Tajemnice Nalewek/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Tom IV
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI  Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

HENRYK NAGIEL
Tajemnice Nalewek
TOM IV
WARSZAWA — E. WENDE i S-ka
Kraków, Lwów, Poznań, Wilno, Gdańsk — Polskie
Towarzystwo Księgarni Kolejowych  „Ruch“   Sp. Akc. Łódź
i Katowice — Ludwik Fiszer.



Drukarnia Leona Nowaka, Warszawa, Warecka 12.






CZĘŚĆ III-cia.
LIKWIDACJA.

I
KARTKA Z PRZESZŁOŚCI

Papiery, których przeglądaniu poświęcili noc całą adwokat i „Fryga“, składały się, jak już wiemy, z dwóch oddzielnych zwitków.
Pierwszy — to pęk dokumentów różnej treści i charakteru, zawarty w pugilaresie Apenszlaka, drugi — to paczka pochodząca od panny Feli Ejtelesówny. Zostawiając sobie na kiedy indziej rozejrzenie się w papierach Apenszlaka, którego w tej chwili pociąg kolei petersburskiej unosi daleko na Wschód, przyjrzyjmy się obecnie papierom, które złożone zostały przez pannę Felę na ręce adwokata „Julka“.
Jest to rękopis dość sporej objętości, pisany przez samą pannę Felę; opowiada on w formie niemal powieściowej dramat z lat dawno minionych i ma na celu ułatwienie zadania tym, którzy szukają klucza do zagadek chwili obecnej. Nie jest to więc żaden dokument, który możnaby przełożyć sądowi i który przekonałby bezwzględnie o niewinności oskarżonego o podwójną zbrodnię. Bynajmniej.
Na pierwszej stronie rękopisu znajdujemy nakreślone eleganckiem pismem panny Feli te wyrazy:
„Dla wiadomości pana mecenasa J.
„Fakty tu podane są bezwzględnie prawdziwe. Zdaje mi się, że tłumaczą wiele ciemnych rzeczy w wiadomej sprawie. Ze względu jednak na osoby, biorące w nich udział, nie mogą być urzędownie podawane do niczyjej wiadomości. Komunikuję je panu mecenasowi z tem wyraźnem zastrzeżeniem. Sądzę jednakowoż, iż to, czego się dowiedzieć można, oświetli rzecz całą i skieruje ją na właściwą drogę“.
Jak tedy widzimy, rękopis panny Feli dla poszukujących klucza zagadki może mieć znaczenie informacyjne. Oto wyciągi z rękopisu.
„...Czy zna pan mecenas — pytała panna Fela w swoim rękopisie — tę, jak ją nazywają „żydowską Jerozolimę“, inaczej Berdyczów? Zapewne nie. Bo i skądżeby? Ja jednak, w przejeździe, widziałam to gniazdo rodzinne mojego ojca. Jest to miasto, a raczej olbrzymie miasteczko, bodaj jedyne już w Europie, brudne, a jednak pełne średniowiecznego uroku, rodzaj drewnianego „ghetta“, zatopionego w kałużach błota, gdzie widać tylko wschodnie fizjognomje synów Izraela i słychać szmer ich dziwacznej gwary, splecionej ze wszystkich języków świata, a której podstawą jest narzecze germańskie. Ponad tem dominuje brzęk złota i szelest papierów; słychać niemal lot miljonów, które się tutaj obracają, rosną i topnieją.
Wyobraź pan sobie ten Berdyczów dziesięćkroć brudniejszym i bardziej średniowiecznym, a razem bardziej jeszcze ruchliwym, odsuń go o kilkadziesiąt lat w przeszłość, a będziesz miał prawdziwe tło prawdziwego dramatu, który się rozsnuje przed twemi oczyma.
Były to groźne czasy. Nad Europą oddawna huczał grom wojny i burz wewnętrznych. Płomienie obejmowały kolejno serca i umysły narodów, jak wysuszone przez słońce strzechy chat wiejskich. Nawet do tego zakątka, zatopionego w gwarze własnych interesów, dochodziły głośne wieści z Europy. Ościenne Austrja i Węgry były całe we krwi i płomieniach. Od czasu do czasu przeciągały okolicą wojska; ziemia drżała od armat. Niekiedy szły tajemnicze wieści i popłochy, wywołując wielkie ożywienie na prywatnych giełdach berdyczowskich. Czasami Żydkowie szeptali coś o ogromnych kontrabandach. Śród błotnistych uliczek ukazywali się nieznani ludzie, w towarzystwie nieznanych faktorów, klęli z węgierska, włóczyli się pomiędzy Żydkami, a potem odjeżdżali.
Wstrząśnienia europejskie dawały się tam uczuć, zlekka wprawdzie, oddalonem echem, ale jednak dawały.
Przy jednej z tych dalekich uliczek stała kamienica brudna, obdarta, o wielkiem błotnistem podwórzu, zamieszkana przez liczną ludność żydowską. Był tu cały kalejdoskop. Gdzieś na poddaszu, w ubogiej stancyjce, pozbawionej niemal wszelkiego umeblowania, gnieździł się sam jeden młody Izraelita. Mieszkańcy domu, przeważnie hasydzi, jak w świątobliwej „żydowskiej Jerozolimie“ być powinno, spoglądali nań z niechęcią. Bo też z ich punktu widzenia był to oryginał nielada ten Mojżesz. Już jego samotność stanowiła niemal występek wobec etyki żydowskiej. Żył sam, nie miał ani żony, ani krewnych, nie wdawał się z nikim, nie potrzebował nikogo.
Niewielki, szczupły, ubrany w strój innych współwyznawców, mógł on liczyć zaledwie cokolwiek więcej, niż lat dwadzieścia. Twarz jego wyróżniała się nawet pośród takiej skarbnicy idealnie pięknych i idealnie brzydkich typów, jaką jest Berdyczów. Widniała na tej twarzy jakaś niewysłowiona i głęboka melancholja; z głębi oczu przeświecała inteligencja i słodycz.
Mojżesz był zresztą zagadką dla swych sąsiadów. Wiedziano, że u jednego z wielkich kupców berdyczowskich pisze listy zagraniczne w takich językach, których nikt inny zrozumiećby nie potrafił; że ma pensję, wystarczającą na potrzeby; że resztę wolnego czasu przepędza u siebie w domu, gdzie go podpatrzono przez dziurkę od klucza, schylonego nad stołem pełnym ksiąg; że te księgi, bynajmniej nie mające pozoru ksiąg rabinicznych, znosił ciągle do domu; że wreszcie żył bardziej niż skromnie. Przekonano się także w bóżnicy, gdzie stale na modlitwę uczęszczał, gdy go raz sam rabin w jakiejś kwestji talmudycznej zaczepił, że Mojżesz jest prawdziwym „uczonym w piśmie“. Ale to wszystko. Dlaczego żył samotnie i nie żenił się, dlaczego przestawał z księgami, skąd się wziął i skąd pochodziła jego mądrość? Oto, czego nikt nie wiedział.
A jednak nie było to nic dziwnego. Z łona ludu Izraelskiego, w każdym niemal wieku i kraju na gruncie największej nawet ciemnoty i najgłębszych przesądów, wyrastali prawdziwi mędrcy, którzy, gdyby nie pochodzili z tego plemienia, posunęliby pewno ludzkość naprzód. Skrępowani formułami bytu, pośród którego wyrośli, witani nieufnością ze strony obcych, mijali się z przeznaczeniem, nie spełniali włożonego na nich zadania. Kilku tylko nazwiskom mędrców i uczonych żydowskich skład warunków społecznych pozwolił jaśniej zabłysnąć.
Mojżesz był jednym z tych wyjątkowych organizmów. Urodzony w maleńkiem miasteczku żydowskiem, wykarmiony w dziecięcych latach na ciężkiej strawie talmudu, szaloną pracą i olbrzymiemi zdolnościami zdołał dojść do tego, że w dwudziestym roku życia był prawdziwą studnią i skarbnicą wiadomości, miał pojęcie o wszystkich gałęziach wiedzy, nauczył się kilku języków żywych i umarłych i z olbrzymią intuicją rozwiązywał najtrudniejsze zagadnienia matematyczne. Był to przytem poeta i myśliciel, głowa gorąca, którą rozpalały potężne zagadnienia społeczne i bytowe, ważące się na dalekim Zachodzie. W szufladach jego spróchniałego stołu leżały całe stosy kart, zapisanych gorączkowemi słowy i potężnemi myślami. Nie napróżno te oczy spoglądały w przestrzeń z taką słodyczą i melancholją.
