylant pozostałby w bramie wdeptany pomiędzy kamienie.
Zamienili jeszcze kilka słów w tym przedmiocie i młody człowiek się oddalił.
— Mam więcej szczęścia, aniżeli rozumu!... — mówił do siebie, powracając do Paryża. — Gdyby nie ten pozawczorajszy spacer z doktorem, byłbym straszliwie skompromitowany. W żaden sposób nie potrafiłbym się wytłómaczyć z mojej nocnej obecności na tem miejscu...
Po śniadaniu doktor Schultz poszedł do gabinetu dyrektora. Rozmawiał dość długo o stanie pani Dalariviére i zastanawiali się nad tem, czy przepisana przez Grzegorza belladona mogła pogorszyć stan pani Delariviére.
Po dłuższem badaniu doszli do przekonania, że przepisana doza nie była za duża i że nie mogła spowodować w organizmie podobnych zaburzeń, jakie zaniepokoiły ich dzisiaj, postanowili więc nadal dawać pani Delariviére belladony.

∗             ∗

Fabrycjusz powrócił około dziewiątej do willi Neuilly. Rozkazał Laurentowi, ażeby mu nie przeszkadzał, poszedł do swojego pokoju i zamknął się na dwa spusty.
Klaudjusz czuwał obecnie nad tem tylko, co nędznik robi poza domem. To też nie zadawał sobie fatygi wdrapywaniem się na kasztan i czekał, aż światło w oknach zagaśnie. Nastąpiło to kilka minut przed jedenastą.
— Czy spać się położy, czy wyjdzie? — pytał się Klaudjusz zaciekawiony. Zaraz to zobaczymy... Znam już teraz drogę łotra i nic mi nie przeszkodzi wyprzedzić niegodziwca.

ROZDZIAŁ VI.

Klaudjusz, nie wiedząc, czy mu się to na co przyda, wyszedł z ogrodu małą furtką na bulwar Sekwany, uszedł ogromny kawał i ukrył się zmęczony trochę poza drzewem na bulwarze Madryt.
Upłynęło zaledwie dziesięć minut, gdy dał się słyszeć odgłos kroków coraz się przybliżających.
— Do licha!... — szepnął Marteau — zdaje mi się, że to chód mego godnego chlebodawcy.
Fabrycjusz był to rzeczywiście. Przeszedł na wprost miejsca, gdzie stał ukryty marynarz i zniknął w ciemnej alei. Klaudjusz puścił się za nędznikiem. Gonitwa bez żadnego wypadku trwała już blisko pół godziny, gdy naraz zatrzymał się siostrzeniec bankiera.
Klaudjusz przystanął także. Po chwili usłyszał potarcie zapałki i ogień ukazał się w ciemności. Fabrycjusz znajdował się na skraju, jakby półkola, skąd z głównej drogi rozchodziło się z pół tuzina małych ścieżek, wytkniętych w lasku dla przyjemności spacerowiczów i amatorów samotności. Podniósł w górę zapałkę do ramion drogowskazu, a dowiedziawszy się, o co mu chodziło, rzucił zapałkę i bez wahania wszedł na jedną ze ścieżek. Klaudjusz poskoczył do tego samego miejsca i nadstawił ucha... Możemy sobie wyobrazić jego straszny zawód... Nie słyszał już teraz nic a nic. Rozmiękła ziemia i trawa przygłuszały stąpania... nić przewodnia zerwała się. Nie uznał się jednakże za zwyciężonego. Mignięcie światełka zapałki pozwoliło mu rozpoznać drogi, rozchodzące się z tego punktu. Poskoczył na tę wąską drożynę, która, jak mu się zdawało, prowadziła prosto do Auteuil i zaczął lecieć... Wkrótce przekonał się, że instynkt go omylił, bo nikt nie szedł przed nim. Musiał teraz przyznać sobie, że stracił zupełnie ślad. Zawrócił się ze spuszczoną głową i sam siebie przeklinał!... Po trochu złość go opuściła, a po zastanowieniu, rzekł sobie:
— Do licha! daleko jestem głupszym, aniżeli przypuszczałem. Cóż mi z tego przyjdzie, jeżeli co noc śledzić będę tego złoczyńcę, tak jak dziś bezskutecznie! Jeżeli naprawdę chodzi do domu zdrowia, to tam go trzeba oczekiwać. I rozpogodziła się twarz poczciwca. O trzeciej rano Fabrycjusz powrócił, światło znowu zabłysło poza szybami jego pokoju i zaraz zgasło.
Marteau był niezmordowanym. Pomimo dwóch nocy nieprzespanych, udał się z samego rana na połów ryb, a zjadłszy śniadanie, wyszedł bramą od ulicy Longchamp i doszedł aż do owego punktu, gdzie się drogi rozchodziły. Zbliżył się do drogowskazu, na którym na zielonym tle białemi literami wypisane były przeróżne wskazówki i przeczytał jedną z nich „Droga do Auteuil“.
— I mruknął sobie — oto właśnie droga, którą było pójść potrzeba!...
Dróżka, którą podążył, doprowadziła go do trybun na polach wyścigowych. Stąd w dziesięć minut był już przy bramie Auteuil. Po drodze myślał sobie:
— Baczność marynarz!... Ażebyś się dowiedział o tem, co ci potrzebne, musisz się rozpytywać ostrożnie... Tylko do kogo się udać?... Acha! już wiem. Najlepiej zawsze można sobie porozmawiać przy nakładaniu fajki...
Wszedł do sklepu. Za kontuarem siedziała młoda kobieta, zajęta układaniem paczek różnego rodzaju tytoniów.
— Dzień dobry pani! — odezwał się Marteau — proszę Kaporala do fajki za dwadzieścia pięć centów... Oto kapciuch.
Młoda kobieta odważyła tytoń z uśmiechem, wsypała go do małego gumowego woreczka.
— Bardzo dziękuję pani, oto pieniądze.
Nałożył starannie fajkę, zapalił, a pociągnąwszy parę razy, wykrzyknął:
— Wyśmienity tytoń!... Wszakże jestem w Auteuil, nieprawda, proszę pani?
— Tak.
— Czy pani zna tamtejszy dom zdrowia?
— Jest ich pięć, czy sześć.
— Aż?
— Tak proszę pana... powietrze tu znakomite dla chorych! Zanim więc odpowiem na pańskie zapytanie, muszę wiedzieć, o który zakład pan się pyta.
— Racja! Dom, o który się pytam, przeznaczony jest wyłącznie dla warjatek.
— Teraz już wiem wszystko... Jest tylko jeden w Auteuil na ulicy Raffet.
— Ulica Raffet? — powtórzył Klaujdusz?
— Tak, bardzo blisko stąd.
I kupcowa objaśniła dokładnie Klaudjusza, którą drogą udać mu się potrzeba.
— Bardzo pani dziękuję... trafię na pewno od razu.
— Czy pan ma tam jaką biedną znajomą warjatkę.
— Nie proszę pani, tylko jedna z naszej wsi, była tam infirmerką, chciałem się dowiedzieć, czy jest jeszcze, jak się ma i jak jej się powodzi.
Exmarynarz raz jeszcze podziękował uprzejmej kupcowej i poszedł wskazaną drogą. Wkrótce zobaczył wysokie mury posiadłości, sprzedanej przez Rittnera Grzegorzowi Vernier i tablicę marmurową nad głównem wejściem, na której był napis: „Dom Zdrowia”.
— No to tutaj — rzekł — napewno tutaj... Gdybym tam wszedł i gdybym... Ale nie... jeszcze nie czas.
Znalazł się u głównej bramy, poczuł dreszcze na całem ciele, na myśl, co się tam dzieje co noc poza tymi murami, podobnymi do murów więziennych?... Musi tu być przecie jaki szwajcar... Gdybym zapytał?... Gdybym mu dał ładną sztukę sto sousową, zapewneby się rozgadał.
Potrząsnął głową i sam sobie odpowiedział.
— Na nic się zdało... Mój poczciwy pan nie wchodzi zapewne w nocy główną bramą... Podobne domy mają zwykle wejść kilka... Rozpatrzmy się trochę...
Ogród formował czworobok, o czem wiemy oddawna. Bordeplat obszedł posiadłość z dwu stron i znalazł się na plancie.
— Ach! — mówił do siebie, oglądając się do koła. — Tutaj szyny kolei obwodowej, przejście, prowadzącej do fortyfikacji bastjonu koszarowego. Tamto co widać poza murem, ten budynek z okratowanemi oknami, to zapewne dom zdrowia, tam zapewne mieszczą się obłąkane... Oto jakaś mała furtka — dodał, zbliżając się do znanego nam wyjścia. Wychodzi na całkiem prawie pusty bulwar. — To tędy zapewne musi się wkradać złoczyńca. Zdaje mi się, że się nie mylę...

ROZDZIAŁ VII.

W tej chwili Klaudjusz spostrzegł oficjalistę gazowego, zbliżającego się z drabinką do czyszczenia latarni...
— Przyjacielu — odezwał się — wszak ten duży budynek, to dom warjatek doktora Rittnera?
— Tak jest, mój zuchu — odpowiedział zagadnięty.
— A czy to przez tę małą furtkę tam się wchodzi?
— Nie... tędy umarłych tylko wynoszą...
— Bardzo dziękuję...
— Niema za co — odparł oficjalista i poszedł dalej...
Klaudjusz rzucił badawcze spojrzenie na prawo i na lewo, zbliżył się do żywopłotu, osłaniającego szyny kolejowe, poza którym rosły gęste krzaki kolczaste.
Skończywszy przegląd przeszedł ścieżkę, prowadzącą na bulwar Suchet i zamiast pójść na prawo ku Auteuil, skierował się na lewo w stronę Passy.
Trochę po dwunastej był już z powrotem i rzucił się na łóżko, nie ażeby się przespać, ale ażeby się namyślić. Jedyna myśl zajmowała cały jego umysł. Medytował nad tem, jakby w najłatwiejszy sposób zrealizował plan z jakim się nosił.
Dzień przeszedł szybko. O wpół do dziewiątej powrócił Fabrycjusz. Marynarz czatował na jego powrót zniecierpliwiony i niespokojny, bo upływający czas pozwolił nędznikowi dokonać zbrodni.
— Tej nocy koniecznie muszę rozwiązać tę zagadkę powiedział sobie.
I ukryty w gęstwinie krzaków, patrzył w okno oświetlone i wyczekiwał godziny, o której zwykł był wychodzić Fabrycjusz. O kwadrans na dwunastą światło zagasło i zaraz potem zobaczył Klaudjusz swego pana, przechodzącego ogrodem ku bramie od ulicy Longchamps. Około północy znalazł się na wprost parku Muette. Wszedł na bulwar Suchet, doszedł do bastjonu koszar nr. 61 i przeszedł przez szyny w tem samem miejscu, gdzie wczoraj Klaudjusz rozmawiał z oficjalistą gazowym. Na bulwarze Montmorency przystanął, nadstawił ucha i zaczął się rozglądać w ciemności... Uspokojony głęboką ciszą, wyjął z kieszeni klucz i włożył go w zamek małej furtki. Furtka się otworzyła. Fabrycjusz przestąpił próg. Gdy tylko zniknął za drzwiami, jakaś głowa ukazała się ponad sztachetami, a jej właściciel ze zwinnością klowna zeskoczył na szosę bulwaru.
— Do pioruna... — mruknął Klaudjusz, którego czytelnicy nasi już zapewne poznali — dobrze zatem obrachowałem... bo otóż i mój pan kochany.
Poszedł do furtki, popchnął ją rękami i otworzyła się na rozcież.
Fabrycjusz nie zamknął za sobą, nie przez zapomnienie, ale dlatego, żeby sobie przygotować łatwiejszy powrót, pewnym był bowiem, że nikt tu nie przyjdzie teraz.
Marteau nie napotkawszy żadnego oporu, przestąpił próg i zwolna poomacku przedostał się przez wąskie przejście, pomiędzy amfiteatrem i trupiarnią.
Fabrycjusz znał doskonale miejscowość i mógł jak w dzień iść śmiało. To też minął szybko okrągłą drogę i dotarł do drugiego zewnętrznego muru, który oddzielał zabudowania warjatek od ogrodu. Otworzył tu sobie znowu inną furtkę i tak samo jak pierwszą, tylko ją przymknął za sobą. Wszedłszy do parku obejrzał się do koła i zaczął się przysłuchiwać.
Gdy żaden szmer nie doszedł jego uszu, pobiegł po trawniku do pawilonu, w którym mieszkała Joanna. Panowała tam cisza głęboka, światła w oknach były pogaszone... spali wszyscy widocznie.
Leclére nie zaniedbał żadnej ostrożności... Skoro tylko dostał się na peron, zdjął obuwie, aby nie pozostawić głębszych po przejściu śladów, otworzył drzwi trzecim kluczem, który niedawno kazał sobie dorobić według odcisku woskowego, minął przedsionek i wszedł na schody, rachując stopnie. Na trzynastym zatrzymał się. W tem miejscu schody, prowadzące na wyższe piętro, skręcały się raptownie. Na lewo znajdował się pokój Edmy, na prawo cela Joanny.
Nagle Fabrycjusz przystanął, zadrżał i wstrzymał oddech. Zdawało mu się, że dochodzi go szmer jakiś...
Czyżby mu się tylko zdawało?
Powtarzał sobie to pytanie z łatwem do zrozumienia biciem serca.
Niepewność jego nie trwała długo... Nie mylił się bynajmniej. Chodził ktoś w pokoju Edmy. A jednocześnie blada smuga światła zarysowała się pode drzwiami.
— Gdyby Edma wyszła z pokoju — pomyślał siostrzeniec bankiera — krzyknęłaby niezawodnie z przerażenia i byłbym zgubiony, bo w jaki sposób wytłómaczyłbym swoją obecność tutaj...
Znowu dało się słyszeć stąpanie. Ktoś zbliżał się do drzwi.
Fabrycjusz rzucił się na schody, a w dwóch susach przeskoczył ze dwanaście stopni i przyczaił się w rogu sieni. Czas już był wielki na to. Drzwi do pokoju Edmy otworzyły się.

ROZDZIAŁ VIII.

Młoda dziewczyna ze świecą w ręku ukazała się w progu.
Była, jak nam wiadomo, bardzo osłabioną. To też bardzo wolno podeszła do drzwi pokoju pani Delariviére, otworzyła je ostrożnie i weszła do matki. Joanna spała.
Fabrycjusz nie stracił najmniejszego poruszenia kuzynki.
Edma szeptała:
— Zdawało mi się, że słyszę ją szamocącą się, jak wczoraj... Na szczęście omyliłam się jednakże.
Przez chwilę wpatrywała się w matkę z nieopisaną czułością. Potem postawiła świecę na stole, złożyła ręce i uklękła przy łóżku, szepcąc drżącym głosem:
— Boże mój, Boże wielki! sprawiedliwy i miłosierny, Boże pełen dobroci, błagam Cię, nie zabieraj mi matki mojej.. Oszczędź mi boleści, jakiej nie zniosłyby siły moje... Spraw, żeby Grzegorz, oświecony przez Ciebie, łaską Twoją wspomagany, ocalił ją i przywrócił do rozumu... Pozwól aby uzdrowiona na duszy i ciele mogła Cię kochać, jak ja Cię kocham, błogosławić, jak ja Cię błogosławię...
Ta serdeczna modlitwa dziecka o litość nad biedną matką wzruszyłaby serce szatana... Na Fabrycjusza nie podziałała jednakże wcale.
Edma po chwili podniosła się w milczeniu, popatrzyła ponownie na śpiącą matkę, wzięła świecę i wyszła z pokoju.
Siostrzeniec bankiera po zniknięciu młodego dziewczęcia, stał jeszcze jakiś czas i wstrzymując oddech czekał. Dopiero gdy smuga światła, rysująca się pode drzwiami, znikła, zmienił pozycję. Pewny, że kuzynka położyła się z powrotem i zagasiła świecę, zeszedł ze schodów i wszedł z kolei do pokoju biednej obłąkanej. Zbliżył się do łóżka, namacał ręką karafkę stojącą na małym stoliku, przy łóżku Joanny, wziął ją i zbliżył się do okna... Karafka była w trzeciej części wypróżnioną. Wyjął z kieszeni mały flakonik z „Datura stramonium“, wyciągnął korek zębami i wpuścił do napoju ośm czy dziesięć kropli.
Zaledwie tylko skończył, Joanna poruszyła się na łóżku. Nędznik wystraszony obrócił się ku niej. Warjatka, uniósłszy się na łóżku, zaczęła macać rękami po stoliku. Ręka jej napotkała próżną tylko szklankę.
— Pić — szeptała — pić... straszne mam pragnienie.
— Doskonale — pomyślał sobie Fabrycjusz — przybyłem w samą porę.
W milczeniu przyskoczył do łóżka i przysunął chorej karafkę.
Poczuła zimno kryształu... Pochwyciła napój, przyłożyła go do ust i wypiła wszystko do ostatniej kropli.
Truciciel uśmiechnął się. Wszystko szło, jak pragnął — a jednakże w sekundę później rzucił się do drzwi przerażony i zaledwie powstrzymał się od wykrzyku...
Joanna wypuściła z rąk próżną karafkę, która się z hałasem rozbiła o podłogę.
Trudno było przypuszczać, aby ten hałas alarmu nie spowodował...
Fabrycjusz zbiegł ze schodów jak bomba, przebiegł sień, zamknął po cichutku drzwi za sobą, włożył buty i przeleciał po trawniku aż do furtki ogrodowej i gdy już wydostał się na zewnątrz, Edma, drżąc ze strachu, po raz drugi weszła do matki. Joanna nie spała i zdawała się być spokojną. Widok rozrzuconego szkła na podłodze wytłomaczył dostatecznie Edmie hałas, jaki posłyszała. Żadne podejrzenie się jej nie nasunęło.

Co się działo tymczasem z Klaudjuszem Marteau? Dla czego nie udał się za Fabrycjuszem, skoro był taki pewny, że już mu się teraz nie wymknie?
Musimy odpowiedzieć na to podwójne pytanie.
Pozostawiliśmy eksmarynarza w ciasnem przejściu, pomiędzy zabudowaniami amfiteatru, a trupiarni. Otaczała go ciemność zupełna. Nadstawił ucha i posłyszał oddalającego się Fabrycjusza, ale pomiędzy tymi wysokimi murami echo jego kroków tak dziwnie odbijało, że Klaudjusz nie mógł się zorjentować, w którą stronę poszedł nędznik, za którym śledził.
— Czy skręcił na prawo, czy na lewo?... Do pioruna, nic a nic nie wiem!... Ale... marsz!... może mi się uda jako!...
Przypadek, jedyny teraz jego przewodnik, pociągnął go na prawo i pociągnął dobrze.. Przebiegł szybkim krokiem drogę, okalającą zabudowania, minął niespostrzeżenie furtkę, którą truciciel pozostawił otwartą i po paru chwilach do tego stopnia nie mógł się zorjentować, iż zobaczył się
zbłąkanym w jakimś labiryncie. Chodziło mu o wyszukanie przejścia do ogrodu. Ale jakże je odnaleźć?
Nie zważając na to, że może zdradzić obecność swoją, bo którakolwiek z dozorujących infirmerek może go zobaczyć z góry, wyjął pudełko z zapałkami i zaczął zawzięcie pocierać o mur jednę za drugą. Ale zapomniał zabrać nowe ze sobą, a te kilka, które były jeszcze w pudełku, pogasły zaraz po pierwszem potarciu. Klaudjusz aż nogami tupał ze złości.
— A to djabeł się na mnie uwziął widocznie!... — mruczał pod nosem. — Iść teraz za moim panem jest poprostu niepodobieństwem!.. Co teraz zrobić?... Mam ochotę narobić hałasu i poruszyć całe piekło... Pobudzą się, przylecą, będą mnie wypytywać, naturalnie, że powiem wszystko, pochwycą tego łotra w zabudowaniu warjatek i będzie musiał się wytłómaczyć, po co tu przyszedł... Z pewnością nie źle go to zaambarasuje...
Podrapał się po uchu i odrzekł:
— Nie, nie dobra to myśl! Doktór Rittner, którego wcale nie znam, może także nie wart wiele więcej, a może nawet jest wspólnikiem mojego szanownego chlebodawcy... Gdyby tak naprawdę było, tobym się ładnie urządził!... Godni wspólnicy, widząc się narażonymi... skręciliby mi łeb na poczekaniu... Do pioruna, to byłoby na mnie za głupio!... Nie... nie... tak nie można! Do policji należy rozplątać ten węzeł i zaraz rano panowie z prefektury zostaną powiadomieni o wszystkiem... Nie lubiłem ich kiedyś okrutnie, ale nie miałem racji.. Dzisiaj się przekonywam, że bardzo oni są pożyteczni!.. Zrobiwszy takie postanowienie, Klaudjusz Marteau zaniechał pogoni i myślał teraz o tem tylko, aby odszukać furtkę, przez którą się dostał tutaj. Udało mu się to nie bez pewnych trudności. Minął bulwar Montmorency i znowu się ukrył poza krzakami, aby widzieć, jak Fabrycjusz będzie przechodził.
Po upływie dwudziestu minut truciciel wyszedł z domu zdrowia, zamknął starannie furtkę za sobą i przez butwar Suchet podążył w stronę Muette.
Klaudjusz postępował za nim z daleka, a przez drogę mówił do siebie:
— Bodaj, że się nie mylę, mój ptaszku, utrzymując, iż ostatnią już podróż odbyłeś do Auteuil!...

ROZDZIAŁ IX.

Było już dobrze po trzeciej, gdy Fabrycjusz i marynarz powrócili do wili Neuilly-Saint-James, jeden przez ulicę Longchamps, drugi przez bulwar Sekwany.
Nazajutrz o godzinie wpół do dziesiątej siostrzeniec bankiera zasypiał jeszcze w najlepsze, gdy Laurent zastukał do drzwi jego pokoju.
— Proszę! — zawołał przebudzony nagle. — Czego chcesz u djabła? — zapytał wchodzącego sługi — nie potrzebowałem cię przecie...
— Depesza jest do pana — odpowiedział intendent... Może to coś ważnego, więc czekać nie mogłem i nie chciałem...
— Dobrze... dawaj...
Fabrycjusz otworzył kopertę i poruszył się zdziwiony. Depesza pochodziła od panny Baltus a zawierała te słowa:
„Zmuszona wyjechać do Melun, czekam cię tam o czwartej. Paula“.
Uśmiech triumfu ukazał się na ustach Leclére’a.
— Podaj mi papier i pióro — rzekł do Laurenta — napiszę zaraz odpowiedź...
I napisał te słów kilka: „Stawię się o czwartej niezawodnie. Fabrycjusz“.
Potem zaadresował: „Panna Baltus. Melun“.
— Zanieś to natychmiast do telegrafu, tylko idź sam, nie posyłaj nikogo.
— Dobrze, proszę pana.
— Przed wyjściem zawiadom Klaudjusza Marteau, że czekam na niego...
— Tutaj, proszę pana?
— Tak, zaraz wstaję... Jak powrócisz z telegrafu, przyjdź zaraz do mnie.
— Dobrze, proszę pana...
Laurent wyszedł z pokoju. Fabrycjusz wyskoczył z łóżka.
Klaudjusz wcale spać nie próbował, wiedział napewno, że nie zaśnie! Od chwili powrotu ciągle rozmyślał nad tem, w jaki najpewniejszy sposób wydać w ręce sprawiedliwości mordercę z Melun i truciciela z Auteuil. Powziął postanowienie stanowcze i nie wahał się już wcale, ale głęboki niepokój opanował jego duszę. Łatwo to sobie wytłomaczyć. Miał on teraz, on Klaudjusz Marteau, dawniejszy skazaniec, przypomnieć swoją przeszłość sądowi, który go skazał za złodziejstwo, miał wskazać policji wielkiego przestępcę, którym był pan jego... Czy sprawiedliwość nie zarzuci mu to, że za długo czekał z oskarżeniem?... Czy nie będzie podejrzewać tego długiego milczenia? Na tę myśl dreszcz przechodził dzielnego Klaudjusza, ale powtarzamy, nie wahał się już wcale.
— Dziś zaraz pójdę do doktora Rittnera... Dowiem się, czy jest wspólnikiem pana Leclére’a, czy też nic nie wie o zbrodni, jaka się dokonywa w jego zakładzie, ale zanim wyjdę, napiszę obszerny list do komisarza policji w Auteuil!... Oddam list małemu Piotrkowi, który pójdzie razem ze mną i zaniesie papier komisarzowi, jeżeli za godzinę nie wyjdę zdrów i cały z domu obłąkanych.
Klaudjusz zajęty był pisaniem tego listu, co nie było rzeczą łatwą, gdy posłyszał stukanie w szybę okna, jakiem intendent zwykł był oznajmiać swoją wizytę. Pospieszył otworzyć.
— A to pan, panie Laurent! — wykrzyknął. — Przychodzi pan zaproponować jaką wycieczkę?
— Nie, ale przychodzę cię zawiadomić, że pan Fabrycjusz czeka na ciebie w swoim pokoju.
— Zaraz tam idę, panie Laurent...
Zamknął okno i rzekł do siebie:
— Życzy sobie mówić ze mną?... — To dziwne, i nie zupełnie naturalne... Czyby mój pan podejrzewał, że go szpieguję i wszystko odkryłem, czyby myślał wyprawić mnie do lepszego świata?... Do pioruna, nie poszłoby mu to tak gładko!... Nie pozbywa się jak królika, takiego chłopa jak ja?.. No, ale nie ma co... przedewszystkiem posłuszeństwo... Za pięć minut już będę wiedział, co się święci...
Eks-marynarz schował zaczęty list do szafy, zamknął ją na klucz, klucz włożył do kieszeni, ubrał się w kurtkę, poszedł do willi i nie bez silnego bicia serca zastukał do drzwi pokoju Fabrycjusza.
— Czy to Klaudjusz? — zapytał ten ostatni.
— Ja, proszę pana.
— Chodź!
Bordeplat z czapką w ręku otworzył drzwi i ukazał się na progu. Leclére siedział przy stole, przeglądał papiery i nie podniósł nawet głowy.
— Pan Laurent mi powiedział, że pan mnie potrzebował — odezwał się Klaudjusz.
— Tak jest, mój zuchu.
Fabrycjusz odwrócił się do przybyłego.
— Jesteś wszak trochę cieślą, czy prawda?
— Tak, proszę pana, znam się na ciesiółce.
— Jesteś także podobno mechanikiem?
— Nietęgim przynajmniej, proszę pana.
— Umiesz jednakże tyle, że mógłbyś okręt poprowadzić, mały statek parowy.
— O, co to, proszę pana, to mała rzecz... W Tulonie, przed pierwszą moją kampanją, byłem przy mechaniku szalupy parowej admirała i nauczyłem się obchodzić z maszyną tak, jak sam maszynista.
— Doskonale! Nie będę więc potrzebował przybierać nikogo do zadowolenia fantazji, jaka mi przyszła do głowy. Niezależnie od statków, z jakich składa się mała moja flotylla, miałbym ochotę posiadać dla przyjemności mały statek parowy na osób mniejwięcej piętnaście.
— Łatwo pan może zadowolnić to swoje życzenie — odpowiedział Klaudjusz. — Rozumiem doskonale, czego pan sobie życzy... Mały stateczek parowy to prawdziwe cacko, a daleko przyjemniejsze od jachtu i od szalupy...
— Podejmujesz się więc nabyć dla mnie taki statek?
— To, proszę pana, będzie niemożebne...
— Dla czego?
— Ani na Sekwanie, ani na Marnie, nie ma podobnego statku do sprzedania, a wątpię także, czy który z fabrykantów w okolicy Paryża podjąłby się budowy podobnej.
— I ja jestem tego samego zdania...
— Cóż więc w takim razie?
— Nie dostaniemy w Paryżu, to dostaniemy gdzieindziej.
— A gdzie? proszę pana.
— W Hawrze widziałem, przejeżdżając, kilka takich statków... Pochodzą z warsztatów Amerykanina Johna Manley, mistrza w budowach tego rodzaju...
— Więc do Hawru pan mnie wysyła?
— Tak, do Hawru...
— Bardzo dobrze...
— Pamiętaj tylko nazwisko Manley... Zresztą zanotuję ci takowe. Pierwszy lepszy wskaże ci warsztaty Johna... Chcę mieć statek o szybkim biegu, w cenie od dwudziestu pięciu do dwudziestu ośmiu tysięcy franków.
— Z taką sumą to można wybierać, proszę pana — zauważył Klaudjusz.
— Wiele potrzebować będziesz czasu na przejazd z Hawru do Paryża?
— Paląc dobrze?
— Przeciwnie, paląc umiarkowanie...
— Od ośmiu do dziesięciu dni, proszę pana.
— Tak przypuszczałem... Zrozumiałeś mnie zatem?
— Doskonale, proszę pana, gotów jestem na każde skinienie...
— Pragnąłbym, abyś się udał zaraz.
— Co? — wykrzyknął Klaudjusz zdziwiony. — Pan mi jechać każe?

