Lekarz obłąkanych/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Lekarz obłąkanych |
Wydawca | Wydawnictwo „Gazety Polskiej” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Drukarnia Spółkowa w Kościanie |
Miejsce wyd. | Kościan |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Médecin des folles |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Lekarz Obłąkanych
Przekład z francuskiego
TOM I.
NAKŁADEM WYDAWNICTWA „GAZETY POLSKIEJ“ w KOŚCIANIE
CZCIONKAMI DRUKARNI SPÓŁKOWEJ w KOŚCIANIE
— 1936 — BEZPŁATNY DODATEK
DO „GAZETY POLSKIEJ“
w KOŚCIANIE.
|
W pośród podróżnych, którzy w dniu 10 maja 1874 roku podążali w pociągu nadzwyczajnym z Marsylji do Paryża, znajdował się też w oddzielnym wagonie sypialnym jakiś wiekowy już mężczyzna z kobietą młodą jeszcze.
Mężczyzna wyglądał na lat sześćdziesiąt z górą, kobieta na trzydzieści pięć najwyżej.
Mężczyzna wysoki i dzielnie zbudowany, miał w całej postawie, w każdym ruchu swoim, tę dystynkcją nadzwyczajną, która, jak utrzymują Anglicy, jest tylko urodzonego dżentelmana udziałem. Z pod podróżnej czapeczki wyglądały włosy siwiejące i prawie przy samej skórze przystrzyżone, długie prawie zupełnie już białe faworyty, okalały twarz sympatyczną o rysach wyjątkowo regularnych.
Na wierzchnim paltocie z sukna w kraty, krzyżowały się dwa paski lakierowane, jeden od torby podróżnej o sztucznem zamknięciu, drugi od dużej lornety w safianowym futerale.
Kobieta wątła, delikatna i uderzająco piękna, otulona w szeroką rotundę, oszytą kosztownem futrem kanadyjskiem, opierała główkę na ramieniu towarzysza, a przepyszne jej blond włosy rozpadały się w nieładzie. Matowa bladość twarzy i sine podkówki pod dolnemi powiekami, nadawały ciemnoniebieskim oczom wyraz boleści nadzwyczajnej.
Głębokie spojrzenie to rozpalało się jakimś blaskiem nadzwyczajnym, to gasło znowu zupełnie. Małe rączki drżały jak we febrze.
Nie będziemy opóźniać się z zabraniem bliższej z tę parą znajomości, bo w opowiadaniu naszem zajmie ona miejsce wydatne.
Na razie powiemy jednak to tylko, że dżentelmen, według paszportu nazywał się Maurycy Delariviére, że był poddanym francuskim, bankierem rezydującym w New-Yorku, i że podróżował z żoną.
W tej chwili słabe westchnienie wydobyło się z ust pani Delariviére, a jednocześnie nerwowe dreszcze wstrząsnęły całem jej ciałem. Bankier ujął żywo rączki małżonki i ściskając je z niewymowną słodyczą, wpatrywał się jednocześnie z niezmierną obawą w łagodną a niezmienioną twarzyczkę, która mu tak wdzięcznie ciążyła na ramieniu.
— Joanno!.. droga Joanno!... ty znowu cierpisz, jak widzę... — powiedział.
— Nie mój przyjącielu — odrzekła młoda kobieta głosem bardzo słabym, ale dziwnie dźwięcznym i sympatycznym.
— Radbym ci wierzyć z duszy całej, ale nie zdaje mi się jednakże. Ogromnie jesteś bladą, ręce masz rozpalone! Gorączkę masz jak mi się zdaje...
— Gorączki może mam trochę, ale to nic, wcale się nie potrzebujesz obawiać... Kilka godzin wypoczynku, a wszystko będzie dobrze. Jeden pocałunek Edmy, wróci mi siły napewno. Jak prędko zobaczymy ukochaną dziecinę naszą?...
— Dziś jeszcze, bo już po północy.
Pani Delariviére uniosła się trochę na siedzeniu.
— A więc dziś jeszcze będę zdrową — rzekła z uśmiechem.
— Liczę na to, droga moja — odparł bankier — a jednakże wyrzucam sobie, żem uległ twemu żądaniu.
— Jakto, nie rozumiem — szepnęła młoda kobieta.
— A to tymczasem rzecz taka zupełnie prosta. Potrzeba było zmusić się do dwudniowego przynajmniej zatrzymania w Marsylji. Czterdzieści ośm godzin zwłoki, nic znowu tak wielkiego, byłabyś wypoczęła, nie byłabyś teraz cierpiała, a ja nie miałbym tej strasznej co obecnie obawy...
— Obawy?.. — wykrzyknęła młoda kobieta — obawy, z powodu niewielkiego osłabienia, ależ to warjactwo naprawdę!
— Być może, że to warjactwo, cóż jednakże poradzić na to. Kiedy o ciebie chodzi, kiedy ty możesz być narażoną, ja nie umiem rządzić się rozumem, ja tracę panowanie nad sobą.
— No, no, uspokój się, mój kochany, gdybym nawet była chorą, w co nie wierzę zupełnie, uzdrowienie jest bardzo bliskie. Już nawet teraz czuję, że mi daleko lepiej. Bożek Morfeusz roztacza skrzydła swoje nademną, prześpię się trochę.
Rzekłszy to, pani Delariviére uścisnęła rękę męża, oparła znowu głowę o jego ramię, i zamrużyła oczy.
Nadzwyczajne znużenie młodej kobiety było zupełnie naturalne.
Maurycy Delariviére, Francuz, paryżanin, w następstwie wypadków, o jakich nieco później się dowiemy, osiadł przed siedemnastu laty w Ameryce i założył bank w New-Yorku, który się świetnie nad podziw rozwinął. Dobry syn Ojczyzny, chciał on szesnastoletniej swej córce dać wychowanie i wykształcenie w duchu zupełnie francuskim i lubo młodej matce nadzwyczaj ciężko było rozstać się z dziecięciem, Edma od lat siedmiu przebywała w jednym z najpierwszych pensjonatów w okolicach Paryża.
Państwo Delariviére spieszyli właśnie do Francji, aby odwiedzić jedynaczkę. Bankier myślał na serjo zlikwidować w roku bieżącym swój dom New-Yorski, postanowił ustąpić go jakiemu bogatemu kapitaliście, wycofać się całkiem z interesów, i żyć spokojnie z renty.
Aby sobie wykonanie tego zamiaru ułatwić, postanowili skorzystać z podróży obecnej i uregulować po drodze rachunki z różnymi domami handlowymi, z jakimi wiązały go stosunki.
Po wyruszeniu z New-Yorku zatrzymał się najpierw w Portsmouth, skąd odbył podróż do Londynu, gdzie otrzymał przekaz na dwa miljony na Paryż, z Londynu podążył do Lizbony, potem do Kadyksu, Gibraltaru, Walencji, Barcelony, aż nareszcie przybyli do Marsylji.
Mąż proponował pozostać tu dłużej trochę, ale matka, pałająca chęcią jak najprędszego zobaczenia córki, ani chciała słyszeć o tem. Zażądała, aby jechać i pojechała.
Niestety serce macierzyńskie przeceniło, jeśli nie odwagę, to przynajmniej siły młodej kobiety.
Nadzwyczajne znużenie spowodowało gorączkę, która co godzinę wzmagała się coraz bardziej. Pomiędzy Marsylją a Lionem pani Delariviére, odurzona nieustannym turkotem pociągu wpadła w rodzaj odrętwienia, co mąż wziął za sen tylko.
W Lionie przystanął pociąg na dwanaście minut.
Mały spokój wyrwał cierpiącą ze senności; otworzyła oczy.
— Może ci przynieść co z bufetu? — zapytał pan Delariviére.
— Dziękuję — odrzekła — nie chce mi się jeść wcale...
— Nie, nie mam zaufania do bufetowych buljonów — odpowiedziała pani Delariviére z niewyraźnym jakimś uśmiechem.
— Potrzeba się koniecznie jednak czemś posilić.
— To chyba wina hiszpańskiego trochę, może ono mnie orzeźwi.. W Dijon wysiądę i przejem co chętnie...
— Czy czujesz się lepiej trochę?...
— Daleko lepiej... Morze mnie zanadto zmęczyło... W wagonie odpocznę i odzyskam siły.
— Chwała Bogu!
Pan Delariviére otworzył małą walizkę, jaką miał z sobą w wagonie. Wyjął butelkę w skórzanej oprawie i napełnił mały srebrny kufelek xeresem. Każda jego kropelka błyszczała jak złoto prawdziwe. Joanna piła wolniutko zbawczy napój i zaraz też na jej blade policzki rumieńce wystąpiły.
— Ah! jak to dobrze robi — szepnęła. Czuję, że mi życie powraca. Bardzo dobrze się stało, żeśmy nie zatrzymywali się w Marsylji.
— Chciałaś — odrzekł bankier — i uległem jak zwykle, ale daleko byłoby rozsądniej tak postąpić jak chciałem i jak błagałem cię o to. Statek w kilka godzin byłby przywiózł cię z Portsmouth do Hawru i niezmordowana podróżą, byłabyś razem z córką oddawna.
— To prawda mój przyjacielu, ale...
— Ale co?
— Ale musiałabym była rozstać się z tobą... a ja tego właśnie nie chciałam. I dobrze zrobiłam, skoro już dobiegamy do celu... Nie rozłączaliśmy się ani na jedną chwilę... Cóż warte wobec tego jakieś tam trochę fatygi.
— Droga kochanko moja — szeptał pan Delariviére, obejmując ramieniem Joannę i z uczuciem całując czoło jej i włosy.
Pociąg znowu ruszył i popędził ku Paryżowi z szybkością sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Młoda kobieta znowu pochyliła głowę i zdawało się, że usypia. W Dijon zbudził ją pan Delariviére.
— Obiecałaś mi, że się tu posilisz trochę, dotrzymajże obietnicy kochanko...
— Chciałabym — odrzekła Joanna — ale czuję, że niepodobieństwo... Nie potrafię przełknąć żadnego jedzenia... Niczego nie potrzebuję, tylko snu...
Gorączka powiększona senność tę spowodowała.
Bankier nie nalegał, ale wytężonem okiem śledził wzmagającą się coraz bardziej gorączkę.
Że pomimo tej drzemki letargicznej młoda kobieta cierpiała i to nawet bardzo, niepodobna było wątpić.
Świadczyły o tem słabe jęki, które wyrywały się z ust jej pół otwartych, krople potu, które przylepiały do czoła promyki jasnych jej włosów, zamknięte powieki, które drżały, niby skrzydła motyla, zbierającego się do lotu.
Upłynęła tak blisko godzina, a teraz nagle pani Delariviére usiłowała się podnieść i zaczęła szukać ręką drzwiczek wagonu.
Łatwo się było domyślić, co gest ten oznaczał.
Joanna poczuła taki ciężar na piersiach, że nie była wstanie oddychać i machinalnie usiłowała szybę zapuścić.
Bankier spełnił życzenie to w tej chwili.
Czyste zimne powietrze dostało się do wagonu. Pani Delariviére odetchnęła całą piersią, ale zaraz, zbladła śmiertelnie, chwyciła się obu rękami za czoło, jęknęła głucho i padła na wznak na piersi męża. Straciła przytomność.
— Boże! — zawołał bankier — Boże! ona zemdlała... Co ja pocznę nieszczęśliwy...
Położenie rzeczywiście było okropne.
Pod wrażeniem przestrachu, jaki łatwo sobie wyobrazić, pan Delariviére stracił zupełnie głowę, zdawało mu się, że ukochana kobieta umarła... Nie wiedział co przedsięwziąć, jak sobie poradzić.
Groźne niebezpieczeństwo oprzytomniło go jednakże. Wyjął z walizki flakon kryształowy, zawierający bardzo silne sole angielskie i przyłożył do nosa Joannie. Skutek był natychmiastowy prawie. Pani Delariviére poruszyła się, odetchnęła kilkakrotnie i otworzyła oczy.
— Zdawało mi się... że umieram... — szepnęła.
— Joanno, dziecię moje drogie! — zawołał mąż, tuląc ją w swem objęciu — walczysz jak możesz z chorobą, ale silniejsza ona od ciebie.
— Prawda... Czoło ściska mi jakby obręcz jakaś żelazna... gorąco mi i zimno jednocześnie... W piersiach brak mi powietrza...
— Niepodobna nam w takich warunkach odbywać dalej podróży...
— Jakto?
— Uważam, że na pierwszym przystanku potrzeba nam wysiąść koniecznie...
— Najzupełniej na serjo, moja droga. Powinniśmy byli pozostać dłużej w Marsylji... Choroba twoja postępuje, osłabienie wzmaga się z każdą chwilą... potrzebujesz koniecznie odpoczynku...
— Co też ty wygadujesz? — odparła pani Joanna. — Cierpiąca jestem to prawda, ale cierpię ze zmęczenia jedynie, a zmęczenie było nieuniknionem. Zatrzymywać się teraz, gdy zaledwie kilka godzin oddziela nas od Paryża, to by było śmiesznem; doprawdy! Patrz, już wyglądam inaczej... Jestem już prawie zupełnie zdrową... Myśl, że każda minuta zbliża mnie do mojej córki, to najlepsze, najskuteczniejsze dla mnie lekarstwo. Patrzże na mnie. Czy wyglądam na chorą?
Mówiąc to, pani Delariviére zwróciła łagodną swoją twarzyczkę w stronę męża, ale bohaterski wysiłek nie był w stanie zwalczyć cierpienia.
Chcesz mnie uspokoić kochana Joanno? — powiedział bankier z oczami łez pełnemi.
— Nie, nie... przysięgam ci, że czuję się zupełnie już zdrową.
Młoda kobieta mówiła prawdę.
Po gwałtownem przesileniu, jakie przeszła przed chwilą, przyszło rzeczywiście chwilowe polepszenie.
— Pomówmy lepiej oto o... Edmie — powiedziała. — Wszak nieodzownie już postanowiłeś... że ją z pensji odbierzemy...
— Naturalnie... już przecież skończyła edukacją.
— I zabierzemy ją do New Yorku?
— Życzysz sobie tego przecie.
— Wiesz, że najszczerszem mojem życzeniem jest jak najprędsze połączenie się z moją córką, ale wiesz i to także, że nie radabym opuścić rodzinnego mojego kraju.
— Tak, wiem o tem, że marzeniem twojem osiąść we Francji i zamieszkać w Paryżu.
— Choćby w okolicach Paryża... tyle tam prześlicznych posiadłości. Edma bardzo prędko stanie się prawdziwą paryżanką...
— Przyrzekam ci, że spełnię to marzenie twoje.
— A prędko? — zapytała uradowana pani Delariviére.
— Nim rok upłynie.
— O, rok to bardzo długi przeciąg czasu! — westchnęła młoda kobieta.
— Zapewne, ale musimy przecież wrócić jeszcze do New Yorku. Muszę ukończyć moje interesa, muszę zlikwidować dom bankierski, a szczególniej uskutecznić owo wielkie dzieło, owo święte dzieło, które dzięki Bogu będzie teraz możebnem, a które będzie sprawiedliwą, choć spóźnioną nagrodą za twoje przywiązanie i poświęcenie.
Jaonna spuściła oczy niby młoda dziewczyna, rumieniec wystąpił na blade jej policzki, ale nic nie odpowiedziała.
Po chwilowem milczeniu bankier odezwał się znowu:
— Czy będziesz wtedy zupełnie szczęśliwą?...
— O tak, będę bardzo szczęśliwą! — wykrzyknęła Joanna — będę za bardzo szczęśliwą... i nieraz zapytuję się siebie, czem mogłam zasłużyć sobie na takie szczęście.
— Tem, żeś była najdoskonalszą z kobiet i najlepszą z matek.
Pani Delariviére miała odpowiedzieć, ale konwulsyjne drżenie powstrzymało jej słowo na ustach, a od stóp do głów zimno poczuła.
Otuliła się w futro.
— Zimno mi! — szepnęła głosem zaledwie dosłyszalnym.
— Czy chcesz, abym podniósł szybę?
— Proszę cię o to!...
Pan Delariviére szybko spełnił żądanie.
— Jakże ci teraz? — zapytał.
— Nie wiem doprawdy sama. Głowa mi płonie... a zimno mi dokucza. Każde poruszenie pociągu odbija mi się w głowie i mało jej nie rozsadzi.
— Oprzej się na mnie, droga moja.
Młoda kobieta przytuliła się jak zraniona ptaszyna do piersi męża, który czuł, jak jej delikatne członki to ziębną, to się rozpalają kolejno. Gorączka przybierała przerażające rozmiary. Umysł bankiera opanowywały coraz czarniejsze przeczucia.
Co minuta, co sekunda, Joanna trudniej oddychała, oddech stawał się coraz bardziej świszczącym i urywanym, a zimny pot występował na skronie.
Pociąg leciał z gwałtowną szybkością, zatrzymując się tylko na większych stacjach. Pan Delariviére słyszał wymieniane kolejno: Laumes, Tonnere, Laroche, Montereau... Była godzina trzecia nad ranem.
Jeszcze półtorej godziny, a znajdą się na dworcu paryskim.
Pierwsze brzaski dzienne ukazywały się na horyzoncie.
Pagórki, drzewa, słupy telegraficzne zaczynały się na szarem tle nieba zarysowywać i zaledwie dostrzegalne ginęły poza kłębami dymu, buchającego z lokomotywy.
Nagle Joanna wydała przeciągłe westchnienie, wstrząsnęła się cała, jakby za dotknięciem prądu elektrycznego, potem opadła bezwładnie i zesztywniała.
Pan Delariviére przerażony patrzał w twarz swojej towarzyszki i drżał także. Szeroko otwarte oczy młodej kobiety stanęły w słup, z białych usteczek najlżejszy oddech nie wychodził.
Bankier przyłożył rękę do lewej strony stanika i nie poczuł bicia serca. Nieszczęśliwa jego żona wpadła w daleko głębsze niż poprzednio zemdlenie.
W tej samej chwili pociąg zatrzymał się, a konduktor głosem monotonnym powtórzył kilka razy: Melun... Melun...
Bankier, który czuł, że mu się rozum miesza, otworzył spiesznie drzwiczki i z całej siły wołać zaczął: Na pomoc! na pomoc!...
Służba podbiegła do wagonu, z którego pochodziło wołanie.
— O co to chodzi, proszę pana? — zapytał naczelnik stacji, wskakując na stopnie.
Żona moja umiera... — odrzekł pan Delariviére. — Pomóż mi pan, błagam, przenieść ją do sali stacyjnej... Jechać z nią dalej niepodobieństwem... Muszę tu pozostać...
— Służę szanownemu panu...
Stróże nocni, naczelnik i jego pomocnik rzucili się do wagonu. Spora liczba podróżnych, zaciekawiona dramatycznym wypadkiem powysiadała z wagonów i zaczęła się przypatrywać.
Naczelnik stacji był człowiekiem bardzo uczynnym i niezwykle silnym. Wziął na ręce ciągle omdlałą panią Delariviére i przeniósł sam do sali pasażerskiej, gdzie ostrożnie posadził ją w szerokim fotelu.
Jeden z ludzi kolejowych podążył za swym zwierzchnikiem z walizką, kołdrą i wszystkiemi drobnemi przedmiotami, jakie podróżni mieli ze sobą w wagonie.
Nie podobna wypakować tutaj pańskich rzeczy... za mało na to mamy czasu... — odezwał się prowadzący pociąg do bankiera.
— To niech je pan każe złożyć w Paryżu, proszę o to bardzo. Nazwisko moje „Maurycy Delariviére“ wypisane jest na każdej walizie. Jest ich pięć.. Oto kwity
Zrobi się wszystko, proszę pana.
Będę panu wdzięcznym nieskończenie.
We dwie sekundy potem pociąg popędził dalej, opóźniwszy się i tak o dziesięć minut blisko.
Zemdlona dama nie mogła pozostawać na sali, gdzie ją pomieszczono tymczasowo.
O tak rannej godzinie nie było żadnego powozu na stacji.
Zawiadowca kazał posługaczowi sprowadzić jakikolwiek powóz z najbliższej remizy.
— Powrócę za dwadzieścia minut a najdalej za pół godziny — powiedział tenże, wychodząc.
Joanna ciągle nie dawała znaków życia.
Pan Delariviére klęczał przy fotelu i trzymając w swoich rękach zimne jak lód ręce małżonki, wpatrywał się w jej łagodną, śmiertelnie bladą twarzyczkę.
— Niestety! twarzyczka ta zachowywała nieruchomość marmuru.
Wielkie łzy jedna po drugiej spłynęły po policzkach bankiera, a on pogrążony w boleści, ani czuł nawet tego. Czas upływał.
Kolejowy powrócił z jednym z tych oryginalnych powozów, jakie od czasu do czasu można spotkać na prowincji tylko. Była to mała karetka na zardzewiałych kółkach, zaprzężona w szkapę, chudą, jak legendowy wierzchowiec don Kiszota.
Pan Delariviére, któremu naczelnik stacji przyszedł uprzejmie z pomocą, usadowił a raczej ułożył małżonkę na siedzeniu i otulił kołdrami, ażeby zabezpieczyć od porannego zimna.
— Gdzie jechać obywatelu? — zapytał stangret w bluzie i kapeluszu pilśniowym.
— Nic nie wiem — odrzekł zapytany — nie znam Melun zupełnie... i zwrócił się do zawiadowcy o objaśnienie.
— Rekomenduję panu hotel pod Wielkim Jeleniem — odparł ostatni. — Najporządniejszy on w całem mieście, a przynajmniej taką ma opinię.
— Jedźmy zatem pod „Wielkiego Jelenia“, ale wolno i ostrożnie.
— Niech pan będzie spokojny!... pojedziemy noga za nogą... Zresztą dorożka jest na resorach...
Pan Delariviére uścisnął uprzejmie rękę naczelnikowi stacji, wsunął sztukę złota człowiekowi, co sprowadził powóz i usiadł na przodzie naprzeciw Joanny.
Odległość od stacji do miasta nie była zbyt daleką.
Pomimo nieobiecującej powierzchowności konia i wolnej jazdy, powóz znalazł się wkrótce na placu św. Jana pod „Wielkim Jeleniem“.
Bankier wysiadł i z pierwszego wejrzenia przekonał się, że naczelnik dobrze mu doradził, iż z pewnością w tym uczciwym małomiasteczkowym zajeździe znajdzie wygodę, jakiej stan pani Delariviére wymagał.
Rozwidniło się już zupełnie.
Posługujące dziewczęta otwierały właśnie okna, zamiatały i oczyszczały numera, przyprowadzały wszystko do porządku z prawdziwie flamandzką systematycznością.
W obszernem podwórzu chłopcy stajenni opatrywali konie, myli powozy i wózki.
Niepodobna już opisywać głębokiej boleści pana Delariviére, wobec omdlenia, które prędzej podobne było do śmierci niż do katalepsji. Nieszczęśliwy mąż ukląkł przy łóżku, wybuchnął głośnym płaczem i okrywając pocałunkami zimne ręce Joanny, szeptał:
— Więc ona umarła... umarła nie spojrzawszy na mnie raz ostatni, nie przemówiwszy do mnie ani słowa!... Umarła tak młoda, w chwili, gdy mogła być dopiero szczęśliwą prawdziwie... Nie, to niepodobna!... Bóg jest miłosierny... Nie chciałby tak mnie doświadczyć w chwili, kiedy przyszłość do niej się uśmiechała, a dla mnie była tak obiecującą. Nie mógłby złamać tej egzystencji, właśnie w chwili, kiedy mogłem zmazać jedyną winę przeszłości!... A doktor nie przybywa. A ja jestem bezsilnym wobec tej anielskiej istoty, dla której każda sekunda jest może ostatniem tchnieniem życia. Boże! Boże miłosierny, nie zabieraj mi mojej słodkiej towarzyszki! Uderz we mnie... mnie zgnieć... ale jej racz oszczędzić... Ja już dosyć się nażyłem, zabierz mnie... ale pozostaw ją dla jej córki.. Joanno moja ukochana, ty żyjesz nieprawda?... Otwórz oczy, błagam cię!.. błagam cię na kolanach... Odezwij się do mnie... Odpowiedz!...
I bankier załamywał ręce w przystępie rozpaczy.
W tem zastukano lekko do drzwi.
Pan Delariviére odwrócił głowę.
— Proszę! — zawołał słabym, zaledwie dosłyszalnym głosem.
Na progu ukazała się Róża.
— Panie — rzekła — przyszedł pan doktor właśnie...
I ustąpiła wchodzącemu.
Był to mężczyzna lat około dwudziestu sześciu, o rysach regularnych, fizjognomji bardzo inteligentnej i sympatycznej, wyrażającej obok największej słodyczy, silną niezłomną wolę.
Doktor nazywał się Grzegorz Vernier. Pan Delariviére rzucił się ku niemu.
— Ach przecie że pan przybywa! — zawołał. — Czekałem, jak na rozpalonych węglach! Żonę mam umierającą! Ocal ją pan, a potrafię ci się wywdzięczyć, przysięgam.
Mówiąc to, ciągnął doktora do łóżka młodej kobiety.
Vernier, wzruszony tą boleścią bankiera, odpowiedział z uczuciem:
— Bądź pan pewnym, że wszystko zrobię, co tylko będzie w mojej mocy...
Ujął rękę Joanny i zaczął szukać pulsu...
Potem przyłożył rękę do serca chorej, potem zajrzał jej w usta i rozchylił powieki. Pan Delariviére śledził z trwogą każdy ten ruch choćby najmniejszy.
— No i cóż, szanowny panie? — zapytał.
Vernier, zatopiony w obserwacji, nie słyszał nic.
Przyłożył ponownie ucho do piersi Joanny w okolicy serca i ponownie zaczął się przysłuchiwać. Upłynęło parę sekund.
Podniósł się i zwrócił do bankiera, którego śmiertelna bladość wyrównywała bladość żony.
Jasne, stanowcze spojrzenie doktora przeszyło dreszczem pana Delariviére. Chciałby się był zapytać, ale zabrakło mu sił i odwagi, usta się poruszyły, ale nie wymówiły ani słowa.
— Pani żyje! — odezwał się nareszcie doktor.
Gwałtowna radość może zabić tak samo, jak boleść.
Bankier zachwiał się na nogach.
— Żyje! — wykrzyknął, składając ręce. — Żyje... I pan ją ocalisz?...
— Mogę pana stanowczo bodaj co do tego zapewnić...
— O! panie, cały mój majątek nie opłaci tych słów prawdziwie świętych.
Zaciekawiona Róża stała ciągle na progu drzwi uchylonych
— Moje dziecko, przynieś no tu papieru, atrament i pióro — rzekł do niej doktór.
Zaraz, panie doktorze...
Pan Delariviére osunął się na krzesło. Nagłe wzruszenie zupełnie go sił pozbawiło. Obfite łzy puściły mu się po policzkach.
Grzegorz Vernier zbliżył się doń i rzekł tonem serdecznym:
— Zapanuj pan nad sobą, bardzo proszę. — Musisz pan się koniecznie uspokoić i udzielić mi objaśnień niezbędnych.
Bankier siłą woli powstrzymał łzy i odpowiedział głosem zupełnie pewnym:
— Już jestem spokojny, panie doktorze, już gotów jestem odpowiadać na pańskie pytania.
Od jak dawna znajduje się pani w tym stanie?
Przeszło od godziny...
— Czy jakie wielkie zmartwienie, albo wogóle jakie wielkie wstrząśnienie spowodowało ten kryzys?...
— Ani jedno, ani drugie panie doktorze...
— Jesteś pan zupełnie tego pewnym?
— Najpewniejszym, panie doktorze. Przybywamy z New Yorku, gdzie jestem bankierem, a podążamy do naszej córki, która wychowuje się we Francji... Jesteśmy bardzo bogaci i żyjemy dobrze ze sobą... na niebie żony mojej nie ma żadnej a żadnej chmurki.
— Czy przejazd z New Yorku do Marsylji bardzo był uciążliwym?...
— Nie prosto stamtąd przybywamy. Ważne interesy powoływały mnie do Anglji, Portugalji, Hiszpanii. Z Barcelony dopiero przyjechałem do Marsylji... Przeszło miesiąc czasu spędziliśmy na okręcie i to bardzo zmęczyło żonę!... Przy wylądowaniu w Marsylji już ją trapiła gorączka... Chciałem, aby się zgodziła na kilkudniowy wypoczynek, ale tak jej było spieszno uściskać córkę... że oprzeć się nie potrafiłem.
— Czy pani podlegała już kiedy podobnem omdleniom?
— Jest wogóle wrażliwą i nerwową... W ciągu ośmnastu lat, z powodu choroby córki, zemdlała dwa czy trzy razy, ale trwało to krótko, zaledwie po kilka minut. I ubiegłej nocy zemdlała także, ale flakon z solami angielskiemi przywrócił jej zaraz przytomność.
W tej chwili weszła Róża z przyrządami do pisania i chciała zaraz odejść.
— Zaczekajno — powiedział doktor, zabierając się do pisania recepty, a pisząc mówił do pana Delariviére:
— Stan pani nie wydaje mi się zbyt groźnym i nie wzbudza we mnie poważnej obawy... Potrzeba jednakże będzie bardzo wiele starań.
— Przypuszcza pan chorobę długą? — zapytał bankier.
— Nie. Przeciwnie, spodziewam się, że organizm wyczerpany długą fatygą, która przy temperamencie nadzwyczaj drażliwym, spowodowała ten stan kataleptyczny — doprowadzę wkrótce do równowagi.
— Boże wielki! — szepnął bankier przerażony — mamy więc do czynienia z katalepsją?
— Tak, panie, i musimy niezmiernie energicznie zapobiedz złemu, bo to w razie przejścia w stan chroniczny, stałoby się trudnem do zwalczenia.
— O! — wykrzyknął bankier — otoczę Joannę atmosferą jak najgłębszego spokoju...
Grzegorz Vernier podał służącej papier, na którym skreślił kilka wyrazów.
— Zanieś no tę receptę do apteki, tuż obok hotelu, poczekaj chwilę na zrobienie lekarstwa, wracaj z niem razem i przynieś mi równocześnie łyżeczkę srebrną...
— Dobrze, panie doktorze...
Róża opuściła pokój pospiesznie.
Niebo było przepysznie wypogodzone. Wschodzące słońce rzucało już na fasadę hotelu ciepłe swoje ożywcze promienie, ale grube kretonowe rolety, podszyte muślinem, utrzymywały łagodny półcień w pokoju.
Doktor odsunął jednę z tych rolet i otworzył okno. Strumień świeżego powietrza i jasne światło przedarło się do numeru. Zbliżył się do łóżka i po raz pierwszy zobaczył twarz chorej w pełnem oświetleniu. Rysy pani Delariviére lubo zmienione cierpieniem i zupełnie wybladłe, zachowały łagodną regularność linji i wyraz niewymownej słodyczy.
Grzegorz Vernier wlepił pełne zachwytu spojrzenie w tę ładną, młodą jeszcze główkę i zadrżał, nie mogąc powstrzymać zdziwienia.
Twarz ta przypominała uderzająco inną, przepyszną główkę dziewiczą, na której wspomnienie serce mu zabiło gwałtownie.
O! — pomyślał doktor z coraz większem pomięszaniem — to niepodobna; ja się nie mogę mylić... To nie przywidzenie. Te same zupełnie kontury... To ta sama twarz, tylko starsza o lat piętnaście... Mam dobrą przecież pamięć... Patrząc na te prześliczne rysy, zdaje mi się, że widzę urocze dziecię, które tak często widywałem to w Saint-Maude, to na trawnikach lasku Vincennes, bawiące się ze swojemi towarzyszkami, urocze dziecię, któremu oddałem moją duszę... Skąd pochodzi to dziwne podobieństwo?... Czyż prawdopodobnem jest, czyż jest możebnem, żeby miał to być jedynie wybryk natury?...
Grzegorz Vernier wyrwany został z tej głębokiej zadumy wejściem Róży, która wróciła z lekarstwem i srebrną łyżeczką.
Odebrał od niej jedno i drugie i odezwał się do znękanego pana Delariviére.
— Odwagi! szanowny panie, odwagi i spokoju. Zapewniam pana, że będzie wszystko jak najlepiej. Racz-no mi pan dopomódz, oto trochę musimy unieść panią koniecznie.
Bankier spełnił wezwanie.
Grzegorz Vernier podniósł poduszki poza plecami Joanny i posadził ją prawie na łóżku. Nalał jej łyżeczkę lekarstwa i nie bez trudności wlał go pomiędzy zaciśnięte zęby młodej kobiety.
Pan Delariviére, śmiertelnie blady, z twarzą zapłakaną, wyczekiwał ledwie żywy na rezultat tej walki.
Vernier wydostał zegarek i śledził posuwające się wskazówki. Głębokie milczenie panowało w pokoju. Upłynęło dziesięć minut, a były one wiekiem całym dla bankiera. Doktor poważny, zimny i pewny siebie, napełnił łyżeczkę miksturą po raz drugi i wlał ją znowu w usta chorej.
— Przypuszczam — odezwał się — że skutek nastąpi przed upływem dziesięciu minut.
— Dziesięć minut... — powtórzył pan Delariviére i głosem zagasłym prawie dodał: — Czy ona cierpi?...
— Nie panie... — Stan to letargiczny, znieczulenie najzupełniejsze.
Znowu zapanowało milczenie.
Nagle z nastaniem dziesiątej minuty usta Joanny drgnęły, a z piersi jej wydobywało się spazmatyczne westchnienie.
Bankier krzyknął i chciał się rzucić ku chorej. Grzegorz Vernier powstrzymał go gestem, a jednocześnie szepnął:
— Ocalona! potrzeba jednak, ażeby pana nie widziała, ażeby nie słyszała pana wcale. Potrzeba, aby wolno powróciła do przytomności. Nie można przerywać tego budzenia się ciała i duszy. Po tym strasznym kryzysie, który mógł być śmiertelnym, przyjdzie wskutek lekarstwa sen dłuższy, ale łagodny i pokrzepiający.
— Jak długo sen ten trwać może?...
— Nie mogę określić dokładnie, ale bądź pan zupełnie spokojny, zapewniam pana, że chora jest ocaloną...
Pan Delariviére pochwycił obie ręce doktora i ściskał je z uczuciem wdzięczności.
Oczy zaszły mu ponownie łzami, ale tym razem były to łzy radości.
Zesztywniałe członki Joanny zaczynały nabierać życia. W tej chwili zastukano lekko do drzwi.
Doktor sam poszedł otworzyć.
To pani Lariol, właścicielka hotelu, weszła na palcach do pokoju.
Była to mała czterdziestoletnia osóbka, okrąglutka i bardzo przystojna.
Doktor przyłożył palec do ust na znak, żeby nie mówić głośno, i wskazał ręką na pana Delariviére.
Pani Lariol zbliżyła się do bankiera, złożyła mu ukłon głęboki i rzekła głosem przyciszonym:
— Wybacz mi pan, że ośmieliłam się przyjść tutaj niewzywana. Żałuję bardzo, że nie mogłam osobiście przyjąć pana. Jeszcze spałam... Kładę się spać ostatnia, to więc niech mnie usprawiedliwi. — Przychodzę po rozkazy. — Spodziewam się, że nic panu nie brakowało i że Róża dobrze mnie zastąpiła.
Pan Delariviére skinął głową potakująco, a doktor powiedział:
— Róża doskonale się wywiązała z zadania, kochana pani Lariol, pan nie może się odchwalić przyjęcia, jakie znalazł tutaj.
— Bardzo mnie to cieszy — powiedziała gospodyni, rzuciwszy badawcze spojrzenie na łóżko. — Pan szanowny zapewne kilka dni u nas zabawi z powodu choroby pani?...
— Bardzo to prawdopodobne, a nawet pewne — odrzekł bankier.
— Dlaczego się ośmieliłam o to zapytać, zaraz się wytłómaczę: — Otrzymałam dziś rano telegram z Paryża, zamawiający wszystkie frontowe okna hotelu. Jeżeliby państwo nie mieli więcej zamiaru pozostać w hotelu, mogłabym wynająć okna i to za znaczną bardzo sumę.
— Wynająć okna? — powtórzył zdziwiony pan Delariviére, który jak wiemy, nie słyszał był wcale poprzedniego opowiadania Róży. — Czyż na tym placu ma się odbyć coś nadzwyczajnego?...
— Egzekucja — odrzekł Grzegorz Vernier.
Bankier skrzywił się z odrazą.
— Tak panie... — ciągnęła pani Lariol — będą gilotynować pewnego łotra, a ciekawych tak dużo, że ofiarują po sto franków na okno.
— Sto franków... ażeby widzieć jak człowiekowi głowa spadła! — mruknął bankier — drogo doprawdy płacą za tak okrutne widowisko.
— Łotr, któremu wymierzoną zostanie sprawiedliwość, nie był zwyczajnym jak inni mordercą... — wtrąciła gospodyni hotelu. — Proces jego pozyskał rozgłos niezwykły... Miał zagorzałych obrońców i zawziętych przeciwników. Z tego powodu proszę pana ze wszystkich stron przybywają, aby być przy jego śmierci... — Trzeba panu powiedzieć nadto...
Pani Lariol miała zamiar rozpocząć opowiadanie, ale doktor powstrzymał ją gestem stosownym.
— Niech się pani nie kłopocze — rzekł pan Delariviére. Obecność moja nie narazi pani na żadną a żadną szkodę. Nic pani nie straci na tem, że nie wynajmie amatorom niezdrowych wzruszeń czterech okien, które zajmujemy.
— O! — wykrzyknęła pani Lariol — jeżeli uprzedziłam szanownego pana, to wcale nie w zamiarze wyzysku... To dla tego tylko poprostu...
— Ażeby mię poznajomić z bieżącą ceną miejską — dokończył pan Delariviére.
— Tak jest proszę pana...
— A więc zapłacę według jutrzejszej taryfy, tak jakbym i ja miał upodobanie patrzeć na głowę spadającą do zakrwawionego kosza. Niech pani każe dopisać w rachunku dwadzieścia luidorów za cztery okna...
Pani Lariol przyjęła oświadczenie z uśmiechem i grzecznym ukłonem.
— Pan bardzo jest uprzejmym — powiedziała. — Czy nie mogę czem służyć panu?...
— W tej chwili nic mi nie potrzeba.
— Czy nie zechce pan zjeść śniadania? — zapytał Grzegorz Vernier.
— Nie mam żadnego apetytu...
— Być może, ale pomimo to potrzeba się posilić koniecznie!... Niechaj się pan przymusi, jeżeli nie chce, abym niezadługo zająć się musiał nim także... — Pojmuję, że doświadczasz pan skutków ciężkich wzruszeń, ale nadzieja i spokój powinny były wstąpić już do pańskiej duszy... Nie potrzebujesz pan odtąd niczego się obawiać... Pamiętaj pan o swojem zdrowiu, bo ono jest koniecznem...
— Jeżeli się zgodzę na śniadanie — odrzekł bankier — to jedynie pod warunkiem, że doktor nie odmówisz mi towarzystwa.
— Ale...
— Przepraszam... żadnego ale! Pod tym tylko warunkiem, że będziemy jedli razem, spróbuję coś przekąsić. Czuję dobrze, że gdybym sam pozostał, zabrakłoby mi odwagi.
— Ha! jeżeli idzie o dodanie panu odwagi, to zostaję.
— Za dwadzieścia minut będzie gotowe wszystko — zawołała pani Lariol. — Gdzie panowie nakryć każą?...
— Zejdziemy na dół — odrzekł doktor — tam będziemy mogli porozmawiać swobodnie, nie przerywając spokoju chorej. Menu pozostawiamy pani. Tylko niechajże pani zechce dowieść, że jej zakład posiada pierwszorzędnego kucharza.
— Bądź pan spokojnym, konsyljarzu...
— I niech pani będzie łaskawą kazać powiadomić gospodynią moją, że nie przyjdę do domu.
— Zaraz pójdę uprzedzić o tem Magdalenę.
Pani Lariol wyszła a pan Delariviére raz jeszcze podziękował doktorowi za przyjęcie jego zaproszenia.
— Rozumiem, że samotność w tej chwili byłaby dla pana bardzo przykrą — rzekł uprzejmie młody człowiek. — Ale sza! słuchaj pan!
Z ust Joanny wydobyło się lekkie westchnienie.
Młoda kobieta leżała nieruchoma, ale oddech miała już zupełnie spokojny i całkiem regularny.
Bladość z twarzy jej szybko ustępowała.
Grzegorz Vernier ujął puls chorej.
— Gorączka się zmniejsza i wkrótce zniknie zupełnie, dzięki pokrzepiającemu uśpieniu, jakie spowodowało lekarstwo. Sen ten trwać będzie trzy albo cztery jeszcze godziny, poczem pani, po przebudzeniu czuć się będzie prawie zupełnie zdrową.
Bankier uściskał serdecznie ręce doktora.
Na twarz Joanny zaczęły występować kolory. Łagodna jej piękność i młodość wracały.
Co minutę większe podobieństwo, pomyślał Grzegorz Vernier, wpatrując się w Joannę. Zdaje mi się, że widzę starszą siostrę mojej ukochanej.
Pan Delariviére pochylił się nad uśpioną małżonką i złożył przeciągły na jej czole pocałunek. Gwałtowna w nim nastąpiła przemiana. Prawie odmłodniał, patrząc na powracającą do życia ukochaną żoneczkę...
Róża przyszła zawiadomić, że śniadanie podane.
Doktor zamknął okno, zapuścił rolety, ażeby w pokoju było znowu na pół ciemno, i wyszedł z bankierem.
Do śniadania nakryto im nie w wielkiej sali jadalnej hotelu, ale w małym pokoiku, którego okna wychodziły na ogród. Klomby kwiatów napełniały atmosferę silnym zapachem. Ptaszki słonkiem rozradowane wyśpiewywały zawzięcie. Stół zastawiony z pewną elegancją mile wpadał w oczy. Bielizna śnieżnej białości, rznięte kryształy i staroświeckie srebra czyniły honor domowi.
Róża w jasnej sukience, białym fartuszku, w maleńkim czepeczku na czarnych włosach i z serwetką w ręku, sprawdzała, czy czego nie braknie w nakryciu.
Pan Delariviére uspokojony przez doktora i pełen w jego wiedzę ufności, odzyskał swój zwykły humor i z wesołą prawie twarzą towarzyszył swojemu gościowi.
Róża wchodzącym ładnie się pokłoniła.
— A to stół co się nazywa elegancko nakryty — powiedział bankier — szczerze panience winszuję...
Młoda dziewczyna zarumieniła się i zapytała:
— Jakie wina panowie pić będą?
— No, jakie, panie doktorze?
— O, tutaj jest w czem wybierać!... Piwnica w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“ ma ustaloną renomę.
— Czy pija pan Bordeaux czy burgundzkie?
— Na tym punkcie jestem filozofem.
— W takim razie spróbujemy i jednego i drugiego... Niech panienka każe podać butelkę Volnage i butelkę Saint-Emilien.
— Z po za fasek — dorzucił, śmiejąc się doktor.
Róża wybiegła, a za chwilę powróciła z przekąskami na tacy i dwoma omszałemi butelkami obiecującego pozoru.
Pospieszamy dodać, że pozór nie był wcale zwodniczym, że wino, jak to mówią, warte było buzi.
— Doktorze — rzekł bankier, skoro zajęli miejsca przy stole — powiedz mi z łaski swojej, co to za egzekucja ma się odbyć tutaj rano na placu, i skąd tak żywo zajmuje ciekawość ogólną, że aż okna wynajmują?
— Bodaj szanowny panie — odpowiedział doktor — że sąd kryminalny nie miał jeszcze do sądzenia sprawy tak dziwnej i tak tajemniczej...
— Naprawdę?
— Tak utrzymują ci wszyscy, którzy byli na posiedzeniach. A muszę przyznać, że i ja zajmowałem się tą sprawą z gorączkową ciekawością.
— Idzie zapewne o jakie morderstwo, skoro sąd wydał wyrok śmierci...
— Tak jest, o morderstwo...
— Czy może mnie pan objaśnić, w jaki sposób zbrodnia została popełnioną?...
— Najdoskonalej... Nad brzegiem Sekwany, o parę set metrów od ostatniego domu w Melun, istnieje prześliczna posiadłość, właścicielem której był elegancki młody człowiek — niejaki Fryderyk Baltus. Bogaty, prowadził dom na dużą skalę, a latem i zimą mieszkał w willi ze swoją siostrą, panną Pauliną Baltus, osobą prześliczną, ogólnie kochaną i szanowaną. Otóż jest temu około pięciu miesięcy, dnia trzeciego grudnia, ogrodnik miejscowy, wybrawszy się bardzo rano do Melun, o dwadzieścia kroków od sztachet ogrodowych, potknął się o ciało ludzkie, leżące pod śniegiem, który od kilku godzin sypał bezustannie...
— A to ciało? — zapytał żywo bankier.
— Było ciałem pana Fryderyka Baltusa...
— Zamordowano go zatem?
— Tak panie... Jedna kula strzaskała mu głowę, druga przeszyła mu serce, a oględziny sądowe wykazały nadto, że, trzecia kula odbiła się o twardy jakiś przedmiot i przedziurawiła ubranie ofiary, trochę wyżej ponad lewem biodrem, właśnie w miejscu, gdzie była kieszeń i gdzie zabity nosił zwykle pugilares...
— Uśmiercono zatem nieszczęśliwego wystrzałem z rewolweru?
— Tak! — Baltus napadnięty o jakie sto metrów od willi, pod kląbem drzew, miał tyle jeszcze siły, że się dowlókł do sztachet... Tu dopiero upadł i wyzionął ducha, pozbawiony wszelkiej pomocy... Zawiadomiona policja zabrała ciało i natychmiast rozpoczęła śledztwo. Przeszukano około willi i pod drzewami, o których wspomniałem, znaleziono rewolwer pod śniegiem. Wszystkie trzy naboje były wystrzelone. Była to zatem bezwątpienia ta sama broń, którą zbrodnię popełniono.
— Morderca znikł bez śladu?...
— Sypiący się śnieg zawiał najmniejszy ślad stóp ludzkich.
Ale — zapytał bankier — jakże można było się przekonać, że Baltus napadnięty został pod drzewami?
To rzecz najprostsza w świecie... Odgarnięto ostrożnie śnieg w miejscu, gdzie rewolwer został znaleziony... i szeroka kałuża krwi ukazała się na ziemi! Poszli za temi krwistemi śladami i doszli do miejsca, w którem upadła ofiara, ażeby się już nie podnieść więcej.
— Nikt nie słyszał wystrzałów?
— Nikt!...
— To szczególne!...
— Nie... Willa, jak powiadam, jest odosobnioną. Znajduje się conajmniej o jakie dwieście metrów od ostatniego domu, w dole mostu do Melun. O tak późnej godzinie wszyscy już spali, a słabe wystrzały rewolwerowe. nie mogły zwrócić uwagi.
— Zbrodnia zatem popełnioną została w nocy?
— Śledztwo wykazało, że Baltus przybył z Paryża o dziesiątej minut pięćdziesiąt siedm, napadnięty więc mógł zostać około północy.
— A przyczyną zbrodni, zemsta czy rabunek?
— Rabunek... to nie ulega najmniejszej wątpliwości, bo nie znaleziono pugilaresu.
— Co on zawierał?
— Różne papiery i pieniądze.
— Dużo?
— Piętnaście tysięcy dwieście piędziesiąt franków w biletach bankowych...
— Czy mógł kto wiedzieć o tem, że Baltus ma przy sobie taką sumę?
— Niewiadomo... Odebrał je od swego bankiera o czwartej po południu. Miał nieszczęśliwy wyjeżdżać właśnie do Nicei, ze swoją siostrą, którą kochał nad życie... U bankiera, starego przyjaciela rodziny, doznał wielkiej przykrości...
— Z powodu?...
— Z powodu jednego z czeków, skradzionego czy zagubionego, na którym nad podpisem wpisano dosyć znaczną sumę na okaziciela i tę bankier wypłacił...
— Więc ten czek mógł być jakąś przecie wskazówką?...
— Jakim sposobem?.. Bankier nie znał wcale tego, kto z nim przyszedł... na pokwitowaniu położono nazwisko fałszywe... Zresztą czek zniknął razem z pugilaresem i biletami bankowemi...
— Dobrze, ale ja w tem wszystkiem — zauważył pan Delariviére — nie widzę nic takiego, coby się tyczyło skazanego człowieka.
— Cierpliwości... — odrzekł Grzegorz Vernier dojdziemy zaraz i do tego człowieka... Rozumiesz pan dobrze, że nazajutrz po spełnionej zbrodni, wszystkie brygady żandarmerji były na dwadzieścia mil dookoła w gorączkowym ruchu... — We dwa dni później sąd w Melun otrzymał od sądu w Fontenebleau wiadomość, iż przytrzymany tam został jakiś włóczęga, którego możnaby podejrzewać o zamordowanie Fryderyka Baltusa.
— Czy były poszlaki jakie przeciwko temu włóczędze? — zapytał pan Delariviére.
— Zabijające.. — odrzekł doktor.
— Jakie?
— Człowiek ten wszedł do kupca winnego i zjadł skromne śniadanie, a gdy przyszło do zapłacenia należności, wydobył z kieszeni bilet pięćdziesięciofrankowy...
Ponieważ nie wyglądał wcale na posiadacza takiej sumy, kupiec zaczął się przyglądać uważnie banknotowi i zauważył, nie bez zdziwienia, że był przedziurawiony w czterech miejscach, jakby złożony we czworo, został przedziurawiony kulą. W Fontenebleau wiedziano już naturalnie o morderstwie popełnionem w Melun. Nędzny ubiór i nieosobliwa mina nieznajomego nie wzbudzały zaufania. Zaraz też kupiec powziął pewne podejrzenie.
— Nie mam drobnych — powiedział — pójdę zmienić pieniądze u sąsiada...
I wyszedł, dla tego po prostu, aby zawezwać policją. W pięć minut później nieznany jegomość został zaaresztowany i odprowadzony do komisarza policji. Zrewidowano go i podejrzenie zmieniło się w pewność zupełną.
— Jakim sposobem?
— Znaleziono przy łotrze pugilares Fryderyka Baltusa.
— Czyż był tyle głupim, że go zatrzymał przy sobie? — zawołał bankier.
— Tak, właśnie.
— Ależ to dowód bezwzględny!...
— Tak samo osądził i komisarz policji.
— Cóż się stało z piętnastoma tysiącami franków?
— Zniknęły!.. Pugilares, przedziurawiony w kilku miejscach, zawierał tylko dwa bilety stu frankowe, podziurawione w ten sposób, co i pięćdziesiąt franków... Widocznie kula, której ślad znaleziono ponad lewem biodrem pana Baltusa, straciła siłę, przeszywając skórę pugilaresu. Nie było żadnej wątpliwości!... Pojmano prawdziwego mordercę nieszczęśliwego młodzieńca. Czy jesteś pan także tego zdania?
— Jestem pewny, że nie pozostało nędznikowi, jak tylko przyznać się odrazu do winy...
— Wcale tego nie uczynił... Badany przez komisarza policji, wypierał się stanowczo wszelkiego udziału w zbrodni... Przyprowadzony do Melun i postawiony wobec trupa, zachował się tak samo... Dowiedziono mu, że skoro znaleziono przy nim pugilares ofiary, wina jego jest jasną jak słońce, on jednak ciągle się wypierał, spokojnie, stanowczo, bez żadnej a żadnej arogancji...
— Jakże się tłómaczył jednak z posiadania pugilaresu?
— Odpowiadał ciągle: „Dano mi go”.
— Któż mu go dał jednakże?...
— Komisarz policji stawiał, rzecz prosta, to pytanie, a podejrzany odpowiadał: „Człowiek, którego prosiłem o jałmużnę w nocy, w lesie Seineport“.
Pan Delariviére wzruszył ramionami.
— Jałmużna z piętnastu tysięcy franków! — wykrzyknął. — To poprostu szaleństwo!
— A jeżeliby ten nędznik powiedział prawdę? — mruknął Grzegorz Vernier.
— Niepodobna!...
— Dlaczego? Sprytny morderca Fryderyka Baltus, napotkawszy żebraka, mógł sobie tak rozumować: „Jeżeli dam temu człowiekowi część owocu mojej zbrodni, jeżeli złożę w jego ręce dowody oskarżające, to zwrócę przeciwko niemu podejrzenie, jakieby mnie mogło dosięgnąć. Zaplątany w zarzuconą siatkę, napróżno się będzie szamotał, aby o swojej niewinności przekonać.“
— Rzeczywiście, że to jest możliwe — odrzekł po chwilowem zastanowieniu bankier. — Ale można było albo zwalić, albo utrwalić dowody materjalne, za pomocą dowodów moralnych... Łatwo było wywiedzieć się o przeszłości tego człowieka, łatwo wybadać, czy jego życie przeszłe pozwala przypisywać mu zbrodnią, łatwo było wyśledzić, czy doszedł naprawdę do tego, iżby zdolnym był w nocy, w lesie i to w czasie zimna i zawiei śnieżnej, w czasie, kiedy najbiedniejszy znajdzie sobie jakieś schronienie, czyhać na spełnienie morderstwa?...
— Niestety! sprawiedliwość potknęła się o niemożebną do przebycia zaporę...
— Jakto? — odezwał się pan Delariviére, zaintrygowany i zaciekawiony opowiadaniem doktora.
Vernier mówił dalej:
— Obwiniony nie miał przy sobie żadnych dowodów, pozwalających nabrać przekonania, kto on rzeczywiście. Badano go, Bóg wie, ile razy i nic się nie dowiedziano
— Na pytanie, jak się nazywasz?...
— „Piotr“ — odpowiadał.
— „To jest imię chrzestne, ale jakie jest twoje nazwisko“?
— „Nie mam nazwiska”.
— Gdzie się urodziłeś“?
— „Nie wiem“.
— „Ile masz lat“?
— „Nie wiem“.
— „Gdzie mieszkałeś, zanim do Fontenebleau przybyłeś“?
— „Na gościńcach“.
— „Co robiłeś“?
— „Żebrałem“.
— „Masz ojca lub matkę”?
— „Nie znałem ich nigdy“.
— „Masz choćby krewnych jakich“?
— „Nie znam żadnych”.
— Jednem słowem nie i nie. Widocznie miał ten człowiek żelaznej woli jakieś ważne powody do ukrywania nazwiska, miał interes w otaczaniu swej osoby nieprzeniknioną ciemnością.
— I nie zmienił do ostatka systemu? — zapytał bankier.
— Ani żartem choćby! Ile razy stawiano go przed sędziego śledczego, tyle razy powtarzał jedno i to samo, a kończył zawsze oświadczeniem: „Jestem niewinny!...“
— Rzeczywiście, że to coś niezmiernie dziwnego!... Powiedz mi jednak doktorze, czy śledztwo, co do sprawdzenia osoby, przeprowadzone zostało starannie?
— Najstaranniej, ale zgoła bez żadnego rezultatu, co jest tem więcej zastanawiające wobec faktu, iż obwinionego łatwo jest dokładnie opisać... Ma on sparaliżowaną prawą rękę...
— Sparaliżowany jest na prawą rękę? — powtórzył zdumiony bankier.
— Tak panie, a paraliż ten wywołała głęboka rana, rodzaj zgruchotania... Sprawiedliwość chciała użyć sposobu, jaki się prawie zawsze udaje, chciała fotografje obwinionego rozesłać na wszystkie strony. Ale kiedy przystąpiono do zdjęcia fotografji, nieszczęśliwy wpadł poraz pierwszy w taką wściekłość, że trzeba go było wpakować w kaftan warjatów. Klisza wyszła tak niedokładnie, że na nic się nie przydała.
— Cóż więc za tajemnicę może mieć u licha ten człowiek? — zapytał Delariviére — że woli śmierć na szafocie, niż ujawnienie swej osoby.
— Gubię się w przypuszczeniach.
— W jakim jest wieku i do jakiej należeć może klasy społecznej?...
— Może mieć lat czterdzieści trzy do czterdziestu pięciu, odebrał, jak się zdaje, pewne wykształcenie, prezentuje się wcale dobrze i wyraża poprawnie.
— Czy nie będzie to jeden z tych synów marnotrawnych, pochodzących z lepszych rodzin, a doprowadzonych przez rozpustę do nędzy, a przez nędzę do zbrodni?... Resztki wstydu nie pozwalają mu rzucać plamy na nazwisko, cieszące się może szacunkiem.
— Może... wszystkie przypuszczenia są możebne.
— Czy widziałeś tego człowieka z bliska, doktorze?
— Widziałem. Dzięki uprzejmości naczelnego lekarza więzienia byłem w celi więźnia i rozmawiałem z nim nawet.
— Musi się oburzać na swych sędziów?
— Protestuje przeciw wyrokowi, ale znosi swój los z zupełną rezygnacją. Powtarza bez żadnej złości: „Jestem niewinny!...“
— Starano się też dowiedzieć, czy poprzednio nie istniał jaki stosunek pomiędzy nim a ofiarą?
— Pomyślano i o tem, ale się nic nie dowiedziano. Panna Paulina Baltus nie widziała go u brata nigdy.
— Czy zamordowany nie miał jakich nieprzyjaciół zawistnych?
— Nic o tem niewiadomo... Był to młody człowiek bardzo miły i bardzo uprzejmy, kochany i poważany przez wszystkich... Przyczyną zbrodni mogła być tylko chęć rabunku. Takie jest zdanie ogólne, a ja je w zupełności podzielam.
— Sędzia śledczy nie był bezczynnym, zapewniam pana — ciągnął Grzegorz Vernier — i nie zamykał się w ciasnych granicach. Robił wszystko, co tylko możebnem było, ale nie osiągnął nic...
— A więc prawda doktorze — rzekł pan Delariviére — że rzadko o tak jak ta tajemniczą kryminalną sprawę. Ten skazaniec to żyjąca jakaś zagadka albo warjat może...
— Że jest przy zdrowych zmysłach, za to zaręczam — powiedział Grzegorz.
— Posiedzenia sądu musiały być niezmiernie ciekawe.
— Nadzwyczajnie. Proces trwał pięć dni z rzędu i przez te pięć dni, nie przesadzam, przynajmniej trzydzieści tysięcy osób, przybyłych z różnych stron, brało udział w tym smutnym spektaklu... Ale jak zwykle wielu było wezwanych, lecz mało wybranych.
— Czy spodziewano się wyroku śmierci?
— Tak, chociaż muszę zaraz dodać, że dyskutowano nad nim niezmiernie długo.
— A jakaż jest twoja osobista opinja doktorze? Czy sądzisz, że winnym jest ów człowiek?
Grzegorz Vernier odpowiedział bez wahania:
— Nie, nie wierzę w to zupełnie!...
Bankier poruszył się zdziwiony.
— Jakto? — wykrzyknął — pomimo tych dowodów materjalnych, o których mi powiedziałeś, przypuszczasz, że skazano niewinnego?
— Przypuszczam.
— Na czem opierasz swoje przypuszczenie?
— Na pewnych faktach, powtarzanie których zajęłoby czasu za dużo, a na które sąd i sędziowie nie zwrócili, jak mi się zdaje, dostatecznej uwagi.
— Nie mogli przecież wobec jawnych dowodów uniewinnić oskarżonego?
— Jestem zdania, że co najmniej powinni byli przyznać okoliczności łagodzące i nie wysyłać na szafot człowieka nieszczęśliwego, a może niewinnego zupełnie.
— Członkowie sądu karnego sądzą według swojego sumienia, a nie wahali się jednakże...
— Niestety nie! — odrzekł doktor, ale według mnie prawdziwą i jedyną przyczyną surowości wyroku był ten zapamiętały upór obwinionego, było to trzymanie się jego w ciemnościach...
Przypuszczano, że ten człowiek dlatego tak gwałtownie starał się ukrywać swoją przeszłość, bo nie chciał ażeby wyszły na jaw jego poprzednie zbrodnie. Sędziowie wyrokując podług sumienia, spełnili tylko obowiązek... Jestem pewny jednakże, że niejeden z pomiędzy nich nie będzie mógł spać spokojnie jutrzejszej nocy. Niestety będzie to już zapóźno trochę! Winny czy niewinny jutro stracony zostanie...
— Odwołanie się do drogi łaski nieskutkowało?
— Wczoraj właśnie nadeszła odmowna odpowiedź do sądu. Jutro rano spadnie do kosza gilotyny głowa nędznika mordercy, albo nieszczęśliwego męczennika.
Śniadanie się skończyło.
Doktor spojrzał na zegarek i wstał od stołu.
Zaraz potem obaj panowie powrócili na drugie piętro i weszli na palcach do pokoju, w którym spoczywała pani Deleriviére.
Młoda kobieta spała ciągle snem głębokim. Oddech miała regularny i zupełnie spokojny. Puls powrócił do stanu normalnego prawie. Gorączka ustępowała.
— Widzi pan — odezwał się Grzegorz — wszystko bardzo dobrze idzie...
Bankier jaśniał radością.
— Jak długo trwać będzie jeszcze ten sen dobroczynny? — zapytał.
— Godzinę... dwie najwyżej... Muszę objaśnić pana, co zrobić w chwili przebudzenia.
— Spełnię wszystko z religijną akuratnością.
— Rzecz zupełnie prosta. Skoro pani ocknie się, poda jej pan łyżeczkę tego oto lekarstwa i następnie będzie pan je dawał co kwadrans. Nie potrzebuję przestrzegać o jak największej punktualności.
Będę siedział z zegarkiem w ręku.
— Tymczasem żegnam pana, do widzenia.
— Opuszczasz mnie doktorze?
— Na krótko... Obecność moja niepotrzebna tu w tej chwili, a mam odwiedzić kilku pacjentów, niecierpliwiących się napewno moją długą nieobecnością...
— Słusznie, ale przychódź pan niezadługo.
— Przyjdę...
— I zapewniasz mnie pan, że mogę być zupełnie spokojny?
— Najzupełniej, daję panu na to słowo honoru.
Grzegorz Vernier pożegnał pana Delariviére i wyszedł z pokoju. Kiedy schodził ze schodów, tysiące myśli snuło mu się po głowie. Piękną buzię chorej bezustannie miał przed oczami.
— Czy to siostra tej, którą kocham? — zapytywał sam siebie — czy matka? Co znaczy to szczególne podobieństwo, czyżby można to przypisać tylko przypadkowi? Nie mam odwagi zapytać... Jakby się tu dowiedzieć?
W chwili kiedy doktor miał wychodzić z hotelu, cały pochłonięty myślami, omnibus kolei żelaznej zatrzymał się przed bramą. Spostrzegłszy Grzegorza Vernier, którego fizjognomja, jak powiedzieliśmy wyżej, była uderzająco piękna, a postawa, pełna elegancji i prostoty, oznaczała człowieka dobrze wychowanego, dwie kobiety się zatrzymały.
Doktor skłonił się prawie nie patrząc na nie i poszedł dalej.
Niepotrzeba było łudzić się co do tego, jaką pozycją towarzyską zajmowały nowo przybyłe.
Obie były bardzo ładne — jedna brunetka, a blondynka druga. Trochę rażąca elegancja ich wiejskich kostjumów, widoczna kokieterja, maleńkie ekscentryczne kapelusiki, prześliczne warkocze, jeden czarny jak heban, a drugi połyskujący jak złoto, rozchodzący się dookoła silny zapach perfum, duńskie rękawiczki do łokci, za duża ilość bransolet, eleganckie buciki na obcasach, na dziesięć przynajmniej centymetrów wysokich, odrębny styl ogromnych wachlarzy, zawieszonych u boku na srebrnych łańcuszkach z agrafką, wszystko to zaraz na pierwszy rzut oka zdradzało, że ładne te osóbki należały do świata wesołego, że były artystkami drugorzędnych teatrzyków paryskich.
— Ato co za prześliczna główka — odezwała się głośno prawie młoda blondynka, śledząc oczami za Grzegorzem Vernier.
— Jakiś gentleman widocznie — potwierdziła brunetka.
— Gentleman? — wykrzyknął szepleniącym głosem jeden z kawalerów, asystujących damulkom — nie znasz się widzę na gentlemeństwie, moja Adelo? Czarny surdut, czarna kamizelka, biały krawat przed godziną siódmą!... Któż się tak, proszę cię, ubiera! Gdzież w tem jakikolwiek szyk?... O, nigdy w świecie nie może taki być gentlemanem i nigdy członkiem żadnego klubu, nigdy nie może do wielkiego należeć świata... Może to adwokat, albo notarjusz, to co innego, a najprędzej, to urzędnik jakiś pogrzebowy...
— E! — zawołał drugi młodzieniec, starszy o lat cztery lub pięć od towarzysza — czy cię mucha jaka ugryzła, czy co, kochany baronie? Czego chcesz od tego czarnego surduta i białego krawata, któregoś nigdy dotąd nie widział i nie zobaczysz już prawdopodobnie nigdy? Pomyślmy nareszcie lepiej oto o śniadaniu, bo umieram doprawdy z głodu...
— Fabrycjusz ma racją! — zawołały obie kobiety. — Brawo Fabrycjuszu!
Fabrycjusz Leclére, bo tak się nazywała osobistość, którą wprowadziliśmy na scenę i która odegra główną rolę w opowiadaniu naszem, był wysokim, pięknym mężczyzną, lat dwudziestu sześciu, albo dwudziestu siedmiu, o bujnym, płowym włosie, wspaniałej brodzie, okalającej twarz bladą, orlim nosie i czarnych, ładnie oprawnych oczach.
Całość, jakąśmy opisali, była ujmującą, tem więcej, że fizjognomja Fabrycjusza Leclére, na pierwsze spojrzenie, zdawała się uśmiechniętą i dobroduszną, i robiła wyborne wrażenie, lubo dla uważnego obserwatora inaczej się przedstawiała.
Kiedy to młody ów człowiek zapomniał się na chwilę, można było przekonać się, że spojrzenie jego było fałszywe i latające, że jego uśmiech zmieniał się często w rodzaj skrzywienia bardzo złej natury.
Fabrycjusz ubrany był nader starannie, w elegancki garnitur z materjału angielskiego, i wyróżniał się tem wybitniej od swojego towarzysza podróży, barona Pascala de Landilly, syna dobrej rodziny, maleńkiej, jakby gumowej figurki, z którą zabierzemy zaraz znajomość.
Pascal de Landilly, młodzieniec dwudziesto dwu letni, pochodził jak powiedzieliśmy, z dobrej i bogatej rodziny, osiadłej na prowincji, niski, szczupły, raczej chudy, wyglądał na suchotnika, lubo cieszył się niezłem zdrowiem, którego nadużywał niegodziwie. Ponieważ chciał uchodzić za ostatni wyraz szyku, nosił, aby się tęższym wydawać, ubranie za szerokie i wyglądał w nim fatalnie. Ubranie to sporządzone z materjału w różnokolorowe kraty, olbrzymi kołnierzyk, otaczający cienką szyję, krawat jedwabny blado niebieski, przeciągnięty przez złotą obrączkę, ozdobioną podkowami o diamentowych gwoździkach, spinka u mankietu w tym samym stylu, skarpetki jedwabne różowe w białe paski, małe buciki z ogromnemi fontaziami, kapelusz okrągły z brązowego filcu opasany wstążką niebieską, sprawiły by niemałą z pewnością uciechę jakiemu komikowi z Palais Royale, albo śpiewakowi bouffe z Cafe concert.
Jasne blond włosy pana barona, rozdzielone i zaczesane nad wąskiem czołem, małe wąsiki, rzadkie faworyty, oczy fajansowe, usta zawsze na wpół otwarte do śmiechu, monokl wreszcie jakby wprawiony w oko, nadawały jego fizjognomii wyraz zarozumiałego idjoty. Śmiał się bezustannie i bez żadnej przyczyny, gałkę od laseczki trzymał ciągle w buzi i przybierał postawę pajaca, poruszanego umieszczoną w tyle nitką.
Pod względem moralnym była to nicość zupełna. Głupi i śmieszny, nie był wcale takim złym, ani takim rozpustnym, za jakiego się okazywać pragnął.
Młoda blondynka nazywała się Matylda Jancelyn.
Towarzyszka jej brunetka kryła pod arystokratycznym pseudonimem Adeli de Cèvrac prawdziwe swe nazwisko de Gerlache.
Fabrycjusz Leclére wszedł do hotelu a za nim mały baron i obydwie kobiety.
W sali ogólnej, zupełnie teraz pustej, przygotowywano kawę.
Pani Lariol królowała po za palisandrowym kontuarem, na którym ustawione były butelki z różnymi likierami, stosy spodków, a na każdym po cztery kawałki cukru, masa łyżeczek i imbryk platerowany, zupełnie nowy, błyszczący.
Dzielna gosposia opuściła natychmiast zajmowane stanowisko i podążyła ku wchodzącym.
— Kogo ja widzę, to pana Fabrycjusza! — wykrzyknęła wesoło.
— W jego własnej osobie, kochana pani — odrzekł młody człowiek. — Przyprowadzam pani gości!...
— Bardzo panu wdzięczna jestem — odparła pani Lariole i pięknie dygnęła. — Ale, dla czego to — dodała zaraz — tak już bardzo dawno nie pokazywał się pan u nas?
— Nie byłem blisko półtora miesiąca...
— Akurat czterdzieści dni.
— Co za pamięć? — powiedział, śmiejąc się Fabrycjusz.
— Dlatego tak to dobrze pamiętam, iż byłeś pan po ostatniem posiedzeniu sądowem w tym samym dniu, w którym skazano na śmierć mordercę pana Baltusa...
Lekki dreszcz przeszedł od stóp do głów młodzieńca, ale twarz nie zdradziła w niczem tego, co się w duszy działo i odpowiedział z uśmiechem:
— A prawda! Zupełnie o tem zapomniałem...
— A jednak — ciągnęła pani Lariole — możesz się pan pochwalić, panie Fabrycjuszu, żeś jak nikt pilnował całej tej sprawy! Co dzień w sądzie, jak zapisał.
— Proces istotnie bardzo żywo mnie zajmował! Tak samo jak urzędnicy, jak sędziowie, jak wszyscy zresztą szukałem rozwiązania zagadki... Bo nie ma nic więcej zaciekawiającego, jak trudna do odgadnienia zagadka, którą się ma nadzieję rozwiązać. Z gorączkową ciekawością wsłuchiwałem się w odpowiedzi nieszczęśliwca, zasiadającego na ławie oskarżonych.
