[13]WIKTOR HUGO.
Z legendy wieków.
Pieśń awanturników morskich z XVI wieku.
Gdyśmy Otranto opuszczali —
Trzydziestu nas wyjeżdżało —
Gdyśmy na Kadysk powracali
Dziesięciu pozostało.
Tom z Duwru pierwszy z drogi zawrócił,
Chcąc w głębi Etny siarczystej
Ujrzeć szatana, dokąd go zrzucił
Archanioł Michał przeczysty.
Widzieć go można, gdy głąb’ jej skłócił —
Piekielny wybuch ognisty.
Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.
Potem w Gaëcie biednego Grassi
Ella z rozumu obdarła;
Gemma w Kalabryi, gdzie gęste lasy,
Na łonie Jana się wsparła.
[14]
Święty Sakrament zamknął nawiasy,
Które im miłość otwarła.
Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.
A w Neapolu Ebda przecherę
Nam powieszono — Greczyna.
W Capri los Alfa pchnął na galerę,
Że skradł jednego cekina.
Na Malcie Ofan wszedł w mnichów sferę,
Bep poszedł na arlekina.
Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.
Andrea z pięknej Lombardyi kraju
Turcy nam w bitwie zabrali;
Ten mimowoli wszedł do Seraju,
A chociaż nie był ze stali,
Na wieki w cnoty pozostał raju —
Zmniejszony o parę cali.
Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.
I znów nam uszło trzech, których dusza
Nie czci ni króla ni Boga —
Od wodza Niemców — Eugeniusza
Szli do Francuza, ich wroga —
Ni ich Turynu piękność nie wzrusza,
Ani im Genua droga!
Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.
[15]
A pod Livorno pośród odmętów
Pirackich naw ku nam rota
Wali: czternaście było okrętów
I galer sześć — lecz hołota!
Bo wnet na odgłos naszych trydentów
Uciekła Spinoli flota.
Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.
A w Notre Dame de la Garde
Wspaniałyśmy bój widzieli:
Lucca Diavolo uwiódł Edgardę,
Żonę Tankreda Angeli:
Więc anioł dyabła za rogi twarde
Strącił do morskiej topieli...
Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.
W Palmie się ośmiu rzuca w gonitwy
By znaleźć ślad po Pescarze:
Nie było po nich żadnej modlitwy,
Łzą nie zalały się twarze,
A wnet w Algieryi wrzał ogień bitwy,
Miłości kwiat w Gibraltarze.
Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.
Wzięliśmy zatem miasto w dziesięciu
I nawet władcę, a potem
Panowie wyspy, w małem pojęciu,
Co począć z takim kłopotem —
I port i wyspę zwracamy księciu
Wraz z kluczem miasta wrót złotym!
[16]
Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.
Z mych towarzyszy grandów Kastylii —
Porobił książe Beato —
(Ci pojechali wnet do Sewili,
By się pożenić bogato).
Mnie chciał swą córkę dać, lecz w tej chwili
Jam rzekł mu: dzięki ci za to!
Gdyśmy Otranto opuszczali.. etc.
Mam tam, gdzie w zimne noce fal tłumy
Ryczą w wzajemnym natłoku —
Dziewczę z uśmiechem szczęścia i dumy
Miłość w jej czarnem lśni oku —
Codzień śląc pieśni nad morskie szumy,
Czeka mię ona o zmroku!
Gdyśmy Otranto opuszczali... etc.
Mam czarnooką Stellę w Fiesone,
Co dni me rajem otoczy:
Niech wicher burzy nurty spienione
Ja do niej wrócę ochoczy.
Książę, ma córka twoja koronę,
Lecz Stella ma piękne oczy!...
Gdyśmy Otranto opuszczali,
Trzydziestu nas wyjeżdżało,
Gdyśmy na Kadyks powracali,
Dziesięciu pozostało!
[17]LECONTE de LISLE.
KAIN
POEMAT
Urywek.
W trzydziestym roku, w czasie próby długowiecznej
Pojmany do niewoli na ziemię Assura,
Togorma, mąż Widzący, syn Elma, wnuk Tura,
Miał taki sen, gdy usnął, wśród trzciny nadrzecznej,
W godzinie, gdy pod słońcem bieleje natura.
Od kiedy strzelec Jahweh, co śmiertelne ciosy
Mierzy w silnych, ich ciałem karmiąc sępów stada.
Oddał lud swój w niewolę Assyryi — gromada
Cała, goląc na czaszce i twarzy swe włosy —
Głucho milcząc, bezmyślnie pod jarzmem upada.
Ugięci pod ciężarem tych nędz ustawicznych,
Zgłodniali i spragnieni, spoglądali w strachu
Na ruiny swych grodów i świątyni gmachu,
A jak surowe mięso na jatkach publicznych,
Wisiały ich książęta na szubienic haku.
[18]
Stopa nieobrzezanych gniotła kark i ducha
Walecznych. W proch upadły, spustoszały mury
Świątyni, gdzie swe modły śpiewały praszczury,
I dziewice płakały pod biczem eunucha,
A z niebios patrzał Jahweh — niemy i ponury.
Więc w dzień ów, zostawiwszy przy prababkach siwych,
Na swych matach skórzanych uśpione dzieciny
I przecudne niewiasty smutnej swej drużyny,
Syn Elama, od młyńskich trudów uciążliwych,
Znużony, nad Khobarem legł usnąć śród trzciny.
Na pastwiskach promieńmi oblanego łanu,
W cieniu palm spoczywały byki i rumaki
I wielblądy dwugarbne, a przy nich strażaki,
Co przybyli z chaldejskiej ziemi i z Iranu.
Togorma, mąż Widzący, miał sen. Oto taki:
Oto był wieczór czasów tajemniczych świata,
Wówczas, gdy od południa słońc do zórz północy,
W przyrodzie rozkwitały pełne świeżej mocy:
Skała, kwiat, zwierz i ptaków gromada skrzydlata,
I gdy Bóg wśród swych istot oddychał wszechmocy.
Więc był to wieczór czasów. Nad wzgórzami chmury,
Wznosząc się nad kipiącej morskiej kadzi łono,
Zwieszały się na niebie, jako ołów bury;
To znów, porwane wirem szalonej wichury,
Z hukiem się w błyskawicę wiążą nieskończoną.
Na zachód jakieś zéze oko purpurowe
Pogrążało się zwolna w złote morza piany,
[19]
A na wschód Gelboe-hor spadzisty, odziany
Od podnóża do szczytu w swe blaski surowe,
Płonął, jak stos żałobny — jeszcze krwią oblany.
A w oddali, w oddali szumią pustyń piachy,
Kędy wyją szakale i gdzie ryczą osły,
I kędy naraz potwór jaki wielkorosły
Zgrzytem kłów lodowate sieje wokół strachy
I łamie stare palmy, co zielono rosły.
Lecz pod Gelboe horu pasma szczytem świeżym,
W gęstej mgle, gorejącej od tych płowych woni,
Które rozlewa niedźwiedź i król puszcznych błoni,
Lew, ryczący jak wicher na morzu bezścieżnem —
Słychać było nieznany szum — w pomroku toni.
I widział mąż ów zdala, jak rosła brzemienna
Żelazem — ściana grodu, a ponad nią wieże —
I pałace miedziane, niezdobyte leże,
Ul ogromny, o wnętrzu straszliwem, Gehenna,
Gdzie dni dawnych mieszkali olbrzymi rycerze.
A ci schodzili z szczytu gór i z równin dali —
Z głębi lasów i pustyń wieczystych bez wiosny,
Niezłomniejsi nad cedry i wyżsi nad sosny —
Zmęczeni, zlani potem, ciężko oddychali,
A każdy w grubych ustach cierpiał głód nieznośny.
A na barkach każdego leżał lew krwiożerny,
Kosmaty niedźwiedź, albo jeleń wielorogi,
A olbrzymie niewiasty ich przez leśne drogi,
Niosąc w dzbanach kamiennych kryształ wódz cysterny,
Szły, z nagiemi ramiony, wolno stawiąc nogi.
[20]
Szły, rzucając przed siebie swe dumne spojrzenie,
I stąpały pół nagie i zwinne — z pogodą,
Co była straszna swoją siłą i swobodą;
I białe swoje stopy na mech i kamienie
Z jednakowym spokojem po kolei wiodą.
Wiatry, pełne szacunku, w ich warkoczy splotach,
Drżąc po ich marmurowych karkach się błąkały,
A ściany krwi kolorem malowanej skały,
Niby wielkie zwierciadła, wiszące w ciemnotach,
Szkarłatami wieczoru grzbiet im oblewały.
Osły z Khamosu — krowy z ciężkiemi wymiony,
Czarne kozły i byki zbłąkane — szeregiem
Szły — i, bite drągami — wartkim spieszą biegiem,
I łydki wielbłądzicy gryzł kundel spieniony —
I wrota skrzypią zawias pordzewiałych ściegiem.
Śmiechy, gwar, odgłos dzikich pieśni coraz żywszy,
Pomieszany z żałosnem gnanych stad beczeniem.
Niby huk skał pod fali burzliwem wstrząśnieniem
Szły aż do wież, gdzie, na krzyż ręce założywszy,
Stali starcy, skórzanem pokryci odzieniem.
Widziadła, którym broda całe piersi bieli
I srebrną pianą błędnie na ramiona bieży,
Nieruchomi od twardych, skórzanych kołnierzy,
I którzy z szczytu murów dumnie się patrzeli
Na swój lud, co ma w oczach głąb’ mórz bez rubieży!
I później kiedy wszystko: tłum i szum i pyły
Znikły za wałem grodu olbrzymów straszliwym,
Mroki nocy z czeluści swoich wyłoniły
[21]
Głuchej grozy i strachu lodowate siły —
Rozlane wśród tumanów w westchnieniu chrapliwem.
I Widzący czuł, jak mu staje włos na głowie,
Gdy ujrzał, jak się z mroków ta zgroza wychyli
I poznał w swoim duchu, że tu postawili
Przed laty gród męczarni wyklęci przodkowie,
Że tu jest grób Kaina na ziemi Hevili.
Tu stanął on skrwawioną stopą, zlaną kurzem
I krwawem patrząc okiem, błędnej rzekł rodzinie:
„Grób mi zbudujcie! Życia mego czas wnet minie.
Złóżcie mię swobodnego pod kamiennem wzgórzem,
Tułacz chce spać. Dość zniosłem bólów! Umrę ninie!
Ziemie, nieznane ludziom, dzikich gór pieczary,
Wyście widziały, jakem tułał się po świecie
Bezustannie. Tu staję i padam. Na grzbiecie
Połóżcie mnie w mogile, twarzą w niebios gwary
O! wy mojej miłości i rozpaczy dzieci!
Niechaj słońce spogląda i niechaj deszcz myje
Piętno, co mi nienawiść wyryła nad czołem,
Ciało moje przed głodnym sępem i sokołem
Uchroni się. Mych pustych oczu mrok nie wyje;
Bojaźliwi zamilkną nad mej śmierci dołem.
Ale niech jęki wichrów, niech groza katuszy
Czuwań nocnych, niech głodu ból, niech błąkań zwiry,
Niech żałoby wczorajsze i dzisiejsze kiry,
Niechaj agonia światła napełnia me uszy
I huczy w mojem sercu, jak potoku wiry!“
[22]
A więc tak uczynili. Orły uleciały
Z miejsca, gdzie ten straszliwy czyn był dokonany;
Pradziad usnął w mogile, latami złamany,
Według woli zwrócony twarzą na upały
Słoneczne, na lazury i na burz orkany.
Enochio, twierdzo mężów straszliwych gromady,
Pieczaro gwałtowników, niezwalczonych grodzie,
Ty, coś nigdy nie znała — w rozpaczy ni głodzie —
Strachu, ani wyrzutów! drżał syn Elma blady,
Kiedyś stanęła przed nim w zmarłych wieków lodzie!
Widział twe wielkie schody, a na nich ogniste
Pochodnie, co się wiją w nocnych wiatrów pyle,
Słyszał ryki niedźwiedzi i lwów, które sile
Twych łańcuchów uległy. Widział przezroczyste
Fale twych wód, gdzie czarne jęczą krokodyle.
I ze wszech stron w tym groźnym, żelaznym potworze
Śpiących z otwartem okiem dochodziły tchnienia,
I tylko tu i owdzie, śród mroków milczenia,
Jakieś widma żałobne opuszczały łoże,
By słuchać tajemniczych szmerów nocy cienia!
Lecz oto z łona mroków rozdartych, od dzikiej
Granicy puszcz, co huczą wrzawliwym cyklonem,
Jakiś jeździec straszliwy na rumaku wronym,
Z zaciśniętymi pięśćmi, z grobowemi krzyki
Biegł przez góry i doły w galopie szalonym!
A jego jasne włosy w splotach jak rzemienie
Ulatywały z szumem, a koń biegł z tententem,
A za nimi z chrapliwym i długim lamentem
[23]
Biegło tłumem olbrzymim rozliczne stworzenie,
Które żyje na ziemi i nad firmamentem.
Orły i lwy drapieżne, psy i gadzin mrowie,
Głodne sępy, niedźwiedzie, wilki i wilczyce
I behemoty grube, jako twierdz wieżyce
Biegły i przeklinały w swej ryczącej mowie,
Enochu, twą ponurą i straszną stolicę.
Ale syny Aniołów spały w ciszy głuchej
A wielki rycerz wołał: stanąwszy na murze,
„Biada tobie Enochio! biada-ć, pychy wzgórze!
Grodzie tego, co bunty knował od pieluchy,
I którego przed czasem przeklął Bóg w lazurze!
Mogiło przeklętego! Dzień pomsty nadchodzi,
Morze huczy i wyje, a powierzchnia fali
Wnet wyżej ponad góry na ptactwo się zwali:
Zagłada ostateczna straszliwa się rodzi
I siedm pieczęci niebios piorunami pali.
I dzika puszcza mówić będzie: „Czem się stała
Enochia, podobna Gelboe kamiennej?
Sęp i kruk mówić będą w swej mowie plemiennej,
„Gdzie twierdza, co tu niegdyś strach naokół siała,
Gród olbrzymi, o ścianie żelazem brzemiennej?
Zginiecie — bratobójcy przeklęci synowie!
Ani pyłu, ni kości z was nie pozostanie! —
Oto już niecierpliwe zawyły otchłanie
Nad pokoleniem tego, co w myśli i słowie
Nie chciał przed twą potęgą uklęknąć, o Panie!
[24]
O Kainie, Kainie! ty w noc bezpromienną,
Jeszcze w łonie twej matki na wieki przeklęty.
Biada ci! Dotąd słońce pije krwi odmęty,
Co rozlała twa ręka maczugą kamienną,
I wiecznie pić je będzie z trumny twej zamkniętej.
Ty, nad którego cichym snem króluje pycha,
Nędzne ciało! Ty, duchu, pomście dany wiecznej,
Któryś nie znał nadziei ni wiary słonecznej,
Biada ci! Pies szczęśliwszy, co za miastem zdycha,
W straszliwej ci twej zbrodni dojrzeć dał Przedwieczny!“
Wówczas pod ciemnym szczytem twierdzy buntowniczej,
Podnosząc czoło, tułów, i piersi i ramię
Pośród przekleństw i obelg zwolna wstał w swej jamie
Olbrzym, co go zrodziła na ten świat goryczy
Ta, przez którą zginęły syny twe, Adamie!
Stanął, wyprostowany w pościeli granitnej,
Gdzie minęły już nad nim sześciowieczne lata,
Jak usnął, by się więcej nie zbudzić dla świata
I spojrzał w gęste mroki puszczy starożytnej
I na piersiach spoczęła jego pięść kosmata.
Lice było pokryte brodą osiwiałą,
Lecz pod gęstemi brwiami błyszczało mu oko,
Jedną marą zajęte, otwarte szeroko
I w horyzont od wieków w wiek na wstecz patrzało,
Stając duchem przed świata młodzieńczą epoką.
Togorma widział wówczas, jak syny Enocha
Zbiegły się niezliczone, jak mrowie w wzburzeniu
[25]
Na wieże i na mury w jednem oka mgnieniu,
Aby spojrzeć na dziada, który powstał z procha
I stał w grobie i marzył w głębokiem milczeniu.
A bestye wciąż ryczały w nienawiści dzikiej,
A rumak, z nozdrzy krwawym buchając płomieniem —
Łamał palmy jak słabe trzciny nad strumieniem,
A wielki rycerz, strażnik Gehenny, swe krzyki
Grobowe — łączył z bestyi stugwarnem ryczeniem.
Ale potężny człowiek nad swej trumny złomem
Wyciągnął sękowate ramię swe — i oto
Uszy bestyi ryczących napełnił głuchotą,
I mówił głosem wolnym, wielkim niby gromem,
Który wichry z ech w echa w dzikie puszcze miotą...
Bhagavat.
Wielka Rzeka przez lasy, w drzew tysiące strojna,
Ku jeziorom bez granic fale swe spokojne
Toczy, wspaniała, niby lotos nieba czysty,
Co życie całe wlewa w jeden hymn wieczysty;
Kryształ niepokalany, jasny i przezroczy,
Jak niewinność co zdobi młodych dziewic oczy!
Błogosławione Sury, co cierpienia śmierzą,
Białoskrzydłe łabędzie sine fale śnieżą,
[26]
Strzegąc wód rzeki świętej, duchów pierwoświata,
Błękitnej czary, z której pije Bhagavata.