— Zaraz dzisiaj — dokończył Fabrycjusz. — Mój powóz odwiezie cię do stacji z twoim chłopcem i Laurentem, który wam będzie towarzyszył...

ROZDZIAŁ X.

Zdumienie Klaudjusza Marteau nie miało granic. Dzielny chłop nie spodziewał się niczego podobnego, nie spodziewał się, ażeby musiał wyjeżdżać tak nagle, o mało też nie stracił zwykłej swej przytomności umysłu.
— Ach! — szepnął — to i pan Laurent pojedzie ze mną?
— No tak... Czy ci się nie podoba?...
— Przeciwnie, proszę pana... Żyjemy z Laurentem w jak najlepszej przyjaźni... i bardzo mi przyjemnie będzie z nim podróżować.
— Tem lepiej, mój zuchu... Laurentowi dam potrzebne pieniądze i z nich będziesz czerpał, co ci potrzeba będzie.
— Dobrze, proszę pana...
— Zjedz zatem śniadanie i przygotuj się do drogi razem z twoim chłopcem... Wybierzecie się na dni dwanaście... Powóz zajedzie o jedenastej... Sprawiaj się z żołnierską punktualnością.
— Nie każemy czekać na siebie, proszę pana.
— Przypuszczam!... możesz odejść...
Klaudjusz oddalił się pomieszany i powróciwszy do mieszkania, mówił do siebie:
— Bardzo przebiegłe jest kochane moje panisko, instynktownie mnie się obawia... wysyła mnie z Piotrkiem, a Laurentowi każe nas pilnować. Bardzo jest istotnie przebiegły, ale i ja nie w ciemię bity! — Gdybym tak nie pojechał i wzruszył ramionami.
— Cóż znowu! powiedział. — Nie jechać, to byłobv znaleźć się głupio!... Zanadto byłoby to podejrzanem i mój pan, albo by sobie drapnął, albo by pozbył mnie się jakim niedobrym sposobem!... Nie! nie... ty pojedziesz, mój marynarzu!... Podróż lepiej ci jeszcze posłuży do wykonania twoich planów! Jakaś myśl przyszła mu nagle do głowy i aż się uśmiechnął z zadowolenia. Wyszedł z mieszkania i zawołał małego Piotrka.
Chłopak naprawiał sieć, w której trochę oczek przerwało się o korzenie.
— Jestem, panie Klaudjuszu, — odpowiedział — zrywając się od roboty.
— Idź, zapakuj prędko kilka koszul, kilka chustek do nosa, kilka par skarpetek i codzienne swoje ubranie... Wyjedziemy...
Oczy Piotrka zaszły łzami.
— Wyjeżdżamy? — wyszeptał. Czy nas wydalają stąd, proszę pana?...
— Nie... nie... mój pomocniku... Źle mnie zrozumiałeś... Odbędziemy małą podróż...
— Gdzie pojedziemy, proszę pana?...
— Do Hawru... sprowadzimy stamtąd statek parowy.
— Do Hawru?.. Ależ to Hawr nad morzem.
— Tak, smyku.
— No, to zobaczymy bałwany i prawdziwe okręty?
— I wiele innych rzeczy. No leć, aby się zapakować. Wyjeżdżamy punkt o jedenastej...
— Niech się pan nie obawia, nie spóźnię się ani minuty...
Dzieciak poleciał zapakować swój tłomoczek. Bordeplat uczynił to samo.
Podczas kiedy eksmarynarz i jego pomocnik zajęci są przygotowaniami do drogi, powróćmy do Fabrycjusza.
Laurent po odniesieniu depeszy powrócił do pana.
— Depesza została wysłana, oto kwit...
— Dobrze... — odrzekł Fabrycjusz. — Teraz słuchaj mnie z całą uwagą...
— Będę połykał pańskie słowa...
— Klaudjusz ze swoim pomocnikiem wyjeżdżają...
— Wyrzuca ich pan?...
— Wcale nie... wysyłam ich do Hawru po kupno małego statku parowego... ty z nimi pojedziesz...
Laurent aż podskoczył.
— Ja? — wykrzyknął zdziwiony.
— Tak, ty... To już postanowione.. Na nic się nie zdadzą uwagi...
— O! proszę pana, ja nie myślę się sprzeciwiać... Moim obowiązkiem jest słuchać pana... i ja do tego się zastosuję...
— Dobrze... Wszyscy trzej pojedziecie koleją o dwunastej minut dwadzieścia pięć... Dzisiaj szesnasty... Dla wiadomych powodów nie życzę sobie abyście powrócili do Paryża przed 27 b. m., to jest przed dziesięciu czy dwunastu dniami!... Słuchaj uważnie, co ci zalecam. Nie przyjeżdżajcie przed jedenastu dniami, to rzecz najważniejsza, ale pozwalam wam opóźnić się z powrotem. Pragnąłbym nawet tego. Czyś mnie zrozumiał?
— Zrozumiałem. Jeżeliby Klaudjusz Marteau zanadto się spieszył, znajdę sposób, aby go zatrzymać.
— Tak jak w Bercy? — zapytał ironicznie Fabrycjusz. — Laurent zawstydzony spuścił głowę.
Pan mi wymawia... ale pan jest w prawie... Przypisywałem sobie zdolności, jakich wcale nie miałem... teraz jednak odpowiadam za siebie... Pan zna przysłowie: „Kot wściekły...“
— „Obawia się zimnej wody“, — dokończył, śmiejąc się Fabrycjusz. — No, ale miej się na ostrożności.
— Z pewnością, że tak będzie, proszę pana.
— Przybywszy do Hawru, przyślesz mi zaraz depeszę...
— Dobrze.
— Drugą depeszę wyślesz w dzień waszego odjazdu... Powrócicie wodą... W Hawrze zatem potrzeba będzie zyskać na czasie.
— Zyskam na pewno... gdyby mi nawet przyszło zachorować i skazać się na djetę, co byłoby bardzo niemiłe.
— Oto jest trzydzieści tysięcy franków w biletach bankowych... Mały parowy statek kosztować będzie dwadzieścia pięć, albo dwadzieścia sześć tysięcy najwyżej...
— A reszta sumy?
— Pokryje wasze koszta podróży.
— To strasznie dużo, proszę pana.
— Tem lepiej, mój Laurent, bo reszta dla ciebie tytułem gratyfikacji... Oszczędź, jeżeli ci się podoba.
— Dziękuję panu.
— Zaopatrz się w rewolwer, dla obronienia w razie potrzeby pieniędzy; a teraz każ mi podać śniadanie, Przygotuj

się, wydaj rozkazy, aby zaprzęgnięto do powozu na jedenastą i jedźcie na kolej.
— Dobrze, proszę pana... Śmiem się spodziewać, że pan będzie ze mnie zadowolony.
Laurent wyszedł. Fobrycjusz pozostawszy sam, zatarł ręce z radości.
— No to jestem spokojny... Klaudjusza Marteau obawiałem się potrosze... Zanim powróci, wszystko będzie już skończone... Lepiej niech nie będzie w Paryżu podczas pogrzebu Joanny... A naturalnie będzie to pogrzeb wspaniały!... Znam przecie swoje obowiązki siostrzeńca i spadkobiercy... Każę zwłoki Joanny z wielką pompą przeprowadzić na wieczny spoczynek.
O jedenastej powóz był gotów. Klaudjusz, Laurent i mały Piotrek usadowili się w nim. O trzy kwadranse na dwunastą stangret zatrzymał konie przed dworcem drogi żelaznej. Laurent udał się do kasy po bilety. Nie mieli do oddania żadnych pakunków. O dwunastej minut dziesięć wszyscy trzej zajęli miejsca w przedziale klasy drugiej. W kwadrans później rozległ się: świst lokomotywy i pociąg ruszył. Pozostawmy ich jadących, bo i tak wkrótce połączymy się z nimi.
Około drugiej Fabrycjusz udał się kabrjoletem na stację lyońską. Trochę przed czwartą przybył do Melun. Paula czekała nań z koczykiem zaprzężonym w kucyki, ażeby zawieźć go do swojej willi.

ROZDZIAŁ XI.

Czytelnicy nasi życzyliby sobie zapewne wiedzieć, z jakiej przyczyny nastąpił ten nagły wyjazd Pauli do jej wiejskiej rezydencji. Powód to najprostszy. Paula zarządziła różne roboty w swoim parku. Chciała urządzić malowniczy wodospad, któryby zasilał małe jeziorko, wykopane z jej rozkazu pod cienistemi wielkiemi drzewami. Jeden z inżynierów z Melun, ustawił w tym celu maszynę hydrauliczną dosyć znacznej siły. Otóż tego właśnie poranku z listu tego inżyniera dowiedziała się, iż rura główna pękła i cała robota zniszczoną została. Panna Baltus, niezadowolona do najwyższego stopnia, wysłała depeszę do Neuilly i zaraz wyjechała z Auteuil.
— Jakże się mają teraz Edma i Joanna?... — zapytała Fabrycjusza, podając mu rękę na powitanie. — Opuściłam dziś rano dom zdrowia, nie widząc się wcale z niemi.
— Mam nadzieję, że nic ważnego nie zaszło od wczoraj — odpowiedział młody człowiek. — Co prawda, dowiedziawszy się o twoim wyjeździe i mając nawał interesów, nie wstępowałem tam dziś wcale.
— To źle... bo jestem bardzo niespokojną...
— Dla czego?
— Obawiam się, aby nasz przyjaciel Grzegorz, pomimo całej swojej wiedzy i wielkiej inteligencji nie łudził się co do prawdziwego stanu zdrowia naszych kochanych chorych... Zdaje mi się, że jak jedna, tak druga nie są do wyleczenia.
Fabrycjusz starał się gwałtownie uspokoić Paulę, a gdy ją przekonał w części, zaczął prawić zaraz o swojej miłości, czem ostatecznie dopiął celu.
Nędznik wywierał na młodą dziewczynę wpływ niezaprzeczony. Czarował ją magnetycznem swojem spojrzeniem i urokiem słów przejmujących.
Fabrycjusz wiedział o tem dobrze i poprzysiągł sobie, że nie opuści willi Melun, aż z Pauli Baltus uczyni swoją ofiarę.
— Skoro będzie zupełnie do mnie należeć... skoro zostanie moją żoną, zapomni o swojej zemście.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W domu zdrowia w Auteuil panowało wielkie zamieszanie. Grzegorz Vernier, wszedłszy z doktorem Schultzem do pokoju Joanny zaraz po wyjeździe panny Baltus, znaleźli warjatkę bardzo chorą. Dziwny atak, jakiego byliśmy raz już świadkami, ponowił się w stopniu daleko straszniejszym, niż dnia poprzedniego i zupełnie zmylił przewidywania obu lekarzy. Zmuszeni byli walczyć z przyczyną, której natury nie znali. Pani Delariviére, jęcząc i bredząc, rzucała się na łóżku w strasznych boleściach. Zimny pot wystąpił jej na czoło... wszystkie członki drżały konwulsyjnie, Im bardziej Grzegorz Vernier i doktor Schultz badali dziwny symptomat, tem wydawał im się coraz do zrozumienia trudniejszym. Próbowali środków przeróżnych..
Edma, posłyszawszy jęki w pokoju matki, zerwała się z łóżka, pomimo wielkiego osłabienia, ubrała się pospiesznie i weszła do jej pokoju. Wiemy, co za okropny widok uderzył jej oczy.
— Ależ mama umiera!... — wykrzyknęła młoda dziewczyna, załamując ręce. — Doktorze, ocal ją na Boga... nie daj jej tak cierpieć... rób, co tylko możesz...
— Co mogę?... — powtórzył Grzegorz z rozpaczą. — Niestety ... stoimy wobec niepodobieństwa...
— To okropne! — powiedziała Edma, padając na kolana przy łóżku. — Ja nie chcę, żeby mama umarła, albo ja umrę także... Matko, słyszysz mnie! matko odpowiedz mi... Wytłomacz przynajmniej, z jakiej przyczyny tak cierpisz, żeby ci ulżyć można było.
— Jesteśmy bezsilni — szeptał doktor złamanym głosem — a ja tak wierzyłem w swoją wiedzę... Niedorzeczny ze mnie zarozumialec!... Przekonuję się teraz, że nic a nic nie umiem.
— Boże... — Boże wielki, wszechmocny... — szeptała znowu młoda dziewczyna, zanosząc się od płaczu. — Ja, co z taką ufnością błagałam Cię w nocy, błagam cię na nowo... nie zabieraj mi jej... nie zabieraj!...
Chrapanie Joanny podobne było do konania. Ręce konwulsyjnie zacisnęła na piersiach, jakby chciała przytłumić palący ją ogień. Usiłowała się unieść, ale zaraz opadła na poduszki. Edma, myśląc, że już skończyła, krzyknęła rozpaczliwie, rzuciła się na matkę i objęła ją rękoma.
— Nie, odezwał się Grzegorz, który zrozumiał straszną myśl biednego dziecka — ona żyje jeszcze... Panie Schultz, na wszelki przypadek, daj pan chorej emetyku. Ja jadę...
Panna Delariviére podniosła się blada i przerażona.
— Odjeżdża pan? — powtórzyła, wpatrując się w doktora błędnym wzrokiem. Opuszczasz pan moją matkę?...
— Nie, proszę pani, nie! — odrzekł młody doktor — nie opuszczam bynajmniej... Przeciwnie, jadę szukać pomocy... Jadę wezwać na pomoc olbrzyma wiedzy, wobec którego jestem pigmejem... jeden tylko ten człowiek zdolnym jest ocalić pani matkę... Dałby Bóg, żeby na czas przybył!... i wybiegł z pokoju.
— Czuwaj pani — odezwał się doktor Schultz. — Ja zajdę do apteki i przygotuję emetyk.. Powrócę za parę minut.
— Idź pan... ale spiesz się... Nie pozostanę długo przy łóżku umierającej, bo czuję, że zwarjowałabym.
Wyszedłszy z domu zdrowia, Grzegorz popędził jakby go kto gonił, do stacji powozów, znajdującej się obok kolei. Jeden fiakr stał tylko. Stangret poił konia.
Młody człowiek zapytał go głosem zadyszanym:
— Wiele potrzebujesz czasu, ażeby dojechać na ulicę Soufflet?
— Godzinę... koń mój nie źle chodzi.
Grzegorz wyjął z kieszeni pięć sztuk złota.
— Dostaniesz te pięć luidorów, jeżeli dojedziesz w pół godziny...
— Czy to zakład obywatela?
— To więcej niż zakład, to kwestja życia i śmierci.
— Dobrze, zarobi się to złoto! — Siadaj pan.
Stangret skoczył na kozieł i zaciął konia. Powóz potoczył się z wielką szybkością. Koń był dobry i z Auteuil do samego miejsca nie zwolnił biegu, ku wielkiemu przerażeniu przechodniów, którzy musieli umykać z drogi. We dwadzieścia pięć minut biedne zwierzę, okryte pianą, stanęło u celu...
— Maszże sobie pięć luidorów — powiedział Grzegorz — zaczekaj na mnie, zatrzymuję cię...
Wleciał do domu, nie zapytawszy nawet odźwiernego, w paru skokach przebył schody, zadzwonił de drzwi i zapytał starego służącego, który mu otworzył:
— Doktor V.... w domu?
— Jest, proszę pana...
Młody człowiek poczekał parę minut w przedpokoju, a te kilka minut wydały mu się wiekiem.
Służący wrócił i oznajmił, że pan czeka na gościa.
Grzegorz wszedł do gabinetu starego uczonego, który podał mu rękę na przywitanie, a dostrzegłszy jego śmiertelną bladość i twarz okrutnie zmienioną, domyślił się, że zaszło coś niezwykle ważnego.
— Idzie tu o jakieś nieszczęście, nieprawda, moje dziecię? — zapytał.
— Tak! — odrzekł Grzegorz. — Straszne nieszczęście mi zagraża, uderzając piorunującym ciosem w kobietę, którą kocham i która ma zostać moją żoną. W tobie jedynym nadzieja uchronienia nas od nieszczęścia.
— Cóż potrzeba zrobić?
— Pojechać ze mną..
— Gdzie?
— Do domu zdrowia do Auteuil...
— Cóż się tam stało?
— Błagam cię, mistrzu, nie wypytuj, bo czas ubiega... W drodze wszystko opowiem... Chodźmy...
Zeszli prędko ze schodów. Stangret ocierał konia wiązką siana...
— Drugie sto franków! — krzyknął Grzegorz — jeżeli w pół godziny dojedziesz do Auteuil..
— Niech panowie prędko siadają...

ROZDZIAŁ XII.

O dwunastej minut dwadzieścia pięć, pociąg wyruszył do Hawru, unosząc Klaudjusza Marteau, małego Piotrka i Laurenta. Trzej podróżni znajdowali się sami w jednym z przedziałów klasy drugiej. Każdy z nich usiadł sobie w kąciku przy oknie, mały Piotrek naprzeciw Klaudjusza. Laurent zapalił cygaro, bo nie zwykł był niczego sobie odmawiać. Ex-marynarz wyciągnął z kieszeni fajkę i kapciuch,
— Słowo daję, że trzeba wypalić.
— Ja ci dałem dobry przykład — odezwał się Laurent — a nawet ofiaruję ci cygaro.
— Dziękuję panu...
— Dla czegoż robisz ceremonie?
— Bo przekładam starą moją fajkę glinianą ponad wszelkie cygara, lubo znam się na nich dobrze! Paliłem w Havannie takie, jakich tutaj niema z pewnością.
— Palże sobie zatem fajkę.
— To bardzo przyjemna rzecz podróże koleją — powiedział Klaudjusz — nie męczy się człowiek wcale.
— Prawda — odrzekł Laurent — zwłaszcza, że nie pilno nam znów tak bardzo, skoro jedziemy do Hawru, aby zobaczyć morze?
— Licho tam nie pilno — powtórzył Klaudjusz na kupno statku i powrócenie wodą, to ośm czy dziesięć dni nie jest wcale za dużo.
No! nie tylko ośm albo dziesięć, ale dwanaście lub piętnaście dni pozwolić sobie możemy.
Marynarz zaśmiał się głośno.
— Ależ pan Fabrycjusz nie byłby z tego zadowolony.
— Pan Fabrycjusz nie miałby nic przeciwko temu... Sam mi owszem dał do zrozumienia, że nie potrzebujemy się spieszyć tak bardzo. Ma zamiar sam także odbyć małą podróż...
— A myśli także się wydalić?...
— Na dni piętnaście... — dosyć zatem, ażebyśmy znaleźli się w Neuilly na czas jego powrotu.
— Doskonale!... skoro można przedłużyć urlop, to skorzystajmy z tego...
Klaudjusz potarł zapałkę, zapalił fajkę, usunął się w tył i zaczął palić spokojnie. Szukał jakiego łatwego i pewnego sposobu na opuszczenie w drodze Laurenta bez obudzenia jego podejrzeń i na niespodziewany powrót do Paryża. Nagle twarz mu się rozjaśniła. Znalazł taki sposób. — Pociąg, którym jechali, nie zatrzymywał się wcale pomiędzy Paryżem a Mantes. Bordeplat wiedział o tem i na tem to osnuł plan, który miał go uwolnić od nadzoru, narzuconego mu przez Fabrycjusza. Aby tego dokonać, potrzeba było wysiąść w Mantes pod jakim zmyślonym pozorem, bo od Mantes do Paryża było półtorej godziny jazdy i łatwo było powrócić przed nocą. Milczenie zaczęło dokuczać Laurentowi, który z natury był trochę gadułą.
— Co u licha tak siedzisz cicho w kącie i nie odzywasz się ani słówka? — zapytał Klaudjusza, — o czem tak myślisz zawzięcie?
— A o tem, co mi pan powiedział przed chwilą, o wolności, jaką nam nasz pan pozostawił.
— Patrzcie! patrzcie! możnaby sądzić, że cię to bardzo nęci....
— Doprawdy, że tak, i gdybym wiedział o tem przed wyjazdem...
— To co?
— Tobym był panu zaproponował, ażeby się w Mantes zatrzymać...
— Po co? — To wcale nie taka pociągająca miejscowość...
— To też. bylebyśmy przeszli tylko miasto, od którego o małą godzinkę drogi mieszka mój wuj, poczciwy bardzo człowiek, u którego zabawilibyśmy dzień jeden.
Uśmiech zarysował się na ustach Laurenta, a oczy mu zabłysły. Klaudjusz uprzedzał życzenia Fabrycjusza i sam dostarczał sposobności przedłużenia pobytu.
— A! — odezwał się intendent, udając jaknajlepiej potrafił obojętność — masz wuja w okolicy Mantes.
— Tak, panie Laurent, rodzony brat nieboszczyka mojego ojca...
— I sądzisz, że się nie przestraszy, gdy mu tak niespodzianie trzy osoby na kark spadną.
— Taki dzielny człowiek, jak mój wuj, nigdy się niczem nie przestrasza! Nie posiadałby się z radości, a ciotka... z dziesięć razy mi już pisała, żebym u nich zamieszkał, jeżeliby mi się podobało... Włościanie oni, ale mają ładne gospodarstwo i ładne stare luidory w pończosze... ludzie przytem bardzo uczynni, prawdziwe złote serca!... Co to byłaby za radość!.. Wuj z pewnością wydobędzie z piwnicy i najstarsze wino i najlepszy koniak. Ciotka poukręca łby kurom, gęsiom i kaczkom, zarżnie królika i upiecze ciasta... Nie jestem za bardzo łakomy, ale na samą myśl ślina mi idzie do gęby.
— Sapristi!... i mnie także! — wykrzyknął Laurent. — No, ale cóż nam przeszkadza pokosztować win twojego wujaszka i królików twojej ciotki?
— Ba, odrzekł Klaudjusz — wziąłeś pan bilety do Hawru, tobyśmy je stracili...
— Bagatela! — odpowiedział intendent — cały kram czterdzieści pięć franków, a pan Fabrycjusz nie dba o takie drobiazgi... Przyjmuje on moje rachunki bez przeglądania, bo wie, że nie umiem nadużywać zaufania. Jak się nazywa okolica, gdzie wuj mieszka?
— Brolly. — Mała wioska w pośród zieleni drzew, gdzie pełno dziewcząt prześlicznych.
— Brawo! To tem bardziej mnie zachęca. — Pojedziemy do Brolly i jeżeli zostaniemy przyjęci tak jak powiadasz, przepędzimy tam choćby całe dwa dni nawet.
I Laurent zacierał ręce zadowolony ze swej zręczności.
— Skoro mamy wysiąść w Mantes, bądźmy w pogotowiu, bo pociąg zaraz tam przystanie, bierzmy nasze walizki w ręce — rzekł Klaudjusz.
Ledwie to wypowiedział, maszyna zaświstała i pociąg zwolnił bieg, wjeżdżając na stację. Klaudjusz wyskoczył pierwszy, za nim młody Piotrek, a na ostatku Laurent wysiadł z powagą i godnością, jaka przystała człowiekowi tak wysokiego stanowiska.
— Zanim odejdziemy zauważył marynarz — potrzeba się dowiedzieć, o której godzinie odchodzi pociąg, żeby się umieć na wsi zorjentować.
— Masz rację...
— Poczekajcież na mnie parę minut, to pójdę się dowiedzieć...
Klaudjusz poleciał do kancelarji naczelnika stacji, którego zastał czytającego dzienniki.
— Przepraszam pana — odezwał się ex-marynarz, salutując po wojskowemu — chciałem prosić o objaśnienie...
— O jakie, kochany zuchu?
— A to, proszę pana, w których godzinach przechodzić będą pociągi do Paryża?
— O siódmej minut pięć...
— Dziękuję panu...
I Klaudjusz powrócił do kompanii.
— No cóż? — zapytał Laurent.
Marynarz podał jakąś godzinę, jaka mu przyszła na myśl.
— Doskonale! — odrzekł intendent — będziemy wiedzieli, jak się stosować.
— Tylko — wtrącił Klaudjusz — jest pewna okoliczność.
— Jaka?
— Omnibus, odchodzący do Brolly, przyjeżdża na stację dopiero o piątej wieczorem...
— To nie takie znowu nieszczęście... Dla zabicia czasu, obejrzymy sobie miasto...
Wyszli ze stacji ku wielkiemu zdziwieniu urzędnika kolejowego, któremu oddano w Mantes bilety, do Hawru kupione.
— Gorąco — odezwał się Laurent... — zapraszam cię na szklankę piwa... Oto jakiś nie źle wyglądający hotel z restauracją... Wstąpmy...
Intendent poszedł naprzód. Klaudjusz ciągnął za nim z małym Piotrkiem. Nagle marynarz zachwiał się, krzyknął i przykląkł na jedno kolano. Laurent się zawrócił i zapytał:
— Co się stało?
— Głupstwo — odpowiedział Klaudjusz — źle stanąłem na jakiś kamień. W pierwszej chwili zabolało mnie bardzo, a nawet i teraz boli jeszcze, ale to tylko zwichnięcie... — mówiąc to marynarz usiłował się podnieść, ale znowu krzyknął z bólu.
— Do pioruna! — skręciłem nogę w kostce!...
— Ach! mój Boże! mój Boże! — wyrzekał Laurent — skręciłeś nogę... co za nieszczęście. Gdybyśmy byli nie wysiadali, nie byłoby się stało nic podobnego.
Tak wyrzekał głośno, a po cichu myślał sobie:
— A to się przytrafiło w samą porę. To lepiej niż wszystko posłuży do przedłużenia podróży...
— Nieszczęście! — zaczął Klaudjusz. — Cierpię jak potępieniec!.. Do pioruna!.. Pomóżcie mi się podnieść... Muszę dziwnie wyglądać, jak ptak złapany jedną nogą w sidła.