Berdyczów był dla Mojżesza tylko etapem w drodze, którą sobie nakreślił zgóry. Pracował on tu gorączkowo, uzupełniał ostatnie braki w wiadomościach, kształcił się, przelewał swe myśli na papier i czekał chwili, kiedy będzie już czas z zapadłej stolicy żydowskiej wyruszyć w daleki świat, do Europy, ażeby tam rozwinąć szeroko skrzydła.
Czas ten jednak nigdy nie miał dla niego nastąpić.
Na tych samych, wiecznie brudnych i skrzypiących schodach, na których walały się kawałki wyrwanego ze ściany tynku i stały kałuże pomyj, znajdowało się mieszkanko, równie skromne, jak izdebka Mojżesza, a bodaj od niego uboższe; w tem mieszkanku wegetowały dwie biedne kobiety: matka i córka. To sąsiedztwo miało stanąć na przeszkodzie aspiracjom Mojżesza.
Matka i córka nie były żydówkami. Przybyły one do Berdyczowa zaledwo od półtora roku i żyły tu w ciężkim niedostatku. Obiedwie nosiły na sobie piętno lepszego bytu i innej sfery społecznej. Matka, pomimo niezbyt podeszłego wieku, pochylona ku ziemi, widocznie od ciężaru cierpienia, potrafiła jednak ukazać w wielkich niebieskich oczach, kiedy je podniosła do góry, dumę i powagę. Córka było to urocze, szesnastoletnie dziewczę, o postaci szlachetnej i idealnych rysach Madonny.
Żyły, jak mogły, najczęściej chlebem i wodą. Starały się znaleźć jakąś pracę, choćby najcięższą, ale w warunkach miejscowych było to prawie niemożebnem. Niekiedy, bardzo rzadko, udało się im zarobić parę złotych, a potem znów musiały czekać długo, długo na podobną, nieprawdopodobnie szczęśliwą sposobność. Zresztą, od czasu do czasu otrzymywały drobne sumki z poczty i kolejno zastawiały u sąsiednich fanciarzy drobne kosztowności, widocznie pamiątki lepszych czasów.
Drzwi ich poddasza znajdowały się wprost drzwi izdebki Mojżesza. Pomimo to, gdyby go zapytano, kto są jego sąsiedzi na pewno nie umiałby na to odpowiedzieć. Zbyt był pogrążony w sobie, zbyt gorąco umiłował wielkie, uśmiechające się doń cele, ażeby miał uważniej spoglądać na świat zewnętrzny. Spotykał nieraz na brudnych schodach matkę, owiniętą w wypłowiały szal, kaszlącą suchotniczym kaszlem, albo córkę, wracającą z trochą zapasów do domu, wiotką i pełną szlachetności, w swej czarnej, wytartej sukience, ale nie zwracał na nie uwagi.
Było to pewnej październikowej nocy. Mojżesz, schylony nad kulawym stołem, kreślił gorączkową ręką długie linie wyrazów, gdy wtem zapukano do jego drzwi. Zdziwiony, powstał i otworzył je. W bladem oświetleniu świecy ujrzał idealnie piękną twarzyczkę młodego dziewczęcia, zalaną łzami. Na plecy zarzuconą miała jakąś chustkę, z pod której wyglądał niedbały negliż.
— Panie, ratunku! Matka moja umiera! — zdołało wyłkać biedne dziewczę.
Mojżesz był przez chwilę jakgdyby oczarowany. Zdawało mu się, że do brudnej jego izdebki zstąpiło jakieś widzenie, istota nadprzyrodzona, pełna tajemniczego uroku i poezji. Spoglądał na nią zdumiony. Dziewczę łkało.
Po chwili przyszedł do siebie; zrozumiał jej słowa. Uczuł od pierwszego wejrzenia coś niewysłowionego; zdawało mu się, że w tej chwili, bez wahania na jedno jej słowo, zrobiłby wszystko. Dlaczego?... Sam nie pojmował. Ona żądała od niego pomocy. Należało temu żądaniu uczynić zadość.
Zaczął ją pytać. W paru słowach, łkając, objaśniła mu, że mieszkają naprzeciwko, że matka jej już od pewnego czasu była chora, że w tej chwili straciła przytomność i że ona, nie wiedząc co robić, zastukała do najbliższych drzwi o pomoc.
— Pójdźmy! — odpowiedział krótko Mojżesz.
W izdebce dwóch kobiet, od pierwszego rzutu oka, uderzyła go straszna nędza. Zastał tu niemal puste ściany, a w kącie łóżko, a raczej barłóg, na którym leżała blada jak wosk, omdlała, czy może już nieżywa kobieta. Dziewczę z rozdzierającem serce łkaniem rzuciło się do barłogu, starało się ogrzać zimne ciało matki, całowało jej ręce.
Wiemy już, że Mojżesz był prawdziwą studnią wiadomości. Za chwilę przekonał się, że kobieta jest nieuleczalnie chora; suchoty w ostatnim stopniu miały lada dzień przeciąć nici jej życia. W danej chwili była ona tylko zemdloną, a powodem osłabienia — głód.
Patrząc uważnie w oczy dziewczęcia, którego przezroczysta cera i głęboko podkreślone oczy nosiły te same ślady wyczerpania, zapytał:
— Czy dawno panie ostatni raz jadły?
Dziewczę zaczerwieniło się aż po białka oczu. W odpowiedzi wybełkotała tylko parę niewyraźnych słów. Tego było dosyć dla Mojżesza. Pobiegł do swojej izdebki i za chwilę wrócił, niosąc trochę drzewa i węgla, samowar, garnek i parę innych drobiazgów.
— Matka pani potrzebuje czego gorącego... potrzebuje pokarmu. Niech pani zrobi herbatę i ugotuje trochę buljonu. Oto ocet. Przedtem trzeba jej natrzeć octem skronie i zmoczyć wodą twarz. To ją powinno przywrócić do przytomności. Ja tymczasem biegnę do apteki.
Dziewczę podniosło z wdzięcznością oczy na tego energicznego młodzieńca, o tak oryginalnej twarzy, mówiącego językiem, którego aniby się spodziewała od człowieka w tym stroju i do tego stanu należącego.
— Więc niema niebezpieczeństwa? — wyszeptała.
— Niema.
Za kwadrans Mojżesz był zpowrotem. Dzięki staraniom, matka dziewczęcia została przywrócona do przytomności, a zaimprowizowany posiłek powrócił jej chwilowo siły.
Odtąd zaczęła się znajomość między sąsiadami. Szła ona niezmiernie oryginalnym torem. Dwie kobiety: matka i córka, z trudnością mogły się przyzwyczaić do tego „Żydka“, który sferą, powierzchownością i formami widocznie do nich nie przystawał, którego oczy patrzyły tak dziwnie i tak głęboko. Jednak jego inteligencja i jawne poświęcenie dla kobiet, które codzień w gorszem znajdowały się położeniu, wreszcie niezwykła na człowieka jego sfery delikatność, z jaką potrafił ofiarować swe usługi, zyskiwały mu coraz większą życzliwość, jeśli nie w oczach matki, co godzina bliższej grobu, nie mającej prawie żadnej świadomości, przybitej ciężarem choroby i nieszczęścia, to przynajmniej w oczach córki, wdzięcznej za szlachetną pomoc Żyda.
Po dwóch tygodniach matka umarła. Było to pewnej burzliwej nocy, kiedy na dworze wicher wył przeraźliwie, tłukąc się ponuro o wysokie ściany starej kamienicy. Uproszony przez Józię (takie było imię młodego dziewczęcia), Mojżesz do godziny czwartej czuwał z nią przy barłogu matki. Ostatni stopień wyczerpania suchotniczego robił swoje.
Dziewczę, młode, niedoświadczone, pomimo całego strasznego przygotowania, jakie mu dała nędza, przebyta razem z matką w tej izdebce, straciło głowę, na widok tej jedynej swej opiekunki i przyjaciółki, rozciągniętej na łożu śmierci, kurczącej się w agonji. Blada, jak płótno, ze zwisłemi rękoma, z rozpuszczonemi długiemi włosami, które jej, jak płaszcz, spadały na ramiona, klęczała przy barłogu matki, pochylona nad jej wyżółkłą twarzą, pokrytą skórą, która się zdawała cieniutką, jak bibułka, i szukała na tej twarzy ostatniego przebłysku świadomości, ostatniego jej uśmiechu.
Łzy wyschły przez tę długą noc w jej prześlicznych oczach; tylko gwałtowne łkania wstrząsały dziewiczem łonem. Machinalnie powtarzała słowa modlitwy, wpatrzona w maleńki krzyżyk, ostatnią ich pociechę i bogactwo, który włożyła w rękę matki.
Mojżesz tymczasem siedział nieco opodal, gotów nieść wszelką pomoc chorej. Był on niemniej przejęty do głębi i poruszony.