Pod chłodnym cienieni jujub, pogiętych w pałąki,
Trzej mędrcy w cichej gęstwi trzcin nadrzecznej łąki,
Patrzając w nenufarów olbrzymie kielichy,
W rozmyślań pogrążyli się rozkoszy cichej.
Na trzcinach bambusowych, w sen zapadłszy miły,
Złotogłowe ptaszęta w słońca blasku lśniły,
Nie zważając na żądła skrzących się perełek,
Muszek, które kąsały szkarłat ich skrzydełek.
Włosem czarnym i szorstkim odzian, król niedźwiedzi
W dzikiem mruczeniu, wiecznie sierdzi się i biedzi
I łyka miód i zjada owoce bananów.
Małpy się kołysały na gałęziach lianów.
W wilgotnem legowisku, podwinąwszy nogi,
Z wysmukłym grzbietem w pręgi — śpi tygrys złowrogi;
Przedzierając się między liliową gęstwiną,
Jako pnie drzew ciężarne, krokodyle płyną.
Czasami słoń myśliciel, król lasów dziewiczych,
Przechodzi i na ścieżkach znika tajemniczych:
Posiwiały współcześnik plemion zaginionych,
Z melancholią wspomina o wiekach minionych.
Na każdy szum uważna gazela trwożliwa
Wyskakuje i naraz w morze trzciny wpływa.
Pod pokryciem nopalów skaczą antylopy.
A w czarnym cieniu gęstwin, z napiętemi stopy,
Z czujnem okiem, nerwowa, drżąca, chytra, cicha.
Młodej krwi ich spragniona pantera wciąż czyha.
Na drzewach zwisły gady o olbrzymiem ciele;
Spiralną, dziwną linią suną dusiciele.
A nad kwiatów kobiercem, wielobarwnie wdzięcznym
Napełniając powietrze swoim lotem dźwięcznym,
[27]
W gęstych rojach wybiegłe śród lasów zieleni,
Drgają pszczoły, promienne od słońca promieni.
Tak to życie olbrzymiem, boskiem tętnem biło,
Iskrzyło się, wzdychało, śpiewało, marzyło.
Ziarna, co już rozkwitły lub szły do rozkwitu,
Spuszczały i wznosiły żyzne łono bytu.
Lecz ciszę nieczynności nadludzkiej owiani,
Długiem życiem zgnębieni, milczeli bramani
Pogrążeni w surowe myśli swych głębiny
Zamieszkali samotne świętej Rzeki trzciny;
Znużeni miast człowieczych wrzawą i próżnością,
W nieznanym świecie poją się ducha radością
Z tego, co dano wszystkim, lepszą część wybiorą,
I w wnętrzu duszy myśl swą utkwili z pokorą.
W końcu kiedy dzień spływał w nieboskłonu cienie,
W oczy ich purpurowe rzucając spojrzenie,
Pod chłodnym cieniem jujub, które wiatr kołysze.
Każdy z kolei przerwał tę mistyczną ciszę.
MAITREYA.
Jam był młody i igrał w dolinie ojczystej
Nad brzegami jeziora wody przezroczystej,
Gdzie pływały łabędzie, gdzie cyranki młode,
Unosiły swych skrzydeł perły ponad wodę.
Raz w gaju, gdzie na złotym wonnych kwiatów pyle,
Oblanym świeżą rosą, igrały motyle,
Ujrzałem do promiennych zórz nieba podobną —
Dziewicę, z słodkiem okiem, skromną i nadobną,
Co lekko przebiegała traw gęste zielenie.
Na nóżkach jej dzwoniły tysiączne pierścienie,
Głos jej dźwięczał, jak pszczółka, co w słoneczne żary
Brzęczy, pojąc się wonią purpurowej czary
[28]
Pięknych róż. Miłość drgała w jej dziewiczem łonie.
Motyle, zachwycone, w rojnem lecąc gronie,
Piły miodu słodycze z róż jej warg rumianych,
Włosy jej złotem lśniły i w puklach rozwianych,
Strumieniami spadały na jej szyję białą,
A ja piłem te czary i serce mi drżało!
Śnieżne piersi od wiatrów świeżego powiania,
Odchylają tkaninę, która je osłania...
Wkrąg słodko niewidzialne śpiewały ptaszęta;
Dusza ma promieniała, czarem jej zaklęta!
Nigdym nie znał imienia tej Apsary lotnej.
Jak biało lśniły nóżki jej w trawie wilgotnej!
Ach, za tym niedosiężnym nigdy ideałem,
Młodych lat mych miłością, długie dni biegałem
O, Święte Rozmyślanie nad treścią wszechrzeczy,
Twa moc niechaj mię z tego wspomnienia uleczy,
Niech zapomnę te usta kraśne, czarne oczy,
Ten włos, co mych surowych trudów ciszę mroczy!
O szczęsny Bhagavato, stulistny lotosie,
Jeśli spocząć u ciebie leży w moim losie,
Spraw, niechaj mię opuści ta żądza straszliwa,
Niechaj pogrążę się w tobie, jak się w morze wpływa!
VARADA.
Matka moja, duch zawsze do pracy gotowy.
Dawno temu, raz nocą poszła doić krowy.
Na drodze ją ukłuła zdradna żmija Kali;
Nazajutrz matkę moją umarłą zastali.
Jak dziecię bez jedynej, serdecznej istoty,
Płakałem śród najwyższych bólów i zgryzoty,
I doliną i wzgórzem i lasem, i rzeką,
We łzach, z rozwianym włosem błądziłem daleko.
[29]
Poprzez góry olbrzymie, i szerokie wody,
Przez pagórki lesiste i przez święte grody,
Pod słońcem, które żarzy i ciało twe zjada,
Wtórując wichrom, nieraz zawodziłem: Biada!
Nieraz w lasów bezdrożu lub pustyń upale,
Przyjście moje witały drapieżne szakale;
I kiedy moje serce we łzach się skarżyło,
Ponure wycie sowy ze snu mię budziło.
Przyszedłszy, aby usnąć raz w puszczy samotnej,
Siadłem u stóp pippaei, na ziemi wilgotnej,
I czułem drugą duszę w mej duszy. Jej okiem
Ujrzałem lotos, w stawie rosnący głębokim,
I promieniała z kwiatu wiecznego kielicha
Jasność, ku której siła jakaś mię popycha.
Odtąd dni me płynęły, jak fal potok ciemny,
A jam wciąż o tej wizyi rozmyślał tajemnej;
Ale jeszcze nie wyschły moich łez strumienie,
I nieraz, gdy mej nocy zapadają cienie,
Widzę ja, jak ciemnieją zwolna twoje blaski,
O, ty, najwyższy z bogów, pierwoźródło łaski!
O, szczęsny Bhagavato, stulistny lotosie!
Jeśli spocząc u ciebie leży w moim losie,
Spraw, niechaj mię opuści ta pamięć straszliwa,
Niech pogrążę się w tobie, jak się w morze wpływa!
ANGIRA.
Duch mój tylko się Wiedzą nieśmiertelną krzepi:
Sercu umrzeć kazałem, aby poznać lepiej.
Mędrcy mi powiadali o wszechrzeczy treści,
A jam z uwagą słuchał tych świętych powieści;
Ale zawsze zwątpienie ducha mi dotyka,
I czyste nauczanie z myśli mojej znika.
[30]
Jam jest najnieszczęśliwszy śród was, moich braci!
Wam nieznana ta boleść wewnętrznej postaci.
Jeżeli kiedy światło dostrzegą me oczy,
Wnet moc zwątpień ponura źrenicę mi mroczy.
Biada! człowiek, las, morze — trwa wciąż w niepokoju
Ale ten, co w surowym rozmyślania znoju
Zawsze pełen wzniosłości, na szczyt ducha stromy
Pnie się, aby osiągnąć spokój nieruchomy,
I gardzi pokusami znikomego świata,
Ten widzi, jak mu w sercu błyszczy Bhagavata...
Jak mu jaśnieje miasto, dolina i góra,
Kwietne łąki słoneczna ozdabia purpura.
I słucha harmonijnych pieśni pełnych czarów,
Kobiet błękinookich i szczęsnych Kinnarów.
I gdy nad ziemię, morze światła się rozpala,
Próżna szczęśliwość zmysłów znika, jako fala...
Lecz wnet się zapomina wczorajszych rozkoszy,
I nic, nim się w Nicości grobach nie rozproszy,
Nic nie moje uciszyć tej żądzy straszliwej!
Głodzie nienasycony, wiecznie prawdy chciwy!
Gdybyś nie był najmilszym i najsłodszym bogiem,
Własny duch i świat cały byłby mi złowrogim!
O, szczęsny Bhagavato, stulistny lotosie!
Jeśli spocząć u ciebie leży w moim losie.
Spraw, niechaj mnie opuści moc zwątpień straszliwa,
Niech pogrążę się w tobie, jak się w morze wpływa!
Tak płakali ci mędrcy w gęstwi trzcin nadrzecznych;
Twarze ich zwilgotniały od tych jęków wiecznych,
I rzeka odjęknęła na ich smutne głosy.
Noc ponura zajęła ziemię i niebiosy;
Zamilknęły ptaszęta w gajowych zieleniach,
I tulą się do gniazdek, by usnąć w marzeniach.
[31]
I tylko przebudzone śród mroków zasłony,
Pełzają w trawie lśniące olbrzymie pytony,
Pantery w muskularnym, szybkonogim tanie,
Gonią w gęstwinie leśnej trwożne, młode łanie.
A na brzegu pobliskim tygrys wielopręgi
Wstał i rykiem ogłasza grozę swej potęgi.
Gdy niebo rozwijało swe gwiaździste sploty,
Noc słała tajemnicze łoże w fali złotej,
A miesiąc w widnokręgu schylając swe szale,
Na czarne łąki zlewał swych blasków opale;
Lotosy otwierały na wody szmer cichy
Przezroczyste swe, przez noc zwiększone kielichy...
Czyste powietrze wokół zapach róż rozlewa
I od miękkich rozkoszy zda się, że omdlewa.
Rój szmaragdowo złotych muszek tysiąckrotny,
Lśnił, jak gwiazdki śród trawy ciepłej i wilgotnej...
A bramini płakali od swych cierpień mocy.
Jest roślina, co w głębiach zakwita chwał Nocy —
Płacz wielki, nieskończony, nieznane cierpienie,
Co ucieka od ziemi i dąży w przestrzenie —
Westchnienie globu wieczną błądzącego drogą,
Które tylko westchnienia ludzi zgłuszyć mogą.
Westchnienia ludzi, straszne i ponure głosy,
Potężniejsze, niż jęków, łez pełne niebiosy!
Okrzyki duszy, serca dręczonego łkania,
Kto was słucha bez drżenia i bez zmiłowania?
Kto, słabości szlachetna, łez w dani nie złoży
Tobie, duchu raniony ostrzem igły bożej?
Kto cię nie zna, kto nie był w twych szponach straszliwych,
I, nie ustając nigdy, w żądzach niemożliwych,
W pomrukach nocy, która nigdy się nie kończy,
Tylko w wzniosłem marzeniu z wszechbytem się łączy?
[32]
Uniesiony w przestrzenie, duchu boleściwy,
Nienasycony światła, wiecznie prawdy chciwy,
Który zawsze upadasz z boskich wyżyn szczytu,
Gdzie wszystko pierwoźródła szuka swego bytu,
I który jęczysz, z ułud spychany w rozpacze?
Zwyciężony zwycięzco, któż ciebie nie płacze?
Płaczą mędrcy. Lecz Ganga, przezrocza bogini,
Siedząc na fali, słyszy jak jęczą bramini.
Wokół, w grotach perłowych, zdobnych w piasek złoty
Tysiące bogiń czesze bujnych włosów sploty
I stroi swe warkocze wonnych kwiatów tęczą.
Ale Ganga wciąż słucha, jako mędrcy jęczą,
I napół przysłonięta wachlarzami fali,
Z ręką zdobną w manele z pereł i korali,
Z przezroczem, świeżem ciałem, z różanemi usty.
Kędy uśmiech spoczywa, jako ptaszek pusty,
Z włosami złocistemi, w przecudnym grzybieniu, —
Ukazała się. Mędrcy klękli w zachwyceniu.
GANGA.
Czemu płaczecie? Jakichże cierpień okowy
Dręczą was? Bramin zawszeć jest-to król duchowy.
W kołysce otrzymuje niezliczone dary,
Miły Bogom, zna tajnie prawdy; do ofiary
Przynosi czyste serce i bez skazy dłonie,
I żyje i umiera czczony w ludzkiem gronie.
Czemuż wy, których kocham, płaczecie, bramini?
Nie weszliścież do Wiedzy Najwyższej świątyni?
Czyliście obrazili Wszechbytu potęgi,
Nie modląc się, jak każą wam zakonne księgi?
[33]
Ufajcie mi: w mych słowach prawdy talizmany.
Ja osuszę łzy wasze, zamknę wasze rany,
I nanowo uniosę duch wasz nad poziomy,
I dam wam spokój marzeń wieczny, nieruchomy.
Tak, na wielkim lotosie siedząc, przemawiała
Bogini rzeki świętej, Ganga śnieżnobiała.
MAITREYA.
Witaj, piękna dziewico, świętych wód królewno,
Słodsza nad ptasząt zorzy porannej pieśń rzewną —
Wonniejsza nad jaśminy, — piękności jedyna!
Przyjmij, o piękna Gaugo, hołdy od bramina.
Opowiem ci męczeństwo, co wre w sercu mojem:
Upiłem się za młodu gorącym napojem,
A miłość, sącząc w serce me swój płyn złowrogi,
Spycha wciąż mego ducha z gwiazd niebieskich drogi.
O dziewico, zgładź we mnie te więzy cielesne,
Zgładź we mnie to wspomnienie słodkie a bolesne!
VARADA.
Witaj, piękna dziewico o włosie złocistym,
Świeższa, niźli jutrzenka w wieńcu promienistym,
Niż strumień, który lasów pokrywa gęstwina!
Przyjmij, o piękna Gango, hołdy od bramina.
Powiem ci ból, co dotąd w sercu mojem pała:
Ostatni pocałunek, co mi matka dała,
Ostatnie uściśnienie słabemi rękami,
Dotąd oczy gorzkiemi napełnia mi łzami.
Kiedy godzina mroków wspomnienia sprowadza,
Ten obraz w mej ponurej duszy się odradza.
[34]
Dziewico, to wspomnienie zgładź we mnie ponure,
Zgładź we mnie wszelką uczuć śmiertelnych naturę.
ANGIRA.
Witaj piękna dziewico, pełna promienności,
Bielejsza od łabędzi i słoniowej kości,
Której ramię pod gęstym włosem się ugina!
Przyjmij, o piękna Gango, hołdy od bramina.
Ból mój jest większy, niźli serca twego tkliwość,
Bogini! Nieskończona dręczy mię wątpliwość.
Podobne wędrowcowi zbłąkanemu w lesie,
Serce moje w rozpaczach ciemnej nocy rwie się.
Dziewico! któż ukoi ból mego zwątpienia,
I powie mi początek i cele istnienia?
Pod księżyca promieniem, nad wód niemych brzegiem,
Tak mędrcy niespokojni mówili szeregiem.
GANGA
Kiedy takie cierpienie wasze serce rani,
Nierozumnie jest czekać, o mili bramani.
Próżne długie rozmowy, gdy gotowe leki;
Wstańcie więc i opuśćcie brzegi świętej Rzeki!
Wstańcie więc i opuśćcie gęstwie tego lasu!
O mędrcy, drogę wielką macie! mało czasu!
Za rzekami, strojnemi w lotosową ciszę,
Które tchnienie życiowe w łożyskach kołysze,
I gdzie boski Kajlasa pośród gór opoki
W najwyższe nieba szczyt swój unosi wysoki,
Tam, w liści purpurowych gęstwiny osnuty,
Pomiędzy rajskie pawie i święte koguty,
[35]
Żyje Bhagavat, który cały świat upaja!
Uśmiechem jego boska jest ułuda, Maja...
Na łonie mu błękitnych wód toczą się wstęgi,
Z jego kości stworzone gór olbrzymie kręgi,
Rzeki się w jego łonie lężą; jego głowa
Rodzi Wedy; dech jego — to burza gromowa;
A jego chód jest razem czasem i działaniem;
Spojrzenie jego oka jest wiecznem stwarzaniem;
Świat cały na błysk czoła jego tęsknie czeka!
Idźcie! droga daleka, a życie ucieka!
I Ganga w fal uśpionych pogrąża się tonie,
Jak promień, gdy go ciemność, nielitośna chłonie.
Jak słoń, który ciężkiemi stopami ucieka
Z lasu, gdy nagły pożar w szkarłat go obleka,
I który śród ognistych tych rycząc gałęzi
Ledwie oddychać może, gdy go żar ich więzi,
I płomienie na drżącem zostawia mu ciele,
Rzuca się w świeżej wody ożywcze kąpiele —
Tak mędrcy, którym serce robak zgryzot toczy
Czują, że na głos Gangi schną im łzawe oczy —
Siedemkroć wyciągnąwszy ramiona ku fali,
Imię twe, Opiekunko, ze czcią powtarzali,
Dziewico boska, córo Himawaty święta!