ROZDZIAŁ XIII.

Laurent z jednej strony, mały Piotrek z drugiej podtrzymywali marynarza, który trzymał się ich z całej siły i nakoniec zdołał się podnieść na nogi.
— Czy bardzo boli? — zapytał intendent z współczuciem.
— Czy boli? — wykrzyknął stary wyga.
— Spodziewam się, że boli. Zdaje mi się, jakby mi wpakowano w łydkę z pięćdziesiąt igieł przynajmniej...
— Co tu robić?...
— Zaprowadzić mnie najprzód do restauracji, żebym mógł usiąść. Później zobaczymy...
Klaudjusz, podtrzymywany przez towarzyszów, szedł, a raczej skakał na jednej nodze i za każdem poruszeniem jęczał głośno.
Restaurator, stojący w progu zakładu, widział całą tę scenę. Wysunął spiesznie krzesło i pomógł usadowić na nim Klaudjusza.
— Niech nam pan każe podać piwa — odezwał się Laurent — bo umieramy z pragnienia.
— Pijcie piwo, kiedy wam się podoba, ja wolę kieliszek rumu, bo on mnie lepiej pokrzepi... — wtrącił Klaudjusz.
— Na pewno panie gospodarzu, będziemy zmuszeni tu zanocować — zaczął znowu intendent. — Poślij pan z łaski swojej po doktora... i każ nam pan przygotować trzy pokoje...
— Dwa będą dostateczne... wtrącił marynarz. — Piotrek spać będzie ze mną.
— Bardzo dobrze — odrzekł restaurator — zaraz polecę po doktora i przygotuję pokoje.
— To właśnie... — odezwał się Klaudjusz. — Pragnąłbym jak najprędzej wyciągnąć się w łóżku.
W pięć minut weszła służąca z oznajmieniem, że wszystko gotowe.
— No to chodźmy — zawołał Klaudjusz i czemprędzej podniósł się, chwycił za ramię restauratora i szedł na schody, jęcząc i przeklinając.
Jęki te i przekleństwa powiększył się jeszcze przy rozbieraniu i kładzeniu do łóżka.
— Pan doktor zawołała służąca — otwierając drzwi i wprowadzając przybyłego.
Doktor ten, typ staroświecki, jaki rzadko napotykać już nawet w prowincjonalnem miasteczku; był to stary, chudy człowieczyna, z twarzą jak ostrze noża.
Wchodząc do pokoju spojrzał po wszystkich, ukłonił się im, przystąpił do łóżka i odezwał się do Klaudjusza:
— To tyś jest pacjentem, przyjacielu?
— Ja, proszę pana.
— Wiedziałem o tem...
— A więc — zaśmiał się Klaudjusz — po co pan doktor pyta?...
— Żeby być zupełnie pewnym... Upadłeś?
— Tak.
— Wiedziałem o tem... Opowiedzieli mi to wszystko... skręciłeś nogę w kostce?
— Tak, proszę pana.
— No, zobaczymy...
Doktor ujął za stopę Klaudjusza i zaczął naciskać ją palcami. Kiedy doszedł do kostki, marynarz zaczął drżeć jak opętany.
— Boli? — zapytał doktor, nie przestając naciskania:
— Ależ do wszystkich piorunów, spodziewam się, że mnie boli.
— Wiem o tem, ale muszę się przekonać i radzę ci, nie wrzeszcz tak głośno, bo mnie ogłuszysz.
Po paru jeszcze sekundach doktor odezwał się z powagą wyroczni:
— Ani wyskoczenie, ani zwichnięcie... jednym słowem nic ważnego.
— Tem lepiej! — mruknął niezadowolony Laurent.
— Szczęście doprawdy... — wykrzyknął uradowany Piotruś.
— Cóż to więc jest, panie doktorze, co to jest? — odezwał się Klaudjusz.
— Obrażenie ściągacza z lekkiem naruszeniem wiązadeł... to powoduje ten ból dotkliwy, jakiego doświadczasz...
— A jakim sposobem się wyleczyć?...
— Nic prostszego... wcieranie trzy razy dziennie olejkiem kamforowym i owinięcie nogi watą...
— A kiedy będę mógł chodzić?...
— Za dwa lub trzy dni najdalej... Jutro powiem ci to dokładniej, mój przyjacielu. Proszę o sześć franków, jakie mi się należą za wizytę.
— Racz pan, panie Laurent, uiścić się panu konsyljarzowi... Dziękuję stokrotnie...
Doktor zażył powtórnie tabaki, schował do kieszeni sześć franków i odrzekł:
— Nie dziękuj, mój przyjacielu... Nauka moja należy do całego świata... Zresztą jestem zapłacony...
Ukłonił się do koła i wyszedł, odprowadzony do schodów przez właściciela hotelu i Laurenta.
Zaledwie intendent wyszedł za drzwi, Klaudjusz przywołał co żywo Piotrusia i szepnął doń z cicha:
— Zbliż się no do mnie, mój chłopcze.
— Jestem, proszę pana — odpowiedział podchodząc chłopczyna. — Czego pan sobie życzy?...
— Podaj mi zegarek.
— Gdzie jest?
— Oto jest... — odpowiedział chłopiec — spełniając polecenie.
Marynarz spojrzał na godzinę.
— Dziesięć minut do czwartej... — mruknął. — To dobrze, mamy jeszcze dosyć czasu przed sobą.
Laurent powrócił do pokoju.
— No cóż, biedny mój towarzyszu?... — zapytał. — Zmuszony będziesz przeleżeć w łóżku jakie trzy, albo cztery dni nawet!... Pożegnajmy się z wizytą u wuja, pożegnajmy się ze staremi jego winami i potrawą z królików... Ot, co z tego wszystkiego najgorsze...
— Cóż robić, panie Laurent — odrzekł Klaudjusz — trzeba się poddać losowi... Mniejszaby już o wszystko, gdybym tylko tak nie cierpiał...
— Zaraz zabierzemy się do ciebie... Piotruś pójdzie do apteki po olejek kamforowy i watę. Ja sam zrobię ci wcieranie i to rzetelne, bądź pewnym.
— Ach! panie Laurent, jakiś pan dobry!
— Potrzeba się przecie wspomagać. To zwyczajne prawa natury... Czyż ty nie zrobiłbyś dla mnie tego samego?
— Z pewnością, żebym zrobił...
— Widzisz zatem, że to rzecz bardzo zwyczajna... Opuszczam cię na chwilę... Przejdę do swojego pokoju, bo mam coś do napisania...
Klaudjusza przeszły dreszcze z obawy.
— Pisać? — powtórzył. Pan masz pisać?...
— Tak...
— A do kogo?
— Do pana Fabrycjusza... — chcę mu posłać depeszę, że nas wypadek zatrzymał w Mantes.
— Masz pan rację — odrzekł naturalniejszym głosem Klaudjusz — trzeba tak zrobić... To jest obowiązkiem pańskim... Idź pan napisać depeszę!...
Intendent wyszedł.
Skoro tylko drzwi się za nim zamknęły, Klaudjusz wziął za rękę siedzącego przy łóżku chłopaka.
— Słuchaj mnie uważnie — powiedział.
— Słucham, panie Klaudjuszu...
— I zrozumiej dobrze...
— Zrozumiem, niech pan będzie spokojny...
— Nie można, żeby pan Laurent sam odniósł do telegrafu depeszę, którą chce wysłać do pana!... Nie trzeba...
— A jakże mu przeszkodzić?...
— Ja się tego podejmuję, albo raczej podejmujemy się tego obaj...
— Co mam zrobić?
— Stać na czatach w sieni i kiedy pan Laurent wyjdzie ze swego pokoju i powiedzieć mu, żeby do mnie przyszedł, bo mam mu zakomunikować coś bardzo ważnego... pilnego...
— Dobrze panie Klaudjuszu...
— No, idź chłopcze!
Mały Piotruś otworzył drzwi, zeszedł z hałasem ze schodów i zaraz wrócił po cichutku na palcach i stanął w sieni tak, jak mu Klaudjusz Marteau zalecił.

ROZDZIAŁ XIV.

Powróćmy do Grzegorza Vernier i doktora V...., których widzieliśmy wsiadających do fiakra.
Stangret, zachęcony świetnym zarobkiem, okładał batem spienioną swoją szkapę, która lubo piekielnie zmordowana, puściła się w drogę tak szybko, jak przy wyjeździe z Auteuil.
— Kochany profesorze — zaczął rzegorz, ściskając ręce starego profesora — byłbym człowiekiem straconym, gdybyś był nie zechciał pojechać ze mną!
— No, no, uspokój się, moje dziecko — odrzekł uczony. Spokój, to wielka siła! Dzięki jej rozwiązuje się zagadki najtrudniejsze, unika się wielu nieszczęść.
— Wiem o tem, kochany mistrzu... Chciałbym ci być posłusznym... pragnąłbym być spokojnym i panować nad sobą... ale niestety, nie mogę!...
— Powtarzam ci moje zapytanie: Cóż to za cios w was uderzył, co wam takiego zagraża?
Grzegorz wkrótce opowiedział profesorowi, co się działo w domu zdrowia w chwili jego odjazdu...
Doktor V.... słuchał z największą uwagą. Człowiek ten równie był dobry jak rozumny, poczuł się dziwnie poruszonym rozpaczą ukochanego swego ucznia.
— Co pan myślisz o stanie zdrowia pani Delariviére? — zapytał Grzegorz.
— Wydaje mi się bardzo groźnym, odrzekł doktor V... ale nie mogę nic twierdzić, dopóki jej nie obaczę...
Powóz zatrzymał się przed bramą zakładu leczniczego. W trzydzieści pięć minut przebyli przestrzeń z ulicy Soufflet na ulicę Raffet. Grzegorz dał sto franków stangretowi i wszedł z doktorem do parku. Zaledwie mógł się utrzymać na nogach, taki był moralnie zgnębiony. Czego się dowie? Może Joanna już umarła, może Edma straciła zmysły przy trupie matki? Chciałby był jednym skokiem przebyć przestrzeń, dzielącą go od pawilonu, przed wzgląd jednak na wiek swego towarzysza musiał iść wolno.
Zalecenie Grzegorza doktor Schultz wykonał jaknajdokładniej, sam przygotował w aptece lekarstwo z emetykiem. Lekarstwo to sprowadziło bardzo prędko skutek pożądany. Joannie zrobiło się trochę lepiej. Mniej cierpiała, czego spokojne leżenie było wymownym dowodem. Ustały konwulsje, ustały i nerwowe skurcze członków. Tylko spojrzenie było jednakowo nieruchome i szkliste.
— Doktorze, doktorze, patrz — wołała Edma, klęcząca przy łóżku matki — te oczy mnie przerażają...
Na schodach dało się słyszeć stąpanie.
— To pan Vernier powraca — zawołał Schultz.
I pospieszył drzwi otworzyć.
Edma chciała wybiedz na spotkanie Grzegorza, ale nie miała na to siły. Osłabienie fizyczne przykuło ją do miejsca.
Grzegorz przestąpił próg i zbliżył się do Joanny. Za nim zbliżył się doktor V....
Edma padła na kolana i błagała z założonemi rękami:
— Ach! ocal ją! ocal moją matkę!
Stary profesor podniósł młodą dziewczynę i odpowiedział:
— Po to tutaj przyszedłem... Cierpliwości i nadziei, moje dziecię...
Grzegorz przypatrywał się z kolei Joannie i sławnemu uczonemu. Ten wlepił w chorą spojrzenie długie i przenikliwe, jakby jasnowidzące. Po tym pierwszym egzaminie pochylił się, odrzucił prześcieradło przykrywające piersi pani Delariviére i przyłożył ucho do jej serca, potem się wyprostował i rozchylił usta.
— Zęby zaciśnięte... dziąsła białe... — szepnął.
I zmarszczył groźno czoło. A głośno dodał, zwracając się do doktora pomocnika:
— Dałeś pan emetyku chorej, jak to zaordynował doktór Vernier?
— Tak jest, proszę pana.
— I otrzymałeś pan rezultat pożądany?
Doktor Schultz odpowiedział potwierdzająco.
— Zachowałeś pan zapewne?...
— Tak, panie.
— Doktor pomocnik wyszedł z pokoju i wrócił zaraz prawie, niosąc miseczkę... Sławny uczony wyjął z kieszeni lupę i uważnie, uparcie przypatrywał się zawartości miski. Grzegorz niespokojny nie spuszczał oczu z jego twarzy. Twarz ta chmurzyła się coraz bardziej. W pokoju panowała cisza grobowa, przerywana tylko głośnym oddechem warjatki. Nareszcie stary profesor podniósł głowę. Blady był nadzwyczajnie. Spojrzenie jego tak zazwyczaj łagodne, było teraz surowe. Spojrzał kolejno na Grzegorza i Schultza i głosem cichym i smutnym od którego aż zadrżeli jego słuchacze, odezwał się:
— Panowie, cożeście zrobili?.. cożeście zrobili?..
Grzegorz zlodowaciały, z przerażenia, wyszeptał:
— Cóż za winę nam pan zarzuca?..
— Winę, któraby była zbrodnią, gdyby nie była popełnioną bezwiednie...
— Mów pan.. na Boga.. mów pan!...
— Ta nieszczęśliwa kobieta umiera, otruta przez was!
Edma, posłyszawszy to straszne oskarżenie, jęknęła głucho i upadła jak nieżywa przy łóżku.
— Otruta! — powtórzyli jednocześnie Grzegorz i Schultz.
I Grzegorz drżący, nieprzytomny prawie, zmuszony chwycić się za poręcz fotelu, żeby nie upaść odezwał się zdławionym głosem:
— O! mistrzu! ty nie powiedziałeś tych słów okropnych, ty cofasz je, nie prawda?
— Wymówiłem je, moje dziecko, niestety i nie cofam wcale... dozy trucizny, jaką chcieliście przywrócić zdrowie chorej, były za duże, za silne i mogły sprowadzić śmierć fatalną!..
— Nie!... sto razy nie!.. — odrzekł młody człowiek z gorączkową energią. — Nie zawiniłem ani nieostrożnością ani pomyłką!.. Tak w jednym, jak w drugim razie byłbym chyba warjatem, a pomimo niesłychanego oburzenia, które paraliżuje w tej chwili mój umysł, posiadam zdrowe zmysły... Dozy jakie dawaliśmy były bardzo nieznaczne. Sam przyrządzałem lekarstwa razem z panem Schultzem ich moc studjowaliśmy zawsze. W żaden sposób nie mogliśmy zatruć chorej.
— To prawda!.. to prawda, zaręczam honorem.. potwierdził doktor pomocnik, chociaż drżał także.
Sławny profesor wyciągnął rękę po miskę.
— Po co walczyć przeciwko prawdzie?.. — odrzekł surowo. — Po co zaprzeczać światłu?.. Dowód tego, co mówię, znajduje się tutaj!... Dowód to pewny, niezaprzeczony!... Emetyk zrobił swoje a liczne niteczki krwi świadczą o gwałtowności trucizny.
— Mistrzu! — wykrzyknął Grzegorz — dla mnie jesteś żywem wcieleniem prawdy i wiedzy, a jednakże muszę ci zaprzeczyć... Słaba doza belladony, jakąśmy podawali chorej, nie mogła się przyczynić do wytwarzania niteczek krwistych, o jakich wspominasz...
— Ja to samo powiadam!... odezwał się Schultz.
Doktor V.., wzruszył ramionami.
— A co? więc naprawdę powarjowaliście oba dwaj, moi panowie!... Belladona powiadacie!... Czyż nie widzicie, że ta nieszczęśliwa kobieta, jeżeli umrze, to umrze otruta najgwałtowniejszą z trucizn roślinnych: „Datura stramonium“, której użyliście nieostrożnie, nierozważnie, jak prawdziwe żaki!... jak dzieci!...
Grzegorz Vernier i doktór Schultz spojrzeli po sobie zdumieni.
— „Datura stramonium!“ — powtórzyli obaj.
No, chyba o tem dobrze wiecie!... — zauważył gwałtownie profesor. — „Datura stramonium“ spowodowała konwulsje i wykrzywianie muskułów chorej!... Datura czyni ją nieczułą i sztywną... a szkliste, kołem stojące oczy, to jej zasługa!.. Zarozumiali mędrkowie, zapomnieliście więc wszystkiego coście się uczyli?
Symptomaty zatrucia „Datura stramonium“ literalnie biją przecie w oczy!... Czyście do tego stopnia niezdolni, żeby się na tem nie poznać?...
— Profesorze — odpowiedział Grzegorz — pochylam czoło przed twoją wielką powagą... Ty się nie mylisz... ty nie możesz się mylić... Ale pozwól zadać sobie jedno pytanie...
— Jakie?...
— Kto mógł podać truciznę, jaką poznajesz?
— Wy...
— Nie! nie! sto razy nie!... — wykrzyknął młody doktor. — zapewniam, że nie dawaliśmy ani kropli „Datura stramonium“, zapewniam i przysięgam, że nie dawaliśmy jej pani Delariviére w żadnem lekarstwie. Wątpić w moje słowa, byłoby wątpić o moim honorze!

ROZDZIAŁ XV.

Sławny uczony spojrzał badawczo na Grzegorza. Szczerość młodego człowieka była zbyt widoczną.
— Ja nic nie podejrzewam, ja nie mogłem podejrzewać prawości twoich zamiarów — odrzekł profesor.
— Dziękuję, mistrzu — wykrzyknął Grzegorz.
— Sam przygotowywałeś dozy Beladonny?
— Sam.
— Zawsze?
— Zawsze a zawsze.
— Sam ją mięszałeś z napojem chorej?...
— Doktor Schultz tem się zajmował. Karafka napełnioną była rano i wieczór. Przynoszono ją pani Delariviére i piła, wiele jej się podobało.
— Czy pokój, w którym się znajdujemy, jest zazwyczaj zamykanym?
— Nie, panie profesorze.
— Kto ma prawo wchodzić tutaj?
— Panna Delariviére, panna Baltus, doktor Schultz i dyżurna infirmerka.
Podczas tej rozmowy Edma przyszła po trochu do siebie. Drżąca i wylękła słuchała. Podniosła się z łóżka, na którem była opartą i podeszła do sławnego doktora.
— Panie odezwała się błagająco panowie rozprawiacie, a matka umiera. Wiecie przyczynę złego, możecie więc zastosować jakie lekarstwo. Ulżyjcie jej cierpieniu! O tem trzeba teraz pomyśleć!
— A! kochane dziecię odrzekł starzec — musimy ci się wydawać okrutnymi, ale trudno, musiałem się dowiedzieć. Teraz już dyskusja skończona. Teraz zaczniemy działać...
— Niech panu Bóg pobłogosławi... — szepnęła Edma, składając ręce.
— Panie Schultz — zapytał doktor V. — wiele pan dał chorej emetyku?
— Około dwudziestu centigramów.
— Dobrze, ale to ilość niedostateczna, skoro nie wiemy dozy spożytej trucizny. Przygotuj pan natychmiast dekokt z galasu i każ przynieść letniej wody. Potrzeba oczyścić żołądek i to oczyścić najdokładniej.
Lekarz pomocnik wyszedł zaraz z pokoju. Doktor V. zbliżył się do łóżka. Oddech chorej ciągle był nierówny, przyspieszony, spojrzenie błędne, tylko rzucania konwulsyjne straciły na sile. Na twarzy nie odbijało się już także takie straszne jak przedtem cierpienie.
— Moje dziecko — rzekł stary uczony do Grzegorza — słuchaj i odpowiadaj.
Pytaj się profesorze. Odpowiadać ci będę, jakbym stał przed sądem Bożym.
— Czy pewnym jesteś doktora Schultza?...
— Czy panna Baltus jest krewną pani Dalariviére?
— Nie, jest jej przyjaciółką tylko. Ma ona w uzdrowieniu pani Delariviére ogromny interes, z powodów wiadomych panu. Ale dla czego pan profesor pyta mnie o to wszystko?
— Dla tego, że mam smutne przekonanie, iż stoimy wobec zbrodni.
— Zbrodni? — powtórzył zdziwiony Grzegorz.
— Tak, jakaś złowroga, nikczemna ręka zatruwa panią Delariviére.
Edma upadła na kolana, twarz ukryła w rękach i wybuchnęła płaczem konwulsyjnym.
— Ależ to okropne, co pan powiada! — wykrzyknął młody doktor... To okropne i niepodobne!... Podejrzenie nie może dosięgnąć nikogo z tych, co są zbliżeni do chorej... Zbrodnia zresztą musiałaby mieć swoją przyczynę. Mordują przez zemstę, nienawiść, bądź chciwość. Ale któż dla pani Delariviére mógłby żywić inne, niż litość uczucie? Biedna kobieta nie naraziła się nigdy nikomu, któżby chciał mścić się nad nią?
Z czegoż wreszcie możnaby ją było obedrzeć?... Profesorze, z pokorą ale i z największem przekonaniem śmiem utrzymywać, że cię pozory mylą... że jesteś w błędzie... Ja w zbrodnię nie wierzę!...
Doktor V. potrząsnął głową.
— Niedowierzanie to ani mnie dziwi, ani obraża, mój drogi. Na twojem miejscu myślałbym zapewne tak samo, pomimo to jednakże obstaję przy swojem przekonaniu, a raczej pewności... Jesteśmy wobec strasznej jakiejś zagadki, ale rozwiążemy ją może... Ciemności nas otaczają, ale je może rozproszymy i wtedy przekonasz się, że miałem rację.
Edma powtarzała, załamując ręce.
— Boże... Boże... Boże... ależ to można zwarjować.
W tej chwili powrócił doktor Schultz i przyniósł lekarstwo, przygotowane podług rozkazu starego uczonego.
— Daj pan — odezwał się Grzegorz, wyciągając rękę po filiżankę, ale go doktor V. powstrzymał.
— Nie, moje dziecko — rzekł, zwracając się do byłego swego ucznia — od tej chwili ja sam doglądać będę chorej.
Grzegorz skłonił się z uszanowaniem.
— To dekokt, jaki kazałem przygotować? zapytał lekarza pomocnika.
— Tak jest, panie profesorze.
— Proszę o łyżeczkę.
— Służę panu profesorowi.
— Teraz pomóżcie mi oboje. Trzeba wolno otworzyć zaciśnięte zęby chorej, a ja wleję jej lekarstwo.
Grzegorz i Schultz zbliżyli się do łóżka Joanny.
Edma, klęcząc ciągle; modliła się gorąco. Obłąkana połknęła lekarstwo do ostatniej kropli.
— Teraz — powiedział doktor V. — nie pozostanie nic jak tylko czekać.
— Profesorze — zapytał Grzegorz — czy masz nadzieję?
— Za jedną godzinę — odrzekł sławny człowiek — pani Delariviére będzie ocaloną, albo umrze.

