Lekarz obłąkanych/Tom II/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Lekarz Obłąkanych
Przekład z francuskiego
TOM II.
NAKŁADEM WYDAWNICTWA „GAZETY POLSKIEJ“ w KOŚCIANIE
CZCIONKAMI DRUKARNI SPÓŁKOWEJ w KOŚCIANIE
— 1936 — BEZPŁATNY DODATEK
DO „GAZETY POLSKIEJ“
|
Nie było to wcale złudzeniem, jak się Edmie zdawało, że jadąc z państwem Lefébre, ojcem i Fabrycjuszem w odwiedziny do Pauli Baltus, usłyszała z krzyżującego się z nimi na stacji Brunoy głos doktora Vernier. Grzegorz, ujrzawszy w przelocie prześliczną twarzyczkę Edmy, nie mógł się powstrzymać od okrzyku zdziwienia. Od trzech dni wskutek wypadków, jakie już znamy, żył on w łatwej do odgadnięcia niepewności. Najgorętszem jego pragnieniem było zobaczyć znowu to dziecię, które z duszy całej ukochał, ale miał ważne swoje do spełnienia obowiązki — choroba jednego z klijentów, niebezpieczna, wymagająca niezmiernej troskliwości i nieustannego czuwania, przykuwała go do miejsca, bo honor lekarza, tak jak żołnierza nie pozwala cofać się z placu podczas niebezpieczeństwa.
Czas tymczasem upływał, młoda uczenica mogła lada chwila opuścić pensjonat, a w takim razie, gdy raz ślad jej zatraci, nie łatwo potrafi go odnaleźć.
Ciągle o tem myślał uparcie. Na trzeci dzień rano chory miał się trochę lepiej, nieodstępna obecność doktora nie była już potrzebną. Grzegorz więc postanowił położyć koniec swej niepewności. Dlatego to postanowił udać się w niedzielę do Saint Maude, ażeby się dowiedzieć czegokolwiek. I oto kiedy jechał w stronę Paryża, Edma jechała w stronę przeciwną!
— Co to znaczy? — pomyślał sobie. — Co się tam dzieje? Najpierwszą myślą Grzegorza było zapytać, dokąd jedzie mijający ich pociąg.
Pociąg zwolnił biegu. — Konduktorzy zaczęli wołać „Brunoy! dwie minuty“.
Grzegorz wyjrzał z okna wagonu i zapytał konduktora. Odpowiedź była uspakajająca. Pociąg, jaki przechodził, jechał do Montrerau tylko. Grzegorz odetchnął swobodniej. Aby wiedzieć, gdzie się znajduje Edma, potrzeba będzie zwalczyć sporo zapewne trudności, ale przynajmniej nie wyjechała z Francji ze wszystkiem. Bankier nie zabierał córki do Nowego Jorku.
— Gdzie ona jedzie? — zadawał sobie pytania. Zapewne nie sama, zapewne ojciec musi jej towarzyszyć. Co za powód tej rannej podróży... Chyba na spacer tylko w okolice Paryża... Wycieczka do Fontainebleu może?...
Nagła myśl przemknęła mu przez głowę i aż zadrżał pełen radości.
— A jeżeli jadą do Melun?... jeżeli jadą do mnie?... do mnie — powtórzył. — Pani Delariviére potrzebuje może mojego starania i po mnie się udają. Chciałby był wysiąść i pieszo przebyć drogę, którą przejechał, ale było zapóźno. Pociąg był już w biegu i nie zatrzyma się aż w Paryżu.
W Paryżu na nowo zaczął go trapić niepokój.
— Co tu robić? — myślał. — Czy zaraz powracać do domu, czy też rozpocząć poszukiwania.
Po chwilowem zastanowieniu odpowiedział sobie:
— Skoro tu jestem, to ich tutaj poszukam, jest to logiczne przecie. Dziś wieczorem albo jutro pan Delariviére powróci z córką do stolicy, a jeżeli mi się uda, będę przynajmniej wiedział, gdzie ich znajdę.
Postanowiwszy to, udał się do najbliższego biura telegraficznego i podał następującą depeszę do starej swej Magdaleny:
„Jeżeli pan Delariviére przyjedzie do mnie, poprosić, aby zostawił adres paryski i zatelegrafować zaraz do mojego ojca”.
Zrobiwszy to, z weselszą myślą udał się na stację Vincennes i wziął bilet do Saint Maude. Skoro wysiadł z wagonu, nie poszedł powitać rodziców, ale pobiegł na pensję, gdzie przed kilkoma dniami znajdowała się panna Edma. Jeden Bóg wie, z jakiem wzruszeniem chwycił za rączkę od dzwonka i silnie za nią pociągnął. Szwajcar otworzył furtkę, skłonił mu się i poprosił do salonu, gdzie wkrótce weszła przełożona zakładu. Nie widziała nigdy młodego lekarza, ale znała trochę jego rodziców, nie mogła więc traktować przybysza, jak zupełnie obcego.
— Bardzo mi przyjemnie poznać pana — powiedziała — bo dużo dobrego o nim słyszałam. Czemuż mam przypisać wizytę pańską?
— Pani — odezwał się Grzegorz, nie bez pewnego pomieszania — obawiam się bardzo, aby moja śmiałość nie wydała się pani niedyskretną.
— Dlaczego? — przerwała przełożona.
— Zaraz się wytłómaczę i mam nadzieję, że mi pani wybaczy. Objaśnienia, o jakie będę prosił, są dla mnie nadzwyczaj ważne.
— Pytaj, panie doktorze, gotowam cię zadowolić.
— Jest u pani, albo była do niedawna pensjonarka, panna Edma Delariviére?
— Była, ale już jej niema...
— Więc pan Delariviére zabrał córkę, jak miał zamiar?
— Tak, doktorze, w środę zeszłego tygodnia odebrał nam Edmę.
— Pani Delariviére w przejeździe przez Melun zasłabła bardzo i ja miałem honor ją leczyć... W czasie krótkiej nieobecności mojej, bo byłem zmuszony jechać tu dla odwiedzenia chorego ojca... pan Delariviére opuścił niespodzianie Melun, a nie pozostawił swojego adresu w Paryżu.
„Ja tymczasem koniecznie potrzebuję się z nim zobaczyć. Sądziłem, że pani będzie mogła objaśnić mnie, gdzie zwykł się zatrzymywać, kiedy przyjeżdża do Francji.
— Zdaje mi się, że w Grand-Hotelu.. Tam odwieziono rzeczy kochanej Edmy... Nie mogę wszakże zapewnić pana, czy się tam jeszcze znajduje... bo zabrał od nas córkę, aby ją zawieźć do matki...
— Wiem o tem... Ale pani Delariviére chwilowo przynajmniej nie była w stanie widzieć panny Edmy. Nie pozostaje mi więc nic, jak tylko dowiedzieć się w Grand-Hotelu?
— To będzie najlepiej, bo ja niestety nie mogę panu nic więcej powiedzieć.
— I za to bardzo dziękuję, ale niech mi pani pozwoli zadać sobie jeszcze pytanie: — Panna Delariviére miała na pensji zaufaną bardzo przyjaciółkę... zdaje mi się, że pannę Martę.
— A tak, Martę de Reveroy... prześliczną dziewczynę.
— Czy nie przypuszcza pani, że panna Edma powiedziała jej coś na odjezdnem o zamiarach ojca?
— Bardzo by mnie to dziwiło... Edma nie mogła nic a nic o nich wiedzieć. Rozmawiała z ojcem bardzo mało...
— Może później coś pisała?
— Co to, to nie... Wszelka korespondencja, adresowana do moich uczenic, przechodzi przez moje ręce, zanim zostanie doręczoną. Otóż od czasu odjazdu Edmy, Marta nie otrzymała żadnego listu.
Grzegorz powstał z miną dość smutną.
— Raz jeszcze przepraszam panią za moją śmiałość... — rzekł — a niech mi pani raczy wierzyć, że jestem jej nieskończenie wdzięcznym za dobre przyjęcie, jakiego doznałem.
W chwili, kiedy Grzegorz żegnał się z przełożoną, przy bramie rozległ się dzwonek i dały się słyszeć wesołe głosiki pensjonarek.
— Zatrzymaj się chwilkę, panie doktorze — odezwała się zwierzchniczka zakładu — właśnie uczenice moje powracają z nabożeństwa... Przyślę ci Martę...
Grzegorz podziękował znowu, a przełożona wyszła z salonu. W parę minut panna de Reveroy wbiegła ze zwykłą sobie żywością do salonu.
— Pan Vernier! — wykrzyknęła. — Doprawdy, żem się nie spodziewała pana. Mów pan prędko, czy się nie stało co złego Edmie?
— Niech pani będzie spokojną — odrzekł Grzegorz — nie przynoszę wcale złych wiadomości... Nie przynoszę żadnych...
sam owszem. przyszedłem zapytać... co się stało z naszą przyjaciółką od czasu, jak opuściła pensjonat?
— Jakto? to pan jej nie widziałeś?
— Zdaje mi się, że dzisiaj rano ujrzałem ją jadącą pociągiem z Paryża i drżę na samą myśl wiecznego z nią rozłączenia,
— Wytłómacz się, panie Grzegorzu... tylko prędko, prędko.
Młody człowiek z oczami łez pełnemi, opowiedział w krótkości to, co wiedzą już czytelnicy nasi.
— To wszystko jakieś szczególne! — wykrzyknęła Marta, kiedy skończył. — Nie pojmuję wcale milczenia Edmy, tak samo jak pan, nic zgoła o niej nie wiem, mogę jednak śmiało twierdzić, że wyjazd, o którym pan wspomina, nie może być stanowczym... Edma kocha pana...
— Tak pani sądzi? — zawołał żywo Grzegorz.
Marta uśmiechnęła się zarumieniona.
— Nietylko sądzę, ale najzupełniej pewna jestem... Byłam jej powiernicą... Nic nigdy nie ukrywała przedemną... Oddała panu swoje serce... i tą miłością żyje tylko... Pan Delariviére zaś ubóstwia swoją córkę, kocha ją nad wszystko w świecie, a że warta tego, pan o tem wiesz najlepiej, panie Grzegorzu! Raczej też odstąpiłby od wszystkich swoich projektów, aniżeli uczynił ją nieszczęśliwą.
— O, pani, pani mi wracasz życie! — szeptał wzruszony Grzegorz.
— Tem lepiej, bo potrzeba żyć — odrzekła Marta z nowym uśmiechem. — Potrzeba odnaleźć ukochaną naszą Edmę, co zresztą nie będzie chyba tak trudnem. Nie wielka przecie sztuka odnaleźć w Paryżu bankiera miljonera.
— Zapewne, spodziewałem się jednak, że panna Edma pisała do pani choć słów parę.
Marta potrząsnęła śliczną swoją główką przecząco.
— Niestety — odpowiedziała — nowe życie pochłonęło jej wszystek czas widocznie. Napisze zapewne później trochę, bo mi to obiecywała, a znam ją i wiem, że obiecywać nie umie napróżno... Skoro tylko co otrzymam, poproszę pani przełożonej, aby mi pozwoliła przesłać panu do Melun.
W chwili, gdy młoda dziewczyna kończyła te słowa, przełożona ukazała się w salonie.
Zakłopotanie Grzegorza nie uszło jej uwagi.
— Widzę, że od Marty nie dowiedział się pan wiele więcej, niż odemnie.
— Nie, proszę pani, ale panna de Reveroy obiecuje mi, że jak otrzyma wiadomość od swojej przyjaciółki, poprosi panią o pozwolenie zawiadomienia mnie o tem.
— O, z największą chęcią pozwolę, panie doktorze.
Grzegorz nie miał już tytułu do pozostania dłużej, pożegnał się ostatecznie i opuścił pensjonat.
Dom rodziców jego, jak wiemy, znajdował się o parę zaledwie kroków, wstąpił tam po to tylko, żeby ucałować ojca i matkę i zapytać, czy nie nadeszła doń depesza z Melun, a gdy otrzymał odpowiedź przeczącą, zaraz odjechał, pozostawiając poczciwych staruszków zdumionych tem nagłem zjawieniem się syna na tak krótko i nagłym jego wyjazdem.
Po powrocie do Paryża udał się prosto do Grand-Hotelu...
— Czy tutaj staje pan Delariviére, bankier z Nowego Jorku? — zapytał.
— Tutaj, proszę pana.
— Czy obecnie mieszka tu z żoną i córką?
— Mieszkał tylko z córką, ale przed trzema dniami przeniósł się do willi, którą kupił.
— W Paryżu?
— W Neuilly Saint-James, położonej na rogu ulicy Bois de Boulogne i Langchamps.
Grzegorz Vernier, dowiedziawszy się, gdzie pan Delariviére mieszka, odetchnął swobodniej.
Widocznie pan Delariviére, nabywając posiadłość pod samym Paryżem, nie myślał o powrocie do Ameryki, Co do pani Delariviére, ponieważ nie znajdowała się z mężem i córką, musiała zostać w jakim domu zdrowia pomieszczoną.
Wysiadłszy na bulwar, doktor zaczął się zastanawiać czy udać się do Neuilly, czy też zaraz powracać do Melun? Nie namyślał się długo. Najlepiej wrócić do Melun, bo tam może w tej chwili Edma i bankier z upragnieniem go oczekują.
Skoczył do czekającego powozu.
— Na stację lyońską — zawołał — tylko co koń wyskoczy... Dziesięć franków na piwo...
Obietnica uczyniona stangretowi, dodała skrzydeł koniowi
Pociąg miał właśnie odchodzić. Młody człowiek wsiadł pospiesznie do wagonu i powtarzał sobie całą drogę, że doróżki paryskie daleko są szybsze od kolei.
Stanąwszy w Melun, udał się pieszo do mieszkania.
— Otrzymałaś depeszę odemnie? — zapytał gospodyni.
— Otrzymałam, proszę pana — odpowiedziała Magdalena.
— Nikt się nie zgłaszał po mnie?
— Nikt a nikt, proszę pana.
Grzegorz, posłyszawszy tę odpowiedź, tak się zmienił na twarzy, iż Magdalena, lubo z natury bardzo ciekawa, nie śmiała go o nic zapytywać.
Wyszedł.
— Może... — mówił sobie, nie tracąc jeszcze nadziei — może Edma życzyła sobie zwiedzić hotel, w którym matka chorowała...
Nie tracąc ani sekundy, udał się pod „Wielkiego Jelenia“. Czekał go tam nowy zawód. Pana Delariviére nikt nie widział.
— Gdzie ona? — zapytywał się zrozpaczony — gdzie ona jest?...
Upadając ze znużenia, powrócił do domu i resztę popołudnia przesiedział w gabinecie, znękany zupełnie.
Rzućmy na dobry tydzień czasu poza siebie i zobaczymy, co się stało z niektóremi znajomemi nam osobistościami.
Grzegorz Vernier, przykuty znowu przez cztery dni z rzędu do łoża klijenta, stan którego nie pozwalał pozostawiać go samego ani na jedną nawet godzinę, nie mógł opuścić Melun.
Dopiero piątego dnia z rana mógł się wyrwać do Paryża.
Wiemy, co za rozpaczliwę dla siebie musiał tam otrzymać wiadomość.
Pan Delariviére wyjechał do Ameryki ze swym siostrzeńcem. O Joannie nic tam zgoła nie słyszano, nie wiedziano też nic, gdzie przebywa Edma. Powrócił do domu, straciwszy wszelką nadzieję. Z prawdziwym stoicyzmem zamknął boleść swoją w głębi duszy i postanowił w nieustannej pracy szukać pociechy.
Panna Baltus przebywała ciągle osamotniona, nie czuła jednakże nudów we willi swojej nad brzegiem Sekwany. Żałobna zasłona, pokrywająca życie jej od chwili śmierci Fryderyka, zaczynała się powoli unosić, otrzymała od Fabrycjusza drugi już list, datowany z Hawru, a napisany z wielką umiejętnością.
Po sto razy bodaj na dzień odczytywała te listy, a jakieś rozkoszne upojenie coraz więcej opanowywało jej umysł i serce.
Życie teraz przedstawiało jej się wcale pięknie, przewidywała rozkoszną przyszłość, łudziła się iluzją szczęścia.
Zupełnie co innego działo się z Edmą w Auteuil.
Nieograniczone przywiązanie biednego dziecka nasunęło jej myśl, że obok matki nudzić się nie będzie, że dnie przy niej upływać jej będą bardzo i że bez niecierpliwości oczekiwać będzie powrotu ojca.
Wkrótce przekonała się jednakże, w jak wielkim była błędzie.
Rittner, ulegając jej prośbom, pozwolił, aby codziennie popołudniu przepędzała dwie godziny w pokoju matki.
W początkach Joannę zdawało to niecierpliwić, że się jakaś obca znajduje przy niej osoba, ale przyzwyczaiła się do niej niebawem i nie zwracała żadnej na to uwagi, że nie jest samą przez dwie godziny codziennie.
Starania i pieszczoty Edmy, jej łagodne i czułe słowa, nie ściągnęły ani jednego na nią spojrzenia, nie wywołały ani jednego na usta chorej uśmiechu.
Zimna jak głaz, z oczami gdzieś w dal wlepionemi, była to istota żywa wprawdzie, ale nie posiadająca w sobie duszy. Stan tej chorej, nad którym Edma spodziewała się odnieść zwycięstwo, doprowadzał młodą dziewczynę do rozpaczy.
Zabiegi jej były całkiem bezskuteczne.
Ojciec i kuzyn Fabrycjusz napisali do niej z Hawru.
Długi list pana Delariviére, przepełniony czułościami dla córki, był bezwiednie może bardzo smutny. Ścisnęło się biedne serduszko panienki. W tem usposobieniu umysłu, w jakiem się znajdowała, wydało się jej, że ojciec zarówno jej, jak i matki opłakuje. Poczuła się opuszczoną, samotną i straconą. Zaczęła się bać tego domu nieznanego i pełnego tajemniczości, zaczęła się bać tych murów wysokich, wśród których była zamkniętą, bała się warjatek, których nie widziała wcale, ale które prawie co noc budziły ją swojemi dzikiemi krzykami i jękami tak strasznemi, że krew w żyłach ścinały. Ogarniała ją wtedy straszna tęsknota. Zmieniała się też na twarzy, kolorki znikły, a wystąpiła bladość anemiczna, ruchy straciły elastyczną swobodę swoją, wszystko przekonało doktora, iż jakaś szczególna a nagła choroba opanowała młodą jego lokatorkę.
Zaczął się wypytywać.
Edma dawała odpowiedzi wymijające. Czyż biedne dziecko było w stanie wypowiedzieć, co się z nią dzieje? Zresztą nie miała bynajmniej zaufania do Frantza Rittnera. Wzbudzał on w niej teraz instynktowną jakąś odrazę. Ukrywała swoje podejrzenia i swój niepokój, ale dusza jej trwogą się napełniała. Jeżeli czasami ożywiała się trochę, to wtedy tylko, kiedy się myślą w przeszłość cofała. Widziała wtedy, jak we śnie, słoneczny ogród pensjonatu, w którym się wychowała, widziała wielkie drzewa lasku Vincennes i pośród nich ukochane sylwetki Marty de Roveroy i Grzegorza Vernier. Ale niestety, po kilku minutach rozkoszny sen ulatywał i na lazurowe niebo występowały czarne spowrotem chmury.
Chwytała ją smutna rzeczywistość.
Doktor Rittner otaczał ją nadzwyczajnem staraniem i wyjątkową pieczołowitością, ale spod tej czułej powierzchowności przebijała wyraźnie hipokryzja. Rittner od tygodnia zmienił się także bardzo. Drżenie powiek zdradzało nieustanną obawę, dreszcze go przechodziły na najmniejszy hałas. Czarna chmura osiadła na czole zazwyczaj jaśniejącem powagą.
W tej chwili był u doktora Rittnera René Jancelyn. Obaj wspólnicy rozmawiali długo ze sobą o pannie Pauli Baltus. Przysięga jej pomszczenia brata przyprawiała obydwu o niezmierną trwogę. Liczyli na Fabrycjusza, jak na konduktora piorunowego liczy się w czasie wielkiej burzy, a tu wyjazd wspólnika pozostawił ich całkiem bezbronnych.
— Kto to wie — powtarzali sobie — kto to wie, czy Fabrycjusz, wiedząc, że znajdzie majątek w Nowym Jorku, nie uciekł przed niebezpieczeństwem, kto wie, czy powróci?
Zarówno też René Jancelyn, jak i doktor Rittner rozeszli się bardzo zaniepokojeni.
Jak większa część złoczyńców, zdolnych do wszelkich zbrodni, Frantz był w głębi duszy tchórzem okrutnym. Wobec niebezpieczeństwa tracił głowę. Jedyną deskę ocalenia dla siebie widział w tem, aby się wynieść nietylko z Paryża, ale i z Francji i to w sposób, zacierający wszelkie ślady poza sobą.
Rittner myślał o pozbyciu się swojego zakładu, ale że nie chciał używać pośrednictwa ogłoszeń dziennikarskich, upoważnił kilka osób do rozpuszczenia wiadomości w świecie lekarskim, iż dyrektor sławnego domu zdrowia w Auteuil gotów sprzedać instytut ten za gotowe pieniądze.
Czy się trafi taki nabywca?
Do tego niepokoju przyłączył się inny jeszcze. Przerzucając drżącą ręką kartki książeczki w czarne płótno oprawionej, a pełnej dziwnych notatek, małą część których znamy już także, myślał bardzo o tem, co się stanie z temi wszystkiemi tajemnicami, które trzymał pod kluczem.
— Gdyby sprzedaż mogła przyjść do skutku — prawił nieraz sobie — nabywca nie dowiedziałby się o niczem i niczegoby się nie domyślił. Wszystko poszłoby zwykłym biegiem. Co do mnie, czegobym się miał obawiać? Dostawszy się raz poza granice Francji, schowam się dobrze w głębi Niemiec, przyoblekę się w nową skórę i w nowe nazwisko i niech licho porwie wszelkie zobowiązania! Co mi tam, że potracą głupcy, co mi naprzód popłacili!... Nie będzie mnie i basta.
Poniszczył już bardzo wiele kompromitujących go papierów i korespondencji — bo miał się ciągle na baczności, a przed oczami widział ciągle prokuratora rzeczypospolitej, komisarza policji i agentów bezpieczeństwa. Miał małą, nikomu nieznaną furtkę w murze, wychodzącą na bulwar Montmorency i przez nią wymknąć się zamierzał. Zrealizował wszystkie wartościowe papiery — a małą szkatułkę, wypchaną biletami bankowemi i zaopatrzoną we dwa zameczki, łatwo mu było zabrać przy każdem najmniejszem zaalarmowaniu.
Jednej mu tylko rzeczy dotąd brakowało, paszportu na cudze nazwisko. René Jancelyn, wytrawny fałszerz, mógłby z łatwością wybawić go z kłopotu, ale do tego potrzeba go było wtajemniczyć w swoje zamiary, a tego Frantz Rittner wcale nie życzył sobie.
W zupełnem swem odosobnieniu i głębokiem zmartwieniu przyszła Edmie ochota napisać list do Marty de Reveroy.
Zdawało jej się, że ta rozmowa z ukochaną towarzyszką z lat dziecinnych przyniesie jej ulgę i pociechę.
Napisała zaraz rano i na śniadanie stawiła się z listem w ręku.
Edma, o czem nie wspomnieliśmy jeszcze, przyjęła zaproszenie doktora i zazwyczaj jadała z nim razem.
Zobaczywszy list, Rittner domyślił się odrazu, o co prosić go będzie pensjonarka.
— Panie doktorze — odezwała się dziewczyna — mam małą prośbę do pana...
— O cóż chodzi?
— O przesłanie tego oto listu na pocztę; napisałam do jednej z przyjaciółek moich na pensji.
— Służę pani, zaraz po śniadaniu oddam go sam na pocztę w Paryżu, to o parę godzin wcześniej dojdzie.
— Dziękuję panu doktorowi.
Frantz wziął list i schował go do pugilaresu.
— Tylko proszę nie zapomnieć.
— Niech pani będzie spokojną, ja mam pamięć doskonałą.
Zasiedli do stołu. j
Rozmowa toczyła się, jak zwykle, o stanie zdrowia pani Delariviére.
Edma nieustannie wypytywała doktora o sposób kuracji i o to, czy jest nadzieja wyleczenia chorej.
Rittner odpowiadał z niewyczerpaną uprzejmością w taki sposób, aby zadowolić pensjonarkę.
— Doktorze — odezwała się nagle Edma — przyszła mi pewna myśl do głowy.
— Jaka?
— Wyobraziłam oto sobie, że ciągle jeden i ten sam widok w pokoju, w jakim się mama moja znajduje, znużył jej oczy i że przyspieszylibyśmy jej wyzdrowienie, gdybyśmy ją pomieścili w innem miejscu, weselszem trochę. Czy nie mogłaby mama na dwie godziny schodzić do ogrodu? Świeże powietrze, kwiaty działałyby może w zbawienny sposób na nią.
Rittner z początku wahał się niby zezwolić na to, ale wreszcie ustąpił.
— Nie mam odwagi oprzeć się prośbom pani — odpowiedział — niech więc pani spróbuje tego nowego środka.
— Zaraz dzisiaj? k
— Niech będzie i dzisiaj nawet!
— O! jaki pan dobry, jaki pan zacny człowiek. Pójdę po matkę i wyprowadzę ją do ogrodu.
Edma wstała od stołu i udała się w stronę zabudowania, gdzie była cela jej matki, a dozorczyni otworzyła jej zaraz drzwi do pokoju Joanny, jak to każdego dnia czyniła. Zastała matkę w ubraniu śpiącą na łóżku. Lekarstwa, jakie dawał doktor klijentce, zawierały sporą dozę silnych narkotyków, z powodu których była ta ciągła senność i to ciągłe osłupienie biednej obłąkanej. Tą razą sen Joanny nie był tak twardym, jak zwykle. Nerwowe dreszcze wstrząsały ciałem, a czasami na bladej twarzy wybijał się wyraz przerażenia. Możnaby się domyślać, że walczyła we śnie z jakiemiś przerażającemi widziadłami. Nagle uniosła się na łóżku, wsunęła się w sam kąt onego i zaczęła zbierać wszystką pościel dookoła siebie, jakby usiłując zrobić sobie schronienie. Potem podniosła drżące powieki, wlepiła spojrzenie w kąt pokoju i już go stamtąd nie odrywała; wyraz przerażenia nie ustępował z twarzy. Chociaż nie spała, zdawało się, że śni jeszcze. Usta się poruszały i szeptały jakieś najpierw niezrozumiałe wyrazy, które jednak stopniowo stawały się coraz wyraźniejsze i które mogła już pochwycić Edma.
Nieszczęśliwa kobieta mówiła o szafocie... Widziała, jak złowroga machina dokonywała swojego dzieła. Widziała strumień krwi, który zamieniał się w rzekę i wzbierał tak, że już dochodził do jej szyji, do ust... Dusiła się... krótki, urywany oddech w ryk się zamienił. Był to wstrętny niezmiernie widok. Edma bała się, ale zapanowała nad tą bojaźnią, a chwyciwszy ręce matki, wołała:
— Mamo, mamo ukochana, to sen tylko... sen okropny, który trzeba odpędzić!... Spojrzyj na mnie, ja jestem dzieckiem twojem... Przypatrz mi się... poznaj mnie... ja cię tak kocham... droga mamo...
Głos Edmy, jej czułe, łagodne słowa, wywarły nagłe wrażenie, jakiego młoda dziewczyna nie mogła się spodziewać.
Spojrzenie chorej zmieniło kierunek i zwróciło się na córkę z dziwną jakąś słodyczą. Słaby uśmiech zarysował się na wybladłych ustach nieszczęśliwej.
Ożywiona gwałtowną nadzieją, Edma uklękła na skraju łóżka i powtarzała:
— Edma twoja... córka twoja... Poznaj mnie... poznaj mnie... droga matko.
— Poznaję... — odezwała się słabym głosem Joanna — poznaję cię, jasnowłosy aniołku... poznaję cię aniołku o niebieskiem spojrzeniu... aniołku światłości...
— Tak — odrzekła żywo Edma — jestem aniołem światłości i pragnę przelać tę światłość w ciemności, jakie cię otaczają...
— Głębokie te ciemności — odezwała się znów Joanna — złowrogie to ciemności... noc czarna... a jednakże w tej nocy widziałam... i widzę jeszcze...
Umilkła.
— Powiedz mamo — wołała córka — powiedz mi, co widziałaś i co widzisz?
Pani Delariviére, której oczy stały się błędnemi znowu, odpowiedziała raczej własnej myśli swojej, aniżeli córce:
Tam.. bardzo daleko... blisko kraju, gdzie słońce oświeca wieczną wiosnę...
— Co tam, moja mamo?...
— Wielki statek wypłynął z portu i pływa po bezbrzeżnym oceanie... Ciemność się robi... burza nadchodzi... Wiatr dmie piorunami, Śpiewa pieśń umarłych, rozdziera żagle i zrywa sznury, jak nitki jedwabiu... Statek pędzi jak szalony, ukazując się co chwila to na wierzchołkach bałwanów, to w głębinach bezdennych przepaści... Grzmi.. Całe niebo w straszliwym ogniu...
Edma ledwie żywa, powtórzyła:
— I cóż?
Joanna mówiła dalej:
— Na pokładzie okrętu widzę dwóch podróżnych... starzec jeden... młodzieniec drugi... Znam ich obydwu...
— Kto oni są?...
— Nie wiem ich nazwiska... zapomniałam... napróżno silę się, aby je sobie przypomnieć... Nie wiem... nie wiem... widzisz przecie, że nie wiem...
— Przypomnij sobie, droga matko... przypomnij i powiedz.
Chora wlepiła wzrok w jeden punkt z nadzwyczajną uwagą. Błyszczące dziwnym ogniem oczy znowu stały się błędne... Nagle drgnęła całem ciałem, odwróciła głowę i głucho krzyknęła.
Edmie zimno się zrobiło.
— Matko, cóżeś zobaczyła? — spytała — coś zobaczyła?
Chora zaczęła mówić powoli:
— Młody człowiek chwycił nóż... stal błysnęła jak błyskawica i we krwi zgasła... Zbrodnia została dokonaną... Starzec padł nieżywy... Bałwan uniósł jego ciało, a morderca uśmiechnął się i rzucił w otchłań nóż o ostrzu zaczerwienionem... Burza się wzmaga... Potrzaskane maszty spadają...
okręt się zagłębia i znika w płomieniach, a w pośród tych płomieni, co wychodzą z bałwanów, wznosi się szafot... zawsze szafot....
Joanna umilkła.
Siły jej się wyczerpały, nerwy nadmiernie naprężone drżały. Pierś unosiła się gwałtownie, wielkie krople potu spływały po twarzy.
Młoda dziewczyna ujęła ją za ręce i wołała:
— Ah! cóż to za sen jakiś okropny!... Ale to sen tylko, droga mamo... Wszystko to nieprawda... W tem wszystkiem niema nic rzeczywistego... niema w tem nic prawdopodobnego. Odpędź te straszne widziadła, mamusiu, obok ciebie jest tylko córka twoja... twoja Edma.
Joanna odetchnęła swobodniej, wyraz zgrozy zniknął z jej twarzy.
— Edma — szepnęła — Edma...
Pierwszy raz po katastrofie w Melun wymówiła imię córki. Dziecko zadrżało z radości i dalej mówiło:
— Przypominasz sobie, matko... że byłam we Francji, w Saint-Maude?...
— Saint-Maude — powtórzyła obłąkana — Saint-Maude... Saint-Maude...
— Ty byłaś odemnie bardzo daleko, w Ameryce, w Nowym Jorku... razem z moim ojcem... Przypominasz sobie, mamusiu?
Joanna przyłożyła obie dłonie do czoła. Ogromna widocznie praca odbywała się w jej mózgu.
Edma powtarzała ciągle:
— Przypominasz sobie, mamusiu... Mój ojciec, którego kochasz z całej duszy, a który żyje tylko dla ciebie... mój ojciec... Maurycy Delariviére... Przypomnij sobie...
Joanna wyprostowała się. Błyskawica w oczach zaświeciła.
— Tak — wymówiła drżącym głosem — tak...
— Przypominasz sobie?
— Przypominam...
— Boże wielkiego miłosierdzia! — wykrzyknęła młoda dziewczyna dokończ swojego cudu i powróć mi moją matkę.
Joanna stojąc, przypatrywała się Edmie. W całej jej postawie nie było nic obłąkanego. Edma mówiła dalej:
— Maurycy Delariviére... Oh! ukochana moja matko, przypomnij sobie wszystko... Powiedz, kto nosi to ukochane nazwisko...
— Tak.. tak... to nazwisko... wiem... wiem... to...
Znowu umilkła.
— To mój ojciec — dokończyła Edma.
— To kat — odrzekła warjatka z wybuchem głośnego, przeciągłego śmiechu. c
Edma nie czuła w sobie dosyć siły, ażeby przenieść spokojnie ten nowy straszny zawód. Osunęła się na krzesło i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Boże! — wołała, łkając — spodziewałam się za prędko! Wszystko znowu przepadło!...
Joanna wyciągnęła się w fotelu, stojącym obok łóżka, przymknęła oczy i jakby zasnęła.
Upłynęła blisko godzina. Młoda dziewczyna smutna, przygnębiona, nie ustawała w zabiegach.
Frantz Rittner wszedł do pokoju.
— Co pani jest? — zapytał — czego pani płacze?
— Ah! doktorze — odpowiedziała Edma — dotknął mnie cios dotkliwy...
— Co za cios? Cóż się tu stało?
— Myślałam przez chwilkę, że matka odzyskała rozum...
— To niepodobieństwo, proszę pani.
— Widzę to aż nadto dobrze|... Ale nie zastanawiam się wcale... Powtórzyła za mną moje imię i Saint-Maude... Zdawało mi się, że rozumie, co jej mówiłam o ojcu... Zdawało mi się, że mnie poznaje...
— I to wszystko bez gwałtownego napadu? bez nerwowego podrażnienia?
— Tak jest, doktorze, prawie zupełnie spokojnie. Ale ten powrót do rozumu był tylko zwodniczym, bo nagle obłęd powrócił i zniweczył moją nadzieję...
Frantz Rittner, słuchając Edmy, mówił sobie w duchu:
— Powrót do zdrowia szybko zatem postępuje. To co nie stało się dzisiaj, może stać się jutro!... Jutro może ze wszystkiem ustąpić warjacja!... Joanna, odzyskując rozum, mogłaby się stać strasznie dla nas niebezpieczną. Trzeba pomyśleć o zaprowadzeniu jakiegoś porządku...
Edma patrzała na doktora zdziwiona i zaniepokojona, a w końcu zapytała:
— O czem tak myślisz, panie doktorze?
— O kuracji, jaką nadal trzeba prowadzić.
— Kuracja będzie zmienioną?
— Tak jest, proszę pani, ogólny stan się zmienia, lekarstwa także muszą być zmienione.
— Czy znajdujesz pan postęp jaki?
— Niezaprzeczenie.
— Czy liczysz pan na prędki powrót do zdrowia?
— Charakter osób umysłowych jest tak kapryśny, że prawie niepodobieństwem jest coś stanowczego o nich powiedzieć. Nic nie zapewniam, ale mam wielką nadzieję...
— Boże!... oby pańska nadzieja nie omyliła pana tak jak mnie przed chwilą! Czy pozwolisz, doktorze, wyprowadzić matkę do ogrodu teraz?
— Nie widzę żadnej ku temu przeszkody... Zresztą będę i sam i jednej z infirmerek każę się trzymać w pobliżu na wszelki wypadek.
Edma wzięła chorą pod rękę i zachęciła do wstania z fotelu.
— Chodź mamo — powiedziała.
Pani Delariviére poszła z nią posłuszna.
Wszedłszy do rozkosznego parku, jaki opisaliśmy już naszym czytelnikom i ujrzawszy te prześliczne zielone kobierce, oświecone jasnemi promieniami słońca, te prześliczne grzędy różnobarwnych kwiatów, roznoszących woń dokoła, wszedłszy tu i odetchnąwszy świeżem, balzamicznem powietrzem, stanęła zachwycona i olśniona obrazem rozkosznej natury, który przecie nie poraz pierwszy widziała.
Wrażenie tego rodzaju nie ujawniło się bynajmniej, gdy nieszczęśliwa znalazła się w tym samym ogrodzie w dzień wyjazdu pana Delariviére i Fabrycjusza.
Doktor zmarszczył brwi.
Edma zaprowadziła matkę do małej altanki, ocienionej pnącemi się różami i powojem, w której pomimo dopiekającego słońca, panował chłód przyjemny.
Joanna zamiast pozostawać nieruchomą, jak zwykle, zabrała się do zrywania róż, uwinęła z nich wieniec i włożyła go na głowę córki i rzekła dziwnie pieszczotliwym głosem:
— W różach ładnie blondynkom, a mój anioł światłości ma takie śliczne włoski złote.
Edma patrzała na matkę z coraz większem wzruszeniem i ucałowała jej ręce...
— Boże mój! widzieć ją taką i czuć, że mnie nie poznaje... że dusza jej jest nieobecna!... To serce może pęknąć z żalu...
Zaczęła płakać na nowo.
Joanna zdawała się zdziwioną, dotknęła jej twarzy, a potem obejrzała zwilżone palce.
— Ty płaczesz, śliczny jasnowłosy aniele? — zapytała następnie. — Może cię ukłułam, wkładając wieniec? Przebacz mi... Te kwiaty to róże, a róże mają kolce... Nieraz korona z róż bywa koroną męczeńską... Przebacz mi, aniele światłości...
I zrobiła ruch, aby uklęknąć przed córką, ale ta wpół ją objęła.
— Więc już jej nie wyleczę, mój Boże! — myślała Edma, nie przestając płakać. — Mnie się zdaje jednakże, że nauka mogłaby zapobiedz tej okropnej chorobie... Mnie się zdaje, że gdyby doktor Rittner chciał, to przywróciłby zdrowie matce... Oh! Grzegorzu, czemuż cię niema tutaj... ja takie mam zaufanie do ciebie!... Paula mi mówiła, że posiadasz wielką naukę, gdybyś wiedzę swoją połączył z mojem przywiązaniem, dokazalibyśmy cudu... O! gdybyś ty był tutaj...
Czuję, żebyśmy ją ocalili.. Jestem przekonaną...
Wstała rozpromieniona i wzniosła oczy ku niebu. Nagle myśl przyszła jej do głowy.
Frantz Rittner, już od kilku chwil ukryty poza zielenią, nie tracił żadnego szczegółu z obrazu, jakiśmy opisali.
Teraz wyszedł z ukrycia i zbliżył się do Edmy.
— Proszę pani — rzekł — potrzeba chorą odprowadzić „już do jej pokoju...
— Już!? — wykrzyknęła Edma.
— Tak, już... Nadużycie zawsze staje się szkodliwem, ożywczy wpływ powietrza świeżego wywołałby w rezultacie wzburzenie, czego potrzeba unikać...
— Dobrze, panie doktorze, ale mama ma się lepiej...
nieprawda?...
— Daleko lepiej...
Edma objęła chorą swojem ramieniem i wolniutko poprowadziła do zabudowania obłąkanych.
— Zanadto dobrze się ma — myślał Rittner, patrząc za oddalającemi się. — Uzdrowienie byłoby zanadto prędkie... Nie można na to pozwolić... Za nic na świecie!...
∗ ∗
∗ |
W kilka dni po rozmowie z siostrzeńcem pana Delariviére, Klaudjusz Marteau otrzymał od prefektury policji w Melun wezwanie, ażeby we własnym pilnym bardzo interesie udał się do biura bezpieczeństwa publicznego, sekcji pierwszej, wydziału drugiego.
Udał się też zaraz do biura, przez które został wezwany. Wprowadzono go do gabinetu naczelnika.
— Nazywasz się Klaudjusz Marteau? — zapytał naczelnik biura.
— Tak, panie naczelniku.. To jest właściwie, nie ja podałem prośbę, tylko ten pan...
— Jakto?
— Nie ja pisałem podanie, ale osoba, która się mną zajmuje i która mnie bierze do służby...
— Pan prefekt raczył przychylić się do twego żądania, wskutek prośby za tobą...
— Niech żyje pan prefekt |
— Oto paszport do Paryża...
Klaudjusz, biorąc do rąk drogocenny papier, zaczął drżeć cały, nie z obawy, tylko z radości.
— Dziękuję panu — wykrzyknął wzruszony — dziękuję z całego serca...
— Staraj się być godnym tej wielkiej łaski, jaką otrzymałeś.. Postępuj tak, aby w przyszłości nie żałowano tego, co ci dziś uczyniono.
O! nie ma obawy, proszę pana. Chyba tylko wielki łotr staje się recydywistą. Ja... chociaż byłem skazany, jestem uczciwym człowiekiem... Pan wie, że byłem karany, ale nie wie może, że wcale nie szło o pieniądze... Nie dopuściłbym się tego nigdy... uciąłbym sobie prędzej rękę... Skazano mnie, proszę pana, za bułkę chleba, wartości czterech liwrów.. Niech pan będzie spokojny... nie będą mi mieli nic do zarzucenia...
— Życzę ci tego.
— Niech pan liczy na to zupełnie.
— Po przybyciu do Paryża — mówił dalej naczelnik biura, udasz się do prefektury policji, gdzie ci dadzą kartę pobytu zamiast tego paszportu.
— Dziękuję panu, czy już wszystko?
— Wszystko.
Klaudjusz złożył paszport, zawinął go starannie w chustkę, ukłonił się i wyszedł.
Poszedł się pożegnać ze swoją panią, która uprzedzona przezeń przed trzema dniami, nie mogła go odżałować.
Poczciwa kobieta przywiązała się do Klaudjusza i wiedziała, że nie łatwo przyjdzie go jej zastąpić, pomimo, że zanadto często lubił zaglądać do butelki. Musiał jej obiecać, że będzie przychodził czasami, i wsunęła mu do ręki dwa luidory tytułem gratyfikacji.
Klaudjusz podziękował serdecznie i pamiętając zlecenie Fabrycjusza, poszedł na kolej, nie powiedziawszy swoim znajomym z Melun, że wyjeżdża do Paryża. Był tak wesołym, jakby się na nowo narodził. Nie naruszywszy ani grosza z dwustu franków, danych mu przez siostrzeńca bankiera, mógł łatwo po przybyciu do Paryża wyekwipować się należycie. Kupił kurtkę marynarską, spodnie sukienne i płócienne, koszulę z niebieskim kołnierzem, pas czerwony i całą zresztą inną garderobę. Nie zapomniał o berecie, ani tradycjonalnym kapeluszu ceratowym.
Przebrał się zaraz w sklepie. Resztę rzeczy upakował w nową także walizkę i wygolony, wyświeżony, wyelegantowany — jak się wyrażał, w swoim języku marynarskim — zatrzymał przejeżdżającego fiakra i kazał się zawieść do Neuilly Saint James pod adres wskazany na bilecie Fabrycjusza. Przybywszy na ulicę Longchamps, Klaudjusz zapłacił stangreta, wziął walizkę i silnie zadzwonił.
Na odgłos dzwonka przybiegł ogrodowy razem z Laurentem i otworzył małą furtkę w sztachetach.
— Kłaniam uniżenie! — odezwał się marynarz przestępując progi, po wojskowemu przykładając palce do czapki.
— Czy to Klaudjusz Marteau z Melun? — zapytał exlokaj.
— W swojej własnej osobie — odrzekł przewoźnik. — A pan jest intendentem? — zapytał.
— Ja jestem intendentem.
— Jestem tu do pana przysłany.
— Przez pana Fabrycjusza Leclére — przerwał Laurent — wiem. Masz bilet?
— I to jest.
— Doskonale. Poczekaj tylko trochę, przyniosę klucz i zaprowadzę cię do twego mieszkania.
Powiedziawszy to, Laurent oddalił się, pozostawiwszy majtka z walizką w alei.
— Pan intendent udaje wielkiego człowieka — pomyślał Klaudjusz — pozuje na pana, ale z tem wszystkiem wygląda na uczciwego djabła. Laurent ukazał się na skręcie alei i zaprowadził nowo przybyłego do pawilonu nad brzegiem Sekwany. Tu otworzył drzwi i powiedział:
— Oto, gdzie będziesz mieszkał, mój zuchu.
Klaudjusz rzucił ciekawe spojrzenie do środka.
— To wszystko dla mnie jednego? — wykrzyknął — to niepodobna!
— Widzisz przecie — rzekł Laurent — dwie sztuki i przyzwoite umeblowanie.
— Ależ to pałac!
— Więc ci tu tak źle nie będzie.
— Będzie mi zanadto dobrze! Tylko czuję tutaj trochę zaduchu, muszę więc przewietrzyć lokal.
— Jak ci się podoba.
Majtek roztworzył dwa duże okna, które wychodziły: jedno do parku, drugie na Sekwanę, na wprost wyspy Rohtschilda,
— Jaki znajdujesz widok? — zapytał Laurent.
— Przepyszny! widać jak rybki skaczą pod wodą, a to rozwesela humor.
— Jest tam za drzewami mała furtka, co prowadzi na brzeg — mówił intendent — oto jest od niej klucz. Będziesz mógł wchodzić i wychodzieć, nie przeszkadzając państwu. I podał Klaudjuszowi klucz, który tenże schował do szuflady stołu.
— Właśnie obiadowa godzina. Chodźmy w stronę kredensu.
— To właśnie! czuję apetyt i zdaje mi się, że przy obiedzie dobrze się sprawię.
— Jutro rano zaczniesz chodzić za kupnem i obstalunkami. Pan Fabrycjusz życzy sobie, aby zastał wszystko, skoro powróci.
— Wszystko będzie gotowe — odrzekł Klaudjusz — i jeżeli to odemnie zależy, to młody pan będzie zadowolony.
Udali się do kredensu, gdzie już było nakryte do stołu.
Laurent zaprezentował nowo przybyłego; znajomość poszła prędko. W godzinę poprzyjaźnił się z wszystkimi.
Wieczór przeszedł jak błyskawica.
Około północy udał się do swojego pawilonu, jedzenie wydawało mu się wytwornem, wino wyśmienitem, łóżko mięciutkiem. Zaledwie przyłożył głowę do poduszki, zasnął snem twardym i śniło mu się, że został kapitanem wielkiego okrętu. Wbrew swojemu zwyczajowi obudził się, kiedy już słońce było wysoko na niebie. W pięć minut był ubrany i wyszedł przez małą furtkę na bulwar, żeby spojrzeć na brzeg i zapoznać się z Sekwaną.
Ośm czy dziesięć stopni kamiennych prowadziło z bulwaru nad samą wodę. Z pierwszego wejrzenia Klaudjusz przekonał się, że pomieszczenie było jak można najdogodniejsze i że dostatecznem było wbić tylko kilka silnych pali dla przywiązania jachtu i innych statków. Wziął miarę, powrócił do parku i udał się do intendenta.
Lurent siedział w wielkim amerykańskim fotelu na biegunach i czytał „Petit Journal“.
— Aha! marynarzu — zawołał — gotowy jesteś do wyjścia.
— Czas co przegryźć i ruszyć w drogę...
— To prawda... idź do kredensu, gdzie dostaniesz co potrzeba, a ja pójdę przynieść ci pieniędzy na pierwsze zakupy.
W dwie godziny później Klaudjusz Marteau, posilony szklanką wina, zimnem mięsem i kawałkiem chleba, mając nadto dobrze wypakowaną kieszeń, wyszedł lekki jak motyl, wesoły jak ryba.
Udał się do Paryża, zaszedł najprzód do prefektury policji, gdzie zamienił paszport na kartę pobytu w departamencie Sekwany. Załatwiwszy się z tem, poszedł na wybrzeże, aby przypatrzeć się różnym statkom, poprzywiązywanym wzdłuż brzegu, ale nie znalazł nic godnego uwagi.
Pozostawmy go tutaj, a sami powróćmy do Pauli Baltus do Melun. Mówiliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów, że młoda dziewczyna przez pierwszych kilka dni po wyjeździe Fabrycjusza do Nowego Jorku, zamknęła się wyłącznie w nowem swojem uczuciu. Reszta świata przestała istnieć dla niej. Ten stan zachwytu i egoistycznego lenistwa przy jej energicznej naturze nie mógł się jednak przeciągać zbyt długo.
Siostra Fryderyka przypomniała sobie niebawem o przysiędze, jaką złożyła pamięci brata, i zarumieniła się od wstydu i złości, pomyślawszy, że przez cały tydzień zapomniała o danem słowie, a morderca albo przynajmniej jego wspólnik żył tymczasem w zupełnem bezpieczeństwie.
Postanowiła rozpocząć zaraz zadanie, jakie dobrowolnie na siebie przyjęła. To jeszcze nie wszystko.
Od owej wizyty, jaką miała u siebie, Paula nie opuszczała swojej willi. Otrzymała już dwa listy od Fabrycjusza i bilecik
od pani Lefébre. Ale ani siostrzeniec pana Delariviére, ani żona paryskiego bankiera nie wspomnieli nic o Edmie. Gdzież więc znajdowała się młoda dziewczyna, o której wszyscy jakby zapomnieli? Paulę zainteresowało to bardzo, bo polubiła dziewczątko, chociaż tak mało je znała.
Bilecik pani Lefébre zapraszał sierotę, aby przybyła spędzić dzień w Parc-des-Princes.
— Tam zapewne dowiem się czego — mówiła Paula — pojadę.
I pojechała do Paryża.
Najpierwszem jej pytaniem było:
— Czy zobaczymy dzisiaj Edmę?
Bankier i jego żona spojrzeli na nią zdziwieni. Wiedzieli, że pan Delariviére i Fabrycjusz byli w drodze do Nowego Jorku, ale tak samo jak panna Baltus nie słyszeli o Edmie.
— To dziwne... bardzo dziwne... — mówiła sierota. — Pan Fabrycjusz pisał do mnie dwa razy, ale ani słowa nie wspomniał o swojej kuzynce... Czy nie zdaje się państwu, tak jak mnie, że to milczenie pokrywa jakąś tajemnicę?...
— Być może... — odrzekł Jakób Lefébre — to pewne, że mój stary przyjaciel Maurycy Delariviére, opuszczając nagle Paryż, powinien był mojej żonie powierzyć swoją córkę.
— Tak jest — potwierdziła panna Baltus. — Nie pozostawia się samem dziecka szesnastoletniego. Gdzie jest Edma?...
Po krótkiem milczeniu Jakób Lefébre mówił:
— Na to pytanie nie mogę odpowiedzieć, tak samo jak ty.
W tem wszystkiem znajduję coś niewytłómaczonego...
— Czy przypuszcza pan, że jego przyjaciel zabrał Edmę ze sobą do Nowego Jorku?
— Wątpię... myślę raczej, że została w posiadłości swojego ojca...
— No, to muszę się dowiedzieć — powiedziała Paula. — Czy wiesz pan dokładny adres?...
— Nie, w Neuilly pod Paryżem kupił pan Delariviére willę i miał mi dać adres i oznaczyć dzień, na który nas mieli zaprosić, ale gwałtowny odjazd przeszkodził temu... Czy myślisz tam pojechać?
— Naturalnie, skoro mogę tam zobaczyć Edmę, albo przynajmniej coś się o niej dowiedzieć...
— Nic łatwiejszego, jak odnaleźć posiadłość bankiera: w Neuilly... Duża posiadłość, tylko co kupiona przed kilku dniami, wszyscy tam muszą wiedzieć.
— Ma pan rację, jadę.
W parę minut Paula jechała powozikiem do Neuilly.
Przy moście kazała zatrzymać się stangretowi. Wysiadła z powozu i pieszo udała się na pocztę, dając znak stangretowi, aby jechał za nią.
Dwóch czy trzech listonoszów czekało przed drzwiami na odebranie korespondencji. Paula zapytała ich się, czy nie znają czasami w Neuilly wielkiej posiadłości, sprzedanej przed kilku dniami bogatemu bardzo panu, który już tu zamieszkał z córką i siostrzeńcem.
Jeden z nich wskazał jej dom na rogu Longchamps i ulicy Bois-de-Bologne, do którego w tych dniach się wprowadzono, ale nazwiska nowego właściciela żaden nie umiał powiedzieć.
Paula podziękowawszy, udała się na miejsce wskazane.
Kiedy się zbliżała do furtki, wychodziła właśnie tędy pokojówka Edmy.
— Panienko — zapytała ją Paula — czy ten dom nie należy do Pana Delariviére?
— Tak jest, proszę pani.
— Panienka może należy do służby tutejszej?
— Tak proszę pani, jestem pokojówką panienki.
— Czy pan Delariviére jest w domu?
Paula pewną była, że go niema, ale chciała się dowiedzieć, czy bankier, opuszczając Paryż, polecił służbie trzymanie w tajemnicy wyjazdu.
— Nie, proszę pani — odrzekła pokojówka — pan zeszłego tygodnia wyjechał do Ameryki. Powróci dopiero w przyszłym miesiącu...
— A panna Edma?
— Panna także wyjechała...
— Razem z ojcem?
— Tego nie wiem, ale mi się zdaje...
— Jakto?
— Panna Edma pojechała rano, a pan Delariviére ze swoim siostrzeńcem wieczorem. Ale jeżeli pani życzy sobie zobaczyć się z panem Laurentem, intendentem, to może pani od niego czego się dowie.
— Naturalnie, moja panienko...
Paula zadzwoniła do bramy.
Ogrodnik otworzył i pełen szacunku dla osoby, przybyłej w tak pysznie zaprzężonym powoziku, polecił uprzedzić Laurenta, że jakaś piękna pani pragnie go widzieć.
Zaintrygowany ex-lokaj udał się natychmiast do Pauli, ale nie mógł jej nic więcej powiedzieć nad to, co już od służącej wiedziała. Jeden i ten sam fakt, był rezultatem podwójnej rozmowy. Córka Maurycego Delariviére nie znajdowała się w willi Neuilly, nie pojechała z ojcem, służba zaś nie wiedziała, gdzie się obecnie znajduje. Zagadka pozostała nierozwiązaną, a panna Baltus powróciła do Parc-des-Princes, zapytując się tak samo jak przedtem:
— Gdzie jest Edma?
Państwo Lefébre niecierpliwie oczekiwali powrotu Pauli. Oboje byli zdania, że jakaś tajemnica otaczała nieobecność, albo raczej zniknięcie Edmy. Chcieli zatrzymać Paulę do jutra, ale uparła się, aby zaraz powrócić do Melun. Ogarnęła ją jakaś dziwna atmosfera głębokiego smutku. Bardziej niż kiedykolwiek czuła swoją samotność i postanowiła zaraz nazajutrz rozpocząć poszukiwania, odnoszące się do tego jakiegoś nieznanego wspólnika mordu, spełnionego na jej bracie. Od tygodnia dochodziły ją najrozmaitsze wieści o egzekucji skazanego. Wiedziała, że jakaś podróżna obca kobieta dostała pomieszania zmysłów, ujrzawszy przypadkiem złowrogą tragedję.
Uderzona tem dziwna zdarzeniem, zaczęła zbierać najmniejsze szczegóły i rzecz szczególna, czy skutkiem przeczucia, czy też podwójnego wzroku duszy, jaki czasami się objawia w pewnych zdarzeniach, wyobraziła sobie, że warjacja, a szczególniej przyczyna warjacji tej kobiety, posłuży jej za nitkę przewodnią do osiągnięcia celu.
Nazajutrz po wizycie w Parc-des-Princes, wstała bardzo rano i powiedziała sobie:
— Już nic nie będę odkładać. Od dzisiaj rozpoczynam swoje dzieło. Ażeby pożytecznie działać, nie mogę mieć żadnej wątpliwości. Chcę pewną nogą iść po drodze, jaka mnie czeka i nie zboczyć. Otóż tej pewności nie będę miała, dopóki nie poradzę się nauki, muszę jej się poradzić. Pomiędzy doktorami w Melun jest jeden, do którego mam zaufanie. Łączy nas przyjaźń niewinnej Edmy. Zobaczę się z nim, wypytam, a jeżeli nie będzie mi mógł odpowiedzieć w sposób stanowczy, to udam się do specjalistów, do profesorów fakultetu paryskiego, do ministrów medycyny wreszcie.
Ubrała się, zjadła wcześnie śniadanie i kazała zaprządz do maleńkiego koszykowego powozika. W parę minut była już w mieście i przystanęła przed mieszkaniem doktora Vernier.
Grzegorz był w domu, siedział w swoim gabinecie, otoczony stosami książek. Czytał coś chciwie i robił notatki w kajecie. Na nagłówku książki, nad którą tak się zagłębiał, można było dostrzedz tytuł: „Obłąkanie i jego rodzaje”.
Dyskretne stukanie do drzwi przerwało pracę młodego doktora.
— Proszę! — odezwał się uprzejmie.
Stara gospodyni ukazała się na progu.
— A cóż tam takiego, Magdaleno? — zapytał Grzegorz.
— A to, panie doktorze, jakaś pani pragnie się z panem zobaczyć.
— Poproś panią tutaj.
Magdalena wprowadziła pannę Baltus.
Młoda dama ubrana była w suknię czarną, żałobną.
Grzegorz powstał, skłonił się przybyłej i fotel jej przysunął.
Paula odrzuciła welon. Grzegorz jak wiemy, znał ją z widzenia.
— Panna Baltus!.. — rzekł z nowym ukłonem.
— Tak jest, panie — odpowiedziała młoda dama. Spotykaliśmy się nieraz ze sobą przy łożu biedaków chorych.
— Wszyscy biedni — odparł Grzegorz — znają panią i wszyscy ją błogosławią.
Paula usiadła.
— Czemu mam przypisać zaszczyt, jaki mnie spotyka? — zapytał doktor.
— Bardzo ważna sprawa sprowadza mnie do pana — odrzekła Paula. — Przyszłam pana prosić, ażebyś mnie objaśnił w pewnej kwestji, jaką się zajmuję.
— Niech pani raczy się zapytywać. Odpowiem, jak będę umiał najlepiej.
— Doktorze — spytała Paula — czy studjowałeś warjację?
Grzegorz poruszył się i spojrzał zdziwiony.
Jakto! panna Baltus chciała mówić z nim o warjacji, właśnie w chwili, kiedy on sam zagłębia się w tej nauce z nadzwyczajną gorliwością? Jakim sposobem jedna i ta sama kwestja wspólnie ich zajmowała? Nie wiedział, co odpowiedzieć.
— Mój wstęp zdziwił pana, jak widzę? — odezwała się Paula.
— Przyznaję, że bardzo nawet.
— I ja właśnie o warjacji, o tym tak obszernym dziele nauki medycznej, chciałabym pomówić z panem. Odpowiedz mi pan, proszę.
— A więc tak — odrzekł Grzegorz — studjowałem i studjuję obłąkanie, i zdaje mi się, że przeczytałem wszystko, co się do niego odnosi, od dzieł najdawniejszych do najświeższych. Głęboko zatrwożony tą chorobą, co w naszym wieku robi tyle spustoszeń fatalnych, sposobię sobie broń do walczenia z nią, skoro ją spotkam na swojej drodze.
— A więc, doktorze — mówiła Paula — można wyleczyć z warjacji, nieprawda?
— Zapewne, i dosyć często nawet. Ale potrzeba wiedzieć, o jakim rodzaju warjacji chce pani mówić.
— O warjacii spowodowanej przerażeniem. Czy mogłaby kobieta zwarjować, widząc spadającą głowę z szafotu jednego z członków swej rodziny?
— Bez żadnej wątpliwości, proszę pani.
— A! — wykrzyknęła panna Baltus — więc tak jest, więc się nie myliłam. A ta kobieta, dotknięta taką warjacją, czy może być wyleczoną?
— Może.
— Pewnym pan tego jesteś?
— Najpewniejszym.
— Jeśli zgłoszę się do ciebie z chorą tego rodzaju, czy nie odmówisz mi swojej pomocy?
— Zrobię z całego serca, co tylko będzie możebne.
— Dziękuję ci, doktorze... Szczęśliwą jestem, że mogę w danym razie liczyć na pana.
Paula podniosła się z fotelu. Zabierała się do wyjścia. Grzegorz ją zatrzymał.
— Pozwoli pani, że ja z swej strony zadam jej jedno pytanie...
— Słucham, doktorze.
— W jakim wieku jest chora, o której pani mówi?
— Nie umiem panu odpowiedzieć... Wiem tylko, że to kobieta jeszcze młoda...
— Więc pani nie zna jej osobiście?
— Nie... Wydaje się to panu dziwnem, nieprawdaż?...
— Tak, proszę pani, dziwniejszem, aniżeli sądzi pani...
— Dlaczego?
— Bo, proszę pani, od kilku dni śledzę nad faktem zupełnie podobnym do tego, jaki panią zajmuje... Idzie również o kobietę, co zwarjowała z tej samej przyczyny...
— Ta sama przyczyna? — powtórzyła panna Baltus.
— Najzupełniej.
— Co? — wykrzyknęła Paula. — Pan. znasz kobietę, która straciła zmysły na widok szafotu?
— Tak jest, proszę pani.
Pauli zaparł się oddech w piersiach.
— Doktorze — spytała po chwili — gdzież się to stało?
— Tutaj... w dzień...
Grzegorz się zawahał, nie chcąc odnawiać strasznego wspomnienia.
— W dniu, w którym morderca mojego brata został stracony? — dokończyła panna Baltus.
Doktor skinął głową potakująco.
— Ah! — ciągnęła gorączkowo młoda dziewczyna — teraz wszystko rozumiem. Jedna i ta sama osoba zajmuje nas oboje... Właśnie po to przyszłam do pana, abyś wyjaśnił moją wątpliwość. W takim razie, skoro znasz tę kobietę, musisz wiedzieć, gdzie jest... Powiedz mi, abym mogła ją zobaczyć...
Niestety! nie wiele wiem więcej od pani. Nie wiem, gdzie obecnie znajduje się chora, którą oboje pragnęlibyśmy — uzdrowić.
Paula cofnęła się zawiedziona.
— Wiem — mówiła po chwili — że ta kobieta mieszkała w Melun, w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ na placu świętego Jana.
— Właśnie przybyła tutaj bardzo cierpiąca wskutek długiej bardzo podróży i ja ją leczyłem.
— Pan ją leczyłeś? No, to w takim razie wiesz kto ona?
— Ma się rozumieć.
— Nazywa się?
— Pani Delariviére.
Posłyszawszy to nazwisko, Paula zbladła, zachwiała się i o mało nie upadła. Grzegorz ją przytrzymał.
— Co pani? — wykrzyknął.
— Pani Delariviére.. — powtórzyła złamanym głosem Paula. — Żona bankiera z Nowego Jorku?... Matka Edmy?
— Tak... Ale dlaczego pani tak się przeraziła, skąd to pomieszanie?... — pytał doktor niemniej poruszony i niespokojny, jak Paula.
— Czy podobna? — ciągnęła młoda dziewczyna — czy pan się nie myli?...
— Nie, proszę pani...
— Doktorze, odszukamy panią Delariviére, ja muszę ją odszukać, pan musisz jej przywrócić zmysły...
— Gdzie jej jednakże szukać, proszę pani? — odrzekł smutnie Grzegorz. — Pan Delariviére wyjechał do Nowego Jorku.
— To nic nie znaczy!.. Napiszę do niego... Objaśni mnie, gdzie jest jego żona... Obowiązana jestem pomścić mojego brata, ażebym zaś mogła dość do tego, ta kobieta musi być zdrową...
Grzegorz słuchał panny Baltus, jak się słuchaj opowiadania jakiego snu i dziwił się nagłej jej zmianie. M
— Nie rozumiem pani — szepnął.
— Zaraz mnie pan zrozumiesz. Fryderyk zginął może z ręki tego nędznika, którego głowa spadła na placu świętego Jana, ale pewna jestem, że ten człowiek miał wspólnika... Muszę dojść nazwiska straconego, ażeby dojść nazwiska prawdziwego winowajcy... Bardzo być może, iż pani Delariviére poznała w skazańcu krewnego albo inną ukochaną przez siebie osobę.
— Niepodobna, proszę pani, przypuszczać, aby mogły istnieć jakieś związki pokrewieństwa, albo miłości, pomiędzy kobietą bogatą, szczęśliwą, a nieszczęśliwym, pogrążonym w nędzy i okrytym łachmanami.
— Wszystko to można wytłómaczyć temi kilku słowami: „tajemnica rodzinna“.
— Przyznaję.
— Przypuśćmy, doktorze, że pani Delariviére, dzięki panu, powróci do przytomności... Czy będzie mogła przypomnieć sobie przyczynę, która spowodowała warjację?
— Zapewne, ale niebezpiecznem byłoby jej to przypominać... szczególniej zaraz po wyzdrowieniu...
— A później?
— Później możnaby ją może wybadać bez obawy powtórnego zapadnięcia...
— Cierpliwości nam nie zabraknie, byleby była tylko nadzieja powodzenia... Bo pomyśl pan tylko... jeżeli pani Delariviére mogłaby powiedzieć nam nazwisko skazanego, odbylibyśmy otwartą drogę do naszych poszukiwań. Uchwycilibyśmy nitkę przewodnią i może mogłabym pomścić brata, a zrehabilitować tego, który zapłacił za występek drugiego.
— Zdaje mi się, że pani ma rację — odrzekł Grzegorz Vernier bo i ja podzielam zdanie pani, że skazany nie był winien. Ale czy pani będzie mogła dokonać tego, czego nie dokonała sprawiedliwość?
— Pan Bóg mi dopomoże — odrzekła Paula. — Niech pan o tem nie wątpi... niech pan nie wątpi także, że w miłości Edmy będziesz pan czerpał natchnienie...
Posłyszawszy te słowa, młody doktor zadrżał, zdawało mu się, że śni.
— O pani! któż ci odkrył tajemnicę moich boleści i mojego szaleństwa?
— Edma, panie Grzegorzu... Czy się łudzi, sądząc, że jest kochaną?
— Nie, wcale się nie łudzi!... kocham pannę Delariviére, ale niestety, bez nadziei...
— Dlaczego bez nadziei?.. Ona wzamian za pańską miłość oddała panu swoje serduszko...
— Czy mówiła to pani?
— Nie, ale dała mi do zrozumienia... Są rzeczy, które kobieta odgaduje, choć jej nie mówią o tem wyraźnie.
— Gdyby pani wiedziała, jak mnie pani czyni szczęśliwym tem odkryciem... — wykrzyknął Grzegorz..
— Tem lepiej, przez swoje poświęcenie zasłużysz pan na to szczęście... Odnajdziemy panią Delariviére. Nauka pańska i starania moje uzdrowią ją i zaślubisz ukochane dziecię, któremu przywrócisz matkę. Napiszę do pana Delariviére. Skoro dowiemy się o schronieniu pani Delariviére, pójdziemy do niej i zabierzemy ją do siebie.
— Zabierzemy — powiedział Grzegorz. — Niestety, proszę pani, to niepodobna.
— Dlaczego?
— Gdzież pomieścimy, gdzież kurować będziemy nieszczęśliwą?
— U pana, albo u mnie. Nie widzę żadnej w tym względzie przeszkody.
— Prawo zabrania tak dobrze mnie jak i pani trzymać w mieszkaniu osobę, mającą pomieszanie zmysłów.
— Kupisz pan jaki dom zdrowia, przeprowadzimy tam panią Delariviére i basta, i po wszystkiemu.