Pomimo całej swej teoretycznej wiedzy, która zresztą szła zawsze torem talmudystów, drogą abstrakcji, młody Żyd mało znał życie i widok konającej wstrząsał wszystkiemi, niezużytemi jeszcze jego nerwami. Przytem ta modlitwa, powtarzana z taką gorącą wiarą, to zamknięcie w chwili najwyższej i ostatniej całego świata nadziei i uczuć w tym małym krzyżyku, włożonym w skostniałe palce matki, robiło na nim niezwykle wrażenie. Można się wyemancypować drogą rozumowania z obsłon wiary i cywilizacji, wpośród których się wyrosło; niemniej będą nas one trzymały zawsze i silnie tysiącem niewidzialnych węzłów, będą się nam przypominały co chwila wrażeniami najgłębszemi, bo zdobytemi pierwszych dni życia. Jakkolwiekbądź, Mojżesza, wyrosłego pośród sfery talmudycznej, jeśli nie raziły, to przynajmniej odurzały te modlitwy. Spoglądał niemal z niepokojem na czarny krzyżyk, żałobnie odbijający od bladożółtych palców konającej, poruszanych ostatniemi kurczami.
Około wpół do czwartej umierająca zdawała się przebudzać. Wyszeptała kilka słów pieszczoty na widok twarzyczki dziewczęcia, pochylonej nad jej barłogiem, i ostatnim wysiłkiem przyciągnęła gorącą jego główkę do napół ostygłej swej piersi; w stronę młodego Żyda, śledzącego zdaleka z niepokojem jej ruchy, skierowała spojrzenie wdzięczności. Zdawała się szukać czegoś dokoła siebie. Józia widocznie zrozumiała jej myśl.
— List? — zapytała.
Skinienie głowy, ledwie dostrzegalne, było odpowiedzią. Dziewczę z pod poduszki barłogu wyjęło dużą, zapieczętowaną kopertę. Na twarzy konającej ukazał się rodzaj uśmiechu.
— Zrób... jak ci mówiłam — szeptała matka — Poślesz jutro... zaraz jutro... bo ja nie dożyję jutra... ten list... podług adresu... i będziesz czekała odpowiedzi...
Dziewczę obiecywało spojrzeniem wykonanie zlecenia, nie mogąc znaleźć słów.
— Od tego... zależy los... twój... wszystko...
Gwałtowna czkawka przerwała jej dalsze słowa. W pół godziny potem nie żyła.
Wicher kołatał się po ścianach kamienicy i wygrywał dziwne harmonje na klawiszach zepsutych kominów, kiedy Józia z wielkim krzykiem boleści upadła omdlała na zwłoki matki.
Wówczas nastąpiła scena, którą pióro wzdryga się opisać.
Mojżesz sam jeden z trupem i kobietą omdlałą, przy mdłem świetle lampki, stracił zkolei głowę.
Rzucił się na pomoc dziewczęciu. Chciał je ocucić. Podniósł je najpierw z ciała matki i przeniósł na drugi barłóg, znajdujący się w drugim końcu izdebki. Ciało dziewczęcia gięło się, jak wosk, w jego rękach, ognistych od wewnętrznego żaru, a jednocześnie zimnych, jak lód.
— Skąd mi się przyplątała gorączka? — pytał sam siebie machinalnie, drżąc, jak w febrze, w chwili, kiedy składał omdlałe ciało dziewczęcia na barłóg.
Nie rozumiejąc dobrze sam, co robi, z głową pełną jakiegoś dziwnego chaosu, począł czynić starania w celu przywrócenia dziewczęcia do przytomności. Ale starania obracały się mimowoli w pieszczoty. Przyciskał do swej pałającej, jak ogień, piersi gnące się ciało dziewczęcia, okrywał jego twarz gorącemi pocałunkami.
Mojżesz zatrzymał się. Refleksja przychodziła mu do głowy.
— Co ja robię, co ja robię! — mówił sam do siebie.
Chciał uciekać, wołać pomocy. Ale nie strawiony niczem, wybuchający jak wulkan, ogień wschodniej krwi, której życie i książki nie pozwalały dotąd wydobyć się na wierzch, popychał go ku nieprzytomnemu dziewczęciu, pomimo całej grozy chwili, pomimo nieostygłego jeszcze trupa, który spoczywał w drugim kącie izby.
Bo ten Żyd kochał, szalenie kochał od dwóch tygodni, jak je ujrzał, to chrześcijańskie dziewczę. Kochał je miłością pierwszą i jedyną, miłością pełną gwałtowności, namiętną, szalejącą, która już dziesiątki razy w ciągu tych dwóch tygodni o mało nie wybuchnęła nazewnątrz z pod pokrywy jego zimnej powierzchowności, miłością, o której mówiły tylko jego głębokie, palące się wewnątrz oczy.
Miłość ta była bez nadziei. Ją, pomimo całej jej nędzy, dzieliła od niego taka ogromna przestrzeń, tyle przesądów, stosunków i barjer, że ani mogło być mowy o tem, żeby ją posiadał prawnie, żeby została jego żoną. Musiałby zresztą zmienić wiarę, a on tego nie chciał. Z dumą powtarzał sobie, iż należy do plemienia wyjątkowego, ukochanego przez Jehowę, czy tę siłę kosmiczną, którą na miejscu Jehowy w swej filozofji stawiał, przeznaczonego do spełnienia wielkich, cywilizacyjnych zadań i wyrzekać się tego plemienia i jego sztandaru, religji, nie chciał. W marzeniach o swej przyszłości zawsze widział siebie Żydem. Miał przed sobą inną zupełnie, zgóry nakreśloną drogę, ażeby mógł przecinać ją doczesnem małżeństwem, rujnującem wszystkie wielkie jego plany. Wreszcie to małżeństwo wysunęłoby go zupełnie z jego sfery, zrobiłoby wyrzutkiem z pomiędzy swoich, pozbawiło na pewien, może dłuższy czas materjalnej podstawy bytu.
Od dwuch tygodni ten dylemat bez wyjścia napełniał sobą jego rozgorączkowany mózg. Szaleć za nią, szaleć tak, jak on, i nie mieć nawet złudzenia, nawet oddalonej nadziei! I oto obecnie miał w ręku to wątłe ciało, stanowiące przedmiot jego pożądań; ta biała pierś wydobywała się z pod stanika, te bujne włosy otaczały twarz od której bladości, jak krwawa róża, odbijały purpurowe usta...
Szaleństwo ogarnęło Mojżesza.
Scena ta — pisała panna Fela w swym rękopisie — przed którą serce się wzdryga, którą bez niepotrzebnej pruderji uważam za właściwe dla wyjaśnienia sprawy odtworzyć tak, jak była ona opowiedziana przez więcej szalonego i chorego, niż świadomie winnego bohatera, jest dosłownie i ściśle prawdziwa, pomimo swego pozornego nieprawdopodobieństwa.
Mojżesz pod wpływem szalonej namiętności, popełnił zbrodnię. Wobec niezastygłego trupa matki odebrał cześć nieprzytomnej córce.
W chwili kiedy dziewczę obudziło się w jego występnych, ognistych objęciach, w izdebce panowała zupełna ciemność; lampa, której mdłe światełko zaledwo świeciło przed chwilą, obecnie zgasła. Krzyk bólu, który wyrwał się z piersi dziewczęcia, przywołał Mojżesza do przytomności.
Co potem nastąpiło? Dziewczę, obudziwszy się skalanem, z początku nie zrozumiało, co się stało. Ponad wszelkiemi wrażeniami dominowało wrażenie dotkliwego bólu fizycznego. W chwili jednak, kiedy gorące ręce ciągle opętanego szałem Mojżesza poczęły na nowo oplatać jej ciało, a jego ognisty oddech palił jej policzki, zrozumiała, pomimo swego niedoświadczenia, wszystko... Z zaciśniętych przez ból ust wyrwał się jej jednak krzyk hańby i wstydu, rozpaczy bez granic i niewypowiedzianej wściekłości, krzyk, który w zawody z jękami wichru, tłukącego się o ściany kamienicy, zdawał się płynąć daleko, w górę, jakby na skargę do niebios.
Trzebaby być fotografem serca i mózgu ludzkiego — pisała panna Fela — ażeby umieć odtworzyć z ścisłością setki wrażeń i stanów psychicznych, które przeszedł w tej jednej chwili ów biedny organizm dziecięcy, przygnębiony długą, niezwykłą dlań nędzą, wyczerpanej widokiem agonji ukochanej matki, dotknięty palącą boleścią utraty tej jedynej opiekunki i wreszcie z takim dzikim brutalizmem rozbity w momencie najcięższego moralnego przełomu! Ja się o to nie kuszę — mnie dziwnem się tylko wydaje, że ten kwiatek, zważony w chwili, kiedy mógł podnieść głowę do słońca, nie zwiądł raz na zawsze, że to biedne serce dziewicze nie pękło. Patrząc na sprawy ludzi tego świata, mimowoli przychodzi się do wniosku, że kieruje niemi dłoń Opatrzności, przygotowującej surową nieraz dla winnych karę. To pewna, że ta chwila stała się przełomową w życiu dziewczęcia. Z dziecięcia odrazu stała się kobietą.