— I może będziesz go pan żałował? — wykrzyknęła pani Lariol.
— Dlaczegożby nie?...
— Taki nędznik wcale nie zasługuje na litość... zabił, dobrze zrobią, że i jego zabiją! — A! domyślam się, czybyście państwo nie przybyli przypadkiem...
Pani Lariol nie dokończyła.
— Dla asystowania rozwiązania dramatu — dokończył Fabrycjusz. — Zgadła pani!.. Dzienniki paryskie ogłosiły, że egzekucja odbędzie się jutro.
Gospodyni skinęła głową potakująco.
— Nie chcieliśmy otóż — wykrzyknął baron de Landilly i wzruszył ramioami, zdawało mu się bowiem, że przy tym ruchu figura jego dobrze się wydaje — nie chcieliśmy, aby ta mała uroczystość familijna bez nas się obyła. Nie widziałem nigdy, jak gilotynują, więc też powiedziałem Fabrycjuszowi: „Trzeba nam pojechać, mój przyjacielu, to będzie w dobrym guście!“ Te panie naparły się, żeby nam towarzyszyć.
— Lepiejby daleko zrobiły, żeby były pozostały — odrzekł Fabrycjusz tonem niezadowolonym.
— A dla czego? — zapytała Matylda — czy my córki Ewy nie mamy prawa być ciekawe?
— Kiedy idzie o taki krwawy widok — odrzekł młody człowiek — ciekawość u kobiet zmienia się w okrucieństwo.
Adela Gerlache, przezwana de Cévrac, wzruszyła ramionami i rzekła:
— Patrzcie, pan Fabrycjusz pozuje! Dlaczegóż nie ma być wolno kobietom to, co dozwolone mężczyznom?...
Pascal zabrał głos i odezwał się sentencjonalnie:
— Dlatego, że kobiety są istotami słabemi, kiedy my mamy nerwy ze stali.
— Ze stali! — wykrzyknęła Adela — nie tak bardzo mój niebieski człowieczku. Jeżeli by ci naraz powiedziano, że to ty jutro rano masz być bohaterem tej uroczystości, jaka ma się odbyć na placu, że to ty zajmiesz miejsce skazanego, ciekawam, jakby wygladały te twoje stalowe nerwy.
Słowa te takie przykre zrobiły na baronie wrażenie, że pobladł bardziej jeszcze.
— Podobne żarty wcale mi się nie podobają i są do niczego niepodobne — rzekł, a po chwili przyszedłszy do siebie dodał — rozumiem, że nie byłoby bardzo przyjemnem, spojrzeć w lustro i spostrzedz, że się nie ma głowy na swojem zwykłem miejscu... rozumiem to, że za dużo byłoby szyku... słowo honoru...
— Tak czy owak — zakonkludował zniecierpliwiony już Fabrycjusz — te panie uparły się, żeby tu przybyć, a że kobiety co chcą to zrobią, więc przybyły... Wszelka na ten temat dyskusja, jest już obecnie zbyteczną. Niech oto lepiej kochana pani Lariol każe nam przygotować dobre śniadanie.
— Za kwadransik będzie podane, zaraz każę nakryć do stołu.
— Gdzie nam nakryją? — zapytała Matylda.
— Gdzie panie będą sobie życzyły?...
— W ogrodzie pod drzewami.
— Dobrze, niech będzie... — Różo, Tiennette, stół pod kasztanami.
— A — odezwała się ze śmiechem Adela — nie każe nam pani zapłacić za liszki, co nam będą wpadać w kieliszki?
— Czy panowie sami zadysponują menu?.. — zapytała pani Lariol.
— Pozostawiamy go uznaniu pani, byleby tylko była potrawa z ryb! — odezwał się Fabrycjusz, potrawa z węgorzy, w zakładzie pod Wielkim Jeleniem, ma sławę wszechświatową.
— A, prawda, że to my jesteśmy w Melun! — odezwał się mały baron, klaszcząc w ręce, ubrane w perłowe rękawiczki — jest nawet przysłowie o węgorzu z Melun, że zanim go oprawią, krzyczy apatant!... apatant!... Niech nam pani powie, czy naprawdę krzyczą tak wasze węgorze, gdy je ze skóry obdzieracie?
— Niezupełna to prawda, proszę pana...
— Przysłowie zatem żartuje z nas sobie, czyli brak mu zupełnie dobrego wychowania!...
— Wzięło ono początek z pewnej starej bardzo anegdotki.
— Niech nam ją pani opowie, daję słowo, że będziemy jej słuchać z największą ciekawością...
Pani Lariol prosić się nie kazała.
— Bardzo dawno temu — zaczęła — miano w Melun przedstawiać męczeństwo świętego Barthelamy, który jak niosą tradycje Kościoła, został żywcem odarty ze skóry... Niejaki Languille, mający grać rolę męczennika, przywiązany został do krzyża i miano go niby obdzierać. Gdy jednak zobaczył zbliżającego się z nożem w ręku i okrutną miną oprawcę, stchórzył biedaczysko i zaczął wrzeszczeć okrutnie. Jak się państwo domyślacie, rozweseliło to niezmiernie wszystkich zebranych, a w całem mieście zaczęto powtarzać po prezentacji: krzyczy jak węgorz, gdy go mają ze skóry obdzierać! Oto ta anegdotka.
— Brawo!... — wykrzyknął młody baron z zapałem. — Doskonała historyjka, muszę ją rozpuścić po świecie. Z pewnością będzie miała powodzenie.
— Ślicznie pani opowiada, kochana pani Lariol! ślicznie — odezwał się z kolei Fabrycjusz — ale nie o kroniki miejscowe chodzi nam w tej chwili. Zjemy śniadanie i obiad w Melun, i będziemy nocować tutaj.. Potrzebujemy zatem dwóch pokoi.
— Dwóch pokoi... — powtórzyła z miną zrozpaczoną. — Niepodobna, panie Fabrycjuszu, niepodobna!
— A to dlaczego?
— Dlatego, że wszystkie wynajęte, nie tylko pokoje, ale i okna. Sto franków za jedno, sto franków, kochany panie.
— Pani Lariol — odrzedł młody człowiek — nie wierzę, aby pani nie znalazła dla nas jakiego jeszcze kącika...
— Zapewniam pana!...
— Niech pani nie zapewnia.
— Przysięgam!...
— Niech pani nie przysięga...
— Przypuśćmy — ciągnął Fabrycjusz — przypuśćmy, że o pani hotel dobijają się gwałtownie, że na wagę złota płacą pani za okna. Zgadzam się na to, ale wiem, że pomimo wszystko znajdzie pani jakiś jeszcze pokoik dla przyjaciół. Będziemy się kontentować jednym, jak najmniejszym, poprzestaniemy na jednem łóżku i jednem oknie. Panie zajmą łóżko, ja z panem Lindelly przepędzimy noc w fotelach.
— Noc tem prędzej przejdzie, gdy nie będzie zbyt wygodną — przerwał mały baron. Jedno okno dla czworga, niech pani będzie łaskawa!
— Jedno okno albo śmierć! — wykrzyknął Pascal de Landilly. — Pani Lariol! pani wszakże nie zechce doprowadzić tych dam do rozpaczy! niech nam pani wynajdzie jaką celkę maleńką, a stanie się pani prawdziwym dla nas aniołem!
Mały baron wyciągnął pugilares i pokazał właścicielce hotelu dwa bilety stofrankowe.
— Kiedy nie mam wcale pokoju — lamentowała ostatnia.
— Za trzysta franków, pani Lariol... za trzysta franków! — zawołał Pascal i dołączył trzeci bilet.
Pokusa była nie do zwalczenia.
— Dajesz pan tyle? — zapytała.
— Aha! prawda wychodzi na jaw!... Masz pani zatem pokój?
— No, jest niby jeden na trzeciem piętrze... ale go obiecałam właśnie wczoraj...
— Czy wzięła pani zadatek?
— Nie.
— No, więc bierz go pani odemnie i układ skończony. Dawaj nam pani klucze, a pieniądze schowaj do kieszeni.
Pani Lariol wzięła bilety bankowe, ładnie się ukłoniła i szepnęła:
— Niech mi pan wierzy, że to wcale nie pieniądze mnie zdecydowały.
— Przekonani jesteśmy o tem — odrzekli wszyscy czworo ze śmiechem.
— A na dowód — ciągnęła gospodyni — ośmielę się państwu kazać podać wino szampańskie.
— Przyjmujemy chętnie i wypijemy zdrowie pani najlepszym Cliquot, jaki się w jej piwnicy znajduje... Będzie to szyk prawdziwy.
Tiennetta przyszła z zawiadomieniem, że śniadanie podane.
— No, żywo do stołu — odezwała się Matylda — a po południu spacer czółnem po Sekwanie... Przepadam za pływaniem czółnem i za łowieniem ryb na wędkę.
Pozostawmy naszych gości przy stole i gdy delektować się będą potrawką z węgorzy, powróćmy do pana Delariviére, któregośmy zostawili przy łożu żony.
Joanna spała ciągle jeszcze. Sen jej był coraz spokojniejszem. Chwilami niewyraźny uśmiech ukazywał się na ustach i rozjaśniał łagodne jej rysy. Bladość twarzy zeszła zupełnie.
Żadne przykre przeczucia nie dokuczały już bankierowi. Z oczami, wlepionemi w ukochaną Joannę, którą przez godzinę długą, jak wiek cały, uważał za nieżyjącą, dziękował Panu Bogu i doktorowi Vernier. Pogrążony w tym milczącym zachwycie, nie spostrzegł nawet jak czas szybko przechodzi.
Nagle spostrzegł, że żona poruszyła się lekko. Otworzyła oczy i wsparłszy się na łokciu, zaczęła się rozglądać ze zdziwieniem po pokoju.
Bankier pochylił się ku niej, ujął ją w objęcia, przycisnął czule do serca i szepnął niewyraźnym ze wzruszenia głosem:
— Joanno... kochana Joanno.
Chora zapytała:
— Gdzie ja jestem?
— Jesteśmy w Melun — odpowiedział bankier.
— W Melun? — powtórzyła Joanna — dlaczego nie w Paryżu?...
— Dlatego, moje kochanie, że chociaż byliśmy już tak blisko celu naszej podróży, nie mogliśmy ruszyć dalej...
Joanna pochyliła głowę i przymknęła oczy. Zdawało się, że szuka czegoś w pamięci.
— Tak — powiedziała po chwili. — Przypominam coś sobie niewyraźnie. Widzę, jak przez mgłę. Dziwne jakieś osłabienie mną owładnęło... Zdawało mi się, że dusza uleciała z ciała, że cię opuściłam na zawsze.
— Cierpiałaś bardzo, biedaczko.
— O! bardzo... Ale na co przypominać sobie te cierpienia. Już się skończyły... przeszły... Od jak dawna tu jesteśmy?
— Przybyliśmy nad ranem.
— A teraz która?
— Druga po południu.
— I ja ciągle spałam?
— Tak, dzięki Bogu, bo ten sen był dla ciebie zbawieniem. Obecnie gdy się już obudziłaś, trzeba tylko zachowywać się podług przepisów doktora.
— Co za doktora?
— Młodego, bardzo zdolnego człowieka, nazwiskiem Grzegorz Vernier. Nie mam dość słów wdzięczności dla niego.
— No, dobrze — odrzekła z uśmiechem Joanna — spełniajmy zatem zalecenia tego młodego doktora. Podziękujmy mu najprzód posłuszeństwem. Coż kazał robić?
— Co kwadrans brać łyżeczkę tego oto lekarstwa.
I bankier z troskliwością kochanka poprawił poduszki za plecami Joanny, a następnie podał jej łyżeczkę mikstury, którą wypiła bez wahania.
— Zalecenie doktora bardzo łatwe jest do wykonania — odezwała się z uśmiechem. — Oprócz trochę goryczy, lekarstwo ma smak wcale przyjemny.
A ująwszy ręce męża, dodała:
— Jakże czas mej nieprzytomności musiał ci się wydać długim, kochany przyjacielu?...
Na wspomnienie przebytych katuszy bankier aż pobladł.
— Nie możesz wyobrazić sobie tej mojej męczarni! — odrzekł. — Pomyśl tylko, ty leżałaś tu bez życia, a ja nic nie mogłem ci poradzić!.. Zdawało mi się, że patrzę na twoje konanie, że życie twoje ulata, a ja nie jestem w stanie go zatrzymać... Straszne katusze! Dziwię się, że nie zwarjowałem!...
— Pojmuję cię, kochany przyjacielu, doskonale cię rozumiem... Ale czy nie przesadziłeś trochę położenia!?...
— Nie!... Przechodziłaś przesilenie okropne... Doktor sam to przyznał otwarcie... Zbytnie zmęczenie podróżą spowodowało w organiźmie groźne zaburzenia. Dzięki Bogu, pokonaliśmy złe ostatecznie.
— Napewno?
— Doktor stanowczo mnie upewnił.
— Czy napisałeś już do Edmy?
— Nie uważałem za potrzebne. Nasze opóźnienie, którego nie zna powodu, nie mogło jej przestraszyć, kiedy tymczasem tak bliski cel podróży, byłby ją z pewnością zaniepokoił... Trzebaby mi było nadto naznaczyć termin przyjazdu, a to było niepodobieństwem. Po następnej wizycie pana Vernier będziemy wiedzieli, czego się mamy trzymać i wtedy napiszę...
Lekko zastukano do drzwi. Bankier opuścił fotel i poszedł otworzyć.
— A! to ty doktorze! — wykrzyknął uradowany, zobaczywszy Grzegorza. — Chodź, chodź, przypatrz się swojemu dziełu! Nasza chora się przebudziła i oczekuje z niecierpliwością, aby ci podziękować...
Młody człowiek z uśmiechniętą twarzą zbliżył się do łóżka.
Pani Delariviére podała mu rękę i szepnęła wzruszona:
— Ocaliłeś mi życie, doktorze... dziękuję za siebie i za tych, co mi są drodzy, dziękuję z całej duszy.
Grzegorz znowu zadrżał, widząc młodą kobietę ożywioną, a szczególniej posłyszawszy jej głos.
— Te same oczy — pomyślał sobie — to samo spojrzenie, ten sam głos! Niepodobna, aby te dwie kobiety były dla siebie obce.
A głośno siląc się na spokój, dodał:
— Spełniłem tylko swój obowiązek, łaskawa pani i szczęśliwy jestem, że mi się udało.
Przyłożył palec do pulsu delikatnej rączki chorej.
— Nie ma już gorączki, nieprawda? — zapytał pan Delariviére.
— Nie, ale puls jest jeszcze trochę nieregularny. Co pani w tej chwili doświadcza?
— Żadnego bólu, ale ogromne osłabienie!
— Czy głowa ciąży pani?
— Więcej niż przed chwilą.
— Czy nie czuje pani apetytu?
— Nie...
— Potrzeba się jednakże czem posilić... Powiem pani Lariol, ażeby przysłała jakiego buljonu.
— Jak długo doktorze, trwać będzie moja rekonwalescencja?
— Dwa albo trzy dni wystarczą bodaj do zupełnego wyzdrowienia.
Na twarzy pani Delariviére odbił się wyraz bolesny.
— Jeszcze trzy dni nie zobaczę mojej córki — szepnęła — nie starczy mi chyba odwagi...
— A czemużby — odezwał się żywo bankier — dziecko nasze nie miało przybyć tutaj?
Posłyszawszy to pytanie, serce Grzegorza zabiło gwałtownie. Jeżeli młoda dziewczyna przybędzie do Melun, wątpliwość jego natychmiast się wyjaśni. Jedno spojrzenie powie mu, czy jego ukochana jest córką tej sympatycznej cudzoziemki a prześlicznej kobiety, o nazwisko której nie miał śmiałości się zapytać.
Pan Delariviére zwrócił się do Grzegorza.
— Doktorze, wszakżeś sam powiedział, że nasza chora powinna tu pozostać jeszcze dni parę, aby zupełnie przyjść do siebie...
— Stanowczo, proszę pana — odrzekł młody człowiek.
— Zabroniłeś pan również wszelkiego żywszego wzruszenia?...
— Bezwarunkowo.
— Czy nie uznałby pan jednakże, że wzruszenie łagodne, wzruszenie, do którego żona moja miałaby się czas przygotować, nie naraziłoby jej na niebezpieczeństwo?... Czyby jednem słowem nie uznał pan doktor za możliwe pozwolić na spotkanie matki z córką?
— Nie widzę żadnej ku temu przeszkody. Radość jest doskonałym środkiem leczniczym. Widok ukochanego dziecka może przyspieszyć wyzdrowienie. Zalecam tylko pani, abyś panowała nad sobą, abyś nie zanadto wielką dawała folgę uczuciu.
— Przyrzekam ci to, panie doktorze! — zawołała widocznie ucieszona Joanna. — Potrafię być silną w szczęściu, potrafię się powstrzymać...
— No, to wszystko będzie dobrze.
— Skoro tak — odezwał się znowu bankier — to jutro pierwszym zaraz pociągiem pojadę do Paryża i córkę sprowadzę.
— Jutro!... — pomyślał Grzegorz — jutro zatem będę wiedział o wszystkiem.
I głośno dodał:
— Odchodzę, ale powracam wieczorem. Teraz tylko jeszcze raz pani zalecam, niech pani panuje nad swojem usposobieniem wrażliwem i nerwowem. Przedewszystkiem potrzeba pani spokoju. Niech pani odrzuci wszelkie myśli kłopotliwe... wszelkie obawy. Niech pani będzie spokojną, a wkrótce znikną wszelkie ślady przebytej choroby. Każę przynieść pani buljonu, bo potrzeba się posilić, a za kwadrans łyżeczka lekarstwa spowoduje znowu sen długi i głęboki. — Co do pana, widzę ze zmienionych pańskich rysów, że upadasz ze znużenia, wypocznij więc także przez parę godzin. Radzę to jako przyjaciel, nakazuję jako doktor.
— Przypilnuję, ażeby był posłusznym — odezwała się Joanna z uśmiechem.
Grzegorz opuścił pokój, zadysponował dla chorej filiżankę lekkiego buljonu i wyszedł z hotelu, nękany niepokojem, nad którym nie był w stanie zapanować.
— Jeżeli to młode dziewczę, które bankier przywiezie jutro, jest tą, którą kocham, kto wie, czy to, co się stało, nie będzie dla mnie okolicznością szczęśliwą?... Wyprowadziłem jej matkę z niebezpieczeństwa rzeczywistego i groźnego, to przecież do czegoś upoważnia! A może...
Doktor nie dokończył swojej myśli i wzruszył ramionami.
— Niedorzeczne marzenia! — westchnął — łudzę się i nic więcej! Podobieństwo jest nadzwyczajne, ale niczego nie dowodzi! Natura ma czasami dziwne kaprysy. A gdybym się nawet nie mylił, to i cóż mi z tego przyjdzie? Jeżeli ta, którą pokochałem, jest jedynym dzieckiem bogatego bankiera, czyż jego majątek nie stanie się nieprzebytą przepaścią pomiędzy jego córką, a lekarzem w małej prowincjonalnej mieścinie? Cóż z tego, że im oddałem przysługę? Zapłacą mi za wizyty i będę zupełnie skwitowany. Nawet do ich wdzięczności nie mam żadnego szczególnego prawa, boć postąpiłem tylko jako lekarz; każdy inny byłby zrobił to samo. Najlepiej zapomnieć o tem szaleństwie!... Ale czyż mogę? a gdybym mógł, czyż zechcę to uczynić?
Grzegorz Vernier z głową pełną troski, z sercem miłością wezbranem, rozmawiał ze sobą coraz więcej pomieszany w gorączkowym monologu, to szybkim to znowu wolnym krokiem podążał przez ulice miasta. Nie wiedząc, co się z nim dzieje, poszedł w zupełnie inną stronę. Po trochu zaczął się jednakże uspakajać. Zorjentował się nareszcie, spojrzał na zegarek, i zamiast do domu, poszedł odwiedzić czekających na niego pacjentów.
Opuśćmy go, a powróćmy do ogrodu, gdzie pod kasztanami Fabrycjusz Leclére, mały baron de Landilly i dwie kobiety kończą już śniadanie.
Podróż i świeże powietrze zaostrzyły apetyt, jedli też wszyscy czworo, jak najęci. Liszki, których się tak obawiał mały baron, okazały się bardzo dyskretnemi. Żywa wesołość, na pozór przynajmniej, dochodziła do szczytu. Oczy błyszczały, krzyżowały się wybuchy śmiechu, głosy podnosiły się coraz bardziej. Jeden tylko Fabrycjusz Leclére zachował krew zimną w pośród ogólnego upojenia. Silił się na udawanie wesołości.
Adela de Cevrac (właściwie Greloche) przypomniała spacer po Sekwanie.
— Do czółna! — wykrzyknął Landilly głosem piskliwym, zapalając trzecie z rzędu cygaro. — Ja biorę na siebie kierownictwo wyprawy.
— Postaraj się sam sobą kierować, kochany przyjacielu, co wcale nie będzie łatwem, bo masz bardzo ciężkie pierze! — zawołała Matylda. — A gdy będziemy w czółna, proszę żadnych a żadnych głupstw... Inaczej nie wsiądę, bo nie umiem wcale pływać...
— Bądź spokojną! — odrzekł Fabrycjusz. Przyjaciel Pascal nie wzbudza i we mnie wielkiego zaufania... weźmiemy zatem przewoźnika.
— Brawo i w drogę!...
Damy poprawiły mikroskopijne kapelusiki i uzbroiły się w wykoronkowane parasolki.
Pani Lariol ukazała się uśmiechnięta.
— Czy państwo zadowoleni? — spytała.
— Jesteśmy zachwyceni! Niech żyje pani Lariol!
— O której godzinie obiad ma być podany?
— O siódmej! Tylko prosimy, żeby zupa rakowa była pieprzną i żeby raki zaostrzyły nam pragnienie.
— Punkt o siódmej wszystko będzie gotowe — odrzekła pani Lariol.
Głośny okrzyk zadowolenia przyjął słowa gospodyni, następnie obie pary udały się na wybrzeże, przeszły most, a po drugiej stronie na lewo ujrzały wypisany dużemi literami znak:
Czołna i statki do wynajęcia.
Oto port upragniony! — powiedziała Matylda, wskazując na szyld. Przyłożyła jednocześnie obie ręce do ust i zaczęła krzyczeć z całej siły:
— Hej! przewoźnicy, przewoźniczki i wszystko co żyje, przybijajcie do brzegu!... Tylko co tchu!... Na poczekaniu!... — a zwróciwszy się do Fabrycjusza, dodała pospiesznie:
— Idź, weź czołno.
Fabrycjusz wyprzedził towarzystwo i udał się do baraku parterowego, zbudowanego ze starego drzewa i pokrytego płaskim dachem.
Mała staruszka, opalona i pomarszczona od słońca i wiatrów, jak stary kosz od masztu, siedziała pod drzwiami i robiła pończochę niebieską. Była to wdowa Gallet we własnej osobie. Podniosła się, zobaczywszy podchodzącego Fabrycjusza.
— Proszę pani — odezwał się ten ostatni — życzyłbym sobie wynająć czołno do przejażdżki.
— I owszem, proszę pana... Jedno... dwa... ile pan sobie życzy... — | wskazała na szereg czołen, przywiązanych przy brzegu.
Czworo nas jest — powiedział młody człowiek, wskazując na towarzystwo.
A, są i damy... Dam zatem „Piękną Lizę“, doskonałe czołno, będzie wam w nim tak wygodnie, jak u siebie w domu... Nieboszczyk mój mąż biedaczysko sam je budował...
Poczciwa kobieta zrobiła gest, jakby sobie łzy ocierała i dodała:
— Czy potrzebny będzie przewoźnik?
— Tak jest, proszę pani... Umiem i ja wiosłować, ale nie chcę się męczyć.
— I bardzo słusznie... Dam państwu tęgiego chłopa, będziecie zadowoleni...
I wdowa Gallet zawołała:
— Hej! hej! Bordeplat!... spacer...
Zaledwie wdowa Gallet ucichła, jakiś człowiek, śpiący w jednym z czołen, wyskoczył żywo, niby djabeł z pudełka.
— Jestem obywatelko.
Bordeplat mógł mieć około lat trzydziestu. Bronzowa twarz jego miała wyraz szczery i energiczny. Z oczu widoczną była inteligencja. Miał na sobie koszulę niebieską z haftowanemi kotwicami, przepasany czerwonym pasem, w marynarskim berecie na głowie. Niski, ale tęgo zbudowany, zdradzał siłę herkulesową, a zręczność prawdziwie małpią.
— Co pani rozkaże? — zapytał.
— Weźmiesz „Piękną Lizę“ rozumiesz — odpowiedziała wdowa.
— Rozumiem, proszę pani.
I poskoczył do noszącego powyższą nazwę czołna, odwiązał je i w parę minut stanął u schodków wyżłobionych łopatą do schodzenia na brzeg.
— Niech panie siądają — zawołał do młodych kobiet — tylko ostrożnie, ażeby nie przechylać czołna... Niech panie siadają z tyłu, panowie pośrodku, a ja na przodzie.
Skoro wszyscy zajęli miejsca, odbił czołno i zapytał:
— Odzie się państwo zawieść każą?...
— Opłyniemy dokoła dzielnicy Saint-Etienne — odezwał się Fabrycjusz.
— Co? — mruknął Bordeblat. — Takie dziwne żądanie...
— Pływać dokoła miasta? — powtórzyła Matylda — i patrzeć cały czas na domy tylko!.. Dziękuję!... Takżeby rozkoszne było... W stronę wsi płyńmy koniecznie.
— Tak... tak — zawołała Adela, wskazując w górę rzeki.
Fabrycjusz zmarszczył brwi.
Przewoźnik nie dał sobie dwa razy powtarzać; trzema poruszeniami wiosła „Piękna Liza“ wydostała się na środek i zaczęła płynąć wolno, trzymając się prawej strony.
Fabrycjusz, którego twarz przybrała zwykły swój wyraz, zapalił cygaro.
Pascal poszedł za jego. przykładem.
Czas był prześliczny, słońce błyszczało na bladoniebieskiem niebie, gdzieniegdzie tylko pokazywały się małe obłoczki Miljard stokrotek emaljował porosłe trawą brzegi. Wysokie wierzchołki drzew zielonych odbijały się w Sekwanie. Jaskółki muskały skrzydełkami wodę z wesołym szczebiotem, wiosenny zapach rozwijających się kwiatów przepełniał atmosferę, odmłodzona natura śpiewała wieczny hymn Stworzyciela i stworzenia. Dwaj młodzi ludzie puszczali z ust kłęby niebieskiego dymu.
Adela i Matylda siedzące wygodnie na tyle statku, kąpiąc się w świetle, prześlicznie wyglądały pod różowemi parasolkami, a były tak uradowane, że zaczęły nucić urywki z piosenek modnych.
Fabrycjusz milczał zamyślony. Głęboka fałda pomiędzy brwiami pozwalała się domyślać, że myśli jego nie zupełnie były wesołe.
„Piękna Liza“ posuwała się wolno z biegiem rzeki. Prześliczne wiejskie domki widniały po obu jej brzegach. Sekwana płynęła po piasku, woda była płytka i przezroczysta, jak to bywa zawsze w czerwcu i lipcu. Panny przestały śpiewać, zachwycały się tylko willami.
W miarę oddalania się od Melun, domeczki stawały się coraz rzadsze, a te, które było widać, kryły się poza gęstwiną okalających je parków.
Mały baron wpadł nagle w paroksyzm liryzmu.
— Słowo honoru daję, moje dzieci, prześlicznie tu i malowniczo!... Spojrzyjcie tylko na tę wodę, na tę murawę... Przypatrzcie się tym willom ukrytym w zieleni!... Cudownie to wygląda!... Zdaje mi się, że jestem w teatrze i lornetuję bardzo piękne dekoracje!... O! ja się znam trochę na naturze!
Gdy mały baron skończył, Matylda wskazała mu willę wspaniałą tuż przy brzegu i rzekła pół żartem, ażeby Fabrycjusz ją kupił dla Adeli; tenże zaledwie rzucił okiem na willę, zbladł strasznie, na szczęście nikt z towarzystwa nie zauważył tej zmiany. Po krótkim przestanku, Matylda zapytała się przewoźnika, do kogo właściwie należy ta willa. Ten odrzekł, iż należała do Fryderyka Baltusa, który przed sześciu miesiącami zamordowany został, a mordercę jego jutro na rynku w Melun gilotynować będą. Wszyscy zaczęli się z uwagą przypatrywać tej willi, otoczonej wspaniałym kilkumorgowym parkiem. W chwili, kiedy łódź się niemal zrównała z willą, na tarasie tejże ukazała się młoda kobieta, ubrana w żałobną suknię. Fabrycjusz, ujrzawszy młodą damę skłonił jej się nisko, powstając w czołnie. Kobieta odpowiedziała lekko na ten ukłon. Wszyscy zarzucili Fabrycjusza pytaniami, skąd zna młodą damę i co za jedna jest. Na co tenże odpowiedział, iż ją poznał w pewnem towarzystwie w Paryżu i że jest siostrą zamordowanego Baltusa. Przewoźnik tymczasem wmieszał się do rozmowy i rzekł:
— O morderstwie tem mogę również cośkolwiek powiedzieć.
— Skąd — zawołał blady jak trup Fabrycjusz — gdzie byliście w czasie popełnienia zbrodni?
— Widzisz pan na drugim brzegu ten pawilon, należący do wielkiego zamku? Otóż w tym pawilonie przez pewien czas mieszkałem i spałem w nim tej nocy, w której morderstwo popełniono. Byłem wówczas w służbie u pewnego lorda angielskiego i miałem dozór nad jego łodziami spacerowemi. Zwykle śpię bardzo lekko, tej nocy jednak zalałem sobie pałkę i położywszy się z wieczora, nie obudziłem się jak późnym rankiem. Kiedy się obudziłem poszedłem do łodzi, ażeby wyrzucić z niej śnieg, który napadał w nocy. Nagle posłyszałem jakiś hałas i płacz na drugim brzegu rzeki i spostrzegłem tam stojącą pannę Baltus, płaczącą i załamującą ręce, a tuż przy niej żandarmów, sędziego, policjantów itd.
— No, znamy już dalszy ciąg waszego opowiadania, mordercę schwytano i jutro będzie gilotynowany — wtrąciła Matylda.
— Tak, ale czy wyda przed ścięciem swego wspólnika lub wspólników, gdyż jeden nie zamordował pana Baltusa — odparł przewoźnik niemożliwe jest, aby człowiek, władający tylko jedną ręką i to słabo, mógł trzy razy strzelić z rewolweru. Biedak jutro będzie ścięty, a prawdziwy morderca może egzekucji przypatrywać się będzie.
Fabrycjusz powtórnie zbladł jak ściana, a zwracając się do przewoźnika, rzekł:
— A jakie macie wskazówki lub dowody na wasze twierdzenie?
— Ja mam pewną wskazówkę — rzekł przewoźnik.
— W istocie — zamruczał Fabrycjusz, a twarz jego stała się z bladej zieloną — i jakaż ona jest?
— Słowo honoru! Oto naprzód fakt, że jeden ze statków, których dozór był mi powierzonym, posłużył mordercy do przebycia Sekwany, aby po drugiej stronie czatować na pana Baltusa.
Nerwowe dreszcze przeszły od stóp do głów Fabrycjusza. Kilka kropel potu wystąpiło mu na skronie.
— To tylko przypuszczenie... — powiedział.
— O! co nie, to nie. To zupełna pewność, bo oto jak było: Miałem dowód zaraz rano, kiedy chciałem odwiązać moje czołno. Powróciwszy bowiem wieczorem z miasta zapomniałem, jak to było we zwyczaju, zamknąć na kłódkę łańcuch od statku, którego używałem. Poprzestałem poprostu na przywiązaniu go sznurem. Odczepiając czołno, poznałem, że nie na mój sposób było przymocowane.
Fabrycjusz zaczął się śmiać.
— Nie ma w tem nic tak dziwnego, skoro byliście poprzedniego dnia pijani.
— Tak panie, że pijany byłem, to fakt, byłem urżnięty, jak drozd w czasie winobrania, ale gdybym był nawet jak pięćset drozdów spity, mam za dużą wprawę w robieniu supła marynarskiego, ażebym się mógł kiedykolwiek omylić. Zrobiłbym go nawet śpiący. A tymczasem znalazłem węzeł szlachecki. Czyż to nie dowód, proszę pana?
W sądzie nie byłoby to żadnym dowodem.
Być może, ale nie wobec tego, że pod warstwą śniegu znajdowała się druga warstwa, ubita i stwardniała, na której bardzo wyraźnie znać było ślady podeszew i obcasów od buta, jakich ten biedny skazany z pewnością nie miał nigdy w życiu na nogach. Były to ślady butów ludzi bogatych, ludzi eleganckich, zgrabnych, w rodzaju tych, jakie pan ma na nogach, jakie błyszczą tak na słońcu... Czyżby to nie było prawdziwym dowodem, jak się panu zdaje?...
— O! — wykrzyknął młody baron — byłby to dowód wielkiego znaczenia. Naprawdę, że to opowiadanie niezmiernie mnie zajmuje.
— I mnie — odezwała się Adela.
— I mnie także — potwierdziła Matylda.
— A ja jestem zdania zupełnie przeciwnego — wtrącił Fabrycjusz.
— Jakto! Pan nie uważa za nic tych śladów od butów?...
— Przypuszczać można co się podoba... ale nic a nic nie dowodzi, że morderca a nie kto inny skorzystał ze statku na przystani.
Bordeplat nie zaraz odpowiedział.
— No cóż, poczciwcze, pobityś! — odezwał się Fabrycjusz z tryumfem — nie możesz dowieść, że to morderca lub jego wspólnik posługiwali się jego czołnem.
— A któżby go inny potrzebował? — odrzekł przewoźnik.
— Czy ja wiem?... może jaki rybak, jaki włóczęga może. Nie brak nigdy ludzi zapóźnionych, ludzi, którzy potrzebują przebyć rzekę, a nie chcą chodzić aż do mostu w Melun, ktoś z takich maruderów mógł użyć czołna, a następnie odprowadzić je do przystani, i nie przywiązać go tym sławnym węzłem marynarskim, jakiego sekret posiadasz.
Przewoźnik potrząsnął głową.
— Nie panie, niepodobna — powiedział. — Zapomina pan o śladach obcasów i podeszew. Mówiłem panu o nodze drobnej, wąskiej, nie większej niż pańska. Otóż marynarze, rybacy, włóczęgi mają chodaki w rodzaju moich, szerokie, płaskie, z podeszwami grubemi, z gwoździami z czworograniatymi łebkami. — Czyż to nie dowód?
— Nie to prosty fakt, z którego nie można wyciągnąć żadnego wniosku, to jest tylko mało znaczące odkrycie.
— Tak pan sądzi?
— Stanowczo.
— Chcesz coś blagować, mój panie — pomyślał sobie przewoźnik — chcesz blagować widocznie kochaneczku! No, to nie dowiesz się nic więcej! Zresztą nie znam cię, i bodaj, czy ci już i tak za wiele nie powiedziałem.
— No, czy masz co innego do opowiedzenia, oprócz tej anegdotki o obcasach od butów? — powiedział Fabrycjusz.
— Mam jeszcze co innego, ale to się nie mówi, tylko śpiewa. I Bordeplat zaczął nucić zwrotkę, znaną dobrze marynarzom:
„Trzeba pojechać do Loriant
„Dla ułowienia sardynek.
„Trzeba pojechać do Loriant
„Ażeby nałowić śledzi.“
Fabrycjusz zmarszczył brwi z widocznem niezadowoleniem. Nie znamy jeszcze przyczyny, dla której tak się pragnął dowiedzieć o całem odkryciu przewoźnika, ale on już jednak zrozumiał, że się nic zgoła więcej nie dowie. Nie okazał naturalnie niezadowolenia i niby wesoło wykrzyknął:
— A widzisz, stary blagierze, zaawanturowałeś się w bajeczkę i nie potrafisz z niej wybrnąć. Złapałeś się we własne swoje sidła. j
Może być — odparł Bordeplat, dziwnie się uśmiechając.
— Zresztą — ciągnął Fabrycjusz — gdyby był choć cień prawdy w twojem opowiadaniu, jakże by cię wytłómaczyć, żeś go nie opowiedział sądowi?.
Słowo „sąd“ nieprzyjemnie zabrzmiało w uszach przewoźnika, który coraz bardziej sobie wyrzucał, iż się tak rozgadał.
— A cóżbym miał do zeznania przed sądem, proszę pana? — zapytał.
— To co utrzymujesz, że widziałeś.
— O! co to, to nie. To wcale nie moja rzecz opowiadać swoje bezsensowne może spostrzeżenia. Gdyby mnie zapytano, to co innego, to byłbym i gadał, ale leźć samemu do tych panów, ażeby mnie potraktowali jak niedołężnego donosiciela, to się po mnie nie pokaże, nie ma głupich, proszę pana! To mogłoby mi bardzo zaszkodzić w okolicy i mogłoby mnie narazić nawet na utratę miejsca... A zresztą bardzo być może, że się mylę, jak mi to pan powiedział przed chwilą. Rozgadałem się tak, bo chciałem zabawić trochę te damy, wyobrażałem sobie, że odkryłem coś tyczącego się wspólnika, aleś pan mnie zbił z tropu zupełnie. Zdawało mi się, żem jest sprytniejszym od innych, ale teraz widzę, że jestem osłem poprostu, i już więcej gęby nie otworzę.
— Doskonale zrobisz! — potaknął Fabrycjusz. — Tylko jak się dowiedzą żeś milczał, lubo zdawało ci się, że wiesz coś jednakże, to cię mogą pociągnąć do odpowiedzialności, mogą cię nawet wpakować do więzienia.
— Te-re-fere!... kochany panie, mówiłem panu przecie, że byłem strąbiony jak bela! Pijany nie jest nigdy odpowiedzialny. Niczego się nie obawiam.
Fabrycjusz przekonany zupełnie, że nie wyciągnie już ani słowa od Bordeplata, zmienił rozmowę.
— Jak długo pozostawałeś w służbie u Anglika? — zapytał.
— Blisko cały rok panie... Opuściłem go, jest temu ze trzy miesiące, gdy sprzedał swoją posiadłość i przyjąłem obowiązek u wdowy Gallet... Przewożę obywateli na spacery.
— Tutejszy jesteś?
— Tak, urodziłem się w Melun i znany jestem z tego, że nigdy nie pozostawię próżnego czołna na stole.
— Aha! lubisz zatem, dzielny chłopcze. buteleczkę?
— To cała moja przyjemność... i całe moje zmartwienie... proszę pana, wyrzucałem to sobie już nieraz... Usiłowałem się odzwyczaić... ale na nic się zdało... Oj, te złe nałogi, to jak nagniotki na nogach, nigdy ich nie można wytępić z korzeniem... Ciągle odrastają!
— Czy zawsze mieszkałeś w Melun? — zapytał znowu Fabrycjusz.
— Nie, proszę pana... Podróżowałem bardzo dużo, bo dawniej służyłem w marynarce.
— A! byłeś w marynarce?...
— Na pokładzie „Neptuna" od 1859 roku.
— Byłeś tylko prostym majtkiem?
— Najmniejszej choćby sardynki nie zdobyłem na rękaw mojej kurtki... W roku 1866 powróciłem do kraju... Ojciec i matka połknęli właśnie swój drąg razem z hakiem.
— Co? — zapytała Matylda.
— Chciałem powiedzieć, że przełożyli broń na lewe ramię.
— Połknęli drąg!!... co za styl! przełożyli broń na lewe ramię... co za objaśnienie! piszczał mały baron. Majtek ciągnął dalej: — Powróciwszy do domu, zastałem małą okrąglutką sumę, którą poczciwi ludziska zostawili mi u notarjusza. Mogłem siedzieć spokojnie i żyć, jak u pana Boga za piecem, nie żałując sobie na tytoń i małe przyjemności, ale co pan chcesz, gdzie tam marynarz umie robić oszczędności, jeżeli nie jest na pokładzie... Na pełnem morzu niema szynkowni jak w mieście... Majtek na lądzie nie umie prosto chodzić, to też we dwa lata cały mój skarb zniknął w oceanie butelek... Oto cała moja historja!
Pascal de Landilly, którego wyrażenia Bordeblata w prawdziwy zachwyt wprowadzały, potakiwał mu z zapałem. Adela i Matylda śmiały się jak najęte. Jeden tylko Fabrycjusz siedział milczący i zamyślony.
Spacer trwał przeszło dwie godziny. Słońce chyliło się ku zachodowi. wieczorny chłód i lekka mgła uczuwać się dawały.
Czas wracać — zawołał Fabrycjusz.
Trzy poruszenia wiosłami wystarczyły przewoźnikowi do zwrócenia czołna w stronę Melun, zaczęli zbliżać się do brzegu.
W chwili kiedy czołno przepływało znowu nawprost willi Baltusa, spojrzenia wszystkich, oprócz Fabrycjusza skierowały się na taras, na którym ukazała im się była poprzednio elegancka postać młodej dziewczyny w grubej żałobie.
Drzwi o szybach kolorowych, oprawnych w ołów, były już zamknięte, na tarasie nie było już nikogo, Zmrok przysłonił ciemnością domek elegancki i nadał mu smutny pozór. Bordeplat zaczął pospieszać i wkrótce przybito do przystani.
— Baronie — odezwał się Fabrycjusz, wyskakując pierwszy na schodki — dajno porządny napitek temu zuchowi, a ja pójdę tymczasem zapłacić za czołno.
I pospieszył do wdowy Gallet.
— Wiele jestem pani winien? — zapytał.
— Okrągłe dziesięć franków.
— Służę pani...
— Ślicznie dziękuję... A czy zadowolony pan byłeś z przewoźnika?
— Niezmiernie... Jakże się nazywa ten dzielny chłopak? słyszałem, żeś go pani Bordeplat tytułowała, ale to musi być tylko jego przezwisko!
— Tak panie, to tylko przezwisko. Rzeczywiście nazywa się Klaudjusz Marteau, marynarz... najlepszy człowiek, ale pijanica.. Przepija wszystko, co zarabia, gdyby nie to, miałby się wcale nieźle...
Fabrycjusz wyjął z kieszeni notesik i zapisał na jednej z kartek: „Klaudjusz Marteau, urodzony w Melun, były majtek na pokładzie „Neptuna“, 1859 roku“.
— Coś tam zapisał, kochany przyjacielu? — zapytała Matylda.
— Zanotowałem com wydał, aby się porachować z baronem — odpowiedział młody człowiek. — No, powracajmy!
Klaudjusz Marteau — bo tak będziemy go teraz nazywali — zdjął swój beret marynarski.
— Do zobaczenia! panowie i panie — powiedział.
— Do zobaczenia, mój przyjacielu — odrzekł Fabrycjusz, a po cichu dodał: z pewnością, że się zobaczymy i że potrafię wtedy wyciągnąć z ciebie tę twoją tajemnicę.
Potem obie pary udały się do hotelu.
— Szczególna rzecz! — mruczał marynarz, śledząc oczami Fabrycjusza. — Ten mieszczuch ma dziwne jakieś spojrzeniel.. nie podoba mi się ono wcale... Dlaczego on mi tak zaczynał zawracać głowę swojemi pytaniami... Dlaczego on się tak w to wtrąca? — Ej! z ciekawości poprostu tylko. Reszta to dobre dzieci, dali na piwo, jak się należy. Można ofiarować sobie naparstek witryoleju.
Wdowa Gallet zasiadła znowu z powrotem na progu swojego mieszkania i z większą niż kiedy gorliwością zaczęła robić swoją niebieską pończochę.
— Hej! pani gospodyni — zawołał na nią Klaudjusz Marteau — idę na moment na róg, a jeżeli będę potrzebny, niechaj mnie pani zawoła.
Zapalił fajkę i wszedł do kupca winnego na rogu sąsiedniej ulicy i kazał podać sobie szklankę obrzydliwej wódki, zafarbowanej na żółto karmelem.
Szklanka mogła zawierać piątą część litra. — Oto, co Klaudjusz Marteau nazywał naparstkiem witryoleju.
∗ ∗
∗ |
Powróćmy do hotelu pod „Wielkim Jeleniem“, do pokoju pani Delariviére, w chwili, gdy go młody doktor opuścił.
— No cóż! — zapytał bankier żony — jak znalazłaś naszego doktora?
— Bardzo sympatyczny — odpowiedziała Joanna — nie ma w sobie żadnej przesady... Musi to być człowiek wielkiej wiedzy i wielkiej przyszłości.
— Najzupełniej i nie zadziwiłbym się wcale, gdyby pan Vernier zajął kiedyś miejsce między sławnymi uczonemi.
W tej chwili weszła Róża ze srebrnym na tacy kubkiem, z którego rozchodził się zapach delikatny.
— Panie — rzekła do bankiera — pan doktor kazał przynieść ten buljon dla pani... lekki i nie za gorący... trzeba go więc wypić zaraz...
— Dziękuję ci, moje dziecię... Proszę zbliż się do łóżka — odezwała się pani Delariviére.
Róża spełniła żądanie.
— O! jak pani lepiej już wygląda — rzekła, wpatrując się w rekonwalescentkę z radosnem zdziwieniem.
Joanna uśmiechnęła się przyjaźnie i odpowiedziała:
— Tak, moje dziecko, jest mi daleko lepiej...
— Widać to — odrzekła Róża — i doprawdy nie mogę wyjść z podziwienia. Kiedy panią wyniesiono z powozu i przyniesiono tu, do tego pokoju, wyglądała pani na nieżywą.
— Prawdziwe to też zmartwychwstanie, które zawdzięczam waszemu doktorowi...
Joanna, powiedziawszy te słowa, wzięła srebrną łyżeczkę i zaczęła pić buljon z widoczną satysfakcją.
— Wyborny, mówiła czuję, że mnie wzmacnia.
— Co za szczęście! — szepnęła Róża i wyszła, rzuciwszy raz jeszcze okiem na twarz pani Delariviére.
— Doprawdy, że ten pan Vernier dokazał cudu — myślała.
Joanna, jak zapowiedział Grzegorz Vernier, poczuła znowu, że powieki ciężyć jej zaczynają.
— Mój przyjacielu — rzekła — nie zapominaj o wypoczynku; doktor ci go zalecił, a ja przyrzekłam cię dopilnować.
— Nie czuję, daję ci słowo, żadnego zmęczenia — odparł pan Delariviére.
— To nic nie znaczy... musisz dotrzymać danego słowa... Oczy mi się kleją i zaraz zasnę, wymagam zatem koniecznie, abyś poszedł za moim przykładem...
— Ukochany mój tyranie, będę ci posłusznym jak zawsze.
I bankier złożywszy gorący pocałunek na czole małżonki, poszedł do swego pokoju. Pokój ten przyległym był do pokoju, w którym leżała Joanna, a pan Delariviére poszedł doń, nie żeby się przespać, jak przypuszczała chora, ale żeby się namyślić.
Okropne wzruszenia, jakich doznał ubiegłej nocy, przygnębiły bardzo poczciwego człowieka, pomimo całego zapasu zdrowia i hartu duszy. Chociaż już był zupełnie prawie uspokojonym, przebyte cierpienia pozostawiły pewien ślad w jego umyśle. Takich ciosów nie zapomina się zupełnie. Dotkliwe rany zostały zabliźnione, ale nie zagojone.
Pan Delariviére rzucił się na krzesło, zasłonił twarz rękami i zamyślił się głęboko.
— Joanna o mało nie umarła w pełni młodości. A ja czyż mam prawo rachować na długie jeszcze lata przed sobą?.. Ja starcem już jestem!.. Jeżeli śmierć schwyci mnie niespodzianie, jeżeli nie pozostawi mi czasu do spełnienia wielkiego, jaki mam, obowiązku, los dwojga istot, jedynych jakie kocham na świecie, byłby z mojej winy okropnym. Krew mi się ścina w żyłach na samą myśl o tem... O, już zwlekam za długo... Ale odtąd ani godziny, ani minuty jednej... Cokolwiek się stanie, zapewnię przynajmniej przyszłość Joannie i córce.
Powstał, podszedł do kominka, pociągnął za sznurek od dzwonka i otworzył drzwi wychodzące na korytarz.
Róża ukazała się natychmiast.
— Pan dzwonił? — spytała.
— Ja moje dziecię... Proszę cię, przynieś mi trzy lub nawet cztery arkusze papieru stemplowego, po sześćdziesiąt centymów i zarazem wszystko co potrzeba do pisania oraz parę dużych kopert...
— Będzie wszystko natychmiast!
Pan Delariviére otworzył małym kluczykiem, przyczepionym do łańcuszka od zegarka, torebkę podróżną, jaką miał przewieszoną przez ramię i jakiej nie zdejmował z siebie, nawet siadając do śniadania z doktorem.
Wyjął z niej pugilares wypchany papierami i zaczął go przeglądać, co trwało kwadrans, albo dwadzieścia minut.
Róża powróciła.
— Jest wszystko, co pan żądał — powiedziała, kładąc na stole papier i koperty, stawiając kałamarz i pióro. — Nie potrzeba nic więcej?...
— Nie, moje dziecko, dziękuję ci.
Bankier, pozostawszy sam, wybrał sobie pióro, umaczał je w kałamarzu i na nagłówku jednego z arkuszy papieru stemplowego wypisał pewnem, wyraźnem pismem:
Namyślał się potem parę sekund, i ręką człowieka, który wie co robi i nie waha się co do nadania takiej formy swej woli, ażeby była nienaruszalną, napisał ostatnie rozporządzenia swoje. Zajęły one półtorej strony arkusza.
Po uważnem przeczytaniu tego aktu, na którym nie znajdowały się żadne poprawki, ani skrobania, zrobił kopję na drugim arkuszu, a następnie napisał dwa listy. Na pierwszym był adres jego przedstawiciela w Nowym Jorku, a list traktował o interesach, odnoszących się do likwidacji bankierskiego domu. Drugi był do dawnego kolegi szkolnego, z którym pozostawali w przyjaźni, i który był notarjuszem w Paryżu. Wsunął jeden z egzemplarzy testamentu do tej samej koperty, co list i położył adres.
List położył jeden na drugim, list do notarjusza leżał pod spodem i pozostawił je przy kałamarzu. Na koniec złożył we czworo odpis testamentu, włożył go do pugilaresu i lżejszy i weselszy, że pozbył się tak wielkiego ciężaru, powrócił do sąsiedniego pokoju, z którego wyszedł przed dwoma godzinami blisko.
Joanna spała ale snem gorączkowym, pełnym przerażających widziadeł. Twarz, na którą wystąpiły nierówne czerwone plamy, wyrażała przerażenie.
Rękami poruszała w powietrzu, jak gdyby odpychała jakieś złowrogie widziadła, a wielkie łzy spadały jedna za drugą z powiek w chwili, kiedy pan Delariviére przestępował próg pokoju.
Zdziwiony i niezaniepokojony tym niespodzianym symptomatem rzucił się do łóżka, chwycił ręce młodej kobiety i ściskając je w swoich, zawołał:
— Joanno... kochaną Joanno... zbudź się...
Pani Delariviére otworzyła zaraz oczy. Łagodna jej śliczna twarzyczka przybrała zwykły swój wyraz i szepnęła tylko:
— Dzięki Bogu, że to był sen tylko!
Niektóre słowa zamienione pomiędzy panem Delarivére a jego towarzyszką w wagonie kolei żelaznej i w pokoju hotelu pod „Wielkim Jeleniem* zbudziły zapewne podejrzenie w naszych czytelnikach, że w życiu tych dwojga, ważnych w naszem opowiadaniu osób, była jakaś strona tajemnicza.
Winniśmy dać w tym względzie pewne wyjaśnienie i uczynimy to w krótkości. Ta, którą bankier nazywał swoją żoną nie była jego pierwszą żoną. Przed dwudziestu dwoma laty, Maurycy Delariviére, współwłaściciel domu bankierskiego w Paryżu, posiadający w owej epoce około pół miljona majątku, zakochał się w młodej dziewczynie zupełnie ubogiej, ale nadzwyczajnej piękności i zaślubił ją, zapisawszy jej w intercyzie sto pięćdziesiąt tysięcy franków, którymi mogła rozporządzać dowolnie.
Wybór pana Delariviére był fatalnym. Młoda dziewczyna, której dał swoje nazwisko, ukrywała pod anielskiemi pozorami jak najgorsze instynkta i opłakane zachcianki. Wreszcie uciekła od męża, zabrawszy swój posag w ilości sto pięćdziesiąt tysięcy franków. Pan Delariviére nie dowiadywał się wcale, co się z nią stało ale pozostał bardzo smutny z tą pewnością, że ta fatalna przeszłość rozciągnie czarną zasłonę na jego całą przyszłość. Zrozpaczony tem nieszczęściem przeniósł się do Ameryki, gdzie założył w New-Yorku dom bankierski, i tam otrzymał wiadomość, że pierwsza jego żona umarła. W dwa lata później poznał w jednym domu, gdzie był mile przyjmowanym, młodą nauczycielkę, Francuzkę, Joannę Tallandier, która miała za całą rodzinę tylko starszego brata, równie jak ona biednego, ale pracowitego i dzielnego. Dziewczę było prześliczne, liczyło lat szesnaście. Pan Delariviére przekroczył już czterdziestkę, pomimo to rozkochał się do szaleństwa i z nią się ożenił.
W dwa lata po ślubie przyszła na świat Edma.
Tymczasem w pięć lat po przyjściu na świat Edmy, pan Delariviére, bawiąc za interesami w Paryżu, dowiedział się od pewnego byłego agenta policyjnego, że żona jego pierwsza żyje. Pan Delariviére zmartwił się okrutnie. Polecił byłemu agentowi policyjnemu, aby wyśledził koniecznie pobyt pierwszej jego żony.
Nasi czytelnicy znają już większą część życia państwa Delariviére w ciągu lat siedemnastu. Edma umieszczoną została na pensji we Francji, rodzice przyjeżdżali ją odwiedzać co dwa lata. Majątek bankiera coraz się więcej powiększał i wkrótce stał się kolosalnym. Eks-agent policyjny pisywał od czasu do czasu, ale nie donosił nic nowego, i zawsze potrzebował pieniędzy do dalszych poszukiwań. Pan Delariviére ciągle posyłał przekazy, lubo nie miał już żadnej nadzieji, aby odnalazł ślady zbiegłej. Podejrzewał nawet, że może jest poprostu wyzyskiwanym przez nieuczciwego policjanta. Co do tego mylił się jednakże. Agent utrzymywał nieustanną korespondencję z kilkoma ze swoich towarzyszy, zamieszkującymi główniejsze stolice Europy i zasłużenie pobierał swoje honorarja. Dał zresztą tego dowody, jak się o tem później przekonamy.
Pan Delariviére, znajdując, że majątek jego jest aż nadto już dostatecznym i chcąc użyć zasłużonego po tylu latach nieustannej pracy wypoczynku, postanowił zlikwidować interes i powrócić do Francji, odebrać córkę z pensjonatu Saint-Maude i nierozłączać się z nią więcej.
Termin wyjazdu został naznaczonym, miejsce na jednym z wielkich statków parowych, które przewożą podróżnych między Ameryką a Europą, zostało zamówione.
Naraz bankier otrzymał od swojego agenta list, który go wprawił w wielkie zdziwienie i ucieszył niezmiernie. Donosił mu bowiem, iż pierwsza jego żona umarła przed ośmnastu łaty w Rosji, dokąd się z Francji przeniosła. Fakt ten nie ulegał żadnej wątpliwości — agent donosił, że czeka na otrzymanie lada dzień legalnego aktu zejścia i że natychmiast wyśle go do Nowego Jorku.
Bankier zatelegrafował, aby mu ten dokument odesłano do Paryża, dokąd właśnie się udaje.
Ta niespodziewana wiadomość miała, ma się rozumieć, niezmierną doniosłość.
Przyszłość bez chmurki, bez żadnej czarnej plamki zdawała się uśmiechać Maurycemu i Joannie.
Wyjeżdżali oboje przekonani, że najzupełniejsze szczęście czekało ich we Francji.
Nasi czytelnicy wiedzą resztę.
Powróćmy do Melun, do pokoju w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“.
— Chwała Bogu, że to sen tylko! — szepnęła Joanna po ocknięciu.
— Sen! — powtórzył Maurycy, okrywając pocałunkami
ręce chorej — musiał to więc być sen bardzo straszny?
— Tak, tak, straszny... okropny! — odrzekła młoda kobieta. — Byłam obecną na własnym moim pogrzebie. Upatrywałam cię około mojej trumny, ale cię nigdzie nie widziałem. Dziecko nasze pozostało samo na świecie, pozostało sierotą... opuszczoną, pozbawioną wszystkiego.
— Rozumiem twoje położenie, kochana Joanno, we śnie nie można panować nad sobą i nie można pokonywać swoich wrażeń, ale sen to był tylko, mara próżna i nic więcej, Żyjesz, ja jestem przy tobie. Żadne niebezpieczeństwo nie grozi Edmie.
— Prawda — szepnęła Joanna. — Dzisiaj rano byłam już jednakże w wielkiem niebezpieczeństwie. Jeżelibym umarła...
— To niepodobna! — wykrzyknął bankier.
— Niestety! wszystko jest podobne, mój drogi.
— No, więc przypuszczając nawet tę szaloną niedorzeczność, dziecko nasze nie byłoby i tak opuszczone. Ja bym mu pozostał jeszcze.
— A gdybyś i ty umarł, cóżby się stało z Edmą?
Pan Delariviére zadrżał. Zdawało mu się czemś szczególnem, że Joanna śniła o śmierci właśnie w chwili, kiedy i jego umysł tą samą myślą był zajęty. Czy nie było w tem jakiegoś złowrogiego przeczucia. Nie był człowiekiem zabobonnym, więc też zaraz się uspokoił.
— Ukochana moja — powiedział — nie dręcz się niepotrzebnie. Gdybym nawet umarł, gdyby nas obojga na raz zabrakło, położenie Edmy byłoby zabezpieczone przynajmniej majątkowo.
— Jakimże sposobem? Edma nie jest wobec prawa francuskiego twoją córką.
— Przedsięwziąłem środki zapobiegające temu.
— Jakie?
Pan Delariviére wyjął z pugilaresu papier złożony we czworo.
— Co to jest? — spytała Joanna.
— Testament.
Młoda kobieta poruszyła się wystraszona i wykrzyknęła:
— Testament! Oh! jakże mnie ten wyraz pognębia... Budzi on we mnie jakieś niezmiernie smutne myśli...
— No, no, kochana Joanno! — odezwał się bankier ze śmiechem. — Wyrażenie woli mojej na piśmie nie powinno cię przestraszać... To, że napisałem testament, nie znaczy koniecznie, abym wkrótce umierał. Spodziewam się, że jeszcze dosyć długo pożyję, dla naszego wspólnego szczęścia. Od dawna powinienem to zrobić dla prostej spokojności. Dziś czuję też ogromną ulgę, zanim jednak poślę akt panu Percièr, mojemu notarjuszowi i zarazem przyjacielowi, chciałem ci go przeczytać, bo mam ci się poradzić w ważnej kwestii.
— Mnie się radzić w kwestji pieniężnej? — zapytała.
— Tak!
— A dlaczego, czyż to do mnie należy?
— Uważam majątek nasz za wspólny, tak dobrze do ciebie jak i do mnie należący, nie chcę więc w niczem rozporządzać bez twojego upoważnienia.
— Daję ci je najzupełniejsze.
— Nie, życzę sobie, abyś mnie wysłuchała i odpowiedziała, wiedząc o co chodzi...
— Mów zatem, skoro tak chcesz, lubo to zupełnie bezpotrzebne... Odpowiem ci szczerze jak zwykle...
— Jesteśmy bardzo bogaci — zaczął pan Delariviére.
— Wiem o tem.
— Daleko bogatsi, aniżeli ci się wydaje. Daleko bogatsi. Majątek nasz przenosi dwanaście miljonów...
— Dwanaście miljonów! — powtórzyła zdziwiona Joanna. Dwanaście miljonów...
— Conajmniej, ale opieram się na tej cyfrze i rozdzielam ją na trzy równe części... We względzie otóż tej trzeciej części chciałem ci się poradzić...
Bankier rozwinął papier i zaczął czytać. głośno co następuje:
„Działo się dnia 10-go marca 1874 roku. Ja Maurycy Armand Delariviére, urodzony w Paryżu 16 marca 1814 roku, zdrów na ciele i umyśle, skreślam ostatnią moją wolę w akcie niniejszym, który podpisałem własnoręcznie.
„Jeżeli przed zatwierdzeniem ślubów małżeńskich, według ustaw francuskich, zawartych w Ameryce z Joanną Amelją Tallandier, zakończę życie, majątek mój, dochodzący dwunastu miljonów, ma być rozdzielony w sposób następujący:
„Część trzecią, to jest cztery miljony, a nadto dom mój w Nowym Jorku, inwentarz tego domu, dzieła sztuki, jakie zawiera, konie i powozy zapisuję Joannie Amelji Tallandier,
„Drugie cztery miljony zapisuję Edmie Julji, córce Amelji Tallandier. Ta ostatnia pobierać będzie dochody z tych czterech miljonów aż do pełnoletności albo zamążpójścia swej córki.
„W razie śmierci Joanny Amelji Tallandier, część jaka jej z tego testamentu przypada przechodzi w całości na jej córkę Edmę Julję.
Chora w tem miejscu przerwała czytanie bankierowi.
— Kochany Maurycy — zawołała — jesteś najszlachetniejszym z ludzi, ale ja nie mogę się na to zgodzić.
— Dlaczego?
— Masz rodzinę... masz prawnych swoich spadkobierców.
— Mam jednego tylko siostrzeńca Fabrycjusza Leclére... nie zasługuje on wcale na to, ażeby się nim interesować, bo wiesz tak samo jak ja, że zmarnował majątek, pozostały po matce i prowadzi życie rozpustne...
— Wiem o tem, ale wiem także, że jest jedynem dzieckiem siostry, którą tak kochałeś... Ta sama krew płynie w żyłach waszych... Jakkolwiek bardzo zawinił, nie powinieneś go wydziedziczać... Nie masz prawa pozostawiać go w nędzy, skoro jesteś taki bogaty...
— Kochana żono! — szepnął pan Delariviére z rozczuleniem. — Jak ja cię znam dobrze! Jak naprzód byłem tego pewny, co słyszę...
— Słuchaj...
I zaczął znowu czytać:
„Ostatnia część mego majątku, to jest cztery miljony, należeć będą do mojego siostrzeńca, Fabrycjusza Marcelego Leclére. W razie śmierci tego ostatniego w epoce otwarcia testamentu, część jego rozdzielona na dwie równe połowy, powiększy równomiernie udziały Joanny Amelji Tallandier i Edmy Julji jej córki.
„Wykonawcą niniejszego testamentu naznaczam pana Percièr, notarjusza, zamieszkałego przy ulicy Louis le Grand Ne 9 w Paryżu, i proszę go, aby przejął na pamiątkę odemnie pierścień brylantowy, który zwykłem nosić na średnim palcu lewej ręki.
Maurycy Armand Delariviére w Melun 1874 roku.“
— Skończyłem — rzekł, składając testament i kładąc go z powrotem do pugilaresu. — Cóż, czy dobrze, czy tak jak sobie życzyłaś?
— Tak! tak... dobrze — wykrzyknęła młoda kobieta — to wielkie, to szlachetne, to godne zupełnie ciebie!
— Chociaż ta hojność dotyczy niezasługującego na to...
— Siostrzeniec twój był bardzo młodym jeszcze, kiedy utracił swoją matkę... Nie umiał oprzeć się ponętom Paryża... Wielu jest takich jak on. Zresztą, może się już poprawił...
— Joanno kochana! Jakaś ty dobra... jesteś naprawdę aniołem, nie kobietą!...
— Cóż tak anielskiego zrobiłam? — zapytała Joanna z uśmiechem.
— Fabrycjusz cię nienawidzi — a ty jednakże go bronisz! — odpowiedział pan Delariviére.
— Nienawidzi mnie powiadasz? a za co?...
— Czyż ja wiem.
— Czytam coś w twojej myśli. Przypuszczam, że twój siostrzeniec ma przekonanie, iż mu chcę zabrać część jego sukcesji... czy tak?
— Tak!
— Sądzę, że się mylisz.. Młodość oddana sama sobie, brak rodziny, zamiłowanie we wszelkiego rodzaju przyjemnościach, pragnienie wolności, spaczyły umysł Fabrycjusza, ale nie zepsuły jego duszy. Jestem pewną, że lepszym jest, aniżeli się wydaje.
Bankier potrząsnął głową z niedowierzaniem.
Joanna mówiła dalej:
— Dwa lata już upłynęło od naszej ostatniej bytności w Paryżu. Zdawało się już wtedy, że Fabrycjusz traci potrochu upodobanie w życiu rozpustnem, które go zużywało przedwcześnie. Kilka słów, jakie wypowiedział w mojej obecności, wyrażały znudzenie, co było bodaj oznaką prędko mającej nastąpić reakcji... A może już teraz zamiast hulaki, znajdziemy człowieka godnego twojej wspaniałomyślności.
— Dlaczego tak bronisz jego sprawy?...
— Bronię jej z przekonania.
— Obyś się tylko nie myliła!...
— Wątpisz jeszcze?
— Pomimo woli. Sądzę, że mój siostrzeniec, gdy się dowie, że jesteś moją żoną, będzie jednym i jedynym, zapewne, który cię będzie posądzał o ambicję i chciwość.
— Przedstawiając mnie, nieprawdaż, za istotę zręczną, która cię opanowała w pewnych widokach.
— Boję się tego.
— Na to możesz mu zamknąć usta i zmusić, aby się sam, musiał rumienić za swoje przedwczesne sądy.
— Jakim sposobem?
— Czyż pozwolisz sobie dać pewną radę?
— Serdecznie proszę.
— Wyznaczyłeś Fabrycjuszowi w testamencie jedną część twojego majątku?
— Tak w razie jeślibym umarł przed zatwierdzeniem naszego małżeństwa.
— Rozumiem. A po tem zatwierdzeniu?
— Testament mój nie będzie miał żadnego znaczenia. Zniweczę go i rzeczy pójdą zwykłym biegiem. Posiadając podług prawa własną rodzinę, nic nie będę winien Fabrycjuszowi. Po zatwierdzeniu cały mój majątek należeć będzie co ciebie i do naszej córki. Nie będę miał prawa inaczej nim rozporządzać.
— Mówiłeś mi, a Bóg świadkiem, że wierzę temu z całej duszy, mówiłeś mi, że dzień zatwierdzenia naszych zaślubiń będzie dla ciebie dniem prawdziwego szczęścia.
— Ależ kochana Joanno, będzie to dzień najpiękniejszy w mojem życiu.
— Będzie to więc najstosowniejsza chwila do uszczęśliwienia kogoś. Ś
— Zapewne...
— Usłuchajże zatem mojej rady i w tym właśnie dniu doręcz swojemu siostrzeńcowi sumę, jakąś mu przeznaczył w testamencie.
— Cztery miljony!... — wykrzyknął pan Delariviére.
— Naturalnie, że cztery miljony. Pozostanie nam ośm, będziemy i tak bardzo bogaci. Prowadząc dom nawet na bardzo wysoką skalę, nie będziemy w stanie zużyć naszych dochodów. Gdy Edma wyjdzie zamąż, suma jej posagowa nie zuboży nas wcale. Bądź więc wspaniałomyślnym względem Fabrycjusza, tak jak nim chciałeś być, gdyby cię śmierć zaskoczyła. Jako posiadacz wielkiego majątku, Fabrycjusz nabierze chęci do życia przyzwoitego, pomyśli o małżeństwie, stanie się człowiekiem użytecznym i będzie ci winien wszystko: bogactwo, poważanie, rozkosze rodzinnego życia!...
— Na serjo mnie zatem namawiasz, ażebym dał Fabrycjuszowi tę ogromną sumę?
— Zupełnie na serjo.
— Wiedziałem, że jesteś bardzo dobrą, kochana Joanno, a widzę, że jesteś daleko lepszą, aniżelim myślał.
— I zrobisz to, o co cię proszę?
— Zobaczę się z Fabrycjuszem po przyjeździe moim do Paryża. Porozmawiam z nim obszernie i jeżeli go zobaczę na dobrej drodze, doprowadzę do skutku pewien plan, jaki dobroczynne twoje słowa na myśl nasunęły. Urzeczywistnienie tego planu zapewniłoby świetną przyszłość mojemu siostrzeńcowi.
— Cóż to takiego?...
— Potrzebuję jeszcze namyślić się nad tem trochę... Zakomunikuję ci całą rzecz, skoro dostatecznie dojrzeje...
∗ ∗
∗ |
Grzegorz Vernier, młody doktor, mający odegrać jedną z główniejszych ról naszego dramatu, miał do zwalczenia wiele przeszkód w początkach swojego zawodu. Dwudziestosześcioletni mężczyzna, osiadający w Melun z jedną tylko służącą, nie mógł naturalnie wzbudzić wielkiego zaufania, tembardziej, że dwaj czy trzej doktorzy inni, posiadający całą klientelę miejscową, zawzięli się przeciwko przybyszowi i zawzięcie zabierali mu chorych. Wzgardzony przez bogatych, Grzegorz Vernier nie zniechęcał się wcale, został lekarzem ubogich, od których, nietylko że nie brał za wizyty, ale którym bardzo często kupował lekarstwa, jakie zapisywał.
Biedni nie są niewdzięcznymi, zaczęli rozgłaszać o nauce i bezinteresowności pana Vernier, dzięki czemu i kilku kuracjom nadzwyczaj szczęśliwie przeprowadzonem, stawał się coraz głośniejszym i stał się popularnym. Intryga koleżeńska uznała się za bezsilną i zmuszoną była złożyć broń.
Grzegorz zdobył wzięcie. W groźniejszych chorobach wszyscy jego wzywali, żadne konsyljum nie obeszło się bez niego. Powodzenie nie upoiło go wcale. Pozostał cichym, zawsze zamyślony. Całkiem naturalny i nadzwyczaj taktowny, obchodził się z chorymi z delikatnością, która mu serca ich jednała.