Grzegorz spuścił głowę i nic nie odpowiedział.
Parę sekund młoda dziewczyna dziwiła się jego milczeniu i zakłopotaniu, ale zaraz domyśliła się przyczyny.
— Otwieram panu kredyt nieokreślony... Tylko siejąc złoto po drodze, potrafisz dojść do celu. Kupuj pan dom zdrowia, mój bankier za pana zapłaci.
— Ależ to bardzo drogo będzie kosztować, proszę pani...
— Mniejsza o to... Ja jestem bardzo bogata...
— Będę pani posłusznym... Od jutra zajmę się poszukiwaniem jakiego zakładu do odstąpienia. Teraz musimy się dobrze co do wszystkiego porozumieć.
— To bardzo będzie łatwo.
Zdrowie pani Delariviére musi być najgłówniejszem zadaniem, nieprawdaż?
— Zapewne, skoro mam to przekonanie, że przez nią dojdziemy do nazwiska skazanego...
— Może w tym względzie bez niej się obejdziemy.
Paula poruszyła się zdziwiona.
— Jakto? — wykrzyknęła — co pan chcesz przez to powiedzieć? Wytłómacz się, doktorze!
— Zaraz, proszę pani, ale nie zaręczam za nic... Jest to tylko przypuszczenie moje, a nie żadna pewność.
Grzegorz opowiedział pannie Baltus w tem miejscu co słyszał od ojca o nadzorcy robót, pokaleczonym przy wybuchu miny.
— Czyż to podobna, aby to był ten sam człowiek? — szepnęła młoda dziewczyna, skoro skończył.
— Dowiem się, co o tem sądzić, chociażby mi przyszło pojechać na miejsce wypadku do Millerie i tam zasięgnąć wiadomości — rzekł doktor. — Przypuśćmy, że dowiem się nazwiska i przekonam się o tożsamości osoby. Cóż za korzyść osiągnęłaby pani z tego odkrycia?
— Wiedząc nazwisko — odrzekła Paula — udałabym się do policji i odnalazła miejsce urodzenia skazańca... Pomimo zaprzeczeń swoich, człowiek ten musi mieć jakąś rodzinę, od której kupię, jeśli będzie potrzeba, zeznania. W pugilaresie mojego brata, znalezionym przy skazańcu, powinno było znajdować się piętnaście tysięcy franków, podniesionych tego samego dnia przez Fryderyka u jego bankiera. Co się stało z temi pieniędzmi? Czyż stracony nie oddał ich jakiemuś krewnemu?... Podwoję, potroję w potrzebie tę sumę i dowiem się prawdy... Co myślisz o tem, panie doktorze?
— Rezultat tego planu wydaje mi się bardzo zagadkowym.
— Masz pan może coś lepszego?
— Tak mi się zdaje...
— Mówże zatem...
— W czasie procesu uderzyło mnie kilka szczegółów, do których sprawiedliwość nie przywiązywała wielkiego znaczenia, a które przecież były bardzo ważne.
— Cóż to za szczegóły?
— Najprzód rewolwer, pozostawiony czy zgubiony na miejscu dokonanej zbrodni. Ten rewolwer, który trybunał traktował bardzo obojętnie, powinien doprowadzić nas do odkrycia prawdy. Jakim sposobem Piotr, taki nędzny biedak, mógł posiadać broń tak kosztowną? Z jakiego warsztatu pochodziła ta broń? Na kolbie były znaki herbu. Herb ten wyrznięty zapewne z polecenia prawdziwego właściciela, zniknął, ale może zdołanoby odszukać grawera, który go wykonywał...
— Prawda — szepnęła Paula.
— Zajęto się wyłącznie milczeniem skazanego, silono się, aby wydobyć z niego zeznania, a kiedy to się nie udało, zaniedbano śledztwa.
— I to prawda — potwierdziła młoda dama.
— Czy pani sądzi, że możnaby wydostać z sądu rewolwer, którego użył morderca?
— Przynajmniej spróbujemy... Jeżeli chcesz, doktorze, to pojedziemy razem dzisiaj jeszcze do prokuratora rzeczypospolitej...
— Jestem na rozkazy pani... Ale to jeszcze nie wszystko. Nie zajęto się także odpowiednio sfałszowanym czekiem, o którym była mowa w procesie, a którego nie odnaleziono, jak i tych piętnastu tysięcy franków... Czy pani nie wie, czy brat nie domyślał się fałszerza?
— Brat mój nie mówił nic o tem panu Jakóbowi Lefébre, swojemu bankierowi.. ja zaś nie widziałam go już potem żywego...
— A więc tylko fałszerz miał interes wydrzeć ten czek panu Baltus, a stracony człowiek nie mógł być tym fałszerzem. Najlepszym tego dowodem sparaliżowana jego ręka...
— Stracony więc albo nie był wcale winnym, albo był tylko wspólnikiem — zawołała panna Baltus. — Przekonania nasze najzupełniej zgadzają się w tym względzie.
W tej chwili ktoś lekko zapukał do drzwi.
Grzegorz pospieszył otworzyć, stara Magdalena ukazała się w progu.
— Co tam? — zapytał.
— Przyniesiono z poczty list do pana doktora.
— Proszę...
Na widok listu, młodemu człowiekowi serce silniej zabiło. Przeczytał adres. Pismo drobne, cienkie, widocznie kobiece, nie było mu znanem. Na kopercie był stempel poczty z Saint Maude.
Bicie serca Grzegorza powiększyło się jeszcze.
— Pozwoli pani? — zapytał pannę Baltus.
Grzegorz rozerwał kopertę. W kopercie znajdowały się dwa listy. Pierwszy zawierał te słowa:
Za pozwoleniem pani przełożonej przesyłam panu list, jaki otrzymałam, a który pana interesuje“.
Lakoniczny bilecik podpisany był przez Martę Roveroy. Grzegorz rzucił go na stół i żywo schwycił drugi.
Nasi czytelnicy domyślili się już zapewne, że był to list od Edmy, który Frantz Rittner odniósł na pocztę.
List na czterech drobno pisanych stronnicach zawierał opis boleści biednego dziewczęcia; pisała o swojem zmartwieniu, o swoich zawiedzionych nadziejach, a najdłużej rozpisała się o swojej niewinnej miłości. Nie było ani słówka o domu doktora, ani wzmianki o matce. Nie można było nic się z niego dowiedzieć, gdzie pisząca się znajduje, i skąd pisze.
Doktor chciwie czytał zwierzenia młodej dziewczyny. Doszedłszy do wyrazów, którymi biedne dziecko malowało swoje obawy i cierpienia, ścisnęło mu się serce, a oczy zaszły łzami. Pobladł, ręce jak w febrze, trząść mu się zaczęły. Skoro skończył czytanie, padł na krzesło i zapłakał.
— Doktorze! — zawołała Paula — nie posądzaj mnie o niedyskrecję, ale co to za okropną otrzymałeś wiadomość?
Grzegorz nic nie odpowiedział, podał tylko list młodej damie.
Siostra Fryderyka przeczytała rozpaczliwe słowa i poczuła się niemniej wzruszoną od doktora.
— Biedne dziecię! biedne dziecię! szeptała, ocierając oczy.
— I ani jednego słówka — rzekł Grzegorz — o tem, gdzie się znajduje! Czy nie zdaje się pani, jak mnie, że to milczenie o swojem schronieniu jest bardzo niepokojącem? List ten wygląda, jakby list uwięzionej.
— Prawda, ale przecie jest możliwość oswobodzenia jej z więzienia.
— Tak, gdy wiadome jest to więzienie.
— Ah! — jęknął Grzegorz, przygnębiony głęboko — odnaleźć będzie niepodobieństwem.
— Cóż znowu? — wykrzyknęła Paula — nie poddawaj się tak, doktorze! Silna wola pokonywa wszelkie przeszkody. Edma kocha pana. Jej miłość niech cię podtrzymuje. Nic zresztą nie dowodzi, żeby jej groziło jakie niebezpieczeństwo.
Imaginacja musi odgrywać wielką rolę w tych wszystkich obawach. Gdziekolwiek jest pan Delariviére, musi przecie wiedzieć o tem. Nie pozostawiłby tak swojej córki. Edma musi być zapewne przy matce.
— Rzeczywiście, że to być może — szepnął Grzegorz.
— A więc — ciągnęła Paula — przedewszystkiem szukajmy schronienia pani Delariviére.
— Niestety! — odrzekł Grzegorz — raz jeszcze muszę powtórzyć to, co powiedziałem przed chwilą, że to będzie niepodobieństwem.
— Dlaczego?
— Takich domów zdrowia pełno jest w Paryżu i jego okolicach.
— Cóż to znaczy?
— Czy nam podobna chodzić od jednego do drugiego i rozpytywać się?
— A gdyby tym tylko sposobem można się było dowiedzieć? Byłaby to tylko kwestja czasu.
Przepraszam panią, jest inna jeszcze przeszkoda, której zwalczyć nie zdołamy
— Jaka?
— Dom zdrowia kryje zwykle boleści i tajemnice rodzinne, za które odpowiada doktor naczelny. Możemy go badać napróżno. Nie wolno mu udzielać takich informacyj.
— Masz pan rację, rozumiem — rzekła panna Baltus, pochylając głowę. — Cóż więc zrobimy?
— Musimy czekać na rezultat listu do pana Delariviére.
— A swoją drogą — odrzekła młoda dziewczyna — rozpocząć bezzwłocznie poszukiwania na innym punkcie. Czy zechcesz mi pan towarzyszyć do sądu?
— Pójdę z panią, a jeżeli wydadzą nam rewolwer zbrodniarza, zrobimy wielki krok naprzód.
Doktor wziął kapelusz i wyszedł razem z panną Baltus. Po przybyciu do pałacu sprawiedliwości, Paula i Grzegorz zapisali nazwiska swoje na kawałku papieru, który woźny zaniósł prokuratorowi rzeczypospolitej. Znał on ich oboje i kazał natychmiast wprowadzić. Powstał na ich spotkanie, przysunął krzesło do Pauli, a doktora poprosił, żeby usiadł.
— Czemu mam przypisać honor tej wizyty? zapytał.
— Przychodzę do pana z prośbą, z wielką prośbą — odrzekła Paula
— Będę bardzo szczęśliwym, jeżeli potrafię uczynić pani zadość, niech pani raczy powiedzieć, o co idzie takiego?
— Zdaje mi się, proszę pana — odparła zapytana — że od czasu do czasu sprzedają publicznie na korzyść dobroczynności, różne rzeczy dowodowe, dostarczane sądowi; śmiem więc prosić, czy pan nie byłby tak łaskaw odstąpić mi przed tym terminem pewnej rzeczy, która figurowała w procesie zamordowanego brata mego.
— Jakiż to przedmiot życzy sobie pani otrzymać?
— Rewolwer mordercy.
Prokurator nie mógł się powstrzymać od pewnego zdziwienia.
— Rewolwer mordercy! — powtórzył.
— Tak jest, proszę pana.
— Niech mi pani raczy przynajmniej wytłómaczyć, jaką wartość przywiązuje pani do posiadania tej broni? Co pani zamierza z nią zrobić?
— Zagłębić się w tajemnicę do dziś jeszcze nieprzeniknioną! Odszukać i oddać panu wspólnika tego, który zamordował mego brata.
Urzędnik spojrzał zdziwiony na pannę Baltus. Stanowczość, z jaką się wyrażała, zaimponowała mu tak dobrze, jak i śmiała odpowiedź.
— Dziwna to zarozumiałość z pani strony! — wykrzyknął — sprawiedliwość spełniła swój obowiązek... Poszukiwania prowadzone były długo i cierpliwie.
— Tak jest, proszę pana, ale pomimo całej swej gorliwości, sprawiedliwość nie jest przecie nieomylną!... Dała się uwieść pozorom, które ja uznaję za stanowczo fałszywe; zaniedbała szczegółów, z których według mego przekonania można było wykrzesać prawdę.
— Dlaczego pani podczas sprawy, kiedy czas był na to jeszcze, nie zwróciła uwagi ministrowi sprawiedliwości?
— Potrzeba było znać te szczegóły, a ja nic o nich nie wiedziałam wtedy... Zresztą byłam wówczas tak zrozpaczoną, że nie mogłam się zastanowić nad niczem.
— Rozumiem to. Dzisiaj jednak może mi pani śmiało wyjawić fakta, do których pani czyni aluzję...
— Doktor Vernier wytłómaczy panu wszystko.
Grzegorz zabrał głos i wypowiedział uwagi, poczynione przez pannę Baltus i przez niego samego tak co do sfałszowanego czeku, jak i co do rewolweru, broni zbytkownej i dosyć znacznej wartości, którego nie mógł posiadać taki jak skazaniec włóczęga. I w krótkości wytłómaczył, w jaki sposób panna Baltus działać zamierzała.
— Rzeczywiście, proszę pana, to wszystko jest bardzo przerażające! I pan myślisz uleczyć tę kobietę, o której mi wspomniałeś?
— Zapewniam pana, że będzie zdrową...
— Czy moja pomoc może być państwu potrzebną?
— Byłaby nam napewno bardzo drogocenną, ale wolimy na teraz działać o własnych siłach i przyjąć na siebie odpowiedzialność za niepowodzenia.
— Niech i tak będzie! ale pamiętajcie państwo, że na każde wezwanie gotów jestem służyć.
— Dziękujemy panu — odrzekł Grzegorz.
Po tej rozmowie prokurator skreślił kilka słów na urzędowym arkuszu papieru i podał go Pauli.
— Za okazaniem tego wydadzą pani w kancelarji trybunału żądany przez panią rewolwer...
Paula wzięła papier i podziękowała wzruszonym głosem.
Pożegnali prokuratora i zaraz stamtąd udali się do kancelarji trybunału. Oddano im broń morderczą w tej chwili.
— Czy pani zaraz dzisiaj napisze do pana Delariviére? — zapytał Vernier Pauli po wyjściu.
— Zaraz wieczórem — odrzekła Paula — ty zaś doktorze, zajmiesz się zaraz wyszukaniem domu zdrowia do sprzedania, lub też lokalu, na założenie takiego zakładu.
— Niech pani będzie pewną, że nie stracę ani godziny, i że rozpocznę zaraz także badania, mające na celu dowiedzenia się, kto był nadzorcą robót w Millerie...
— Dobrze, doktorze.. Dom mój jest dla pana o każdej porze otwarty, cały zaś, jaki posiadam majątek, przeznaczam na dopięcie celów, jakieśmy sobie postawili.
Oświadczywszy to, Paula pożegnała doktora, powróciła do willi i siadła do napisania długiego listu do bankiera. List ten kazała odnieść na pocztę.
Podczas kiedy Grzegorz i Paula naradzali się w Melun co do planu dalszego wspólnego postępowania, Edma ze swej strony nie przestawała myśleć o projekcie, jaki jej przyszedł do głowy. Projekt ten tembardziej ją zajmował iż Frantz Rittner co dzień wzbudzał w niej coraz większą obawę.
Biedne dziecko spostrzegło, że spojrzenia doktora, rzucane na jej matkę, zdradzały dziwną jakąś nienawiść, której pomimo całej swojej hipokryzji nie umiał wcale ukryć przed nią. To wcale dobrą wróżbą nie było.
Edma postanowiła zatem wyrwać chorą z domu zdrowia w Auteuil i przeprowadzić do Melun, do Grzegorza. Myślała o ucieczce, ale żeby zamiar wprowadzić w wykonanie, trzeba było zwalczyć różne przeszkody, prawie niepodobne do pokonania. Kochająca córka nie zniechęciła się jednakże wcale.
O tem, żeby wyjść za dnia razem z matką z zakładu, marzyć nie było można.. Przekupić stróża, pewnego, że za najmniejsze przekroczenie pozbawiony zostanie miejsca, było również rzeczą niemożliwą. Jakże poradzić sobie? Umysł młodej dziewczyny przechodził prawdziwe tortury. Nakoniec przyszła jej myśl pewna. Oprowadzając matkę po parku, zauważyła parę razy doktora Rittnera, otwierającego drzwi, wychodzące na drogę, którą obejść można było cały zakład dookoła. Domyśliła się, że w murze przeciwległym musi być furtka, przez którą wydostaje się Rittner. Zdawało się to prawdopodobnem, a nawet pewnem, potrzeba się było jednak przekonać.
Zeszła sama do ogrodu i podeszła do tej altanki zielonej, w której widzieliśmy ją z matką a na wprost której była właśnie furtka już nam wiadoma. Z głębi altanki patrzyła po wszystkich alejach, aby sprawdzić, czy rzeczywiście sama jedna znajduje się w tej chwili w parku. Przekonawszy się, że tak jest, że nikt widzieć jej nie może, podeszła do furtki, przypuszczając, że zamknięta. Tak było naturalnie. Pochyliła się, aby zbadać zamek i rozpoznać, czy który z jej kluczy, w jakie się zaopatrzyła, nie nada się przypadkiem. Nagle zadrżała i śmiertelnie pobladła. Po drugiej stronie muru dały się usłyszeć odgłosy kroków, a zaraz i zgrzyt klucza, obracającego się w zamku. Odskoczyła w bok, schowała do kieszeni klucze, trzymane w ręku i zaczęła zrywać kwiaty.
Drzwi się otworzyły.
Panna Delariviére była pewną, że zobaczy Rittnera. Tymczasem był to ogrodnik.
Edma postanowiła pogadać z nim, gdyż znała go dobrze.
— A! pan Denis — odezwała się z uśmiechem dopiero żal będzie pan miał do mnie...
— O co, proszę panienki? — zapytał ogrodnik, zdejmując wielki słomiany kapelusz.
— Bo panu klomby rabuję... Zrywam najpiękniejsze kwiaty.
— Niech panienka zrywa, kwiatów tu nie braknie... Dosyć ich jeszcze i tak zostanie... Mogłaby panienka narwać całą furę, a znaćby tego nie było.
— To prawda, że nie widziałam nigdzie tak wielkiej ilości tak pięknych kwiatów.
Pan doktor utrzymuje, że to rozwesela osoby, odwiedzające pensjonarki zakładu i ładnie wygląda. Nasiałem ich też co niemiara.
Edma pomyślała, że czas przystąpić do rzeczy i zapytała:
Ogrodnik spojrzał na furtkę i roześmiał się głośno.
— O nie, proszę panienki, tam muszę wykonywać robotę daleko nudniejszą.
— Jaką robotę, panie Denis? — zapytała Edma.
— Wyrywać zielsko, rosnące pomiędzy kamieniami bruku na okólniku, a że nie często się tamtędy chodzi, rośnie też to paskudztwo niezmiernie szybko, jak na łące.
— Co pan nazywasz okólnikiem?
— Przejście pomiędzy dwoma murami, idące dookoła zakładu.
— Do czego przejście to służy?
— Do łatwiejszego doglądu pensjonarek i przeszkodzenia w ucieczce!... Chociaż te biedaczki nie mają niby rozumu, często są jednak bardzo sprytne, a przebiegłe bardzo, kiedy im idzie o wymknięcie się na wolność...
— Naprawdę, panie Denis?
— Tak, proszę panienki. Czy panienka nigdy tam nie była?
— Nie, panie Denis... Nie wiedziałam nawet o tem przejściu...
— Może panienka sobie życzy, to ją oprowadzę.
Edma zadrżała z radości.
Ogrodnik uprzedził najgorętsze jej życzenia.
— Bardzo chętnie — odrzekła — jeżeli nie zabroniono tam chodzić!...
— Nie ma nic zabronionego dla panienki, panienka przecie nie chora, może panienka chodzić, gdzie jej się żywnie podoba...
Denis mówiąc to, otworzył furtkę.
— No niech panienka idzie... — powiedział — potem dokończy panienka zbierania kwiatów.
Poszedł naprzód, Edma udała się za nim.
— Widać, że panu bardzo ufają, panie Denis, skoro ci klucze powierzyli.
— Tak, proszę panienki... Są tylko dwa klucze... Jeden u pana doktora, drugi u mnie...
Edma ciągle zajmowała rozmową ogrodnika i rozglądała się dokoła.
Doszli poza zabudowania dla warjatek. Tu droga rozszerzała się trochę, a w kątach małego kwadratu widać było dwa małe parterowe zabudowania.
— Co to za domki? — zapytała Edma..
— Na lewo amfiteatr, a na prawo grabarnia. Nie radzę panience zaglądać do amfiteatru, bo mogłaby panienka zobaczyć niezbyt miłe widowisko...
— Jakie?
— Wolę nie mówić o tem.
Edma nie nalegała.
— A którędy stąd można wyjść na podwórza tych pawilonów?
— Tędy... — odrzekł ogrodnik, wskazując na rodzaj podziemia, wybitego w murze od tego przejścia sam tylko doktor klucz posiada.
Młoda dziewczyna z ciekawością przypatrywała się zewnętrznemu murowi, a spostrzegłszy w głębi drzwi, odezwała się:
— A to zapewne drzwi do wyjścia?
— Tak jest, proszę panienki.
— Gdzie prowadzą?
— Na bulwar Montmorency, wprost kolei żelaznej i wału fortyfikacyjnego?
— Ciekawa bym była zobaczyć fortyfikacją.
— O! proszę panienki to niepodobna, bo nie mogę otworzyć.
Edma zbliżyła się do drzwi.
— Widzi panienka zamek maleńki i delikatny, a otwiera się kluczykiem nie większym, niż kluczyk od zegarka... Nie wiem, czy są dwa takie kluczyki, wiem tylko o jednym, który doktor Rittner nosi zawsze przy sobie.
— Więc żeby obejrzeć fortyfikacją, do doktora potrzeba się udać?
— Tak, proszę panienki.
Młoda dziewczyna wiedziała już teraz wszystko, co chciała wiedzieć. Przyspieszyła kroku, ażeby jak najprędzej skończyć tę smutną przechadzkę pomiędzy dwoma murami i doszedłszy do miejsca, gdzie była furtka, weszła do ogrodu, a za nią ogrodnik.
Nowa jeszcze przybyła teraz obawa Edmie. Jeżeli spróbuje uciec z matką tą drogą, czy Denis, wyrywający trawę, nie stanie im na przeszkodzie? Chciała się przekonać o tem natychmiast.
— Czy pan co dzień pracuje w tym szkaradnym przesmyku? — spytała.
— Co dzień, proszę panienki.
— I to od rana do wieczora?
— Oh! nie, proszę pani, tylko rano przez parę godzin, a czasami godzinkę wieczorem, resztę czasu parkowi poświęcam.
— Dziękuję wam za waszą uprzejmość, panie Denis powiedziała młoda dziewczyna i wsunęła pięciofrankówkę ogrodnikowi w rękę.
— Ah! jaka panienka dobra! — wykrzyknął.
— Nie zasłużyłem na podziękowanie nawet. Wypiję szklankę porządnego wina za zdrowie panienki.
— To właśnie. A ja dokończę mojego bukietu.
Ojciec Denis skłonił się do samej ziemi i odszedł w stronę pawilonu, gdzie tuż przy sztachetach miał mieszkanie.
— Więc to tędy się wychodzi — szepce Edma, gdy pozostała samą. — Ale koniecznie potrzeba mieć klucze doktora.
Zamyśliła się chwilkę, potem dalej ciągnęła swój monolog.
— Czasami podczas śniadania kładzie on jednakże te klucze na stole, albo je pozostawia w zamku przy szafie z likierami. Potrzebaby skorzystać z takiej okazji.
Powróciła do swojego pokoju i oczekiwała niecierpliwie godziny śniadania w nadziei, że może zdarzy się jej okazja. O jedenastej rozległ się dzwonek. Młoda dziewczyna, niespokojna, zeszła prędko i zajęła zwykłe miejsce przy stole doktora. Śniadanie przeciągało się dosyć długo. Lokaj obnosił salaterkę kryształową, napełnioną poziomkami. Edma podziękowała za nie.
— Dlaczego nie raczy pani jeść tych poziomek, wyborne są, szczególniej z arakiem. Ale a propos araku — nie widzę go na stole — dodał, i wyciągnął z kieszeni ów sławny i tak oczekiwany pęczek kluczy.
Młoda dziewczyna odebrała mu go ze śmiechem.
— Co pani robi? — zapytał.
— Chcę mieć przyjemność usłużyć sama panu doktorowi — odrzekła.
— Jesteś pani bardzo łaskawą! uszczęśliwiasz mnie doprawdy! — wykrzyknął Frantz, którego panna Delariviére nie przyzwyczaiła bynajmniej do takiej uprzejmości.
Zadrżała z radości, skoro palce jej dotknęły się tego drogocennego dla niej przedmiotu. Na kółku było kluczy dziesięć czy dwanaście. Chwyciła przypadkiem za najmniejszy.
— Czy to ten otwiera szafkę? — spytała.
— Nie, ten otwiera zamek bezpieczeństwa od furtki, wychodzącej na bulwar Montmorency.
Edmie zabłysły oczy. Klucz wskazany przez Rittnera łatwym był do poznania tak z powodu oryginalnej formy, jak i z powodu wyrzynanego uszka. Rittner ciągnął dalej, wskazując inny kluczyk.
— To ten, proszę pani. Przepraszam za fatygę.
Młoda dziewczyna z udaną żywością pobiegła do szafki, otworzyła ją, wyjęła butelkę i postawiła na stole, klucze zaś naturalnie pozostawiła przy szafie.
— Nie znam nic smaczniejszego nad poziomki, skropione kilku kroplami tego pachnącego płynu — odezwał się Rittner, przyrządzając sobie porcję na talerzyku.
— Zdaje mi się — powiedziała Edma — że najlepszy sposób zachowania prawdziwego smaku poziomkom, to jeść je bez niczego, posypane tylko cukrem.
— Gdzie państwo pić będzie kawę? — zapytał lokaj.
— W ogrodzie chyba... Nieprawda panno Edmo — odrzekł doktor.
— Najlepiej — potaknęła młoda dziewczyna.
Służący wyszedł z sali jadalnej, a za nim Rittner. Edma, której serce biło z nadzwyczajną gwałtownością, skorzystała z kilku chwil samotności. Jednem szarpnięciem zdjęła z kółka oba kluczyki, o których posiadaniu marzyła.
Posiadając je już, zamknęła szafkę, zeszła z kilku stopni peronu i klucze położyła przed doktorem. Rittner wziął je i wsunął do kieszeni, nie spojrzawszy nawet, a tem bardziej nie domyślając się, że już nie były wszystkie. Upłynęło pół godziny. Kawa się skończyła.
— Panie doktorze spytała Edma — czy pozwoli mi pan, jak zwykle, wyprowadzić trochę matkę do ogrodu?
— Ależ pozwalam, proszę pani; tylko niechaj pani nie prowadza jej po słońcu.
— Dobrze, panie doktorze, zastosuję się do tej rady.
Rittner powrócił do swojego gabinetu. Edma weszła żywo do swojego pokoju, zabrała pieniądze, na głowę włożyła duży słomiany kapelusz i weszła do celi matki. Przechodząc ogrodem, rzuciła okiem na pawilon doktora. Okno od gabinetu otworzyło się, Rittner ukazał się w nim.
— Panno Edmo! — zawołał.
Młoda dziewczyna zatrzymała się cała drżąca. Opanowała ją trwoga nieopisana. Czyżby doktor spostrzegł, że mu kluczy brakuje? Edma usiłowała ukryć swoją obawę, postąpiła parę kroków ku oknu i zapytała prawie spokojnie:
— Pan mnie wołał, panie doktorze?
— Tak pani.
— Co pan sobie życzy?
— Chciałem prosić panią, skoro pani idzie do zakładu chorych, aby pani była łaskawą powiedzieć infirmerce głównej, że czekam na nią, bo mam jej wydać różne pilne rozkazy.
Słowa te rozproszyły obawy i przerażenie sieroty.
— Dobrze, panie doktorze.
I pobiegła w swoją stronę. Minuty wydawały się jej godzinami; ale przez ostrożność nie chciała okazywać niezwykłego pospiechu. Spełniła polecenie Rittnera, potem weszła na schody pierwszego piętra, przeszła korytarz, na który wychodziły cele a dozorczyni otworzyła drzwi do celi matki. Joanna pomimo zupełnego nieporządku w swoim umyśle zdawała się oczekiwać na te odwiedziny. Edma codzień przychodziła o jednej godzinie, biedna chora czuła instynktownie, że zbliżała się ta godzina.
Dziecko pobiegło do matki, objęło ją za szyję i pokryło pocałunkami. Niewyraźny uśmiech zarysował się na ustach Joanny.
— No, kochana mateczko — odezwała się Edma — idziemy do ogrodu?
— Do ogrodu!... — powtórzyła machinalnie warjatka.
— Tak, jak wczoraj, jak poza wczoraj, pod te lazurowe niebo, pomiędzy te gazony i kwiaty.
— Kwiaty — powtórzyła znowu pani Delariviére tonem bezdźwięcznym, oznaczającym brak inteligencji...
— Tak. Chodź mamusiu.
Wzięła Joannę pod rękę, a ta poszła za nią spokojnie. Wszedłszy do ogrodu, Edma pociągnęła Joannę do zielonej altanki, którą już znamy. Spieszno jej było bardzo.
Przeszło już godzinę miała przy sobie klucze doktora i to cud prawdziwy, że nie spostrzegł tego dotąd.
Pani Delariviére patrzyła na kwiaty z rodzajem zachwytu, dotykała się jednych za drugimi i chciała się zatrzymywać przed każdym.
— Chodź w tę stronę, droga matko... — mówiła córka, pociągając ją powoli — w tej stronie więcej cienia!... śpiew ptaków jest przyjemniejszy... są tam kwiaty zawsze....Chodź, proszę cię!
Ale Joanna nie dała się poruszyć.
— Boże, mój Boże! — myślała Edma — mama nie chce opuścić tego miejsca!... Co tu robić? Napróżno tracimy czas, a potem czy ucieczka będzie jeszcze możebną?...
Joanna zaczęła zrywać róże.
— Matko ukochana — mówiła Edma łagodnym, przekonywującym głosem — czy widzisz tam to piękne drzewo, jakby śniegiem przyprószone... Tam narwiemy kwiatów i będziemy robić girlandy...
I wskazała ręką na akację, pokrytą białym, pachnącym kwiatem. Spojrzenie obłąkanej zwróciło się na wskazane jej drzewo, tam przy furtce.
— Bukiety, wieńce... — szepnęła z dziwnym uśmiechem — tak, tak...
Edma poszła dalej. Joanna już się nie opierała. Do muru miały już teraz najwyżej dwadzieścia kroków. Wszędzie panowała cisza głęboka. Edma wyjęła klucz z kieszeni.
— Chodź, matko — odezwała się, biorąc Joannę pod rękę, ażeby ją pociągnąć — chodź, prędko, prędko.
Prawie siłą pociągnęła ją za sobą i przyprowadziła ją aż do muru. Nerwowe dreszcze wstrząsały całem ciałem biednej dziewczyny, to też z trudnością włożyła klucz do zamku. Klucz przekręcił się w zamku i drzwi się otworzyły. Edma objęła matkę w pół i zmusiła ją do przestąpienia progu.
Znalazłszy się w tem ponurem przejściu, warjatka nie chciała iść dalej i dzikiem, wystraszonem okiem spoglądała dookoła. Wysokie, gołe mury, miejscami zzieleniałe od wilgoci, dziwiły ją i straszyły.
— Nie... nie... — mruczała — nie tutaj... bukiety, girlandy...
I zwróciwszy się, chciała powrócić do parku.
— Cicho! ukochana matko, cicho bądź — szepnęła błagalnie Edma — milczmy, bo się zgubimy!... Pozwól mi się wyrwać z tego więzienia, z tego grobu. Chodź tam, gdzie ja cię prowadzę, tam także są trawniki, kwiaty, wolność, zdrowie, życie...
Warjatka powtarzała: — Nie... nie... — i znowu chciała zawrócić.
Edma w pół ją objęła.
— Chodź, błagam cię — mówiła Edma. — Chodź za mną, za twojem dziecięciem.. Proszę cię o to na kolanach! Patrz na łzy moje. Nie upieraj się, moja mamo!...
I młoda dziewczyna zapłakana uklękła przed matką.
Joanna spojrzała na nią, a jakiś błysk przebił ciemności biednego, schorzałego mózgu.
— Gdzie anioł światłości chce mnie zaprowadzić? — spytała.
— Do krainy słońca... — odrzekła żywo Edma.
— Do krainy słońca! — powtórzyła warjatka — do krainy światłości i anioła o złotych włosach... To chodźmy...
Edma porwała się z ziemi i idąc prędko, pociągnęła za sobą Joannę. Chora zdobyła się na tyle siły, że mogła jej nadążyć.
Doszły już tą drogą aż do miejsca, w którem się rozszerzała na wprost amfiteatru i trupiarni. Edma coraz szybszym krokiem zmierzała do przedziału pomiędzy dwoma zabudowaniami, gdzie były drzwi wychodzące na bulwar Montmorency. Ale w tej właśnie chwili poza murem dały się słyszeć jakieś głosy i klucz zgrzytnął w zamku od wąskich drzwiczek, które ogrodnik wskazał jako komunikacją z budynków, zajmowanych przez warjatki z amfiteatrem i grabarnią.
— Zgubione jesteśmy! — powiedziała sobie młoda dziewczyna. — Uciekać niepodobna... Gdzie się tu ukryć?...
Stały tuż przed amfiteatrem. Klucz był we drzwiach. Otworzyła je, popchnęła Joannę, weszła za nią i drzwi zamknęła.
Upłynęło kilka minut.
Teraz nie dochodził ich żaden odgłos.
Młoda dziewczyna machinalnie spojrzała dookoła, zbladła jak śmierć, zachwiała się i o mało nie wydała okrzyku zgrozy.
O dwa kroki od niej na kamiennej płycie wyciągnięty leżał trup kobiety, młodej jeszcze, z twarzą wykrzywioną ostatnim zapewne bólem. Zlodowaciała z przestrachu Edma spojrzała na matkę.
Joanna uśmiechała się do trupa.
Nowy jakiś odgłos wyrwał Edmę z tego osłupienia, żeby ją nowego nabawić strachu. Posłyszała znowu jakieś kroki w oddali. Przyskoczyła do drzwi a przytykając ucho do desek, zaczęła się przysłuchiwać. Kroki zbliżały się do amfiteatru.
— To tutaj ktoś idzie! — pomyślała. — Teraz już po nas.
Wewnątrz amfiteatru było zupełnie prawie ciemno, światło dochodziło tylko otworami w formie krzyża, wyrzniętemi w okiennicach. Edma zaczęła się rozglądać w tej ciemności, poszukując jakiej kryjówki. W rogu ciasnej niskiej sali spostrzegła kilka trumien próżnych, stojących jedna na drugiej. Poza temi trumnami można się było ukryć. Młoda dziewczyna ujęła matkę wpół, zaciągnęła ją do ciemnego kąta, zmusiła do przykucnięcia na ziemi i zasłoniła sobą. Był już czas wielki. Drzwi się otworzyły i ukazał się doktor oraz jego pomocnik, a za nimi dwaj ludzie, niosący nosze, przykryte płótnem szarem. Pod tem płótnem rysowały się wyraźnie kształty człowiecze. Okrzyk, jedno słowo, jedno przyciszone westchnienie, jedno mimowolne poruszenie, zdradziłoby obecność matki i córki.
Edma wstrzymała oddech. Joanna, siedząc za nią, zdawała się pojmować, do jakiego stopnia zupełna jej nieruchomość była potrzebną. Młodszy doktor zdjął płótno, jakie przykrywało nosze i odsłonił nieboszczkę, bardzo już starą, której twarz wychudłą, kościstą otaczały siwe rozczochrane włosy. Wskazał na drugą płytę kamienną i położono na niej trupa, Uczyniono to bardzo prędko w zupełnem milczeniu i zaraz Rittner i towarzyszący mu ludzie wyszli.
Edma w tej chwili była nieżywą prawie z przerażenia.
— Jeżeli zamkną drzwi na klucz — mówiła Edma do siebie — co się z nami stanie?...
Ale nie sprawdziły się jej obawy. Dwaj posługacze wyszli, przymknąwszy tylko drzwi za sobą. Edma przyłożyła ucho do desek. Odgłos kroków oddalał się, słyszała jak otworzyły i zamknęły drzwiczki, prowadzące do zabudowań i znowu nastało głębokie milczenie. Młoda dziewczyna obróciła się wtedy i zobaczyła, że matka przy niej stoi. Joanna machinalnie naśladująca każde poruszenie córki, wysunęła się sama ze swej kryjówki, skoro tylko odeszli posługacze.
Kolej obwodowa przeleciała, pozostawiając długi, pas dymu poza sobą. Joanna zdawała się być uspokojoną. Edma rozglądała się dookoła, na wszystkie strony, jak tylko okiem zasięgnąć mogła, bulwar Montmorency pusty był zupełnie. Naprzeciwko znajdował się przejazd przez szyny kolejowe, a po drugiej stronie szyn wielki czworoboczny budynek z mnóstwem okien, dotykał fortyfikacji — to budynek bastjonu № 61.
Obie kobiety przeszły przez szyny. Nagle Edma zadrżała, spostrzegłszy żołnierza stojącego na warcie przed bramą i z bronią na ramieniu. Skręciła na bulwar Suchet na prawo. Droga wojskowa tak samo była pusta, jak i bulwar Montmorency. Młoda dziewczyna trzymała Joannę za rękę i nagliła do spiesznego kroku.
— Gdzie my idziemy? — zapytała się sama siebie. — Nie wiem, ale mniejsza o to... Napotkamy przecie jaki powóz... to wsiądziemy i każemy się zawieść na stację Lyońską... Wtedy nie będziemy się już miały czego obawiać.
Joanna szła z pewnem wahaniem. Wydawała się cierpiącą. Widocznie silna wola nie mogła podtrzymać jej fizycznego osłabienia. Zaczynała się już męczyć... Wielkie krople potu wystąpiły na jej czoło, żyły na skroniach nabrzmiały, a oczy błyszczały dziwnym jakimś wyrazem. Nagle zatrzymała się i usiadła, albo raczej upadła.
— Matko droga! — zawołała Edma — powstań, błagam cię o to... Odwagi... potrzeba nam iść jeszcze. Chodźmy...
Joanna nie odpowiedziała ani słowa i nie poruszyła się wcale... Zdawało się, że nic wcale nie słyszy. Edma pochwyciła ją za ręce i lekko pociągnęła, ażeby zmusić do powstania. Warjatke wyrwała ręce ze złością i z dziwniejszym jeszcze wyrazem oczu. Wyraz ten niestety aż nadto dobrze był znany Edmie, bo zawsze prawie poprzedzał straszny kryzys... W obawie tego kryzysu, największego ze wszystkich nieszczęść w okoliczności podobnej, w obawie dzikich przerażających okrzyków, Edma straciła głowę; upadła na kolana przed Joanną i zaczęła błagać Boga, żeby ulitował się nad nią. Biedne dziecko rozpłakało się głośno.
Podczas kiedy Edma i jej matka uciekały z domu zdrowia w Auteuil, Frantz Rittner zamknięty w swoim gabinecie, dokończał przeglądania potrzebnych i niszczenia kompromitujących go papierów. Postanowił stanowczo zlikwidować zakład i wyjechać z Paryża i z Francji, jak można najprędzej. Od tygodnia puścił też w świat lekarski zawiadomienie, że zakład jego w Auteuil, znany z prześlicznego położenia, wzorowego utrzymania i wielkiej liczby klientów jest do sprzedania na korzystnych warunkach Na korzystnych warunkach dla kogo?... W ogłoszeniu nie było wzmianki o tem. Frantz Rittner oczekiwał na kupca i zamierzał uciekać zaraz, skoro tylko zrobi interes. Po długiem wahaniu postanowił udać się do Jancelyna, aby mu sfałszował paszport na obce nazwisko. Miał ich kilka, ale wszystkie już upłynęły. Nagle, w chwili właśnie, kiedy był cały zajęty poszukiwaniem tych paszportów, głośne odgłosy dzwonków rozległy się w gabinecie i sąsiednim pokoju. Podniósł głowę i zaczął się przysłuchiwać wybladły i drżący.
— Kto przybywać mógł od strony bulwaru Montmorency? Trzy osoby posiadają tylko klucze od tego wejścia... René, Fabrycjusz i on... Fabrycjusz pływa po pełnem morzu, René nie przychodzi tamtędy, chyba w nocy... Któż to więc?...
Nie dokończył, ale wniosek był jasnym.
— Chyba policja...
Rzucił trzymane w ręku papiery do szufladki, a wyjął z niej dwa rewolwery, które wsunął do kieszeni. Następnie pobiegł do okna, otworzył je, wychylił i zaczął się wpatrywać w przestrzeń, dochodzącą aż do furtki. Oczekiwał w największej trwodze, kto się pokaże?... Serce skakało mu w piersi... Przyszła mu na pamięć Paula Baltus, jej przysięga zemsty i włosy mu stawały na głowie. Może oddział żołnierzy otoczył już wszystkie wyjścia. Może gromada agentów policyjnych i żandarmów wejdzie do ogrodu przez okólnik... Ale wszystko było jakoś spokojnie. Ani hałasu, ani żadnego ruchu. Głęboka cisza i nieprzerwane milczenie. Doktor wziął leżącą na stole lornetkę i zaczął wpatrywać się w furtkę. Spostrzegł, że była tylko przymknięta. Edma, opuszczając ogród, zapomniała zamknąć za sobą.
Co to ma znaczyć? — rzekł do siebie Rittner. — Denis o tej porze nie musi się zajmować skubaniem trawy, zresztą nie posiada klucza od drzwi wychodzących na bulwar Montmorency... I ciągle powtarzając sobie, co to być może, spojrzał w tę stronę ogrodu, w której zwykle przebywała Edma ze swą matką. Nagle myśl przeleciała mu przez głowę... zaczął szukać kluczy. Wisiały u szufladki biurka. Porwał je i drżącą ręką zaczął przeglądać jeden za drugim. Dwóch brakowało... Domyślił się wszystkiego. Zaryczał jak wściekły, wyleciał z mieszkania i jak bomba przeleciał ogród i przez uchyloną furtkę wypadł na drogę... Przybywszy do wyjścia na bulwar Montmorency, zastał je zamkniętemi, ale młoda dziewczyna pozostawiła klucz w zamku. Widocznie ucieczka miała miejsce. Edma wyprowadziła matkę z zakładu... Rittner otworzył drzwi, spojrzał w stronę Paryża, na wszystkie strony Auteuil, ale nie zobaczył nikogo. Obie kobiety niewiele miały czasu zbytnio się oddalić, ale pozostawała jeszcze wielka trudność, bo potrzeba było działać na chybił trafił. Czas ubiegał. W tej chwili spostrzegł po drugiej stronie szyn żołnierza, stojącego na warcie przed koszarami bastjonu i zbliżył się do niego.
— Przyjacielu — zapytał — czy nie widziałeś przechodzących przed chwilą dwóch kobiet?
— Widziałem odpowiedział żołnierz. — Jedna młodziutka panienka, bardzo ładna, a druga starsza o wiele, ale także ładna.
— Jak dawno temu?
— Dziesięć minut albo kwadrans najwyżej.
— Skąd szły?
— Z przeciwnej strony, bo przechodziły przez szyny.
— Czy nie zauważyłeś, w którą stronę się udały?
— W tamtą stronę, proszę pana — i żołnierz wskazał na prawo.
Klaudjusz Marteau, po zwiedzeniu brzegów Sekwany i warsztatów żeglugi, porobił potrzebne sobie zakupy, za wcale umiarkowane ceny. Nabył ładne czółenko, kajak, jachcik i dużą łódkę spacerową. Był zachwycony. Czuł, że żyje, że odmłodniał przynajmniej o jakie lat dziesięć. Oczekiwał 15 czerwca, jako początku sezonu połowu. Laurent i exmajtek zgadzali się najwyborniej i prędko stali się najlepszymi przyjaciółmi w świecie. Pewnego wczesnego poranku Laurent zastukał do niego do drzwi.
— Ho! ho! pan już na nogach — odezwał się majtek.
— Chciałem cię prosić, abyś mi dopomógł trochę.
— Z całego serca panie.
— Podjemy najpierw cośkolwiek, a za pół godziny wyruszymy.
— Gdzież, proszę pana?
— Do Paryża.
— Do Paryża! A cóż będziemy robić w Paryżu?
— Przeprowadzimy się, mój bracie.
— A to mi się podoba, a kogo będziemy przeprowadzać, za przeproszeniem pana, panie Laurent?
— Pan Fabrycjusz wymówił lokal przy ulicy Clichy, a mnie wydał rozkaz, abym zabrał wszystkie jego graty, pościel, garderobę, broń i przewiózł ją tutaj.
Zjedli śniadanie i udali się pieszo do stolicy. Trochę po dziewiątej przybyli na ulicę Clichy i weszli do parterowego mieszkania, jakie czytelnicy nasi już znają. Otworzyli najpierw okna, potem obejrzeli wszystko, co było do zapakowania i udali się za kupnem pak, w które mieli zapakować graty pana Fabrycjusza, jak się wyrażał Laurent. Gdy powrócili ze sprawunkiem, Laurent wypróżnił wszystkie szuflady, a Klaudjusz popakował to wszystko bardzo zręcznie i porządnie. Wszystko już było prawie gotowe. Pozostawała jeszcze jedna tylko paka, przeznaczona na broń, pałasze, szpady dawne i teraźniejsze.
— Zajmij się ostatnią skrzynią — rzekł Laurent do Klaudjusza — a ja pójdę po wóz tymczasem.
Eks-marynarz zajął się bronią. Zdejmował ze ściany po jednej, starannie obwijał płótnem i układał w skrzyni. Pakowanie zdawało się już skończone. Na ścianie widać było same już tylko gwoździe. Klaudjusz chciał się przekonać, że niczego nie zapomnieli, spojrzał na kominek, na wszystkie sprzęty i powtórnie zaczął przeglądać szuflady. Wysunąwszy jednę z nich z małego biureczka, znalazł rewolwer, pomiędzy zużytemi rękawiczkami. Wziął go, żeby razem z inną bronią do skrzyni zapakować. W chwili, kiedy miał go owinąć starym fularem, coś się oderwało i z głuchym brzękiem upadło na podłogę. Eks-marynarz schylił się i podniósł małą blaszkę srebrną, wielkości dziesięciu sous, z wyrzniętym na niej herbem. Blaszka ta przytwierdzona dwiema maleńkiemi stalowemi śrubkami, oderwała się od kolby rewolweru. Klaudjusz spojrzał na kolbę. Owalne wyżłobienie w drzewie wskazywało miejsce, gdzie była umieszczona blaszka.
— Śrubka niedobrze trzymała — mruknął Klaudjusz Marteau — a w wilgoci wszystko się odkleiło... Nie moja to wina... Zresztą łatwo to naprawić...
Włożył śrubki do dziurek, ale machinalnie spojrzał na blaszkę. Znajdowały się na niej duże dwie litery F. L. Zobaczywszy te litery, Klaudjusz poruszył się żywo, zaklął po cichu i ze zmienioną twarzą położył rewolwer na stole, z kieszeni zaś wyciągnął olbrzymią portmonetkę. Otworzył ją, przeszukał w jednej z przegródek, która zawierała przeróżne drobiazgi i wyjął drugą blaszkę srebrną, zupełnie podobną do pierwszej, tak samo z dwoma wyrzniętemi literami F.L. Klaudjusz porównał jednę i drugą. Zupełnie były do siebie podobne.
— Do pioruna! — wykrzyknął prawie głośno — czyż to możebne?.. Te dwie blaszki tak są do siebie podobne, jak dwie krople wody, a ja jednę znalazłem pod śniegiem w małem czółenku, którego użył morderca tej nocy, kiedy pan Fryderyk padł przeszyty kulami. Co to ma znaczyć?
Położył blaszki jednę przy drugiej i znowu im się przypatrywał, bo chciał jeszcze wątpić. Ale jakże tu wątpić, kiedy prawda niezbita jest przed oczami?
— F.L. — mówił dalej, ocierając rękawem czoło zroszone zimnym potem. — Nie ma co mówić, to znaczy Fabrycjusz Leclére! Więc ja dobrze odgadłem i przeczucia moje wcale mnie nie myliły.. Był drugi morderca!... Nie, nie drugi... jeden tylko... ten, do którego należała broń znaleziona na miejscu zbrodni, a od której odleciał w czółnie herb, podobny do tego... Pan Fabrycjusz Leclére! Nie ma wątpliwości... to zanadto bije w oczy. To przecież jego cyfra! Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec bogacza, bankiera, mąż przyszły może panny Pauli Baltus!... Doprawdy, to krew ścina się w żyłach!... Niewinny zapłacił za niego... Gdybym był wręczył tę blaszkę sądowi i powiedział, co widziałem, byłbym może ocalił niewinnego!... Do wszystkich piorunów, co ja zrobiłem?
I Klaudjusz Marteau chwycił się za głowę i pięścią uderzył się w czaszkę z rozpaczy. W tej chwili posłyszał w sąsiednim pokoju głos Laurenta. Wstał natychmiast, ukrył jak mógł swoje wrażenie, blaszkę herbową wsunął do wielkiej portmonetki, a rewolwer wrzucił do skrzyni. Laurent wszedł z woźnicą. Ź
— Skończone? — zapytał Klaudjusza.
— Tylko dopasować wierzch i zabić — odpowiedział ten ostatni, opuszczając głowę, ażeby ukryć pomieszanie.
— No, kończ prędzej i jedziemy.
Klaudjusz zabił skrzynie i mógł już pokazać twarz zupełnie prawie spokojną. W kwadrans wynieśli paki, Laurent uprzedził szwajcara, że trzeba wywiesić kartę na mieszkanie, i że co tydzień będzie przychodził dowiadywać się, czy nadeszły jakie listy pod adresem pana Fabrycjusza. Dopełniwszy tego wszystkiego, odjechali do Neuilly.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, w chwili właśnie kiedy Klaudjusz Marteau trzymał w ręku niezbity dowód winy Fabrycjusza Leclére, młody lekarz Grzegorz Vernier wchodził do wielkiego magazynu broni przy ulicy Richelieu. Właściciel znajdował się sam w sklepie i przyjął wchodzącego uprzejmie. Grzegorz wyjął z kieszeni rewolwer, jaki prokurator rzeczypospolitej w Melun wydać kazał pannie Baltus i zapytał się właściciela magazynu broni, czy ten rewolwer kupiony był u niego i kto go kupił. Że rewolwer kupiony był w jego magazynie, o tem zapewnił Grzegorza, ale komu był sprzedany tego nie wiedział. Grzegorz zawiedziony zabrał broń i wyszedł. Wszystko mu się wymykało kolejno. Nadzieje zawodziły go jedna po drugiej. Stukał do dwudziestu drzwi domów zdrowia, poszukując śladów Joanny, ale nigdzie nie umieli mu odpowiedzieć. Z drugiej strony broń, która, jak mu się zdawało, miała go doprowadzić na ślad prawdy, stała się zupełnie nieużyteczną. Kto wie tymczasem, kiedy nadejdzie odpowiedź pana Delariviére na list Pauli? Kto wie, czy Grzegorz zdolny będzie wyleczyć warjatkę i dowiedzieć się od niej strasznej tajemnicy. Pozostawał mu jedyny więc tylko środek dla dowiedzenia się nazwiska tajemniczego skazańca w Melun, i zasięgnięcia wiadomości o jego przeszłości... Pojechać do Melun...
Postanowił to uczynić zaraz nazajutrz. Wychodząc od fabrykanta broni, udał się na stację kolei żelaznej na plac Bastylji i niezadługo znalazł się w Saint-Maude w domu rodziców. Był tak zmienionym, że matka w pierwszej chwili prawie go nie poznała. Ojciec zaniepokoił się jego bladością, wychudłymi policzkami i zapadniętemi oczami.
— Kochane dziecię — powiedział — ty bodaj zanadto się męczysz! Nie potrzeba nadużywać pracy... Zabije cię ona nakoniec.
— Jeszcze kilka tygodni takiego udręczenia, kochany ojcze — odrzekł Grzegorz — i będę mógł trochę wypocząć... W tej chwili idzie o coś zupełnie innego... przybyłem tu, ażeby się ojca zapytać...
— O co takiego?
— Przypominasz sobie, ojcze, że przed kilku dniami rozmawialiśmy o śmierci skazanego, z powodu której nawet ojciec tak się był bardzo rozgniewał.
— A następstwem gniewu tego była ta fatalna kongestja: — odrzekł architekt — tak, w samej rzeczy przypominam to sobie. Adjunkt Lambert, najlepszy w gruncie człowiek, doprowadził mnie do ostateczności swojemi absurdami.
— Z powodu fotografji, jaką ojcu pokazywał, a w której ojciec poznał rysy człowieka przygniecionego odłamem kamienia przez wybuch miny.
— Właśnie. Zdaje mi się, że widzę jeszcze tego biedaka tak odważnego i tak cierpliwego w swoich cierpieniach.
— Czy ojciec ciągle jeszcze utrzymuje, że się nie myli co do tego podobieństwa?
— Dziś pewniejszy jestem tego, niż kiedykolwiek.
— Jeżeli mnie pamięć nie myli, znał się ojciec z inżynierem tamtejszym.
— Który jest tam jeszcze zapewne.
— Nie pamięta ojciec, jak się nazywa?
— Pamiętam doskonale... nazywa się Dubail.
Grzegorz wyjął karnecik i zapisał nazwisko inżyniera.
— Niech mi ojciec raczy jeszcze powiedzieć, czy inżynier Dubail mieszka jeszcze w Millerie?
— Nie, w Aix les Bains, o dwie mile od Millerie.
— Jaką drogą mam się udać, żeby się dostać do Millerie?
— Koleją aż do Genewy, a od Genewy do Evau statkiem parowym.
— Dziękuję ojcu, już odchodzę, muszę się widzieć z tym panem Dubail, później opowiem ojcu o wszystkiem. Opowiadanie będzie długie, a teraz nie mam tyle czasu. Jutro muszę być w Genewie.
— Jedź, moje dziecię, i niech cię Bóg prowadzi!
Grzegorz ucałował rodziców, powrócił do Melun, udał się do Pauli Baltus, opowiedział jej o swojej bezskutecznej bytności u fabrykanta broni i uwiadomił zarazem, że zaraz wieczorem wyjeżdża do Genewy.
— O, gdybyś pan mógł odnaleźć tę nić Arjadny! — szepnęła młoda dziewczyna w westchnieniem.
Głębokie przygnębienie opanowało ją teraz po zbytniej poprzedniej egzaltacji.
Pozostawmy Grzegorza, wsiadającego do pospiesznego pociągu, przechodzącego przez Melun, powróćmy do Joanny i jej córki, którą opuściliśmy na bulwarze Souche, pomiędzy koszarami bastjonu i la Muette.
Biedna Edma nie znała tajemnic domu zdrowia, urządzonego jak maszyna teatralna. Nie wiedziała, że gdy tylko wyjdzie z zakładu, Frantz Rittner zostanie powiadomiony, iż w tej części działo się coś anormalnego. Drzwi, wychodzące na bulwar Montmorency, nie mogły się otworzyć bez poruszenia sprężyny, która za pomocą przeprowadzonego cienkiego drutu, poruszała dzwonki elektryczne w gabinecie doktora i w jego sypialni. Rittner zaprowadził tę ostrożność, aby wczas być powiadomionym o przybyciu jego wspólników, aby mieć się zawsze na baczności i móc zniszczyć w potrzebie kompromitujące papiery. Idąc za wskazówką, daną mu przez żołnierza na warcie, pobiegł Frantz Rittner za śladem zbiegłych. Mało mu chodziło o Edmę, ale za jakąbądź cenę chciał pochwycić obłąkaną — niewolnicę swoją. Skoro ją spowrotem dostanie, no, toż będzie ją pilnował. I leciał coraz prędzej z oczami wlepionemi w pusty bulwar, o ile mógł sięgnąć najdalej. Wkrótce znalazł się wobec Joanny i jej córki. Pani Delariviére siedziała, albo raczej leżała na pochyłości, w tem samem miejscu, w którem ją pozostawiliśmy, Edma stała przed nią. Ręce miała skrzyżowane na piersiach. Dyszący ledwie Rittner przystanął.
— Coś pani uczyniła? — zapytał groźnie Edmy.
— Chciałam uciec! — odpowiedziała wyniośle młoda dziewczyna.
— Nadużywając mojego zaufania?
— Czyż pana o nie prosiłam?
— Uciec? — powtórzył doktor — Dlaczego?
— Bo chcę, ażeby moja matka żyła i była zdrową, a pański dom za grób dla niej uważam. Widziałam, jakie pan rzucałeś na nią spojrzenia, zrozumiałam i przelękłam się.
Rittner był wściekły i oburzony. Już, już miał wybuchnąć, ale nadludzkim prawie wysiłkiem zdołał zapanować nad sobą.
— Proszę pani — odezwał się na pozór spokojnie — nie mogę odpowiedzieć na zarzut, który litość raczej budzi, aniżeli obraża. Nie umiem i nie potrafiłbym nigdy dojść przyczyny ciężkiej zniewagi, jaką mi pani w tej chwili wyrządziła. I jako lekarz i jako człowiek spełniam zawsze najsumienniej obowiązek mój względem powierzonych mi chorych. Ucieczka ta, gdyby się była udała, miałaby fatalne dla mnie następstwa, ale i dla pani, a raczej dla matki pani nie wyszłaby z pewnością na dobre. Ale wyrozumiałość przedewszystkiem.
Uważam to wszystko co się stało za lekkomyślny wybryk młodego, niedoświadczonego dziewczątka i proszę powrócić ze mną.
— Nigdy!... — odpowiedziała Edma gwałtownie.
— Nie zgadzasz się pani na to?
— Nie, panie.
— Zastanów się pani, zanim powtórzysz to słowo.
— Postanowienie moje jest stanowcze i nieodwołalne.
— Pozwól pani, że nie będę wierzył w to wcale. Ojciec pani powierzył mi swoją żonę i córkę z pewnością dlatego, iż miał najzupełniejsze niezachwiane przekonanie, że nie zawiodę położonego we mnie zaufania. Jestem przed nim odpowiedzialnym nietylko za osobę pani, ale i za jej postępowanie. Wiem, jakie ciążą na mnie obowiązki i zrzec się ich nie myślę. Jakbym miał odwagę stanąć przed panem Delariviére po jego powrocie, gdybym nie był w stanie zwrócić mu tego świętego depozytu, jaki mi powierzył? Jeszcze raz wzywam panią, zaniechaj bezużytecznego oporu i racz powracać ze mną. j
— Jeszcze raz oświadczam panu — odparła młoda dziewczyna — że nie powrócę tam za nic w świecie.
Frantz Rittner, oszołomiony na chwilę tem oświadczeniem stanowczem, był pewnym jednakże swojego zwycięstwa; to też nie niepokoił się bynajmniej i odezwał się ze źle wróżącym uśmiechem:
— Błagam panią, panno Edmo, nie zmuszaj mnie, abym się do przemocy uciekać musiał.
— Co? — krzyknęła gwałtownie panna Delariviére — co, pan śmiałbyś rękę podnieść na mnie?
— Zdecydowany jestem na wszystko!...
— Na wszystko, oprócz tego!
— Na wszystko bez wyjątków, proszę pani! oświadczył Rittner — nie cofnę się przed niczem, aby zmusić panią do posłuszeństwa, jeżeli dobrowolnie nie spełnisz mego żądania.
— Nie jestem wcale obowiązaną do posłuszeństwa względem pana! — odrzekła Edma z dumą niewzruszoną.
Rittner zaczął się irytować.
— Gdzie pani zatem zamierza ją poprowadzić? — zapytał Rittner z piekielną w głosie ironią.
— Co to pana obchodzić może? Jeszcze raz powiadam panu, że nie powrócę do domu zdrowia, więcej mnie pan nie pytaj i nie zmuszaj do powrotu.
— Powietrze, którem się tam oddycha, budzi widocznie wstręt w pani — odezwał się Rittner złośliwie — nie dziwię się temu, spostrzegam bowiem, że pani wpadasz również w obłąkanie.
— Gdybym została niewolnicą pańską z pewnością żeby to się wkrótce stało.
— Czy pani zapomina, że mogę zawezwać pomocy? Wystarczy jedna dłoń silna na to, abyś pani stała się pokorną jak baranek.
— Nie — odpowiedziała Edma — bo będę krzyczeć na cały głos, dlaczegom uciekać musiała.
Frantz Rittner stracił zimną krew swoją wobec niezłomnego, jaki spotkał uporu, czuł, że krew wszystka uderza do głowy.
— No, to zobaczymy! — wrzasnął, tupiąc nogami. I szarpnął gwałtownie panią Delariviére.
Nieszczęśliwa kobieta patrzyła błędnemi oczyma na scenę, jaka się wobec niej rozgrywała ale nie pojmowała jej wcale.
Rittner ujął ją pod rękę i rzekł:
— Chodź, Joanno! Ja tak chcę!
Obłąkana, na którą głos i spojrzenie doktora wywierały prawie zawsze imponujące wrażenie, powstała i zdawała się zdecydowaną, aby iść za nim bezzwłocznie.
Edma podbiegła, przytuliła matkę do piersi i powiedziała:
— Nie, nie, nie, ty mnie nie porzucisz, mamusiu!
— Dalej! — zawołał Rittner, odpychając ją brutalnie. — Co warte wobec tego wszystkie te komedje pani? Zostań pani tutaj sobie, jeżeli ci się podoba. Wytłómaczysz się pani swemu ojcu z tego postępowania dziwacznego; ja umywam ręce zupełnie.
— Nie zabierzesz pan mojej matki! — krzyknęła młoda dziewczyna, szarpnąwszy za okrycie doktora. — Nie zabierzesz jej.
— Czy nikt nie przyjdzie mi na pomoc, abym uwolnił się od tej warjatki? — zawołał doktor z wściekłością.
W tej chwili oficer z dwoma czy trzema żołnierzami wyszedł z koszar bastjonowych. Oficer posłyszał rozsierdzony głos doktora i skierował się za jego śladem.
— Poruczniku! — zawołał Rittner, skoro go dojrzał tylko — zmiłuj się, chciej mi dopomódz.
— Co to takiego, panie doktorze? — zapytał porucznik, dla którego Frantz Rittner nie był osobistością nieznaną. Spotykał go bardzo często w Auteuil, a parę razy nawet z nim rozmawiał.
— A to, szanowny panie — odpowiedział Rittner — panienka, która mi została powierzoną i nad którą naturalnie oddaną mi została władza najzupełniejsza, postanowiła uprowadzić z mego zakładu swoją matkę i pomimo mego wzywania, nie chce wracać spowrotem.
— Panie — odezwała się żywo Edma do młodego wojskowego proszę pana, zaklinam cię, nie pozwól, aby nas wciągnięto do tego strasznego domu.
—Dlaczego pani zamierzała uciec, proszę pani?
— Moje przeczucie ostrzega mnie, że matka żywą się stamtąd nie wydobędzie, czuję, że tam nie potrafię ją ustrzedz od śmierci. Moja nieszczęśliwa mama słyszy nas, jak pan widzisz, doskonale, ale niestety zrozumieć nas nie może straciła biedaczka zmysły nie tak dawno. Doktor Rittner nigdy jej nie wróci przytomności, chcę ją więc powierzyć komuś, kto ją napewno wyleczy. Oto dlaczego postanowiłam wydobyć się z domu zdrowia. Na Boga, zaklinam pana, dopomóż nam do odzyskania wolności.
Rittner wzruszył ramionami.
Oficer odpowiedział:
— To, czego pani żąda odemnie jest poprostu niepodobieństwem. Jakim prawem mogę brać na siebie odpowiedzialność w sprawie tak wielkiej wagi, na jakiej zasadzie mógłbym dopomódz do spełnienia żądań pani? Mama pani powierzoną została doktorowi. On jest odpowiedzialnym za nią. Nie może nie uczynić zadość obowiązkom, jakie wkłada nań okazane mu zaufanie.
— Jeżeli jednak, proszę pana, życiu matki zagraża niebezpieczeństwo, jeżeli czyhają na nie?
— Kto, proszę pani?
— Ten właśnie oto człowiek.
Porucznik uśmiechnął się i odpowiedział:
— Opinja, jaką potrafił zjednać sobie pan Rittner, nie pozwala mi traktować poważnie podobnego podejrzenia. Jego oddanie się swoim chorym jest znane i podziwiane powszechnie.
— A zatem, łaskawy panie, odmawiasz pan i opuszczasz nieczęśliwe?
— Ani opuszczam pani, ani panią podtrzymuję. Radzę pani tylko zastosować się do żądania doktora, bo nie widzę żadnej racji, aby pani mogła postąpić inaczej.
Edma straciła głowę.
— Ah! — zawołała w przystępie uniesienia i boleści — ta obojętność, to nikczemność! Oddajesz nas pan w ręce kata.
— Poruczniku! — odezwał się Rittner zimno — będę napewno potrzebował pańskiego poświadczenia, że to dziecko jest obłąkane.
— Obłąkane?... — powtórzyła młoda dziewczyna — tak jest, masz pan słuszność, panie doktorze, ale to dzięki panu jedynie!.. Niech cię Bóg osądzi i ukarze...
I nieszczęśliwa Edma, pokonana strasznemi, jakie przebyła i przebywała wrażeniami, straciła świadomość i padła na trawnik u nóg matki, która wcale tego nie zauważyła.
Rittner odetchnął swobodniej.
— Panie poruczniku, racz mi pan wyświadczyć przysługę...
— Jaką?
— Pozwól pan, z łaski swojej tym dwom panom, aby mi dopomogli przenieść tę młodą chorą do zakładu — rzekł Frantz Rittner, wskazując na żołnierzy, którzy z ciekawością przypatrywali się scenie, jakiej byli świadkami.
— To najzwyczajniejszy obowiązek, doktorze, oddaję ich panu do dyspozycji.
Na znak dany przez oficera, dwaj żołnierze skrzyżowali ręce i ponieśli ostrożnie Edmę za Rittnerem. Joanna, którą Frantz ujął pod rękę, szła bez żadnego oporu. Została ona odprowadzoną do swej celi i siedziała tu obojętnie, podczas gdy jej córkę wyciągniętą na łóżku i ciągle zemdloną, starano się ocucić za pomocą środków odpowiednich.
Ponury dom w Auteuil odzyskał dwie swoje ofiary.
Klaudjusz Marteau od czasu tak strasznego, jakie zrobił odkrycia, stał się ponurym i milczącym. Pracował co dzień zawzięcie, ale nikt nie słyszał, aby choć żartem zanucił. Powtarzał on sobie nieustannie:
— Czy to prawda, czego ja doszedłem? Czy to może być podobne do wiary?...
Wszystkie usiłowania, aby wyrobić w sobie wątpliwość, pozostały bezużytecznemi. Przypomniał sobie pierwszą swoją przejażdżkę po Sekwanie, przypomniał sobie zapytania, stawiane mu przez Fabrycjusza, zapytania, które tak mu się wydawały wówczas dziwnemi, a które teraz rozświetlały mu rzecz całą; przypomniał sobie śmiertelną bladość Lecléra w chwili wykonywania strasznego wyroku, zrozumiał teraz tę kłamaną poczciwość i to udane zainteresowanie się nim, za które czuł tak wielką wdzięczność.