Jej bierność, w którą była pogrążana przez chwilę, ustąpiła paroksyzmowi energji. Z niespodziewaną siłą i niepohamowanym wstrętem odepchnęła Mojżesza. Gdyby w tej chwili miała w ręku broń, los jego byłby zdecydowany: umarłby... Szaleństwo zdawało się obejmować jej mózg.
Wstała z barłogu i, taczając się jak pijana, zbliżyła się do okna, jedynego w izdebce. Z siłą której niepodobna było w tem wątłem ciele podejrzewać, otworzyła jednem uderzeniem okno. Potrzebowała powietrza! Oparła się o okno i spoglądała w przestrzeń; było tam trzy piętra. Przyszła jej na chwilę myśl o samobójstwie, ale tylko na chwilę.
— Nie! — powiedziała sama do siebie.
Mojżesz, który śledził z trwogą każdy ruch, zrozumiał, jaka myśl przeszła jej przez głowę. Zbliżył się o parę kroków; ona zauważyła to w zmroku, panującym w izdebce.
— Precz! — rzekła krótko, a w jej głosie brzmiały nieskończony wstręt i pogarda.
Stała tak przy otwartem oknie długo. Przez otwór wdzierały się fale wichru, rozwiewały jej długie, rozpuszczone włosy, lodowatemi pocałunkami dotykały jej otwartego łona. Ona tego nie czuła. Stała, jak posąg, ściągnąwszy brwi, wpatrzona skamieniałemi oczyma w szarzejącą przestrzeń, napełnioną skargami wichury. W głębi izdebki równie nieruchomy stał Mojżesz.
Była to noc, która rozbiła jego przyszłość. Podcięła ona skrzydła jego polotowi, zepchnęła go w głębie życia. Ten młody Żyd miał wielką inteligencję i duże serce. Po chwili szału, która minęła z gorącem jej ciała i upajającą jego wonią, nastąpił zwrot. Mojżesz zrozumiał całą hańbę i nędzę swego czynu. Ta biała postać dziewczęcia, stojąca w otwartem oknie, śród poświstów wichury, darła mu serce, a z drugiego kąta izby, zdawało mu się, że z podniesioną do góry, karzącą ręką lada chwila wstanie blady, wyschły trup matki. Mojżesz drżał, jak w febrze. Czuł, że wszystkie fibry jego serca są naprężone z taką siłą, iż trzeba tylko jednego jeszcze uderzenia, aby pękły.
Na krańcu horyzontu zaczęły się ukazywać jaśniejsze linje, białawo-brudne, brudno-błękitne, wreszcie złotawe. To jutrzenka witała codziennym uśmiechem wszystkie nędze ziemi i wszystkie nowe rozpacze, które nieubłagane życie podczas jej snu zadzierzgnęło.
Dziewczyna odwróciła się. Twarz jej była podobna do tragicznej maski, zdawała się nie mieć w sobie ani kropli krwi. Dziewczyna szła krokiem równym, mechanicznym w kierunku Mojżesza. Przy bladem świetle budzącej się zorzy przez długą chwilę spoglądała w jego twarz, na której perliły się krople potu, pomimo przejmującego zimna, które panowało w izdebce. Rzuciła wreszcie jedyny wyraz z gestem pogardy i wstrętu, którego odmalować niepodobna. Powiedziała:
— Precz!
A kiedy Mojżesz, mimowoli usłuchawszy tego rozkazu, przestąpił próg izdebki, w milczeniu, machinalnie zbliżyła się do barłogu, na którym spoczywało ciało matki. Uklękła i modliła się.
Na tem samem miejscu zastały ją kobiety, przybyłe około południa, z polecenia proboszcza miejscowego kościoła. Tego ranka kapłan ów odebrał list, w którym ktoś nieznany, pragnący, ażeby jego nazwisko nie było nikomu wiadome, donosił o śmierci matki i o rozpaczliwem położeniu córki, samotnej i bez żadnych środków, i prosił znanego z dobroczynności proboszcza o opiekę nad nieszczęśliwą. Do listu dołączono kilkadziesiąt rubli, a posłaniec, który list przyniósł, jakiś młody żydek, odszedł w tej chwili.
Tym posłańcem i jednocześnie autorem listu był Mojżesz.
Dzięki temu jego krokowi, wreszcie przy staraniach zacnego kapłana, pogrzeb matki odbył się przyzwoicie, a córką, której zamknięta w sobie boleść manifestowała się rodzajem znieczulenia i obojętnością na wszystko, zaopiekowała się poczciwa żona zakrystjana. Zmusiła ona niemal dziewczę do opuszczenia izdebki, pełnej bolesnych wspomnień. Dziewczę tymczasem zamieszkało u niej.
Upłynęło parę dni po pogrzebie. Zacny proboszcz troskał się bardzo nad tem, co zrobić dla dziewczęcia, ciągle przybitego rozpaczą i milczącego. Postanowił się wreszcie z niem rozmówić. Dziewczę na zapytania kapłana, objaśniło, że, o ile pamięta, mieszkało z ojcem i z matką na wsi, w miejscowości Z., w sąsiedniej Galicji. Ojciec był rządcą obszernego majątku, a życie ich przez długie lata płynęło zupełnie spokojnie. Dopiero przed paru laty zaczęły przychodzić niepokojące wieści. Chłopi burzyli się w okolicy. Zapowiadano nieszczęścia dla panów i rządców. Ojciec śmiał się z tego, lub pokazywał wiszącą na ścianie dubeltówkę.
— To nie ze mną, starym żołnierzem, sprawa! — mówił.
Tymczasem przychodziły coraz gorsze wieści. Pożogi zaczynały się ukazywać w okolicy; chłopstwo było coraz bardziej harde. Nastąpiła straszna noc i jeszcze straszniejszy ranek... Dwór, w którym mieszkali, został zdobyty i spalony: wobec nieszczęśliwych kobiet zabito kamieniami ich męża i ojca, a od gorszego losu ochroniło ich tylko przybycie sąsiedniej komendy wojskowej.
W dwa dni potem, kobiety, pozbawione wszystkiego, opuszczały niegościnną ziemię Galicji, pozostawiając za sobą zniszczone raz na zawsze szczęście i spokój, oraz zwłoki ojca i męża, pochowane naprędce na cichym, wiejskim cmentarzu. Matka Józi, przeszedłszy granicę, skierowała się w stronę Berdyczowa, ponieważ w tej okolicy mieli zamieszkiwać jej krewni i stąd pochodziła ona sama.
Z tem pochodzeniem matki dziewczęcia była znów cała historja. Córka zamożnej rodziny, wbrew woli braci, wyszła za proletarjusza, który umiał zyskać jej serce w dni walki i niepokoju odwagą i bohaterską walecznością, a potem, gdy wypadki uczyniły go wygnańcem, bez żalu opuściła kraj, poszła do obcej Galicji, nie żądając ani złamanego szeląga z rodzinnej sukcesji, nie dając o sobie znać braciom, którzy się jej wyparli. Po śmierci męża rozbita przez życie i osierocona, wracała w rodzinne strony, nie dla siebie, ale dla swego dziecięcia, pragnąc odwołać się w imię córki do przysługujących jej praw, a jednak nie mając odwagi przełamać swych skrupułów, swej patrycjuszowskiej dumy.
Opowieść tę dziewczę znało z urywkowych słówek matki, ze skargi, które się tej dumnej, a heroicznie znoszącej najcięższą nędzę kobiecie od czasu do czasu z głębi serca wyrywały. Józia nie wiedziała nawet nazwiska tych bogatych krewnych, a koperta, którą jej matka, niby testament, oddała przed śmiercią, i w której miały się mieścić wszystkie nadzieje dziewczęcia na przyszłość, nosiła jakieś nic nieznaczące nazwisko. Kopertę ową, grubą, z wielkiemi, pociągłym charakterem skreślonemi literami adresu, Józia pokazała poczciwemu proboszczowi. Ledwo że na nią nie krzyknął.
— Źle sobie życzysz, moje dziecko, czy co? — wołał. — Widocznie masz rodzinę, ludzi, którzy się tobą w imię związku krwi zająć i zainteresować powinni. Matka, moje dziecko, nie chciała, czy nie mogła ich znać, ale dla ciebie te przyczyny nie istnieją. Ona ci z za grobu kazała wysłać kopertę pod właściwym adresem; trzeba jej być posłuszną.