∗             ∗

Podczas, kiedy w domu zdrowia w Auteuil rozgrywał się ten dramat okropny, oto co się działo w Mantes, w hotelu stacyjnym, w którym pozostawiliśmy trzech znajomych naszych.
Mały Pietrek, jak mu zalecił Klaudjusz Marteau, wyczekiwał cierpliwie w sieni. Czatował na Laurenta gdy ten wyjdzie ze swego pokoju, ażeby zanieść do biura telegrafu depeszę, jaką pragnął wysłać do Fabrycjusza Leclére. Czekał z dwanaście minut. Pan intendent nie tęgo władał piórem i musiał dosyć długo męczyć głowę nad sformułowaniem w kilku słowach wiadomości, jaką chciał posłać swemu panu.
Po długich mozołach udało mu się nareszcie. Piotruś zaczynał się już niecierpliwić, gdy wtem drzwi się otworzyły i Laurent się w nich ukazał. Wielkie zadowolenie malowało mu się na twarzy, w ręku trzymał papier. Piotruś zbliżył się do niego.
— A! to ty, malcze, — odezwał się protekcjonalnie intendent.
— Do usług panie Laurent.
— Byłeś w aptece?
— Tylko co powróciłem i przyniosłem co potrzeba.
— No, to dobrze, ja idę na telegraf, a jak powrócę, zrobię wcieranie Klaudjuszowi. Musimy go jak najprędzej postawić na nogi.
— Tak, ale pan Klaudjusz prosi pana intendenta, ażeby przed wyjściem wstąpił do niego na chwilę.
— A czegoż on chce odemnie?
— Ma podobno coś bardzo pilnego do powiedzenia.
— Coś bardzo pilnego powiadasz?
— Tak jest, panie Laurent.
— Dobrze, idę.
Zaintrygowany trochę Laurent wszedł do Klaudjusza, a chłopak zamknął drzwi.
Marynarz leżał w łóżku nakryty kołdrą pod samą brodę. Krucze włosy i twarz ogorzała odbijały rażąco od poduszek. Jęczał nieustannie.
— No co? — zapytał Laurent — nic ci nie lepiej?
— Nie, do pioruna, nic mi nie lepiej! odrzekł marynarz — zdaje mi się, że mi wpychają w ciało setki igieł, cała noga mi drętwieje.
— To nic, nie trzeba się niepokoić. Stary doktor, co był przed chwilą, na pewno ci przez wcieranie pomoże.
— I ja tak myślę i zgóry dziękuję panu.
— Piotruś powiedział mi, że mi chcesz coś ważnego zakomunikować.
— Tak jest, panie Laurent.
— Mów zatem, tylko prędko, muszę iść na telegraf z depeszą.
— Masz pan przecie dosyć czasu.
— Nie, nie, idzie mi o to, żeby pan Fabrycjusz dowiedział się jak najprędzej.
Klaudjusz Marteau uniósł się trochę na łóżku.
— Piotruś! — zawołał.
— Jestem, proszę pana.
— Klucz jest w zamku, wszak prawda?
— Jest, proszę pana.
— Zamknij drzwi na dwa spusty.
— Już zamknąłem.
— Dobrze, to teraz podaj mi ten klucz.
— Służę panu.

ROZDZIAŁ XVI.

Laurent słuchał tej dziwnej rozmowy z łatwem do zrozumienia zdziwieniem.
— A co to, marynarzu? — zapytał co to znaczy? dla czego każesz drzwi na klucz zamykać?
— Żeby nam nikt nie przeszkodził — odpowiedział Klaudjusz Marteau krótko i węzłowato.
— Któż u djabła mógłby nam przeszkodzić?
— Nie wiem, ale lepiej być ostrożnym na wszelki wypadek. Rozmowa nasza będzie krótką, ale niezmiernie ważną. Piotrek, podaj krzesło panu intendentowi... Niech pan raczy usiąść, panie Laurent.
Intendent zaintrygowany, ale nie obawiający się niczego, zastosował się do żądania.
Klaudjusz Marteau odebrał klucz od chłopaka i schował go pod poduszki.
— Teraz, chłopcze, stań przy oknie i ani mi się rusz nawet.
— Niech pan będzie zupełnie spokojny, panie Klaudjuszu.
— Jeżeli to żarty, mój przyjacielu — zawołał Laurent — to naprawdę trochę dziwne.
Nie, do pioruna! — odrzekł marynarz — to wcale nie są żarty, mój panie.
— Cóż to więc takiego?
— Zaraz się pan przekonasz.
— Spiesz się zatem, bo wiesz, że nie mam czasu.
— Do tysiąca fur beczek, i mnie się także spieszy; bądźże pan zatem cierpliwy, to wcale nie potrwa długo! Masz pan wyborny zegarek, panie Laurent! Wyjmij go pan z kieszeni i powiedz mi, która godzina.
— Dziesięć minut po czwartej — odpowiedział intendent, spojrzawszy na wskazówki.
Dziesięć minut po czwartej — powtórzył Klaudjusz — pozostaje mi zatem jeszcze godzina i trzydzieści cztery minuty, zanim wsiądę w pociąg paryski.
Laurent wyobraził sobie, że ex-marynarz musi mieć trochę gorączki.
— Co? wykrzyknął — co ty bredzisz?
— Mówię, że o piątej minut pięćdziesiąt cztery wsiądę na pociąg paryski, ażeby się znaleźć na stacji Saint-Lazare o siódmej minut pięć. Otóż potrzeba mi, aby szanowny Fabrycjusz Leclére, zacny nasz chlebodawca, nie dowiedział się, iż nie jesteśmy w Hawrze. Zrozumiałeś pan teraz?
Laurent wstał z krzesła.
— Kochany Klaudjuszku — rzekł pieszczotliwie — widzę ze smutkiem, że jesteś daleko bardziej chory, aniżeli przypuszczałem. Zwichnięcie spowodowało gorączkę, a gorączka bredzenie.
— Tak pan sądzisz?
— Pewny jestem.
— Mylisz się zatem, kochany panie Laurent, ja nie mam gorączki, ani maligny i zaraz panu tego dowiodę... Depesza, którą pan trzymasz w ręku i którą masz zanieść na telegraf, odejść nie może. Bądź pan łaskaw, podrzeć ją zaraz.
Intendent zmarszczył brwi groźnie. Zaczynał się niecierpliwić.
— Obiecałeś skończyć krótko, a przeciągasz do nieskończoności... Doktora zaraz ci przyślę... Potrzebuję powiadomić pana o tem, co zaszło, każ więc Piotrkowi drzwi otworzyć...
— O! co nie, to nie! — odpowiedział Klaudjusz.
— Zapominasz że jesteś okaleczony, żeś się nie zdolny bronić i że jeżeli mi się podoba, to ci klucz przemocą odbiorę... Nie chcę jednak żadnych gwałtów... Poraz drugi wzywam cię, abyś mi kazał drzwi otworzyć...
— Poraz drugi wzywam pana, ażebyś podarł tę depeszę...
— No, dosyć tego! zanadto nawet!... Dawaj klucz albo zawołam...
Klaudjusz odpowiedział na tę pogróżkę głośnym wybuchem śmiechu. Zrzucił prędko kołdrę, która go przykrywała po samą brodę, usiadł zupełnie ubrany na łóżku, a wyjąwszy z kieszeni rewolwer, odrzekł spokojnie:
— Nie radzę ci wołać za głośno, bo jeżeli tylko raz krzykniesz, jakem Klaudjusz Marteau, w łeb ci, jak psu, wypalę!
Laurent blady z oburzenia, zrozumiał teraz, że wpadł w zasadzkę, cofnął się w głąb pokoju i stanął przy ścianie.
— Boże!... Co to wszystko znaczy?
— A! nie spodziewałeś się tego, dobry panie Laurent! — odrzekł marynarz, — mówiłeś sobie: ten stary osieł Klaudjusz zmuszony będzie leżeć w łóżku przez cztery albo i pięć dni może, to właśnie na rękę panu Fabrycjuszowi, pragnącemu trzymać z daleka od Paryża tego bydlaka... Na nieszczęście ten głupiec jest równie sprytnym jak i wy, a może nawet sprytniejszym od was obu... W Bercy chciałeś mnie przecież spoić z rozkazu pana Fabrycjusza, żeby wyciągnąć mnie na słówka jeżeli się jednak nie mylę, to sam zostałeś kozłem ofiarnym w tej farsie.
— To prawdziwy djabeł — mruknął Laurent wytrzeszczywszy oczy — wie wszystko!...
— Możesz być pewnym, że wiem bardzo wiele — ciągnął Klaudjusz chociaż nie wiem jeszcze wszystkiego, ale poczekaj — nie napróżno bynajmniej powracam do Paryża...
— Więc ty nie masz zwichniętej nogi?...
— A to mi się podoba! — wykrzyknął Bordeplat, skacząc po pokoju, — to upadnięcie i wywichnięcie, to komedja tylko, mój poczciwcze! — Chcieliście wyprowadzić w pole starego marynarza?... O! nie doczekanie wasze! Pan Fabrycjusz boi się mnie, bo znam jego straszną tajemnicę nawet z Melun, dla której polecił ci, mnie upoić... Ale niedoczekanie wasze... nie ja, lecz ty się wygadałeś... Teraz ja się chcę dowiedzieć, co Rittner zrobił z panią Delariviére, z jej córką i z Matyldą Jancelyn... Widzisz, że mi już nie wiele pozostaje do zrobienia i jeżeli nie będziesz uległy! spokojny jak jagniątko, jeżeli nie zrobisz wszystkiego co zechcę, daję ci na to moje słowo honoru, że cię oskarżę, jako wspólnika Fabrycjusza Leclér’a...
— Co ty pleciesz Marteau... mój pan jest uczciwym człowiekiem, nie ma sobie nic do wyrzucenia!...
— To rozpatrzy i osądzi sprawiedliwość, mój gagatku!...
— Zresztą — ciągnął dalej intendent, któremu pot zimny wystąpił na czoło — ja nie wiem o niczem, nic a nic podłego nie zrobiłem...
Alboś jest głupcem, albo wspólnikiem!... Wybieraj — zawołał Klaudjusz. A tymczasem po raz ostatni ci powiadam, oddaj mi tę depeszę!
— Weź ją sobie!... wybełkotał Laurent w śmiertelnej trwodze.
Marynarz chwycił ćwiartkę papieru, rozwinął i głośno przeczytał: „Pan Fabrycjusz Leclére, ulica Longchamps. Neuilly, Paryż. — Zatrzymaliśmy się w Mantes. Klaudjusz zwichnął nogę. — Zyskaliśmy pięć dni czasu... Niech pan będzie zupełnie spokojny”.
— Doskonale — zawołał Bordeplat... oto dowód przekonywujący, dołączę go do kolekcji, jaką już posiadam... A teraz jaką sumę doręczył ci pan Leclćre na kupno statku parowego, po jaki jechaliśmy do Hawru?
— Trzydzieści tysięcy franków.
— Gdzie są te pieniądze?
— Mam je w pugilaresie.
— Daj mi je.
Laurent znowu się oburzył.
— Co?... Mam ci dać te pieniądze?... A to co?... Czyś ty nie złodziej przypadkiem?
Marynarz uderzył pięścią w stół z taką siłą, że deska pękła na dwie połowy.
— Nie powtórz tego — wrzasnął — nie powtórz tego do pioruna, bo cię jak psa zaduszę!... Chcę wziąć te pieniądze na to, aby je zwrócić tym, których okradł ten łotr, twój pan szanowny!... Dawaj prędko, albo się miej na baczności.
Rozkazujący ton i postawa Klaudjusza nie pozwalały na żadne dyskusje. Intendent zrozumiał, że wszelki opór byłby daremny, wyjął więc pugilares i podał go Klaudjuszowi. Ten sprawdził zawartość, aby się przekonać, czy cała suma się znajduje.
— Dobrze, nic nie brakuje — rzekł Klaudjusz — a teraz słuchaj mnie i zapamiętaj, co ci powiem.
Laurent upadł na krzesło, mrucząc:
— Nie zapomnę ani słowa.
Klaudjusz ciągnął dalej:
— Pozostaniesz tu w hotelu z moim chłopcem... Pozostawię gospodarzowi pieniądze na wasze utrzymanie. Nie ruszajcie się stąd nigdzie, nie napiszesz, nie zatelegrafujesz do nikogo, nie odpowiesz na żadne zadawane ci przez kogokolwiek zapytania, co do mojego wyzdrowienia i nagłego wyjazdu... Oto rozkazy moje...
— Przyrzekam! — oświadczył Laurent.
— Za pierwszem usiłowaniem ucieczki — ciągnął Bordeplat — Piotrek przysłałby mi depeszę, a ja poszedłbym do sądu do prokuratora rzeczypospolitej i zadenuncjowałbym cię w tej chwili.
Sumienie Laurenta, jak wiemy, nie wyrzucało mu nic ważnego, mimo to nie mógł sobie wytłómaczyć swojej obawy. Upadł przed Klaudjuszem na kolana i ze złożonemi rękami błagał:
— Łaski... łaski... oszczędź mnie.
— Ani słówka przeciw tobie nie powiem, jeżeli mi będziesz posłusznym.
— Przysięgam, że będę posłusznym! nie ruszę się stąd... Nie będę mówił słowa jednego... nie napiszę... Piotruś zaświadczy o mojej uległości...
— Liczę na to!... I dobrze zrobisz panie Laurent.
— Co do ciebie, mój malcze rzekł Klaudjusz do chłopca, który przypatrywał się całej tej scenie z wielką uwagą — słyszałeś i zrozumiałeś... Ja jadę do Paryża, aby ocalić, jeżeli to jeszcze możebne, ofiary wyrzutka... nędznika... Jesteś smykiem jeszcze, ale posiadasz poczciwe serce i masz dosyć odwagi. Liczę na ciebie więc, że mnie zawiadomisz, skoroby pan Laurent miał zamiar nie zastosować się do tego co mi przyrzekł.
— Niech mi pan zostawi rewolwer — odparł Piotrek. — Jeżeli pan Laurent nie będzie grzeczny, jak óbrazek, rozwalę mu czaszkę tak dobrze, jakby to pan Klaudjusz uczynił...

ROZDZIAŁ XVII.

Laurent trząsł się jak we febrze.
— Miłosierdzie boskie! — mruczał... — mnie byś roztrzaskał czaszkę...
— I wcalebym panu nie dał czekać na to zbyt długo — odrzekł mały Piotrek — pan Klaudjusz może zupełnie liczyć na mnie.
— Dziękuje ci, kochany chłopcze!... — powiedział marynarz. — Masz za to cacko...
— Nie będziesz go potrzebował użyć... odezwał się wystraszony intendent. Będę mu posłusznym, jak tobie.
— Radzę ci to w twoim własnym interesie, panie Laurent... Do widzenia!
— Gdzie mam panu posłać depeszę w razie potrzeby? — zapytał chłopak.
— Do Courbevoie, do restauratora, któremu dostarczamy ryb. Uprzedzę go, aby mnie w danym razie natychmiast zawiadomił. Do widzenia, mój miły malcze, niech cię Pan Bóg ma w swojej opiece! A ty; panie Laurent, bądź grzecznym, powtarzam, bo jeżeli nie... to zginiesz... otwarcie ci powiadam!...
Klaudjusz pocałował małego Piotrka i wyszedł z pokoju. Zeszedł prędko ze schodów, ale wchodząc do sali zaczął kuleć trochę.
Gospodarz, zobaczywszy go, zapytał zdziwiony:
— Jakto, podniosłeś się pan i chodzisz ze zwichniętą nogą! — To doprawdy nie do darowania!
— Aj! — odrzekł Klaudjusz — nie powiadam, że dobrze robię. Ból dokucza mi potężny i chętnie bym pozostał w łóżku, ale co robić, potrzebuję koniecznie jechać do Paryża...
— Narażasz się pan na to, że możesz pozostać na całe życie kulawym.
— E! silny jestem i nie byle co mnie pokona... zresztą nie ma o czem gadać, bo muszę jechać...
— Czy towarzyszące panu osoby także odjeżdżają?
— Nie... Czekać tu będą na mnie parę dni, oto proszę trzysta franków na ich wydatki. Gdy wrócę, porachujemy się...
— Dobrze, proszę pana... Zaraz panu kwit przygotuję...
— Jak się panu żywnie podoba.
— Na jakie nazwisko, jeżeli łaska?
— Klaudjusz Marteau, kochany panie.
— Jedziesz pan pociągiem, wychodzącym o piątej minut czterdzieści pięć, zapytał gospodarz.
— Tak.
— To masz pan czas dostać się na kolej bez zbytniego pospiechu...
— Bo też o pospiechu, jako kulawy myśleć nie mogę...
— Oto kwit pański... k
— Dziękuję... Daj mi pan kawałek chleba, kawałek zimnego mięsa i butelkę wina na drogę...
W pięć minut później Klaudjusz Marteau był już na stacji, kupił sobie bilet drugiej klasy i wyjechał do Paryża. Zdawało mu się, że kolej za wolno idzie, tak mu pilno było. Nareszcie zatrzymali się na stacji świętego Łazarza. Eksmarynarz wyskoczył z wagonu, skoczył do powozu i krzyknął na stangreta:
— Ulica Raffet w Auteuil, tylko jedź, co koń wyskoczy... Sto sous za kurs i drugie sto na piwo.
Stangret podciął konia i poleciał galopem.

∗             ∗

Lekarstwo, zaordynowane przez doktora V.... i kilka po nim szklanek letniej wody, poskutkowały i niebawem ulżyły znacznie chorej, oczyszczając żołądek. Niteczki krwiste coraz były rzadsze, oczy traciły wyraz nieruchomy, członki stawały się coraz wolniejsze. Pomimo tych jednak pocieszających symptomatów uczony doktor kiwał głową, co było oznaką, że jest niezmiernie zaciekawiony. Grzegorz wiedział to dobrze.
— Kochany profesorze — rzekł — czy skonstatowałeś coś niebezpiecznego?
— Przynajmniej bardzo dziwnego... odpowiedział doktor V.
— Co takiego?
— Pewna obserwacja jaką zrobiłem, przekonywa mnie, że trucizna podawana była chorej po kilka razy i to w różnych dozach, co przekonywa, że zbrodnia popełnianą jest przez osobę, mającą swobodny przystęp do pani Delariviére..
Edma wtrąciła się teraz.
— Panie doktorze — rzekła — czy pozwolisz mi dać pewne objaśnienia, które się może przydadzą na co?
— Mów, kochane dziecię, słucham cię — odparł uczony.
— Ubiegłej nocy spałam niedobrze i ciągle się budziłam... Naraz wydało mi się, że ktoś po cichu wchodził na schody i zatrzymuje się w sieni. Przejęta jakąś obawą, podniosłam się, zapaliłam świecę, wyszłam z pokoju i weszłam do matki...
— I cóż? — zapytał żywo Grzegorz — co pani Delariviére?...
— Spała i zdawała się spokojną. Uklękłam przy łóżku, pomodliłam się trochę i odeszłam do siebie. Upłynęło kilka minut i jakiś łoskot mnie uderzył... Podniosłam się znowu, bardzo niespokojna tym razem, powtórnie weszłam do matki... Przechodząc przez sień zdawało mi się, że słyszałam zamykające się ostrożnie po cichutku drzwi od sieni... Czy to było tylko złudzenie?... sama nie wiem... Weszłam do matki. Spostrzegłam mamę na łóżku z otwartemi oczami a karafkę z napojem rozbitą przy łóżku.
— Dla czego nie powiedziałaś mi pani o tem? — rzekł z wymówką Qrzegorz.
— Nie przywiązywałam żadnego do tego znaczenia... Rozbita karafka wytłómaczyła mi przyczynę hałasu. Niczego nie byłam pewną; przypuszczałam, że mi się zdawało tylko i nie myślałam już wcale o tem, i dopiero uwagi pana profesora przywiodły mi wszystko na pamięć.
— Aby ktoś przesadzał mur w nocy, to wydaje mi się niepodobnem — zauważył stary doktor. Truciciel musi więc znajdować się na miejscu i znać doskonale wewnętrzny rozkład domu.
— Czyż taki nędznik żyłby pomiędzy nami? — szepnął przerażony Grzegorz. Boże wielki! domysł to przerażający!..
— Kto ma klucz od apteki? — zapytał profesor.
— Ja... — odpowiedział doktor pomocnik.
— Czy zostawiasz go pan czasami we drzwiach?
— Nigdy... zresztą trucizny zamknięte są w szafie, od której kluczyk noszę zawsze przy sobie... Oto jest.
— Czy pomiędzy temi truciznami macie „Datura stramonium?“
— Mamy.
— W jakiej ilości?...
— Najwyżej dziesięć gramów. Używamy tego niebezpiecznego środka tylko w wyjątkowych razach.
— Można doprawdy głowę stracić... — mruknął doktor V...
— Otrucie nie ulega żadnej wątpliwości, ale gdzież jest truciciel! Oto pytanie, zatrważające pytanie... — pomyślał, a głośno dodał:
— Potrzeba rozciągnąć około chorej wielką czujność i to nieustanną...
Poruszenie Joanny przerwało mowę doktora; uniosła się na łóżku.
— Pić — zawołała — pić mi się chce.
Grzegorz podał szklankę wody ocukrzonej. Wypiła ją chciwie, opuściła głowę na poduszki i przymknęła oczy.
— Doktorze — spytała Edma — matce już daleko lepiej, nie prawda?
— Tak jest, proszę pani — odrzekł starzec i spodziewam się, że za kilka godzin jeszcze się bardziej polepszy. Matka pani jest ocaloną.
— Edma rozpłakała się z radości.
— O panie, niech ci Bóg wynagrodzi! Ja mogę tylko modlić się za pana i uczynię to z całej duszy!...
Powóz jakim jechał Klaudjusz Marteau jechał prędko. Stangret zatrzymał konia na rogu ulicy Raffet z bulwaru Montmorency, o dwadzieścia kroków od bramy.
— Masz swoje dwie sztuki — powiedział do niego marynarz.
— Dziękuję obywatelu.
— Teraz biorę cię na godziny... poczekaj tu na mnie...
— Dobrze.
— Czy wiesz, gdzie mieszka komisarz tej dzielnicy?
— Wiem... Przy ulicy Lafontaine, nie daleko stąd.
— Dobrze... Teraz mnie posłuchaj... Wydajesz mi się uczciwym chłopakiem.
— Nie jestem złym — odrzekł śmiejąc się stangret.
— Uważam, że będziesz zdolny wyświadczyć mi pewną przysługę.
— Z całą chęcią.
— Tem bardziej — ciągnął Bordeplat — że za tę przysługę czekać cię będzie dobre wynagrodzenie.
— Wynagrodzenie nigdy nie przeszkadza, ale mogłoby się i obejść bez niego. O cóż idzie?
— Nazywam się Klaudjusz Marteau. Będziesz pamiętał?
— Klaudjusz Marteau?... bardzo dobrze.
— Widzisz tę kratę?...
— Ma się rozumieć!...
— To brama domu zdrowia, do którego wejdę za interesem. Będę tam kwadrans albo i pół godziny... Zależeć to będzie od wielu rzeczy... Jeżeli po godzinie nie wyjdę, to pojedziesz do komisarza policji i powiesz mu, że cię upoważniłem do tego, iżbyś go przyprowadził dopomnieć się o mnie.
— Czy to wszystko?
— Wszystko.
— To nie będzie zbyt trudnem do wykonania.
—Będzie za to dwadzieścia franków na piwo. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem... Za godzinę do komisarza... dopominać się o osobę Klaudjusza Marteau i o zrewidowanie zakładu, jeżeli się okaże potrzeba!
— Doskonale.
I marynarz zadzwonił silnie do kraty żelaznej.

ROZDZIAŁ XVIII.