Co niegdyś zamieszkałaś niebios firmamenta
Ażci król Poświęcenia, groźny Bhagirata
Kazał w nieprawej woli zejść w noc tego świata.
Później siedemkroć twoje błogosławiąc imię,
Opuścili tę Rzekę i lasy olbrzymie,
I do krain, gdzie stoją niebotyczne góry
W żary słońc południowych i w burz nocnych chmury,
Mimo, że klęski grożą i śmieją się ludzie,
Z zamkniętem okiem dążą ku swych serc ułudzie.
[36]
W końcu, na widnokręgu — w ogniu, Stawy święte,
Błysły kołysząc w falach, duchy wniebowzięte
A w lazurowem łonie ich zwierciadeł srebrnych
Kajlasa widział obraz swych szczytów podniebnych.
Gdzie Bhagavat na tronu siadł zręby wspaniałe —
I mędrcy opiewali chórem jego chwałę!
BRAMINI.
O Kajlaso, Kajiaso! niebiosów opoko,
Gdzie Bogi swe mieszkanie obrały wysoko!
Środku świata, co kryjesz tłumy dusz po zgonach,
Kędy Kalahamsasy śpiewają na klonach!
O Kajlaso, Kajlaso! ty, Niestworzonego
Tronie, co mkniesz w wyżyny przestworza świętego!
O, któż po twoich stopniach może dojść do celu,
Chyba ty, Bhagavato, wszech form stworzycielu,
My — dzień żyjemy, śmierć nam grozi zawsze bliska
Nogi nasze omdleją, idąc przez urwiska,
I zmęczeni wysiłkiem, pnąc się na wyżyny,
Upadniem, zanim ujrzym twój wierzchołek Siny,
I, zanim w pierś nam wpłynie twoja Cisza święta,
Lecz, kto cię widział, wiecznie ciebie zapamięta;
Urny, co kadzidłami płoną u ołtarza,
Są mniej wonne, niż dech twój, co życie rozżarza.
Twe rzeki błyszczą świetniej, niż lśniące trytony;
Co węzłami zawisły na palmie zielonej;
One toczą się wokół twoich wzgórz podniebnych;
W girlandach lazurowych, perłowych i srebrnych
Twe jeziora z szafiru, gdzie lotosy kwitną
Błyskawicą pogody świecą ci błękitną.
Różowa mgła faluje na twojem ramieniu,
Jak płaszcz, gdy zachód słońca lśni w złotym płomieniu,
[37]
Kwiaty, co na twem łonie stu barwami dyszą
W lubieżnych wiatrach złote łodygi kołyszą;
Tuląc w swoich kielichach, w których miód wytryska
Rój ptasząt, co piórami drogich kruszczów błyska.
O Kajlaso, Kajlaso! nasze stopy śmiałe.
Czy dojdą szczytów, kędy lśnisz odziany w chwałę —
Czy też, tchnienia żywota w piersiach pozbawieni,
Umarli padnięto u twych olbrzymich przedsieni,
O cudo ziemi, bogów ty kraju wiosenny,
Widzialnego wszechświata monarcho promienny:
Błogosławić cię będziem, rzeki twe i lasy!
Cześć dla ciebie nam w sercach przetrwa po wszeczasy.
Witaj, ścieżko, po której pnąc się staniem w niebie,
Czy żywi, czy umarli nie zapomnim ciebie.
Tak bramini, gdy górę Kajlasa uczcili,
Trzykroć się w przezroczyste fale pogrążyli,
I, oczyściwszy z kałów powszednich swe ciało,
Mądrzejsi i silniejsi szli w górę. Już dniało:
Rodziły się jutrzenki i, do róż podobne,
Chyliły się ku słońcom, w krople rosy zdobne,
A słońca zakrywały ich blask — i koleją
Z głębi nocnych dni zorze jasne promienieją. —
Więc bramini szli w górę, pełni sił radosnych,
Ptak rajski na bambusie w okrzykach donośnych,
A z nim pawie stubarwne i złote koguty
Głosiły, że się już zbliża ów kraj, osnuty
W promienie światła, w życia bezustanne cuda,
Zkąd płynie boska Maja, pierwotna ułuda.
Dziewice z bursztynowem czołem, z czarnym włosem,
Przeglądały się w źródłach i srebrzystym głosem
Swoich ust purpurowych śpiewały z uśmiechem
Hymny, co się wkrąg świętem rozchodziły echem.
[38]
Duchy płynęły w wiatrów tajemnych rozgwarze,
A Kinnarowie, bogów najsłodsi gęślarze,
Dzierżąc lutnie z hebanu i kościane viny
Śpiewali Bhagavaty niezgłębione czyny.
KINNAROWIE.
I.
Na początku jedyny był on — Bhagavata
Bez form, sam przez się treścią był i duchem świata,
Nic nie było po za nim, wszystko w jego niebie
On spoglądał, nie widząc i nie wiedząc siebie.
I nagle tyś zabłysła promienną nadzieją,
Ty, źródło ostateczne rzeczy, co istnieją.
I niestworzonych jeszcze. Przez której duch boży
Wszystko umiera, rodzi się, cierpi i mnoży,
O Majo, w twego łona niewidzialnym świcie,
Żyją bogi i ludzie, nicestwo i życie!
II.
Świat runął w przepaść, której głębie ciągle rosną.
Ryszyowie podnieśli skargę jednogłośną,
Lecz Bhagavat podobnie, jak lew rozjuszony
Ryknął skroś przez pobladłe zgrozą nieboskłony,
Dzik boski. Król Poświęceń, zraniony tym głosem,
Z promiennem krwawem okiem, z najeżonym włosem,
Niby czarny huragan lub wicher burzliwy,
Błagalnym słowom Ryszych i ich łzom życzliwy,
Jednym skokiem przebiega przestrzeń wod wzburzoną
I powonieniem śledzi Ziemię pogrzebioną
[39]
I w głębie wód olbrzymich pogrąża się cały,
I oceany dziwnych boleści doznały;
Od świętego upadku omdały mu łona,
I na falę rozdartą wyciągną ramiona —
I z okrzykiem błagalnym wołają: o Panie!
Litośnie na zmęczone te spojrzyj otchłanie.
A Bhagavata, płynąc na falach bez końca,
Ujrzał w algach Zielonych i w ile, jak drżąca
W gruzach leżała ziemia i dyszała jeszcze
I podniósł ją — i życia obudził w niej dreszcze,
Odwróciwszy bieguny świata przez otchłanie.
I uleciał w niebiosa w srebrnej, czystej pianie.
III.
Gdy, siadłszy na obłoku, Indra czarny gniewem,
Rozkuje z pęt orkany i deszczu wylewem
Za doznane obelgi pomści się na świecie,
Wtedy wielki Bhagavat w dni dziecinnych kwiecie,
Co się kryje pod cieniem asok rozłożystych,
Igrając z ptaszętami na falach perlistych
I świat o płodnem jeszcze chcąc ratować ciele —
Jednym palcem podniesie, jak wielką umbrelę —
Ku niebu, co się jednym rykiem wichru staje,
W ciągu całych dni siedmiu — boskie Himalaje.
IV.
Opalony od słońca, olbrzymi król słoni
O południu się kąpał w świętej Rzeki toni
I szemrał rad, gdy fale grzbiet mu oblewały,
I gdy woń mu przynosił słodką lotos biały.
[40]
Lecz krokodyl mu przerwał te spoczynki błogie
I nagle mu pochwycił w kleszcze ciężką nogę.
— Panie! krzyknął słoń w zgrozie. Usłysz mię na niebie
Panie dusz, ratuj, ratuj! Umieram bez ciebie!
Bhagavat go usłyszał, z niebios się wychyla,
I, niby drobną trzcinkę, łamie krokodyla.
Na słodki śpiew kinnarów pragnieniem popchnięci,
Przez wonne idą łąki braminowie święci,
I nad błękitem jezior między barwne kwiaty
Szukają promiennego lica Bhagavaty.
I nakoniec ujrzeli Istotę, co świetnie
Promieniała naokół, jako słońce letnie.
Był to bóg. Jego czarne i gęste warkocze,
Odziane w kwiaty lasów dziewiczych urocze,
Były ciężkie, iż ramię gięło się pod włosem..
Oczy miał ożywione uśmiechu lotosem.
I w sukni swej ognistej, jak iskry płomienia,
I z łonem, w którem duchów nicestwieją tchnienia,
Z manelami, zdobnemi w złoto i dyamenty,
Z paznogciami, lśniącemi w szkarłat riszim święty,
Z pępkiem-jedynym środkiem wszechrzeczy w naturze,
Z usty koralowemi, kędy kwitną róże,
Z wachlarzem, co nad białe łabędzie jest czystszy,
Siedział On podnioślejszy, większy, promienistszy,
Niźli chmura poranna, w blasku swym łącząca
Błyskawice i tęcze, księżyce i słońca;
Takim był Bhagavata dla wzroku człowieka.
W ręku trzymał nenufar, bielejszy od mleka;
Jak góra szmaragdowa z blaskiem bóstw promiennym
I ze szczytem w girlandy strojnym, złotościennym —
Niosąc na kwietnem łonie wszystkie świata krasy,
Jeziora i doliny, i zielone lasy,
[41]
I ogrody stubarwne, i szkła wód przezroczy —
Siedział — i ciałem swojem trzy światy otoczy.
I własnej jego chwały blask na święte czoło
Spływał mu i promiennie oblewał go wkoło.
O Bhagavat! Bhagavat! Treści istot treści,
Źródło piękna, w którem się odrodzenie mieści,
Światło, co dajesz żywot i śmierć blaski swemi:
Oni ciebie ujrzeli i stanęli niemi!
Jak od wiatru się chyli trawa śród równiny,
Tak pod twym tchem mistycznym chylą wzrok braminy.
I serce szybkiem biciem piersi im rozsadza,
Jak lew, co kraty łamie, gdy się wyswobadza.
Z tchnienia bogów zrodzona, fala ognia żywa
Niewidzialnemi prądy w piersi mędrców wpływa,
Wchodzi w mózg i z śmiałemi ich łączy się duchy,
W przestwór nieskończoności prowadząc je głuchy.
Jak słońce, co wyniosłe miłuje wyżyny,
Tyś się uśmiechnął, widząc te mężne braminy.
I sam ty, dóbr rozdawco, Duchu ponad duchy,
Sam wszechpotężny zdjąłeś z ich jestestw łańcuchy,
I w łonie twem bez granic, w światła oceanie,
Oni trzej się złączyli, w jestestw pierwostanie,
W początku ich i końcu, w błędzie i próżności,
W otchłani ich Nicestwa i Rzeczywistości,
Które na wieki chłonie promieńmi płodnemi
Niewidzialna nam Maya, stworzycielka ziemi —
Wspomnienie i nadzieja, Rozum i Marzenie —
Jedyne i wieczyste i święte Złudzenie.
[42]ODKUPIENIE.
(SUNASEPA).
I.
Dziewica na perłowym wozie, uśmiechnięta,
Z rozwianym płynie włosem z mórz na firmamenta —
Przez mgły oparów, pełne złotych strzał. Jej dłonie
Powstrzymują różane rozpędzone konie.
Płynie nad sine góry, wieczne śniegów ciszą
I nad doliny, gdzie się na palmach kołyszą —
Ptaki z czerwoną szyją, z ciałem dyamentowem,
Co dzwonią w ciepłych gniazdach śpiewaniem godowem.
Wszystko budzi się w boskim odrodzeń kolorze,
Wszystko skrzy się i śmieje: gaj — dolina — morze —
I gardło, którem ryczał dziki tygrys wczora
I kielichy lotosów pośród fal jeziora.
Bambus szumi w powietrzu. Ciemny mech dąbrowy
Słucha swych niewidzialnych mieszkańców rozmowy,
Pszczoła z brzękiem ulata, a lasy dziewicze,
Pełne szumów nieznanych, ciemne, tajemnicze,
[Gdzie mędrcy, w ascetycznych usnąwszy pragnieniach
Nie rachuję już ranków na niebios sklepieniach] —
Czując świat lśniący ogniem i płynący sokiem,
Powstają odmłodzone błękitów widokiem.
Tak to jutrznia, promienna niby oceany —
[43]
Rozlewa swoje fale — po ziemi różanej.
Jak stada białych owiec na zielonej łące,
I rzuca w świat spojrzenie, różami płonące —
I prowadzi ze sobą w blasku swych narodzin
Na progi mieszkań ludzkich troski z rojem godzin.
Wszystko się dla jej oka staje przezroczystem —
I — tylko — rozmarzony pod niebem srebrzystem,
Wolny od próżnej żądzy widzieć przyszłe świty.
Mędrzec czyste swe serce unosi w błękity:
Wie on bowiem, że Maya, wieczne kłamstwo świata,
Drwi z tego, co po ziemi chodzi, płacze, lata —
I że w tysięcznych formach ta płodna ułuda
Przed czasami wszechbytu wymarzyła cuda.
II.
Pod niską swą warangą, pod cieniem jujuby,
Czcigodny Riszi kończy swe modły i śluby.
Opuszcza rękaw na swych ramionach z bursztynu
I obwiązuje lędźwia swe pasem z muślinu,
I krzyżuje swe nogi — i z zamkniętem okiem
Rozmyśla, nieruchomy w milczeniu głębokiem.
Żona mu na obrusie złożyła w tej chwili
Zsiadłe mleko i miarkę ryżu i daktyli —
I natychmiast odchodzi, by jeść w oddaleniu.
Trzej ludzie stoję obok, przy starcu, w milczeniu.
Trzej synowie, najstarszy z prawej; z lewej strony
Najmłodszy; średni pości — naprzeciw — schylony.
Średni jest najpiękniejszy, choć najmniej kochany.
Jego mankiet w manele srebrne przyodziany,
A po karku mu nagim, silnym bujnie spływa
Rozwiana — czarna — gęsta — gładkich włosów grzywa
[44]
I na pół przymrużywszy bronzowe powieki,
Patrzy na wschód różany, na wzgórek daleki.
Gdzie skroś jutrzni porannej złoto i korale,
Różnobarwne ptaszęta błyskają w sandale;
Kędy dziewczę, gazeli podobne, go czeka,
Rwące się do niej serce wzywając zdaleka.
Ale dziś świt i wieczór powoli przeminą,
A młodzian się nie spotka na wzgórzu z dziewczyną.
Więc marzy z smutkiem w sercu, pogrążony w ciszę.
A figa i jujuba z szumem się kołysze,
A nad rzeki błękitnej spokojną głębiną
Krokodyle wesołe przez sitowia płyną.
III.
Surya, jak gdyby kryształ olbrzymi, przezroczy,
Na przestwór lazurowy wschodzi — rośnie — kroczy
I obłoki bieleją w mgłach na Boga łonie,
A Ocean niebieski złotym ogniem płonie.
Cichną szumy. Ptak skrzydła znużone opuszcza.
Milkną śpiewne gałęzie śród bambusów kuszcza,
Kwiat mdlejąco zamyka złoto, co go wieńczy,
A zabłąkana pszczoła, snu spragniona, brzęczy;
A niebiosa i ziemia, kędy krąży płomię,
Milkną naraz przed Bogiem, co gore widomie.
Cisza... Lecz oto nagle wzdłuż rzecznych wybrzeży,
Jak biały wir, galopem pędzi stu rycerzy.
Wozy — o kolach zbrojnych kosami — mkną z tyłu,
Podnosząc, jak chorągiew, gruby tuman pyłu.
Na słoniu, co, stąpając, wstrząsa drżącem polem,
Strojny złotem, okryty wielkim parasolem,
Zkąd źrędziami spalają girlandy kwieciste,
[45]
Z czołem ozdobnem w ciemne kamienie ogniste,
Sędziwy Maharadża, król ludów szlachetny,
Niby Indra słoneczny, promienisty, świetlny —
Przed warangą, gdzie święte modlą się braminy,
Zatrzymuje się w gronie rycerskiej drużyny.
„Riszi, devasom miły, — rzecze — mędrcze stary,
Ty, który-ś wyrozumiał chwil płynących miary,
Słuchaj mię: serce moje chmurna mgła zatrważa,
Bogi mię obraziły, jak Sudrę nędzarza.
Ja im ludzką ofiarę składałem w pokorze,
Bramin wznosił już rękę, zbrojną w święte noże,
Gdy bogi, zdjąwszy ciało ze słupów ofiarnych,
Chwałę mą zamroczyli w swych zamysłach karnych.
Obiegłem lasy, góry, miasta i równiny,
Aby znaleźć człowieka, wolnego od winy,
Coby krwią swoją obmył błąd mój mimowolny,
I świat od gniewu bogów oczyścić był zdolny.
Bo Indra na me gorzkie łzy nielitościwy,
Wyschłej ziemi odmawia kropli deszczu żywej,
I żary jego zemsty wypalę nam ziemię,
A głód srogi wytępi całe ludzkie plemię!
Lecz dotąd mi człowieka brak przeznaczonego.
Dzieci twoje są liczne. Daj mi najstarszego,
A ja, dziękując tobie, Riszi, najgoręcej,
W zamianę i w nagrodę dam krów sto tysięcy!“
Rzecze bramin: — „Nagrodą nie znęcisz bramina.
Nie ustąpię ci, królu, najstarszego syna.