Jednem słowem, tajemniczy list został wysłany.
Tymczasem Józia mieszkała u zakrystjanów. Znaleziono dla niej zajęcie, które poczęści wystarczało na jej skromne potrzeby; o reszcie myślał poczciwy proboszcz, powtarzając niemal codzień:
— Poczekajmy... poczekajmy... Niedługo, moje dziecko, przyjdzie odpowiedź na list i, da Bóg zostaniesz jeszcze dobrodziejką naszego skromnego kościoła.
Upłynęło parę miesięcy. Wiosna nastąpiła po zimie; zieleń wykwitała zewsząd; ziemia zdawała się kąpać w potokach słońca. Pomimo słonecznego blasku natury, pomimo całej serdeczności swych gospodarzy, wreszcie mimo, że pełen wiośnianych uśmiechów jej wiek kazałby zapomnieć już nieco o śmierci matki, Józia była ciągle przygnębiona i milcząca. Na jej matowo bladej twarzy uśmiech nie gościł ani przez sekundę. W głębi jej zadumanych oczu, podkrążonych przedwcześnie błękitną obwódką, spoczywać się zdawała jakaś myśl niepokojąca, jakaś mara, gotowa lada chwila zmartwychwstać. Dobrzy ludzie, którzy ją teraz otaczali, nie potrafili dotrzeć do głębi tego pełnego niepokoju serca.
Pewnego poranku Józia odkryła, że pod jej dziewczęcem sercem bije inne serce... Miała zostać matką... Zbrodnia Mojżesza miała wydać owoce!
...Tutaj — pisała w swym rękopisie panna Fela — rozpoczyna się drugi akt haniebnego dramatu, który sumienie moje nakazuje mi, dla pańskiej wiadomości, panie mecenasie, odtworzyć, a który, na nieszczęście jest aż zanadto prawdziwy.
Wróćmy do Mojżesza, którego zostawiliśmy w bezgranicznej rozpaczy i świadomości haniebnego czynu. Obecnie do wyrzutów sumienia przyłączyła się namiętność, która ciągle ognistem tchnieniem paliła jego niezużyte serce i podniecała zmysły gorącemi płomieniami żądzy. Jego dni były pełne niepokoju, noce pełne burzliwych marzeń. Zwolna, pod wpływem trawiącej namiętności, Mojżesz wyrzekł się swoich ideałów, wiedzy, chwały, potęgi, byle posiadać ją... Zdecydował się naprawić swą zbrodnię, zostać chrześcijaninem, poślubić to dziewczę, któremu wyrządził tak straszną krzywdę, wreszcie ten zapas siły moralnej i inteligencji, któremi zamierzał dawniej olśnić Europę, chciał teraz poświęcić dla zapewnienia skromnego bytu temu chrześcijańskiemu dziewczęciu.
Jak uskutecznić to trudne zadanie? Oto kwestja, która niepokoiła ciągle, nierozstrzygnięta, młodego Żyda, pogrążonego aż do chwili obecnej w abstrakcji, a więc nie mającego pojęcia o życiu praktycznem. Nim znajdzie rozwiązanie trudności praktycznych, chciał żeby ona tymczasem wiedziała o jego postanowieniu. Owocem pracy bezsennych nocy Mojżesza były listy, kolejno pełne rozbrajającej pokory i bezgranicznej rozpaczy, przeniknięte miłością i żądzą, namiętne aż do brutalności i pełne słonecznych wizyj nadziei, w których błagał dziewczę o przebaczenie i obiecywał mu lepszą przyszłość po zagładzeniu plamy, którą na jej przeszłość rzucił. Te listy znajdowała rano po przebudzeniu, na swojem oknie, w kieszeni swej sukni po wyjściu z kościoła, spadały one z poza wysokiego płotu, gdy się przechadzała w maleńkim sadzie, stanowiącym własność proboszcza; niekiedy w błotnistej uliczce list wciskał jej w dłoń brudny dzieciak żydowski i następnie uciekał.
Dziwna rzecz! Te listy przejmowały ją jeszcze większym do jej kata wstrętem. Wkońcu nie czytała ich wcale; paliła je.
Mojżesz bliski był szaleństwa. Brak odpowiedzi, aż nadto widoczne w jej spojrzeniu wstręt i pogarda, gdy niekiedy spotykała go na swej drodze, wprawiały młodego Żyda w rozpacz. Wkońcu zaczął oskarżać swoje niedoświadczenie; mówił sobie, że winna wszystkiemu jego nieznajomość życia i nieumiejętność postępowania. Czuł potrzebę zwierzenia się komuś obcemu, poszukania pomocy i rady.
Mojżesz, który żył, jak odludek, nie miał wielkiego wyboru; wziął za powiernika pierwszego, kto mu się nadarzał z brzegu. Był to młody jeszcze jego kolega, buchalter w tym samym domu handlowym, w którym Mojżesz pełnił obowiązki korespondenta. Abraham o kilka ledwo lat starszy, pochodził z tego samego co i Mojżesz miasteczka, skąd też wynikała względna pomiędzy nimi zażyłość; był to młody człowiek o którym wszyscy mówili, że zajdzie „daleko“. Wysoce praktyczny i zdolny, już obecnie zajmował wybitne stanowisko w interesie; pensja i udziały w zyskach musiały mu dawać dość znaczne dochody, które przy jego ambicji mogły stanowić podwalinę fortuny. Od paru już lat był żonaty, a za żonę, ani zbyt młodą, ani za bardzo piękną, wziął trochę pieniędzy, które kiedyś, w przyszłości, miały również posłużyć do urzeczywistnienia ambitnych planów. Jakkolwiekbądź, Mojżesz najbardziej był z nim zażyły i uważał go za najwięcej wyzwolonego z przesądów, które mogłyby przeszkodzić zwierzeniom.
Wybór powiernika był do pewnego stopnia szczęśliwy, bardziej jednak chybiony. Nikt, a tembardziej Mojżesz, nie znał głębi serca i umysłu Abrahama. Był to, przy całej swej cywilizowanej powierzchowności, jeden z najfanatyczniejszych umysłów, przenikniętych do gruntu rytualną wiarą w judaizm; w głębi tego mózgu tkwiły ambitne plany, potrzeba i nadzieja zdobycia majątku; energja i wola człowieka stały na wysokości tych zadań. Niewątpliwie, człowiek taki, jak Abraham, mógł pod wielu względami ułatwić zadanie, które sobie postawił Mojżesz. Czy jednak było to jego zamiarem?
Jakkolwiekbądź, pierwszy krok, który po namyśle poradził Mojżeszowi, odniósł niespodziewany skutek. List, podyktowany przez Abrahama, a w którym znajdowała się lekko wciśnięta wzmianka o „możebnych skutkach“ owej „fatalnej nocy“, trafił do Józi właśnie w chwili, w której zrobiła odkrycie, o którem wyżej. Rezultatem była z jej strony odpowiedź, pod żądany adres nadesłana, którą tu przytaczamy.
„Panie! — pisała Józia — muszę się z panem porozumieć; nie osobiście... nigdy!... przez kogoś obcego...“
Tym trzecim pośrednikiem, którego mimowoli wciągała w grę delikatność dziewczęcia musiał być z konieczności Abraham. Nadawał się on do tego najzupełniej. Jakkolwiek Żyd i stokroć w głębi serca od Mojżesza fanatyczniejszy, miał formę bez porównania bardziej cywilizowaną. Potrafił on znaleźć nutę, którą trafił do serca dziewczęcia. Józia wyznała mu głęboki wstręt, jaki żywiła do Mojżesza, jednocześnie przecież wyraziła zgodę na poślubienie Żyda, o ile ten przejdzie na chrystjanizm.
— Jest to mój obowiązek wobec dziecięcia, które przyjdzie na świat; rozważyłam to głęboko — mówiło dziewczę. — Do tego czasu jednak nie chcę go widzieć.
Abraham zawładnął wkrótce sytuacją. Stał się on pośrednikiem pomiędzy przyszłymi małżonkami. On pozornie starał się złagodzić kontrasty, jakie dotąd przedstawiały ich charaktery, usposobienia i nawet położenie w społeczeństwie; on wreszcie ułożył sposób, w jaki najpraktyczniej, w trudnych warunkach zewnętrznych, w jakich się znajdowali, miało nastąpić ich połączenie. Wytłumaczył dziewczęciu, bardzo do tej wstrzemięźliwości skłonnemu, że odkrycie jej wyjątkowego położenia wobec ludzi, którzy ją przygarnęli i wobec poczciwego księdza proboszcza byłoby tylko nową hańbą.