I zapytywał się ze drżeniem, co powinien uczynić.
Zawiadomić sąd o wszystkiem?... Ta myśl trwogą go przejmowała.
Laurent zauważył od razu zmianę humoru swego podwładnego, ale nie podejrzewał nic zgoła.
— Nudzi mu się zapewne — myślał. — Skoro pan Delariviére i pan Fabrycjusz powrócą, będzie miał zawsze pewną rozrywkę i odzyska dawną wesołość.
— Wiesz co — odezwał się pewnego razu Laurent — zdaje mi się, że sam łowić ryb nie potrafisz, że ci koniecznie potrzebna będzie pomoc do zarzucania sieci.
— Zapewne — odpowiedział Klaudjusz. — Pragnąłbym wynaleźć sobie jakiego zręcznego chłopaka. Zrobiłbym z niego dobrego przewoźnika i rybaka. Ale czy pan Fabrycjusz nie miałby nic przeciwko temu?
— Posiadam najzupełniejsze u niego zaufanie — odezwał się Laurent z powagą — i mogę ci zaręczyć, że pochwali wszystko to, co mu przedstawię. Biorę to zatem na siebie.
— A no to się dobrze składa — rzekł Klaudjusz — to go wynajdę w ciągu tygodnia.
Klaudjusz liczył, że znany fabrykant łodzi wskaże mu jakiego wyrostka okrętowego, albo przynajmniej takiego, coby się łatwo otrzaskał z wodą.
Pewnego więc poranku udał się do Charenton do znajomego mu fabrykanta statków.
Fabrykant przyjął go nader uprzejmie, a na zapytanie Klaudjusza o chłopca zręcznego, lat mniejwięcej dwunastu, do pomocy w wiosłowaniu i łowieniu ryb, wykrzyknął:
— Jak się to dobrze składa... mam bodaj pod ręką coś godnego...
— Naprawdę?
— Chłopak zręczny i wcale niegłupi... Zna się w dodatku z rzeką nieźle wcale... Musiałeś go pan widzieć u mnie w warsztacie... Jest synem bardzo biednej kobiety, która od niedawna zamieszkuje w Charenton... Podejmuje się posług, ażeby zapracować na życie... Wziąłem jej chłopaka... Daję mu po parę groszy od czasu do czasu... Zawsze im to trochę pomaga... Jeżelibyś wziął go do siebie, byłby to prawdziwie dobry uczynek.
— Byłby mi bardzo użytecznym i dopomagałby matce.
Chłopak dostałby żywność, ubranie, mieszkanie i dwadzieścia franków na miesiąc. Ale czy będzie chciał się zgodzić?
— Nie obawiaj się pan o niego, zgodzi się z największą chęcią, to złote serce... Pragnie najczęściej nawet pracy, byleby mógł matce dopomódz.
— Gdzie mieszka?
— W Charenton, ulica Paryska. Możesz pan zaraz tam po śniadaniu pójść się rozmówić.
— Wie pan jak się nazywa?
— Wiem; Piotr Tallendier, a matce jego imię Marja Tallendier.
Klaudjusz zapisał to nazwisko ołówkiem na kawałku papieru. Obaj mężczyźni poszli potem na śniadanie, po którem pożegnali się przyjaznem uściśnięciem ręki. Fabrykant powrócił do warsztatu, eks-marynarz poszedł na ul. Paryską. Zatrzymał się pod wskazanym adresem i wszedł do domu bardzo skromnej powierzchowności.
— Czy pani Tallendier tutaj mieszka? — zapytał stróża.
— Tak, proszę pana.
— Na którem piętrze?
— Na ostatniem, drzwi na wprost schodów.
— Bardzo dziękuję.
Klaudjusz wszedł pospiesznie na schody. W sieni czwartego piętra znalazł się na wprost drzwi, do których zastukał. Otworzył mu chłopak dwunastoletni.
— Czy pani Tallendier tutaj mieszka?
— Tutaj, proszę pana.
— Chciałem z nią pomówić słów parę.
Chłopiec poprosił go do pokoju i zawołał matkę.
Pomieszkanie, do którego wszedł marynarz było czystą facjatką z oknem, na dach wychodzącem, zaopatrzone w proste ale białe firanki, składało się z jednej stancji i alkowy i było bardzo niewielkie. Niewiele prostych zupełnie sprzętów prawdziwie flamandzkę czystością okupywały prostotę swoją. Klaudjusz zauważył, że matka z synem mieszkali bardzo schludnie. Syn pani Tallendier miał, jak wiemy, lat około dwunastu. Ogorzała jego twarzyczka, pokryta gdzieniegdzie piegami, była bardzo kształtną. Ubiór jego, więcej niż skromny, porządnie był utrzymany. Pani Tallendier wyglądała na lat trzydzieści pięć do trzydziestu sześciu. Średniego wzrostu, o włosach kruczych, o oczach prześlicznych, musiała być piękną bardzo, ale wielkie cierpienia, wielkie boleści, jakie przebyła, zaznaczyły ślad swój na jej twarzy. Nabrzmiałe i zaczerwienione powieki zdradzały, że łzy po nich spływały obficie. Całość tej postawy nakazywała szacunek i jednała sympatję. Czuć było, że ma się do czynienia z kobietą uczciwą. Klaudjusz Marteau skłonił się jej uniżenie.
— Czy pani Tallendier? — zapytał.
— Tak, ja nią jestem.
— A ten młody paniczyk, to syn zapewne?
— Tak jest, Piotruś, dziecko moje jedyne.
Mówiąc to, biedna matka wzięła chłopca w objęcia i złożyła na jego czole serdeczny pocałunek. A kiedy Klaudjusz powiedział, w jakim celu przybywa, łzy popłynęły jej po policzkach. Nie mogła odpowiedzieć na taką ważną sprawę i poprosiła o ośm dni czasu na odpowiedź. Klaudjusz przyrzekł, że za ośm dni przybędzie i jeżeli się pani Tallendier zdecyduje, zabierze zaraz Piotra ze sobą. Pożegnał chłopca uściśnieniem ręki, jakby dorosłego mężczyznę i wyszedł.
Grzegorz Vernier załatwił się bardzo szybko z podróżą, cztery dni wystarczyły mu dla udania się do Evren i z Evren do Millerie. Z tej miejscowości powrócił prosto do Melun. Ale niestety powrócił głęboko zniechęcony. Nie osiągnął żadnych wskazówek, mogących go naprowadzić na ślad rodziny skazanego. Wszystko co się dowiedział, ograniczyło się do tego co następuje:
Człowiek przygnieciony przy wybuchu miny nosił imię Piotr. Pochodził z Francji. Przyjęty jako prosty robotnik, dzięki swej inteligencji, pracowitości i pewnemu uzdolnieniu specjalnemu, został po pewnym przeciągu czasu nadzorcą robót. Zaraz po wyleczeniu się z okropnych okaleczeń, poszedł nie mówiąc gdzie i po co i dotąd nikt więcej nie słyszał o nim w Millerie“.
Grzegorz nie wątpił, że człowiek ten był skazańcem z Melun, ale na co mu się przydało to przekonanie? Paula Baltus, powiadomiona natychmiast o rezultacie wycieczki, uznała, że jedynym sposobem dowiedzenia się prawdy jest uzdrowienie Joanny. Nalegała na Verniera, ażeby wynalazł jakiś dom zdrowia i nabył go natychmiast.
Grzegorz szukał, ale napróżno. Pewnego dnia odwiedził profesora swego, doktora V. Porozmawiawszy z nim o rozmaitych rzeczach lekarskich, zapytał go się wreszcie, czy nie wie o jakim zakładzie dla obłąkanych do sprzedania.
— Zdaje mi się, że mówiono mi niedawno o czemś podobnem — odrzekł doktor V.
— W Paryżu?
— Tak... lub przynajmniej pod Paryżem... Ah! prawda, przypominam sobie. Jest podobny zakład w Auteuil... Otrzymałem nawet zawiadomienie. Coś w rodzaju prospektu...
— Wyszukaj go, profesorze, błagam cię!
— Zaraz to uczynię.
I doktor V. przerzucił na poczekaniu paczkę listów i anonsów różnego rodzaju, porozrzucanych w nieładzie na biurku.
— Mam — zawołał po kilku minutach. — Oto jest... Przeczytajże sobie sam.
Grzegorz chciwie pochwycił papier, jaki mu podał dawny jego nauczyciel i przeczytał głośno co następuje:
Doktor Rittner, lekarz obłąkanych, właściciel i dyrektor pierwszorzędnego domu zdrowia w Auteuil przy ulicy Raffet i bulwarze Montmorency, ma honor zawiadomić szanownego doktora V., że życzyłby sobie odstąpić ów instytut, jakiemu doktorowi specjaliście. Doktor Rittner zmuszony opuścić Paryż, z powodu interesów familijnych, sprzedaje swą własność na bardzo korzystnych warunkach za gotówkę.“
Oczy Grzegorza zabłysły radością.
— I cóż! — wykrzyknął doktor V, — Zdaje mi się, że znaleźliśmy interes!
— Znasz profesor ten dom zdrowia w Auteuil? — zapytał Grzegorz.
— Znam... wydaje mi się wzorowym tak pod względem urządzenia, jak pięknego położenia. Jedź do Auteuil i obejrzyj cały zakład.
— Ile zdaniem pana profesora możnaby ofiarować za zakład?
— Ja oceniam nieruchomość wraz z całą klientelą na trzykroć pięćdziesiąt do czterechkroć stu tysięcy franków.
— To potężnie wysoka cena!
— Uważaj się za szczęśliwego, jeżeli Rittner nie zaśpiewa dwa razy tyle.
— Udam się doń natychmiast, ażeby wiedzieć, czego się trzymać.
— Jedź... szczerze ci radzę, a jeżeli się ułożysz, zawiadom mnie natychmiast.
— Albo osobiście przybędę, albo w ten moment napiszę.
Tymczasem dziękuję po tysiąc razy kochanemi profesorowi i dowidzenia niezadługo!
— Dowidzenia, kochany uczniu.
Stary profesor uścisnął serdecznie Grzegorza i odprowadził go do drzwi samych. Grzegorz wsiadł do fiakra i kazał jechać do Auteuil. Tego samego dnia doktor Rittner otrzymał od Fabrycjusza list ze stemplem Nowego Jorku. List ten zimny i lakoniczny, napisany był w taki sposób, że gdyby wpadł przypadkiem w obce ręce, niepodobna byłoby przypuszczać, że siostrzeniec bankiera amerykańskiego i doktor z Auteuil mieli z sobą jakieś tajemnicze stosunki. Fabrycjusz upominał tylko doktora, aby czuwał tylko troskliwie nad matką i córką. Pismo zmienione, podpis czytelny tylko dla jednego doktora Rittnera, świadczyły o przezorności Leclére’a, który nic nie zdawał na prosty przypadek. Jeden tylko frazes, dwa razy podkreślony, a ułożony w wilję wyjazdu, okrutnie był znaczącym, pomimo swej pozornej prostoty: „Zajmij się pomieszczeniem funduszów, o jakich mówiliśmy ze sobą”.
Dla Rittnera te zagadkowe słowa były najzupełniej zrozumiałemi. Żądanie Fabrycjusza znaczyło: „Pamiętaj, ażebym po powrocie nie zastał już przy życiu ani matki, ani córki. Masz na to sposoby pewne, liczę na ciebie.“
— A zatem — mruknął Frantz — jest to wyrok na Edmę i Joannę! Zgładzić na raz te dwie egzystencje! I możebne to i bardzo łatwe, ale i bardzo niebezpieczne. Widzę doskonale niebezpieczeństwo a nie widzę wcale, co to ja mam mieć za to. Interes Fabrycjusza bije w oczy — ale gdzież mój interes? Oto co potrzeba wiedzieć przed przystąpieniem do działania. Jakto, w chwili, gdy chcę uciekać z Paryża, aby uniknąć smutnych następstw zabójstwa Baltusa, mam się narażać na odpowiedzialność tak wielką? Zresztą po co się tak spieszyć z tą niebezpieczną czynnością, która niezadługo sama się dokona. Matka niknie raptownie, a córka jest bardzo chora. Dosyć będzie pozwolić im umrzeć.
Doktor monologując w ten sposób, zapalił świecę. Przyłożył do ognia list Fabrycjusza i papier zamienił w popiół.
Rittner nie miał dotąd żadnego nabywcy. Zdecydowanym był puścić na Paryż i okolicę nowe zawiadomienia o zamiarze sprzedaży zakładu i to w daleko większej ilości niż poprzednio, adresowane do niektórych tylko sławniejszych doktorów. Zabierał się do wyjścia, aby się udać do drukarza, kiedy mu powiedziano, iż jakiś młody człowiek chce się z nim widzieć i czeka w salonie. I jednocześnie list mu podano.
— „Doktor Grzegorz Vernier z fakultetu paryskiego“ — mruknął, rzuciwszy okiem.
Z nazwiska nic się nie dowiedział.
— Poproś, aby zaczekał chwilkę — rzekł do służącego — ja zaraz tam przyjdę.
W parę minut później wchodził do salonu. Grzegorz, który stał w oknie i przypatrywał się ogrodowi, zwrócił się do Rittnera
— Czy z panem doktorem Rittnerem mam przyjemność mówić? — zapytał.
— Jestem nim, proszę pana... a pan jesteś kolegą moim, doktorem Vernier?
— Tak, panie. — Czemu mam przypisać honor wizyty pańskiej?
— Mój były nauczyciel, doktor V. przysłał mnie do pana i objaśnił mnie, że nosisz się pan z myślą odstąpienia swojego domu zdrowia.
Frantz uradował się niezmiernie. Nareszcie zjawił się kupiec, a sądząc z powierzchowności tegoż i protekcji doktora V., kupiec wcale poważny.
— Tak jest rzeczywiście, proszę pana. Interesa familijne powołują mnie do Alzacji. Zmuszony jestem opuścić Paryż, na bardzo długo może, a że nie mógłbym w takim razie sam doglądać zakładu, widzę się zmuszonym, chociaż z żalem, poszukać jakiego dlań następcy.
— Może więc, proszę pana — odrzekł Grzegorz — znajdzie pan we mnie tego następcę, jeżeli po obejrzeniu zakład mi się spodoba i jeżeli żądania pańskie nie będą zbyt wygórowane. Proszę więc pana, abyś mnie upoważnił do zwiedzenia instytutu, jeżeli już nie w najdrobniejszych szczegółach, to przynajmniej w sposób, abym mógł powziąć dokładne wyobrażenie o całości.
— Ależ to zupełnie słuszne i zupełnie naturalne. Będę miał zaszczyt sam panu służyć za przewodnika i odpowiem na wszelkie zapytania.
— Bardzo wdzięcznym będę za to.
Rittner postąpił parę kroków do drzwi salonu. Grzegorz poszedł za nim. Frantz nagle przystanął.
— Jeszcze słówko jednakże — rzekł. — Przedewszystkiem muszę zwrócić uwagę pańską na pewien ustęp w mojem ogłoszeniu. Wyjątkowe okoliczności, w jakich się znajduję, zmuszają mnie do sprzedania jedynie tylko za gotówkę.
— Bądź pan spokojny — odpowiedział Grzegorz — jeżeli kupię, będziesz pan zapłacony przekazem na okaziciela, na najpierwszego bankiera paryskiego.
Rittner nie mógł sobie życzyć pomyślniejszej odpowiedzi, to też oprowadził zaraz młodego doktora po zakładzie obłąkanych, pokazał mu kilka cel na parterze, parę pokoi na pierwszem piętrze, kąpiele, aptekę, grabarnię, amfiteatr, pralnię i podwórza.
Grzegorz nie mógł się dość nadziwić porządkowi, jaki wszędzie panował; cała ta maszyna, w której najmniejsze kółka obracały się z największą dokładnością, przytem prześliczne położenie i obszerna przestrzeń zajęta na sam zakład. Park wydał mu się cudownym.
— Idźmy dalej, proszę pana.
— Służę panu.
Frantz Rittner zaprowadził Grzegorza do pawilonu, gdzie mieszkał i pokazał mu lokal swój, jaki czytelnicy już znają.
Grzegorz zbliżył się do jednego z okien i wskazując na pawilon, w którym mieszkała Edma, zapytał:
— Jakie jest przeznaczenie tamtego budynku?
— Na dole znajduje się salon dla gości i trzy inne pokoje. Na pierwszem piętrze dwa apartamenta, przeznaczone dla pensjonarek bogatych i zupełnie spokojnych. Czy życzy pan sobie je zobaczyć?
— Dzisiaj nie ma potrzeby. Teraz pomówmy o cenie. Jaką pan stawia cenę?...
— Sześć kroć sto tysięcy franków...
Grzegorz powstał i wziął za kapelusz.
— Żałuję mocno, panie doktorze, żem go niepotrzebnie fatygował... — powiedział.
— Zaczekaj pan — odezwał się Rittner — możemy przecie porozmawiać, u djabła.
Grzegorz usiadł spowrotem.
— Suma ta wydaje się panu wygórowaną — ciągnął Rittner.
— Nie powiadam, że tak, ale daleką jest od mojej.
— Wiele mi pan ofiarujesz?
— Trzy kroć sto tysięcy franków.
Rittner podskoczył do góry.
— Trzysta tysięcy franków! — powtórzył. — To zaledwie wartość gruntu!... Nie liczy więc pan ani budynków, ani urządzenia. To niemożebne...
Dodam pięćdziesiąt tysięcy franków...
Rittner zdawał się namyślać. Po chwili też westchnął i powiedział:
— Wyzyskuje pan moje położenie; ponieważ nie mogę nadal zarządzać sam swoim zakładem, muszę się zgodzić na wszystko...
— Więc zgadzasz się pan? — zapytał Grzegorz.
— Muszę...
— W takim razie interes ułożony na trzykroć pięćdziesiąt tysięcy franków? — zapytał Grzegorz.
— Tak jest, darmo doprawdy panu przychodzi.
I nowe westchnienie towarzyszyło tej odpowiedzi Rittnera.
— Kiedyż będę mógł objąć instytut w posiadanie? — zapytał Grzegorz.
— Zaraz po sporządzeniu aktu sprzedaży i wypłaceniu pieniędzy.
— To w takim razie pojutrze?.. Sprowadzę swego notarjusza... pan raczysz uprzedzić swojego i upewnić godzinę spotkania...
— Dwunasta...
— No więc do pojutrza, do dwunastej, proszę pana.
Grzegorz opuścił dom zdrowia w Auteuil, ani się domyślając nawet, że był przez dwie godziny tak blisko Edmy i Joanny. Kazał się zawieźć na kolej Lyońską i pojechał do Melun pierwszym zaraz pociągiem. Pilno mu było zobaczyć się z Paulą i zawiadomić ją o szczęśliwym rezultacie swoich poszukiwań. Frantz Rittner, po odjeździe nabywcy odetchnął jak człowiek, któremu spadł z głowy wielki ciężar i zatarł ręce radośnie.
Nazajutrz rano Paula, uszczęśliwiona wynalazkiem Grzegorza, jechała do Paryża w towarzystwie młodego doktora na ulicę Saint-Lazare, do Jakóba Lefébre. Bankier wyjechał na parę dni. Panna Baltus zażądała od kasjera, aby na przekaz wydany przez nią na imię Grzegorza Vernier, wypłacono taką sumę, jakiej tenże zapotrzebuje.
Powracając od bankiera, wstąpiła do swojego notarjusza i prosiła, aby się udał do domu zdrowia w Auteuil, dla spisania aktu kupna.
— W akcie tym nie ma być najmniejszej wzmianki o mnie — dodała. — Doktor Vernier figurować będzie jaka właściciel jedyny. Życzeniem mojem jest także, aby nazwisko moje nie było nawet wspomnianem, aby nikt zgoła nie wiedział, że ja daję pieniądze na to kupno.
Spotkanie się naznaczone zostało na południe. Grzegorz przybył punkt o dwunastej z notarjuszem Pauli. Rittner oczekiwał już na nich ze swoim. Ułożony akt sprzedaży podpisanym został przez obu notarjuszów, potem Grzegorz oddał Frantzowi przekaz na okaziciela na dom bankiera Jakóba Lefébre.
Więc pojutrze — rzekł Grzegorz — pojutrze obejmę zakład i odbędę pierwsze wizyty z panem, doktorze.
— Będę gotów na pańskie rozkazy.
— O której godzinie rano odwiedzasz pan pensjonarki?
— O dziesiątej.
— Przybędę więc przed dziesiątą.
Rozeszli się. Grzegorz pospieszył do panny Baltus.
— Cóż? — zapytała, ujrzawszy doktora.
— Wszystko, proszę pani, skończone.
— Kiedyż wchodzisz w posiadanie?
— Pojutrze o dziesiątej rano.
— Będę panu towarzyszyć, zwiedzimy dom zdrowia razem i wtedy nie będziemy już o niczem innem myśleć, tylko o odnalezieniu pani Delariviére i Edmy.
Biedna Edma! — biedna Joanna! Od usiłowanej ucieczki, jakiej byliśmy świadkami, pozbawiona codziennej wizyty córki i spaceru po ogrodzie, stawała się coraz smutniejszą, coraz bardziej ponurą... Płomyk życia dogorywał w niej tak, jak zagasło już światło jej inteligencji. Kuracja Rittnera, silne środki zadawane w dozach nadmiernych, robiły swoje. Można było przygotowywać już całun, trumnę i naprzód już grób wykopać. Edma, złamana ciosem, przechodzącym jej siły, była bliżej śmierci, niż życia. Gwałtowna febra mordowała biedaczkę. W chwilach zatrważających paroksyzmów dostawała maligny, której nie uspakajały wcale podawane lekarstwa.
Pomocnik Rittnera, który doglądał młodej dziewczyny, nie przewidywał innych skutków, jak śmierć lub obłąkanie.
— Nieszczęśliwe dziecię — powtarzał nieraz — zwariuje jak jej matka. Lepiejby było, żeby umarła!
Sprzedaż i kupno domu zdrowia odbyło się tak szybko, iż doktor Rittner nie mógł się dość wydziwić, iż tak mu się szczęśliwie udało.
— Jestem wolny! — powtarzał, zacierając ręce. — Wyjadę kiedy mi się tylko spodoba, nic nie zostawię poza sobą...
Po wyjeździe Grzegorza i dwóch notarjuszów rozpoczął pakowanie swoich rzeczy. Obiecywał sobie zaraz pojutrze wyjechać do Niemiec i to pociągiem pospiesznym. Niech tylko Vernier obejmie zakład w posiadanie. Nie zajmował się wcale swoimi chorymi.
Skoro tylko znajdę się daleko od Paryża — mówił sobie — niech się robi co chce... Nie mam się już czego obawiać... Interesowani nie będą mnie poszukiwać, żebym im dotrzymał słowa... A przytem gdzieżby mnie znaleźli?...
Frantz Rittner zniknie... Nie pozostanie po nim ani śladu...
Nagle myśl jakaś go zastanowiła i padła jak lodowata kropla wody na jego rozkoszne marzenia. Dla opuszczenia Francji, dla zniknięcia potrzebne mu były papiery, na obce, nie jego nazwisko. Przed czterema oto dniami powziął wyspowiadanie swych projektów ucieczki Renému Jancelyn i dał mu do podrobienia ubiegłe paszporty. Wprawny fałszerz zobowiązał się najformalniej zregulować daty i odnieść bezzwłocznie dokumenty. Tymczasem René nie dawał najmniejszego znaku życia.
— To dziwne! — pomyślał doktor. — Co znaczy to opóźnienie i to milczenie?
Skoro tylko spakował swoje walizy, kazał uprzedzić pomocnika, że pragnie z nim pomówić. Młody Niemiec nie dał czekać na siebie.
— Kochany mój kolego — odezwał się doń Rittner — muszę ci oznajmić bardzo niedobrą nowinę. Musimy się rozstać ze sobą.
— Spodziewałem się tego — odpowiedział pomocnik.
— Naprawdę?
— Tak, panie doktorze... widziałem dwóch notarjuszów, przybyłych tu dzisiaj rano i domyśliłem się, że pan sprzedajesz swój zakład.
— Nie myliłeś się kolego... rozstaję się z panem z żalem prawdziwym, bo pod żadnym względem nie miałem panu nic do zarzucenia... Ale ważne sprawy powołują mnie nagle spowrotem do mojego kraju... Czy i pan przypadkiem nie chciałbyś zrobić tak samo?
— O! wcale nie, panie doktorze, a nawet gdybym chciał, to bym nie mógł tego uczynić.
— Dlaczego?
— Jestem zbiegłym żołnierzem i zanotowanym jako taki. Ciężka kara dotknęłaby mnie w Niemczech...
— A czy nie życzyłbyś pan sobie pozostać na posadzie w Auteuil?
— Wolałbym ją, niż każdą inną.
— Pozostań więc pan tutaj, skoro ci jest dobrze.
— Pragnąłbym bardzo, ale czy pański następca zechce mnie zatrzymać?
— Dlaczegożby nie? Następca mój obejmuje zakład pojutrze rano... Przedstawię mu pana w taki sposób, że pozycja twoja nietylko się nie zmieni, ale znacznie owszem polepszy.
— Bardzo będę wdzięcznym panu za to...
— Jeszcze słowo. Czy pogrzeby dwóch zmarłych już się odbyły
— Tak, panie dyrektorze...
— Czy reprezentanci obydwu rodzin byli obecni?
— Byli, panie dyrektorze.
— Bardzo dobrze — pomyślał sobie Rittner — mam zatem jeszcze dwie wcale okrągłe sumki do odebrania przed wyjazdem... Przejdę się jutro do sukcesorów.
Frantz Rittner udał się do gabinetu, położonego na parterze w lewym pawilonie i zajął się księgami, jakie miał następcy swemu pozostawić. Około dziesiątej poszedł na górę, aby się ubrać i opuścił dom w Auteuil dla wyszukania Renégo Jancelyn. Poszedł prosto na ulicę Talbout, gdzie mieszkał brat Matyldy.
— Czy pan Jancelyn jest w domu? — zapytał stróża, który znając go, odpowiedział:
— Nie panie... niema go w domu.
— A nie wiecie, jak prędko powróci?
— Nic panu nie mogę odpowiedzieć, bo od trzech dni nie widzieliśmy pana Renégo.
— Od trzech dni? — wykrzyknął Rittner.
— Tak jest, proszę pana, aż tyle. Ja i żona jesteśmy bardzo zaniepokojeni o niego.
— Może wyjechał?
— To by mnie bardzo dziwiło, bo skoro wyszedł poraz ostatni, nie zabrał ze sobą ani walizy, ani nawet worka podróżnego.
— Jeżeli dzisiaj powróci, to proszę mu powiedzieć, że go czekam jutro rano u siebie, bo mam z nim pomówić o rzeczy bardzo ważnej i bardzo pilnej.
— Dobrze, panie...
Rittner zdziwiony, kazał się zawieźć na ulicę Fournelles, przeszedł podwórze, nie odzywając się do stróża, wszedł na ciemne schody aż na piąte piętro i zdziwił się, nie ujrzawszy w drzwiach, do których zastukał, ozdobnego szyldziku z nazwiskiem Landrinet, o jakim wspominaliśmy w czasie nocnej wizyty Fabrycjusza u brata Matyldy. Nikt mu się nie odezwał. Rittner poczekał parę minut i znowu zastukał po kilka razy, ale napróżno. Renégo nie było w mieszkaniu, służącem mu za pracownię. Frantz zeszedł napowrót i zastukał do okienka odźwiernego, który ukazał nos, ustrojony w okulary.
— Czy pana Landrinet niema w domu? — zapytał Rittner.
— Pan Landrinet już się stąd wyprowadził.
— Wyprowadził się? — zapytał zdumiony Rittner.
— Przecie miał do tego prawo, zapłacił za termin bieżący i przyszły.
— A kiedy wyjechał?
— Już blisko dwa tygodnie, dnia dobrze sobie nie przypominam.
— Gdzie się udał, wyprowadzając się stąd?
— Na wieś w stronę Fontenay-aux-Roses, albo Bourgla-Reine.
— I to wszystko, co wiesz?
— Tak panie. Jeżeli pan jednakże chce wynająć po nim lokal, to jest wolny.
— Dziękuję.
Rittner opuścił ulicę Fournelles ze spuszczonemi uszami i na serjo zaniepokojony.
— Wszystko to bardzo jest dziwne — rzekł do siebie. — René wyprowadził się przed dwoma tygodniami, na ulicy Talbout nie widzieli go od trzech dni. To bardzo podobne do ucieczki. Musiał się dowiedzieć, że grozi nam nieuniknione niebezpieczeństwo i umknął egoista, nie uwiadomiwszy mnie o niczem, nie ostrzegłszy.
W tej chwili jeszcze bardziej niepokojąca myśl przyszła do głowy doktora warjatek i aż dreszcze przeszły od stóp do głów.
— A jeżeli nie miał czasu uciekać — mruknął do siebie. — Jeżeli go zatrzymali! Wszystkiego mogę się obawiać. Co się to stało?.. jak się dowiedzieć?
Przy pasażu opery oddalił powóz. Dusił się, potrzebował powietrza i ruchu i cały zatopiony w rozmyślaniu szedł prosto na bulwar, nie wiedząc nawet, że idzie. Na wprost Vaudevillu przystanął, spojrzał jaśniejszym już okiem dookoła i poszedł prosto na ulicę Rochefaucould, gdzie mieszkała Matylda. Poszedł tam prawie pewnym, że jeżeli nie spotka Renégo u jego siostry, to przynajmniej dowie się, co się z nim stało. Ale spotkał go tu zawód niespodziewany. Odźwierny zatrzymał go w przechodzie i oznajmił mu, że panna Matylda już od dwóch tygodni tu nie mieszka; wyprowadziła się do Neuilly, do pięknej willi, kupionej dla panny Jancelyn przez pewnego bogatego i bardzo młodego człowieka.
Frantz Rittner zdenerwowany niepowodzeniami, ale wcale nie zniechęcony, powrócił na ulicę Saint-Lazare, skoczył do powozu, który wynajął na godziny i stangretowi kazał się zawieźć do Neuilly.
— Gdyby mi przyszło kołatać od drzwi do drzwi — mówił do siebie — muszę odszukać Matyldę.
W czasie wyjazdu Fabrycjusza i pana Delariviére do Nowego Jorku, siostra Renégo, jak wiemy, zakochała się w młodym Pawle Langenois. Przekaz na dwadzieścia pięć tysięcy franków, na kupno biżuterji, tak delikatnie ofiarowany przez młodego człowieka, bardzo wzruszył serce Matyldy... Powiedzmy mimochodem, że w dniu oznaczonym René czuł się w obowiązku odnieść na ulicę Lerochefaucould podniesione przez siebie pieniądze... Nie omieszkamy się przekonać, czy rzeczywiście odebrał te pieniądze i w jakich warunkach.
Matylda dowiedziawszy się, że Fabrycjusz wyjeżdża do Ameryki, odetchnęła swobodniej. Chociaż w zupełności zerwała ze siostrzeńcem bankiera, jego obecność w Paryżu nie byłaby jej na rękę. W czasie jego nieobecności czuła się swobodniejszą.
W gruncie była to niezła dziewczyna z tej Matyldy i daleko mniej zepsuta, aniżeli się wydawała. Najzupełniejsze zaniedbanie w wychowaniu jej strony moralnej, złe przykłady, chęć naśladowania, zgubne rady brata, zamiłowanie w zbytku i przyjemnościach, zrobiły z niej to, czem była; ale pomimo szaleństw i błędów przeszłości, którym zaprzeczać nie będziemy, pozostało jej serce, którego jej przyjaciółka Adela pozbawioną była zupełnie.
W czasie, kiedy działy się fakta, o których opowiadamy, Matylda dochodziła dwudziestego czwartego roku i nie czuła dotąd żadnego trwalszego uczucia prawdziwej miłości, bo rządziła się zawsze kaprysem.
Paweł de Langenois czuł się kochanym, z czego był niezmiernie uszczęśliwionym. Największą jego radością było odgadywać i zadawalniać życzenia i kaprysy Matyldy, ale siostra Renégo miała teraz życzenia bardzo skromne, a kaprysy prawie dziecinne. Od pierwszych dni znajomości swojej z Pawłem nastąpiła w niej przemiana zupełna. Wystawne życie, wyszukane stroje, ekscentryczne zabawy nie nęciły jej wcale. Teraz życie we dwoje, spokojne, ciche, okryte tajemnicą, zdala od gwaru świata, nęciło ją jedynie. Matylda polubiła wieś, więc młody człowiek kupił jej w Neuilly-Saint-James prześliczny domek, prawdziwe gniazdko młodego małżeństwa. Ta willa położona była na rogu ulicy Windor, blisko willi pana Delariviére. Musimy dodać, że Matylda nie wiedziała o tem wcale.
Paweł i Matylda przepędzali swój miesiąc miodowy w tej prześlicznej oazie zielonej. Dwie kobiety wystarczały im do posługi. Rano tegoż dnia, kiedy doktor Rittner poszukiwał Matyldy, miała ona u siebie na śniadaniu Adelę i barona Landilly. Po biesiadzie wesoły bardzo pan de Langenois, mając interes do swojego bankiera, razem z gośćmi odjechał do Paryża.
Matylda pozostała sama. Od czasu zamieszkania w Neuilly poraz pierwszy Paweł opuszczał ją na całe popołudnie. Zaledwie ucichł odgłos kół, zaraz zrobiło jej się smutno, nie mogła się uspokoić, ciągle czegoś się bała. Chciała czytać, ułożyła się więc na szezlągu i wzięła do ręki nowy, modny romans. Zaledwie jednak przerzuciła pierwsze kartki, zamknęła książkę z niecierpliwością. Wstała z szezlągu, poszła do sypialnego pokoju i dla zabicia czasu, zaczęła przerzucać w szufladach i układać swoje koronki i kosztowności. Przeglądając szufladki małej komody, napotkała małą szkatułeczkę z srebra cyzelowanego. Otworzyła ją maleńkim kluczykiem. Zawierała różne pomieszane papiery, co świadczyło, że tam włożone zostały zupełnie przypadkowo. Usiadła przy oknie, wysypała na kolana wszystko, co zawierało pudełko i zaczęła przeglądać, ażeby spalić później to, co było niepotrzebne. Przeczytała kilka listów i zgniotła je w ręku ze złością i obrzydzeniem.
— W ogień! — powiedziała prawie głośno — w ogień te obrzydłe pamiątki, i czemuż nie mogę rzucić razem z niemi przeszłości, którą się brzydzę!...
Nie podniosła się jednakże zaraz, aby wykonać zamiar, ale przeglądała dalej. Naraz jakiś pognieciony bilecik znalazł się pod jej palcami. Zaadresowany był do Renégo Jancelyn, ale nie miał na adresie marki pocztowej.
— Pismo Fabrycjusza! — pomyślała młoda kobieta.
Roztworzyła bilecik i przeczytała następujące wyrazy w stylu telegraficznym:
F. Baltus ma przekaz w ręku. Mówi o ekspercie i o P.R. Położenie naprężone. Potrzebna narada. Czekam, kawiarnia Helder. Spal tę kartkę. 3 grudnia 73 r.
— F. Baltus... — mruknęła, marszcząc brwi, Matylda, jak ten, co sobie usiłuje coś przypomnieć. — Skąd pochodzi ten bilecik... A pamiętam... Brat mój pewną razą opuścił go bezwiednie, otwierając pugilares. Ciekawa, jak wszystkie kobiety, chciałam się dowiedzieć, co zawiera... Przydeptałam papier i René odszedł, nie wiedząc, że go zgubił... F. Baltus... przypominam sobie to nazwisko... Człowiek, którego zamordował ów, co go stracili w Melun tego dnia, kiedy Fabrycjusz spotkał tam swego wuja, nazywał się Baltus... Cóż to za przekaz, o którym pisze? Nie wiem, ale mi się zdaje, że to jakaś tajemnica co do tego Baltusa... Co to znów to P.R.? Prokurator Rzeczypospolitej zapewne... Widocznie mowa o zbrodni? Dziwne to jakoś bardzo! Muszę się zapytać Renégo. Wyburczy mnie za ciekawość, ale przecie musi coś odpowiedzieć! Zachowam ten bilecik...
Skończyła przeglądanie papierów i te, które uważała za potrzebne, schowała wraz z bilecikiem napowrót do pudełka, zamknęła je na kluczyk, wszystkie listy romansowe spaliła w kominku, wróciła znowu zamyślona do szezlągu, położyła się na wznak, ręce podłożyła pod głowę i wpatrzyła się w jakiś przedmiot, którego nie widziała. Potrochu powieki ciężyć jej zaczęły. Sen, przywoływany napróżno przed paru godzinami, przyszedł sam teraz. Młoda kobieta usnęła.
Skoro się przebudziła, spojrzenie jej padło na zegar. Wskazówki były na wpół do dwunastej. Zeszła na dół i poszła do sztachet ogrodowych, tu przystanęła i oczekiwała na Pawła z ciągłym niepokojem i trwogą, jak gdyby przeczuwała nieszczęście jakie dla Pawła.
Po dość długim czasie rozległ się wreszcie odgłos kół i szybko się zbliżał. Matylda stłumiła oddech.
— Może to Paweł! — pomyślała.
Był to rzeczywiście Paweł Langenois. Powóz zatrzymał się przy sztachetach.
— Jesteś przecie! — wykrzyknęła Matylda, rzucając się ku młodemu człowiekowi, wysiadającemu z powozu.
— Dlaczego tak późno przybywasz? — wyszepnęła zaledwie dosłyszalnym głosem.
— A no... — odrzekł lakonicznie Paweł — musiałem zabawić dłużej, niż myślałem...
— U bankiera?
— U bankiera...
— Prawdę mówisz?
— Czy ja mam zwyczaj kłamać? — zapytał szorstko Langenois...
— Nie... nie... — odrzekła żywo Matylda. — Sama nie wiem, co mówię... nie miej mi tego za złe... Bo widzisz taka byłam o ciebie niespokojna...
Młody człowiek wzruszył ramionami.
— No, a teraz uspokoiłaś się?
— Niezupełnie, nie jesteś takim, jakim byłeś przed odjazdem. Wydajesz mi się smutnym... zamyślonym... Wydaje mi się, że musiało ci się stać coś niedobrego, że mi przynosisz złą nowinę.
— Mylisz się, Matyldo.
— Więc nie potrzebuję się niczego obawiać?
— Niczego zgoła.
— No to zjemy obiad? — zapytała, siląc się na wesołość.
— Ma się rozumieć... jestem bardzo głodny.
I poszli do sali jadalnej, gdzie było już nakryte do stołu. Obiad był dziwnie smutny. Pan Langenois nie miał wcale apetytu. Panna Jancelyn mówiła ciągle, żeby się zagłuszyć, ale zaledwie kiedy niekiedy otrzymywała odpowiedź. Oczy zachodziły jej łzami. Coraz bardziej nabierała przekonania, że zaszło coś niewiadomego, ale strasznego, miało ją dotknąć jakieś nieszczęście. W takich okolicznościach obiad nie mógł się przeciągnąć zbyt długo. Matylda pierwsza wstała od stołu, podeszła do Pawła i szepnęła mu do ucha błagalnym prawie głosem.
— Idziesz?...
— Gdzie? — zapytał Langenois.
— Do saloniku.
— Dobrze — odrzekł Paweł i poszedł za Matyldą na pierwsze piętro i przestąpił próg saloniku, w którym widzieliśmy Matyldę śpiącą po południu. Usiadła na kanapie i dała znak panu de Langenois aby obok niej zajął miejsce. Zrobił to z widoczną niechęcią... Matylda nacisnęła sprężynę dzwonka. Pokojówka zapaliła pięć świec w kandelabrze i zaraz się oddaliła.
— Teraz — odezwała się siostra Renégo — jesteśmy sami... zupełnie sami... Porozmawiajmy...
— O czem mamy rozmawiać? — zapytał młody człowiek z przymuszonym uśmiechem.
— Pawle — odrzekła Matylda — powiedz mi otwarcie, co tobie jest...
— Nie pytaj mnie — odpowiedział.
— Dlaczego? i
— Bo lepiej, żebym milczał.
— Czyż nie widzisz, że mnie boli twoje cierpienie?... Ja chcę wiedzieć koniecznie...
— A więc dobrze — rzekł — będę mówił. Dowiesz się o wszystkiem, ale musisz mi odpowiedzieć szczerze i otwarcie.
— Dobrze! dobrze, przysięgam!
— Parę tygodni temu, czy przypominasz to sobie, przysłałem ci przekaz, przeznaczony na kupno kosztownego garnituru, który ci się tak bardzo podobał.
— Czy sobie to przypominam? — wykrzyknęła Matylda.
— Czy przypominasz sobie, jaka suma wypisana była na czeku? — ciągnął dalej pan de Langenois.
— Doskonale. Była to suma, której potrzebowałam na kupno kosztowności, ofiarowanych mi z taką książęcą galanterją.
— A cena tych kosztowności?
— Dwadzieścia pięć tysięcy franków. Ale dlaczego mnie wypytujesz o tę sumę, skoro tak samo jak ja, pamiętasz ją dobrze?...
— Nie pytaj mnie i pozwól mi dokończyć — rzekł Paweł.
Matylda skinęła głową.
— Czy ten przekaz na dwadzieścia pięć tysięcy franków — ciągnął dalej młody człowiek — był przedstawiony kasjerowi mojego bankiera.
— Ależ... ma się rozumieć.
— Kiedy?
— Nazajutrz po otrzymaniu go przez ciebie.
— Czyś sama chodziła podnosić pieniądze?
— Nie, posłałam mego brata Renégo.
— To dziwne! — mruknął Paweł, którego czoło, wypogodzone na chwilę, zasępiło się teraz znowu.
— Dziwne? — powtórzyła Matylda — Cóż w tem widzisz dziwnego?
Zamiast odpowiedzieć na to pytanie, pan de Langenois mówił dalej:
— Czy pewną jesteś, że twój brat sam był u kasjera i odebrał sumę przekazaną?
— Najpewniejszą; powierzyłam czek Renému około piątej po południu, a nazajutrz o jedenastej przyszedł do mnie na śniadanie i oddał mi sumę, jaką mu wypłacono.
— Ho! — wykrzyknął Paweł — to staje się coraz bardziej niezrozumiałem! Albo... przynajmniej zanadto jasnem.
— Ja nie widzę nic niejasnego w tem wszystkiem — powiedziała młoda kobieta, bardzo zaintrygowana ostatniemi słowami Pawła. — Nie rozumiem, co za zagadkę każesz mi odgadywać.
— Zagadka to bardzo ważna, o której rozwiązanie bardzo się boję.
— Pawle, wytłomacz się! bo mnie przerażasz. Czy ciągle o tym czeku mówisz? >
— Ciągle.
— A więc?
— A więc czek na dwadzieścia pięć tysięcy franków nie był wcale przedstawiony bankierowi na drugi dzień potem, kiedy ci go posłałem.
— Niepodobna! — przerwała Matylda.
— To dowiedzione. I w miejsce tego czeku przedstawiono dziś rano inny. Czy słyszysz? dziś rano, dziś!
— Słyszę, ale nic nie rozumiem.
Paweł mówił z uśmiechem ironicznym.
— Zaraz się wytłomaczę.
Nie miał czasu tego uczynić, bo silne szarpnięcie dzwonka rozległo się przy bramie i zatrzymało mu słowa na ustach.
— Kto może przybywać o tej porze? — powiedział pan Langenois.
— Zapewne mój brat — odrzekła Matylda.
— Młody człowiek zadrżał i powtórzył:
— Twój brat?
— Przypuszczam. Uprzedził mnie w kilku słowach, że ma zamiar wyjechać w długą podróż i że przyjdzie mnie pożegnać.
— Ah! — zauważył pan de Langenois ponurym głosem — przybywa wcale nie w porę.
Matylda nie zrozumiała znaczenia tych słów i odrzekła:
— Ja przypuszczam, że przybywa właśnie w samą porę. Wytłomaczy nam, co sobie życzysz wiedzieć i powie, jakim sposobem wymieniony czek nie był podniesiony aż do dzisiaj.
Paweł spojrzał ukradkiem na Matyldę i pomyślał:
— Czy ona prawdę mówi?
W chwili, kiedy stawiał sobie to pytanie, ktoś dwukrotnie zastukał do drzwi salonu.
— Proszę — odezwała się Matylda.
Pokojówka ukazała się w progu.
— Proszę pani, przyszedł brat pani.
Matylda rzuciła na Pawła pytające spojrzenie.
Młody człowiek bardzo pobladł i odpowiedział:
— Poproś pana Jancelyna, aby przyszedł.
Rozkaz ten wydany był głosem tak dziwnym, że zaniepokoił Matyldę bardziej.
— Właśnie w chwili, kiedy René dzwonił, miałeś mi coś objaśnić.
— Bądź spokojną! — odpowiedział Paweł — nie stracisz nic na zaczekaniu.
Jancelyn wszedł do pokoju.
— Dobry wieczór, kochana siostrzyczko — odezwał się, całując Matyldę. — Moje uszanowanie panu, panie de Langenois...
Paweł ukłonił się bardzo sztywno i zimno. Obaj mężczyźni po raz pierwszy dopiero się ze sobą spotkali.
— Przyszedłeś bardzo późno — powiedziała Matylda.
— Prawda — odrzekł René — ale nie mogłem wcześniej. Tyle mam interesów na głowie... Likwiduję się oto poprostu. Że jednak jutro rano wyruszam w drogę, nie chciałem nieucałować mojej siostrzyczki!...
— Bardzo dobrze żeś przyszedł, bo będziesz mógł panu de Langenois dać pewne wyjaśnienie w sprawie, która go obchodzi...
— Jestem na rozkazy wice-hrabiego — odrzekł René z więcej pozorną, niż rzeczywistą pewnością siebie... bo zaczynał coś podejrzywać i niepokoić się. — A o co to chodzi takiego?
— Wszakże ty odebrałeś za mnie pieniądze, nieprawda? — zapytała Matylda — z czeku dwadzieścia pięć tysięcy, wystawionego przez pana de Langenois?
René poczuł mały dreszczyk po grzbiecie, ale do tego stopnia umiał zapanować nad sobą, że potrafił ukryć wzruszenie, odpowiedział więc najswobodniej:
— No tak, ja je odebrałem i sam ci je odniosłem nazajutrz przed południem, musisz przecież pamiętać...
Matylda zwróciła się do Pawła:
— Widzisz... — powiedziała — dobrze mówiłam, że musi być jakieś nieporozumienie...
Pan de Langenois, nie dosłyszawszy nawet tego, co powiedziała Matylda, odezwał się do Renégo z zapytaniem:
— Czy jesteś pan pewien, że nie popełniłeś jakiej omyłki?
— Jakąż omyłkę mógłbym popełnić, proszę pana? — odrzekł śmiało Jancelyn.
— Ja właśnie pytam o to pana.
— Niepodobna mi odpowiedzieć, nie wiedząc, o co chodzi.
— Pytanie jest proste, nie chcesz go pan tylko zrozumieć... Muszę panu dopomóc zatem... W dniu oto wskazanym przez pańską siostrę i przez pana nie byłeś u mojego bankiera i nie przedstawiłeś, albo nie kazałeś przedstawić kasjerowi żadnego czeku na dwadzieściapięć tysięcy franków.
— Ależ panie... — przerwał René.
— Pozwól pan!... — odrzekł gwałtownie Paweł de Langenois. — Powtarzam, że pana tam nie widziano i że nie przysyłałeś nikogo!... Tymczasem dzisiaj rano podniesiono za okazaniem czeku, podpisanego przezemnie, albo raczej za mnie podpisanego... czterdzieścipięć tysięcy franków!... Czy pan słyszysz?...
— Czterdzieścipięć tysięcy franków! — powtórzyła osłupiała Matylda, jakże to być mogło?...
Paweł wyciągnął rękę ku Renému.
— Co to jest, po raz drugi zapytuję pana?...
Głos był wyraźny i ciężki. Wspólnik Rittnera nie stracił jednak pewności siebie.
— Panie! — wykrzyknął — nie wiem nic zgoła, co to wszystko znaczy... Chciałem zrobić przysługę siostrze... Miałem czek na dwadzieściapięć tysięcy franków... i wypłacono mi dwadzieściapięć tysięcy franków! Reszta nic mnie nie obchodzi... co mi do tego!...
Paweł de Langenois wyjął z kieszeni książeczkę, otworzył ją i zaczął coś przeglądać.
— Przedstawiłeś pan czek na dwadzieściapięć tysięcy franków... niech i tak będzie!.. A jakiż był numer porządkowy tego czeku?
— Ja nic nie wiem... — odrzekł arogancko brat Matyldy. — Po co miałbym na to zważać, po co sobie przypominać?...
— Ten czek — ciągnął dżentelman, ten czek miał i ma jeszcze Nr. 5520; sumę dwadzieściapięć tysięcy franków, wpisaną moją ręką, wytarłeś pan i w to miejsce wpisałeś czterdzieścipięć tysięcy franków!... Panie René Jancelyn, jesteś pan fałszerzem!...
— Pawle!... zawołała przerażona kobieta — co ty mówisz!... to byłoby ohydne, ale to być nie może!...
Brat Matyldy czuł się złapanym, nie przeszkodziło mu to atoli odegrać roli obrażonego i niesłusznie posądzonego człowieka.
— Pan mnie znieważasz, panie wice-hrabio!... — wykrzyknął. — Pan mi odpowiesz za to...
Paweł uśmiechnął się ironicznie i machnął pogardliwie ręką.
— Panu miałbym dawać zadośćuczynienie!... — ja... panu?.. A to co znowu... pan żartujesz sobie, mój panie!... Odkądże to ludzie mojego stanu dają satysfakcję kandydatom na galery?...
René posiniał i zrobił gest, jakby się chciał rzucić na pana de Langenois. Matylda, oszalała z boleści, rzuciła się pomiędzy nich.
— Pawle! — krzyknęła, składając ręce, — błagam cię na klęczkach, nie powtarzaj tego okropnego oskarżenia... Pomyśl tylko, co mówisz.
— Mówię, — wykrzyknął pan de Langenois, którego ogarniał gniew coraz większy — mówię, że mnie wzięłaś za głupca, aleś się pomyliła!... Twój braciszek sądził, że prowincjonalny szlachcic, świeżo z życiem paryskiem zapoznany, dosyć zakochany i dosyć na to bogaty, ażeby wsunąć w bukiet papierek różowy, wartujący dwadzieściapięć tysięcy franków, jest głupcem, albo warjatem, rzucającym podpisy nierozważnie i jako człowiek zręczny chciał skorzystać z mej głupoty, sfałszował czek i skradł mi dwadzieścia tysięcy franków!...
— Nie!.. tysiąc razy nie!... zawołała Matylda z egzaltacją. — René by tego nie zrobił !... On jest moim bratem!... Ja za niego odpowiadam... znieważając jego, mnie znieważasz...
— Cicho bądź... — krzyknął piorunującym głosem Paweł po odegraniu komedji kobiety rozkochanej, nie odgrywaj mi dramatu kobiety znieważonej!... Próżne zabiegi, nie jestem wcale głupcem...
— Boże mój!.. Boże! — szepnęła Matylda, zalewając się łzami. — Czy to ty mówisz, Pawle? Posądzasz mnie naprawdę o współudział w zbrodni tak okropnej?...
— Ja nie popełniłem fałszerstwa, przysięgam — odezwał się René, któremu powróciła krew zimna. — Porozumiejmy się spokojnie, panie wice-hrabio, osądzi mnie pan inaczej.
— Jesteś zdolnym do wszelkiej podłości! Chcesz się tłomaczyć!... Dobrze, pozwalam na to! Tylko proszę mówić jasno i krótko!...
Otworzył znowu książeczkę z czekami, z której wyrwaną była jedna karta i mówił:
— To takie proste, mój panie, że dziecko nawet zrozumie! Cyfra z czeku została wywabioną, inna na jej miejsce wypisaną. To pańskie dzieło... Zamiast dwudziestupięciu tysięcy franków, jakie ja wypisałem, wypisano pismem podobnem do mego sumę czterdzieścipięć tysięcy franków... Czek ten przeszedł z rąk siostry pańskiej do twoich, pan go przedstawiłeś i panu pieniądze wpłacono... Zapieraj się pan teraz, bardzo proszę.
Matylda padła na kolana przed Pawłem. Zrozumiała podłość Renégo.
— Łaski!... — szeptała, wyciągając błagalnie ręce. Łaski! na miłość Boską....
— Łaski powiadasz! — powtórzył pan Langenois. Ah! bądźcie spokojni! Nie oddam was w ręce sprawiedliwości. Gdybym was oskarżył, musiałbym świadczyć przeciwko wam przed sądem!... Potrzebaby się przyznać głośno, żem żył w stosunkach z siostrą fałszerza!... Potrzebaby poruszyć dużo błota, a ja się boję powalać!... Żyjcie spokojnie w swojej hańbie i podzielcie się rabunkiem... Ja potrzebuję powietrza, odchodzę...
Matylda załamywała ręce, powtarzając:
— Litości! ja nic nie jestem winną.
Wice-hrabia nie słuchał i mówił dalej:
— Oczczędzam was nie dla was, ale dla mnie samego... Ale niechaj was nigdy nie napotkam na mojej drodze... Zapomnijcie nawet mojego nazwiska... Ja was nie znam już wcale... Brzydzę się posłać was na galery i nie chcę nawet zachować dowodu waszej zbrodni...
Mówiąc to, pan Langenois rzucił na dywan sfałszowany czek, który trzymał w ręku i wyszedł z pokoju, nie patrząc na Matyldę, powtarzającą ciągle zagasłym głosem:
— Litości... litości... Ja jestem niewinną... i kocham cię bez granic.
René uśmiechnął się cynicznie w chwili, kiedy drzwi się zamknęły i rzucił się na czek fałszywy, jaki leżał pomiędzy nim a siostrą.
Młoda kobieta dostrzegła, a raczej odgadła poruszenie brata. Uprzedziwszy, schwyciła papier i stanęła przed nędznikiem z okiem błyszczącym z wściekłości, z nieszczęsnym papierem w ręku. Nerwowe drżenie wstrząsnęło całem jej ciałem, a zęby dzwoniły. Wyciągnęła rękę ku Renému, który cofnął się mimowoli, zdumiony i wystraszony tem groźnem zachowaniem się siostry.
— Ah! — krzyknęła Matylda ponuro, Paweł mówił prawdę, jesteś podłym, nędznikiem, fałszerzem!...
— I cóż dalej? — odrzekł brutalnie wspólnik Fabrycjusza i Rittnera — co cię to obchodzi? Czy nie oddałem ci, co do ciebie należało? Czy winienem ci co jeszcze?... Co mnie obchodzą twoje przekleństwa? — Oddaj mi czek i bądź cicho!...
— Podły fałszerzu, ciągnęła młoda kobieta — pytasz, co mnie to obchodzi? Zwróć mi szczęście, które mi zniweczyłeś na zawsze. Byłam kochaną, zapomniałam o przeszłości fatalnej... On także mógł o niej zapomnieć... Miałam przyszłość przed sobą... To wszystko zniszczyłeś... Dzięki tobie Paweł de Langenois pogardza mną i teraz, kiedy wie o twojej nikczemności, zechcesz go może zamordować, jak zamordowałeś Fryderyka Baltusa przed kilku miesiącami.
Posłyszawszy to nazwisko ostatnie, René zadrżał gwałtownie, zbladł jak widmo i czuł, że mu się w głowie zawraca. Powiódł wokoło błędnemi oczyma, aby się przekonać, że nikogo nie było, co by słowa siostry posłyszał. Następnie zachwiał się jak pijany i zamruczał:
— Milcz, nieszczęśliwa warjatko!... Milcz!...
— A! — mówiła Matylda. której źrenice zaszły krwią. — Boisz się niegodziwcze... chciałbyś, żebym milczała!... Nie spodziewaj się tego... Będę mówiła i powiem wszystko... Znam cię teraz nędzniku... Znam cię dobrze, nie tylko fałszerzem jesteś, ale i mordercą, albo wspólnikiem mordercy. Z tego czeku dowiedziałam się o wszystkiem, albo raczej zrozumiałam wszystko... To z powodu sfałszowanego czeku, takiego jak ten, Fabrycjusz i ty postanowiliście zamordować Fryderyka Baltusa.. Mam dowód w ręku... Mam list, który Leclére pisał do ciebie, a który u mnie zgubiłeś. — Nie zrozumiałam go wtedy... Dzisiaj rozumiem każde słówko... Schowam ten list, tak samo, jak schowam i ten czek, będzie to broń moja przeciwko tobie! Wróć mi moją miłość!
wróć mi moje szczęście! Wróć mi Pawła, albo poślę na szafot i ciebie i Fabrycjusza!...
I młoda kobieta, podobna do mściwej furjatki, przystąpiła z podniesioną ręką do brata, René, siny ze strachu i wściekłości, pochwycił ją za ręce.
— Oddaj mi czek!... oddaj mi list!... wołał głosem, który świszczał przez zaciśnięte zęby.
Matylda powtarzała:
— Wróć mi Pawła!... wróć mi moje szczęście!... inaczej szafot!... Czy słyszysz?
— Dawaj te papiery... te papiery... — odpowiedział René.
— Nigdy!
— Ja chcę i będę je miał.
— Wzywam cię!...
Nędznik przyjął wezwanie!... Lewą ręką z siłą przez wściekłość zwiększoną, objął Matyldę, a prawą chciał jej czek wyrwać... Młoda kobieta jednakże usiłowała wyswobodzić się z brutalnego uścisku brata, wiła się jak wąż, gryzła go po rękach, wołając:
— Nie, nie dostaniesz!... Zabijesz mnie prędzej... Wróć mi szczęście moje...
René zdyszany nic nie odpowiadał. Walka była straszną. Matylda, chociaż słabsza, nie dała się łatwo pokonać. Nagle, jakimś niespodziewanym, nadzwyczajnym wysiłkiem wyrwała się, wsunęła czek za stanik sukni, schowała się w kąt saloniku i zaczęła bronić się, jak tygrysica.
René znowu do niej przyskoczył i walka rozpoczęła się na nowo. Słychać było urywane oddechy i głuche tupania. Wspólnik Rittnera pochwycił siostrę za ramiona i ściskał tak, że mógł ją zdusić albo przynajmniej pozbawić przytomności.
Zapewne byłby tego dokazał, kiedy naraz się zachwiał i stracił równowagę. Nogi mu się zaplątały w długi tren sukni Matyldy. Upadł na wznak, pociągając za sobą młodą kobietę i tak oboje tarzali się po ziemi, on ściskając ją coraz bardziej za gardło, ona broniąc się zębami i paznokciami.
Ta dziwna grupa wiła się po dywanie niby węzeł węży, zawadziła o stoliczek, na którym stał pięcioramienny kandelabr, i przewróciła go. Ani brat, ani siostra nie spostrzegli tego w pierwszej chwili. Co ich obchodziła ciemność. René chciał raz już skończyć, pochwycił prawą ręką szyję Matyldy, jego zaciśnięte palce ściskały jak kleszcze, paznokcie zadzierały skórę. Młoda kobieta zaczęła chrapać, jeszcze jedną sekundę, a chrapanie to zamieniłoby się w konanie. René podniósł się co żywo. Wielka jasność napełniła mały salonik.
— Ogień! — mruknął fałszerz.
Matylda, na wpół zduszona, przyszła do przytomności, żeby powtórzyć: — Ogień!...
Przewrócone z kandelabrem świece zapaliły firanki, a pożar rozszerzał się z piorunującą szybkością, napełniając atmosferę gęstym dymem palących się materji.
— Chciałaś mnie posłać na szafot, kochana siostrzyczko — krzyknął René. — Teraz już się ciebie nie boję, twoja tajemnica zginie razem z tobą... I jednocześnie wyleciał z pokoju, zamknął za sobą drzwi na klucz i pozostawił Matyldę wśród płomieni.
— Ah! nędzniku! — krzyknęła młoda kobieta, zdoławszy nie bez trudności unieść się na kolana, a potem na nogi. — Nędznik zamyka mnie, a ogień się wzmaga! Chce mnie spalić żywcem, morduje mnie... a ja jestem jego siostrą!...
Ratunku!... ratunku!... ratujcie mnie!... Ja nie chcę umierać... Ratujcie mnie!... Ja się chcę pomścić!...
Ta chęć zemsty dodała nieszczęśliwej sił potrzebnych do zaczołgania się aż do małej komórki, o której wspominaliśmy powyżej. Wyjęła szkatułkę, w której zamknięte były jej papiery i włożyła w nią czek, podpisany przez Pawła de Langenois, a sfałszowany przez Renégo. Zrobiwszy to i wiedząc, że drzwi są zamknięte, pobiegła do jednego z okien z zamiarem wyskoczenia z pierwszego piętra na dół z narażeniem się na śmierć niechybną. Niestety płonące firanki i obicia tworzyły nieprzebytą barykadę... Musiała się cofnąć aż na sam środek pokoju. Dym stawał się coraz gęściejszym; chciała znowu wołać o pomoc, ale słowa uwięzły jej w gardle. Padła na kolana i nagle przyszła jej na pamięć modlitwa z lat dziecięcych. Powtórzyła ją machinalnie, patrząc błędnemi oczami na płomienie. Ogień się rozszerzał. Matylda mogła liczyć minuty, jakie jej pozostawały do życia.
Tymczasem z zewnątrz spostrzeżono pożar. Obie służące Matyldy, słysząc rozpaczliwe wołania swojej pani, straciły głowy i latały po sąsiedniej ulicy, wołając: pali się!
Mieszkańcy w tej części Neuilly, oddzieleni są jedni od drugich dużymi ogrodami; niektórzy jednak zaczynali przybywać na miejsce katastrofy, pełni najlepszych chęci, ale bezsilni zupełnie. A zresztą cóż robić? Ciemny, gęsty dym zalegał wszystkie wyjścia. Ogień doszedł do schodów. Wedrzeć się bowiem w dom gorejący, było to skazywać się na śmierć pewną.
Nagle jednakże na wpół spalone drzwi saloniku rozpadają się na części pod silnem uderzeniem... Człowiek w ubraniu marynarskim wpada do pokoju, z którego dochodziło wołanie, dym go jednak oślepia i nie widzi nic... woła... nikt mu nie odpowiada...
— Do pioruna! — krzyknął ten człowiek. — Czyż przybyłem za późno, albo nie trafiłem do właściwego pokoju?...
Nagle błysk płomienia przeżyna ciemności i oświeca miejsce, gdzie znajduje się Matylda, skurczona i nieruchoma, trzymająca ciągle szkatułkę w rękach.
Marynarz wsuwa tę szkatułkę za swoją bluzę flanelową, chwyta i unosi młodą kobietę, która traci przytomność w silnych jego ramionach, wychodzi z pokoju, jednym skokiem, tak, jak wszedł; rzuca się na schody, których zwęglone stopnie usuwają mu się pod nogami i nakoniec wydostaje się żyw ze swoim ciężarem.
— Wielki już był na to czas! — odezwał się, wciągając snop świeżego powietrza. — Do pioruna, przygrzewa tam zanadto!...
W tej chwili jakiś młody człowiek przebił się przez tłum, jaki się zebrał na drodze, prowadzącej do palącego się domu, i zaczął wołać z nieopisanem w głosie przerażeniem:
— Matylda! gdzie jest Matylda?
— Jeżeli to o tej pani pan mówisz, oto jest — odrzekł Klaudjusz Marteau.
Głowa zemdlonej spoczywała na ramieniu marynarza, Paweł de Langenois, zobaczywszy śmiertelną bladość młodej kobiety, zachwiał się i zbladł śmiertelnie.
— Nie żyje! Nie żyje! — powtarzał.
— Żyje, proszę pana — odrzekł Klaudjusz — zemdlona tylko...
— Czy pewnym pan tego jesteś?
— Najpewniejszym!... młoda pani nie ma nawet zadraśnięcia!... Wynieśmy ją tylko z tego tłumu, gdzie się można udusić, a niedługo przyjdzie do siebie...
Ciekawi rozstąpili się przed odważnym wybawcą, który mógł nareszcie wydostać się za sztachety. Paweł de Langenois poszedł za nim. Stracił głowę zupełnie.
— Gdzie ją zanieść — powtórzył — gdzie jej udzielić potrzebnej pomocy?
— To nie będzie trudno — odpowiedział Klaudjusz Marteau. — Jeżeli pan chce pójść ze mną, umieścimy biedną panią w pewnem miejscu.
— Gdzie?
— U moich państwa... tu zaraz obok. Państwo są w dalekiej podróży... więc nikomu nie przeszkodzi. Zgadza się pan?
— Z wdzięcznością. Idź, ja pójdę za tobą...
Klaudjusz Marteau był siły tak nadzwyczajnej, że młoda kobieta, którą niósł na swych rękach, wydawała mu się lekką jak piórko i wcale też z nią nie zwalniał biegu. Najwyżej o czterysta lub pięćset kroków widać było posiadłość pana Delariviére, bankiera. Na wpół drogi, na bulwarze Sekwany, marynarz spotkał Laurenta, podążającego w stronę pożaru. Opowiedział mu co zaszło i zakończył temi słowy:
— Dawaj pan pokój dla tej pani, panie Laurent...
Intendend, łakomiąc się prawdopodobnie na wysokie wynagrodzenie, uczynił zadość żądaniu marynarza...
— Idę naprzód — powiedział — skoro przybędziesz, pokój będzie gotowy.
Zawrócił zaraz i powrócił do willi. W pięć minut po tem, Matylda ciągle nieprzytomna, leżała na łóżku, w pokoju na parterze. Eksmajtek przypatrywał jej się z uwagą.
— To dziwne — mówił sobie po cichu. Założyłbym się o dwa dukaty za jajko na twardo, że widziałem gdzieś tę milutką twarzyczkę... Ale gdzie i kiedy? — Nie mogę przypomnieć sobie...
Paweł de Langenois stał przy łóżku, trzymając w swoich rękach lodowatą rękę Matyldy, przerażony ciągłą nieruchomością biednej dziewczyny. Odwrócił się do Klaudjusza i Laurenta i powiedział:
— Stan tej pani przeraża mnie, potrzebaby doktora i to jaknajprędzej...
— Niech się pan nie obawia — odrzekł Laurent, — posłałem już po doktora do Courbevoie.
Klaudjusz Marteau nie znosił bezczynności... To też opuścił willę i powrócił na miejsce pożaru, gdzie obecność jego była potrzebną. Kiedy miał wychodzić przez furtkę na bulwar Sekwany, spostrzegł, że zatrzymał przy sobie srebrną szkatułkę, wyjętą z rąk młodej kobiety w chwili ratunku.
— Oddam ją najpierw — pomyślał sobie, cofnął się więc do mieszkania i postawił szkatułkę na stole. Zrobiwszy to, powrócił do ognia. Pomoc nadbiegła ze wszystkich stron, ale za późno. Z eleganckiego domku pozostało zaledwie kilka ścian sterczących. Straż zalewała wodą dymiące się szczątki. Komisarz policji podejrzliwy, tak z natury, jak i ze swego powołania, zaczął wypytywać służące. Biedne dziewczęta potraciły zupełnie głowy, odpowiadały też, że nie wiedzą o niczem, że wypadek musiał nastąpić z nieostrożności pani... Komisarz chciał zobaczyć panią, ale nikt nie umiał mu powiedzieć, gdzie nieznany wybawca zaniósł nieszczęśliwą. Klaudjusz Marteau, widząc, że nie ma już co robić, powrócił do willi, rzucił się na łóżko i zasnął głęboko.