Na tego, co się kryje w wszechrzeczy pozorach,
Co się porusza w mózgach i świata przestworach,
Gdyby ziemia, jak listek wichrami pomięty,
Miała skonać w agonii i spłonąć na szczęty
[46]
Radżo! ja chcę zachować rodziny mej głowę.
Pomiędzy wszystkich istot formy jednodniowe
Mój pierworodny syn mi jest najdroższym.
Żona
Całem ciałem swem drżąca, woła pochylona:
„Na czerwoną boginię, o królu nad króle,
Najmłodszego ja syna kocham nazbyt czule.“
Naówczas Sunasepa wstaje i nie blednie,
I mówi: — „Widzę, śmierci mej błysło przedednie.
Mój ojciec mię opuszcza, matka zapomina.
Lecz zanim mię u słupa zwiąże dłoń bramina,
Pozwól mi jeszcze jeden przeżyć dzień na ziemi!
Radżo, jutro, gdy w morze lśniące skry złotemi,
Surya w promieniach wóz swój zatoczy wspaniały,
Będę gotowy!“
„Dobrze! rzecze król.
Cymbały
Grają. Powietrze dzwoni miednych kół turkotem,
Ze wszech stron słychać rżenie i krzyki. A potem
Cały tłum brzegiem rzeki uchodzi w galopie
I znika w mgły, i ognia, i kurzu potopie.
A młodzian, stojąc wobec siwych swych rodziców,
Spokojnem patrzał okiem na bladość ich liców,
A gdy ci stali niemi, on rzecze boleśnie:
— „Jam jest, jako liść dębu, co pada zawcześnie,
Co go burza wiosenna porywa w powietrze,
Zanim chłodny wiatr zimy na nicość go zetrze.
Żegnaj mi, matko moja! Żyjcie, bracia mili,
Niech Indra was od złego broni w każdej chwili
[47]
I niech krew mą wypije pod słupem ofiarnym.“
A Riszi mu odrzecze: „Wszystko snem jest marnym!“
IV.
Był zielony pagórek, strojny w jasne kwiaty.
Z doliny nań wieczorne tchnęły aromaty
I zbiegały się stada gołębi — wędrowców,
By tulić się na giętkich gałęziach palmowców,
Co, kwitnąc w gronie roślin barwionych wzorzyście,
Odświeżały powietrze, kołysząc swe liście.
Sunasepa na wzgórzu, siadłszy śród trawnika
Spoglądał, jak spokojnie dzień na niebie znika,
I, dłońmi przyciskając serce pełne troski,
Płakał dni swych skazanych na śmierć z woli boskiej.
On płakał was, o lasy szumne, nieprzejrzyste!
Was, zielone pagórki, doliny cieniste!
Rzeko, devasom miła, której boskie tonie
Nieraz pierś jego męską czuły w swojem łonie!
Pola maisu, wiatrem kołysane! Szczyty
Śnieżnych gór oddalonych morskich fal błękity!
Was, gwiazdy, złotopłynnych kołyski promieni,
Co błądzicie śród niebios spokojnych przestrzeni!
Lecz bardziej niż swej śmierci, niźli cudów świata,
Płakał ciebie, o Santo, ptaszyno skrzydlata,
Ciebie, przeczysta czaro nadziemskiego trunku,
Z której pił nieśmiertelną rosę pocałunku!
Skarbie jedyny, Santo, promieniu miłości,
Przy której dlań świat cały równa się nicości.
I kiedy cię zbolały wzywał z smutkiem w głosie,
Tyś przybiegła, dziewczyno, przy nim siąść na rosie.
[48]
Długie rzęsy twe oczy kryły. Biegłaś prędka,
W białej sukni, wysmukła, niby trzcina giętka,
I otoczyłaś szyję jego swem ramieniem,
Co dzwoniło manelą i złotym pierścieniem.
Później głosem podobnym do ptaków śpiewania,
Kiedy je w ciepłych gniazdach budzi blask zarania
Lub szumu, którym dźwięczę przezrocza źródlane,
Mówiły doń wilgotne twe usta różane:
— „Otom jest, oto jestem! miły mój kochanku,
Lata od wczorajszego naliczyłam ranku!
Nigdy wbrew mojej woli czas nie był tak długi;
Lecz zaledwiem ujrzała, jak srebrnemi smugi
Drżąca gwiazda zabłysła na niebie wysokiem,
Porzuciłam swe łoże i stół jednym skokiem.
Nie tak szybko gazela strwożona pomyka...
Ale twarz twoja smutna, oczu mych unika.
Ty płaczesz. Czyż przezemnie płyną łez twych zdroje?
O, mów! Ja pocałunkiem bóle twe ukoję.
Mów mi, dlaczego płaczesz? Wszakże kocham ciebie,
Więcej niż swego ojca, matkę mą i siebie?“
I nagiemi ramiony łagodnie obwije,
Jak sznurem bursztynowym Sunasepy szyję.
Chce odgadnąć przyczynę jego niemej skargi
I przypadkiem na wargach mu składa swe wargi.
On, chwiejny wobec tyla miłości i wdzięków,
Milczał z chmurą na czole, z sercem pełnem jęków,
Ale wkrótce wezbrała mu pierś od goryczy
I rzekł: Santo, dzień jeden tylko jeszcze liczy
Mój żywot. Jutro muszę, gdy nadejdę cienie,
Indrze piorunowemu iść na poświęcenie.
Mój ojciec (niechaj szczęsny dni przypędzi stare)
Młodość mą braminowi sprzedał na ofiarę!
Dotrzymam jego słowa. Siostro ma, me życie,
[49]
Pójdź — spójrz na mnie. Mniej blasku jest w porannym świcie,
Niż w twych oczach. Mniej czyste szkło jezior przezroczy,
Niż one, gdy jaśnieją w cieniu twych warkoczy,
A twa mowa ma dla mnie stokroć większe czary,
Niż w cieniu boskiej figi pieśń białej Apsary!
O, przemów do mnie! Warga twa jest róży kwiatem,
Którą słońce już w pączku całuje szkarłatem,
Albo kwiatem asoki o zapachu miodnym,
Gdzie ptaszę w zapomnieniu usypia pogodnem:
Niech przycisnę raz jeszcze twoje usta wonne,
Które od dziś na zawsze maję być mi wzbronne,
A ponieważ dni szczęścia mego jutro miną,
Ostatni raz na sercu mem zapłacz, dziewczyno!
Jako drżąca gazela w zasadzkę schwytana,
Wije się w gęstej trawie, własną krwią oblana,
I oczy swe zamyka z bolesnem jęczeniem,
Tak omdlewa dziewczyna i z jednem westchnieniem
U nóg kochanka pada, niby martwe ciało.
W przerażeniu, całując jej wargę zsiniałą,
Sunasepa zawoła: Nie umrzyj, na bogi!
I na ręce porywa ten swój ciężar drogi,
I budząc ją z omdlenia uścisków tysiącem,
Zimne czoło jej oblał piersi swej gorącem.
— „Nie umrzyj, o, nie umrzyj! Słuchaj, kocham ciebie!
Ani żyć, ni umierać nie umiem bez ciebie.
Ona oczy otwarła. Gorzkich łez krynice
Wnet napełniły wielkie, czarne jej źrenice.
— „Pójdź, kochanku, uchodźmy! O, świat jest szeroki.
Będziem iść przez wąwozy, gdzie szumią potoki;
Przez ciernie i przez głogi puszczę borów głuchą,
[50]
Gdzie nie sięgnie nas wraże oko ani ucho.
Spieszmy się. Noc pokrywa cieniem sklep niebieski
Znam w lesie skryte — ciasne — tajemnicze ścieżki,
Które wiodę od rzeki na pobliskie góry.
Tam nieraz błądzi tygrys albo niedźwiedź bury;
Lecz dziki zwierz wart więcej, niźli człowiek srogi.
Pójdź! Spieszmy, jeśli cenisz miłość mą; o drogi!
Sunasepa, stroskany u jej stóp uklęknie.
Nigdy nie wyglądała tak jak dzisiaj pięknie.
W czarnych oczach jej lśniły łzy dyamentowe,
Drżały jej załamane rączki lotosowe,
Drżały od snów cisnących się jej ust korale,
A boleść jej rozwiała gęstych włosów fale.
— „Że kocham ciebie, Santo! wiedzą Duchy świata.
Ale cóżby powiedział król, syn Dasaratha?
Więc bramin sto tysięcy ma ukraść jałowic?
Więc ma synem mieć kłamcę i nędznika? Powiedz!
Nie, lepiej umrzeć! Słowom dał — dotrzymać muszę.
Radża mię czeka. Jeszcze dzień. W drogę wyruszę
I krew ma się rozleje w purpurowe fale.
Osusz łzy twe, me dziecię! Po co próżne żale?
O, luba, w bezpowrotne czas płynie odmęty.
Lecz, gdy mój wzrok na wieki zostanie zamknięty
Bądź zawsze uwielbiany, kwiecie mojej wiosny,
Oblewaj wonią ziemię, gdziem pił czar miłosny!
— „Kochasz mię a chcesz umrzeć! rzecze ta boleśnie,
Nóż twój spotka się z moim nożem jednocześnie.
Pójdę za tobą. Mogłażbym widzieć co rana,
Pusty świat, gdy go zorza budzi mgłą oblana?
Przez siebie ja weselne słyszę gwary świata,
Przez ciebie mi gromada ptaków brzmi skrzydlata,
[51]
Przez ciebie zieleń budzi serca mego bicie,
Przez ciebie ja oddycham i miłuję życie.“
Łzy jej głos przydusiły. W sercu młot kołatał.
Naówczas ptak olbrzymi, co nad borem latał,
Jak gdyby czarna chmura na niebios sklepieniu,
Na wielkiej palmie skrzydła swe złożył w milczeniu.
A w jego oczach złota płonęła źrenica,
I przebijała nocny mrok jak błyskawica,
A na potężnym grzbiecie pióra najeżone
W ciszy mroku chrzęściały, jak miecze ostrzone.
I ku dwojgu kochankom, których, zda się, badał,
Nachylił się z wyżyny, i tak do nich gadał:
— „Nie lękajcie się mojej postaci straszliwej!
Jeślim nie mądry, stary-ć jestem, nieszkodliwy.
Ja to walczyłem niegdyś przez niebieskie szranki
Z nieśmiertelnym Rakszasem, dzikim władcą Lanki.
Gdy ten wichrem, gdzie żądze najgorsze ukryte,
Porwał najcudowniejszą pośród kobiet — Sitę.
Szponami żelaznemi i żelaznym dziobem
W krwawy deszcz mu zmieniłem ciało. Był nad grobem.
Lecz on mi złamał skrzydło. Nie wyrwałem Sity,
I, padając ze szczytów gór na górskie szczyty,
Myślałem, że umieram. Jam sępów odwieczny
Król. Żal mi was. Słuchajcie. Kiedy Bóg słoneczny,
Złoty Surya, gór szczyty ogniem swym przenika,
Visvamitry szukajcie w lesie, pustelnika,
Którego ascetyczny żywot zmienił w boga.
On was zbawi. Żegnajcie. Na mnie czas i droga!...
[52]
I, odpychając nogą szczyt palmy wysoki,
Rozwinął swoje skrzydła w północne obłoki!
V.
Wreszcie Noc przez błękitów przestwór lazurowy
W czarnej szacie, ozdobnej w haft błyskawicowy,
Na hebanowym wozie, zaprzężonym w konie
Agatowe, o oczach z opalu, w koronie
Złotej — pod harmonijnych tchnień przestworza kołem —
Zwolna, cicho rozwija nad swem chmurnem czołem
Girlandy gwiazd i szarfy obłoków świetlane —
I schodzi w ciemne morza, tylko bogom znane.
I wschód się stał srebrzysty, złoty i płomienny
I świat poznał, że jeszcze lśni Surya promienny.
Przez lasy nieprzybyte, głębokie, szumiące,
Gdzie w czarnej gęstwi źródło wytryska błądzące,
Gdzie, jak wąż stuwęzłowy zwinnemi obroty,
Ljany ciężkie gałęzie wiążą w swe zaploty,
I spuszczają z wierzchołka drzew do ich korzeni
Purpurowe swe kwiaty śród bujnej zieleni;
Przez ścieżki mchem pokryte i strojne różami,
Gdzie trwożne, pstre jaszczurki suną tysiącami;
I budzą swemi kroki zwiędłych liści chrzęsty,
Pod cieniem wielkich klonów, zbitych w szereg gęsty
Gdzie lotem strzały biegnie strwożona gazela,
Gdzie czasami lamparta złote oko strzela:
Oni szli bladzi trwogą, nadzieją weselni,
Świętego Visvamitry szukając pustelni.
[53]
I gdy dzień, krocząc zwolna na górne błękity,
Rozpalił wiecznych sklepień pośrodkowe szczyty,
Na gołaźni bez cienia, w słonecznej kąpieli,
Pustelnik nieruchomy stał: tak go ujrzeli.
Wklęsłe oczy na słońca blask wiecznie otwarte,
Gorzały; chude ręce, od upału żarte,
Zwisły mu wzdłuż tułowiu. A nogi kościste
Śród żwiru i śród trawy powiędłej — sprężyste,
Nieporuszone stały, jak żelazne pręty.
Ciało krwawił paznokieć długi a wygięty.
Na chudych jego barkach i kościstym grzbiecie
Aż do kolan mu zwój się długich włosów plecie,
A w tym nierozwikłanym, pełnym cierni zwoju
Sieć jakaś — zda się — czarna trawy, błota, gnoju,
Gdzie, jako w zgniłym szlamie glisty obrzydliwe.
Niezliczone robactwo porusza się żywe;
Znieczulonego ciała mieszkańce bezładne,
Co wysysały soki jego żył bezwładne.
I zachowując wiecznie tę postać surową
Marzył, jak bóg zaklęty w skałę posągową.
Santa, czując pobożnej bojaźni omdlałość,
Drżała. Ale młodzieniec, zwalczywszy nieśmiałość,
Pełny szacunku mówi: Visvamitro, święty!
Nie prowadzą mię do cię weselne momenty;
Czarne mię Przeznaczenie ściga jak jelenia:
Młodość, miłość i szczęście — i żywota tchnienia
Tracę naraz. Ratuj mię! Wiem, że na twe słowo
Niebo jaśnieje słońcem lub huczy gromowo.
Ty możesz silą modłów i potęgą wiary
Przeważyć przeznaczenie, złamać klęsk ciężary.
Ty możesz unicestwić radżów zamysł czarny
I stępić na mem sercu krwawy nóż ofiarny!
[54]
Mów więc. Jeżeli sępie wróżby są prawdziwe,
Ja żyć będę. Ty stworzysz dwa życia szczęśliwe“.
Ten słuchał, nie słuchając, zda się w głaz zaklęty.
A młodzian zadziwiony, mówił: Ojcze święty,
Czy mi nic nie odpowiesz? Aż ów starzec chudy,
Nie zmieniając postawy swojej drętwej złudy,
Mówi: Ciesz się. mój synu! Choć cieszyć się — próżno,
Próżno płakać i kochać. Umrzeć — zawsze późno.
Uświęcony ofiarą idziesz w świat nadziemny;
Opuszczasz namiętności i zmysłów kres ciemny.
I młody jeszcze płyniesz świetlanemi wroty
Do treści treści bytu, do istot istoty!
Życie jest falą, kędy ciężkie ciało pada,
Mały krąg się w niej tworzy, składa się, rozkłada,
Rośnie, rośnie i znika w ogromie bez granic.
Maya cię łudzi. Silne miej serce, a za nic
Uznasz życie. Jak dymy ujrzysz uchodzące,
Gniew, miłość, strach, rozkosze i pragnień tysiące.
A formy tego świata o łudzącym blasku,
Rozpadną się przed tobą, niby wzgórze piasku.
„Starcze, jeśli me serce trwożne myśli gniotą,
Nie lękam się dla siebie. Ja umrę z ochotą.
Umrę tak, jakdybymjakgdybym był ze spiżu lub z głazu,
Bez drżenia, bez modlitwy, bez skargi wyrazu.
Ale, starcze, ja kocham i jestem kochany!
Czy widzisz ten kwiat leśny, woniami owiany,
Ten promień, co mi w duszy zaróżowił świty,
Którego wzrok mój zawsze pełny, nigdy syty!
Krew moja nie jest moją! Santa umrze zemną!
Na to mędrzec: Falami, które pianą ciemną
[55]
Wieńczy wicher, gdy toń ich tchnieniem swojem burzy;
Lasami, które mroźny, ciemny tuman chmurzy;
Jeziorami, co Ahur skrzydłem je dotyka,
Aż białość ich lotosów w wirze mułu znika;
Niebem, gdzie grzmią pioruny — mniejsza burza miota,
Niźli synem człowieka, co ma serce z błota.
Idź! Świat to mara. Człowiek — żyje dzień na świecie,
A boska nicość nie zna, co miłości kwiecie.
A Sunasepa: Dzięki, mistrzu. Nazbyt długo
Chwiałem się. A więc umrę. Dzięki! Byłem sługą
Namiętności, wzbudzonych przez wiosenną zieleń,
I chciałem duszę swoją uwolnić od wcieleń.
Ale na bogi, ona tak piękna! Braminie,
Błagam, czuwaj ty nad nią w każdej dnia godzinie,
Bym usnął, błogosławiąc twoje święte imię!