Zgodziła się, że w chwili gdy stan jej zaczynał być aż nadto widocznym, nie pozostawało nic innego, jak tylko zniknąć bez wieści z domu zakrystjana; chwili krytycznej dziewczę miało oczekiwać w domku, wynajętym w jednym z położonych nieopodal wiosek. Ma się rozumieć, Mojżesz z serdeczną gotowością oddał do rozporządzenia Abrahama wszystkie oszczędności, ażeby tylko zapewnić należne wygody tej, która mu zastąpiła wszystkie ideały, i ażeby móc kiedyś związać jej rękę ze swoją.
Józia zgodziła się z koniecznością, postawiła przecież jedną kwestję. Do tej chwili oczekiwała odpowiedzi na list, doręczony jej na łożu śmierci przez konającą matkę; odpowiedź niezmiernie ważna, bo zapewnić mogąca jej i dziecięciu, materjalną niezależność, nie przychodziła, a w razie zniknięcia, mogła jej nie znaleźć.
— Rozumiesz pan — mówiła w błotnistej uliczce, gdzie w cieniu wieczora widziała się z Abrahamem po raz ostatni przed opuszczeniem domu zakrystjana — że chcę dla mego dziecięcia ojca. Ale pragnęłabym także, aby to dziecię nie potrzebowało nigdy jego łaski.
Abraham, którego oczy na każdą wzmiankę o fortunie, zdającej się ewentualnie oczekiwać Józię, świeciły fosforycznym blaskiem, zdołał uspokoić dziewczę. Podyktował on Józi list, skierowany do tej samej osoby, do której pisała jej nieżyjąca już matka, w którym prosiła o odpowiedź pod adresem pana Abrahama X., głównego buchaltera domu handlowego Z. Z. w Berdyczowie.
...Osobistość Abrahama zbyt mi jest bliską — pisała dalej panna Fela — ażebym mogła panu, panie mecenasie, w formie zwykłej, objektywnej opowieści odtworzyć dalej rozumowo i psychologicznie ten drugi akt mego dramatu. Powiem tedy krótko, że nieszczęśliwe dziewczę usłuchało rad Abrahama i w parę miesięcy potem wydało na świat w jednej z sąsiednich wiosek maleńką dziecinę. Jednakowoż, ani przejście Mojżesza na łono Kościoła chrześcijańskiego, ani ślub jego z Józią nigdy nie nastąpiły. Ani ona, ani on nie znali Abrahama. W głębi tej sprawy, od pierwszej chwili, kiedy Mojżesz zrobił go swym powiernikiem, interesowała go tylko jedna kwestja, a mianowicie, że dziecię Żyda miało zostać dziecięciem chrześcijańskiem. Fanatyzm religijny kazał mu temu przeszkodzić i w tym celu były skierowane jego obłudne starania. Potem dowiedział się o nadziejach dziewczęcia, opartych na liście matki. Do fanatyzmu religijnego przyłączyła się występna rachuba osobista człowieka, który każdą drogę, choćby drogę występku, uważał za dobrą, gdy prowadziła do majątku.
Abraham usnuł i wykonał zbrodniczy plan. Porwać dziecię, które miała wydać na świat Józia, ażeby nie pozwolić zostać płodowi Żyda chrześcijaninem, ukraść jej pieniądze, gdyby je miała otrzymać, wreszcie usunąć z drogi Mojżesza, gdyby się temu sprzeciwiał — oto był program Abrahama, który został wykonany co do joty. Dwakroć sto tysięcy złotych, które złożono w domu handlowym Z. Z. w Berdyczowie dla Józi, jako część spadkową jej matki, przy pomocy zręcznego fałszu, zostały przywłaszczone przez Abrahama; dziecię, które wydała na świat Józia, znikło zaraz po urodzeniu; Mojżesz, aby nie mógł interwenjować, został, wskutek bezimiennej denuncjacji, osadzony w więzieniu, o co nie było w owych czasach trudno. Józia, pozostawiona bez opieki, w napadzie strasznej gorączki, pewnego wieczora zniknęła raz na zawsze z wioski.
Abraham przeniósł się w inne, odległe strony i z latami, powoli, doszedł do miljonów.
Myślał on zresztą od czasu do czasu o złem, które wyrządził, i starał się je wynagrodzić. Mojżesz, który, wkrótce wypuszczony z niezasłużonego więzienia, znalazł się na jego drodze, został jego wspólnikiem. Abraham-miljoner ofiarował na cele dobroczynne bezwątpienia więcej niż wziął na początek fortuny. Wreszcie poszukiwał on uparcie śladów nieszczęsnej swej ofiary, ażeby jej zwrócić zagrabione pieniądze, lecz jego poszukiwania nie miały skutku. Bogacza, śpiącego na skradzionej fortunie, budził nieraz wśród nocy niepokój, tembardziej, iż w głębi sprawy była dlań zawsze pewna tajemnica. Dziecię, które powierzył osobom trzecim, swoim pomocnikom, w sprawę zresztą głębiej nie wtajemniczonym, znikło razem z nimi. To zniknięcie niepokoiło Abrahama zawsze i ciągle.
...Pozostaje mi jeszcze jedno do dopowiedzenia — pisała w swoim rękopisie panna Fela. — Opatrzność kazała czekać na karę kilkanaście lat, zesłała ją jednak. Abraham zasypiał w spokoju, a Mojżesz, który zresztą ani się domyślał fatalnej roli, odegranej przez swego przyjaciela, powoli gasił w sobie z wiekiem ostatnie iskry żalu za widzeniem, które promieniało na horyzoncie jego życia przez krótką chwilę. Gdy oto spokojne ich życie zostało zmącone. Ktoś trzeci, obcy, a raczej całe stowarzyszenie obcych, stało się posiadaczami ich podwójnej tajemnicy. Zawiadomiono ich, że podwójna ich zbrodnia bynajmniej nie została utopiona w falach zapomnienia, że istnieją jej ślady i nawet dowody, że wreszcie milczenie tych, którzy wiedzą o zbrodni, trzeba drogo kupić... Wówczas Mojżesz pierwszy raz dowiedział się o fatalnej roli, jaką w tej sprawie odegrał Abraham. Ze swej strony Abraham przekonał się, że ludzie, których obrał za narzędzie i którzy znikli wówczas z dzieckiem Józi, odnaleźli się. Nastąpiły wyjaśnienia pomiędzy Abrahamem a Mojżeszem.
Pierwszy chciał stawić czoło eksploatacji, choćby miało dojść do skandalu; obawę kryminalnej odpowiedzialności usuwało przedawnienie. Ale Mojżesz stanął temu na przeszkodzie. Ten starzec zachował całą głębię uczuć młodości; powiedział on swojemu przyjacielowi: „Zgrzeszyliśmy — zapłacimy...“
Odtąd zaczęło się płacenie starego długu tajemniczemu stowarzyszeniu, które wzamian za ofiary, ponoszone przez Abrahama i Mojżesza, ofiarowało każdemu z nich pamiątkę, wymaganą przez sentymentalnego zawsze Mojżesza: dwie fotografje, matki i córki, oraz krzyżyk, który przypominał ów maleńki, czarny krzyżyk, jaki w chwili skonania trzymała w ręku męczennica, umierająca na poddaszu w Berdyczowie.
...Abraham i Mojżesz — kończyła panna Fela — nie mieli odtąd spokoju. Po ofiarach pieniężnych, postawiono im za warunek założenie banku, do którego narzucono im wspólników; żądaniu temu musieli uczynić zadość. Wspólnicy zechcieli potem ową instytucję uczynić polem operacyj, mających na celu wyzysk występku. Żądanie to Mojżesz i Abraham odepchnęli.
I oto pewnego poranku odkryto miljonową kradzież w tym banku, utrzymywanym przez człowieka, którego przeszłość czyniła zależnym od najgorszego gatunku łotrów i który musiał dopuścić do udziału w przedsiębiorstwie dwóch z pomiędzy nich. Jego wspólnik wykupił swe winy w dniu spełnienia kradzieży — samobójstwem.
— ...Boże mój! — pytała w ostatnim frazesie rękopisu panna Fela — nie wiem, czy Ty mi wybaczysz oskarżenia, które mi się tutaj nasuwają pod pióro, Ty jednak widzisz, że oskarżam winnych jedynie dlatego, ażeby pomóc do uniewinnienia oskarżonych bez winy“.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na tem kończył się rękopis. Z boku „Fryga“ napisał dużemi literami czerwonym ołówkiem: „Mojżesz — nieboszczyk Halberson; Abraham — stary Ejteles“.