Wiele już bardzo umiał i wiedział, ale powtarzał sobie, że powinien umieć i wiedzieć daleko więcej i pracował bezustannie. Bardzo był bezinteresownym, ale nosząc głęboką miłość, a wiedząc, że w naszych czasach pieniądz rządzi wszechwładnie, chciał zostać bogatym, ażeby zdobyć prawo pozyskania tej, którą kochał. Nie mógł zaś dojść do majątku niczem innem tylko pracą.
Wspomnieliśmy o wrażeniu, jakie wywarły na Grzegorzu Vernier okoliczności, zaszłe przed paru zaledwie godzinami; pozostawiliśmy go pod wrażeniem wielkiego niepokoju.
Zrobił trzy czy cztery wizyty i powrócił do domu, zmęczony, zamyślony i zaniepokojony.
Magdalena, stara jego gospodyni, podała depeszę, przyniesioną w czasie jego nieobecności.
Rozerwał kopertę i przeczytał co następuje:
„Ojciec chory, potrzebuje twojej opieki. Przyjeżdżaj.
Depesza, zwiastująca jakąś złą nowinę, zawsze jest przerażająca.
Grzegorz poczuł dreszcz od stóp do głów, ale nie stracił głowy, od razu powziął postanowienie. Zabrał w kieszeń narzędzia, jakieby mu mogły być potrzebne i zadzwonił na służącą.
— Magdaleno — powiedział — wyjeżdżam do Saint-Maude.
Twarz doktora była zmieniona — co zobaczywszy stara kobieta, zapytała:
— Boże Wielki... panie Grzegorzu, czy pani Vernier nie jest przypadkiem chora?
— Nie matka, ale ojciec zachorował.
— Czy nic ważnego przynajmniej?
— Nie wiem... depesza jest alarmująca, niewyraźna i przeraziła mnie bardzo...
— Co za nieszczęście! mój Boże, co za nieszczęście! — wykrzyknęła Magdalena, ocierając łzy fartuchem. — Biedny pan Vernier! taki poczciwy człowiek.
— O! Magdaleno — przerwał Grzegorz — nie przewiduj nieszczęścia, bo jak mam nadzieję w Bogu, istnieje ono tylko w imaginacji twojej; posłuchaj, co ci powiem.
— Słucham... słucham pana...
— Nie mogę już odjechać do Paryża pociągiem, odchodzącym o czwartej, minut czterdzieści sześć, muszę więc zaczekać do szóstej minut czterdzieści cztery... Tymczasem zrobię jeszcze jednę pilną wizytę... Jeżeli choroba mego ojca nie okaże się groźną, powrócę jutro... jeżeli, co nie daj Boże, będzie przeciwnie, to zostanę i napiszę...
— Dobrze, panie Grzegorzu.
— Jeżeli przez ten czas zawezwie mnie ktokolwiek, powiesz mu o przyczynie mojej nieobecności...
I wyszedł.
Obiecał Joannie, że ją odwiedzi dzisiaj jeszcze, chciał zatem dotrzymać obietnicy, zapisać nowe lekarstwo, jeżeliby go było potrzeba, a przedewszystkiem oznajmić, że musi wyjechać koniecznie.
Chociaż myśl o chorobie ojca zajmowała go wyłącznie, mimowoli jednak pomyślał, że z powodu swej nieobecności, nie dowie się nazajutrz, czy młoda dziewczyna, którą tak kochał, była córką rekonwalescentki.
Obowiązek nakazywał mu jechać i nic na świecie nie byłoby go zatrzymało ani jednę chwilę dłużej.
Pan Delariviére otworzył sam panu Vernier.
— Prosimy cię, kochany doktorze i wdzięczni ci jesteśmy za przybycie; nasza rekonwalescentka czeka na pana.
Młody doktor zbliżył się do łóżka.
Joanna siedziała oparta o poduszki i z uśmiechem wyciągnęła rękę.
Grzegorz uchwycił za puls i poczuł, że nie był regularny, zanadto przyspieszony.
— Czy pani piła buljon, jaki przynieść tu kazałem? — zapytał.
— Tak, doktorze.
— Bez wstrętu?
— Prawie z przyjemnością go piłam...
— A następnie spała pani.
— Trochę...
— Sen był spokojny?...
— Nie, był bardzo męczącym, pełnych widzeń okropnych.
— To mi tłómaczy nieregularność pulsu, którego nie rozumiałem... Być może, że w nocy będzie pani miała trochę gorączki...
— Jakto; doktorze, jeszcze gorączka?.. — szepnęła smutnie Joanna.
— Będzie to ostatni atak... Zapiszę pani receptę.
— Ja ją sam zaniosę do apteki — odezwał się pan Delariviére i każę zrobić przy sobie.
— Doskonale, a pewny jestem, że gdy jutro we dnie przyjdę odwiedzić panią, przekonam się, iż się jej znacznie polepszyło.
— To nie przyjdziesz rano doktorze? — zapytała młoda kobieta.
— Nie pani i bardzo tego żałuję. Za parę minut opuszczam Melun, bo odebrałem depeszę od matki, że ojciec zachorował.
— O, to smutna wiadomość, która mnie szczerze zmartwiła! — zawołał bankier. — Ale przynajmniej choroba nie jest zatrważającą?
— Nic nie wiem, pragnąłbym tego z całej duszy... Ale czas nagli!... prosiłbym o pióro i papier...
— Znajdziemy wszystko w moim pokoju... racz pan udać się ze mną...
Grzegorz przeszedł z panem Delariviére do pokoju sąsiedniego. Na stole, obok kałamarza leżały owe dwa listy, które bankier położył był jeden na drugim.
Doktor usiadł, umaczał pióro w kałamarzu i zabierał się do napisania recepty.
Pogrążony w myślach, coby najwłaściwiej napisać, spojrzał machinalnie na list leżący i bezwiednie prawie przeczytał wypisany na kopercie adres.
„Pan Percièr, notarjusz, ulica Louis le Grand 3 w Paryżu“.
Wyraz „notarjusz“ uderzył głównie jego oczy.
Pan Delariviére stał obok doktora i czekał.
Ten ostatni zaczął już teraz bez wahania pisać ręką wprawną i pewną receptę, dosyć długą, a nadto różne jeszcze uwagi, co do sposobu zachowywania się pacjentki.
— Oto jest — powiedział, wstając i podając papier bankierowi. — Proszę jak najściślej trzymać się instrukcji, jaką pozostawiam; jeżeliby gorączka powróciła, to będzie zwalczona stanowczo... Tylko proszę działać szybko,..
— Nie stracę ani minuty.
Powrócili do pokoju chorej.
— Przedsięwziąłem wszelkie ostrożności — odezwał się doktor do Joanny — nie pozostaje mi nic więcej, jak życzyć pani snu spokojnego, wolnego od wszelkich widziadeł przykrych
— Dziękuję ci, doktorze.. Życzę zdrowia pańskiemu ojcu, a powracaj pan jak najprędzej.
— Jak tylko będę mógł...
Grzegorz uścisnął kolejno ręce Joanny i bankiera i wyszedł bardzo smutny i ze zwilgoconemi oczami, pod wpływem niewytłomaczonej jakiejś obawy i niepokoju.
Zdawało mu się, że jakąś cząstkę swej duszy pozostawia przy chorej. Udał się zaraz na stację kolei i nabył bilet klasy pierwszej do Paryża.
∗ ∗
∗ |
Koleje żelazne przywoziły coraz więcej ciekawych.
Hotel pod „Wielkim Jeleniem“ przepełniony był gośćmi.
Pani Lariole zaczęła sobie powtarzać melancholijnie, że za tanio okna powynajmowała.
Najmniejszy otwór, na którym bądź piętrze, znajdował amatorów, co płacili po trzy luidory od osoby.
Pewien Anglik zapłacił pięćset franków za maleńką mansardę w sąsiednim domu, a pani Lariol za stół i materac dla przepędzenia nocy, ofiarował dziesięć luidorów.
Proces narobił ogromnej wrzawy, chciwi niezdrowych wzruszeń chcieli koniecznie widzieć spadającą głowę tego dziwnego przestępcy, którego silna wola nie zachwiała się ani w czasie badań, ani na posiedzeniach sądu kryminalnego.
Właścicielka z pod „Wielkiego Jelenia“ traciła zmysły, nic nie wiedziała, komu odpowiadać, komu służyć.
Przeważnie przybywali paryżanie.
Melun wyglądał świątecznie.
Kilku z przybyłych podeszło przywitać się z Fabrycjuszem i małym baronem.
Rozmowy ich toczyły się wszystkie o jednym przedmiocie.
Każdy coś opowiadał o egzekucji i o niewinnym skazańcu, o jego dziwnie romantycznych zbrodniach z dziwnemi warjacjami i dziwniejszemi jeszcze komentarzami.
Zawiadomiono kompanją w tej chwili, że obiad podany.
Sam widok nakrycia pobudzał już apetyt. Z odkrytej wazy z zupą rakową rozchodził się zapach przyjemny.
Zajęli miejsca przy stole i zaczęli rozmowę przy pierwszej łyżce zupy. Wtem na podwórzu dał się słyszeć głośny hałas dzwoneczków. Panny zerwały się od stołu i zbliżyły się do okna.
— A! cóż za przepyszne konie! — krzyknęła Adela. — Chodźcie i patrzcie!... Przysięgam na głowę Pascala, że jest co widzieć!
Fabrycjusz i mały baron przystąpili do okna.
Na podwórze zajechał amerykan, zaprzężony w cztery przepyszne kare rumaki, ubrane w zaprzęgi z jasnej skóry, przy których wisiały czerwone, safjanowe pasy z grzechotkami.
Jakiś pięćdziesięcioletni dżentelman, o wystających policzkach i wielkich jasno blond faworytach, z ogromną lornetą, przewieszoną przez ramię zsiadał z wysokiego kozła.
Dwóch groomów w białych spodniach i botfortach, z założonemi na piersiach rękami, stanęło przed końmi.
Pascal de Landilly aż krzyknął z zachwytu.
A że Róża otworzyła drzwi, więc jej zapytał:
— Do kogo należy ten czarujący ekwipaż, piękna panienko.
— Do pewnego bogacza z Rosji, takiego bogacza, co ma dziesiątki tysięcy rubli dochodu na godzinę — odrzekła Róża — mieszka w pałacu o pięć czy sześć mil stąd i wynajął przed ośmiu dniami największy apartament na pierwszem piętrze, ażeby się przypatrzeć jutrzejszej egzekucji.
Zasiedli z powrotem do stołu.
— Fabrycjuszu — powiedziała, śmiejąc się Matylda — ty napewno posiadasz bogatego jakiego wuja, na którego możesz liczyć.
— Załóż się, to wygrasz, bo właśnie mam takiego wuja.
— Naprawdę?
— Wuja amerykańskiego?
— Prawdziwie amerykańskiego, bo tam się właśnie znajduje.
— Czemże jest ten twój wujaszek?
— Bankierem w Nowym Jorku.
— Bardzo ładne zajęcie. Bogaty?
— Ma pięć albo sześć miljonów przynajmniej.
— I jesteś jego bliskim siostrzeńcem?
— Najbliższym, bo jestem synem rodzonej jego siostry.
— Jeżeli tak, to jesteś jego prawnym sukcesorem.
— Jedynym.
— Wiele lat ma twój wuj?
— Sześćdziesiąt.
— Czy masz rzeczywiście nadzieje?
Fabrycjusz potrząsnął głową.
— Nie mam żadnych — odrzekł.
— Dlaczego?
— Bo mój wuj ożenił się powtórnie i ma córkę, chociaż ślub jego jest nieważnym, gdyż dotąd podobno nie ma pewności, czy jego żona pierwsza umarła, czy żyje.
— Jeżeli ślub jego potwierdzonym przez sądy nie zostanie — rzekł baron — to jest, jeżeli nie dostanie aktu zejścia swej pierwszej żony, to ty Fabrycjuszu, chociaż nie cały, to znaczną część otrzymasz majątku.
Mała Tinneta, pomocnica Róży, ukazała się w pokoju gabinetu, a w palcach trzymała bilet wizytowy.
— Cóż za dobry wiatr cię tu sprowadza? — zapytał Pascal.
— Wcale nie wiatr, proszę pana — odrzekła dziewczyna — to dla pana...
— Do mnie?...
— Tego nie mogę dokładnie wiedzieć.
— Czyżby to było do mnie? — odezwał się Fabrycjusz.
— Czy jest pomiędzy panami pan Fabrycjusz Leclére?
— Ja nim jestem — odezwał się Fabrycjusz.
— A no to więc do pana...
I młoda dziewczyna podała bilet Fabrycjuszowi. Ogromnie zaintrygowany, spojrzał na niego pospiesznie i zbladł jak chusta
Jednocześnie, kiedy twarz widocznie mu się mieniła, szeptał niewyraźnie:
— On tutaj!... w Melun!... w tym hotelu!... to niepodobna!
— Co to takiego? — zapytała Matylda — masz jak się nasz przewoźnik wyraził, rzetelną minę topielca.
— Moje dzieci! — zawołał Fabrycjusz — zdziwienie moje jest bardzo naturalne. Nigdy byście się nie domyślili nazwiska napisanego na tej karcie... Nazwisko to brzmi: Maurycy Delariviére...
— Cóż to za jeden — zapytał mały baron.
— To właśnie mój wuj amerykański.
— Wujaszek z Ameryki?
— We własnej swojej osobie.
— Rzeczywiście, że to traf szczególny — zauważyła Matylda.
— Zdumiewający! — powiedział Pascal.
Fabrycjusz zwrócił się do służącej.
— Kto ci oddał ten bilet? — zapytał.
— Jeden pan, co dziś raniutko zajechał do hotelu z chorą panią...
— Z chorą panią? — powtórzył młody człowiek.
— Tak panie, bardzo chora ta biedna pani. Była jak nieżywa i myślano nawet, że już nie odzyska przytomności.
Fabrycjusz coraz bardziej czuł się wzruszonym.
— Ale jakimże sposobem ten pan się dowiedział, iż ja tu jestem? — zapytał znowu.
— Prawdopodobnie przechodząc korytarzem, usłyszał pana przez drzwi — odrzekła służąca.
Fabrycjusz niecierpliwie wzruszył ramionami.
— Więc — ciągnęła dalej Tiennetta — ten pan oddał mi ten bilet, kazał mi się zapytać, czy który z panów nie nazywa się Fabrycjusz Leclére i dodał „Jeżeli jak mi się zdaje, ten pan znajduje się w gabinecie, powiedz mu, że sobie bardzo życzę, aby się ze mną zobaczył, jak tylko skończy obiad“.
— Pragnie się ze mną zobaczyć?
— Tak, proszę pana, zaraz po obiedzie.
Fabrycjusz wstał i rzucił na stół serwetkę.
— Idę natychmiast. Jedzcie, ja wkrótce powrócę. Awantura jest zanadto niespodziewana, ażebym nie miał się natychmiast postarać o rozwiązanie tej zagadki... Zaprowadź mnie, córeczko, do apartamentu pana Delariviére — powiedział, zwracając się do Tiennetty.
— Drugie piętro, pokoje numer siedem i osiem.
Młody człowiek opuścił gabinet i poszedł za służącą, pozostawiając kompanów bardzo zdziwionych i zaintrygowanych.
„Awantura“ tak samo jak Fabrycjuszowi wydawała im się bardzo dziwną. A w gruncie rzeczy była najprostsza.
Bankier, powracając do hotelu, po odniesieniu listów na pocztę i zabraniu z apteki lekarstwa, przepisanego przez Grzegorza Vernier, przechodził przez korytarz, kiedy doszedł jego uszu głos dobrze mu znany. Aż zadrżał.
Dla wyjaśnienia wątpliwości użył najprostszego sposobu.
W Paryżu i przy każdej innej okoliczności byłby nie zaczepił pierwszy swojego siostrzeńca, czekałby aż się z nim spotka przypadkiem, ale gorące stawienie się za nim Joanny przełamało lody, jakie go dzieliły od syna swojej siostry. Był gotów zapomnieć o całej przeszłości Fabrycjusza i uwierzyć w jego lepszą przyszłość; szczęśliwym by był, podając przyjacielską rękę temu kuzynkowi, którego miał wzbogacić.
Wstępując na schody drugiego piętra, Fabrycjusz pomyślał, co też jego wuj od niego żądać będzie.
— Oto te numery, proszę pana — powiedziała Tiennetta, wskazując drzwi.
Młody człowiek lekko zastukał.
Po paru sekundach drzwi się otworzyły i pan Delariviére stanął na progu.
— Więc się nie omyliłem, to ty byłeś — mówił, wyciągając ręce do siostrzeńca.
Fabrycjusz pochwycił te ręce i zaczął je całować z taką czułą serdecznością, że myliłby najpodejrzliwszego. Jednocześnie zaś głosem wzruszonym szeptał:
— Mój wuju! kochany wuju!... jakże szczęśliwy jestem, że cię widzę! Kiedy przed chwilą oddano mi bilet wuja, oczom własnym wierzyć nie chciałem. Zdawało mi się to niepodobieństwem. Wuj tutaj! w Melun?
— Tak mój przyjacielu i to nie sam w dodatku.
Fabrycjusz zrobił minę zdziwioną.
— Jakto? — zapytał.
— Chodź...
Bankier zaprowadził siostrzeńca do chorej.
Joanna siedziała na łóżku, obstawiona poduszkami. Podała również rękę młodemu człowiekowi, uśmiechając się nieśmiało.
Fabrycjusz ujął tę rękę, uścisnął ją z zimną grzecznością i składając ukłon wyszeptał:
— Pani...
— Nazywaj serdeczniej moją ukochaną Joannę — przerwał bankier — nazywaj ją ciotką. Przeszkoda, która nie zezwalała na ulegalizowanie naszych zaślubin istnieć przestała, mam na to nareszcie dowody. Wytłómaczę ci zaraz wszystko. Nim upłyną trzy miesiące związek nasz będzie zatwierdzony wobec Boga i ludzi.
Fabrycjusz zachwiał się.
Niespodziana wiadomość o zatwierdzeniu małżeństwa spadła na niego, jak piorun, niweczyła ostatnią jego słabą nadzieję.
Ale zebrał całą energję i pozostał spokojnym, ciesząc się w duszy z tego przynajmniej, że wuj nic nie usłyszał.
Spotkanie odbyło się bardzo przyjaźnie.
Może bankier wzruszony bezinteresownością tak wielką, wynagrodzi go i okaże się wspaniałomyślnym.
To przypuszczenie zachęciło go, aby do końca odegrać komedję.
— Przyjmijcie oboje najszczersze moje życzenia. Z prawdziwą radością patrzeć będę na upragnione wasze szczęście.
— Dziękuję ci, Fabrycjuszu — odezwała się przyciszonym głosem Joanna. — Dobrzem cię zatem sądziłam. Wiedziałam, że jesteś szlachetny.
— Ale cóż się stało? — zapytał z kolei siostrzeniec bankiera — że zamiast znajdować się w Nowym Jorku, zastaję panią tutaj, w pokoju hotelowym i to cierpiącą, bo poczułem ręce rozpalone?
Pan Delariviére opowiedział naprędce siostrzeńcowi to, o czem już wiedzą czytelnicy nasi.
— Pani postąpiła bardzo nieostrożnie! — wykrzyknął Fabrycjusz, a zwracając się do Joanny po wysłuchaniu opowiadania, dodał: — trzeba było zrobić tak, jak wuj doradzał, trzeba było pozostać przynajmniej z tydzień w Marsylji.
— Z pewnością zrobiłabym była rozsądnie — odrzekła młoda kobieta z prześlicznym uśmiechem. — Ale za to nie mielibyśmy przyjemności widzieć się w tej chwili... Zresztą za jakie trzy dni będę już zupełnie zdrową... Siły prędko powrócą.
— Nie ma co do tego wątpliwości — odezwał się z widoczną obawą pan Delariviére, widząc jak Joanna obciera czoło potem zroszone.
— Doktor uprzedził mnie, że tej nocy będę jeszcze miała gorączkę, ale zapewnił także, że to będzie atak ostatni. Czuję, że się zbliża.
— Nie będziemy ci zatem przeszkadzać.
— Będę się starała zasnąć. Zresztą ty i Fabrycjusz macie ochotę porozmawiać ze sobą...
— Tak... mamy dużo rzeczy do obgadania. Będziemy blisko ciebie, w sąsiednim pokoju... Jeżeli będziesz czego potrzebować, to mnie z łaski swej zawołaj.
— Nic mi nie potrzeba, tylko snu.
— Dowidzenia, kochana ciotko — odezwał się Fabrycjusz — do jutra...;
— Do jutra, dobry siostrzeńcze...
Młody człowiek pochylił się nad chorą i złożył na jej czole pełen uszanowania pocałunek.
Joanna zadrżała, przeciwnie bankier ucieszył się niezmiernie. Widział w tem pierwszy dowód szacunku i czułości, złożony jego małżonce... Niestety! był to także pocałunek Judasza!...
— Fabrycjusz dzięki Bogu nie jest już takim, jak był — pomyślał sobie pan Delariviére.
— Chodź — odezwał się bankier i poprowadził Fabrycjusza do swojego pokoju i zamknął drzwi za sobą. Po chwilowem milczeniu zapytał:
— Joanna zmieniła się bardzo od dwóch lat, nieprawda?
— Zmieniła?.. — powtórzył młody człowiek. — Nie, choroba wuju.. Fatyga tak długiej podróży, jakiej uległa chwilowo zmieniła jej rysy ale jest jak zawsze piękną!... Zachowała i swoje łagodne spojrzenia i swoją sympatyczną twarzyczkę i swój uprzejmy uśmiech...
— Biedna kobieta, co ona wycierpiała...
— Ślady tego cierpienia znikną bardzo prędko.
— Niebezpieczeństwo, dzięki Bogu minęło. No siadajże...
Fabrycjusz wziął krzesło.
— Chcę, abyśmy porozmawiali — rzekł pan Delariviére — pomówmy o tobie.
— Śledztwo, badanie z czynów i słów!... — pomyślał sobie młody człowiek — spodziewałem się tego.
— Jest temu dwa lata — zaczął bankier — jak straciłeś siedem ósmych ze swojego majątku. Przekonany zatem jestem, że dziś nic ci już nie pozostało. Czy mówię prawdę?
— Na nieszczęście tak jest, mój wuju.
— Z czego żyjesz?
Pytanie było krótkie, ale wyraźne.
Trzeba było albo odpowiedzieć szczerą prawdę, co było niepodobieństwem, albo wykręcić się w sposób prawdopodobny, nie obudzający podejrzeń w umyśle bankiera.
— Moje zajęcie teraźniejsze — odrzekł Fabrycjusz — nie daje mi zbyt świetnej pozycji socjalnej, ale odciąga mnie od tej egzystencji próżniaczej, jaką prowadziłem i tak zanadto długo. Zajmuję się interesami jednego z agentów, giełdowych, przyjaciela mojego.
— I to ci przynosi!...
— Bardzo mało... zaledwie tyle, ile potrzeba na życie...
— I utrzymujesz się z tego skromnego dochodu?
— Muszę... Postanowiłem sobie nie wydać ani jednego sous ponad to, co zarabiam. Nic nie pożyczam od nikogo... Jestem ubogi, ale niezależny.
— Czyż to ja ciebie słyszę? — zawołał pan Delariviére, zdumiony spokojem i przekonaniem, z jakiem siostrzeniec opowiadał mu te zdumiewające rzeczy.
— Tak, mój wuju, mnie słyszysz — odrzekł z uśmiechem Fabrycjusz, moja metamorfoza cię zadziwia, pojmuję to dobrze, ale po namyśle uznasz ją za logiczną. Uległem porywom młodości i wolności i zrobiłem bardzo źle, majątek mojej matki pochłonęło życie próżniacze. Dziś mam lat dwadzieścia siedm i czas się było ustatkować, czas było dolać wody do mego wina.
— Pijasz jednakże jeszcze czasami, skoro jesteś tu w towarzystwie dwóch dam, bardzo ładnych, jak mi mówiono...
— To przypadkiem jedynie...
— Masz już dosyć tego życia, w którem marnuje się tylko majątek i zdrowie.
— Oj! z pewnością, że mam go dosyć: — odrzekł z westchnieniem młody człowiek. — Żałuję bardzo, że nie miałem tyle rozumu i siły nad sobą, żeby się go wyrzec wcześniej.
— Szczęśliwy jestem, że tego żałujesz... Bo chociaż nie okupisz przeszłości, to przynajmniej możesz zdobyć przyszłość szczęśliwą. Pragnę szczerze uwierzyć w twoje nawrócenie.
— Niechaj wuj nie wątpi o niem...
— Ale — dodał pan Delariviére, uśmiechając się przyjaźnie — nie spełniłbym swojego wujowskiego obowiązku, gdybym ci nie wypowiedział krótkiej od serca nauki. Potrzeba szanować tradycje! Błędy twojej młodości tłómaczyć można tą samą młodością... Popuszczono ci cugli za wiele. Uległeś ponętom życia, a niejeden na twojem miejscu zrobiłby tak samo... Moja kochana Joanna, która dziś rano broniła zapalczywie twojej sprawy, zwracała mi uwagę na to wszystko... Na nieszczęście twoje dobre postanowienia przyszły za późno trochę. Chciałbym cię był widzieć takim przed ośmioma laty... Byłbym cię zabrał ze sobą do Nowego Jorku. Byłbyś został moim wspólnikiem, byłbyś nie potrzebował teraz pracować, byłbyś szczęśliwy i bogaty.
— Czy wuj myśli porzucić interes? — zawołał Fabrycjusz.
— Już to postanowiłem...
— Zlikwidujesz dom bankierski?
— Zacząłem go już likwidować...
— W twoim wieku?
— Mam lat sześćdziesiąt, mój drogi...
— To jeszcze nie starość przecie!... Z twojem doświadczeniem, z twoją zręcznością łatwo by ci przyszło podwoić twój majątek.
— Jestem o tem przekonany, ale po co mi to? Zresztą mylisz się, Fabrycjuszu... ja jestem już stary... Przyjrzyjno mi się tylko... włosy mam zupełnie białe, czoło pomarszczone. Kłopoty i praca pochyliły mi ramiona, zmordowałem się, mój chłopcze, potrzebuję wypoczynku po długiej i ciężkiej pracy...
— A czy nie mógłby wuj oddać interesu w ręce jakiego uczciwego człowieka, a sam tylko doglądać i radzić?
— Dotąd brakowało mi takiego człowieka. Potrzeba zręcznego bardzo marynarza do kierowania tak wielkim okrętem.
— To prawda...
— Zresztą powtarzam, że pragnę zupełnego spoczynku, bo już na niego zasłużyłem... Gdyby Joanna nie była cierpiącą, przyszłość moja byłaby bez chmurki. Z kilku słów, jakie ci przed chwilą powiedziałem, wiesz, że moje położenie się zmieni... Niegodna istota, co nosiła moje nazwisko, umarła już przed ośmnastu laty. Za dwa lub trzy miesiące związek mój z Joanną, według ustaw francuskich, będzie zatwierdzony i Edma uznana za mą prawą córkę.
Że postanowienie pana Delariviére było niezłomne, było to aż nadto widocznem. Radził się swego siostrzeńca dla formy tylko.
Fabrycjusz nie łudził się w tym względzie i pomimo zimnego potu, co mu występował na skronie, wykrzyknął z wyrazem prawie uwielbienia, ściskając ręce wujaszkowi:
— Czy ja ci to pochwalam, mój wuju? Spodziewam się, że mi uczynisz ten zaszczyt i nie zechcesz wątpić o tem... Któżby ci tego nie pochwalił, mój wuju — mówił dalej Fabrycjusz. — Postępujesz jak człowiek prawy, to też z całego serca szanuję tak szlachetny postępek z twojej strony.
Pan Delariviére nie ukrywał żywego wzruszenia, jakie mu słowa te sprawiły.
— Czynisz mnie bardzo szczęśliwym — rzekł, ściskając z kolei ręce swojego siostrzeńca. — Widzę, że jesteś dzielnym chłopakiem, skoro nie pomyślałeś ani na chwilę o tem, że zatwierdzenie mojego małżeństwa i uprawnienie mej córki, mogą ci w przyszłości wyrządzić ogromną krzywdę, unieważniając prawa twoje do sukcesji po mnie.
— Dobrze mnie sądzisz, wuju — odrzekł młody człowiek — przysięgam ci, że taka ohydna myśl ani mi nawet nie przeszła przez głowę... Żyjcie jak najdłużej i niech wasze szczęście będzie niewzruszone, oto najszczersze moje życzenie.
Co do twojego majątku, mój wuju, tak uczciwie zapracowanego, nie mam do niego najmniejszej zgoła pretensji!...
— No, to skoro tak, moje kochane dziecię, to dowiedzże się, że pomyślałem i o twojej przyszłości. Skoro ja jestem szczęśliwym, to chcę, ażebyś i ty nim był także... I dam ci tego dowody.
Bankier się zatrzymał.
Fabrycjusz czekał, jak na rozpalonych węglach, rezultatu komedji, którą tak umiejętnie odgrywał, ale miał tyle mocy nad sobą, że nie dał wcale tego poznać.
— Otwórz mi swoje serce z otwartością, która ci honor przynosi — mówił znowu bankier — i odpowiedz mi bez wahania, czy na zawsze zerwałeś już z dawnem życiem?
— Tak, mój wuju.
— Czy czułbyś się dosyć silnym, przewracać złoto pełnemi garściami i oprzeć się pokusom, których dawniej zwalczać nie potrafiłeś?
— Egzystencja, jaką mi wuj przypomina, jest poprostu wstrętną. Nie pojmuję już takiego życia... Wstydzę się za nie i nic by mnie już teraz nie zwróciło na te drogi.
— Zupełnie pewnym jesteś siebie?
— Tak, mój wuju, najzupełniej jestem pewny.
— Czyli, że czujesz dosyć, jak to po prostu powiadają ołowiu w głowie i rozsądku w umyśle, ażeby przyjąć na siebie odpowiedzialność w bardzo ważnej sprawie?...
— Czuję się dosyć silnym, aby zmazać przeszłość pełną błędu i szaleństw, dzięki której utraciłem cały swój majątek, ale która, zapewniam cię wuju, nie naruszyła mego honoru...
— A praca cię nie przestrasza?...
— Praca ma dla mnie dziś taki urok, jak dawniej przyjemności.
— Chwała Bogu! — wykrzyknął pan Delariviére... Znalazłem człowieka, jakiego mi było potrzeba, a ten człowiek jest jedynym moim krewnym, synem mojej ukochanej siostry! Słuchaj mnie, moje dziecię...
Fabrycjusz coraz więcej był zaciekawiony, co to mu bankier powie takiego... Co to będzie za przyszłość, jaką przed nim odkryje?.. Może bardzo świetna?.. Odezwał się też wzruszonym głosem:
— Słucham cię, mój wuju, i jeden Bóg wie, z jak głęboką uwagą, z jakiem głębokiem wzruszeniem.
Pan Delariviére zatrzymał się chwilkę, jakby zbierał myśli, nakoniec rzekł:
— Dziś rano zobaczywszy moją ukochaną Joannę dotkniętą tak gwałtownie — bo kilka godzin była w wielkiem niebezpieczeństwie — po raz pierwszy zastanowiłem się nad niestałością życia i przeląkłem się śmierci, nie tyle dla mnie, co dla dwóch ukochanych istot, do których należę duszą całą... Powiedziałem sobie, że jaki pierwszy lepszy atak, jakie pierwsze lepsze uderzenie krwi do głowy, może mnie razić, jak piorun... Zapytywałem się siebie, coby się stało z matką i córką, jeżeli umarłbym przed zatwierdzeniem przez prawo naszego: małżeństwa... Przeklinałem swoją długą obojętność i zrobiłem testament.
— Testament! — potwierdził machinalnie Fabrycjusz.
— Zadziwia cię, że tak długo się z tem ociągałem?... Co chcesz, to tak się zwykle dzieje! Mamy się za nieśmiertelnych.. zapominamy się... odkładamy zawsze na jutro... Nagle nadchodzi niespodziewana katastrofa i umiera się w rozpaczy, że się uczyniło nieszczęśliwymi tych, których się najbardziej kochało.
Po chwilowym przestanku pan Delariviére ciągnął dalej:
— W tym ostatecznym akcie, mającym zabezpieczyć los Joanny i Edmy, gdybym umarł przed zatwierdzeniem naszego ślubu, ciebie także nie ominąłem.
Fabrycjusz zadrżał od stóp do głów, ale nie wymówił ani słowa, na twarzy tylko odbił mu się wyraz wdzięczności.
— Surowo sądziłem twoje wybryki — ciągnął bankier — może zanadto nawet surowo, ale byliśmy połączeni węzłami krwi; kochałem cię, pomimo twoich szaleństw i twojego prowadzenia i nigdy nie pozwoliłbym na to, abyś miał nędzę na starość.
Mówiąc to, pan Delariviére wyjął pugilares.
Wydobył duplikat testamentu, rozłożył go drżącą ręką, a wskazawszy palcem na paragraf, gdzie była mowa o siostrzeńcu, przysunął mu papier przed oczy i powiedział:
— Spojrzyj!
Niezmierna radość opanowała duszę Fabrycjusza, ale tak samo powstrzymał radość, jak powstrzymywał swoje obawy. Błyski jego oczu mogłyby zdradzić jego myśli i zniweczyć w jednej chwili wrażenie, jakie wywołał swoją umiejętną hipokryzją. Zagasił też płomienne spojrzenia, a odwracając głowę i odsuwając testament, odpowiedział spokojnie:
— Nie, kochany wuju, ja nie chcę nic widzieć... Czyż potrzebuję nowego dowodu, wspaniałomyślności i czułości? Co mnie obchodzi cyfra wypisana w twoim testamencie?... Jakakolwiek jest część, jaką raczyłeś mi wyznaczyć, za dużo dla mnie zrobiłeś! Twój cały majątek należy się mojej ciotce Joannie i mojej kuzynce Edmie...
Zręczny oszust kombinował swoją rolę; jak aktor emeryt kalkuluje i stopniuje swoje efekta.
Bankier wzruszony tą nadzwyczajną delikatnością, rzekł:
— Twoja ciotka i twoja kuzynka nie zubożeją przez ten podział... ja jestem bogaty... bardzo bogaty...
— Wiem o tem, kochany wuju.
— Na wiele też obliczasz mój majątek?..
— Na cztery albo pięć miljonów może..
Pan Delariviére uśmiechnął się, pokręcając głową.
— Czy omyliłem się? — zapytał Fabrycjusz.
— Tak, moje dziecko, dalekim jesteś od prawdy... posiadam conajmniej dwanaście miljonów.
Usłyszawszy tę cyfrę Fabrycjusz przestał być panem siebie.
— Dwanaście miljonów! — wykrzyknął z nieopisanym akcentem. — Dwanaście miljonów! Czyż to możebne?
— Możebne i pewne... i to jest także pewnem w tym testamencie, w tych trzech wierszach, których nie chciałeś przeczytać, że zapisałem na twoją korzyść trzecią część tej sumy.
Fabrycjusz pobladł bardziej jeszcze, niż wtedy kiedy mu Tiennetta podała bilet bankiera. Serce jego skakało w piersiach jak ptak, co chce się wydobyć z klatki.
— Trzecią część dla mnie?... — szeptał. — Dla mnie cztery miljony?...
— Tak, dla ciebie... dla ciebie.
— Ależ to za dużo, za bardzo dużo!
— Pozwól mi dokończyć. Spodziewam się żyć jeszcze długie lata i naturalnie ten testament unieważni moje małżeństwo, ale ty na tem nic nie stracisz. Twoja ciotka, która wie, co dla ciebie zrobiłem, która pochwala w zupełności powziętą szczęśliwą myśl, życzy sobie, ażeby w dzień zatwierdzenia naszego ślubu te cztery miljony były ci w całości doręczone. Pochwaliłem to natchnienie jej serca i tak się też stanie.
— O! serce szlachetne!... dusza prawdziwie wzniosła! — wykrzyknął Fabrycjusz, przykładając chustkę do oczu, dla otarcia łez.
Ten napływ łez spowodowany był po prostu wstrząśnieniem nerwowem i nie pochodził wcale z wdzięczności dla wuja.
Pan Delariviére dał się jednak oszukać.
— Tak, tak! — szeptał — prawdę powiedziałeś, to złote serce, to dusza wybrana! Kochana moja Joanna!... a ja o mało jej nie utraciłem!... O! żeby Pan Bóg pozwolił mi umrzeć przed nią!...
I wzruszony niezmiernie, oparł głowę na ramieniu Fabrycjusza i wybuchnął głośnym płaczem.
Po tym uczuciowym kryzysie nastąpiło chwilowe milczenie. Pan Delariviére przerwał je pierwszy.
— To już zatem ułożone i skończone — rzekł — mam ci jednak zrobić jeszcze pewną propozycję i zdziwiłbym się bardzo, gdyby cię nie ucieszyła!
— O! kochany wuju, z góry ją przyjmuję.
— Czy jest coś, albo ktoś, coby cię zatrzymywał w Paryżu?
— Nie wuju!
— W takim razie nic ci nie przeszkodzi pojechać z nami do Ameryki, gdzie powracamy jeszcze na rok, skoro osiągniemy cel naszej podróży. Tym celem jest odebranie Edmy z pensjonatu, w którym przebywa od dzieciństwa. Jest już w wieku, w którym czas powrócić pod dach rodzicielski. Potrzebujemy wynagrodzić sobie nasze długie rozłączenie i cieszyć się nakoniec naszem dziecięciem. W Nowym Jorku obeznam cię z biegiem interesów i wyrzeknę się myśli zlikwidowania mojego domu bankierskiego, a ciebie postawię na jego czele, jako mego reprezentanta i wspólnika. Cóż na to powiesz?
— Wdzięczność więzi mi słowa w ustach... Ja twoim reprezentantem... wspólnikiem...
— No tak. Pozostawisz swoje cztery miljony w interesie i przy mojej radzie, a swojej usilnej pracy i inteligencji, nie będziesz potrzebował długo czekać na podwojenie swoich kapitałów. Ożenisz się, weźmiesz sobie ładną i dobrą żonę, dochowasz się pięknych dzieci i po szalonej młodości a pracowitym wieku w pełni sił, doczekasz się szczęśliwej i poważnej starości. Zgadzasz się na to?
Fabrycjusz, jak wszyscy ludzie silnej woli, nie dowierzał sam sobie. Obawiał się, albo nadto zimnym, albo nadto przesadzonym się okazać. To też za całą odpowiedź rzucił się w objęcia wuja, aby zapłakaną twarz ukryć na jego piersiach.
Milczenie było naturalnie daleko od słów wymowniejsze.
— Tak więc — odezwał się po chwili bankier — i to już postanowione?...
— Otwierasz mi, kochany wuju, wrota do przyszłości, o jakiej we śnie nawet marzyć nie mogłem, i na którą wcale nie zasłużyłem; że jestem najszczęśliwszym, to fakt, że będę najwdzięczniejszym bodaj z ludzi o tem przekonam cię drogi wuju...
Nie wątpię mój chłopaku! No, pocałuj mnie i powróć do swojego przyjaciela i jego przyjaciółek. Muszę ci wszakże powiedzieć, że mam nieszczególne wyobrażenie o tej trójce.
— Dlaczego, wuju?...
— Po prostu dlatego, że przybyli tutaj po to, aby asystować tak okropnemu widowisku... Patrzeć na spadającą głowę i tryskającą krew!.. Smutna to ciekawość... niezdrowa i źle wróżąca!...
— Jestem tego samego zdania, mój wuju i z pewnością nie będę w stanie patrzeć na ten ponury dramat.
— Pochwalam ci to bardzo... Kiedy myślisz wracać do Paryża?
— Jutro jednym z pierwszych pociągów...
— Czy przez cały dzień wolnym bĘdziesz?
— Jeżeli wuj życzy sobie...
— Pragnę tego bardzo.
Przejdę do mojego pryncypała i powiem mu, ażeby na mnie nie liczył.
— Zawiadomisz go jednocześnie, że go stanowczo opuszczasz...
— Dobrze... jeżeli sobie wuj życzy.
— Pojedziemy razem, spotkamy się następnie w oznaczonem miejscu i udamy się obaj do Saint-Maude, odebrać z pensji Edmę... Teraz cię przepraszam. Wzruszenia całodzienne zmordowały mnie straszliwie... Zobaczę, czy ciotka śpi i sam się położę na kilka godzin... Bardzo tego potrzebuję... Do widzenia, moje dziecię... do jutra...
Fabrycjusz wyszedł uścisnąwszy raz jeszcze rękę wuja, a pan Delariviére przeszedł do pokoju Joanny.
Była już godzina dziesiąta wieczorem.
Młoda kobieta spała snem spokojnym, ale doktor Vernier przewidział gorączkę, był więc bankier o to spokojnym... Rzeczywiście tak jak mówił do Fabrycjusza, upadał ze znużenia... Gwałtownie potrzebował odpoczynku. Pocałował delikatnie zwilżone czoło i rozpalone policzki ukochanej
kobiety, powrócił do swojego pokoju i w ubraniu rzucił się na łóżko, szepcąc: Jeżeli Joanna przebudzi się w nocy i zawoła na mnie, będę gotów na pierwsze jej wezwanie.
Zasnął w tej chwili głęboko.
Ktoby widział Fabrycjusza, wychodzącego z pokoju wuja, wziąłby go za człowieka pijanego. Teraz, kiedy nie potrzebował już czuwać nad swojem zachowaniem się i wyrazem twarzy, jego skrępowane muskuły nagle się rozciągnęły, nastąpiła reakcja i osłabł tak, że aby utrzymać się na nogach musiał chwycić się poręczy. Inaczej mógłby był spaść ze schodów. Ręce mu drżały, zimny pot występował mu na skronie.
— Dwanaście miljonów!... — mruczał, wpatrując się w przestrzeń błędnemi oczyma, i zdawało mu się, że widzi koło siebie rulony złote i pakiety biletów bankowych. — Dwanaście miljonów... ma dwanaście miljonów... ma dwanaście miljonów, a mnie przeznacza tylko cztery miljony... dla mnie... jedynego swego krewnego, dla mnie, który odziedziczyłbym ten cały majątek, gdyby nie te dwie jakieś baby! Dwanaście miljonów! Gdybym je posiadał, cóżby to była za egzystencja wspaniała, co za prześliczne życie!.. Możnaby zapewnić sobie wszystkie przyjemności... otoczyć się całym przepychem... Z dwunastoma miljonami byłbym królem świata!... Pozyskałbym trochę siły.
Schodził wolno ze schodów, a przed błyszczącemi oczyma migotała mu ciągle zaklęta cyfra, usta zaś powtarzały bezustannie: dwanaście miljonów!... dwanaście miljonó!L... Na dole zatrzymał się. Drzwi od korytarza, wychodzące na dziedziniec były otwarte. Chłodne wieczorne powietrze powiało mu na rozpalone czoło i rozproszyło ten rodzaj upojenia, tę gorączkę złota, która nim zawładnęła. Wesołe wybuchy śmiechu doleciały jego uszu, upamiętał się ostatecznie, odzyskał władzę nad sobą i przypomniał sobie, że pozostawił w gabinecie Pascala i dwie kobiety.
Mały baron, Matylda i Adela de Cèvrac, właściwie Gerlache, przepędzili czas wesoło, popijając szampana pani Lariol. Wesołym okrzykiem powitali Fabrycjusza.
— Kazałem wam trochę za długo na siebie czekać... nieprawdaż, moi drodzy — powiedział, wchodząc. — Wujaszek: wybacza mi moje błędy i zabiera mnie ze sobą.
— Jako wspólnika? — zapytała, Matylda.
— Jako sekretarza... Co nie jest jedno i to samo.
— Sekretarza?
— I przyjmujesz?
— Muszę... goły jestem... co mam robić...
— Moje dzieci — wykrzyknęła Matylda — nasz przyjaciel kłamie przed nami! Ja go znam... Coś się u niego święci... No, Fabrycjuszu, gadaj... Co to takiego?...
— Bagatelka... Wuj płaci moje długi, a wiecie że mam ich dosyć...
— No, to rozumiem... — mruknął baron, — jak się tylko zapłaci stare, będzie można zaciągać nowe. A gdzież sukcesja? A cóż umierająca dama, ciocia?...
— Wyszła już zupełnie z chwilowej choroby — odrzekł Fabrycjusz. — Od jutra rana żegnaj wolności. Wuj mnie pod swoje skrzydła zabiera.
Fabrycjusz, jakeśmy to widzieli, kłamał przed swojem towarzystwem, tak jak przed chwilą kłamał przed panem Delariviére. Miał ważne powody, aby ukryć przed światem zamiary wuja — szło mu też bardzo o to, ażeby nikt nie wiedział w jak świetnych warunkach będzie opuszczał Paryż.
Wrzawa zaczęła cichnąć po trochu, nakoniec w mieście i w hotelu zapanowała cisza. Ciekawi, zwabieni jutrzejszą egzekucją i ci co się znajdowali w hotelu pod Jeleniem, pomieścili się jak mogli po wszystkich kątach, na kanapie, na fotelach, na bilardach, na stołach, na krzesłach wreszcie.
Było wpół do dwunastej. Poczciwe miesteczko Melun w pierwszym śnie się pogrążyło. Nad brzegiem Sekwany świeciło się jeszcze w oprawnych w ołów szybach eleganckiej willi, którą zapewne czytelnicy nasi zapamiętali. W tem mieszkaniu, okrytem przez zbrodnię żałobą, czuwała młoda dziewczyna.
Paula Baltus dowiedziała się przed paru godzinami, że morderca jej brata wstąpi jutro raniutko na stopnie szafotu. Ta wiadomość, lubo nie nowa bynajmniej, odnowiła jej boleść i rozkrwawiła niezagojoną ranę. Od chwili zamknięcia rozpraw sądowych, na których musiała być obecną, by odpowiadać na pytania prezydującego, nie można powiedzieć, że się przyzwyczaiła do rozpaczliwej pustki, jaką nikczemne ręce dokoła niej uczyniły, ale się jej poddała.
Nie przypuszczała, aby potrafiła zapomnieć... starała się więc zagłuszyć przynajmniej.. I oto nagle wszystkie fazy okrutnego dramatu odżyły w jej umyśle z przerażającą dokładnością, tak jak wtedy nadedniem, po nocy, podczas której spełnioną została zbrodnia, widziała martwe ciało brata, rozciągnięte na zakrwawionym śniegu, z przeszytą kulami piersią.
Bo też Fryderyki Paula kochali się tą serdeczną miłością, jaką uczuwają dla siebie tylko brat i siostra, sieroty od dzieciństwa, żyjące jedno przy drugiem, idące ręka w rękę i nie rozłączające się nigdy.
Fryderyk kochał Paulinę nad wszystko w świecie, Paula uwielbiała Fryderyka.
Trzy kule rewolwerowe zniweczyły na zawsze tę czułość i to szczęście.
Fryderyk dochodził lat ośmastu, a Paula trzynastu, gdy odumarli rodzice. Posiadali majątek znaczny. Młody człowiek, obdarzony umysłem poważnym i wielkim zmysłem praktycznym, został usamowolniony przez radę familijną i oddał się edukacji siostry, dla której pozostał teraz jedynym przewodnikiem i podporą. Zajęty cały spełnieniem tego słodkiego obowiązku, nie myślał o małżeństwie, nie czuł pociągu do tych łatwych przyjemnostek, za któremi młodzież ugania się tak chciwie, a o które byłoby mu niezmiernie łatwo.
Brat i siostra, jak rok długi, zamieszkiwali prześliczną willę w sąsiedztwie Melun, a w Paryżu bywali na bardzo krótko. Paula przywykła do tego spokojnego, słodkiego wiejskiego życia i nie znajdowała go wcale monotonnem. W rzadkich bardzo okazjach Fryderyk wprowadzał siostrę w świat stołeczny, do dawnych znajomych rodziny. Młoda dziewczyna zachwycała wszystkich swą nadzwyczajną pięknością, nieporównanym wdziękiem i ujmującą prostotą, ale wpośród tego błyszczącego, wesołego tłumu doświadczała pewnego przymusu; w świetnych salonach tęskniła za zameczkiem nad brzegiem Sekwany, bo tam tylko oddychała swobodnie, bo tam tylko była zupełnie szczęśliwą.
Na jednem z przyjęć o jakich wspominamy, Fabrycjusz Leclére przedstawionym został Pauli, dlatego też kłaniał się stojącej na tarasie, kiedy przepływał czołnem obok willi.
Nie potrzeba wspominać nawet, że żadne głębsze wrażenie nie pozostało w umyśle panny Baltus po tej prezentacji, potrzeba jednak zaznaczyć, że Fabrycjusz ze swoją powierzchownością, przystojną twarzą, na której znać było ślady znużenia i niewymuszoną elegancją, więcej się jej podobał, niż wymuskani, wydekoltowani eleganci, co jak motylki wokoło niej brzęczeli, bardziej może dwoma miljonami, niż jej wielkiemi, ciemnemi oczami, pąsowemi usteczkami i czarnemi włosami nęceni. Ci wydawali jej się śmiesznymi i nudzili do najwyższego stopnia.
Żyjąc ciągle obok brata, Paula przyzwyczaiła się mówić i myśleć jak on, z zupełną otwartością. Brzydziła się kłamstwem. Miłosierdzia nie uważała za cnotę, ale za obowiązek, przed którym: nie wolno się bogatemu uchylać. Wszyscy też biedni, wszyscy nieszczęśliwi z całej okolicy znali ją dobrze i nazywali swoim aniołem. Dawała dużo i wiedziała jak dawać. Pomoc, jaką zostawiała za każdą swoją wizytą po nędznych lepiankach, była więcej niż jałmużną, bo była pocieszeniem. Ale jeżeli młoda dziewczyna odznaczała się nadzwyczajną słodyczą i dobroczynnością, to posiadała jednocześnie nadzwyczaj silną wolę i nieporównane męstwo moralne.
Tragiczna śmierć Fryderyka była powodem nagłej pustki zarówno w jej sercu jak i w domu. Samotność teraz wydawała się jej prawdziwie okropną, boleść nieukojoną zwiększały nudy śmiertelne. Kiedy jej doniesiono o bliskim rozwiązaniu dramatu, którego ofiarą stał się brat ukochany, wielkie łzy popłynęły z jej oczu.
Ze sercem, przepełnionem goryczą, poszła wolno do pokoju, którego okiennice ciągle teraz były zamknięte i w którym dzień i noc paliła się lampka srebrna, zawieszona u sufitu na trzech srebrnych łańcuszkach. Był to pokój Fryderyka i tu go przyniesiono po śmierci. Paula drżącą ręką otworzyła drzwi, zatrzymała się na progu i zaczęła głośno płakać, po chwili weszła i padła na kolana przed portretem brata. Ze złożonemi rękami przed tą podobizną, której szlachetne a dumne rysy, łagodne spojrzenie i miły uśmiech przypominały wszystkie radości dzieciństwa, dostała silnego ataku nerwowego, rozpaczała, przyzywała cienie zamordowanego, przemawiała najczulszemi słowami, jak gdyby martwe płótno mogło ją słyszeć, jakby jej było w możności odpowiadać...
Fox, chart wielki, popielaty, wierny ongi przyjaciel Fryderyka, wsunął się za Paulą niedostrzeżenie. Słysząc płacz i jęki swojej pani, inteligentne zwierzę zawyło głośno, a ponura ta skarga, odbiła się jak echo śmierci w ciszy nocnej.
— O! mój bracie — wykrzyknęła Paula, bliska obłąkania. — Co ty zrobiłeś temu nędznikowi, że cię tak podle zamordował? Nie!.. ty nic mu nie zrobiłeś. Odebrał ci życie dlatego, aby cię obrabować!...
Nagle zatrzymała się, jakby uderzona jakąś myślą i mówiła dalej:
— Aby cię obrabować?.. Ciebie, który miałeś zawsze woreczek otwarty i rękę gotową do dawania! To niepodobna!.. Przyczyną zbrodni była nienawiść i zemsta, ale nie kradzież...
Znowu się zatrzymała i z okiem błędnem, jakby nieprzytomna, powtarzała:
— Zemsta? nienawiść?... Ale któż mógł cię nienawidzieć? Kto chciał się zemścić nad tobą, który nikogo nie obrażałeś?... Nie, to nie nienawiść, to nie zemsta! A więc cóż takiego? Co za przyczynę mógł mieć ten zbir, którego sprawiedliwość skazała, a który się zaprzysięga, że jest niewinnym? Niewinny, a znaleziono przy nim dowody zbrodni... pugilares przeszyty kulą... A jednakże ten człowiek utrzymywał, przysięgał, że jakiś nieznajomy dał mu ten pugilares!... A gdyby to było prawdą?... Sędziowie skazali... Ale sędziowie mylą się czasami. Nie!... to niepodobna tego przypuścić... Omyłka byłaby okropną... Nie, nie!... Oni słusznie skazali nędznika. Dlaczego nie chce wyjawić swego nazwiska, dlaczego osłania się tajemnicą?... Skąd się wziął? gdzie szedł? Zapewne zaprzysiągł, że nie wyda swojego wspólnika, bo z pewnością nie działał sam... Jest wspólnik jakiś... mój instynkt mi to powiada i ten wspólnik jest najwinniejszym.
Paula Baltus podniosła się żywo, jakby ją co poruszyło i wpatrując się w portret Fryderyka, mówiła głosem ponurym, który się stawał coraz głośniejszym:
— Tyś go widział, mój bracie, tyś widział tego mordercę! tyś go znał... możesz go wymienić... powiedz mi... odpowiadaj... czekam.
Załamała znowu ręce i zawołała z niecierpliwością:
— Ależ nie... ty nie możesz mi odpowiedzieć... tyś nieżywy... twoje usta są na zawsze zamknięte... No, to ja sama będę działać. Jeżeli jest wspólnik, jak się domyślam, jak jestem tego pewną, zrobię, czego sprawiedliwość zrobić nie potrafiła... Wytropię niegodziwca, wynajdę go i wyprowadzę z ciemności, w której się ukrywa. Przysięgam przed Bogiem, że go wykryję, przysięgam przed Bogiem, że się pomszczę!...
Rozegzaltowana z oczami pełnemi ognia i rozdętemi nozdrzami, z wyciągniętą groźnie prawą ręką podobną była do Nemezis do bogini zemsty. Taki stan wzburzenia fizycznego i moralnego nie mógł trwać długo.
Łzy zastąpiły błyskawicę w ciemnych źrenicach młodej dziewczyny. Rysy traciły dziki wyraz. Panna Baltus osunęła się na krzesło, nawprost portretu brata, pogrążyła się na nowo w cichej boleści i pocichutku zaczęła się modlić za duszę ukochaną.
∗
∗ ∗ |
Wybiła godzina długa po pólnocy. Na wielkim placu w Melun stała już gromadka ciekawych. Po trochu zaczęły się też otwierać okna i zaczęły się ukazywać zaspane twarze, dla zobaczenia jaka pogoda.
Tłum zwiększał się z każdą chwilą. Poformowały się grupy i słychać było pomieszane głosy. Tysiące dowcipów krzyżowało się w urywanych rozmowach.
— To jeszcze chyba nie dzisiaj — odezwał się ktoś z tłumu.
— Właśnie, że z pewnością dzisiaj — odpowiedział drugi.
— A skądże wiesz o tem?
— Byłem na stacji kolejowej zaraz po północy. Przy mnie przyszedł specjalny pociąg, którym przywieziono kata i gilotynę. Więc napewno dziś rano.
— Zresztą — dodał trzeci — nie mogą odkładać, bo termin już upłynął.
I na całej przestrzeni placu prowadzono rozmowy w tym samym rodzaju, a często bez sensu. Upłynęła jeszcze godzina. Tłum był już teraz ogromny. Gromady obywateli miasta, robotników, włościan z okolicy, napływały ze wszystkich ulic.
Dachy pokrywały się ludźmi, wielu czepiało się gzymsów szczytów, nie wahając się narazić własnych kości dla zobaczenia okropnego dramatu. Patrycjuszki rzymskie znajdowały przyjemność w przypatrywaniu się walce gladjatorów. Piękne andaluzjanki mdleją na widok krwi płynącej w cyrku pod rogami byków, albo szpady rocadora. Odcięta głowa, spadająca do kosza jest widowiskiem, pożądanym przez motłoch wszelkich narodów.
— Więc apelacja została odrzuconą? — pytał jakiś chłop, po którym łatwo było poznać ogrodnika podmiejskiego.
— Nie było wcale apelacji i odwołanie się do łaski było zupełnie nieważne odrzekł mieszczuch jakiś.
— A dlaczego?
— Bo skazany, mimo nalegań adwokata, nie chciał nic podpisywać.
— A to dopiero! — wykrzyknął wieśniak — dziwny to jakiś człowiek, któremu tak nic a nic nie chodzi o życie.
— Nie chciał się zupełnie bronić! — odezwał się trzeci ciekawski, który się wsunął pomiędzy rozmawiających, dzięki sile swych łokci.
— Kto to może być jednak ten człowiek?
— Niezawodnie to jakiś eks-komunista, skazany przez sąd wojenny. Ukrywa nazwisko z obawy, aby go nie rozstrzelano.
— To wcale dowcipnie powiedziane! Z obawy, aby go nie rozstrzelano, pozwala sobie głowę ucinać... to tak samo, jakby się kto rzucał do wody dla tego, iżby się przed deszczem schować.
Głośnemi wybuchami śmiechu przyjęto tę uwagę, bo jej logika była naprawdę niewzruszona.
— Ja słyszałem — odezwał się znowu jakiś inny z ciekawych — że osobistość, o której mowa, należała do wyższego towarzystwa i uparcie milczy dlatego, żeby nie skompromitować rodziny.
— I to być może!
Jakiś udekorowany, z tęgą miną jegomość, który się znajdował w tłumie i od kilku chwil wzruszał tylko ramionami, wykrzyknął nagle:
Wszystkie te historje to babskie tylko gadanie. Skazany jest mordercą i najzupełniej zasłużył na szafot.
— Wielu jednakże przypuszcza, że nie jest tak winnym, jak się wydaje.
— Cóż znowu! wszystko go oskarża! wszystko go potępia!
— Zresztą sprawiedliwość nie myli się nigdy.
— E, gadanie! a kurjer z Luzin!
— Stara historja, i także dokładnie nie znana.
— Niech będzie stara, ale jest dowodem pomyłek sądowych. O było ich, było dziwnie sporo! Ja jestem zdania, że nieszczęśliwy, którego mają ścinać, posiada jakąś tajemnicę i dla zachowania tej tajemnicy, nie chce wyjawić swojego nazwiska. I myślę, że jedynie upór jest przyczyną jego zguby i utrzymuję, wobec tego niepojętego uporu, nie powinni go byli skazywać na śmierć, ale czekać jeszcze i szukać. Lepiej zostawić przy życiu winnego, aniżeli gilotynować niewinnego.
Kilka osób pochwaliło to rozumowanie, kilka innych potępiło. W tej chwili dał się słyszeć daleki turkot powozu i odgłos kopyt końskich rozlegał się po bruku. Wszystkich oczy zwróciły się w stronę skąd odgłos pochodził.
Złowrogie światło zajaśniało nad tłumem. Światło to pochodziło od pochodni, jakiemi oświecano drogę przed wozem i furgonem. Na wozie wieziono „drzewo sprawiedliwości*“ Eskortował je szwadron żandarmów konnych. Poza żandarmami postępował bataljon piechoty, który się rozwinął w czworobok i sformował szpaler w taki sposób, ażeby dużo wolnego miejsca pozostawić pośrodku, a tłumy ciekawych cofnąć na trotuary. Furgon wjechał za wojskiem i stanął tuż przy wozie. Przeznaczony był do przewiezienia ciała skazańca po egzekucji.
„Pan z Paryża” przywieziony ze swoimi tragicznymi przyrządami, udał się sam do więzienia, a pomocnikom nakazał zająć się wzniesieniem machiny. Składane jej części zdjęto z wozu w jednej chwili. Pomocnicy kata zabrali się zaraz do dzieła i uderzenia młotków, zbijających belki, rozlegały się po placu.
Jeszcze się nie rozwidniło, a już wszystko było skończone. Migotliwe światło pochodni około szafotu czyniło widok przerażającym i zarazem malowniczym. Głuchy szmer głosów, wychodzących z tłumu, podobnym był do szmeru bałwanów, uderzających o kamieniste wybrzeże bretońskie. Żołnierze nie bez trudności odsuwać musieli ciekawych, bo co chwila groziły przebiciem szpalerów. Tłum ściśnięty formował masę tak zbitą, iż możnaby szpilkę rzucić z góry, a nie dostałaby się do bruku.
Szafot zajmował środek placu. Zaledwie pięćdziesiąt metrów oddzielało go od hotelu pod „Wielkim Jeleniem“.
W miesiącu kwietniu poranki są chłodne. Ciekawi, których większa część przepędziła noc stojąco, tak zziębli, że ciągle przestępowali z nogi na nogę, aby się rozgrzać, a od tego regularnego przestępowania całej tej masy, domy się trzęsły, jak przy przejeździe lokomotywy. Chociaż godzina wyznaczona na egzekucję była jeszcze daleką, prawie wszystkie okna pod „Wielkim Jeleniem“ były otwarte i przepełnione widzami. Okna apartamentu zajętego przez pana Delariviérę i Joannę jedynie tylko były zamknięte.
Opuścimy na chwilę te niecierpliwiące się tłumy.
Wybiło właśnie pół do trzeciej. Dyrektor więzienia w Melun wszedł do celi skazanego. Towarzyszyli mu kapelan, nadzorca, kilku dozorców, kat i dwóch jego pomocników. Stróż i jeden z więźniów według zwyczaju czuwali przy skazanym. Siedział on cały wieczór przy małym stoliku i czytał przy słabem świetle lampki „O naśladowaniu Jezusa Chrystusa“.
Około jedenastej usnął. Około drugiej nad ranem Piotr (nasi czytelnicy nie zapomnieli może, że więzień takie sobie nadawał imię), obudził się, a po przemyciu twarzy zimną wodą, zmieniony, ale spokojny, zabrał cię znowu do czytania. Posłyszawszy zgrzyt klucza w zamku zadrżał i żywo podniósł głowę. Drzwi obróciły się na zawiasach, na kamiennych płytach podłogi dały się słyszeć kroki. Jedno spojrzenie, rzucone na wchodzących, było dostatecznem do wyjawienia mu całej prawdy. Zrozumiał, że już krótki bardzo czas oddziela go od ostatniej jego godziny. Pomimo całej swej rezygnacji, nie mógł zupełnie pokonać buntu ciała. Śmiertelna bladość rozlała się jednak po zmienionej twarzy.
Podniósł się jednak z siedzenia chociaż z trudnością i skłonił się bez arogancji ale i bez uniżenia, zwiastunom śmierci. Wyglądał na lat około czterdziestu pięciu. Wzrostu był więcej niż średniego. Jego regularne rysy wychudzone i zmarnowane, jego wysokie, inteligentne czoło otaczały gęste włosy, ciemne, teraz prawie zupełnie białe. W dużych, niebieskich oczach widać było dobroć i słodycz. Zamknięte, blade, wąskie usta nadawały czasami fizjognomji, zazwyczaj melancholicznej, wyraz pogardliwej goryczy
Ubranym był w tradycjonalny kostjum skazanych na śmierć, w spodnie bajowe, szarego koloru, w kaftan i czapkę z tego samego materjału. Sparaliżowana prawa ręka wisiała martwa.
To dzisiaj rano wszystko się skończy, panie dyrektorze — zapytał głosem bardzo: cichym, ale niezbyt drżącym.
— Tak, mój biedny przyjacielu — odrzekł krótko dyrektor.
Skazany wzniósł oczy do nieba, albo raczej w sufit więziennej celi i wyszeptał:
— Niech się stanie wola Boża...
— Bądź odważnym.. Bądź silnym mój bracie...
— Widzi pan, że nie drżę... Jestem silnym i mam odwagę i przyrzekam panu, że wytrwam w niej do ostatniej chwili.
Słowa te wypowiedział z przerażającym spokojem.
— Tak — powiedział dyrektor — jesteś odważnym, jesteś nawet zanadto odważnym, skoro masz tyle siły, aby ukrywać fakta, któreby cię może ocaliły, a uczyniły łatwiejszem zadanie sprawiedliwości.
— Powiedziałem sprawiedliwości wszystko, com miał do powiedzenia — odrzekł skazany — nie uwierzono mi... to całe moje nieszczęście, nie oskarżam wcale sędziów... postąpili według swojego sumienia...
— Przyznaj przynajmniej, że nie powiedziałeś wszystkiego.
— Ja nic nie przyznaję.
— Masz jakąś tajemnicę i chcesz ją zabrać ze sobą do grobu... Gotów jesteś ponieść karę za zbrodnię, popełnioną przez kogo innego. Upór twój cię zgubił...
— Czy pewnym jesteś panie dyrektorze? Czy na prawdę sądzi pan, że moje milczenie zniecierpliwiło sędziów i spowodowało taki wyrok?...
— Tak, bo to milczenie uznane było za przyznanie się do winy!
— A więc — powtórzył skazany — to tylko nieszczęście i nic więcej.
— To nieszczęście — powiedział skazany.
— Największe ze wszystkiego nieszczęście! — wykrzyknął dyrektor, którego zmienione rysy i drżący głos zdradzały głębokie wzruszenie. — Ale może czas jeszcze go uniknąć. Powiedz mi, że gotów jesteś poczynić zeznania, albo raczej odkrycie, na które napróżno wyczekiwano przez cały czas procesu a wezwię prokuratora rzeczypospolitej żeby przybył natychmiast. Odwołałoby się egzekucję, nastąpiłaby niezawodnie zmiana wyroku. Byłoby to życie, byłaby to może wolność...
Skazany dumnie się poruszył.
— Błagam cię, zastanów się! — nalegał dyrektor. — Zbliża się stanowcza chwila... Nie zgadzasz się na powiedzenia czego...
Znowu przeczące kiwnięcie głową.
— Czy nie masz mi nic do powiedzenia?...
— Nic.
— Nawet nie powiesz prawdziwego swojego nazwiska?
— Mówiłem, że nazywam się Piotr.
— Zawsze ten sam ślepy upór, przyczyną wszystkiego złego! Masz jednakże jakąś rodzinę...
— Nie mam.
— No, jedna dobra chwila, jedno słowo... jedno jedyne słowo... Pomyśl, to twoje zbawienie.
Skazany zrobił gest zupełnego zniechęcenia.
— Dlaczego ciągle mi mówicie o zbawieniu? — mruknął. — Czy sądzicie, że mi tak zależy na niem? Czyż nie lepiej umierać, aniżeli żyć, tak jak ja żyję?...
I pokazał na swoją sparaliżowaną rękę.
Nie brak tu ludzi litościwych, którzyby byli bardzo szczęśliwi, żeby ci mogli dopomóc — odparł dyrektor.
Skazany dumnie się poruszył.
— Jałmużną? — wykrzyknął — nigdy!...
— Czy nie masz ojca?... matki?... dwojga starców, którzy prędzej czy później dowiedzą się okropnej prawdy, i których rozpacz zabije.
— Nie pozostawiam nikogo na świecie...
— Jakto, żadnej drogiej istoty, żadnego wspomnienia w sercu?...
Przy tych słowach skazany zadrżał widocznie, a krwiste rumieńce wystąpiły mu na twarz wybladłą. Ale trwało to bardzo krótko. Opuścił głowę i odpowiedział:
— Ani jednej,
— Co — ciągnął dalej dyrektor — ani żony... ani dziecka?
Stałość nieszczęśliwego zachwiała się na chwilę. Przycisnął rękę do lewej strony piersi, żeby powstrzymać duszące go bicie serca, przymknął powieki, a dwie łzy popłynęły po policzkach, usta się poruszyły, ale nikt nie usłyszał, aby powiedział moja żona... mój syn... Zapanował owszem nad sobą, i tak jak przez całe dwa miesiące wyszeptał:
— Jestem sam jeden na świecie... Nie pozostawiam żadnego po sobie żalu, żadnego wspomnienia, i nikt się nie będzie troszczył o to, czy człowiek, którego mają stracić, był niewinnym, czy zbrodniarzem!...
Wobec takiej stanowczości dyrektor czuł się pobitym. Nie nalegał więcej i ustąpił miejsca pisarzowi. Ten ostatni przeczytał skazańcowi, że odwołanie się do drogi łaski, o jakie bez jego wiedzy wystąpiono, nie zostało przyjęte.
Ja odmówiłem podpisu — odrzekł Piotr wiedziałem, że się to na nic nie przyda... Nie mniej jednak szczerze dziękuję tym, co się mną interesowali.
Czas upływał.
Pomocnicy kata rozpoczęli czynność swoją.
Kapelan więzienny, z białemi jak śnieg włosami, jeden z tych kapłanów Chrystusowych, co dają prawdziwy przykład miłosierdzia i zaparcia się, co spędzają swoje życie, zapominając o sobie, a niosąc potrzebę drugim, ujął rękę skazanego i zaczął do niego mówić głosem przyciszonym.
Piotr słuchał słów czcigodnego starca z uwagą i głęboką wiarą. Chwilami twarz mu się rozjaśniała. Znać było, że nie myślał o ziemskich rzeczach. Skoro jednakże poczuł na szyi zimne nożyce, któremi ucinano mu włosy, zrobiło to na nim wrażenie okropne, zdawało mu się, że dotyka go już miecz gilotyny, opuścił głowę ruchem machinalnym prawie, ale zaraz pokonał to nerwowe uczucie i znowu z całą uwagą zaczął słuchać kapelana.
Kiedy sędziwy kapłan pobłogosławił na drogę do wieczności duszę, co miała ulecieć z ciała, zamilkł i ucałowawszy po ojcowsku skazanego, przyłożył chustkę do oczu, ażeby ukryć łzy.
Toaleta została skończoną. Piotr wstał.
— Czy chcesz przyjąć jakiś posiłek? — zapytał nadzorca więzienia.
— Nie, dziękuję panu... Nie chce mi się jeść wcale... a zresztą po co?
— Nic sobie zatem odemnie nie życzysz?...
— O jedną łaskę bym prosił!...
— O co takiego? — zapytał żywo dyrektor. — Jeżeli to będzie tylko w mojej możności, przyrzekam z całego serca.
— Pragnąłbym... — odrzekł Piotr po pewnem zawahaniu — pragnąłbym kolejno uściskać was za ręce.