A Santa z roziskrzonem okiem: O, nie! Ty mię
Zwodzisz! O, ty próbujesz, czy w nim jest odwaga.
Boska dobroć jest w tobie. Słuchaj, Santa błaga!
O, ratuj go, ratuj mię! Całuję twe nogi,
Ojcze! Życie tak dobre! Świat jest taki błogi.
Niech spłynie ci od bogów najwyższa nagroda,
Święty mistrzu, o, spojrzyj! Ja kocham — jam młoda!
Tak Santa, padłszy na twarz, płacze — błaga — wzdycha.
A starzec, z okiem w przestrzeń, mówi zwolna — zcicha.
„Słyszę śpiewanie ptaków lat mych młodocianych,
A gąszcz lasów, wiosenną pogodą owianych,
Szemrze mi, jako wonczas, kiedy byłem dzieckiem —
Czyliż spałem wiek cały, jak z skarbem zdradzieckim
Z pamięcią ludzkich pragnień, pełną żywej siły?
Czemuż ciało drży moje — i czemuż me żyły
[56]
Czują, jak lody tylu zim we krwi im tają?
Ale dość już! O, źródło wszechistnienia. Mayo.
Dość żyłem!... Ty, niewiasto, piękna jak boginie,
Co biegną lasem! Oraz ty, młody braminie,
Słuchajcie mię, stanie się według waszych życzeń —
Ale mi nie mięszajcie mych pobożnych ćwiczeń.
Gdy, pod słupem fatalnym — twardym węzłem z łyka
Siły twoje poskromi ręka ofiarnika —
Ty, siedemkroć przepowiedz Indry hymn zaklęty:
W obłokach wnet zahuczy straszny Piorun święty,
Więzy twe same przez się od Pioruna pękną
Aż się ludy zebrane zdumią i przelękną.
A krew rumaku bogów ukoi pragnienia —
I będziesz żył, jeżeli chcesz zaznać cierpienia.
Żegnajcie. Ja w Milczenia wieczyste otchłanie
Idę, jak kropla, która ginie w Oceanie!
VI.
Tron był lany ze złota, lany był ze złota
Pawilon Maharadży. Obraz lwa migota
W powietrzu, ponad świętem — promienisty, dumny!
Pawilon podpierają srebrzyste kolumny,
A z tronu wieję frendzle w haft z drogich kamieni
Ozdobne, błyskające ogniem stu promieni.
A na stopniach z agatu i masy perłowej
Leży rozfałdowany dywan purpurowy.
Naprzeciw ołtarz z głazu, postaci sześciennej,
Zbudowany jak każe zwyczaj nieodmienny,
A na nim słup miedziany stoi z bykiem białym
O czterech złotych rogach. Powolnym, wspaniałym
Tonem — bramin mający uśmiercić ofiarę,
[57]
Szepcze formuły Somy świętobliwe, stare.
A księża wokół, niżąc paciorki wzdłuż sznuru.
Mówią sto modlitw Rigu, sto wierszy Jadżuru.
A na równinie ludu tłumy — jak roztopy
Morza — szumią, aż ziemia tętni pod ich stopy.
Ludzie krwi czystej, cery białej, niby zorza,
Którzy żyją na górach i nad brzegiem morza
I dzierżą twarde łuki w swych rękach walecznych,
I to plemię wyklęte od bogów słonecznych,
Które wielbi Złe Duchy, plemię lasów czarne:
Wszyscy przybyli patrzeć na święto ofiarne!
I posyłają w niebo okrzyki radosne
Pełne oczekiwania, jako burza głośne!
Więc miedziane cymbały, konchy z mórz głębiny,
Bębny o głuchym dźwięku i piszczące viny
Zabrzmiały po równinie, jak wichrów huczenie.
Aż oniemiałe ludy powstrzymuję tchnienie.
Chwila nadeszła — Bramin podnosi ramiona.
Zwolna się doń ofiara zbliża wyznaczona.
Młodzian, w wieńcu lotosów, blady, nietrwożliwy,
Bez wahania wstępuje na kamień straszliwy.
Wnet Kapłan jego członki do słupa przytroczy
I za chwilę mu w łono święty sztylet wtłoczy.
Wówczas on Visvamitry słowa przypomina.
Błaga Indrę, co gromy tworzy i wyklina —
I hymn, który siedemkroć wszyscy pieję chórem,
Walia nożem zabójczym, wstrząsa słabym sznurem.
I nagle z cichych wyżyn jasnego błękitu
Spada Grom i uderza w podstawy granitu.
W gorący strumień słup się rozlewa miedziany,
A Sunasepa skacze z głazu — rozpętany:
Jest wolny! I przez ludu tłuszczę, oniemiałą
Z podziwu i przestrachu — lotną pędzi strzałą,
[58]
Błyska promień. Na granit ofiarniczej chwały
Nagle upada dziki rumak śnieżnobiały —
I rży — bramin go wiąże — i krew jego składa
Na ofiarę bogowi, co piorunem włada!
VII.
Słońce, które przez nocy naszych błyskasz cienie,
O szczęście, jakże rychło gasną twe promienie!
A gdy złudzenie, źródło twoich blasków, mija,
Bardziej gorzka się rozpacz w ludzkie serce wpija.
Lecz jakież łzy i jakież najsroższe cierpienia
Opłacą krótką rozkosz twojego złudzenia!
Powietrze było świeże, pełne boskich woni.
Barwny rój ptasząt śpiewnie nawzajem się goni.
Kolibry i bengali i papużek krocie
I ptak dyament — strzała o cudownym locie —
W złotych gajach, pod cienieni starożytnej figi
Szczebiotały, latając z łodyg na łodygi.
A trawa się kołysze w jakiś szmer wesoły,
A wokół miodu kwiatów niezliczone pszczoły,
Opuściwszy pracowne swoje ule rojne
Z brzękiem się gromadziły. — I wszędy spokojne,
W aromatach natury po przez lasów tchnienie,
Płynęło nieskończone melodyjne pienie.
Na upojonem sercu lubą przyciskając,
Pocałunkami róże warg jej wysysając,
Sunasepa czarowne śnił — zda się — marzenie
O szczęściu, co mu w sercu włada nieskończenie.
[59]
A Santa mu w najsłodsze upadła objęcie —
I nic nie przerywało w tym świętym momencie,
Gdy życie jest dniem jednym, gdy czas skrzydeł niema
Miłości, co płonęła jak bogini niema.
DŻIHAN-ARA.
Gdyś zstąpiła na ziemię — jako cudny kwiat —
Dżihan-Aro, weselem dyszała natura
Drżały gwiazdy, gdy słodka wielkich chanów córa,
W kołysce, na purpurze swych dziecięcych szat
Zakwitła, niby róża, w plemieniu Tymura!
Jutrznia twoich narodzin, niby zorza zórz,
W promieniach, swoich naprzód kąpała twe oczy,
A ucho twe słyszało jakiś szum uroczy
Głosów i pocałunków tych umarłych dusz
Twych dziadów, których widmo chórem cię otoczy.
W królewskich swych ogrodach Dheli, nowy gród,
Najświeższemi woniami ku piersi twej płynie,
A ludy, rozmodlone w tej wielkiej godzinie,
Błogosławiły imię twe u świętych wód,
A echo głos ich niosło ku leśnej gęstwinie.
[60]
Dziecięciem otrzymałeś haracze stu miast
Ośmiokątne meczety dniem i nocą palą
Swe marmurowe wieże kadzidlaną falą,
Ale twój uśmiech jaśniał promienniej od gwiazd
I meczetów, gdzie złote ognie się krysztalą.
By cię błogosławiła każda z ludzkich dusz,
By zbrodniarz nawet wielbił tej godziny blaski,
Gdy oko twe ujrzało pierwsze świata brzaski,
Cofnął się przed skazańców szyją krwawy nóż
I pierwsze twe westchnienie, było znakiem łaski.
Tak rosłaś, otoczona miłością i czcią,
Zdobiąc Mongołów ziemię wdziękami oblicza;
Czysta jak święta fala, jak lilia dziewicza,
Godniejsza raczej umrzeć wnet z urodzin łzą,
Niżli być całowaną, choć przez królewicza.
Szczęsna była twa ziemia w dni twych młodych lat,
Fortuna była ciągłą towarzyszką trudów
Twego mądrego ojca i pracownych ludów,
Ale jakież lazury są bez chmurnych zdrad,
Jakiż ranek ma chwile wiekuistych cudów?
Na błękitach, gdzie wszystko promieniami lśni,
Rośnie ponury obłok z piorunami w łonie,
Jako śmiertelne ziarno, zdradzieckie swe dłonie
Naraz podnosi pycha i w tym domu tkwi
Niema, chytra, łakoma: wzrok jej dziko płonie.
Stary Dżihan cię kochał, kwiecie jego niw,
Radował się pięknością twoją wypieszczoną;
Ty jedna weseliłaś jego smutne łono,
[61]
Gdy trwoźny widział zdala, jak rozmyśla krzyw,
Blady Seib, ten chłopiec z głową pochylony.
— Mów, córko, mów, o perło moja, kwiecie mój!
Co chcesz? Dam ci ogrody, nowe zamki, szaty,
Naszyjników i pereł dam ci zbiór bogaty, —
Lub piór z najrzadszych ptaków dam ci cudny zwój,
Mów, córko, jakie marzeń i pragnień twych światy?
Czyś ujrzała, podnosząc swych okiennic skraj,
Młodego królewicza z Andu lub Chazaku,
Co po równinach Dżemmy pędził na rumaku.
Znużoną antylopę ścigając przez gaj?
Czy miłość zapłonęła w moim drogim ptaku?
Mów! Będzie twym małżonkiem, jeśli tego chcesz.
Allah! Trzy moje syny, kryjąc nóż ze stali,
Drżą, że, gdym żyw, zapóźno będą królowali;
Lecz tyś moja, tyś moja! Ty starość mą ciesz,
Twój oddech niech ostatnie me tchnienie ocali!
Dziewczę! tyś całowała wówczas siwą skroń
Dżihana, co się garbił w tęsknotach milczenia;
Nie mówiłaś mu cudów swojego marzenia,
Lecz czując na swem sercu twoją ciepłą dłoń,
Twój ojciec miał uśmiechy w łzach swego spojrzenia!
Nie! Serca nie drażniły ci miłości sny.
Dżihan Aro! Nie znałaś, czem jej groźne szały,
Nie tęskniłaś by lepsze tobie sny nastały,
Nie znałaś, czem jest życie, jego śmiech i łzy,
A skrzydła twojej duszy w inny świat leciały...
[62]
Dzieckiem już, zamyślona w cieniu gęstych drzew,
Ty uchodziłaś nieraz z złotych komnat dworu.
Gdy słońce nad szumnemi wierzchołkami boru
Cięgnie swój płaszcz w zachodu malowany krew —
I opromienia śnieżne szczyty gór Lahoru.
Tak strojnej w złoto, perły i rubinów żar.
Pochylało ci czoło to jałowe brzemię —
I marzyłaś, jak biedne jest człowiecze plemię,
I marzyłaś, jak rozdać jałmużniczy dar,
I marzyłaś, jak zniszczyć zło, co kala ziemię
Przetoż dla twego serca zachowywał los
Tę cześć, by w jeden dzień najwyższe ponieść straty:
Stracić młodość i piękność, chanów skarb bogaty,
I ojcu, co mu z bólu wnet pobielał włos,
Otworzyć niebo twojej miłości skrzydlatej.
Na posadzkach z rubinu, w Tadżije-Mahál,
Gdzie meczety świetnieją od tych sztucznych kwiatów,
Co mieszają promienie tęczowych pryzmatów
Z falowaniem draperyj bieliźnianych fal —
Pod baldachimem z złota, pereł i szkarłatów —
Murang Seib, odziany w swój prostaczy wór,
Zasiadł, gdzie jego ojciec siadywał rodzony,
A Dżihan, bezlitośnie od syna shańbiony,
Biały włos obsypuje popiołem, o mur
Bije głowę i jęczy żałobnemi tony.
Ażeby wejść tem rychlej na wyniosły szczyt,
Seib wszystko zniweczył naokoło siebie —
Jest dziś sam — po dwu braci swych nagłym pogrzebie,
[63]
Oto dzieło skończone; błysnął jego świt,
On dziś pan! Obmył ręce po krwawej potrzebie.
I naród uznał pana, który nagle wstał,
I o ziemię bił czołem pobladłem od strachu:
To pochodnia twej wiary, to twój miecz, Allahu!
Urodził się ostatni, ale Bóg mu dał
Znak: Bądź królem i władaj pośród krwi zapachu!
Ty przed nim stoisz, siostro! Blada twoja twarz
Twe ciało drży, a serce boleśnie uderza,
Ale bez trwogi czekasz na to, co zamierza
Czynić brat. Jako tarczę jedno cnotę masz —
I słuchasz słów ascety, okrutnego zwierza.
— Patrz, jam jest Alam-Guir! Patrz, jam zdobył świat —
Jam zwyciężył, ukarał! Ziemia ta zasiana
Ziarnem, które przyniosła nam dłoń Tymur-chana:
Otom dziś ją oczyścił od plewy i zdrad.
— Gdzie ojciec twój, Seibie? Mów, synu Dżihana!
Gdzie jest ten, od którego masz żywot i tron —
Ten starzec nienawistny ci, a trzykroć święty,
Ty, jakiego nie znajdziesz pomiędzy zwierzęty,
Zbójco, oblany ojca i braci swych krwią!
Na krew tych, których kocham, mów i bądź przeklęty!
On z uśmiechem podziwiał jej wdzięk i jej gniew.
— Siostro! Jam spełnił rozkaz Boga. Na mem czole
On wypalił ognistych czynów aureolę.
Allah jest wielki. Straszny bywa jego siew.
Mów, czego chcesz? We wszystkiem spełnię twoją wolę
[64]
Słuchaj, siwego ojca szczędziła ta dłoń.
Nie trwóż się. On żyć będzie w czci, chociaż w łańcuchu
I myśląc o przeszłości, pozna w swoim duchu,
Jak przemienną jest chwała. Więc się nie trwóż oń!
Czego chcesz? Dam ci wszystko, mój łabędzi puchu!
— Bracie! część jego kajdan na me ręce włóż,
To jedyne pragnienie me, ach, tylko tyle,
By Dżihanowi słodzić niewolnictwa chwile,
Aby poznać piołuny tej ciemnicy głusz,
Zamknij nas żywych razem w tej samej mogile!
Alam Guir się nachylił. Jak zdradziecki wąż,
Łza mu zabłysła w oku, zimnem jako lody.
— Tak, droga silnych — prosta i pełna pogody!
Serce masz wielkie. Tyś jest dziewica i mąż;
Spełnię co chcesz. Dla ojca bądź czarą osłody!
I tak z złamanym starcem żyłaś dziesięć lat.
Dżihan Aro! i ból mu słodziłaś pieszczotą,
A gdy w końcu w mogile Tymurów legł — oto
Piękne twe ciało wyschło jak cień; duch twój zbladł
I uleciał do niebios z dziecięcą tęsknotą.
Tak znikłaś, Dżihan-Aro, z pośród ziemskich dróg,
Gdzie nie było istoty czyściejszej od ciebie:
Nawet imię twe słodkie zginęło na niebie,
I gdy świat opuszczałaś, widział tylko Bóg
Anioła, co przebywał na człowieczej glebie
[65]UMARŁEMU POECIE.
Ty, coś błądzącem okiem szukał wciąż słonecznych
Świateł, barw nieśmiertelnych i boskich konturów,
I żywych ciał o blasku promiennym lazurów,
Śpij cichy, w mrokach nocy pogrążony wiecznych.
Widzieć, czuć i rozumieć? Wiatr, pył, dym, czcze mary...
Kochać? Trucizna leży na dnie czary w winie.
Niby bóg, co znudzony porzuca świątynię,
Idź i rozlej swą istność w wszechświatów bezmiary.
Czy nad twym niemym grobem i kością spróchniałą
Ktoś łzę uroni zimną, czy jej nie uroni,
Czy twój wiek cię zapomni, czy otoczy chwałą:
Ja zazdroszczę ci w trumnie twych zamkniętych powiek,
Że, swobodny od życia straszliwej agonii,
Nie znasz hańby myślenia i zgrozy, żeś człowiek.
[66]HELENA.
I.
HELENA, DEMODOK. CHÓR KOBIET (służebnic Heleny).
DEMODOK.
Muzy, bogów i ludzi darzące rozkoszą,
Których pieśni po greckich gajach się unoszą,
Strojne w akanty, lirę dzierżące dziewice,
Wy, mędrców karmicielki i oblubienice.
Muzy, modlę się do was. A ty, piewco boży,
Coś szczyty eleuterskich zamieszkał bezdroży,
Licyjski piękny władco, boże złotołuki,
Który rzucasz na ludzi jasny promień sztuki,
Nieśmiertelny, co Milet ochraniasz swem skrzydłem,
Jeślim ci miły pieśnią swoją i kadzidłem,
O boże złotowłosy, śpiewaj usty memi —
Helenę najcudniejszą pośród niewiast ziemi.
HELENA.
Zakończ, mój przyjacielu, swoje chwalby śpiewne.
W sercu mem drży boleści przeczucie niepewne —
Zachowaj dla spokojnych bogów w Empirejach
[67]
Dźwięk liry twej, skąpanej w blaskach i nadziejach.