II
PAPIERY APENSZLAKA

Prawdziwy chaos panował we wnętrzu pugilaresu Apenszlakal
Czego tam tylko nie było... Rachunki, awizacje sądowe, metryki, jakieś zagadkowe notatki, pisane żydowskim alfabetem, kolumny cyfr na brudnych świstkach papieru, paszporty, weksle, wreszcie banknoty niedokończone... tak, niedokończone, ponieważ brakło im ostatecznego, retuszu i wodnych znaków — oto bogaty materjał, który się zawierał w grubym skórzanym pugilaresie negocjanta nalewkowskiego.
Zbrakłoby nam miejsca i czasu, gdybyśmy chcieli tak, jak adwokat „Julek“ i „Fryga“, tej poświęconej na czuwanie nocy, badać kolejno każdy papierek, wczytywać się w litery żydowskiego alfabetu, znane zresztą dobrze ajentowi policyjnemu, i sprawdzać cyfry, rzucone na świstki papieru.
Czytelnik dowie się tedy od nas tylko o ostatecznym rezultacie tego sprawdzenia.
Zawartość pugilaresu przekonywała aż nadto dowodnie, że mniemany Apenszlak nazywał się w rzeczywistości Rabinersohn i że pod tem nazwiskiem był poszukiwany przez policję Charkowa, z powodu licznych popełnionych tam fałszów i nadużyć. Z innych dowodów można było wnosić, iż, oprócz tego, zajmował się on wszelkiego rodzaju zabronionemi procederami, a więc kontrabandą, fałszerstwem plomb, a nawet fałszowaniem banknotów.
Co jednakowoż szczególniej dla nas godnem jest uwagi w tym pełnym niespodzianek pugilaresie, to list, znajdujący się w jednej z jego przedziałek. List ten, pisany po niemiecku przez trzecią, niewiadomą osobę do Apenszlaka, został odczytany przez Różę w chwili, gdy znalazła pugilares, schowany tak nierozważnie przez mniemanego jej ojca, w koronkach dziewiczego swego łóżeczka; spowodował on właśnie opuszczenie domu Apenszlaka przez Różę.
Oto dosłowne brzmienie listu.

„Odesa.

„Kochany przyjacielu!
„Niechaj Jehowa zachowa w długie i pomyślne lata dni twojego życia.
„Spieszę odpowiedzieć natychmiast na dwa pytania, które znalazłem w twym ostatnim liście, pełen zadowolenia, że ci mogę oddać choć tę drobną przysługę.
„Pytasz się, czy ze strony tych, w imieniu których powierzyłem ci przybraną twoją córkę, Rajzę, nie będzie żadnych przeszkód, w razie, gdybyś chciał ją wydać zamąż. Ja sądzę, że nie; jak wiesz, dziewczynka ta, dziecko Żyda i chrześcijanki (oby ich oboje Jehowa gniewem swoim doścignął), została ci powierzona zarówno dla twej i zmarłej twej żony pobożności, ażebyście z niej uczynili dobrą Żydówkę, jak i dlatego, że dziecko to mogło być potrzebne „jemu samemu“ do pewnych planów. Przed kilku laty żądałem od ciebie dwuch fotografij twej przybranej córki, Rajzy. Była to właśnie chwila, kiedy „on sam“ rozpoczął przeprowadzanie swych zamiarów do skutku. Obecnie, o ile wiem, plany te są w znacznej części uwieńczone rezultatem pomyślnym, tak, że, o ile ja sądzę, nie może być żadnych przeszkód względem twoich zamiarów.
„W każdym razie, zapytam jeszcze o to „jego samego“ i jednocześnie przedstawię „mu“ twoje żądania co do zapewnienia twej przybranej córce, Rajzie, posagu. Gdyby to było jeszcze przed kilku laty, mógłbym ci ręczyć za pomyślny skutek; obecnie mój wpływ na „niego samego“ bardzo znacznie się zmniejszył i nawet widzieć się z nim nie jest mi łatwo.
„Tyle mam do odpowiedzenia na twoje pierwsze pytanie. Co do drugiego, moja odpowiedź będzie mniej dokładna. Pytasz się, czy nie znam pomiędzy „naszymi“ młodego chłopca, którego charakter i powierzchowność szczegółowo mi opisujesz, a który ma nosić nazwisko Józef czy Josek Stiefiel?..“ Takiego nazwiska nigdy nie słyszałem. Ale z twojego opisu muszę przyjść do przekonania, że to nie może być nikt inny, jak tylko jeden z „naszych“, który ma teraz bardzo wielki wpływ na „niego samego“.
„Twój opis nie może się stosować do nikogo innego. Jak się nazywa naprawdę ten młody chłopiec, który tu, w naszych stronach, zrobił już niejedno, nikt nie wie; przybierał on różne nazwiska. Mówią, że jego ojciec zgnił w kryminale. Pomimo swej młodości, bo ma zaledwie około dwudziestu lat, ten chłopiec pójdzie daleko. Jest on bardziej chytry, niż lis, i przebieglejszy, niż wąż. „On sam“ ceni go bardzo wysoko. Ilość kradzieży, popełnionych przez niego, ma być nieprzeliczona. Mówią, że on ma wielki talent do pisma; jak on zrobi czyje pismo, to nikt nie rozezna, co prawdziwe, a co fałszywe.
„Mówią także, że on umie zmieniać tak swoją osobę, że niepodobna go poznać. W ostatnich czasach był on kochankiem „Złotej Rączki“, która, jak ci już pisałem, robi teraz wszystko co chce u „niego samego“. Powiadają także, iż „on sam“ ma zamiar jego i „Złotą Rączkę“ obrać za swoich następców, kiedy się usunie. Nie wiem, czy to prawda.
„Żydkowie w naszych stronach nazywają tego chłopca „Macher“.
„Chciałbym ci opisać niektóre jego sprawki, żebyś miał pojęcie o tym człowieku. Mając zaledwie 14 lat, ukradł na ulicy jednemu tutejszemu bankierowi portfel z kilkunastu tysiącami rubli i nie został złapany. Mówią także, że kiedyś podrobił weksel „jego samego“ tak, że „on sam“ nie poznał fałszu.
„Od pewnego czasu niema go w naszych okolicach; ktoś mi wspominał, że pojechał do Warszawy pilnować „naszych“, którzy robią jakiś duży interes z bankierem Ejtelesem. Wiesz, kochany przyjacielu, jak „on sam“ jest przezorny i jaki ma sposób postępowania. Bardzo być może, iż niedowierzając swoim, posłał tam tego chłopca dla nadzoru; jest to tem prawdopodobniejsze, że piszesz, jakoby twój Józef Stiefel pracował w kantorze u Ejtelesa.
„Więcej nie mam co pisać. Oby Jehowa zachował cię w zdrowiu i zesłał na twą głowę wszelkie błogosławieństwa! Liczę, że jeżeli uda mi się uzyskać dla twojej przybranej córki, Rajzy, posag, zwrócisz mi nareszeie, kochany przyjacielu, wiadome weksle.
„Pozdrawiam cię...
(Tu następował nieczytelny podpis).