Wszystkie dłonie wyciągnęły się ku niemu. Uścisnął je kolejno z wielką czułością.
Ta scena prawdziwie wzruszająca zabrała kilka sekund. Nieszczęśliwy, którego piętnowało prawo, znalazł prawie na stopniach szafotu garstkę ludzi uczciwych, co śmiało swoje nieskalane ręce podali człowiekowi, obwinionemu o splamienie się zbrodnią nikczemną. Żywa radość zajaśniała w oczach skazańca.
— To prawie rehabilitacja — pomyślał — umrę śmiercią morderców, ale wszyscy co mnie otaczają, wierzą w niewinność moją.
Nie mylił się bynajmniej.
W tej chwili, w tym lochu więziennym, żaden z widzów sceny, jakąśmy opisali, nie uważał go za mordercę Fryderyka Baltusa.
Najsurowsi zarzucali mu to jedynie, że wprowadził w błąd sprawiedliwość, ukrywając nazwisko winnego, które znał z pewnością.
— Zanim was opuszczę na zawsze — odezwał się Piotr — powiem wam jeszcze dziękuję! Byłeś pan dla mnie wyjątkowo dobrym, panie dyrektorze, i winienem panu nieskończoną za to wdzięczność... wy, księże kapelanie, natchnęliście mnie spokojem, rezygnacją, nadzieją... Niech wam Pan Bóg to wynagrodzi! Osłodziliście mi ostatnie moje godziny łaskawością waszą... dotknęliście się bez wstrętu ręki, którą uważają za skrwawioną.. Dziękuję wam z głębi duszy!...
dziękuję z całego serca... dziękuję wszystkim... Skazany nie był w stanie zapanować teraz nad sobą i wybuchnął gwałtownie.
Głośne szlochanie stłumiło słowa, grad łez popłynął po twarzy.
Inny więzień, który przez kilka dni i kilka nocy ostatnich pozostawał z nim w celi, wzruszony również płakał rzewnemi łzami. Ujął on rękę Piotra i pomimo oporu poniósł do ust z uszanowaniem.
— A! — wykrzyknął potem z zapałem — i sąd i sędziowie, wszyscy się pomylili... To ręka uczciwego! Nigdy ją żadna krew nie obryzgała. u
— Przysięgam! — zawołał Piotr głosem pewnym, uroczystym — przysięgam, że jestem uczciwy! Bóg, który mnie słyszy, jest najlepszym moim świadkiem.
Nadeszła chwila pochodu.
Kapłan zbliżył się do nieszczęśliwego.
— Odwagi, synu!... — powiedział.
Piotr opuścił głowę, rzucił przeciągłe po celi spojrzenie i opierając się na ramieniu sędziwego kapłana, wyszedł z celi.
Zamknięty powóz czekał na dziedzińcu więziennym.
Piotr wsiadł z księdzem i dwoma agentami policyjnymi. Żandarm zajął miejsce na koźle obok woźnicy. Na dany znak powóz ruszył z miejsca. Otoczył go oddział żandarmów konnych. Złowrogi wehikuł wydostał się z podwórza i potoczył głośno po bruku miasta.
Niewinnemu lub przestępcy pozostało już tylko dwadzieścia minut życia na świecie. Zaczynało świtać, gdy dotarto na plac, na którym wznosił się szafot.
Głuchy szmer tłumu przyjął ukazanie się smutnego pochodu. Szmer ten uciszył się jednak natychmiast i nastała głęboka cisza... Słychać było brzęk pałaszów żandarmskich, obijających się o ich buty z ostrogami.
Fabrycjusz Leclére znajdował się z Matyldą w jednem z okien trzeciego piętra, a Pascal Landilly w towarzystwie panny de Cèvrac zajmowali okno sąsiednie. W tej chwili kiedy się powóz więzienny zatrzymał, Fabrycjusz wychylił się, aby najmniejszego nie stracić szczegółu. Twarz jego była bladą jak chusta, a w oczach błyszczał płomień ponury. Był z gołą głową, w lewej zaś ręce trzymał rękawiczki i miął je gorączkowo.
Jedna rękawiczka wysunęła się przypadkowo i spadła na głowę jednemu z widzów, stojącemu przed bramą hotelu pod „Wielkim Jeleniem“.
Tym spektatorem był właśnie Klaudjusz Marteau, przezwany Bordeplatem; spojrzał machinalnie w górę, aby się przekonać, skąd pochodzi ten pocisk niewinny i od razu poznał Fabrycjusza.
— A.. to mój znajomy wczorajszy — mruknął. — Do pioruna, jakież to na nim straszne robi wrażenie. Bielszy od płótna!... Możnaby myśleć, słowo honoru daję, że to jemu ucinać mają głowę!... Cóż to za baby ci paryżanie.
∗ ∗
∗ |
Joanna spała długo tym snem gorączkowym, jaki przewidział doktor. Około drugiej nad ranem przebudziła się z czołem mniej rozpalonem i lżejszą głową, a chociaż doświadczała jeszcze ogromnego znużenia, czuła że jest daleko zdrowszą, że jej siły wkrótce powrócą. Przez cały czas trwania tego snu ciężkiego i zarazem niespokojnego, walczyła z ogromnemi widziadłami. Zadowolniona też była, że się ocknęła i wyzwoliła od mar niemiłych.
Nocna lampka, przysłonięta kloszem emaljowym, rozlewała niepewne światło, dostateczne do rozproszenia ciemności nocnych, ale niedostateczne do rozpoznania jekiegokolwiek przedmiotu.
Joanna wsparła się na łokciu i zaczęła rozglądać w koło siebie. Szukała Maurycego Delariviére, ale go przy niej nie było. Spał w sąsiednim pokoju. Młoda kobieta spostrzegła to i ucieszyła się bardzo, wiedziała bowiem, jakie szlachetny ten człowiek przeszedł niepokoje i wzruszenia dnia poprzedniego.
Wypoczynek był mu koniecznym.
Opuściła głowę na poduszki, złożyła ręce, przymknęła oczy i z uśmiechem powtarzała sobie: dzisiaj zatem zobaczę moją córkę... Pogrążona w tej słodkiej zadumie, przypomniała sobie ukochaną swoją Edmę i cieszyła się myślą, że nie rozłączy się więcej ze swojem ubóstwianem dziecięciem.
Nagle wyrwaną została z tych marzeń jakimś szczególniejszem hałasem, z którego sprawy zdać sobie nie mogła. Hałas ten pochodził z placu; podobnym był do głuchego, monotonnego uderzania o brzegi bałwanów morskich podczas przypływu.
— Co się tam dzieje? — szepnęła. — Jakby jakiś ogromny tłum, rozmawiający głośno... Czy ja nie śpię już naprawdę? Czy też znowu mnie ogarnia to dręczące majaczenie?... I uniósłszy się znowu, wsparta na łokciu, zaczęła się przysłuchiwać z większą jeszcze uwagą. Wkrótce hałas zmienił naturę i wydawał się jej coraz bardziej niewytłómaczonym.
Były to uderzenia młotków, z początku głuche, potem coraz głośniejsze, to szybkie, to znów powolniejsze, ale nieustające. Nie można sobie wyobrazić nic bardziej ponurego, nad to nieustanne wśród ciszy nocnej stukanie. Zdawało się, jak gdyby cały legjon żałobników całe stosy trumien zabijał.
Joanna wstrzymała oddech, ażeby lepiej słyszeć. Usiłowała zrozumieć, co to znaczy, ale nie mogła się domyślić niczego. Po jakiej pół godzinie młotki ucichły, ale szmer przypływu morskiego rozpoczął się na nowo i to coraz głośniejszy. j
— Co to jest? — mówiła młoda kobieta. — Co to jest?... co się tam dzieje? Przecie nie śpię.. nie śni mi się to wszystko przecie... Szczególna rzecz... Gdybym nie wiedziała, że Maurycy jest obok i że mogę go zawołać, to bym się bała doprawdy!
Od czasu do czasu jakaś nieokreślona światłość jakby od płomienia poruszanego wiatrem, odbijała się na zasłoniętych roletach okien. Światłości te bladły stopniowo przy brzasku wschodzącego dnia.
Podkowy końskie, koła wozów, rozlegały się teraz po bruku, a naraz dał się słyszeć głuchy jakiś okrzyk i wszystko ucichło. Ten szczególny hałas, ten szmer tajemniczy zaciekawiły Joannę.
— Z pewnością — mówiła — coś się tam dzieje nadzwyczajnego. Muszę się dowiedzieć koniecznie.
Wyszła z łóżka, wzięła ubranie z krzesełka, zarzuciła na siebie szlafroczek, wsunęła nóżki w pantofelki i wspierając się o meble, podeszła do okna i uchyliła rolety. Teraz już był dzień zupełny, a zakryty powóz zaledwo stanął u stóp szafotu. Joanna poruszyła antabą, okno się otworzyło. Prąd zimnego powietrza owionął twarz i rozgrzane piersi młodej kobiety... Nie spostrzegła nawet tego i wychyliła się, żeby lepiej widzieć. Z początku nie dostrzegła nic oprócz tłumu, otaczającego czworobok, pilnowany przez żołnierzy. Na samym środku placu stała jakaś pomalowana na czerwono machina przerażającego pozoru. Za drugiem spojrzeniem zrozumiała wszystko. Czerwona machina była szafotem. Miano stracić człowieka. Opanowała ją jakaś nieopisana obawa, serce jej się ścisnęło, jakaś chmura wzrok zasłoniła, przeklinała swoją ciekawość, chciałaby zapuścić roletę, aby uniknąć tragicznego widoku. Nie mogła... Nie była już panią siebie. Jakaś niewidzialna siła zapanowała nad jej wolą, i trzymała ją oko w oko tego strasznego dramatu, którego ostatni akt się rozpoczął.
Otworzono drzwiczki obmierzłej budy... Wysiadł najpierw ksiądz, trzymający w ręku wizerunek Chrystusa na krzyżu. Następnie wysiadł jakiś człowiek, modlący się gorąco... Był to skazany.
Joanna od stóp do głów zadrżała. Jej rozszerzone źrenice wpatrywały się w nieszczęśliwego, widziała jego ramiona i kędzierzawe, siwiejące włosy, ale twarzy dojrzeć nie mogła.
Tłum oczekiwał dyszący, ale cichy. W tych zbitych szeregach zaledwie szepty słyszeć się dawały. Skazany, podtrzymywany przez kapłana, wszedł wolno po kilku stopniach, prowadzących na szafot.
Kiedy wchodził na stopnie, Joanna widziała twarz jego z profilu. Z rękami ściskającemi ramę okna, z szyją wyciągniętą ku gilotynie, wpatrywała się uparcie w nieszczęśliwego, co szedł na śmierć tak spokojnie... Usta młodej kobiety poruszały się ciągle, jakby szeptały jakieś słowa niezrozumiałe.
Konwulsyjne dreszcze wstrząsały ramionami. Trupia bladość, pokrywała policzki.
Skazany wszedł na platformę, ucałował po kilkakroć ukrzyżowanego Zbawiciela i rzucił się w objęcia księdza, który go z czułością przycisnął do piersi.
Joanna wpatrywała się coraz bardziej. Oczy jej stawały się coraz więcej błędne, żyły na czole i szyi nabrzmiewały; trupia bladość ustępowała sinawej czerwoności, a jednocześnie myśli jej pracowały ogromnie. Pochyliwszy się nad młodą kobietą, można było posłyszeć wychodzące z jej ust zaledwie dosłyszane słowa.
— Czyżby to on był?... czyżby to on... a gdyby on?...
W tej chwili skazany odsunął się od księdza i stanął na wprost hotelu, a naturalnie i Joanny. Kat dotknął jego ramienia. Pochylił głowę, zbliżył się na skraj platformy i głosem pewnym, donośnym głosem, który się odbił we wszystkich sercach, powiedział:
— Umieram zupełnie niewinny!
Posłyszawszy ten głos, przyjrzawszy się tej twarzy zwróconej ku sobie, Joanna wydała okrzyk przerażenia. Zachwiała się, wyciągnęła przed siebie ręce i jak długa runęła na podłogę.
Na ten straszny okrzyk, rozlegający się w ciszy, tysiące spojrzeń zwróciło się w stronę hotelu. Skazany również podniósł oczy. Ale zanim miał czas spojrzeć na opróżnione okno, pomocnicy kata porwali go i popchnęli na pomost ruchomy.
Kat nacisnął guzik. Nóż się opuścił... i głowa odpadła...
Stało się zatem zadość tak zwanej sprawiedliwości ludzkiej.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne, że opuściliśmy doktora Grzegorza Vernier w chwili, gdy wezwany depeszą przez matkę do Saint Maude, do chorego ojca, kupował na stacji meluńskiej bilet do Paryża. Pociąg przechodził o szóstej, minut czterdzieści cztery.
Grzegorz nie czekał długo. Zaledwie się załatwił z kasjerem, posłyszał świst lokomotywy; pociąg dojeżdżał do stacji. Wsiadł zaraz do przedziału pierwszej klasy, w którym znalazł się sam jeden ku wielkiej swojej satysfakcji
. Rozległ się dzwonek, potem gwizdawka, wzniósł się tuman pary i pociąg ruszył dalej.
Myśli Grzegorza, chociaż zajęty był cały chorobą ojca, zeszły powoli ku wypadkom, jakich był świadkiem od rana i w jakich odegrał pewną rolę.
Ten starzec i ta młoda kobieta, przyjeżdżający z Ameryki po córkę, będącą na pensji w okolicach Paryża, ta uratowana przez niego chora, której rysy pomimo chwilowej zmiany przypominają tak bardzo łagodną twarzyczkę prześlicznego dziewczęcia, które tak pokochał, wszystko to, jak można spodziewać się, intrygowało go do najwyższego stopnia. Jakim sposobem wyjaśnić tę wątpliwość? Jak się dowiedzieć, czy podróżni w hotelu pod „Wielkim Jeleniem“, których nazwiska nawet nie wiedział, byli rodzicami Edmy.
Pan Delariviére w wyjątkowem położeniu, w jakiem postawiły go okoliczności, nie pomyślał wcale o zapisaniu się do ksiąg hotelowych, lubo wymagają tego przepisy policyjne. Zapomnienie było tym razem zupełnie wytłómaczone, to też pani Lariol, szanując boleść gościa, odłożyła na później dopełnienie formalności meldunkowej. Jedna zatem osoba mogłaby udzielić informacji żądanej, ta mianowicie, co nosiła bilet wizytowy bankiera Fabrycjuszowi Leclére. Ale kto to wie, czy spojrzała chociaż na ten bilet, czy spamiętała, co na nim było napisane?...
Pociąg, do którego wszedł Grzegorz, zatrzymywał się na każdej stacji. Spieszącemu do chorego ojca, przystanki te wydawały się wcale niepotrzebnymi. Żałował, że wziął bilet do Paryża, kiedy pociąg zatrzymał się w Charenton le Pont, skąd łatwo można było dojść do Saint Maude piechotą.
Dojeżdżać do Paryża, wysiadać na dworcu liońskim, podążać znowu na dworzec do Vincennes i czekać tam na pociąg, idący w stronę Saint Maude, to więcej niż godzina stracona.
— Omyłka to, dająca się łatwo naprawić — pomyślał — wysiądę w Charenton i basta.
Dojechali dopiero do Brunay. Wiele zamków na lodzie wybudował tymczasem Vernier, a jakież były alternatywy?
To największa nadzieje, to zupełne znowu zniechęcenie, jak się łatwo tego czytelnicy domyślają. Nakoniec maszyna zwolniła biegu.
Grzegorz opuścił swój przedział, wyszedł ze stacji, zeszedł po schodach drewnianych, które prowadzą na brzeg kanału, przeprowadzonego świeżo z odnogi Marny, skręcił na lewo, na ulicę, prowadzącą pod górę i dostał się przez ulicę Paryską do Pharenton le Pont. Teraz znowu skręcił na lewo, przeszedł obok merostwa i kościoła i poza szkołą gminną, znalazł się w lasku Vincennes, gdzie każdą, nawet najmniejszą ścieżynę znał doskonale. Potrzebował zaledwie kilku minut do wydostania się na drogę Croix-Rouge, przechodzącą obok wysp Dumesnil, przebył ją i później drogą Saint-Maur doszedł aż do Saint Maude. Tutaj skręcił na prawo, wszedł na ulicę l’Alouette i zatrzymał się przed niewielkim domkiem, oznaczonym numerem czwartym. Niespełna zatem w trzy kwadranse przeszedł przestrzeń, oddzielającą Charenton od Saint Maude.
Drzwi domu zastał zamknięte. Nie bez głębokiego wzruszenia pochwycił za sznurek od dzwonka, przeprowadzonego do przedsionka. Czy nie zastanie jakiej niedobrej nowiny? Na samą myśl serce bić mu przestawało. Edma w tej chwili nie istniała dla niego. Czekał przez kilka minut, które mu się nieskończenie długie wydawały. Nikt się coś nie odzywał. Cofnął się, aby spojrzeć w okna. Żadnego okna nie było widać przez zapuszczone rolety. Dom wydawał się pogrążonym w żałobie. Przestraszył się na serjo i znowu pociągnął za dzwonek. Nareszcie na pierwszem piętrze mignęło słabe światełko. Otworzyło się okno i głos kobiecy zapytał:
— Kto tam? Kto to dzwonił?
— Ja matko — odpowiedział Grzegorz. — Otwieraj co prędzej.
Jeszcze słów tych nie dokończył, gdy pani Vernier z okrzykiem radości zbiegła ze schodów.
Za chwilę drzwi się otworzyły i młody człowiek już był w objęciach matki.
— No! — zawołał po pierwszem powitaniu. — Co się tu stało moja mamo? Od chwili gdy odebrałem depeszę, prawie że nie żyję... Jakże tu u was!.. Czy jest jakie niebezpieczeństwo?
— Było, kochane dziecię, i to nawet bardzo groźne. Musiałam cię zawiadomić, bo nie można było zwlekać. Wezwałam doktora z Saint Maude. Zrobił, co było potrzeba i teraz wszelka obawa minęła...
Grzegorz odetchnął swobodniej.
— Dzięki Bogu! — szepnął — więc uściskaj mnie raz jeszcze za tę wiadomość, mamusiu! Gdybyś wiedziała, jak mnie to ucieszyło prawdziwie...
A wycałowawszy serdecznie matkę, zapytał:
— Cóż było jednakże naszemu biednemu ojcu?...
— Uderzenie na mózg.
— Odgadłem to i strasznie byłem niespokojny.
Rozmowa prowadzona była w przedsionku.
— No chodź, mój drogi, bo ojciec cię oczekuje — odezwała się matka. Wie, żem telegrafowała. Ucieszy się, gdy cię zobaczy.
— Czy nie jest sennym?
— Nie.
— To znak bardzo dobry.
— O, pan Chanteloup dobrze się nim zaopiekował. Muszę mu oddać tę sprawiedliwość, wiem naprzód, że pochwalisz wszystko, co przedsiębrał. Ojciec nie ma już zupełnie gorączki, jest zupełnie spokojny i dosyć wesoły.
Dał się słyszeć głos pana Vernier i to dosyć raźny.
— Kto to dzwonił, Małgorzato, i z kim rozmawiasz tak długo.
— Z synem twoim, drogi ojcze — odpowiedział Grzegorz.
Chory posłyszawszy ten znany sobie głos, uniósł się na łóżku i wyciągnął ręce, syn rzucił się w jego objęcia. Przez parę sekund dwaj ci ludzie mieniali swoje pocałunki i łzy.
Grzegorz pierwszy odzyskał krew zimną.
— No, no, kochany ojcze, nie jesteśmy przecie dziećmi, ażebyśmy tak płakać mieli. Prawda, że to z radości i że łzy nie szkodzą! Otrzyjmy sobie oczy i porozmawiajmy poważnie. Jakże się ojciec czuje?
— Bardzo dobrze, kochany chłopcze, ale słowo honoru, była chwila, w której myślałem, że już po mnie.
— Doznałeś ciężkiego wstrząśnienia?
— Szalonego, mój synu.
Grzegorz ujął ojca za rękę.
— Nie ma wcale gorączki — mówił — a uniósłszy światło, spojrzał w twarz ojca. Nic a nic złego nie będzie, przedsięweźmiemy tylko stosowne środki, aby cię ochronić od ponownego ataku. Chanteloup jest dobrym, inteligentnym doktorem. Przejrzyjmy jego recepty.
Pani Vernier je podała.
— Byłbym nie zapisał nic innego — odezwał się młody człowiek po przeczytaniu.
— Ale jakże ten kryzys nastąpił?.. Z jakiego powodu?...
— Z przyczyny bardzo błahej — odrzekł starzec.
— Sprzeczka — dodała pani Vernier — z adjunktem Lambertem, i to o rzecz, która wcale nas bliżej nie obchodziła, ani jednego, ani drugiego. Poszło o tego nieszczęśliwego, o którym zapewne słyszałeś, bo został skazanym na śmierć tam właśnie u was, w Melun.
— Jakto! — wykrzyknął Grzegorz — zajmowaliście się tym człowiekiem i zapewne sprzeczaliście się o zasadniczość wyroku, jaki nań zapadł?
— Zaraz ci opowiem — powiedział Robert Vernier. — Przed paru dniami rano przyszedł do mnie przedsiębiorca murarski, z którym mam do uregulowania dawne rachunki; zatrzymałem go na śniadaniu, a później poszliśmy do kawiarni. Zastaliśmy tam adjunkta Lamberta, pił kawę i czytał dzienniki. Usiadłem obok, przywitaliśmy się, potem kazałem podać dwie filiżanki czarnej kawy i w dalszym ciągu zacząłem rozmawiać z przedsiębiorcą. Wtem Lambert niespodziewanie tak silnie uderzył pięścią w stół, że nasza i jego kawa podskoczyła do góry i na cały głos wykrzyknął:
— Brawo! dobrze zrobili, bardzo jestem kontent.
— Co chciał przez to powiedzieć?
— Właśnie zapytałem się o to, a jednocześnie wszyscy goście w kawiarni zaczęli przypatrywać mu się ciekawie. On mi odpowiedział:
— A to, ojcze Vernier, cieszę się bardzo, że wyznaczono egzekucję pewnego nędznika, skazanego na śmierć w Melun, który wcale nie zasługiwał na takie zainteresowanie się nim, na podawanie apelacji, odwoływanie się do drogi łaski itp. I zaczął dalej ze wszelkiemi szczegółami opowiadać o zbrodni, o dowodach winy mordercy, jego sposobie obrony, wreszcie o tajemnicy, którą się otaczał. Wszystko to tak mnie zaciekawiło, że ja co nigdy nie spojrzę na żaden dziennik, żałowałem, żem nie czytał sprawozdań z tego szczególnego procesu.
— Rzeczywiście, że szczególny i bardzo dziwny — odezwał się Grzegorz.
— Jak to — zapytałem Lamberta — i nie można się było dowiedzieć nazwiska zbrodniarza?
— Robili wszystko, co tylko mogli — odpowiedział — ale im się nie udało. Jednakże zauważyłem, że jego sparaliżowana ręka prawa mogła bardzo posłużyć za wskazówkę do sprawdzenia tożsamości osoby. Niby to tak, ale nie tak — odrzekł Lambert. — Zmuszono złoczyńcę mimo oporu, ażeby się dał fotografować... Rozesłano te fotografje na wszystkie krańce Francji, do prefektów, merów, komendantów żandarmskich, do nadzorców więzień i tak dalej. Nic zgoła nie odkryto. Chcesz pan zobaczyć jego portret? — zapytał mnie Lambert.
— Bardzo proszę — odpowiedziałem. — Lambert wyjął z pugilaresu bilet i podał mi takowy. Skazany siedział widocznie niespokojnie, bo twarz była nie zupełnie wyraźną. Jednakże, ponieważ można było rozpoznać trochę z rysów, zdziwiłem się niezmiernie.
— Zdziwiłeś się, kochany ojcze? — wykrzyknął Grzegorz.
— Tak jest, moje dziecko...
— Dlaczego?
— Zdawało mi się, że poznaję tę twarz.
— Zapewne zdawało ci się tylko, może jakie szczególne podobieństwo!...
— Sparaliżowana ręka usuwa niby wszelkie przypuszczenia, a jednak ja widziałem tego człowieka a nawet z nim rozmawiałem!...
— Gdzie?
— W Mellerie w Sabaudji.. Przypominam sobie, że zeszłego roku jeździłem tam na żądanie jednego z antreprenerów paryskich, dla zbadania kamienia niebieskiego, bardzo twardego i bardzo pięknego pozoru, jaki z łomów Mellerie wydobywają...
— Pamiętam, że mi ojciec o tem mówił...
— Kiedy przybyłem do kopalni z inżynierem d’Evien, doglądającym robót, zdarzył się tam właśnie wypadek...
— Jaki wypadek?
— Źle z winy prowadzącego roboty założona mina, wysadziła kawał ściany kamiennej, która rozprysła się na drobne kawałki. Nieroztropny konduktor ciężko został przytem skaleczony w prawą rękę.
— Nieszczęśliwy!
— Rzucono się na ratunek... ręka, jak się okazało, była prawie zgruchotana.
— Ojciec przypuszczą, że to ten sam człowiek?...
— Tak, moje kochane dziecię — odparł Robert Vernier. — Sądzę, że to on, że to jego fotografję pokazywał mi adjunkt Lambert, że to on owym tajemniczym mordercą... owym skazańcem z Melun.
— Powiadasz ojcze, że z nim mówiłeś?
— Tak, przywieziono go tymczasem do karczmy, gdzie inżynier poszedł go zobaczyć... Byłem z nim razem... Biedny człowiek, znosił niesłychane męki z heroiczną naprawdę odwagą... Dawał dowody prawdziwie żelaznej woli... Inżynier starał się go pocieszyć, zapewniał, że rany na ręku się zagoją, że obejdzie się bez amputacji... Nieszczęśliwy potrząsał głową ze stoickim spokojem... Jego regularne śmiertelnie blade rysy, zachowały wyraz niezwalczonej stanowczości.
Nigdy mi ta twarz energiczna i łagodna nie wyjdzie z pamięci.
Teraz, kiedy mówię o nim, zdaje mi się, że go widzę... Biedny człowiek! Przypominam sobie, że uścisnąłem zdrową jego rękę...
— Czy się ojciec tylko nie myli?
— Nie, nie! Wąskie usta dozorcy robót, miały wyraz gorzkiej pogardy. Ten sam wyraz spostrzegłem na fotografji. Naturalnie opowiedziałem to wszystko Lambertowi. Zaczął krzyczeć, jak opętany, żem nie uczynił zadość powinności, że należało uwiadomić sędziów, że to zbrodnia takie wskazówki zatrzymywać w tajemnicy. Ależ ja nie wiedziałem wcale, że w Melun mają sądzić kogokolwiek... Nie czytuję dzienników...
— To trzeba było czytywać.
— Gdybym nawet czytywał — odpowiedziałem znowu — czyż miałem fotografję tego człowieka?
— To trzeba było ją mieć! — odrzekł Lambert — i dalejże jak epileptyk, albo maniak zrzymać się coraz bardziej. Wszystko mi to było jedno, ale wyobraź sobie, że poirytowany mojem milczeniem, bo nie odpowiedziałem ani słowa, zaczął mi wymyślać, zaczął mi nadawać rozmaite, nieprzyjemne epitety... To już przeszło granice cierpliwości... Musztarda poszła mi w nos za bardzo...
— Rozumiem doskonale — odrzekł Grzegorz — i jednocześnie krew ci uderzyła do głowy.
— Właśnie!
— I przyszła ci ochota uśmierzyć pana adjunkta.
— Zgadłeś, mój drogi.
— Przyszła ci ochota strzaskać o jego głowę filiżankę kawy.
— Właśnie!.
— Wtedy nastąpiła kongestja...
— I oto cała historja.. Zdawało mi się, że mnie ktoś kijem uderzył po głowie... Miałem czas jeszcze pomyśleć o matce i o tobie i... runąłem jak kłoda, odniesiono mnie do domu... upuszczono sporą ilość krwi, i już oto zdrów jestem i gotów uścisnąć rękę temu dzielnemu Lambertowi, tak jak dawniej, bo przychodził mnie odwiedzać i bardzo żałował niewczesnego swojego uniesienia.
Po chwilowem milczeniu Grzegorz zapytał:
— Czy nie zna ojciec przypadkowo nazwiska owego dozorcy robót?
— Nie!... nie mogłem się go był pytać...
— Ale mogłeś słyszeć, jak go kto inny nazywał.
— Może być, że i słyszałem... ale sobie nie przypominam. Wiem tylko, że inżynier szczerze żałował nieszczęśliwego, zwłaszcza, że nie zyskał nawet prawa do większego jakiego wynagrodzenia, bo sam biedaczysko przyznał, iż wypadek z jego własnej winy pochodził. „To bardzo uczciwy i inteligentny człowiek“, mówił inżynier... „niezmiernie pracowity, i oto cała karjera skończona!“
— Przypuśćmy — odrzekł Grzegorz — przypuśćmy, że skazaniec z Melun, mający umrzeć jutro nadedniem, jest tym samym, którego ojciec widziałeś w kopalniach; jakże sobie wytłomaczyć tę metamorfozę uczciwego człowieka w złoczyńcę?
— Nie staram się wcale odgadywać tej zagadki, ale nędza
tłomaczy często wiele rzeczy...
— Zapewne, nie tłomaczy jednak wszystkiego. Prawdą jest, że gdyby ojciec czytywał dzienniki i widział fotografję, mógłby był dostarczyć sądowi bardzo ważnych objaśnień... Nie wiedząc o niczem, nie można było działać, a teraz już zapóźno...
— Czy pewnym tego jesteś?
— Najpewniejszym. Zeznania teraz złożone, nie mogłyby powstrzymać wykonania wyroku, tembardziej, że nie konstatują żadnego faktu, mogącego mieć wpływ na uniewinnienie skazanego... Nieszczęśliwy nie może się już niczego spodziewać od sprawiedliwości ludzkiej. Musi umierać... czy winny, czy niewinny.
— Niewinny powiadasz... czy przypuszcza kto jego niewinność?
— Bardzo wiele nawet osób, a ja należę do ich liczby...
— Cóż tedy zrobić?
— Nic. Powtarzam ojcu, że już zapóźno! Głowa nikczemnego mordercy, czy głowa ofiary, musi spaść jutro i spadnie...
Robert Vernier miał dobrą, otwartą naturę. Uczciwy człowiek, nie kochał nikogo więcej, jak tylko swoją żonę Henrykę i Grzegorza, jedyne ich dziecko. Syn architekta poszedł na tę samą drogę, co ojciec, i stworzył sobie uczciwą, ciągłą pracą skromny dostatek. Posiadał dwanaście tysięcy renty i mały domek w Saint Maude.
Od najwcześniejszej młodości Grzegorza, Robert Vernier spostrzegał w Synu inteligencję, chęć do nauki i rozsądek, to też pozostawił mu wolny wybór. karjery. Grzegorz upodobał sobie medycynę, naukę najpiękniejszą ze wszystkich nauk, pozwalającą przynosić zawsze ulgę a bardzo często ratować swoich bliźnich. Chciał zostać lekarzem.
Robert nie uchylał się przed żadną ofiarą, ażeby pomódz synowi do dopięcia celu. Zamieszkawszy w Paryżu, w dzielnicy łacińskiej, Grzegorz ani myślał, ani chciał naśladować większości kolegów swoich, którzy zaniedbywali studja dla zabaw po kawiarniach na bulwarze Saint-Michel. Najpierwszy zasiadał na ławie szkolnej, a opuszczał ją ostatni, wynagradzając sobie nieustanną pracę częstem odwiedzaniem rodziców. Od chwili zapisania się na kursa, strzegł się złych towarzystw, unikał próżniaków i hulaków.
Po dwóch latach nauki Grzegorz otrzymał stopień doktora. Przez dwa lata pracował jako pomocnik w jednym z wielkich szpitali paryskich, pod okiem sławnych profesorów i wspierany ich radą uzupełniał wiadomości swoje.
Robert Vernier i jego poczciwa żona, dumni byli ze swojego syna i nie wątpili, że w niedalekiej przyszłości nazwisko jego stanie się głośnem. Wiemy, że te nadzieje sprawdziły się do pewnego stopnia.
Powróćmy do Saint Maude, do łóżka chorego architekta. Rozmowa o skazańcu w Melun była już wyczerpaną. Po chwilowem milczeniu, Robert Vernier, patrząc z miłością na tę twarz, na której nieprzespane nad książką noce pozostawiły swoje ślady, powiedział:
— No, kochane dziecię, co ty tam porabiasz w Melun?...
— To co zawsze, drogi ojcze — odrzekł z uśmiechem Grzegorz. — Pracuję...
— Bezustannie, o tem wiem... Ale pytanie moje co innego miało na celu...
— Co takiego?
— Czy jesteś zadowolony? Czy masz liczną klientelę?
— Nadspodziewanie liczną, mój ojcze.
— Więc nie przykrzysz sobie w Melun?...
— Wcale a wcale.
— Tem lepiej, ja jednakże żałuję, że nie jesteś z nami!
— Gdybyś wiedział, jak nam tu ciebie brakuje! — dodała pani Vernier.
— Cóż wam przeszkadza, kochani rodzice, abyście nie mieli zamieszkać razem ze mną.
Architekt potrząsnął głową.
— Niepodobna! — odpowiedział.
— Dlaczego?
Przepędziliśmy okrągłe trzydzieści lat naszego życia w tej tu budzie, gdzieś się urodził... Jest ona dla nas tem, czem muszla dla ślimaka. W naszym wieku nie tak łatwo zmienia się nawyknienia. Myśmy się tu zestarzeli i tutaj pragniemy umrzeć!...
— Ale — odezwała się znowu pani Vernier — cóżby tobie przeszkadzało osiąść przy nas?
— W Saint Maude? — zapytał żywo Grzegorz.
— Nie, w Paryżu.
— W obecnej chwili, kochana matko, byłoby to szaleństwem — konkurencja za wielka, walka za trudna. Mógłbym być... mógłbym zostać pokonanym i nie znaleźć nic w zamian za opuszczone stanowisko... Mam nadzieję, że kiedyś będę mógł pomieścić się w wielkiem mieście, ale potrzeba najpierw ustalić sobie reputację...
— A tymczasem my cię widzieć nie możemy... Z Melun, dla człowieka tak zajętego jak ty, bardzo jest do nas daleko.
Grzegorz uścisnął matkę.
— Niech mama nie gniewa się na mnie — rzekł — obiecuję przyjeżdżać częściej...
— A tak, to mi się podoba — rzekł Robert Vernier. — Teraz zaś pomówmy o sprawach poważniejszych... Masz już lat dwadzieścia sześć...
— To prawda...
— Czas wielki, abyś pomyślał o życiu rodzinnem. Kiedy zaślubiłem twoją matkę, byłem właśnie w tym samym wieku, co ty teraz, byłem młody... miałem zatem więcej czasu, ażeby byś szczęśliwym... Żeń się i ty!
Grzegorz, słuchając tych słów, doznawał bolesnego prawie wzruszenia. Myślał o Edmie, o tem prześlicznem dziewczęciu, które ukochał i zapytywał się w duszy, czy jedyna istota, którąby pojął za małżonkę, będzie kiedy należeć do niego.
— Nic nie odpowiadasz? — zapytał Robert Vernier, zaniepokojony milczeniem syna. — Może obawiasz się małżeństwa?
— Nie, ojcze. Ale przyznam ci się, że w tej chwili nie myślę o niem wcale.
— Rozumiem, nie znalazłeś jeszcze stosownej dla siebie osoby, ale ja ci zaproponuję partję i to doskonałą. Młoda, prześliczna, dobrze wychowana i ze znacznym posagiem, nie licząc kilku sukcesji w niedługim czasie. Znają cię z reputacji. Przyjmą cię z oczami zamkniętemi, rzecz zresztą bardzo naturalna, bo dosyć cię zobaczyć. Zgadzasz się? Chcesz abym cię jutro zaraz przedstawił?...
— Nie, nie, mój ojcze — odparł Grzegorz melancholicznie — muszę ci wyznać pewną prawdę. Mam oto jedno marzenie. Jeżeli to marzenie okaże się niepodobnem do urzeczywistnienia, to nie ożenię się nigdy.
— Drogie dziecię! — wykrzyknęła pani Vernier — więc już oddałeś swoje serce?
— Tak, matko.
— I cierpisz?
— Nie, bo mam jeszcze nadzieję.
— Zapewne jakaś bogata dziedziczka? — podchwycił architekt z niedowierzającym uśmiechem.
— Niestety — odrzekł Grzegorz — obawiam się, aby nie była za bogatą, wolałbym, żeby była biedną!
— Dlaczego?
— Bo miałbym więcej w takim razie nadziei. Ale nie pytajcie mnie o nic więcej, drodzy rodzice, błagam was, nie mógłbym wam nic dzisiaj powiedzieć więcej. Zresztą późno już, ojcu zwłaszcza wielki czas na spoczynek.
— Powieki zaczynają mi się kleić.
— Do jutra zatem kochany ojcze. Rano zaraz pójdę złożyć wizytę i podziękowanie koledze, że cię dobrze pielęgnował.
— Dobranoc, kochane dziecię!
Grzegorz ucałował ojca i wyszedł z matką.
— Czekałam cię lada chwila — mówiła pani Vernier do syna — to też masz swój pokój gotowy a na stoliku masz różne mięsiwa: możesz jeść, co ci się zechce.
— Dobra mateczko, myślałaś widzę o wszystkiem.
W chwilę potem młody człowiek pożegnał rodzicielkę i zamykał drzwi od pokoiku pełnego wspomnień, bo w nim to właśnie przepędził młodość swoją. Czuł się zupełnie spokojnym. Obawy, jakie go trapiły po wyjedźcie z Melun, teraz już nie istniały, ojciec wyszedł z niebezpieczeństwa, może zatem swobodnie puścić wodze fantazji, może iść, gdzie go serce ciągnęło.
W głębi pokoju znajdowało się szerokie okno z małemi szybkami. Otworzył je. Wychodziło na obszerny ogród, albo raczej na park cienisty. W głębi tego parku rysowała się w pośród ciemności fasada wielkiego budynku. Gdzie niegdzie, po za szybami kilku okien, odbijały się niepewne światełka na białych firankach.
Zapach kwitnących bzów, formujących szpaler wzdłuż muru, park opasającego, unosił się niby dym z olbrzymiej kadzielnicy.
— Tam — szepnął Grzegorz, wyciągając rękę — to tam zobaczyłem ją po raz pierwszy. Tam po raz pierwszy usłyszałem to prześliczne imię, które mi utkwiło w sercu! Edmo, kochana Edmo! jakże ja ciebie kocham!... I spojrzenie młodego człowieka zatrzymało się na jednem z pawilonów budynku i na jednem z tych bladych światełek, o których żeśmy wspominali.
— To ona tam zapewne spoczywa, pod opieką anioła stróża! Oparł się o okno i oddał się rozkosznem marzeniom.
— Jutro zobaczę ją — powtarzał sobie. — Jutro się dowiem, czy to córka tego bogatego bankiera z Nowego Jorku. Ah! dałby Pan Bóg, żeby była biedną.
Czas mijał szybko. Objął raz jeszcze wzrokiem ciemny budynek i masy zieleni uśpionej w ciemności, zamknął okno i rzucił się na łóżko. Sen nie zaraz przyszedł, a przepełniony był dziwacznemi widzeniami. Przed oczami duszy młodego doktora przesuwały się kolejno postacie bankiera, Edmy, Joanny i straconego w Melun.
Przy końcu kwietnia dzień robi się wcześnie.
Przebudzony bardzo rano wesołym promienień słońca, ubrał się Grzegorz prędko, otworzył znowu okno i napawał się świeżem, czystem powietrzem.
W ogrodzie pensjonatu panowała cisza głęboka. Rodzaj uliczki opasanej wysokim murem, oddzielał ów ogród od posesji architekta; ale jak już wiemy, mur ten pomimo swej wysokości, nie zasłaniał widoku na trawniki.
Od piętnastu dni Grzegorz nie był w Saint Maude i nie widział młodej dziewczyny. Spojrzał na zegarek. Było akurat wpół do siódmej.
W tej chwili rozległ się też głośny dzwonek po za zabudowaniem. Był to sygnał, wzywający pensjonarki do wstawania.
Każde uderzenie dzwonka odbijało się w sercu Grzegorza i przyspieszało jego bicie.
Za trzydzieści minut będzie mógł zobaczyć Edmę!
Co rano po pacierzu, przed zaczęciem lekcji, młode dziewczątka, gdy czas był piękny, bujały przez pół godziny po ogrodzie.
Poranek tego dnia był prześliczny.
Grzegorz wlepił oczy w peron, po którego stopniach uczennice schodziły parami. Każda sekunda wydawała mu się długą nieskończenie, a wiedział jednakże dobrze, że nic nie wypatrzy przed uderzeniem siódmej. — Nadeszła wreszcie ta jak niecierpliwie oczekiwana godzina i wielkie drzwi
roztworzyły się na rozcież. I wysypał się z nich zaraz rój białych i różowych twarzyczek, chmara ciemnych i jasnych główek, nareszcie mnóstwo pomieszanych głosików i wybuchów śmiechu, rozległo się po ogrodzie. Małe szły pierwsze, hałaśliwe i roztrzepane, za niemi średnie, rój niemniej jak tamten brzęczący, ale już nie taki głośny. Nie były to już zupełnie dzieci, pewne zastanowienie, mitygowało trochę ich krzykliwe wybuchy.
Niecierpliwość Grzegorza wzmagała się coraz bardziej, coraz też uważniej śledził wzrokiem schodzącą gromadkę błyszczących ocząt, i nigdy mu nie wydawało się ich tak wiele.
Nakoniec rozpoczęła się defilada starszych panien. Równie wesołe i uśmiechnięte jak towarzyszki, ale przejęte swoją godnością, przechadzały się wolno i swobodnie, gdy tymczasem małe i średnie skakały jak dzikie kózki po całym ogrodzie.
Grzegorz przypatrywał się po kolei każdej z tych starszych panien. Edma nie ukazała się jeszcze.
Młody człowiek coraz bardziej był zaniepokojony.
Nareszcie wyszły wszystkie. Wyszła już i ochmistrzyni. Edmy nie było.
— Co się z nią stało? — pytał się zaniepokojony Grzegorz. — Dlaczego jej tu niema?
Najrozmaitsze myśli cisnęły mu się do głowy.
— Czy opuściła pensjonat? czy nie chora przypadkiem. Jeżeli nie znajduje się już w Saint Maude, to znaczy, że nie jest córką nowojorskiego bankiera. Nie ma żadnej co do tego wątpliwości. A jeżeli chora, to jak się o tem dowiedzieć i co robić? Gubił się w przypuszczeniach. Najczarniejsze domysły zdawały mu się pewnością.
Nagle jakiś srebrzysty głosik rozległ się po ogrodzie i zapanował nad ogólnym hałasem.
— Edmo! — zawołał ten głosik — gdzie jesteś, chodźno coprędzej!... Jedna to z pensjonarek wołała swojej koleżanki.
Posłyszawszy ukochane imię, Grzegorz poczuł, że spadł mu olbrzymi ciężar z serca. Żadne z jego strasznych przypuszczeń nie sprawdziło się dzięki Bogu.
Panienka, przywołująca Edmę, trzymała papier jakiś w ręku,
— Jest nakoniec! — szepnął uradowany doktor.
Edma miała rok siedmnasty. Wysoka, smukła, była piękną prawdziwie, miała dziwny wdzięk jakiś i jakiś szczególny urok — nakazujący sympatję, a zarazem uwielbienie. Jej przepyszne, popielate blond włosy, podtrzymywane nad czołem wstążeczką bladoniebieską, spadały swobodnie na ramiona i aż poza pas sięgały. Wielkie oczy, prawie tego samego co wstążka koloru, owalna twarzyczka o idealnie czystych karnacjach, czyniły ją podobną do madonny Rafaela. Czysta, niewinna duszyczka, otaczająca jakby aureolą młodą główkę, zwiększała to podobieństwo.
W chwili, kiedy Edma wychodziła z sypialni, jedna z dam klasowych oddawała jej list, otrzymany wczorajszą pocztą wieczorną.
Młoda dziewczyna przystanęła, aby go przeczytać, a jej przyjaciółka, ładna brunetka, niecierpliwiła się opóźnieniem, którego nie wiedziała przyczyny.
„Edma podeszła uśmiechnięta do swej przyjaciółki.
— Czego chcesz, Marto? — spytała.
— Mam dobrą dla ciebie nowinę — odrzekła.
— Dobrą nowinę?... czy i ty otrzymałaś list od matki?
— Nie o to wcale chodzi.
— A o cóż takiego?
Marta pochyliła się do uszka przyjaciółki i szepnęła:
— Powrócił... Jest tam...
Wierzymy w to najdokładniej, że Grzegorz słów tych nie dosłyszał, ale instynkt jednak zakochanego pozwolił mu się domyślić, że o nim rozmawiały pensjonarki. A kiedy zobaczył spojrzenie Marty, kierujące się ku oknu, w którem siedział, i kiedy Edma nareszcie spojrzała w tym samym kierunku, domniemanie w pewność się zamieniło.
Spojrzenie Edmy było błyskawiczne prawie, bo zaraz spuściła oczy i gwałtownie się zarumieniła, a rękę przyłożyła do serca, jak gdyby powstrzymać chciała silne jego uderzenia.
Po chwili spojrzała znowu w okno i zamieniła z Grzegorzem jedno z tych długich spojrzeń, co potrafią skutecznie zastąpić całą rozmowę.
Grzegorz, uzbroiwszy się w odwagę, przesłał ukłon ukochanej.
Edma zaledwie skinęła główką, zarumieniła się znowu i z westchnieniem oczy opuściła.
Pantomina jak z jednej tak i z drugiej strony była bardzo wymowną. Związek łączący dwie młode dusze, zawiązał się bardziej jeszcze.
Marta objęła wpół Edmę, i oddaliwszy się z nią trochę, zapytała cichutko:
— Więc go kochasz tak bardzo?
Edma nic nie odpowiedziała, ale uścisnęła nerwowo rękę przyjaciółki.
To także Grzegorz zrozumiał.
Czas mijał szybko. Dzwonek oznajmił koniec rekreacji, potrzeba było powracać do klas i panienki w pary się ustawiły.
Zanim zajęła miejsce swoje w szeregu, Marta odezwała się głośno:
— Czas będziemy mieli prześliczny na spacer do lasku Vincennes.
Słowa te powiedziane były do Grzegorza raczej, niż do Edmy. Młody człowiek został w ten sposób uprzedzony przez prześlicznego pośrednika miłości, iż od niego tylko będzie zależało zobaczyć po obiedzie swoją ukochaną.
Pozostawmy Grzegorza Vernier w Saint Maude, gdzie niezadługo doń powrócimy i poprosimy naszych czytelników, ażeby nam towarzyszyli do Auteuil...
Przy ulicy Raffet, niedaleko od rogu ulicy Tentek, stał w roku 1874 wysoki mur z dużą w pośrodku bramą wjazdową i dwoma obok niej furtkami; — powoje o niebieskich dzwoneczkach i dzikie wina, cały prawie mur pokrywały. Z poza zieleni wychylały się wierzchołki drzew rozłożystych ogromnych, pełnych słońca i zieleni, jakich dużo napotkać można wokoło lasku Boulońskiego. Posiadłość wspomniana, kończąca się aż przy bulwarze Montmorency z tej strony była zamkniętą żelaznemi sztachetami obrosłemi dzikiem winem — a wąska furtka, zrobiona w sztachetach, wychodziła na bulwar.
Na froncie bramy głównej od ulicy Raffet widniał znak, na którym literami mosiężnemi, zzieleniałemi od deszczu, wypisane były dwa wyrazy
Poza tą bramą pierwszą napotykało się na mur drugi i drugą bramę, w odległości trzech metrów od pierwszego i drugiej, tym sposobem można było obchodzić zabudowania dookoła, jak to bywa w fortach lub więzieniach państwowych. Po prawej stronie wejścia głównego stał mały domek parterowy szwajcara, złożony z trzech wąskich pokoików i okolony ogródkiem kwiatowym. Po lewej taki sam domek był mieszkaniem miejscowego ogrodnika. Po drugiej stronie murowanego parkanu znajdował się Eden prawdziwy, przepyszne szmaragdowe trawniki, otoczone koszami różnokolorowych kwiatów, ocienione drzewami różnych rodzajów jaworów, kasztanów i nawet cedrów libańskich, a wśród nich wijące się, równo wycięte i dobrze wysypane piaskiem — aleje.
Kaskada wody, mieniąca się barwami tęczy w promieniach słońca tryskała z pagórka, z omszałych kamieni, ułożonych na środku jednego z trawników. Pod drzewami, w cudnej perspektywie, wznosiły się dwa eleganckie budynki w formie domków szwajcarskich, obrosłe one były pnącemi się roślinami i otoczone kwiatami.
Jeden z tych szalecików, do którego wchodziło się po kilku stopniach nad suteryną, był mieszkaniem dyrektora, drugi składał się z salonu, poczekalni dla gości, kancelarji głównej, pokoju doktora dyżurnego i apartamentu, który można było podzielić na dwa mieszkania dla bogatych i specjalnie poleconych chorych.
Z pierwszego rzutu oka na ten park, któryśmy opisali, każdy doznawał miłego nader wrażenia.
— Jak tu musi być dobrze! — mówili ludzie przesądni. Nie wiedzieli wszystkiego!...
Poza zasłoną jasnej zieleni i kwiatów, znajdowała się strona ciemna, to jest powiedziawszy poprostu zabudowania, — dwa domy piętrowe.
Te zabudowania połączone ze sobą — poprzedzielane od ogrodu sztachetami, miały formę krzyża stojącego na czworoboku. Parter w obu tych domach składał się z cel o drzwiach grubych z okienkami, otwierających się na zewnątrz i opatrzonemi podwójnemi zasuwami. Pokoje na górze były umeblowane bez zbytku, ale wygodnie i dostatnio. Grube kraty żelazne znajdowały się we wszystkich oknach.
Był to dom zdrowia, zostający pod kierunkiem doktora Frantza Rittnera, sławnego specjalisty w zboczeniach umysłowych, był to dom warjatek.
Powiadamy, że był domem warjatek, bo przyjmowano doń tylko kobiety.
Posiadał około czterdzieści łóżek i cieszył się wielkim rozgłosem, dzięki metodzie kuracji, jaka tu była przyjęta, dzięki prześlicznemu położeniu, czystemu powietrzu, a szczególnie świetnej reputacji doktora Rittnera, który, jak powiadano, żył tylko dla nauki.
Doktor Rittner, Prusak z urodzenia, miał do pomocy jednego tylko młodego lekarza, jako praktykanta, tak samo jak i on Prusaka, ale służba inna była bardzo liczna. Pan Rittner, surowy dla urzędników i oficjalistów, był podobno bardzo łagodnym dla chorych.
Przy drodze, idącej poza pomieszczeniem dla warjatek, znajdowały się dwa małe mieszkanka, zawierające jedno poczekalnię, drugie salę porad. Pomiędzy tymi dwoma pawilonikami znajdowała się furtka, wychodząca na bulwar Montmorency, prawie na wprost przejścia przez bulwar Suchet, do wzgórza bastjonu koszar № 61.
Niejeden żołnierz, stojący w nocy na warcie, zadrżał z przestrachu, posłyszawszy rozlegające się wśród ciemności dziwne skargi i przerażające dzikie krzyki nieszczęśliwych istot, które warjacja czyniła furjatkami.
Budynki dla chorych podzielone były na cztery oddziały: Pierwszy oddział: warjatki spokojne. Drugi: dotknięte czarną
melancholją. Trzeci; idjotki. Czwarty: furjatki, potrzebujące pilnego dozoru, najniebezpieczniejsze i trudne do wyleczenia.
Czytelnicy nasi znają ogólny wygląd zakładu dr. Rittnera, teraz przedstawimy im samego doktora.
Wejdźmy do gabinetu tego człowieka, którego wielu ludzi wychwala za jego wiedzę, a wszyscy sławią za bezinteresowność.
Gabinet znajdował się na pierwszem piętrze saloniku, przechodziło się doń przez salonik i pokój sypialny. Taki niewygodny, jak się zdawało rozkład, miał pewną rację swoją. Każdy, kto się chciał dostać do doktora, musiał przejść przez dwa pokoje.
Pan Rittner, chociaż pewnym był najzupełniejszej dyskrecji swoich ludzi, nie zaniedbywał niczego, na wszelki wypadek — i przedsięwziął rozmaite środki ostrożności, przeciwko zanadto ciekawym uszom.
Po co ta ostrożność posunięta aż do przesady?
Czyżby doktor miał coś, z czem się musiał ukrywać? Dowiemy się wkrótce o tem.
Frantz Rittner był człowiekiem czterdziestoletnim, blady, był zazwyczaj całkiem spokojny i zimny, ale chwilami twarz jego nabierała niezwykle ruchliwego wyrazu. Rudawo blond włosy, kręcące się z natury, okalały wysokie czoło.
W chwili, kiedy wchodzimy do gabinetu, Frantz Rittner znajduje się sam na sam z jakimś mężczyzną trzydziestoletnim, bardzo przystojnym, z siebie zadowolnionym i eleganckim. Gość ów nazywał się Renè Jancelyn, był bratem Matyldy Jancelyn, którą widzieliśmy w Melun, w towarzystwie Fabrycjusza Leclére. Siedzieli naprzeciw siebie i rozmawiali coś po cichu, chociaż według wszelkiego prawdopodobieństwa nikt ich nie mógł podsłuchiwać.
— A więc — powiedział Rittner — twój pseudo-szwagier chciał być obecnym przy egzekucji?...
— Potrzeba tego było koniecznie... — odrzekł Renè — sam mu to poradziłem.
— Potrzeba było, powiadasz... a dlaczego?
— Czyż nie było obawy, aby skazany dowiedziawszy się o odrzuceniu jego odwołania się do łaski, dał pokój uporowi i zaczął gadać?...
— Cóżby mógł powiedzieć?
— Dość, aby był powiedział tylko swe nazwisko...
— Cóżby to mogło znaczyć?
— Bardzoby wiele znaczyło. Dowiedziawszy się nazwiska, zaczęliby wywiadywać się o przeszłości, zaczęliby śledzić, sprawdzać tożsamość osoby, dowiedzieliby się, że był rzeczywiście w lasku Seinepart, możeby szczegółowo opisał swego nocnego dobroczyńcę, który wcisnął mu w rękę pugilares zamordowanego... Proces tego nieszczęśliwca podzielił publiczność na różne wrogie obozy... Jedni widzą w nim mordercę... drudzy podejrzewają tylko o wspólnictwo, a są i tacy także, co uważają go za zupełnie niewinnego... Zdania sędziów były także podzielone. Żeby nie upór oskarżonego, ułaskawionoby go napewno... To byłoby prawdziwe nieszczęście... Jego śmierć konieczną była dla naszego spokoju.
— Prawda, i nie odetchnę swobodnie, dopóki nie będzie po wszystkiem.
— Oddychaj już, oddychaj, bo dziś rano wszystko się już skończyło — powiedział gość.
— Wszystko się skończyło? — zapytał doktor Rittner. — Czy tylko pewnym jesteś tego?...
— Najpewniejszym — odparł Renè Jancelyn.
— Zdarza się jednak czasami, że ułaskawienie przychodzi w ostatniej chwili.
— Tak, ale dziś nie było tego wypadku... Gdyby rzeczy wzięły inny obrót, byłbym o tem zawiadomiony bezzwłocznie... przed wyjściem...
— W jaki sposób?
— Depeszą od Fabrycjusza...
— Co za nieostrożność! — mruknął doktor. — Nic bardziej nie kompromituje, jak depesza!
— Oh! mieliśmy się na baczności... umówiliśmy się o frazes tylko dla mnie zrozumiały, a nie mogący wzbudzić w nikim najlżejszego podejrzenia... Depesza miała zawierać: Uprzedź doktora, że stan naszego chorego pogarsza się... Ponieważ nie mam żadnej wiadomości, mam zatem dobrą wiadomość, jak powiada stare przysłowie. Nie mamy się już czego obawiać.
— Zawsze jest się czego obawiać, zauważył lekarz obłąkanych — człowiek przezorny powinien zawsze trzymać się na baczności, czuwać nawet wtedy, kiedy niebezpieczeństwo minęło... Kto to może wiedzieć, czy minister sprawiedliwości nie ulegnie wpływowi tych samych, o których dopiero wspomniałeś opinij, czy nie uwierzy w możność popełnienia omyłki, czy nie nakaże śledzić dalej, pomimo wykonanej egzekucji, wyświetlić całą prawdę?...
Renè Jancelyn wzruszył ramionami.
— Ministerjum nie zrobi tego nigdy, odrzekł. — Musiałoby przyznać się publicznie, że trochę za lekkomyślnie pozwala ucinać głowy!.. Nikt nie wie, kto był skazany, nikt też zapewne nie będzie się zbyt długo nim zajmował; za tydzień, za dwa najdalej, cała sprawa pójdzie w zapomnienie... Odpędź od siebie wszelkie złe myśli, doktorze, powtarzam ci, śpij najspokojniej!
— Chciałbym — odrzekł Rittner z miną znaczącą.
— Ale jesteś tchórzem. Boisz się własnego cienia.
— A ty za bardzo się prędko uspokajasz.
— Czy może odkryłeś szczegół jaki, dotyczący osobistości, która straconą została?
— Nie... Poszukiwania moje nie były szczęśliwszemi od poszukiwań policji.
— A nie domyślasz się chociaż, co to za jakaś tajemnicza przyczyna skłoniła tego biednego głupca do ukrywania swojej osoby?
— Jedna tylko hipoteza wydaje się prawdopodobną...
— Jaka?
— Ogromne zniechęcenie do życia.
— To niepodobne do prawdy!
— Dlaczego?
— Gdyby człowiek ten chciał umierać, miał dziesięć lepszych sposobów do śmierci... obszedłby się najzupełniej bez procesu kryminalnego i gilotyny... Wierzaj mi, że jest tu jeszcze coś do odnalezienia.. Jest jakaś w życiu skazańca okropna tajemnica. Ona mu nakazywała milczenie, ona nam się tak bardzo przysłużyła.. powinszujmy sobie tego zdarzenia...
— I podziwiajmy zimną krew Fabrycjusza, oraz jego nadzwyczajną w całej tej sprawie energję...
— O! — odrzekł doktór — oddaję mu zupełną sprawiedliwość!
— Gdyby nie on — dodał Jancelyn, podejrzenia Fryderyka Baltusa byłyby się zamieniły w pewność i... bylibyśmy zgubieni.. Fabrycjusz ocalił nas od galar, siebie narażając na szafot.
— Była to rzeczywiście gra za gruba dla nędznych dwudziestu pięciu tysięcy franków... Ale to wina Fabrycjusza! Ja chciałem wypisać sto tysięcy na czeku... To byłoby coś przynajmniej warte.
— Tak, ale Fabrycjusz znał daleko lepiej, niż my, zwyczaje i sposób życia Baltusa.. Jeżeli poprzestał na skromnych dwudziestupięciu tysiącach, to z pewnością dlatego, iż suma większa wydałaby się nieprawdopodobną...
— Tak, ale pokrzepiłby był lepiej naszą kasę, przerażająco anemiczną.
— Wiele posiadamy w tej chwili?
— Zaledwie pięćdziesiąt tysięcy franków...
— Djabelnie mało!
— Mój kochany, przyjemności są rujnujące! Wydajemy bez rachunku, a przychodów jakoś niema... Przejrzyj zresztą książki...
— Ależ doktorze, ufam ci najzupełniej...
— Ułożyliśmy się przecie, że przygotujesz czek z podpisem hrabiego de Saunerive? Wytłomaczyłem ci położenie.. Od dziś za miesiąc hrabia będzie — w domu warjatów...
Zanim zbierze się rada familijna i zanim go ubezwłasnowolnią, bardzo łatwo możemy podnieść z banku jeszcze sześćdziesiąt lub ośmdziesiąt tysięcy franków, nie narażając się na żadne podejrzenia... Hrabia jest wprawdzie warjatem, ale nie jest jeszcze pozbawionym woli własnej, może się więc podpisywać.
— Na czyjeż imię mam czek przygotować?
— Naturalnie na imię kobiety, na imię Reine Grandhamp naprzykład... Tę najłatwiej będzie podpisać.
Potrzebuję wzoru dwóch charakterów.
Czy nie dałem ci listu księcia? — Nie — No, to ci go dam, a dam również bilet Reine Grandchamp... Mam stosy autografów tych dam...
Doktór za pomocą maleńkiego, stalowego kluczyka, otworzył jedną z szufladek swego biurka i wyjął pugilares z czerwonego safianu, zawierający z jaką setkę listów starannie poznaczonych. Z pomiędzy tych listów wybrał jakieś dwa.
— Oto jest najprzód list hrabiego. I podał ćwiartkę papieru herbowego Renemu Jencelyn.
— Pismo łatwe do naśladowania mruknął Jencelyn, podpis wymagać będzie więcej roboty, z powodu skomplikowanych strychów, ale zobaczymy. Oto teraz łapki kobiety...
— Dziecinna bazgranina.. To pójdzie łatwo.
— Nie zatrzymujmy się na drodze i zaopatrzmy kasę... — Spojrzyj na ten list... to od wdowy Riquete de la Caudele, ten oto znowu — niejakiego Zygmunta Radoul.
Cóż to za ludzie?
— Wdowa i intrygant, powiedziałem ci już przecie... — Wdowa zakochana w intrygancie... czego daje mu w brzęczącej monecie dowody... Ma kapitały umieszczone w domu Tomlinson w Londynie... Możemy wypuścić na ten dom czek na dwa tysiące funtów szterlingów, podpisany przez wspomnianą wdowę Riquet de la Caudele.
— Czy nie ma się czego obawiać?
— Nie... wdowa za dwa tygodnie znajdzie się w domu obłąkanych.
— I ona także warjatka?...
— Nie, ale zostanie uznaną za warjatkę na żądanie kuzyna, który pragnie po niej odziedziczyć.
Renè Jancelyn schował do kieszeni papiery, jakie podał mu doktor.
— A czy Fabrycjusz zdecydował się oddać ci dokumenty potrzebne do sfałszowania czeku jego wuja Maurycego Delariviére, płatnego w Paryżu w banku Jakóba Lefèbre.
— Dał mi jako model czek wypełniony na sumę niewielką, ale potrzebuję czasu na przygotowanie planszy.
— Czy nie możesz wymyć pisma?
— Nie — jest zanadto dawne... — Potrzebaby użyć środków silnych, ale pozostałyby na papierze kompromitujące ślady...
Fabrycjusz zresztą nie chce korzystać z okazji, a ja mu przyznaję rację. Obawia się, żeby podejrzenia wuja na niego czasem nie padły.
— Nie byłoby w tem wielkiego niebezpieczeństwa — pan Delariviére nie wydałby swego siostrzeńca...
— To prawdopodobne, ale nie mniej jest prawdopodobnem także, żeby go wydziedziczył zupełnie. Otóż Fabrycjuszowi bardzo chodzi o tę sukcesję, bo podobno jest bardzo znaczną.
— Tylko, że nam nie dostanie się z niej ani centyma! — powiedział Franz Rittner z goryczą.
— To prawda, że Fabrycjusz jest egoistą i że nas puści w trąbę bez wahania, skoro tylko będzie się mógł obejść bez nas. Ale cóż robić?.. Czy nie masz innych jakich widoków na przyszłość?
— Niestety nie!.. Żyjemy półśrodkami... potrzebaby przeprowadzić jaką śmiałą kombinację, coby nas wzbogaciła odrazu.
— Myślę o tem oddawna — odrzekł Renè z uśmiechem.
— Czy nie znajdzie się coś takiego?
— Zdaje mi się, że już się znalazło.
— Cóż to jest?
— Nie powiem ci, dopóki się nie przekonam, iż się nie mylę... Nim to nastąpi, będę milczał! Czy przygotowałeś robotę, jakiej zażądałem od ciebie przed trzema dniami?...
— Tak.
— Dzisiaj mi właśnie potrzebna.
— Dla porządnego przeprowadzenia kombinacji o jakiej wspomniałeś?
— Być może.
— To ci ją zaraz oddam.
Rittner wstał z krzesła, zbliżył się do ściany i zdjął z niej obraz, podpisany Boncher, a przedstawiający starych satyrów, rozmawiających wesoło z młodemi nimfami. Frantz Rittner lubił takie sceny wesołe. Po za obrazem znajdowała się szafka, zamknięta zameczkiem sztucznym. Doktor otworzył tę szafkę, a Renè zobaczył na półkach całą kolekcję flaszeczek różnej wielkości i słoików różnych fasonów. Wszystko to szczelnie pokorkowane, z poprzylepianemi etykietami, stało w porządku ustawione na półkach.
Te liczne naczynia, tak starannie przed okiem ludzkiem ukryte, zawierały rozmaite roztwory chemiczne i substancje roślinne, przeważnie narkotyki i trucizny. W jakim celu doktor posiadał ten bogaty zbiór trucizn? Dowiemy się zapewne.
Właściciel domu zdrowia wziął z półki jedną flaszeczkę i podał ją swojemu gościowi.
— Oto jest, co nam potrzeba — ale uprzedzam cię, że trucizna nadzwyczajnie silna, że potrzeba jej używać z największą ostrożnością.
— Dziękuję — powiedział René, chowając flaszeczkę do kieszeni paltota. — Za parę dni dowiesz się o rezultacie mych operacyj.
Z rozmowy, jakąśmy przytoczyli, czytelnicy nasi dowiedzieli się, że mieli przed sobą dwóch łotrów, najgorszego gatunku — jeden skończony fałszerz, drugi zaś sławny doktor i pierwszorzędny chemik, czyniący z nauki broń morderczą, a z domu w Auteuil — grób pełen złowrogich tajemnic.
Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec bankiera z Nowego Jorku, kompletował tę trójkę bandytów.
Ci trzej nędznicy połączyli się razem, aby się zbogacić i wszelkie sposoby do dojścia do majątku zdawały im się dobremi. Nie cofali się nigdy przed żadną podłością, przed żadnem niebezpieczeństwem.
— Gdzie dzisiaj obiadujesz? — zapytał doktor? — Czy chcesz zjeść ze mną obiadek?
— Nie mogę, muszę się zejść z Fabrycjuszem u Bretanda o siódmej.
— To i ja tam pójdę. Fabrycjusz opowie nam, jak skończył skazaniec. To będzie bardzo ciekawe.
— Do wieczora więc...
— Do wieczora...
Kamraci uściskali się za ręce.
Renè wyszedł, minął park i wsiadł do powozu, czekającego nań przed bramą od ulicy Raffet.
— Gdzie jedziemy obywatelu? — zapytał stangret.
— Bulwar włoski, tylko prędko, dostaniesz na piwo.
Stangret podciął konia i puścili się galopem.
Powróćmy do Saint Maude.
Spostrzegłszy niespodzianie Grzegorza Vernier w oknie, wychodzącem na ogród pensjonatu, Edma zaczerwieniła się, serce zabiło gwałtownie.
Młode dziewczę kochało, jak się kocha w szesnastym roku, bez zastanowienia i tylko z potrzeby kochania... Oddała duszę człowiekowi, którego widziała jedynie z daleka, z którym nigdy nie mówiła ani słowa i wcale nie wiedziała nawet kto on, jak się nazywa.
Niewinny ten romansik mógłby się stać niebezpiecznym, zwłaszcza w położeniu Edmy, nie mającej przy sobie matki, aby nad nią czuwała i aby nią kierowała po niebezpiecznej drodze życiowej; ale Grzegorz był najuczciwszym z kochanków.
Edma, dziecko jeszcze, tak była wzruszona swoją miłosną tajemnicą, że nie mogła nie zwierzyć się najlepszej swojej przyjaciółce Marcie, także dziecku, o rok od niej starszemu. Marta zaś dumna z godności konfidentki, zaczęła natychmiast budować zamki na lodzie. Bo czyż podobny wypadek nie był rozkoszną rozrywką w monotonnem życiu pensjonarskiem?
Wesoła, śmieszna i pełna fantazji Marta, nie widziała w tym romansiku nic a nic złego, a w przyszłości przewidywała różne przeszkody.
Marzyła o korespondencjach, o tajemniczych schadzkach w parku, o nocnem porwaniu z pod boku ochmistrzyni, o ucieczcie w powozie pocztowym, zaprzężonym w cztery konie i naturalnie o ślubie...
Co to za przecudne marzenia...
Grzegorz, mężczyzna natury poważniejszej, daleko bardziej zakochany, rozumiał, że ta miłość nie może wiecznie zachowywać pozorów dzieciństwa, ale nie wiedział nic dotąd, jak tu przyjść z dziedziny marzeń w świat rzeczywistości.
— Dzisiaj — mówił sobie, kiedy pensjonarki zniknęły z ogrodu — dzisiaj poraz pierwszy do niej przemówię... Na tym spacerze w lasku Vincennes, przypadek i miłość dostarczą mi może możności zbliżenia się do niej... Ośmielę się zapytać kto ona.. I będę wiedział, czy mam się czego spodziewać, czy też wszystko dla mnie stracone.
Edma także zrozumiała dobrze, w jakiej intencji Marta zawołała tak głośno, gdy wychodziły z ogrodu: — Czas będzie prześliczny na wycieczkę do lasku Vincennes... Wiedziała dobrze, że to odezwanie się przyjaciółki posłane było pod adresem młodzieńca z sąsiedniego domu, to też nie wątpiła, że skorzysta on ze sposobności i na spacerze zbliży się do niej i przemówi.
Ale co on będzie mówił?...
Czy zacznie od wyznania miłości?...
I co ona jemu odpowie?
Na samą tę myśl dreszcze ją przechodziły...
Grzegorz długo jeszcze stał przy oknie wpatrzony w ogród, gdy lekkie stuknięcie do drzwi wyrwało go z zadumy.
Grzegorz, zjadłszy śniadanie z rodzicami, wyszedł z domu o pierwszej godzinie i prosto udał się do lasku Vincennes. Z wyjątkiem niedzieli, lasek nie był odwiedzany przez nikogo; zaledwie od czasu do czasu napotkało się jakiego samotnego przechodnia, który zdawał się zabłąkany w tym ogromnym parku.