Bo trwoga, co mi w duszę wpływa coraz smutniej
Nie ucichła na dźwięki twojej złotej lutni. —
I od chwili, gdy płynąc ku zielonej Krecie,
Atrydes mię opuścił, jakiś strach mię gniecie,
A w sercu zamieszkało z bogów rozkazania —
Jakieś czarne przeczucie, pełne pożegnania.
CHÓR KOBIET.
Córo Ledy, nie lękaj się. Próżna twa trwoga
I pamiętaj, że w żyłach płynie ci krew Boga.
Chlubo Grecyi, Heleno, pięknością promienna,
Nie kuś losu, bo droga jego wiecznie zmienna.
HELENA.
Po przez fale błękitne, jakaż moc poniosła
Na brzeg dalekiej wyspy twoje lekkie wiosła,
Mężu mój! Czemuż za twym nie pobiegłam krokiem?
Może już nie obaczę ciebie łzawem okiem?
O, błagam cię, Pallado, bogini surowa,
Która gardzisz Erosem, dla której cześć chowa —
Gród Atenów — dziewico w pancerzu zwycięztwa,
Och roń me drżące serce od krzywoprzysięstwa.
A ty, ogniu wewnętrzny, darze Afrodyty,
Ucichnij, ty, co życie palisz mi niesyty!
CHÓR KOBIET.
O, uśmiechnij się jeszcze, baw się w naszem gronie —
Królowo! wróci Atryd mężny ku swej żonie —
[68]
Oto widać skłębione morskich fal odmęty
I z żaglem rozpostartym mkną ku nam okręty.
HELENA.
Więc weź swą opiekuńczą lutnię... Niech twe śpiewy
Ukoją nieśmiertelnych rodzące się gniewy...
O mądry, słodki starcze — kto pieśń twoją słyszy
W pomięszanym umyśle dozna błogiej ciszy.
Wlej w me serce stroskane, śpiewaku Meonii,
Udział bogów, pokoju rozkosz i harmonii,
A wy, spartańskie dziewy, dni mych towarzyszki
Pieściwie mię otoczcie swojemi uściski. —
DEMODOK.
Ziemio o kwietnem łonie, wszechrzeczy rodzico
Którą ocean falą całuje miłosną...
Niechaj wiosenne róże na twej skroni świecą —
O synu Hyperyona — lśnij zorzą radosną!
Nachylcie, góry Grecyi, szczyty swe prorocze,
Laury, oliwy, klony i zielone trzciny.
Skryjcie przed całym światem w swych gęstwin pomrocze
Łabędzia, co swą piersią pruje wód głębiny.
Fale go owionęły całunkiem lubieżnym
I oblały mu łono strugą pereł srebrną —
Wiatr balsamiczny wieje w skrzydeł ruchu śnieżnym,
On mknie — święty swą ciszą i dumą podniebną.
Dziewice, igrające na murawie bliskiej,
Drżyjcie! Łucznik delijski wyjął strzały swoje,
By z dębu rzucać na was złote swe pociski:
Rozwiążcie waszych sukien długie białe zwoje!
[69]
Dziewice, oto fale Europy gościnne —
Waszą piękność z westchnieniem w swoje tonie proszą,
Całują wasze ciała, nagością niewinne,
Co tak drżą, jako serce, które drży rozkoszą.
Ziemio o kwietnem łonie i. t. d.
Po ramieniu twem Ledo, woda się rozlewa,
I układa się w twoją postać utoczoną —
A łabędź, który stanął i błaga i śpiewa —
Widzi czasem twe białe z alabastrów łono.
Ledo, twe towarzyszki opuściły fale.
By na murawie stanąć w swojej sukni lekkiej —
Spójrz, jak łabędź ten płynie ku tobie zuchwale,
Nit otaczaj ramieniem tego króla rzeki.
O, pomyśl berłowładny, zazdrosny Tyndarze,
Coś smutny siadł na tronie swym z słoniowej kości:
Serce łabędzia płonie — i w ogniowym żarze
Zimną ogrzewa falę... Zakwitł raj miłości —
I szeroki Eurotas, gór i równin sceny
Zadrżały od miłości... Znika wstyd i trwoga —
I kochanka Łabędzia jest matkę Heleny:
Helena się zrodziła z pocałunku Boga!
Ziemio o kwietnem łonie i t. d.
HELENA.
Starcze! twej słodkiej pieśni nikt zrównać niezdolny:
Tak samo śpiewa słońcu boski konik polny,
Gdy żniwiarze na zżętem spoczywając życie,
Słuchają, jak im głosi swoje sielskie życie.
Przyjmij ten złoty puhar. Ukuł go wspaniale
[70]
Hefest. Nigdy od Jonii po Egejskie fale —
Większych nie mieli darów muzy oblubieńce —
Helena ze czcią w twoje oddawa go ręce.
Czcigodny towarzyszu mężnego Atreja,
Pieśniarzu! w twojej duszy tkwi złota nadzieja.
Demodoku — miodowo przez twe usta płodne
Płynie pieśń, co rozpędza chmury niepogodne —
I koi duszy ludzkiej gorycze popielne,
Dając sny o nadziemskiem szczęściu nieśmiertelne.
II.
GONIEC.
Królewska córo Ledy! Na bystrej kolasie,
Co srebrne tocząc koła wichrem żywem zda się —
Młody królewicz, strojny szaty czerwonymi,
Które kupcy przywieźli mu z frygijskiej ziemi —
Zatrzymawszy się w drodze u twych jasnych progów,
O gościnność cię prosi w imię wielkich bogów.
Jego płaszcz purpurowy srebrem przewiązany
I dumnie mu powiewa ponad hełm miedziany
Pióropusz, jaśniejący w wszystkie barwy tęczy,
A miecz o złotych gwoździach u boku mu dźwięczy.
HELENA.
Dajcie owsa biegunom. Bogi nieśmiertelne
Prowadzę gościa. Jego przybycie weselne.
Niech w domu tym, co Atryd pieczy mej zostawił,
Gość bawi, jakby w domu swych przyjaciół bawił.
[71]CHÓR KOBIET.
STROFA.
Szczęsny mędrzec, co żyjąc w chacie swego dziada —
Gości przyjmuje błędnych — jako druh zbawienny:
Głód i burza im niczem — śmierć jak mara blada
Uchodzi precz... Anankę sam sobie układa,
Bo wie, że los jest przemienny...
Zeus go kocha, chat jego izby-to świątynie:
Gościnność się uśmiecha u świetlanych progów,
A żywot jego długim szeregiem dni płynie —
Jak rzeka święta dla bogów.
ANTYSTROFA.
Zeus mściciel, czujny władca olimpijskich wzgórzy,
Po ludzkich błądzi siołach, jak starzec wybladły —
I mówi, że od pomsty przeznaczeń zajadłej
W wiecznej nędzy i głodu cierpieniach się nurzy —
Które go ślepo opadły!
Łzy mu twarz oblewają: on prosi, on błaga,
Lecz go bogacz bez serca odpycha od proga:
O klęsko, ten dzień straszny kara go wysmaga,
Żebrak przemienił się w Boga.
EPODOS.
Czyś uwieńczony wiosną czyli wiekiem zgięty
Czy jesteś synem królów — czy twój ród nieznany
Wejdź do domu Atrydów gościnnie przyjęty,
[72]
I z uśmiechem serdeczne przyjmij roztruhany,
Gdzie wino błyska złotem swojej fali hojnej,
I w bluszcze i róże strojny,
W losach błogie spraw nam zmiany,
Gościu, od boga przysłany!
III.
HELENA, DEMODOK, PARYS, CHÓR KOBIET, CHÓR MĘŻCZYZN (wioślarzy Parysa).
HELENA.
Bądź pozdrowion w odwiecznym domu znamienitym
Atrydów — cudzoziemcze w hełmie złotolitym!
Jeżeli losy były ci nielitościwe —
Pójdź! Otoś znalazł serca szczere i życzliwe!
Lecz pewnie jeszcze w duszy twej nadzieja żyzna —
Kwitnie... Mów nam, kto ojciec twój, gdzie twa ojczyzna?
Czy to król, pasterz ludów? Niechaj wielkie bogi
Chronią skroń jego siwą od bolu i trwogi.
Niechaj długo zażywa pomyślności swojej!
PARYS.
Pierwsze dni me ujrzałem w murach sławnej Troi,
W śmiertelników sadybie, w świętym Ilionie. —
Synów Dardana, wnuków Zeusa rącze dłonie
Wybudowały gród ten na żyznej równinie,
[73]
Gdzie dwoje rzek przejrzystych świętą falą płynie.
Ilos był mym pradziadem, Laomedon dziadem.
Dziś na czole Pryama lśni trojański dyadem.
Pryam jest moim ojcem. Parys moje imię.
HELENA.
Powiedz, czy kiedy płynął przez fale pielgrzymie
Srebrzystych oceanów spokojnej powodzi —
Czyś nie widział wojennej trójwiosłowej łodzi,
Co powracać na brzegi Hellady się spieszy?
Czyś nie widział boskiego Menelaja rzeszy?
PARYS.
Sen cudny i promienny myślą mą zawładnął —
I wszelki przy nim obraz zniknął mi i zbladnął.
HELENA.
Wybacz! Na Kretę, która legła na wód łonie,
Nie bacząc na twe gniewy, wielki Posejdonie,
Mąż mój na głos mądrego Idomeneusza,
Rzuca łoże małżeńskie i w podróż wyrusza —
I teraz ja samotna płaczę bezskutecznie,
Lecz morze go zazdrosne zatrzymuje wiecznie.
PARYS.
Z brzegów, gdzie Ksant przeczysty w głębie morza toczy
Srebrną pianę, co bieli toń morskich przezroczy —
[74]
Na rozkaz Nieśmiertelnych — po szumnej otchłani,
Ja przybywam do ciebie, królowo i pani!
HELENA.
Cudzoziemcze, coś wyrzekł? ku Atryda żonie
Bogi tryremę twoją pchnęły przez wód tonie?
I w tym-że to pokornym rzuciłeś zamiarze
Kraj, gdzie jest twa kołyska, twych ojców cmentarze
I gdzie twa stara matka okiem bez nadziei
Patrzała, jakeś znikał na morzu Egei?
PARYS.
Ojczyzna, dach rodzinny i miłość pobożna
Ku czcigodnym mym ojcom — jedna duma trwożna
Sprawiło, że te dobra, o córo Tyndarów,
Nie wlewają mi ciszy w serce pełne żarów.
Dla ciebie jam porzucił mą ziemię ojczystą.
Posłuchaj, ja ci powiem prawdę uroczystą.
Na wzgórzu Idy, w lasów głębokich pomroczu,
Gdzie się pasły me błędne kozy, na uboczu,
W cieniu sosny leżałem w spokojnych marzeniach:
Jutrznia się rozlewała w różanych promieniach,
Po morzach oddalonych i górze wilgotnej.
W krynicy śmiał się Najad rój czysty i psotny,
A jeleń szybkonogi i trwożliwa łania
Wdychały balsamiczne powietrze zarania;
I naraz jakiś obłok cichy i łagodny
Ze świętego Olimpu zszedł na mech czcigodny,
Wielkie pnie, szanowane przez burze i gromy,
Kornie schyliły wieniec swych liści ruchomy...
Źródła się zatrzymały w swoich fal potokach,
[75]
A Ida w swych kamiennych zadrżała opokach —
Zimnym oblany potem, pełny dreszczów trwogi,
Blady — przeczułem, że tu zbliżają się bogi!
W złotym obłoku błysło troje kształtów lśniących,
W szeleście przezroczystych sukien falujących —
Stanęły na sąsiedniem wzgórzu ponad wodą —
Jedna wspaniale dumna z świetlaną pogodą
Unosiła swe czoło, pełne bożej chwały,
Ręce złożywszy na krzyż na swej piersi białej:
Pryama drogi synu, rzecze, jam jest Hera —
A ja drżałem, gdy na mnie bogini spoziera.
Lecz później głosem słodszym i pełnym pieszczoty:
Pasterzu Idy — osądź trzy boskie istoty!
Jeżeli mnie piękności podasz znak nagrody:
Będziesz królem nad wszystkie azyjskie narody.
Druga zaś — nie mniej piękna, jasny duch spokojny —
Wieszczyła mi odwagę oraz chwałę wojny —
I moc ducha, co z mężów czyni nasze jeńce.
Ale trzecia naówczas wznosi białe ręce,
Po szyi śnieżnobiałej złociste warkocze
Rozwinie, jako słońca promienie urocze —
Rozwiąże pas — i do nóg — niby srebrne fale —
Przezroczystą tkaninę opuści niedbale —
I tak — zwycięztwa pewna — milczała weselnie,
Uśmiechnięta w piękności swojej nieśmiertelnie.
Obłoczek na ten widok oćmił moje oczy,
Bo piękność czarem bogów i ród ludzki tłoczy.
I w drżeniu, wargą, która woli swej nie miała,
Rzekłem: Tyś najpiękniejsza, Afrodyto biała!
Hera i Pallas prędzej niźli błysk promienia,
Znikły w powietrzu nakształt sennego złudzenia.
A Cypryda: Pasterzu, świat ci pozazdrości,
Dam ci wino rozkoszy, dam ci kwiat miłości —
[76]
Idź! morzem, co życzliwie przyjmie twe okręty,
Opuściwszy Pryama i twój Ilion święty,
Szukaj Hellady brzegów, gdzie Eurota fale —
Pod berłem Atrydowem toczą się wspaniale.
Helena złotowłosa, córa Jowiszowa,
Na Styks! wypełni wszystkie twoich pragnień słowa...
CHÓR KOBIET.
Ta powieść przecudowna czaruje mi uszy:
Żaden głos tak nie wpłynął słodko do mej duszy;
Tak muzami otoczon młody bóg Delosu,
Z szumem fal wiąże dźwięki swojej lutni głosu.
Czy to nie sam delijski bóg złote promienie
Zrzuciwszy z swego czoła — przybył ku Helenie
I kryjąc swój majestat, przypływa tu do cię,
By złożyć hołd swój boski twych czarów istocie?...
CHÓR MĘŻCZYZN
STROFA.
Z szczytów Cylleny zejdź, Panie,
Co bujasz nad wód głębiny,
I tchem swym czyste śpiewanie
W dźwięczne ich fali wlej trzciny...
Przyjdź! ucz mię sztuki tańca nizyjskiej i gnoskiej,
I twych obrzędów mistycznych...
Ja zadrżałem radośnie od rządu wielolicznych,
Chciałbym skakać pod dźwięki rytmowanej głoski!
Panie — który prowadzisz w takt chorowód boski!
[77]ANTISTROFA.
Przeleć morza ikaryjskie —
Młody Heliosie złocisty —
I niechaj liry dolijskie
Śpiewają hymn uroczysty!
Towarzyszki Dyany, śród lasów bezdroża
Na świeżej tańczące trawie...
O nimfy, lećcie do mnie w skokach i zabawie —
I zbierzcie na tych brzegach, młode bogi morza,
Chór, co błyśnie mym pieśniom jak weselna zorza!
EPODOS.
Dziewice strojne w laury
Hymn melodyjny śpiewajcie —
I u stóp bogów tej córy
Różę i hiacynt składajcie!
Niech radość w każdej Spartance
Błyśnie! Niechaj zabrzmią tańce!
Niech płynie złociste wino!
Kołem niech się wasz rój toczy —
I fale swoich warkoczy, —
Puśćcie z wiatru pajęczyną!
HELENA.
Dzięki składam tym bogom, co mi żywot dały —
Jeśli mam twe pragnienia spełnić dla mej chwały —
Wypowiedz się, młodzieńcze! Spartanów królowa —
Córa Ledy, pasterzu, czeka na twe słowa,
By skarbem napełniwszy twoje puste nawy,
[78]
Zaspokoić pragnienia twej młodości żwawej!
Młodzieńcze, czegóż żąda, powiedz mi, twe serce?
Konie moje, co skaczą przez muraw kobierce,
Na równiach i w dolinach trawami karmione.
Teraz pod ciepłą derą, w stajni postawione,
Rżą spokojnie. — Więc proszę, bierz, one są twoje!
Bierz ten ołtarz, zkąd boskość płynie w me pokoje —
Weź i tę broń szlachetną — i ten miecz spiżowy,
Który Pallas złożyła w dłoni Atrydowej —
Weź — i ku szczęsnej ziemi, gdzie ci drgnęła wiosna,
Niech płynie twych żeglarzy gromada radosna!
PARYS.
Posłuchaj mię, Heleno? w zamku swym szerokim —
Dość ma bogactw mój ojciec. Obfitym potokiem —
Złoto, srebro tam płynie! Dyamentów koroną —
I perłami — ołtarze moich bogów płoną.
Zachowaj, córo Zeusa, twoje skarby świetne
I miecz, co zbroi dłonie Atrydy szlachetne —
I Pallady, strażniczki twej ołtarz spiżowy:
Czego ja chcę od ciebie, powiem to królowej,
Gdyż bogowie mi każą — i milczeć nie mogę!
Ty opuścić masz Spartę — i ten dom — i w drogę
Natychmiast iść — i z Grecyi poprzez morza piany
Z Pryamidą popłynąć pod Ilionu ściany!
HELENA.