Odźwierny przyszedł otworzyć.
— Czego pan sobie życzysz? — zapytał ex-marynarza.
— Wszak to zakład doktora Rittnera?
— Ten dom zdrowia nie należy już do pana Rittnera.
— Jakto? — zapytał zdziwiony Klaudjusz. — Czy pan Rittner sprzedał swój zakład?
— Tak jest, proszę pana.
— A dawno?
— Blisko miesiąc temu.
— To rzecz szczególna — pomyślał Klaudjusz. — Laurent nie wiedział o tem, bo tylko o Rittnerze ciągle wspominał — a głośno dodał:
— Ale to zawsze zakład dla warjatek?
— Tak jest, obywatelu.
— Jak się nazywa nowy właściciel?
— Doktor Grzegorz Vernier.
Marynarz osłupiał ze zdziwienia.
— Doktor Grzegorz Vernier? — zapytał. — Ten co był lekarzem w Melun?
— Ten sam, panie.
— Do pioruna! nie spodziewałem się wcale tego!
— Znasz pan doktora Vernier?
— Naturalnie, pochodzę także z Melun. A czy można się widzieć z doktorem Vernier?
— Owszem, wejdź pan i poczekaj trochę. Pójdę powiedzieć panu doktorowi i zaraz powrócę.
Odźwierny wpuścił Klaudjusza do ogrodu, a sam skierował się ku pawilonowi.
Trzej lekarze i panna Delariviére tylko co opuścili podkój Joanny, pozostawiwszy przy niej infirmerkę zaufaną i wszyscy znajdowali się w salonie. Profesor V... zapisywał lekarstwo... Wtem lekko do drzwi zastukano.
— Proszę — odezwał się Grzegorz.
Ukazał się odźwierny.
— Co tam takiego? — zapytał Vernier.
— A to, panie doktorze, jakiś człowiek wyglądający na marynarza, a przynajmniej tak ubrany, powiada, że jest z Melun, że zna pana doktora i chce się z panem widzieć.
— No to go tu przyprowadź — powiedział doktor Vernier.
Odźwierny się oddalił, a po chwili powrócił z Klaudjuszem Marteau. Marynarz zatrzymał się przy drzwiach, oddał obecnym ukłon po wojskowemu i szybko spojrzał po nich.
— Życzyłeś widzieć się ze mną, mój przyjacielu? — zapytał go Grzegorz.
— Tak jest, panie doktorze — odpowiedział Klaudjusz — chociaż nie pana spodziewałem się zastać tutaj...
— Cóż masz mi do powiedzenia?
— O! mam dużo, ale najpierw muszę panu zadać pewne pytanie.
— Jakie?
— Który z tych dwóch panów, obecnych tutaj, jest panem Rittnerem?
— Żaden mój przyjacielu. Doktor Rittner, mój poprzednik, opuścił Paryż, a nawet Francję, po sprzedaniu mi zakładu. Ci panowie są to koledzy moi, w których pokładam największe zaufanie. Możesz mówić przy nich wszystko bez obawy.
— Jeszcze jedno zapytanie, panie doktorze. Czy masz pan pomiędzy swojemi choremi ciotkę i kuzynkę pana Fabrycjusza Leclére’a?
— Tak jest — odpowiedział Grzegorz. — Ta pani, dodał, wskazując na Edmę — jest córką pani Delariviére.
— Prawda! — wykrzyknął Klaudjusz. — Poznaję panienkę, woziłem ją kiedyś w Melun czółnem razem z panną Baltus.
— Przypominam was sobie — odezwała się młoda dziewczyna.
— O! — zawołał znowu Klaudjusz niezmiernie jestem szczęśliwym, że widzę panienkę przy panu Vernier. Przynajmniej nie obawiam się już o panienkę.
— Nie obawiacie się o mnie? — powtórzyła żywo Edma. — A czegóż się było o mnie obawiać?
— Zaraz pomówimy o tem, gdy się tylko dowiem wszystkiego, co mi potrzeba, a to nie potrwa długo...
Marynarz zwrócił się do Grzegorza.
— Jest także w pana zakładzie młoda kobieta nazwiskiem Matylda Jancelyn?
— Jest... ale po cóż te pytania?
— Ażeby pana powiadomić, panie doktorze, że co noc wchodzi ktoś do zakładu, żeby zadać truciznę pani Delariviére, jej córce, albo Matyldzie Jancelyn... a może i wszystkim trzem nawet...
Stary uczony zerwał się z miejsca.
— A! — wykrzyknął — więc jest światło!... jest światło!... przeczuwałem to przecie...
Grzegorz pochwycił obie ręce Klaudjusza.
— Na Boga, wytłomacz się człowieku!... wytłomacz się!...
— Tłomaczenie będzie proste i krótkie. Od trzech nocy śledzę krok w krok nędznika truciciela, który się tu zakrada. Kogo, nie wiem, ale uprzedziłem pana, więc się pan dowie.
— Moją matkę... to moją matkę! — wykrzyknęła Edma, wybuchając płaczem.
— Utrzymujesz, że jakiś człowiek zakrada się nocą do tego domu? — zapytał Grzegorz.
— Tak jest, panie doktorze... pomiędzy dwunastą a pierwszą i za każdym razem pozostaje tutaj około dwudziestu minut.
— Ależ to niepodobna! Brama od ulicy Raffet jest zawsze zamknięta, zawsze jej stróż dobrze pilnuje.
To też łotr nie tamtędy się dostaje, wkrada się furtką, wychodzącą na bulwar Montmorency, obok przejazdu kolejowego.
Doktor zabrał głos i powiedział:
— Nie, to niepodobieństwo. Gdyby truciciel wchodził przez tę furtkę, pan dyrektor zarazby był powiadomiony o tem?
— Ja, — zapytał Grzegorz. — A to jakim sposobem?...
— Za pomocą dzwonka elektrycznego, umieszczonego w pańskim pokoju sypialnym. Przy furtce od bulwaru Montmorency jest aparat, poruszający dzwonek i dzwoni w tej chwili, gdy furtka otwiera się.
— Nie słyszałem nigdy dzwonienia — odpowiedział Grzegorz — a nawet nie wiedziałem o istnieniu tego dzwonka.
— To szczególne — pomyślał Schultz i jakoś się zadumał.
— Czy można zobaczyć ów aparat? — spytał Klaudjusz.
— Zapewne — odrzekł młody doktor. — Chodźmy.
— Wszyscy z salonu udali się do pawilonu, w którym mieszkał Vernier i weszli na pierwsze piętro.
Schultz ze świecą w ręku pokazał w sypialnym pokoju dzwonek, umieszczony pod samym gzymsem sufitu, ukrytego za draperją łóżka, a łączą się z aparatem ostrzegającym wynalezionym przez Rittnera.
Poszli do gabinetu.
— Oto stąd — rzekł, wskazując doktor Schultz — wychodzi drut łączący.
Klaudjusz skoczył na krzesło, zbliżył się do muru, pochwycił za drut i pociągnął. Drut pozostał mu w ręku.
— Nie ma dziwoty — zawołał — że mechanizm się nie porusza, bo drut jest przecięty...
— Przecięty? — powtórzył Grzegorz coraz bardziej zdziwiony. — Przez kogo?
— A toć — odrzekł Klaudjusz — z pewnością przez nędznika, który wchodzi tu śmiało we dnie, nie obawiając się żadnego podejrzenia, a nocą się zakrada.
— A ten człowiek — zapytał Grzegorz drżącym ze wzruszenia głosem — czy go znasz przyjacielu?
— Czy znam? spodziewam się że go znam. I pan znasz go także, panie doktorze i jesteś pan przez niego oszukiwany.
— Nazwisko jego... nazwisko? szeptał młody doktor.
— Fabrycjusz Leclére — odpowiedział Klaudjusz.

ROZDZIAŁ XIX.

Gdyby niespodzianie piorun wpadł do gabinetu doktora, nie zrobiłby większego wrażenia, niż nazwisko Fabrycjusza, wymienionego przez Klaudjusza Marteau. Edma, Grzegorz i doktor Schultz stali jak wryci i własnym uszom nie dowierzali.
— I to nie jedna jego zbrodnia! — ciągnął marynarz. — Posiada ich więcej na swem sumieniu, a powie się o każdej parę słów w stosownej chwili i miejscu! Jeżeli jednak przybyłem dość wcześnie, ażeby przeszkodzić spełnieniu tej ostatniej, to i za to dziękuję gorąco Bogu.
— Tak jest, mój przyjacielu — odpowiedział Grzegorz — przybyłeś na czas jeszcze. Ale to, coś nam oznajmił, jest tak dziwne i tak niespodziewane, że naprawdę nie śmiem w to uwierzyć... Czy ja cię dobrze zrozumiałem, mój bracie? Czy nie mylisz się czasami?
Klaudjusz Marteau podniósł w górę rękę.
— Zrozumiałeś mnie pan dobrze, panie doktorze, a przysięgam panu na to, co mam najświętszego na świecie, że powiedziałem prawdę.
— Pewny jestem dobrej twej wiary — odrzekł Vernier — rozumiesz jednak, że podobne oskarżenie musi polegać na dowodach materjalnych...
— Będziesz je pan miał i to jak najlepsze — wykrzyknął Bordeplat.
— Pochwycisz pan nędznika przy spełnianiu jego zbrodni!...
— Jakim sposobem?
— Czuwając tej nocy i przyszłej... Jeżeli truciciel wie, że pani Dalariviére nie umarła, to powróci z pewnością, aby jej zadać cios ostatni.
— Ten dzielny człowiek prawdę mówi, Grzegorzu — odezwał się doktor V... — Potrzeba na gorącym uczynku schwytać mordercę, a wtenczas nie będzie już żadnej wątpliwości |
— O! kochany profesorze, już teraz wcale nie wątpię — wykrzyknął Grzegorz. — Oczy mi się otworzyły w tej chwili... Przypominam sobie wiele szczegółów, które nie dobrze świadczą o panu Fabrycjuszu Leclére... Przed paru dniami wynalazł on jakiś pretekst aby pozostał sam w moim gabinecie i wtedy to zapewne przeciął drut dzwonka elektrycznego... Brylant, zgubiony w okólniku, świadczy także przeciwko niemu i mocno go potępia... Ale jakim sposobem mógł łotr zdobyć klucze, którymi się posługuje?...
— Dostał je zapewne od doktora Rittnera — odpowiedział doktor Schultz.
— Pocóżby je Rittner mu dawał?... zapytał Grzegorz, patrząc ze zdziwieniem na swojego pomocnika. Czyż oni się znali?
— Ależ doskonale... byli w wielkiej ze sobą przyjaźni i to od bardzo dawna...
— Leclére utrzymywał, że bardzo mało zna mojego poprzednika, że poznał go dopiero przy umieszczaniu pani Dalariviére.
— Kłamał zatem bezczelnie...
— Za przeproszeniem pana doktora, odezwał się Klaudjusz, a co też on mówił panu o Matyldzie Jancelyn.
— Nic... Pytany przezemnie o tę kobietę, oświadczył, że jej nie zna nawet z nazwiska.
— Ach! oszust! zna ją bardzo dobrze. Była z nim razem w Melun w wigilję pewnego dnia pamiętnego, nie potrzebuję mówić więcej. A mam na wszystko dowody i jakie jeszcze dowody! Ani się nawet nie domyśla tego ten nędznik. Dlatego właśnie wysłał mnie szelma do Hawru gdzie nie pojechałem, na szczęście pańskie. A jeżeliby przyszła mu ochota utrzymywać, że posyła mnie tam po zakup małego statku parowego, to mu zakleję gębę tą oto depeszą, którą przejąłem, a którą chciał mu posłać z Mantes jego głupi kamerdyner, posłany ze mną ażeby mnie pilnować...
Mówiąc ta Klaudjusz Marteau, podał Grzegorzowi papier napisany przez Laurenta.
Widocznie chciał się pozbyć ciebie — rzekł młody doktor, rzuciwszy spojrzenie na depeszę. — Od jak dawna Leclére podejrzywał, że posiadasz tajemnicę jego zbrodni.
— E! — wykrzyknął Klaudjusz — on nie wie nic stanowczego i to właśnie daje mi nad nim przewagę. Nie bardzo grzecznie postąpiłem z kamerdynerem, ale zapobiegłem skutecznie, ażeby nie doniósł o mnie swojemu panu.
I marynarz w krótkości opowiedział, co się stało w Mantes, za co naturalnie uzyskał zasłużoną pochwałę.
— Mówiliśmy o innej zbrodni, popełnionej przez Lecléra, — odezwał się Grzegorz.
— Kilku innych może — odpowiedział marynarz. — Poczekajmy, a wszystko wyjdzie pomału na jaw! Teraz zajmijmy się rzeczą pilniejszą, przygotuj się pan oto, panie Vernier, do schwytania truciciela z trucizną w ręku. Tym sposobem oszczędzi mu się przykrości wypierania.
— Fabrycjusz mordercą mojej matki! — szepnęła boleśnie Edma. — Boże! jak pomyślę, że podobny nędznik kochany jest przez Paulę!
Grzegorz posłyszawszy to, zatrząsł się i pobladł śmiertelnie.
— Paula! — powtórzył — to prawda! Panna Baltus kocha tego nikczemnika, ufa mu na ślepo. W tej chwili w Melun sam na sam się z nią znajduje... Doprawdy obawiam się!
— Potrzeba ją uprzedzić koniecznie — wtrąciła żywo Edma.
— Naturalnie; pociąg do Fontaineblau przechodzi o dziesiątej minut dwadzieścia pięć. Można być w Melun o jedenastej czterdzieści, a w willi Baltus o północy. Poślę starą Magdalenę, wierną gospodynię moją. Panie Schultz bądź pan łaskaw powiedzieć jej, aby się zabrała i każ zaprządz do powoziku.
Doktor pomocnik wyszedł zaraz.
— Tylko ostrożnie moje dziecko — rzekł profesor — jeżeli Leclére znajduje się w willi Baltus, to naturalnie zobaczy twoją gospodynię, którą zna. Potrzeba urządzić w ten sposób, ażeby obecność tej kobiety nie wzbudziła w nim żadnego podejrzenia.
— Słusznie, kochany profesorze. Cóż kazać powiedzieć Pannie Baltus?
— Że rozum Joanny zaczyna przebudzać się, że chwilami pamięć powraca. Truciciel, obawiając się wyzdrowienia swojej ofiary, pospieszy dokończyć dzieła.
— To co się nazywa wyśmienicie wymyślone — wykrzyknął Klaudjusz.
A po cichu dodał:
— Nie na żarty przebiegły stary!
— Masz najzupełniejszą rację, kochany profesorze — oświadczył Grzegorz — uczynię tak, jak mówisz i zaraz napiszę słów kilka.
Usiadł przy biurku, wziął ćwiartkę papieru i skreślił następujące słowa:

„Kochana Panno Paulo!

Pan Bóg skoro zechce robi cuda. Dał nam tego dowody, zsyłając na panią Delariviére błyski rozumu. Zdaje się sobie przypominać. Wymawia pewne nazwiska, o których jak się zdawało zapomniała zupełnie... Może tej nocy przypomni sobie wszystko. Może jutro wszystko wypowie. Proszę panią, przybywaj jak najprędzej. Potrzebna nam pani bardzo... Edma ściska panią. Ja pokornie ścielę się do jej nóżek.

Grzegorz Vernier.“

Młody człowiek głośno przeczytał ten list, włożył go w kopertę i zapieczętował.
Stara gospodyni weszła do gabinetu przed chwilą i była obecną przy czytaniu.
— Magdaleno — powtórzył do niej Grzegorz — słyszałaś? — Słyszałam, panie doktorze.
— Zrozumiałaś?
— Zrozumiałam.
— A więc bierz list, jedź natychmiast do Melun i oddaj go do własnych rąk panny Baltus. a jeżeli będą cię tam zapytywać, to powtórz dokładnie coś słyszała. Więcej nic nie wiesz.
— Niech pan będzie spokojny, panie doktorze, prędzej dałabym sobie język uciąć, niżbym powiedziała słowo więcej.
Ukłoniła się i wyszła.
— Dzielna istota! — mruknął stary uczony.
— Wierna i przywiązana. Pochodzi jeszcze z czasów, w których starzy służący należeli do rodziny.
Grzegorz wziął obie ręce Klaudjsza i szczerze je uścisnął.
— Oddałeś nam wielką przysługę, dzielny przyjacielu. Takiej przysługi niczem się nie da wynagrodzić. Może jednakże znajdziemy później sposobność okazania ci dowodu naszej wdzięczności.
— Pan mi nic nie winien, panie doktorze, nie mam prawa nawet do wdzięczności pańskiej odrzekł marynarz — spełniłem tylko swój obowiązek, a spełniłem go, przysięgam panu, z największą przyjemnością.
— Czy pozostaniesz u nas na noc?
— Nie, panie doktorze, muszę być w Neuilly Saint James, mam jeszcze coś do zrobienia...
I Klaudjusz Marteau, pożegnawszy się z wszystkimi, powrócił do czekającego nań stangreta przy rogu ulicy Raffet.

ROZDZIAŁ XX.

Zaraz po wyjściu dzielnego marynarza doktor Schultz poszedł do apteki, aby przygotować lekarstwo, zapisane przez profesora. Stary doktor opuścił zakład, Edma z początku złamana była strasznem wzruszeniem, ale potem pokrzepiona nadzieją, wypoczywała od dawna.
Dokor Vernier i Schultz rozeszli się także do swoich mieszkań, ale postanowili tej nocy czuwać w ubraniu, ażeby być przygotowanym na każde poruszenie, i dla tego to uporządkowali wpierw drut elektryczny, aby być pewnymi, że nikt się bez ich wiedzy nie dostanie przez małą furtkę do parku.
Powróćmy do Mantes, gdzieśmy pozostawili Laurenta pod dozorem małego Piotrusia, energicznego dwunastoletniego chłopaka, zaopatrzonego w rewolwer dużego kalibru.
Po odjeździe Klaudjusza pan intendent przyszedł do siebie o tyle, że się mógł rozpatrzeć w obecnem swojem położeniu.
— Jestem w matni! — myślał sobie. Ten Klaudjusz to łotr śmiały, niezwykle odważny i zręczny. Jeżeliby mnie posądzono o kradzież tych trzydziestu tysięcy franków, które mi zabrał, jak się usprawiedliwię? Marteau zdolnym jest skompromitować Fabrycjusza, zdolnym jest wpakować go w kałużę, nagromadzić przeciwko niemu fałszywych dowodów, pomimo niewinności narazić na niebezpieczeństwo, a może nawet na zgubę. W takim razie postradam miejsce, a kto wie, czy przeklęty marynarz nie znajdzie sposobu i mnie także skompromitować.
Pochwycił się za głowę i postawił sobie pytanie:
— Klaudjusz Marteau jest zręcznym łotrem, ale pan Fabrycjusz nie jest głupcem, a w dodatku najuczciwszym jest człowiekiem! Jeżeliby został ostrzeżonym o tem, co mu zagraża, znalazłby z pewnością sposób wykręcenia i siebie i mnie naturalnie. Gdybym go ostrzegł o niebezpieczeństwie, byłby mi wdzięcznym bez granic. Trzeba więc prześcignąć marynarza... chociaż mnie bardzo uprzedził.
Dla oswobodzenia siebie i mojego pana, co zrobić ażeby się uwolnić z zasadzki?
Po chwili namysłu odpowiedział sobie:
— Tak sobie rozmyślając, Laurent podniósł głowę i zaczął się wpatrywać w Piotrusia.
— No, chłopcze — odezwał się do niego — widzisz, na co się naraziłem, za to tylko, że chciałem wiernie służyć swojemu panu, co było moim obowiązkiem. Ani się żartem domyślałem, żeby uczciwe spełnianie służby mogło się komu niepodobać.
Piotruś uśmiechnął się figlarnie.
— O, panie Laurent — odpowiedział — ile to razy człowiek nie wie, czy dobrze, czy źle robi, jeżeli się nie zastanawia nad sobą.
— Masz rację mój chłopcze; ale jest dosyć charakterów słabych, nie wiedzących, czego się trzymać... Co do mnie, dotrzymam słowa danego Klaudjuszowi Marteau.
Dzieciak wyjął z kieszeni rewolwer i zaczął się bawić takowym.
— Doskonale pan zrobi, panie Laurent, bo w razie przeciwnym byłbym zmuszony dotrzymać obietnicy...
— Jakto, gdybym chciał uciekać, strzeliłbyś do mnie?..
— Jak do królika, panie Laurent... Słowo panu daję najświętsze.
— Nie przyjdzie do tego, kochany malcze, ponieważ nie wydalę się z Mantes bez zezwolenia Klaudjusza.
— Liczę na to, panie Laurent.
— Zdaje mi się jednakże, że nie potrzebujemy siedzieć tutaj w zamknięciu. Moglibyśmy przed wieczorem przejść się trochę po mieście.
— I owszem, jeżeli pan sobie życzysz. Mam rozkaz niespuszczania pana z oczu i spełnię to tak dobrze tutaj, jak na mieście, to zupełnie wszystko jedno. Nabity rewolwer trzymać będę za kurek.
— Do djabła! — pomyślał intendent, to człowiek z tego bębna!... ucieczka nie łatwa będzie!
I wyszedł z pokoju, a za nim mały Piotrek.
Spacer nie przeciągnął się długo. Po pół godzinie powrócili do restauracji i zasiedli zaraz do wieczerzy. Laurent zajadał z wielkim apetytem, ale pił bardzo umiarkowanie. Rozmowa nie szła jakoś. Zaledwie przemówili do siebie kilka nic nie znaczących wyrazów. Po jedzeniu i wypiciu kawy Laurent powiedział, że się pragnie położyć. Piotruś wprowadził go do pokoju, do którego wszedł z nim razem.
— Niech mi pan nie ma za złe — odezwał się — że ja pana pilnuję. Pan jesteś posłuszny swojemu panu, a ja swojego słucham.
— Wcale ci nie mam za złe, mój malcze, chociaż niepotrzebny cały ten dozór, bo przecie dałem słowo, że się nie ruszę nigdzie.
Dzieciak obszedł pokój do okoła, przekonał się, że jest jedno tylko wyjście do sieni i powiedział:
— Więc i to pana nie obrazi, że zamknę drzwi na dwa spusty i klucz zabiorę?...
— Wcale a wcale... Będę spać najspokojniej do samego rana jak człowiek, co ma spokojne sumienie.
— Życzę panu dobrej nocy, panie Laurent.
— Dobranoc ci, chłopcze. A obudź mnie, skoro dzień się zrobi.

ROZDZIAŁ XXI.

Mały Piotruś wyszedł, zamknął drzwi na klucz i udał się do siebie na spoczynek. Ale przyszło mu na myśl, że Laurent mógłby oderwać zamek i należy temu zapobiedz.
Jednem ze zwykłych jego zajęć, było naprawianie sieci, to też nie rozstawał się nigdy z narzędziami potrzebnemi do tej roboty. Wyciągnął z kieszeni długi mocny szpagat, którego jeden koniec przywiązał do klamki, a drugi owiązał sobie około nogi i w ubraniu rzucił się na łóżko.
— W ten sposób — myślał sobie — nie uda się panu Laurentowi otworzyć, żeby mnie nie obudzić...
I zasnął spokojnie.
Kamerdyner Fabrycjusza poczekał jeszcze z dziesięć minut.
— Ten straszny dzieciak — pomyślał — musiał już usnąć chyba. Oto chwila do ucieczki. Gdybym nożem zamek podważył, tobym się załatwił prędko.
Po chwili namysłu potrząsnął jednakże głową i powiedział:
— Na nic!... ta bestja może się położy — podedrzwiami, aby pochwycić mnie w chwili wydobywania się na świeże powietrze i mógłby mi wpakować kulkę w plecy, co by nie było tak bardzo przyjemnem.
Laurent zbliżył się do jednego okna w swoim pokoju, otworzył je z wielką ostrożnością, żeby nie narobić hałasu i wychylił się na dwór.
Noc już była zupełna, ale przy świetle latarki, zawieszonej na ścianie mógł dojrzeć, że wychodzi na podwórze stajenne. Tuż pod samym oknem leżała kupa gnoju, którą zdradzał rozchodzący się silny odór. W głębi podwórza rysowała się niewyraźnie w zmroku brama wjazdowa, wychodząca na ulicę sąsiednią.
Po tym krótkim egzaminie Laurent pokręcił głową z zadowoleniem.
— To więcej warte, niż podwójna drabina — rzekł do siebie, cofając się w głąb pokoju.
Otworzył sakwojaż podróżny, wyjął z niego rewolwer, w który radził mu się zaopatrzyć Fabrycjusz, a włożywszy go do kieszeni powrócił do okna.
Na podwórzu panowało zupełne milczenie. Laurent wszedł na okno, uchwycił się silnie ramy i wyskoczył. Przez parę sekund wisiał w powietrzu, nareszcie puścił się i spadł na stos gnoju, nie zrobiwszy sobie nic złego. Podniósł się na nogi, przeszedł cichutko na palcach wzdłuż muru aż do bramy, otworzył ją i znalazłszy się na ulicy, zaczął lecieć ku stacji kolei.
Mały Piotruś zasypiał tymczasem z zaciśniętemi pięściami.

∗             ∗

Było już około dziesiątej, gdy Klaudjusz Marteau wyszedł z zakładu w Auteuil, przez bramę od ulicy Raffet.
Stangret, wierny rozkazowi jaki otrzymał, spoglądał co pięć minut na zegarek i sposobił się, skoro nadejdzie oznaczona godzina, popędzić do komisarza, aby go zawiadomić, że pewien podróżny, którego przed godziną przywiózł ze stacji św. Łazarza do domu warjatek, żąda pomocy policji.
Marynarz nadszedł tymczasem.
— A to pan — wykrzyknął stangret.
— Tak... Wszystko odbyło się jak potrzeba i oto jestem...
— No, to dobrze, bo i czas już był wielki!... Jeszcze pięć minut, a poleciałbym na ulicę La Fontaine do komisarza. Gdzie jedziemy?
— Do Neuilly Saint James, bulwar Sekwany. Zatrzymasz się tylko po drodze przed jaką lepiej wyglądającą restaurację. Ofiaruję ci jaką przekąskę i szklankę wina.
— Rozumiem, obywatelu! O! jakie z pana dobre dziecko!.. Powinieneś mnie pan rocznie wynająć...
— Jak tylko zostanę bogaczem, to zaraz pomyślę o tem, kochany chłopcze... — odrzekł śmiejąc się marynarz.
Przystanek w restauracji przeciągnął się dłużej trochę i było już około północy, gdy fiakr zatrzymał się znowu na bulwarze Sekwany, przed małą furtką, którą dobrze znamy.
Stangret, hojnie zapłacony, odjechał, marynarz zaś wyjął klucz z kieszeni, wszedł do parku, a następnie do swojego mieszkania, wziął krytą latarkę, zapalił ją, schował do kieszeni i przez aleje najbardziej zacienione doszedł do willi, obszedł ją wolno do koła wpatrując się w każde okno, czy się gdzie czasami nie świeci.
Blisko kwadrans stał przed oknami Fabrycjusza. Ciemno w nich było zupełnie.
— Jeżeli łotr miał zamiar powrócić tej nocy — pomyślał Klaudjusz — to jużby być powinien, nie ma potrzeby na teraz interesować się nim więcej.
W prawym rogu posiadłości, w stronie Sekwany poza domem, w którym mieszkał z małym Piotrusiem, znajdowały się gęste krzaki i przepyszny, rozłożysty jawor. Bordeplat wsunął się w te zarośla, ukląkł u stóp jaworu, wyjął z kieszeni latarkę, rozjaśnił światło i nożem zaczął kopać ziemię. Była ona w tem miejscu pulchna, widocznie więc była poruszana niedawno.
Po paru chwilach nietrudnej pracy, Klaudjusz wydał okrzyk zadowolenia, bo natrafił na szkatułkę, należącą do Matyldy Jancelyn. Podniósł ją i poszedł w pobliską aleję, mówiąc sam do siebie:
— Nędzny łotrze... morderco i złodzieju... Tutaj w tej szkatułce są dowody twoich zbrodni!... Mam je... trzymam... i biada temu, coby mi je odebrać zapragnął.
Naraz zadrżał i przerwał swój monolog. Odgłos nadjeżdżającego szybko powozu doszedł do uszu jego. Powóz się zatrzymał i zaraz odjechał.
— Co to, truciciel powrócił — pomyślał sobie Marteau. — Jeżeli tak, to przybył zapewne po swój flakonik z „Datura stramonium“ i rozwiązanie niebawem nastąpi... No, zaraz zobaczymy...
Zbliżył się do willi z oczami wlepionymi w okna Fabrycjusza i zaczął uważnie przysłuchiwać się.
W domu panowało milczenie i ciemność. Klaudjusz się zawrócił.
— Nie, to nie on — pomyślał. — To jakiś zapewne opóźniony sąsiad przejeżdżał z Paryża.
Skierował się ku furtce, wychodzącej na bulwar Sekwany i przystanął przy niej wielce zdziwiony. Pewnym był, że ją zamknął, a tymczasem była otwartą.
— Cóż to może znaczyć? zapytał. — Ktoś wchodził tędy!...
Chciał przestąpić próg, gdy człowiek jakiś stanął przed nim.
— Nie przejdziesz! — rzekł ten człowiek zdławionym głosem...
— Pewnym jesteś — odparł marynarz. — Czy to ty mi nie pozwolisz?...
— Ja...
— A któż ty jesteś?...
I nie czekając odpowiedzi, Bordeplat skierował światło latarki na natręta zagradzającego mu przejście.
— Laurent! — wykrzyknął osłupiały, poznawszy kamerdynera z rewolwerem w ręku. Co ty tu robisz nieszczęśliwy?...
— Bronię swojego pana, którego chcesz zgubić...
— Twój pan jest złoczyńcą!...
— Kłamstwo i oszczerstwo!
— A ty jesteś wspólnikiem mordercy!.. Usuń się, bo przejść potrzebuję...
— Nie przejdziesz!... Zastanów się... ja jestem uzbrojony...
— I ja także, do wszystkich piorunów!
I Klaudjusz wziął rewolwer do ręki.
— Ustąp! — powtórzył.
— Nigdy!
Jednocześnie padły dwa wystrzały i odbiły się złowrogo w Sekwanie... Po tych wystrzałach rozległ się krzyk boleści...