Doktor z Courbevoie jeszcze nie przybył. Laurent przez dyskrecję opuścił pokój. Paweł de Langenois sam pozostał przy zemdlonej Matyldzie.
Musimy wytłomaczyć czytelnikom to zjawienie się w porę Klaudjusza na miejscu katastrofy.
Wieczór był bardzo piękny, więc zapaliwszy fajeczkę, spacerował nad brzegiem Sekwany, gdy spostrzegł niezwykłe światło w oknach domu Matyldy i krzyki służących: „pali się!“ Odwaga i szlachetne instynkta dokonały reszty. Co do wice-hrabiego de Langenois czytelnicy zdziwili się zapewne jego nagłemu powrotowi do domu, który opuścił ze wzgardą na ustach i złością w sercu. Może zapytają się siebie, co za nagła zmiana nastąpiła w zapatrywaniach tego młodego człowieka? Winniśmy w tym względzie objaśnienie, jakie zrobimy w krótkości.
Wychodząc w paroksyźmie oburzenia i złości z małego saloniku Matyldy, udał się Paweł pospiesznym krokiem do Paryża. Po dwudziestu minutach złość jego stopniowo się uspokoiła, zaczął rozważać na zimno i po głębokiem zastanowieniu się, doszedł do przekonania, że Matylda była zupełnie niewinną w sprawie oszustwa, popełnionego przez Renégo. Niepodobna mu było przypuszczać, ażeby młoda kobieta mogła odegrać ohydną komedję, jaką jej zarzucał. Krzyki Matyldy, błagającej na kolanach jego litości, odbijały mu się jeszcze w uszach i znajdowały odgłos w sercu, w którem na nowo rozbudziła się miłość.
— Biedna dziewczyna nie była z pewnością wspólniczką nędznika myślał sobie. — Nie wiedziała o niczem! — byłem niesprawiedliwym i okrutnym! — Muszę ją przeprosić,
I zawrócił z drogi co żywo do domu, którego poprzysiągł sobie nie przestąpić nigdy progu. —
Niedługo też krzyki i dziwna jasność uderzyła jego uszy i oczy. Tknięty dziwnem przeczuciem, zadrżał na całem ciele. Przyspieszył kroku i zobaczył gęste kłęby dymu, potem lecące iskry, a nakoniec płomienie, które widocznie pokazywały się w stronie, gdzie była willa Matyldy. Przerażenie jego wzrastało.
— To dom Matyldy gore! — a sama ona w niebezpieczeństwie może...
I zaczął biec z całej siły. Byłby chętnie oddał połowę życia, żeby się był nie oddalał od panny Jancelyn. Przeklinał swoje głupie podejrzenia, swoje nierozsądne uniesienie; wołał Matyldę na głos cały.
Wiemy już, że zobaczył ją ocaloną przez Klaudjusza Marteau i że marynarz wynalazł jej pomieszczenie w domu pana Delariviére. Dziwny traf poprowadził Matyldę do mieszkania Fabrycjusza.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
René Jancelyn, zamknąwszy na klucz drzwi od pokoju, w którym pozostawił siostrę, narażoną na śmierć najstraszniejszą ze wszystkich, na śmierć w płomieniach — wybiegł z domu i skierował się do Paryża, nie tą jednakże drogą, którą szedł Paweł de Langenois. W pierwszej chwili leciał, ale po paru minutach zwolnił biegu i nareszcie zupełnie przystanął; odwrócił się i przysłuchiwał oddalonym krzykom, które dochodziły jego uszu. Zdawało mu się, że rozróżnia okrzyk „ogień“ i rozpaczliwe wołanie „ratunku“. Dziwny uśmiech skrzywił mu usta i poszedł dalej. Nagle minął go szybko jadący najęty powóz. Światło latarni oświeciło twarz brata Matyldy.
— René! — zawołał głos jakiś z powozu i powóz zaraz przystanął... Wyskoczył z niego jakiś człowiek.
— Rittner! — zawołał z kolei René.
— Tak jest odpowiedział doktor.
— Zkądże u licha w tej oddalonej stronie?
— Nie przypadek to bynajmniej, to moja szczęśliwa godzina sprowadziła mnie na tę drogę w chwili zwątpienia, nie wiem już po ilu godzinach bezskutecznego poszukiwania.
— Szukałeś mnie? — zapytał zdziwiony René.
— Jeżeli nie ciebie, to przynajmniej twojej siostry. Chciałem się dostać do jej domu i dowiedzieć się, gdzie cię spotkać mogę.
— Domu mojej siostry już byś nie znalazł w tej chwili.
— Jakto? nikt by nie mógł mi go wskazać?
— Odwróć się i spojrzyj!?
I wskazał gestem czerwoną łunę, która teraz wyraźnie ukazywała się ponad drzwiami.
— Pali się! — wykrzyknął Rittner.
— Widzisz przecie!
— Ale cóż to ma za związek?
— Najprostszy na świecie... To dom Matyldy się pali... a Matylda jest w domu... oto klucz od pokoju, w którym się znajduje, a pokój ma jedno tylko wyjście!
Frantz zadrżał.
— Przestraszasz mnie! — mruknął, wpatrując się w Renégo. Te dziwne słowa... to twoje pomieszanie, ta bladość twoja i krew na twarzy...
— Paznokcie Matyldy poszarpały mi ciało...
— Cóż się więc stało, powiadaj.
— Opowiem ci, ale siadajmy do powozu i powracajmy do Paryża.
Podczas kiedy powóz się toczył, René Jancelyn opowiedział Frantzowi ponury dramat, w którym odegrał tak straszną rolę. Nie pominął żadnego szczegółu. Doktor słuchał uważnie, a nareszcie rzekł:
— Zdaniem mojem miałeś prawo uwolnienia się od tak wielkiego niebezpieczeństwa, a jeżeli Matylda wyratuje się z płomieni, najpierwszą jej czynnością będzie oskarżenie cię prokuratorowi Rzeczypospolitej.
— Zapewne, ale się nie ocali, a ja nie mam wcale zamiaru czekać, aż przyjdzie po mnie policja...
— Co zamyślasz zatem zrobić? — zapytał Frantz.
— Zmienić, nie ociągając się, ojczyznę...
— Opuszczasz Paryż i Francję?
— I to zaraz jutro rano... Zresztą zamiar ten dojrzał we mnie od trzech dni stanowczo.
— To znaczy — wykrzyknął doktor, że gdybym cię był nie spotkał dziś wieczór, wyniósłbyś się, nie pomyślawszy nawet o mnie...
— Jakto?
— Zapominasz o moich paszportach, obiecałeś pozmieniać w nich daty, a te są mi konieczne do bezpiecznej podróży.
— Aha! więc ty także czmychasz z Paryża...
— Tak, jak ty, mój kochany, bo od jutra nie czuję się już bezpiecznym.
— A twój zakład w Auteuil?
— Sprzedany dziś rano i zapłacony gotówką. Nic mnie zgoła nie powstrzymuje. Jestem wolny, walizy mam zapakowane... Potrzeba mi tylko paszportów i myślę, że nie jesteś zdolnym, nie dotrzymać danej mi obietnicy.
— Chcę je mieć dziś jeszcze, musisz zatem iść ze mną...
— Pójdę z tobą choćby na koniec świata.
— Nie pójdziemy tak daleko, a może, skoro zamiary mamy jednakowe, narysujemy sobie planik jakiego stowarzyszenia nowego.
— Z Fabrycjuszem, czy bez niego?
— A co nam po Fabrycjuszu.. On jest daleko... Nie... nie... my sami tylko.
— O cóż chodzi?
— Dowiesz się niezadługo.
Powóz dojechał do bramy Maillot. Stangret zapytał gdzie jechać dalej.
— Na ulicę Puits-de-l’Ermite.
— A to niezły kawałek drogi!... Który numer?
— Zatrzymać się na rogu.
— Dobrze... Wio, Cocette!
∗ ∗
∗ |
Była już blisko jedenasta wieczorem, kiedy nareszcie przybył doktor z Courbevoie. Laurent oczekiwał przy bramie i zaraz zaprowadził go do pokoju Matyldy. Młoda kobieta ocuciła się z omdlenia, to jest miała oczy otwarte ale nie można było zapewnić, czy przyszła do przytomności, bo nie drgnęła wcale, nie wymówiła ani jednego słowa. Na próżno Paweł odzywał się do niej najczulszym głosem, na próżno błagał, ażeby odpowiedziała chociażby gestem, nie zdawała się słyszeć go wcale i ciągle zachowywała jednakowe milczenie. Kiedy doktor przestąpił próg pokoju, pan de Langenois był w takim stanie rozstroju nerwowego, że nie mógł nic powiedzieć, wskazał tylko chorą i głośno płakał. Na szczęście doktor nie potrzebował go wypytywać. Laurent opowiedział mu już wszystko, przeprowadzając przez ogród willi. Zbliżył się tedy do chorej i zaczął ją długo egzaminować.
— Twarz zaczerwieniona — mówił, — spojrzenie nieruchome, powieki szeroko rozwarte... Uderzenie gwałtowne... Trzeba puścić krew koniecznie... Proszę o miednicę...
Laurent pospieszył wykonać rozkaz i z miednicę w ręką, poważny, jak przystało na człowieka, posiadającego zaufanie, oczekiwał milcząco na rozkazy doktora.
— Zbliż się pan trochę — powiedział doktor — i podsuń z łaski swej miednicę pod lewą rękę chorej.
Laurent zastosował się do informacji. Paweł milczał i z wielką obawą śledził każde poruszenie doktora. Ten odsłonił rękaw szlafroczka, w jaki była ubraną Matylda i pewną ręką przeciął żyłę. Krew trysnęła.
Widząc czerwoną fontannę, Paweł zadrżał od stóp do głów. W miarę upływu krwi, oczy Matyldy traciły nieruchomość, piersi się uniosły i lekki oddech poruszył usta. Doktor zamknął żyłę podwójnym kompresem i zabandażował tak, aby krew nie mogła się już wydobyć za poruszeniem ręki.
— Już jej lepiej?... prawda panie?... zapytał Paweł.
Doktor miał zamiar odpowiedzieć w sposób zapewne potwierdzający, ale nie starczyło mu czasu. Młoda kobieta uniosła się na posłaniu, rzuciła dookoła spojrzenie najprzód zdziwienia, a potem przerażenia i głosem przytłumionym przemówiła:
— Fałszerze i mordercy... zamordowali Fryderyka Baltusa, zamordowali z powodu sfałszowanego jego czeku.
— Co... co?... — zapytał zdumiony pan de Langenois.
Matylda mówiła dalej:
— Miej się na baczności Pawle... Miej się na baczności!...
czek jest faszywy... oni i ciebie zamordują także... Wiozą ich... Tam są zaczajeni... śledzą cię... Bądź ostrożny... broń się!... Ah! zapóźno!... zabili go... Boże... co tu krwi przelanej, co tu krwi dla tysiąca luidorów...
Młoda kobieta krzyknęła przeraźliwie i upadła na poduszki, trzęsąc się nerwowo.
— Co to ma znaczyć, proszę pana? — zapytał Paweł osłupiały. Co to jest?
— Uzbrój się pan w odwagę — odrzekł doktor, bo będziesz jej pan potrzebował bardzo dużo; bo mam panu smutną zwiastować nowinę... Umysł tej młodej osoby nie mógł wytrzymać strasznego wstrząśnienia... zwarjowała.
— Zwarjowała? — powtórzył Paweł Langenois z nieopisaną trwogą...
— Tak jest, panie... tak jest niestety...
Młody człowiek zbladł jak chusta.
— Ah, panie! — rzekł — to okropna wiadomość! Co zrobić dla zwalczenia złego?...
— Unikać przedewszystkiem okazji do nowego ataku, który, jak przypuszczam, będzie okropnym. Wystrzegać się, aby nie nastąpił tutaj, gdzie nie ma możności dać chorej odpowiedniej pomocy.
— A więc, gdzie się udać trzeba?...
— W zakładzie dla obłąkanych, potrzeba koniecznie umieścić panią.
— Czy możesz mi pan wskazać jaki?
— Mogę, jest niedaleko w Auteuil... Nie znam go osobiście, ale wiem, że to instytut pierwszorzędny. Kierowany jest przez specjalistę, o którym bardzo wiele mówią dobrego, doktora Rittnera.
— Przeprowadźmy ją bez straty czasu do Auteuil... spodziewam się, że mi pan zechcesz towarzyszyć.
— Najchętniej — odrzekł doktor — ale zwracam uwagę, że potrzebować będziemy powozu dla przewiezienia chorej.
Pan de Langenois zwrócił się do Laurenta.
— Nie mógłbyś pan dostarczyć jakiego pojazdu?
— Najchętniej — odrzekł intendant. Mamy aż trzy w domu. Wielkie lando, wybite atłasem, mogę oddać do pańskiej dyspozycji, będzie w niej tej młodej pani wygodnie jak w łóżku.
Dziękuję bardzo, żeś mnie pan wybawił z wielkiego zakłopotania.:
Laurent opuścił pokój, aby wydać rozkazy stangretowi. W pół godziny wszystko było gotowe. Paweł uniósł zwolna Matyldę z łóżka, a gdy stanęła na nogach, szła już prawie bez oporu. Zaprowadzono ją do powozu i wsadzono. Pan de Langenois, zanim zajął miejsce obok, wyjął z pugilaresu bilet tysiąc frankowy i podał go Larentowi, mówiąc:
— Proszę cię, przyjm to mój przyjacielu.
— Ależ panie... — bąknął intendend, zdziwiony taką wielką sumą i nie mając odwagi jej przyjąć.
— Proszę... proszę... nalegał Paweł... — Dasz z tej sumy hojne wynagrodzenie temu dzielnemu marynarzowi, który ocalił panią z płomieni i pamiętaj dać coś także służbie za fatygę...
Laurent skłonił się i wziął bilet. Paweł zajął miejsce obok Matyldy, naprzeciw doktora i powóz potoczył się po drodze do Auteuil. W kwadrans później lando zatrzymało się przed sztachetami, które już znamy. Było blisko wpół do pierwszej.
Doktor z Courbevoie wysiadł i silnie pociągnął za dzwonek. Za chwilę ukazał się stróż rozespany.
— Kto dzwoni?
— Otwórz, przywieźliśmy chorą, którą chcemy powierzyć panu Rittnerowi.
Stróż nacisnął sprężynę dzwonka elektrycznego, przeznaczonego do uprzedzenia dyżurnej infirmerki, następnie otworzył bramę, a lando wtłoczyło się do ogrodu. Pomocnik doktora Rittnera jeszcze nie spał i zeszedł na spotkanie
przybyłych. Kolega z Courbevoie obeznał go w kilku słowach z położeniem i po zwykłych formalnościach, to jest po zapisaniu nazwiska nowej pacjentki w książkę na to przeznaczoną, zaprowadzono Matyldę do zabudowania warjatek i pomieszczono ją prawie na wprost celi Joanny. Wielki już był czas na to, gdyż zaledwie przestąpiła próg, dostała przewidywanego nowego napadu. Paweł de Langenois uciekł z przerażenia, nie mogąc słuchać tych krzyków i tego ponurego wycia biednej dziewczyny.
— Czy nie mógłbym mówić z doktorem Rittnerem?... zapytał pomocnika, skoro opuścili zabudowania warjatek.
— Nie podobna tej nocy, proszę pana... Pan Rittner został zatrzymany w Paryżu przez ważne interesa...
— Przybędę zatem jutro... Racz pan oddać mu mój bilet... Tymczasem polecam panu osobę, która mi jest nadzwyczaj drogą...
— Polecenie zbyteczne, proszę pana. Wszystkie pensjonarki są otaczane jednakowem staraniem i troskliwością.
Młody człowiek skłonił się — i z sercem pełnem smutku powrócił z doktorem z Courbevoie do czekającego na nich landa.
∗ ∗
∗ |
Frantz Rittner i René Jancelyn wysiedli z powozu przy ulicy Puits-de-l’Ermile. René, wziąwszy Frantza pod rękę, przeprowadził go na drugi koniec ulicy i weszli do L’honnond, która prowadzi do Arbalete.
— Gdzie ciągniesz mnie u djabła — zapytał doktor warjatek.
— Zobaczysz... Tylko chodź prędko...
Przybywszy na ulicę Arbalete, brat Matyldy przeszedł jeszcze ze trzydzieści kroków i zatrzymał się przed domem więcej niż skromnej powierzchowności, jakich istnieje jeszcze kilka w tej dzielnicy, w miejscach, gdzie nie zabrano się jeszcze do burzenia.
— Przybyliśmy — powiedział.
René wyciągnął z kieszeni klucz, którym otworzył drzwiczki wąskie i niskie, spróchniałe już, ale mocne.
Przepuścił Rittnera, zamknął z powrotem drzwi za sobą, zapalił zapałkę, wszedł pierwszy ostrożnie na zabłocone schody i zatrzymał się na drugim piętrze.
— No, gdzie idziemy na koniec?
— Do mnie! — odrzekł René tonem najnaturalniejszym w świecie.
Fałszerz wprowadził Rittnera do pokoju dosyć obszernego, ale bardzo niskiego. Okiennice wewnętrzne szczelnie zamykały okno.
— Mówmy cicho — odezwał się René — o tak późnej godzinie głos i przez mury przechodzi.
Zapalił świece, której słabe światło oświetliło kilka nędznych sprzętów, które sprowadził z ulicy Tournelles.
— Dla czego u djabła przeniosłeś się tutaj?... — zapytał Rittner.
— Po prostu, żeby zmylić agentów bezpieczeństwa, gdyby im przypadkiem przyszła chęć poszukiwać Landrineta...
— Rozumiem... rozsądna ostrożność, ale gdzie są twoje papiery, prasy i inne narzędzia?...
— Wszystko przed kilku dniami wysłałem frachtem do Genewy..
— Więc do Szwajcarji usunąć się zamyślasz?
— Prawdopodobnie tak...
— Skoro jednak nie masz już narzędzi, jakże będziesz mógł zregulować moje paszporty?
— Nie obawiaj się o to wcale... Jestem człowiekiem pomysłowym...
René Jancelyn otworzył szafę orzechową i wyjął z niej worek z czarnej skóry, powycierany ze wszystkich stron.
— Tutaj jest wszystko, co potrzeba... — odrzekł z uśmiechem...
Nacisnął niewidoczną sprężynę i odkrył dno podwójne, głębokości sześć lub siedem centymetrów.
W tem podwójnem dnie, którego przy najlepszem oglądaniu worka nie możnaby się domyśleć, znajdowały się ułożone w porządku papiery różnego rodzaju i pewna ilość biletów bankowych po tysiąc, po pięćset po sto franków.
Brat Matyldy wyjął z worka pudełko i otworzył. Jedna z jego przegródek zawierała z pół tuzina paszportów, podpisanych, opieczętowanych, zlegalizowanych i przeznaczonych do różnych krajów.
Rittner patrzył na te kolekcję z pewnem zdziwieniem.
— Widzisz — odezwał się René — że ja ci dam coś daleko lepszego od twojego starego podrapanego szpargału.
— Te są zupełnie nowe...
— Niech cię djabli porwą! — mruknął Rittner, — jesteś mistrzem, mój kochany!
René uśmiechnął się, podał jeden z paszportów Frantzowi.
— Czy myślisz, że znajdziesz w świecie jakiego eksperta, który byłby zdolnym odnaleźć tu coś podejrzanego?
— Nie! — odrzekł doktor po długim starannym egzaminie. — Przysiągłby każdy, że to wyszło z prefektury policji... Wypełnisz go?
— Naturalnie, ale później, kiedy się trochę nagadamy.
— Gadajmy, wiele ci się tylko podoba...
— Przed godziną, w Neuilly, wspomniałem ci, czy nie zawarlibyśmy ze sobą spółki na zupełnie nowych podstawach. >
— Wspominałeś.
— Słuchaj mnie więc uważnie.
— Cały się w uszy przemieniam.
— Myślisz o ucieczce i sprzedałeś swój dom zdrowia...
— Rzeczywiście.
— Otóż musisz posiadać w tej chwili w rękach wcale ładny kapitał...
Rittner chciał przerwać.
— Nie przeszkadzaj! — zawołał brat Matyldy i pozwól mi dokończyć! Musisz posiadać bardzo piękny kapitalik, składający się nietylko z honorarjów osobistych, ale i z tego, coś w sekrecie chował do skrzyni poza naszemi związkowemi układami.
— Nigdy, mój kochany — zaczął Rittner — nigdy nie wdawałem się w podobne machinacje.
René wzruszył pogardliwie ramionami.
— Po co kłamać? — odrzekł — ja ze swej strony robiłem to samo.
Frantz śmiać się zaczął.
— Tak, to przynajmniej! — zawołał — — lubię taką otwartość!
— U drugich — odrzekł René, ciągnąc dalej — bylibyśmy niedołęgami, jak ten poczciwy Fabrycjusz, gdybyśmy nie myśleli o przyszłości. Otóż ja odłożyłem około pięciukroć sto tysięcy franków, które umieściłem zagranicą. Przynoszą mi one dwadzieścia pięć tysięcy renty.
René posiadał dwa razy tyle.
— Wiesz, ile posiadam majątku — ciągnął René dalej — daj dowód równej szczerości i powiedz, ile ty posiadasz?
— Może cokolwiek więcej niż pięćkroć sto tysięcy franków — odrzekł bez namysłu Rittner.
Rzeczywiście posiadał trzy razy tyle.
— A czy zadowolony jesteś z tej sumy? — zapytał René.
— Przyznam ci się, że nie bardzo.
— A tymczasem tak jak i ja pragniesz, albo raczej potrzebujesz dostatniego życia? Marzysz o przepychach, przyjemnościach?
— Chciałbym wszystko posiadać i wszystko módz! — — mruknął doktor z błyszczącemi oczami.
— Jeżeli więc dam ci sposób urzeczywistnienia twoich marzeń, co byś mi powiedział?
— Powiedziałbym, że to niepodobna.
— Ale jeźli znajdę sposób na to niepodobieństwo?
— Wynalazłeś chyba może jaką kopalnię djamentów.
— Nie... tylko to...
René odwrócił dubeltowe dno swojego worka podróżngo, wyjął bilet pięćset frankowy i podał go Rittnerowi, jak przed chwilą podał mu paszport. Rittner pochwycił ten bilet, zaczął mu się przypatrywać i spojrzał na Renégo.
— Nie rozumiesz? — rzekł ten ostatni.
— Rozumiem, bilet pięćset frankowy.
René otworzył pugilares. Wybrał bilet bankowy z pomiędzy ośmiu czy dziewięciu innych, jakie się znajdowały w pugilaresie i podając go doktorowi, dodał:
— A co to jest?
— Drugi taki sam bilet.
— Podobny do pierwszego?
— Najzupełniej.
— Weź tę lupę i przypatrz się im obudwom.
Rittner zabrał się do studjowania. Skoro skończył, zapytał go René:
— No cóż? Czy znalazłeś jaką różnicę?
— Żadnej... zupełnie są jednakowe.
— Pewnym tego jesteś?
— Najpewniejszym.
— Widzisz, że się mylisz, bo jeden z tych biletów jest fałszywy...
— Żartujesz!
— Słowo honoru, Przypatrz się lepiej...
Rittner rozpoczął na nowo ekspertyzę, która przeciągnęła się kilka minut.
— Ten sam papier... — powtarzał — ten sam groszek... Rysunek czysty, poprawny...
— Mam gotowych takich za sto tysięcy franków...
— To skarb nieprzebrany taki talent...
— Chcę się z tobą podzielić.
Rittner patrzył na brata Matyldy z niedowierzaniem.
— Dlaczego chcesz się ze mną podzielić, kiedy sam możesz mieć wszystko?
— Bo bez ciebie nie potrafię nic zrobić...
— Jakto?
— Przed paru tygodniami, gdy dostałem od ciebie silny odczyn, przygotowany na moje żądanie, mówiłem ci, że chcę zrobić próbę ogromną.
— Przypominam sobie...
— A więc wynalazłem co potrzeba, ale zużyłem cały zapas do ostatniej kropli, że zaś nie jestem chemikiem, jesteś mi więc niezbędnie potrzebnym! Rozumiesz teraz?
Doskonale...
— A więc mój kochany — dodał wesoło René — wyjeżdżam jutro rano do Genewy... chcę ci wypisać paszport. Gdzież się zamyślasz udać.
— Ma się rozumieć, że do Genewy — odrzekł doktor, podając rękę fałszerzowi, którą ten uścisnął.
Umowa zawartą została.
René wyszukał paszport ze stemplem szwajcarskim, wziął pióro, umaczał w atramencie i zapytał doktora:
— Jakie chcesz przybrać nazwisko?
— Herman Kautzer; jeden z moich to kuzynów z linji męskiej, do którego bardzo jestem podobny.
— Wieku lat?
— Czterdzieści trzy.
— Dodajesz sobie...
— To nic nie szkodzi... To wiek kuzyna Hermana... Tym sposobem — dodał ze śmiechem — dojdę może do tego, iż się sam wezmę za kuzyna.
— Miejsce urodzenia? — ciągnął René.
— Luksemburg... wielkie księstwo luksemburskie.
— Dobrze... Pozostaje rysopis jeszcze, w tym względzie nie potrzebuję twojej pomocy... Czy zmieniasz co w powierzchowności?...
— Zgolę wąsy i brodę.
— Doskonale!
René napisał rysopis, położył datę paszportu, zgodną z z legalizacją w ministerstwie spraw zagranicznych i legalizacją szwajcarską, wysuszył pismo i podał papier doktorowi.
— Połóż tu podpis Herman Kautzer i zmykaj z całem bezpieczeństwem.
Rittner podpisał nowe swoje imię i nazwisko, złożył paszport we czworo i schował do pugilaresu.
— Teraz — powiedział brat Matyldy — gdzie i kiedy się zobaczymy?
— W Genewie, za trzy lub cztery dni najdalej.
— Ja ciebie zatem wyprzedzę.
— W którym hotelu zamyślasz stanąć?
— W Mont Blanc.
— Pod jakiem nazwiskiem?
— Zapytasz się o pastora Muellera.
Rittner skłonił się z uśmiechem.
— Do widzenia więc niezadługo w Genewie, hotel Mont Blanc.
— Do widzenia!
Po przyjacielskiem uściśnieniu dłoni, René odprowadził Rittnera aż do bramy, którą zamknął po cichu. Powrócił do pokoju, obciął wąsy i brodę, tak samo, jak to wspólnik jego zamyślał także zrobić; następnie wdział czarne ubranie duchownej formy, zupełnie nowe, na szyje założył biały krawat, na nogi trzewiki na grubych podeszwach, sznurowane, na wierzch szeroką rewerendę z czarnej alpagi, zapiętą na małe guziczki, na głowę niski kapelusz o szerokim rondzie, a przez ramię przepasał podróżny sakwojaż i starannie zamknął dubeltowe dno worka podróżnego, napełnionego bielizną. Napisał kilka słów na papierze, włożył go w kopertę wraz ze stu frankowym biletem, położył to na stole i wyszedł z pokoju, zamknąwszy drzwi, ale klucz pozostawiwszy w zamku.
List, zaadresowany do stróża domu, zawierał te słowa:
„Zmuszony jestem wyjechać bezpowrotnie. Sprzedaj moje rzeczy. Pieniądze zabierz sobie. Caquet, lokator z drugiego piętra“.
Wyszedł z domu i przesiedział resztę nocy w małej restauracji obok stacji kolei Ljońskiej, otwartej zawsze przez całą noc. O szóstej trzydzieści minut siedział w pociągu i szybko zdążał ku Szwajcarii.
∗ ∗
∗ |
O tej samej godzinie, kiedy René Jancelyn odjeżdżał, spodziewając się znaleźć po za granicą zupełne bezpieczeństwo, Klaudjusz Marteau obudził się, podług zwyczaju poszedł się umyć w Sekwanie, którą przedkładał nad wszelkie angielskie miednice. Zrobiwszy to, udał się w stronę spalonego domu.
Dwunastu strażników bezpieczeństwa pilnowało dostępu, strażacy zaś ogniowi dokończali gasić głownie ostatnie.
Spacer marynarza nie trwał długo. Powróciwszy do parku, przypomniał sobie nagle o szkatułce, którą uratował z płomieni razem z Matyldą. Wstąpił do siebie do mieszkania, ażeby ją wziąć i odnieść właścicielce, przywiązując zresztą małe bardzo znaczenie do tego pudełka, na które ani spojrzał zeszłej nocy. Teraz zaczął mu się przypatrywać. Pudełko miało formę maleńkiego kufereczka i zrobione było z cyzelowanego srebra prześlicznej roboty. Miniaturowy kluczyk stalowy, wyrobiony jak cacko, tkwił w zameczku.
Klaudjusz machinalnie zakręcił kluczyk. Pudełko się otworzyło. Zawierało, jak wiemy, papiery, które Matylda włożyła tu wczoraj razem z fałszywym czekiem. Klaudjusz wyjmował papiery i przebiegał je oczami. Najpierwszym dokumentem, jaki dostał mu się do ręki, była metryka Matyldy.
— Matylda Jancelyn, to zapewne nazwisko młodej pani... Matylda — powtórzył. — Słyszałem to imię niedawno, ale... gdzie?... A ba! alboż to jednego osła nazywają Marteau.
Rozwinął następnie inną ćwiartkę papieru, zawierającą tylko słów kilka, Przeczytał głośno:
„Mój kochany René. Baltus ma czek w rękach. Mówi o ekspercie i P. R. Sytuacja wytężona. Potrzebna jest prędko narada. Czekam, kawiarnia Helder. Spal pismo. 3 grudzień. F.L.“
— Ależ to tylko morderca Fryderyka Baltusa mógł to napisać — mruknął przerażony Marteau, data 3 grudnia, a to w nocy z trzeciego na czwarty ten nieszczęśliwy młodzieniec został zamordowany przed swoim własnym domem, gdy wracał z Paryża. A te pierwsze litery F. L.! To te same, które widziałem powtórnie w Paryżu, na ulicy Clichy, na kolbie rewolweru pana Fabrycjusza Leclere! F. L. Fabrice Leclere! No, ani cienia wątpliwości! To on, tak, to on jest mordercą! Dla czeku, czek, o którym mówiono na sprawie... Więc kradzież była powodem zabójstwa. Ale nie... musi być coś innego. Wspomina tu o ekspertyzie. P. R. znaczy Prokurator Rzeczypospolitej; nie trzeba być zbyt przebiegłym, ażeby się tego domyślić. Chciano się przekonać, czy czek był sfałszowany, czy prawdziwy. Pan Fabrycjusz jest zatem fałszerzem, albo wspólnikiem fałszerza, zasługiwał na galery, i obawiał się właśnie tego. Ażeby uniknąć galer, obrał drogę do gilotyny! Do pioruna, więc ja służę u mordercy!...
Klaudjusz Marteau zbladł jak chusta, uderzył się silnie w piersi i ciągnął dalej:
— Ale ta kobieta, co posiada ten kawałek papieru! Ta kobieta, co by mogła posłać pana Fabrycjusza na szafot, na którym skończył kto inny! kto ona?
Ex-marynarz, zebrawszy całą swą pamięć, nagle wykrzyknął:
— Przypominam sobie, widziałem już w Melun tę kobietę w czółnie „Piękna Eliza“, z panem Fabrycjuszem, z drugą panną i panem. Ją nazywali Matyldą. A rano w dniu egzekucji widziałem ją w oknie hotelu pod Wielkim Jeleniem. Do stu piorunów i ja pozwoliłem na ścięcie głowy niewinnemu, ja! a ocaliłem tę istotę, która zapewne wie bardzo dużo! A to śliczny ze mnie chłopak! Bałem się policji. Nieszczęśliwy człowiek życiem przypłacił moje milczenie. To podłe, to nikczemne, z mojej strony! Dzisiaj znam już prawdziwego winowajcę i znam swój obowiązek. Kara dla złoczyńcy i rehabilitacja męczennikowi, oto teraz jedyny cel mojego życia! Sprawiedliwość zostanie dokonaną, jakem Klaudjusz Marteau.
Mówiąc to, marynarz dużymi krokami przechadzał się po swoim pokoju, strasznie rozgorączkowany. Po trochu uspokoił się i uporządkował swoje myśli. Zwolnił kroku i nareszcie przestał chodzić zupełnie, mrucząc do siebie:
— Cierpliwości Klaudjuszu! nie unoś się. Nie spiesz się zanadto, to najlepszy sposób dojścia do celu! Co do oddania tego pudełka tej pani, a to co znowu? Nie zrobisz podobnego głupstwa. Przypadek daje ci w ręce nowy dowód zbrodni, równie przekonywujący jak pierwszy... Musisz to zachować! A!, panie Fabrycjuszu Leclére, szanowny mój chlebodawco, teraz czytam jasno w twoich kartach!.. Zanadto się rozgadałem, kiedy cię wiozłem czółnem w wigilję egzekucji w Melun... Odgadłeś, że jestem posiadaczem czegoś, coby cię zgubić mogło... Powiedziałeś sobie, że potrzebną ci jest broń przeciwko mnie i znalazłeś tę broń w mojej przeszłości... Dawny więzień, zdemaskowany przez ciebie, następnie otoczony udaną twoją łaskawością, nie zdawał ci się niebezpiecznym... Opłacasz moje milczenie stu dwudziestu frankami miesięcznie i zdaje ci się, że będę ślepy i milczący. Licz na to mój poczciwcze, Klaudjusz Marteau popełnił błąd, to prawda! Został skazany i odpokutował winę, ale nigdy nie był łotrem, a dziś jest uczciwym człowiekiem... Przekonasz się o tem, panie Fabrycjuszu, skoro powrócisz z Ameryki!... Czekam cię tutaj z niecierpliwością!
Po tym monologu ex-marynarz włożył blaszkę srebrną z literami F. L. do pudełka, zamknął je na klucz i schował do szuflady głęboko pod bieliznę.
Następnie poszedł do Laurenta.
Ten opowiedział mu, co się po jego odejściu stało zeszłej nocy i doręczył mu pięćset franków od pana de Langenois.
— Do pioruna! — wykrzyknął Klaudjusz, — wspaniałomyślny, jak książę, ten przyjaciel ładnej damy!... Chowam pieniądze, a ciebie, panie Laurent, zapraszam na śniadanie, które funduję. Zgadzasz się pan?...
— Jak zawsze!
— No, to w drogę!
— Gdzie pójdziemy?
— Do Suresnes, jeżeli zechcesz... do rybaka...
— Pieszo, czy czółnem?
— Czółnem... wolę pracować rękami, niż nogami.
Idę po kapelusz i zaraz służę...
To przyjdź do przystani. Ja pójdę naprzód, żeby odwiązać statek.
W pięć minut później lekkie czółenko, popychane silnie wiosłami, leciało jak strzała do Suresnes.
∗ ∗
∗ |
Już dobrze dniało, gdy Frantz Rittner opuścił Renégo Jancelyn. Na szczęście napotkał spóźniony powóz, powracający do remizy ze zmordowanym koniem, ale na obietnicę dobrego wynagrodzenia woźnica zgodził się pojechać do Auteuil. Doktor, uważając za niepotrzebne budzenie stróża, nie zadzwonił do bramy głównej, lecz wszedł do siebie ową małą furtką od bulwaru Montmorency. Obszedł naokoło, dostał się do swego pawilonu i wszedł do mieszkania. Myśl, że posiada w kieszeni paszport najzupełniej dokładny i zaufanie w ogromny majątek, jaki miał mieć z nowo zawartej spółki z Reném oddalała od niego wszelkie troski. Przyszłość przedstawiała mu się w najpiękniejszych kolorach. Czuł jednak zmęczenie. Położył się i zasnął snem twardym. Trochę przed dziesiątą obudził się nagle. Ktoś stukał do drzwi.
— Proszę wejść — zawołał, rzuciwszy okiem na zawieszony wprost łóżka zegar.
Wszedł jego pomocnik.
— Dzień dobry, kochanemu panu — odezwał się Frantz do niego. — Wbrew mojemu zwyczajowi zaspałem dzisiaj... czy jest co nowego?
— Tak, panie dyrektorze, nowa pansjonarka przywiezioną została.
— Cóż to za rodzaj warjacji?
— Furja.
— Gdzie pan pomieściłeś pensjonarkę?
— W celi pierwszego piętra.
— Stara, czy młoda?
— Zupełnie młoda; przywiózł ją niejaki wicehrabia de Langenois, który ma tu przyjść wkrótce... chce się widzieć z panem dyrektorem.
— Wicehrabia de Langenois? — powtórzył Rittner. — Nie znam tego nazwiska... Czy zapłacił naprzód?
— Za trzy tygodnie.
— Dobrze... Zdasz pan rachunek z tych pieniędzy doktorowi Vernier, mojemu następcy.
Pomocnik skinął głową. Rittner mówił dalej:
— Jakież objaśnienie dano panu o przebiegu choroby?
— Pomieszanie zmysłów nastąpiło natychmiastowo.
— Wskutek okropnego niebezpieczeństwa, pochodzącego z pożaru, w którym wyżej wspomniana osoba o mało nie zginęła.
Zdziwiony Frantz nadstawił uszu.
— Pożar! — wykrzyknął — dziś w nocy?...
— Tak doktorze.
— Gdzie?
— W Neuilly.
— A ta kobieta jak się nazywa?
— Matylda Jancelyn, jeżeli nazwisko, które mi podano, jest prawdziwem.
— Matylda Jancelyn! — mruknął osłupiały Rittner. — O! przypadek dziwne ma czasem kaprysy...
— Pan zna nowo przybyłą? — zapytał pomocnik.
— Tak mi się przynajmniej zdaje — odrzekł Frantz z przybraną obojętnością. — Będę zresztą niedługo wiedział o tem napewno, bo jak się tylko ubiorę, pójdę ją zobaczyć zaraz. A propos... mówiłeś mi pan, że wicehrabia de Langenois ma przybyć tutaj?
— Tak jest, panie dyrektorze.
— Kiedy?
— Zdaje mi się, że dzisiaj.
— To dobrze.
Rittner wyskoczył z łóżka. Umył się zimną wodą i ubrał, a po kilku minutach szedł z młodym swym pomocnikiem do zabudowania warjatek. Najpierw kazał sobie otworzyć drzwi od celi Matyldy.
— Czy to ta sama osoba, o której myślał pan dyrektor — zapytał młody doktor.
Rittner nie miał najmniejszej wątpliwości w tym względzie, odpowiedział jednakże:
— Zdaje mi się, lubo zmienioną jest do niepoznania!
To ostatnie było zresztą zupełną prawdą. Nieszczęśliwa kobieta, tak urocza przed kilkoma godzinami, leżała w kącie skurczona, nieruchoma, jak jakaś masa nieżyjąca, z oczami błędnemi, twarzą wykrzywioną i pomarszczoną. Była na wpół nagą, bo w przystępie szału wszystko na sobie podarła w drobne kawałki zębami i paznokciami. — Białe prześliczne ciało podrapane miała do krwi.
— Każ pan podnieść nieszczęśliwą — powiedział Rittner do młodego doktora.
Ten wziął sam Matyldę za ręce, a pociągając zwolna ku sobie, zmusił: że stanęła na nogach. Potem przyprowadził ją do okna, gdzie jasne światło na nią padało. Rittner przypatrywał się jej długo ze szczególną uwagą. Oczy okrążone czarną obwódką, jakoby węglem podkreślone, były szkliste i otwarte szeroko. Z wpół otwartych ustek widać było białe, prześliczne ząbki.
Wszystkie muskuły drżały w jej ciele, jak u człowieka, kończącego na delirium tremens. Pomocnik nie spuszczał oczu z Frantza Rittnera.
— Chcesz pan wiedzieć moją opinję? — zapytał Frantz po skończeniu egzaminu, — no, to powiem panu, że ta kobieta dotknięta jest śmiertelnie...
Młody, doktor nie mógł ukryć zdziwienia.
— Nie może być wyleczoną?... — szepnął.
— Nie! — odrzekł Rittner. — Nie przeżyje trzech miesięcy! Tajemnica dobrze będzie zachowana — dodał po cichu.
— Jaką kurację zaordynuje pan dyrektor? — zapytał młody doktor.
— Zimny prysznic w zamkniętej szafie, bo kryzys przyjść może lada chwila — odrzekł Rittner. — Trzeba będzie zmusić koniecznie chorą do przyjęcia jakiego lekkiego posiłku. Za napój zimna woda z cytryną.
Po chwilowem zastanowieniu dodał, zwracając się do infirmerki.
— Potrzeba usunąć wszelkie przedmioty, któremi chora mogłaby się okaleczyć, albo życia pozbawić... Trzeba będzie także usunąć łóżko i pozostawić dwa jedynie materace na podłodze...
— Dobrze, panie dyrektorze.
— Jeżeli przyjdzie furja po pierwszej kąpieli, to dać natychmiast kąpiel drugą. Kiedy szał przyjdzie, owinąć chorą gorącemi kołdrami, a na głowę przykładać lód... Jeżeli kryzysu nie będzie, albo będzie bardzo słaby, włożyć tylko flanelową bluzę na pacjentkę.
— Dobrze, panie dyrektorze.
— Niestety! — mruknął melancholicznie Rittner, wszystkie te starania będą bezużyteczne z pewnością. Ta biedna kobieta zgubiona jest bez żadnego ratunku. Z celi Matyldy przeszedł Rittner do celi Joanny. Pani Delariviére, widząc wchodzącego doktora, wstała z fotelu i z błędnym uśmiechem postąpiła kilka kroków ku niemu.
— Kwiatów... kwiatów — powiedziała bezdźwięcznym swoim głosem — chcę pójść zrywać kwiaty z aniołem światłości.
— Będziesz pani zrywała, wiele ci się tylko spodoba, ale później trochę... A zwracając się do pomocnika, dodał:
— Dopilnujesz pan z łaski swojej, ażeby zaprowadzono panią do ogrodu na jaką godzinę po południu, a po powrocie dasz jej zażyć dwa miligramy datura w proszku.
— Dobrze, panie doktorze — odpowiedział młody pomocnik, zapisując sobie zalecenie w książeczce.
Odwiedzili z kolei wszystkie chore, znajdujące się w zakładzie. Skończywszy przegląd, pomyślał Rittner o córce Joanny. Od czasu, jak się czuł pewnym, jak przypuszczał, że mu nic nie przeszkodzi do ucieczki, że po za granicą będzie mógł żyć w zupełnym spokoju i używać swobodnie zebranej fortuny, którą miał nadzieję powiększyć coraz bardziej przy pomocy Renégo Jancelyn, nie czuł już takiej nienawiści do Edmy za to, że uciec usiłowała.
— Jakże tam panna Delariviére? — zapytał pomocnika.
— Źle, — odrzekł zapytany.
— Więc nie wróżysz pan nic dobrego z jej stanu zdrowia?
— Zdaję mi się, że ten stan codzień się pogarsza.
— Chodźmy do niej.
Obydwaj opuścili zabudowania warjatek i skierowali się ku apartamentowi, jaki zajmowała Edma na pierwszem piętrze pawilonu w ogrodzie.
W progu zaraz uderzyła Rittnera ogromna zmiana w rysach Edmy. Ujrzawszy doktora, zdawała się raczej być zdziwiona, niż przestraszona. Z wielkim wysiłkiem uniosła się na poduszkach.
— To pan, panie Rittner, — odezwała się osłabionym głosem, — myślałam, że pan sobie nie przypomni już nigdy o mnie.
— Niech mi pani wybaczy to pozorne zaniedbanie. Musiałem się wydalać. Szczęśliwy jednakże jestem, przekonawszy się na własne oczy, że jest pani daleko zdrowszą.
Edma uśmiechnęła się smutnie. Jej zapadłe policzki, jej blada cera, jej oczy zapadnięte i okrążone siną obwódką, bijąco zaprzeczały słowom doktora..
Rittner wziął ją za rękę i przyłożył palce do pulsu. Skóra była sucha, paląca, puls przyspieszony. Nieustanna gorączka niszczyła prześliczne ciało młodej dziewczyny.
— Pani cierpi — zapytał Frantz.
— Bardzo, panie doktorze.
— Co pani najbardziej dolega?
Edma przyłożyła rękę do czoła i do lewego boku piersi.
— Tu... i tu szepnęła.
— Czy to ból przemijający?
— Nie, panie doktorze... jednostajny i ciągły.
— Zapewniam, że nic pani nie będzie... Zapobieżymy temu...
— Niechże to nastąpi jak najprędzej, bo czuję, że siły mnie opuszczają.
— Pragnę uwierzyć obietnicy pańskiej, a teraz powiedz mi co o mojej matce...
— Mam dobre wiadomości dla pani. Pani Delariviére ma się nad podziw lepiej...
Oczy Edmy zajaśniały radością. Na chwilę nawet kolorki wystąpiły na jej bladą twarzyczkę.
Rittner mówił dalej:
— Właśnie wydałem rozkaz wyprowadzenia pani Joanny do ogrodu. Czy nie chciałabyś pani jej towarzyszyć?
— Błagam cię o to! — wykrzyknęła młoda dziewczyna. — Żebyś pan wiedział, jak mnie uczynisz szczęśliwą!
Pomocnik patrzał zdziwiony na swojego dyrektora.
Panna Delariviére nie była zdolną podejść jednego kroku, a Rittner, tak samo jak ona, wie o tem doskonale.
Edma po raz drugi usiłowała się podnieść, lecz siły jej nie dopisały. Nie mogła nawet usiąść na łóżku i upadła z powrotem na poduszki.
— Nie mogę!... nie mogę!... — szeptała boleśnie, a duże łzy spływały jej po policzkach.
— Niech się pani uspokoi, — odezwał się żywo doktor. — To bardzo naturalne osłabienie. Zwalczymy je w ciągu dni kilku... To tylko poprostu kwestja czasu...
— Dałby Pan Bóg! — westchnęła młoda dziewczyna.
Doktor warjatek i jego pomocnik opuścili pokój Edmy.
— Potrzeba przerwać tę gorączkę zadawaniem w dużych dozach chininy... — rzekł Rittner. — Walczyć potrzeba winem Bordeaux i krwistym befsztykiem, bo ta anemia się rozwija. Od dzisiaj także używać pan będziesz morfiny...
— Czego się pan obawia, panie dyrektorze?
— Obawiam się, aby serce nie było zajęte.
— Więc stan panny Delariviére wydaje się panu tak jak i mnie bardzo niebezpiecznym?
— Tak, mój kochany kolego, bardzo niebezpiecznym... prawie beznadziejnym poprostu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Rittner udał się do Paryża, a po zjedzeniu śniadania poszedł do kasy Jakóba Lefébre z przekazem, podpisanym przez Grzegorza Vernier i podniósł z niej okrągłą sumę trzystu tysięcy franków w biletach bankowych.
Podczas jego nieobecności Paweł de Langenois przybył do Auteuil dowiedzieć się o Matyldę.
Wiemy już, jaką odpowiedź dał młody zastępca Rittnera.
— Czy nie mógłbym widzieć się z dyrektorem? — zapytał.
— Pan dyrektor jest w Paryżu...
— Przypuszczasz pan, że powróci niezadługo?
— Nie wiem tego.
— Przyjdę zatem jutro po południu.
∗ ∗
∗ |
Młody człowiek, głęboko zasmucony wsiadł do doróżki.
Frantz Rittner powrócił nad wieczorem i dołączył przywiezioną pakę biletów bankowych do tych, jakie już miał w swoim skórzanym worku.
— Nie potrzeba, — mówił do siebie, — pozostawiać nic takiego, co by mogło wzbudzić podejrzenie w moim następcy. Muszę zerwać drut, który mi zwiastował przybycie moich wspólników, kiedy w nocy wchodzili przez furtkę z bulwaru Montmorency. Ta furtka będzie zapewne w użyciu, a doktor Vernier zdziwiłby się słusznie, gdyby dzwonek elektryczny rozbrzmiewał niespodzianie w jego gabinecie i pokoju sypialnym.
Powiedziawszy to, doktor warjatek wziął małe ostre szczypczyki, jakich używają jubilerzy, wszedł na krzesło i przeciął drut.
— Wszystko idzie jak najlepiej, powtarzał sobie, — wyjadę jutro wieczorem. Pojutrze będę w Genewie, wolny od wszelkich podejrzeń i niebezpieczeństw, osłonięty zupełnie nazwiskiem Hermana Kautzera!... Poprowadziłem mój statek niby zręczny marynarz, bo przez przeróżne przepaście, pośród których każdy inny utonąłby dziesięć razy!... Nikt mi teraz nie przeszkodzi w dopłynięciu do portu bezpiecznie.
Położył się do łóżka i najspokojniej przespał do rana. Wstał o ósmej.
W trzy kwadranse na dziesiątą odgłos dzwonka rozległ się po zakładzie, oznajmiając wizytę. Szwajcar pobiegł z oznajmieniem, że pan, co był pozawczoraj przyszedł z jakąś młodą panną i że oczekują w salonie.
— Młoda dama! — powtórzył doktor, a co to może być za dama?
Zeszedł bardzo zaintrygowany.
Czytelnicy nasi domyślili się zapewne, że byli to pan Grzegorz Vernier i panna Paula Baltus.
Maurycy Delariviére i jego siostrzeniec, jak już wiemy o tem, zatrzymali się w Hawrze na kilka godzin. Wuj Fabrycjusza załatwił interes ze swoim korespondentem, właścicielem okrętu i bankierem zarazem i zaopatrzony w przekaz, reprezentujący miljon dwakroć sto tysięcy franków, wsiadł z siostrzeńcem na okręt francuski Albatros, mający zarzucić kotwicę w Plymouth.
Kapitan Kerjal, dzielny marynarz, Bretończyk, komendant Albatrosa, był dobrym dawnym znajomym pana Delariviére. Pomieszczał kiedyś u niego znaczne swoje kapitały i stąd zawiązała się przyjaźń pomiędzy nimi. Co dwa lata bankier nowojorski, skoro udawał się do Francji, albo powracał do Ameryki, podróżował zawsze na pokładzie Albatrosa, a pan Kerjal oddawał mu do dyspozycji swoją własną kajutę. Pozwalało to odbywać podróż w najdogodniejszych warunkach. Tym razem pan Delariviére korzystał także z uprzejmości kapitana.
Podróż trwała dziewięć dni, a odbyła się bez żadnego ważniejszego wypadku. Nie będziemy wcale wspominać o usposobieniu moralnem dwóch naszych podróżnych. Znamy od dawna, jak myśli ich różne były, chociaż jednakowo ponure.
Przybywszy do Nowego Jorku, ojciec Edmy posmutniał bardziej jeszcze, niż przy wyjeździe z Paryża. Bo oto wspaniałe jego mieszkanie przypominało mu na każdym kroku ukochaną Joannę i tyle lat tego niezamąconego niczem szczęścia, w które nagle druzgocący piorun uderzył. Musiał jednak panować nad sobą, aby się zająć sprawą, jaka go sprowadziła do Ameryki. Miał tyle siły woli, że ukrył cierpienia, że na twarz przybrał wyraz, jeżeli nie zupełnie wesoły, to przynajmniej spokojny.
Wszystko w domu zastał w należytem porządku, a pełnomocnik objaśnił go krótko i jasno co do propozycji, jaką jużeśmy wspominali.
Nazajutrz po przybyciu pan Delariviére zobaczył się z kapitalistą, pragnącym objąć po nim interes. Kilka dni wystarczyło do zredagowania aktu sprzedaży, na warunkach, wyszczególnionych w liście pełnomocnika. Pan Delariviére akt ten podpisał i odebrał w zamian przekazy na Paryż.
Fabrycjusz otrzymał wszystkie te wartości do przechowania i miał je ciągle przy sobie w pugilaresie.
Teraz nic już nie przeszkadzało ex-bankierowi powracać do Francji.
W dzień odjazdu wysłał Fabrycjusz rano depeszę do Pauli Baltus i do Laurenta,
Trochę przed piątą wieczorem pan Delariviére, odprowadzony do portu przez swych przyjaciół, wsiadł na pokład Albatrosa, na którym za pół godziny miał się oddalić bezpowrotnie z tej ziemi, która była dlań drugą ojczyzną i gdzie żył taki szczęśliwy i taki szanowany.
List Pauli, w którym prosiła ojca Edmy, ażeby ją objaśnił, gdzie się znajduje Joanna, przybyć miał do Nowego Jorku na drugi dzień dopiero po odpłynięciu „Albatrosa”, bo statek pocztowy opóźnił się w drodze z powodu niesprzyjającej pogody. To tłumaczy milczenie bankiera.
Pan Delariviére czuł się bardzo zmęczony i pięcio lub sześciodzienny wypoczynek był mu koniecznie potrzebnym, ale tak pragnął powrotu do Joanny i Edmy, że nie chciał odkładać wyjazdu. Ani minuty nie spał ubiegłej nocy. To raz mu było zimno, to znowu poty nań występowały, w lewym zaś boku poniżej serca doznawał takiego bólu, jakby go kto nożem krajał. Skoro tylko podniesiono kotwicę pan Delariviére spać się położył.
— Czy wuj życzy sobie, abym tu pozostał? — zapytał Fabrycjusz.
— A po co?
— Może wuj czego potrzebować...
— Sen mi tylko potrzebny... Pozostaw mnie, moje dziecię...
Fabrycjusz wyszedł z kajuty. Wieczór był prześliczny. Młody człowiek wyszedł na pokład, przeszedł się na przód okrętu i przypatrywał się przez chwilę morzu, jak tafla szkła gładkiemu; później zaczął medytować, czy Frantz Rittner odebrał już list jego i czy powróci do Paryża jako jedyny sukcesor ogromnego majątku ex-bankiera. Następnie rzucił do morza niedopałek cygara i pociągnął wolno do kajuty wuja.
Zapukał lekko do drzwi, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wszedł tam niebawem. Nierówny, świszczący oddech wyrywał mu się z piersi. Lekki szmer, jaki powstał przy otwieraniu i zamykaniu drzwi, przebudził starego. Poruszył się i otworzył oczy. Młody człowiek zbliżył się doń i za pierwszem wejrzeniem spostrzegł, że grube krople potu wystąpiły na czoło chorego.
— I cóż! kochany wuju — zapytał — czy czujesz się lepiej?
— Ani lepiej, ani gorzej — odrzekł starzec — czuję łamanie we wszystkich członkach... Czy długo spałem?
— Blisko dwie godziny.
— Któraż jest teraz?
— Około piątej... Zapewne niezadługo podadzą obiad... Czy wuj podniesie się do stołu?;
— Nie, kochane dziecko, idź na obiad sam i pozwól mi spać, aż do jutra rana...
— Więc nic wuj jeść nie będzie?
— Nie. Każ mi przygotować tylko karafkę lemoniady... Niech mi ją przyniosą i postawią ze szklanką na małym
stoliczku obok łóżka... Idź, kochane dziecię i dziękuję ci bardzo za twoją troskliwość...
Pan Delariviére podał rękę Fabrycjuszowi, a ten zauważył, że jest rozpalona.
— Ależ wuju, wuj ma gorączkę...
— Być może, ze zmęczenia, noc spokojnie przespana, usunie ją na pewno...
Młody człowiek opuścił kajutę, wydał rozkaz usługującemu chłopakowi i poszedł potem na obiad. Stół Albatrosa był wyśmienity. Pasażerowie klasy pierwszej w liczbie dwudziestu osób, składali prawdziwie kosmopolityczne towarzystwo. Rozmaitość kostjumów i języków czyniła zebranie bardzo oryginalnem. Widać tam było i Amerykanów i Anglików, Hindusów i Niemców, Hiszpanów i Chińczyków, a także misjonarza francuskiego, który przed laty dwudziestu opuścił ojczyznę, rodzinę, przyjaciół i znajomych, aby z narażeniem życia szerzyć naukę Chrystusa wśród dzikich plemion Ameryki południowej. Powracał do Francji zestarzały, posiwiały, zgarbiony wiekiem, ale z największym zapałem i błagający Boga o nowe siły i możność powrócenia znowu do spełnienia wzniosłego dzieła.
O ósmej Fabrycjusz wstał od stołu, zapalił cygaro i wyszedł na pokład, żeby odetchnąć orzeźwiającem wieczornem powietrzem. Zmrok zapowiadał noc przepyszną. Fabrycjusz oparł się o poręcz i w zamyśleniu patrzał, na jasne smugi, jakie statek pozostawiał poza sobą, a z jakich zdawały się wytryskiwać miljardy iskier fosforycznych.
— Mój wuj łudzi się swoim stanem, — dumał ten młody człowiek — jest mu daleko gorzej, aniżeli przypuszcza... Jest po prostu bardzo chorym... Gdyby umarł, cały majątek miałbym w ręku... Zostałbym miljonerem... Głupstwo!... nie chcę o tem myśleć wcale... bo mógłbym zwarjować... I stał przez całą godzinę prawie nieruchomy, milczący, wpatrzony w powierzchnię morza, które zaczynało falować lekko pod podmuchem zrywającego się chłodnego wietrzyku nocnego.
Zaczął przechadzać się po pomoście tam i napowrót dużemi krokami, tak chodził blisko godzinę znowu, jak gdyby się ogłuszyć pragnął, a potem zeszedł do kajuty i spać się położył. Nazajutrz równo ze dniem porwał się na nogi i blady, ze ściągniętą brwią, rozpoczął znowu przechadzkę. Dopiero, gdy wskazówka na zegarku pokazała godzinę ósmą, udał się do kajuty, zajmowanej przez pana Delariviére. Starzec obrócił głowę, żeby zobaczyć, kto przyszedł.
Fabrycjusz zbliżył się szybko do łóżka i zapytał:
— Jakże się wuj dzisiaj miewa?
— Obawiam się, czy nie daleko gorzej jak potrzeba... — odrzekł bankier głosem słabym, zaledwie zrozumiałym.
— Noc wuj przepędził nie dobrze?
— Prawie, że nie zamrużyłem oczu... Oddycham z wielką trudnością, a ten ból w lewym boku straszliwie mi dzisiaj dokucza.
— Ah! — wykrzyknął Fabrycjusz, — trzeba sprowadzić doktora, który jest na okręcie.
— Dobrze... chętnie go przyjmę... z pewnością mi ulży.
Fabrycjusz wyszedł z kajuty. Na schodach, prowadzących na pokład, spotkał kapitana Kerjola.
— Gdzie pan tak spieszysz? — zapytał.
— Po doktora.
— Czyż wuj zachorował?
— Nawet bardzo, okropnie jestem zmartwiony...
— A! do djabła!
Kapitan wydał rozkaz jednemu z majtków, a w dwie minuty potem doktor Bardy, stary praktyk, człowiek głębokiej nauki i wielkiej inteligencji, przyszedł do chorego z Fabrycjuszem. —
Popatrzył, wypytał się, obsłuchał i od razu wiedział, z jakiego rodzaju cierpieniem walczyć mu przyjdzie.
Choroba była istotnie bardzo groźną. Ex-bankier dostał zapalenia płuc.
Potrzeba było natychmiast położyć wizykatorję na bolącej części piersi. Doktor Bardy sam się tem zajął, sam przygotował także lekarstwo, które Fabrycjusz podjął się dawać wujowi co kwadrans, i odszedł.
Kapitan Kerjal oczekiwał na niego, ażeby się czego dowiedzieć.
— No, cóż, — zapytał, zatrzymując go w przejściu. — Co pan myślisz o panu Delariviére?
— W tej chwili jest źle bardzo.
— Ach! — wykrzyknął kapitan, — gdyby nastąpiło nieszczęście, ten biedny, młody jego siostrzeniec chybaby zwarjował z rozpaczy.
— Bardzo możnaby się tego obawiać, — dodał doktor, — bo jak się zdaje, kocha on wuja, jak rodzonego ojca.
Nie potrzebujemy wspominać, że Fabrycjusz zasiadł przy łóżku chorego i nie opuścił go ani na chwilę. O dwunastej doktor Bardy odwiedził znowu bankiera. Nie można było powiedzieć, aby pan Delariviére miał się lepiej, choroba jednakże nie zdawała się postępować. Nic się nie polepszyło, ale i nie pogorszyło także. Doktor uznał stan ten za najlepszą wróżbę. Kazał zaprzestać lekarstwa, zapisanego rano i dał inne.
Na drugi dzień pan Delariviére czuł się cokolwiek lepiej.
— No, kochanku — rzekł, wyciągając rękę do siostrzeńca — zostałeś infirmerem? Twoje postępowanie do mnie zmusza cię do ciężkiego obowiązku.
— Czy też wuj może mówić coś podobnego, a nawet myśleć o czemś podobnem? — odparł żywo Fabrycjusz.
— No, mój drogi, pomimo najszczerszego przywiązania do osoby cierpiącej, nie tak to bardzo wesoło siedzieć przy chorym.
— Jestem aż nadto szczęśliwym, kochany wuju, że choć w części się przyczynię do twojego uzdrowienia.
— Uzdrowienia? — powtórzył bankier, potrząsając melancholicznie głową.
— Najpewniejsze ono i nie dalekie.
— Mówisz tak, ażeby mnie pocieszyć.
— Mówię, to, co wiem i w co wierzę, przysięgam ci, kochany wuju, a z resztą takie same jest zdanie doktora.
— Pragnąłbym z całej duszy, abyście się obaj niemylili — szepnął pan Delariviére.
— Niech wuj nie wątpi, nie mylimy się napewno.
— Niestety! — ciągnął ex-bankier — myśl, że jestem zgubiony, tak mnie opanowała, iż jej się pozbyć nie mogę.
— Wuju drogi, odpędźże jak najprędzej od siebie tę myśl złowrogą! — wykrzyknął młody człowiek, — bo ona ci może najwięcej zaszkodzić. Postaraj się zasnąć trochę i nie mów już nic więcej. Doktor zalecił spokój zupełny...
— Pan Delariviére potrząsnął głową i odpowiedział:
— Doktor robi co może, jest to człowiek pełen wiedzy i poświęcenia, ale nauka jego nie przedłuży mi życia ani na jedną sekundę, jeżeli dusza zapragnie zerwać więzy, łączące ją z ciałem.
— Wuj mnie martwi okropnie! — odezwał się Fabrycjusz, — to też zaklinam go raz jeszcze o otrząśnięcie się z tego moralnego upadku, niewytłomaczonego w człowieku tak silnej jak wuj natury!...
— Myśli, które bierzesz za upadek na duchu, trzeba nazwać inaczej, mój kochany siostrzeńcze.
— Jakże je nazwać należy?
— Przeczuciem, mój dobry chłopcze! Jakiś instynkt tajemniczy ostrzega mnie, że nie zobaczę już Francji.
— Ależ mój wuju — zawołał Fabrycjusz.
— Pozwól mi dokończyć, — przerwał pan Delariviére, — Bóg mi świadkiem, że nie obawiałbym się wcale śmierci, gdybym był sam na świecie... Ale odchodzić ze świata zdala od ukochanych istot, zdala od Joanny i Edmy, to rzecz strasznie bolesna.
Dwie duże łzy spłynęły po policzkach bankiera, a po chwili dodał:
— Znasz mój testament. Nie zmieniłem w nim ani wyrazu. Życzę sobie tylko jeszcze, abyś ty, który jesteś synem moim prawie, stał się opiekunem nieszczęśliwej Joanny, abyś czuwał nad nią, tak jak dobry syn nad matką. Jeżeli odzyska zmysły, powiesz jej, że ostatnią myślą moją była ona i ukochana nasza Edma i że usta moje szeptały te dwa imiona w ostatniej mojej chwili. Przysięgniesz mi, że jej to powiesz i że dołożysz wszelkich starań, aby przyspieszyć zupełne jej wyzdrowienie?
— Przysięgam z całej duszy!
— Wierzę ci i dziękuję, ale wymagam od ciebie jednej jeszcze rzeczy...
— O cóż idzie?
— O Edmę.. Jeżeli umrę i jeżeli Joanna pozostanie obłąkaną, córka moja zupełną będzie sierotą na świecie. Ty musisz się nią zająć, ty musisz zastąpić jej ojca i matkę... Przysięgnij mi, że dla tej pieszczotki mojej będziesz pełnym poświęcenia bratem, że postarasz się o godnego dla niej męża, o człowieka, któryby jej szczęście zapewnił.
— Przysięgam ci wuju, — powtórzył młody człowiek, ale przecież żyć będziesz i za kilka dni zobaczysz znowu Edmę i Joannę.
— Dałby Bóg, ażebyś był dobrym prorokiem, ponieważ jednak nie mogę w to uwierzyć, muszę jeszcze jedną rzecz zrobić. Otóż otwórz moją walizkę i podaj mi portfel, w którym znajdują się przekazy na Paryż, płatne na okaziciela i reprezentujące większą cześć mego majątku...
— Co wuj chcesz zrobić? — zapytał zdziwiony Fabrycjusz.
— Chcę je popodpisywać, ażeby w razie mojej śmierci wypłata mogła być dokonaną bez żadnych trudności i formalności.
Fabrycjuszowi, pomimo całego wysiłku, oczy zaświeciły dzikim jakimś blaskiem.
— Jestem ci posłusznym, kochany wuju, — odpowiedział powstając.
Otworzył walizkę, wyjął portfel, który znał już dobrze i podał go panu Delariviére.
— Teraz daj mi pióro i atrament, — powiedział ten ostatni.
— Służę ci, kochany wuju.
Starzec przez kilka minut odzyskał prawie siły. Umaczał pióro w atramencie i ręką prawie pewną położył podpis na każdym przekazie.
Dokonawszy tej czynności, podał portfel swojemu siostrzeńcowi i opadł ciężko na poduszki, przymknął oczy, westchnął i wyciągnął się nieruchomy. Stało się to tak nagle, rysy do tego stopnia się wyprężyły, że Fabrycjusz czemprędzej przyłożył rękę do jego serca, z ohydną nadzieją, że nie poczuje już jego bicia. Omylił się jednakże. Zmordowanie wskutek sceny, jakąśmy opisali, doprowadziło poprostu omdlenie. Trwało ono bardzo krótko. Pan Delariviére otworzył niebawem oczy, a ujrzawszy siostrzeńca, pochylonego nad sobą, wytłomaczył to sobie, zupełnie inaczej, uśmiechnął się i obie ręce łotra przycisnął do swoich piersi.
Fabrycjusz, nędznik przewrotny, ze czci i wiary wyzuty, nie zarumienił się nawet przy tej tkliwej pieszczocie, jak niegdyś zdrajca Judasz przy całowaniu Chrystusa.
— Jeżeli podoba się Panu Bogu teraz mnie do siebie powołać, — szepnął słabym głosem pan Delariviére, — umrę już zupełnie spokojny. Przysiągłeś, że czuwać będziesz nad Edmą i Joanną, że będziesz ich opiekunem.
— I dotrzymałbym święcie tej przysięgi, drogi wuju, — odezwał się Leclére, — ale dzięki niebu nie będzie to wcale potrzebnem. Wuj będziesz żył jeszcze długie lata dla szczęścia tych, którzy go kochają.
— Poczciwy z ciebie chłopiec i niech cię Bóg błogosławi! — odezwał się starzec, a uniesiony uczuciem wdzięczności, chwycił obie ręce Fabrycjusza i do ust przycisnął.