Cudzoziemcze, gdyby już twe zuchwałe nogi
Nie przeszły przez Atryda zamku święte progi —
Gdybyś nie był mym gościem — i gdyby bogowie —
Obelgi nie więzili w czci pobożnej słowie:
[79]
Nierozumny, natychmiast musiałbyś odjechać
Spartę, Helenę, dom ten — i wszelkiej zaniechać
Mowy! Lecz gościa każą uczcić prawa boże!
Nie nadarmo płynąłeś przez szerokie morze,
Przez wichry szalejące i pustyń opary:
Pójdź — uczta już gotowa — lśnią złocone czary —
Posil się. — Ale jutro o świtaniu złotem —
Na rodzinny brzeg Ksantu wyruszysz z powrotem!
IV.
DEMODOK, PÓŁCHÓR KOBIET, PÓŁCHÓR MĘŻCZYZN.
CHÓR KOBIET.
Bogi — oddalcie zgrozę od królowej duszy —
Skończyła-ż się pogoda? Czy nas zima głuszy?
Drżę i w źrenicach moich łzami przepełnionych
Widzę — straszne cierpienia dni nieurodzonych.
Powiedz nam, mądry starcze, kochanku harmonii,
Drogi uczniu dziewięciu opiekunek Jonii,
Mów, Demodoku, święty przyjacielu bogów —
Czy wdal od naszych niebios, od Hellady progów —
Aby nas w czarnej smutku pogrążyć czeluści —
Helena — kłamiąc sobie — dom ojców opuści?
DEMODOK.
Sprawiedliwi bogowie, ludzkich losów sędzie,
Wiedzą, czy jutro złote czy też chmurne będzie:
[80]
Pod twą, stopą rozkwitają!
Witaj, o żyzna młodości!
Ręce twe świat otaczają
Słodkim całunkiem miłości. —
DEMODOK.
Błogosławiony młodzian surowy — spokojny,
Który ze czcią pobożną wielbi cnotę męską:
Lepiej, niż wojak spiżem i żelazem zbrojny,
Czysty duch jego mądrość pozyszcze zwycięską.
Mirt na skroń mu ozdobą zdaje się niegodną,
Jońskich róż on nie zrywał na rozkoszy błoniach:
Ale usta ma szczere i twarz ma pogodną,
A włócznia Aresowa dźwięczy w jego dłoniach.
W męskich trudach upływa jego żywot czynny,
A gdy go cudzoziemiec przyjmie u ogniska,
Ołtarza jego chaty nie skala gościnnej,
Szanując dom, gdzie ręce gospodarz mu ściska.
Potem lata pochylą kark jego niezłomny,
Ale starość szanowna wzrok mu uszlachetnia:
Może umrzeć, komu tak lat minęła setnia —
Był mędrcem i przykładem ludzkości potomnej!
CHÓR KOBIET.
O dziewicza Pallado! piękna i surowa,
Niechaj mię od miłości twoja dłoń zachowa.
Niechaj w domu Heleny, w czystości dziewiczej
Uniknę pocałowań okrutnej goryczy!
Pod tarczą twą, najmędrsza nad wszystkie boginie —
Niech od złych tchnień swobodna — młodość ma przeminie.
[81]CHÓR MĘŻCZYZN.
Bogini, z srebrnej morza fali urodzona,
Której uśmiech osusza płacz ludzkiego łona —
Afrodyto, u nóg twych leży ziemia cała.
Matko żądz i Erosa i Hymenu! Chwała!
Mirtem uwieńcz me skronie — i niech hymn bez końca —
Szczęśliwych mych przeznaczeń — nigdy nie zamąca!
DEMODOK.
Pragnienie jest kłamliwe, radość niestateczna:
Tyś tylko nieodmienna, o mądrości wieczna.
Minie czas — zieleń mirtu na czole nam zwiędnie,
Ale radość poważna, jaką ty bezbłędnie —
Dajesz nam — niby góra w morzu pogrążona —
Trwa — na wstrząśnienia fali — nigdy niewzruszona!
CHÓR MĘŻCZYZN.
Niebo wam ochłodziły tchnienia Boreasza.
O ileż jest piękniejszą oczom Troja nasza!
Do Frygii za Heleną popłyńcie, o panny,
Gdzie Jakchos wiedzie orgii pochód nieustanny,
Gdzie Cybela, o czole pełnem mocy dzikiej,
Na grzbiecie lwów, co czarne pożerają byki —
Złocistego Paktolu mieszkanka czcigodna —
Ziemię naszą użyźnia, jako macierz płodna.
CHÓR DZIEWIC.
O zielony Tajgecie, o zórz greckich łuny!
Bogi Pelopsa, pani naszej opiekuny —
[82]
O, wiatry, co wiejecie tchnieńmi łagodnemi —
Po kwiecistych dolinach naszej drogiej ziemi —
I wy, miłości boga świadki wiekuiste —
Ozdobo ziemi, fale Euroty przeczyste!
DEMODOK.
Cudzoziemcy, napróżno ułudnemi słowy
Pieścicie uszy dziewic i ich rozum zdrowy.
Dość! Dzięki złóżmy bogom, twórcom przeznaczenia —
Duch nasz się do Hellady przywiązał imienia —
A nieśmiertelna ziemia, gdzie śpią nasze dziady —
Zbyt nam droga i piękna — ta ziemie Hellady!
Wiatry jałowy pył twój uniosą, Ilionie —
A Grecya nieśmiertelnym promieniem zapłonie!
V.
HELENA, PARYS, DEMODOK, CHÓR KOBIET, CHÓR MĘŻCZYZN.
HELENA.
Smakowały twe usta i wina i chleba —
Pryamido! Tak zwyczaj każe z woli nieba.
Gościnności jam święte zachowała prawo.
Ale złocąc już Sparty szczyty mgłą jaskrawą —
Jutrznia różanym wieńcem potrząsa w lazurze,
Gwiazda na widnokręgu chyli czoło w chmurze,
A w Eurotasie srebrnym łódź twa wykąpana —
[83]
Na fali się porusza, wiatrem kołysana.
Idź! Niech cię Zeus prowadzi — i niech morskie bogi
Pogodnemi gwiazdami oświecą ci drogi.
Znów ujrzysz Idę, w sosen odzianą zielenie
I bystre w ich cigęzi skaczące jelenie,
I Ksant ze Simoisem — rzek srebrzystych dwoje
I siwych twych rodziców — i twą sławna Troję!
Szczęsny, kto nie obarczon grzechem, łzy tkliwemi
Znajome wita niebo na rodzinnej ziemi!
PARYS.
Słuchaj mię, Tyndarówno, córo znakomita
Ledy! Na wzgórzu Idy biała Afrodyta
Zdumionym moim oczom świetlna, obnażona,
Mniej cudna się wydała w obłoku zjawiona.
Czyś ty nie Eufrozyna o promiennej głowie,
O której marzą ludzie, którą czczą bogowie?
Albo jasna Aglae, której oko czyste
Wlewa w człowiecze serca światło uroczyste?
Włosy twe lśnią jak zorza, a twe oko płonie
Tak, że gną się kolana i puls bije w łonie.
Stopy twe pewno w boskich żyły niegdyś światach:
Dziewice naszej Frygii w rozwiązanych szatach,
Gwiazdy, co drżą przed złota powstającą zorzą —
Z zazdrością i podziwem przed tobą się korzą.
Pójdź! Afrodyta żąda, bym do Troi świętej,
Z dumą uniósł tę zdobycz, ten mój skarb zaklęty!
Ona sama, o pani, szczodrą swą pomocą
Kierowała mych łodzi bieg — i dniem i nocą.
[84]HELENA.
O wy, Zeusowe syny, piękne Dyoskury,
Co świętego Olimpu oświetlacie góry,
Coście niegdyś boskiego zwalczyli barana,
Chwało Grecyi, mych braci dwójco ukochana,
Przyjaciele dziecinnych dni mego żywota —
Słuchajcie, w waszą siostrę jak wali sromota!
Ty zaś, czysta Pallado, hymenu królowo,
Co masz gałąź oliwną i włócznię spiżową —
Patrz, jak mię to spojrzenie przenika i pali —
Twoja moc niech odemnie te widma oddali —
I pokrzep moje serce śród niebezpieczeństwa?
CHÓR KOBIET.
Bogi, niech obcy idzie precz z naszego księztwa!
PARYS.
Heleno, najpiękniejsza z wszystkich niewiast ziemi —
Serce me drga żądzami nienasyconemi.
HELENA.
Ja nie opuszczę Sparty, matki dzielnych synów
Ani rzeki rodzinnej — ani jej wawrzynów —
Ni dolin naszych wiosek, strojnych w winogrona —
Gdzie jeszcze towarzyszek moich tańczą grona,
Ani domu Atrydy, ani jego łoża!
Ty nie lżyj mię, Parysie — i uchodź za morza —
Na szerokim okręcie — po falach przejrzystych —
[85]
Uchodź! Nie trwóż dni moich spokojnych i czystych.
Szczęsny, jeżeli Zeus, słusznie rozgniewany,
Nie pomści tej gościny przez ciebie skalanej.
Uchodź, mówię. Czas wielki. Na egejskiej fali —
Krzyk greków i Heleny, usłyszawszy zdali —
Atryd już ku nam dąży po morskiej równinie —
Uchodź — lub gdy się spóźnisz, dusza twoja zginie!
PARYS.
W róże strojna popłynie moja łódź trójwiosła —
Moja będziesz, niewiasto pięknai wyniosła.
Bogi mi obiecały: głos bogów nie szydzi.
HELENA.
Cudzoziemcze, Helena ciebie nienawidzi!
Klnę się, głos twój mi wstrętny, widok twój złowrogi —
Pomóżcie mej słabości, sprawiedliwe bogi!
Ojcze mój, wielki Zeusie, błagam cię! Jeżeli
Czciłam cię, najgorętsza zawsze z twych czcicieli —
I jak wierna małżonka i matka cnotliwa,
Unikałam Erosa zdradnego przędziwa —
Wspomnij Ledę, o święty jej kochanku boski,
Ojcze mój — i ukołysz mego ducha troski:
I pozwól, by pod tarczą Pallady w swym domu,
Atryd był jeszcze dumny z Heleny bez sromu.
O Zeusie, mój małżonka, córko moja, cnoto,
Brońcie wy moje serce targane zgryzotą —
Uspokójcie ten ogień w łonie mem rozżarty —
Nienawidzę ja fryga kapłana Astarty,
Gościa o chytrem sercu, o mowie złowrogiej.
[86]
Nienawidzę... Lecz niechaj odjeżdża, o bogi!
Ja kocham go — nadarmo usta moje przeczą —
Kocham — i tą okropną raduję się rzeczą!
CHÓR KOBIET.
O królowo, twa boleść trawi mię żałobą.
CHÓR MĘŻCZYZN.
Tryumfujesz, Erosie — i Parys wraz z tobą!
CHÓR KOBIET.
Erosie, szczędź Helenę lub mnie uderz za nią!
CHÓR MĘŻCZYZN.
Erosie — czuwaj — przełam tę oporną panią.
CHÓR KOBIET.
Afrodyta i Pallas — o boje straszliwe —
Walczą dziś o Heleny serce nieszczęśliwe.
HELENA.
Nie przestaniecież, Losy, bez litości żadnej
Na zło prowadzić ludzi — w swojej woli zdradnej!
CHÓR MĘŻCZYZN.
Łzy — opór — walki — gniewy twe bezużyteczne.
Potężniejsze od ciebie są bogi odwieczne!
[87]DEMODOK.
Ty, przez kogo ziemia żyzna
Od okrutnych jęczy cierpień —
O Erosie, władco nieba,
O Erosie, władco świata!
Po za fale burzą wzdęte —
Po za szczyty gór śnieżyste —
Po za kwietne pól równiny,
Kędy nimfy miłe bogom
Żyją w pląsach i śpiewaniu —
Ty dotykasz wszystkich brzegów!
Prześladujesz w dzikich lasach
Szybkonogie Artemidy!
Ty zakłócasz spokój mędrców
I z ich czoła wieńce zdzierasz.
Toć małżonka z czystem sercem
Śród milczenia nocy czuje,
Jak się duch twój cudzołożny
W jej samotne wślizga łoże —
I tak marzy gorejąca!
Każdy ziemi syn śmiertelny
Od twych grotów cierpi wiecznie —
I wylewa łzy rozpaczy!
Nigdy szał twój nie zagasa,
Nigdy skrzydeł nie zamykasz —
I w najwyższem bijesz niebie —
Ciosem pewnym i promiennym
W nieśmiertelne bogi drżące —
I królując na eterze,
Tyś jest panem praw wieczystych.
Ty, przez kogo ziemia żyzną
[90]
Od okrutnych jęczy cierpień
O Erosie, władco nieba,
O Erosie, władco świata!
PARYS.
Czuwaj nademną, słodki boże! Czyż należy
Czekać mi, póki zima głowę mą uśnieży —
I na zawsze mi róże ogniste rozproszy?
Czarodziejski nektarze, napoju rozkoszy,
Czaro ognia, odrodzeń żądzo gorejąca —
Twoja moc Olimp cały do duszy nam strąca.
HELENA.
Szczęsna, która żyć może i umierać może
Tam, gdzie jej oczy pierwszą obaczyły zorzę —
I która, jako licznych rodzicielka dzieci,
Chwalebnie w ich pamięci zza mogiły świeci.
Lecz czym już nie Helena? Słuchaj mię, przeklęty —
Atryd jest moim mężem — to dom jego święty.
Uchodź — milcz! Ja tak każę. Lecz usta niemieją,
Upadam. — Idź, powiadam! Siły moje mdleją —
Serce mi bić przestaje — i już przed mem okiem —
Czarny Styks zamogilnym wije się potokiem!
CHÓR KOBIET.
O Zeusie — ty dopomóż twej nieszczęsnej córze —
O Pallado, w wysokim władnąca lazurze,
Przybądź — i na promienne otwórz firmamenty
Martwe oczy Heleny! O, ty dniu przeklęty,
Nienawistny dniu jęków, łez i rumowiska!
[91]
Spójrz, Frygu, córę Zeusa jaki ból uciska.
Płaczmy — i niechaj gród nasz strasznemi okrzyki
Napełnia dzieci, starce, młódź i wojowniki!
Czyż ma umrzeć Helena złotogłowa? Czyli
Bogowie, o Atrydo, w twój dom uderzyli?
PARYS.
Heleno, wróć do życia! Zlituj się nademną —
Jam twój gniew spowodował — i bojaźń tajemną —
I, zburzywszy spokojną izb twoich pogodę —
Obraziłem cię — mam więc nienawiść w nagrodę —
Lecz Wenus moje kroki wiodła, o królowo,
Żałuj mię, córo Ledy — i nie karz surowo!
Im wyższa mi twa piękność — słodsza twa obecność —
Tembardziej, w czci głębokiej, czuję swoją niecność.
Wybacz, wracam do Troi, przez morze ogromne —
I bogom nieposłuszny odjadę, zapomnę!
Szczęsny, jeśli przez litość, gdy wpłynę na morze
Jeden dzień w swej pamięci przechowasz mię może.
Uchodźmy! Łza mi w oczach — gorszą falą stanie
Heleno — przyjm ostatnie moje pożegnanie.
Czczę i kocham cię! Żegnaj, chwało Grecyi świetną.
HELENA.
Boski gościu, zaiste dusza twa szlachetna.
Szczęśliwym bądź! Ja dzięki składam twym zamiarom
Żeś w swej młodej mądrości — kres położył marom.
Godnyś bogów, zkąd idzie twój ród starożytny,
A zwalczyć siebie — czyn to bohatersko-szczytny.
[92]VI.
HELENA. DEMODOK. CHÓR KOBIET
CHÓR. — STROFA.
Ty, coś jest wszechświata czarem,
Ziemio, niezwyciężonej Pallady dziewiczej
Głoś hymn weselnej słodyczy —
Wzrusz Olimp cały świętej muzyki twej gwarem!
Grecyo, ty ziemio święta, ty ziemio wspaniała,
Ojczyzno, już widziałam, jak bladła twa chwała:
Lecz wielki Zeus osłonił chmurną dnia pochyłość
I ciche dłonie Pallady
Zwyciężyły Erosa, co już rzucał jady:
Mądrość zwyciężyła miłość!
ANTISTROFA.
Bogi żeglarzom życzliwe,
O słodkie Eolidy, zawiejcie w pogodzie
I popchnijcie nasze łodzie
Poprzez fale błękitne i piany cierpliwe...
Powróć do domu dziadów, o Atreja synie,
Gdzie wczesnych dni ci szereg jak fala popłynie...
Córo Ledy, na którą wzrokiem opiekunki
Dziewicza Pallas spoziera —
Helena, o Atrydo, ramiona otwiera
Na słodkie twe pocałunki!
[93]EPODOS.
Promienie słońca rodzinne —
Najcudniejszemi blaski złoćcie nieba stropy!
O nimfy bosonogie weselnemi stopy —
Poskoczcie w pląsy niewinne!
Demodoku, radosne śpiewaj nam melopy.
Pod dźwiękiem złotej liry, w długich, białych szatach —
W wieńcach laurowych i kwiatach —
Spartanki, przed ołtarzem bogów stańcie zgięte:
Niech zdrój jagnięcia krwi czystej,
Niechaj wonne kadzidło, głos chóru srebrzysty —
Uderzą w Olimp wieczysty,
By radować bogi święte!