Grzegorz uszczęśliwiony był tą samotnością i ciszą, która go otaczała. Spoglądał on nieustannie na drogę Saint-Marie i spodziewał się lada chwila ujrzeć pierwsze pikiety żeńskiego bataljonu, na który tak niecierpliwie oczekiwał. Droga ciągle była pustą.
Nakoniec hen z daleka ukazał się kłębek wesołych swawolnic. Nie upłynęło dziesięciu minut, a pięćdziesiąt pensjonarek rozłożyło się na kobiercach z murawy. Po wytchnieniu, po kilku słowach ochmistrzyni, która zalecała panienkom, aby się daleko nie zapuszczały, rozpierzchło się wszystko...
Edma i Marta ciągle trzymały się razem. Jedne miały myśli: gdzie pan Grzegorz?
I rozglądały się na wszystkie strony, po wszystkich drożynach...
Widząc, że pensjonarki rozbiegają się po trawnikach, Grzegorz ukrył się w gęstwinie, i dlatego to młodziutkie dwie przyjaciółki szukały go napróżno.
— Czyż on nie pokaże się wcale?.. — szepnęła ze smutkiem Edma.
— Cierpliwości! — odrzekła Marta.
— Zapewne przybyłyśmy pierwsze...
— Kto wie, może on nas obserwuje już gdzie z głębi lasku.
— Rozglądałam się wszędzie.
— I ja także — potaknęła Marta z westchnieniem.
Dziwna rzecz. Niepokój Marty był również widocznym, a może widoczniejszym nawet, niż niepokój Edmy, chociaż zajmowała się ona Grzegorzem tylko dla swojej przyjaciółki.
Obie panienki przechadzały się tam i spowrotem po murawie, widocznie zaniepokojone, wreszcie weszły w aleję.
Młody człowiek widząc to, opuścił swoją kryjówkę i podszedł do dwóch przyjaciółek.
Edma, lubo przygotowana na to spotkanie, nie mogła powstrzymać lekkiego okrzyku i silnie ujęła rękę towarzyszki.
Grzegorz skłonił się z uszanowaniem.
— Pan tutaj? — powiedziała Marta z wyrazem zdziwienia. — Wcale się nie spodziewałyśmy takiego nadzwyczajnego przypadku!...
— Rzeczywiście, że to przypadek, proszę pani — odpowiedział młody człowiek. — Ale go błogosławię!... przechadzałem się...
— A, pan przechadzał się — powtórzyła z szyderczym uśmiechem Marta. — Nie darmo widocznie powiadają, że góra z górą się nie zejdzie!...
Słysząc po raz pierwszy głos Grzegorza, głos tak przyjemny i tak poważny, Edma zmieszała się ogromnie.
Zdawało się jej, że jakaś próżnia w około niej powstała, że brakuje jej ziemi pod nogami, i wyciągała ręce przed siebie, jakby oparcia jakiegoś szukała.
Jedna z tych rąk napotkała rękę Grzegorza.
Edma zachwiała się. Marta musiała ją podtrzymać. Grzegorz nie mógł zrozumieć tego, co się działo w duszy jego ukochanej. Opanował go rodzaj magnetycznego osłupienia, to też zwracając się do pensjonarki, rzekł pomieszany i głęboko wzruszony:
— Nie... proszę pani... ja nie przypadkiem tutaj się znalazłem... Przybyłem tu dlatego, że pani tu być miała. Krótka będzie chwila naszego widzenia, ale stanowić będzie o naszej przyszłości...
Edma podniosła duże swe jasne oczy na Grzegorza, a on mówił dalej:
— Oczekiwałem niecierpliwie tej chwili... pragnąłem jej z całej duszy... ale zarazem obawiałem się jej śmiertelnie... Rzecz to naturalna zupełnie... chodzi o rzecz bardzo ważną... o wyrok... który może mnie zrobić najszczęśliwszym... albo
najnieszczęśliwszym z ludzi... Nazywam się Grzegorz Vernier... Mam rodziców, cieszących się ogólnym szacunkiem... Mam zawód przyzwoity... jestem doktorem; obecnie moje środki materjalne są już takie, że nie zabrakłoby na niczem tej, któraby zgodziła się być towarzyszką moją... Kocham panią... miłością szczerą.. Mojem najgorętszem życzeniem jest nazwać panią żoną moją... Niechaj pani raczy mi odpowiedzieć otwarcie... czy mogę mieć jakąkolwiek nadzieję!
— Brawo! — pomyślała Marta zachwycona. — Oto oświadczyny w całem co się nazywa znaczeniu, prośba o rękę przedstawiona z całą formalnością...
Grzegorz czekał na odpowiedź.
Biedna Edma nie była zdolna głosu z siebie wydobyć... Za całą odpowiedź uścisnęła rękę młodzieńca, a możemy zapewnić, że żaden frazes nie zastąpiłby tej milczącej rozmowy, tego niewinnego uścisku.
Najzupełniejsza harmonja panowała na pewno pomiędzy temi dwoma istotami...
Czas upływał. Lada chwila dama klasowa mogła przerwać to sam na sam w obecności trzeciej osoby.
Grzegorz postanowił skorzystać ze sposobności.
— Kochana, najdroższa Edmo — rzekł — jedno jeszcze słówko. Jakie jest nazwisko twoje?
— Delariviére... — odrzekła młoda dziewczyna głosem jak szept cichym.
— Czy ojciec pani nie jest bankierem?
— Tak właśnie.
— I mieszka w Ameryce?
— W Nowym Jorku.
— Jakie imię nosi mama pani?
— Joanna.
— Jest tak jak pani blondynką, bardzo do pani podobną?
— Tak powiadają, a chciałabym bardzo w to uwierzyć, bo mama jest najpiękniejszą istotą na świecie.
— Czy nie spodziewasz się pani swoich rodziców?
— Owszem. Otrzymałam dziś rano list od nich, list datowany z Marsylji, zawiadamiający o przyjeździe.
— O! — wykrzyknął Grzegorz — niema zatem wątpliwości! Z tego nadzwyczajnego podobieństwa przeczułem zaraz całą prawdę. Jakaż to boleść po radości!
— Boleść! — powtórzyła młoda dziewczyna przerażona — dlaczego boleść?
— Niestety, ojciec pani to człowiek bardzo bogaty. A więc jego olbrzymi majątek stanowić będzie przepaść pomiędzy nami...
— Dlaczego?
— Czyż pani tego nie rozumiesz?
— Nie, panie Grzegorzu.
Teraz Martą się wtrąciła.
— Wiem, że pan Delariviére ubóstwia swoją córkę i zrobi wszystko dla jej szczęścia. Zresztą, w czasach, w których żyjemy, bardzo jest dobrze, że nauka może się połączyć z majątkiem. Praca niweczy różnice i utrzymuje równowagę pomiędzy miljonem a sławą. A jestem przekonaną, że pan będziesz bardzo sławnym!...
Zapał, z jakim Marta wypowiedziała swoje frazesy, miał w sobie coś tak zabawnego, że pomimo całej uroczystości położenia, Edma i Grzegorz nie mogli powstrzymać uśmiechu.
Dałby Pan Bóg, żeby tak było — wyszeptał doktor.
— Marta ma rację... — potaknęła Edma, — Ale skądże pan wie, że jestem tak bardzo podobną do matki?
— Mam honor znać mamę pani...
Edma spojrzała zaciekawiona.
— Gdzież i kiedy ją pan poznałeś? — spytała.
— Wczoraj... w Melun, gdzie jestem doktorem.
— W Melun? — powtórzyła Edma, zaciekawiona coraz więcej. — Moja matka jest w Melun?...
— Tak, proszę pani. Chwilowa słabość, która minęła bardzo prędko, zmusiła ją do zatrzymania się na kilka godzin w tem mieście, a ja byłem tyle szczęśliwym, że mnie na pomoc wezwano. I udała się kuracja bardzo szczęśliwie.
— Boże wielki!... — zawołała przestraszona Edma. Matka moja cierpiąca... zmuszona do przerwania podróży!... Ale przynajmniej to nic niebezpiecznego?...
— Zapewniam i dodaję, że pani Delariviére jest już zupełnie zdrową, i że jutro już będzie mogła udać się w dalszą drogę.
Edma odetchnęła, a uspokojona zapewnieniem Grzegorza, chciała jeszcze wypytywać się o matkę, ale nie stało czasu, bo oto odezwał się cieniutki głosik damy klasowej.
— Panno Marto, panno Edmo, gdzie jesteście?
— Niedaleko... — odpowiedziała Marta, wybuchając śmiechem.
— Proszę wracać!
— Daruj, panie Grzegorzu, ale nie możemy pozostać — powiedziała Edma. — Szukają nas... wołają...
Młody człowiek z czułością chwycił wyciągniętą ku niemu drżącą rączkę i gorąco ją ucałował.
— Kocham panią nad życie... — szepnął cichutko — do widzenia...
— Do widzenia... — odpowiedziała Edma — i obie powróciły do reszty towarzyszek.
Grzegorz kilka chwil patrzył jeszcze za odchodzącemi, a gdy te znikły z oczu, uszczęśliwiony zawrócił prędko do Saint Maude. W drodze przypomniało mu się, że pan Delariviére mówił mu wczoraj, iż nazajutrz pojedzie po Edmę, aby ją przywieźć do matki. Otóż dzień się ma ku schyłkowi, a bankier się nie pokazał... Co się tam stało?...
Młody człowiek postawił sobie to pytanie i opanował go dziwny jakiś niepokój. Czyżby pani Delariviére miała się gorzej?.. Czyżby nowy kryzys miał zniweczyć jego przewidywania?...
— Na co się przyda niepokoić domysłami i rezonować na pamięć?.. W Melun dowiem się całej prawdy... Nie traćmy odwagi.
Wybiło wpół do czwartej w chwili, gdy wchodził do domu.
— Co ci się stało, moje dziecko, żeś taki blady? — zapytała na wstępie zaraz pani Vernier.
— Matko — odrzekł młody człowiek — przeczuwam jakieś nieszczęście!...
— Dla siebie?
— Nie, ale dla osoby, która mnie bardzo obchodzi...
— co chcesz przez to powiedzieć?... o kim mówisz?
— O matce tej, którą kocham...
— Niedobrze cię rozumiem, ale mnie przestraszasz! Wytłomacz się jaśniej, kochane dziecko.
— Pozostawiłem w Melun, na drodze znacznego polepszenia, chorą panią Delariviére, której córkę uwielbiam... I nie wiem co takiego, ale mi się koniecznie zdaje, że moja nieobecność stała się dla biednej kobiety fatalną.
— Obawy to, które nie mają żadnej zapewne podstawy.
— Chciałbym, żeby tak było, kochana matko, ale mimo całej woli... żebyś wiedziała, co ja cierpię! Gdzie jest ojciec?
— W ogrodzie.
— Pójdę się z nim pożegnać, bo dziś jeszcze muszę odwiedzić moich klientów w Melun.
Architekt zdrów zupełnie, siedział w ocienionej dzikiem winem altanie i coś czytał głośno.
— Więc dzisiaj już nas opuszczasz — powiedział architekt, gdy Grzegorz się doń zbliżył.
— Muszę mój ojcze... wzywają mnie obowiązki. Zupełnie o ciebie uspokojony, nie mam prawa zapominać, że inni potrzebują mojej pomocy.
Ucałowawszy twarz i ręce ojca, matkę przycisnął do serca i spiesznym krokiem ruszył drogą ku Charenton.
Było trzy kwadranse na piątą, gdy wchodził na dworzec. Otworzono właśnie kasę.
Grzegorz kupił bilet do Melun i czekał. Dał się słyszeć świst lokomotywy, pociąg idący z Paryża zatrzymał się na stacji. Grzegorz wsiadł do przedziału pierwszej klasy i w godzinę przybył do Melun, zaniepokojony coraz bardziej, z głową palącą.
— Pójdę prędzej, aniżeli dojadę omnibysem — pomyślał, oddając bilet kontrolerowi. — Zresztą potrzebuję ruchu.
I spiesząc, skierował się ku miastu, nie szedł, ale biegł. Pot spływał mu po czole.
W bardzo krótkim czasie znalazł się na placu świętego Jana, przed hotelem pod „Wielkim Jeleniem“. Nie zatrzymując się na dole, gdzie zresztą nie spotkał nikogo, wszedł po schodach na drugie piętro i lekko zastukał do drzwi, oznaczonych № 8.
Drzwi się nie otwierały, zastukał poraz drugi. To samo głuche milczenie. Wtedy nie mogąc powstrzymać swojej niecierpliwości, pochwycił za klamkę, a korzystając z przywileju doktorskiego, wszedł do pokoju. Był on zupełnie pusty, okna były pozamykane i rolety zasłonięte, łóżka usłane i nakryte kapą kretonową. Ta sama pustka w pokoju sąsiednim. Żadnego z tych drobnych przedmiotów, które świadczą obecnością swoją, że lokatorzy wyszli, ale powrócą...
Grzegorz drgnął.
— Wyjechali! — mruczał. — Wyjechali!... Zdaje się to niepodobieństwem, a jednakże tak jest!... Cóż się więc stało?
Dnie następują po sobie, ale nie są do siebie podobne. Ta sala, która wczoraj gości pomieścić nie mogła, nie posiadała dzisiaj nawet zwykłych swoich klientów. Pani Lariole królowała sama jedna poza kantorem i z piórem w ręku zajęta była nieskończonem dodawaniem. Świadczyło to, że egzekucja tajemniczego przestępcy wielkie jej zyski przyniosła.
Na odgłos wchodzącego podniosła głowę i uśmiechnęła się przyjaźnie.
— A! pan doktor! — zawołała. W samą porę pan przychodzi... Bo właśnie miałam posyłać do pana... — Do mnie? — powtórzył Grzegorz, a po co?
— Dla oddania panu tego listu.
I pani Lariole podała doktorowi dużą szarą kopertę, wyjętą z szuflady kontuaru.
Grzegorz odebrał ją drżącą ręką i zaczął się przyglądać. Na adresie były słowa:
„Panu doktorowi Vernier“.
Że pismo pochodziło od ojca Edmy, nie ulegało żadnej wątpliwości. Z tego listu miał się dowiedzieć wszystkiego, a jednakże nie miał go odwagi otworzyć, przeczucie nieszczęścia dokuczało mu nieznośnie; stał milczący, nieruchomy, z oczami wlepionemi w regularne pismo bankiera.
— Co panu jest? — zapytała pani Lariole; zdziwiona postawą Grzegorza.
— Nic... odpowiedział — nic mi nie jest... i gorączkowo otworzył kopertę.
Zawierała bilet na tysiąc franków, ale ani jednego słowa.
Nigdy sam nie doznał boleśniejszego zawodu. Nie chciał własnem oczom wierzyć.
— Boże! — wykrzyknął — cóż się tu stało dziś rano?...
— Jakto, co się stało? — powtórzyła pani Lariole. — A prawda, pana nie było dziś rano.
— Byłem w Saint Maude u chorego ojca.
— O! doktorze, teraz rozumiem.
— Ale ja nic nie rozumiem! Na Boga, pani Lariole, nie każ mi wyczekiwać!... Wytłomacz mi pani to wszystko!... Gdzie się podział podróżny, który wczoraj rano stanął w hotelu pani ze swoją żoną. Z tą chorą, którą leczyłem i uratowałem. Cóż się z nimi stało?
— Wyjechali.
— Wyjechali?
— Tak. To właśnie mąż tej pani dał mi ten list do pana.
— Ale skądże ten nagły wyjazd w stanie takiego osłabienia, w jakiem musiała znajdować się rekonwalescentka?
— O! doktorze, biedna to pani! lepiejby było, żeby była nigdy nie postała w Melun i w moim domu. To nawet może i mnie bardzo zaszkodzić, chociaż nic przecież nie jestem winna.
— Co pani może zaszkodzić?
— Okropna rzecz, doktorze!
Grzegorz drżał z niecierpliwości. Zdawało mu się, że czaszka mu pęknie, ręce zaciskał konwulsyjnie, tak, że aż paznokcie wpijały mu się w ciało.
— Pan się pyta, dlaczego ten podróżny odjechał? — ciągnęła właścicielka hotelu. — Dla odwiezienia swojej żony do Charenton, do doktora Blanchu, albo do innego podobnego zakładu.
— Do Charenton? do doktora Blanchu? — powtórzył młody człowiek, któremu zdawało się, że śni o tych wszystkich nieprawdopodobnych rzeczach, o jakich mu opowiadano.
— Tak, panie Grzegorzu, bo ta biedna pani jest warjatką.
— Warjatka! — krzyknął doktor z nieopisanem przerażeniem. — Czy to prawda, co mi pani opowiada? czyż to możebne?
— Aż nadto wielka prawda, warjatka, którą trzeba było związać.
Doktor, przygnębiony tym ciężkim ciosem, upadł na krzesło. Po chwili podniósł się i zaczął chodzić dużemi krokami po sali.
Pani Lariol śledziła go oczyma.
Grzegorz zatrzymał się przed nią nagle. Twarz miał czerwoną, oczy krwią nabiegłe.
— Ależ do licha — ta nagła warjacja nie mogła przyjść tak sobie, bez żadnego powodu?
— Zaraz opowiem panu wszystko, ze wszystkiemi szczegółami. Tylko niech się pan uspokoi, bo mnie pan doprawdy przestrasza.
Grzegorz zapanował nad sobą; nic już nie zdradzało burzy, jaka w nim wrzała...
— Wiesz pan zapewne — zaczęła pani Lariol — że dziś rano gilotynowano na placu przed hotelem mordercę Fryderyka Baltusa?
Doktor skinął głową potakująco.
— Plac był szczelnie zapchany ludźmi — ciągnęła gospodyni. — Ciekawych pełno wszędzie; w oknach, na drzewach, na dachach! Ja sama stanęłam na ławce przed domem, ażeby widzieć lepiej.
Nadjechał powóz więzienny. Otwierają się drzwiczki i wychodzi skazany. Cicho było, jak makiem zasiał — cicho tak, że aż zimno przechodziło po grzbiecie.
Skazany, podtrzymywany przez księdza, wszedł na gilotynę, a potem spojrzał po tłumie i głosem spokojnym, donośnym, który dotąd jeszcze słyszę, i słyszeć będę całe życie, powiedział:
— „Umieram zupełnie niewinny”.
W tej samej chwili, jakby w odpowiedzi na te słowa, rozlega się okrzyk straszny, przerażający, okrzyk, pod wrażeniem którego zadrżały tysiące spektatorów. Ten okrzyk pochodził z mojego domu, z jednego z pokojów, zajmowanych przez podróżnego, mającego chorą żonę.
Głowa mordercy spadła do kosza.
Powróciłam natychmiast do hotelu, pędzę czemprędzej na schody ze służącą i jak bomba otwieram drzwi do ósmego numeru. Na środku pokoju spostrzegam leżącą bez przytomności damę na wpół ubraną. Jej wielkie blond włosy tarzają się po podłodze. Obok klęczy mąż, załamując ręce i płacze tak, że na wspomnienie, serce mi się jeszcze kraje... W tej chwili zjawia się tam młody człowiek, niejaki Fabrycjusz Leclére, który nocował także w hotelu na trzeciem piętrze, a zobaczywszy, co się dzieje, woła:
— „Wuju! biedny mój wuju!“
Pani Lariole zatrzymała się na chwilę.
Grzegorz, palony gorączkową ciekawością, zapytał:
— Cóż wtedy zrobiono?
— Podniesiono zemdloną i przeniesiono ostrożnie na łóżko.
— A następnie?
— Podróżny krzyczał: „Doktora, prędko doktora!“
Rozleciano się na wszystkie strony i sprowadzono wszystkich z Melun, oprócz pana.
— Cóż zrobili?
— Z wielką uwagą obejrzeli chorą, zapytali o przyczynę zemdlenia i zaczęli się naradzać.
— A potem puścili krew tej pani, nieprawda?
— Nie, panie doktorze.
— Zaordynowali natychmiast inne silne środki?
— Nie, oprócz okładów z zimnej wody na skronie i palonego pióra, które kazali trzymać pod nosem...
— Nic więcej?
— Nie, doktorze.
Grzegorz tupnął nogą ze złości.
— Ależ to niedorzeczność! — mruknął ponuro. — Co za nieszczęście, że mnie tutaj nie było. Więc nic nie robili, nic nie przedsięwzięli energiczniejszego?
— Nie, panie doktorze. Patrzyli tylko to na chorą, to na siebie z bardzo źle wróżącemi minami.
— A omdlenie jak długo trwało?
— Pewnie z godzinę. Nakoniec biedna dama się poruszyła. Otworzyła oczy, które mi się błędnemi wydały. Uniosła się potem trochę. Twarz miała tak zmienioną, że trudno ją było poznać. Wyciągała ręce w stronę otwartego okna. Mąż i pan Fabrycjusz zaczęli mówić do niej, ale ich nie słyszała. Nie widziała nikogo zgoła. Podniosła się z łóżka sztywna i podeszła do okna. Chciano ją przytrzymać. Ale ba! Była w tej chwili silniejszą od trzech tęgich mężczyzn! Doszła tam gdzie chciała, a pochyliwszy głowę, jak ktoś co się przysłuchuje, powiedziała:
— „Słyszycie te uderzenia młotków? Szafot stawiają tam na placu, widzę go — jakiś człowiek nań wstępuje. Kto taki?... Słyszycie że coś mówi... To jego głos... To on... To...“
Nie dokończyła... Zamiast domówić ostatniego słowa, wybuchnęła głośnym śmiechem, śmiechem nieskończonym, urywanym, jak ryk przerażającym, a rozdzierającym jak szlochanie. Wszystkim pot zimny wystąpił na czoło! Mnie aż zęby dzwoniły.
Trzej doktorzy spojrzeli znowu na siebie. Najstarszy mruknął:
— „Warjatka“, a dwaj drudzy potwierdzili.
— A! — odezwał się Grzegorz — teraz wszystko zrozumiałem! Obudzona dziwnym hałasem nieszczęśliwa kobieta, chciała zobaczyć co takiego. Popchnięta ciekawością do okna, nie mogła przenieść okropnej sceny, jaka się jej przedstawiła.
Widok skazanego, jego ostatnie słowa, wywarły na jej wrażliwą, osłabioną wskutek choroby naturę, piorunujące wrażenie. Stąd omdlenie, stąd uderzenie na mózg i warjacja. Ale czy to nieuleczalna warjacja?
— Biedny mąż okropnie desperował — zaczęła znowu pani Lariole. — Doktorzy poradzili mu, aby odwiózł żonę conajprędzej do jakiego zakładu dla obłąkanych, gdzie otoczą ją staraniami, jakich w domu mieć nie może. Rada nie była złą.
— Ta rada, to wszystko, co im podsunęła ich wiedza! — powtórzył z goryczą Grzegorz.
— Pan Fabrycjusz Leclére, siostrzeniec podróżnego, bardzo porządny młody człowiek, potwierdził, że to było koniecznem. Mąż nie mógł się na nic zdecydować. Łzy jego jak groch spadały na ręce żony, ale ona wcale tego nie czuła. Doprawdy, była to scena, na którą patrzeć było niepodobna.
Grzegorz opuścił głowę i płakał.
— Warjatka! — powtarzał zgnębiony — warjatka! To okropne. A mnie nie było, żeby nad nią czuwać! ażeby ją raz jeszcze ocalić! O! przeczucia, przeczucia! jak one mnie nie myliły |
— Czy — zapytał znowu Grzegorz — pan Delarivére i jego żona opuścili hotel zaraz po wypadku?
— Nie, nie zaraz — odpowiedziała pani Lariole. — Podróżny, którego nazwiska nie pamiętam, bo wbrew przepisom nie zapisałam go w liście przyjezdnych, wyruszył dopiero koło południa.
— Gdzie pojechał?
— Jak pan Fabrycjusz Leclére powiadał, to do Paryża; zaraz dziś mieli odwieźć chorą do domu zdrowia.
— Do domu zdrowia! do którego?
— Nie wiem.
— A czy wie pani przynajmniej adres tego Fabrycjusza Lecléra?
— Nie, doktorze.
Grzegorz czuł się strasznie przygnębionym.
— Cóż za fatalność! — powtarzał — cóż za fatalność!... Gdzie i jak ich odnaleźć w tym ogromnym Paryżu?...
Ale zaraz znowu dodał:
— Nie, nie wszystko jeszcze stracone... Pan Delariviére będzie się przecież widział ze swoją córką... Od Edmy dowiem się, w którym zakładzie znajduje się pani Joanna. Zresztą, siostrzeniec ich, Fabrycjusz Leclére, musi być znanym w Paryżu... dowiem się, gdzie mieszka... on mnie doprowadzi do swego wuja... Nauka dziś cudów dokonywa... Wyleczę nieszczęśliwą kobietę i wszystko znowu będzie dobrze...
Pocieszony tą nadzieją, opuścił hotel pod „Wielkim Jeleniem“.
Pani Lariole nie mogła sobie zdać z tego sprawy, dlaczego na młodym lekarzu sprawiła takie straszne wrażenie katastrofa, jaka w jego nieobecności przytrafiła się podróżnym, których nie znał nigdy przedtem i nigdy już może nie zobaczy.
— Doprawdy, że zanadto ma czułe serce ten nasz kochany doktor, turbuje się o obcych, jakby byli własnemi jego rodzicami. Nie ma w tem sensu ani za grosz.
To, co powiedziała właścicielka hotelu, było zupełnie prawdziwem. Decyzja trzech zawezwanych lekarzy była jak najbardziej stanowczą.
Joanna, której obłęd, spokojny dotąd, mógł lada chwilę zamienić się w furję, musiała być odwiezioną bezzwłocznie do domu zdrowia.
Pan Delariviére, jak łatwo się domyślić, tracił zupełnie głowę. Zaledwie przyszedł do siebie po wczorajszym niepokoju, a tu niespodzianie spadł nań cios najokropniejszy, jaki mógł go dosięgnąć. Jeżeli uzdrowienie nie okaże się możebnem, jeżeli Joanna pozostanie warjatką zniknęły wszystkie nieszczęśliwego nadzieje.
Pan Delariviére czuł się zupełnie złamanym, czuł, że nie potrafi znaleźć siły do dalszej walki z zawistnym losem. Nie wiedział, co się z nim dzieje, pogrążał się w niemej rozpaczy.
Ale Fabrycjusz był przy nim, on myślał i działał za niego.
— Czy chcesz mi zaufać, drogi wuju? — zapytał.
Za całą odpowiedź bankier uścisnął go za rękę.
— No, to pozwól mi działać, zdaj się na mnie i nie trać odwagi.. Niema nic straconego. Są w Paryżu specjaliści od chorób umysłowych... Udamy się do najsławniejszych, i bodaj, że nie bezskutecznie.
— Czy naprawdę tak sądzisz? — zapytał pan Delariviére.
— Słowo honoru.
Nagła myśl, którą zapewne każdy odgadnąć może, przyszła do głowy Leclerowi.
Uprzedził o natychmiastowym swoim wyjeździe barona de Landilly, Matyldę i Adelę, zamówił karetę, zapłacił rachunek hotelowy i na kilka minut przed południem wuj, siostrzeniec i nieszczęśliwa Joanna pojechali na kolej.
Właśnie pociąg nadchodził.
Fabrycjusz wziął cały przedział pierwszej klasy i pojechali do Paryża.
Joanna spokojna, łagodna, ale z błędnem spojrzeniem, szeptała ciągle słowa jakieś bez związku i wyprawiała jakieś gesta dziwaczne. Czasami z piersi jej wydobywało się przeciągłe westchnienie, po którem następował śmiech nieprzytomny, warjacki.
∗ ∗
∗ |
Po odejściu Renego Jancelyna, z którym, jak sobie przypominamy, doktor Frantz Rittner miał się zejść wieczorem u Brabanta, schował on pugilares, z którego wydobył listy potrzebne bratu Matyldy, potem zaś wyjął z ukrytej szufladki mały karnecik, oprawny w czarne płótno, otworzył go i zaczął z wielką uwagą przepatrywać. Na każdej prawie kartce wypisane były czerwonem atramentem nazwiska z krótkiemi przy nich objaśnieniami i cyframi. Rittner odczytał kilka nazwisk z kolei, zaopatrując każde z nich w odpowiednie, półgłośne komentarze.
— Panna de Revel... — powiedział najprzód — sześćdziesiąt tysięcy franków za kuracją; w dniu, w którym się „ad patres“ wyniesie.. Dzień ten bardzo już niedaleki... Warjacja zwiększa się z każdą godziną, dochodzi do ostatnich granic... Nie mam sobie nic do wyrzucenia... Robiłem, co mogłem... Próbowałem nawet środków ryzykownych, które uzdrawiają, albo zabijają. Ale wszystko napróżno... Za jaki miesiąc brat panny de Raval przywdzieje żałobę i wejdzie w posiadanie majątku, którym już teraz administruje legalnie. Sukcesja około ośmiu kroć stu tysięcy franków!... Ładny grosz, a przyjdzie mu w samą porę, bo karty urządziły vicehrabiego na czysto... Rewers w zupełnym porządku...
Doktor wyjął z kieszonkowej książeczki arkusz stemplowego papieru, rozłożył i przeczytał następujące słowa, wypisane wprawną ręką:
„Winien jestem doktorowi Frantzowi Rittner sześćdziesiąt tysięcy franków. Walutę otrzymałem w gotowiźnie i obowiązuję się zapłacić 23 czerwca 1874 roku.
Paryż, 20 grudnia 1863.
Termin rewersu wypada, jak nie można lepiej, w tym samym czasie, co i sukcesja... dokument doskonały, płatny będzie na okaziciela... i obejdzie się bez protestu. Włożył rewers, skąd wyjął i mówił dalej:
— Sześćdziesiąt tysięcy franków, to wcale nie za wiele za tyle starań i wrażeń, ale trudno, nie trzeba obdzierać klientów... Zresztą wielkie rzeki tworzą się z małych strumyków. Biedna panna de Reval... Bardzo jej żałuję... Panna Seusier. — Dwadzieściapięć tysięcy franków zapłacone z góry i cztery tysiące franków rocznej pensji... Warjatka... W dwudziestym roku życia... To smutne doprawdy... ile to rodzin jest okrutnie dotkniętych...
Uśmiechnął się, bo oczy jego zatrzymały się na wierszu, gdzie nazwisko zastąpione było gwiazdkami.
— A! — szepnął — ta, to dobra klientka... To skarb prawdziwy, pięć kroć sto tysięcy franków, płatne w sześć tygodni po zlikwidowaniu olbrzymiej sukcesji... I żadnego niebezpieczeństwa. Zaprzysiągłem, że nie zdradzę przed nikim obecności jej w moim zakładzie i dotrzymuję święcie słowa...
Frantz Rittner odczytywał dalej nazwiska pozapisywane w swoim dziwnym notatniku, a twarz jego rozjaśniała się coraz wyraźniejszą radością.
Kiedy skończył całą litanją, wziął pióro i wypisał na arkuszu papieru w porządku:
W.R.: 100000; M.S.: 25000; ***: 500000; S. G.: 110000; X. X. 30000; T. M.: 50000; S. B.: 5000; w kasie: 900000; sprzedaż klienteli: 50000; nieruchomość 300000; a po dodaniu wykrzyknął:
— Dwa miljony trzy kroć sto tysięcy franków, o których istnieniu nie dowiedzą się nigdy moi kochani wspólnicy!... Za parę miesięcy wszystko zlikwiduję i o czem nikt nie będzie wiedział, będę miał z górą dwa miljony, wtedy dopiero zacznę życie swobodne, wesołe!...
Dzwonek rozległ się po ogrodzie i przerwał monolog doktora.
Frantz Rittner nadstawił ucha. Zadzwoniono poraz drugi.
— Wizyta — mruknął — potrzeba udać się do salonu... Schował do sekretnej szufladki biurka i książeczkę i arkusz papieru, na którym robił rachunek. Opuścił gabinet, zamknął drzwi za sobą na dwa spusty, wyszedł do ogrodu i skierował się ku lewemu pawilonowi, gdzie wszedł do salonu umeblowanego poważnie choć z przepychem.
Firanki i portjery były tu z ciemno-zielonego aksamitu, takie same obicia na meblach z drzewa gruszkowego. Dwie wysokie skrzynie hebanowe, inkrustowane srebrem, zajmowały dwa rogi salonu i sięgały prawie gzymsów. Flamandzki świecznik mosiężny zawieszony był u sufitu. Przepyszny dywan zaścielał posadzkę... Cztery obrazy starych włoskich mistrzów kompletowały całość trochę ponurą, ale bardzo imponującą.
Trzy osoby zastał w salonie.
Pana Delariviére, Joannę i Fabrycjusza Leclére.
Spostrzegłszy ostatniego, zaledwie się powstrzymał od okazania zdziwienia.
Joanna, wpół leżąca na fotelu, wyglądała na figurę woskową. Pan Delariviére siedział przy niej i trzymał ją za ręce... Bladym był śmiertelnie. W zaczerwienionych oczach łez już zabrakło zupełnie. Fabrycjusz zaś stał poza nimi i z oczami wlepionemi we drzwi, oczekiwał przyjścia doktora, bo zdziwienie jego przewidywał. Gdy Rittner pokazał się w progu, skrzyżowały się ich spojrzenia. Fabrycjusz przyłożył niepostrzeżenie palec do ust. Gest ten oznaczał wyraźnie:
— Milczenie! Ani słowa, ani najmniejszego ruchu, któryby zdradzić mógł naszą zażyłość... My się wcale nie znamy! My się znać nie powinniśmy...
Rittner odpowiedział nieznacznem mrugnięciem Fabrycjuszowi, że został zrozumianym i skłonił się gościom.
Fabrycjusz poważnie stanął teraz obok wuja. Do niego też zwrócił się doktor z zapytaniem:
— Czemu mam przypisać honor widzenia państwa w moim domu?
— Przyczynie bardzo bolesnej — odpowiedział komedjant z drżeniem w głosie. — Dotknął nas cios okropny, wskazując na Joannę, ciągle nieruchomą i martwą prawie i dodał: — widzi pan...
— Więc to pani? — zapytał doktor.
— Tak — odpowiedział Fabrycjusz na to niedokończone pytanie doktora.
— Biedna kobieta — szepnął Frantz Rittner z głębokiem współczuciem.
Fabrycjusz mówił dalej:
— Sława, jaką pan sobie zdobyłeś, głośną jest w Paryżu. Opowiadano mi o cudownych prawie wynikach kuracji, jakie pan często otrzymujesz... Przyszliśmy więc z wujem prosić pana o zajęcie się chorą, która jest nam bardzo drogą...
Pan Delariviére wstał.
— O! tak, bardzo drogą! — powtórzył złamanym głosem — droższą nam jest nad życie!...
Głośne łkanie mówić mu więcej nie pozwoliło.
Posłyszawszy te słowa: „mój wuj“ i ja, wymówione przez Fabrycjusza, Rittner zadrżał, ale nikt tego, rozumie się, nie zauważył.
Spojrzał prosto w oczy Fabrycjuszowi, ale wspólnik zniósł ten wzrok, nie zmieszawszy się wcale.
Rittner zwrócił uwagę na bankiera i studjował go przez parę minut. Boleść zrobiła swoje.
Pan Delariviére policzki miał zapadłe, oczy przygasłe, a usta drżące nerwowo. Zdawało się, że od wczoraj przynajmniej mu lat dziesięć przybyło.
— Ho! ho! — pomyślał doktor — jeżeli się nie mylę, to pan Fabrycjusz daleko jest sprytniejszym, aniżeli przypuszczać można było.
Usiadł obok Joanny, wziął jej rękę, zaczął się w nią wpatrywać, z tą silną wolą, która nadaje taką dziwną władzę magnetyzerowi. Skutek zaraz nastąpił.
Joanna, posłuszna tajemniczej sile, obróciła wolno głowę, a jej niebieskie i bez żadnego wyrazu i jakby przysłonięte gazą oczy, wpatrzyły się w twarz doktora, chociaż nie zdawały się go widzieć. Ale tylko tyle.
Doktor napróżno usiłował zajrzeć w duszę chorej, nie potrafił wywołać najmniejszego nawet drgnięcia w pięknej marmurowej masce. Ciągle się wpatrywała w niego uparcie, ale całkiem nieprzytomnie.
Zupełne odrętwienie! — mruknął Frantz Rittner i zaprzestał doświadczeń, widząc, że się na nic nie przydały, Potem zwrócił się do Fabrycjusza z zapytaniem:
— Od kiedy znajduje się pani w tym stanie?...
— Od dziś rana — odpowiedział siostrzeniec bankiera.
— Czy nigdy przedtem nie doświadczała symptomatów chwilowej nieprzytomności?
Fabrycjusz spojrzał na pana Delariviére.
— Nigdy odezwał się mąż Joanny. — Pierwszy raz to się przytrafiło.
Doktor mówił dalej:
— Czy nie doświadczyła pani jakiego silnego wstrząśnienia moralnego, albo czy nie dowiedziała się nagle o jakiemś nieszczęściu? Czy to nie spowodowało obłędu?...
— Nie panie — odrzekł Fabrycjusz.
— Jakto, nie zaszedł żaden taki wypadek dziś rano, co by wywołał pomieszanie?...
— Pomimo woli, można powiedzieć bezwiednie, ciotka moja była dziś świadkiem egzekucji...
— Egzekucji? — powtórzył Frantz Rittner zdziwiony. — Gdzież to?
W Melun.
Doktor zamienił ze swoim wspólnikiem spojrzenia. Zrozumieli się i zaczął dalej:
— Niech pan będzie łaskaw objaśnić mnie, w jaki się to sposób stało?...
Fabrycjusz opowiedział szczegóły, o których nam wiadomo, a o których doktor miał się był dowiedzieć dopiero w parę godzin później u Brebanta. Po uważnem wysłuchaniu Rittner zamyślił się na chwilę.
— I pan sądzi — zapytał znowu — że jedynie widok egzekucji stał się powodem tego nagłego obłędu? — Zapewne odrzekł Fabrycjusz — toć sam fakt prze konywa nas o tem. Straszny okrzyk, a potem zemdlenie, były jakby odpowiedzią na trzy słowa, rzucone tłumom z szafotu:
— „Jestem zupełnie niewinny!...“
Przyznam się, że nie rozumiem pańskiej w tym razie wątpliwości.
— O! odrzekł Rittner — wcale nie wątpię o warjacji, ale powątpiewam o przyczynie, która ją spowodowała!
— Jednakże... — zaczął znowu Fabrycjusz.
— Zastanawiam się — przerwał doktor — czy jest możebnem, ażeby jakikolwiek widok, choćby nawet najokropniejszy, mógł wywołać taki przewrót w umyśle!
Widzieć spadającą głowę człowieka szepnął pan Delariviére — czyż to nie dosyć?
Sądzę, że nie... — odrzekł doktor i rzucił znowu pytające na Fabrycjusza spojrzenie.
— Jednakże jedyna to przyczyna, zapewniam cię, panie doktorze — powiedział wspólnik nędznika.
— Pan tak sądzi — rzekł Rittner — ale bodaj, że jesteś pan w błędzie. Choroby umysłowe, tak samo jak i wszelkie choroby ciała, mają swoją logikę. Przestrach, spowodowany widokiem scen przerażających, może sprowadzić kryzys nerwowy, może wywołać uderzenie do głowy, ale na to, ażeby dostać pomieszania zmysłów, potrzeba czego innego.
Co pan chce powiedzieć przez to? — zapytał Fabrycjusz bo nie rozumiem pana...
— Ani ja... potwierdził bankier.
— Zaraz się jaśniej zatem wytłomaczę. Straszne otóż wstrząśnienie, którego konsekwencja byłaby aż tak zgubną, nie może być według mnie spowodowane samym tylko widokiem egzekucji...
— A więc?... pochwycił Fabrycjusz.
— Pozwól pan, że mu zadam jedno pytanie, które może się wyda bardzo dziwnem i za które też z góry przepraszam.
— Służę panu.
— Czy nieszczęśliwy, który poniósł dziś rano śmierć na rusztowaniu, nie znał pani, albo czy nie był jej znanym?
Pan Delariviére i Fabrycjusz spojrzeli po sobie zdziwieni.
— Ależ panie! — wykrzyknął bankier, dotknięty tem szczególnem zapytaniem, który mu się wydało absurdem — jakże pan możesz przypuszczać, aby ów człowiek mógł być znanym mojej żonie? Jakiż stosunek mógłby był istnieć pomiędzy nią a tym nędznikiem? Cóż pan przypuszczasz?
Frantz Rittner odrzekł z największym spokojem:
— Ja nic nie przypuszczam, proszę pana, tylko szukam. Moje badania nie tylko są naturalne, ale konieczne. Znajduję się wobec chorej, którą mi panowie oddajecie w kurację. Nie podobna mi uwierzyć w to, co mi panowie powiadacie, nie podobna uwierzyć, aby obłęd powstał skutkiem jedynie widoku bolesnej zresztą i krwawej sceny, dla mnie ta przyczyna nie była wcale dostateczną do sprowadzenia warjacji... Była zatem jakaś inna. Jaka? — nie wiem, ale muszę się dowiedzieć, ażeby módz zwalczyć złe. Nie mogę iść na oślep, bobym nic nie mógł poradzić, muszę mieć wszystko jasno. Niech panowie nie uprzedzają się do mnie, w moich pytaniach nie ma i nie może być nic krzywdzącego.
— Wybacz mi pan — odezwał się bankier — masz pan zupełną rację. Bądź pan pobłażliwym dla mnie, jam tak nieszczęśliwy.
Pan Delariviére podniósł chustkę do oczu.
Doktor skłonił się uprzejmie.
— Nie mam panu nic do wybaczenia, położenie pańskie nakazuje pełną szacunku sympatję dla pana. Ja za siebie owszem przepraszam, ale muszę się zapytać jeszcze...
— Słucham...
— Na tym biednym naszym świecie — zaczął Rittner — możebnem jest nawet to, co się niepodobnem wydaje. Zdarzają się w rodzinach bardzo wysoko postawionych i najszanowniejszych członkowie wykolejeni, którzy staczają się coraz niżej w przepaść, dochodzą nareszcie do zbrodni. Hrabia Horn umarł na ulicy, a przecie miał krew królewską w żyłach i regent Francji nazywał go kuzynem swoim.
— Do czego pan prowadzi?
— Czy pan ma bezwzględną pewność, że pomiędzy panią a skazanym nie istnieje żaden węzeł pokrewieństwa?
Fabrycjusz zadrżał.
Bankier odparł żywo:
— Żaden podobny wypadek nie istnieje i nie mógł egzystować. Jestem najpewniejszym tego.
— Od jak dawna byłeś pan w Melun?
— Od wczoraj rana dopiero.
— W jakim wieku jest pani?
— Ma lat trzydzieści pięć.
— Dobrze, na teraz nie mam już żadnych więcej pytań.
I Rittner wlepił znowu oczy w twarz Joanny. Tysiąc różnorodnych myśli, które usiłował uporządkować, nasuwało mu się do głowy.
Po kilku minutach milczenia, zwracając się do pana Delariviére, ale ukradkiem spoglądając na Fabrycjusza, odezwał się tonem poważnym:
— Zdaje mi się, że uleczenie jest możebne.
Siostrzeniec bankiera nie zdradził się wcale, a do tego stopnia panował nad sobą, że potrafił przybrać wyraz radości.
Usłyszawszy zdanie „Zdaje mi się, że uleczenie jest możebne“, starzec zerwał się z krzesła na równe nogi.
— O! panie! uzdrów ją! — zawołał wzruszony. — Przywróć rozum jej, mnie biednemu powróć życie, a wszelkie dowody mojej wdzięczności będą niczem wobec tego, co dla mnie uczynisz!
Pan Delariviére, rzekłszy to, objął Joannę i przycisnął do serca.
Biedna kobieta i przy tym gorącym uścisku tak samo pozostała nieczułą, martwą i zimną jak statua.
— Ostrożnie! szanowny panie! — zawołał nagle doktor — nastąpi zaraz kryzys.
Starzec cofnął się w tej chwili.
Joanna powstała zwolna. Błędne jej spojrzenie przybrało wyraz przerażającego osłupienia. Wyciągnęła prawą rękę ku ścianie, jakby wskazywała jakiś przedmiot dla niej tylko widzialny. Twarz jej stawała się coraz straszniejsza, tyle w niej było przerażenia, osłupienia.
Frantz Rittner śledził każde poruszenie chorej z ciekawą chciwością.
Joanna pochyliła głowę w tę stronę, gdzie było okno, jakby przysłuchiwała się czemuś.
— Sza... — odezwała się cichutko, szeptem prawie, ale stopniowo głos jej stawał się coraz silniejszym, coraz dobitniejszym, coraz więcej przejmującym. — Cicho! czy słyszycie?.. To uderzenia młotków, zbijających gilotynę...
Słuchajcie... Słuchajcie, jaki to hałas... To tłumy tak oddychają pod tem oknem... To odgłos kół... to wóz nadjeżdżający, w którym wiozą skazanego... Wysiada... wstępuje na stopnie... Jest już na szafocie!... Zróbcie mi miejsce... odsłońcie roletę... otwórzcie okno... Ja chcę zobaczyć...
Nieszczęśliwa kobieta umilkła. Była zmęczona, pierś się jej podnosiła nierówno, gwałtownie. Blada coraz bardziej, na skronie wystąpiły krople potu pod najeżonemi blond włosami.
— Nie widzę dobrze... — odezwała się znowu. — Ksiądz zasłania mi twarz jego... Boże wielki... Czyż to był on!... Czyż to był on!.. Ach! ksiądz się usuwa... Skazany obraca się do mnie... Boże wielki! To on!.. To... Nie dokończyła, osłupiałe oczy stanęły kołem, usta otwarte, jakby skamieniałe z przerażenia.
Frantz Rittner poskoczył ku niej, chwycił za ręce, obrzucił swojem imponującem spojrzeniem i tonem rozkazującym zapytał:
— Któż to?... znasz go?... Chcę wiedzieć jego nazwisko... mów!! mów w tej chwili, musisz powiedzieć!... rozkazuję ci...
Joanna wydawała się oczarowaną magnetycznem spojrzeniem jasnych oczów doktora. Przez chwilę można było sądzić, że usłucha, i powie nazwisko. Usta się poruszały. Ale nagle zmarszczyła brwi... i zamiast odpowiedzi, głośny, urywany śmiech wyrwał jej się z garła i ustał natychmiast. Wyprężone ręce martwo opadły na dół, i wyszepnęła głosem ponurym bez żadnej intonacji:
— Umiera niewinny... umiera niewinny... umiera niewinny!
— Biedna kobieta! — zawołał Frantz Rittner z oznaką politowania, a po cichu dodał: chciała go już wymienić... zna go... Jestem tego pewny...
Pan Delarivićre podszedł do doktora, wziął go za rękę i powiedział:
— Zacny pan jesteś człowiek... Pan rozumiesz, co cierpię.
— Oh! doskonale rozumiem i współczuję z panem z całej duszy.
— Ale nie trzeba mnie tylko żałować, trzeba mi przyjść z pomocą! Powiedziałeś pan przed chwilą, że wyleczenie jest możebnem...
— Powiedziałem i powtarzam to samo.
— Więc pan ocalisz moją żonę? przywrócisz jej rozum?
— Przynajmniej tak się spodziewam.
— Więc to nadzieja tylko? — zapytał bankier z niechęcią, — Nadzieja nie jest pewnością... A boleść jeszcze większą się staje, jeżeli nadzieja omyli.
— O! panie, ten coby naprzód zaręczał panu, byłby pyszałkiem, albo warjatem! Mam wielką nadzieję, że mi się uda, ale nic nadto nie mogę powiedzieć, nic zgoła...
— Zrobisz pan wszystko co w ludzkiej mocy, żeby przyspieszyć wyleczenie?...
— To mój obowiązek... i będę bardzo szczęśliwy jeżeli go wypełnię...
— Dziękuję panu, i pokładam w nim zaufanie bez granic.
— Pozostaje jeszcze jedna kwestja do załatwienia...
— Jaka?
— Kwestja utrzymania i honorarjum.
Frantz Rittner spojrzał na Fabrycjusza, a ten go zrozumiał.
Bankier odpowiedział zaraz:
— Nie znam warunków pańskiego zakładu, ale jakąkolwiek naznaczysz cenę, przyjmę ją z góry... Jestem bardzo bogaty.
— Kochany wuju — przerwał Fabrycjusz — pozwól, że się ułożę z doktorem o wszelkie szczegóły... zgłoszę się tu jutro w tym celu i sądzę, że obie strony będą zadowolone...
Pan Delariviére skinął głową na znak, że się zgadza, a otoczywszy ramieniem Joannę, znów mówił:
— Powierzam panu, to co mam najdroższego na świecie... Czy aby będę mógł widywać mą żonę?...
— Przykro mi bardzo, że nie mogę odpowiedzieć na to stanowczo... odrzekł doktor. — Skoro kuracja się rozpocznie, czem mniej będzie pan widywał chorą, tem będzie lepiej...
— Jednakże nie zabroni mi pan zupełnie... Byłoby to okropne!...
Będzie pan mógł bywać tu raz na tydzień.
— Raz tylko? to bardzo mało... to zamało!...
— Zapewne, ale w mojej metodzie kuracyjnej prawie zupełne odosobnienie jest warunkiem głównym.
— Poddaję się losowi, jeżeli potrzeba, nie będę jej widywał, tylko co ośm dni... Czy pan sądzi, że widok córki byłby niebezpiecznym dla niej?
— A! — rzekł Rittner — pani ma córkę?
— Czy dawno matka i córka nie widziały się — zapytał doktor Rittner.
— Około dwóch lat — odpowiedział bankier.
— Możebnem jest w takim razie, że widok tego dziecka będzie potrzebny do wywołania reakcji, ale teraz jeszcze nic stanowczego powiedzieć nie mogę w tym względzie. Niech pan będzie łaskaw i pofatyguje się za dwa dni... Będę już zapewne wiedział, czego się trzymać, ale przedewszystkiem potrzebuję sobie zdać sprawę z temperamentu pacjentki. Muszę wiedzieć, czy napady będą częstsze i czy warjacja nie przejdzie we furję...
— Boże! czy pan się tego obawia?... zapytał przerażony bankier. — Czy furja jest przypuszczalną?...
— Nie chcę pana ani straszyć, ani zanadto zapewniać... Ale prawie pewny jestem, że za czterdzieści ośm godzin będę wiedział już coś stanowczego...
— Dałby Pan Bóg, żebyś mi pan mógł powiedzieć jakąś dobrą nowinę! Pozostawiając panu żonę, pozostawiam mu moje życie... Niech pan pamięta, że po Bogu tylko w panu mam nadzieję...
— Niech pan mi zupełnie zaufa... — odrzekł Rittner. — Powtarzam, że wszystko, co tylko będzie można zrobić, zrobię z pewnością.
— Moją wdzięczność... zaczął pan Delariviére.
— Nie mówmy o przedwczesnej wdzięczności — przerwał doktor — i dopilnujmy, proszę pana, koniecznej formalności.
— Jakiej?
Doktor wstał z krzesła i ze stolika, stojącego w jednym z rogów salonu, przyniósł ogromną księgę rejestrową, oprawną w zieloną skórę z zameczkiem, zamkniętym na kluczyk. Otworzył księgę i powiedział:
— Muszę zapisać nazwisko pacjentki i datę przyjęcia do domu zdrowia. To reguła bez wyjątku. Niech pan raczy mi podyktować z łaski swojej.
— Joanna Delariviére, żona Maurycego, bankiera z Nowego Jorku... — powiedział starzec.
— Bardzo dobrze — odparł Rittner i zapisał w książce: pani Delariviére Joanna, lat 35, przyjęta do zakładu 12 maja 1874 roku, a jednocześnie pomyślał: Wujaszek z Ameryki... Domyślałem się!... W krótkim czasie będzie zatem coś nowego.
Zamknął książkę i zadzwonił. Pomocnik ukazał się prawie natychmiast.
— Pan dyrektor mnie potrzebuje? — zapytał.
— Tak — odrzekł Rittner — oto nowoprzybyła chora, którą raczy kochany kolega umieścić w drugim oddziale.
Maurycy wskazał Joannę.
— W oddziale na parterze?
— Nie!... na pierwszem piętrze, pokój Ne 4, ten najwygodniejszy ze wszystkich.
— Dobrze, panie dyrektorze.
— Umieści tam kolega panią i zaleci infirmerce głównej, ażeby nową pensjonarkę traktowała z wyjątkowemi, względami... Ja jej to sam zresztą powiem za chwilę i wskażę, co trzeba robić.
Frantz Rittner zwrócił się następnie do bankiera:
— Czy pani lubi kwiaty? — zapytał.
— Nadzwyczajnie — odrzekł zapytany.
— A więc kochany kolego — przemówił Rittner do młodego Prusaka, racz kolega pamiętać, ażeby co rano zmieniano kwiaty w pokoju pani... Ale, ma się rozumieć, kwiaty bez zapachu.
— Dobrze, panie dyrektorze.
— A teraz, proszę jeszcze pana, panie bankierze — rzekł znowu do męża nieszczęśliwej — uzbrój się pan w odwagę, uspokój się i nie trać nadzieji... Trzeba się rozłączyć z ukochaną...
Pan Delariviére nie miał niestety ani odwagi, ani spokoju. Z twarzą, łzami zalaną, wyciągnął ręce do Joanny, szepcąc złamanym głosem i ledwie powstrzymując łkanie:
— Żegnam cię, kochana towarzyszko moja... pełnio mojej duszy... żegnam cię!...
Młoda kobieta, ciągle podobna do pięknej nieruchomej figury z wosku, nie poruszyła się wcale.
Bankier pochylił się i przycisnął usta swoje do jej czoła. Ani drgnęła nawet. Starzec wybuchnął głośnym płaczem.
— A! — wołał — zabierzcie ją |... zabierzcie ją!... Ona mnie nie widzi... nie słyszy nie poznaje... To zanadto bolesne...
Ukrył twarz w dłoniach i nagle tak osłabł, że gdyby go był Fabrycjusz nie powstrzymał, byłby runął na ziemię.
Tymczasem Frantz Rittner ujął za ręce Joannę i zmusił do powstania z fotelu. Skinął na pomocnika, a ten wziął chorą pod rękę.
— Chodź pani — powiedział — chodź.
Poszła najspokojniej, nie spojrzawszy wcale poza siebie.
Fabrycjusz jak mógł, uspakajał bankiera, którego rozpacz przechodziła granice.
— Kochany wuju — mówił do niego — nie cierpię banalnych pocieszeń, muszę ci jednakże przypomnieć słowa doktora: „Uzbrój się w cierpliwość... uspokój się i nie trać nadzieji...“ Pamiętaj, że doktor Rittner obiecał wyleczyć ciotkę. Rozłączenie jest okrutne, ale jest konieczne...
— O! — szeptał pan Delariviére — i siła ludzka ma swoje granice... Zanadto cierpię... Chciałbym już umrzeć...
— O! — powtórzył Fabrycjusz — umrzeć, kiedy nie ma nic straconego!... Zastanów się wuju! — Czy zapomniałeś, że masz córkę? Nie kochasz już kuzynki mojej Edmy? Jej pieszczoty i uściski będą najskuteczniejszem na znękane serce lekarstwem.
— Edma... moja córka... masz rację Fabrycjuszu... mam jeszcze obowiązki, żyć powinienem... Ale cóż chcesz, nieszczęścia mnie dobijają. Joanna była całą radością moją... całem życiem mojem, a ja przeczuwam, że ona mnie opuści...
— Nie, nie, kochany wuju, ona cię nie opuści... Ona wkrótce pod dach twój powróci, ażeby cię podtrzymywać i kochać, jak dawniej... Bądź mężczyzną! Nie poddawaj się mój wuju... Edma jest twoją córką... Ja synem twojej siostry.
Wesprzyj się na twoich dzieciach, które cię nie opuszczą, dopóki ciotka nie powróci.
Pan Delariviére ujął rękę Fabrycjusza, uścisnął konwulsyjnie i jakby zelektryzowany perswazją młodego człowieka, zebrał resztki niknącej energji, powstrzymał łzy, podniósł głowę i zdawał się uspokojonym.
Fabrycjusz pożegnał Frantza Rittnera, który w milczeniu odprowadził obu panów aż do bramy od ulicy Reffut, gdzie powóz na nich oczekiwał.
— Do Grand Hotelu! — zawołał Fabrycjusz na stangreta i powóz potoczył się ku Paryżowi.
Przez jakiś czas jadący nie zamienili ze sobą ani słowa. Nakoniec pan Delariviére westchnął głęboko.
— Czy naprawdę sądzisz, że Joanna wyzdrowieje? — zapytał pan Delariviére?
— Nie wątpię o tem ani na chwilę.
— Wierzysz w tego doktora?
— A któżby nie wierzył w niego? Nie znam go osobiście, ale wiem, że nawet koledzy lekarze wyrażają się o nim z wielkiem uznaniem. Odznacza go wiedza głęboka, wsławił się cudownemi rezultatami, jakie codzień prawie otrzymuje. Setkom obłąkanych przywrócił zmysły, setki rodzin go błogosławią! Widział wuj jego prostotę, czuć jest w nim trochę szarlatanizmu. Nic nie chciał obiecywać, powiedział tylko: „Miej pan nadzieję!“ Mam jakieś przeczucie, że nie powiedział tego napróżno.
— A więc dobrze, będę miał nadzieję! — wykrzyknął bankier. — Jeżeli doktor Rittner powróci mi Joannę, ty staniesz się moim dobrym genjuszem.
Znowu zapanowało milczenie. Wiemy, o czem myślał pan Delariviére.
Fabrycjusz skreślił mu plan postępowania. Szukał sposobu zbliżenia do siebie wuja, bo po niespodziewanych wypadkach mógł zmienić zupełnie swoje zamiary i widoki na przyszłość.
— Mój wuju — odezwał się Fabrycjusz — choroba ciotki zmienia zupełnie, albo przynajmniej odwlecze cel naszej podróży. Cóż wuj zrobić zamyśla?
— Osiedlić się w Paryżu — odrzekł bankier.
— Na stałe?
— Tak.
— A likwidacja domu bankierskiego?
— Pojedziemy obaj do Nowego Jorku, kilka dni wystarczą do przeprowadzenia wszystkiego.
— Więc wuj odstępuje od zamiaru, postawienia mnie na czele swoich interesów?
— Tak.
Młody człowiek poczuł dreszcze.
Pan Delariviére dodał:
— Bądź spokojny, nic na tem nie stracisz. Powróćmy do Paryża. Dałeś mi dowody takiego przywiązania, że zjednałeś mnie sobie zupełnie. Nie mam już odwagi rozłączyć się z tobą. Pragnę spędzić ostatek mego życia otoczony tymi, których kocham. Po wyzdrowieniu Joanny prowadzić będziemy życie wspólne. Będzie mi się zdawać, że mam dwoje dzieci! Edma będzie twoją siostrą, a ty będziesz moim synem. Cóż mówisz na ten projekt?
— Powiadam, że moje szczęście przechodzi nadzieję, a szczególniej moje zasługi! — wykrzyknął rozpromieniony Fabrycjusz.
— Cieszę się bardzo, że przyszłość taka, jaką ja rozumiem i tobie także się podoba. Przejdźmy do rzeczy najpilniejszych. Nie mogę mieszkać w hotelu, zwłaszcza w środku miasta. Chciałbym kupić jakąś willę w okolicach Paryża, bo było to także marzeniem Joanny.
— Co wuj rozumiesz przez okolicę Paryża?
— Passy, Neuilly, Boulogne, Suresnes.
— Wybornie. Znam w Neuilly willę, która, zdaje się, bardzo będzie stosowną. Wiem, że jest do sprzedania. Pojedziemy ją obejrzeć jutro, jeżeli wuj zechce.
— Polegam w zupełności na tobie; jedź i traktuj w mojem imieniu.
— Lepiejby było, żeby wuj sam zobaczył.
— Daję ci zupełne pełnomocnictwo.
— Dziękuję za zaufanie, ale nie skończę bez wuja. To nie dosyć, że mnie się podoba, potrzeba, aby się podobała wujowi i kuzynce Edmie.
— Biedna Edma! — szepnął bankier — co za okropnym ciosem będzie dla niej wiadomość o położeniu matki!
— Wynajdę jaki powód, którym biedaczka będzie musiała się zadowolnić. Zresztą pragnę ją ucałować. Będę miał przynajmniej córkę obok siebie, zanim nadejdzie czas, gdy je obydwie będę mógł przycisnąć do serca.
Powóz się zatrzymał. Przybyli na miejsce.
Bankier ile razy przybywał do Paryża, stawał zawsze w Grand-Hotel i tym razem telegrafował z Marsylji, aby mu zwykły jego apartament, jeden z okazalszych na pierwszem piętrze zarezerwowano. Oczekiwano na gościa od czterdziestu ośmiu godzin.
Tak jakto zwykle bywa, gdy ciało złamane jest fatygą, a dusza pełna niepokoju, pan Delariviére nie miał żadnego apetytu. Fabrycjusz zaledwie go skłonić potrafił, aby posilił się choć trochę, co koniecznem było dla wzmocnienia sił. Szwajcar hotelowy otrzymał polecenie posłania na kolej po kufry, oznaczone literami P. S. M. Potem zaraz wuj i siostrzeniec wsiedli do powozu i udali się do pensjonatu w Saint-Maude.
Punkt o szóstej młody człowiek dzwonił do tych samych drzwi wchodowych, przed któremi parę godzin temu serce Grzegorza Vernier biło tak mocno.
Odźwierny przyszedł otworzyć.
Pan Delariviére zażądał zobaczenia się z przełożoną.
— Pani jest w refektarzu z uczenicami — odrzekł odźwierny. — Ale obiad zaraz się skończy, może panowie raczą poczekać...
— Proszę oddać mój bilet pani przełożonej — odrzekł bankier.
— Natychmiast... proszę panów.
Fabrycjusz i wuj jego wprowadzeni zostali do salonu poczekalnego, w którym oprócz kanap i krzeseł przy ścianach, stał stół okrągły na środku, ściany całe zawieszone były nieskończoną ilością rysunków, akwarel i malowideł olejnych, wykonanych przez uczenice pensjonatu; wszystko to w eleganckie ramy oprawne. Pan Delariviére rzucił się znużony na fotel, towarzysz jego umiał uszanować smutne milczenie starca. Nie czekali zbyt długo.
Najwyżej w pięć minut ukazała się przełożona. Na ustach miała uśmiech osoby, której dobrze się powodzi na świecie.
— Nasza kochana Edma uprzedziła mnie wprawdzie o bliskim przyjeździe pana — odezwała się do bankiera, podając mu rękę — ale nie spodziewaliśmy się go dzisiaj... Toż to panienka uszczęśliwioną będzie!... Jakże się ma pani Delariviére?
— Żona moja jest trochę cierpiącą... mała, nieprzewidziana niedyspozycja, odrzekł z pewnem zakłopotaniem.
Zakłopotanie to nie uszło wcale badawczego spojrzenia przełożonej, ale za wiele miała taktu, ażeby dać poznać, iż się czegoś niedobrego domyśla, dodała więc tylko z żywością:
— Nic to jednakże niebezpiecznego zapewne?
— Nie... niema nic niebezpiecznego... Fatyga jedynie długiej podróży nie pozwoliła żonie mojej towarzyszyć mi tutaj.. Bardzo żałuję, że nie mogła złożyć pani swego uszanowania i wyrazić wdzięczności za starania, jakiemi pani otaczała naszą córkę.
— Pójdę powiadomić Edmę...
— Niech pani pozwoli uprzedzić się przedewszystkiem, jakie są względem niej moje zamiary.
— Czy mi pan jej nie zabierze tylko?...
— Zabiorę, łaskawa pani, i to zaraz nawet.
— Trudno mi będzie oswoić się z jej odjazdem, szczerze pokochałam to ładne, serdeczne stworzenie, które wszyscy tutaj kochają... ale... spodziewałam się tego, że lada chwila przyjdzie mi ją utracić. Skończyła już edukację, skończyła ją, śmiało to mogę powiedzieć, świetnie... Niepodobna mi zatem, pomimo całej przykrości rozstania, nie pochwalać postanowienia pańskiego. Teraz tylko życia rodzinnego i światowego naszej Edmie potrzeba.
— Niech pani będzie łaskawa kazać ją poprosić.
Przełożona nacisnęła sprężynę dzwonka i poleciła przybyłej służącej wezwać Edmę.
— Poproszę jeszcze panią — odezwał się bankier — o podanie rachunku wydatków z ostatniego roku.
— Ależ w tem niema nic tak znowu pilnego, mamy na to dosyć jeszcze czasu...
— Proszę panią jednakże...
Przełożona skłoniła się przyjaźnie i wyszła do pokoju sąsiedniego, ażeby przygotować żądany rachunek.
Pan Delariviére niezmiernie był wzruszony myślą, że uściska zaraz ukochaną swoją jedynaczkę, żywy obraz ubóstwianej Joanny.
Fabrycjusz, który nie widział od czterech lat Edmy, oczekiwał z ciekawością, a zarazem z nienawiścią na tę kuzynkę, która mu „kradła“ trzecią część majątku wuja, a nawet znacznie więcej, jeżeli niezadługo i część po matce zagarnie.
Jedna z dam klasowych, uprzedzona przez służącą, oznajmiła Edmie o rozkazie przełożonej.
Młode dziewczątko z pewną obawą przyjęło wezwanie i w duchu zapytywało się siebie, po co jej potrzebują. Czyżby się wydało spotkanie i rozmowa w lasku Vincennes z Grzegorzem Vernier? Na samą tę myśl rumieniło się biedactwo po same uszy. Drżącą też bardzo ręką otworzyła drzwi salonu, pewna, że czeka tam przełożona.
Zamiast rozgniewanej twarzy pani dyrektorowej zakładu, zobaczyła ojca, wyciągającego do niej ręce. Wszelkie obawy zniknęły natychmiast, wydała okrzyk radości i rzuciła się starcowi na szyję.
— Ojcze! kochany ojcze! — wołała — jakaż ja jestem szczęśliwa, że cię widzę nareszcie! całuj mnie, całuj ojczulku...
I okrywała pocałunkami policzki starca.
— Kochanko moja, pieszczotko moja, dzieciątko moje jedyne, jakaś ty duża, jakaś piękna!
Końca uściskom nie było.
Nareszcie Edma wyrwała się z ramion rodzica i rzuciwszy okiem po salonie, zawołała:
Pan Delariviére potrzebował zdobyć się na siłę nadludzką, aby powstrzymać łzy, cisnące się do oczów. Zapanował jednakże nad sobą, lubo zakłopotanie swoje zdradził milczeniem.
— Dlaczego nie odpowiadasz, ojczulku? — powiedziała Edma, przypominając sobie to, co od Grzegorza słyszała. — Mama jest chorą, wszak prawda?...
— Nie obawiaj się, moje dziecię — odrzekł ojciec — mama była cierpiącą, ale ma się znacznie lepiej, osłabienie nie pozwoliło jej towarzyszyć mi tutaj, i musi jeszcze kilka dni pozostać w Melun, gdzieśmy się zatrzymali. Tak mi cię pilno było uściskać, że sam przybyłem po ciebie. —
— Więc pojedziemy? — podchwyciła z naleganiem młoda dziewczyna — więc zobaczę mamę niebawem.
— Dziś już niepodobna, już zapóźno.
— A więc jutro?
Pan Delariviére zawahał się znowu.
Fabrycjusz przyszedł mu z pomocą.
— Jutro napewno — odpowiedział.
Posłyszawszy głos nieznajomego, na którego wcale dotąd nie zwróciła uwagi, Edma zadrżała.
Siostrzeniec bankiera skłonił się z uprzejmym uśmiechem. Panienka oddała mu ukłon i spojrzała na ojca, jakby pytała:
— Cóż ten pan za jeden?
Starzec zrozumiał o co idzie i odrzekł:
— Jakto? Czyż Fabrycjusz tak się zmienił od lat czterech, że go nie poznajesz?
Edma zarumieniła się.
— Przepraszam cię kuzynie — zawołała — nie widzieliśmy się tak dawno, cztery lata okrągłe! Nie miej za złe, ale naprawdę zapomniałam twoich rysów. Teraz jednak już cię poznaję.
— Tom ja winien kuzyneczko — — odrzekł Fabrycjusz, ściskając rączkę Edmy — powinienem był przypominać ci się kiedy niekiedy.
— Czy jednak — przerwała nagle Edma — czy zapewniacie mnie, że matka ma się zupełnie dobrze, i że ją jutro zobaczę?
— Tak jest, kuzynko, zapewniamy.
Młoda dziewczyna przypomniała sobie znowu, co jej Grzegorz Vernier powiedział: „Matka pani jest słabą, ale nie ma żadnego niebezpieczeństwa“.
Dała się też łatwo przekonać.
— Czy ojczulek dziś mnie zabierze? — zapytała, zarzucając obie ręce na szyję pana Delariviére.
— Dziś, zaraz, moje dziecię, idź przygotuj swoje rzeczy: i pożegnaj się z koleżankami. Zaczekamy tu na ciebie.
— Przygotować rzeczy... pożegnać się z koleżankami? — powtórzyła Edma zdumiona.
— To konieczne.
— Czy ojciec mnie zabiera z pensji zupełnie?
— Tak, kochana pieszczotko.
— I już was odtąd nie opuszczę?
— Mam nadzieję, dziecino moja.
— Ah! co to za szczęście! Stale przy ojcu i matce! doprawdy, że można zwarjować z radości! Idę do garderoby i do ogrodu. Długo nie zabawię, bo się nie będę przebierała. Za kwadrans najdalej wrócę.
I znowu wycałowawszy ojca, wybiegła z salonu.
Pensjonarki wyszły właśnie na wieczorną przechadzkę. Edma schwyciła Martę.
— Czy ci się przytrafiło co szczęśliwego, żeś taka rozpromieniona? — zapytała Marta.
— Ojciec przyjechał i zabiera mnie ze sobą — odrzekła młoda dziewczyna.
— Dzisiaj?
— Zaraz.
— I pozostaniesz u rodziców?
— Tak, kochana moja.
Marta zmarszczyła brwi.
— Co ci jest? — spytała żywo Edma. — Czy nie podzielasz radości mojej?