∗             ∗

Widzieliśmy Fabrycjusza Leclére, gdy przybył na stację w Melun, gdzie oczekiwała nań Paula, mająca zawieść ukochanego do willi.
Przez cały dzień gorąco było bardzo dokuczliwe. Wieczorem atmosfera stała się jeszcze cięższą, przepełniona była elektrycznością.
Fabrycjusz i Paula, zjadłszy sam na sam obiad, udali się dla odetchnięcia świeżem powietrzem w głąb parku usiedli tam pod cieniem wielkiego drzewa na darniowej ławeczce.
Paula Baltus, ubrana w długi z białego muślinu pegnoir, słuchała z upojeniem miłosnych słów narzeczonego. Fabrycjusz nagle zamyślił się głęboko...
— O czem tak myślisz, Fabrycjuszu? — zapytała panna Baltus, zaniepokojona tą gwałtowną zmianą i niewytłómaczonem milczeniem.
— Dla czego wydajesz się smutnym, skoro jesteś przy mnie?...
— Chcesz wiedzieć? — szepnął Fabrycjusz, podnosząc głowę i wlepiając w pannę Baltus długie a przejmujące spojrzenie.
— Chcę i to koniecznie.
— A więc, jestem smutny, bo czas szybko przechodzi i za godzinę zmuszony będę wydalić się z tego domu, gdzie pozostawiam szczęście moje i moje życie.
— Po co się martwić takiem krótkiem rozstaniem. Wszak powrócisz jutro?
— Zapewne!... Będę tu jutro i codziennie, dopóki obecność twoja będzie tu potrzebną... Takie mam postanowienie i najgorętsze życzenie... Ale kto może odpowiadać za jutro, kto wie, gdy opuszcza swoje szczęście, czy znajdzie je znowu?
— Jakto?.. Czyż może ci co przeszkodzić powrócić tu jutro?
— Coś nieprzewidzianego... niespodzianego, wypadek na kolei albo w powozie... Kto wie, czy żyć będę jutro...
Paula zbladła i wykrzyknęła:
— Co za myśl jakaś straszna? — odpędź ją jaknajprędzej od siebie... bo mnie przerażasz!...
— Radbym... ale nie mogę... Jestem dziś słaby jakiś i zabobonny... Potrzeba rozstania się z tobą przeraża mnie poprostu... Czarne jakieś przeczucia opanowały mój umysł. Wiem, że należy odjechać... wiem, że muszę to uczynić, ale zdaje mi się, że nie zobaczymy się już więcej, że cię widzę po raz ostatni.
Nagle rumieńce wystąpiły na policzki młodej dziewczyny. Spuściła oczy i szepnęła:
Czy naprawdę tak ci się wydaje?
— Przysięgam!...
— No to nie odjeżdżaj.
Leclére zadrżał. Osięgnął cel zamierzony.
— Co? powiedział, wpatrując się w pannę Baltus z głębokiem zdziwieniem — co powiedziałaś, najdroższa?
— Chcę rozproszyć wszelkie twoje obawy — odparła Paula chcę ci dowieść, że przeczucia twoje są urojeniem.
— Ale co świat powiedziałby, Paulo?
— Co mnie tam świat obchodzi?... Bylem sumienie miała spokojne, bylem sobie nic do wyrzucenia nie miała, to zresztą mała rzecz wszystko. Jesteś narzeczonym moim... Ufam ci bez granic... Powierzam chętnie twojemu honorowi honor mój dziewiczy... Cóż nad to naturalniejszego i słuszniejszego? Któżby śmiał miotać potwarze na tak naturalny postępek? Zajmiesz mieszkanie zdala odemnie, w prawym pawilonie willi... Jutro raniutko zejdziesz do ogrodu, ta ja tam przyjdę także, będziemy się przypatrywać wschodowi słońca... No, w takim razie nie powtórzysz chyba, że mnie nigdy już więcej nie zobaczysz.
— Paulo, kochana Paulo, jesteś doprawdy aniołem!
— Bo robię, co sobie życzysz — odrzekła śmiejąc się młoda dziewczyna. Zaczekaj tu na mnie pięć minut...
— Gdzie idziesz?
— Wydam rozkazy pannie służącej, żeby pokój przygotowała.
I panna Baltus odeszła szybko.
Fabrycjusz, pozostawszy sam, nie ukrywał już dzikiej radości swojej. Zwycięstwo wydało mu się teraz pewnym zupełnie. Ani Frantza Rittnera, ani Renégo Jancelyn, ani Matyldy nie potrzebował się już obawiać. Joanna umrze, może już nawet umarła, a lekarze nie domyślą się wcale zbrodni w jej przyspieszonym zgonie. Panna Baltus, dziś jego kochanka, a wkrótce żona, zapomni o swoich mściwych zamiarach. Co do Klaudjusza Marteau, ten jest w tej chwili w Hawrze, a gdy powróci, już niebezpiecznym nie będzie.
Fabrycjusz, mówiąc sobie to wszystko, patrzał z dumą szatana na drogę, jaką przebył, na dzieło, jakie wykonał. Teraz już miał bardzo blisko do celu... dosyć sięgnąć po niego tylko ręką!
Lekki odgłos kroków wyrwał go z tej triumfalnej zadumy. Panna Baltus wydała rozkazy i powracała. Reszta wieczoru przeszła jak błyskawica. Wybiło wpół do dwunastej, gdy Leclére pomyślał, że potrzeba mu doprowadzić do skutku to, co zamierzał.
Kochana Paulo — rzekł — czas zapewne powrócić do mieszkania.
— Już? — szepnęła młoda dziewczyna.
Objął ją swojem ramieniem i odpowiedział:
— Tak, ukochana moja... Jesteś lekko bardzo ubraną, ochłodziło się, wiatr wieje od Sekwany i gdybyśmy dłużej pozostali, nabawiłabyś się kaszlu może...
W uścisku narzeczonego panna Baltus rozkosznie zadrżała.
— Dobrze, skoro tak chcesz — szepnęła. — Ty jesteś już na wpół władcą moim i panem. Trzeba się przyzwyczaić do posłuszeństwa. Wracajmy więc.
Szli wolno do willi, trzymając się za ręce. Paula oparła główkę na ramieniu Fabrycjusza. Dziwna jakaś wesołość owładnęła nią zupełnie. Weszli do sieni, gdzie były schody prowadzące na piętro.. Weszli na stopnie schodów. Fabrycjusz podtrzymywał swoją towarzyszkę, unosił ją prawie.
Znaleźli się na pierwszem piętrze.
— Tędy — powiedziała panna Baltus — apartament swój znajdziesz na prawo, przy końcu galerji.
Pociągnął ją zlekka w tę stronę. Drzwi i okna były pootwierane dla odświeżenia powietrza po całodziennym upale.
Panna Baltus zatrzymała się w progu.
— Oto jesteś u siebie, przyjacielu — odezwała się głosem drżącym trochę. — Pozostawiam cię i życzę dobrej nocy, wypoczywaj i... śnij o Pauli, która śnić będzie o tobie... Jeszcze raz życzę ci dobrej nocy... do widzenia... do jutra...
Fabrycjusz poczuł, że chciała wysunąć się z jego objęcia. Przycisnął ją silniej do siebie i nie chciał wypuścić; prześliczną jej główkę położył na swojem ramieniu, a usta przycisnął do bladego jej czoła, szepcząc do uszka głosem cichszym od westchnienia:
— Paulo, kochana Paulo, ja cię kocham!... Paulo, kochana Paulo, ja cię uwielbiam!...
Fabrycjusz czuł oddech panny Baltus, muskający mu twarz.
— Ja także cię kocham! ja także cię uwielbiam... — szeptało dziewczę.
— No to — odrzekł — nie opuszczaj mnie tak prędko. Wejdź ze mną. Mam ci tyle jeszcze do powiedzenia.
— Mam wejść do pokoju dla ciebie przeznaczonego? Nie, mój przyjacielu, nie powinnam.
— Dla czego? Obawiasz się? Więc mi nie ufasz?
— Ufam ci zawsze.
— Wątpisz o mnie?
— Nigdy!...
— Więc chodź...
I weszli oboje.

ROZDZIAŁ XXII.

Pierwszy z dwóch pokoi był salonikiem, umeblowanym na sposób wschodni.
Fabrycjusz posadził pannę Baltus na niskiej otomance i sam usiadł przy niej. Objął ją lekko ramieniem.
Paula, odurzona uściskami narzeczonego, patrzyła weń, nic nie mówiąc. Usta w czarującym uśmiechu na wpół otwarte, ukazywały prześliczne białe ząbki w oprawie koralowej.
Fabrycjusz przypatrywał jej się oczami, w których błyszczał ponury ogień. I odezwał się po chwilowem milczeniu:
— Jakże ty piękną jesteś w tej chwili, moja ukochana i gdybym był odjechał dziś wieczór, co za szczęście by mnie ominęło. Nie byłbym się przypatrywał tym ślicznym, wilgotnym oczkom, których blasku pozazdrościłyby czarne diamenty, nie czułbym bicia twojego serca przy moim boku, Nie rozkoszowałbym się wonią tych włosów, która mnie tak upaja... Och! nocy szczęśliwa, nocy błogosławiona, żebyś się nie skończyła nigdy!...
— Kochasz mnie? — szeptała młoda dziewczyna.
— Czy cię kocham?.. Z całej duszy, z całego serca, z całej siły. Tyś jest jedynym celem i jedyną mojego życia nadzieją. Ty jesteś życiem mojem. Czyż mogę żyć bez ciebie?
— I zawsze mnie tak kochać będziesz?
— Zawsze!... Czyż nie wiesz tego?... Nie przeczuwasz?...
— Wierzę... czuję... ufam ci... ale lubię, jak to mówisz... Powtórz mi jeszcze?
— Zawsze! — rzekł Fabrycjusz — zawsze! zawsze! zawsze!
Paula przymknęła oczy, aby się lepiej rozkoszować harmonją głosu tego, który jej obiecywał miłość i szczęście.
Fabrycjusz Leclére przycisnął usta do przymkniętych powiek dziewczyny. Paula zadrżała całą istotą, straciła świadomość rzeczywistości i bardziej jeszcze przycisnęła się do narzeczonego.
— Już ją mam! — pomyślał nędznik.
Ale nagle wśród nocnej ciszy rozległ się dzwonek. Ten nagły dźwięk podziałał na sierotę, niby prąd elektryczny. Otworzyła oczy, odzyskała zupełną pewność siebie, wyrwała się z objęć Fabrycjusza, który chciał ją jeszcze przytrzymać i szybko powstała.
— Przeklęty jakiś natrętnik — pomyślał wściekły Leclére. — Jak tu odnaleźć podobną okazję?
Rozległo się drugie jeszcze silniejsze szarpnięcie dzwonka.
Willa, jak wiemy, oddzielona była od drogi tylko dziedzińcem. Paula wychyliła się za okno i zdawało się jej, że dostrzegła poza sztachetami jakąś kobietę.
— Kto tam? — spytała.
— To ja, proszę panienki.
— Kto taki?
— Magdalena, służąca pana Grzegorza. Przybyłam z Auteuil z bardzo pilnym listem do panienki, od mojego pana.
Fabrycjusz poczuł, że organ, który mu zastępował serce, ścisnął się lekko.
— Pilny list od doktora?... Czy nie zaszło tam coś nieprzewidzianego?
— Dowie się panienka zaraz. Tylko proszę mi kazać drzwi otworzyć.
— Otworzę zaraz sama.
Panna Baltus wybiegła prędko od Fabrycjusza do swojego mieszkania, zadzwoniła na pannę służącą, zapaliła świecę, zeszła do sieni, wzięła klucz i otworzyła bramę.
— Na pewno Joanna umarła — pomyślał Fabrycjusz — i zawiadamiają o tem Paulę. Przeklęta Magdalena, żeby była później trochę przybyła.
Paula powróciła na górę z listem Grzegorza.
Rozbudzona i na prędce przybrana panna służąca czekała już na panią.
— Zobacz, czy pan Leclére jeszcze nie śpi — powiedziała panna Baltus do pokojówki — i poproś, aby tu przyszedł.
Po chwili zjawił się Fabrycjusz.
— Co takiego? — zapytał. Słyszałem, że dwa razy dzwoniono... Spodziewam się, że nie zaszło nic złego?...
— Przyszedł list od pana Vernier — odpowiedziała Paula. — Czekałam na pana, żeby go otworzyć, bo to co zawiera, zapewne pana również jak i mnie interesuje.
Rozdarła kopertę i przeczytała:
— „Kochana panno Paulo! Pan Bóg gdy chce czynić cuda. Dał nam tego dowód, zsyłając na panią Delariviére błyski rozumu. Zdaje się sobie przypominać. Wymawia pewne nazwiska, o których już jak się zdawało zapomniała zupełnie... Może tej nocy przypomni sobie wszystko. Może jutro wszystko wypowie. Proszę panią, przybywaj jak najprędzej. Potrzeba nam pani bardzo.. Edma ściska panią, ja pokornie ścielę się do jej nóżek.

Grzegorz Vernier.“

Nie zdołalibyśmy opisać, co się działo z Fabrycjuszem, gdy słuchał czytania tego listu. Pomimo całego panowania nad sobą, trząsł się od stóp do głów. Wielkie krople potu spływały mu po czole i zdradzały straszne przygnębienie.
Panna Baltus, zajęta czytaniem, nie spostrzegła tego naturalnie.
— Błyski rozumu — wykrzyknęła — pamięć chwilowa. Joanna przypomina sobie. Będzie mówić... Doktor Vernier nie myli się, Pan Bóg cud uczynił. Jadę natychmiast!...
— Jedzie pani! — powtórzył z osłupieniem Fabrycjusz.
— Ma się rozumieć! Czy nie słyszałeś pan, że mnie potrzebują?
— Ale w nocy nie przechodzi żaden pociąg do Paryża.
— To mi nic nie przeszkadza. W cztery godziny dojadę końmi do Auteuil.
I dodała, zwracając się do panny służącej:
— Obudź natychmiast Józefa i niech bez straty czasu zaprzęga Jacka i Dicka do małego powoziku.
Fabrycjusz miał czas przyjść do siebie.
— Ja ci będę towarzyszył — rzekł — skoro wyszła pokojówka.
— Nie, mój przyjacielu. Niepodobna.
— Dla czego?
— Doktor Vernier, zobaczywszy nas razem, domyśliłby się, żem cię zatrzymała w willi.
— No i cóż cię to obchodzi?
— Bardzo mnie obchodzi, bo bardzo mi zależy na jego szacunku. Moja nieroztropność wydałaby mu się niezmiernie dziwną, zaczynam bowiem rozumieć, żeśmy oboje postąpili wielce nierozsądnie.
Wymawiając ostatnie słowa, Paula zarumieniła się i mówiła dalej:
— Nie pojadę przecież sama, stara Magdalena pojedzie ze mną. Ty, mój przyjacielu, prześpij noc tutaj, a rano przybądź do Auteuil. Przybędziesz, nieprawda?...
— Ma się rozumieć, że przybędę i aż do chwili zobaczenia się, minuty znowu wydawać mi się będą latami...
— Dziękuję ci, kochany Fabrycjuszu.
— Powóz już zaprzężony, proszę pani — powiedziała wchodząc pokojówka.
Panna Baltus włożyła na główkę mały, czarny kapelusik, zarzuciła na siebie płaszczyk kaszmirowy, podała czoło do pocałowania narzeczonemu i wyszła z pokoju, powtarzając:
— Do widzenia, mój drogi, będę cię niecierpliwie oczekiwać.
Siadając do powozu, spojrzała w okno swego pokoju. Zobaczyła w niem Fabrycjusza. Raz jeszcze na znak pożegnania przyłożyła ręce do ust i przesłali sobie pocałunki.
Powóz odjechał. W początku podróży panna Baltus badała Magdalenę, ale stara służąca, wierna otrzymanym rozkazom, powtarzała to tylko, co było w liście doktora.
Paula przestała pytać, a podczas kiedy powóz toczył się po bruku, powtarzała:
— Joanna sobie przypomina... Joanna będzie mówić... brat mój zostanie więc pomszczony!
O piątej rano dzielne konie stanęły na ulicy Raffet, przed sztachetami domu zdrowia. Paula wstała i prędko przebiegła park. Magdalena pozostała w tyle, bo nadążyć nie mogła.
Grzegorz i doktór Schultz słyszeli, jak zajechał powóz i brama się otworzyła.
— Jest panna Baltus — odezwali się jednocześnie i wyszli obaj na jej spotkanie.
Grzegorz wyglądał bardzo zmęczony, twarz miał posępną, spojrzenie smutne.
— Kochany doktorze zawołała Paula, podając mu rękę — widzisz, że nie opóźniłam się na wezwanie. Przyjechałam zaraz w nocy.
— Bardzo pani jestem wdzięczny, a nawet spodziewałem się tego.
— Co panu jest jednakże, panie Grzegorzu? — ciągnęła młoda kobieta — wyraz twarzy twojej zdaje się zaprzeczać szczęśliwej wiadomości, jaką mi przesłałeś przez Magdalenę.
Grzegorz nic nie odpowiedział. Dotkliwy niepokój opanował Paulę.
— Boże mój! — szepnęła — czy nie fałszywą tylko powzięłam nadzieję? Cóż się tu stało? Czy mam się dowiedzieć o jakiem nieszczęściu?

ROZDZIAŁ XXIII.

— Niech pani pozwoli — rzekł po chwili Grzegorz — mam pomówić z panią o rzeczach niezmiernie ważnych.
Skierował się ku pawilonowi, który zamieszkiwała Edma i Joanna i wszedł do salonu na parterze.
Paula ze ściśniętem sercem pospieszyła za nim. Panna Baltus taka uradowana i pełna nadziei w chwili przyjazdu, teraz doświadczała jakiejś obawy okrutnej. Przeczuwała jakąś straszną katastrofę, ale nie mogła odgadnąć, jakiej była natury.
— Na Boga, doktorze — zawołała, skoro drzwi salonu się zamknęły — nie pozostawiaj mnie dłużej w niepewności. Mów prędko, co się stało?
Grzegorz pochylił głowę, jako człowiek, przerażony tem, co ma powiedzieć.
Paula nalegała:
— Twój list omylił mnie, nieprawda? Chciałeś mi sam oznajmić o nieszczęściu... Joanna nie żyje...
— Nie, proszę pani — odrzekł żywo Grzegorz — żyje i ma się lepiej.
— Na prawdę?...
— Przysięgam pani!
Młoda dziewczyna odetchnęła. — Grzegorz rozpoczął znowu:
— Joanna żyje i zdaje mi się, że wyszła z niebezpieczeństwa, ale śmierć była bardzo bliską. O mało ją nie zamordowano.
— Co? — powtórzyła zdziwiona Paula — chciano zamordować?
— Tak jest, proszę pani...
— Wytłómacz się pan, na Boga!... Słyszę pana, ale go nie rozumiem. Mów doktorze, mów!
— Będę mówił, proszę pani, ale zbierz pani całą siłę, całą odwagę, bo otrzymasz cios okrutny.
— Wiesz, panie Grzegorzu, żem jest silną i odważną! Zabito mi ukochanego brata, a nie umarłam jednakże. Mogę zatem wiele przetrzymać... Fryderyk był mi życiem, wszystkiem, jakież jest większe, silniejsze uczucie, w któreby mógł cios uderzyć?
— W miłość pani...
Młoda dziewczyna zachwiała się.
— W moją miłość... — powtórzyła. Czyż to możebne!... Cóż wspólnego ma miłość moja z usiłowanem zabójstwem pani Delariviére?
— Zaraz się pani dowie. Gdyby nie prawdziwie cudowne ostrzeżenie, Joanna jużby nie żyła! Spełniała się nikczemna zbrodnia. Biedna kobieta o mało nie została otrutą...
— Ach! — wykrzyknęła cała drżąca Paula.
— Zatruwana była powoli — ciągnął Grzegorz — małemi dawkami, dzień po dniu, godzina po godzinie, z nikczemną podłością, z piekielną cierpliwością!
— Dzień po dniu... godzina po godzinie — powtarzała przerażona panna Baltus... To nie do uwierzenia... to coś potwornego...
— Wyda się to pani daleko potworniejszem, gdy pani dowie się jeszcze nazwiska mordercy.
— Czy ja znam tego nędznika!...
— Niestety!... Zna go pani...
— Ależ to niepodobna! Podobny potwór musi być zbiegiem z galer!
— Niestety! proszę pani, nie wszystkie potwory mieszczą się na galerach!... Nędznik, o którym mówię, to człowiek bogaty i poważany.. Nieraz ściskałem go za rękę... ja... i pani także...
Grzegorz urwał.
— I ja? — powtórzyła zdyszana Paula. — Ja?
— I pani także, bo kochasz go pani.
Młoda dziewczyna krzyknęła przeraźliwie, zerwała z głowy kapelusz i szybkim ruchem rozpięła włosy, jak gdyby chciała ulżyć głowie, co o mało nie pękła pod ciosem aż tak straszliwym.
— Nie — szepnęła następnie zmienionym głosem.
— Nie... Ja źle zrozumiałam... ja widocznie rozum tracę... Myśl, która mi przyszła do głowy, zawstydza mnie i przeraża... Pan nie chciałeś przecież wymienić Fabrycjusza Leclére?
— Jego miałem na myśli, proszę pani i raz go jeszcze wymieniam... On jest mordercą Joanny... on...
Paula wyprostowała się dumnie.
— Kłamstwo — krzyknęła — kłamstwo głupie i podłe.
— Niestety, bolesna to, ale święta prawda, proszę pani.
— Kto śmie oskarżać Fabrycjusza?
— Dowody niezaprzeczone.
— Nie wierzę!
— Dzisiaj może. Ale jutro musi się pani przekonać.
— Nie uwierzę i nie przekonam się wcale. Zaprzeczę dowodom, jeżeli dowody wskażą mi Fabrycjusza jako winnego! Prędzej to złudzenie jakieś, ale nigdy zbrodnia! Dla czegoż mnie nie posądzają? Jeżeli on jest winnym, i ja mogę być winną także! Nie, doktorze, to chyba maligna to wszystko! Fabrycjusz jest najlepszym i najszlachetniejszym z ludzi! Fabrycjusz miałby truć podle biedną kobietę, która nam wszystkim jest tak drogą? I dla czego? W jakim celu? Cóżby miał w tem za interes? Odpowiadaj pan! Odpowiadaj!
— Pani — odpowiedział Grzegorz — cierpię bardzo nad panią, ale muszę mieć nielitościwą odwagę chirurga, przykładając rozpalone żelazo do bolesnej rany i nie zważającego na krzyki boleści pacjenta, byle go tylko ocalić. Ja pragnę panią wyleczyć i wyleczę. Fabrycjusz Leclére, nędznik, któremu pani zaufała bez granic, wchodzi co noc do tego domu przy pomocy klucza podrobionego.
— Skądże pan wiesz o tem? — przerwała Paula. — Czyś go pan widział?
— Nie, ale mam na to dowody.
— Zaprzeczam tym dowodom... Jakiekolwiek są one?
— Świadectwo człowieka, który przez trzy ostatnie noce śledził Fabrycjusza od jego mieszkania w Neuilly, aż do małej furtki na bulwarze Montmorency.
— Ten człowiek jest oszczercą!
— Brylant znaleziony w okrąglaku...
— Nie dowodzi niczego! Spacerując z panem, zgubił ten kamień.
— Podrobione klucze.
— Pokaż mi je pan, jeżeli chcesz, żebym uwierzyła w ich istnienie.
— Matylda Jancelyn, której, jak utrzymywał, wcale nie zna.
— A tymczasem? — spytała wyniośle panna Baltus.
— Była jego kochanką...
— Czy nie chciałeś pan przypadkiem, aby wobec mnie przyznał się do tego?... Godność jego i moja, jego miłość i szacunek do mnie nakazywały mu to kłamstwo! Dobrze zrobił, że skłamał!...
Grzegorz zagryzł wargi. Zaczynał rozumieć, że wszelkie usiłowania będą bezowocne, że nie było się co łudzić — pannę Baltus ze wszystkiem zaślepia uczucie. Zresztą nie wypadało mu dyskutować z młodą dziewczyną. Skłonił się zatem tylko.
— Widzę, że pani najzupełniej mi nie wierzy.
— Tak doktorze, najzupełniej...
— I nie da się pani przekonać?...
— Nie, doktorze, jak jestem chrześcijanką...
— Z tem wszystkiem przekonam panią...
— Tak pan sądzi? — rzekła panna Baltus z ironją.
— Najzupełniej pewny jestem.
— A to jakim sposobem zamierzasz pan doprowadzić mnie do podzielenia jego przekonań?
— Nie wymową, proszę pani, lecz faktami.
— Faktami?... — powtórzyła sierota... Jestem zdecydowaną nie przyznać żadnego. Cokolwiek mi powiedzą, zaprzeczę wszystkiemu...
— Nikt pani nic nie będzie mówił.
— A więc jakże?
— Pokażę pani tylko przestępcę złapanego na gorącym uczynku! — odparł Grzegorz — czyż i wtedy zaprzeczy pani samej sobie?...
Paula zawahała się przez chwilę, spuściła oczy i nic nie odpowiedziała.
— A teraz, proszę pani — ciągnął młody doktor — odwołuję się do prawości pani...
Sierota skinęła główką, co miało znaczyć:
— Możesz pan liczyć na nią...
— Czy pan Fabrycjusz ma tutaj być dziś rano?
— Tak...
— Przyrzeknij pani, że czuwać będziesz nad swojem zachowaniem się i swoją mową. Przyrzeknij pani, że ani gestem, ani spojrzeniem, ani najmniejszem słowem nie dasz się domyślić o podejrzeniu, jakiego jest przedmiotem...
— Zanadto pewną siebie jestem, abym się wahać miała! — wykrzyknęła Paula. — Owszem, pragnę, aby niewinność jego wykazała się w całym blasku... Przyrzekam panu wszystko, o co mnie prosiłeś przed chwilą.
— Dziękuję pani!... Dzisiejszej nocy będziesz pani miała dowód...
— Panie Grzegorzu — odrzekła melancholicznie Paula pamiętaj pan o tem, że przed kilku miesiącami w Melun przytrzymano człowieka, jakoby mordercę mojego brata. Człowieka tego wszystko oskarżało, walczył on napróżno z pognębiającemi go dowodami i został skazany... Na śmierć go osądzono. A jednakże wiesz, kochany doktorze, tak samo jak i ja, że owe dowody były kłamliwe... Człowiek oskarżony, osądzony i stracony, był niewinnym. I oto sprawiedliwość tak postąpiła, panie Grzegorzu!... Czy pan czujesz się od niej silniejszym, czy uważasz się za nieomylnego?...
— Nie, proszę pani — odrzekł młody doktor — i przysięgam pani, że pragnąłbym z całej duszy, abym się omylił. Ale na nieszczęście, omyłka jest niepodobną.