DEMODOK.
Zakończcie wasze pieśni, niewinne dziewice —
Oto smutny niepokój i dziwne tęsknice.
Owionęły Heleny pobladłe oblicze...
W milczeniu więc jej troski czcijcie tajemnicze.
Drobne, lekkie żałości waszych dni kwiecistych
Rychło się rozpływają w obłokach przejrzystych.
A wasze słodkie łzy — są Nocy łzom podobne,
Któremi wszystkie kwiaty rankiem lśnią ozdobne.
Łatwo się rodzą, łatwiej jeszcze mrą. Jak rosa,
Jest wasz ból! Schnie, gdy słońce wejdzie na niebiosa.
Ale serce, przez które przeszły gniewne bogi,
Długo przechowa ranę swej boleści srogiej —
I z lubością ten obraz bezustanny goni
I z oczu łzy rozpaczy niewygasłej roni...
[94]HELENA.
Starcze, niepokój we mnie gore tajemniczy.
Nędzne me serce, pełne troski i goryczy.
Rzekłeś w sercu mem rana. Jam słaba, niegodna.
Bogi każą, mi wypić czarę hańby do dna...
Przyznaję i powiadam, jak widzisz, w rumieńcu,
Przyznaję, że mi tęskno po obcym młodzieńcu...
Jego męskiej postaci wdzięki nieprzeparte —
Dotąd jeszcze w mem oku stoją niezatarte.
Kocham go, o Erosie — oto twe zabawy —
Mów, że mój mąż szlachetny i że godzien sławy,
Starcze! i że zapewne w duszy mej zepsutej
Jakiś sen zapanował chmurami osnuty..
Mów, że Atryd mię kocha i że w tym momencie
Płynie ku mnie po morza burzliwym odmęcie;
Że mnie powierzył życia swego cześć — i że go
Kocham! O zgrozo! Plemię ty bohaterskiego
Atreusza! Ananke! Dnia straszne promienie,
Wy żarzące zbrodniczej miłości płomienie —
Napróżno! Przy nim serce me weselem dysze —
On mą chwałę unosi i dni moich ciszę...
DEMODOK.
Bogowie, w których łonie wszechpoczątki leżą —
Stosownie do serc naszych mocy — zło nam mierzą!
I w działach — jakie dają przeróżnemi losy —
Najlepszym wymierzają najmocniejsze ciosy!
Pewni, że każdy człowiek cnotą swoją zbrojny,
Nigdy niezwyciężony, zawsze jest spokojny...
Precz odepchnijcie gościa, tęgie mury Sparty,
[95]
Co was lży. — Niechaj płynie, ręką bogów wsparty!
I niech dni przyszłe, oczom moim objawione
W słońcu — znikną jak cienie nocy rozemglone!
HELENA.
Powiedz ty, powierniku bogów nienawiści,
Jak się dla mnie ich ciosów wszechpotęga ziści?
DEMODOK.
Niechaj bogi działają. Próżna wszelka mowa,
Niechaj Zeus, niechaj Pallas dni twoje zachowa.
I niech surowa mądrość i niech pokój boży
Serce twoje sprowadzi z smutku i bezdroży...
Słodycz cicha, pogodna miłości cnotliwej
Do twej duszy wzburzonej wleje pokój żywy.
Tak na ciemnem sklepieniu, kiedy wyją burze
Wzrok Heliosa ustąpić każe ciemnej chmurze.
HELENA.
Ojcze, mądrość twa wielka. Głowę osiwiałą
Niech ci słońce uwieńczy nieśmiertelną chwałą.
Zawsze będę słuchała życzliwie i wdzięcznie
Mądrych rad, które z ust twych płyną mi tak dźwięcznie.
A wy siostry Heleny, strojne w kwiatów wieńce —
Śpiewajcie! Niechaj usnę przy waszej piosence.
Ja lubię pieśni wasze, które tchną pokojem
Ą wasz uśmiech rozpędza mrok na czole mojem.
[96]CHÓR KOBIET.
Oparty na swym rudlu, dzierżąc léjce w ręku,
Helios pędzi po niebie w swym promiennym wozie —
I głuszy w rączym pędzie — echo ludzi jęku,
Który huczy w nocy grozie!
Ciche bory są pełne milczenia uroku:
Czyste źródło, co z skały wypływało łzawo,
Łączy teraz westchnienia srebrnych fal potoku
Z kwietną, zieloną murawą
O boska Artemido, ty leśna dziewico,
Przybądź! Oto godzina dla swojej kąpieli
Niema śmiertelnych! popłyń przeczystą krynicą,
By ludzie cię nie ujrzeli..
Myśliwskie panny, nimfy, śpieszcie się! Przędziwa
Rozwiążcie białych szat jej, tkanych boskiem krosnem!
Patrzcie, jak ta głęboka, leśna gąszcz ją skrywa
Przed bogów okiem zazdrosnem.
I drżąca toń dziewiczą przyjęła boginię —
I słodkim swym uściskiem pieści czyste łono —
A wokół niej promiennie i radośnie płynie
Niepokalanych nimf grono!
Lecz jakież to westchnienie słychać w gaju bliskim:
Czy to jaka zbłąkana nimfa bojaźliwa —
Czy Egipan szyderczy, czyli za uściskiem
Stęskniony faun się odzywa?
To ty, Arysteido, myśliwcze molosski,
Uchwyciłeś Artemis w jej śnieżystej bieli,
Kiedy nagość swą kryła śród nimf rzeszy boskiej,
W srebrnej porannej kąpieli!
Uchodź, o bezrozumny! Bo gniewna Artemi
Widzi ciebie i staje ponad wód krynice —
[97]
I uderza w twe czoło falami srebrnemi
A w oczach jej błyskawice!
Dwuróg, czarny jak chmura — urósł nad jej skronie —
Ty — uciekasz gajami, jako jeleń gniady —
Niewierne psy, zmamione przez krwi koźlej wonie —
Węszą za twojemi ślady.
Nieszczęsny, nigdy więcej w ukochane bory
Nie powrócisz — na łowy dzierżąc łuk napięty!
Bogowie są okrutni! Kiedy ziemskie twory
Cierpią — ich duch jest zamknięty!
HELENA.
Bogowie są okrutni! O dni moje dawne,
Pocałunki mej matki! O chwile zabawne,
Kiedym pieszczone dziecię — igrała ze śmiechem,
Wspomnienia, które kocham i hańbię mym grzechem —
Żegnajcie! Czarna chmura między mną i wami
Stanęła — i mą duszę jak żałoba plami.
Żegnaj mi, święty domie Atryda mężnego,
Czyste rozkosze łoża błogosławionego
I ty mądrej Pallady ołtarzu gościnny,
Gdziem paliła kadzidło śród uczty rodzinnej,
Grodzie Tyndara! Srebrne rzeki mej krawędzie,
Gdzie białośnieżnem stadem toczą się łabędzie,
Płyną — i niby Jowisz, opuszczając wody,
W cieniu trzcin gonią białe Najad chorowody!
Żegnaj, góro Tajgetu, pieczary, doliny,
Gdzie pieśni moich dziewic weselnej drużyny
Na świeżych traw murawie, między barwne kwiecie.
Kołysały mię do snu! Mój rodzinny świecie,
Ziemia, gdziem życia pierwsze oglądała świty,
Świadku mej cnoty, dzisiaj na wieki rozbitej,
[98]
O Grecyo, wykąpana w mórz błękitnych pianie,
Helena ci ostatnie daje pożegnanie!
Niezwyciężony płomień w żyłach moich pali
Występną krew! Napróżno, choćby najzuchwalej
Opierać się! O bogi, próżne łzy, wyrzuty —
Pójdź Parysie, do Troi nieś mię w spiż zakutej!
Dokończ zwycięztw, Erosie! Jam jak łódź bezsterna!
A ty, Jowisza córo — strażniczko niewierna,
Pallado, coś zdradziła mię! żałobne bogi,
Którzyście mi wybrali ten dzień hańby srogiej
I pchacie mię w ramiona miłości nieczystej —
Na Styks, rzekę podziemną, na Hades ognisty —
Na Niobe — na Tantala — na AtrejąAtreja krwawą
Ucztę! Na Persefonę! Na Anankę łzawą!
Na wszystkie męki, bóle, rozpacze, Erynie,
Bogi okrutne, głuche bogi i boginie —
Odpycham was! Wróć! Kocham, czekam cię, Parysie!
DEMODOK.
Niech co szybciej uchodzi! Zła mara ci śni się —
Oto już go po falach niesie Bóg łaskawy —
Oto znikły już ślady jego czarnej nawy!
HELENA.
Eros łono me pali! Ha, umieram prawie —
Demodoku, nad Eurot śpiesz — i w głośnej wrzawie
Okrzycz nad brzegiem rzeki... Powstrzymaj bieg łodzi —
Mów, że kocham, że czekam go.. że, niech przychodzi!
[99]DEMODOK.
Na mężnego Atrydę, na Hellady sławę —
Niechaj raczej mściwego Zeusa gromy krwawe
Moją głowę występna w proch obrócą podły,
Zanim, Heleno, miałbym wysłuchać twej modły.
CHÓR KOBIET.
O nieszczęsna, jakież to myśli są w Helenie?
HELENA.
Dziewice, łzy otrzyjcie! Tak chce przeznaczenie.
Walczyć z prawem potężnem napróżna odwaga,
O, ciężką jest na sercu mem leżąca waga.
Gorzkie łzy, które oczy moje błędne ronią....
Ale bogi tak każą. Oni mię nad tonią
Postawili bezdenną. Cokolwiek się stanie,
Pójdę tam, gdzie me losy kierują niebianie!
Chwałę mą, cześć mą, cnotę — wszystko, com w kolebce
Czciła, co ludziom święte — wszystko to podepcę —
Precz wstyd, a gdy śmierć znak mi wyryje na czole,
Rzeknę: o bogi waszą dopełniłam wolę!
VII.
PARYS.
Pójdź, moi towarzysze do drogi gotowi,
Wstrzymali się, posłuszni twemu okrzykowi...
[100]HELENA.
DEMODOK.
Ty, przysłany z Hada,
Pryamido — i czynem splamiona haniebnym,
Zdradna żono, słuchajcie! Na trójnogu srebrnym
W Laryssie bóg, co cześć dlań Likoreja chowa,
Dał mi niegdyś usłyszeć swe prorocze słowa!
Młody jeszcze, lecz pełny już pobożnych ćwiczeń,
Wsłuchiwałem się w tajne dźwięki boskich życzeń.
I wielki Feb prowadził moje kroki trwożne
Na Pieryd ukochanych wierzchowiska zbożne.
Oczom mym powierzając dni nieurodzone,
Bóg mi objawił wasze losy pohańbione.
Niewolnico Erosa, twe i twe — Parysie!
PARYS.
Nie słuchać mam że bogów! Bóg za opór mści się.
Starcze! ognie opadłe z Heliosa wozu,
Nie ogrzeją Atosu białych szczytów mrozu.
Od marzeń płomienistych śnieżny wiek cię chroni —
I nigdy już w twem serca ogień nie zapłonie.
DEMODOK.
O młodzieńcze, najmilsi są mocarzom boskim
Ci, co żyją spokojnie dachem ojcowskim.
Ci, co dążąc surową drogą prostej cnoty,
[101]
U tej czystej krynicy gaszą swe tęsknoty,
Ty zaś, o córko moja, ty, którą kochali
I uwielbiali wszyscy, dziecię władcy fali —
Córo Ledy, posłuchaj... Dziecinne me lata —
Tchnienie zim śnieżnobiałem pokryciem oplata.
Żyłem długo. Znam jutro, jakie zawsze czeka
Jednogodzinne szały i żądze człowieka.
O żono Menelaja — Demodok cię błaga —
Pomnij, krzywoprzysiężna! Pallas cię wysmaga.
CHÓR KOBIET.
Heleno, najpiękniejsza pośród niewiast ziemi,
Ściskamy twe kolana rękami drżącemi!
HELENA.
Dość! Jam boskim Erosa posłuszna płomieniom.
Unieś mię, o Parysie, ku morza strumieniom.
Oto zapłonął Helios o ognistem oku —
Żegnajcie, dziewy Sparty! Żegnaj, Demodoku!
CHÓR KOBIET.
Zatrzymaj się, Heleno, nieszczęsna, szalona
Twoja cześć — moja boleść... Ach, dusza ma kona!
Ona uchodzi! Oto na trójwiosłej łodzi —
Znika w porcie kamiennym... Uchodzi, uchodzi!...
Upadnijcie, złamane, starożytne mury —
Zachwiej się, o Lakono od hańby twej córy.
[102]DEMODOK.
Stało się! Od ich wioseł piana wód się bieli —
Ale nad nimi czuwa — wzrok bogów mścicieli!
CHÓR KOBIET.
STROFA.
Boscy bracia Heleny, promienne Dyoskury,
Którzy nam jaśniejecie śród nocy ponurej —
Na mórz wielkich widnokręgach,
Blask swój ukryjcie za chmury
Nawie tej, która płynie po mórz sinych wstęgach...
Rzućcie ponurej nocy zasłony wieczyste —
Piękne gwiazdy — wy, króle nad rzesze gwiaździste,
Przez Olimpu szczyty łzawe —
Rzućcie mrok — na te czyny splamione, nieczyste...
Helena opuściła kraj swój — cnotę — sławę!
ANTISTROFA.
Jako róża pod mroźnem tchnieniem Boreasza —
Kiedy zamiera wiosna, co jej liście zrasza
Po chwili pada i więdnie —
Tak zapłacze młodość nasza,
Że dni słoneczne tak się zakończyły błędnie.
Mchy Tajgetu — wy dolin naszych cudne kwiaty,
Zasłuchane w naszym śpiewie —
Wy, które tak kochała Helena przed laty,
Zwiędnijcie, ona Bogów odrzuciła w gniewie!
[103]EPODOS.
Do pustego zamczyska, szlachetny Atrydo,
Przez fale morza burzliwe —
Nie śpiesz! Niechaj twe nawy zwolna — zwolna idą —
Nie obaczysz swej żony. Pokryła ohydą,
Dni twego życia szczęśliwe!
Rycerzu — jak niewiasta łzy lej boleściwe —
Córa Ledy, śród rzecznej zrodzona głębiny —
Na nasze łzy nieczuła, niepomna swej cześci —
Opuszcza Grecyi krainy
I róż wieńcami się pieści,
Drwiąc z naszej wielkiej boleści!
DEMODOK.
O Febie — Apollonie! Z twoich ust jak słońce —
Płynie prawda, co duchy pokrzepia wątpiące —
Królu muz, piewco lasów i gór niebotycznych,
Władco złotego łuku i tchnień poetycznych,
Panie świętej Laryssy, pogromco Pytona:
Niech wyschnie oceanów fala niezgłębiona,
Niech eter nietykalny, zkąd twój wóz promienny
Ludziom i bogom światła niesie zdrój niezmienny,
Zapadnie się. Niech Hada ponure płomienie
Pochłoną świat w żałoby wiekuiste cienie —
Jeżelim kiedy zdradził cię — nie słuchał ciebie —
Jeślim zwątpił w moc twoją, Apollonie Febie!
Syny Hellady, dumne, mężne wojowniki,
Napełnijcie, jak gromem, swojemi okrzyki
Szczyt Olimpu — i ziemię szerokiej Hellady,
[104]
I góry i doliny, gdzie śpią, wasze dziady...
Od dzikiego Epiru po Egejskie fale —
Wstańcie — ojczyznę pomścić shańbioną, w swej chwale —
Podnieście wojownicy dłonią swą orężną
Mężobójczy miecz ostry i włócznię potężną...
Krzycz, Argosie niezłomny, Ateny i Sparto —
Pokryjcie wielkie morze flotą nieodpartą —
A wy, króle Hellady, unieście po fali
Ogień, co na proch wieczny grób Ilionu spali!
CHÓR KOBIET.
STROFA.
Kiedy dziewica mirtem Erosa upięta —
W białej przeczystej sukience,
Przed ołtarzem Hymenu staje uśmiechnięta:
Charyty, kołem tańcząc, wiodą ją za ręce,
Tam gdzie ślubna pieśń brzmi święta!
Radość napełnia światłem serce jej niewinne,
A małżonek jej modły bogom śle dziękczynne.
ANTISTROFA.
Aureolą radości lśnią kochanków skronie.
Wkoło róż jaśnieją wieńce,
Śmiechy dźwięczą w weselnem ucztującem gronie,
Czar zatrzymuje gości tam, gdzie oblubieńce
Lśnią białych kwiatów koronie.
Cześć ci ty, który życie zmieniasz w upojenie,
Boski barcie Erosa, Hemenie, Hymenie!
[105]EPODOS.
Lecz, o święta czystości, ty czcigodna szato —
Biada temu, o biada, co białość twą skala —
Niech zginie zato, niech zato
Bezlitosna Erynia mściwą swą zapłatą —
Na wieki mu w Hadesie męki porozpala!
Biada małżonce niewiernej,
Co rzuca domowe progi —
Źródło hańby — i klęski — i wojny krwiożernej —
Ciężar dla ziemi złowrogi!
Ukarzcie ją, mściciele, groźne, czarne bogi!
|