— Najprzód wcale nie cieszę się z tego, że utracę jedyną moją przyjaciółkę, a potem myślę o Grzegorzu.
Edma zadrżała.
— Co pocznie, skoro się dowie, że cię już niema tutaj i gdy nie będzie wiedział, gdzie cię szukać?
— Ależ będzie wiedział — przerwała Edma.
— Jakim sposobem?
— Jest przecież doktorem w Melun i dogląda, mamy, cierpiącej jeszcze trochę. Ojciec zawiezie mnie tam jutro, tam będę swobodniejszą daleko, będę mogła rozmawiać z nim dowoli, nie tając się z tem wcale, a pomału znajdziemy sposobność powiedzenia rodzicom, że się kochamy.
— A no prawda — odrzekła Marta z westchnieniem. — Szczęśliwa z ciebie dziewczyna. Ale co ja tu robić będę bez ciebie? Zamrę chyba z nudów.
— Będziesz odbierała sążniste odemnie listy, a w nich szczegółowe sprawozdania o wszystkiem, będę też odwiedzać cię jak najczęściej, a już wakacje to musimy spędzić razem.
— Tak, to przynajmniej ta miła perspektywa uspakaja mnie trochę.
— Tymczasem chodź mi pomódz,
Obie panienki udały się najprzód do klasy, gdzie zabrały książki Edmy, potem do sypialni i do garderoby po jej bieliznę i suknie.
Przez ten czas pan Delariviére zapłacił rachunek przełożonej i zostawił hojną gratyfikację dla służby.
Po obiedzie Fabrycjusz opuścił bankiera, obiecując nazajutrz obejrzeć willę w Neuilly i przyjść na śniadanie.
Projekt osiedlenia się w prześlicznym domku z ogromnym parkiem tuż pod Paryżem zachwycił Edmę.
Fabrycjusz zajmował przy ulicy Clichy, w oficynie, w głębi dużego podwórza, mieszkanie na parterze.
Powracał do siebie, upadając ze znużenia i zamierzał zaraz się położyć.
Szwajcar zatrzymał go w bramie.
— Panie Leclére — rzekł, szukając w skrzynce, w której każdy przedział oznaczony był nazwiskiem lokatora — mam list do pana.
— Z Paryża? — zapytał machinalnie Fabrycjusz.
— Tak się zdaje, przyniósł go służący z jakieś wielkiej: restauracji na bulwarach. Nie pamiętam już z której.
Fabrycjusz wziął list, spojrzał na adres i poznał pismo Renègo Jancelyn, brata Matyldy, a potem wyjął z kieszeni klucz od zatrzasku i wszedł do mieszkania.
Lautent, jego służący, przyniósł światło w tej chwili. Fabrycjusz rozpieczętował list Rène Jancelyna, brata Matyldy.
List zawierał te słowa:
Piszę z restauracji Bretanta, gdzie dowiedziałem się od doktora, że dla przyczyn bardzo ważnych nie możesz stawić się na obiadek umówiony. Uznaję powód za usprawiedliwiający, ale zawiadamiam, że ja i doktor musimy się widzieć z tobą i to koniecznie dzisiaj jeszcze. Czekamy zatem od jedenastej do wpół dwunastej w gabinecie № 5.
— Niech was djabli porwą! — mruknął młody człowiek, spoglądając na zegarek — już trzy kwadranse na jedenastą.
Wziął z powrotem kapelusz i wyszedł z pokoju na ulicę. Przejeżdżał właśnie próżny powóz. Wsiadł doń i w kwadrans był już u Bretanta. Kazał sobie otworzyć gabinet № 5 i znalazł w nim dwóch przyjaciół przy resztach deseru.
Frantz Rittner i Jancelyn palili cygara z tą prawdziwą satysfakcją, jaka po zjedzeniu dobrego obiadu maluje się zwykle na twarzach smakoszów.
— Brawo! — wykrzyknął brat Matyldy — brakuje jeszcze pięć minut do jedenastej. Punktualnyś jak woźny sądowy! obawialiśmy się trochę, czy nowe obowiązki pozwolą ci stawić się na nasze wezwanie.
— List był stanowczy — powiedział Fabrycjusz — więc przybyłem, alem przeklinał was w żywe kamienie, bo umieram ze znużenia... Właśnie miałem się kłaść do łóżka...
Powiedział to i rzucił się na kanapę.
— Czy jadłeś obiad? — zapytał Rittner.
— Jadłem.
— Więc może będziesz jadł kolację?
— Nie! Proszę was, przystępujmy zaraz do rzeczy, jeżeli, jak się zdaje, macie mi coś do powiedzenia. Radbym jak najspieszniej pożegnać się z wami.
— Ależ nam się zdaje — odrzekł Jancelyn — że to ty właśnie masz nam wiele nowych wiadomości do zakomunikowania i dlatego tylko pragnęliśmy zobaczyć się z tobą.
Twarz Fabrycjusza mocno się zachmurzyła.
— Do licha!.. lepiej byście byli zrobili, pozwalając mi się wyspać... Nowiny, jakie przynoszę, nie należą do najważniejszych.
— Jakto? odezwał się Rittner — przecież objaśniając mi w Auteuil prawdopodobne przyczyny warjacji twojej ciotki, powiedziałeś mi, że egzekucja skazańca w Melun została uskutecznioną. Musiałeś jednak zamilczeć o najważniejszych szczegółach?
— Co do egzekucji to nie. Wszystko się odbyło tak, jak przypuszczałem... Z tej strony niema żadnego niebezpieczeństwa.
Renè Jancelyn pobladł.
— Niebezpieczeństwo — powtórzył — więc jest jakie niebezpieczeństwo?
Przypuszczam, albo raczej pewny jestem.
— Wytłomacz się — zawołał zaniepokojony Rittner.
— Dajże mi najprzód szampana, bo czuję gorączkę, pali mnie piekielnie w gardle.
Renè postawił napełniony kieliszek przed Fabrycjuszem a ten go duszkiem wychylił.
— A teraz — odezwał się doktor — mów a prędko! Czy jest naprawdę jakie niebezpieczeństwo i skąd zagraża?
— Z Melun... przedstawia się zaś w osobie pewnego majtka, który służy za przewoźnika u niejakiej wdowy Gallet.
Zażądano bliższego wyjaśnienia zagadki.
— Majtek ten — zaczął Fabrycjusz — w epoce wypadku mieszkał po drugiej stronie Sekwany, prawie na wprost miejsca, gdzie spełniłem to, co potrzebnem było dla naszego ocalenia.
— I... — podchwycił żywo Renè Jancelyn — ten człowiek cię widział?...
— Nie.
— Jednakże cię podejrzewa?
— I to nie...
— A więc gdzież w takim razie niebezpieczeństwo?
— Poczekaj! — Majtek ten zapamiętał przypadkiem, albo raczej dzięki pewnym wskazówkom, trafił na pewien ślad właściwy... Wczoraj, podczas przejażdżki czołnem, opowiadał mi swoje spostrzeżenia co do tego, w jaki sposób zbrodnia spełnioną została. Dowodził, że skazany jest zupełnie niewinnym, lub że był w najgorszym razie ślepem narzędziem w ręku zbrodniarza... Słuchając go, drżałem cały... musiałem dobrze panować nad sobą, żeby się nie zdradzić...
— Cóż on wykrył takiego?
— Ślady moich obcasów i podeszew, wyciśnięte na zmarzniętym śniegu, w głębi czołna, które miał obowiązek pilnować, a którego użyłem do przeprawienia się przez rzekę, aby nie przechodzić przez most i prędzej dostać się do miejsca...
— Te poszlaki nie mogą przecież świadczyć przeciwko tobie... tembardziej, że odwilż musiała już to wszystko zniszczyć zupełnie... Czy ten człowiek powiedział co sędziemu śledczemu o swojem odkryciu i swoich domysłach?
— Nie... siedział cicho... Obawia się sądu jak ognia, wykonawcy prawa przestraszają go okropnie.
— Aha!.. a dlaczegoż to tak?
— Nie wiem, ale będę się mógł łatwo dowiedzieć i dowiem się napewno.
— No, no, mój kochany — odrzekł doktor — zdaje mi się, że się niepokoisz napróżno, możesz zasypiać najspokojniej. Czy niema nic innego oprócz tej historyjki z obcasami i podeszwami od butów?
— Na nieszczęście jest coś więcej jeszcze — odpowiedział ponuro Fabrycjusz.
— Cóż takiego?
— Przewoźnik dał mi do zrozumienia, że oprócz tych wskazówek i domysłów, był w posiadaniu rzeczy bardzo ważnej, jakiegoś materjalnego dowodu o egzystencji wspólnika.
— O! do djabła!
— Naglony przezemnie o wypowiedzenie się w tym przedmiocie, myślał, że sobie z niego żartuję, że powiedział i tak już za dużo... I nie chciał już wcale gadać, nie mogłem też wyciągnąć z niego więcej ani słowa.
— Nie chciał nic powiedzieć o tym jakimś dowodzie?...
— Tak... Napróżno podchwytywałem go bardzo zręcznie, pozostał jak grób milczącym, a to milczenie pozwala przypuszczać, że ma coś w ręku istotnie.
— Początkowe jego opowiadanie powinnno cię było naprowadzić na jakiś domysł — odezwał się Renè Jancelyn.
— Szukałem, ale nie mogłem nic znaleźć.
Po chwilowem milczeniu Rittner odezwał się znowu:
— Działajmy na sposób romansopisarza Gaboirou i przeprowadźmy małe śledztwo... Zatem w czołnie odkrył majtek ślady butów twoich?...
— Tak...
— Po użyciu czołna odstawiłeś je wszak na miejsce?
— Naturalnie, ale po węźle nie marynarskim, na jaki zawiązałem statek, stary wyga poznał, że był odwiązanym podczas nocy.
— Do licha! Łotr to widocznie bardzo przebiegły |
— Głupi na oko... w gruncie jest inteligentny...
— Czy w |czołnie — ciągnął dalej Frantz Rittner, idąc za biegiem swojej myśli, nie pozostawiłeś czego przypadkiem?
— Nie miałem nic przy sobie...
— Pomyślno tylko dobrze... Bywałeś na posiedzeniach sądowych, miałeś przed oczami przedmioty przekonywujące... Zastanów się, czy z tego wszystkiego nie błyśnie ci jakie światło?...
Fabrycjusz się zastanowił.
— Nie — odrzekł po chwili — jestem najpewniejszy. Prokuratorja przedstawiła tylko trzy dowody, pugilares, bilet bankowy, jaki jeszcze Piotrowi był pozostał, rewolwer...
— A czy — ciągnął lekarz obłąkanych — czy żadnej uwagi nie uczyniono przy którymkolwiek z tych trzech przedmiotów, czy prezydujący lub też który z sędziów nie miał nic przy żadnym do nadmienienia?
Fabrycjusz pozieleniał.
— Prawda! — mruknął przerażony — była zrobioną pewna uwaga... Przypominam sobie... przypominam...
Frantz Rittner i Renè nie byli w stanie odetchnąć, tak im się udzieliło przerażenie wspólnika.
— Mów! mów! — odezwał się nakoniec doktor niepewnym głosem.
— Na kolbie rewolweru, którego użyłem — odezwał się Fabrycjusz — była mała srebrna blaszka, z herbem i dwiema literami F. L. Otóż tej blaszki nie było, gdy rewolwer dobyli z pod śniegu.
— Aha! — wykrzyknął Renè — to majtek tę blaszkę znalazł w czółnie... Oto dowód, o jakim wspominał.
— To bardzo prawdopodobne — potwierdził Rittner.
— W takim razie — mruknął głęboko pognębiony Fabrycjusz — w takim razie jestem straconym! Szafot mnie w takim razie nie minie.
Doktor wzruszył ramionami.
— Rzeczywiście, że nie jest to wcale dobre — rzekł — rzeczywiście popełniłeś szaleństwo, jakiego by się nie powstydziła najpierwsza pensjonarka z mojego zakładu, ale przecie nie jesteś jeszcze zgubionym przez to!... Trzeba chłodno zapatrywać się na to położenie!... Podczas sądzenia tylko niebezpieczeństwo było wielkie... Dzisiaj już prawie nie istnieje...
Dlaczego? — zapytał Fabrycjusz.
— Dlaczego? — powtórzył brat Matyldy.
— Bo tamten człowiek uznany został za sprawcę zbrodni i na śmierć skazany... Nie żyje już, dług został zapłacony, sprawiedliwość spełniona, zatem wszystko się skończyło.
— Jakto?
— A gdyby majtek rozpowiadał innym tę historję, tak jak ją nam opowiadał, gdyby to doszło do uszu władzy, czyżby nie nakazała nowych poszukiwań?
— Nie będą przecie chcieli zdradzać pomyłki swojej — odezwał się Renè de Jancelyn. Niebezpieczeństwo tkwi gdzieindziej... Jeżeli istnieje gdzie jaka rodzina tego Piotra, jeżeli ona się dowie o tych opowiadaniach marynarza, to będzie miała prawo poszukiwać rehabilitacji skazanego i zmusi do poszukiwania prawdziwego mordercy, ale to wszystko nie jest prawdopodobne i niema się czego obawiać... Potrzeba by jednakże zapewnić się czy napewno ten herb został znaleziony w czołnie.
— Zajmę się tem niezwłocznie — odrzekł Fabrycjusz — i sprytnym będzie pan Bordeplat, jeżeli zdoła zachować swoją tajemnicę.
Frantz Rittner, nie przerywając, wysłuchał do końca. Oparł głowę na ręku, zmarszczył brwi i zdawał się nad czemś myśleć głęboko.
— O czem myślisz? — zapytał go Fabrycjusz.
Doktor podniósł głowę i zwrócił się do Renègo.
— Wszak powiedziałeś, nieprawdaż, że według prawa francuskiego rodzina skazanego mogłaby, dostarczywszy nowych dowodów, domagać się nowego śledztwa?
— Tak, ale cóż to znaczy, kiedy można się założyć, że tej rodziny niema wcale.
— Skąd możesz o tem wiedzieć?
— Bo, kochany doktorze, robiłeś poszukiwania na swoją rękę i dowiedziałeś się rzeczy, o których nie wie sprawiedliwość
— Nie robiłem żadnych poszukiwań i nic nie wiem pewnego, ale rzecz jedna przyszła mi do głowy.
— Odnosząca się do stosunków skazańca?
— Tak.
— Przypuszczasz, że istnieje?
— Może...
— Nie w tej chwili... Przedewszystkiem chcę wyjaśnić moją wątpliwość.
— Jedno słowo tylko... Gdyby twoje przypuszczenia stały się rzeczywistością, czy istniałoby jakie niebezpieczeństwo dla Fabrycjusza i dla mnie?
— Bardzo nawet groźne, ale skoro przypadek oddał wam w ręce istotę, od której to niebezpieczeństwo zagraża, jest w mocy waszej każdej godziny się zabezpieczyć.
— O kim mówisz? — zawołał Fabrycjusz.
— Nie pytaj mnie i jak na teraz czuwaj tylko nad swoim
marynarzem...
— Bądź spokojny!
— Tak, to co innego! — mówił Frantz Rittner, nalewając szampana w kieliszki. — Teraz wypijmy zdrowie naszego przyjaciela Fabrycjusza, przyszłego miljonera.
— Jakto miljonera? — mruknął Leclére.
— Ależ tak, mój kochany! odezwał się Rene. — Pokazuje się, że podróż do Melun będzie dla ciebie źródłem fortuny!... Zostałeś benjaminkiem bogacza wuja, który przedtem nie chciał słyszeć o tobie.
— Wuj mój rzeczywiście zbliżył się do mnie, dzięki okolicznościom, ale nie rozwiązuje mimo to swojego woreczka...
— No, no, kochany Fabrycjuszu, nie uważaj nas za tak naiwnych, bo nas upokarzasz — odezwał się doktor. — Masz nad bankierem zupełną przewagę, czego ci winszuję, a zanadto jesteś zręcznym, ażebyś sobie nie kazał dobrze zapłacić za łzy i dobre rady, jakich udzielasz... Przyznaj się, jak dobry chłopak, że ci powierza klucze od swojej kasy, a ty otwierasz sobie w jego domu niewyczerpany kredyt...
— O! moi drodzy, gdyby tak było!... Na nieszczęście mylicie się zupełnie... Mój wuj, poczciwy człowiek, ale egoista w najwyższym stopniu! Zamierzył mnie wyzyskać i wyzyskuje. Jestem u niego rodzajem tylko intendenta, sekretarza, czy doradcy...
— A więc — odezwał się Renè ze śmiechem — poradź mu, żeby ci zapisał majątek... Byłoby to dla nas wybornym interesem, ponieważ zaprzysięgliśmy na honor, że wszystkiem dzielić się będziemy wspólnie. A pomiędzy takimi ludźmi jak my przysięga znaczy to samo co podpis, a czasami więcej jeszcze.
Fabrycjusz potrząsnął głową melancholicznie.
— Nie radzę wam zbyt drogo płacić za to, co mi się dostanie z jego sukcesji!
— Dwa albo trzy miljony najmniej!
— Trzy miljony! — powtórzył młody człowiek. — Cały majątek mojego wuja dochodzi zaledwie tej cyfry!
— Możesz przecie zostać spadkobiercą jego generalnym!
— Zapominacie, że Delariviére posiada żonę i córkę.
— Żona warjatka!.. — odrzekł doktor ze złowrogim uśmiechem.
— Może się wyleczyć przecie.
— Jeżeli ja zechcę — powiedział Rittner z takim samym uśmiechem — a ja się na to nie zgodzę tak bardzo łatwo.
— Może ci odebrać pacjentkę i pomieścić ją w innym zakładzie...
— Nie wierzę temu!...
— Dlaczego?...
— Bo w twoim interesie byłoby uprzedzenie mnie o tem, a jakby stary przybył w tym celu, przybyłby już z pewnością za późno...
Rittner powiedział to sucho i tonem zdolnym ściąć krew w żyłach najśmielszego.
Fabrycjusz i doktor popatrzyli na siebie przez chwilę, poczem doktor znowu się odezwał:
— Wierzaj mi, mój drogi, że sukcesja cię nie minie.
— W braku matki, pozostanie jeszcze córka — mruknął Fabrycjusz.
— Nic nie szkodzi, chociażbyś nawet nie chciał, odziedziczysz wszystko. Ja to biorę na siebie...
— Bądź jednak ostrożny.
— Czego się mam obawiać, mój drogi?
— Odgaduję twoje plany, są one bardzo niebezpieczne.
— Bądź spokojnym! Jestem człowiekiem praktycznym: nie zapomnę, tak jak ty zrobiłeś, oderwać herbu z rewolweru, zanim go użyję! Miej baczenie na marynarza, kochany Fabrycjuszu, czuwaj nad nim z bliska. Oto moje słowa ostatnie! Ponieważ zaś upadasz ze znużenia, nie będziemy cię zatrzymywać dłużej. Jeszcze tylko kieliszek szampana i bywaj zdrów,
Siostrzeniec bankiera powstał z kanapki.
— Dobranoc! — powiedział i zapalił cygaro. — Jutro po południu będę w Auteuil, doktorze.
— Liczę na to, mój drogi.
— Do widzenia, kochany Renè.
— Do widzenia, przyjacielu.
Godni przyjaciele uścisnęli się za ręce i rozstali.
— Oto łotr, coby chciał, abyśmy pracowali na niego, a w zamian radby nam nic nie dać! — odezwał się Renè, gdy Leclére zamknął drzwi za sobą. Czyś nie tego samego zdania, doktorze?
— Najzupełniej! Czytam w jego twarzy, że coś ukrywa przed nami i marzy o wyzyskaniu nas, ale kto za wiele liczy na siebie, ten się przelicza bardzo często.
— Stare i mądre przysłowie.
— Jeżeliby Fabrycjusz, licząc na sukcesją olbrzymią, chciał zerwać naszą spółkę i uchylić się od przyjętych zobowiązań, coby było? — zapytał Renè.
— Nie uda się to wcale! Zerwanie takie jest rzeczą wprost niemożliwą. Trzymamy go już tem, co zrobił w Melun, a ja mam go lepiej jeszcze obecnie w garści, z powodu tej jego niby ciotki warjatki, którą na nasze szczęście u mnie pomieścił. Grożąc mu jej uzdrowieniem i wróceniem wujowi, zmuszę pana Fabrycjusza do podpisania układu, jaki nam tylko potrzebnym będzie. Wyciągniemy mu miljony z ognia, ale część swoją dostaniemy, a będzie to kąsek wspaniały.
Frantz nacisnął na dzwonek.
— Rachunek — zawołał do garsona, i dowiedz się, czy mój powóz przyjechał. Powóz doktora Rittnera.
Był to mały powozik czarny, nie bijący bynajmniej w oczy, ale dobrze utrzymany i przepysznie zaprzężony. Stał przed bramą.
Rittner zapłacił należność, odwiózł Renègo Jancelyn do mieszkania na ulicę Toetbout i pojechał do Auteuil.
Fabrycjusz dziwnie zamyślony jechał tymczasem fiakrem na ulicę Clichy.
— Trzymają mnie w łapach! — mruczał i zaczynam wierzyć, że mnie wyzyskają. Czychają na sukcesję po moim wuju, całe szczęście, że prawdziwej cyfry nie znają. Jak się tu obyć bez Rittnera? Jak ich użyć obydwóch, aby zrobili co potrzeba, a nic nie dostali? Noc przynosi dobrą radę. Zobaczymy to jutro.
Pomimo myśli przeróżnych, Fabrycjusz zmordowany ogromnie, zasnął od razu głęboko i spał do ósmej rano. Obudził się zupełnie wypoczęty i zadzwonił na służącego.
Laurent już wstał i wszedł do sypialni.
— Pan mnie potrzebuje? — zapytał.
— Potrzebuję cię, mój chłopcze. Odsłoń rolety i przygotuj wszystko do ubrania, bo zaraz wychodzę. Od dzisiaj codzień będę wstawał tak rano.
— Nawet kiedy pan trzy ćwierci nocy przepędzi poza domem?
— Nie będę już przepędzał nocy poza domem, położenie moje wkrótce zupełnie się zmieni, mój kochany. Moje zwyczaje będą zupełnie inne. Mam zamiar zamieszkać na wsi.
— Na wsi! — powtórzył Laurent. — Pan nie będzie mógł obejść się bez bulwarów!
— Obejdę się, zobaczysz!
— Obejdzie się pan także bez życia paryskiego, bez balu, teatrów, opery, kolacji?
— Najdoskonalej! — zawołał Fabrycjusz — jeżeli jednak spokojne życie, jakie prowadzić zamierzam, nie podoba ci się, to ci wolno mnie opuścić.
— Opuścić pana? nigdy! Od sześciu lat jestem, dobrze mi, to i nadal zostanę. Wszędzie pójdę za panem.
— Jak ci się podoba, zresztą nie pójdziesz zbyt za daleko.
— Choćby na koniec świata, to mi wszystko jedno...
Jutro, o wpół do jedenastej, wstąpię do ciebie, do ministerjum... Zjemy razem śniadanie.
Włożył w kopertę ten bilecik lakoniczny i zaadresował:
Pan Leon Herdy, podporucznik w ministerjum marynarki.
— Powóz już czeka, proszę pana — powiedział Laurent, drzwi otwierając.
— Jadę... Oto list, który później zaniesiesz według adresu.
— Dobrze, panie. Czy ma być jaka odpowiedź?
— Nie.
— Powróci pan na śniadanie?
— Nie.
— A na obiad?
— I na obiedzie nie będę... Masz wolny cały dzień, jak długi i szeroki.
— Dziękuję panu...
Wyszedł, wsiadł do fiakra i powiedział do stangreta:
— Do Neuilly, ulica Longchamps.
∗ ∗
∗ |
Pan Delariviére w zbytkownym swoim apartamencie w Grand-Hotel spędził noc bardzo niedobrze... Przykre sny, straszne widziadła, niepokoiły go nieustannie, poduszka zdawała się najeżoną ostremi kolcami. Nadedniem zasnął dopiero twardo, a było to dlań koniecznem.
Edma ze swej strony, lubo z innych zupełnie przyczyn, nie mogła się także pochwalić pierwszą nocą w Paryżu spędzoną. Nieustanna jazda, hałas na bulwarze, po ciszy, jaka panowała w pensjonacie, nie pozwoliły jej zmrużyć oczu. Myślała o różnych rzeczach, przypominała sobie różne wspomnienia, myślała i o Grzegorzu Vernier, którego spodziewała się ujrzeć w hotelu w Melun, u łoża matki.
— Dlaczego matka została w Melun? — Bezustanku stawiała sobie to pytanie... Nie wątpiła o tem, co ojciec mówił, a przynajmniej starała się nie wątpić. Ale głos jakiś wewnętrzny powtarzał jej nieustannie, że ją oszukują, i że ukrywają coś przed nią. Wydawało jej się niepodobnem, niemożebnem, aby ojciec znajdował się z nią w Paryżu, a cierpiąca matka sama jedna w Melun. Noc cała przeszła jej w tej niepewności, w tej nieokreślonej obawie... Przyzwyczajona od dzieciństwa wstawać równo z dniem, przed ósmą była już na nogach. Uczesała przepyszne swe włosy, które spadając na ramiona, okrywały ją jakby wachlarzem, otworzyła walizkę, włożyła najpiękniejszą toaletę świąteczną i poszła zastukać lekko do sąsiedniego pokoju.
— Ojczulku — odezwała się — to ja... czy mogę wejść?...
— Proszę cię, kochane dziecię — odpowiedział bankier. Wstał z siedzenia, posłyszawszy głos Edmy. Młoda dziewczyna objęła go za szyję...
— Dzieńdobry ojczulku!... jakże też noc spędziłeś?
— Nie tęgo, pieszczotko... wcale nie tęgo... a ty?
— Jak najgorzej!...
— Dlaczego?
— Przeszkadzał mi ten hałas nieustanny... Zdawało mi się, że jestem w jakimś ogromnym ulu, gdzie pszczoły brzęczą nieustannie...
— Niedługo tu zabawimy — odrzekł bankier. — Fabrycjusz zaraz rano zajmie się wyszukaniem dogodnego pomieszczenia... Czy nie potrzebujesz czego, moje dziecię?
— Nie ojcze...
Parę chwil następnych ojciec i córka zachowywali milczenie. Usteczka Edmy poruszały się nerwowo. Miała wielką ochotę zbadać ojca, ale nie wiedziała, jakby zacząć rozmowę. Nakoniec zdobyła się na odwagę.
— A gdzie po śniadaniu pojedziemy? — odezwała się nieśmiało.
Pan Delariviére drgnął. Odgadł myśli córki i nie wiedział, jak się zachować.
— Po śniadaniu — odrzekł — wyjedziemy sobie trochę... bo mam do załatwienia kilka ważnych interesów. Wstąpimy również do jakiego magazynu, bo potrzeba ci zrzucić już ubranie pensjonarskie... Potrzeba ci całej wyprawy... Nieprawda?
— Tak ojczulku, ale to nic pilnego...
— Nie jestem tego samego zdania... odpowiednie toalety uczynią cię jeszcze ładniejszą, a oto chodzi dumie ojcowskiej, moje dziecko.
Edma znowu się zawahała, ale zebrawszy całą odwagę, szepnęła:
— Obiecałeś, ojczulku, że pojedziemy dzisiaj do Melun... O której się wybierzemy?
Pot zimny wystąpił panu Delariviére na skronie.
— Czyż mówiłem, że dzisiaj? — zapytał.
— Tak ojczulku, najwyraźniej... a przynajmniej tak kuzynek Fabrycjusz powiedział to przy tobie, a ty nic przeciwko temu nie miałeś.
— Zapomniałem widocznie o tych ważnych interesach, o których ci przed chwilą wspominałem.
Edma spojrzała na ojca zdziwiona... Czyż mogła istnieć na świecie rzecz ważniejsza, nad zobaczenie matki?
— Jeżeli tobie, ojcze, nie podobna opuścić dzisiaj Paryża, dlaczegoż ja bym nie mogła pojechać do mamy z Fabrycjuszem. Chętnie na pewno będzie mi towarzyszył...
Bankier przyłapany tak niespodzianie, nie umiał zdobyć się na odpowiedź.
— Pomyśl tylko, ojczulku zaczęła znowu Edma, obejmując starca za szyję — pomyśl tylko, że matka jest jeszcze osłabioną, że nas potrzebuje, że wygląda nas zapewne niecierpliwie, że radaby mnie jak najprędzej zobaczyć... Całe dwa lata nie widziałyśmy się ze sobą... Pojedziemy więc dzisiaj, ojczulku?
— Dzisiaj będzie to bodaj niepodobieństwem — mruknął pan Delariviére.
— Dla tego, kto chce, nie istnieją niepodobieństwa — odrzekła Edma — pojedziemy! pojedziemy!
I zaczęła pieścić i obcałowywać ojca.
Słuszne żądanie Edmy wprawiało bankiera w najboleśniejsze zakłopotanie.
Co odpowiedzieć, czego się trzymać? Czy wyznać straszną prawdę? — Nie miał odwagi. Jak tu upozorować odmowę?... Okropna tajemnica mimo woli cisnęła się na usta.
Młoda dziewczyna, bezwiednie zadając tortury starcowi, mówiła z płaczem:
— Dlaczego nie odpowiadasz, mój ojcze?... czy nie pojmujesz tego, że ja nie mogę być szczęśliwą, nie uściskawszy matki? Proszę cię raz jeszcze, jeżeli nie możesz opuścić Paryża, to pozwól mi pojechać do Melun z Fabrycjuszem...
— Jechać ci samej z Fabrycjuszem — mruknął bankier, nie wiedząc prawie co mówił — to byłoby nieprzyzwoicie.
— Nieprzyzwoicie? — powtórzyła Edma — Dlaczego?... Fabrycjusz jest synem twojej siostry, ojczulku... jest kuzynem moim najbliższym, jest mi prawie bratem... Odwiezie mnie do mamy i zaraz powróci... Zapewniam cię, że nic niema w tem nieprzyzwoitego... Odpowiedz ojczulku, że się zgadzasz...
— Nie, nie mogę... nie mogę... — wykrzyknął bankier prawie nieprzytomnie, łzy długo powstrzymywane twarz mu zalały.
Edma blada z przerażenia patrzyła na ojca. Straszna myśl przesunęła się po jej głowie.
— O! — odezwała się zdławionym głosem — dlaczego płaczesz, ojcze mój drogi? Co za przyczyna tego?... Ja koniecznie chcę wiedzieć prawdę!!.. Ty coś ukrywasz przedemną!... Co to takiego?.. Jeżeli mi ojcze nie odpowiesz, nękać mnie będą okropne przypuszczenia. Z mamą stało się widać jakieś nieszczęście?...
Bankier dusił się od płaczu, nie mógł przemówić ani słowa.
Edma zawołała ze złożonemi rękoma:
— Może matka umarła?...
Pan Delariviére blady śmiertelnie zaczął się trząść cały.
— Nie... nie umarła, moje dziecko...
— Jeżeli chcesz, żebym ci wierzyła, to mi wszystko, jak jest, szczerze opowiedz.
— Nie pytaj mnie, zaklinam cię, córko moja!
— Nie ustąpię, dopóki nie dowiem się prawdy! Muszę wiedzieć co jest!... Niepewność mnie zabija... sił mi nie starczy do zniesienia podobnego cierpienia!... Powiadasz, ojcze, że matka jest w Melun... Moje miejsce tam... przy niej... Jeżeli nie zechcesz zawieźć mnie do niej, pojadę tam sama, nie jutro, lecz dziś, zaraz, natychmiast! I dając dowód niezwykłej tak delikatnej i wątłej istocie energji, skierowała się ku drzwiom.
Bankier poskoczył za nią i ująwszy wpół, mówił:
— Edmo... ukochana moja Edmo, pozostań przy mnie, błagam cię, pozostań, potrzeba tego koniecznie.
— No to — odrzekła dziko z rozdzierającym płaczem — no to powiedz mi, gdzie moja matka, co się z nią dzieje. Jeżeli żyje, zaprowadź mnie do niej.. jeżeli nie żyje, to chodźmy na jej mogiłę, niech przynajmniej ją łzami obleję! Milczenie twoje mnie zabija. Ja chcę wiedzieć, czy mama żyje, czy umarła... Usuń z mego serca zwątpienie a niepokój ustąpi z duszy... Błagam cię, ojcze... błagam na kolanach...
I klękła na dywanie, zalana łzami i drżąca wyciągnęła ręce ku ojcu: Doświadczał on katuszy, które napróżno sililibyśmy się opisywać.
— Mój ojcze — ciągnęła Edma z coraz większą rozpaczą — odpowiedz mi.. odpowiedz, albo zwarjuję!.. Słyszysz, zwarjuję... zwarjuję... zwarjuję...
Na ten straszny wyraz, wymówiony przez córkę, pan Delariviére zachwiał się, przyłożył rękę do serca, aby mu nie pękło z żalu.
— Cicho bądź! — zawołał zagasłym głosem — cicho bądź... miej litość nademną...
Osłabł tak, że się zachwiał i o mało nie padł na ziemię. Edma zerwała się, podtrzymała ojca i podprowadziła do krzesła. Uklękła zaraz przed nim, ujęła zimną jego rękę i okrywała ją pocałunkami.
— O! mój ojcze... mój biedny ojcze! co to za okropny cios musiał nas dotknąć, skoro powalił nawet ciebie tak odważnego i dzielnego...
— Nie mam już siły, ani dzielności, ani odwagi — szepnął starzec tak cicho, iż pochylona nad nim Edma zaledwie mogła dosłyszeć, co mówi. — Są to widzisz boleści, które najmężniejszego człowieka w dziecko przemieniają... Tego właśnie na sobie doświadczam!... Chcesz wiedzieć prawdę... ustępuję... słuchaj, ale uzbrój się w odwagę, bo wielkie nieszczęście na nas spadło!...
— Matka umarła! — przerwała Edma. — Umarła!... przeczuwałam to dobrze!
— Przysięgam ci, że nie...
— Więc gdzież jest i co porabia?
— W domu zdrowia...
— Chora bardzo, nieprawda?
— Bardzo chora, ale nie tak, jak cię się zdaje... Umysł ma tylko chory, a nie ciało...
— Nie rozumiem dobrze, ale jestem uspokojoną. Dzięki Bogu, że mama żyje.
— Żyje, ale jest obłąkana niestety.
Edma krzyknęła i zasłoniła sobie oczy rękoma, jak gdyby nie chciała dać ojcu zobaczyć, jakie słowa jego wywarły na nią wrażenie.
— Obłąkana! — powtórzyła — warjatka! O mój Boże, mój Boże! Biedna, nieszczęśliwa matka! — mówiła, zalewając się gorzkiemi łzami. Więc to dlatego nie chciałeś, ojcze, dopuścić mnie do niej? Dlatego nie chcesz mnie zawieźć do Melun?
— Mama nie jest już w Melun — odpowiedział bankier.
— Gdzież więc jest?
— W Auteuil pod Paryżem.
— Ile potrzeba czasu na dostanie się do Auteuil?
— Najwyżej godzina drogi.
— A więc, kochany ojcze, pojedziemy tam zaraz, w tej chwili! Muszę zaraz, skoro już wiem o wszystkiem, zobaczyć i uściskać moją ukochaną matkę. Może moje pieszczoty dokażą cudu, może jej przywrócę rozum.
— O! gdyby Pan Bóg raczył się zmiłować! — szepnął pan Delariviére.
— Ojcze, czyż ja nie jestem twoją córką? — mówiła Edma. — Czyż nie powinnam podzielać twoich zmartwień? Dlaczego ukrywałeś przedemną tę prawdę?
— Chciałem cię przygotować do tej strasznej boleści. Drżałem na samą myśl twojej rozpaczy.
Edma przycisnęła usta do białych włosów ojca i szepnęła:
— Biedny ojcze, co ty wycierpiałeś! Wybacz mi słowa moje, które ci zakrwawiły bolesną twoją ranę.
Pan Delariviére za całą odpowiedź przycisnął córkę do piersi i kilka chwil słychać było tylko szlochanie.
Ktoś lekko zastukał do drzwi. Edma podniosła głowę.
— Słyszysz ojcze? — spytała.
— Fabrycjusz zapewne. Niech wejdzie.
Młoda dziewczyna pobiegła drzwi otworzyć. Rzeczywiście przyszedł Fabrycjusz. Widząc Edmę zapłakaną, a pana Delariviére prawie martwego w fotelu, młody człowiek odgadł, co tu zaszło takiego.
— Wuju, drogi wuju, cóżeś też zrobił? — odezwał się z udanym smutkiem i obawą w głosie.
— Któż w mojem miejscu — odrzekł bankier — nie byłby tego samego uczynił? Edma odgadywała nieszczęście, sądziła, że matka umarła, prosiła, płakała i musiałem jej powiedzieć.
Fabrycjusz ze współczuciem uścisnął rękę młodej dziewczyny.
— Moja kochana, moja biedna kuzynko, wiesz już zatem o wszystkiem?
— Wiem tę straszną prawdę niestety! — Ukochana matka moja utraciła zmysły.
— Ale je odzyska — odrzekł Frabrycjusz.
— Tak myślisz? — zapytała żywo Edma.
— Wierzę w to, jestem tego jak najbardziej pewny.
Śliczna twarzyczka Edmy ożywiła się radośnie.
— Ah! kuzynie — rzekła — jakże mnie czynisz szczęśliwą! Ożywiłeś zamarłą moją duszę! Powracasz mi odwagę, dodajesz nadziei|... Ojciec nie mówił mi tego.
— Czyż miałem czas na to? — szepnął bankier. — A zresztą cóż chcesz?.. Ja wątpię pomimo woli... zanadto się nacierpiałem na świecie, zdaje mi się, że szczęście nie powróci już nigdy...
— Źle robisz, kochany wuju — odrzekł Fabrycjusz. — Doktor zapewnił nas przecie stanowczo, to dobrze słyszałeś przecie... tyle jest szans w tym razie, że uzdrowienie uważam za najpewniejsze...
— Oby święte były słowa twoje.
— Pan Bóg wysłucha nas, drogi ojcze — odrzekła Edma. — Dlaczegoż miałby tak ciężko dotykać tych, którzy w nim pokładają całą nadzieję!.. Nie ma już zatem żadnej teraz przeszkody, nieprawda? Pojedziemy do Auteuil... zobaczę moją matkę...
Pan Delariviére spojrzał na siostrzeńca.
— Kochana kuzynko — odezwał się tenże wuj ma rację, że się waha.
— Dlaczego?
— Doktor czeka dziś na mnie, to prawda, ale życzy sobie, żeby wuj odwiedził go jutro dopiero, bo jutro dopiero będzie mógł powiedzieć coś stanowczego o stanie ciotki.
— Co to szkodzi? zawołała młoda dziewczyna. — Czekać do jutra byłoby nieznośną dla mnie katuszą... Dom zdrowia to przecie nie żadne więzienie... Będę tak błagać tego doktora, że mi pozwoli mamę zobaczyć i uściskać.
— Uspokój się, kochana kuzynko... jeżeli wuj uzna to za stosowne, możemy wybrać się do Auteuil, a doktor zadecyduje.
Edma zwróciła się z prośbą do ojca.
— Zgadza się ojczulek, wszak prawda? Nie odmówisz pierwszej prośbie, o jaką błagam?
Starzec nie miał siły się opierać, zwłaszcza, że i sam pragnął się coś dowiedzieć.
— Niech będzie, jak sobie życzysz — odpowiedział słabym głosem.
Edma rzuciła się w jego objęcia i ucałowała z czułością.
— Kwestja zatem załatwiona — powiedział Fabrycjusz. — Teraz, kochany wuju i piękna kuzynko, posłuchajcie mnie, proszę... Powracam z Neuilly...
— Willa, o której wspominałeś wczoraj, wydaje ci się odpowiednią — zapytał pan Delariviére.
— Coś prześlicznego... Ogród, a raczej park dochodzi do Sekwany... Zabudowania eleganckie, umeblowanie przepyszne. Własność to miljonowego brazylijczyka... Opuszcza on bezpowrotnie Francję... Można zatem wejść od razu w posiadanie posesji.
— Widziałeś się z osobą upoważnioną do sprzedaży?
— Widziałem... Jest to pan Faurard, notarjusz, mieszka na bulwarze Hausmanna.
— Traktowałeś z nim?
— Nie, ale obowiązałem się dać mu dziś jeszcze stanowczą odpowiedź, przed szóstą wieczorem.
— Trzeba było skończyć od razu...
— Chodziło mi o to, aby wuj zobaczył jeszcze posiadłość. Chciałbym także wiedzieć, czy się wuj zgadza na cenę...
— Powiedziałem już wczoraj, że ci daję carte-blanche! wiedz o tem raz na zawsze, że z góry przyjmuję, wszystko, co robisz...
— Plenipotencja wuja jest mi niezbędną.
— Dam ci ją zaraz... pójdziemy do bankiera Jakóba Lefèbre, u którego otworzę ci kredyt i nie będziesz potrzebował udawać się do mnie po najmniejszy szczegół...
— Jak ci się podoba, kochany wuju... Zjedzmy śniadanie, a po śniadaniu pojedziemy do Neuilly obejrzeć posiadłość brazylijską...
— Nie... nie... zaprotestowała żywo Edma — pojedziemy do Auteuil... Przedewszystkiem trzeba odwiedzić matkę.
— Zaraz ci, kochana kuzynko wytłomaczę — odrzekł Fabrycjusz dlaczego zaczniemy od Neuilly, które zresztą nie jest zbyt oddalone od Auteuil. Domy zdrowia mają pewne przepisy... W domu doktora Rittnera wizyta nie jest dozwoloną przed drugą po południu... Przybywając za wcześnie, napotkalibyśmy na niezwyciężoną przeszkodę... Przekonam cię?...
Młoda dziewczyna skinęła główką.
— I zgadzasz się? — zapytał znowu siostrzeniec bankiera.
— Muszę, skoro tak trzeba.
— Obiecuję ci, że punkt o drugiej zadzwonimy do pana Rittnera.
Edma spojrzała na zegar.
— Dopiero dziesiąta!... — szepnęła — jakże to długo jeszcze czekać.
Fabrycjusz wyszedł z pokoju dla wydania rozkazów, śniadanie zostało podane w małym saloniku. Po upływie pół godziny wszyscy troje wstali od stołu.
— Mój wuju — odezwał się wtedy Fabrycjusz — zanim wuj dom urządzi, trzeba było wynająć lando. Zamówiłem wygodny, ładny powóz, zaprzężony w dobre konie ze stangretem i lokajem w niebieskiej liberji, w kapeluszach z kokardami, białych spodniach i butach ze sztylpami.
— Dobrześ zrobił.
— Ekwipaż jest na wasze usługi i czeka już przed bramą.
— Zaraz schodzimy.
Pan Delariviére, jego córka i siostrzeniec wsiedli do powozu. Fabrycjusz wskazał adres stangretowi. Minęli Pola Elizejskie, skręcili drogą do Neuilly na lewo i zatrzymali się na rogu ulicy Long-Champs i Bois-de-Boulogne, przed sztachetami, na których wisiała jeszcze karta do wynajęcia. Po lewej stronie od sztachet znajdowało się mieszkanko oddźwiernego, pełniącego zarazem obowiązki ogrodnika.
Lokaj otworzył drzwiczki powozu i zadzwonił.
Odźwierny zaraz się ukazał.
— A to pan! — powiedział do Fabrycjusza, którego poznał. — Jeszcze raz przyjeżdża pan oglądać?
— Tak, mój przyjacielu.
— Dobrze, że się pan nie spóźnił.
— Dlaczego?
— Bo tylko co był jakiś anglik z rodziną. Musiało się im podobać, zażądali bowiem adresu notarjusza.
— Widziałem się z panem Taurard, odrzekł Leclére. Obiecał mi poczekać do wieczora.
— Może zaraz — zauważył bankier — napiszesz stąd kilka słów do niego, że willę kupujemy.
— Dobrze, wuju.
Odźwierny otworzył bramę. Ogród rozległości około dziesięciu tysięcy metrów, zasadzony przepysznemi drzewami, ciągnął się aż do bulwaru Sekwany, na który wychodziła mała furtka, naprzeciw wyspy Rotschilda. Dom z cegły i kamienia, dwupiętrowy, wznosił się pośrodku ogromnego trawnika, otoczonego koszami kwiatów i rzadkiemi roślinami. Oprócz domku odźwiernego, były jeszcze inne zabudowania, jak stajnie, wozownie, cieplarnia, oranżerja i ładny szałasik obok furtki, wychodzącej na Sekwanę. Mógł on służyć za mieszkanie dla dwóch osób. Rozkład wewnętrzny był bardzo wygodny, a umeblowanie odznaczało się elegancją i wykwintnym gustem.
Pan Delariviére był zachwycony.
Zapytana o zdanie Edma, wykrzyknęła:
— Z mamą byłby to prawdziwy raj na ziemi!
— Jaka cena? — zapytał bankier.
— Niech wuj zgadnie...
— Pięć kroć sto tysięcy franków może...
— Trzy kroć dwadzieścia, razem z meblami... Cóż wuj na to?
— Powiadam, że się rzadko zdarzy coś podobnego... Napisz zaraz kilka słów do notarjusza...
Powrócili do bramy wchodowej.
Fabrycjusz poprosił odźwiernego o papier i pióro i napisał kilka słów.
— Czy pan pozwoli zrobić sobie pewne zapytanie?
— Bardzo proszę.
— Jestem odźwiernym i ogrodnikiem... Widzi pan jak wszystko jest utrzymane.
— Jak nie podobna lepiej — oddaję ci sprawiedliwość.
— Od jak dawna doglądasz tego ogrodu? — zapytał Fabrycjusz.
— Od trzech lat, proszę pana.
— Jesteś żonaty?
— Nie, proszę pana.
— Jaką masz tutaj pensję?
Ogrodnik wymienił cyfrę.
— Od ciebie zależy utrzymać miejsce odrzekł Fabrycjusz — muszę tylko z góry uprzedzić, że nie lubimy żadnych plotek.
— No, to pan będzie ze mnie zupełnie zadowolony, nie mam żadnych znajomości.
— Jeżeli tak, to dobrze. Proszę cię teraz o oddanie mi pewnej przysługi...
— Jestem do usług pańskich.
— Weź ten list i zanieś go bezzwłocznie do notarjusza, upoważnionego do sprzedaży. Po powrocie zdejm zaraz kartę.
— Dobrze, proszę pana.
Fabrycjusz wsunął dwa luidory w rękę odźwiernemu i wrócił do pana Delariviére i Edmy.
— Kochany wuju, już wszystko skończone, jesteście u siebie.
— Dałby Pan Bóg, abyśmy wkrótce wszyscy się tu razem znaleźli — powiedział bankier. — Moglibyśmy być bardzo szczęśliwi.
— Teraz ojcze odezwała się błagalnie młoda dziewczyna — jedziemy zaraz do Auteuil.
— Kochane dziecię, dalekoby było rozsądniej poczekać do jutra, ale niech będzie, jak chcesz.
Wsiedli do powozu, a stangret otrzymał rozkaz do Auteuil, na ulicę Reffet. Lando potoczyło się drogą Madrycką, ulicą Bois do Boulogne laskiem aż do Muette, później bulwarem Suchet przejazdem kolejowym na wprost koszar i zatrzymało się przed zakładem doktora Rittnera.
Podczas przejazdu z Neule do Auteuil nikt nie odezwał się ani słowem, wszyscy troje pogrążeni byli w głębokiej zadumie. Pan Delariviére smutny był niezmiernie. Wyrzucał sobie, że nie miał siły oprzeć się życzeniom Edmy. Obawiał się zbytniego wstrząśnienia, niebezpiecznego może dla dziecka, którego znał wrażliwą naturę.
Dla siebie samego obawiał się także bolesnego wrażenia, jakie mu uczyni widok ukochanej kobiety, teraz nieboszczki, która go nie pozna, a w której uzdrowienie, pomimo wszystkich zapewnień doktora nie dowierzał jednak zupełnie. Edma obawiała się znowu, czy doktor nie zostanie głuchym na jej prośby i niewzruszonym na łzy, czy pozwoli zobaczyć jej matkę. Obawy Fabrycjusza były zupełnie innej natury.
— Wszystko jest możebne! — mówił sobie. — Wielkie wzruszenie wywołało warjację, wielkie wzruszenie może sprowadzić uleczenie. Homeopatja to moralna. Jeżeli na widok Edmy stanie się coś podobnego z Joanną, jeżeli odzyska zmysły, wszystkie projekta moje zostaną zniweczone, może na zawsze.
I przeklinał jednocześnie i silną wolę młodej dziewczyny i uległość dla niej starca.
Szwajcar otworzył bramę, przebyli pierwsze podwórze i znaleźli się w ogrodzie.
Ogród ten i zabudowania były, jak już wiemy, tak ładne i urocze, że nie mogły wzbudzać myśli ponurych.
Edma czuła jednakże, że jej się serce ściska, opanowało ją dziwne uczucie przestrachu; w piersiach jej tchu brakowało.
Dwaj panowie i młoda dziewczyna wprowadzeni zostali do salonu dla czekających gości, jaki już znamy, a dzwonek powiadomił Frantza Rittnera, że potrzebną jest jego obecność.
Przybył prawie natychmiast i zmarszczył brwi, spostrzegłszy Fabrycjusza w towarzystwie wuja i kuzynki.
W wilją, jak sobie przypominamy, ułożyli się, że Leclére przyjdzie sam jeden nazajutrz.
— Nasza obecność zadziwia pana — odezwał się żywo młody człowiek.
Doktor po przywitaniu odpowiedział:
— Rzeczywiście, liczyłem dzisiaj tylko na pana. Pana Delariviére prosiłem, żeby się przynajmniej dwa dni zatrzymał.
— Prawda — odrzekł Fabrycjusz — prawda i to, że zalecenie było z pewnością zrobione w interesie naszej kochanej chorej, ale wszelkie rozumowania na nic się nie przydały, wobec nieprzepartego życzenia mojej kuzynki, która dwa lata nie widziała matki i nie chciała zgodzić się na żadne opóźnienie. Musieliśmy ustąpić.
Frantz Rittner skłonił się młodej dziewczynie i ciekawie jej się przypatrywał.
— Niecierpliwość pani jest najzupełniej uzasadnioną — rzekł — i przykro mi bardzo, że nie będę jej mógł zadowolnić.
Edma wlepiła w doktora wielkie swoje zasmucone oczy.
— Czy dobrze pana zrozumiałam? — szepnęła. — Utrzymuje pan, że nie mogę dzisiaj zobaczyć się z mamą?
— Tak jest, niestety, proszę pani.
Edma podeszła do Frantza Rittnera i złożywszy ręce jak do modlitwy, rzekła:
— Nie panie, ja nie mogę w to uwierzyć. Pan nie byłbyś tyle okrutnym, ażeby odmówić mi smutnej przyjemności, o jaką proszę! Nieszczęście, jakie na nas spadło, ciężko mi zraniło serce. Domyślasz się pan, co ja cierpię; miej litość! Jeżeli mnie pan nie uleczy, niech mi pan ulży przynajmniej cokolwiek! Bądź pan tak dobrym i zaprowadź mnie do matki. Pozwól mi się z nią zobaczyć, chociażby raz jeden tylko! Zgadzasz się pan, nieprawda? No! powiedz pan, że się zgadzasz!
Doktor potrząsnął głową.
— Dużo mnie to kosztuje, że muszę zasmucić panią, ale doprawdy, to czego pani wymaga odemnie jest poprostu niemożliwością.
— Dlaczego, proszę pana, dlaczego...
— Dlatego, że najpierwszym obowiązkiem doktora jest chronić powierzoną jego opiece chorą od wszelkiego niebezpieczeństwa, o ile tylko jest to w jego mocy.
— Czyż moja obecność przy matce mogłaby jej zaszkodzić? — zapytała Edma, cała drżąca.
— Stanowczo tak, proszę pani.
— Dlaczego?
— Byłoby to najzgubniejszem ze wszystkiego. Matka pani, tym niewyraźnym instynktem, jakiego zawsze pozostaje pewna resztka po utracie rozumu, poznałaby może panią.
— To cóż! — przerwała Edma. — Cóż mogłoby przytrafić się szczęśliwszego? Gdyby mnie poznała, toby było dowodem, że powraca do przytomności, to byłoby ocaleniem.
— Albo śmiercią — odrzekł poważnie doktor.
Edma krzyknęła, a pan Delariviére zakrył twarz rękami, Jeden tylko Fabrycjusz pozostał niewzruszony. Wiedział, że jego wspólnik odgrywa tylko komedję.
— Śmiercią!... — powtórzyła młoda dziewczyna z bolesnem przerażeniem.
— Tak jest, proszę pani... W takim stanie, w jakim znajduje się matka pani, za wielkie wzruszenie mogłoby ją powalić na miejscu. Zwolna tylko, stopniowo, nieznacznie, mam nadzieję przywrócić równowagę jej umysłu, znieść z niego czarną, zaciemniającą go zasłonę...
Siostrzeniec bankiera odezwał się:
— Panie doktorze! czy studjowałeś pan już naszą chorą?
— Tak panie, i to po kilka razy.
— Czy nie spostrzegł pan jakiej pomyślnej zmiany w jej położeniu?
— Nic się nie pogorszyło, a to już dużo znaczy... Spokój, zupełne odosobnienie, zwalczą zło... Ale niech Bóg broni jakiegokolwiek w tej chwili silniejszego wstrząśnienia. Następstwa — powtarzam — mogłyby być bardzo tragiczne.
— Rozumiem — szepnęła dziewczyna z oczami łez pełnemi. — Pojmuję niebezpieczeństwo, o jakiem pan wspomina i nie nalegam już wcale. Ale jest sposób pogodzenia ostrożności z mojem życzeniem.
— Czy pani znany jest taki sposób? — zapytał Rittner z odcieniem ironji w głosie.
— Nagły widok ukochanego dziecka mógłby matce, jak pan powiadasz, zadać cios szkodliwy, a więc niech mnie nie widzi, niech tylko popatrzę bez jej wiedzy w tę twarzyczkę łagodną. W tem nie będzie przecie żadnego niebezpieczeństwa. Pozwól mi pan popatrzeć na nią z daleka przez okienko, tak żeby mnie nic nie zdradziło, sprawi mi to wielką, choć bolesną radość, przysięgam, że nie będę się domagała niczego więcej...
Pan Delariviére przyłączył się do prośby córki.
— Tak, tak, i ja proszę pana. Pozwól biednemu dziecku na to, o co cię prosi... Zdaje mi się, że to możebne...
Frantz Rittner rzucił pytające spojrzenie na Fabrycjusza.
— Doktorze — odezwał się tenże — sądzę, że temu widzeniu nie masz prawa odmów
Rittner zdawał się wahać, kłamiąc naturalnie i odezwał się po chwili:
— Zatem proszę państwa!
Edma zaczerwieniła się i zadrżała. Jedyne to były oznaki radości, jakie mogła okazać w podobnych okolicznościach.
— Proszę — powtórzył doktor — ale przyrzeka pani zachować się spokojnie? — Przyrzekam! — odpowiedziała młoda dziewczyna ze wzrastającem wzruszeniem. — Może pan zupełnie liczyć na moją silną wolę!
— Pójdę naprzód, aby wskazywać drogę — odezwał się Rittner, wychodząc z salonu.
Edma wsparła się na ramieniu Fabrycjusza i podążyła za doktorem, pan Delariviére szedł na ostatku.
Minęli ogród. Młoda dziewczyna w milczeniu spoglądała na wielkie drzewa, pełne śpiewających ptasząt. Te cieniste aleje równie piękne, jak w parku Neuilly, te gazony zielone, otoczone różnobarwnemi kwiaty, te wody mieniące się w promieniach słońca, cała ta rozkoszna całość w dziwny sposób nie licowała z przeznaczeniem zakładu.
Nagle widok się zmienił. Po przejściu ostatniego trawnika dochodziło się do zabudowań zakładu. Tu już ani gazonów, ani kwiatów, ani szemrzącej wody. Zobaczywszy te obszerne budynki, wzniesione w kształcie krzyża, a we wszystkich oknach grube kraty żelazne, jak w celach więziennych, Edma się zachwiała, ciemno się jej w oczach zrobiło, dreszcz nerwowy przeszedł ją od stóp do głowy.
— Odwagi, kochana kuzynko! — szepnął jej do ucha Fabrycjusz.
— O! — odpowiedziała — mam dosyć odwagi! Ale to takie dziwnie ponure...
O mało nie wybuchła płaczem.
Rittner otworzył furtkę w sztachetach, oddzielających ogród od szpitalnego dziedzińca, odjął małą srebrną gwizdawkę, którą nosił przy łańcuszku od zegarka i dwa razy cicho zagwizdał. Jedna z infirmerek drugiego oddziału zaraz się zjawiła. Młoda kobieta w ciemnej sukni i w dużym, białym fartuchu i z pękiem kluczy w ręku, stanęła przed doktorem, oczekując rozkazów.
— Idziemy do pokoju № 5 — oświadczył Rittner. — Proszę iść przed nami...
Zawróciła i zagłębiła się w długi korytarz, jaki każdy budynek rozdzielał na dwie połowy. Po prawej i lewej stronie były drzwi ponumerowane i opatrzone okienkami, otwierającemi się na zewnątrz.
— Czy pensjonarka z pod piątego numeru spokojną była od ostatniej mojej wizyty? — zapytał Rittner infirmerki.
— Tak, panie doktorze... Nie ruszyła się nawet... Zdaje się, że śpi...
— Otwórz pani okienko — powiedział Rittner, przystając przed drzwiami celi.
Infirmerka poszukała pomiędzy kluczami pewnego rodzaju wytrycha, który służył do wszystkich zamków i otworzyła nim okienko bez najmniejszego hałasu.
Doktor zbliżył się i spojrzał w głąb pokoju.
— Śpi — odezwał się po cichu do młodej dziewczyny. — Proszę, niech pani nie krzyknie przypadkiem... Trzeba panować nad sobą!
Dziecko przylepiło twarz do otworu i wstrzymując oddech, chciwie wpatrywało się w matkę.
Joanna na wpół leżąca w dużym fotelu na wprost drzwi, z rękami skrzyżowanemi na piersiach, zasypiała głęboko. Miała na sobie biały, wełniany szlafroczek, na który spadały, jak złota kaskada, bujne sploty jasnych jej włosów. Kościana białość policzków nadawała jej piękności wyraz dziwny i przerażający prawie. Pod oczami widać było grube, sine obwódki, a usta były całkiem bezkrwiste. Gdyby nie lekkie falowanie piersi, możnaby ją wziąć było za umarłą. Przez parę minut Edma pożerała matkę oczyma. Nagle cofnęła się od okienka, zbliżyła się do Rittnera i ujęła go za ręce.
Doktorze — powiedziała — widziałeś, że byłam spokojną, iż potrafię panować nad sobą. Ani jednem słówkiem, ani drgnięciem jednem nie zdradziłam wzruszenia, żaden okrzyk nie wydał mojej boleści. Widzisz pan, że możesz na mnie liczyć.
— To też, proszę pani — odrzekł Rittner — zrobiłem wszystko, co do mnie należało, aby pani zadość uczynić.
— Na życie mojej matki zaklinam pana, a jednocześnie przysięgam, że nie wymówię ani słowa, nie westchnę, jednej łzy nie uronię... ale... doktorze, każ mi drzwi otworzyć.
Mówiąc to, Edma była bladą, tak bladą może, jak jej matka, spojrzenie jednak miała całkiem spokojne, a głos zupełnie pewny.
Pan Delariviére zadrżał.
Doktor i Fabrycjusz spojrzeli po sobie zdumieni.
— Czego też pani żąda! — mruknął Rittner, którego po raz już drugi zwykła krew zimna opuściła.
— Proszę pana, abyś mi kazał te drzwi otworzyć.
— Ależ, proszę pani, to niepodobna!
— Mówiłeś mi pan to samo przed chwilą, kiedy chodziło o pokazanie mi matki. A jednakże pozwoliłeś!.. I teraz musisz pozwolić.
— A gdybym pozwolił, cóż pani zrobić zamierza?
— Chcę pocałować mamę, albo raczej dotknąć się ustami jej czoła i włosów. Tak lekko, że nie poczuje nawet. Oto, o co cię proszę, doktorze. Otwórz mi te drzwi!
— Edmo!.. Edmo!... zmiłuj się! — szeptał pan Delariviére. — Bądź rozsądną. Pamiętaj, że pan doktor uprzedził o niebezpieczeństwie.
— O! — odrzekła Edma — niech się ojczulek nie obawia! Czyż jabym chciała zabijać matkę moją... Powtarzam, że nie przerwę jej snu!... Doktorze! na Boga, każ mi drzwi otworzyć!
Rittner spojrzał znowu na Fabrycjusza. Młody człowiek odpowiedział wzruszeniem ramiom, które można było sobie tłómaczyć:
— Pozwól, niech robi, co jej się podoba...
Rittner tak to przynajmniej zrozumiał, bo odezwał się do infirmerki:
— Proszę otworzyć |
Ta ostatnia wzięła klucz z pęka, który zawsze miała przy sobie i otworzyła.
Joanna ani się poruszyła.
Edma stanęła na progu. Rittner przytrzymał ją za rękę i szepnął do ucha:
— Nie zapominaj pani, że gwałtowne przebudzenie mogłoby być dla chorej śmiertelne.
Młoda dziewczyna skinęła głową na znak, że dobrze o tem pamięta, i na paluszkach po dywanie, który głuszył jej stąpanie, weszła do pokoju i podeszła do fotelu, w którym spoczywała Joanna.
Na twarzach czterech osób za drzwiami pozostałych, wybijały się w tej chwili cztery całkiem odmienne wyrazy. Fizjognomja Fabrycjusza wyrażała ponurą obawę — to też rzucał on na doktora piorunujące spojrzenie.
Rittner wcale go nie zrozumiał. Jego poruszenie ramion nie miało bynajmniej znaczyć: „Pozwól, niech robi, co chce“, ale przeciwnie: — „Nie ulegaj jej kaprysom i nie wpuszczaj do celi“.
Rittner patrzył się z ciekawością, jak gdyby miał asystować przy jakiem ciekawem doświadczeniu.
Infirmerka przyzwyczajona do scen dramatycznych, dosyć zwykłych w domu zdrowia, śledziła obojętnem okiem poruszenia Edmy. Pan Delariviére uchwycił się drzwi oburącz, a żyły wystąpiły mu na skronie i w miarę, jak córka zbliżała się do matki, zdawało mu się, że traci przytomność...
Zaledwie trzy kroki oddzielały Edmę od Joanny.
Postąpiła jeszcze dwa kroki i padła na kolana, zakreśliła nad chorą znak krzyża świętego i zaczęła się modlić gorąco. Poczciwe dziecię z głęboką wiarą błagało Boga, aby okazał wszechmoc swoją i swoje miłosierdzie. Pan Delariviére przykląkł również na progu i modlić się zaczął. Fabrycjusz mimowolnie przejęty uroczystością chwili, schylił kornie głowę
Kiedy Edma skończyła krótką a gorącą modlitwę, podniosła się, oparła jedną ręką o poręcz fotelu, pochyliła się nad matką i delikatnie ucałowała promienie jej włosów, opadające na czoło. Dotknięcie usteczek Edmy, lubo nadzwyczaj delikatne, wywarło jednak swój skutek. Obłąkana wstrząsła się całem ciałem, jakby prądem elektrycznym dotknięta. Otworzyła oczy, jęknęła głucho i podniosła się z fotelu. W oczach miała wyraz jakiś szczególny.
Edma zadrżała.
— Oto czego się obawiałem! — mruknął Frantz Rittner.
— Co robić? — zapytał go pocichu Fabrycjusz.
— Milczeć! — rozkazał doktor.
Panu Delariviére zdawało się, że już kończy.
Infirmerka była gotową do pomocy, gdyby kryzys przeszedł w gwałtowną furię.
Edma nieruchoma, milcząca, wyciągnęła do matki ręce jak do modlitwy złożone. Joanna wlepiła oczy w córkę. Czoło miała zmarszczone, a ustami poruszała, możnaby powiedzieć, że jakaś wielka praca odbywała się w jej mózgu.
— O! gdyby Pan Bóg cud uczynił! — myślała Edma — o gdyby mnie mama poznała!
Nagle chora odwróciła się od córki, spojrzała na tych, co stali w progu, obejrzała cały pokój i wzrok jej zatrzymał się na zakratowanem oknie, przez które fale jesiennego słońca wpadały do pokoju. Podeszła do tego okna wolno, krokiem lunatyczki, zrobiła gest taki, jak gdyby je otwierała, potem pochyliwszy trochę głowę, zdawała się chwytać uchem hałas jakiś, przez nią tylko słyszany, a blada jej twarz wyrażała głęboką uwagę. Poruszała ciągle ustami i ciągle szeptała jakieś słowa, najprzód niewyraźne, jak gaworzenie małego dziecka, potem coraz głośniejsze, które już można było zrozumieć.
— Słuchaj! — mówiła — słuchaj! Co znaczy ten jakiś hałas? co znaczy ten stuk monotonny, tak ponuro rozlegający się wśród nocy!... Nic nie wiesz? No to patrz... to zrozumiesz... Widzisz tych czarnych ludzi, co się kręcą przy blasku pochodni? — To pomocnicy kata stawiają gilotynę... Patrzaj.. posłuchaj jeszcze... tłum się teraz uciszył... koła turkoczą po bruku... wóz więzienny się zatrzymuje... skazany wchodzi na szafot... skazany... skazany... człowiek, który ma umierać...
Umilkła. Odwróciła oczy od okna i wpatrywała się w dywan rozesłany pod swemi nogami. Ohydna scena, jakiej była świadkiem, ciągle jej stała przed oczyma.
— Człowiek, który ma umierać — powtarzała — któż on jest? Gdybym mogła spojrzeć na jego twarz... Ale nie mogę... nie mogę... Pomiędzy nim a mną stoi ksiądz... Ah! ksiądz się usuwa... Widzę tego człowieka!... Boże Wielki!...
To on... To on!.. Nieprawdopodobne to, a jednakże prawdziwe.. To on!.. będzie mówił... Co za cisza!... mówi... Niewinny!... Wiedziałam o tem!... Słyszycie, on jest niewinny! Nie zabijajcie go! nie zabijajcie!.. Kat go porywa!.. To nikczemność!... To zbrodnia!... Niewinny ma umrzeć, głowa niewinnego ma paść z ręki kata... Nie!... nie!... nie!...
Zmordowała się; głos świszczący wychodził z zaciśniętego jej gardła, wielkie krople potu wystąpiły na czole, machała rękami w powietrzu.
— Wszyscy go opuszczają! — mówiła nieszczęśliwa — wszyscy... Ale ja go będę bronić!... Kacie, ja ci wyrwę twoją ofiarę...
I w napadzie szału targała prześliczne włosy, jakby walcząc zacięcie z niewidzialnym przeciwnikiem. To się przyczaiła, jak makolągwa, to ciskała, jak pantera, odbijała się o ściany, jęczała, wydawała jakieś okrzyki, to niby zwycięskie, to niby zwyciężona, ale zadziwiająco silna w swej sile nerwowej.
Nagle przypadek tej imaginacyjnej walki postawił ją naprzeciw córki. Stanęła dysząca i z wyrazem wściekłej nienawiści krzyknęła:
— Jesteś kacie!... nie ujdziesz mi już; już mi się nie wymkniesz! I rzuciła się na Edmę, która stała osłupiała z przerażenia i nawet nie usiłowała usunąć się, aby uniknąć spotkania.
Biedne dziecko znalazło się w niebezpieczeństwie. Czuła już gorący oddech chorej. Jej zaciśnięte palce miały ją pochwycić za gardło i zdusić.
Piekielna radość zabłysła w oczach Fabrycjusza... Ale Frantz Rittner rzucił się jak piorun pomiędzy matkę a córkę. Pochwycił Joannę za ręce, pomimo, że się wyrywała i wpatrzył się w nią magnetycznym wzrokiem pogromcy, poskramiającego dzikie zwierzę i zmusił do tego, że zmęczona i zdyszana padła na fotel, a w kilka minut po ohydnej scenie już spała.
— Skończone! odezwał się wtedy. — Kryzys już minął. Ale pani nigdy nie widziała śmierci tak z zbliska.
— Widocznie — pomyślał sobie Fabrycjusz w największej pasji — ten głupiec Rittner popełniać będzie dzisiaj wszelkiego rodzaju niezręczności! Gdyby był się powstrzymał, byłaby matka oswobodziła mnie od córki i cały majątek wuja należałby do mnie tylko samego.
Pan Delariviére chwycił w objęcia omdlewającą prawie Edmę i przycisnął do serca.
Joanna, leżąc w fotelu, trzęsła się jak w febrze. Obłąkanie zmieniło teraz charakter. Wszelka złość zniknęła z twarzy, a zastąpił wyraz głębokiej boleści.
— Pan Bóg nie ma litości! — szeptała — zabili niewinnego.
Łzy zalewały jej twarz, głośne łkania wydobywały się z piersi i zakończyły się wybuchem śmiechu.
— Za pięć minut będzie zupełnie spokojną — odezwał się Frantz Rittner. — — Nerwy zostały podrażnione, nastąpi zaraz sen. Gorzko wyrzucam sobie moją słabość. Nie byłoby tego wszystkiego, gdybym był się oparł niedorzecznym prośbom, jak powinienem był uczynić... Idźmy już... Dla umysłowo chorych samotność jest najlepszem lekarstwem.
Bankier pospiesznie wyprowadził, albo raczej wyniósł córkę z pokoju, który teraz bardziej jeszcze wydał mu się podobnym do grobu.
Frantz poszedł za nimi, a infirmerka zamknęła po cichutku drzwi i okienko... Wszyscy czworo wracali wolno do salonu gościnnego, nie mówiąc do siebie ani słowa. Edma, jak śmierć blada, ledwie była w stanie utrzymać się na nogach, wielkie łzy spływały po jej policzkach.
— Pani jest bardzo osłabioną — rzekł doktor — przyrządzę zaraz lekarstwo, które panią wzmocni natychmiast
Wszedł do małego laboratorjum obok gabinetu i wróciwszy zaraz, niosąc na tacy szklankę, napełnioną jakimś płynem czerwonawym. Podał to młodej dziewczynie.