Tego zanadto było.
Leclére poczuł dreszcz, ale że zawsze potrafił zapanować nad sobą, pochylił się nad wujem i pocałował go w oba policzki.
— Jestem strasznie zmordowany, — powiedział po chwili bankier, — zdaje mi się, że będę spał trochę. Pozwól mi spocząć, mój drogi.
— Czy nic wujowi nie potrzeba?
— Starzec skinął głową potwierdzająco.
— No to pójdę sobie na pokład — oświadczył Fabrycjusz — ale powrócę wkrótce.
Schował książeczkę z czekami do walizki, zamknął ją starannie, schował klucz do kieszeni i wyszedł z kajuty, mówiąc sobie po cichu:
— Albo się bardzo mylę, albo też spadek po wuju niebawem zostanie otwarty.
Scena, jaką opisaliśmy powyżej, chwilowa owa mianowicie energja pana Delariviére, osłabiła go do najwyższego stopnia. Doktor Bardy przybył wieczorem, skonstatował bardzo znaczne pogorszenie w stanie chorego. Nie tracił jednak jeszcze nadziei. Jako też na drugi dzień rano gorączka się zmniejszyła, zapalenie wcale nie nastąpiło.
Doktor Bardy na serjo myślał już o uzdrowieniu pana Delariviére.
Fabrycjusz, dowiedziawszy się o tem, zadrżał cały, ale zanadto był dobrym komedjantem, ażeby nie umiał ukryć tego, co się w jego duszy działo.
Nadszedł wieczór. Pan Delariviére przepędził dzień stosunkowo spokojnie. Oddech coraz się stawał naturalniejszym, ból w lewym boku nie powiększał się wcale. Fabrycjusz był w jakiemś dziwnem usposobieniu. Od wczorajszego dnia ze sto razy powtórzył już sobie:
— Wuj jest stracony!...
Śmierć pana Delariviére miała mu dać w posiadanie kolosalną fortunę, którą już całą prawie posiadał w swoich rękach, a tu nagle doktor zniszczył najpiękniejsze jego marzenia, mówiąc:
— Bankier będzie żył... ja go ocalę!
Pan Bardy zdawał się być pewnym siebie, co obiecał, spełni zapewne.
— A więc, — myślał Fabrycjusz, — trzeba będzie skazać się znowu na uniżoność i posłuszeństwo, trzeba będzie jeszcze lepiej dopasować do twarzy maskę, która mnie dusi! Muszę się zadowolić ogryzaniem kości wtedy, kiedy cały majątek wuja zaledwie by starczył na zaspokojenie mojego apetytu.
To, co Fabrycjusz nazywał kością do ogryzania, stanowiło okrągłe cztery miljony, przeznaczone mu przez pana Delariviére z prawdziwie ojcowską wspaniałomyślnością.
Nędzny sprzymierzeniec Frantza Rittnera i Renégo Jancelyn myślał o tych ponurych rzeczach, przechadzając się po pomoście Albatrosa, gdy nagle wyrwany został z zadumy sprzeczką dosyć żywą. Zbliżył się prawie bezwiednie do pięciu czy sześciu rozmawiających i dostrzegł pomiędzy nimi kapitana Kerjala.
Tam wszystkich oczy wpatrzone były w horyzont.
— Patrzcie panowie, — mówił kapitan, podając jednemu z towarzyszów lunetę marynarską, którą trzymał w ręku — patrzcie i przekonajcie się sami, że się nie mylę.
— O co idzie? — zapytał się Fabrycjusz.
— Co dostrzegacie tam trochę na lewo od kłębów dymu, rozchodzących się ze statku, z którym minęliśmy się przed chwilą?
— Zdaje mi się, że spostrzegam jakiś niewyraźny punkcik czarny, — odpowiedział patrzący przez lunetę:
— A co ja mówiłem, wykrzyknął z triumfem kapitan, — taki jak ja wilk morski, nie potrzebuje lunety... Taki wszystkiego gołem okiem się dopatrzy.
— Czy ten punkcik czarny byłby tak niebezpiecznym? — odezwał się Fabrycjusz.
— Bardzo się obawiam o to...
— Zapowiada może burzę?
— Jeżeli nie burzę, to przynajmniej grad, straszliwy grad, który za dwie, a najdalej trzy godziny spadnie na Albatrosa.
Niedługo czekać przyszło na pierwsze oznaki sprawdzające przewidywania kapitana.
Powietrze się ochłodziło. Morze, gładkie dotąd, zaczynało burzyć się pod tajemniczym jakimś naporem. Czarny punkt, o który tak się sprzeczano, zwiększał się coraz bardziej.
Wiatr, który od rana dął z północy, przerzucił się nagle na północnywschód i skręcał w stronę południowo-zachodnią, pędząc ów czarny punkt w stronę Albatrosa. Ptactwo morskie latało tuż nad wodą z piskliwym wrzaskiem.
Fabrycjusz zeszedł z pomostu, żeby udać się do sali jadalnej. Na schodach spotkał doktora Bardy.
— Szukałem pana, panie Leclére, odezwał się zacny lekarz do niego.
— Czy ma mi pan co powiedzieć?
— Naprzód dam panu lekarstwo, które wuj pański zażywać będzie tej nocy.
Doktor trzymał w ręku flaszeczkę kryształową i tę podał Fabrycjuszowi.
— W jakich dozach i w jakich terminach, zapytał, mam podać tę miksturę wujowi.
— Powiem panu po odwiedzeniu chorego. Chodźmy do niego razem.
— Służę ci, doktorze.
Weszli do kajuty eksbankiera. Pan Delariviére przespał się troszeczkę. Na twarzy nie miał już takich jak poprzednio wypieków. Doktor zbadał puls i przekonał się, że gorączka stale opada. Doktor zwrócił się do Fabrycjusza i rzekł:
— Punkt o ósmej podasz wujowi łyżeczkę lekarstwa, jakie wręczyłem panu; drugą łyżeczkę dasz mu pan o ósmej i pół — trzecią i ostatnią o dziewiątej.
— Wykonam punktualnie polecenie.
— Teraz, kochany pacjencie — dodał Bardy, ściskając rękę bankiera — nie pozostaje mi nic, jak tylko życzyć ci dobrej nocy i zapewnić, że jutro rano będziesz na dobre już rekonwalescentem. Panie Leclére, chodźmy na obiad.
Fabrycjusz pozostawił na stolę miksturę i poszedł za doktorem. Ten ostatni wziął go pod rękę, zaprowadził do sali jadalnej, zupełnie jeszcze pustej i posadziwszy naprzeciw siebie, odezwał się głosem przyciszonym:
— Mam z panem pomówić o rzeczach bardzo ważnych.
— Słucham cię, panie doktorze — odparł łotr z miną odpowiednią.
— Muszę dać panu szczegółowe objaśnienia, co do lekarstwa, jakie przepisałem wujowi pańskiemu, bo jest to środek nie będący wcale w użyciu u moich europejskich kolegów. Jest to lek, przyrządzony przezemnie, nadzwyczaj silny, ale jednocześnie zadziwiająco pomocny. W czasie mojej długiej praktyki przekonałem się setki razy o jego skuteczności cudownej. Dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto uśmierza w zupełności zapalenia płuc.. Do tej pory zapobiegałem tylko rozwijaniu się choroby, teraz spróbuję usunąć ją zupełnie.
— Ah! — wykrzyknął Fabrycjusz — niechby Pan Bóg panu dopomógł!
— Wierzmy, że nam dopomoże, ale uważaj pan dobrze co panu powiem, bo tej nocy życie pańskiego wuja będzie całkiem w twoim ręku. Zaraz po zażyciu pierwszej łyżeczki lekarstwa pan Delariviére dozna zawrotu głowy z silną gorączką i majaczeniem. Nie przestraszaj się pan temi objawami, a gdyby się opierał przypadkiem przyjęcia drugiej lub trzeciej dozy, zawezwij mnie pan, a ja ci dopomogę... Oto co jeszcze mam panu zalecić ważnego. Pod wpływem lekarstwa będzie miał pragnienie wielkie; pan Delariviére będzie się domagał o napój... będzie pana o niego prosił... błagał... zaklinał... będzie może zarzucał panu nawet, że pragniesz jego śmierci... Pozostań pan niewzruszonym... Jedna kropla wody, słyszysz pan, jedna kropla... nietylko zniweczyłaby działanie lekarstwa, ale zdolną byłaby sprowadzić najcięższy kryzys.
— Kryzys? — powtórzył siostrzeniec bankiera.
— Tak jest... maligna przeszłaby w rodzaj szaleństwa, wyczerpałaby zupełnie siły żywotne chorego i naturalnie sprowadziłaby śmierć...
— Bądź spokojny, panie konsyljarzu, przepis pański zostanie najskrupulatniej wykonany!
— Wierzę zupełnie.
Przybycie kapitana Kerjala przerwało dalszą rozmowę...
— No doktorze — odezwał się, wchodząc — będziemy mieli burzę...
— Czy serjo mówisz, kapitanie? — zapytał doktor.
— Bardzo serjo; zanim zacznie grad padać, chodźmy do stołu — odrzekł kapitan. — Moi ludzie wszyscy są na swoich stanowiskach, wszystko w pogotowiu i odważnie stawimy czoło niebezpieczeństwu.
— Za chwilę powrócę do panów — odezwał się Fabrycjusz, wstając od stołu.
Pobiegł do swojej kajuty, wyjął z walizki maleńki kryształowy flakonik, napełnił go czystą wodą, wsunął do kieszeni i powrócił do sali jadalnej, gdzie zajął miejsce między doktorem i kapitanem.
Obiad zjedli prędko w milczeniu. Po pół godzinie pasażerowie bardzo zaniepokojeni powychodzili na pomost. Zaczynała się zapowiedziana zawierucha. Błyskawice zaczęły przerzynać niebo czarne jak atrament. Wielkie bałwany uderzały o Albatrosa, aż trzeszczały silne jego boki. Sznury naprężone siłą wiatru wydawały jakieś dźwięki złowrogie, ale statek nie zwalniał biegu, ster trzymał się dobrze.
Doktor z Fabrycjuszem weszli do kajuty pana Delariviére. Eksbankier zapytał ich bardzo zaniepokojony:
— Co to się dzieje? Czy nie burzę czasem mamy?
— Zawierucha tylko, kochany wuju — odrzekł Fabrycjusz. — Wiatr silny i nic więcej...
— Ten hałas i to bujanie się okrętu źle na mnie oddziaływa — wyszeptał starzec. — Zaledwie oddychać mogę...
Doktor spojrzał na zegarek. Była godzina ósma.
— Kochany panie — rzekł — zapobieżemy zaraz złemu... Dajno pan łyżeczkę — dodał, zwracając się do Fabrycjusza.
Leclére spełnił natychmiast żądanie.
Pan Delariviére wypił chciwie lek podany, potem wstrząsnął się cały i zwiesił głowę na poduszki. Upłynęło pięć minut, poczem chory podniósł się żywo z twarzą rozczerwienioną i oczami błędnemi. Wyciągnął ręce, zaczął coś chwytać w powietrzu i z ogromnem przerażeniem powtarzał:
— Okręt kręci się jak listek wiatrem popychany... Lecimy do dna! Uciekajmy, płyńmy, albo zginiemy!
Doktor pochylił się ku Fabrycjuszowi i szepnął mu do ucha te słowa:
— Oto już jest zawrót głowy i zaczyna się maligna.
— Czuwać będę nad wujem z synowskiem poświęceniem — odpowiedział Fabrycjusz.
— Będziesz pan czuwał, ale nie sam — odrzekł doktor.
— Więc i pan konsyljarz zamyśla przepędzić noc w tej kajucie? — zapytał łotr, przerażony słowami doktora.
— Taki mam właśnie zamiar. Obawiam się, aby maligna, zwiększona wpływem powietrza, nie przybrała zastraszających rozmiarów... W takim razie daj Bóg, abyśmy we dwóch dali sobie radę z naszym chorym...
Fabrycjusz zmarszczył brwi, spuścił głowę, ażeby ukryć swoją bladość, i w duszy pomyślał sobie:
— Co za fatalna przeszkoda! Jak tu się pozbyć jego obecności?
Doktor stał nieruchomy o kilka kroków dalej i śledził uważnie najmniejsze poruszenie chorego.
Burza zbliżała się tymczasem z piekielną szybkością. Wiatr dął straszliwie. Ogromne bałwany odbijały się nieustannie o Albatrosa, który podskakiwał przy każdem uderzeniu, niby koń party ostrogami. Grzmoty rozlegały się nieustannie.
Pan Delariviére usnął na chwilę.
Po upływie pół godziny wywołano go z tej senności, aby podać drugą łyżeczkę lekarstwa.
Eksbankier wypił ją chciwie i szepnął po chwili:
— Pić mi się chce.
Doktor z Fabrycjuszem udali, że nie usłyszeli. Kołysanie okrętu nie ustawało.
— Pić mi się chce... Umieram z pragnienia — zawołał pan Delariviére.
Fabrycjusz z doktorem nie odezwali się wcale.
— Ach! — jęknął eksbankier — pragnienie mnie pożera i zabija... Zlitujcie się nademną!... Nie skazujcie mnie na takie męczarnie...
Twarz pana Delariviére zmieniła się nagle. Policzki zapadły, oczy krwią zaszły, usta poruszały się konwulsyjnie dla zaczerpnięcia powietrza, którego w piersiach brakowało. Podano trzecią łyżeczkę lekarstwa. Chłód napoju sprawił mu rozkosz widoczną.
— Jeszcze! — zawołał z chciwością — jeszcze!
Doktor potrząsnął głową przecząco i odpowiedział:
— Teraz nie pozostaje nam nic, jak tylko czekać.
Burza szalała w całej mocy. Bałwany coraz się wzmagały i biły z taką siłą w okręt, że go zupełnie na bok przechylały. Śruba obracała się jeszcze, ale nie można już było sterować. Położenie stawało się wielce niebezpieczne.
Nagle bladawe światło przeciągłej błyskawicy oświetliło głębokość nieba i przepaść morską i rozległ się ogłuszający huk pioruna. Uderzył on w jeden z masztów i rzucił go na pomost. Jednocześnie z hukiem pioruna rozległ się krzyk bolesny i tak rozdzierający, że zagłuszył wzburzone żywioły. Padający odłam masztu przewrócił jednego z majtków i złamał mu obie nogi.
— Drąg na prawy bok! — zakomenderował kapitan Kerjal, który spostrzegł zmianę wiatru i przewidywał możebność ucieczki przed burzą. — Do pieca, do pieca, puścić całą parę!
Okręt poddał się skombinowanej czynności, steru i śruby i na nowo zaczął przerzynać bałwany.
— Oczyścić pomost! — krzyczał stary wilk morski.
Majtkowie zaraz zabrali się do roboty.
— Kapitanie! — zawołał jeden z nich — tu leży człowiek zraniony.
— Zanieść go na dół i przywołać doktora. Jest w kajucie mojego pomocnika. Spieszcie się.
Jeden z majtków zleciał piorunem ze schodów i nie zastukawszy nawet, otworzył drzwi kajuty.
— Czego chcesz? — zapytał zdziwiony doktor.
— Z rozkazu kapitana, doktorze; jeden z ludzi został ranny — odrzekł majtek.
— Zaraz tam idę.
I doktor wyszedł spiesznie, nie zamknąwszy drzwi za sobą.
— Nakoniec! — mruknął Fabrycjusz, którego twarz przybrała wyraz ohydnej radości. — Nakoniec opuścił mnie przecie. Nakoniec mogę działać.
Pan Delariviére był teraz w napadzie okropnej maligny Zdawało mu się, że stacza się w przepaść; wydawał więc dzikie krzyki i z całej siły chwytał się kołdry.
Fabrycjusz wyciągnął z kieszeni flaszeczkę, którą przedtem napełnił wodą, zbliżył się do łóżka, nachylił się nad starcem i po cichu, ale wyraźnie zapytał:
— Czy jeszcze chce się pić wujowi?
Słowa te uderzyły pana Delariviére i wstrząsnęły nim, jak dotknięcie iskry elektrycznej. Oprzytomniał na chwilę.
— Tak — szeptał — ciągle, ciągle pragnienie strasznie mnie pali... zabija mnie...
— No, to niech się wuj napije — powiedział Fabrycjusz, przykładając flaszeczkę do ust starcowi.
Chciwie, jednym łykiem pan Delariviére wypił wszystką wodę. Zażycie kwasu siarczanego nie mogłoby straszniejszego sprowadzić skutku. Maligna zmieniła się natychmiast w napad gwałtownej warjacji. Chory zerwał się z łóżka i jak dzikie zwierzę po klatce, zaczął się kręcić po kajucie, wydawał przeraźliwe okrzyki, tłukł wszystko, co napotkał pod ręką, nakoniec, spostrzegłszy otwarte drzwi, wyleciał w samej bieliźnie na schody, prowadzące na pomost.
Fabrycjusz pobiegł za nim, ale ciemność była tak głęboką, że stracił go zupełnie z oczu.
Pomimo przerzucenia się wiatru, z czego tak umiejętnie skorzystał kapitan, zawierucha nie zmniejszyła się, przeciwnie, wzmogła się jeszcze. Odgłosy nieustannych, przeciągłych grzmotów, ryk rozhukanych bałwanów morskich, szarpanie lin, zgrzyt łańcuchów, świst i wycie wiatrów tworzyły jakąś iście piekielną harmonję. Bałwany zalewały co chwila cały pokład. Deszcz lał, jak gdyby naraz otworzyły się wszystkie upusty niebieskie. W tej zupełnej ciemności, pod tymi bałwanami z piany i wody, Leclére szedł na chybił trafił, chwiejąc się co krok, padając, podnosząc się i znowu zaraz padając, czując dobrze, że życie jego było narażone, że za jakąbądź cenę potrzeba mu odnaleźć starca i z burzy uczynić wspólniczkę swoich nikczemnych zamiarów. Błyskawica oświetliła przed nim w tej chwili cały okręt i ujrzał w dali, na samym przodzie, białą jakąś postać, podobną do widma.
— To on! — pomyślał nędznik.
I czołgając się po podłodze, tuż przy poręczy, aby uniknąć uderzenia bałwanów, kierował się ku przodowi Albatrosa.
Fabrycjusz się nie mylił. Biała postać, którą ujrzał przy świetle błyskawicy, była rzeczywiście jego wujem.
Sprzymierzeniec Frantza Rittnera i Renégo Jancelyn dostał się na przód okrętu i powstawszy na nogi, znalazł się tuż obok Delariviéra. 3
Eksbankier, w napadzie coraz większej maligny, przedstawiał widok przerażający. Strumienie deszczu i piana morska przylepiły koszulę do suchego, żylastego jego ciała; krótkie gęste włosy, zdawały się, jakby napełnione fosforem. Nieszczęśliwy gestykulował i krzyczał coś głośno, a jego frazesy bez związku mięszały się z głuchem łoskotem i dzikiem wyciem rozhukanego morza. Wysoka jego postać wydawała się wyższą jeszcze pośród ogólnej ciemności. Cudem jakimś nie stracił dotąd równowagi i nie został porwany przez bałwany, nieustannie odbijające się od niego.
— Łatwo mógłbym być wytłomaczony — pomyślał Fabrycjusz, rzucając wkoło siebie szybkie spojrzenia.
Niepodobna było nic rozróżnić na odległość trzech kroków, a zresztą całą uwagę majtków zajmowała nieustanna ich praca.
Leclére pewny, że zbrodnia nie będzie miała świadków, pochwycił starca wpół i chciał go przechylić. Już to miał uczynić, gdy nagle instynkt zachowawczy przezwyciężył malignę. Pan Delariviére zaczął się bronić, krzycząc z przerażenia i złości. Jego kościste palce, których siłę powiększyła maligna, pochwyciły przeciwnika za gardło i ścisnęły go jak kleszczami.
— Nie wyrwę się — pomyślał Fabrycjusz — i będę zgubiony.
Postanowił walczyć do ostatka z nieuniknioną śmiercią. Ręce miał wolne... Wsunął jedną do kieszeni spodni i wydobył mały nożyk kataloński, który zawsze miał przy sobie. Otworzył go i dyszący, chrapiący, miał jeszcze tyle siły, że zagłębił ostrze w odkrytą pierś wuja. Zesztywniałe śmiertelnie palce natychmiast się otworzyły.
Fabrycjusz odetchnął, a bankier runął na wznak na płaski brzeg okrętu. Czynność mordercy stała się bardzo łatwą, uniósł swoją ofiarę i zesunął w otchłań, gdzie także i nóż swój rzucił.
Zbrodnia została dokonaną, deszcz bijący strumieniami, zmył przelaną krew z pokładu. Nigdy morderstwo nie było bezkarniejszem. Nie znajdzie się przecież trupa na pełnem morzu, zresztą maligna starca zmieniła to, co się stało na prosty przypadek.
Skoro wszystko było ukończone, morderca przez dwie lub trzy minuty stał nieruchomy, nieżywy prawie. Najohydniejszy zbrodniarz po silnem naprężeniu nerwów doznaje osłabienia.
Fabrycjusz nie żałował tego, co zrobił, ale przeląkł się prawie swojego dzieła. Trwało to bardzo krótko. Nędznik wzruszył ramionami, odpędził od siebie czarne myśli i zastanawiał się nad tem tylko, jakie ma przedsięwziąć środki ostrożności przeciwko podejrzeniom doktora, jeżeliby cośkolwiek podobnego mogło nastąpić.
Powrócił do kajuty, czołgając się zawsze pomiędzy linami i zaraz wybiegł spowrotem na schody i z całych sił zaczął krzyczeć:
— Na pomoc!... na pomoc!... doktorze, gdzie jesteś? Na Boga, co tchu przybywaj!...
Przygnieciony masztem majtek wydawał ostatnie tchnienia. Nauka nie mogła mu już nic pomódz, nie mogła nawet cierpień biedaka uśmierzyć. Doktor opuścił salę sypialną, bo starania jego były bezużyteczne i pospieszył do Fabrycjusza z zapytaniem:
— Co znaczą te krzyki? Co się tu stało? Czyby panu Delariviére gorzej być miało?
— Doktorze — odrzekł łotr głosem złamanym — obawiam się strasznego nieszczęścia. Wuj w gwałtownej malignie wyskoczył z łóżka i pomimo wszelkich usiłowań moich, ażeby go powstrzymać, uciekł z kajuty, obaliwszy mnie na ziemię.
— O, do wszystkich djabłów — zaklął doktor — i gdzie się teraz znajduje?
— Na pomoście!
— Na pomoście, w taką ulewę... bez ubrania... to może zabić go jak pchnięcie nożem!... A jak go tu odszukać w tej ciemności piekielnej?.. Chodź pan, poprosimy kapitana o pomoc z kilku ludzi... Co za nieszczęście... do stu fur beczek... co za nieszczęście!...
Doktor wybiegł szukać kapitana, gdy właśnie rozległy się gwałtowne krzyki, najstraszniejsze ze wszystkich, jakie się mogą rozlegać na okręcie na pełnem morzu i w dodatku podczas burzy.
— Do pomp!
Piorun, uderzywszy w jeden z masztów, spowodował na dnie okrętu pożar, nie spostrzeżony narazie, a który teraz zamanifestował się kłębami dymu i wylatujących iskier.
W tej samej chwili słup ognia oświetlił złowrogiem światłem cały okręt i przepaść morską, gotową go pochłonąć.
Doktor Bardy spojrzał dokoła i zobaczył majtków, do pomp biegnących. Potrząsnął głową i powiedział:
— Biedny pan Delariviére, odbył już ostatnią swą podróż!
W kwadrans później pompy, energicznie użyte, opanowały pożar, a burza jednocześnie zaczęła się uspokajać. Można było przypuszczać, że Albatros uniknął niebezpieczeństwa.
Kapitan Kerjal, uwiadomiony o tem co zaszło przez doktora, kazał przetrząsnąć cały okręt literalnie. Wiemy, że bankier nie mógł być odnalezionym.
Bałwan morski musiał go zapewne zrzucić z pokładu, albo sam nawet skoczył w morze w przystępie szaleństwa...
Fabrycjusz, który wydawał się głęboko zrozpaczonym, wyrugował z umysłu wszelką obawę i najswobodniej panował nad sobą. Udał się natychmiast do kajuty, którą pan Delariviére zajmował, wziął walizkę, zawierającą dowody wartościowe, popodpisywane przez bankiera, przetrząsnął jego ubranie, zebrał wszystkie papiery bez wyjątku i zamknął się pod pretekstem wielkiej boleści.
Cały prawie majątek wuja znajdował się w jego rękach. Przejrzał jeden za drugim papiery, pomiędzy którymi znajdował się i testament, jaki znał dobrze. Potem zamknął walizkę.
Noc przeszła względnie spokojnie. Wiatr prawie ustał. Bałwany opadały.
Skoro dzień nastał, wszystko było już doprowadzone do porządku. Nowy maszt stał w miejsce tego, który piorun roztrzaskał i w popiół zamienił i niepodobna prawie było uwierzyć, że Albatros przeszedł przed paru zaledwie godzinami taką prawdziwie ciężką próbę. Akt zejścia pana Delariviére wpisany został do regestrów aktowych okrętowych, i Fabrycjusz otrzymał jego kopję.
Odgrywał on po mistrzowsku komedję wielkiej boleści, oczy miał zaczerwienione, a twarz zmienioną, to też zyskał współczucie ogólne i wielką sympatję.
W siedm dni później Albatros wpłynął do portu Hawru. Fabrycjusz pożegnał się z kapitanem Kerjal i doktorem Bardy, podziękował im serdecznie za życzliwość i współczucie, jakiego doznał w swojem nieszczęściu. Kapitan wskazał mu drogę, jaką ma się udać, aby otrzymać poświadczenie aktu zejścia, i sam mu w tem dopomóc przyobiecał.
Fabrycjusz stanął w Hotelu „Frasceti”. Zaraz zajął się przygotowaniem żałoby; przedewszystkiem kapelusz kazał okryć krepą. Zjadł obiad w restauracji miejscowej, wieczorem spędził parę godzin w Casino, gdzie spotkał się z kilku znajomymi młodymi ludźmi, a powróciwszy do numeru, położył się do łóżka i przespał do rana snem, jaki miewają tylko ludzie spokojni na sumieniu. Po śniadaniu o dwunastej minut piętnaście wsiadł do pociągu paryskiego, który miał go wysadzić na stacji św. Łazarza o czwartej minut czterdzieści wieczorem.
Zakończyliśmy pierwszą cześć niniejszej książki w chwili, gdy Grzegorz Vernier przybył w towarzystwie Pauli Baltus do domu zdrowia w Auteuil.
Magdalena, stara, wierna służąca Grzegorza, jechała za nimi, czuwając nad wozem, wypakowanym rzeczami.
Młody doktor przed opuszczeniem Melun porozumiał się z jednym ze swych kolegów i oddał mu swoją klientelę.
Frantza Rittnera uderzyła nadzwyczajna piękność Pauli Baltus i przyjął nowo przybyłych ze zwykłą sobie galanterją i oddał się im na rozkazy.
— Wiele pan masz w tej chwili chorych? — zapytał Grzegorz.
— Czterdzieści ośm osób. Od wczoraj przybyła nam nowa pensjonarka, kobieta młoda, dotknięta obłąkaniem wskutek pożaru, w którym o mało nie zginęła.
— Do jakiej kategorji warjatek należy ta kobieta?
— Do furjatek... Napady jej są przerażające... Zdaje mi się, że jest dotkniętą śmiertelnie.
Rittner wskazał grubą księgę leżącą na stole i rzekł:
— W tej książce znajdziesz pan nazwiska wszystkich chorych, datę ich wejścia do zakładu a w oddzielnej rubryce sumy, umówione za kurację i utrzymanie. Może pan przejrzy książkę i zażąda jakich objaśnień.
— Nie w tej chwili — odpowiedział Grzegorz. — Jutro się tem zajmiemy, jeżeli pan pozwoli.
Rittner uśmiechnął się znacząco:
— Ale... bo jutro może będzie niepodobna...
— Dlaczego?
— Bo jutro nie będzie mnie już w Auteuil, ani nawet w Paryżu...
— Jakto! — wykrzyknął Grzegorz zdziwiony trochę — tak pan zaraz odjeżdżasz?
— Dzisiaj jeszcze wieczorem... Żałuję bardzo, niech mi pan wierzy, że nie mogę przynajmniej z kilka dni przepędzić razem z panem, ażeby go ze wszystkiem zapoznać, ale jak mówiłem, interesa familijne, bardzo ważne, które mnie zmusiły do sprzedaży zakładu, wzywają mnie do Alzacji... Dziś rano znowu otrzymałem depeszę, w której wzywają mnie o przyspieszenie przyjazdu.
— Rozumiem ważne przyczyny — odrzekł Grzegorz — ale z tem wszystkiem nagły wyjazd pański nabawi mnie sporo kłopotów.. Czy przynajmniej jest kto w zakładzie zdolny mi dać potrzebne objaśnienia?
— A jakże, proszę pana. Pozostawiam panu prawą rękę moją... drugiego siebie.
— Któż to taki?
— Mój pomocnik, doktor Schultz, młody uczony, pracownik niezrównany. Od czterech lat jest moim pomocnikiem i zastępcą. Zupełnie polegałem na nim i obowiązany mu jestem uznanie i szczerą wdzięczność. Szczerze polecam go. Pozostanie chętnie, jeżeli pan przyjmie jego usługi.
— Z pewnością, że przyjmę. Nie można nie korzystać z pomocy człowieka, którego pan przedstawiasz tak wyjątkowo pochlebnie.
— Naprawdę, że to człowiek wyjątkowy, zda on panu dokładne sprawozdanie o każdej chorej, tak jak ja bym sam to uczynił. Może mu pan w zupełności zaufać.
— I owszem, skoro pan powiadasz, że na to zasługuje:
— Zaraz go panu przedstawię i zaraz raczy pan odebrać od niego trzy tysiące franków, przyjęte za pensjonarkę, wczoraj przywiezioną do zakładu. Ale oto godzina wizyt! Nie dajmy czekać naszym chorym. Czy pani będzie nam towarzyszyć?
— Jeżeli pan pozwoli — odpowiedziała Paula Baltus.
— Służę pani, ale niech się pani uzbroi w odwagę, bo będzie pani zapewne świadkiem scen niemiłych.
— Niech pan będzie spokojny — odrzekła Paula Baltus.
Opuścili salon i przez park udali się do zabudowań dla warjatek. Doktor pomocnik oczekiwał na czele infirmerek wszystkich oddziałów i trzymał w ręku książeczki z uwagami. Skłonił się z uszanowaniem przed panną Baltus i Grzegorzem.
— Zapewne doktor Schultz? — powiedział ten ostatni.
— Którego mam przyjemność przedstawić panu — wtrącił Rittner.
Grzegorz podał rękę młodemu lekarzowi i powiedział:
— Bardzo się cieszę ze znajomości z panem, kochany kolego. Pan Rittner tak mi zarekomendował pana, że już mam dla ciebie szacunek. Może pan zechce pozostać nadal w zakładzie i pracować ze mną, tak, jak pracowałeś z doktorem Rittnerem. Szczęśliwy byłbym, gdybyśmy byli razem, a pewny jestem, że bylibyśmy wzajemnie zupełnie zadowoleni z siebie.
— Może pan liczyć na mnie — odpowiedział młody pomocnik Frantza — zapewniam, że będę się szczerze starał o usprawiedliwienie łaskawości pańskiej, za którą bardzo mu jestem wdzięcznym.
Uścisnęli się za ręce i Grzegorz rzekł, zwracając się do infirmerek:
— Ktokolwiek spełniać będzie sumiennie swoje obowiązki znajdzie we mnie najszczerszego przyjaciela. Teraz rozpocznijmy wizyty.
Trzej doktorzy i panna Baltus weszli do zabudowania warjatek, poprzedzeni przez dyżurną infirmerkę, która kolejno otwierała drzwi pokoików. Zwiedzili wszystkie cele, znajdujące się na parterze, bez żadnego charakterystycznego wypadku. Weszli na pierwsze piętro. Rittner zatrzymał się przed drzwiami, na których przybity był № 4.
— Tutaj właśnie — powiedział — znajduje się młoda kobieta, którą przywieziono zaprzeszłej nocy po pożarze.
— To ta ma gwałtowne ataki? — zapytał Grzegorz.
— Ta właśnie.
Infirmerka otworzyła drzwi. Weszli do celi.
Obita była materacami i nie miała żadnego sprzętu. Dwa materace i kilka kołder leżały w kącie na grubej macie, zastępującej miejsce dywanu.
Matylda Jancelyn była bardzo spokojna, wielkie jej rozpuszczone blond włosy spadały na ramiona, niby płaszcz złoty. Stała przy oknie i rachowała na palcach.
— Dziewięć... dziesięć... jedenaście... dwanaście... trzynaście... czternaście... — liczyła.
Paula Baltus pozostała w progu. Rittner zbliżył się do Matyldy i dotknął lekko jej ramienia.
— Cicho! — powiedziała młoda kobieta.
I znowu zaczęła powoli monotonnie:
— Piętnaście... szesnaście... siedemnaście... ośmaście...
dziewiętnaście...
Rittner znowu ją ujął za rękę.
Matylda się odwróciła i spojrzała dookoła.
Panna Baltus, niema, nieruchoma, czuła się bardzo wzruszoną widokiem tej nieszczęśliwej, tak jeszcze pięknej pomimo bladości i znaków od paznokci na twarzy.
Oczy Matyldy zwróciły się w stronę Pauli. Zdawała się być pociągniętą ku młodej dziewczynie i z szyją naprzód pochyloną, pożerała ją spojrzeniem, postąpiła nawet ku niej kilka kroków.
Ta dziwna scena, ten niewytłómaczony pociąg zaintrygowały i zaciekawiły bardzo doktorów.
Rittner i Grzegorz pozwolili Matyldzie zbliżyć się do Pauli; gotowi byli pomódz jej w razie potrzeby. Spojrzenie siostry Renégo przybierało dziwny wyraz. Marszczyła czoło skutkiem wysiłku myśli pomięszanych. Bezwątpienia musiała się w tej chwili odbywać wielka praca w tym biednym zaciemnionym umyśle. Wydała niewytłómaczony jakiś okrzyk i znowu zaczęła liczyć na palcach, szepcąc:
— Siedemnaście.. osiemnaście... dziewiętnaście... dwadzieścia... Dwadzieścia tysięcy franków... Miej się na baczności Paulo... Miej się na baczności!... Ty znasz ich tajemnicę... oni cię zabiją... Dla dwudziestu to tysięcy franków Fryderyk Baltus został zamordowanym... Zabili go dla dwudziestu tysięcy franków!...
Posłyszawszy tak niespodziewanie i w takich okolicznościach nazwisko brata, Paula od stóp do głów zadrżała, pobladła śmiertelnie i pomięszana spojrzała na Grzegorza.
Młody człowiek niemniej był pomięszany i zdziwiony od swojej towarzyszki.
Rittner, któryf poraz pierwszy obecnym był przy ataku Matyldy, zmienił się także na twarzy, poczuł dreszcze po ciele i nie mógł powstrzymać gestu zdziwienia i przerażenia.
Grzegorz i Paula chcieli go właśnie o coś zapytać, ale nie mieli na to czasu.
Matylda, dotąd spokojna w swojem pomięszaniu, nagle wpadła w furję gwałtowną. Zaczęła wydawać ponure okrzyki, podobne do ryku dzikiej bestji. Poszarpała w kawałki na sobie ubranie, podrapała się paznokciami, krew spływała po atłasowem jej ciele, a napad zamiast się zmniejszyć, stawał się coraz gwałtowniejszym. Nieszczęśliwa załamywała ręce, tarzała się po podłodze, jak ptak postrzelony śmiertelnie, to znów podskakiwała jak na sprężynach i z impetem rzucała się ku ścianie, uderzając o nią głową. Materace zapobiegały skutkom, które z pewnością byłyby śmiertelne. Mimo to słychać było ciche uderzanie się; nareszcie nieszczęśliwa wyczerpana i ogłuszona padła na posłanie prawie bez przytomności. Nerwowe dreszcze wstrząsały od czasu do czasu jej ciałem.
Napad już minął — odezwał się Rittner i dał znak pomocnikowi, aby infirmerki zajęły się warjatką.
Paula Baltus zbliżyła się do Grzegorza i szepnęła mu na ucho:
— To przestraszające i wstrętne! Ale dlaczego ta biedna istota wymówiła imię mojego brata i co znaczy ta liczba dwudziestu tysięcy franków, do których ciągle wracała?
Za całą odpowiedź Grzegorz przyłożył palce do ust, Miało to widocznie znaczyć:
— Milczenie. Nie mówić ani słowa!
Następnie Grzegorz zwrócił się do Rittnera i zapytał go z udaną obojętnością:
— Więc ta nieszczęśliwa przybyła tu onegdajszej nocy?
— Tak — odpowiedział Frantz.
— Mówiłeś mi pan, że straciła rozum wskutek pożaru;
— Tak — powtórzył Rittner.
— Jak ona się nazywa?
— Matylda Jancelyn.
— Kto ją pomieścił tutaj?
— Hrabia Paweł de Langenois, młody człowiek, elegancki i bogaty.
— Czy zna pan rodzinę tej kobiety? — pytał dalej Grzegorz.
— Nie — odrzekł Rittner bez najmniejszego zawahania,
— Więc nie masz pan żadnych bliższych szczegółów o tej nieszczęśliwej?.
— Żadnych a żadnych.
— Czy wice-hrabia de Langenois obiecał powrócić tu jeszcze?
— Tak, kolego.
— Kiedy?
— Dziś, albo jutro.
— Porozmawiam z nim zatem — pomyślał Grzegorz i zwracając się do doktora pomocnika, zapytał:
— Jakże się ma teraz panna Jancelyn?
— Nie cierpi już i nic nie czuje. Po konwulsjach przyszedł stan zupełnego odrętwienia.
— Spodziewam się, że nie grozi jej niebezpieczeństwo? — podchwyciła żywo Paula.
— Nie, proszę pani, niebezpieczeństwa niema wielkiego, ale wyleczenie zdaje mi się wątpliwem bardzo.
Paula, boleśnie wzruszona, zwiesiła głowę i opuścili celę, w której infirmerki tylko pozostały przy Matyldzie.
Wizyty trwały dalej.
Wchodzono z kolei do wszystkich cel, oznaczonych parzystemi numerami. Grzegorz wypytywał się, notował i formułował rozkazy jasne i trafnie motywowane.
Przeszli następnie do numerów nieparzystych. Cele № 1 i 3 były puste. Infirmerka otworzyła drzwi № 5.
Doktor Vernier i Paula przestąpili próg i znaleźli się w obecności pani Delariviére.
Joanna siedziała na łóżku z głową spuszczoną. Rozrzucone włosy opadały na twarz i zupełnie zasłaniały chorą. Na kolanach miała zwiędłe kwiaty, zerwane dnia wczorajszego w ogrodzie, wiła z nich girlandę i szeptała niewyraźnym głosem:
— Kiedy przyjdzie anioł światłości, przywiążę go do siebie tym łańcuchem kwiatowym. Nie będzie mógł już mnie opuścić.
Posłyszawszy wchodzących, Joanna podniosła głowę, wpatrzyła się w Paulę Baltus, wstała z łóżka i podeszła prosto ku niej.
Paula pod wrażeniem wstrętnej sceny, jakiej dopiero co była świadkiem, cofnęła się z pewną obawą.
— Niech się pani nie obawia — rzekł Rittner — obłęd tej pani jest spokojny, nie zrobi pani nic złego.
Uspokojona Paula pozwoliła się wziąć Joannie za rękę. Biedna kobieta patrzyła długo z dziecinną admiracją na tę białą zgrabną rękę, podniosła ją do ust i okryła pocałunkami.
— To ty aniele światłości — szepnęła następnie — powróciłaś nareszcie i już mnie nie opuścisz?
— Bierze panią za swoją córkę — rzekł Rittner.
Usłyszawszy głos Joanny, Grzegorz poruszył się żywo. Gęste włosy chorej zakrywały, jak powiedzieliśmy jej twarz, niby zasłoną. Doktor Vernier podszedł, odgarnął tę zasłonę drżącą ręką, wpatrzył się w rysy zmienione i wybladłe z cierpienia i krzyknął z radości i zdziwienia.
— Co takiego? — spytała panna Baltus, z łatwą do zrozumienia ciekawością.
— Ona! — odpowiedział młody człowiek.
— Ona! — powtórzyła Paula — kto taki?
— Czy pani nie odgadłaś? to Joanna Delariviére.
— Niepodobna! pan się mylisz.
— Nie, nie mylę się! Powiadam pani, że to Joanna! Joanna Delariviére!
Panna Baltus drżała, jak listek wiatrem kołysany.
Frantz Rittner niezmiernie zdziwiony i zaniepokojony tem co się stało, rzekł:
— Doktor Vernier ma rację, proszę pani, ta biedna kobieta nazywa się pani Delariviére.
— Przybyła z Melun, nieprawda? — zawołał Grzegorz.
— Rzeczywiście, kolego.
— Ah! — ciągnął młody człowiek z ożywieniem — Pewny jestem, żem ją poznał... Pomimo zmienionych rysów, pomimo bladości, nie mogłem się omylić... Ta łagodna twarzyczka, podobna do tej, którą tak kocham, dobrze się wryła w mojem sercu... To opatrzność sprowadziła nas tutaj!
— Nie mogę oddychać z radości — szepnęła Paula.
— Więc kolega zna tę panią? — zapytał doktor warjatek.
— Znam! — odrzekł Grzegorz. — I jeżeli nauka nie jest czczem słowem, to ja ją ocalę... uzdrowię!... Pani Delariviére nie może ani godziny dłużej pozostawać w tej celi... Trzeba jej przygotować bezzwłocznie apartament w jednym z pawilonów w parku.
— Ale — odezwała się nagle Paula — pan Rittner powiedział przed chwilą, że mnie wzięła za swoją córkę.
Grzegorzowi zdawało się, że mu serce bić przestało,
Prawda — zawołał. Doktorze, na Boga, powiedz nam, gdzie w tej chwili znajduje się panna Delariviére?
— Jest tutaj — odpowiedział Rittner.
— Tutaj? — powtórzyli zdziwieni Paula i Grzegorz.
— Tak... tutaj... Cóż pan widzisz w tem tak nadzwyczajnego?
Grzegorz nie mógł utrzymać się na nogach, tak straszna opanowała go obawa.
— Edma jest pensjonarką w tym domu — mówił przerażony. — Czy nie mogła przenieść ciosu, jaki w nią uderzył? Czy także obłąkana?
— Nie — odrzekł doktor, potrząsając głową — panna Delativiére nie jest wcale warjatką...
— Ani nie jest chorą?
— Chciałbym państwa pocieszyć, ale nie mogę... Panna Edma jest chorą, bardzo chorą.
— Niebezpiecznie?
— Obawiam się o to...
Grzegorz drżał na całem ciele, a łzy spływały mu po policzkach. Patrząc na zmienioną jego fizjognomję, można było myśleć, że w tem schronieniu obłąkanych, on sam obłąkał się także. Paula niemniej była wzruszoną. Młody człowiek ujął Rittnera pod rękę.
— Gdzie ona? — zapytał.
— W jednym z pawilonów w ogrodzie.
— Prowadź nas pan do niej w tej chwili.
— Ostrożnie kolego! To co zamierzasz uczynić jest bardzo nieroztropnem...
Dlaczego?
— Panna Delariviére jest tak osłabioną, że silne wstrząśnienie może ją zabić w ten moment.
Grzegorz pobladł jak chusta.
— Zabić! — powtórzył. — Ale co to za choroba.
— Podejrzywam chorobę serca.
— Nie, radość nie zabija! — rzekł stanowczo. — Nasza obecność będzie dla Edmy życiem, nie śmiercią. Chodźmy.
— Skoro pan sobie życzy...
— Chcę tego... biorę za wszystko odpowiedzialność...
— To chodźmy...
Rittner wyszedł z zabudowania warjatek. Paula i Grzegorz udali się za nim, jak również doktor pomocnik.
Weszli do pawilonu. Przy drzwiach mieszkania Edmy Grzegorz zmuszony był się zatrzymać. Krew uderzyła mu do głowy i doznał zawrotu. Zaćmiło mu się w oczach i zatoczył się jak pijany. Paula po bratersku ujęła go za ręce i powiedziała pocichutku:
— Odwagi! Pan Bóg opiekuje się nami.. Edma jest tutaj... i odnaleźliśmy Joannę...
Grzegorz odpowiedział podobnym uściskiem, a przycisnąwszy obie swoje ręce do rozpalonego czoła, żeby odpędzić gorączkę, otrząsnął się ze swojego przygnębienia i dał znak Rittnerowi, ażeby wszedł pierwszy.
Doktor warjatek otworzył drzwi od przedpokoju i zapukał lekko do celi.
Edma nie spała. Posłyszała jakiś szmer niewyraźny, oczekując wizyty Rittnera, uniosła się na poduszkach.
— Pan doktor — odezwała się głosem osłabionym, ale zawsze bardzo harmonijnym, który się rozległ w głębi serca Grzegorza. — Czy sam pan jesteś? — Zdawało mi się, że pan z kimś rozmawiał.
Doktor Rittner zamiast odpowiedzi usunął się za drzwi.
Paula i Grzegorz stali w progu...
Edma ich zobaczyła...
Z wielkiego, nagłego wzruszenia nie mogła ani krzyknąć, ani wymówić jednego słowa. Napróżno poruszała ustami. Żaden dźwięk z nich nie wychodził. Podała ręce Pauli i Grzegorzowi, a wielkie łzy spadły jej z powiek.
Paula objęła Edmę i okryła pocałunkami jej policzki. Grzegorz z czułością przycisnął usta do maleńkiej jej rączki.
Przez chwilę w pokoju słychać było szlochanie. Edma westchnęła, przymknęła oczy i zemdlona opadła na poduszki.
— Uprzedzałem pana! — odezwał się Rittner. — Widzisz pan, że wstrząśnienie było za silne.
— Ej, doktorze — odpowiedział młody lekarz — to zemdlenie nie sprawia mi żadnej obawy. Radość je spowodowała, a powtarzam panu, że radość nigdy nie może sprowadzić złych skutków.
Mówiąc to, Grzegorz wyjął z kieszeni flakonik z solami, przyłożył go do nosa młodej dziewczynie. Skutek był natychmiastowy. Powieki Edmy zaczęły się poruszać, jak skrzydełka motylka, nakoniec podniosła je zupełnie i znowu spojrzała na Grzegorza i Paulę. Oboje uśmiechnęli się do niej.
— Kochani moi — odezwała się zmienionym głosem — przed chwilą zobaczywszy was, myślałam, że już umieram. Jakże mi serce zabiło!... Biło tak silnie, że aż mnie bolało.
— A teraz? — zapytał Grzegorz, ukrywając swoją obawę.
— Już przeszło...
— Naprawdę?
— Naprawdę, zapewniam was! — Oh! ja wyzdrowieję bardzo prędko, teraz, kiedy was oboje mam obok siebie!... Wasze przywiązanie, oto lekarstwo, jakiego mi było potrzeba...
— Drogie, kochane dziecię — szeptała Paula.
— Panie Grzegorzu — zapytała żywo Edma — czy widziałeś pan moją matkę?
— Widziałem... Właśnie od niej wracamy.
— Jakże ją pan znajduje?
— Jak nie można lepiej... chociaż daleko jeszcze do zupełnego wyzdrowienia.
— Ale ją wyleczysz, wszak prawda?
— Wyleczę ją stanowczo i zupełnie.
— Przyrzekasz mi pan?
— Przysięgam nawet.
— Oh! cóż to za dzień rozkoszny dla mnie! — wykrzyknęła Edma! — Boże! jakżesz jestem szczęśliwą, a dziś rano nie wierzyłam już w żadne szczęście... Jakżeż byłam niesprawiedliwą, niewdzięczną...
I znowu młoda dziewczyna zalała się łzami, ale jakież to łzy były słodkie.
— Doktorze — szepnęła panna Baltus do ucha Grzegorzowi — czy nie jesteś zdania, że po tak gwałtownych wzruszeniach, nasza ukochana Edma chyba bardzo potrzebować będzie spoczynku.
— Zapewne — odrzekł młody doktor. A zwracając się do Rittnera, dodał:
— Jakież są ostatnie przepisy pańskie?
Doktor pomocnik podał swoją książeczkę, a Grzegorz przeczytał receptę wczorajszą.
— W zupełności zgadzam się na to. Nic nadto nie można było zarządzić racjonalniejszego, nie potrzeba nic zmieniać.
— Spodziewam się, że mnie pan nie opuścisz — rzekła chora z pewną obawą.
Paula pochyliła się nad nią, pocałowała i odpowiedziała:
— Nie obawiaj się o nic, kochanie, jeżeli cię teraz pozostawiamy samą, to dlatego, że potrzebujesz spokoju i snu.
— Ale powrócicie?
— Z pewnością!
— I prędko?
— Bardzo prędko.
— Nie powracacie dziś do Melun?
— Ja muszę powrócić, ale nasz wspólny przyjaciel, pan Grzegorz, nie pojedzie ze mną.
— Zostanie przy mnie?
— Zapewne.
— Na długo?
— Na zawsze.
Twarz Edmy zajaśniała radością.
— Na zawsze! — powtórzyła. — Czyż to możebne?
— To możebne i pewne. Doktor Vernier jest tutaj u siebie. Od wczoraj zakład ten do niego należy.
Młoda dziewczyna klasnęła w dłonie.
— Oh! jeżeli tak, to pewną jestem, że niezadługo zupełnie będę zdrową! Idźcie teraz, nie zatrzymuję was. Muszę odpocząć po tej wielkiej radości.
Uśmiechnęła się do Pauli i Grzegorza, poczem wolno opierając swoją blond główkę na poduszkach, przymknęła oczy, ażeby we śnie zatrzymać wielkie szczęście, jakiem przepełnioną była jej dusza.
Wszyscy wyszli z pokoju.
— Nie mogę wątpić — mówił do siebie Rittner. — Doktor Vernier jest tym samym doktorem, co w Melun leczył panią Delariviére. Ale kto może być ta młoda osoba, której nie wymieniono nazwiska? Jest w tem coś tajemniczego i niebardzo bezpiecznego.
— Ah! proszę pani! — wykrzyknął Grzegorz, wychodząc z pawilonu — czy pani nie wydaje się tak jak mnie, że nas tu sprowadziła ręka Opatrzności? Odnaleźć jednocześnie i matkę i córkę i to tak niespodzianie! To nie prosty przypadek to zrządził! Widocznym jest w tem palec Boży.
— Zapewne! — odrzekła uroczystym głosem Paula. — Dla pana to szczęście! Dla Edmy i jej matki, to zdrowie! Dla mnie, to zemsta!
Posłyszawszy te słowa, Rittner zadrżał od stóp do głów. Kilka kropel zimnego potu wystąpiło mu na czoło. Czuł, jak mu włosy powstają na głowie.
— Zemsta! — powtórzył zdziwiony.
— Tak panie — odpowiedziała Paula. — Dziwi to pana.
— Nie chcę wierzyć własnym uszom. Przecie pani nie nienawidzi ani pani Delariviére, ani jej córki?
— Kocham obydwie z całej duszy! Pan mnie rozumiesz, nieprawda? W kilku słowach wyjaśnię panu te ciemności: Przed chwilą, nieszczęśliwe stworzenie, Matylda Jancelyn, wymówiła przy panu nazwisko zamordowanego Fryderyka Baltus. Ja się nazywam Paula Baltus i szukam mordercy mojego brata, albo wspólnika tego mordercy...
Rittner o mało nie zemdlał.
— Paula Baltus! Mścicielka, której obawia się najbardziej w świecie! Ona tutaj, przy nim, przed nim, patrzy na niego! Kto wie, czy ten wzrok, przed którym drżał, nie zagłębi się do jego duszy, nie wyczyta, co się dzieje w niespokojnym jego sumieniu? Spokoju, silnej woli, albo jestem zgubiony! — pomyślał Frantz, pochylając się nisko przed młodą dziewczyną, ażeby ukryć bladość i przerażenie.
— Doktorze — zapytał pomocnik, czy będziemy w dalszym ciągu odwiedzać chore?
— Już dwunasta — odrzekł Rittner, ukrywając swoje pomieszanie. — Śniadanie musi być podane. Spodziewam się, że panna Baltus i pan Grzegorz Vernier raczą zasiąść przy moim stole, który dzisiaj jeszcze do mnie należy.
— Ale z największą przyjemnością — odrzekła Paula — przyjmujemy pańskie zaproszenie.
Grzegorz rzekł tymczasem do młodego pomocnika.
— Pamiętaj pan o pani Delariviére.
— Sam ją natychmiast poprowadzę do pawilonu panny Edmy, do mieszkania, jakie obok córka jej zajmuje.
— Idź pan zaraz, nie trać ani chwili czasu. Później dokończy pan odwiedzin, przerwanych okolicznościami tak niespodziewanemi.
Doktor Schultz oddalił się.
Rittner odzyskał zwykłą pewność siebie, ale atmosfera domu w Auteuil stawała się nie do zniesienia. Gdyby nie obawa zdradzenia się, byłby uciekł natychmiast.
Weszli do sali jadalnej. Grzegorz zmienił się do niepoznania. Gdy nadzieja wróciła mu do duszy, czarne chmury oblegające go od dni kilku, zeszły z czoła, uśmiech powrócił na usta. Rozmowa przy stole toczyła się naturalnie o Joannie i Edmie. Rittner opowiedział w jaki sposób bankierówna dostała się do zakładu, aby była razem z matką. Opowiedział także o usiłowanej ucieczce, o której czytelnicy nasi już wiedzą.
Około trzeciej kazał sprowadzić powóz i zapakować swoje bagaże, z wyjątkiem skórzanego woreczka, z którym się nie rozłączał.
Pożegnał się z Paulą i Grzegorzem, uścisnął rękę Schultza, wsiadł i odjechał z ogromnym majątkiem i nadzieją zaokrąglenia go jeszcze w przyszłości.
Panna Baltus i Grzegorz zaraz potem powrócili do Edmy.
Pani Delariviére, jak już powiedzieliśmy, została pomieszczoną w apartamencie obok córki.
Edma była niezmiernie uszczęśliwioną, tem bardziej, że Grzegorz pozwolił, aby matka przepędzała u niej codziennie parę godzin. Oz
Nadszedł czas, że Paula, aby przed nocą dostać się do Melun, musiała podążać na stację kolei.
— Nie żegnam cię, kochana pieszczotko — rzekła, ściskając Edmę — bo przyjadę tutaj jutro.
— A więc do jutra — szepnęła młoda dziewczyna — kochaj mnie, jak ja cię kocham.
Zamiast odpowiedzi, Paula uściskała znowu chorą.
Na stacji w Melun zastała czekający na nią powóz.
— Przed paru godzinami przyniesiono depeszę do pani — powiedział lokaj, podając kopertę.
Depesza, datowana z Nowego Jorku, pochodziła od Fabrycjusza. Donosił w niej o bliskim przyjeździe swoim.
— Tyle naraz szczęścia! — pomyślała Paula — Pan Bóg nie opuścił mnie zatem zupełnie!
Poszła się pomodlić do pokoju brata a potem położyła się spać, i zaraz prawie zasnęła. We śnie ukazał się jej Fabrycjusz, klęczący przed nią i całujący jej ręce, to znów Matylda Jancelyn, wymawiająca w swojej warjacji nazwisko zamordowanego brata.
Tegoż samego dnia inna depesza od Fabrycjusza nadeszła do Neuilly Saint James pod adresem Laurenta, donosząca także o bliskim przyjeździe.
Intendent zacierał ręce z radości.
— Dom się ożywi i wszystkim nam raźniej będzie — wykrzyknął i kazał zaraz czyścić, sprzątać, porządkować, jak gdyby państwo mieli zaraz wieczorem albo nazajutrz rano przybyć.
Klaudjusz Marteau wybierał się do pani Tallandier z zapytaniem, czy odda mu do nauki swojego Piotrusia.
Eksmarynarz postanowił trzymać się u Fabrycjusza Leclére, dopóki nowy jaki dowód, ostatecznie przekonywujący nie zmusi go do działania.
— Nieraz — mówił sobie — było już tak, że niewinnego zupełnie człowieka posądzano niesłusznie. Może pan Fabrycjusz zgubił swój rewolwer, może go ukradziono, może ja źle zrozumiałem znaczenie biletu, w którym jest wzmianka o czeku Fryderyka Baltusa i o tem P. i R. Trzeba będzie jeszcze trochę poczekać.
Nazajutrz po dniu, w którym Grzegorz objął w posiadanie dom zdrowia, Paula Baltus wcześnie wyjechała z Melun i przybyła do Auteuil. Myślała przepędzić tutaj ze dwa tygodnie i zamieszkała w pokoiku obok Edmy.
Panna Delariviére, widząc ziszczone swoje marzenia — Grzegorz znajdował się przy niej — dogląda matki i wyleczy ją napewno — nabrała odwagi i nadziei, ale osłabienie się nie zmniejszało.
Młody doktor zajął się kuracją Joanny, a różniła się ona w zupełności od kuracji, prowadzonej przez Rittnera.
Edma bardzo go niepokoiła. Różnorodne wzruszenia, jakich doznawała od czasu wyjścia z pensjonatu Saint-Maude, aż do dnia dzisiejszego, szybko się rozwinęły i spowodowały ubytek krwi, nazywany anemią. Chociaż choroba uczyniła znaczne postępy, Grzegorz obiecywał sobie zwalczać ją energicznie.
— Kochany doktorze — spytała Paula — wysiadając z powozu — cóż ci się stało dzisiaj?
— Dlaczego mnie pani pyta o to?
— Wczoraj zdawałeś się pan taki wesoły, bolesna przeszłość nie istniała dla ciebie. Dzisiaj wyglądasz smutno, straciłeś energję, jesteś jakby zniechęconym.
— Zniechęconym nie, ale zmartwionym jestem trochę — odrzekł Grzegorz.
— Z jakiego powodu?
— Dużo się zastanawiałem i bardzo jestem zaniepokojony.
— Z powodu Edmy?
— Właśnie. Biedne dziecko tyle wycierpiało. Słyszałaś pani, mój poprzednik zapewniał nas, że jest słabą i nie mylił się, nie przesadzał wcale.
— Wielki Boże! co pan mówisz?
— Niestety! prawdę szczerą.
— Czy jest jakie niebezpieczeństwo?
— Lada moment przyjść może.
— Jednakże wyleczysz pan Edmę?
— Może przy pomocy Bożej moje starania i poświęcenie przyjdą z pomocą nauce.
— Pan Bóg ci dopomoże, doktorze. Edma musi żyć, aby być szczęśliwą.
Grzegorz uścisnął ręce panny Baltus, która odezwała się po chwili.
— A pani Delariviére? Cóż pan o niej sądzi? Czy się stan jej pogorszył?
— Przeciwnie. Pani Joanna, przy kuracji, jaką dziś rozpocząłem, a która ją wzmacniać będzie, niezadługo potrafi wytrzymać próbę stanowczego doświadczenia, jakiego postanowiłem spróbować. Jeżeli sławny mój profesor doktor V. podzieli moje zdanie, a tak sądzę... tak się spodziewam...
— To wszystko będzie dobrze, Czy masz pan jeszcze jaką przyczynę zmartwienia?
— Mam jeszcze jednę.
— Czy mogę pana zapytać o nią?
— Ta biedna panna Jancelyn, którą tu przyprowadzono przed trzema dniami, a która w swoim napadzie wymówiła przed nami onegdaj nazwisko brata pani.
— Matylda?
— Tak.
— Żywo mnie ona również zajmuje — zawołała Paula. — Myślałam, że Fryderyk znał się kiedyś z tą kobietą i przerzuciłam dziś rano wszystkie jego papiery, przejrzałam wszystkie listy biednego brata w nadziei, że uda mi się odnaleźć choć jedno słowo, mające naprowadzić mnie na domysł jaki.
— I nic się pani nie dowiedziała jednakże?
— Nie, nie znalazłam żadnej wzmianki, żadnej wskazówki. Ale to niczego nie dowodzi. To jest coś niezmiernie dziwnego, coś doprawdy niewytłómaczonego, ażeby Matylda Jancelyn, która zwarjowała w kilka miesięcy po morderstwie, wspominała nazwisko mego brata i przytaczała liczbę, która się zgadza zupełnie z liczbą, wymienioną na czeku, oddanym memu bratu na kilka godzin przed śmiercią, na czeku, który mu został ukradziony po śmierci.
— Rzeczywiście, to wydaje się niewytłómaczonem, ale może wice-hrabia Langenois będzie w możności rozwiązać nam tę zagadkę.
— A czy już był?
— Nie, ale prędzej czy później przyjdzie tu niezawodnie.
— Czy widziałeś pan dzisiaj Matyldę?
— Byłem u niej rano.
— Czy wydaje się spokojniejszą?
— Tak, ale to spokój bardzo względny. Napady zapewne nie będą tak częste, ale powtarzać się będą napewno i chora nie będzie uleczalną.
— Czy napisałeś pan do doktora V., tak jak miałeś zamiar?
— Napisałem do niego przed godziną z zawiadomieniem o nabyciu domu zdrowia i sam dziś jeszcze pojadę do niego dla przekonania się, czy, jak mi obiecał, zajmuje się moją sprawą.
— Niechże się spieszy. Bo wyobraź sobie tylko, mój przyjacielu, o szczęściu pana Delariviére, jeżeliby za przyjazdem zastał Joannę przy zdrowych zmysłach!
— Czy prędko wraca?
— Tak — odrzekła, rumieniąc się trochę, panna Baltus. — Otrzymałam wczoraj wieczór depeszę od pana Fabrycjusza Leclére. Donosi mi, że razem z wujem wsiedli na okręt, wracający do Francji. Pan Delariviére w swojej żonie widzi całe swoje szczęście, całą nadzieję. Gdybyś mu ją pan oddał zdrową, nicby panu nie odmówił. W swojej wdzięczności otworzyłby ci ramiona i nazwał synem swoim.
Grzegorz miał odpowiedzieć, gdy jeden z urzędników zakładu przyniósł mu kartę wizytową.
— Ten pan czeka w salonie — powiedział.
— Nie przeszkadzam — odezwała się Paula — pójdę do Edmy.
Doktor spojrzał na kartę.
— Ah! — wykrzyknął — to on!...
— Kto? — spytała panna Baltus.
— Wice-hrabia de Langenois.
— Idź coprędzej doktorze... bo może od pana de Langenois dowiemy się czegoś.
I Paula udała się do apartamentu Edmy, Grzegorz Vernier do salonu.
Gdy wszedł, gość podniósł się z krzesła. Obaj skłonili się sobie.
— Panie odezwał się przybyły — jestem wice-hrabią de Langenois. Czy z panem dyrektorem Rittnerem przyjemność mam mówić?
— Nie, panie, ale z jego następcą... Jestem doktorem Vernier i od wczoraj stanąłem na czele tego zakładu.
Wice-hrabia skłonił się powtórnie.
— Przychodzę, proszę pana, dowiedzieć się o osobę bardzo mi drogą...
— O pannę Matyldę Jancelyn?
— Tak... Czy nie polepszyło się tej nieszczęśliwej?
— Wskutek energicznych środków jest maleńka zmiana na korzyść.
— Czy to polepszenie będzie coraz większe? — zapytał żywo pan Langenois?
— Nie wiem. Kilka pytań, na jakie pan raczy mi odpowiedzieć, pomogą mi do sformułowania stanowczej opinii.
— Niech pan z łaski swej zapytuje... Odpowiem, jak będę mógł najlepiej.
— Przyczyną warjacji, jak mi mówiono, było ogromne przerażenie podczas pożaru?
— Wpłynęło to ostatecznie, ale przed tem jeszcze umysł jej zaniepokojony został zajściem pomiędzy mną a jej bratem, zajściem bardzo drażliwem, przy którem była obecną...
— W kwestji pieniężnej, nieprawda?
Paweł de Langenois spojrzał na doktora zdziwiony.
— Tak, proszę pana! Ale skąd pan wie o tem?
— Z niektórych słów, jakie panna Jancelyn wymawia podczas napadów... Powtarza nieustannie liczbę dwudziestu tysięcy franków... Czy panowie rzeczywiście mówili o tej sumie?
— Tak panie... Szło o czek, dany przezemnie pannie Jancelyn, o czek, który sfałszowano i powiększono sumę.
— Fałszerstwo! — wykrzyknął Grzegorz.
— Nie, panie, pomyłka tylko — odrzekł żywo pan de Langenois.
— Oprócz tej cyfry dwudziestu tysięcy franków — ciągnął Grzegorz Vernier — panna Jancelyn wspomina pewne nazwisko, o którem może od pana dowiem się bliższych szczegółów.
— Cóż to za nazwisko? — zapytał wice-hrabia.
— Nazwisko Fryderyka Baltusa.
Pan de Langenois potrząsnął głową.
— Nie mogę panu nic powiedzieć... Raz tylko jeden podczas nocy, kiedy się paliło, usłyszałem pannę Matyldę, wymawiającą to nazwisko. Nie znam go jednak zupełnie... Nic w tem nie ma dziwnego, całą młodość moją przepędziłem na wsi, a w Paryżu mieszkam dopiero od kilku miesięcy...
— Panna Jancelyn jest paryżanką?
— Tak, panie.
— Miała wiele znajomości?
— Bardzo dużo — odrzekł wice-hrabia — za dużo nawet — dodał z westchnieniem.
— Nie chciałbym panu powiedzieć nic obrażającego — ciągnął Grzegorz — a jednakże muszę to powiedzieć. Panna Jancelyn należała do... do... wykolejonych...
— Zanim mnie poznała...
— Wyobraź pan sobie, że do tego nazwiska Fryderyka Baltusa odnosi się historja zupełnie podobna, o jakiej mi pan powiedziałeś...
— O podobnym czeku?
— Tak, panie...
— Przez tego Fryderyka Baltusa?
— Nie, ale na jego zlecenie.
— Czy spostrzeżono fałszerstwo?
— Po wypłaceniu.
— I cóż wynikło z tego wykrycia?
— Fałszerz się przeląkł i dla odzyskania czeku zamordował człowieka.
— Morderstwo? — powiedział z oburzeniem wice-hrabia.
— Tak.
— A morderca został przytrzymany?
— Nie.
— Ależ to okropne!
— Tem okropniejsze, że zamiast tego łotra, ścięto nieszczęśliwego, który według wszelkiego prawdopodobieństwa był zupełnie niewinny.
Zapanowało chwilowe milczenie. Pan de Langenois głęboko się zadumał.
Grzegorz mówił dalej:
— Więc panna Jancelyn ma brata?
— Tak, panie.
— Czy wie, że siostra zwarjowała?
— Nie wiem...
— Nie zawiadomiłeś go pan?
— Zaledwie że go znam, proszę pana... Widziałem go wszystkiego dwa razy u panny Jancelyn.
— Miałeś pan z nim jednak rachunki, skoro omyłka na dwadzieścia tysięcy franków mogła się zakraść w jednym z czeków...
— Nie mówiłem panu o tem — odrzekł Paweł Langenois. — Rachunki, o jakich mowa, miały miejsce pomiędzy bratem i siostrą... Omyłka na moją krzywdę powstała wskutek szczególnej okoliczności.