ROZDZIAŁ XXIV.

Dosyć długą chwilę trwało milczenie, po ostatnich słowach Grzegorza Vernier; nareszcie panna Baltus, pragnąc zmienić rozmowę, tak dla niej niemiłą, zapytała:
— Jakże się ma dzisiaj nasza biedna Joanna?
— Daleko lepiej, proszę pani — odpowiedział młody doktor.
— Czy mogę ją widzieć?
— Skoro tylko nadjedzie doktor V...
— A Edma?...
— Stan jej zawsze jest jednakowy. Wypadki wczorajsze wcale jej niej nie pomogły... Czy pani życzy sobie pójść do niej?...
— Nie w tej chwili... Później trochę... Czuję się bardzo znużoną, muszę odpocząć w moim pokoju... Bądź pan łaskaw uprzedzić mnie, skoro doktor V... nadjedzie...
— Dobrze, proszę pani.
Paula wyszła.
— Niestety! — mówił do siebie półgłosem Grzegorz, po jej wyjściu z salonu — zadałem jej cios okrutny... Obawiam się, czy wroga sobie nie zrobiłem...
— Zapewne — odezwał się wchodząc doktor Schultz — ale na chwilę tylko, bo wkrótce się przekona, że nie popełnił pan kłamstwa.
— Tak jest, — odrzekł Vernier, — ale może i wtedy jeszcze nie przebaczy mi, że pierwszy zwiastowałem jej tę straszną prawdę. Takie to już serce kobiety.
Trochę przed dziewiątą stary uczony przyjechał do Auteuil.
— Co tu słychać? — zapytał. — Czy panna Baltus przyjechała z Melun?
— Przyjechała, kochany profesorze.
— Cożeś jej powiedział?
— Wszystko...
— Musiało to zrobić na niej okropne wrażenie!... Biedna dziewczyna musi być zgnębiona szalenie?
— Właściwie zirytowaną jest tylko...
— Jakto?
— Zaprzecza zbrodni, odrzuca wszelkie oskarżenia...
— Pomimo dowodów?
— Tak, kochany profesorze, pomimo dowodów. Nie chce w nie wcale wierzyć.
Tu opowiedział Grzegorz profesorowi całą swoją rozmowę z Paulą.
— Żal mi z całej duszy dziewczyny, bo bardzo cierpieć będzie, skoro rzeczywistość łudzić się nie pozwoli...
— Panna Baltus życzy sobie być obecną przy naszej wizycie u Joanny...
— To każ jej powiedzieć, że jestem.
Po chwili Paula w towarzystwie lekarzy weszła do pokoju pani Delariviére.
Obłąkana zasypiała głęboko. Spokojne jej rysy i regularny oddech oznaczały znaczne polepszenie. Doktor V... długo jej się przypatrywał uważnie, ale już nie potrząsał głową.
— Zaraz po przebudzeniu — powiedział do Schultza — trzeba dawać w dalszym ciągu lekarstwo, jakie przepisałem wczoraj.
— Czy zadowolony jesteś profesorze? — zapytał Grzegorz.
— Najzupełniej, moje dziecko — odrzekł uczony. — Pani Delariviére ma się jak można najlepiej i uważam, że od tej chwili skutki trucizny zupełnie są zneutralizowane.
— Więc pan także — wykrzyknęła Paula wierzy w zatrucie?...
— A jakże mógłbym nie wierzyć, proszę pani? To tak samo jakbym nie wierzył światłości i dowodził, że jest noc, kiedy patrzę w słońce!... Zbrodnia jest najpewniejszą... Trucizna była podawaną kilkakrotnie i to w nierównych dozach...
Sierota zmarszczyła brwi i szepnęła:
— Jednakże to dziwne... bardzo dziwne i nieprawdopodobne... Niema zbrodni bez celu, a cóż za cel byłby tutaj?...
Zanim doktor V... miał czas odpowiedzieć, ktoś bardzo lekko zapukał do drzwi. Grzegorz sam poszedł otworzyć.
Wszedł służący.
— Panie dyrektorze — powiedział — pan Fabrycjusz Leclére pyta, czy może wejść.
Posłyszawszy nazwisko Fabrycjusza, wszyscy zadrżeli. Niepewność malowała się w ich oczach. Grzegorz nie długo wahał się jednakże.
— Proś... — powiedział spokojnie.
Następnie po odejściu służącego zwrócił się do Pauli i dodał:
— Niech pani pamięta o swojem przyrzeczeniu!
— Bądź spokojny, doktorze — odrzekła ostro prawie. — Nie zapominam niczego nigdy... nigdy... Wiesz o tem zresztą, że ja nie obawiam się żadnej próby.
Drzwi znowu się otworzyły i wszedł Fabrycjusz. Od progu zaraz skłonił się wszystkim i rzucił na wszystkich badawcze spojrzenie.
Nadzwyczajnym atoli wysiłkiem woli, osoby zebrane w pokoju zachowały twarze spokojne i uśmiechnięte. Leclére zbliżył się i podał rękę Grzegorzowi. Ten uścisnął ją jak zwykle. Potem łotr ucałował końce paluszków panny Baltus i zapytał o Joannę.
— Ma się lepiej, panie Leciére... daleko lepiej — odpowiedział Vernier. — Cudownym jakimś przypadkiem pani Delariviére odzyskała wczoraj błyski rozumu i pamięci, co pozwala nam mieć nadzieję, iż straszna próba, jakiej niezadługo chciałem poddać biedną kobietę, nie będzie wcale potrzebną. Sama natura bez gwałtownych wstrząśnień doprowadzi nas do pożądanego rezultatu.
Fabrycjusz potrafił nadać swej twarzy wyraz radości.
— Ach! doktorze! — wykrzyknął — co za szczęśliwa wiadomość, jak nią jestem uradowany!.. Jakto kochana ciotka Delariviére wkrótce odzyska rozum i odzyska zupełną inteligencję?...
— Śmiem pana zapewnić, że za trzy dni ciemności jej zostaną rozproszone.
Siostrzeniec bankiera przyłożył chustkę do oczu i udawał, że łzy ociera.
— Ach! — mówił — gdyby moje życie, które całe złożyłem u stóp panny Baltus, należało jeszcze do mnie, oddałbym je chętnie za to, żeby się pańskie nadzieje ziściły.
Słuchając Fabrycjusza, Paula nie posiadała się z radości. Spojrzała na Grzegorza, a spojrzenie to mówiło:
A oto ten, którego posądzacie!... Najpiękniejsza dusza! najszlachetniejsze serce!... Poznajcie swój błąd i rumieńcie się za niego.
Nadzwyczajna pewność narzeczonego Pauli na Grzegorzu nawet zrobiła wrażenie. Zawahał się w swojem przekonaniu.
— A jeżeli ten marynarz, ten Klaudjusz Marteau omylił się i w błąd nas wprowadził?...
Spojrzał na doktora V... i wydawało mu się, że i on także nie zupełnie pewnym jest siebie.
Fabrycjusz, nie dostrzegając oznak niewiary, nie mógł podejrzewać strasznego oskarżenia, jakiego był przedmiotem. Jego skromne a naturalne zachowanie się powiększało coraz bardziej wątpliwość w umysłach trzech lekarzy. Zbliżył się do Joanny i zaczął się w nią wpatrywać.
— Zdaje mi się, że od dwóch dni zmieniła się bardzo — rzekł — ale może mi się tylko zdaje...
— Nic nie zdaje się panu — odpowiedział Grzegorz Vernier — jest istotnie bardzo zmienioną, bo przeszła ciężkie ataki. To, co sprowadziło rozum, mogło łatwo śmierć spowodować.
— Niebezpieczeństwo już minęło?...
— Jak się zdaje, nie powróci...
— Oby Bóg pana wysłuchał! Ciotka śpi w tej chwili?...
— Śpi, a ten sen, konieczny naszem zdaniem, przedłuży się kilka godzin, pod wpływem narkotyku, domieszanego do napoju.
Fabrycjusz pochylił się nad chorą i pocałował ją w czoło.
— Oby Bóg dał, żeby ozdrowienie tej poczciwej duszy jak najprędzej nastąpiło.
Jedynie przyrzeczenie, dane Grzegorzowi, powstrzymało Paulę od wykrzyku: — Słuchaj, doktorze, słuchaj, co mówi ten, którego posądzaliście niegodnie o zadawanie trucizny Joannie... Postąpiliście nikczemnie i niedorzecznie!...
Dała słowo, więc milczała. Ale w duszy cieszyła się już triumfem nad oskarżycielami.
Stary profesor myślał sobie:
— Albo jest niewinnym, albo jest wyjątkiem pomiędzy potworami...
— Czy zjesz z nami śniadanie, panie Fabrycjuszu? — zapytała Paula.
— Nie, proszę pani.
— Dla czego?
— Ważne osobiste interesa wzywają mnie do Paryża, ale powrócę na południe, ażeby zobaczyć kuzynkę Edmę i dowiedzieć się jeszcze o zdrowiu ciotki...
— Czekamy na pana — rzekł Grzegorz.
Siostrzeniec bankiera pocałował Paulę w rękę, pożegnał doktorów i wyszedł z pokoju.
Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, panna Baltus zapytała z pewną gwałtownością:
— I cóż?... Jeszcze o nim wątpicie?...
— Poczekajmy, proszę pani — odpowiedział Grzegorz. — Niech przejdzie noc dzisiejsza...
— Dobrze! — odrzekła pogardliwie Paula. — Poczekajmy. — I wyszła.

ROZDZIAŁ XXV.

— Kochany, sławny profesorze — wykrzyknął Grzegorz po zniknięciu panny Baltus — i ja cię zapytuję z kolei, czy Fabrycjusz Leclére może być winnym i czy należy go nam posądzać?...
— Widziałeś marynarza zeszłej nocy? — zapytał uczony.
— Nie, lubo czekałem na niego... Miał przynieść dowody innych zbrodni. To, że się nie pokazał, nasuwa mi podejrzenie. że wszystko, co mówił, kłamstwem było.
— Nie spiesz się z sądem, kochany chłopcze, tak samo, jak poradziłeś pannie Baltus, ja ci radzę: czekajmy!...

∗             ∗

Po wyjściu z domu warjatek, do którego przybył prosto z dworca kolei lyońskiej, Leclére kazał się zawieźć do willi Neuilly. Zastał tam wszystko w zupełnym porządku, jak się spodziewał tego. Jedno go tylko zdziwiło, brak mianowicie wszelkich wiadomości. Przypominamy sobie, że kazał był kamerdynerowi telegrafować do siebie o przybyciu do Hawru. Milczenie nie niepokoiło go za bardzo, boć telegram lub list nadejść mógłby lada chwila.
Kazał podać śniadanie, którego nie tknął prawie, przeszedł do swego pokoju, rzucił się na fotel i zaczął rozmyślać.
— Doprawdy, wszystko to, co się dzieje w Auteuil, wydaje mi się dziwacznem, niewytłomaczonem, podejrzanem prawie. Nalałem Joannie tyle trucizny, ile było potrzeba do jej otrucia. Ostatnia doza powinna była zrobić swoje, jakimże więc sposobem żyje jeszcze?... Cóż to za nadzwyczajny wypadek?...
Wstał z fotelu, otworzył bibljotekę i zaczął przeglądać dzieła, traktujące o truciznach. Przerzucał kartki, aż doszedł do rozdziału „Datura stramonium“. Z największą uwagą przeczytał cały ten rozdział i doszedł do przekonania, iż to, co uczynił, powinno było koniecznie śmierć spowodować. Nagle zagryzł wargi, zmarszczył czoło, a wielkie krople potu wystąpiły mu na skronie. Poszukał paragrafu, traktującego o zastosowaniu stramonium w warjacji.
Autor objaśniał w sposób jasny i dokładny, że stramonium, zadawane w małych dozach, działa bezwarunkowo na system mózgowy, a na poparcie dowodzenia, przytaczał kilka przykładów, w których lek niebezpieczny spowodował powrót rozumu.
— Jakież ja bydle głupie! — mruknął, pobladłszy. Działałem małemi dawkami i zamiast zabijać ciało, rozbudzałem inteligencję?.. Sam zatem nabiłem broń, z której mam zginąć? Czym ja warjat, czy dzieciak?...
Studjował dalej okropne dzieło i coraz się bardziej przekonywał, że szczęśliwa zmiana w stanie zdrowia Joanny była rezultatem sposobu, w jaki używał trucizny.
— A tom dopiero gapa! — mruknął ze złością — potrzeba zatem powiększyć dozę!
I znowu wlepił oczy w książkę.
— Tak... tak... dobrze mówiłem!... — rzekł, wskazując palcem na ustęp, który zaczął czytać głośno, a który przytaczamy dosłownie:
„Jeżeli doza ta, przygotowana dla chorego, powiększoną zostałaby o jednę trzecią, sprowadziłaby śmierć natychmiastową. Niech więc doktorzy mają się bardzo na baczności”.
Fabrycjusz zerwał się i dużymi krokami zaczął chodzić po pokoju.
— Jedna trzecia więcej! Dostateczna będzie jedna trzecie! Ja jej dam dwa razy tyle... Naprawię moją głupią pomyłkę i zaraz dzisiaj w nocy idę do Auteuil!
Po tym krótkim monologu siostrzeniec bankiera zamknął książkę, schował ją na swoje miejsce i postanowił przespać się trochę, bo poprzedniej nocy ani na chwilę nie zamknął oka.
Około czwartej po południu kazał zaprządz do kabrjoletu i pojechał dowiedzieć się o zdrowie Joanny i jej córki.
W domu zdrowia dzień zdawał się nieskończonym. Godziny wydawały się wiekami. Oczekiwano na Klaudjusza Marteau, oskarżyciela. Czas upływał, a marynarz nie nadchodził i zaczęto na dobre przypuszczać, że jego oskarżenia były oszczerstwem tylko.
Fabrycjusz nie mógł był nie zauważyć, że wszystkie twarze w Auteuil były ponure i wyrażały jakąś obawę, ale przypisywał to gorączkowej niecierpliwości, z jaką oczekiwano na wyzdrowienie pani Delariviére i na skutki faktu.
Grzegorz prosił, aby pozostał na obiedzie.
Zgodził się na to. Obiad był smutny, pomimo usiłowań Fabrycjusza i Pauli, aby go ożywić. Jakiś mimowolny przymus panował pomiędzy biesiadnikami.
W takich warunkach posiedzenie przy stole nie mogło się ciągnąć długo.
Przed dziesiątą Fabrycjusz się pożegnał, wsiadł do czekającego nań powozu i odjechał do Neuilly.
Tak w dzień jak i wieczorem Klaudjusz nie pokazał się wcale.
— No, panowie, cóż będziemy robić? — zapytała Paula z gorzką ironją. — Wasz oskarżyciel, jak widzicie, przepadł jak kamień w wodę; chyba już teraz nie możemy powątpiewać...
— Niestety, proszę pani odparł stary doktor zmuszony jestem przyznać, że lubo wątpliwość nasza zmniejszyła się znacznie, nie ustąpiła jednakże zupełnie... W interesie nawet oskarżonego musimy wyczerpać śledztwo. Jego niewinność, jeżeli jest niewinnym, tem się lepiej uwydatni... Porozstawiaj, kochany Grzegorzu, wszystkich swoich ludzi na czatach.
— Niema potrzeby wtajemniczać wszystkich odpowiedział Vernier. W trzech damy sobie radę z pochwyceniem mordercy, jeżeli się ukaże... O wpół do dwunastej panie Schultz, pogasić wszystkie światła w całym domu, a sam z salonu poczekalnego bacznie będziesz obserwował, co się dzieje w pawilonie, który zajmuje pani Delariviére i jej córka... Uzbrój się pan, bo wymaga tego ostrożność... Profesor i ja umieścimy się poza firankami okna mojego gabinetu... Noc jest jasna, będziemy więc mogli widzieć stamtąd otwierającą się furtkę.
Paula nie wymówiła ani słowa, tylko się uśmiechała z największą pogardą.
— Uważa nas pani za niedorzecznych — powiedział Grzegorz. — Śmiejesz się pani z naszych. ostrożności... Może to wszystko wydałoby się pani mniej śmiesznem, gdybyś była widziała umierającą Joannę...
— Że truciciel istnieje, to fakt — dodał doktor V... — Kto on? tego nie wiem, ale ktokolwiek jest, wymknąć się nam nie powinien i przy pomocy Bożej nie wymknie się, mam nadzieję...
Słysząc te słowa, Paula zadrżała, chociaż gotowa była ręczyć honorem swoim za cześć Fabrycjusza, poczuła przebiegające ją dreszcze.
Wybiło wpół do dwunastej. Doktor Schultz, posłuszny rozkazom Grzegorza, poszedł się przekonać, czy wszystkie światła pogaszone, uzbroił się w rewolwer i zainstalował w poczekalnym salonie.
Kochany profesorze — rzekł Grzegorz czas zająć stanowiska.
— Idę z panami — powiedziała Paula...
Wszyscy troje weszli do gabinetu i umieścili się przy zamkniętem oknie.
— Panie Grzegorzu — zapytała jeszcze panna Baltus — o której godzinie morderca, podług słów oskarżyciela, wchodzi do domu zdrowia?
— Pomiędzy dwunastą a pierwszą, proszę pani.
— Jest dopiero trzy kwadranse na dwunastą. Będziemy musieli długo oczekiwać jeszcze...
— Niech pani, jak my, uzbroi się w cierpliwość.
Paula usiadła we framudze i uparcie, niezmordowanie wpatrywała się w furtkę, przez którą miał wejść truciciel.
Cisza była tak głęboka, że w gabinecie doktora słychać było przyspieszone oddechy. Czas upływał; zegar zakładu wybił dwunastą, potem kwadrans i pół godziny. Oczekujący doznawali dotkliwego, lubo nie jednakowego wzruszenia. Cierpliwość Pauli wyczerpała się do końca.
— I cóż, moi panowie — wykrzyknęła z dojmującą ironją czy nie przypuszczacie jak ja, że morderca, uprzedzony przez oskarżyciela, trzyma się na baczności i że nie pochwycicie go tej nocy na gorącym uczynku?
— Myli się pani — odpowiedział Grzegorz — złapiemy go w tej nocy!... Słuchajcie!...
Dziwny odgłos dzwonka, albo raczej prawdziwy brzęk dziesięciu różnorodnych dźwięków, rozległ się w gabinecie doktora i w pokoju sąsiednim.
Grzegorz mówił dalej:
Morderca otworzył drzwi od bulwaru Montmorency... Jest teraz w okrągłem przejściu... zbliża się... Pan Bóg go oślepił... zły duch odpycha, a my, proszę pani, sprawiedliwość i zemsta, zobaczymy go u dzieła... Oskarżyciel nie kłamał!...

ROZDZIAŁ XXVI.