Edma wypiła napój do ostatniej kropelki i zaraz lepiej się poczuła. Odetchnęła swobodniej; twarz się jej zarumieniła.
— Niech się pani zanadto nie niepokoi — rzekł Rittner — atak, jakiegoś była pani świadkiem, atak wywołany przez pani naleganie, a moją nieostrożność, jest naturalną zupełnie rzeczą w stanie naszej chorej. Ale żadnych to złych następstw nie spowoduje. Stan chorej jest jednakowy, nie pogorszył się wcale.
Czy zatem — zapytał bankier głosem wzruszonym — można mieć jeszcze jakąkolwiek nadzieję?
— Naturalnie.
— Czy przypuszczasz pan zawsze, że wyzdrowienie jest możebne? — To samo, co myślałem wczoraj, myślę i dzisiaj.
— O! jakże mnie pan pociesza, mówiąc w ten sposób — wykrzyknął starzec — ja wszystko miałem za zupełnie stracone.
Frantz Rittner ujął pana Delariviére pod rękę i poprowadził we framugę okna, tak, żeby przez niego tylko być słyszanym.
— Nic nie ma straconego, słowo honoru panu daję, ale muszę panu powiedzieć coś innego. Córka pańska wzbudza we mnie pewną obawę. Jej wrażliwa nerwowa natura, podobna bardzo do matki. Spotkał ją przed chwilą cios okropny, gdyby pozostała pod jego wrażeniem, byłoby to bardzo dla niej szkodliwem.
— Oh! Boże — zawołał wystraszony starzec — czyż mam się także o Edmę obawiać?
Doktor Rittner potrząsnął głową.
— Nie alarmuj się pan bez powodu, podobnego rodzaju zło, łatwe jest do zwalczenia, jeżeli się do niego zabierzemy dosyć wcześnie. Staraj się pan wybić z głowy córki nieustanną myśl o matce, a wszystko będzie dobrze.
— Wybić jej to z głowy! — powtórzył pan Delariviére — a jakimże sposobem? Jakim?
— Rozrywkami.
— Rozumiem pana — mruknął bankier — ale ten prosty na pozór sposób jest w rzeczywistości bardzo trudnym do wykonania.
— Dlaczego?
— Po okropnej scenie, jakiej byliśmy świadkami i w usposobieniu umysłowem, w jakiem znajduje się biedne dziecko, czyżby chciała przystać na rozrywki?
— Potrzeba ją zmusić do tego.
— Ależ panie, czyż ja mogę narzucać jej zabawy, czyż mogę ją prowadzać na zebrania, skoro oboje nosimy w sercach żałobę po żyjącej nieboszczce.
— Nie mówię wcale o zabawach publicznych — odrzekł doktor — obecność pańska byłaby na nich w tej chwili niewłaściwą, przyznaję. Potrzeba tylko unikać samotności, utrzymywać stosunki z bliskiemi znajomymi i zajmować umysł panny Edmy rzeczami, które tak lubią młode dziewczęta.
Stroje, konie, muzyka, sztuki piękne. Majątek pański pozwala wszak na to wszystko?
— Dziękuję ci za tę radę doktorze, i obiecuję zastosować do niej w zupełności.
— Przysyłaj mi pan codzień swojego siostrzeńca — ciągnął dalej Frantz Rittner. — Niech on donosi panu o zdrowiu pańskiej żony, ale sam nie przychódź pan tutaj, dopóki pana nie zawezwę. Rezultaty jakiej nowej nieostrożności mogą być zgubne — jak miałeś pan dowód przed chwilą.
Pan Delariviére obiecał się zastosować i wszyscy troje opuścili dom zdrowia.
— Gdzie teraz jedziemy, kochany wuju? — zapytał Fabrycjusz, skoro wsiedli do powozu.
— Najprzód do jakiego magazynu modnego. Musisz znać jaki?
— Z reputacji znam.
— Zawieź nas do najsławniejszego; twoja kuzynka potrzebuje z pół tuzina kostjumów.
— Ojcze — szepnęła nieśmiało Edma — gdybyś chciał zrobić mi przyjemność, odłożylibyśmy to na później.
— Dlaczego masz odkładać kochanko?
— Czyż to stosowna chwila do zajmowania się toaletami?
— Dobrze, zgaduję twoją myśl i oto, co ci odpowiem. Życzę sobie, aby ukochana twoja matka, gdy powróci do nas, co niezadługo nastąpi, mogła być dumną nietylko z twojej piękności, ale i z twojej elegancji. Czyż nie mam racji?
— Skoro ojciec sobie życzysz, to obstalujemy kostjumy... Ale będę je nosiła dopiero wtenczas, kiedy mama będzie mogła je widzieć.
Narada w magazynie trwała przeszło godzinę. Szło o wybór materjałów, kolorów i fasonów, co nie było rzeczą małej wagi. Edma bezwiednie prawie, zapomniała chwilowo o bolesnych swoich myślach, i pensjonarka zaledwie wczorajsza, dała dowód i wybornego gustu i niezwykłego taktu.
Fabrycjusz zapytał znowu wuja:
— A teraz gdzie pojedziemy?
— Do mojego bankiera, a jednocześnie starego przyjaciela... — odpowiedział pan Delariviére. Potrzebuję pieniędzy na zapłacenie za Neuilly.
— Tak jest — odrzekł młody człowiek i wydał rozkaz stangretowi.
Dom bankierski Jakóba Lefèbre mieścił się w wielkim pałacu przy ulicy Saint-Laresse, biura zajmowały cały parter. Pan Delariviére wysiadł z powozu z córką i siostrzeńcem. W przedsionku szwajcar w czarnem ubraniu i w trzewikach ze srebrnemi sprzączkami zapytał go:
— Do kogo pan ma interes — do kasjera, do prokurenta, czy do samego pana Lefèbre.
— Do samego pana Lefèbre — odrzekł przybyły... — proszę mu podać tę kartę.
Naczelnik wielkiego domu, znany dobrze w całym Paryżu, pracował w swoim gabinecie. Przeczytawszy nazwisko wypisane na bilecie, wykrzyknął radośnie:
— Maurycy Delariviére!... proś natychmiast...
I wyszedł na spotkanie gościa i pochwycił go za ręce, a silnie je ściskając, powtarzał wzruszony:
— Jakto, to ty mój stary towarzyszu!
— Kochany mój przyjacielu, — odezwał się pan Delariviére — wizyta moja dzisiejsza ma cel dwojaki, najpierw chciałem cię widzieć, powtóre wziąść trochę pieniędzy...
— Doskonale... Wiele potrzebujesz?
— Większą trochę sumę... osiedlam się w Paryżu!
— Przepyszna nowina! Więc likwidujesz się w Nowym Jorku?
— Tak...
— Bardzo jestem z tego szczęśliwy! Nie będę potrzebował czekać znów dwóch lat na to, żeby cię zobaczyć!
— Będziemy się widywać bardzo często... Nabywam sobie dom, a Fabrycjusz podjął się urządzenie wszystkiego i instalacji. Jestem mu za to bardzo wdzięczny. Proszę cię więc, dawaj mu do dyspozycji, wiele będzie potrzebował. Otwieram mu kredyt u ciebie.
— Do jakiej wysokości?... Kredyt nieograniczony.
— Dobrze. A dałeś mu pełnomocnictwo stosowne.
— Nie jeszcze, ale dam mu je zaraz.
— Konieczne to będzie do uregulowania interesów... Tymczasem dam mu na jego podpis.
Jakób Lefèbre wyjął z szuflady biurka książeczkę i podał ją Leclerowi.
— Oto są czeki in blanco, dostatecznem będzie je wypełnić i podać kasjerowi.
Fabrycjusz schował książeczkę do kieszeni z rozkosznym dreszczem.
Pan Delariviére zaczął znowu:
— Kupiliśmy dziś rano prześliczną posiadłość w Neuilly Saint-James i mamy za nią zapłacić dzisiaj wieczorem jeszcze. Potrzeba nam na to trzykroć dwadzieścia tysięcy franków.
— Dostatecznem będzie napisać czek...
— Czy nie masz rachunku mego pod ręką? zapytał wuj Fabrycjusza.
— Mam go w pamięci.
— Na jaką sumę zapisany jest mój kredyt w twoich książkach?
— Na trzy miljony sześć kroć dwadzieściapięć tysięcy franków... Czy nie życzysz sobie z jakich stu tysięcy franków w biletach bankowych?
— Nie... nie potrzebuję pieniędzy.
— A ty Fabrycjuszu?
— Ja proszę... Będę miał różne rachunki do płacenia.
— Wychodząc odemnie, wstąpisz zatem do kasy...
Jakób Lefèbre napisał na kawałku papieru:
„Wypłacić sto tysięcy franków z rachunku Delarivićre na podpis Leclére“.
I podpisał się.
— Oto są żądane sto tysięcy franków — proszę cię, Fabrycjuszu.
Ten ostatni złożył papier we czworo i wstał z fotelu.
— Wychodzisz? — zapytał go pan Delariviére.
— Tak wuju... muszę pójść zaraz do notarjusza na bulwar Haussmana.
— Czy to już czas?
— Jeszcze nie, ale muszę zobaczyć się z tapicerem, potem powoźnikiem i handlarzem koni; muszę także wyszukać stangreta, kamerdynera, lokaja, kucharza, pokojówek, parę służących, ect.
— Prawda... widzę, że pamiętasz o wszystkiem. Idź więc, jestem pewny, że wszystko, cokolwiek zrobisz, będzie zrobione jak najlepiej...
— A nie zapominaj, że siadamy do stołu punkt o wpół do ósmej — odezwał się Jakób Lefèbre.
— Niech się pan nie obawia...
— Więc do wieczora...
— Do wieczora...
Fabrycjusz podał rękę wujowi, kuzynce i bankierowi, wstąpił do kasy, wziął sto tysięcy franków i obładowany tą sumą i książeczką czekową, udał się na ulicę La Rochefoucauld, gdzie mieszkała Matylda Jancelyn. Po drodze wstąpił do jubilera.
Z chwilą rozpoczęcia nowego życia uważał za konieczne zerwać ze swoją kochanką.
Zerwanie, jak się o tem przekonamy wkrótce, miało być tem łatwiejsze, że Matylda ze swej strony także pragnęła go bardzo.
Poprosimy naszych czytelników na ulicę Rochefoucauld, do mieszkania na drugiem piętrze, w dość ładnym domu.
Matylda na wpół leżała na szezlongu w małym buduarze, którego ściany i sufit obite były materją blado-niebieską w popielate pasy i pączki róż, na kolanach trzymała otwartą książkę, ale jej nie czytała. Zamyśliła się a w jej marzeniu przesuwał się obraz wice-hrabiego Pawła de Langeais.
Młody ten człowiek kończył rok dwudziesty trzeci; był on wspólnikiem i towarzyszem z lat dziecięcych małego barona Pascala de Landilly. Stawszy się panem znacznego majątku po śmierci ojca, pospieszył zamieszkać w Paryżu, ażeby prowadzić życie wystawne. Chociaż żył w świecie, gdzie się najlepiej bawią, to jest pomiędzy młodzieżą elegancką, wielka zachodziła różnica pomiędzy nim a przyjacielem jego. Nie dał się nigdy porwać szałowi zabaw, umiał zawsze panować nad sobą. Nawet w namiętnościach zachowywał pewne zimne zastanowienie. Przedewszystkiem od kobiet trzymał się trochę z daleka. Był wspaniałomyślnym i jednocześnie wyrachowanym.
Paweł Langeais, pomimo pozorów światowca, zachował jeszcze sporą dozę nieśmiałości. Brakowało mu jeszcze tej pewnej swobody wytrawnego eleganta. Zobaczywszy kilka razy Matyldę w lasku i w teatrze, zajął się tą ładną osóbką i szukał z nią spotkania. Ale nie wiedział, w jakiby ją sposób zaczepić.
Pewnego razu spotkał ją przypadkiem w towarzystwie panny de Cèvrac, właściwie Gerlache i przyjaciela swego małego barona Pascala de Landilly. Skorzystał z okazji i kazał jej się zaprezentować.
Przyjętym został bardzo łaskawie. Matylda przyzwyczajona przez Fabrycjusza do traktowania brutalnego, oczarowaną została tym prawie szacunkiem, jaki jej okazywał prawdziwy gentelman. Otrzymywała też od niego co rano przepyszny bukiet.
Fabrycjusz coraz stawał się chłodniejszym.
Matylda obrażona marzyła już o zemście jakowej. Otóż narzędzie tej zemsty zjawiło się w postaci pięknego paniczyka, dobrze urodzonego, dobrze wychowanego, bardzo grzecznego, a nadewszystko bogatego.
Matylda wiedziała, że Paweł jest nieśmiałym. Dla dowiedzenia mu, że serce jej zupełnie wolne, nie pominęła żadnej okazji. W wilją wyjazdu do Melun, na śniadaniu u Adeli na którem był także pan Paweł Langeais, zaczęła opowiadać z zachwytem o ślicznym garniturze, jaki przed paru dniami oglądała u złotnika przy ulicy la Paix. Tak on jej zawrócił głowę, że formalnie nie mogła sypiać po nocach.
— Dlaczegoż więc, moja kochana — odezwała się Adela — nie poprosisz o niego Fabrycjusza. Obowiązkiem jego uprzedzać twoje życzenia..
Paweł słuchał z brwią namarszczoną.
— Ja miałabym żądać od Fabrycjusza klejnotów za dwadzieścia pięć tysięcy franków! Widać, że wcale go nie znasz, moja droga! Fabrycjusz to szczyt egoizmu, to skąpiec najobrzydliwszy! O! bardzo się na nim zawiodłam.
I głęboko westchnęła.
Powróciwszy do Paryża, wielce jak wiemy oburzona, bo Leclére opuścił ją, pozostał w Melun i oddał się na usługi wujowi, znalazła w swoim buduarze oprócz zwykłych bukietów, przynoszonych w jej nieobecności, papierek różowego koloru i bilet wizytowy. Papierek różowy był to czek na dwadzieścia pięć tysięcy franków na jeden z domów bankierskich Paryża, płatny na okaziciela. Na bilecie wizytowym, naturalnie Pawła de Langeais, mieściły się te ołówkiem skreślone słowa:
„Oby pani raczyły sprawić klejnoty z ulicy de la Paix taką radość, z jaką ja je pani ofiaruję“.
— To mi prawdziwie grzeczny chłopiec ten Paweł — pomyślała Matylda. — Słowo honoru daję, że mi serce dla niego zabiło. Czyżbym się zakochała przypadkiem? No?... dlaczegożby nie! Byłoby to dziwne, ale może i zabawne!
Wsunęła bilecik za stanik, a różowy papierek schowała do szufladki. W chwili, gdy zadumaną Matyldę zastaliśmy w jej buduarze, mogła być godzina czwarta po południu. W przedpokoju rozległ się dzwonek.
Zadrżała.
— Gdyby to był Paweł — szepnęła — bardzo bym mu była rada!
Pokojówka ukazała się we drzwiach.
— Kto tam? — zapytała żywo blondynka.
— Brat pani.
— Proś — odrzekła Matylda z widoczną niechęcią.
Renè Jancelyn wszedł do pokoju.
— Jak się miewasz, kochana siostrzyczko? — zapytał, siadając. — Ni źle, ni dobrze — odpowiedziała Matylda, prawie zadąsana.
— Zapewne nie mnie się spodziewałaś?
— Nie spodziewałam się nikogo.
— Widziałaś się dziś z Fabrycjuszem?
— Nie widziałam go ani wczoraj, ani dzisiaj i spodziewam się, że w przyszłości będę go widywać bardzo rzadko.
— Cóż to za nieporozumienie?
— Nie, proste tylko rozstanie. Fabrycjusz ma obowiązki do spełnienia; odtąd poświęcać się będzie swojemu wujowi z Nowego Jorku i swojej ciotce... tej warjatce z Melun: pozostawiam go jego losowi.
— Tem gorzej!
— Dleczego?
— Fabrycjusz był dobry chłopak.
— Nie tak znów bardzo dobry, jak ci się zdaje, mój kochany.
— Kochaliście się...
— Tak się nam przynajmniej zdawało, ale nie byliśmy tego pewni. Łańcuch, gdy zostanie zerwany, ulży nam obojgu.
— Czy chcesz być szczerą ze mną siostrzyczko?
— To zależy... Otwartość nie zawsze wychodzi na dobre.
— W tym wypadku szkodliwą być nie może. Ponieważ radabyś zerwać z Fabrycjuszem, pozwalam sobie przypuszczać, że gra tu jakaś nowa miłość, trzymana dotąd w tajemnicy.
— No, a gdyby tak było?
— Tak jest, siostrzyczko. Mogę ci wymienić nawet nazwisko szczęśliwego rywala.
— Nie wierzę! — Paweł de Langeais.
Matylda zaczerwieniła się i nic nie odpowiedziała.
— Więc go kochasz? — zapytał René z pieczołowitością ojcowską.
— Przynajmniej boję się o to — westchnęła dziewczyna.
— Czy on na serjo myśli o tobie?
— Bardzo na serjo! — zawołała Matylda z zapałem.
— Skądże wiesz o tem?
— Mam tego dowody.
— Jakie?
— To nie należy do ciebie! — odrzekła, śmiejąc się Matylda. — Ale chcesz mi zrobić pewną przysługę?
— I owszem.
Podniosła się, dostała czek z szufladki i podała bratu takowy.
— Zrób mi tę grzeczność i podnieść jutro za mnie te pieniądze. Gdy młoda, przystojna kobieta zjawia się z przekazem, wszyscy urzędnicy przypatrują się jej i szepcą. To ogromnie nieprzyjemnie.
Oczy Renègo zabłysły.
— Zrobię chętnie — odrzekł, biorąc różowy papierek, a przypatrzywszy mu się, dodał z uśmiechem: — Ha! ha! dwadzieścia pięć tysięcy franków! Miałaś racją! To chłopak, co zna się na rzeczy! Teraz nie dziwię się już, że biedny Fabrycjusz stracił twoje łaski. Nie zdziwię się, gdy mu drzwi zamkniesz przed nosem...
— Wcale nie, przyjmować go będę chętnie, ale tylko jako znajomego.
— Masz rację, nie trzeba nigdy zrywać ze swoimi dawnymi przyjaciółmi. W danym razie mogą się jeszcze na co przydać. Bądź uprzejmą dla niego. Gdybyś go odrazu odstręczyła, byłby wściekły i do mnie miałby złość także. A ja mam powody, ażeby być z nim jak najlepiej.
— Bądź spokojny. Zrobię mu prawdziwą przysługę, powracając wolność. Pozostaniemy najlepszymi przyjaciółmi na świecie.
— O której godzinie mam ci przynieść jutro pieniądze?
— Przed południem.
— O jedenastej będzie dosyć wcześnie?
— W samą porę.
— A więc czekaj mnie o jedenastej. Zjem z tobą śniadanie, jeżeli będziesz sama, ma się rozumieć.
— Będę sama z pewnością.
Renè wstał.
— Odchodzisz?
— Tak, wstąpiłem po to tylko, ażeby cię zobaczyć, mam dużo interesów do załatwienia. Dowidzenia zatem, do jutra kochana siostrzyczko.
— Dowidzenia, do jutra!...
W pięć minut po odejściu Renègo po raz drugi rozległ się dzwonek.
Matylda zadrżała znowu.
— Ah! — szepnęła, a serce silniej jej zabiło — tym razem to napewno Paweł.
Pokojówka uchyliła drzwi do buduaru.
— Proszę pani, to pan Leclére — powiedziała.
— Poproś do salonu — odrzekła Matylda.
— Dobrze, proszę pani.
— Tem lepiej, że przyszedł — pomyślała Matylda. — Wyborna sposobność do zerwania.
Poprawiła w lustrze rozrzucone włosy i poszła do gościa.
— Jakto! to ty, mój kochany! — wykrzyknęła z ironją. — Wiesz, że wcale nie rachowałam na to, ażeby cię jeszcze zobaczyć!
Fabrycjusz przybrał wyraz melancholiczny.
— Kochana Matyldo — odpowiedział z westchnieniem — nie rób mi niesłusznych wymówek. Ja raczej na politowanie niż na wymówki zasługuję i proszę cię o kilka chwil dla siebie. Chcę pomówić z tobą poważnie.
Młoda kobieta skinęła główkę. Fabrycjusz mówił dalej:
— Gdybym mógł iść za głosem mojego serca, jedynem byłoby marzeniem mojem, zostać przy tobie. Na nieszczęście tak nie jest. Nie mam majątku, nie mam stanowiska, a dochodzę do wieku, w którym człowiek o zdrowych zmysłach musi myśleć o przyszłości. Niespodziewane zbliżenie się z rodziną, katastrofa, jaka dotknęła mojego wuja, zmuszają mnie do wejścia na inną zupełnie drogę.
— Po co tyle gadaniny, mój kochany Fabrycjuszu, jedno słowo byłoby dostateczne. Powiedz poprostu, że chcesz mnie porzucić.
— To konieczność niestety! — mruknął Fabrycjusz z nowem westchnieniem. — Ulegam jej, ale ile mnie to kosztuje.
— Przychodzisz oznajmić mi o zerwaniu w chwili właśnie, kiedy szukam sposobu, jak ci oznajmić, że nie możemy nadal widywać się tak często.
— Naprawdę? — zapytał młody człowiek.
— Daję słowo. Znasz mnie, że nie lubię kłamać.
— Sądzę jednak, że pozostaniemy przyjaciółmi, skoro inaczej być nie może.
— Liczę na to.
— I przyjmiesz zapewne chętnie tę małą pamiątkę, jaką ci chcę ofiarować w nadzieji, że ci szczęście przyniesie.
Powiedziawszy to, siostrzeniec bankiera wyjął z kieszeni pudełko, nacisnął sprężynę, a wewnątrz na niebieskim aksamicie ukazała się bransoleta porte bonheur, ozdobiona trzema dużymi brylantami. Zapłacił przed chwilą za to cacko okrągłe pięć tysięcy franków.
Matylda klasnęła w ręce.
— Ah! jakież to prześliczne! — zawołała.
Rozmowa, prowadzona po przyjacielsku; trwała jeszcze chwil kilka, poczem oboje rozeszli się, podawszy sobie ręce.
Wyszedłszy od Matyldy, Fabrycjusz udał się na bulwar Haussmana pod № 92.
Notarjusz otrzymał bilecik, przyniesiony przez ogrodnika i czekał już z gotowym aktem sprzedaży.
Leclére nie mając pełnomocnictwa, nie mógł podpisać tego aktu, ale dał czek na trzykroć dwadzieścia tysięcy franków i otrzymał pokwitowanie.
Pan Delariviére, mógł wejść w posiadanie willi, kiedy mu się tylko podobało. Było już wpół do siódmej, gdy młody człowiek wyszedł od notarjusza.
— Do parc de Princes — powiedział do stangreta, wsiadłszy z powrotem do powozu. — Tylko jedź prędko, dostaniesz sto sous na piwo.
Zachęcony tą obietnicą, stangret nie żałował wcale bata.
O siódmej minut dwadzieścia, biedne zwierzę, okryte pianą, zatrzymało się przed sztachetami willi, oznaczonej № 7.
Pani Lefébre w towarzystwie Edmy przyjęła Fabrycjusza w salonie.
Dwaj starzy przyjaciele rozmawiali, spacerując po ogrodzie, o różnych operacjach bankowych.
Leclére poszedł przyłączyć się do nich.
— A cóż — zapytał pan Delariviére — skończone?
— Skończone wuju. Oto pokwitowanie notarjusza. Pozostanie ci tylko podpisanie aktu, a przedewszystkiem plenipotencji, jaką kazałem przygotować na jutro.
— Czy zaraz jutro przenosicie się do willi? — zapytał Jakób Lefèbre przyjaciela.
Pan Delariviére spojrzał pytająco na Fabrycjusza.
— Jeżeli wuj pozwoli — odrzekł tenże — to jeszcze potrzebuję jednego dnia przynajmniej do zupełnego uporządkowania wszystkiego, ale pojutrze...
— A więc za jakie trzy dni złożymy ci wizytę — powiedział bankier.
— A ta sierota, panie Lefébre? — zapytał Fabrycjusz. — Już nam pan nie wspomina o niej. Czy nie dotrzymałbyś pan słowa?
— Aha! mój chłopcze, już widzę, myślisz o niej!
— Przyznaję, że pan mnie zaciekawia.
— Bądź spokojny. Moja prześliczna sierotka nie każe czekać na siebie. Zapewne ujrzymy ją za chwilę.
— Skądże ten cud przybywa?
— Z prowincji; ale już siódma dochodzi, powróćmy do naszych pań.
Dał się słyszeć turkot kół w oddali i zaraz potem zatrzymał się przed willą.
— Zapewne ona — powiedział Jakób Lefébre.
— Jednocześnie prawie otworzyły się drzwi a kamerdyner zaanonsował:
— Panna Paula Baltus.
Jakób Lefébre obserwował go z boku, chcąc osądzić, jakie na nim zrobiła wrażenie ta nowo przybyła.
Spostrzegłszy Fabrycjusza, Paula lekko się zarumieniła.
— A! pan Leclére! — powiedziała.
Młody człowiek skłonił się z uśmiechem. Lekki rumieniec panny Baltus nie uszedł jego uwagi.
— Więc państwo się znacie? — wykrzyknął rozczarowany Jakób Lefébre.
— Miałem honor — odezwał się Leclére — być pani przedstawionym u baronowej Braisne i spotykałem tam panią kilka razy...
— Cztery razy — szepnęła Paula.
— Jednem słowem, że się znacie — odrzekł wesoło bankier. — Tem lepiej. Wszystko pójdzie jak po sznurku.
— Co wszystko? — zapytała, rumieniąc się znowu Paula.
— Sza! nie pytaj o to... To mój sekret...
— Pan kochany, panie Lefébre, jesteś żyjącą zagadką — zauważyła panna Baltus z uśmiechem.
— Tak, tak, zagadką, o rozwiązaniu której dowiecie się któregokolwiek dnia... Tymczasem, kochana córko, pozwól, że ci przedstawię mojego starego, najlepszego przyjaciela: Maurycego Delariviére, bankiera z Nowego Jorku. Na szczęście nasze porzuca on interesa, na których zarobił ze dwanaście miljonów i osiedla się w Paryżu.
Pan Delariviére skłonił się uprzejmie.
Jakób Lefébre wziął za rękę Edmę i mówił dalej:
— Prezentuję ci także córkę mego przyjaciela, kuzynkę Fabrycjusza, milutką Edmę, która będzie w razie potrzeby prześliczną drużką Paulo, polecam Edmę twojej sympatji... Ty, mała Edmo, pokochaj Paulę... bo to serduszko złote... Jestem pewnym, że od dzisiejszego wieczoru zostaniecie najlepszemi przyjaciółkami...
Kamerdyner otworzył szeroko drzwi do stołowego pokoju i zaanonsował:
— Proszę pani, obiad podany...
Jakób Lefébre stał obok Fabrycjusza.
— Podaj jej rękę — szepnął po cichu i popchnął go w stronę Pauli.
Zawahawszy się chwilę, młody człowiek podszedł do panny Baltus. Oczy ich się spotkały z jakimeś szczególnem wzruszeniem, sierota oparła się na ramieniu Lecléra, który poczuł, że drżała. Jego także dreszcz przeszedł.
Pan Delariviére prowadził panią Lefébre, pan domu Edmę.
Zasiedli do przepysznie zastawionego stołu. Nie mamy potrzeby nadmieniać, że Fabrycjusz znalazł się w sąsiedztwie Pauli. Obecność w tym domu siostry zamordowanego Fryderyka zdawała mu się niebezpieczną i źle wróżącą, nie mógł mimo to oprzeć się urokowi, jaki go pociągnął, nie bronił się wcale nowemu uczuciu, jakie nim zawładnęło.
Paula ze swej strony doświadczała bezwiednie takiegoż samego uczucia. Pan Delariviére i Edma nie mogli być weseli, bo mimowoli myśli ich biegały ciągle ku domowi zdrowia w Auteuil, gdzie byli świadkami takiej przejmującej sceny.
Fabrycjusz i Paula sobą byli zajęci.
Obiad był jednakże ożywiony dzięki Jakóbowi Lefébre, którego dobry humor i opowiadanie wesołych anegdotek rozwiały prawie zupełnie posępność współbiesiadników. Po obiedzie podano kawę w ogrodzie zimowym, gdzie wielkie palmy i pnące się rośliny sięgały aż do kryształowego sufitu. Tak samo, jak do stołu, Fabrycjusz podał ramię Pauli. Młoda dziewczyna, opierając swoją rączkę na ręku Lecléra, poczuła, że zadrżał cały.
Fabrycjusz bardzo był wzruszony, ale on przynajmniej wiedział dlaczego.
— Moi przyjaciele — odezwał się Jakób Lefébre — daję wam słowo honoru, że mi słów brakuje na wypowiedzenie, jak szczęśliwym jestem z dzisiejszego zebrania!...
— Rozumiemy doskonale kochanego pana! — odrzekł Fabrycjusz — bo my także jesteśmy uszczęśliwieni!... Co do mnie, przyznaję, że wieczór dzisiejszy to najpiękniejszy wieczór w mojem życiu i na zawsze zachowam go w pamięci...
— Ja zapomniałam prawie o swej żałobie i smutku — szepnęła Paula Baltus. — Nie pamiętam już, kiedy tak się śmiałam, jak dzisiaj...
— O! kochane dziecię! — wykrzyknął bankier, chwytając młodą dziewczynę — co ja bym dał za to, żeby zatrzeć w twoim umyśle wspomnienia nieszczęścia, które cię tak okrutnie dotknęło.
Posłyszawszy słowa bankiera, Fabrycjusz zbladł śmiertelnie, dreszcz przeszedł go od stóp do głowy i potrzebował wielkiej siły woli, aby spokój zachować.
Paula wstrząsnęła głową i odpowiedziała:
— Nie mogę pogrążać się w nieustannej boleści, nie mogę wieczną żałobą odgradzać się od świata. Ale nie licz pan na to, żebym kiedykolwiek zapomniała mego brata. Nie zapomnę go nigdy.
— Nie masz potrzeby go zapominać, kochana Paulo — powiedział Lefébre — ale potrzeba, ażebyś go mogła wspominać bez łez i odnawiania rany bolesnej. Wspomnienie ukochanego nieboszczyka nie powinno ci przeszkadzać w projektach przyszłości.
— A! rozumiem! Pan Bóg da nam sposobność pomszczenia tych, których nam odebrano.
— Bądź ostrożną, moje dziecię — odezwała się żona bankiera — myśl to niebezpieczna, zemsta nie jest dobrym doradcą.
— A zresztą jesteś pomszczoną! — wtrącił znowu Lefébre morderca dług głową zapłacił.
— Czy pewnym pan jesteś tego? — zapytała sierota z dziwnym wyrazem.
— Czyż nie został stracony przed trzema dniami?
— Prawda, że zginął jakiś człowiek, skazany przez prawo! Ale co dowodzi, że człowiek ten był istotnym winowajcą?
Słuchacze Pauli spojrzeli po sobie. Głos sieroty zwykle taki łagodny i harmonijny, stał się nagle ostrym, zgryźliwym i boleśnie podziałał na wszystkich.
Fabrycjusz, trupio blady, czekał niespokojnie, co dalej powie młoda dziewczyna.
— Więc i ona tak samo, jak Klaudjusz Marteau, sądziła, że sprawiedliwość popełniła omyłkę i że prawdziwy winowajca uszedł bezkarnie?.. Czyżby przewoźnik z Melun zbliżył się do panny Baltus i wmówił w nią swoje przekonania? Zdawało się to nieprawdopodobne, ale nieprawdopodobieństwo często staje się prawdą.
Fabrycjusz przeląkł się okrutnie.
— Albo nie rozumiem cię, kochana córko — powiedział Jakób Lefébre — albo źle cię rozumiem. Pytasz się mnie, czy pewny jestem, że to istotny morderca został stracony?
— Tak, któż panu to powiedział i kto panu dowiódł tego?
— Jakto! kto mi powiedział? kto mi dowiódł? — wykrzyknął Jakób Lefébre.
— Tak.
— Ależ wszystko przecie! Słuchamy! — rzekła Paula.
— Najprzód i przedewszystkiem wyrok sądu, wydany przez trybunał po dokładnem przeprowadzeniu sprawy.
— Dowody niedostateczne! Pan Bóg tylko może być nieomylnym. Sędziowie są ludźmi, a zatem podlegają omyłkom. Wydali wyrok z pewnością według swojego sumienia, ale skłoniły ich do tego fałszywe pozory. Winny lub niewinny, skazany i ścięty, miał wspólnika, a ten wspólnik żyje i jest wolny.
— Wspólnik? — powtórzył zdumiony bankier.
— Tak, wspólnik tajemniczy, istnienia którego się domyślam, a który ukrywa się w ciemności. Głos Fryderyka woła do mnie z grobu: „Szukaj mojego mordercy, Paulo, odnaleź go i oddaj w ręce kata. Niech będę pomszczony!“
Sierota wstała z roziskrzonem spojrzeniem, prześliczna w swem uniesieniu. Fabrycjusz udawał zdziwionego, ażeby ukryć przerażenie. Na panu Delariviére, ta silna wiara, to jakby natchnienie młodej dziewczyny, zrobiły silne wrażenie.
— To dziwne! — rzekł — w wigilją właśnie egzekucji rozmawiałem o skazańcu bardzo długo z pewnym młodym, a bardzo uzdolnionym doktorem z Melun.
Serduszko Edmy żywiej zabiło. Młody doktor, którego ojciec wspominał, nie mógł być kto inny, tylko Grzegorz.
Bankier z Nowego Jorku mówił dalej:
Mówiliśmy o tym człowieku, którego miano stracić nazajutrz i dowiedziałem się o nim mnóstwo szczegółów.
Doktor, co do tego prawdopodobnego wspólnika, jest tego samego zdania, co i pani...
Przestrach Fabrycjusza wzmagał się coraz bardziej. Pot występował mu na czoło. Jednakże nie tracił miny.
Co do mnie — rzekł — pozwolę sobie być zupełnie przeciwnego zdania.. Zbrodnia była zupełnie prostą, wcale nie ukartowaną... Jedyną jej przyczyną była kradzież.
— Stanowczo nie! — odrzekła Paula.
— Pugilares został jednakże skradziony...
— Ale nie dla pieniędzy, jakie się w nim znajdowały...
Jakób Lefébre wtrącił się znowu.
— Cóż się więc w takim razie zrobiło z owemi piętnastu tysiącami franków, jakie na kilka godzin przedtem doręczyłem kochanemu Fryderykowi. Schował je przecie do pugilaresu, który odnaleziono w rękach mordercy, z małą tylko resztką, z nic nieznaczącą sumką.
— Co się z nimi stało? — wykrzyknęła sierota. — To właśnie zagadka, której nie potrafiła rozwiązać sprawiedliwość... Ale ja muszę ją rozwiązać!...
— Nie unoś się tak, moje dziecię! — powiedział bankier. — Nabiłaś sobie głowę niepodobnemi do spełniania zamiarami.. Wszystko to mrzonki tylko...
— Ależ — odrzekła Paula — to niepodobne niby przypuszczenie podzielają i inni jednakże... Wszakże dopiero powiedział pan Delariviére to samo.
— To ty — odezwał się pan Delariviére do przyjaciela w wigilją zbrodni wypłaciłeś piętnaście tysięcy franków panu Baltus?
— Około trzeciej po południu — odrzekł Jakób Lefébre.
— Fryderyk zamierzał wyjechać z Paulą do Nicei i potrzebował pieniędzy...
Bankier zwrócił się do Fabrycjusza, który pomimo wzrastającej obawy, zachowywał twarz spokojną.
— Ależ prawda — odezwał się — ty musisz to pamiętać przecie doskonale. Byłeś u mnie w gabinecie w chwili, gdy wszedł biedny Fryderyk...
— Doskonale pamiętam — odrzekł Leclére — uścisnąłem rękę pana Baltusa, który raczył nazywać mnie zawsze swoim przyjacielem... Ażeby panom nie przeszkadzać, poszedłem do pokoiku obok gabinetu, i wziąłem się do pisania pilnego jakiegoś listu...
— Tak, tak — zauważył Lefébre — trochę przed czwartą Fryderyk opuścił mnie bardzo rozgniewany.
— Rozgniewany? dlaczego? — zapytał bezczelnie Fabrycjusz. — Czy co zaszło pomiędzy panami — jakie nieporozumienie w interesach?
— Boże uchowaj!... Moje rachunki są dokładne, ażeby mogły spowodować jakąkolwiek kiedy sprzeczkę. Szło właśnie o ten czek, o którym mówiono przy sprawie... Jednocześnie z biletami bankowemi oddałem Fryderykowi czek, wystawiony przezeń na dwadzieścia tysięcy franków...
Mój kasjer wypłacił go jakiemuś nieznajomemu, na kilka dni przedtem... Otóż ten czek był sfałszowany, albo przynajmniej podrobiony... Fryderyk poznał swój podpis, ale ręka fałszerza wpisała sumę.
— W dniu, w którym dowiemy się nazwiska fałszerza — wtrąciła wolno Paula — będziemy mieli mordercę!
— Otóż — ciągnął dalej Jakób Lefébre — biedny Fryderyk bardzo się uniósł i chciał odwlec swój wyjazd do Nicei, ażeby mieć czas wnieść skargę do prokuratora rzeczypospolitej.
— A wtedy — przerwała sierota — fałszerz, chcąc zniszczyć za jakąbądź cenę oskarżające go dowody, uprzedził brata i zaczekał na niego tam, gdzie popełnioną została zbrodnia... Czyż to nie logiczne?
— Byłoby logiczne, gdyby było możebne — wtrącił Fabrycjusz.
— W czemże tkwi ta niemożebność — zapytała młoda dziewczyna.
— W tem, że fałszerz, aby przygotować zasadzkę, musiałby być powiadomionym o grożącem niebezpieczeństwie...
— Z pewnością, że był powiadomiony...
— Ale przez kogoż na Boga?
— Zapewne przez kogo takiego, którego się nie wystrzegano...
— Kiedy podczas rozmowy pana Baltusa z panem Lefébre nie było nikogo zgoła...
— Pan wszak byłeś, panie Fabrycjuszu, a jednakże nikt pana nie widział...
Leclére umilkł i spuścił głowę. O mało, że się nie zdradził swojem pomięszaniem.
Paula nic na to nie zważała i mówiła dalej:
— Tak, tak utrzymuję i powtarzam stanowczo, że istnieje wspólnik i przysięgam tutaj głośno, tak jak już w głębi serca przysięgłam Fryderykowi, że wykryję tego nędznika i rzucę go katowi.
— Wiesz, kochane dziecię — odezwał się Jakób Lefébre — że twoja egzaltacja zaczyna mnie niepokoić... Sprawiedliwość może poruszać najróżnorodniejszemi sprężynami wielkiej machiny policyjnej... ma agentów bezpieczeństwa, żandarmów, strażników, posiada poważanie i wzbudza ogólną obawę... Wszystko poruszyła, żeby dojść do rezultatu i podług ciebie nic się nie dowiedziała... Czy jesteś silniejszą od sprawiedliwości?
Paula spojrzała na mówiącego i odpowiedziała:
— Sprawiedliwość nie posiada takiej woli, jak moja!
— Wola twoja jest żelazną, wiem o tem dobrze — odrzekł bankier. — Ale na cóż się tu przyda żelazo? Morderca naszego kochanego Fryderyka jest prostym bandytą.. Powiadasz, że miał wspólnika, dobrze! Nie chciał go on wymienić dlatego, iż widząc się straconym, nie chciał go gubić wraz z sobą. Niektórzy łotrzy gotowi do wszelkiej zbrodni, cofają się często przed denuncjacją.
— Ah! — szepnęła młoda dziewczyna — argumenta pańskie zdają się niezaprzeczalne, ale mnie nie przekonają. Ja czuję prawdę...
— Żeby przynajmniej przy przedsiębraniu tej zemsty, o której marzysz, były chociaż najmniejsze dowody, na jakich mogłabyś się opierać... Ale nie!
— Znajdę dowody!
— Gdzie?
— W tych piętnastu tysiącach franków, jakie pan doręczyłeś Fryderykowi w dzień jego śmierci, a także w ukradzionym czeku... Te pieniądze człowiek stracony musiał mieć w ręku... Cóż się z niemi stało? Musiał je oddać, albo odesłać komu i mówił oddając je, albo napisał, odsyłając.
— Kto miał interes w ukradzeniu czeku? Stąd dowiemy się prawdy... Ale żeby śledzić, przypuszczając, że to śledztwo doprowadzi cię do czego, potrzeba wiedzieć nazwisko straconego, a sprawiedliwość napróżno siliła się dowiedzieć...
— Ja będę wiedziała!...
— Jakim sposobem, proszę pani? — zapytał Fabrycjusz.
— Nie mogę jeszcze panu powiedzieć, ale będę wiedziała. A jak tylko dowiem się tego nazwiska, to zaraz dowiem się, kto jest wspólnikiem... czyli prawdziwym mordercą.
Fabrycjuszowi zrobiło się zimno.
Rozmowa ta, jak można się tego domyślać, dziwnie zasmuciła zebranych. Jakób Lefébre spostrzegł to i czemprędzej przerwał milczenie, jakie zapanowało po ostatnich słowach sieroty.
— Jeśli pan sobie życzy, to chętnie — odrzekła młoda dziewczyna, spostrzegłszy zachęcające spojrzenie ojca. — Uprzedzam tylko, że nie jestem w muzyce zbyt silną.
Usiadła do fortepianu, przyznając sobie, że wcale nie jest usposobioną do muzyki.
Ale niestety biedna panienka rozpoczynała ciężką naukę życia, w którem bardzo często konwenans zmusza do uśmiechu, gdy dusza przepełniona jest smutkiem, a oczy wzbierają łzami.
Po przygrywce, w której już czuć było wielką biegłość, Edma zagrała jakiś kawałek, przyjęty ogólnym poklaskiem.
Pan Delariviére czuł się dumnym ze swej córki.
— Żeby Joanna tu była, żeby mogła ją słyszeć, — pomyślał, — dopieroż byłaby szczęśliwą!
Fabrycjusz tylko nic nie słuchał — siedział zamyślony.
Po pierwszym kawałku nastąpił drugi i trzeci.
Czas upływał.
Było już około jedenastej, trzeba się było zabierać do wychodzenia. Paula miała pozostać w Parc des Princes. Pani Lefébre zaprosiła ją na noc. Dopiero nazajutrz miała powrócić do swojej willi nad brzegiem Sekwany.
— Bardzo jestem szczęśliwą, żem pana spotkała u naszych wspólnych przyjaciół, — powiedziała do pana Delariviére. Córeczkę pańską pokochałam jak siostrę i spodziewam się, że i ona dla mnie będzie miała takie samo uczucie.
Edma odpowiedziała szczerem ucałowaniem Pauli.
Panna Baltus zwróciła się do Leclère i podała mu rączkę.
Ten cofnął się mimowolnie — sama myśl dotknięcia szlachetnej ręki siostry zamordowanego Fryderyka przerażała go.
Pewne zdziwienie odmalowało się w oczach sieroty.
Siostrzeniec bankiera zrozumiał niebezpieczeństwo, zapanował nad sobą i wyciągnął drżącą swą rękę.
— Spodziewam się panie Fabrycjuszu, że się zobaczymy jeszcze — rzekła Paula uprzejmie. — Jeżeli przypadek zaprowadzi pana do Melun, pamiętaj pan, że mój dom sąsiaduje z miastem.
Ostatnie słowa wymówiła z naciskiem.
— Będę korzystał z tej łaski, — odrzekł żywo młody człowiek, — i to niezadługo.
— A wiecie państwo — odezwała się znów z uśmiechem Paula — to dzisiaj czwartek, nieprawda:?
— Tak.
— No, to umówmy się na niedzielę.
— Wiejska wycieczka!... Wyborna myśl!... To będzie prześlicznie! — wykrzyknął Jakób Lefébre. — Maurycy, przyjmujesz zaproszenie na pewno — dodał, uderzając po ramieniu starego przyjaciela.
— Pan Delariviére się zgodzi — rzekła sierota — bo by nie chciał mi wyrządzić prawdziwej przykrości.
Starzec chciał odmówić.
W usposobieniu umysłowem, w jakiem był, czuł poprostu wstręt do każdej rozrywki.
Ale przypomniał sobie radę Rittnera. Koniecznie potrzeba było rozrywki dla Edmy, wahanie się było niepodobnem.
— Niech pani liczy na mnie — odpowiedział. — Ja i córka z przyjemnością skorzystamy z uprzejmego zaproszenia...
Zaprojektowana wycieczka sprawiła Edmie niezmierną radość.
— Grzegorz mieszka w Melun — pomyślała — może go zobaczę.
— Więc ułożone! — zawołała Paula — przyjadę spacerowym omnibusem po państwa, na stację Melun o dziesiątej.
Naznaczono sobie rendez-vous na stacji Paris Lyon Mediterané, pożegnano się i pan Delariviére, Edma i Fabrycjusz poszli do powozu.
Przyjechali do Grand-Hotel.
— Czy przyjedziesz jutro na śniadanie do nas? — zapytał pan Delariviére, skoro powóz się zatrzymał.
— Nie, mój wuju.
— Dlaczego?
— Mam pojechać rano do Auteuil i uregulować z doktorem pewną kwestję, czego dzisiaj nie mogłem zrobić...
— Dobrze, moje dziecko, ale zobaczymy się przy obiedzie?
— Z pewnością.
Fabrycjusz uścisnął wuja, podał rękę Edmie i wsiadł do powozu.
— Na ulicę Falbout... — zawołał do stangreta.
Na wprost № 9 kazał się zatrzymać, wyszedł z powozu i zadzwonił. Chociaż już było koło północy, gaz palił się jeszcze w bramie, na schodach, w stancyjce stróża.
— Czy pan Jancelyn jest u siebie? — zapytał Fabrycjusz stróża, który znał go już dobrze.
— Niema, proszę pana.
Fabrycjusz zwiedził kolejno restaurację, kawiarnię, gdzie brat Matyldy zachodził, lecz nigdzie nie znalazł Renègo.
Muszę go jednakże koniecznie odszukać — powiedział sobie — muszę!
Wsiadł do fiakra i kazał jechać na róg bulwaru Beaumarchais i ulicy Saint Gilies.
Po przybyciu na miejsce wysiadł, a gdy stangret odjechał, Leclére pewny, że go nikt nie widzi, udał się bulwarem w stronę Bastylji i przystanął przed starym domem, oddzielonym od bulwaru dużym ogrodem. W jednem z okien piątego piętra paliło się światło. Doszedł do bramy domu i silnie pociągnął za dzwonek.
— Kto tam? — zapytał stróż głosem zaspanym.
— Przyjaciel Laudrineta — odpowiedział Fabrycjusz, zagłębiając się w przejście, prowadzące na dość obszerne podwórze.
Nowoprzybyły musiał znać oddawna wewnętrzny rozkład domu, zawrócił bowiem odrazu na lewo, bez wahania poomacku poszedł na ciemne, żelazne schody i nie zatrzymał się aż w sieni piątego piętra.
Tu zapalił zapałkę, przekonał się, że nazwisko „Laudrinet“ wypisane kaligraficznie, zdobiło jedne z dwojga drzwi wchodowych.
Brat Matyldy, przebrany w białą bluzę i w czapce na głowie, trzymał w lewem ręku małą lampkę.
— A! to pan! — zawołał. — Proszę.
Obaj towarzysze opuścili przedpokój i weszli do pokoju, który zasługuje, aby go opisać pokrótce.
Tanie obicie pokrywało ściany. Umeblowanie składało się z dużej szafy dębowej, z toaletki z wszelkiemi akcesorjami, dużego stołu, starego fotelu, dwóch krzeseł, żelaznego piecyka, takiego, jakiego używają praczki do rozgrzewania żelazek od prasowania i z pół tuzina skrzyń próżnych. Nadto wokoło pokoju poprzybijane były deski, tak jak półki w jakiej bibljotece. Na tych półkach widać było; mnóstwo kamieni litograficznych, płyt mosiężnych i drewnianych oraz stosy starych listów zastawnych, dowodów z domów handlowych, paszportów, czeków kilku większych instytucji bankowych. Na stole nieprzeliczona moc flaszeczek, pendzelków, piór, atramentów różnych kolorów, szkieł powiększających skrobaczek, pudełek z farbami itp. Mała przenośna drukarnia i maleńka jak cacko jakie prasa, zajmowały jeden z rogów stołu. W piecyku paliły się węgle kamienne, w którym grzało się pięć czy sześć żelazek.
Renè wydawał się zupełnie swobodnym w pośrodku tych tysiącznych przedmiotów.
Czytelnicy domyślili się naturalnie, żeśmy ich wprowadzili do pracowni wytrawnego fałszerza.
Fabrycjusz rzucił się na krzesło i otarł pot z czoła.
— Mów coprędzej — odezwał się Renè — co cię sprowadza tak późno.
— Ważne przyczyny — odrzekł Fabrycjusz — jedno niebezpieczeństwo więcej.
— Jakie niebezpieczeństwo?... Czyż jeszcze ta przeklęta sprawa w Melun?
— Jeszcze. Byliśmy przekonani, że jedynym niebezpiecznym dla nas człowiekiem jest Klaudjusz Marteau, ten przewoźnik u matki Gallet...
— Tak, i żądaliśmy, ja i doktor, ażebyś na serjo zajął się tym człowiekiem.
— Z pewnością, że się nim zajmę, bądź spokojny, ale w tej chwili nie jego potrzebujemy się obawiać...
— Kogo więc?
— Kobiety.
— Nazwisko jej?
— Paula Baltus.
Renè Jancelyn pobladł.
— Siostra Fryderyka... — mruknął.
— Tak...
— Ale cóż ona wie?
— Nic i wszystko! Jej instynkt ostrzega ją, że sprawiedliwość się pomyliła. Odgaduje istnienie ukrytego w cieniu mordercy... Przysięga, że go odnajdzie i pomści swojego brata. Powiedziała mi to sama.
Fabrycjusz opowiedział to, co zaszło u Jakóba Lefébre w Parc de Princes. Renè słuchał z przerażeniem i nie ukrywał wcale, że położenie groźnem się stawało. Po chwilowem milczeniu podniósł wreszcie głowę.
— Z pewnością musiała się już widzieć z przewoźnikiem z Melun — powiedział.
— Nie! — odezwał się Fabrycjusz — i ja z początku tak samo myślałem, ale tak nie jest. Dzika jej egzaltacja nie pozwalała się jej zastanawiać... Zresztą nic nie podejrzewała.. Byłaby powiedziała...
— Dobrze! ale jeżeli go dotąd nie widziała, to może go zobaczyć jeszcze! Dosyć by było jakiego przypadkowego zdarzenia, ażeby się porozumieli, a Paula na tych przypuszczeniach zbudowałaby świat cały... Potrzeba koniecznie, aby ten człowiek do nas należał, albo jeszcze lepiej, żeby zniknął.
Fabrycjusz spojrzał w oczy Renèmu.
— Łatwo to powiedzieć! — odrzekł zimno. — Czy podejmujesz się go usunąć?
Brat Matyldy zmienił się na twarzy.
— Ja... — zawołał — ja... jego...
— A tak... zgładzić... — powiedział z uśmiechem Fabrycjusz. — Zdaje mi się, że to chciałeś powiedzieć.
— Nie, nie, ja nie jestem do tego zdolny... ja brzydzę się krwią.
— Tchórzem jesteś, mój kochany, popychasz innych naprzód, a sam pozostajesz w tyle... Ale takie to już twoje usposobienie i nie myślę robić ci wymówek. Pozwól mi tylko działać podług woli. Nie życzę już sobie bezpotrzebnego morderstwa. Ja mam coś lepszego od zbrodni, coś daleko zręczniejszego.
René kiwnął głową i zapytał:
— Więc Paula Baltus utrzymuje, że dojdzie prawdy?
— Najzupełniej jest o tem przekonaną.
Długie milczenie nastąpiło po tych słowach, poczem fałszerz zapytał znowu:
— Czy widziałeś dziś doktora?
— Widziałem, ale w okolicznościach, które mi nie pozwalały pomówić z nim otwarcie... Jutro go zobaczę.
— Opowiedz mu o wszystkiem... Może nasunie nam jaką myśl do pokonania Pauli bez wszelkich trudności.
— Wątpię... Paula Baltus posiada broń potężną, silną wolę, pragnienie zemsty i ogromny majątek.
— Więc jest bardzo bogatą?
— Miljonową...
— Młoda?
— Tak.
— Ładna?
— Zachwycająca...
Renè podniósł się żywo. Zbliżył się do wspólnika i spojrzał mu prosto w oczy.
— Fabrycjuszu — rzekł — ocalenie nasze w twoim ręku!... Zostań panem serca i duszy Pauli, będziesz miał nad nią zupełną przewagę...
— To wiadome.
— Czy zdecydowany jesteś spróbować?
— Dlaczegóżby nie?
— Czy łatwo ci przyjdzie dać sobie radę z tą dziewczyną?
— Tak! Skoro zechcę, to zostanę przyjęty...
— Jakto, uważasz, że jest dobrze usposobioną względem ciebie?
— Obdarza mnie wyjątkową łaskawością.
— W takim razie napewno możesz liczyć na wygraną! ...
— Tak się spodziewam...
— Kiedy rozpoczniesz oblężenie Pauli?
— Za dwa dni.
— Doskonale! Pamiętaj także o przewoźniku z Melun.
— Zajmę się nim zaraz jutro.
— Skoro doprowadzisz do końca te dwa zamiary, zdaje mi się, że będziemy mogli być zupełnie spokojni.
— Pragnąłbym w to uwierzyć.
Podczas tej rozmowy Fabrycjusz przypatrywał się różnym przedmiotom, rozrzuconym na stole, przy którym siedział. Oko jego padło na długi kawałek papieru różowego, w części zadrukowany, w części zapisany jakiemiś liczbami. Papierek ten zwrócił jego uwagę.
— Patrzcie — zawołał — posiadasz czek Pawła Langeais, tego młodziutkiego miljonera, o którym od jakiegoś czasu opowiadają w świecie społecznym. Dwadzieścia pięć tysięcy franków, to wcale ładna sumka!...
— Ten czek nie do mnie należy — odrzekł Renè.
— A do kogóż?
— Do mojej siostry. Prosiła mnie, żeby go zrealizować...
— A! — wykrzyknął, śmiejąc się Fabrycjusz — to ten gałganek pochodzi od Matyldy! Doskonale! Mój następca jest eleganckim i ładnego pozoru gentelmanem! Powiedz mi, mój drogi, czy zamyślasz zrobić użytek z tego czeku?
— Muszę zarobić komisowe, mój przyjacielu. Z dwudziestu pięciu zmienię go na czterdzieści pięć tysięcy franków. Nic nadto prostszego.
— Bądź ostrożnym!
— Czegoż się mam obawiać? — Taka sama operacja zmusiła mnie do odebrania życia Fryderykowi Baltus, dzięki czemu stoję u stóp szafotu, a ty i doktor zagrożeni jesteście galerami.
— Głupstwo — zawołał Renè — żyjesz jednakże, a my wolni jesteśmy.
— Powtarzam ci, bądź ostrożny, zaprzestań tej gry ohydnej, bo pomimo zręczności swojej, możesz się zaplątać bardzo łatwo.
— Mów sobie, co chcesz. Ja nie zaniedbam moich talencików, bo cóżby mi pozostało? Życie w Paryżu bardzo jest kosztowne, mój drogi.
— Pomyśl, że popełniasz okrutną niezręczność! Fałszować ten czek jest czystem szaleństwem! Paweł Langeais dał go Matyldzie, dowie się bardzo łatwo, że przechodził przez twoje ręce.
Renè wzruszył ramionami.
— Daj pokój! — odrzekł. — Nie jestem ani głupcem, ani dzieciakiem! Dobrze się zabezpieczę. Działać będę ze świadomością. Podejrzewać będą cały świat, ale wcale nie pomyślą o mnie! Nie obawiam się niczego. Robota będzie tak dobrze wykonaną, że potrafi omylić samego pana de Langeais. Zobaczysz, jak się to robi.
Renć poprawił ogień w piecu, przy którym, jak wiemy, grzało się kilka żelazek. Potem zasiadł przy stole i wybrał dwie flaszeczki dobrze zakorkowane. Płyn, zawarty w pierwszej, czysty był, jak kryształ. Druga flaszeczka napełniona była płynem koloru złotego, także bardzo przezroczystym.
Renè odkorkował obie flaszeczki, umaczał mały pendzelek i pociągnął leciutko tym pendzelkiem po słowach „dwadzieścia pięć tysięcy franków“, wypisanych całemi literami, oraz po liczbie oznaczającej tę sumę. Zatkał flaszeczkę, wyjął z ognia jedno żelazko, wypróbował stopień jego gorąca zbliżaniem do policzka i pociągnął po czeku, nałożywszy nań poprzednio kawałek bibuły. Odjął żelazko. Z pisma nie pozostało ani śladu, ale na papier wystąpiły tłustawe plamy. Innym pendzelkiem, umaczanym w płynie bezbarwnym, zwilżył młody człowiek papier i przyłożył żelazko cięższe od pierwszego. Po paru sekundach operacja była dokonaną. Czek zupełnie świeży i jednostajnie różowy, poza drukiem nie miał na sobie żadnego wypisanego wyrazu, oprócz słów: „Płatny na okaziciela“ i podpisu Pawła Langeais.
— Teraz — powiedział Renè — chodzi tylko o uzupełnienie pustego miejsca, a zrobię to z szykiem, co się nazywa.
Wziął pióro gęsie, zatemperował i wprawną ręką wypisał „czterdzieści pięć tysięcy franków“.
— I na galery — dodał Fabrycjusz.
— Cóż znowu! Po co takie niebezpieczne przypuszczenia, wobec tak ładnej roboty? O czemże ty myślisz, u djabła?
— Czy można być panem swojego przeczucia? Mnie się zdaje, że ten czek obu nam przyniesie nieszczęście.
— Zabawnyś! odparł, śmiejąc się Renè. — Ale z tem wszystkiem, jest już druga, a ja upadam ze znużenia...
— Nie wyjdziesz ze mną?
— Nie... Mam w drugim pokoju kanapę, rzucę się na nią... Proszę cię, pozwól mi się już spać położyć.
— No to dobranoc!...
— Dobranoc! a pamiętaj mię zawiadomić o każdem najmniejszem wydarzeniu... Jeżeli będziesz do mnie pisał, to bardzo proszę nigdy nic kompromitującego... Na adresie X.Y.Z. Ostrożność nigdy nie zawadza.
— Takie jest i moje zdanie...
— Schódź wolno i ażeby ci drzwi otworzono, zastukaj trzy razy do okienka odźwiernego... Będzie myślał, że to ja wychodzę, i nie spyta się nawet.
Fabrycjusz poszedł za radą Renègo, zeszedł na palcach, zastukał trzy razy i znalazł się na ulicy.
Po odjeździe Fabrycjusza Renè zamknął z powrotem drzwi i zamiast rzucić się na kanapę, powrócił do pierwszego pokoju, z zasępioną twarzą i czołem zmarszczonem.
— Bardzo niedobrze coś idzie! — rzekł sam do siebie. — Ta młoda dziewczyna niepokoi mnie bardzo!... Silna wola, miljony i naturalna żądza zemsty, czynią z niej daleko groźniejszą, niż władza sądowa, przeciwniczkę! Czy się Fabrycjuszowi uda?.. Któż za to zaręczyć może? A jeżeli nie, to niebezpieczeństwo nieuniknione... Ostrożność jest matką bezpieczeństwa... Od jutra będę się trzymał na baczności i przy najmniejszym alarmie ulotnię się zagranicę.
Tak ze sobą rozmawiając, brat Matyldy podszedł do ogromnej szafy dębowej, nacisnął sprężynę, umieszczoną w ścianie starego sprzętu i odkrył tym sposobem wąską skrytkę, rodzaj niszy, urządzonej w ścianie. Wyjął stamtąd żelazną szkatułkę, otworzył, i to, co się w niej znajdowało, na stół wysypał. Były to pakiety, zawierające po dwadzieścia pięć sztuk biletów tysiącfrankowych. Zaczął je przeliczać i okazało się pakietów trzydzieści. Uśmiechnął się zadowolony.
— Praca przyniosła owoce — mruknął. — Siedm kroć sto tysięcy franków, o których moi kochani wspólnicy nic nie wiedzą, których nie podejrzywają wcale... Z taką sumką mogę żyć wszędzie szczęśliwy i poważany. Schował fortunę swoją do skórzanego worka, razem z czekiem, który podrobił, poszedł następnie do sąsiedniego pokoju, zgasił lampę, wyciągnął się na kanapie i usnął. Obudził się o brzasku, wstał zaraz i dalejże pakować cały swój arsenał w dwie różne skrzynie, stojące w kącie pokoju. Na ósmą wszystko było skończone.
Umył ręce, włożył na siebie zniszczone już trochę palto, przewiesił przez ramię woreczek skórzany, zeszedł na dół i znalazł się w stancyjce stróża.
— A to pan, panie Laudrinet! — wykrzyknął ten ostatni zdumiony.
— Czego żeś się tak zdziwił, ojcze Filipie?
— Zdawało mi się, że słyszałem, jak pan wychodził dzisiaj w nocy... Ktoś zastukał trzy razy do okienka... jak pan ma zwyczaj...
— Nie byłem to ja, jak widzicie, kochany ojcze Filipie... ja się wyprowadzam...
— Szkoda, panie Laudrinet, wielka szkoda! A kiedyż pan zamierza nas opuścić?
— Zaraz.
— Nie wymawiałeś pan przecie mieszkania!...
— To też zapłacę za ten miesiąc i za przyszły...
— A no tak, to będzie w porządku, w takim razie wolno panu zrobić, jak się podoba... Tylko że ja, proszę pana, nie mam kwitów od właściciela...
— Twoje pokwitowanie będzie mi dostatecznem.. I to dwieście franków za dwa termina.
Renè rozłożył dziesięć luidorów na stole. Stróż kwit wypisał.
— Dodaję jeszcze dwadzieścia franków dla ciebie — odezwał się młody człowiek.
— Bardzo panu dziękuję, panie Laudrinet! A gdzie się pan za pozwoleniem przeprowadza?
— Na wieś... Jak będę tędy przechodził, to wstąpię zawsze powiedzieć ci dzień dobry, ojcze Filipie... a teraz do widzenia!...
Renè wyszedł z domu; w godzinę powrócił z wozem i dwoma ludźmi, kazał zabrać skromne swoje rzeczy i skrzynie, zasiadł obok woźnicy i kazał jechać placem Bastylji, ulicą świętego Antoniego i ulicą świętego Pawła na wybrzeże.
∗ ∗
∗ |
Fabrycjusz, powróciwszy do domu, zaraz się położył i spał niedobrze. Dręczyły go sny niespokojne, widział w nich to skazanego w Melun, gdy mu spadała głowa, to Joannę, zamkniętą w domu zdrowia w Auteuil, to Maurycego Delariviére — układającego swoje miljony w ogromną, błyszczącą piramidę... Widział kałużę krwi, wpadł w nią, ścigany przez Paulę Baltus, która podczas tej pogoni potrząsała głową zgilotynowanego.
O świcie przebudził się tak samo jak Renè i zadzwonił na służącego. Laurent zerwał się z posłania i nie mógł pojąć co to znaczy. Skąd te tak niezwykłe zmiany w zwyczajach pana? Czy się na katastrofę jaką zanosi, czy co u licha?... Przetarł oczy i pospieszył stawić się na wezwanie.
Fabrycjusz chodził po pokoju z cygarem w ustach.
— Pan już wstał? — wykrzyknął z tą poufałością, do jakiej przyzwyczaił go Leclére. — Chyba pan nie wie, która godzina?
Zamiast odpowiedzieć, Fabrycjusz wskazał na wielki zegar.
— Wczoraj o ósmej — mruknął służący — dzisiaj znowu o piątej! Jutro to pan wcale chyba spać nie będzie?
— Być może.
— Czego pan życzy sobie?
— Porozmawiać z tobą, mój kochany, o rzeczach ważnych.
— Jestem na rozkazy.
Wiele zarabiasz u mnie, mój drogi?
— Pan wie dobrze; sześćdziesiąt franków na miesiąc. Wcale niewiele.
— Od dzisiaj, mój Laurent, pobierać będziesz po sto franków miesięcznie.
— Po sto franków — zawołał olśniony lokaj — po sto franków? czy pan odziedzicza spadek jaki?
Nie!... ale powiedziałem ci przecie wczoraj, że się zmienia moja pozycja. Potrzeba, żeby i twoja także się zmieniła. Zostaniesz intendentem.
— To mi czyni za wiele zaszczytu! — wykrzyknął Laurent. — Być intendentem, to prawdziwe marzenie moje i niech mi pan wierzy, że potrafię zupełnie odpowiedzieć tej godności!
— Godność ta pozwoli ci zapewne zostać nadal moim służącym.
— I to moje marzenie, proszę pana. Czy tutaj mam rozpocząć swoje obowiązki?
— Nie, w Neuilly, w posiadłości, jaką wczoraj kupiłem, dla mego wuja i w której razem z nim zamieszkam.
— Kiedy, panie drogi, pojedziemy do tego raju?
— Dzisiaj jeszcze.
Leclére ubrał się, wyszedł z domu, wsiadł do fiakra i pojechał na Pola Elizejskie do znanego handlarza koni, z którym dawniej miewał stosunki. Nabył dwie pary przepysznych anglonormanów, tęgiego kłusaka do małego powozika, wierzchowca dla Edmy i ładnego konika dla siebie, pod siodło i do zaprzęgu.
Kelner, sławny fabrykant powozów, dostarczył lando, powozik i mały wolancik, wszystko cuda prawdziwe. Potem udał się na ulicę Pelletier, do pierwszorzędnego zakładu tapicerskiego, gdzie zamówił kompletne urządzenie salonu, pokoju sypialnego i buduaru, licząc w to obicia, dywany i meble. Była dziesiąta, gdy Leclére pokończył wszystkie kursa i pozałatwiał różne szczegóły. Teraz udał się do ministerjum marynarki, a powóz swój odesłał.
— Do kogo pan się udaje? — zapytał go szwajcar.
— Do pana Radla Herdy...
— Porucznik Herdy jeszcze nie przyszedł, ale tylko go patrzeć.
Zaledwie szwajcar wymówił te słowa, wszedł pan Herdy i wyciągnął do Fabrycjusza rękę z okrzykiem: >
— Dzień dobry kochany przyjacielu, czy się nie spóźniłem czasem?
— Wcale nie... W tej chwili właśnie przyszedłem.
— Z jakiego powodu to rendez-vous, któreś mi wyznaczył w liście?...
— Wszystko ci opowiem, ale chodźmy na śniadanie.
Dwaj młodzi ludzie, wziąwszy się pod ręce, poszli na plac Magdaleny, do kawiarni Durand, gdzie Fabrycjusz zadysponował śniadanko.
— Teraz — odezwał się po zaspokojeniu pierwszego głodu — teraz nadeszła chwila, abym ci się wytłómaczył.
— Bardzo cię o to proszę, bo naprawdę lakoniczny twój bilecik zaintrygował mnie bardzo... O co chodzi?
— Chciałem cię prosić o pewną przysługę...
— Cokolwiek jest w mojej mocy, zrobię napewno...
— Możebne to i łatwe.
— No, to uważaj rzecz za zrobioną.
— Pewny oto dawny marynarz został mi bardzo usilnie zalecony. Myślę go zrobić przewoźnikiem i dozorcą statków u jednego z moich krewnych, który mieszka nad brzegiem rzeki, a który ma pasję zajmowania się wioślarstwem. Zanim powierzę temu człowiekowi taką misję, potrzebuję opinji co do sprawowania się jego w służbie marynarskiej.
— Bardzo dobrze zrobiłeś, żeś się do mnie w tym względzie zgłosił. Pracuję właśnie w archiwum i w pięć minut mogę ci najzupełniej zadość uczynić. Czy dzisiaj chcesz mieć tę wiadomość?
— Bardzo mi na tem zależy.
— Pójdziemy zaraz razem do archiwum i wyszukam, co potrzeba.
Śniadanie skończyło się bardzo wesoło i dwaj przyjaciele udali się do ministerjum. Raul wszedł do biura, wziął klucz i udał się z Leclérem do sali, znajdującej się na końcu gmachu. Tu niezliczona liczba ksiąg stała poustawiana na półkach.
— Jak się nazywa ten marynarz? — zapytał porucznik.
— Klaudjusz Marteau.
— Do jakiej klasy należał?
— Z 1859 roku.
— Dobrze.
Raul Herdy wydobył akta z 1859 roku. Otworzył literę M. i posuwając palcem po nazwiskach, czytał po cichu jedno po drugiem.
— Jest Marteau — rzekł nakoniec. — Klaudjusz Marteau... Tyko, że mamy ich aż trzech tego samego nazwiska i imienia. Nie wiesz miejsca urodzenia twojego protegowanego?
Urodził się w Melun.
— W Melun — powtórzył porucznik, przeglądając znowu nazwiska. — Mam go... Dajno kawałek papieru, jakikolwiek.
Fabrycjusz wyrwał kartkę z notesu i podał ją Raulowi z ołówkiem. Młody człowiek zapisał sobie numer porządkowy, który odsyłał go do roku 1859, księgi 4, stronnicy 59. Podszedł do drugiej półki, wydobył wskazaną księgę, otworzył na czwartej stronnicy i głośno przeczytał:
— Klaudjusz Marteau, syn Juljana Antoniego Marteau, ślusarza i Katarzyny Honet, urodzony w Melun 15 stycznia 1839 roku, zaliczony do trzeciej kompanji marynarzy floty w Cherbourgu 3 czerwca 1860.
— To mnie nie obchodzi — powiedział Fabrycjusz — przejrzyj jego stan służby...
— Oto jest... Odbył kampanję w Kochinchinie...
— Przejdź do kar...
Raul Herdy przewrócił stronnicę.
— Piętnaście dni aresztu policyjnego... — czytał dalej — cztery dni aresztu w policji... ośm dni więzienia. W 1863 skazany na pięć lat zamknięcia za kradzież... Cóż na to powiesz?
— Podejrzywałem coś w tym rodzaju?
— Z jakiego powodu?
— Zanadto obawiał się policji...