— Podrobienie czeku to jest fałszerstwo. które panu podoba się nazywać omyłką... Jeżeli tak nalegam niegrzecznie, to tylko dlatego, że tym tylko sposobem natrafić mogę na ślad nędznika, o którym przed chwilą panu mówiłem.
— Nic nie rozumiem...
— Nadejdzie może czas, że pan wszystko zrozumiesz...
— Podejrzywa pan brata Matyldy o zbrodnię?
— Nie oskarżam nikogo, tylko szukam.
— Ja, proszę pana, tylko mogę mu powtórzyć, że brat panny Jancelyn był mi zupełnie prawie nieznanym. Stosunek z nim był mi bardzo wstrętnym. Widziałem go dwa razy... Jeżeli zawinił względem mnie, wybaczam mu i gorzko żałuję, że sprzeczka z nim przyczyniła się do takiego nieszczęścia Matyldy...
— Czy nie może mi pan powiedzieć, gdzie znajdę pana Jancelyn?
— Wiem, że mieszkał na ulicy Taitbout... niedaleko bulwaru... myślę jednakże, że trudno będzie odszukać go w Paryżu.
— Dlaczego?
— Bo właśnie kiedy był ostatni raz u Matyldy, wybierał się w daleką podróż i przyszedł do siostry z pożegnaniem.
— A! a!... opuszczał Paryż?...
— Tak... za parę godzin siadać miał do wagonu.
— Dziękuję za te objaśnienia... Nie rozjaśniły one w zupełności tajemnicy, ale przynajmniej naprowadziły na drogę, po której dojdę do zupełnego światła.
— A teraz proszę pomówmy o Matyldzie — odezwał się pan Langenois. — Czy wyleczenie jest możliwem?
— Chce pan wiedzieć szczerą prawdę?
— Proszę o to.
— A więc pomieszanie zmysłów było tak gwałtownem, że nie mam żadnej nadziei ocalenia tej biednej istoty...
Paweł de Langenois zbladł i przysłonił oczy.
— Przynajmniej — zapytał — czy będzie żyć?...
— Kilka miesięcy może — odrzekł Grzegorz — ale zapewne nie dociągnie roku...
— Wice-hrabia wysłuchał tych słów z pozornym spokojem, ale głęboka zmarszczka na czole, zaciśnięte usta i ściągnięte brwi świadczyły o głębokiej jego boleści.
— Matylda więc jest straconą?...
Grzegorz skinął głową potakująco.
— Nie pozna mnie już nigdy? — pytał dalej Paweł.
— Nigdy...
— Panie, ja jej nie opuszczę... gotów jestem na wszelkie wydatki... brat się nią wcale nie zajmuje...
— Wszystko mi jedno... Moim obowiązkiem jest go wezwać, aby zawiadomił rodzinę, jeśli ta istnieje.
— Rozumiem, proszę pana i jestem nawet przekonany, że adres jest dokładny, numeru tylko nie pamiętam.
Wicehrabia opuścił dom zdrowia strasznie zgnębiony i nie mogąc zdać sobie sprawy z tego, co znaczyło to natarczywe wypytywanie doktora o Renégo.
— Ten René, to kiep pierwszego rzędu, ale zdaje mi się nieprawdopodobnem, aby mógł należeć w jakikolwiek sposób do zabójstwa Fryderyka Baltusa... Fałszerz to prawda...
zanadto był tchórzem, aby mógł napadać...
Paula czekała z niecierpliwością na Grzegorza.
— I cóż? — zapytała — czy pan de Langenois odjechał?
— Tak jest, proszę pani.
— Zapytywałeś go, doktorze, o tę młodą kobietę?
— Badałem go niby sędzia śledczy oskarżonego.
— Czy mógł pana objaśnić, skąd ta nieszczęśliwa wymieniła nazwisko mojego brata?
— Nie, proszę pani... Nic nie wie o tem zupełnie, ale za to opowiedział mi inne rzeczy dziwne, mające pewne dla mnie znaczenie.
— Co takiego?
Grzegorz powtórzył dosłownie Pauli Baltus rozmowę swoją z wice-hrabią Pawłem de Langenois.
— Mnie się to także wydało bardzo dziwnem — zauważyła sierota, gdy doktor skończył. — Cóż pan zamyśla zrobić?...
— Najprzód dowiedzieć się, kto jest właściwie ten pan René Jancelyn i czy naprawdę Paryż opuścił...
— Cóżbyś pan wnosił z tego wyjazdu?
— Poprostu, że obawiał się niebezpieczeństwa, które mu zagrażało. Nie wypytuj mnie pani w tej chwili, nie mogłem jeszcze dokładnie zebrać myśli, ale zastanawiam się nad tem i wkrótce będę mógł skutecznie działać w nowym swoim zawodzie, bo pokazuje się — dodał z uśmiechem — że urodziłem się na policjanta, a zostałem lekarzem... Jakże się miewa kochana Edma?
— Dobrze, doktorze, wzywa cię właśnie do siebie.
— Czy pani Delariviére jest przy córce?
— Tak, i jeżeli pan pozwoli, poprowadzę ją po obiedzie do ogrodu.
Dnie szybko mijały w Auteuil. W stanie zdrowia pani Delariviére widocznem było polepszenie. Biedna kobieta instynktownie przywiązała się do panny Baltus i nie chciała się z nią rozłączać. Symptomata choroby sercowej u Edmy zdawały się zmniejszać, ale nie odzyskiwała wcale siły, co wielce martwiło Grzegorza.
Oczekiwano niecierpliwie powrotu pana Delariviére i Fabrycjusza, ale tygodnie mijały od depeszy, otrzymanej z Nowego Jorku i widać ich nie było.
— Niemniej niecierpliwiono się w Neuilly Saint James, gdzie Laurent wymagał, aby od rana do wieczora cała służba była w pogotowiu.
Klaudjusz Marteau w dzień, oznaczony przez panią Tallandier, skoro świt udał się do Charenton na ulicę Paryską, na której mieszkała, chcąc się przekonać, czy pani Tallandier zdecydowała się oddać mu syna w naukę.
Matka i syn byli w domu, Klaudjusz zastukał.
Mały Piotr otworzył mu drzwi i wykrzyknął:
— Mamo, przyszedł pan Klaudjusz, marynarz z Neuilly!
— Dzień dobry, panie Klaudjuszu, jak się pan miewa?
— Dobrze, mój mały. Dzień dobry pani! Dziwi to może panią, że przychodzę tak rano, ale mój pan przyjeżdża w tych dniach, więc chciałbym dziś jeszcze wiedzieć napewno, czy pani zgadza się na moją propozycję i myślę, że dzisiaj da mi pani dobrą odpowiedź.
— Zawsze tak panu chodzi o mojego malca?
— Do pioruna, czy mi o niego chodzi? Więcej niż kiedykolwiek.
— A więc zobaczymy, porozmawiajmy trochę; niech pan siada.
— Tak, tak, porozmawiajmy, byle prędko. Mówiliśmy więc?...
— Namyśliłam się, posłuchałam rady pana M., który się nami interesuje i zgadzam się oddać panu Piotra.
— Brawo! kochana pani.
— Ale pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Że co dwa tygodnie przyślesz go pan na cały dzień do Charenton.
— Może pani na to liczyć, zgadzam się, nic wielkiego, dwa dni rekreacji na miesiąc. Co do zapłaty przypomina pani sobie, com mówił. Dwieście czterdzieści franków rocznie na początek, ubranie, życie, całe utrzymanie i udział w korzyściach z rybołówstwa, A poza tem wszystkiem nauka.
— Wszystko to bardzo mi się podoba. Kiedy mam go panu przyprowadzić?
Klaudjusz podrapał się za uchem.
— Jabym wolał zabrać go dzisiaj.
— Dzisiaj! wykrzyknęła pani Tallandier, którą myśl nagłego tego rozstania się z dzieckiem zaniepokoiła trochę.
— Chciałam mu przygotować trochę bielizny — dodała po chwili.
— Niema potrzeby — odrzekł Klaudjusz.
— Jakto?
— Przejeżdżając, zatrzymamy się w Paryżu, wstąpimy pod „Madonne de fleurs“ i kupimy wszystko, czego nam potrzeba, od pończoch, chustek do nosa, aż do beretu marynarskiego.. Pod „Madonne de fleurs“ widzi pani, można się ubrać od stóp do głów w pięć minut... Tam niczego nie brakuje.
— Przynajmniej niechby co przejadł przed obiadem.
— Oh tak, i pani także z synem zrobicie mi tę przyjemność i chodźmy razem z panem M. do restauracji niedalekiej. Czy zgoda?
— A więc dobrze, kilka chwil dłużej będę z dzieckiem.
— No to — ciągnął Klaudjusz — ubieraj się pani i chodźmy... Najprzód jednak zapłacę pani za pierwszy miesiąc za chłopaka.
Eksmarynarz, powiedziawszy to, wyjął z kieszeni luidora i położył go na stole.
— Matko — odezwało się dziecko z powagą, potrzeba z tego dać dwa franki na mszę świętą, wiesz...
— Tak, moje kochanie — szepnęła pani Tallandier, całując Piotra i zalewając się łzami. — Na mszę, za biednego twojego ojca...
— Mamo... kochana mamo... nie trzeba płakać... zobaczymy może kiedy mojego ojca... zobaczymy...
Pani Tallandier smutnie potrząsnęła głową.
Chłopiec mówił:
— Spiesz się, mamo... Pan Marteau czeka na nas... Chodźmy na śniadanie. — I dziecko pociągnęło matkę.
Słowa zamienione pomiędzy panią Tallandier, a małym Piotrem, dziwnie uderzyły Klaudjusza Marteau. Dziecko nie wierzyło w śmierć swego ojca, skoro mówiło o zobaczeniu go kiedyś, a jednakże domagało się mszy za niego.
Co to znaczyło?
Eksmarynarz, bardzo zaintrygowany, stawiał sobie pytania, ale nie umiał na nie znaleźć odpowiedzi.
Poszli do fabrykanta.
— No cóż? — zapytał ostatni, ujrzawszy matkę i syna w towarzystwie Klaudjusza. — Jużeście się ułożyli?
— Tak — odrzekła z westchnieniem pani Tallandier — zezwoliłam.
Chwała Bogu! Miałaś pani wielką rację. Dziecko jest dobre, inteligentne, a dzielny Klaudjusz Marteau nauczy go rzemiosła. To szczęście dla was obojga.
Fabrykant rozwinął rulon i podał pięć sztuk złota Klaudjuszowi, mówiąc:
— Oto sto franków, które przeznaczam na oporządzenie chłopaka.
Klaudjusz nie chciał przyjąć.
— Ja ich nie wezmę — powiedział.
— Dlaczego?
— Bo podejmuję się sam ubrać dzieciaka. Oddaj pan te pięć żółtaków pani Tallandier. Niech je złoży do kasy oszczędności, przydadzą jej się przy okazji.
— O! panie Marteau — zawołała wzruszona kobieta — jaki pan dobry!
— Nie tak bardzo... zabieraj pani pieniądze... Nie chcąc ich przyjąć, zrobiłabyś mi pani prawdziwą przykrość. Teraz zabierzemy się do śniadania, bo czas nagli.
W pół godziny później mały Piotr żegnał się z matką, nie bez obfitych łez z jednej i drugiej strony. A w godzinę później Piotruś, w ubraniu pomocnika okrętowego wraz z Klaudjuszem byli w drodze do Neuilly.
Klaudjusz podczas drogi myślał o pani Tallandier i o pewnych tajemniczych słowach, wymienionych przez dziecko.
— Więc, mój chłopcze — odezwał się nagle — zarządziłeś z pierwszej miesięcznej pensji ofiarę na odprawienie mszy świętej?
— Tak, panie Klaudjuszu.
— Czy zdarzyło ci się to poraz pierwszy?
— Nie, proszę pana... mama co miesiąc mszę zakupuje...
— Zawsze za twojego ojca?
— Tak, panie, za ojca...
— Ależ mówiłeś przecie, że masz nadzieję zobaczyć go kiedyś?...
— Zapewne, że mam nadzieję i wierzę w to nawet z całej duszy, bo kocham gorąco biednego tatusia.
— Więc żyje?
— Mama myśli, że nie, ja utrzymuję, że żyje.
— I nie wiecie nic, co się z nim stało?
— Nie, panie Klaudjuszu.
— Zniknął?
— Tak.
— Dawno?
— Od kilku miesięcy...
— Jakże się to stało?
— Byliśmy bardzo biedni... Ojciec pojechał zagranicę, ażeby zarobić tam trochę pieniędzy i przytrafiło mu się nieszczęście.
— Jakie nieszczęście?
— Został raniony, jak mi mama mówiła. Powrócił. Byliśmy w ostatniej nędzy. Mnie przez litość wzięli na folwark. Mama była w szpitalu... Przyjechał z powrotem, nie zobaczywszy się z nami wcale i odtąd nie słyszeliśmy o nim... przynajmniej mama nic mi nie mówiła.
— W jakiej epoce przybył do was?
— Na początku zeszłej zimy... mrozy były bardzo duże...
— A w jakim kraju bawił?
— Słyszałem, że w Szwajcarji.
— A matka nie pisywała do niego? nie poszukiwała go wcale?...
— Oh! bardzo... bardzo poszukiwała tatusia.
— I zawsze bez skutku?
— Zawsze.
— Czem się zajmował twój ojciec?
— Pracował w kopalniach.
— W jaki sposób został skaleczony?
— Kawał kamienia zwalił się na niego, tak przynajmniej pisał do mamy. Ź
— Więc nie mógł powrócić?
— Nie, panie Klaudjuszu, prawą rękę miał zgniecioną...
— Prawą rękę?
— Tak.
Klaudjusz znowu się zamyślił. Historja tego nieszczęśliwego człowieka wzruszyła go bardzo. Rozumiał, że dziecko wiedziało to tylko, co mu mówiła matka, ale marynarz odgadywał poza tem okropną jakąś historję. Musiał się w tem ukrywać jakiś sekret rodzinny... Nie wypytywał więcej chłopca.
Biła piąta, gdy Klaudjusz Marteau i jego mały pomocnik przybyli do Neuilly. Laurent przyjął Piotra z zachwytem.
Malec nosił nowe ubranie swoje z gracją, a nadto twarzyczka jego, nie tyle ładna, ile inteligentna, oddychała szczerością. Podobał się od pierwszego wejrzenia. Nie więcej jak w pół godziny, Piotr u całej służby zdobył już przyjaciół i wielką sympatję. Laurent kazał postawić łóżko w drugiej stancji pawilonu przy bulwarze Sekwany i eksmarynarz, znużony, zabrał chłopca do spania.
— Słuchaj — powiedział mu, rozbierając się do snu — mam ci coś do powiedzenia i zaraz ci powiem, dlatego, żebym nie zapomniał. Czy możesz mnie jeszcze wysłuchać?
— O! mogę, panie Klaudjuszu...
— A więc uważasz!... Nie trzeba nic opowiadać tutaj o twoim ojcu... o jego podróży... kalectwie... zniknięciu... Nie trzeba nikomu nic opowiadać.
— Niech pan będzie spokojny, panie Klaudjuszu — odrzekło dziecko. — Będę milczał, jak grób. Będę panu we wszystkiem posłusznym, jak mojej matce.
— Do pioruna, jaki z ciebie dobry chłopak! — wykrzyknął majtek z czułością, obcierając załzawione oczy. — Daleko szukać takiego! Dobranoc ci, moje dziecko, dobranoc... do jutra!... Wyśpij się dobrze i niech słońce cię nie budzi... Później wstawać będziemy razem z ptaszkami.
I Klaudjusz Marteau, który już zaczynał przywiązywać się do chłopaka, jak do własnego syna, bardzo zadowolony poszedł rzucić się na łóżko. W pięć minut potem spał, jak zabity, chrapał, aż się ściany trzęsły.
W domu zdrowia w Auteuil, doktor Vernier był zaniepokojony i zmartwiony. Napisał do dawnego swojego profesora i spodziewał się, że sławny doktor sam przybędzie z odpowiedzią. Tymczasem nie dawał on żadnego znaku życia. To milczenie niepokoiło Grzegorza i zdawało mu się złą wróżbą. Powiedział Pauli Baltus, na jaką straszną próbę miał wystawić biedną Joannę, ażeby rozum odzyskała, ale sam nie chciał brać na siebie takiego ryzyka bez pomocy, albo przynajmniej bez upoważnienia sławnego profesora.
Doktor V. miał przeciąć kwestją nadzwyczajnie ważną. Miał pochwalić zamiary młodego doktora albo je zniweczyć.
Właśnie zdecydował się pewnego dnia pojechać do Paryża, gdy mu zaanonsowano wizytę doktora V. Uprzedził natychmiast pannę Baltus i udał się z nią do salonu na przyjęcie gościa.
Znakomity uczony skłonił się Pauli i po przyjacielsku uścisnął ręce Grzegorza, uszczęśliwionego i dumnego z odwiedzin tak znakomitego uczonego.
— Pozwól mi, czcigodny profesorze, przedstawić sobie pannę Baltus, która, poznawszy mnie zaledwie, zdecydowała się powierzyć mi znaczną sumę na kupno tego zakładu.
— Winszuję pani — rzekł profesor — bo że nigdy fundusze jej nie były lepiej pomieszczone za to zaręczam uroczyście. Z mojej strony, a także w imię nauki dziękuję pani, żeś dopomogła doktorowi Vernier.
Paula zarumieniła się trochę, słysząc te słowa, a profesor V. mówił dalej:
— Tak więc, kochany uczniu, ustaliłeś się już zupełnie.
— Zupełnie, panie profesorze.
— Rozpocząłeś praktykę?
— Rozpocząłem, profesorze.
— I masz u siebie osobę, o której wspominasz w swoim memorjale?
— Tak, profesorze...
— Czy prowadzisz jej kurację podług tego, coś mi napisał?
— W zupełności.
— Czy dotąd rezultaty są dobre?
— Tak mi się zdaje...
— Przekonamy się o tem; wizyta moja ma podwójny cel, chciałem ci powinszować i zobaczyć chorą przed stanowczą odpowiedzią na twoje pytanie.
— Owszem, niech szanowny profesor raczy się przekonać.
— Czy napady majaczenia są częste?
— Powtarzają się coraz rzadziej i coraz słabiej.
— Czy miewa je dwa do trzech razy dziennie?
— Nie, raz tylko na dwa dni...
— O jednej i tej samej porze?
— Tak.
Doktor V. zmarszczył czoło. Paula i Grzegorz czekali zaniepokojeni.
— Kochany profesorze — powiedział Grzegorz — te ostatnie napady zaniepokoiły cię, wszak prawda?
— Tak... obawiam się, aby nie były to symptomata niebezpieczne...
— Obawiasz się może, aby szybkie polepszenie nie przeszło w stan chroniczny?
— To właśnie miałem na myśli...
— W takim razie — odezwała się Paula — nie byłoby nadziei wyleczenia?
— Niestety! proszę pani — odrzekł stary profesor. — Bo zupełne sparaliżowanie mózgu nie pozwoliłoby mu odzyskać władzy i w bardzo krótkim czasie śmierć by sprowadziło.
Paula Baltus pobladła.
— Czy pani Delariviére jest kuzynką pani? — zapytał.
— Nie, kochany profesorze. Ale pannie Baltus bardzo zależy na tem, ażeby pani Delariviére zdrową była.
I Grzegorz opowiedział w krótkości dlaczego Pauli chodziło tak bardzo o wyleczenie Joanny. Doktor V. wysłuchał opowiadania z głęboką powagą.
— Rozumiem panią i podzielam obawę. Nie chcę jej przedłużać ani chwili.
— Chodźmy zaraz do pani Delariviére.
— Powiedz mi, kochany uczniu, jaki jest zwykły stan moralny chorej?
— Głęboka melancholja.
— A stan fizyczny?
— Zadawalniający, dobrze zbudowana, bardzo nerwowa i nadzwyczaj wrażliwa.
— Czy błyski przytomności pojawiają się czasami?
— Rzadko i przechodzą tak szybko, iż nie można nawet napewno nic co do tego powiedzieć.
— Dobrze, wiem już dosyć. Prowadź mnie do chorej.
— Następnie szanowny profesor raczy zjeść z nami śniadanie, nieprawda?
— Z całego serca.
Panna Baltus wyszła dla wydania rozkazów, ale prawie zaraz powróciła.
Na progu pokoju Joanny doktor V. się zatrzymał.
— Czy pani Delariviére widuje pannę Baltus?
— Tak, doktorze.
— No to niech pani raczy wejść pierwsza, chcę zobaczyć, jakie pani zrobi na chorej wrażenie.
Paula otworzyła drzwi. Joanna siedziała przy stole i bawiła się zwiędłymi kwiatami. Podniosła się bardzo wolno. Smutny uśmiech zarysował się na jej ustach, postąpiła parę kroków do przybyłej, którą wzięła za rękę, zaprowadziła do stołu i szepnęła:
— Kwiaty, kwiaty dla anioła światłości?
Doktor V. z Grzegorzem weszli za panną Baltus. Słysząc słowa Joanny, profesor dał znak Pauli, aby milczała i po cichu zapytał Verniera:
— Kogo nazywa aniołem światłości?
— Albo córkę, albo pannę Baltus.
Stary uczony zbliżył się do chorej, która spojrzała na niego błędnemi oczami i podała mu kwiatek. Wziął ten kwiatek i powiedział do Grzegorza po cichu:
— Nie trać ani szczegółu z tego, co będziesz widział i słyszał.
Głośno zaś i ostro odezwał się do Joanny:
— Poco te kwiaty?
— Na girlandę dla anioła światłości — odpowiedziała biedna kobieta.
— Skąd je wzięłaś? — pytał doktor coraz groźniejszym głosem.
— Dali mi je — odpowiedziała Joanna cała drżąca.
— Kto ci je dał?
— Ogrodnik.
Paula i Grzegorz słuchali milczący i zdziwieni. Widocznym był wpływ uczonego doktora na panią Delariviére. Odpowiedzi jej zdawały się im jakimś cudem. Doktor V. chwycił rękę Joanny, nie śmiejącej już spojrzeć na niego.
— Zabraniam ci na przyszłość przyjmować kwiaty — zawołał groźnie.
A że chora milczała, dodał:
— Czy słyszysz?
— Słyszę — szepnęła słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem — słyszę.
— Czy będziesz posłuszną?
— Będę.
— Widzisz dobrze, że te kwiaty są czerwone! — mówił doktor — i powiem ci dlaczego. Dlatego, że powalane są krwią, jak stopnie szafotu.
Możnaby sądzić, że prąd elektryczny uderzył w Joannę. Odskoczyła i z dzikim wyrazem oczu spojrzała na doktora
— Boże — szepnęła panna Baltus do ucha Grzegorza — gotów wywołać napad.
— Cicho! — odrzekł szeptem młody człowiek.
Joanna podniosła głowę i patrzyła na doktora, który wpatrywał się w nią z natarczywością pogromcy. Usta jej drżały, a złość wstrząsała całem ciałem.
Doktor V. mówił dalej:
— Czy mnie słyszysz?... na tych kwiatach jest krew, krew jak na szafocie.
— Krew — mruczała Joanna — szafot, szafot.
Rysy jej się ściągnęły. Chciała wyrwać rękę, ale silne palce uczonego ściskały ją jak w kleszczach. A głosem coraz groźniejszym mówił dalej:
— Zabraniam ci wymawiać tych słów. Zabraniam nawet o nich myśleć,
Joanna głucho jęknęła, zaczęła się szarpać, nakoniec zupełnie osłabła. Grzegorz i Paula chcieli się zbliżyć. Doktor V. dał znak, ażeby zostali na miejscu. Trzymając ciągle Joannę za rękę, pociągnął ją ku sobie i zapytał znowu:
— Chcesz jeszcze kwiatów?
— Nie! nie! — odrzekła chora z gestem przerażenia. — Nie chcę kwiatów.
— Jesteś posłuszną, to dobrze; siadaj! Rozkazuję ci być spokojną. Masz spać.
Pani Delariviére osunęła się na fotel, pochyliła głowę i przymknęła oczy.
Grzegorz i Paula doznawali dziwnego uczucia ludzi, którzy przypadkowo byli świadkami sceny fantastycznej magnetyzmu.
— To co usiłowałem uczynić w waszej obecności, kochany uczniu — odezwał się profesor V. — pozwala mi sformułować teraz dokładną opinję, której nie mogłem wyrobić sobie przedtem. Paraliż mózgu nie jest zupełny. Wrażliwość nie wygasła. Pani Delariviére, jak mi się zdaje, może odzyskać rozum.
— Ah! — wykrzyknęła rozpromieniona panna Baltus — cóż to za szczęście!
— Nie zapominaj tego, coś widział — mówił dalej doktor V. — zwracając się do swojego ucznia — i skorzystaj z nauki. W pewnych wypadkach pomieszania zmysłów silna wola lekarza jest najlepszym środkiem wyzdrowienia. Wypada w potrzebie być stanowczym, ostrym, tyranem nawet — nie zapomnij o tem.
— Nie zapomnę! — odpowiedział Grzegorz.
— Teraz chodźmy na śniadanie, potem będziemy rozmawiać o stanowczem doświadczeniu, o jakiem mi pisałeś, żądając mojej rady.
— Służę, kochany profesorze.
Panna Baltus i obaj lekarze opuścili pokój, pozostawiając Joannę uśpioną głęboko.
Podczas śniadania doktor V. zarzucał pytaniami Grzegorza i zdawał się uradowany jego jasnemi i dokładnemi odpowiedziami. Po kawie przeszli do gabinetu.
Serce Pauli silniej zabiło. Od tego, co tam będą mówili, zależeć będzie zapewne uzdrowienie pani Delariviére, o co tak bardzo chodziło sierocie, zajętej swoją zemstą.
— Przystąpmy otwarcie do rzeczy, mój kochany uczniu — mówił doktor V. — Przejrzałem twój materjał z uwagą, na jaki zasługiwał, a szczególniej zastanawiałem się nad dziwnemi sposobami, na jakie liczysz w zwalczaniu złego.
— I cóż, profesorze? — zapytał Grzegorz — jak te sposoby uważasz?
— W zasadzie dobre, ale stanowczo nie zgadzam się na sposób wykonania.
— Jakto?
— Zaraz ci wytłómaczę. Wystawiać chorą na podobny postrach, jaki nabawił ją warjacji, spowodować gwałtowne wstrząśnienie mózgowe i oczekiwać od tego wstrząśnienia powrotu równowagi, oto pański cel. Pochwalam go, ale pan chcesz sprowadzić przestrach przez scenę dramatyczną, jaką widujemy w teatrach, chcesz pan dać pani Delariviére fikcyjną egzekucją, odegraną przez aktorów, albo raczej figurantów, którym wyznaczysz role. To sposób niedobry. Żadnych komedji, kochane dziecko, żadnych fikcyj. Rzeczywistość w całej swej okropności, wierzaj mi, inaczej chybisz celu a nowe usiłowanie nie będzie już możebnem.
— Co?... — szepnął przerażony młodzieniec. — Pan chciałbyś?...
— Chcę, żeby pani Delariviére zobaczyła raz jeszcze to, na co patrzyła w Melun. Chcę, żeby zobaczyła skazańca, wchodzącego na stopnie szafotu i głowę skazańca spadającą do kosza, ja tak tylko rozumiem.
— A! — wykrzyknęła Paula — to okropne!
— Zapewne, że okropne, proszę pani — odrzekł doktor — ale ta właśnie okropność widoku wywoła w chorej reakcję piorunującą, a rezultatem onej będzie zupełne wyzdrowienie albo śmierć.
— Śmierć — powtórzył Grzegorz.
— Trzeba przyjąć alternatywę, moje drogie dziecię, gdy się używa jednego z tak heroicznych środków. Wybawia on, albo zabija. Wstrząśnienie przywróci pani Delariviére rozum, albo pozbawi ją życia.
— A! — rzekła panna Baltus — jeżeli pani Delariviére odzyska rozum, czyż będzie pamiętać?
— To nie ulega wątpliwości, ale konieczną będzie wielka ostrożność, dla otrzymania równowagi moralnej w nowych okolicznościach, stanowczych tą razą.
Grzegorz zamyślił się. Doktor V. go zapytał:
— No co? Czy nie podzielasz zmian, jakie chcę zaprowadzić w twoim planie?
— Owszem, pochwalam je zupełnie, ale to mnie przeraża.
— To konieczność, na którą przystaniesz po głębszem zastanowieniu, pomyśl tylko o chwili, kiedy to możesz wykonać
— Chwila ta nie zależy odemnie, skoro będzie potrzeba koniecznie czekać skazania na śmierć i egzekucji.
— Ani jedno, ani drugie nie są rzadkością w Paryżu i sąsiednich departamentach.
— Czy nie przedstawią się pewne niemożebne przeszkody?
— Ja się podejmuję usunąć wszystkie, i uzyskać, kiedy nadejdzie czas, potrzebne pozwolenie; potrzeba, aby to ohydne widowisko przedstawiło się nagle twojej chorej, tak jak jej się przedstawiło za pierwszym razem. Zresztą kiedy nadejdzie ta chwila, nie opuszczę cię, będę ci asystował, bo nigdy jeszcze w mojej długoletniej praktyce nie byłem świadkiem bardziej interesującego doświadczenia. Jeżeli ci się uda, kochany uczniu, to na drugi dzień po doświadczeniu staniesz się sławnym i ogłoszą cię za świecznik nauki.
— Mało mnie obchodzi chwała — mruknął Grzegorz, który myślał o Edmie — inną ja za to otrzymam nagrodę.
Doktor V. wyjął z kieszeni zwój papieru, przewiązany sznurkiem i podał go Grzegorzowi.
— Oto jest twój memorjał, na marginesach znajdziesz moje uwagi i rady.
— Dziękuję, kochany profesorze, dziękuję z całej duszy.
— Pamiętaj, że zawsze jestem do twojej dyspozycji. Teraz cię pożegnam.
— Już?...
— Zbliża się godzina mojego wykładu, a nie chcę się spóźnić.
— Ale pan przyjdzie do nas?
— Obiecuję.
Stary uczony oddalił się, pozostawiając w duszy Pauli i Verniera nadzieję połączoną z obawą i pewnem przerażeniem.
— Co zrobimy? — zapytał Grzegorz.
— Czekajmy aż posiedzenia sądowe pozwolą nam działać — szepnęła ponuro młoda dziewczyna — jeżeli nie przyjdzie zdrowie, to śmierć przyjdzie napewno! Tak nam powiedział sławny doktor. To okropne, że aż mnie dreszcze przechodzą!
— Prawda, proszę pani, i gdybym nie miał ufności w sprawiedliwość Bożą, nie śmiałbym robić próby.
— Masz pan rację, panie Grzegorzu. Pan Bóg z pewnością nam dopomoże. Ale jakżebym chciała, żeby pan Delariviére był obecnym.
— Podług depeszy jego siostrzeńca, powrót nastąpi niezadługo.
— Upoważnienie bankiera koniecznem jest do tego, coś pan postanowił, nieprawda?
— Tak, proszę pani, koniecznem.
— A jeżeli on się nie zgodzi?
— Dlaczego nie miałby się zgodzić, a zresztą jeżeli się będzie wahał, to z pewnością znajdę sposób, aby go przekonać. Bardzo pragnę jego obecności i czekam na niego z pewną ufnością.
Panna Baltus potrząsnęła głową.
— A jednakże, cóż za alternatywa? Pomyśl pan tylko — mówiła Paula.
— Jeżeli nie nastąpi uzdrowienie, to śmierć nieunikniona!
Powróćmy do Fabrycjusza Leclére, którego pociąg, wychodzący z Hawru o dwunastej minut piętnaście w południe, wysadził na stacji świętego Łazarza o wpół do piątej.
Młody człowiek opuściwszy wagon, zabrał tylko walizkę zawierającą papiery wartościowe, a resztę bagaży pozostawił na składzie. Wsiadł zaraz do powozu najętego na godziny i kazał się zawieźć najprzód na ulicę Clichy do domu, w którym mieszkał przed przybyciem wuja. Od stróża dowiedział się, że Laurent z jakimś marynarzem zabrał rzeczy i kazał wywiesić kartę do wynajęcia.
— Czy znaleźliście lokatora? — zapytał Fabrycjusz.
— Nie, panie Leclére, ale nie ma nic straconego. Jeszcze nie czas wynajmowania mieszkań.
— Czy nadeszły do mnie jakie listy podczas mojej nieobecności?
— Nie.
— I nikt nie był?;
— Nie... Zapewne wszyscy musieli wiedzieć o pańskiej podróży.
— To dziwne — pomyślał Fabrycjusz — ani René ani Rittner nie byli dowiedzieć się o mnie. Co to może znaczyć?
Stróż mówił dalej:
— A! zapomniałem... Przyniesiono wezwanie wniesienia podatku. Pana nie było, więc go uiściłem.
— Dobrze... Podaj mi rachunek.
— Niema nic pilnego, proszę pana.
— Laurent pozostawił ci klucze moje?
— Tak jest, proszę pana... Były mi koniecznie potrzebne dla pokazywania lokatorom, poszukującym mieszkania.
— Daj mi je... Potrzebne mi na parę godzin.
— Służę panu...
Młody człowiek przeszedł podwórze, schował do szafki w murze walizkę swoją i dla większego bezpieczeństwa zasunął jakimś meblem, zamknął mieszkanie, wsiadł z powrotem do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Taitbout № 9.
Jak wiemy mieszkał tam René Jancelyn przed wyjazdem Fabrycjusza.
Tego samego dnia o tej prawie godzinie, kiedy Leclére dojeżdżał do stacji, Grzegorz Vernier opuszczał Auteuil, ażeby się udać do Paryża i zrobić wszystko, co tylko będzie możebne, dla zobaczenia René Jancelyn.
Panna Matylda Jancelyn, powierzona jego staraniom, dostarczała mu doskonałego pretekstu dla zaznajomienia się z bratem. Paweł de Langenois wskazał mu ulicę, ale nie wiedział numeru. Chodził od domu do domu, rozpytując stróży.
— Nie znamy — odpowiedziano mu wszędzie.
Pod numerem dziewiątym powtórzył pytanie, stróż mu odpowiedział, że zna Jancelyna doskonale.
— Czy zastałem go w domu?
— Nie, proszę pana, już tu nie mieszka... Są rzeczy tutaj jeszcze, ale sam pan René wyjechał...
— A kiedy ma powrócić?
— Wcale nie ma powwracać...
— Skądże to wnosisz?
— Z listu, jaki otrzymałem dzisiaj rano. Poleca mi sprzedać rzeczy, zapłacić komorne, a resztę jaka zostanie, zabrać dla siebie tytułem gratyfikacji.
— A! — odezwał się Grzegorz zawiedziony — a z jakiego kraju list jest datowany?
— Z Szwajcarji.
— Pan Jancelyn jest w Szwajcarji?
— Ładny to kraj podobno... — odrzekł stróż. — Ja, jak się pan domyśla, nie widziałem go nigdy w życiu, bo nie mam czasu na podróże...
— Od jak dawna pan Jancelyn u was mieszkał?
— Od trzech lat blisko.
— Dobrym był lokatorem?
— Śmietanka, panie!... Prawdziwa śmietanka... Komorne płacił regularnie, a porządny jak panienka. Wracał wprawdzie czasami trochę późno, to jest bardzo rano, ale przecież młodość musi szumieć!...
— A co robił pan Jancelyn?
— Jakto, co robił?
— Tak, jakie było jego zajęcie, fach?
— Bawił się tylko i używał przyjemności. Przypuszczam, że musiał pobierać rentę...
Młody doktor zrozumiał, że się niczego nie dowie, bo stróż sam nic nie wiedział.
— Dziękuję... — rzekł.
Grzegorz, wychodząc ze stancyjki stróża, spotkał się z jakimś młodym człowiekiem w grubej żałobie, wchodzącym w bramę. Usunął się, żeby go przepuścić, spojrzał nań i zdawało mu się, że go zna, że go gdzieś widział.
Nowo przybyły, którym był nie kto inny, tylko Fabrycjusz, zapytał tak samo jak i Grzegorz.
— Czy pan René Jancelyn jest w domu?
Doktor zadrżał, przystanął i nadstawił uszu.
Stróż taką samą dał odpowiedź, jak poprzednio.
— Wyjechał! — wykrzyknął Fabrycjusz — wyjechał i nie ma już powrócić!.. To coś szczególnego!
A sam do siebie:
— Bał się... i uciekł... Co się stało?.. Rittner tylko będzie mnie mógł objaśnić w tym względzie, ale zanim pójdę do Rittnera, chciałbym się zobaczyć z Matyldą. Może ona będzie coś wiedzieć?
Niespokojny i zamyślony skierował się ku bramie. Grzegorz czekał nań, skłonił mu się i powiedział:
— Zapewne pan tak jak i ja zdziwiony jest nagłym odjazdem pana Jancelyn?
Bał się własnego cienia; wszystko mu się wydawało podejrzanem, a jak wiemy, takie usposobienie jego umysłu było całkiem naturalnem.
— Myli się pan — odpowiedział sucho. — Nie znam wcale pana Jancelyn.
— Zdawało mi się, że pan o niego pytał — odrzekł śmiało doktor.
— Rzeczywiście, że się pytałem... Przybywam z podróży. Przyjaciel pana Jancelyn prosił mnie, ażebym go uprzedził, iż w krótce przyjedzie.
Rzekłszy to, Fabrycjusz ukłonił się i skoczył do czekającego powozu.
— Bulwar włoski — zawołał na stangreta — narożnik Chaussée d’Antin.
Powóz odjechał. Grzegorz pozostał na trotuarze.
Krótka odpowiedź, jaką zbył go nieznajomy, zaintrygowała go trochę.
— No — powiedział sobie po chwili — coś bardzo jest jakieś tajemnicze życie tego pana Renégo Jancelyn. Nic na teraz się nie dowiem, ale bardzo się obawiam, czy ta tajemnica nie ukrywa jakich rzeczy ohydnych a może nawet kryminalnych... Przyjdzie czas, że się wszystko wyjaśni.
W oznaczonem miejscu, to jest na narożniku bulwaru i Chaussée d’Antin, stangret zatrzymał powóz.
Leclére wysiadł, zapłacił, przeszedł ulicę i spojrzał machinalnie na werandę kawiarni Petersa, aby się przekonać, czy nie dostrzeże jakiej znajomej twarzy.
Liczni goście siedzieli na świeżem powietrzu pod markizą płócienną, ochraniającą od palących promieni słońca, popijali napój i łykali kurz, wznoszony przez powozy.
W pośrodku gości zauważył Fabrycjusz przy małym stoliczku małego barona de Landilly i pannę Adele de Cewrac, właściwie Gerlache. Nie mógł trafić szczęśliwiej. Adela i Pascal, jako przyjaciele Matyldy, będą zapewne wiedzieć coś o niej i bracie.
Przystąpił do nich.
Złoty młodzieniec i piękna dziewczyna wykrzyknęli na jego widok.
— Nieboszczyku! — odezwała się Adela — przecież wróciłeś do poczciwego Paryża...
— Jakże się miewasz, mój królu wszelkich rozrywek — odezwał się z kolei Pascal. — Znowu cię mamy w naszych murach, dopiero to będzie szyk zdumiewający... Siadaj z nami i gadaj. Co sobie życzysz, scherry... czy piwo?...
Fabrycjusz usiadł.
— Kiedyś przyjechał? — spytała Adela.
— Wczoraj wieczór z Hawru, a od dwóch godzin jestem w Paryżu...
— Przepyszny jesteś! — mówił Pascal. — Posiadasz duszę zadziwiającą. Czy podróż odbyłeś szczęśliwie?
— Bardzo była niestety smutną! — szepnął hipokryta.
— Jakto?
Nędznik wskazał palcem na krepę na kapeluszu i odrzekł
— Czy nie widzicie, że jestem w żałobie?
— Wuj umarł! — wykrzyknął Pascal.
— Niestety! na pełnem morzu, podczas burzy... przed sześciu dniami...
— Zapłaczmy nad pamięcią szanownego człowieka — odrzekł przyjaciel — ale śmierć wuja miljonera, którego się jest siostrzeńcem, nasuwa myśl o sukcesji, co wcale ładnie wygląda. Jesteś zatem bogaczem, mój kochany... Krezusem...
Szczerze ci winszuję.
— Wiele masz miljonów? — zapytała młoda Adela ze znaczącem spojrzeniem.
— E! — odrzekł Fabrycjusz z lekkiem wzruszeniem ramion. — Co ty tam mówisz o miljonach! Nie wiem nic jeszcze nawet, czy co odziedziczę. Wuj musiał zrobić testament, a nie wiem, co się w nim znajduje.
— O! do djabła! — zawołała Adela — to zmienia zupełnie postać rzeczy! No, ale nie traćmy nadziei, że wuj dobrze załatwił sprawę. W przeciwnym razie byłoby to wcale nieładnie. Potrzeba ci conajmniej z jakie sto tysięcy liwrów renty, ażebyś mógł przyzwoite prowadzić życie, ażebyś mógł żyć z przyjaciółmi i przyjaciółkami...
Te ostatnie słowa dały możność odezwania się Fabrycjuszowi. Zaraz też skorzystał z okazji.
— A propos przyjaciół, cóż porabia Matylda, spodziewam się, że się widujecie.
Pascal de Landilly i panna Adela spojrzeli na siebie i nic nie odpowiedzieli.
Fabrycjusz mylnie zrozumiał to milczenie.
— To, żeśmy się trochę zimno i prędko rozstali, nie znaczy wcale, żebym się nią nie miał interesować. Jestem do niej bardzo przywiązanym... Nie rozumiem więc zupełnie, dlaczego moje proste pytanie tak was bardzo zdziwiło.
— Mój kochany Fabrycjuszu — odrzekła Adela — sprowadziłeś nieszczęście na biedną Matyldę swoim odjazdem... Gdybyś był pozostał jej przyjacielem, katastrofa nie byłaby z pewnością nastąpiła.
— Umarła! — krzyknął Leclére wzruszony mimowolnie.
— Gdybyż była umarła — powiedział Pascal.
— Cóż się jej stało? Gdzież jest?
— W domu zdrowia.
— Poraniona?.. Zeszpecona?...
— Gorzej jeszcze...
— Cóż takiego nareszcie?... wytłómaczcie mi.
— Obłąkana, mój kochany...
— Obłąkana? — powtórzył siostrzeniec bankiera.
— Najzupełniej... Rano jedliśmy z nią śniadanie w Neuilly, gdzie nam było bardzo wesoło, słowo daję!
I Pascal opowiedział to co wiedział, to jest o pożarze, o warjacji Matyldy i o pomieszczeniu jej w domu zdrowia.
— Biedna Matylda! — szepnął Fabrycjusz — taka młoda i taka ładna! Okropne!.. Żałuję jej z całego serca! A brat jej, cóż się z nim stało?
— Z Reném Jancelyn?...
— Tak.
— Od czasu pożaru nie widziano go już wcale. Przypuszczają nawet, niech to pomiędzy nami zostanie, że to on dom podpalił, co byłoby bardzo dramatyczne, ale dziwnie podłe.
— Cicho Pascalu! — odezwała się żywo Adela. — Słowo daję, że sam nie wiesz co pleciesz! Jakże można powtarzać podobne okropności, jeżeli się nie jest pewnym niczego. René mógłby ci śmiało wytoczyć proces za oszczerstwo...
i wygrałby napewno! Pokojówka biednej Matyldy mówiła mi, że pożar wynikł przypadkowo, bo pani przez nieostrożność przewróciła kandelabr...
— Jeżeli jednak René zniknął — powiedział Fabrycjusz — któż się zajął Matyldą? Kto ją pomieścił w domu zdrowia?
— Patrzaj — mówił Pascal, wskazując na kogoś przechodzącego bulwarem — oto on właśnie.
— Pan de Langenois! — mruknął Fabrycjusz, spostrzegłszy przechodzącego wice-hrabiego wybladłego, smutnego i w żałobie.
— Tak, mój kochany! Od tej nocy obfitej w przeróżne wypadki, Paweł przywdział żałobę... Prawie nic nie mówi, a w dodatku on się zapija... teraz ciągnie, ażeby się zagłuszyć, wobec honoru, to zadziwiające!
— W którym domu pomieszczono Matyldę?
— Co do tego, mój drogi, to nic nie wiem.
— Nie pytaliście go o to?
— Owszem, ale nie chciał powiedzieć.
— Dlaczego?... przecie możnaby odwiedzić biedną dziewczynę...
— Może słusznie robi pan de Langenois, że tego nie chce.
— A propos domu zdrowia — mówił znowu Fabrycjusz — czy nie widujecie czasami doktora Rittnera? — Czy zawsze przychodzi do kawiarni Riche?
— Był raz jeden tylko... jest temu dni dziesięć czy dwanaście.. Od tego czasu zniknął gdzieś zupełnie.
— Może zrobił się pustelnikiem — rzekła Adela.
— Myślę raczej, że się zagłębia w swoich naukach — powiedział Fabrycjusz, zdziwiony zmianą zwyczajów Frantza.
— Zjesz z nami obiad, ma się rozumieć — powiedział Pascal — zapraszam cię i myślę, że się trochę pośmiejemy.
— Dziękuję ci, kochany przyjacielu, inną razą korzystać będę z uprzejmego zaproszenia.
— Dlaczego?
— Zmęczony jestem podróżą... Posilę się buljonem i spać pójdę.
— Jak ci się podoba, ale zobaczymy się niezadługo?
— Zapewne!
— Lepiej naznacz nam dzień.
— Niepodobna... może będę zmuszonym opuścić Paryż dla odbycia jednej jeszcze podróży w pewnym ważnym interesie.
— No to za powrotem!
— Dobrze...
Fabrycjusz podał rękę Adeli i Pascalowi i szybkim krokiem udał się w stronę ulicy Madelaine, sam nie wiedząc, gdzie idzie. Opanowały go najróżnorodniejsze myśli i niepokoiły..
— Że René Jancelyn uciekł, to nie ulega wątpliwości. Matylda dostała pomieszania zmysłów wskutek pożaru, pozatem podejrzewają tego ostatniego że jest sprawcą pożaru, w którym biedna o mało nie spaliła się. Rittnera nie widać nigdzie. Wszystko to składa się dziwnie! Cóż się tu stało podczas mojej nieobecności? Jutro — pomyślał Leclére — pójdę do Auteuil. Tam dowiem się zapewne czegoś. Najmądrzej jest wieczorem powrócić do Neuilly. Laurent będzie miał może jakie wiadomości.
Fabrycjusz wszedł do kawiarni Duranda, gdzie zjadł z apetytem obiad. Trochę przed dziewiątą wsiadł do powozu i kazał się zawieźć na ulicę Clichy. Zabrał swoją drogocenną walizkę i udał się do willi Saint-James. W chwili, kiedy energicznie dzwonił do sztachet, było już po dziesiątej. Oprócz Laurenta wszyscy już spali. Ten ostatni przechadzał się po parku i palił cygaro. Stróż wyskoczył z łóżka, wyjrzał oknem i zapytał:
— Kto tam dzwoni? do kogo?
— To ja, Fabrycjusz Leclére — odpowiedziano mu — otwieraj prędko...
Laurent poznawszy głos pana, natychmiast przyleciał:
— Pan Fabrycjusz! Czy to podobna — wołał zadyszany.
— Widzisz przecie i spiesz się, nie trzymaj mnie za bramą, jestem zmęczony i potrzebuję się położyć.
Laurent czemprędzej otworzył zamek i poodsuwał zasuwy, ciągle powtarzając:
— Co za niespodzianka, mój Boże!... Nie myśleliśmy powitać pana wcale dziś wieczór!.. Dlaczego pan nas nie uprzedził?.. Ah! jakże się cieszę, że pana widzę!... Pokój dla pana gotowy, a nawet łóżko posłane... Czy szczęśliwie odbył pan podróż?
Służący ciągle coś mówiąc, szedł za panem, podążającym wielkimi krokami i nie odpowiadającym wcale.
— Zapal świecznik — odezwał się Leclére, wchodząc do przedsionka — i chodź ze mną do pokoju...
— Dobrze, proszę pana.
Laurent ze świecą w ręku wyprzedził pana, a położywszy walizkę na krzesełku, zapytał:
— Więc pan sam powrócił?
— Tak.
— Ale wuj pański jest zdrów?
Fabrycjusz westchnął, wyciągnął chustkę z kieszeni i, otarłszy nią oczy, szepnął:
— Biedny mój wuj...
— Boże! — wykrzyknął Laurent — czy pan Delariviére nie jest chory?
— Nie zobaczymy go już więcej... — rzekł Fabrycjusz, spuszczając ze smutkiem głowę. — On już nie żyje!...
— Umarł!... — zawołał sługa przestraszony. — O Boże! cóż to za nieszczęście, jakiż to cios nieprzewidziany. Taki pan szlachetny!.. Taki ojciec kochający! Taki człowiek dzielny!.. I kiedyż to się stało, proszę pana?....
— Straciłem mojego drogiego wuja podczas podróży powrotnej... na pełnem morzu... i czuję dobrze, że życie moje zostało na zawsze złamane... że nie potrafię pocieszyć się już nigdy...
— O panie, rozumiem pańską boleść doskonale... bo i ja także...
I Laurent, który pomimo wad swoich przeróżnych posiadał dobre serce, zaczął szlochać na głos cały.
— Te łzy, mój przyjacielu — rzekł Fabrycjusz — prawdziwy ci zaszczyt przynoszą. Widzę, że umiesz być wdzięcznym, że nie zapomniałeś o dobrodziejstwach, jakich doznałeś od naszego kochanego nieboszczyka!... Ale potrzeba się uzbroić w siłę ducha, potrzeba poddać się z pokorą niezbadanym wyrokom wyższym... Nieszczęście, jakie nas dotknęło, nikt już cofnąć nie jest w stanie. Czy tu nie zaszło nic nowego podczas mojej nieobecności?
— Prawie że nic, proszę pana.
— Czy majtek objął obowiązki?
— Przybył nazajutrz po wyjeździe pańskim.
— Czy kontent jesteś z Klaudjusza?
— Najzupełniej, proszę pana... Nie potrafiłbym już chyba żyć bez tego człowieka, taki dobry i serdeczny. Dzielny chłop co się nazywa!... Pracownik niezrównany, a wesoły jak szansonetka. Od paru dni dopiero osowiał mi jakoś trochę... Zdaje się, że zrobił pan prawdziwie dobry nabytek i że będzie również zupełnie zadowolony.
— Mam nadzieję.
— Ja w to wierzę niezachwianie.
— Czy nie dowiadywał się też kto o mnie w czasie nieobecności mojej?
— Były dwie tylko osoby, proszę pana. Najpierw jakaś pani bardzo dystyngowana i bardzo ładna, jak mi się zdaje, lubo była mocno zawoalowana. Następnie jakiś młody pan, również dystyngowany. Pytali o pana Delariviére.
— Co im odpowiedziałeś?
— Że pan bankier wyjechał zagranicę.
— A o mnie nic nie mówili?
— Nic a nic, proszę pana.
— Nie masz mi nic więcej do powiedzenia?
— Chyba to tylko, że w początkach tego miesiąca mieliśmy pożar w pobliżu.
— No, no, pożar?...
— Tak, panie. Spłonął piękny domek przy rogu Windsor. Poczciwy nasz Klaudjusz Marteau odznaczył się przy tej sposobności.
— W jaki sposób?
— Wydobył z płomieni z narażeniem własnego życia właścicielkę pałacyku, młodą kobietę, na pół już nieżywą i nieprzytomną prawie.
— Młodą kobietę? — powtórzył Fabrycjusz, przypominając sobie to, co posłyszał przed chwilą od Pascala de Landilly. — Młodą kobietę, która z przestrachu zmysły postradała? Stało się to przed ośmiu dniami?
— Tak jest, proszę pana. Leżała tu na łóżku pańskiem z jakie dwie, trzy godziny, zanim nie przybył doktor z Courbevoie. Uważałem za konieczne zgodzić się na to chwilowe schronienie ze względów ludzkości.
— Postąpiłeś poczciwie i rozumnie. Czy też nie wiesz przypadkiem nazwiska tej kobiety?
— Nie panie. Ale wiem nazwisko młodego pana, który jej towarzyszył, i którego rozpacz wstrząsała mną do głębi.
— Któż to jest ów młody człowiek?
— Wice-hrabia de Langenois.
— Wice-hrabia de Langenois? — powtórzył Fabrycjusz prawie głośno, ale mówiąc tylko do siebie.
— Niema zatem żadnej wątpliwości: to Matylda.
Laurent posłyszał to imię.
— Przypomniałem sobie teraz — zawołał. — Młody pan nazywał Matyldą biedną, młodą damę.
— Czy nie wiesz, dokąd ją odwieziono?
— Do jednego z domów zdrowia, proszę pana.
— Tak, ale do którego?
— Pozwoliłem powozu naszego, przez ludzkość i aby wyświadczyć przysługę, a stangret nasz opowiadał następnie, że odwiózł chorą do Auteuil, do zakładu położonego na rogu ulicy Raffet i bulwaru Montmorency.
— U Rittnera! — pomyślał Fabrycjusz. — A zatem Matylda znajduje się w dobrych rękach, wypadek posłużył nam znowu szczęśliwie! Warjaci są często gadułami, a chociaż Matylda nie zna wcale pewnej strony mego życia, kontent jestem, iż się dostała do Rittnera.
Potem, zwracając się do Laurenta, dodał:
— Ależ to wszystko nadzwyczaj jest interesujące. Gadajże mi, mój kochany, co tam wiesz takiego jeszcze.
— Nic a nic więcej, proszę pana.
— Pomyśl no tylko dobrze. Oto naprzykład co do Klaudjusza Marteau, nowego twego przyjaciela, czy nic mi nie masz do powiedzenia?
— A! zapomniałem. Klaudjusz, wiedząc, że cieszę się łaskawem zaufaniem pana, prosił, abym mu pozwolił przyjąć sobie do pomocy młodego, dwunastoletniego chłopczynę.
— Zgodziłeś się?
— Tak jest, proszę pana, ma już przy sobie chłopca bardzo sympatycznego i inteligentnego... Mieszka razem z Klaudjuszem, a dostawać ma dwadzieścia franków pensji miesięcznej.
— Bardzo dobrze. Pomówmy teraz o innych rzeczach jeszcze. A oto wydam ci pierwsze rozkazy. Jutro zaraz rano pójdziesz do krawca i obstalujesz dla ciebie i dla całej służby mojej żałobę, tylko, żeby była wykończoną w jak najkrótszym czasie.
— Pańskiej służby? Ah! prawda, że pan teraz został miljonerem, bo przecie pan jest sukcesorem jedynym.
— Jeszcze nie wiem, wiele mi się dostanie. Załatw więc interes oszczędnie.
— Pan staje się oszczędnym! — wykrzyknął Laurent. — To znaczy, że pan bierze z dziesięć miljonów zapewne. Kiedy pan był bez pieniędzy, wyrzucał je oknami.
Naiwna ta uwaga intendenta sprowadziła uśmiech na usta Fabrycjusza.
— Możesz odejść — powiedział następnie — kładź się spać, bo mi już nie jesteś potrzebny. Ale à propos, nie mów nikomu, że powróciłem, nie mów nic nawet Klaudjuszowi Marteau.
— Dobrze, proszę pana. Życzę panu dobrej nocy. Jutro rano zdam panu rachunki.
I Laurent opuścił pokój, mówiąc sobie w duchu:
— Bardzo żałuję nieboszczyka pana Delariviére, ale skoro jesteśmy miljonerami, to jest się czem pocieszyć.
— Tutaj przynajmniej wszystko dobrze — rzekł Fabrycjusz, gdy sam pozostał. — Klaudjusza Marteau nie mam potrzeby obawiać się.
Zamknął w biurku papiery wartościowe pana Delariviére położył się i zasnął głęboko.
Obudził się bardzo rano, ubrał się prędko i zadzwonił na Laurenta. Ten ostatni przyniósł ze sobą książkę rachunkową, utrzymaną w największym porządku.
Po sprawdzeniu rachunków, Leclére poszedł do parku, aby się udać do domku, w którym mieszkał eks-marynarz.
W mieszkaniu nie było nikogo. Przestąpił próg i uderzony został porządkiem, jaki panował w obu pokoikach. Pierwszy, w którym przyrządy do wiosłowania i rybółówstwa były symetrycznie poukładane i pozawieszane, zwrócił szczególną jego uwagę.
— Jak widzę, pan marynarz zna dobrze swój obowiązek. Jeżeli rzeczywiście nie mam powodu obawiać się starego wilka, to prędzej czy później stanie mi się napewno bardzo użytecznym. Jeżeli jest przeciwnie, jeżeli jest niebezpiecznym, tem gorzej dla niego.
Fabrycjusz otworzył drzwi, prowadzące na bulwar Sekwany, i spostrzegł Klaudjusza i Piotra, polewających stojący w przystani statek, ażeby się drzewo nie popaczyło pod promieniami słońca. Znał się doskonale na wioślarstwie i dość mu było jednego spojrzenia dla oceniania wartości statku i dobrego gustu marynarza. Zbliżył się do brzegu i zawołał Klaudjusza Marteau.
Laurent, wierny danemu rozkazowi, nie uprzedził nikogo o powrocie młodego pana, to też skoro Bordeplat posłyszał, że go wołają, obejrzał się, a spostrzegłszy Fabrycjusza Lecléra o dwadzieścia kroków od siebie, zadrżał i zbladł okropnie. Miał jednakże dosyć przytomności umysłu i panowania nad sobą, żeby nie okazać wzruszenia. Wyskoczył ze statku, ukłonił się po wojskowemu i doszedł do schodków, prowadzących na wybrzeże. A przez ten czas mruczał sobie:
— A więc powrócił!... Bądź ostrożnym Klaudjuszu, mój poczciwcze! Wytrzeszcz ślepia i czuwaj nad sobą. Kiedy się dobrze przekonasz, kiedy pewnym będziesz swojej sprawy, albo raczej jego sprawy, będzie dość czasu na spełnienie obowiązku.
Fabrycjusz, czekający na najwyższym stopniu schodów, przyjął marynarza temi słowy:
Dzień dobry, panie Bordeplat.
I podał mu rękę. Klaudjusz zawahał się chwilę, a lubo to krótko trwało, nie uszło jednak baczności Fabrycjusza.
Eks-marynarz ujął rękę młodego człowieka i ścisnął ją z pozorną szczerością, krzyknąwszy:
— Do pioruna, a to dopiero niespodzianka! Nie myślałem wcale zobaczyć pana dzisiaj. Pan w tej chwili przyjechał?
— Przyjechałem wczoraj wieczór...
— I pan Laurent mi nic o tem nie powiedział? Bardzo jestem uszczęśliwiony! Jakże zdrowie pańskie?
— Wyborne...
— Doskonale... Zdrowie to rzecz najważniejsza. We dwa dni po pańskim wyjeździe zainstalowałem się tutaj. Otrzymałem z prefektury to, o co pan był łaskaw mi się wystarać... i bardzo jestem za to wdzięcznym...
— Nie mówmy o tem... Jakże ci się tutaj podoba?...
— Potrzeba by być dziwnie wymagającym, ażeby się nie podobało... To prawdziwy raj ten dom pański. A polubiliśmy się okrutnie z panem Laurentem, zresztą ja gdy tylko mogę zajmować się wioślarstwem, to czuję się już zupełnie szczęśliwym... Czy pan stąd widzi statki, jakie pokupowałem?
— Zdaje mi się, że dobrze wybrane...
— Ah! panie, niczego nie zaniedbałem, ażeby panu dogodzić... Zdaje mi się, że jak pan bliżej się przyjrzy, to będzie zupełnie zadowolony. Nie mogłem wyszukać nic lepszego.
— Zaraz je będę podziwiał. Chodźmy.
Fabrycjusz zeszedł ze schodów, wsiadł do małego czółenka, a Klaudjusz go obwiózł dookoła całej przystani.
— I cóż, proszę pana? — zapytał eks-marynarz.
— Przepyszne!
Klaudjusz Marteau zatarł ręce z radości.
Fabrycjusz wskazał na małego Piotra, który skłoniwszy mu się, nie zaprzestał swej roboty.
— To chłopiec, którego przyjąłeś do pomocy, jak mi mówił Laurent?
— Tak jest, proszę pana... Myślałem, że się pan nie będzie o to gniewał, chociaż to podniesie trochę wydatki. Dzielny to chłopak i dobrze zasłuży na swój kawałek chleba.
— Masz rację, pochwalam cię i na dowód mojego szczególnego zadowolenia podnoszę ci pensję do stu sześćdziesięciu franków miesięcznie.
— Pan jest za bardzo łaskaw dla mnie! — wykrzyknął Klaudjusz, a w duszy dodał sobie — takim przesadzonym dobrodziejom nie można nigdy dowierzać.
— Wiele lat ma ten chłopiec? — zapytał Fabrycjusz.
— Dziesięć lat z górą, proszę pana.
— Skąd pochodzi?
— Napewno nie wiem... Matka jego mieszka w Charenton. Piotruś mu na imię.
— To dostateczne... Dowieź mnie teraz do brzegu.
Klaudjusz spełnił polecenie. Fabrycjusz wsiadł do drugiego czółna i jakby nagle zmieniając zdanie, zawołał:
— Nie, zawieź mnie najprzód na koniec tej wyspy, którą tam widać... naprzeciwko nas... Chcę się przyjrzeć, czy z bliska jest również tak malownicza, jak z daleka.
— Dobrze, proszę pana.
— No więc — odezwał się Leclére, skoro odpłynęli od brzegu, opuściłeś Melun bez żalu?
— Bez najmniejszego żalu, proszę pana.
— Nie robiono ci żadnych trudności ani w biurze policji, ani w prefekturze, co do paszportu?
— Żadnych a żadnych, proszę pana. Poszło wszystko bardzo prędko. Za silną miałem widocznie protekcję. Pan musi mieć stosunki ogromne.
— Stawiłeś się bez obawy przed władzą?
— Trochę mnie to kosztowało w pierwszej chwili, ale skoro było potrzeba...
— Nie lubisz wykonawców sprawiedliwości. Mówiłeś mi to kiedyś, kiedy mnie woziłeś czółnem z damami i opowiadałeś pewną historję.
— Aha!... mam go — pomyślał Klaudjusz — chce grunt wymacać...
A głośno z naiwną miną zapytał:
— Jaką historję, proszę pana?
— Jakto, nie przypominasz sobie?
— Doprawdy, że nie! Pan wie, że ja lubię dużo gadać, że z natury jestem trochę gadułą. Widziałem tylu ludzi, słyszałem tyle historji, że nie przypominam sobie, o czem mówiłem wtedy.
— Przypomnę ci, jak to było.
— Jeżeli pan tak łaskaw.
— Było to we wilją stracenia w Melun tego na śmierć skazanego, a ty wygłaszałeś swoją osobistą opinję w tej sprawie. Czy sobie teraz przypominasz?
— Bardzo dobrze. Pamiętam nawet, że się z panem nie zgadzałem i ażeby pana przekonać, mówiłem panu o odkryciach, jakie zrobiłem nazajutrz zrana po spełnieniu zbrodni.
— Tak, ale nie opowiedziałeś nam wszystkiego, bo jak utrzymywałeś, obawiałeś się sprawiedliwości.
— Prawda święta, proszę pana, wcale a wcale nie skłamałem. Bo niech pan tylko osądzi, jak ja się głupio znalazłem w całej tej sprawie. Sam mi pan wszak to powiedział i miał zupełną racją! Dostrzegłem ślady, o których powinienem sąd zawiadomić, aby uchronić od śmierci uczciwego może człowieka.
Fabrycjusz wzruszył ramionami.
— Nie wyrzucaj sobie tego — przerwał z uśmiechem Leclére — twoje ślady były nic nie znaczące... twoje dowody na nic by się nie zdały.
— To zależy — mruknął Klaudjusz Marteau.
— Jakto?
— Pan powiada, że nic nie znaczą moje dowody... Te co panu są wiadome, być może... Ale inne.
— A więc — zapytał niespokojny Fabrycjusz, chociaż nie bez wewnętrznego drżenia — więc były inne... dokładniejsze?
— A były, proszę pana...
— W takim razie, to zmienia postać rzeczy...
— Wcale nie, albo raczej tak jest, proszę pana. Znalazłem jedną rzecz... przedmiot jeden... który, przedstawiony sędziom, byłby z pewnością naprowadził na ślad prawdziwego mordercy, albo jego wspólnika...
Fabrycjusz blady był jak chusta, usta mu drżały i głosem zmienionym zapytał:
— I naprawdę przedmiot ten mógł zmienić wszystko, mógł zmusić sąd do rozpoczęcia sprawy na nowo?
— Tak przypuszczam przynajmniej.
— Cóż to było takiego?
— List kobiety! — powtórzył Fabrycjusz zdumiony, bo nie spodziewał się nic podobnego, a wyznanie marynarza pomieszało mu wszelkie domysły.
— Tak, proszę pana... list miłosny... — odpowiedział Klaudjusz Marteau.
— Zaadresowany do kogo? — zapytał żywo Fabrycjusz.
— Doprawdy, że nie wiem...
— Jakto?
— Oh! to bardzo proste... podniosłem list bez koperty, a adres naturalnie na kopercie musi się znajdować...
Fabrycjusz patrzył na swojego interlokutora z pewnem niedowierzaniem i zapytywał się siebie, czy Klaudjusz nie żartuje czasem z niego.
Eks-marynarz wytrzymał ten wzrok tak wytrwle, że rozproszył wszelkie podejrzenia.
— A ten list — zapytał znowu głosem spokojnym, lubo serce biło mu gwałtownie — ten list był zapewne podpisany?
— Tak jest, proszę pana.
— Jakież wyczytałeś na nim nazwisko?
— List podpisany był: Matylda Jancelyn... — powiedział.
Niewidoczny dreszcz przebiegł po ciele Fabrycjusza, a lekkie drżenie nozdrzy zdradziło to wzruszenie.
Klaudjusz, który dobrze go obserwował, dostrzegł ten symptomat przerażenia.
— Trafiłem go! — pomyślał sobie — widocznie łotrzyk się zdradził!...
A głośno powiedział:
— Naturalnie, że prokurator rzeczypospolitej byłby z łatwością odnalazł tę panienkę, czy pannę Matyldę Jancelyn i zapytał o nazwisko kochanka, do którego pisywała listy, które on gubił znowu w mojem czółnie. Gdyby się raz dowiedziano, kto był ten kochanek, możnaby się było dowiedzieć łatwo wszystkiego. Czy nieprawda, proszę pana?...
— Zapewne... — odparł pomięszany Fabrycjusz. — Czy ten list masz u siebie jeszcze?
— O nie, proszę pana!
— A cóż się z nim stało?
— Rozumie pan, że popełniwszy raz głupstwo, czułem, iż podobny papierek, znaleziony w moich rękach, mógłby mi sprowadzić wiele kłopotów na łeb. Zapaliłem nim fajkę, chociaż zrobiłem to z wielkim żalem... Bo żebym był list pokazał panu sędziemu w czasie właściwym, byłbym posłał na gilotynę prawdziwego zbója, zamiast zupełnie niewinnego człowieka. Bo że niewinnym był ten Piotr, rękę włożyłbym w ogień!.. To nie do takiego kaleki pisuje się takie listy romansowe... Prawda, proszę pana?