Paula nie miała odpowiedzi na ostatnie słowa Grzegorza. Zbladła, zachwiała się i aby nie upaść, uchwyciła się obu rękoma za firanki. I przysłuchiwała się ciągle brzmieniu dzwonka, a oczy trzymała wlepione w furtkę ogrodową.
— Chodźcie za mną — odezwał się Grzegorz — nasze miejsce w pokoju Joanny, musimy tam wyprzedzić mordercę, ktokolwiek jest. Wyszli z gabinetu, ażeby się udać do pawilonu zamieszkanego przez matkę i córkę. Podczas kiedy mijali przestrzeń zupełnie odsłoniętą, posłyszeli rozlegające się wśród nocy, od strony gmachu, zajętego przez furjatki, dziwne okrzyki, przekleństwa i jęki złowrogie. Zdziwiony profesor zwolnił kroków.
— Co to takiego?... — zapytał Grzegorza.
— Jedna z moich pacjentek dostała nagłego ataku — odpowiedział Vernier. — Nie zatrzymuj się, proszę cię, kochany profesorze... Nie mamy czasu.
Okrzyki warjatki stawały się coraz głośniejsze i poprzez zamknięte okna dochodziły urywane jej słowa:
— Dwadzieścia tysięcy franków... dwadzieścia tysięcy franków... Fryderyk Baltus umarł zamordowany... zamordowano go dla dwudziestu tysięcy franków!...
Potem zapanowało głębokie milczenie.
— To Matylda Jancelyn... szepnął Grzegorz — umrze biedna ta dziewczyna...
Posłyszawszy nazwisko swojego brata, wymówione o tej godzinie i w tak dziwnie przerażających warunkach, panna Baltus zadrżała od stóp do głowy i pomimo całej energji jaką posiadała, poczuła, że jej niedobrze.
— Niech się pani wesprze na mnie... powiedział jej doktor V...
Paula podziękowała skinieniem i chwyciła się ramienia profesora, Za minutę wchodzili do pawilonu, a Schultz z rewolwerem w ręku wyszedł z poczekalni.
— Już idzie... odezwał się Grzegorz po cichu. — Chodź pan z nami.
Młoda dziewczyna i jej towarzysze weszli na schody i przestąpili próg pokoju Joanny. W tej właśnie chwili otworzyła się furtka ogrodu. Cień zarysował się w ciemności, przez ostrożność przystanął parę sekund i rezolutnie przystąpił pod pawilon.
Wtedy po raz drugi otworzyła się furta ogrodowa. Drugi cień ukazał się i postępował tą samą drogą, co pierwszy. Fabrycjusz Leclére oswojony już z niebezpieczeństwem, na jakie się narażał przez kilka nocy, zdjął buty na peronie, jak to co dzień robił, wszedł do sieni, potem na schody, zatrzymał się, rozejrzał do koła i nadstawił uszu. Żaden odgłos nie wzbudzał podejrzenia, żadne światełko nie błyszczało w pokoju Edmy.. Leclére wszedł do pokoju i zatrzymał się znowu.
Joanna spała. Jej regularny oddech świadczył, że sen był głęboki i spokojny. Przy oknie było szarawo, głąb pokoju pogrążony był w ciemności. Słaby ale wyraźny odbłysk zdradzał obecność karafki przy stoliku obok łóżka. Truciciel wyjął z kieszeni małą flaszeczkę, wziął karafkę i zbliżył się do okna, ażeby domieszać „Datura stramonium“ do napoju nieszczęśliwej. — Nagle doznał najstraszniejszego jakiego doznać może istota ludzka uczucia. Ktoś rękę położył na jego ramieniu i jakiś głos, głos Grzegorza, odezwał się do niego:
— Skończ tej nocy, panie Fabrycjuszu, wlej wszystko, a za godzinę Joanna już żyć nie będzie.
Jednocześnie w głębi otworzyły się drzwi i ukazał się sławny uczony z doktorem Schultzem, ze świecznikami w jednych, a rewolwerami w drugich rękach. Za nimi postępowała Paula, nieżywa prawie, milcząca z przerażenia i rozpaczy.
Fabrycjusz wydał okrzyk wściekłości, niby zwierz dziki, złapany w zasadzkę. Upuścił karafkę i flaszeczkę, które się rozbiły o podłogę, skoczył w tył i oparł się w kącie pokoju, okropny, groźny, szukający broni po kieszeniach.
— Nie myśl o niczem, mój panie — oświadczył mu zimno doktor Schultz bo jeżeli broń wydobędziesz, zastrzelę cię natychmiast, jak psa wściekłego...
Łotr zgrzytnął zębami, a widząc, że jest straconym, przybrał minę pokorną, spuścił oczy i zaczął się trząść cały.
— Spojrzyj pani — powiedział Grzegorz do Pauli, wskazując na nędznika. — Przypatrz się trucicielowi i nie posądzaj nas o potwarz... Że to najpodlejszy z morderców, masz teraz niestety na to dowody. Czy uważasz je pani za dostateczne?...
Paula załamała ręce z rozpaczy.
— On mordercą... — szeptała — on trucicielem!... on, którego tak kochałam?... Mój Boże!... mój Boże!... mój Boże!...
I wybuchła płaczem spazmatycznym.
Jakby na domiar podłości swej, Leclére padł na kolana, wyciągnął ręce i szeptał:
— Tak, jestem mordercą... Tak, jestem nikczemnym... Ale nie wiedziałem, co robię... Szalony byłem!.. Zlitujcie się nademną... i skoro Joanna żyje, darujcie mi...
— Prosi o łaskę! — powiedział Grzegorz z najwyższą pogardą. — Prosi o litość!... A czy ty miałeś litość nad swą ofiarą? Czy miałeś litość nad Joanną?
— Nie zasługuję na litość ani na przebaczenie, to prawda. Ale bądźcie litościwymi. Przebaczcie mi...
— Nie mamy prawa... nie jesteśmy sędziami twoimi...
Paula wtrąciła błagalnie:
— Panie Grzegorzu — rzekła — mam w tej chwili dla tego nędznika większą z pewnością, niżli wy pogardę, a jednakże wstawiam się za nim. Nie udało mu się spełnienie zamierzonej zbrodni... Dzięki Bogu i wam, panowie, Joanna została ocaloną. Pozostawcie mu czas na pokutę... Niech ucieka... niech opuści Francję i Europę... niech zawlecze na koniec świata hańbę i wyrzuty sumienia... Niech go dotknie sprawiedliwość boska... ale nie oddajcie go sprawiedliwości ludzkiej...
— Zaraz... zaraz... inaczej pani będziesz mówić, panno Baltus — odezwał się głos jakiś gruby.
I jednocześnie eksmarynarz wpadł do pokoju i stanął przed Fabrycjuszem.
— Co to?.. Klaudjusz Marteau tutaj?... — mruknął ostatni powstając.
— A tak... do wszystkich piorunów!... Ja... Klaudjusz Marteau we własnej osobie!... — odpowiedział nasz przyjaciel.
Zadziwia pana, że mnie tu widzisz, bo myślałeś, żem jest w Hawrze, dokąd mnie wyekspedjowałeś dla tego tylko, ażebym ci nie zawadzał! Ale powróciłem na czas dzięki Bogu i jeżeli zostałeś przyłapany, to mnie masz to do zawdzięczenia, mnie tylko jednemu! Już od dawna do wszystkich djabłów, włóczyłem się za tobą i nie sypiałem po nocach, ażeby ci tylko usłużyć...
Fabrycjusz nie wyrzekł ani słowa, spojrzał tylko na marynarza z nieopisaną nienawiścią.
Klaudjusz spostrzegł to spojrzenie.
— Do pioruna! — rzekł ze śmiechem — nie dałbym dwa sous za moją skórę, gdybyśmy się tak sam na sam gdzie w lesie spotkali i gdybyś pan miał rewolwer ze sobą. Na szczęście niema o to obawy... Gniewa to pana, ale to już tak na świecie!
Marynarz zwrócił się do Pauli i mówił dalej:
— Wstawia się pani za tym człowiekiem, bo pani wie o jednej tylko jego zbrodni. Ale niechno pani będzie łaskawa poczekać trochę. Przekona się pani zaraz, czy łotr, za którym pani prosi, wart jest tej łaski. Nie galery go czekają, ale szafot!...
— Szafot! — powtórzyła Paula, oszalała z przerażenia.
— A tak, proszę pani, szafot go czeka i nie minie!...

ROZDZIAŁ XXVII.

Wściekłość Fabrycjusza była tak wielką, że aż piana ukazała się na ustach.
— Kłamstwo! — zawołał — kłamstwo!...
— Niech pani dobrze uważa, a osądzi pani zaraz, po czyjej stronie kłamstwo, a po czyjej prawda. Ten człowiek niejedną popełnił już zbrodnię... Że mu się nie udało z panią Delariviére, to wcale nie jego wina, ma on od dawna już ręce dobrze we krwi zbroczone...
— Oszczerstwo! kłamstwo — warknął Fabrycjusz.
Milcz!... — krzyknął Klaudjusz — milcz, albo ci gębę zaknebluję!... Tak jest, szubieniczniku, to nie pierwsza twoja: zbrodnia! Pchnąłeś za siebie na śmierć niewinnego. Patrzałeś obojętnie, jak zamiast twojej spadła z gilotyny jego głowa! Ja, mój panie, znam wszystkie twoje czyny, znam je dokładnie.
Po chwili przestanku, Klaudjusz zaczął dalej:
— Wszak pani, panno Baltus szuka prawdziwego mordercy swego brata!
— Tak, tak! — wykrzyknęła Paula.
— A więc, przypatrz się pani temu człowiekowi, spojrzyj mu pani w oczy... tym prawdziwym i jedynym mordercą... to on!... Czy i teraz prosić pani będzie o jego ułaskawienie?
Panna Baltus wyprostowała się przerażona, blada i nieprzytomna prawie.
— On jest mordercą mojego brata! — szeptała, wyciągając do Fabrycjusza drżące konwulsyjnie ręce. — On! on?...
— Potwarz... — odezwał się nędznik głosem zdławionym, kłamstwo niedorzeczne !... Protestuję przeciwko temu!...
— Protestuj, ile ci się podoba łotrze! — ryknął Klaudjusz. — To tyle warte, cobyś śpiewał... Ja mam dowody...
— Jakie? zapytał żywo Grzegorz. — Mów prędko przyjacielu...
Marynarz sięgnął do obszernej kieszeni surduta. Wyciągnął zeń różne przedmioty i rozłożył je na stoliku obok siebie.
— Jakie? — powtórzył. — A najprzód ten kawałek papieru, zaadresowany do pana Fabrycjusza Leclére, przez jego wspólnika Renégo Jancelyn. Znalazłem to w Neuilly u Matyldy Jancelyn, kochanki tego szanownego pana. Nie wiele tu napisano, ale zdaje mi się, że dosyć jasno.
Tu Klaudjusz przeczytał głośno wyrazy, które już znamy.
— Następnie — dodał — ten oto herb srebrny, znalazłem go w Melun nazajutrz po zbrodni w mojem czółnie, którego użył morderca do przebycia Sekwany. Znajdują się na nim dwie litery F. i L. i oddaję swoją głowę za to, że pasuje doskonale do wydrążenia w kolbie rewolwerowej, co posłużyła sądowi za powód do skazania na śmierć tego biednego, nieznanego djabła...
— Oto jest ten rewolwer — przerwał Grzegorz. — Poczekaj, zaraz zobaczymy.
Wziął blaszkę metalową i przekonał się, że rzeczywiście pasowała doskonale.
— Nie radzę — ciągnął dalej Klaudjusz — nie radzę łotrowi zapierać się, że to rewolwer nie jego, bo oto jest jego brat rodzony, który w moich oczach został wrzucony do Sekwany, pewnej pięknej nocy księżycowej i który siatką wydostałem.
Fabrycjusz zgrzytnął zębami.
— To jeszcze nie wszystko — prawił dalej marynarz — teraz musimy przejść do czego innego.
Rozwinął papier w trzeciej części spalony.
— To — odezwał się — jest dowodem innej zbrodni.
— Innej zbrodni? wykrzyknął Grzegorz z oburzeniem, gdy tymczasem Paula zasłaniała sobie twarz rękami.
— A może i dwóch innych, panie Vernier, ale mówię tylko o jednej. Papier ten dowodzi, że pan Delariviére zrobił testament na korzyść swej córki i żony i że ten nędznik usiłował zniszczyć dokument, ażeby obedrzeć dwie biedne istoty, zamordowawszy zapewne swojego wuja.
Wszyscy krzyknęli przerażeni.
— Tego ostatniego czynu nie jestem pewnym, ale wydaje mi się bardzo coś nieprawdopodobnym. W każdym razie, gdyby nawet pan Delariviére nie został jego ofiarą, i tak zasłużył, lepiej niż potrzeba na szafot, jaki mu przyobiecuję.
— I wy słuchacie tego człowieka! — zaryczał Fabrycjusz w przystępie wściekłości. — Oskarża mnie, a wy mu wierzycie! A wiecie, kto to jest ten pan Klaudjusz Marteau... wyrzutek społeczeństwa i złodziej, skazany przez sąd wojenny na pięć lat więzienia!
— Ano tak, zrobiłem głupstwo — odpowiedział Bordeplat — a ty myślałeś, że jestem takim samym, jak ty łotrem i że kupisz sobie za tanie pieniądze moje sumienie. Prawdą jest, coś powiedział. Kiedy służyłem w marynarce, skradłem z głodu bochenek chleba. Omyliłeś się, panie Leclére!... Milczałem w Melun dla tego, że obawiałem się sądowników. Obawiałem się ich w mojem położeniu, nie chciałem być wzywanym na świadka i nie módz stanąć śmiało przed sędziami... Zresztą miałem tylko przypuszczenia, pewności zupełnej nie miałem... Teraz, kiedy się przekonałem, uznałem za swój obowiązek pilnować cię, stanąć pomiędzy tobą a twojemi ofiarami, uprzedzić tych, którym zadawałeś ciosy w najdroższe ich uczucia i wydać w ręce sprawiedliwości, aby cię posłała na szafot i oczyściła pamięć tego, któremu pozwoliłeś umrzeć za siebie!... Uznałem to, panie i na nic nie zważając i niczego się, do wszystkich piorunów!... nie lękając, spełniłem swój obowiązek!...
Fabrycjusz czuł się pobitym, a widząc, że nie ma co spodziewać się litości, chciał wydać walkę otaczającym go, chciał szukać ocalenia w ucieczce.
Klaudjusz prawą ręką pochwycił go za kołnierz tak silnie, że się ruszyć nie mógł.
— Niepotrzebnie się szarpiesz! nie wymkniesz mi się — powtarzał szyderczo. — Bo chociaż do dyspozycji mam jedną tylko rękę, chociaż w drugą kulką dostałem niedawno, ale potrafię cię zmusić do posłuszeństwa!
Grzegorz teraz dopiero spostrzegł, iż Klaudjusz ma rękę na temblaku, w zamieszaniu nie widział tego zupełnie.
— Raniony jesteś! — wykrzyknął.
— Tak jest, panie Vernier.
— Przez kogo?
— Przez niejakiego Laurenta, kamerdynera pana Fabrycjusza Leclére.
— Czy czasem nie niebezpiecznie?
— O! nie, głupstwo, panie doktorze. Kulka nie wielka, bardzo łaskawie przeleciała przez ciało, nie naruszywszy wcale kości. A to najważniejsze. Prędko mnie pan wyleczy, skoro będziemy mieli czas pomyśleć o tem. Zresztą to lewa ręka jest okaleczona. Prawa jest silną, jak pan widzisz, chętnie też podejmuję się odprowadzić tego bandytę do której z cel, gdzie resztę nocy przepędzi pod dobrą strażą. Jutro rano zabiorą go agenci komisarza policji i pozbędziemy się nędznika.
Grzegorz zwrócił się do Pauli?
Co mamy robić, proszę pani? — zapytał.
— Oddać nędznika sprawiedliwości — odpowiedziała panna Baltus ze słusznym spokojem. Szukaliśmy oboje mordercy mojego brata, znaleźliśmy go, niech będą Bogu dzięki za to.
— Panie Schultz — rzekł Grzegorz Vernier — otwórz pan proszę, jedną z cel, przeznaczonych dla warjatek niebezpiecznych. Niech zamkną w niej tego człowieka i niech go dobrze pilnują.
— Ja się tego podejmuję w potrzebie! zawołał Klaudjusz Marteau, trzymający ciągle za kołnierz Fabrycjusza. — No chodź — powiedział doń — i bądź grzeczny jak obrazek, bo cię zduszę w przeciwnym razie.
Doktor pomocnik i marynarz wyszli z więźniem z pokoju. Stracił on zupełnie energię, wyglądał jak na wpół żywy i chwiał się na nogach, niby pijany.
Panna Baltus milcząca i wyniosła patrzała z pogardą na oddalającego się nędznika.
Skoro tylko drzwi się za nim zamknęły, cały ten wyraz obojętności opadł z jej twarzy, jak odwiązana maska. Młoda dziewczyna wybuchła głośnym płaczem.
— I pomyśleć tylko — zawołała z nieopisaną rozpaczą — pomyśleć, że ja kochałam tego wyrzutka... tego mordercę... pomyśleć, że się rąk jego dotykałam, że ściskałam ręce, zbroczone krwią Fryderyka, ręce, co nalewały truciznę Joannie! I zaślepiona wątpiłam o tobie, doktorze! oskarżałam cię o kłamstwo! O! wybacz mi, wybacz, błagam cię, panie Grzegorzu...
I nieszczęśliwa klęknąć chciała przed Vernierem. Ale ten odgadł jej zamiar, ujął obie jej ręce, nie pozwolił się pochylić, a przyciągnąwszy wolno ku sobie, pocałował w czoło i powiedział:
— Nie mam pani nic do przebaczenia, niczem mnie pani nie obraziła.
— Więc się pan nie gniewasz na mnie?
— Naturalnie że nie!
— Przysięgam pani.
Panna Baltus odetchnęła, przestała płakać i uspokoiła się. A po chwili milczenia odezwała się znowu:
— Jakże to być może, żeby na świecie znajdowały się podobne potwory? Po co te wszystkie podłości? Cóż za cel tych strasznych zbrodni?
— O! — odrzekł Grzegorz — przyczyny dla jakich działał ten człowiek, łatwe są do odgadnięcia. Brat pani mógł go zgubić, zabił pani brata, ażeby się uchronić od kajdan.
— A dla czego usiłował otruć Joannę?
— To także jasne zupełnie. Od chwili, jak się dowiedział, że liczymy na wyzdrowienie pani Delariviére, że mamy nadzieję dowiedzieć się od niej nazwiska skazanego, a tym sposobem odszukać prawdziwego winowajcę, postanowił usunąć ją ze świata. Miał nadto inną jeszcze przyczynę.
— Jaką?
— Nie dość mu było, że zniszczył testament swojego wuja, chciał sobie przez śmierć Joanny zapewnić spokojne posiadanie całego majątku.
— Czy przypuszczasz pan także, że zamordował pana Delariviére?
— Nie wiem, ale podzielam zdanie dzielnego Marteau, że wydaje mi się to bardzo prawdopodobnem.
— Okropne! okropne! — szepnęła młoda dziewczyna, spuszczając głowę i zakrywając rękami twarz.
Przyszła jej do głowy myśl, na którą zaczerwieniła się ze wstydu. Przypomniała sobie, że zeszłej nocy uniesiona szałem miłosnym, opierała głowę swoją na ramieniu Fabrycjusza w chwili, gdy Magdalena zadzwoniła do bramy willi.
— No, teraz kochany mój uczniu — odezwał się do Grzegorza doktor V... — powiedz mi, jak myślisz postąpić?
W sposób bardzo prosty — odrzekł młody doktor. — Jutro rano zaraz zawiadomię komisarza policji, a on spisze protokół o usiłowaniu otrucia, którego byliśmy świadkami i odda sprawę do sądu. Co do innych zbrodni, uporządkuję zeznanie dzielnego Klaudjusza Marteau i dołączę do skargi dowody, jakie tenże posiada...

ROZDZIAŁ XXVIII.

Podczas kiedy Grzegorz Vernier i sławny uczony rozmawiali ze sobą, panna Baltus zupełnie już przyszła do siebie i odzyskała krew zimną.
— Teraz — powiedziała — potrzeba koniecznie, aby Joanna wyzdrowiała! Bo niedostatecznie jest, aby morderca zapłacił głową dług sprawiedliwości ludzkiej. Potrzeba koniecznie, aby pamięć niewinnego została oczyszczoną, a do tego trzeba wiedzieć jego nazwisko.
— Uzdrowimy panią Delariviére odpowiedział młody doktor — i dowiedziemy, że Piotr, skazaniec z Melun był ofiarą, a nie winowajcą.
— I zrobiwszy to, spełnimy święty obowiązek — dorzucił stary uczony. — Skazaniec z Melun pozostawił po sobie rodzinę i trzeba nam będzie zaopiekować się nią koniecznie, jak tylko można najspieszniej, spróbujemy sposobu, jaki Grzegorz postanowił zastosować względem Joanny.
— Zapewne, kochany profesorze — odpowiedział Grzegorz, ale kto wie, kiedy to nastąpi.
— Jakto? — zapytał doktor V... — toż zapadł przecie świeżo jakiś wyrok, na śmierć skazujący.
— Zmieniono go na karę ciężkich robót dożywotnich.
— Tem lepiej! wykrzyknęła panna Baltus z dzikim akcentem w głosie, z ponurą błyskawicą w oczach. — Sprawiedliwość to boska zrządziła! Czekać będziemy na dzień egzekucji Fabrycjusza Leclére, a Joanna, patrząc na spadającą głowę mordercy mojego brata, odzyska rozum.
Obaj doktorzy spojrzeli na siebie znacząco. Taka gwałtowna nienawiść, po tak wyegzaltowanej miłości, zdziwiła ich i przeraziła prawie.
Młoda dziewczyna odgadła to ich pomieszanie.
— Widzę, że panowie mnie nie rozumieją — rzekła z goryczą. — A jednakże to takie proste. Gdybym była mniej kochała tego nędznika, mniejbym go teraz nienawidziła.
— Ma pani rację — odparł Grzegorz — poczekamy na egzekucję Fabrycjusza Leclére.
W tej chwili wszedł doktor Schultz, a za nim Klaudjusz Marteau.
— Panie dyrektorze — odezwał się Schultz — morderca dobrze jest schowany; włożyliśmy mu kaftan warjatek i wcale się nie może ruszać. Obok tego jeden z dozorców z rewolwerem w ręku siedzi przy nim w celi, drugi zaś czuwa na korytarzu.
— Niema obawy, ażeby umknął — wtrącił marynarz. — Ja odpowiadam za niego! Prędzej by się sardynka potrafiła wymknąć z pudełka.
— Panie Klaudjuszu — odezwała się Paula — podaj mi pan swoją rękę.
— Ależ proszę pani — bąknął nieśmiało Bordeplat.
— Podaj mi pan rękę — powtórzyła młoda dziewczyna — bo pragnę ją uścisnąć. Postąpiłeś pan jak uczciwy i dzielny człowiek. Dziękuję panu z całego serca. Nie zapomnij pan, nie zapomnij nigdy, że masz we mnie na całe życie przyjaciółkę najszczerszą.
Klaudjusz podał dużą swoją silną rękę w delikatne, pieszczone rączki sieroty. I drżącym od wzruszenia głosem powtarzał:
— Mnie dziękować! Ech! a za co? Za zdławienie gadziny, albo usunięcie psa wściekłego! Nie warto o tem wspominać. Ja owszem dziękuję pani za jej łaskawość dla mnie. Wiem, jaki to wielki dla mnie honor i nie umiem wyrazić swojej wdzięczności. Na każde skinienie pani, Klaudjusz Marteau pozwoli się zabić z całego serca.
I marynarz otarł dłonią zwilżone rozczuleniem oczy i ciągnął dalej, zwracając się do Grzegorza.
— Teraz panie doktorze, w trzech słowach zregulujemy cały nasz rachunek.
— Mamy więc rachunki między sobą, mój dzielny Klaudjuszu? — zapytał młody doktor.
— Ma się rozumieć panie doktorze!
— Jakie?
Marynarz wyciągnął z niewyczerpanej swej kieszeni pugilares Laurenta, otworzył i zaczął rozkładać na stole bilety bankowe.
— Co to jest? — zapytał Grzegorz.
Dwadzieścia dziewięć tysięcy pięćset franków. Było trzydzieści tysięcy, ale zmuszony byłem na różne wydatki wziąć pięćset, z których się naturalnie wyrachuję.
— Do kogo należą te pieniądze?
— Do panny Edmy i jej do matki, ponieważ są częścią sukcesji, jaką im skradł ten nędznik. Składam to w ręce pańskie, i nie potrzebuję żadnego pokwitowania.
— Ale jakimże sposobem suma ta znajduje się w twojem posiadaniu?
— Ach! sprawiedliwie... nie powiedziałem panu wszystkiego... więc zaraz w krótkości wyjaśnię, jak się ma rzecz cała.
I Klaudjusz opowiedział historję trzydziestu tysięcy franków, danych przez Fabrycjusza kamerdynerowi, dla zapłacenia należności za statek parowy.
Potem dodał:
— Jutro, panie Grzegorzu, potrzeba się będzie udać do willi Neuilly Saint James. W miejscu, które panu wskażę, zapewne odnajdzie pan cały majątek pana Delariviére.
— Pójdziemy razem — odrzekł Grzegorz — ale spodziewam się, że pozostaniesz nadal w obowiązku u pani Delariviére i panny Edmy z tytułem i sytuacją, jaka ci się najlepiej spodoba.
Spodziewam się, że zostanę odrzekł Klaudjusz. — Tegobym tylko pragnął!... Moje czółna, proszę pana, to moje dzieci! Będę mógł zatrzymać przy sobie mojego chłopaka, nie prawda, proszę pana?
Z największą pewnością.
— Ale à propos mojego chłopaka, muszę jak najprędzej pojechać po niego do Mantes. Pewny jestem, że jest niepocieszony, że mu się tak wymknął ten łotr Laurent, ale zapewne nic nie winien biedny malec... Nie można wymagać od smarkacza dwunastoletniego rozumu starego wyjadacza! Co, panie Grzegorzu?
— Nikt nie wątpi o tem. Pojedziesz więc po swojego pomocnika i pozwolisz mu przepędzić kilka dni u matki.
— Aj! to dopiero ucieszy się bęben. A teraz panie doktorze, w tej chwili nie jestem panu potrzebny, to się chętnie pójdę przespać trochę.
— Dadzą ci pokój.
— Niema potrzeby.
— A gdzie spać będziesz?
— Na świeżem powietrzu. W ogrodzie najlepiej! ja umiem spać pod gołem niebem!
— Ale rana twoja?
— Nie warto wspominać o niej.
— Dla czego?
— Pański adjutant obejrzał już to bzdurstwo i powiedział, że nie ma nic, i że za jaki tydzień nie pozostanie ani śladu.
— Ale ten, co cię postrzelił — zapytał Grzegorz — ten kamerdyner? Co się z nim stało? gdzie jest?
— W Courbevoie, u poczciwego oberżysty, który kupuje odemnie ryby. Zostawiłem go tam w daleko gorszym stanie, daleko bardziej okaleczonego odemnie.
— Cóż mu się przytrafiło?
— On dostał kulką w ramię! Strzelaliśmy jeden do drugiego. Cóż pan chce? nie spodziewał się biedak, wchodząc do parku willi, że mnie napotka na drodze. Opatrzyli go tam.
— Czy jest on wspólnikiem Fabrycjusza Leclére?
— Nie należał on ani do morderstwa w Melun, ani do otrucia w Auteuil, ale sprawiedliwość dobrze jednakże zrobi, leżeli go wybada. Może on wyjaśnić wiele rzeczy, bo pomiędzy nim a jego panem istniały jakieś konszachty. Teraz upadam państwu do nóg i idę się przespać.
— Tak, ale nie na otwartem powietrzu! Zabraniam ci tego stanowczo! Wilgoć z ziemi mogłaby rozjątrzyć ranę. Prześpij się w łóżku.
— Z przepisu doktora? — zapytał śmiejąc się Bordeplat.
— Tak.
— No, to muszę posłuchać... Dobranoc państwu.
Doktor Schultz wyszedł z Klaudjuszem i pomieścił go w pustej celi. Było już za późno, albo raczej za bardzo rano, ażeby sławny profesor powracał do Paryża. Grzegorz ofiarował mu swój pokój.
Zaraz rano do zakładu warjatek w Auteuil przybył komisarz policji, a o dziewiątej przybyli prokurator rzeczypospolitej, sędzia śledczy i naczelnik bezpieczeństwa publicznego.
Spisano protokół z zeznań świadków, i z tego, co opowiedział Klaudjusz Marteau. Dowody zostały opisane, zamknięte w szkatułce i opieczętowane.
O dwunastej Fabrycjusz odjeżdżał powozem z dwoma agentami. Wobec urzędu siostrzeniec bankiera zamknął się w upartem milczeniu.
Joanna miała się coraz lepiej. Edma złamana wzruszeniem dnia poprzedniego, była coraz słabszą.
Kiedy rano weszli do celi Matyldy Jancelyn, zastali ją rozciągniętą na materacach bez ruchu. Nieszczęśliwa kobieta skończyła w tej właśnie chwili, gdy Grzegorz oparł rękę na ramieniu truciciela, mówiąc:
— Skończ już tej nocy, panie Fabrycjuszu i wylej wszystko!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.