— Więc znasz osobiście tego Klaudjusza Marteau?
— Miałem sposobność widzieć go raz i rozmawiałem z nim nawet.
— Podejrzana jakaś figura, należy się go wystrzegać...
— Zaniecham zatem zamiaru... Czy odsiedział całe pięć lat.
Raul Herde zajrzał znowu do książki.
— Nie.
— Jakto?
— Za dobre sprawowanie się otrzymał ułaskawienie po dwóch latach... Wyszedł z więzienia w 1876 roku... Ułaskawiony zupełnie.
— Może się zatem poprawił...
— Nie dowierzałbym mu w każdym razie. Dobre prowadzenie się więźniów jest najczęściej hipokryzją... Aby się coprędzej oswobodzić, udają świętoszków... Co do mnie, wcale się nie podejmuję rekomendować ci wypuszczonego więźnia...
— Historja ta nabawia mnie prawdziwego kłopotu. Mam dać odpowiedź osobie, która liczy już na tego przewoźnika.
— Odpowiedź jest bardzo prosta... potrzeba przedstawić fakta, bo te same mówią za siebie.
— Zapewne, ale muszę także odpowiedzieć przyjacielowi, który mi rekomendował Klaudjusza Maurteau. Trzebaby mu pokazać dowody, że protegowany nie zasługuje na zaufanie... Czy mógłbym dostać odpis tego wykazu... Czy dać go możesz?
Raul Hardy zawahał się.
— Sam nie wiem, czy mam do tego prawo, a bodaj, że mi nie wolno... Ale dla ciebie, który jesteś moim przyjacielem, gotów jestem to zrobić.
— Dziękuję ci po tysiąc razy. Możesz mi dać kopję zaraz?
— Nie, bo mam pilną robotę, którą się muszę natychmiast zająć, ale przyślę ci dziś wieczór.
— Przyrzekasz? Możesz liczyć napewno.
Fabrycjusz podziękował raz jeszcze porucznikowi, uścisnął mu rękę i wyszedł z ministerjum. Przechodząc ulicą Royale, mówił do siebie: teraz już ciebie się nie boję, panie Klaudjuszu... Trzymam cię w ręku, kochanku... Cokolwiek bądź nastąpi, nie potrafisz mi nic zrobić... Teraz do Auteuil do Rittnera!...
Lekarz obłąkanych był w swoim gabinecie, do którego wprowadzono natychmiast Fabrycjusza.. Spólnicy podali sobie ręce.
— Czy są jakie nowiny? zapytał Rittner.
— Jest ich nawet zadużo — odrzekł Fabrycjusz. — Są bardzo ważne nowiny.
— Czy znów przewoźnik z Melun?
— Znalazł się inny nieprzyjaciel, którego więcej potrzeba się obawiać, a jest nim Paula Baltus.
— Siostra Fryderyka!? wykrzyknął doktor.
— W swojej własnej osobie.
I Fabrycjusz powtórzył znowu to, co zeszłej nocy opowiedział Renèmu, to jest scenę, jakiej był świadkiem w Parc des Princes, u bankiera Jakóba Lefébre.
Rittner słuchał chciwie, ważąc każde słowo według swojego zwyczaju, ażeby wyciągnąć jaki wniosek.
— Rzeczywiście, że to ważne — mruknął, skoro skończył Fabrycjusz — trzeba było wyciągnąć z młodej dziewczyny, w jaki sposób myśli zabrać się do poszukiwań i wykrycia prawdy...
— Mógłbym się zdradzić, nalegając zbytecznie.
— Cóż więc postanowiłeś?
— Rozkochać pannę Paulinę Baltus i tym sposobem zyskać nad nią przewagę...
— Liczysz, że to się uda?
— Choćbym miał ci się wydać szczególnie zarozumiałym, odpowiem, że liczę bardzo na to.
— To dobrze, bo Paula jest niebezpieczną, bo byłaby zdolną osiągnąć cele, jakie zamierzyła. W całej tej przeklętej sprawie jest dziwna jakaś komplikacja... Ja ją podejrzywam, ale wy wcale nie przewidujecie... Czy siostra Fryderyka zna panią Delariviére?
— Chyba, że nie widziała jej nigdy.
— Czy wie, że pani Delariviére jest obłąkaną i że egzekucja w Melun stała się jedyną przyczyną tej warjacji?...
— Nie wie...
— Pewnym jesteś?...
— Najpewniejszym...
— Niechże się więc o tem nie dowie — powiedział Rittner ponuro, niech się o tem nigdy nie dowie... pamiętaj!...
— Dlaczego? — zapyteł Leclére zdziwiony wyrazem twarzy doktora.
— Dlatego, że pewna myśl, jaka mi do głowy przyszła, mogłaby się i jej nastręczyć, a gdyby raz tylko istota tak energiczna wpadła na ślad najmniejszy, nie pozostawałoby nam nic, jak zabrać manatki i uciekać co tchu zagranicę...
— Nie rozumiem... Wytłómacz mi to z łaski swej.
Zamiast odpowiedzi, doktor pytał dalej:
— Czy Joanna ma jaką swoją rodzinę?
— Nie wiem, ale wątpię.. Podobno, że sierota, i to bardzo niskiego pochodzenia... Kiedy mój wuj ją poznał i kiedy się w niej zakochał, była nauczycielką gramatyki i muzyki.
— Nie słyszałeś kiedy, żeby miała brata?...
— Nigdy... Wuj o tem także nic nie mówił, może zresztą i sam nic nie wiedział.
— Dobrze... Teraz zadam ci jedno pytanie, bardzo jasne, na które proszę mi odpowiadać również jasno.
— Czekam na to pytanie.
— Czy Joanna ma żyć, czy ma umrzeć?
Fabrycjusz spojrzał na doktora z mimowolnem przerażeniem, aż mu policzki zadrżały.
— Pytam się, czy ma żyć? — powtórzył doktor.
— Zapewne... przynajmniej nie teraz — mruknął Fabrycjusz. Niech żyje i niech będzie warjatką... Nie ma jej się co obawiać...
— Czy masz dowód na to?
— Objaśnij wyraźnie, co chciałeś mianowicie powiedzieć?
— To co już powiedziałem, z czem się raz bardzo nieroztropnie wyrwałem wobec twojego wuja, który na szczęście nie zrozumiał mnie jednakże... Powtarzam, że nie samo tylko przerażenie było powodem tej warjacji... Siostra Fryderyka odgaduje związek krwi pomiędzy Joanną a skazanym, i szukać będzie na tej drodze. Za pomocą nazwiska odnajdzie rodzinę... Wygrzebie napewne, komu zostały posłane owe piętnaście tysięcy franków, o jakich nie można było się dowiedzieć... Uchwyci za nitkę Arjadyny i po tej nitce dojdzie do mordercy i jego wspólników...
Fabrycjusz pobladł.
— Masz rację... ale jeśli Joanna pozostanie warjatką?...
— Z warjacji można się wyleczyć, z grobu nie wychodzi się nigdy... To też raz ci się pytam jeszcze: Czy Joanna ma żyć, czy ma umierać? Cóż chcesz, ja także się obawiam...
— No, zobaczymy, na to zawsze czas będziemy mieli. Gdyby niebezpieczeństwo się zwiększyło, usuniemy jego przyczynę.
— Czekajmy zatem — odrzekł doktor, a po cichu dodał: — „Jeżeli za długo będziesz się wahał, to ja sam coś postanowię, nie radząc się ciebie! Każdy sam przecie dbać musi o swoją skórę!“
Fabrycjusz mówił:
— Wuj mój zarzuci mnie pytaniami. Potrzeba będzie mu odpowiedzieć na wszystko dokładnie... Jakże się ma warjatka?
— Lepiej... Kuracja skutkuje... Chora jest bardzo spokojna.. Za kilka dni widok córki nie wywoła już nowego ataku... Podejmuję się wyleczyć ją zupełnie w przeciągu, trzech miesięcy.
— Ale nie zrobisz tego! — wykrzyknął Fabrycjusz.
Doktor zaczął się śmiać.
— Naiwnyś, kochany przyjacielu — powiedział szyderczo.
— Pomówmy o kosztach — odezwał się Fabrycjusz.
— Nie mam nic przeciwko temu...
— Wiele żądasz od wuja za leczenie i utrzymanie pensjonarki?
— Pięć set franków miesięcznie — chyba że to nie za dużo?...
— To za mało... Ja liczę dwa tysiące...
— Do licha! stawiasz się po książęcemu.
— Działam, jako przyjaciel, a to znacznie więcej warte. Ponieważ choroba potrwa długo, więc proszę za sześć miesięcy zgóry!...
Wyjął pugilares i rozłożył przed doktorem dwanaście biletów po tysiąc franków każdy.
— Zaraz dam pokwitowanie — odezwał się tenże.
— Proszę cię o nie. Ponieważ pełnię jedynie obowiązki intendenta, muszę zatem składać rachunki.
Rittner wypisał kwit i wręczył go Fabrycjuszowi.
— Kiedyż cię znowu zobaczę?
— A toć będę musiał być codzień, wyjąwszy niedzieli, w którą udajemy się do Melun... Wuj nie będzie chciał i z pewnością pozostać czterdziestu ośmiu godzin bez żadnej wiadomości.
— Dowidzenia zatem!...
Fabrycjusz wszedł do czekającego nań powozu i pojechał do Neuilly. Ogromny ruch panował w świeżo nabytej posiadłości. Ogrodnik i dwóch przyjętych pomocników oczyszczali aleje i porządkowali trawniki. Tapicer ze swoimi ludźmi wykonywał wewnątrz willi różne roboty. Konie przyprowadzone przed kwadransem stały w stajniach, a błyszczące powozy zajęły miejsce w wozowniach. Laurent z całą godnością spełniał obowiązki intendenta, doglądał skrzętnie przyjętej służby, która żywo uwijała się ze szczotkami i miotełkami.
— Tu wszystko dobrze idzie — pomyślał Leclére. — Mogę sobie śmiało odjechać do Grand-Hotelu, gdzie wuj pewnie już na mnie niecierpliwie oczekuje.
Wchodząc do pana Delariviére, Fabrycjusz przybrał minę bardzo wesołą.
— O! — wykrzyknął starzec widzę z twojej twarzy, że nam dobrą jakąś przynosisz wiadomość.
— Nie mylisz się, kochany wuju — odrzekł siostrzeniec — powracam z Auteuil i mam nowiny jak najlepsze.
— Więc moja ukochana Joanna?
— Ma się daleko lepiej. Nie było nowego ataku, doktor jest pełen nadziei.
— Gdybyś wiedział, jak mnie czynisz szczęśliwą, mój kuzynie — zawołała żywo Edma; — kochałam cię już bardzo, ale teraz kocham cię sto razy więcej!
Pan Delariviére powiedział:
— Jeżeli doktor zadowolniony jest ze swej pacjentki, to znaczy dużo, ale nie jest jeszcze wszystko. W jakim czasie obiecuje ją zupełnie wyleczyć?
— Powiedział, że w przeciągu trzech miesięcy najdalej,
— Trzy miesiące! — powtórzył bankier. — To strasznie długo! Pomyśl tylko, że się ani na chwilę nie rozłączałem z Joanną od ośmnastu lat przeszło! Co cię ze mną stanie przez te trzy miesiące?
— Jesteśmy przy tobie, mój wuju — odrzekł Fabrycjusz — ja z Edmą starać się będziemy dodawać ci odwagi do cierpliwego oczekiwania chwil powrotu do nas ciotki.
— Prawda, jaki ja niewdzięczny. Zamiast się skarżyć, powinienem dziękować Bogu za szczęście, jakie mi pozostawił. A powiedz Fabrycjuszu, czy przynajmniej będę mógł czasami widywać żonę?
— Jak można najrzadziej, szczególniej w początku; doktor Rittner nie zmienił w tym względzie swojej opinii.
— A ja? — zapytała Edma — czy będę mogła kiedy widzieć mamę?
— Odpowiem na to pytanie także za kilka dni dopiero, zdaje mi się jednakże, że mogę cię zapewnić, iż odpowiedź będzie pomyślną.
Edma zaczerwieniła się.
— Co za szczęście! — szepnęła — skoro mama jest już spokojną, obecność moja uzdrowi ją, jestem zupełnie pewną...
— Moje dzieci, mam wam obojga zalecić coś ważnego.
— Wszystko, co tylko wuj rozkaże, święcie spełnimy — odrzekł Fabrycjusz. — O cóż idzie?
— Żebyście oboje zachowali w największej tajemnicy tak chorobę drogiej mojej Joanny, jak i miejsce, w którem przebywa. W Parc des Princes wytłómaczę jej nieobecność, jak to już powiedziałem w ten sposób, iż na kilka tygodni zatrzymała się u rodziny jednego z moich korespondentów na południu. Zbytnie osłabienie podróżą zmusiło ją do tego. Nie chcę, ażeby mówiono kiedyś o Joannie:
— Pani Delariviére, wiecie, to ta, co była warjatką.
— Czuję, że umarłbym ze zgryzoty.
— Niech się wuj nie obawia, nikt odemnie nie dowie się o tej fatalnej tajemnicy! — wykrzyknął Fabrycjusz. — Będę milczał jak grób.
Edma dodała:
— Co do mnie, gdyby mi ojciec wcale nie wspomniał o tem, byłabym i tak milczała.
— Dobre moje dzieci — odrzekł bankier — jestem zatem zupełnie spokojny. Jakże tam stoimy w Neuilly? — zapytał.
— Wszystko idzie jak najlepiej, kochany wuju. Myślę, że jutro będziecie zdziwieni oboje tem, co się dało zrobić w tak krótkim czasie.
— Więc nasza instalacja nastąpi jutro napewno.
— Tak jest, wuju.
— O której godzinie?
— Po południu. Zjemy śniadanie w Paryżu, ale obiad już w Neuilly.
— We dwa dni urządzisz zatem cały dom! — wykrzyknął pan Delariviére uradowany. — Czyś czarnoksiężnik, czy co?
— Niech wuj o nic nie pyta. Zobaczymy. Dopiero się będę cieszył waszem zdziwieniem.
— Jesteś doprawdy, mój Fabrycjuszu, nieocenionym siostrzeńcem.
Pan Delariviére wzruszony, uścisnął rękę nędznego oszusta, który, obsypany dobrodziejstwami, myślał tylko o zdradzie.
Wybiła siódma i służący przyszedł oznajmić, że obiad podano w małym saloniku.
Po obiedzie Fabrycjusz, zmęczony całodzienną pracą, pożegnał wuja i udał się prosto do swego mieszkania na ulicy Clichy.
W chwili gdy wchodził do pokoju, podał mu służący list zapieczętowany przez ministerjum marynarki, a zawierający potrzebne mu notatki co do Klaudjusza Marteau.
Fabrycjusz położył się zaraz i spał smacznie do ósmej rana. Obudził się zupełnie wypoczęty, a ubrawszy się szybko, poszedł do hotelu na śniadanie.
Po śniadaniu o pierwszej godzinie udali się wszyscy do willi w Neuilly.
Nadeszła niedziela, na którą umówiona została wiejska wycieczka do willi Pauli Baltus.
O siódmej z rana udali się wszyscy zaproszeni na dworzec, a ponieważ zeszli się wszyscy dość wcześnie, zajęli więc razem miejsce w jednym wagonie.
Edma siedziała zamyślona w kąciku przy oknie. Jakób Lefébre bawił całe towarzystwo, opowiadając o małżeństwie Fabrycjusza z Paulą, wychwalając zalety młodej panny.
— Paula Baltus to przepyszna partja — mówił Lefébre — młoda ta osoba rozporządza całą swą fortuną, składającą się z trzech miljonów.
— Trzy miljony... — powtórzył Fabrycjusz.
— Chyba wcale niezły posag — powiedział pan Delariviére — małżeństwo zaś twoje wydaje mi się tembardziej odpowiedniem, iż twój majątek dorówna majątkowi panny Baltus.
— Wiem, jak wuj jest dla mnie dobrym, ale obiecałem mu się poświęcić i nie opuścić już nigdy.
— Cóż to jedno drugiemu przeszkadza? — podchwycił żywo Jakób Lefébre. — Możesz zaślubić Paulę i nie rozłączać się wcale z wujem, stanowić będziecie najwyborniej kochającą się i zgodną rodzinę.
— Naturalnie! — wykrzyknął pan Delariviére.
— Zdaje mi się — odrzekł Fabrycjusz z uśmiechem — że przedewszystkiem potrzeba wiedzieć, czy panna Baltus chciałaby wyjść zamąż i czyby mnie przyjęła za męża.
— Ta kwestja zdaje mi się zdecydowaną już naprzód... Paula okazywała ci ostatnią razą wyjątkową sympatję.:
— Od sympatji do małżeństwa nieraz bardzo daleko jeszcze...
— Nie turbuj się, pozwól mi tylko działać... Ja się podejmuję ten związek doprowadzić do skutku.
Ponieważ bardzo dużo osób wsiadało po stacjach, pociąg się opóźnił o kilka minut.
Właśnie kiedy wyruszyli ze stacji Brunay, nadjechał kurjer z Fontainableau, tak, że się krzyżowali ze sobą.
Przestrzeń najwyżej pięćdziesiąt centymetrów oddzielała wagony jedne od drugich.
Edma zajęła miejsce w kąciku przy oknie, od tej właśnie strony, po której przechodził kurjer.
Patrzała machinalnie na przesuwające się powozy.
Nagle wykrzyknął ktoś w przeciwległym wagonie klasy drugiej.
Edma zadrżała i cała jej dusza przeszła w oczy, ale pociąg, jadący do Paryża, przesunął się szybko, wagon był już daleko.
Edma wychyliła się, mając nadzieję, że ujrzy jaką głowę, również wychyloną... Nie dostrzegła nic jednakże i usiadła na swojem miejscu. Serce biło jej gwałtownie. Była pewną, że ten okrzyk rozlegający się jeszcze w głębi jej duszy, był okrzykiem Grzegorza Vernier i że młody doktor oddalał się z Melun, właśnie kiedy ona się tam zbliżała.
Ten zawód sprawił jej ogromną przykrość... ledwie że mogła łzy powstrzymać. O dziesiątej minut trzynaście pociąg zatrzymał się znowu, a krążący około wagonów konduktorzy wykrzykiwali Melun! Melun!
Panna Baltus czekała na peronie.
Serdecznie powitała swoich gości. Edmę ucałowała, panom podała rękę, a przy dotknięciu ręki Fabrycjusza, lekko się zarumieniła.
Fox, ładny szary chart, towarzyszył swojej pani i był bardzo łaskawy dla nowoprzybyłych, z wyjątkiem dla Fabrycjusza, którego pieszczoty przyjmował warczeniem i pokazywaniem białych spiczastych zębów.
Panna Baltus przyjechała lekkim omnibusem, zaprzężonym w parę dzielnych koni.
Pomieścili się w nim wszyscy i szybko nad brzegiem Sekwany jechali do domu.
Fabrycjusz, przestępując poraz pierwszy próg domu, w którym mieszkał brat Pauli, poczuł dreszcze po całem ciele.
Cała jego istota zbuntowała się mimowoli, ale nędznik ten posiadał serce z kamienia, a czoło ze śpiżu.
Przedsięwziął zadanie, które musiał rad nie rad wypełnić, dla ocalenia siebie i wspólników, a zresztą silny jakiś czar pociągał go do młodej dziewczyny.
Rozkazał z tego powodu swoim rysom, żeby nie wydawały, jaka straszliwa walka się w nim toczyła. Wczesna godzina nie pozwoliła zasiąść od razu do stołu.
Panna Baltus kazała podać chłodniki na balkon, z którego w wigilją egzekucji posyłała ukłon Fabrycjuszowi.
Jakób Lefébre zaproponował zwiedzenie parku przed śniadaniem. Projekt przyjęto ogólnie.
Zeszli wszyscy do parku i zapuścili się w gęstą aleję.
Jakób Lefébre wziął Paulę pod rękę i odprowadził zdala od całego towarzystwa, w celu porozmawiania z nią otwarcie.
Fabrycjusz spostrzegł manewr bankiera i ucieszył się niezmiernie, bo wiedział dobrze, że poczciwy człowiek działa w jego własnym interesie.
— Cóż to znów, panie Lefébre — odezwała się panna Baltus z uśmiechem — czyś pan się uwziął, ażeby ze mną oblecieć cały park koniecznie?... Cóż znów za mucha ukąsiła pana i skąd ten pospiech gwałtowny?...
— Pilno mi, rzeczywiście, odsunąć się od uszu ciekawych — odrzekł bankier. — Teraz już jesteśmy dostatecznie oddaleni, nikt nie może nas słyszeć, korzystajmy zatem z czasu.
— Cóż za szczególna ostrożność! Masz mi pan więc zakomunikować jakieś ważne odkrycie?
— Nie żartuj, tylko posłuchaj, co ci powiem. Czy zastanowiłaś się nad tem, o czem rozmawialiśmy u nas, wtedy rano, przed twoim odjazdem z Paryża?
— Ależ — odrzekła po pewnem wahaniu — mówiliśmy o wielu rzeczach, jak mi się zdaje.
— No, no, nie udawaj — odrzekł bankier. — Wiesz bardzo dobrze, do czego zmierzam.
— Zupełnie nic a nic nie wiem — odrzekła młoda dziewczyna swobodnie. — Przypomnij mi pan, jeżeli łaska.
— Mówiliśmy o Fabrycjuszu.
Paula uśmiechnęła się z pewnym przymusem i zaczerwieniła się mocno.
— Ah tak, tak! — rzekła — przypominam sobie tę pańską manię.
— Nazwij to, jak ci się podoba — odrzekł Lefébre. — Nazwa tu niewiele znaczy, w każdym razie, kochane dziecię, moją jedyną manją jest zapewnić ci szczęście.
— Jestem tego pewną, kochany panie, ale trzeba się przekonać, czy spiesząc się tak do celu, nie zmyliłeś czasami drogi?
— Powiedz otwarcie: czy zastanawiałaś się nad naszemi projektami?
— To jest nad pańskim projektem? Bardzo mało.
— A nad Fabrycjuszem?
— Więcej może trochę.
— I co sobie mówiłaś, myśląc o nim?
— Fabrycjusz wydaje mi się bardzo eleganckim, młodym człowiekiem i skończonym gentlemanem. Mam dużo dla niego sympatji.
— Doskonale! Więc krótko mówiąc, podoba ci się?
— Zapewne. Nie odmawiam mu wcale mojej przyjaźni.
— Czy podobałby ci się jednak nietylko jako przyjaciel, ale także jako mąż?
— O! za dużo chcesz pan wiedzieć!
— Paulo, proszę cię, odpowiedz mi wyraźnie.
— Nie odpowiem więcej ani słowa.
— No więc mi i to tymczasem wystarczy. Taka odmowa nie jest odmową.
Młoda dziewczyna chciała coś jeszcze powiedzieć, ale nie starczyło czasu na to. Odezwał się dzwon, oznajmiający gościom, że śniadanie na stole.
Paula zawróciła Jakóba Lefébre i zmusiła go do połączenia się z resztą towarzystwa. Wszyscy razem powrócili do willi. Bankier znalazł sposobność mrugnąć na Fabrycjusza, aby mu dać do zrozumienia, iż wszystko najlepiej idzie.
Śniadanie było wyśmienite, pomimo atoli usiłowań Jakóba Lefébre, nie było zbyt wesołe.
Sąsiedztwo Melun i połączone z niem wspomnienia napełniły duszę pana Delariviére smutkiem niezwalczonym. Edma była również w melancholicznem usposobieniu, przypuszczając, że okazja zobaczenia dziś Grzegorza została straconą, a Bóg wie, czy kiedy znowu się nadarzy?
Paula mniej niż zazwyczaj rozmowna, zwracała czasami w stronę Fabrycjusza wielkie swe wilgotne oczy, przyglądała mu się ukradkiem i dawała się coraz więcej opanowywać budzącemu się uczuciu.
Fabrycjusz przewidywał powodzenie swoich zamiarów i nie posiadał się z radości. Uznał za stosowne przybrać pozór zamyślonego i udało mu się to znakomicie. Po śniadaniu podano kawę pod werandą. Gospodyni domu, pozostawiwszy na chwilę panów, zajętych rozmową z panią Lefébre, wzięła Edmę pod rękę i poprowadziła do parku. Jakób Lefébre dobrze przewidywał, że dwie młode dziewoje staną się przyjaciółkami. Od pierwszego zobaczenia w Parc de Princes wspólna sympatja pociągnęła je ku sobie. Zdawało się im, jakby znały się od bardzo dawna i jakby się od dawna kochały. Edma zapomniała o swoim smutku, znalazłszy się sam na sam z Paulą. Pałała chęcią porozmawiania z nią o Grzegorzu i znalezieniu w niej powiernicy, tak potrzebnej teraz, gdy milutkiej Marty nie stało. Ale jak tu rozpocząć tak delikatną rozmowę.
Edma pocieszała się, że jaki szczęśliwy przypadek przyjdzie jej z pomocą.
— Kochana Edmo — odezwała się panna Baltus — jakże też podoba ci się skromna moja siedziba?
— Trudno marzyć o czemś piękniejszem... — odrzekła blondynka. — Niepodobna, aby się nie podobało...
— Mnie też bardzo tutaj przyjemnie i wyniosłabym się stąd z prawdziwą przykrością.
— Czy dawno mieszkasz już tutaj?
— Lat blisko cztery.
— Musisz zatem znać wszystkich w Melun.
— Przeciwnie... Mój biedny brat i ja żyliśmy w zupełnem odosobnieniu... Wystarczaliśmy sami sobie... Przekładaliśmy dom nad zebrania światowe, dzięki czemu zarzucano nam nawet trochę dzikości...
— Przypuszczam, że musi być bardzo przyjemne takie życie domowe...
— Dla mnie to najlepsza ze wszystkich egzystencji... Poznasz kiedyś cały jej urok...
— Czy Melun ładne miasto?
— Trochę ponure, trochę smutne, jak większa część mniejszych prowincjonalnych miasteczek, ale okolice ma przepyszne...
— Prawie co dzień jedną z moich największych przyjemności jest zwiedzanie chat włościańskich... Wszyscy biedni są braćmi moimi... Jestem siostrą cierpiących...
— Jakże to pięknie! — zawołała Edma z zapałem.
— Naturalne to zupełnie!... Na cóż przydałby się majątek, gdyby jakiejś jego cząstki nie poświęcać na ulżenie tej nędzy ukrytej.
— Masz rację, wątpię jednak, czy wszyscy bogaci myślą tak samo...
— Tem gorzej dla nich... pozbawiają się niewysłowionej rozkoszy.
— Przypuszczam — odezwała się nieśmiało Edma — że przy łożu chorych musisz się spotykać z doktorem?
— Nieraz sama ich nawet używam, gdy znajduję tego potrzebę.
— Czy jest w Melun kilku doktorów?
— O, kilku — odpowiedziała panna Baltus, zdziwiona trochę pytaniami swojej nowej przyjaciółki.
— Czy wiesz ich nazwiska?...
— Wiem, kochanko.. Ale dlaczego się o to pytasz?
— Tak z prostej ciekawości tylko.
Paula, która zaczynała podejrzywać jakąś małą tajemnicę, uśmiechnęła się i odpowiedziała:
— Jest doktor Leroy, Anglik, Delanage, homeopata, bardzo chwalony.
Panna Baltus nie wymieniła wcale doktora Grzegorza Vernier.
Edma głębokiego, bolesnego prawie doznała zawodu.
— Czy to wszyscy już? — spytała.
— Tak mi się zdaje...
Panna Delariviére spuściła oczki i z pewnem wahaniem zapytała:
— Nie znasz więc wcale doktora Grzegorza Vernier?...
Paula uśmiechnęła się znowu. Zrozumiała już teraz wszystko, wzięła też Edmę za ręce i wpatrując się łagodnie w zarumienioną jej twarzyczkę, powtórzyła:
— Doktor Grzegorz Vernier... Doprawdy, jakże jestem bardzo roztargnioną!.. Zapomniałam o nim, zapomniałam o najlepszym i najsławniejszym ze wszystkich...
Posłyszawszy te słowa panny Baltus, Edma żywo podniosła głowę.
— Czy tak? Czy naprawdę najlepszy on i najsławniejszy? — wyrzekła rozpromieniona.
— Tak jest, kochanko! odrzekła Paula — w Melun wiedzą o tem wszyscy bardzo dobrze. Doktor Vernier stanie kiedyś w szeregach uczonych naszej epoki. Chwalą go nietylko z powodu głębokiej jego wiedzy, ale także z powodu wzniosłego charakteru i wyjątkowej prawości. Młody ten człowiek otoczony jest już powszechnym szacunkiem.
— Czy znasz go osobiście? — spytała znowu Edma.
— Bardzo mało. Spotkałam się z nim dwa czy trzy razy u jednego z moich protegowanych, a jeżeli w tych krótkich chwilach nie mogłam ocenić go jako uczonego, mogłam osądzić jako człowieka światowego i odgadnąć człowieka z sercem.
I po chwili dodała:
— Czy ty znasz go, Edmo?
— Znam — szepnęło cichutko młode dziewczę.
— Skoro nie byłaś nigdy w Melun, to gdzieżeś go widziała?
— W Saint-Maudé.
— Jakto?
— Rodzina pana Grzegorza mieszka w Saint-Maude, gdzie byłam na pensji. Dom ich sąsiaduje z pensjonatem, a okna wychodzą na ogród.
— Aha! Pan doktor bywając u rodziców, bardzo wiele czasu przepędzał w oknie, nieprawda?
— Tak.
— Cała to zatem znajomość wasza, spojrzenia musiały zastępować wyrazy...
— Nie. Raz jeden, może z jakie pięć minut, rozmawialiśmy ze sobą, było to na spacerze w lasku Vincennes.
— Doktor skorzystał z tych pięciu minut, ażeby ci powiedzieć, że cię kocha?
— I że nie życzy sobie nic więcej na świecie, jak tylko, żebym została jego żoną.
— Odpowiedziałaś mu, że także go kochasz?
— Nie przypominam tego sobie, ale nie śmiałabym twierdzić, że tak nie było.
Zwalczona wzruszeniem, rzuciła się w objęcia Pauli i oparła główkę na jej ramieniu.
— A ojciec? — zapytała panna Baltus.
— Nie wie o niczem. Później opowiem mu wszystko.
Dalszą rozmowę przerwało im głośne nawoływanie. Przywoływał ich pan Lefébre, idąc z panem Delariviére, z żoną i Fabrycjuszem.
— Jak powiedziałem, tak się i stało! — wykrzyknął bankier. — Oba moje dziewczątka stały się nierozłącznemi przyjaciółkami.
Edma uścisnęła rękę swej towarzyszki.
— A kiedyż, moja droga — wołał pan Jakób Lefébre, dalej do Pauli — kiedyż poprowadzimy w dalszym ciągu tę interesującą konwersację, którą przerwał nam dzwonek, oznajmiający śniadanie.
— Później kiedy. Tymczasem proponuję przejażdżkę czółnem.
— Dobrze, dobrze — zawołała ucieszona jak dziecię Edma. — Przejażdżka po wodzie...
— Cudowny zamiar! — dodała pani Lefébre.
— Pójdę wydać rozkazy, aby nam przyprowadzono czółno — odezwała się Paula.
— Niech pani mnie to raczy polecić — powiedział Fabrycjusz, pałający chęcią zobaczenia się z Klaudjuszem Marteau. — Mogę być ekspertem w sporcie wioślarskim, potrafię wybrać czółno mocne i odpowiednie dla nas.
— Owszem... prosimy bardzo... i naprzód dziękujemy.
Młody człowiek opuścił willę i udał się w stronę zakładu wdowy Gallet. Przez drogę, bujna i zawsze czynna jego imaginacja, wymyśliła plan znakomity.
— Co potrzeba zrobić przedewszystkiem — mówił sobie — to oddalić tę niebezpieczną osobistość. Skoro tylko dostanę go w swoje ręce, zmuszę go do gadania, a jeżeli będzie potrzeba, zmuszę i do milczenia także.
Przybył do wynajmującej czółna. Przed domem, oparty o drzwi, stał Klaudjusz Marteau i palił krótką fajeczkę.
Na pierwsze zaraz spojrzenie poznał nowoprzybyłego, wyjął z ust fajkę i skłonił się swoją czapką marynarską.
— A to pan — odezwał się. — Cóż za dobry wiatr: sprowadza pana do nas? Nie przypuszczam, aby pan przybył tutaj dla zobaczenia, jak spada odcięta głowa. Nie codzień takie święto.
— Nie — odrzekł Fabrycjusz — przybyłem do Melun: umyślnie dla zobaczenia się z tobą.
— Ze mną? — powtórzył zdziwiony marynarz.
— Tak jest.
— Pan żartuje chyba.
— Przekonasz się, że nie. Ale wybierz najprzód czółno szerokie i mocne. Zawieziesz mnie do panny Baltus.
— Do panny Baltus! — wykrzyknął Klaudjusz coraz bardziej zdziwiony.
— Cóż w tem widzisz tak dziwnego?
— Naturalnie, że nic. Jeżeli kochanej panience się podoba, to może przecie przyjmować takiego jak pan pięknego kawalera, ale...
— Ale co?
— Ale wiem, że od śmierci brata, nie przyjmowała dotąd ani jednej żywej duszy; a myślę, że się jeszcze nie skończyła żałoba. Co mi tam jednak do tego. Czy weźmiemy „Piękną Elizę”, proszę pana? Pan już ją zna, statek to szeroki, dobrze zbudowany.
— Dobrze, niech będzie „Piękna Eliza“.
Klaudjusz otworzył kłódkę, na jaką łańcuch zamknięty był do kołka w przystani.
Fabrycjusz wskoczył do czółna i powiedział:
— Puść czółno z wodą. Potrzebujemy czasu do rozmowy.
Klaudjusz potarł zapałkę o spodnie, zapalił krótką fajeczkę i odpowiedział:
— No to rozmawiajmy, słucham pana...
— Powiedz mi najprzód, czy ci się podoba Melun? — rozpoczął Fabrycjusz.
— Rozmaicie, proszę pana, i podoba mi się i nie podoba. Miasto nigdy nie dorówna masztowcowi na pełnem morzu. O! że nie, to nie, chociaż za to coprawda na pełnem morzu niema znowu wcale szynków... W Melun brak świeżego powietrza, ulice djabelnie wąskie.
— Krótko mówiąc — ciągnął Fabrycjusz — nie przyrosłeś tak do tego miejsca, żeby cię nie można z niego wyrwać?
— Wyrwać mnie stąd? — powtórzył marynarz — ale dlaczego, proszę pana.
— Zaraz ci to opowiem. Mam wuja, który przybył z Nowego Jorku i jest niezmiernie bogaty. Kupił on właśnie majątek nad brzegiem Sekwany, a ja zajmuję się urządzeniem jego domu. Ponieważ lubię bardzo wioślarstwo, chciałbym mieć kilka statków, a szczególniej mały jachcik jaki. Dlatego też potrzebuję mieć człowieka, któryby się znał na tym fachu doskonale i umiał dobrze wiosłować... A więc Klaudjuszu, czy nie chciałbyś przyjąć u mnie obowiązków marynarza?...
— Ja, proszę pana, ja?
— No tak, ty! Dostaniesz sto dwadzieścia pięć franków miesięcznie, stół i mieszkanie, a będziesz nadto robił zakupy wszystkiego, co tylko potrzebnem będzie... Namyśl się więc i daj odpowiedź.
— Do pioruna! — wykrzyknął przewoźnik — Wcale ponętna obietnica!
— Przyjmujesz? zapytał Fabrycjusz.
— Czy przyjmuję? — powtórzył Klaudjusz, drapiąc się w ucho. Czy na cały rok miałby pan zamiar mnie przyjąć, czy też na sezon tylko?
Na cały rok — odrzekł Fabrycjusz a muszę ci powiedzieć i to jeszcze, że będziesz miał czółenko do swojego własnego użytku, że będziesz mógł w wolnych chwilach łowić ryby, jeżeli cię to zajmuje i jeżeli będziesz chciał mieć jakąś z tego niewielką choćby korzyść.
— Znam się wybornie na rybołówstwie i mam nawet wielkie szczęście... Doprawdy, zachęca mnie to bardziej jeszcze.
— Wyekwipujesz się na mój koszt naturalnie... jeżeli zaś będziesz się dobrze sprawował, zależeć będzie od ciebie tylko, ażebyś choćby nawet do śmierci pozostawał w domu wuja.
— Zgadzam się zatem, proszę pana, ale muszę wiedzieć, do której miejscowości pan mnie zabrać zamierza?
— Do Neuilly... w departamencie Sekwany.
Twarz marynarza przedłużyła się gwałtownie.
— W takim razie, to nie, proszę pana.. Niepodobna... Nie mówmy o tem więcej...
— Nie chcesz pójść do Neuilly?
— Nie, proszę pana.
— Ależ dlaczego?
— To mój przesąd, proszę pana, a mnie, jak co w łeb raz wlezie, to już stamtąd niby nie wyleci.
— Utrzymujesz, że nie chcesz iść do Neuilly... to nie jest powiedziane dokładnie... domyślam się, że tam iść nie możesz.
Klaudjusz spojrzał zdziwiony na swojego interlokutora.
— Ja domyślam się nawet, co stoi temu na przeszkodzie — odezwał się Leclére. — Pobyt w departamencie Sekwany jest ci wzbronionym, bo jesteś pod dozorem policji.
— Ah panie, błagam cię, nie powtarzaj tego! — wykrzyknął marynarz, blednąc i czerwieniąc się na przemiany. — Na miłość boską, nie wspominaj pan nikomu o tem.
— Uspokój się, tu nikt nas nie może usłyszeć, a ja cię nie wydam z sekretu.
— Kto panu jednak powiedział o tem?
— Żeś był skazany na pięć lat więzienia za kradzież? Co cię to obchodzi. Jestem zdania, że każda wina odkupuje się dobrem prowadzeniem i że obowiązkiem jest każdego uczciwego człowieka podawać rękę pokutującemu grzesznikowi. Przeszkody, z powodu których dawałeś mi odmowną odpowiedź, potrafię usunąć. Za czterdzieści ośm godzin potrafię uzyskać ci pozwolenie przebywania w departamencie Sekwany, wziąwszy całą odpowiedzialność na siebie.
— Więc pan — mruczał Klaudjusz z oczami pełnemi łez — więc pan wiedział o mojem skazaniu, przypuszczał pan, że jestem podłym człowiekiem, a jednakże przyszedł pan do mnie.
— Przyszedłem w przekonaniu, że zaszła w tobie zmiana zupełna.
— Panie drogi, nie jestem wcale łajdakiem. Gdybyś pan wiedział, co to była za kradzież, za którą mnie skazano? Wolałbym umrzeć raczej, aniżeli dotknąć się cudzych pieniędzy. Wziąłem bułkę chleba, proszę pana, jedną tylko bułkę chleba, przysięgam panu. Zresztą są w sądzie papiery mojej sprawy, przeczytaj je pan, a przekonasz się pan, że nie skłamałem.
— Kodeks wojskowy jest bardzo surowy, znam go dobrze i pochwalam. Wina została popełnioną, potrzeba ją było ukarać. Pomimo to nie pogardzam tobą bynajmniej, czego dowodzi fakt, że przyszedłem do ciebie.
— Prawda, ponieważ pan przytem obowiązuje się wyjednać mi pozwolenie potrzebne, przyjmuję z wdzięcznością służbę u pana i dziękuję z głębi serca. O, jesteś pan, widzę, prawdziwie zacnym człowiekiem.
Wzruszenie marynarza było prawdziwie szczere, nie było ani cienia podejrzenia w jego głębokiej wierze. Fabrycjusz wyjął pugilares i napisał kilka słów na bilecie wizytowym.
— Weź ten bilet i skoro otrzymasz pozwolenie, przyjdziesz pod adres, który ci napisałem. Zaraz cię zainstaluję...
— Dobrze, proszę pana.
— Po przybyciu do Neuilly dam ci pieniądze na zakupienie statków, Spuszczam się zupełnie na twoją w tym względzie fachowość... Tylko chodzi mi koniecznie o to, aby znajdował się jacht maleńki.
Oczy marynarza błyszczały radością.
— Znam ja się na tem, proszę pana! Niech pan będzie spokojny, będzie pan zupełnie zadowolony...
— Liczę na ciebie... Tylko jedno jeszcze zlecenie. Nie mów nikomu, że ja się tobą zajmuję, że ja cię przywiozłem do Paryża. Najmniejsza niedyskrecja mogłaby mi przeszkodzić w wyjednaniu pozwolenia pobytu... Zalecam ci to w twoim własnym interesie...
— Będę milczał jak ryba, proszę pana...
— Dobrze... Ale jesteśmy oto prawie na wprost willi... Popłyń prędzej, bo panie muszą się już bardzo niecierpliwić.
Marynarz rozpromieniony, po kilku silniejszych poruszeniach wiosłami, dobił do brzegu w chwili właśnie, gdy całe towarzystwo zbliżało się do przystani.
Panie zaopatrzyły się w parasolki, a panowie w duże kapelusze słomiane. Paula wzięła taki sam wielki kapelusz dla Fabrycjusza, dla którego ta delikatna pamięć była wróżbą najlepszą. Wsiedli wszyscy do czółna.
Klaudjusz Marteau wypłynął zwolna na środek.
Czółno sunęło pomiędzy dwoma zielonemi kwiecistemi brzegami, ponad któremi widać było wschodzące zboża, usiane bławatkami, stokrotkami i czerwonemi makówkami. Gaje, łąki, drzewa, wszystko kwitło prześlicznie.
Edma zapragnęła zebrać sobie bukiet,
Czółno przybiło do brzegu i wszyscy wyszli.
Fabrycjusz podał ramię pannie Baltus i szli oboje w milczeniu, trochę opodal, zachwycając się pięknością natury. Fox szedł trop w trop za nimi ze łbem spuszczonym. Fabrycjusz pierwszy przerwał panującą ciszę.
— Ah! — odezwał się nagle głosem, który usiłował nagle drżącym uczynić — jakże wieś jest piękną!.. Jakże szczęśliwie żyć można tutaj, w pośród tych łąk kwitnących i wód przezroczystych, nie słysząc nic, jak tylko bicie dwóch serc, żyjących jedno dla drugiego.
— Czy naprawdę lubiłby pan egzystencją podobną? — zapytała panna Baltus.
— Z całej duszy, proszę pani.
— Tak przez kilka dni może, dla każdego bowiem, kto przyzwyczajony jest do życia wesołego, wiejska samotność staje się rzeczą nieznośną.
— Mówiłem o samotności we dwoje...
— I to się także naprzykrzy.. gdy zapomniany świat upomni się o swoje prawa...
— Nie! — odrzekł z ogniem Fabrycjusz.
Panna Baltus potrząsnęła główką.
— Czy pani wątpi o tem? — zapytał Fabrycjusz.
— Nie wątpię o pańskiej dobrej wierze — odrzekła — ale nie dowierzam wytrwałości pięknych zamiarów pana, o jakich mówisz z takim zapałem... Rozkoszny widok, jaki nas otacza, zapala pana dzisiaj... jutro bodaj wesoły, hałaśliwy Paryż, odzyska pana zupełnie.
— A! — szepnął Fabrycjusz — jakże pani źle o mnie sądzi!|...
— Czy pewnym pan tego jesteś? — zapytała młoda dziewczyna.
— Czy pani nie wierzysz w to, że jedna godzina zdolną jest przerobić zupełnie człowieka? — Myślę, że to możebne, ale że do takiej przemiany potrzeba poważniejszych, niż piękny krajobraz powodów.
— A gdybym miał taki powód, cóżby mi pani odpowiedziała?... O! — zaczął zaraz znowu z zapałem — o, gdybym pani powiedział otwarcie, że tę metamorfozę w mojej duszy pani jedynie zawdzięczam... Gdybym dodał, że zobaczywszy panią, zrozumiałem poraz pierwszy próżnią mojego serca i nicość rozkoszy światowych, wśród których marnuje się najpiękniejsze lata naszej młodości... Gdybym nakoniec wyszeptał u nóg twoich, pani!.. „Paulo, ja cię kocham, uwielbiam, ja pokładam w tobie całą moją nadzieję, całe szczęście moje, przyszłość całą moją...“ Czy odepchnęłabyś mnie pani?...
Drżąca ze zdziwienia i radości Paula, spuściła oczy i zapłoniona cała słuchała słów Fabrycjusza z rozkosznem pomieszaniem.
Milczała.
— Czy odepchnęłabyś mnie pani? — powtórzył Fabrycjusz. — Na kolanach błagam panią o odpowiedź.
— Więc — szepnęła cichutko Paula — więc pan mnie kocha?
— Nad życie, bo bez pani żyć bym nie potrafił.
— Ależ pan poznał mnie zaledwie...
— Znam panią aż nadto dobrze, skoro pragnę, abyś do mnie należała na zawsze. Często dość jednego spojrzenia, dla rozpalenia w sercu płomieni, tak jak często dostateczną jest jedna zapałka do wzniecenia pożaru.
— Wiem, że tak utrzymują.
— Ale nie chce pani uwierzyć temu?
Paula skinęła główką.
— Nie wątpi więc pani o mojej miłości? — podchwycił żywo Fabrycjusz.
— Czyż mogłabym posądzać pana o kłamstwo? Nie mam do tego prawa.
— I pani kochać mnie będzie? — ciągnął Leclére tonem błagalnym. — Czy będzie mnie pani tak kochała, jak ja ją kocham.
Panna Baltus chciała coś powiedzieć, ale głębokie wzruszenie i przyspieszone bicie serca, nie pozwoliły jej przez kilka sekund słowa jednego wymówić
. Odpowiedziała nakoniec, ale tak cichutko, że Fabrycjusz raczej odgadł jej słowa, niżeli usłyszał:
— Odpowiem panu wieczorem.
— Dlaczego nie w tej chwili? — zawołał Fabrycjusz.
— Przed wieczorem — powtórzyła Paula, podając rękę młodemu człowiekowi, który ją przycisnął do ust z taką gwałtownością, że Paula to bladła, to czerwieniła się kolejno.
W tej chwili Edma, dźwigając w obu rękach olbrzymi bukiet kwiatów polnych, połączyła się z panną Baltus i ze swoim kuzynkiem, i tym sposobem przerwała dalszą rozmowę. Wszyscy troje zatrzymali się, ażeby zaczekać na Maurycego Delariviére i państwo Lefébre. Klaudjusz Marteau zaś płynął wolno, rzucając od czasu do czasu wiosłem w stronę przeciwną, ażeby czółno nie oddaliło się zbytecznie. Fabrycjusz dał mu znak, a tenże przypłynął do brzegu.
Towarzystwo wsiadło spowrotem do czółna.
— Czy płyniemy dalej, za pozwoleniem państwa? — zapytał przewoźnik.
— Nie — odrzekła Paula — czas już powracać do domu.
„Piękna Eliza“ zawróciła i popłynęła w kierunku willi.
— Bodaj, że mi się zupełnie udało — myślał Fabrycjusz — odpowiedź, jaką mam dostać wieczorem, będzie z pewnością pomyślna. Przybyłem! zobaczyłem! zwyciężyłem!
Paula milczała zamyślona. Pani Lefébre, przypuszczając, że jest cierpiącą, zaczęła ją wypytywać.
— Mam się jak najlepiej — odrzekła młoda dziewczyna z uśmiechem. — Jeżeli się pani wydaję zamyśloną, to dlatego, że kombinuję jeden planik przepyszny... a zwracając się do Klaudjusza, zawołała:
— Przewoźniku!...
— Co pani rozkaże? — zapytał Klaudjusz, zdejmując kapelusz.
— Wiele potrzeba czasu do przebycia czółnem przestrzeni z Melun do Saineport.
— Godzinę najwyżej, proszę pani.
— A z Seineport do Cesseu powozem?
— Około dwudziestu pięciu minut.
— No to wszystko składa się, jak sobie życzę... Odwiozę państwo do Saineport czółnem, a stamtąd powozem do Cesseu, gdzie wsiądziecie do pociągu. W ten sposób będę miała przyjemność przebyć z wami półtorej godziny dłużej... Zdaje się, że przyjmujecie państwo ten warunek?
— Naturalnie!... — odpowiedzieli wszyscy razem. — To będzie prześlicznie!...
Wszyscy klasnęli w dłonie.
— Przewoźniku, stawicie się u mnie o ósmej.
— Stawię się punktualnie, proszę panienki. Sekwana w okolicach Melun nie płynie zbyt szybko.
Po przybyciu o oznaczonej godzinie Klaudjusza Marteau z „Piękną Elizą“ usadowiono się w czółnie.
Wieczór był prześliczny. Na lazurowy horyzont nieba wystąpił księżyc wspaniały. Przejażdżka po Sekwanie była w tych warunkach urocza, co się nazywa. Przebyli śluzy, przemknęli obok cudnego ogrodu, należącego do jednego z najwybitniejszych przemysłowców, pana Marinoni.
Przybili nareszcie do brzegu. Powóz przysłany przez pannę Baltus oddawna już oczekiwał w miejscu wskazanem. W pół godziny później towarzystwo przybyło do stacji Cesseu, na parę minut przed odejściem pociągu.
Nadeszła chwila rozstania. Panna Baltus ucałowała Edmę i panią Lefébre, a ściskając ręce panów Jakóba Lefébre i Delariviére, dodała:
— Byłoby mi bardzo przykro, gdybym nie miała nadziei, że się wkrótce znowu zobaczymy!
— O, bądź o to spokojną, kochane dziecię — odrzekł Jakób Lefébre. — To i nasze najszczersze życzenie.
— Dowidzenia zatem, niezadługo... dowidzenia...
Pociąg przybył na stację.
Goście Pauli pomieścili się w jednym z przedziałów, a panna Baltus wsiadła do powozu ze swoim Foxem.
Nazajutrz, po śniadaniu, Fabrycjusz kazał zaprządz do kabrjoletu i w towarzystwie grooma pojechał na wybrzeże Orfévres, do prefektury policji.
Udał się wprost do biura naczelnika, prosząc go o pozwolenie dla Klaudjusza przebywania w Paryżu.
Otrzymał żądane zezwolenie, ale pod dwoma warunkami: musiał przyrzec, że da Klaudjuszowi zajęcie conajmniej przez dwa lata i zaręczyć za jego prowadzenie się w imieniu swojem i wuja.
Podziękowawszy potem naczelnikowi uściśnięciem ręki i pewny, że wszystko składa się podług jego życzenia, wyszedł z prefektury, wsiadł do czekającego nań kabrjoletu i pojechał do Auteuil.
Po przybyciu na miejsce, udał się zaraz do mieszkania Frantza Rittnera.
— No cóż? — zapytał doktor — wszystko dobrze poszło wczoraj w Melun?
Lepiej nawet, aniżeli się spodziewałem. Panna Baltus okazała się nadspodziewanie łaskawą. Przepada za mną i jestem już urzędownie jej narzeczonym.
— Już?
— Tak, mój kochany. Zdarzył się tylko wypadek dramatyczny. Paula oto wobec swych gości przed portretem Fryderyka wykonała przysięgę, że nie zostanie żoną moją, dopóki nie odda mordercy brata w ręce kata.
— Jeżeliby Paula dotrzymała obietnicy, toby ci naprawdę przeszkodziło stanąć u ołtarza! Musiałbyś przyjść do ślubu z głową w ręku, jak ów ścięty oblubieniec, nie pamiętam już z której ballady niemieckiej.
— Brrr! — roześmiał się z widocznym przymusem Fabrycjusz — nie żartuj, bo mi się zimno robi.
— Na szczęście — odrzekł Frantz — od ciebie zależy uwikłać w swoją miłość tę młodą osóbkę tak, żeby zapomniała o reszcie świata, żeby nie myślała o niczem, tylko o tobie. Uczynisz to, jak mi się zdaje, uczynisz niezawodnie.
— Przynajmniej starać się będę! A teraz, kochany doktorze, jakże się miewa nasza chora?
— Polepszenie powolne, ale widoczne. Spokojna zupełnie. Gdybyśmy nie mieli tak ważnych przyczyn do przeszkadzania twej ciotce w odzyskaniu zmysłów, przeprowadziłbym świetną kurację! Na nieszczęście nie można o tem myśleć nawet.
W tej chwili oznajmiono Frantzowi, że jacyś goście czekają nań w salonie. Fabrycjusz pożegnał go zatem i przez lasek buloński skierował się do Neuilly. W dwie minuty później kabrjolet zatrzymał się przed peronem. Fabrycjusz zeskoczył zeń, rzucił lejce groomowi i udał się do apartamentu pana Delariviére.
Bankier przechadzał się po pokoju sypialnym i był widocznie bardzo wzruszonym.
— Przybywam z Auteuil — wchodząc odezwał się Fabrycjusz — przywożę względnie bardzo dobre wiadomości... Uzdrowienie ciotki staje się pewnością. Pozostaje tylko kwestja czasu.
— Chwała Bogu! — wykrzyknął bankier, a po chwili dodał — pilno mi było zobaczyć się dziś z tobą; odebrałem list od mojego zastępcy w Nowym Jorku, powiadamia mnie o propozycji, którą mu zrobiono, o propozycji niespodzianej a niezmiernej doniosłości... Sam zaraz osądzisz.
— Słucham.
— Naczelnik jednego z najpoważniejszych domów bankierskich w Filadelfji, Williams Cooper and Co. — zaczął pan Delariviére po chwili — obowiązuje się dać mi dwa miljony dolarów gotówką za interes mój bankierski w New Yorku, a jeżeli zgodzę się pozostać jeszcze wspólnikiem, zapewnia mi udział w korzyściach, oznaczając minimum tego udziału na pięćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie.
— Ależ to wspaniale, mój wuju! — wykrzyknął Fabrycjusz.
— Tak to prawda, jest jednakże i odwrotna strona medalu.
— Jaka?
— Interes jest zanadto skomplikowany, ażeby go można piśmiennie załatwić, albo przez pełnomocnictwo... Obecność moja byłaby konieczną na miejscu... A tu niema czasu... Żądają natychmiastowej odpowiedzi. Jeżeli zdecyduję się pojechać, muszę dziś zaraz dać odpowiedź telegraficzną.
— A wuj się waha?
— Sama myśl tak wielkiego oddalenia pomiędzy mną a kochaną moją Joanną, będącą w takim smutnym stanie, musi mnie przestraszać koniecznie...
— Ciotce nie zagraża żadne niebezpieczeństwo, ale doktor oświadczył mi dzisiaj znowu, że nie pozwoli nikomu się z nią widzieć wcześniej, jak po miesiącu. Wobec takiego zastrzeżenia, może wuj jechać spokojnie. Podróż cała i pobyt w Nowym Jorku trwać dłużej nie będą, jak miesiąc cały, za powrotem więc zastanie wuj wujenkę, jeżeli nie zupełnie zdrową, to przynajmniej mającą się znacznie lepiej — i wtedy doktor pozwoli ci się z nią widywać.
Pan Delariviére zastanowił się chwilę.
— Jeżelibym pojechał, zabrałbym ciebie ze sobą.
— Mnie! wykrzyknął zdziwiony Leclére.
— Tak jest, kochany chłopcze. Ostatnie wypadki bardzo mnie osłabiły. Nie miałbym odwagi puścić się sam w tak odległą podróż i musiałbym wziąć cię za towarzysza.
Oddalenie się z Paryża w obecnej chwili, psuło wszelkie jego projekty. Ale jakże tu odpowiedzieć wujowi odmownie? Było już zapóźno zmieniać zdanie, tak jasno wypowiedziane. Nie tracił dobrej miny.
— Licz na mnie, kochany wuju, wszędzie pojadę z tobą.
— Nie wątpiłem ani na chwilę. Ale chodzi mi także o Edmę
— Kuzynka mogłaby przez ten czas zamieszkać w Auteuil u doktora Rittnera.
— Wolno mu przyjąć i inne pensjonarki oprócz chorych?
— Nie wiem, ale mogę go zapytać. Zdaje mi się, że Edma mogłaby zamieszkać w domu zdrowia i w pewnych godzinach, gdy chora będzie zupełnie spokojną, odwiedzać ją i porozmawiać nawet trochę z ciotką czasem.
— Kiedy pojedziesz do Auteuil?
— Choćby zaraz.
— Dobrze, czem prędzej, tem lepiej; jestem przekonany, że i Edma będzie zupełnie zadowoloną z tego.
— Jadę więc w tej chwili...
I Leclére wydał rozkaz, aby zaprzężono do kabrjoletu.
— A zatem, kochany wuju.. podróż nasza już zdecydowana?...
— Jeżeli doktor zgodzi się na przyjęcie Edmy — odpowiedział bankier.
— Kiedybyśmy wyjechali w takim razie?...
— Jutro.
Służący przyszedł oznajmić, że kabrjolet zajechał.
W pół godziny Fabrycjusz stanął przed bramą domu zdrowia i zaraz wszedł do gabinetu Rittnera.
Doktor, zobaczywszy go, zdziwił się niepomału.
— Jeszcze ty!... — wykrzyknął.
— Jeszcze ja!... — odrzekł młody człowiek ze śmiechem.
— Wizyta ta ma ważny jakiś powód zapewne?
— Naturalnie !...
— O cóż idzie?...
— Czy możesz przyjąć pensjonarkę?
— Warjatkę?
— Nie... Wuj mój wyjeżdża jutro do Nowego Jorku na miesiąc i zabiera mnie ze sobą, a Edmę życzyłby sobie zostawić na ten czas w twoim domu, w pobliżu matki... Czy to możebne?...
— I jak jeszcze... To twoja myśl naturalnie, mój drogi, a przyznaję, że bardzo sprytna!... Powiedziałeś sobie: „Gdy mama i córeczka znajdą się w ręku Rittnera, który mi jest całkiem oddany, wszystko mi pójdzie jak z płatka... Czy tak?
— Nie rozumiem dobrze twojej myśli.
— Cóż znowu?... Rozumiesz mnie wybornie... Pamiętaj, że znam się doskonale na wszelkich grymasach.. Czytam w twojej duszy, jak w otwartej księdze... Możesz na mnie zupełnie liczyć. Dostatecznem będzie w danym razie przesłanie mi telegramu w tych oto mniejwięcej słowach: „Zajmij się pomieszczeniem sum, o jakich ci mówiłem”, a po przybyciu do Paryża nie będziesz już potrzebował dzielić się sukcesją kochanego wujaszka.. Co do mojej części w tym spadku, o tem w tej chwili nie mówię. Ułożymy się ze sobą jak dwaj bracia.
Fabrycjusz hipokryta, miałby był ochotę zaprotestować, ale spojrzenie wspólnika zatrzymało mu słowa na ustach.
— No, więc ułożone — rzekł ze zwykłym swoim uśmiechem doktor — przyjmuję nową pensjonarkę, żeby ci zrobić przysługę. Każę przygotować dwa wygodne pokoje: mały salonik i pokój sypialny, zupełnie oddzielony od pomieszczenia warjatek... Kiedy mi przywieziesz panienkę?
— Jutro rano.
— Jakież zlecenia szczegółowe?
— Nikt na świecie nie powinien wiedzieć, że Joanna i jej córka tutaj się znajdują...
— Śpij o to spokojny... Tajemnice mego domu dobrze są strzeżone.
— Co do wynagrodzenia pieniężnego?
— Zapłacisz mi tysiąc franków miesięcznie...
— Proszę za pierwszy miesiąc.
— Doskonale...
Fabrycjusz pożegnał się z doktorem i powrócił do Neuilly.
Nieobecność jego nie trwała dłużej nad półtorej godziny.
W chwili, kiedy wszedł do pokoju bankiera, zastał tam już Edmę, która zaraz po jego wyjeździe weszła do pokoju ojca. W kilku słowach pan Delariviére przedstawił córce rzecz całą.
Edma ucieszyła się, że będzie matkę często odwiedzała.
— A cóż — zapytała żywo, witając Fabrycjusza.
— Wszystko jak najlepiej. Rittner zgadza się na przyjęcie kuzynki.
— O! mój kuzynie, jakże ci jestem wdzięczną za tę dobrą nowinę! — zawołała Edma. Jestem pewna, że moja obecność będzie dla mamy najskuteczniejszem lekarstwem, jestem pewną, że po przybyciu zastaniecie ją zupełnie zdrową.
— Oby Bóg cię wysłuchał, drogie dziecię — szepnął pan Delariviére, który usiadł przy biurku i napisał depeszę, zawiadamiającą swego pełnomocnika w Nowym Jorku, że przyjedzie niebawem.
Podał papier siostrzeńcowi i powiedział:
— Kości rzucone! Każ zaraz zanieść ten telegram.
Nazajutrz ze świtem młody człowiek był już na nogach. Kazał Laurentemu zapakować bieliznę i ubranie.
— Pan wyjeżdża? — zapytał Laurent.
— Dzisiaj nawet, z moim wujem.
— Czy pan mnie ze sobą zabierze?
Nie... Twoja obecność jest tutaj potrzebna... Musisz doglądać służby i utrzymywać wszystko w porządku. Za dwa lub trzy dni przyjdzie tu z Melun poczciwy bardzo człowiek, były majtek okrętowy, niejaki Klaudjusz Marteau. Pomieścisz go w Pawilonie, wychodzącym na bulwar w głębi ogrodu. Przyjąłem go do służby. Zorganizuje on mi małą flotyllę do wycieczek po Sekwanie.
— Bardzo dobrze, proszę pana.
Fabrycjusz otworzył szufladkę od biurka i wyjął pakę biletów bankowych.
— Zostawiam ci dwadzieścia pięć tysięcy franków.
— Aż tyle, proszę pana?
— Tak, daje ci je do obrachunku, przy końcu miesiąca wypłacisz wszystkim zasługi i rachunki dostawców. Klaudjusz pobierać będzie po sto dwadzieścia pięć franków miesięcznie. Dasz mu także pieniądze, jakich będzie potrzebował na zakupy.
— Wiele zażąda?
— Tak jest... Ufam mu w zupełności.
Fabrycjusz schował pieniądze spowrotem do biurka, zamknął je, a klucz oddał Laurentowi, dumnemu, że dostała mu się trzecia funkcja, niemniej honorowa jak dwie pierwsze, funkcja kasjera.
— Czy pan ma jeszcze co do rozkazania? — zapytał.
— Poślesz na stację Maillot po powóz na cztery osoby; niech zajedzie około jedenastej.
— Dobrze, proszę pana — poślę chłopaka stajennego, a sam zajmę się pakowaniem walizy.
Fabrycjusz udał się do pana Delariviére.
Wybiła właśnie dziesiąta i jednocześnie rozległ się dzwonek, oznajmiający śniadanie.
Edma, pan Delariviére i Fabrycjusz znaleźli się w sali jadalnej. Pobladła twarzyczka i zaczerwienione oczki dziewczyny świadczyły, że noc spędziła bezsennie.
— Co tobie, drogię dziecię? — zapytał ojciec — wyglądasz, jakbyś płakała.,
— Bo naprawdę trochę płakałam i smutno mi bardzo...
— Dlaczego?
— Że mnie opuszczasz, kochany ojcze...
— Wiedziałaś przecie o tym odjeździe wczoraj jeszcze.
— Wczoraj myślałam tylko o szczęściu zbliżenia się do mamy. Dzisiaj myślę tylko o tem, że się mam rozłączyć z tobą, ojczulku... Trzydzieści dni samotnych!... to prawie wieczność cała! Jak długo będziecie na morzu?
— Dziewięć dni.
— Dziewięć dni pomiędzy niebem a wodą, to straszne!...
— Dawniej, kochane dziecię, na odbycie podobnej podróży potrzeba było kilku miesięcy.
— Napiszesz do mnie tatusiu?
— Jak tylko stanę w Nowym Jorku; gdyby zaś statek powrotny nie zaraz odchodził, to przyślę ci depeszę.
— Polecam was opiece Pana Boga, niech was wszystkich potężnem ramieniem swojem otoczy...
Śniadanie skończyło się prawie w milczeniu.
Fabrycjusz powrócił do swojego pokoju i napisał długi, a niezmiernie czuły list do Pauli. Objaśnił jej okoliczności, jakie go zmuszały do oddalenia się od niej, bez pożegnania jej nawet i dodał naturalnie, że kiedy osoba jego przebywać będzie lądy i morza, serce i dusza w willi Melun pozostaną.
Skończywszy, przeczytał raz jeszcze to co napisał, i był zupełnie zadowolony.
Powrócił do pokoju pana Delariviére. Laurent przyszedł oznajmić, że powóz już czeka, Edma zabrała bardzo mało
i to najskromniejsze rzeczy. Mała jej walizka nie zajmowała wiele miejsca.
— Do Auteuil! — rzucił Fabrycjusz stangretowi, szczegółowy adres zachowując na później.
Powóz zatrzymał się przy ulicy Raffet o trzy kwadranse na dwunastą. Frantz Rittner oczekiwał przybyłych i przyjął ich ze zwykłą sobie uprzejmością trochę sztywną. Poprowadził gości do apartamentu Edmy, który składał się z dwóch pokoi w pawilonie na lewo, nad salonem poczekalnym. Oba te pokoje umeblowane były ze skromną elegancją, miały szerokie okna, wychodzące na ogród, pełen zieleni i kwiatów. Były jasne, wesołe.
— Prześlicznie! — odezwała się Edma — będzie mi tu zupełnie dobrze.
Słowa wiernie malowały myśli dziewczęcia, a jednakże obawa jakaś, jakieś ponure przeczucia ściskały jej serce. — Zeszli do salonu. Pan Delariviére nie chciał usiąść.
— Czy pan nas już opuszcza? — zapytał Rittner.
— Czy nie wiesz, doktorze, że wyjeżdżam w daleką podróż? — odezwał się starzec po pewnem wahaniu.
— Wiem o tem, bo gdyby nie ta podróż, córka pańska nie znajdowałaby się tutaj.
— Doktorze, mam prośbę do ciebie. Pragnąłbym przed opuszczeniem Paryża i Francji zobaczyć choć na chwilę ukochaną moją żonę... czy nie odmówisz mi tej łaski?
— Nie, proszę pana — odrzekł Rittner — nie odmówię jej panu, bo pewny prawie jestem, że dzisiejsze zobaczenie się nie będzie niebezpiecznem...
Bankier zadrżał z radości.
— Dziękuję! — wykrzyknął — dziękuję z całej duszy!
— Jeżeli pan łaskaw — odezwał się Frantz Rittner — to służę panu.
Pan Delariviére dodał żywo:
— Proszę, uczyń mi pan jeszcze jedną łaskę...
— Jaką?
— Przeraża mnie ten pokój, w którym widzieliśmy chorą zeszłym razem. Czy nie podobna sprowadzić tutaj Joanny, albo do ogrodu?...
Doktor namyślił się chwilę.
— Dobrze — rzekł nakoniec — wydam zaraz rozkaz stosowny...
Nacisnął guzik dzwonka elektrycznego i weszła infirmerka.
— Proszę sprowadzić do ogrodu pensjonarkę spod numeru piątego. Czekać będziemy na nią pod wielkiem drzewem cedrowem.
A zwracając się do swoich gości, dodał:
— Chodźmy...
Drzewo wskazane przez Frantza stało pośrodku wielkiego trawnika, pod niem umieszczona była ławka z darniny... Upłynęło kilka sekund w zupełnem milczeniu i nareszcie otworzyły się drzwi zabudowania głównego. Ukazała się Joanna. Szła wolno, wsparta na ramieniu infimerki. — Obojętne jej spojrzenie błądziło do okoła, zdawało się, że nic nie widziała.
Prześliczna twarz, strasznie zmieniona, wydawała się zupełnie spokojną. Edma poruszyła się, aby pobiedz na spotkanie matki, ale doktor ją powstrzymał. Pan Delariviére drżał cały. Obłąkana zbliżała się zwolna, jakby we śnie magnetycznym pogrążona. Na dwa kroki przed gromadką zatrzymała się nagle.
— Matko! — szepnęła Edma — moja mamo...
Joanna zwróciła oczy na córkę. Wyciągnęła rękę, pogłaskała po jedwabistych jej włosach, spadających w złocistej frendzli nad czołem i głosem łagodnym, przyciszonym powiedziała:
— Kłosy dojrzałe... złociste, jak promienie słońca... Oh! co za prześliczne będzie żniwo!...
Osunęła się na ławkę darniową, opuściła oczy i poruszyła ustami, ale nie wymawiała ani słowa.
Edma usiadła obok, ujęła rękę matki i okryła pocałunkami. Joanna zdawała się nie czuć tego wcale. Pan Delariviére przysiadł się również.
— Joanno... droga Joanno — rzekł z bolesnem wzruszeniem. — Spojrzyj na mnie... czy mnie poznajesz?
Twarz obłąkanej ani się poruszyła. Jakby nic nie słyszała, ani nie rozumiała. Starzec pochylił się i przycisnął usta do pochylonego jej czoła. Ani drgnęła.
— Pan Delariviére wybuchnął płaczem i zakrył twarz rękami. Doktor dał znak infirmerce, a ta wzięła chorą pod rękę. Podniosła się posłuszna, poszła za swoją przewodniczką, nie obróciwszy głowy ani raz jeden.
— O! lepiej się oddalić! — wykrzyknął starzec — lepiej jej nie widzieć wcale, aniżeli patrzeć na to.
— Postęp od trzech dni jest jednakże bardzo znaczny — odezwał się Rittner. — Po powrocie pańskim z Ameryki, jeżeli nie nastąpią jakie nieprzewidziane komplikacje, będzie jeszcze lepiej.
— Oby Pan Bóg cię wysłuchał, doktorze, ja nie śmiem się jednakże spodziewać.
Nadeszła chwila rozstania. Edma z sercem wezbranem, z oczami łez pełnemi, czuła wzrastające czarne przeczucia. Ojciec i córka rzewnie płakali, jedno w objęciu drugiego. Zamienili ostatnie smutne słowa pożegnania i bankier, pociągnięty przez Fabrycjusza, opuścił ten dom, w którym pozostawiał wszystko, co miał najdroższego na ziemi.
O szóstej minut pięć wuj i siostrzeniec wsiadali do wagonu, o północy byli w Hawrze, gdzie pan Delariviére podniósł nazajutrz miljon dwakroć sto tysięcy franków w przekazach na dom Rothschilda, a następnego dnia wsiedli na parowiec Albatros, który miał ich zawieść do Nowego Jorku.