— Zapewne — odpowiedział Leclére, mający pot zimny na skroniach.
— A tak.. tak... proszę pana — ciągnął Klaudjusz Marteau — dzisiaj bardziej jeszcze sobie wyrzucam to, co uczyniłem!... Ba, mam naprawdę na sumieniu śmierć nieszczęśliwego, bo łatwo mogłem go ocalić, tembardziej, że wiedziałem, iż pan jesteś przyjacielem panny Baltus, a wkrótce zapewne mężem jej zostaniesz. Byłbym więc zrobił przysługę i jej i panu...
— Faktem jest, że byłoby to wielkiem szczęściem dla wszystkich — odrzekł Fabrycjusz, siląc się na pewność głosu. — Na nieszczęście, wszystko już zapóźno. Nie można już zmienić tego, co się stało.
— Dla niewinnego, który zginął, to prawda... ale możnaby wykryć tego łotra, co żyje. Wie pan jednak, co mnie trochę uspokaja?.. Oto pewność, że takiego nędznika, czy prędzej, czy później szubienica z pewnością nie ominie. Nikt mi nie wybije tego z głowy, że pewnego pięknego poranku wzniesie się znowu gilotyna na placu Świętego Jana w Melun, na wprost hotelu pod Wielkim Jeleniem i że tą razą głowa prawdziwego mordercy spadnie do kosza...
Fabrycjusza trzęsła febra.
— Co panu jest? — wykrzyknął. Klaudjusz — co się panu stało?.. zbladł pan jak chusta... czy panu słabo się zrobiło?...
— Nic... nic... — odpowiedział Leclére — doświadczam czasami podobnych napadów nerwowych, ale to trwa zwykle krótką chwilę... Powracam na ląd.
— Nie wysiądzie pan na wyspę?
— Nie...
— Nie... to za trzy minuty dopłyniemy do brzegu.
Eks-marynarz, powiedziawszy to, pochwycił silnie za wiosła. Fabrycjusz uspokoił się zupełnie i powiedział:
— Dobrze ci tutaj, jak mówisz, Klaudjuszu... spodziewam się więc, że pozostaniesz na długo... Zupełnie to od ciebie zależy!... Pracuj, bądź uczciwym, staraj się zatrzeć przeszłość, jaka mi jest znaną, a o której nikomu nie pisnę ani słowa.
— Niech pan będzie spokojny... Nie będzie pan nigdy miał mi do wyrzucania, zapewniam...
— Liczę zupełnie na to... Jutro jeżeli będzie trochę wiatru, popłyniemy w stronę Argenteuil, dla wypróbowania statku...
— To śliczny ptaszek, będzie pan z niego zupełnie zadowolony...
Czółno popłynęło pod same schódki, prowadzące do rzeki. Fabrycjusz wyskoczył i powrócił do parku, mówiąc sobie po cichu:
— List Matyldy!... to dziwne!.. Pisała do mnie cztery, albo pięć razy najwyżej!.. Jakim sposobem zgubić mogłem taki dokument!... Coś w tem jest niewytłómaczonego... nieprawdopodobnego... niemożebnego!... Czy on tylko prawdę mi powiedział Ale i to niepodobna... W jakim celu chciałby mnie oszukiwać teraz, kiedy mi wszystko winien, i kiedy tak wiele jeszcze może się spodziewać odemnie?
Klaudjusz ze swej strony myślał, powracając do małego Piotrusia:
— Doskonale mi się udała ta cała historja z listem... Złapałem go ostatecznie... Pewny byłem, że poznaję tę kobietę, którą uratowałem z płomieni. To ona była wtedy razem z nim w Melun... Ej! ej! panie Fabrycjuszu, ja tak samo przebiegły jestem jak ty, a może nawet przebieglejszy trochę od ciebie! Chcesz mnie wyciągać na słówka. Chcesz się dowiedzieć, jakie dowody twojej zbrodni mam w swojem posiadaniu!... To ci się na nic nie zdało, mój kochanku, te dowodziki zachowam dla panów sędziów...
Fabrycjusz, powróciwszy do mieszkania, kazał natychmiast zaprzągać. Po głębszej rozwadze postanowił najprzód zobaczyć się z Paulą Baltus, potrzeba więc mu było o dziewiątej być już na stacji kolei. Przybył w samę porę, a o dziesiątej dzwonił już do bramy willi, do której już nieraz zaprowadziliśmy naszych czytelników. Służący, który otwierał bramę, poznał przybyłego od razu i zdawał się trochę być zdziwiony tą wizytą.
— Czy zastałem pannę Baltus? — zapytał Fabrycjusz.
— Nie, proszę pana.
— No, to nie mam szczęścia... Czy nie wiesz, o której godzinie pani powróci?
— Dziś wcale zapewne nie powróci.
— Co mówisz? — wykrzyknął Leclére.
— Pani wyjechała do Paryża już od dni dziesięciu...
— Do pani Lefébre zapewne.
— Nie wiem, proszę pana.... Pani nic nie mówiła, odjeżdżając.
— Czy otrzymaliście tu przedtem jaką depeszę?
— Tak jest, proszę pana, z Ameryki...
— Dziękuję!..
— Czy pan nie napisze co do pani, żeby jej oddać, gdy powróci?...
— Nie... Zapewne zobaczę się z panią w Paryżu.
I Fabrycjusz, niekontent z tego, że napróżno przyjechał, powrócił na stację. Czekał go tu nowy zawód. Pociąg do Paryża odchodził dopiero o drugiej. Potrzeba było czekać blisko trzy godziny.
— Niepodobna — mówił sobie ażebym przybył do Auteuil do Rittnera przed piątą!... Widocznie djabeł miesza mi się dzisiaj do wszystkiego.
Pozostawmy Leclére palącego cygara i silącego się napróżno otrząsnąć się z myśli ponurych, jakie go obległy, udajmy się zaś do domu warjatek.
Od paru dni Edma opuszczała łóżko na godzinę lub dwie i zdawała się po troszku powracać do zdrowia. Podtrzymywana z jednej strony przez Grzegorza, z drugiej przez Paulę, schodziła do ogrodu, a tam, wyciągnięta w wielkim fotelu, w cieniu wielkich drzew, otoczona prześlicznymi kwiatami, oddychała świeżem, balsamicznem powietrzem, obok najlepszej swojej przyjaciółki i tego, którego w głębi duszy nazywała już narzeczonym. Ciągle jeszcze była blada i nadzwyczaj osłabiona, ale chwilami oczy jej nabierały już naturalnego blasku, a serce biło wolniej, regularniej... Otoczona serdeczną opieką, coraz bardziej stawała się spokojniejszą. W chwili, kiedy ją spotykamy, siedzącą w cieniu, Paula i Grzegorz byli obok niej i trzymali jej ręce. Powinna była być szczęśliwa w takiem otoczeniu, a jednakże wpatrzone w dal oczy wyrażały smutek głęboki.
— Co ci jest, kochana pieszczotko? — spytała Edmy panna Baltus.
— Nic mi nie jest, kochana Paulo... szepnęła.
— Czy pani cierpi? zapytał niespokojnie Grzegorz.
— Nie, mój przyjacielu.
— Na prawdę?
— Zapewniam cię.
— Jeżeli jednak — powiedziała Paula — jeżeli naprawdę nic ci nie dolega, to co cię niepokoji?
Edma po chwili wahania szepnęła:
— A więc tak...
— Cóż to takiego?
— Myślę o moim ojcu i obawiam się czegoś.
— Czegoż mianowicie?
— Nie umiem się z tego wytłómaczyć. To jakieś bolesne i dotkliwe przeczucie.
— Dla czego się tak niepokoić, moja droga. — otrzymałam, jak wiesz, depeszę od Fabrycjusza że już wyjeżdżają. Musimy cierpliwie oczekiwać ich powrotu.
— Wyjechali już przeszło od ośmiu dni! — odrzekła żywo Edma.
— Zwykła podróż nie trwa dłużej nad dni dziewięć, wiem o tem — dodała Paula, ale bardzo często niespokojne morze przeciąga znacznie podróż. Ojciec twój i Fabrycjusz przybyli już może do Havru. Może ich zobaczymy dzisiaj jeszcze, bo z pewnością najpierw tu przybędą. Jestem tak tego pewną, że opuszczając Melun, nie napisałam do Fabrycjusza, iż tutaj się znajduję, bo chciałam mu zrobić przyjemną niespodziankę. No cóż, uspokoiłaś się?
Edma potrząsnęła głową.
— Ciągle więc te niedorzeczne przeczucia, — rzekła Paula.
— Ciągle.
— Pani, — odezwał się Grzegorz, odpędź te przewidzenia, jakiegoś niebezpieczeństwa, bo zapewniam panią, że istnieje ono tylko w twojej imaginacji jedynie. Jesteś pani jeszcze osłabioną i nadewszystko potrzebujesz spokoju. Takie nękanie się moralne, może być bardzo szkodliwe i opóźnić powrót do zdrowia.
Wiem to wszystko — szepnęła Edma, — wiem, że mi szkodzą podobne myśli, ale czyż to moja wina? Napróżno silę się nie myśleć o tem, napróżno...
— Trzeba koniecznie zapanować nad sobą.
Edma uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Spróbuję, kochany doktorze, przyrzekam ci.
— Teraz, — mówił dalej młody doktór, ponieważ jest blisko piąta, trzeba powracać do pokoju.
— Ale zaprowadzicie mnie jeszcze do mojej matki na chwilę, nie prawda?
— Dobrze, proszę pani.
Edma wstała z fotelu i opierając się na Grzegorzu i Pauli, przeszła wolno do pawilonu. Młody doktór wprowadził ją do pokoju Joanny, sam zaś udał się do swojego gabinetu.
W tej chwili powóz zatrzymał się przed bramą, Fabrycjusz wysiadł z niego i zadzwonił...
Szwajcar, który znał go oddawna, uśmiechnął się przyjaźnie i zaraz otworzył.
— Czy pan Rittner jest w domu?
— Pan Rittner? — powtórzył zdziwiony sługa.
— Zapewne.
— Więc pan nic nie wie?
— Najzupełniej, dopiero co przybyłem z podróży. A cóż takiego?
— Doktora Rittnera już tutaj nie ma.
— Gdzież więc jest? — zapytał z łatwem do zrozumienia pomięszaniem.
— Nie wiem, zakład ten sprzedał.
— Sprzedał! — mruknął łotr zgnębiony.
— Tak, proszę pana, sprzedał i wyjechał.
— Kiedy?
— Jest temu dni dziesięć czy dwanaście.
— Jak się nazywa jego następca?
— Doktór Vernier. Czy pan sobie życzy się z nim widzieć?
— I owszem.
Szwajcar zadzwonił na znak, że ktoś przyszedł i dodał:
— Pan zna drogę. Nie mam potrzeby pana prowadzić.
— Znam mój przyjacielu, ale jeszcze słówko.
— Jestem na pańskie rozkazy.
— Ma się rozumieć, że przed wyjazdem doktora Rittnera nie stało się nic nadzwyczajnego w tym domu?
— Nie sądzę.
— Nikt nie umarł?
— Przepraszam pana, utraciliśmy dwie z naszych pensjonarek.
— Jakiego wieku?
— Nie wiem, proszę pana, słyszałem tylko, że jedna daleko była starszą, niż druga.
— Jak się nazywały?
— Nie wiem! bo my znamy tylko pensjonarki podług numerów. Czy ma pan mnie jeszcze o co zapytać?
— Już o nic. Dziękuję.
Fabrycjusz poszedł do parku, tak sobie rozmyślając:
— Rittner zrozumiał mój list i dotrzymał słowa. Edma i jej matka już nie istnieją. Ja sam zatem jestem spadkobiercą.
Służący, zawiadomiony dzwonkiem, oczekiwał przed pawilonem.
— Pan chce się widzieć z panem dyrektorem? — zapytał.
— Tak.
— Zaraz go pójdę uprzedzić. Niech pan raczy wejść.
Po chwili ukazał się Grzegorz.
Obaj skłonili się i stanęli zdziwieni naprzeciw siebie,
— To ten, co go spotkałem na ulicy Taitbout, — pomyślał Fabrycjusz. — Miej się na baczności!
— To ten jegomość, co się pytał o Renégo Jancelyn, — pomyślał Grzegorz.
Głośno zaś powiedział:
— Pan pragnął widzieć się ze mną?
— Tak jest, proszę pana, — odrzekł siostrzeniec pana Delariviére — i zaraz panu wytłumaczę dla czego, niech mi pan tylko najprzód pozwoli się zapytać, czy to nie pana spotkałem wczoraj przy ulicy Taibout?
— Tak, to ja byłem i także od razu pana poznałem.
— Jakie to dziwne często trafiają się przypadki, — powiedział Fabrycjusz z uśmiechem. — Nie spodziewałem się, że pana dzisiaj zobaczę, bo wszak pan jest doktorem Vernier, dyrektorem tego zakładu?
Grzegorz skinął głową potakująco. Fabrycjusz ciągnął:
— Nie do pana właściwie przyszedłem, lecz do pańskiego poprzednika. Tak, jak wczoraj panu wspominałem, powróciłem dopiero co z dalekiej podróży i nic nie wiedziałem, że pan Rittner odstąpił zakład.
— Jestem jego posiadaczem od dni dwunastu.
— Zdziwiłem się bardzo, gdym posłyszał od szwajcara o tej zmianie.
— Czy przyszedłeś pan do pana Rittnera, jako do przyjaciela, czy też jako do dyrektora domu zdrowia?
— Jako do dyrektora.
— Może ja zatem będę mógł uczynić panu zadość. Raczy pan powiedzieć, o co chodzi?
— Mój wuj i ja powierzyliśmy pańskiemu poprzednikowi, przed kilku tygodniami dwie osoby, bardzo nam drogie...
Grzegorz zadrżał uderzony temi słowy i przypomniał sobie nagle, że już widział także Fabrycjusza w Melun, w hotelu pod Wielkim Jeleniem, w wilją egzekucji.
— Pański wuj i pan? — powtórzył, — dwie drogie osoby. Czy pan nie jesteś przypadkiem siostrzeńcem pana Delariviére, panem Fabrycjuszem Leclére?
Twarz Grzegorza rozpromieniła się. Chwycił ręce gościa i zaczął je ściskać serdecznie.
— Ah! jakże się cieszę z pańskiego przybycia. Ale dla czego pan sam jeden przybywa? Pan Delariviére nie jest chyba cierpiącym?
Fabrycjusz odegrał komedję, jaką już odegrał przedtem przed baronem Pascalem de Landilly i panną Adelą de Civrac. Opowiedział złamanym głosem, przykładając chustkę do oczu:
— Niestety! proszę pana, jestem zwiastunem rozpaczliwej nowiny. Mój wuj nie żyje!
— Umarł? — wykrzyknął zdumiony Grzegorz i aż się zachwiał. — Pan Delariviére umarł?
— W czasie podróży, tak jest proszę pana, — odrzekł Fabrycjusz. — Zgasł w przeciągu dwudziestu czterech godzin na silne zapalenie płuc, pomimo wszelkich starań, doktora okrętowego i kapitana Kerjala, jego najlepszego przyjaciela.
— Boże wielki! — pomyślał młody doktor. — Co za straszliwa boleść dla biednej Edmy i jak się jej smutne przeczucia okrutnie sprawdzają! Tak jak jest osłabioną, czyż zdolną będzie przetrzymać cios podobnie dotkliwy?
Głośno zaś powiedział:
— To istotnie, proszę pana, smutna bardzo nowina. Zalecam panu nie udzielać jej pannie Edmie zbyt nagle, bo z pewnością by tego nie przeżyła. Pozostaw mi pan czas, aby ją przygotować powoli.
— Więc Edma żyje, więc Frantz Ritner nie spełnił zobowiązania, nie mógł lub nie chciał dotrzymać danego słowa?
Cios był zbyt straszny, ale łotr wyrafinowany miał tyle siły, że zapanował nad sobą.
— Bądź pan zupełnie spokojny, — rzekł, — zastosuję się najzupełniej do pańskich rozkazów. Tymczasem proszę pana powiedzieć mi, jak się mają pani i panna Delariviére?
— Stan zdrowia ciotki pańskiej polepszył się, wprawdzie nieznacznie, ale bardzo stanowczo, — odrzekł Grzegorz, — mam też zupełną nadzieję, że w niedługim czasie odzyska zdrowie zupełnie.
— Chwała Bogu! — wykrzyknął Fabrycjusz, — lubo biedny wuj nie będzie już mógł cieszyć się szczęściem tak upragnionem przez niego.
— Co do pańskiej kuzynki, ciągnął doktor Vernier — ma się daleko lepiej.
— Więc chorowała? — zapytał żywo Fabrycjusz.
— Bardzo; była nawet w wielkiem niebezpieczeństwie. Ale dzięki Bogu, zdołałem ją wyrwać śmierci i wkrótce będzie zdrową. Pozostało tylko ogromne osłabienie, któremu także spodziewam się wkrótce podołać.
— Panu zatem winien jestem ocalenie kochanej mojej kuzynki — rzekł Fabrycjusz głosem wzruszonym i ściskając ręce Grzegorza. — Panu także winien będę uzdrowienie ciotki mojej. Bądź pan przekonany o głębokiej mojej wdzięczności! Czy mogę odwiedzić te nieszczęśliwe kobiety?
— Za pięć minut poprowadzę pana do nich. Ale przedtem muszę coś panu powiedzieć.
— Coś mi powiedzieć? — powtórzył zdziwiony Fabrycjusz?
— Tak, i przekonany jestem, że to coś sprawi panu wielką radość.
— Skądże ta radość wpośród takich zmartwień?
— Znajdziesz pan tutaj osobę, która panu bardzo jest drogą.
Fabrycjusz zdziwiony coraz bardziej — zapytał:
— O jakiej pan mówisz osobie?
— O pannie Pauli Baltus.
Posłyszawszy, to imię, siostrzeniec bankiera nie chciał wierzyć własnym uszom.
— Panna Baltus w tym domu? — rzekł niepewnym głosem. — Ale jakimże to sposobem? Z jakiej przyczyny znajduje się tutaj?
— Ażeby być bliżej panny Edmy, którą bardzo kocha, i pani Delariviére, którą się bardzo interesuje.
— Ach! jakże poznaję jej dobre, pełne szlachetności serce! — proszę pana, jak o łaskę, abyś ją uprzedził zaraz o moim powrocie. Gdybyś pan wiedział, jak mi pilno ją zobaczyć. Masz pan słuszność, radość, jakiej doświadczam, każe mi zapominać w tej chwili o ciężkich moich zmartwieniach i kłopotach.
Grzegorz uszczęśliwiony był wzruszeniem Fabrycjusza. Nacisnął sprężynę dzwonka. Wszedł służący.
— Poproś pannę Baltus, aby raczyła zejść do salonu. Znajdziesz ją zapewne w mieszkaniu pani Delariviére.
Służący wyszedł wypełnić rozkaz.
Grzegorz odezwał się znów do Lecléra.
— W oczekiwaniu na pannę Baltus, która zaraz zapewne nadejdzie, pozwól mi pan zadać sobie pytanie, mające cel ważniejszy, niż próżną ciekawość jedynie.
— Słucham pana i odpowiem, jak będę mógł, najlepiej...
najszczerzej...
— Idzie mi jeszcze o spotkanie się nasze przy ulicy Taitbout. Powiedziałeś mi pan wczoraj, że nie znasz wcale Renégo Jancelyn.
— Powiedziałem to i powtarzam — odrzekł Fabrycjusz, marszcząc brwi mimowoli.
— Ale może pan wie o nim cokolwiek?
— Nic zupełnie. Powracając do Francji na pokładzie Albatrosa, poznałem jednego z pasażerów, Anglika Wiliamsa Withe, który wysiadł w Plymouth. Anglik ten, dowiedziawszy się, że jadę do Paryża, prosił mnie, abym poszedł do niejakiego Jancelyna, którego podał mi adres i abym go zawiadomił, że za osiem lub dziewięć dni będzie miał jego wizytę. Przyrzekłem i chciałem dotrzymać przyrzeczenia, co mi się jednak nie udało, bo pan René wyjechał. Teraz wie pan już wszystko?...
Odpowiadając na te pytania Fabrycjusz myślał sobie:
— Dla czego ten doktor o to mnie zapytuje? Najprędzej dla tego, że mając Matyldę na kuracji, chciałby zawiadomić jej rodzinę. Niema w tem nic takiego, czego bym się mógł obawiać.
Fabrycjusz radby był chętnie zapytać o Matyldę, ale nie śmiał naturalnie.
Po paru minutach szelest jedwabnej sukni dał się słyszeć w przedpokoju. Drzwi się otworzyły. Panna Baltus weszła do salonu.
Spostrzegłszy Fabrycjusza, krzyknęła lekko, zbladła, położyła rękę na sercu, jakby chciała powstrzymać gwałtowne jego bicie i zachwiała się widocznie.
Leclére poskoczył i chwycił ją w swoje ramiona. Paula nieprzytomna prawie, przez chwilę z oczami przymkniętemi pozostawała w tym rozkosznym uścisku. Piękna i energiczna jej główka spoczywała na ramieniu mordercy Fryderyka.
Ale wkrótce otworzyła oczy i szepnęła tak cichutko, że tylko sam narzeczony mógł ją słyszeć.
— O! Fabrycjuszu!... kochany Fabrycjuszu!... gdym cię ujrzała tak niespodziewanie, myślałem, że umrę z radości...
— Co.. co? — powtórzył Leclére. — Ty musisz żyć droga, ukochana Paulo... musisz żyć dla mnie... żyć dla tego, żeby być szczęśliwą.
— Czy zawsze stale mnie kochasz?...
— Czy cię kocham?.. Oddalając się od ciebie kochałem cię z całej duszy... teraz uwielbiam cię bez granic.
Młoda kobieta wpatrywała się w oczy Fabrycjusza z wyrazem niezmiernej miłości. Potem odwróciła się do doktora i rzekła z uśmiechem:
— Bądź wyrozumiałym, panie Grzegorzu.. To ten, o którym tak często z panem mówiłam... To on, mój narzeczony!... Kocham go, jestem szczęśliwą.
Grzegorz uśmiechnął się ze swej strony.
— Nie potrzeba tu żadnej wyrozumiałości, proszę pani — ja doskonale pojmuję taką radość... wiem, co znaczy spotkanie się z osobą ukochaną... Upojenie takie każe zapominać o wszystkiem na świecie. f
Paula mówiła dalej:
— A cóż wuj?.. pan Delariviére? gdzież jest? Dlaczego nie przybył z tobą razem?
Fabrycjusz smutnie pochylił głowę.
Grzegorz, nic nie mówiąc, wskazał ręką na kapelusz młodego człowieka, pokryty szeroką krepą.
— Nie żyje!... — jęknęła wzruszona Paula. — Cóż za straszne stało się nieszczęście?
— Tak jest niestety.
— Potrzeba koniecznie ukryć, chociaż na teraz, przed Edmą tę złowrogą nowinę... Biedactwo nie przeżyłaby tego.
— Uprzedziłem już pana Leclére — odezwał się Grzegorz.
— Rozumiem tę potrzebę doskonale — potwierdził Fabrycjusz — i będę jak grób milczał... Wytłomaczę, jak będę mógł najlepiej nieobecność wuja. Ale Edma, chociaż później trochę, musi się koniecznie dowiedzieć o smutnym wypadku... Biedna kuzynka, żałuję jej z całej duszy!... Ciężki jej los!... Śmierć zabrała jej tak przedwcześnie ojca, a matka zmysły straciła.
— Na szczęście my jej pozostajemy, ty, doktór i ja — odezwała się Paula — pomiędzy takimi jak my przyjaciółmi, nie będzie sama na świecie.
— Przyszłość Edmy cię przeraża? — powtórzyła Paula.
— Bardzo.
— A dla czego?... Cierpieć będzie okropnie, ale w jej wieku rany goją się prędko... To prawo natury... Czego teraz możemy się tylko obawiać, to nagłego, niespodziewanego wstrząśnienia... Kochany doktor skonstatował u panny Delariviére symptomata choroby sercowej w pierwszym rozwoju... Jego nauka i troskliwość zdołały zapobiedz złemu, ale mogłoby się odezwać ono przy tak wielkiem wzruszeniu.
Fabrycjusz potrafił przystroić twarz w wyrazy współczucia i smutku.
— Kochana Paulo! — szepnął — nie śmierć wuja przedstawia przyszłość Edmy w czarnych kolorach, ale raczej fałszywe, rozpaczliwe położenie, jakie ta śmierć w świecie jej uczyni...
Panna Baltus i doktor Vernier spojrzeli na Lecléra z widocznem zdziwieniem.
— Nic a nic nie rozumiem — odezwała się panna Baltus.
— Bo nie wiesz pewnej rzeczy... moja droga Paulo...
— Więc mi powiedz.
I tu opowiedział Fabrycjusz o niezatwierdzonym jeszcze ślubie przez ustawy francuskie pana Delariviére z Joanną; skutkiem czego Edma według tych ustaw za ich córkę uznaną być nie mogła.
Grzegorz Vernier, chociaż bardzo zmartwiony nieprzewidzianym zgonem bankiera; słuchał tych słów z pewną radością. Edma była bez rodziny i pozycji... Winszował sobie w głębi duszy, bo teraz pomiędzy nią a nim nie istniała żadna przeszkoda.
— Panie Leclére — odezwał się Grzegorz drżącym trochę głosem — ja zaś myślę, że nie potrzeba tak czarno patrzeć na rzeczy... Położenie panny Edmy jest wprawdzie dotkliwe, ale może się zmienić najłatwiej w świecie...
— A cóż na to potrzeba, proszę pana? — zapytał Fabrycjusz.
— Aby uczciwy człowiek, pokochawszy pannę Delariviére z całej duszy i uzyskawszy jej wzajemność, poprosił o jej rękę i został jej mężem!...
— Ma pan rację i pragnąłbym szczerze, aby to kochane dziecko trafiło na człowieka, o jakim mówisz. Pragnę tego bardzo, ale prawie nie mam nadziei!...
— Dla czego?
— Boże drogi... wszak pan znasz dobrze świat i ludzi... Znasz pan dobrze Don Quichotowskie uczucia, gotowe niby do zwalczania głupich przesądów... Ale gdy przychodzi chwila stanowcza, rycerze ci spostrzegają nagle, że za dużo liczyli na swoje siły... Boją się opinji i cofają... Patrzyłem na to nieraz... Obawiam się też, aby znowu nie powtórzyła się ta sama historja...
— Nie obawiaj się pan, panie Leclére, bo z pewnością tego nie będzie... Jestem najzupełniej o tem przekonany...
— Ty panie doktorze?...
— Tak, ja... To co od pana posłyszałem, pozwala mi wypowiedzieć się otwarcie w kwestji, którejbym dzisiaj z rana nie śmiał był dotknąć jeszcze... Pan Delariviére nie żyje... więc do pana jako do kuzyna panny Edmy, wypada mi się udać... Panu muszę zatem powiedzieć: „jestem człowiekiem uczciwym i pracy się nie boję”. Położenie moje obecne jest już nie złe materialnie, a coraz będzie lepsze. Kocham pannę Edmę z całej duszy, pragnę uczynić ją szczęśliwą i proszę pana o jej rękę.
— Ach! doktorze — wykrzyknęła Paula — jakże to pięknie z twojej strony!...
— Czyż zasłużyłem na takie szczęście, proszę pana — odrzekł Grzegorz.
— Moja odpowiedź, — pomyślał Fabrycjusz — uczyni mi z tego człowieka nieprzyjaciela, albo sprzymierzeńca...
— Milczysz pan — powiedział doktor. — A co znaczy to milczenie? Czy nieprzychylnie patrzysz pan na moją propozycję?...
— Niech mnie Bóg broni — odrzekł żywo siostrzeniec bankiera — ale musisz pan zrozumieć, jak położenie moje drażliwem jest w tej sprawie... Wzruszony tem jestem, co przed chwilą posłyszałem od pana, ale ja nie jestem legalnym opiekunem Edmy, nie mogę więc decydować co do jej osoby... Nie wiem zresztą, czy kuzynka wie o pańskiem do niej przywiązaniu i czy je podziela.
Paula wtrąciła się ze swej strony.
— Edma wie i podziela to uczucie... Wiem o tem z pewnością... Kocha szalenie naszego doktora, wierzy tak samo, jak i ja wierzę, że zostawszy jego żoną, pozyska szczęście prawdziwe...
— Słowa panny Baltus są dla mnie najzupełniej dostateczną rękojmią, panie doktorze! — wykrzyknął Fabrycjusz. — Odtąd mam dla pana największą sympatję... W imieniu nieodżałowanego mojego wuja dziękuję panu za jego prośbę i przyjmuję ją z całego serca...
— Ach! — rzekł, — brakuje mi słów na wyrażenie wdzięczności mojej dla pana! Nie tylko najwierniejszego przyjaciela będziesz miał pan we mnie, ale i brata prawdziwego.
— Widocznie — pomyślał sobie siostrzeniec bankiera, ściskając z czułością bankiera, nie domyślają się tutaj niczego... Obawy, jakim uległ Rittner i Jancelyn, były zupełnie płonne. Wszystko idzie jak najlepiej!...
Po chwilowem milczeniu Paula się znowu odezwała:
— Ale, kochany Fabrycjuszu, zdaje mi się, że pan Delariviére, tak bardzo przywiązany do Joanny i jej córki, musiał pomyśleć o ich przyszłości w razie, gdyby zatwierdzenie jego małżeństwa podług ustaw francuskich nie doszło do skutku?
Młody człowiek spodziewał się tego pytania, to też dawno się na nie przygotował.
— Wuj mój, tak samo jak każdy prawie stary człowiek, nie lubił myśleć o śmierci i nie przypuszczał, aby mu tak niespodziewanie zabrakło czasu... Obawiam się bardzo o to, czy zrobił jakie rozporządzenie.
— Co... nie zrobił testamentu?
— Żadnego.
Grzegorz Vernier podniósł głowę.
— Nie zrobił żadnego testamentu... — powtórzył, — pan tak myśli?
— Pewny tego jestem, przynajmniej nigdy mi o niczem podobnem nie wspominał — odrzekł Fabrycjusz. — Mam w posiadaniu wszystkie jego papiery. Nie znalazłem nic, coby było podobne do aktu, zawierającego ostatnie rozporządzenie.
— Pan Delariviére miał jednakże notarjusza w Paryżu?
— Nie wiem nic o tem i nie zdaje mi się...
— To dziwne — szepnął doktór po cichu i zamyślił się głęboko.
— Któż jest więc sukcesorem całego jego majątku? — odezwała się panna Baltus.
Fabrycjusz pomimo całego wysiłku lekko się zarumienił.
— Prawnym i jedynym sukcesorem w razie, jeżeli nie ma testamentu, ja jestem... Spodziewam się wszakże, że mnie państwo nie posądzicie o to, abym potrafił nadużyć położenia... Wysokość majątku wuja dziwnie była przesadzoną i sam pan Jakób Lefébre był pod tym względem w wielkim, jak mi się zdaje, błędzie... Oceniam spadek na trzy miljony... Rozdzielę go na dwie połowy i jednę oddam Edmie... Co do Joanny, jeżeli odzyska zdrowie...
— Niech pan o tem nie wątpi — odezwał się młody doktór — pani Delariviére nie pozostanie obłąkaną...
— Dałby to Pan Bóg — powiedział spokojnie Fabrycjusz. — W takim razie uważać się będę za jej syna... Wiem, że mnie nie opuści.
— Przepraszam pana — odparł doktór — to ja będę prawdziwym jej synem, poślubiając jej córkę i będę miał prawo zatrzymać przy sobie jej matkę...
Fabrycjusz się uśmiechnął.
— Nie będzie żadnej między nami sprzeczki, bądź pan pewny, kochany doktorze... Niech tylko pani Joanna zdrową będzie... niech żyje, ażeby nas kochała.
— I pomogła nam w naszej zemście, — odezwała się Paula głosem tak uroczystym, że dreszcze przeszły po ciele Fabrycjusza...
Więc miłość nie zmiękczyła żelaznej woli panny Baltus. Więc Paula ani na chwilę nie straciła z oczu głównego swojego celu — zemsty!
Leclére pokonał zdenerwowanie i powiedział głosem zupełnie naturalnym:
— Zatem, kochana Paulo, myślisz zawsze, że pani Joanna będzie ci wielką pomocą do spełnienia zamiarów twoich?
— Zawsze tak myślę stanowczo!.. Pani Joanna po przyjściu do zdrowia, wniesie światło w otaczające nas ciemności... Dla tego właśnie pisałam do Nowego Yorku do pana Delariviére z prośbą, ażeby mi depeszą wskazał miejsce, gdzie mam szukać jego żony... Nie odebrałam żadnej na to odpowiedzi...
— Bo nie otrzymaliśmy wcale listu — odrzekł Fabrycjusz — nadszedł on zapewne dopiero po naszym odjeździe... Któż ci jednak powiedział, że pani Joanna tutaj się znajduje?...
— Doktór Vernier.
— A on skąd się o tem dowiedział?
— Nie zgadujesz?
— Nie...
— No to posłuchaj.
Paula opowiedziała w krótkości pierwszą swoją wizytę u Grzegorza, zdziwienie jej z odkrycia, że nieszczęśliwa kobieta, co zwarjowała w Melun wskutek ohydnego widowiska, była panią Delariviére; próżne ich poszukiwania, projekt nabycia domu zdrowia, radość ich, gdy znaleźli podobny zakład w Auteuil, zdziwienie na widok Joanny i jej córki, pewność doktora, że wyleczy Joannę i nadzieję, że od niej dowiedzą się nazwiska człowieka, którego śmierć spowodowała jej warjację i że tym sposobem wykryją może prawdziwego mordercę Fryderyka Baltusa.
Fabrycjusz słuchając tego opowiadania, z wielką zaledwie trudnością zachować mógł spokój pozorny. Czuł, że blednieje i drży. Chwilami serce bić mu przestawało, a krew ścinała się w żyłach.;
— Mieliśmy dużo zawodów... — odezwał się doktór Vernier, skoro skończyła Paula. — Już, już zdawało nam się, że obejdziemy się bez Joanny.
— Doprawdy?... — szepnął wystraszony Fabrycjusz. — Pochwyciliście jaką nitkę przewodnią?
— Przynajmniej tak nam się zdawało.
— A cóż to było takiego? Jaki dowód? Jaki świadek?
— Tym dowodem, tym świadkiem był rewolwer, którego morderca użył do spełnienia zbrodni.
Pomimo całego panowania nad sobą, młody człowiek zbladł, jak chusta i był bliskim omdlenia.
Zaledwie potrafił wymówić zapytanie?
— Mieliście ten rewolwer?
— Tak...
— Czy nie złożono go w sądzie z innemi dowodami?
— Złożono, ale prokurator rzeczypospolitej kazał go nam wydać, wiedząc, jaki mamy z niego zrobić użytek.
— A cóż to miał być za użytek? Czegoście się spodziewali?
— Przypuszczałem — odrzekł Grzegorz — przypuszczałem, że właściciel fabryki broni, z której pochodził rewolwer, potrafi mnie objaśnić, przez kogo był kupiony. Rewolwer przyozdobiony był herbem, którego brak na posiedzeniu sądowem skonstatowano. Na herbie były zapewne litery, spodziewałem się odszukać grawera.
— I cóż? — zapytał dyszący ledwie Fabrycjusz.
— I nic — odrzekł doktór — nitka tu się przerwała. Fabrykant tak wiele sprzedał rewolwerów podczas wojny w 1870 r., że nie mógł mi dać żadnego objaśnienia. Musiałem zaprzestać dalszych poszukiwań. —
Fabrycjusz odetchnął swobodniej.
— Kochana Paulo — rzekł, zmuszając usta do uśmiechu — gorączka zemsty, jaką w duszy mojej zapaliłaś uspokoiła się trochę, ale czuję, iż się na nowo odzywa... Tak samo jak tobie pilno i mnie teraz wykrzesać światło prawdziwe... Gotów jestem działać z wami... Rozporządzaj mną, jak ci się żywnie podoba.
— Dziękuję ci, Fabrycjuszu, — odpowiedziała panna Baltus. — Wiedziałam dobrze, że mogę liczyć na ciebie...
— Nie wątpiłaś o mnie, wszak prawda?
— Ani na chwilę...
— Ja ci więc serdecznie za to dziękuję. A teraz — dodał, zwracając się do Grzegorza — teraz pragnąłbym zobaczyć Edmę i Joannę...
— Zaraz zaprowadzimy do nich pana...
— Kapelusz tylko swój pozostaw tutaj, mój drogi — wtrąciła żywo panna Baltus.
— Dla czego?
— Gdyby Edma zobaczyła krepę, domyśliłaby się od razu nieszczęścia, które w nią uderzyło...
— Masz rację, kochana Paulo... Myślisz zawsze o wszystkiem...
I zaraz potem siostrzeniec bankiera w towarzystwie doktora i Pauli poszedł z gołą głową do Edmy.
Grzegorz otworzył drzwi. Fabrycjusz stanął na progu.
Edma nie spodziewała się zobaczyć kuzyna, ale widok jego nie mógł jej tak bardzo zadziwić, lada dzień bowiem oczekiwano podróżnych.
Ujrzawszy Fabrycjusza samego, zsiniała jednakże a unosząc się na posłaniu, krzyknęła rozpaczliwie:
— Gdzie ojciec!... Boże! gdzie ojciec?.. Cóżeś zrobił z ojcem moim nieszczęśliwym?...
Grzegorz poskoczył do młodej dziewczyny. Okropne wzruszenie, jakiego doznała, zaniepokoiło go bardzo, obawiał się, żeby choroba nie powróciła.
— Uspokój się, kochana Edmo — szepnął. — Nie masz się czego niepokoić, nic się złego nie stało... Pana Delariviére nie ma jeszcze w Paryżu, ale wkrótce przybędzie... Wkrótce będzie razem z nami...
Słowa Grzegorza, a szczególniej głos jego, zrobiły zwykłe na dziewczęciu wrażenie.
Uspokoiła się zaraz, a podając rękę Leclérowi, powiedziała głosem cichym:
— Wybacz mi, kuzynie moje niegrzeczne przyjęcie!... Nie byłam w stanie zapanować nad sobą... Przelękłam się i straciłam głowę. Szczęśliwą jestem że cię widzę... Wytłómacz mi powód opóźnienia się mojego ojca...
Fabrycjusz zaledwie poznał kuzynkę, tak było biedactwo zmienione. Wyperswadował sobie, że ten stan jej chorobliwy, ta jej szczupłość i boleść, są to skutki powolnej trucizny, którą musiał zadawać jej Rittner i pomyślał:
— Frantz byłby daleko lepiej zrobił, gdyby był usunął tamtę, a tę, pozostawił przy życiu...
Edmie zaś odpowiedział:
— Wuj nie chciał wracać do Francji przed zupełnem ukończeniem interesów w New-Yorku... Odesłał mnie do was, aby się o was dowiedzieć i przesłać mu wiadomość telegrafem, co zaraz uczynię... Przyjedzie okrętem następnym... Opóźnienie to najwyżej dziesięciodniowe i chociaż z żalem, musiał się na nie zgodzić. Pilno mu bardzo było zobaczyć się z wami.
— Kochany dobry ojciec! — szepnęła młoda dziewczyna. — Donieś mu, kuzynie, że jestem zupełnie zdrowa... Albo raczej nie... potrzeba, żeby wiedział o mojej chorobie... Tylko jakże mu to donieść, ażeby go za bardzo nie zmartwić, jak mu powiedzieć, że stan matki zawsze jest jednakowy?
I wielkie łzy spłynęły po policzkach Edmy.
— Dla czego płaczesz, kochanko? — odezwała się panna Baltus z wymówką. Pan Grzegorz zapewnia, że wyleczy kochaną panią Joannę i z pewnością dotrzyma słowa. Bądź rozsądną i nie przedstawiaj sobie przyszłości w tak czarnych kolorach.
Edma szepnęła:
— Tyś jest szczęśliwą, Paulo, bo Fabrycjusz powrócił...
— Ale, — odrzekła, uśmiechając się panna Baltus — tyś również jak ja szczęśliwa...
— O! nie. To nie takie szczęście, jak twoje.
— Dla czego?
Edma wstrząsnęła główką.
— Ty możesz swobodnie kochać Fabrycjusza, droga Paulo. Nie zależysz od nikogo, gdy tymczasem ja... a któż to wiedzieć może?
Młoda dziewczyna urwała i smutnie zwiesiła główkę.
Fabrycjuszowi, dla powodów łatwych do wytłómaczenia, chodziło bardzo o pozyskanie sympatji doktora Verniera. Zabrał głos z pewną uroczystością.
— Zaraz ci odpowiem kuzyneczko na pytanie, jakie sobie zadajesz, zapewniam cię, że tak samo jak panna Baltus, możesz wierzyć w swoje szczęście, możesz się nie obawiać o jego utratę...
— Jakto? — spytała drżąca Edma — jakto Fabrycjuszu... wytłómacz się! co znaczą twoje słowa?
— Znaczą kochana kuzynko, że doktor Vernier pisał do wuja i wyznaj mu swoją miłość!...
— Ach! — wykrzyknęła Edma, rzucając na Grzegorza pełne wdzięczności spojrzenie.
— A twój ojciec... — zaczął znowu Fabrycjusz.
— Co ojciec... — powtórzyła młoda dziewczyna, której cała dusza zawisła na ustach kuzyna.
— A twój ojciec — dokończył Fabrycjusz — kazał mi odpowiedzieć panu Vernier, że pozwala mu kochać się w tobie.
Edma, posłyszawszy tę odpowiedź, pochodzącą niby od ojca, nie wymówiła ani słowa. Wzięła za ręce Grzegorza i Paulę i łzy radości popłynęły jej z oczu.
— Droga dzieweczko moja — zawołała panna Baltus — pewną już zatem jesteś przyszłości swojej?
— Moja ukochana Edmo... — szeptał Grzegorz — aniołku mój!... nadziejo moja!...
A jednocześnie rękę Fabrycjusza ściskał ukradkiem.
— W tej chwili dałby się zabić za mnie — pomyślał siostrzeniec bankiera, dumny z popełnionego kłamstwa. — Twarzyczka Edmy promieniała radością.
— Wszak powiedziałeś, kuzynie — szepnęła — że ojciec mój za jakie dziesięć dni będzie już tutaj?
— Tak kochana kuzynko.
— Prawdziwie szczęśliwą będę, uściskawszy drogiego ojca, bo nie miałam już nadziei...
— Dlaczego?
— Miałam takie straszne przeczucia, trapiły mnie sny takie okropne...
— Przeczucia i sny nic nie znaczą, to dowód gorączki tylko — wtrącił Fabrycjusz.
— To jeszcze nie wszystko — powiedziała młoda dziewczyna — utrzymuję, że Pan Bóg udziela czasami tym, co rozum utracili, daru jasnowidzenia. Matka właśnie, podczas jednego ze swych ataków, miała okropne widzenie. Gdy je przypominam sobie, krew mi się ścina w żyłach. Zdawało jej się, że widzi w nocy na pełnem morzu okręt miotany burzą i że przy świetle błyskawic dostrzegła jakiegoś młodzieńca, mordującego mego ojca.
Fabrycjusz pomimo, że potrafił panować nad sobą, zadrżał na całym ciele, aż mu zęby zadzwoniły.
— Nie prawda kuzynie, że to okropne? — rzekła Edma. — Widzisz, że ty nawet pobladłeś.
— Tak, bo to przerażające i nie dziwię się, że podobne halucynacje ciotki wywarły głębokie na ciebie wrażenie. Ale możesz być spokojną, nie potrzebujesz myśleć o niczem, jak tylko o swojem zdrowiu. Niechże wuj, skoro powróci, zastanie cię z twarzyczką różową... uśmiechniętą.
— Bądź pewny, że będę bardzo się starała o to.
— Czy masz ochotę powrócić do Neuilly?
— O, nie! nie! — odrzekła żywo młoda dziewczyna, rzucając na Grzegorza długie spojrzenie. — Aż do powrotu mojego ojca pozostanę tutaj... w tym domu. Gdzież mogło by mi być lepiej, jak tutaj, obok matki... przy przyjaciółce... i przy moim doktorze?
Paula się wtrąciła.
— Edma ma rację, kochany Fabrycjuszu, nie można jej zabierać...
— Niechże tak będzie, skoro sobie tego życzycie!
— Zatem pozostaję — powiedziała panna Delariviére, — a ty będziesz nas jak najczęściej odwiedzał, mnie i Paulę...
— Co dzień! — wykrzyknął Fabrycjusz z zapałem.
— Dziękuję, kuzynie... Dziękuję za Paulę i za siebie.
— Kochana Edmo — odpowiedział Grzegorz — teraz musimy cię opuścić.
— Już!!!
— Tak.. Potrzebujesz wypoczynku... Pozostawimy cię samą, a pójdziemy za to do twojej matki...
— A więc do widzenia panie Grzegorzu, do widzenia kuzynie!...
— Do widzenia, kuzyneczko!...
Paula i dwaj panowie przeszli do mieszkania Joanny, które — jak wiemy — znajdowało się na tem samem piętrze.
Fabrycjusz był trochę zdziwiony. że warjatka opuściła swoją celę, ale nie okazał tego po sobie. Pani Delariviére była spokojną. Wpatrzyła się martwym wzrokiem w przybyłych, a ująwszy ręce panny Baltus, do ust je przycisnęła.
Fabrycjusz znalazł, że Joanna bardzo się zmieniła od dnia, kiedy ją widział. Policzki mniej były zapadłe i nie tak blade; sińce pod oczami również się zmniejszyły; nie wykrzywiała się już kurczowo, jak przedtem. Widocznie chora była na drodze do zupełnego wyleczenia.
— Co robił do licha ten Rittner!... — pomyślał Fabrycjusz. Toż głównie z panią trzeba się załatwić było. Dla czego nic a nic nie zrobił?
— Jak tylko objąłem dom zdrowia, przeniosłem zaraz panią Delariviére do tego pokoju... — odezwał się Grzegorz, — bardzo jej się tu podoba, a blizka obecność córki bardzo ważną jest dla niej...
— Nie zamykasz jej pan?
— Nigdy. Warjacja tej biednej kobiety stała się obecnie łagodną... melancholiczną...
— Przyjmij moje powinszowanie kochany doktorze... — rzekł Fabrycjusz.. — Dużo już zrobiłeś dobrego i nie wątpię, że w krótkim czasie dojdziesz do najlepszych rezultatów...
— Mam nadzieję, — odrzekł młody doktor — i zdaje mi się, że nie będę potrzebował zbyt długo oczekiwać, jeżeli powiedzie mi się stanowcza próba, na którą ogromnie rachuję.
Fabrycjusz chciał zapytać, co to miała być za próba, ale brakło na to czasu.
Grzegorz potrzebował odwiedzić kilka jeszcze swoich pacjentek, których stan zajmował go bardzo. To też wyszedł z pokoju Joanny, pozostawiwszy Fabrycjusza i Paulę w ogrodzie, sam zaś pospieszył do chorych. Fabrycjusz rozmyślał sobie.
— Głupota, albo zła wola Rittnera, wszystko popsuła. Niebezpieczeństwo zagraża mi dziś ze strony Pauli i Joanny... Nie wolno, aby pierwsza prowadziła dalej swoje poszukiwania... nie wolno, aby druga rozum odzyskała. Co tu robić, aby ten cel podwójny osiągnąć?.. Posiąść jedną, a usunąć drugą.
Siostrzeniec bankiera pozostał na obiedzie w Auteuil. Obiad ten przeciągnął się aż do dziewiątej wieczorem. O dziewiątej trzeba było się rozejść.
Paula miała zamiar nazajutrz zajrzeć do Melun, ażeby się przekonać, czy służba w jej nieobecności nie zaniedbała ogrodu i parku.
— Może zechcesz wstąpić po mnie, to pojedziemy razem? — powiedziała do Fabrycjusza, podając mu rękę.
— Czy zechcę? — sądzę, że wcale o tem nie wątpisz!
— Przyznaję, że nie wątpię.
— A więc do jutra, kochana Paulo...
— Do jutra — powtórzyła panna Baltus.
O jedenastej Leclére powrócił do Neuilly.
— Ho! ho! panie doktorze Vernier, więc aż do sądu udajesz się pan po dowody! Bardzo dobrze wiedzieć o tem. Stajesz się niebezpiecznym także, tem więc gorzej dla ciebie.
Laurent oczekiwał na pana w przedpokoju.
— Chodź... — powiedział mu młody człowiek.
Intendent zastosował się do rozkazu i poszedł naprzód ze świecznikiem w ręką. W chwili właśnie, gdy Fabrycjusz dzwonił do bramy wili, Klaudjusz Marteau, czuwający w mieszkaniu swojem po ciemku, wyszedł pospiesznie i po cichutku ukradkiem, żeby nie obudzić najmniejszego podejrzenia, podszedł bardzo blisko do zabudowania. Ciemność osłaniała go zupełnie. Widział wchodzącego Fabrycjusza i słyszał rozkaz jaki wydał intendentowi.
— Nadeszła chwila... — pomyślał sobie — muszę się stanowczo dowiedzieć, czy służący jest wspólnikiem godnego swego pryncypała.
Apartament Fabrycjusza — jak nam wiadomo — mieścił się na parterze, parter ten, na który wchodziło się po schódkach, był tak prawie wysoki, jak pierwsze piętro, a okna wznosiły się o półtrzecia metra ponad kłębami kwiatów. — Klaudjusz posunął się, jak jaguar i pochwycił silnie ramionami i kolanami pień trzydziestoletniego kasztana i dając dowód, że nie zapomniał wcale dawnego swojego rzemiosła, zniknął po chwili w gęstwinie liści.
Zaledwie Klaudjusz Marteau manewr swój wykonał, gdy po za szybami okna ukazało się światło tuż na wprost miejsca, gdzie oparty na silnej gałęzi eks-marynarz czekał i słuchał. Zesunął się, jak wąż aż na sam prawie brzeg tej gałęzi i był bardzo blisko od okna. Podniesione rolety pozwalały mu widzieć, co się działo wewnątrz pokoju. Przepyszny wieczór nastąpił po dniu upalnym. Atmosfera przepełniona zapachem i elektrycznością, była ciężką i łatwo stać się mogła burzliwą.
Fabrycjusz, pochodziwszy trochę po pokoju, zatrzymał się i wskazał Laurentowi okno...
Klaudjusz zmarszczył brwi...
— Czy przypadkiem ten łotr nie zauważył mojej obecności — pomyślał sobie — ale musiałby chyba widzieć jak kot w ciemności... Do pioruna, tego byłoby zanadto... Chociaż po takim człowieku wszystkiego można się spodziewać!...
Zaraz się jednakże uspokoił. Laurent postawił świecznik na stole, zbliżył się do okna i otworzył obydwie jego połowy.
— Chwała Bogu! — pomyślał znowu ex-majtek — chodziło tylko o odświeżenie powietrza w pokoju tego pana. Doskonale się stało! Nietylko będę wszystko widział, ale będę słyszał także całą rozmowę... Co za uprzedzająca uprzejmość dla mnie.
Fabrycjusz rzucił się w fotel obok małego stoliczka. Zdawał się namyślać, znać było moralne zmordowanie na jego twarzy, na które światło świec padało.
Laurent oczekiwał w milczeniu. Nagle Leclére podniósł głowę.
— Mam z tobą do pomówienia, mój drogi... i to o rzeczach bardzo ważnych. Mam ci powierzyć pewną misję poufną, do wykonania której potrzeba wielkiego taktu i ostrożności... Sądzę jednakże, że się okażesz zdatnym do tego...
— Pan mi czyni wielki zaszczyt... odpowiedział Laurent z widoczną dumą.
— Jesteś mi wiernym, nie prawda... odezwał się Fabrycjusz.
— Czy ja jestem panu wiernym... Zanadto oceniam pańską dla mnie łaskawość, ażebym był niewdzięcznym.
— Powiedziałem ci o śmierci mojego wuja... Powiedziałem ci, gdzie się znajduje jego córka i żona... Nie potrzebuję ci chyba zalecać, abyś zachował najzupełniejsze o tem milczenie.
— Nie pisnę ani słówka.
— Jeżeli przypadkiem wypytywałby się ktokolwiek o moją kuzynkę, którą tu może widziano... pamiętaj, że nie wiesz nic.
— Dobrze, proszę pana... Odpowiem, że interesa pańskie i pańskiej rodziny nie obchodzą mnie wcale...
— Jeżeliby zaś o mnie kto pytał, powiedz, że mnie nie ma i nie wiesz, kiedy powrócę...
— Dobrze, proszę pana.
— Nie chcę przyjmować nikogo, oprócz pewnej młodej damy, której łatwo zapamiętasz nazwisko... Panna Paula Baltus...
— Panna Paula Baltus — powtórzył Laurent, przykładając palec do czoła, — wryję to sobie w łeb, proszę pana.
— Teraz — ciągnął Fabrycjusz, pomówmy trochę o marynarzu.
— O Klaudjuszu Marteau, proszę pana?
— Tak — o nim właśnie.
— To, jak mi się wydaje, będzie coś bardzo interesującego — pomyślał sobie stary wyga, siedzący na kasztanie...
— Wychwalałeś mi ogromnie tego człowieka!
— Tak jest, proszę pana, bo zupełnie na to zasługuje.
Klaudjusz uśmiechnął się filuternie.
Przez parę minut Fabrycjusz pozostał milczący, potem odezwał się poważnie:
— Słuchaj mnie, Laurent, bo tu potrzeba całej twojej uwagi... Ten Klaudjusz Marteau bardzo jest skompromitowany w morderstwie w Melun popełnionem. Sąd nie miał dostatecznych dowodów, ażeby go aresztować... Pozostawił go na wolności i czeka...
— Jakto, proszę pana — wykrzyknął Laurent — więc on byłby winnym?
Jest przynajmniej wspólnikiem zbrodni z powodu swego milczenia... — przerwał Fabrycjusz. — Wie parę faktów, które mogłyby oświecić sprawiedliwość, a nic nie powiedział...
— To jeszcze nie wszystko...
— Ach! panie! a cóż może być gorszego jeszcze?
— Istnieje prawie pewność, że Klaudjusz Marteau znalazł na miejscu ważny dowód przeciw mordercy. Tego dowodu nie złożył w sądzie, ale go chowa w tajemniczym jakimś celu... Czy nie masz jakiego sposobu, aby mu rozwiązać język i aby się dowiedzieć, co to on znalazł takiego?
Laurent podrapał się w ucho.
— Dla czego mi nie odpowiadasz?
— Bo nie wiem, co odpowiedzieć... Nie wiem, jakim sposobem można kogo zmusić, aby wypowiedział to, o czem nie chce wspominać...
— Musi być przecie jaki sposób...
— Być może, ale ja go nie znam, proszę pana.
— Klaudjusz lubi pić, a pijak, chociażby nie wiem jak trzymał się na baczności, ma takie chwile, że się powstrzymać nie potrafi. Czy ty, Laurent, potrafisz pić, jak się należy?
— Nie chwaląc się mam bardzo silną głowę... Jeżeli wino jest dobre, mogę dotrzymać placu każdemu a każdemu...
— Tego nam właśnie potrzeba.
— A to dobrze, proszę pana...
— Rozumiesz już teraz mój projekt?
— Zdaje mi się, że go zaczynam rozumieć...
— O! i ja także rozumiem to doskonale, mój ptaku — szepnął Klaudjusz na kasztanie — i jeszcze jak cię rozumiem.. Nie potrzeba być bardzo sprytnym, ażeby się zdobyć na taki koncept, mój panie...
— Idzie o to tylko — powiedział Fabrycjusz — ażebyś pociągnął Klaudjusza, spoił go do upadłego i sam pozostał trzeźwym i wtedy go zręcznie wybadał... Po pijanemu powie ci wszystko...
— Może pan liczyć na mnie, urządzę wszystko jaknajlepiej...
— Masz nadzieję, że ci się uda?
— Pewny tego jestem zupełnie!.. wyciągnę z niego wszystko... dowiem się, co znalazł i powtórzę panu dosłownie całą naszą rozmowę.
— Jeżeli ci się uda, możesz liczyć na porządną gratyfikację. Działaj jak możesz najprędzej.
— Kiedy pan każe?
— Zacznij zaraz jutro...
— Dobrze, niech będzie jutro...
— Ja cały dzień będę nieobecny... a może i przez całą noc tu nie będę... Postaraj się, abym za powrotem, mógł już posiąść tajemnicę Klaudjusza. Użyj wszelkich na to możliwych sposobów, daję ci upoważnienie bezwzględne.
— Będę miał ten sekret, proszę pana...
— A teraz jeszcze coś innego. Chcę być zupełnie swobodnym, chcę powracać do domu, o której porze mi się podoba, tak dobrze przez małą furtkę, obok bramy, jak i przez tę, która wychodzi na bulwar Sekwany, a nie chcę budzić nikogo... Potrzebne mi są do tego klucze... Czy masz je podwójne...
— Mam proszę pana schowane u siebie.
— Idź i przynieś mi je zaraz...
— Nie ma potrzeby chodzić... Oddam panu te, które mam przy sobie...
— Dawaj...
— Proszę pana...
Laurent zdjął dwa klucze z kółka i dodał wskazując większy.
— Ten, to otwiera furtkę od ulicy do Longchamp.
— Dobrze. Możesz już sobie odejść, nie jesteś mi potrzebny.
— Czy mam pana obudzić jutro rano?...
— Tak jest, trochę przed siódmą.
— Mam honor życzyć panu dobrej nocy.
— Dobranoc!
Laurent skłonił się głęboko i wyszedł.
— Aha! kumie — pomyślał Klaudjusz — więc to jutro mamy się upić ze sobą, jutro mam ci wypowiedzieć wszystkie moje sekreciki! — Zdaje mi się, mój przyjacielu, że się wesoło zabawimy!...
Zaledwie intendent wyszedł, gdy Fabrycjusz tknięty dziwnym jakimś niepokojem, zerwał się szybko z fotelu i dalejże otwierać i przetrząsać wszystkie szuflady, w które Laurent starannie poukładał wszystkie rzeczy, przyniesione z ulicy Clichy. Bielizna ułożona była w szafach, ubranie wisiało na wieszadłach w garderobie, książki stały ustawione w bibljotece, broń rozwieszoną była po obu stronach kominka.
— Im więcej Fabrycjusz uwijał się po pokoju, im staranniej przerzucał w szufladach, tem bardziej wydawał się zaniepokojonym. Co chwila zwracał głowę to w prawo, to w lewo, zaglądał do każdego kącika obszernego pokoju.
— Czego on do licha tak szuka? — pomyślał zaintrygowany marynarz?
Wreszcie zniecierpliwiony Leclére krzyknął głośno:
— Gdzie to bydlę tę broń podziało?
— Marynarz zadrżał.
— Tę broń? — powtórzył.
Naraz oczy młodego człowieka zatrzymały się na porozwieszanych zbrojach. Podszedł i zaczął się bacznie przyglądać.
— Znalazłem przecie! — zawołał zdejmując ze ściany rewolwer.
Klaudjusz śledził wszystkie poruszenia Fabrycjusza.
— Patrzcie! patrzcie! — pomyślał sobie — rewolwer z ulicy Clichy, rewolwer ze znakami. Cóż on z nim chce robić u djabła?
Leclére zbliżył się do światła i długo przypatrywał się małej blaszce srebrnej, przybitej na kolbie.
Po paru sekundach położył rewolwer na stole, podszedł do szafy, od której klucz miał w kieszeni, otworzył ją, wyjął małą walizkę, postawił ją na stole obok rewolweru i znowu usiadł.
— Jakiś worek! — pomyślał Klaudjusz. — Cóż też on z niego wyciągnie?
Odpowiedź na to pytanie nastąpiła prawie natychmiastowo.
Fabrycjusz zakręcił miniaturowy kluczyk w zameczku, nacisnął sprężynę, zagłębił rękę w pół otwartą walizkę i zaczął wyjmować pakiety czeków, obligacyj i biletów bankowych.
— A to dopiero tego chmara, jak Boga kocham! — szeptał olśniony marynarz. — Co, do wszystkich piorunów, ten łotr zrabował chyba bank francuski, albo zabił i okradł swojego wuja!
Fabrycjusz sięgnął znowu do walizki. Wyjął z pół tuzina woreczków, poobwiązywanych prostym sznurkiem, odwiązał i wysypał na stół zupełnie nowe sztuki złote i te z rozkoszą i chciwością zaczął rozrzucać po stole. Żółtawy odblask metalu zdawał się odbijać w jego oczach.
Huragan głuchej nienawiści huczał pod czaszką marynarza.
— Ach! nędzniku! nędzniku! złodzieju i morderco! — mówił on sobie.
Fabrycjusz przestał się pieścić złotem i zaczął wypróżniać walizkę. Wyjął inne jeszcze pakiety papierów wartościowych, a nakoniec niedużą paczkę, którą przeglądał starannie. Na jednym z papierów widać było pieczęć państwową. Leclére rozłożył arkusz stemplowego papieru, a uśmiech albo raczej skrzywienie ukazało się na ustach gdy głośno wymawiał te wyrazy: „To jest mój testament“.
Klaudjusz zadrżał z oburzenia.
Fabrycjusz, położywszy testament pana Delariviére obok rewolweru, zabrał wszystkie dowody, pieniądze i papiery, schował je do szuflady biurka i zamknął je na dwa spusty. Powrócił potem do stołu, rzucił próżną walizkę w kąt pokoju, wziął znowu papier stemplowy i zaczął czytać go od początku do końca z największą uwagą, ale po cichu.
Skończywszy tę czynność, podniósł głowę i z dzikim jakimś tryumfem wykrzyknął:
— W tej chwili oto, kochany, nieodżałowany wuju, uczynię się, wbrew twojej woli, jedynym spadkobiercą twoim.
Przyłożył do świecy jeden różek papieru, który się zaraz zajął, następnie trzymając za drugi koniec podszedł do okna i papier wystawił na powietrze. Już płomień zniszczył trzecią część testamentu, gdy nagły powiew wiatru rozwiał płomień i sparzył w palce Fabrycjusza.
Z bólu wypuścił papier, który kręcąc się w powietrzu, upadł u stóp kasztana i zagasł nagle.
— Uf! — mruknął marynarz, śledzący wszystko. — Uu! do pioruna! to się ślicznie wykręciłem!
I odetchnął swobodnie, nie przestając obserwować Fabrycjusza.
Powrócił on do stołu. Wziął rewolwer, wsunął go w boczną kieszeń ubrania i wyszedł z pokoju.
— Coś się wszystko gmatwa coraz bardziej! — pomyślał Klaudjusz. — Gdzie on się wybiera? Muszę się o tem dowiedzieć i będę wiedział — rzekł, i nie tracąc chwili czasu, zesunął się z drzewa na ziemię.
Z szybkością strzały Klaudjusz przesunął się przez krzaki, minął trawnik i znalazł się wprost bramy willi. Zaledwie się ukrył poza kwitnącym krzewem, gdy drzwi się otworzyły i Fabrycjusz z gołą głową wyszedł z domu i skręcił na lewo.
— Patrzcie! patrzcie! — szepnął Klaudjusz — idzie w stronę mojego pawilonu. No, dalej na polowanie.
Zdjął buty i poszedł boso za Leclérem.
Niebo się zachmurzyło i zanosiło się na burzę.
Przybywszy do pawilonu Klaudjusza, Fabrycjusz się zatrzymał. Spojrzał na ciemne okna i zaczął się przysłuchiwać. Głęboka panowała cisza.
— Śpią — powiedział po cichu i poszedł dalej.
Klaudjusz Marteau uczynił to samo.
Fabrycjusz zbliżył się do małej furtki, wychodzącej na bulwar Sekwany, włożył w zamek jeden z kluczy, jakie przed kwadransem odebrał od Laurenta; zakręcił, drzwi się otworzyły i nocny spacerowicz skierował się na brzeg rzeki.
Marynarz chciał wszystko widzieć. Uczepił się więc oburącz wierzchołka nie zbyt wysokiego muru, który otaczał park, uniósł się i usiadł na tym murze.
Fabrycjusz zatrzymał się przy brzegu Sekwany i zaczął rozglądać się do okoła. Jak tylko mógł zasięgnąć okiem, w prawo i w lewo, nie było nigdzie żywej duszy. Wszędzie pustka najzupełniej.
Upewniwszy się co do tego, sięgnął do kieszeni i wyjął rewolwer.
Klaudjusz nie stracił żadnego jego poruszenia. Eks-marynarz dostrzegł, jak podniósł rękę do góry i z impetem coś rzucił. Następnie usłyszał odgłos charakterystyczny, jaki wydaje kamień padający do wody, a jednocześnie po za statkiem trysnęły krople, które przy świetle księżyca wyglądały jak diamenty.
— Mój pan pozbył się rewolwera! — rzekł Klaudjusz. — Bardzo widzę sprytny jest człowiek, ten mój pan, ale sprytniejszy jest od niego jego marynarz.
— Fabrycjusz postał chwilkę, spojrzał znowu w prawo i w lewo i powrócił do parku, którego furtkę zamknął starannie i wszedł do mieszkania.
Klaudjusz zeskoczył w pięć minut potem z muru, pobiegł do swojej kwatery, zapalił krytą latarkę i przeszedł do drugiego pokoju, gdzie spał Piotr.
Dzieciak chrapał jak zabity.
Marynarz zbliżył się do łóżka, pochylił się nad swym pupilem i szepnął mu do ucha:
— Hej, Piotrek wstawaj.
Przebudzony nagle chłopak usiadł na posłaniu i zaczął przecierać oczy.
— A! to pan, panie Klaudjuszu odezwał się.
— Tak, to ja nieboże. Wstawaj tylko prędko!
— Czy to już dzień, proszę pana?
— Nie, ale księżyc ślicznie świeci i przed chwilą, gdym się przechadzał nad brzegiem, widziałem, jak trzy razy poskoczył w górę ogromny karp, jakby mnie szelma wyzywał. To też zaraz powiedziałem sobie, muszę mu pokazać, że znam się na rybołówstwie. Zabierzemy się do roboty! Tylko ubierz się prędko!
— Zaraz będę, panie Klaudjuszu — odrzekło dziecko, wyskakując z łóżka i wciągając majtki i kurtkę.
Klaudjusz pozdejmował tymczasem narzędzia, porozwieszane po ścianie pokoju.
Gdy zaś Piotruś był gotowy, powiedział:
— Nie rób żadnego hałasu, idź po cichutku odwiązać małe czółno i poczekasz na mnie.
— Dobrze, panie Klaudjuszu.
Marynarz wyszedł ze swojego mieszkania i wilczym krokiem podszedł w stronę wili, zatrzymał się w niedalekiej odległości od kasztana, na którym, jak wiemy, wysiadywał z tak szczęśliwym rezultatem.
Okno od pokoju Fabrycjusza było teraz zamknięte, ale widać było jasność w głębi pokoju. Najmniejszy szmer, najmniejsze światełko mogło było zwrócić uwagę młodego człowieka i otworzyłby okno.
Klaudjusz poczekał trochę. Upłynęło piętnaście minut. Nakoniec światło zgasło.
Bordeplat w dwóch susach dostał się do kasztana. W tej chwili wielkie chmury zasłoniły księżyc zupełnie. Klaudjusz przykucnął u stóp drzewa, odsunął zasuwkę latarki i słabe jej światełko skierował na miejsce, na który spadł niedopalony przez Lecléra kawałek papieru. Słabe światełko latarki uwydatniło białą plamę na ciemnej murawie.
Marynarz wyciągnął żywo rękę i podniósł drogocenny świstek. Wsunął go do kieszeni, zgasił latarkę niepotrzebną mu już teraz i pospieszył do małego Piotra.
Od czasu otwarcia rybołówstwa, Klaudjusz puszczał się prawie co dzień na połów i prawie zawsze z najlepszym skutkiem. Po raz pierwszy miał łowić w nocy, ale zapewne miał do tego ważne powody. Piotruś oczekiwał na niego w czółnie.
— Proszę pana — zawołał, gdy go zobaczył — wszystko gotowe, ale choć już kawałek czasu tu siedzę, nie widziałem jeszcze rzucającego się karpia.
Klaudjusz zaśmiał się po cichu. Zarzucił przybory swoje na ramię. wskoczył do czółna i powiedział;
— A co, mój mały, myślisz jednak o tej pięknej nocy?
— Myślę, panie Klaudjuszu, że pogoda bardzo sprzyjająca, ale karp napewno się wymknął i już go nie złapiemy.
— Tak myślisz, chłopcze?
— Tak mi się zdaje, proszę pana.
— Jeżeli nie złapiemy tamtego samego, to weźmiemy innego. Pchaj się na środek, tylko po cichutku, zatrzymasz się o cztery metry od dużego statku...
— Dobrze panie Klaudjuszu...
Dziecko spełniło rozkaz; małe czółenko, pchnięte paru obrotami wioseł, popłynęło poza przystań. Klaudjusz przewiesił siatkę przez ramię, jeden jej koniec trzymał w ręku lewym, drugi w prawym, i stojąc silnie na nogach, oczekiwał, aż mały Piotruś zatrzymał czółno w miejscu wskazanem...
— Stój! zakomenderował z cicha — jesteśmy... trzymaj się zuchu!
Statek przystanął. Eksmajtek zaczął się bujać, jakby dla nabrania rozpędu przed rzuceniem się do wody. Jednocześnie bujał także siecią. Nareszcie zarzucił ją z tą nadzwyczajną wprawą, jaką posiadają tylko najwytrawniejsi rybacy.
Sieć wydęła się na wietrze i opadła na wodę, a pociągnięta żelaznymi ciężarkami zanurzyła się w głębię.
W miejscu, gdzie Klaudjusz sieć zarzucił, mogło być z półtrzecia metra wody, to też popuścił około trzech metrów sznura.
— Śliczny rzut, panie Klaudjuszu! — zawołał Piotruś. Sieć zrobiła na wodzie wspaniałe koło!
Klaudjusz zaczął wolno wyciągać siatkę. Kiedy już dwie trzecie wyszło jej zwody, szarpnął silnie i położył na dnie czółna. Okazałej wielkości ryba trzepała się silnie i uderzała głośno ogonem o dno czółna.
Mały Piotr klasnął w ręce.
— Karp! karp! — zawołał ucieszony.
— Cicho, malcze... nie o rybę mi wcale chodzi...
— Dziecko umilkło, nie rozumiejąc nic, co się przed nim działo.
— Trzeba rozpocząć na nowo — rzekł Klaudjusz. — Nastaw czółno.
— W tem samem miejscu?
— Troszeczkę w lewo.
Klaudjusz mówił ostro, jak człowiek, niezadowolony z zawodu, co tem bardziej dziwiło małego Piotra, bo w sieci, oprócz wielkiej sztuki, znajdowało się jeszcze parę funtów rybek drobnych.
Marynarz rzucił połów do kadzi, zwinął sieć i znowu zarzucił ją na lewe ramię. Taka robota powinna być zabawką dla tak silnego, jak Klaudjusz, mężczyzny, a jednakże pot kroplami spływał mu po twarzy. Zgorączkowany był zupełnie. Mały Piotruś przesunął czółno po za wielki statek.
— Czy dobrze tutaj będzie? — zapytał?
— Jeszcze trochę na lewo.
Piotruś ujął za wiosła i podpłynął w miejsce żądane. Siatka, rzucona silnie, tak samo jak pierwszym razem zagłębiła się w wodę. Klaudjusz nic się już nie odzywał. Zmarszczył brwi i gestem ręki wskazał chłopcu, co ma robić.
— Teraz to już napewno nic nie złowimy, — pomyślał sobie Piotruś. — Ryba jest głupia, to prawda, ale nie tak znowu, aby dwa razy brać się dała w jednem i tem samem miejscu.
Klaudjusz, nie wymówiwszy ani słowa, pociągnął za sznur. Serce biło mu gwałtownie. Uniósł sieć i opuścił ją ciężko na dnie czółna. Klaudjusz przechylił się i drżącemi rękami zaczął rozciągać oczka sieci. Nagle okrzyk tryumfu wyrwał mu się z piersi. Poczuł pod palcami jakiś przedmiot twardy, metaliczny.
— Do pioruna! — wykrzyknął! — mam! mam!
— Co takiego, proszę pana? — spytało dziecko z gorączkową ciekawością.
— Rybę, którą ułowić chciałem, patrz — odrzekł Klaudjusz, wyjmując z sieci rewolwer Fabrycjusza, — patrz i powiedz, czy to nie ładna sztuka!
Dzieciak pochwycił broń.
— To pistolet! proszę pana.
— Tak, pistolet sześcio strzałowy, który się nazywa rewolwerem...
— To tego pan tak szukał?
Klaudjusz po chwili namysłu odpowiedział:
— Ten rewolwer należy do pana Laurent, pożyczyłem go sobie od niego i przez głupią nieostrożność upuściłem dziś rano do wody, gdy woziłem naszego pana na wyspę. Panu Laurent bardzo chodzi o tę broń. Chciałem ją odnaleźć koniecznie. Ale ani piśniesz o naszej nocnej wyprawie, słyszysz mały! Nieprzyjemnieby mi było, gdyby się dowiedziano, że zgubiłem cacko, że jestem niezgrabny.
— Niech pan będzie spokojny... że nie jestem gadułą, to pan wie już o tem...
— Wiem, że jesteś dzielny chłopiec. Teraz weź trochę w lewo i popłyń do przystani.
— Nie będziemy więc już łowić? — zapytał Piotrek z pewnym żalem.
— Nie... dosyć już jak na noc dzisiejszą...
— Szkoda... mieliśmy takie szczęście... Chociaż dobrze i przespać się trochę...
Czółno przybiło do brzegu.
— Idź odpocząć, powiedział Klaudjusz.
W pięć minut później chłopczyna wsunął się pod kołdrę i zaraz zasnął.
Eks-marynarz pokręcił się po pokoju, zapalił małą lampkę, położył w pewnem miejscu rewolwer, wyjął z kieszeni strzępek niedopalonego papieru, jaki podniósł pod kasztanem i zaczął czytać to, co pozostało z dokumentu. Wiemy, że nie wiele zostało. Płomień zniszczył pięć szóstych wierszy skreślonych przez pana Delariviére’a. Pozostało jednakże słów kilkanaście. Te kilkanaście słów i podpis dostatecznem były do dowiedzenia, że zniszczony akt był testamentem, że Fabrycjusz Leclére, niszcząc go dodawał jednę jeszcze zbrodnię do zbrodni, już tak licznych. Ale obok rozlanej krwi, wydzierstwo spadku mogło uchodzić za drobnostkę.
— No — szepnął Klaudjusz — wszystko to się przyda, skoro nadejdzie dzień obrachunku... A zdaje mi się, że ten dzień wkrótce nastąpi...
Dołożył spalony papier do dowodów, jakie już posiadał i poszedł do łóżka.
Fabrycjusz Leclére, jak sobie zapewne przypominają nasi czytelnicy, miał pojechać po pannę Baltus do Auteuil i odwieźć ją do Melun.
Paula wstała i ubrała się bardzo wcześnie. Oczekując chwili odjazdu, przechadzała się po parku z Grzegorzem Vernier. Młody doktor zdawał się zamyślonym i zakłopotanym jakoś.
— O czem pan tak myśli? — zapytała Paula.
— Myślę — odpowiedział — o smutnych nowinach, jakie przywiózł pan Leclćre. Są w tych wiadomościach rzeczy, które mnie mocno dziwią...
Paula odrzekła:
— Wydaje ci się trudnem do uwierzenia, nieprawdaż, ażeby pan Delariviére nie zrobił testamentu na rzecz Joanny i Edmy? Ja także tego nie pojmuję. Taki uczciwy człowiek, taki człowiek, w którym uczucia rodzinne tak głęboko były rozwinięte, człowiek, który zapewne kochał z całej duszy Joannę i Edmę, nie przedsięwziąłby żadnych środków dla zapewnienia przyszłości dwom biednym istotom, nie bałby się, aby niespodziana jego śmierć nie pogrążyła ich w położeniu opłakanem, zagadkowem?...
— Tem więcej, że kiedy leczyłem panią Joannę w Melun, w wigilję tego fatalnego dnia, w którym miała utracić rozum, usiadłem przy stoliku dla napisania recepty i właśnie na tym stole leżały listy, przygotowane przez pana Delariviére, a na jednym z tych listów położony był adres do notarjusza w Paryżu.
— Można pisać do swego notarjusza w przeróżnych interesach.
— Zapewne! pomimo woli jednakże, wyobrażam sobie, że pan Delariviére sformułował ostatnią swą wolę.
— Dla czego nie wspomniałeś pan wczoraj nic o tem Fabrycjuszowi?
— Co też pani mówi! — wykrzyknął Grzegorz — wyznałem, że kocham pannę Delariviére i prosiłem o jej rękę. Dowodzić później, bez żadnej pewności, że musiał istnieć testament, byłoby to przedstawić się za polującego na otrzymanie posagu, a Bóg mi świadkiem, że jedynem mojem marzeniem jest posiadanie panny Edmy, że mi o majątek nie idzie wcale. Sam pragnę ją uczynić szczęśliwą i bogatą. Sam moją pracą jedynie.
— Nikt o tem nie wątpi, kochany doktorze i nikt nie ma prawa cię o to posądzać, zachęcam cię też do powtórzenia dzisiaj zaraz Fabrycjuszowi tego, co mi powiedziałeś przed chwilą.
— Nie... proszę panią... poczekam aż do dnia kiedy zostanę mężem panny Edmy...
— Zrób, jak uważasz, kochany panie Grzegorzu! Może masz i rację, zwłaszcza, że nie ma nic pilnego. Majątek pana Delariviére w każdym razie znajduje się w pewnych rękach, skoro jest w depozycie Fabrycjusza.
— Bez wątpienia, proszę pani, że nie podobna lepiej go było ulokować. Pan Leclére zasługuje na najzupełniejsze zaufanie.
Vernier w myśli nie zupełnie zgadzał się z tem, co mówił. Instynktownie miał jakieś niedobre podejrzenie w tym razie. Ale nie śmiał utrzymywać, że Fabrycjusz wiedział o testamencie, milczał więc dla własnego interesu, tem bardziej, że lubo wiedział, iż Leclére kochanym jest przez Paulę, czuł jakąś niepokonaną niechęć do niego. Po chwili milczenia, rzekł:
— Zdaje mi się, że pan Leclére mówił pani, iż jest w Paryżu od onegdaj wieczór?
— Tak — odrzekła Paula — dla czego mnie pan o to pyta?
— Dla tego, że widziałem go wcześniej od pani, wieczorem w dniu, kiedy przyjechał i zapomniałem powiedzieć pani o tem.
Panna Baltus spojrzała zdziwiona.
Widziałeś pan wcześniej odemnie Fabrycjusza? — wykrzyknęła.
— Tak jest, proszę pani.
— Gdzie? Na ulicy Tailbout nr 9.
— Cóż on tam robił?
— Wypytywał stróża o pana Renego Jancelyn.
— O kuzyna tej biednej warjatki, która się tu znajduje?
— O jej brata. Ach! jakto dziwnie się czasami składa na świecie!
Grzegorz opowiedział w krótkości to, co zaszło przy ulicy Tailbout, opowiedział wielkie swoje zdziwienie, gdy nazajutrz zobaczył u siebie pana Fabrycjusza, którego dotąd nie znał wcale.
— Rzeczywiście — odrzekła panna Baltus — to spotkanie bardzo jest jakieś szczególne. Czy Fabrycjusz zna Jancelyna?
— Mówił że nie, a ja nie mam żadnego powodu nie wierzyć jego słowom.
— Mówiłeś mu pan o Matyldzie?
— Ani słowa.
— Dla czego?
— Nic mnie nie upoważniało do tego. Zresztą nie znając zupełnie brata, nie musi znać i siostry.
— Być może, ale możemy się dla pewności przekonać, czy zna pannę Jancelyn.
— W jaki sposób?
— Stawiając niespodziewanie pana Leclére wobec tej kobiety. Jeżeli ją znał, to trudno mu będzie w pierwszej chwili ukryć swoje zdziwienie.
— Pański projekt uznaję za wyborny. Postawimy niespodziewanie Fabrycjusza wobec panny Jancelyn — zobaczymy czy ją zna, a jeżeli tak, to powie nam może, jakie istniały stosunki pomiędzy tą kobietą, a biednym moim bratem...
— Jestem na rozkazy pani, próbę zrobimy, kiedy się pani podoba...
— Dzisiaj zaraz, przed moim wyjazdem do Melun.
— Dobrze, proszę pani...
I kiedy rozmawiając ciągle, zbliżali się oboje do pawilonu.
Grzegorz spostrzegł Fabrycjusza, wysiadającego z powozu, przed sztachetami ogrodu, od strony ulicy Raffet.
— Otóż i pan Leclére — powiedział do Pauli.
— Pozwól mi działać, doktorze — odezwała się młoda dziewczyna. — Za chwilę będziemy wiedzieli czego się trzymać.
Fabrycjusz pocałował Paulę w rękę i z wielką uprzejmością przywitał Grzegorza Vernier.
— Pani już gotowa!... — odezwał się do narzeczonej która odrzekła z uśmiechem:
— Gdy pan pozna lepiej moje zwyczaje, to się dowie, że wstaję równo ze dniem. Ranne świeże powietrze wydaje mi się cudownem.
— A nasze chore, doktorze? — zapytał znowu Verniera. — Jakże się mają?
— Nie odwiedzałem ich jeszcze dzisiaj — odrzekł Grzegorz. — Ale nie obawiam się żadnego pogorszenia. Zaraz się o tem przekonamy. Może pan zechce nam towarzyszyć?
— Będę bardzo z tego szczęśliwy, obawiam się tylko, czy panna Baltus nie życzy sobie zaraz odjechać.
— O! nie spieszy mi się wcale — odrzekła Paula. — Zjemy jeszcze śniadanie tutaj...
— W takim razie służę państwu.
— Chodźmy, — odezwał się Grzegorz, bo już czas.
Wszyscy troje udali się w stronę zabudowań warjatek.
Fabrycjusz myślał przez drogę:
— Zobaczę zapewne Matyldę. Trzeba bardzo czuwać nad sobą. Wizyty zaraz się rozpoczęły. Odwiedzili kilka już pensjonarek. Siostrzeniec bankiera nie wiedział, gdzie się znajduje Matylda, nie mógł się o to zapytać a z pewną niecierpliwą obawą oczekiwał chwili otwarcia drzwi do celi dawnej jego kochanki.
— Jeżeli mnie pozna Matylda — medytował. I czuł, że dreszcze przechodzą mu po grzbiecie.
Paula i Grzegorz zamienili szybkie spojrzenie. Infirmerka oddziału otwierała nr. 4. Cela ta, której ściany obite były materacami, nie posiadała żadnych sprzętów. Parę tylko materacy, położonych w kącie na ziemi, zastępowały łóżko. Młoda kobieta z ubraniem w nieładzie, z rozpuszczonymi włosami, leżała na tych materacach.
Fabrycjusz poznał w tej chwili Matyldę i doznał dziwnego jakiegoś uczucia, ale obdarzony był, jak wiemy, niezwykłą siłą woli. Żadna zewnętrzna odznaka nie zdradziła tego, co się działo w nerwach rozstrojonych. W twarzy nie drgnął żaden muskuł. Pozostał z wyrazem tego pozornego współczucia, z jakiem od początku wizyt przechodził z celi do celi.
Grzegorz i panna Baltus zamienili znowu spojrzenia, które miały znaczyć:
— Spokojny jest zupełnie. Nie zna jej wcale.
Posłyszawszy wchodzących, warjatka odwróciła głowę w stronę drzwi i tym sposobem blada, wynędzniała jej twarz jasno została oświeconą. Oczy jej bez wyrazu zatrzymały się na Fabrycjuszu i zdawało się, że ich od niego oderwać nie może. Nagle zerwała się, odrzuciła w tył długie swoje włosy i porwało ją takie drżenie nerwowe, że aż zęby jej dzwoniły.
Trwało to dwie czy trzy sekundy, poczem Matylda przyskoczyła do eks-kochanka.
Młody człowiek ani drgnął nawet. Paula bała się o narzeczonego.
— Bądź ostrożnym! — powiedziała — bądź ostrożnym!... to furjatka!...
— Nie obawiaj się pani — odpowiedział Fabrycjusz, którego serce tak silnie biło, iż o mało nie wyskoczyło z piersi. — Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Mam wzrok poskramiający warjatów!
Matylda Jancelyn zatrzymała się o dwa kroki od niego. Wyciągnęła zesztywniałe ręce i dotknęła jego piersi, poruszyła ustami i głosem chropowatym, zaledwie zrozumiałym, wymówiła te słowa:
— Dwadzieścia tysięcy franków... dwadzieścia tysięcy franków... Fryderyk Baltus umarł zamordowany...
Siły jej się wyczerpały. Cofnęła się do materaców i padła nieprzytomna prawie.
Fabrycjusz, posłyszawszy wyrazy, wymawiane przez warjatkę, poczuł zimny pot na skroniach, bielizna przylepiła mu się do ciała. Przez kilka chwil, pod wpływem strasznego przerażenia, o mało się nie zdradził. Ale wkrótce zapanował nad sobą. Siłą woli, do której nikt inny nie byłby zdolnym, odzyskał tyle zimnej krwi, że zwrócił się do panny Baltus i najspokojniej zapytał:
— Czy jestem igraszką złudzenia? Czy dobrze słyszałem, czy ta kobieta naprawdę wymówiła nazwisko brata pani?
— Dobrze pan słyszałeś! — odrzekła Paula — nieszczęśliwa wymieniła Fryderyka. Dziwne to, nie prawdaż?
— Może nie tak znów bardzo, jak się pani wydaje — odrzekł bezczelnie Fabrycjusz. — Jak się nazywa ta kobieta?
— Matylda Jancelyn.
— Czy Fryderyk znał ją?
— Nie wiem.
— Potrzebaby się dowiedzieć koniecznie. Te wyrazy Dwadzieścia tysięcy franków... Fryderyk Baltus umarł zamordowany... Zamordowany dla dwudziestu tysięcy franków... mają z pewnością jakieś tajemnicze znaczenie. Czy nie ma w tym wskazówki jakiej, któraby mogła nas naprowadzić na ślad jakiegoś odkrycia? Kto wie, czy to nie koniec nitki przewodniej przypadek w ręce nam daje?
— Niestety! — szepnęła panna Baltus. Matylda Jancelyn jest obłąkana i nie może nam nic powiedzieć.
Grzegorz Vernier wtrącił się teraz.
— Ja tego samego byłem zdania, kochany panie Fabrycjuszu — powiedział — ale napróżno usiłowałem wyjaśnić tę tajemnicę. Teraz możesz pan zrozumieć rzetelny powód obecności mojej na ulicy Tailbout. Chciałem wypytać brata tej kobiety i nie zastawszy go, pytałem się pana o niego, myśląc, że się coś dowiem.
— Na nieszczęście nie mogłem cię objaśnić — odpowiedział Fabrycjusz, a potem z akcentem źle powstrzymywanej irytacji dodał:
— Ten człowiek opuścił zupełnie nie tylko Paryż, ale i Francję!... Prawdziwe nieszczęście!.. Wszelkie nasze usiłowania, aby go odnaleźć, będą z pewnością próżne! Nie wydobędziemy światła z ciemności!...
— Za prędko pan się zniechęcasz! — wykrzyknął doktór. — Cierpliwości, panie! Kto wie, może dojdziemy do celu...
— Tak pan sądzi?
— Pewny jestem.
Po raz drugi siostrzeniec bankiera poczuł pot zimny, zraszający mu skronie.
— Panie Fabrycjuszu — odezwała się po chwilowema milczeniu Paula — panna Jancelyn była kobietą z pół świata, a że pan jak wszyscy bogaci młodzi ludzie, kręciłeś się w tem kółku i musiałeś znać jego przedstawicielki... czyż więc choć z widzenia nie znałeś czasem tej kobiety?...
— Nie.
— Może przynajmniej słyszałeś o niej?...
Fabrycjusz z pewnem niedowierzaniem spojrzał na Paulę. Zdawało mu się, że czyta jakieś podejrzenie w jej oczach.
— Nigdy! — odpowiedział.
— Tem gorzej — powiedziała młoda kobieta. — I ja i doktór przypuszczaliśmy, że mogłeś ją pan spotykać, tak jak pan przypuszczasz, że mogła znać się z Fryderykiem.
To rzeczywiście wytłómaczyłoby wszystko. Jeżeli Matylda znała brata pani, morderstwo na nim spełnione musiało wywrzeć na niej straszne wrażenie. W napadzie furji wrażenie to naturalnie się powiększa. — Czy tak, doktorze?
— To prawdopodobne i także z początku w to wierzyłem.
— A teraz nie wierzysz?
— Sam nie wiem.
— Cóż pan nareszcie przypuszczasz? Co pan wnosisz?
— Nic.. Szukam.
Odpowiedź ta przerwała wszelkie możebne wypytywania. Fabrycjusz nie nalegał też więcej.
Wyszli wszyscy z celi Matyldy, która nawet nie spostrzegła tego.
— Chodźmy teraz do Edmy i Joanny — odezwała się panna Baltus. — Potem zjemy śniadanie i pojedziemy do Melun.
Wielka zmiana, po której wiele można się było spodziewać, zaszła w zdrowiu Edmy od wczoraj. Blada jej twarzyczka przybrała odcień różowy. Usta się uśmiechały. Bicie serca było regularne. Gorączka znikła prawie zupełnie. Szczęśliwe te rezultaty były następstwem spokoju i dobrze przespanej nocy.
— Kochana pieszczotko — odezwała się Paula, całując Edmę — przychodzę ci powiedzieć do widzenia.
— Więc stanowczo się zdecydowałaś — spytała Edma — odjechać dziś rano?...
— Tak kochanie...
— Z kuzynem Fabrycjuszem?
— Z nim, kochanko...
— Ale powrócisz?
— Kuzyn twój powróci zaraz dziś wieczorem, ja jutro.
— A przywieziesz Foxa ze sobą?
— Jeżeli tylko życzysz sobie tego?
— O! przywieź, przywieź, dobrego pieska! Lubię jak położy swoją inteligentną główkę na moich kolanach, jak patrzy na mnie swojemi smutnemi, ładnemi oczyma.
— Przywiozę go... Do jutra, kochanie...
— Do jutra!...
Paula ucałowała jeszcze raz Edmę i przeszła do pokoju Joanny.
Pani Delariviére również zmieniła się bardzo od czasu, jak Grzegorz Vernier objął zarząd domem zdrowia, szczególniej zaś od czasu wizyty doktora... Mówiła bardzo mało, pogrążona była ciągle prawie w głębokiej melancholji.
Grzegorza nie martwiły wcale te objawy.
— Kochany doktorze, czy nie znajdujesz, że nasza pani Joanna jest trochę za ponurą? — spytała panna Baltus.
— Spodziewałem się tego — odpowiedział Vernier.
— I to cię nie niepokoi?
— Przeciwnie.
Fabrycjusz wpatrywał się w Joannę i z nadzwyczajną uwagą obserwował spustoszenia, jakie warjacja uczyniła na tej tak pięknej jeszcze i łagodnej twarzy.
Jednocześnie studjował rozkład pokoju, jak gdyby potrzebował plan jego zachować dobrze w pamięci.
Weszła infirmerka. Przyniosła karafkę ziółek i postawiła ją na stoliku obok chorej.
— Zobaczywszy karafkę, twarz Joanny rozpromieniła się, wyciągnęła żywo rękę.
— Ach! pić... pić... chce mi się pić ogromnie...
Fabrycjusz zadrżał. Słowa i głos Joanny przypomniał mu nagle zbrodnię, popełnioną przez niego przed kilkunastu dniami w kajucie Albatrosa. Zbrodnia ta była prawie ojcobójstwem.
Infirmerka nalała szklankę i podała chorej. Pochwyciła ją chciwie i wychyliła duszkiem.
— Jeszcze szepnęła — jeszcze...
— Czy to zwyczajną lemoniadę jej dajecie? — spytał Fabrycjusz?
— Nie — odrzekł Grzegorz — jest w tej lemoniadzie lekarstwo.
— I dajesz go pan w tak wielkich dozach?
— Pani Delariviére wypija co dzień dwie karafki tych ziółek.
— Dwie karafki — powtórzył zdziwiony Fabrycjusz.
— Tak, aby uniknąć częstego podawania lekarstwa, przygotowałem napój przyjemny w smaku, a zawierający nadto substancję, sprawiającą chorej pragnienie. Dzięki temu podstępowi pani Joanna sama pije chętnie miksturę dla ugaszenia pragnienia.
Fabrycjusz zbliżył się do pani Delariviére i wziął ją za rękę. Pochylił się ku niej i pocałował w czoło szepcąc głosem niby wzruszonym, ale wyraźnym dla obecnych przy scenie:
— O kochana cioteczko, bodajbyś mogła wyzdrowieć jak najprędzej i poznawać tych, co cię tak szczerze kochają...
— Ten człowiek ma doprawdy złote serce! — pomyślała rozczulona Paula.
Dano znać, że śniadanie gotowe. Paula z obu panami zeszła zaraz na dół. Dzienniki poranne leżały na stole w sali jadalnej.
— Doktorze — powiedziała panna Baltus, biorąc drżącą ręką „Gazetę Sądową“, dowiemy się, czy nieszczęśliwy, oskarżony o zabójstwo, który stawał wczoraj przed sądem, został na śmierć skazany.
— Rozłożyła prędko pismo i przebiegła je oczami.
— I cóż? — zapytał Grzegorz, — czy go już osądzono?
— Szukam... A! oto jest...
— No i cóż? — pytał doktór.
— Wszystko skończone... sąd nie przyjął żadnych okoliczności łagodzących, wyrok został wydany... głowa mordercy spadnie na szafocie... Oto na cośmy czekali...
— Niestety — odpowiedział Grzegorz — okrutna konieczność zmusza nas do wyczekiwania śmierci człowieka.
— Przyznaję, że to okrutne... — wykrzyknęła Paula. — Ale człowiek, co ma nałożyć głową, jest mordercą... społeczeństwu służy prawo odwetu, to rzecz najzupełniej sprawiedliwa.
— W ciągu dni czterdziestu dojdziemy zatem do celu — odezwał się doktór Vernier.
— Dlaczego w ciągu czterdziestu?...
— Apelacja i odwołanie się do drogi łaski zajmą z pewnością tyle czasu.
Fabrycjusz przysłuchiwał się z osłupieniem tej rozmowie, która nie była dość jasną dla niego; nie mógł wątpić, że jest niedobrze. Jakkolwiek straszną może być rzeczywistość, niepewność jest zazwyczaj okrutniejszą jeszcze. Siostrzeniec bankiera zdobył się na uwagę.
— Po raz drugi już — powiedział — mówicie wobec mnie o jakiejś próbie nadzwyczajnej, jaką myślicie zastosować względem Joanny. Ponieważ ciotka moja za bardzo mnie obchodzi, mam nadzieję, że nie uznacie mnie za natręta, gdy zapytam, o jaką to próbę chodzi?...
— Naturalnie!... — zawołał Grzegorz.
I opowiedział pokrótce Leclérowi, iż postanowił stawić panią Delariviére przed szafotem, aby zobaczyła skrwawioną głowę, spadającą do kosza. Dodał, że jeden z najbardziej sławnych profesorów, doktor V... potwierdził projekt w zupełności.
Fabrycjusz zbladł śmiertelnie, słuchając Verniera, ale można to było wziąć za skutek zdziwienia i wzruszenia... Nie odpowiedział ani jednego choćby słowa i przez kilka minut był jakby nieprzytomny zupełnie.
— To, widzę, przeraziło pana... — odezwała się panna Paula Baltus.
— W pierwszej chwili przynajmniej, przyznaję... — odpowiedział — ale macie rację zupełną; aby dojść rezultatu pożądanego, nie można niczego zaniedbywać.
I zamilkł znowu.
— Kochany Fabrycjuszu — zagadnęła Paula — o czem się tak zamyśliłeś?...
— Najpierw o tem, co słyszałem... a następnie o tej biednej obłąkanej... o tej biednej Matyldzie Jancelyn... Zagadkowe wyrazy, jakie rzuciła, zaintrygowały mnie i przeraziły w najwyższym stopniu. O!... gdyby ona objaśnić nas potrafiła...
— Nie licz pan na to... — powiedział Grzegorz. — Umrze w ciągu miesiąca najdalej.
— Nieszczęście!... — zawołał Fabrycjusz.
I dodał w duchu:
— Kto to wie, czy Joanna pociągnie dłużej na świecie?...
Śniadanie skończyło się bardzo prędko.
— Czas nam jechać... — powiedziała Paula Baltus — wstając od stołu.
— Jestem na rozkazy pani, a powóz mój oczekuje na nas przed bramą, przy ulicy Raffet — oświadczył Fabrycjusz.
— A zatem — rzekł Grzegorz, zwracając się do Pauli — pozwala nam pani spodziewać się jej powrotu w ciągu dwudziestu czterech godzin?...
— Niezawodnie powrócę, kochany doktorze.
— Czekam zatem z obiadem.
— Nie powrócę jednak sama. Pan Fabrycjusz obiecał, że nie tylko dziś mnie odwiezie, ale że jutro stawi się także po mnie.
— W takim razie czekam obojga państwa.
Paula i Leclére odjechali razem.
Dzień był prześliczny. Niebo bez żadnej chmurki podobne było do lazurowej kopuły; gorąco nie dokuczało zbytecznie.
Grzegorz powiedział sobie, że daleki spacer powozem w cieniu lasku Bulońskiego będzie zbawiennym dla Joanny i Edmy. Posłał do Auteuil po duże odkryte lando i pojechał z matką i córką.
— Gdzie mam państwa zawieźć — zapytał stangret doktora.
— W najpiękniejszą aleję lasku — odpowiedział Grzegorz. Objedziesz Longchamps, trzymając się drogi obok Sekwany.
Pani Delariviére z córką siedziały w głębi powozu. Grzegorz naprzeciw nich. Powóz przejechawszy już przez różne aleje, zjechał teraz drogą pochyłą w prześliczną drogę nazwaną bulwarem Sekwany, prowadzącą wzdłuż pól wyścigowych, aż do wjazdu do lasku Bulońskiego.
Edma zachwycona wspaniałą panoramą, jaka się przed nią roztaczała, wykrzyknęła:
— Panie Grzegorzu, każ stangretowi, żeby przystanął tutaj troszkę, chciałabym nacieszyć się tym widokiem, rzekła Edma, wskazując okolicę.
Powóz przystanął. O kilka kroków od kół powozu na zielonej pochyłości drogi, która tu schodzi do Sekwany, siedziała kobieta z małym chłopcem i trzymali się za ręce. Kobieta biednie, ale czysto ubrana, mogła mieć lat trzydzieści pięć do trzydziestu sześciu. Chłopiec nie miał więcej nad lat dwanaście. Ubrany był w niebieską bluzę marynarską z kotwicami na kołnierzu i mankietach i w szare płócienne majtki. Na inteligentnej główce miał beret marynarski.
Czytelnicy nasi poznali już, kto oni byli. Mały Piotrek, pomocnik Klaudjusza Marteau i pani Tallandier, przybyła z Charenton do Neuilly dla uściskania kochanego jedynaka i przepędzenia z nim kilka godzin. Chłopak chcąc dać matce wyobrażenie o lasku bulońskim, przyprowadził ją aż do tego miejsca, gdzie usiadłszy na murawie, prowadzili rozmowę. Piotruś zachwycony był swojem położeniem i nie mógł się dość nawychwalać dzielnego marynarza.
W chwili, kiedy powóz zatrzymał się blisko nich, syn i matka obrócili głowy i zaczęli się przypatrywać siedzącym w ekwipażu.
— Mamo — odezwał się po cichu chłopiec — niechno mama spojrzy na tę piękną pannę... Jakaż ona prześliczna... jaką ma łagodną twarzyczkę, ale bledziuchną... jakby chora...
— Zapewne musi być po chorobie... — odrzekła pani Tallandier, także po cichu, — Zapewne powraca do zdrowia: Wożą ją, żeby się rozerwała i nabrała sił.
— A ta starsza dama — mówił chłopiec — zdaje się; że także musi być chorą... Jakie ona ma oczy szczególne. Zdaje się, że patrzą, a nie widzą...
— To prawda — rzekła pani Tallandier, która już od jakiejś chwili wpatrywała się w twarz Joanny.
Nagle zerwała się z miejsca, jakby chciała przybliżyć się do powozu.
— Ach! — szeptała — to dziwne!...
— Co takiego, mamo?...
— To podobieństwo...
— Ta dama podobną jest do kogoś ze znajomych twoich?
— Tak.
— A do kogo?...
— Do Joanny Tallandier.
— Ależ to nasze nazwisko...
— To też Joanna Tallandier była twoją rodzoną ciotką... siostrą twojego ojca...
— Nigdy mi o niej nie mówiłaś...
— Prawda... Nie wspominano u nas o niej nigdy...
— Może ta pani jest moję ciotką?
— Wątpię.
— Dla czego?
— Joanna Tallandier mieszka stąd daleko, a nigdy nie miała takiego wzroku... Nie, to nie ona, ale podobieństwo jest nadzwyczajne...
— Chcesz, abym się zapytał, kto ona jest?
— Co też ty mówisz!... Nigdy w podobny sposób nie wypytuje się ludzi... Ta pani nicby ci nie odpowiedziała i miałaby wielką rację...
W tej chwili oczy Joanny, przechodzące z przedmiotu na przedmiot, nie zatrzymując się nigdzie, napotkały chłopca i zapatrzyły się w niego z całą uwagą.
Uśmiechnęła się do niego i wyciągnęła ręce.
— Mamo — odezwał się Piotrek, ona nas zobaczyła... daje mi znaki... Zdaje mi się, że mnie woła.
Pani Delariviére nie przestawała kiwać na chłopca, żeby się zbliżył, a że ten stał nieruchomy, zaczęła okazywać niezadowolenie, jak zepsute dziecko, którego nie spełniają życzenia.
Grzegorz spostrzegł niecierpliwość Joanny. Odgadł od razu przyczynę. Kiwnął na chłopca i powiedział:
— Chodźno, mój chłopaczku.. Ta pani życzy sobie cię widzieć.
— Idź.
I pani Tallandier popchnęła go naprzód.
Malec zbliżył się do powozu.
Za każdym jego krokiem zasępiona twarz Joanny wypogadzała się. Kiedy podszedł blisko, wyciągnęła znowu do niego ręce.
Mały Piotruś się zawahał, czy to przez nieśmiałość, czy też, że dziwny wyraz twarzy Joanny wzbudzał w nim obawę.
— Zrób, co pani sobie życzy — odezwał się Grzegorz — nie obawiaj się niczego.
Uspokojony dzieciak podał rękę Joannie i czuł, że go czule uścisnęła.
Usta warjatki poruszyły się, ale nie wymówiła ani słowa.
Pani Tallandier także się zbliżyła i z osłupieniem wpatrzyła się w Joannę, tak podobieństwo wydało jej się coraz większem.
— Gdyby to jednakże ona była.... Joanna.... siostra mojego męża — myślała kobieta.
Pani Delariviére, zaspokoiwszy swój kaprys, puściła rękę dziecka. Oczy jej przeszły na matkę i zdawało się, że ich od niej nie może oderwać.
Stopniowo zasępiało się oblicze, nerwowe drżenie zaczęło wstrząsać całem ciałem, wyciągnęła rękę ku pani Tallandier z pewną obawą i groźbą.
Grzegorz się przestraszył. Często w ten sposób zaczynał się napad....
— Mój Boże! wykrzyknęła pani Tallandier. Co jest tej pani?
— Niestety! — odrzekł Grzegorz — ma pomieszanie zmysłów.
— Warjatka! — szepnęła matka chłopaka — warjatka!...
— Tak, proszę pani... Pani obecność podnieca ją do pewnego stopnia, że zaczynam się obawiać złych skutków...
Joanna uniosła się w powozie i chciała się opierać, ale Grzegorz był mężczyzną silnym. Wziął chorą za obie ręce, zmusił ażeby usiadła i zawołał na stangreta.
— Prędko! prędko!.... do domu....
Stangret zaciął konie. Powóz potoczył się szybko w tumanie kurzu, pozostawiając matkę i syna pod bardzo przykrem wrażeniem.
— Ach! — szepnęła pani Tallandier, kiedy przeszło pierwsze jej zdziwienie — nie myliłam się!... To Joanna... to doprawdy Joanna... i ona jest warjatką... O sprawiedliwości boska... Cóż zawiniły niektóre rodziny, aby ich Pan Bóg tak doświadczał.
A po chwili dodała:
— Gdybym przynajmniej była się zapytała... Nie wiem, jak ona się teraz nazywa... Nie wiem gdzie mieszka... Nie odnajdę jej już zapewne...
I obfite łzy zrosiły twarz biednej kobiety.
— Mamo proszę cię, nie płacz — zawołał Piotruś, obejmując szyję matki. — Przyszłaś do mnie taka wesoła, a ja byłem taki z tego szczęśliwy!...
— Twoje zmartwienie zepsuje mi cały dzień!... Nie płacz, błagam cię... moja mameczko!...
Pani Tallandier otarła oczy! — Masz rację, kochany chłopcze, ale nie miej mi tego za złe... To podobieństwo obudziło w mej duszy przykre bardzo wspomnienia.... Teraz już zapomniałam o wszystkiem, patrz, uśmiecham się oto...
Chłopczyna ucałował ponownie matkę za to, że uśmiechała się do niego.
— O, tak, to lubię rzekł — zawsze bądź taką moja mamo, a będę szczęśliwym... Musiałaś już wypocząć.. Chodźmy jeszcze trochę i powrócimy do domu... Obiad u nas o szóstej, a zjesz ze mną obiad.
— Nie, kochane dziecię, dzisiaj nie — odrzekła pani Tallandier.
— Ależ mamo, przypomnij sobie, obiecałaś panu Marteau...
— Pamiętam dobrze, i byłabym chętnie pozostała, gdyby pan Marteau był obecnym, ponieważ go jednak nie ma, a ja tu nikogo nie znam... robiło by mi to subjekcję...
— Jak chcesz kochana mateczko... ale dla mnie byłaby to taka przyjemność...
— Powetujemy ją na przyszły raz. Jest już późno, a do Charenton tak jeszcze daleko... Odprowadzisz mnie na drogę do Neuilly, tam siądziemy w tramwaj, dojedziemy do stacji kolejowej i tam się pożegnamy...
— Już?
— Tak moje dziecko... tak potrzeba... bądź rozsądnym...
Chłopak westchnął głęboko.
— Ha! skoro tak potrzeba... ale na przyszły raz, jak będzie pan Klaudjusz, przepędzisz z nami cały wieczór...
— Najchętniej mój chłopaczku.
Następnie matka z synem poszli bulwarem Sekwany na drogę do Neuilly.
Jakim sposobem i dla czego przyjaciel nasz Klaudjusz nie znajdował się w willi? Wytłómaczymy to w tej chwili czytelnikom.
Zaraz po odjeździe Fabrycjusza, który pojechał po pannę Baltus do Auteuil, Laurent znalazł się w oficynie zamieszkiwanej przez marynarza i jego chłopca. Intendent kamerdyner miał, jak to sobie przypominamy, wprowadzić w wykonanie plan pana Lecléra, to jest spoić Klaudjusza Marteau i dowiedzieć się od pijanego, co to takiego on znalazł?
Zastał marynarza samego, zajętego naprawianiem sieci, bo mały Piotruś udał się do Courbevois z rybami do restauracji, których tam dwa razy tygodniowo dostarczali.
Dzielny Marteau, usłyszawszy wczoraj wieczór całą rozmowę, oczekiwał na tę wizytę i co chwila spoglądał z pod oka, czy ekslokaj nie nadchodzi. Uśmiechnął się, spostrzegłszy zbliżającego się i powiedział sobie pospiesznie:
— Baczność Klaudjuszu! czuwaj kochaneczku nad gębą!
Zasiadł przy otwartem oknie z wesołą twarzą.
— A! dzień dobry, panie marynarzu! jak się mamy? — zawołał Laurent.
— Wcale nieźle, panie intendencie, a jakże tam panisko?
— Również dobrze! Co ja widzę, jednakowoż jeszcze pan nie ubrany?
Klaudjusz siedział w koszuli i w płóciennych spodniach, a na nogach miał pantofle.
— Wziąłem się trochę do naprawy sieci — odpowiedział — i nie miałem czasu pomyśleć o garderobie... Zresztą — dodał żartobliwie... nie spodziewałem się żadnej damy.
— A ja właśnie przyszedłem ci coś zaproponować.
— Co takiego?
— Ażebyś poszedł ze mną...
— Gdzie?
— Do Barcy. Potrzebujemy wina. Muszę więc tam pokosztować różnych trunków, ażeby nie w byle co zaopatrzyć naszą piwnicę...
— Nie zły koncept! pomyślał Klaudjusz — skosztuje się w jednem miejscu, skosztuje się w drugim i trzeciem i nie wiedząc kiedy urznie się jak niestworzenie Boskie... Ale nie ma głupich mój panie!
— No i cóż — zapytał Laurent — cóż ty na to?
— Idę, choćby nawet dla samej tylko przyjemności znajdowania się z panem...
— Dzielnie... Tak to lubię.
— Kiedy pan jedzie?
— Natychmiast, skoro tylko będziesz gotowy.
— Zaraz będę gotowy.
— Pójdziemy ulicą Longchamps.. Przyjdź do mnie...
— Nie obawiaj się pan, nie każę czekać na siebie!
Laurent odszedł, zacierając ręce z radości.
— Mam go! — pomyślał sobie.
— Mam go! — pomyślał ze swej strony Klaudjusz. — Podpijemy sobie, bo podpijemy, ale zobaczymy, kto się śmiać będzie ostatni.
I zaczął się spiesznie ubierać. W pięć minut był już u Laurenta i zaraz obaj wyszli z willi.
— Wsiądziemy w omnibus — odezwał się intendent.
— Ma się rozumieć — odrzekł Klaudjusz.
W godzinę dwaj przyjaciele wysiadali na stacji omnibusów w Borcy. Zjedli śniadanie w restauracji, wypili butelkę chablis w niespełna trzy minuty. Po tem wzięli się pod ręce i poszli zwiedzać piwnice dostawcy, którego ekslokaj znał od bardzo dawna i u którego zamierzał porobić zakupy.
— Czy pan ma zamiar kupić co dzisiaj, panie Laurent? — spytał dostawca.
— Potrzebuję wina dla domu.
— Zechce pan zaraz je spróbować?...
Dostawca wziął kubek srebrny, kilka kołków drewnianych, nazywanych czopami, i poprowadził gości swoich do piwnic, dostatnio zaopatrzonych w beczki.
I zaczęli kosztować win różnych gatunków. Laurent próbował pierwszy, poczem oddawał kubek Klaudjuszowi. Minęło tuzin już takich kolei, a kubek wciąż przechodził z rąk Laurenta do rąk Klaudjusza. Intendent zakupił trzy beczki wina zwyczajnego.
— Mam doskonałe burgundzkie — odezwał się dostawca — z białych win zalecam Sauterne wyśmienity.
— Zobaczymy.
I znowu kubek zaczął z rąk do rąk przechodzić.
Po skończonych próbach i załatwieniu kupna Klaudjusz Marteau odezwał się:
— Prosiłbym cię, panie dostawco, abyś nas zechciał zapoznać z dobrym, a niedrogim koniakiem.
— Co nam po koniaku? — wykrzyknął Laurent.
— To na mój własny rachunek — odrzekł marynarz. — Ma pan koniak?
— I jaki jeszcze! trzyletni, w doskonałym gatunku, i mogę go nawet odstąpić po niższej cenie...
— Zobaczymy zatem ten koniak...
Kilka baryłek zostało otworzonych.
Klaudjusz zaczął teraz działać na własną rękę. Pierwszy umaczał usta w napoju i podawał go Laurentowi, który smakował jako prawdziwy znawca i wydał swoje zdanie. A marynarz, doświadczony pijak, wiedział dobrze co robi. Po wypiciu kilku gatunków rozmaitych win, nic bardziej nie uderza do głowy, jak wypicie alkoholu, chociażby w niewielkiej dozie.
Dobili wreszcie targu po umyślnem marudzeniu marynarza.
Dostawca niezmiernie zadowolony, ofiarował gościom po szklance madery, który przyjęli bez żadnej ceremonii.
Wychodząc z piwnic, Laurent machinalnie przyłożył rękę do czoła. Zmiana powietrza podziałała; poczuł, że mu cięży coś w głowie.
— Ba! — powiedział sobie — to dla tego, że jestem naczczo... przejdzie to po śniadaniu.
— Czerwony już, jak kogut! — pomyślał Klaudjusz. — Dobrze idzie! Pamiętaj pan, że to ja płacę za absynt — dodał, wchodząc do restauracji.
Laurent wszedł za nim, a przez miłość własną nie śmiał nie dotrzymywać placu.
W restauracji nakryte już było do śniadania.
— Jakie wina panowie pić będą? — zapytał chłopak posługujący.
— Deaune — odpowiedział Laurent.
— Butelkę?
— Dwie butelki... na początek...
Podano mocno korzenną — potrawę z ryby. Ostatnia kropla wina zrosiła ostatni kąsek. Wniesiono drugą potrawę. Chłopak powtórnie zapytał, jakie ma podać wino.
— To samo — odpowiedział Klaudjusz — dwie butelki.
Laurent dodał:
— Przy rakach podasz Sauterna.
— Także dwie butelki?
— Dwie.
— Sapristerne’a! — pomyślał chłopak, odchodząc — to ci łby mocne mają! Wielkie będzie szczęście, jeżeli pod stół nie runą!
Powiedzmy w krótkości, że napoje znikały, jak zaczarowane. Klaudjusz przymrużał oczy, kiwał głową, bajdurzył jak ślepa sroka, a chwilami udawał, że bełkocze językiem.
Laurent, któremu myśli się już plątały, dał się wziąć na te pozory i uznał za stosowne zdemaskować swoje zamiary.
— I cóż marynarzu, naprawdę podoba ci się u nas? — rozpoczął...
Klaudjusz zaśmiał się głośno i odpowiedział:
— Ha! ha! czy mi się podoba?... Do pioruna!... kochany ojczulku, bardzoby potrzeba być wymagającym, ażeby się nie podobało! Dobre mieszkanie, dobry stół, dobra pensja, dobrzy ludzie... i cały dzień na czółnie, oto właśnie, co mi się podoba! Chciałbym wiecznie pozostawać w takiem więzieniu! Daję na to słowo honoru!
— To prawda — odrzekł znacząco Laurent — że są więzienia daleko nieprzyjemniejsze, a ty to możesz ocenić, bo jak powiadają, najadłeś się dosyć wściekłego mięsa...
— Ach! tak... najadłem go się aż nadto — mruknął z westchnieniem Klaudjusz — bywałem na wozie i pod wozem, miewałem dnie pochmurne i czasy nędzy w mojem życiu! Gdyby panu przyszło opowiadać to wszystko, nie skończyłbym do jutra.
— Opowiedz mi jednakże — rzekł intendent, nalewając ponownie szklankę Klaudjuszowi.
— Przedewszystkiem muszę panu zatem powiedzieć, że byłem strasznym urwiszem...
— Nie może być.
Gdy nie większy byłem od buta, już wart byłem djabła... Ojciec, któremu płatałem tysiączne figle, dał mi wreszcie pewnego poranku nogą w plecy i wyrzucił za drzwi... Za pańskie zdrowie...
— Za twoje...
Zostałem chłopakiem okrętowym i zamieniłem klapsy ojcowskie na kułaki kapitańskie... Jedne warte drugich. Objechałem świat dokoła, nie wiem sam, wiele razy, i nakoniec wyszedłszy ze służby, powróciłem do Melun, do rodzinnego mojego miasta.
— Melun — zabełkotał Laurent — Melun... aha!... znali cię tam, mój chłopcze!
Klaudjusz roześmiał się głupkowato, niby całkiem po pijanemu.
— Patrzcie! to pan wie i o tem!
— Ja wiem o wszystkiem.
— No, skoro tak, to nie potrzebuję nic ukrywać... Co prawda, to prawda... Nieźle się tam nabroiło.., ale cóż pan chcesz... to już natura taka!
— E! — odrzekł Laurent, czy to w Melun także poznałeś pana Fabrycjusza?...
— I to pan wiesz również? A więc tak, milordzie!... Tam go poznałem! No, za pańskie zdrowie!... Tam to zostaliśmy dwoma palcami u jednej ręki. Ale nie trzeba o tem mówić...
— Pan Fabrycjusz wyciągnął cię z niemiłego kłopotu.
— Z jakiego kłopotu?
— Z tego, w którym jak wiesz, nie zgorzej byłeś skompromitowany!... ba! grubo byłeś skompromitowany?...
— Jakto?... więc pan opowiadał?...
Laurent założył palec za kamizelkę i czerwieńszy od raka, bujał się na krześle i uśmiechał głupkowato, dwoiło mu się w oczach, pijany był najzupełniej, ale jeszcze trzymał się myśli, która umysł jego zajmowała.
— Wszystko mi pan opowiedział... Jestem jego powiernikiem... jego przyjacielem... jego najlepszym najzaufańszym przyjacielem... Wyciągnął cię zatem z kłopotu... hę?...
— To, do wszystkich piorunów, było jego obowiązkiem, boć dla niego się przecie naraziłem.
— Dla niego? — powtórzył zgłupiały Laurent.
— A no, ma się rozumieć!... Działałem z jego rozkazu, musisz pan przecie i o tem chyba wiedzieć... Zapłacił mi bardzo dobrze... Ale sza! ani słówka nawet o tem... Za twoje zdrowie, mój stary!...
Klaudjusz Marteau nalał szklankę intendenta, podał mu ją i zmusił do wypicia. To dobiło nieszczęśliwego.
— Zapłacił ci? — mruknął przez zęby. — A za co?...
— Za to, że zawiozłem w pewne miejsce żonę i córkę jego wuja.
— Do domu zdrowia do Auteuil? — dokończył Laurent. — Do doktora Rittnera?...
Eks-marynarz zadrżał z radości.
Zausznik Fabrycjusza powiedział mu po pijanemu to, o czem chciał się koniecznie dowiedzieć.
Laurent ciągnął dalej:
Do domu warjatek, tam będą mieli dobre o nich staranie. Zapłacimy za nich... wiele będzie potrzeba... Jesteśmy wspaniałomyślni.. My po nich odziedziczymy.. Mamy posiadłość w Neuilly.. Miljony mamy... A pan, który jest moim przyjacielem, powiedział do mnie: „Klaudjusz, to kanalja, trzeba go się bardzo wystrzegać... „Spój łajdaka, a jak się urżnie, to ci powie, co znalazł w Melun?“ No i po wszystkiem!.. Skoro jesteś moim przyjacielem, zwierz się przyjacielowi... Znalazłeś jakiś dowód, świadczący fałszywie: Pokaż mi go!... Zaufaj mil... Nie masz się czego obawiać!... Nikomu nic nie powiem...
Wypowiedziawszy to, Laurent otworzył usta, wytrzeszczył oczy i patrzał na marynarza. Doprowadził do końca swoją rozmowę, ale nic a nic już nie wiedział, co się z nim dzieje. Drżącą ręką wziął szklankę i chciał ją podnieść do ust, ale brakło mu siły, szklanka upadła na podłogę i rozbiła się w kawałki. Jednocześnie, nie czekając już odpowiedzi Klaudjusza na ostatnie swoje pytanie, przechylił się na krzesło, oczy przymknął i... ani rączką, ani nóżką... Spity był jak pień.
— Brawo! panie Laurent! mruknął Bordeplat, rzucając pogardliwe spojrzenie na pokonanego zausznika — dzięki tobie, wiem o co mi chodziło. Nasz szanowny, godny pan Fabrycjusz bardzo będzie niewymagającym, jeżeli poprzestanie na tem, co się odemnie dowiedziałeś!
Klaudjusz, jak tylko spostrzegł, że Laurent nie mógł mu dotrzymywać placu, zaczął się starannie oszczędzać, a że miał głowę niezwykle mocną, wkrótce odzyskał przytomność. Zapłacił rachunek, kazał sprowadzić powóz, wpakował doń Laurenta, a usiadłszy sam obok niego, kazał jechać do willi Neuilly.
Służba śmiejąc się do rozpuku z pana intendenta, pomogła Klaudjuszowi przenieść go do jego pokoju, rozebrać i położyć do łóżka. Trwało to zaledwie kilka minut.
Po skończonej robocie przyjaciel nasz powrócił zaraz do siebie i pomimo, że upadał ze znużenia, czekał na powrót Lecléra.
Trochę przed północą w oknach tego ostatniego światło się ukazało i po kwadransie zgasło.
Siostrzeniec bankiera powrócił i spać się położył. Klaudjusz uczynił to samo.
Ze świtem był już na nogach, gotów do obserwacji. Około dziesiątej zobaczył, że zaprzęgają do kabrjoletu.
Fabrycjusz pojechał w towarzystwie grooma.
Klaudjusz poszedł czemprędzej do pokoju Laurenta. Pan intendent chrapał jeszcze jak zabity. Zacny chlebodawca widocznie nie widział się z nim wcale.
Leclére, jak wiemy, odwiózł wczoraj pannę Baltus do Melun, a dzisiaj znowu pojechał po nią.
Przybyli do Auteuil około piątej po południu i przywieźli ze sobą Foxa, wielkiego charta popielatego, który nie przestawał okazywać wstrętu Fabrycjuszowi, pomimo pieszczot ostatniego.
Gdy zostanę mężem twojej pani — myślał sobie nędznik — dam ci malutką gałeczkę i... oswobodzę się od ciebie...
Nieobecność Pauli trwała bardzo krótko, a mimo to Edma, ujrzawszy ją, o mało nie oszalała z radości. Możnaby sądzić, że dwie przyjaciółki nie widziały się od bardzo dawna.
Fox poznał doskonale pannę Delariviére, zaczął ją lizać po rękach i łasić się do niej.
Stan Joanny od wczoraj nie uległ żadnej widocznej zmianie. Napad, którego obawiał się chwilowo doktór, nie przyszedł, dzięki Bogu, z powodu reakcji, spowodowanej szybką jazdą. Za powrotem do domu pani Delariviére zasnęła i wypoczywała po zmęczeniu na spacerze.
Doktór Vernier mógł się pochwalić z rezultatu doświadczenia.
Fabrycjusz wydawał się wielce uradowanym i mógł być nim do pewnego stopnia. Widział zbliżającą się chwilę, w której skończą się wszystkie jego niepokoje, w której żadna obawa nie będzie już miała racji bytu.
Druga podróż, odbyta sam na sam z Paulą do Melun, w dziwny sposób zwiększyła jego wpływ na nią. Co godzina zajmował więcej miejsca w sercu młodej dziewczyny. Był przekonany, że wszystko idzie jak najlepiej.
Grzegorz pozostawił pannę Baltus w pokoju Edmy, a Fabrycjusza zabrał do ogrodu. Chodzili pod wielkimi drzewami w cienistej alei. Fabrycjusz rozglądał się dokoła.
— Doprawdy, masz pan nieruchomość prześliczną. Nie rozejrzałem się jeszcze w niej dobrze. A co za ogród ogromny i wspaniały. To park prawdziwy.
— Tak jest... — odrzekł Grzegorz zachwycony. — Nie znasz pan jeszcze całego domu?
Znam tę część tylko, którą zwiedziłem wczoraj w towarzystwie pana...
— Możebyś pan pragnął obejrzeć całą posiadłość?
— Bardzobym tego pragnął...
Fabrycjusz miał naturalnie pewną myśl, którą odgadną wkrótce czytelnicy.
— Chodź pan — odezwał się doktór, pociągając gościa do zabudowań warjatek.
Na którą ulicę wychodzą tyły budynku głównego?... — zapytał Fabrycjusz, chociaż lepiej o tem wiedział od Verniera.
Ten ostatni odpowiedział:
— Na drogę okalającą całą posiadłość, a stamtąd na bulwar Montmorency. Zaraz panu pokażę...
Przeszli przez ogród i dotarli do małej furtki w murze. Młody lekarz poszukał klucza i otworzył.
Siostrzeniec bankiera śledził uważnie każde poruszenie swego towarzysza. Zobaczywszy klucz, uśmiechnął się z widocznem zadowoleniem.
— Nie zmieniono zamku... — mruknął.
— Proszę... wejdź pan — powiedział Grzegorz — ta droga okala cały park i zupełnie go odosobnia.. Chodź pan tedy... zaprowadzę pana na bulwar Montmorency.
— To amfiteatr i trupiarnia — rzekł, wskazując na dwa budynki, jakie znają już czytelnicy nasi. — A to drzwi, na bulwar prowadzące. Czy je otworzyć?
— I owszem jeżeli pan łaskaw.
Doktór wyjął znów pęk kluczy i wybrał z pomiędzy nich ów maleńki kluczyk, którym kiedyś Edma się posłużyła.
Kiedy Grzegorz otwierał drzwiczki wązkie, Fabrycjusz podniósł oczy do góry. Wpatrzył się w maleńką sprężynę stalową, przytwierdzoną do muru, która się uginała, skoro się drzwi otarły o nią.
— Czy też istnieje jeszcze drut przewodni, zaraz się o tem przekonam — pomyślał.
— Oto bulwar Montmorency i droga kolei obwodowej powiedział Grzegorz. — Tędy wynosimy trumny, jeżeli się zdarza śmierć w zakładzie.
— Doskonale pomyślane! — odrzekł Fabrycjusz — chorzy unikają smutnego widoku... Wiele też pan zapłacił za zakład z klientelą?...
— Trzykroć sto tysięcy franków.
— Winszuję panu... zrobiłeś przepyszny interes... Pański poprzednik musiał chyba zmuszonym być do opuszczenia Paryża, że odstąpił zakład za taką małą cenę.
— Przypuszczam, że tak było, boć sam grunt wart jest tyle.
Grzegorz zamknął z powrotem furtkę, a Fabrycjusz idąc za nim, zapytał od niechcenia.
— Zapewne na noc wyjście to dobrze jest strzeżone?
— Strzeżone? — powtórzył z uśmiechem Grzegorz. — A to po co? Nie potrzebujemy się niczego obawiać.
— Ja na pańskiem miejscu byłbym jednak daleko mniej spokojnym... — powiedział Fabrycjusz.
— Dla czego? — zapytał doktór.
— Obawiałbym się jakiej ucieczki...
— Ucieczka jest niepodobną, gdyż ażeby się dostać do ogrodu, potrzeba wybić dwoje drzwi, a ogród opasany jest murem...
— Tak... prawda... że uciec stąd wcaleby łatwo nie było. Ale mógłby kto dostać się do zakładu.
— Którędy?
— Przez furtkę, wychodzącą na bulwar Montmorency.
— Potrzebaby mieć klucz i przedostać się przez drugi mur, ogród okalający... Zresztą co by miał za interes złoczyńca dobierać się do domu zdrowia... Niebezpieczeństwo wielkie, a korzyść żadna.
— To prawda, — odrzekł Fabrycjusz. Ale musisz pan mieć służbę, czuwającą w nocy nad choremi.
— Jedna z infirmerek obchodzi korytarz co godzinę...
— A w parku nikt nie dozoruje?
— Nie, i nie przeszkadza to nam zasypiać jak najspokojniej... niech mi pan to wierzy...
— Jeszcze raz ci kochany doktorze winszuję... Stoisz na czele świetnego zakładu, z którego możesz zrobić i napewno zrobisz pierwszy dom zdrowia na Paryż i okolicę...
— Otwarcie panu powiem, że na to rachuję.. Nie chodzi mi o siebie, bo ja mam skromne żądania, ale o zapewnienie szczęścia pannie Edmie, która mi jest najdroższą na świecie...
— Kochane dziecię, zasługuje na takie szczęście, a pan godnym jej jesteś zupełnie. Jak prędko masz zamiar zaślubić moją kuzynkę?
— Nie umiem oznaczyć terminu...
— Dla czego?
— Bo przedewszystkiem muszę dokończyć jej kuracji, no i jej matce zmysły przywrócić...
— Nie rozumiem, po co masz pan zwlekać?... Wszakże Edma już jest prawie zupełnie zdrową... Nic pana nie zmusza do odkładania ślubu, aż do wyzdrowienia Joanny, co prawdę mówiąc wydaje mi się bardzo, a bardzo wątpliwem.
— Dla czego? — dodał Grzegorz.
— Nie wiem, nie znam się na tem, ale coś mi się nie zdaje!...
— Panie Fabrycjuszu! — odpowiedział doktór — pan wie, że kocham Edmę?
— O tem wcale nie wątpię!...
— Cały jej się oddałem... Postanowiłem sobie, że mężem jej nie zostanę, dopóki matka jej zdrową nie będzie... Rozum jej matki będzie ślubnym podarkiem, jaki ofiaruję narzeczonej... Musisz pan uwierzyć teraz, jak pewny siebie jestem co do pani Delariviére.
— Daj ci Boże, kochany panie Grzegorzu — odrzekł Fabrycjusz — zrobiłeś mi zaszczyt, prosząc o rękę Edmy i oddałem ci ją z największą radością, bo dosyć cię poznać, aby ocenić na co zasługujesz... Nie zapomnij, że ofiaruję półtora miljona na posag kuzynce mojej...
— Dziękuję panu za nią i za siebie, oceniam pańską wspaniałomyślność, ale to nie zmieni mojego postanowienia... Byłoby nawet niestosownym przyspieszenie naszego małżeństwa... Trzeba pamiętać że Edma tylko co straciła ojca i że byłoby ohydnie stroić ją w suknię ślubną, zanim zdążyła włożyć żałobną...
Fabrycjusz skłonił się w milczeniu.
— Pan mi przyznajesz słuszność, nieprawda? — zapytał Grzegorz.
— Przyznaję! — odpowiedział Fabrycjusz. — Masz pan wielkie serce panie Grzegorzu... jesteś w całem znaczeniu tego wyrazu uczciwym człowiekiem!...
— Ja, szanowny panie, — odrzekł doktór z uśmiechem — ja tylko spełniam swój obowiązek... Nie mniej jednak dziękuję panu za komplement i wdzięczny mu jestem za jego łaskawość...
Rozmawiając w ten sposób obeszli, zakład dookoła i główną bramą powrócili do parku.
— Ułożyliśmy się wczoraj, że pan zostanie u nas na obiedzie — odezwał się Grzegorz.
— Nie mogłem zapomnieć o tak miłem zaproszeniu i gdybym nie okazał się niedyskretnym, wniósłbym jednę prośbę do pana...
— Niedyskretnym! — powtórzył Grzegorz — cóż znowu?...
— Mam do napisania kilka listów... czy nie mógłbym więc poprosić pana o pióro, papier i pozwolenie zainstalowania się w pańskim gabinecie?...
— Jesteś pan tutaj jak u siebie — odrzekł doktór — i rozporządzaj się jak w domu... zrobi mi to wielką przyjemność.
Fabrycjusz uścisnął rękę Verniera. Grzegorz zaprowadził siostrzeńca bankiera w stronę pawilonu, w którym zajmował mieszkanie.
Nowy posiadacz nie zmienił nic w umeblowaniu, pozostałem po Rittnerze. Gabinet Frantza tak samo pozostawił dla siebie. Na to właśnie liczył Fabrycjusz. Grzegorz wprowadził gościa.
— Znajdziesz pan tutaj wszystko, co potrzebne do pisania: papier, koperty, lak... Dzwonek zawiadomi pana, że obiad oczekuje i zmusi do pospiechu.
— Dziękuję po tysiąc razy...
— Do widzenia miłego z panem.
Grzegorz opuścił Fabrycjusza, który pragnął, aby sam pozostał jak najprędzej.
Siostrzeniec bankiera poskoczył do drzwi, dla przekonania się, czy doktór odszedł istotnie.
— Kiedy kroki jego ucichły, oczy Lecléra zabłysły piekielną radością, a usta wykrzywiły się w złowrogim uśmiechu.
— Oj warjacie! — mruknął pod nosem, — przyszła chwila, że musisz zatrzymać się w swym dziele... Dosyć tych obaw!... Dosyć niepewności... Ja także chcę zasypiać spokojnie
Fabrycjusz wiedział o szafce, albo raczej o skrytce znajdującej się w ścianie gabinetu Rittnera. Przypuszczał nie bez racji, że jego wspólnik, odjeżdżając gwałtownie, nie pomyślał objaśnić swojego następcy o tej kryjówce tajemniczej, że nie pomyślał również o zniszczeniu strasznych preparatów jakie posiadał.
Zbliżył się do ściany, na której wisiał duży obraz, przedstawiający wesołą scenę z osiemnastego wieku. Zdjął go. Nie znać było wcale, że tam się znajduje jaka kryjówka, tak szczelnie dopasowane były drzwiczki. Nacisnął maleńki niewidzialny prawie guziczek. Dało się słyszeć lekkie skrzypnięcie. Szafka się otworzyła. Wszystko znajdowało się w tym samym porządku, jak wtedy, kiedy otwierał Rittner, aby dać Renému Jancelyn jakiegoś roztworu, potrzebnego do robót fałszerskich. Słoiki i flaszeczki starannie poznaczone stały na półkach. Fabrycjusz znał się z nimi dobrze. Chociaż nie studjował toxicologji, znał własności i nazwy różhych trucizn, najprędzej i najpewniej zabijających bez pozostawienia śladów. Przebiegł oczami nazwy wypisane na flaszeczkach w pierwszym rzędzie. Mała flaszeczka zielona zwróciła szczególniejszą jego uwagę. Na etykiecie wypisane było: „Datura stramonium“.
— Oto, czego mi potrzeba — pomyślał Fabrycjusz. — Nie mogłem napotkać nic lepszego nad tę truciznę... Roślinne, najlepsze ze wszystkich... Frantz Rittner był mistrzem w tej sztuce, a ja jestem jego uczniem...
Wziął zieloną flaszkę, wsunął ją do kieszeni i obraz powiesił na swojem miejscu.
— Teraz — rzekł, podsłuchując znowu przy drzwiach, czy nie ma kogo w sąsiednim pokoju — potrzeba mi będzie dostać się tutaj w nocy, tak, żeby mnie nie poznano i załatwić się ze wszystkiem.