......................

U dołu tego listu „Fryga“ nakreślił kilka wierszy czerwonym ołówkiem.
Przytaczamy je całkowicie:
„Panna Róża — córka nieboszczyka Halbersona i chrześcijanki (??).
„On sam“ — głowa bandy, do której należy Apenszlak, Fajnhand, wspólnicy Ejtelesa, „Złota Rączka“, Meiner, a przedewszystkiem tajemnicze indywiduum, zamieszkałe u Meinera...
„Czy jest to właśnie Josek Stiefel, inaczej „Macher“?... Sprawdzimy“.



III
TAJEMNICZE PISMO

Godzina druga po południu nazajutrz.
Jesteśmy w gabinecie sędziego śledczego, w którym oprócz urzędnika, znajduje się w tej chwili tylko ajent policyjny. W pokoju panuje milczenie.
„Fryga“, blady i widocznie zmęczony bezsennie przepędzoną nocą, siedzi na brzeżku krzesła, na którem prawie przymusem posadził go sędzia. Ten przeciąga ręką po czole, pokrytem zmarszczkami, i spogląda zadumany w stronę okna.
— Gdyby mi kiedy o tem opowiadano — przerwał milczenie sędzia śledczy — nie uwierzyłbym.
— Tak — odrzekł krótko „Fryga“.
— Rzecz stanowczo coraz bardziej wchodzi w dziedzinę romansu i coraz mniej stoi na gruncie rzeczywistości — ciągnął sędzia. — Przyznam się, że jestem człowiekiem zbyt pozytywnym, ażeby mi to przypadało do gustu.
Przez chwilę panowało milczenie. Sędzia przeszedł się parę razy przez pokój, wreszcie wrócił do biurka.
— Jednak do pracy! — rzekł. — Robota nie czeka. Trzeba raz skończyć z temi nieskończonemi kwestjami i dojść do stanowczych wniosków.
„Fryga“ ośmielił się twierdząco kiwnąć głową.
— Panie X. — zaczął sędzia uroczyście, nazywając tym razem „Frygę“ jego nazwiskiem — może być, że wykraczam przeciwko ścisłym przepisom prawa, wzywając pana w tej chwili do udziału w rozważaniu tej sprawy. Sądzę jednak, że nakazuje mi to moje sumienie. Wobec prawa, mógłbyś pan być tylko świadkiem. W rzeczywistości, na jedną chwilę, będziesz pan moim pomocnikiem: pomożesz mi pan znaleźć wyjście z tego labiryntu. Oprócz wyjątkowej znajomości sprawy i poświęcenia, z jakiem starałeś się ją pan badać, daje panu do tego prawo wyjątkowa pańska inteligencja.
— Och! panie sędzio... — protestował „Fryga“ półgłosem.
— Nie mówię panu komplementów, wyjaśniam tylko rzecz. Zaczynajmy zresztą, bo i pan chyba potrzebujesz spoczynku. Nie spałeś pan całą noc?
— O, zdrzemnąłem się nad ranem, na dwie, czy trzy godzinki.
— To niezbyt dużo — roześmiał się sędzia. — Ale do rzeczy, do rzeczy!
„Fryga“ przysunął się z krzesłem nieco bliżej do biurka sędziego.
— Otóż, przyszedłszy tutaj, opowiedziałeś mi pan w ogólnych zarysach wasze odkrycia, poczynione wczoraj w gabinecie adwokata i rezultaty zbadania powierzonych mu papierów?
— Tak. Przypominam o zastrzeżeniach co do rękopisu panny Feli — wtrącił dość bojaźliwie ajent.
— Pamiętam o tem. Odkrycia te dają nowy materjał w sprawie, którą w tej chwili rozważamy. Następnie — dodał sędzia, wskazuje na biurko — oto przed nami cały prawie tekst tajemniczej kartki, której brakujące szczątki odkryliśmy dziś w zapieczętowanem do tego czasu mieszkaniu nieboszczyka Halbersona.
Sędzia przez chwilę przyglądał się strzępom papieru, ułożonym na biurku.
— Rzeczywiście nie brak prawie ani jednego kawałka. Papier jest ten sam. Tak jak pan to ułożyłeś przed chwilą, jeden strzępek przystaje najzupełniej do drugiego. Jest to całość.
„Fryga“ skinął głową.
— Otóż tak, jak obecnie się to przedstawia, mamy następującą kombinację liter, ułożonych w cztery podłużne wiersze.

Sędzia podał ajentowi ćwiartkę papieru na której w następujący sposób odtworzone było owe pismo:
ąbźorgdopćyzczsinzreipaprózceiwa
tąiweizdeinanokywhcaiwzrdyzrpćyż
ołząmodaiwzcezrćiborzonoiwómmesc
ootyzcwonatszakzorhcezrtuineimiw

— Jak pan widzisz — prowadził dalej sędzia — podkreśliłem te litery, któremi nowoodkryte w izdebce Halbersona strzępki papieru pozwoliły nam uzupełnić to tajemnicze pismo. Co ono jednak ostatecznie znaczy? Objaśnij mnie pan, bo ja, przyznam się, nic nie rozumiem.
„Fryga“ wstał w tej chwili z krzesła, jakgdyby poruszony sprężyną. Uszanowanie, jakie miał dla sędziego, krępowało go nieco. Wieszczcie jednak zawołał:
— Ależ to takie proste!
Sędzia uśmiechnął się.
Ajent policyjny wydobył z gorączkowym pośpiechem z kieszeni kawałek ołówka i zaczął szybko kreślić coś na tym samym kawałku papieru.
— Chwileczkę cierpliwości, panie sędzio — rzekł przedtem.
Sędzia spoglądał na niego z niedowierzaniem.
— Oto jest — rzekł po chwili „Fryga“. — Odtwarzam to pismo tym samym systemem, o którym żona moja pisała w liście.
— Tak?
— Zmieniam porządek liter. Piszę je nie od początku do końca, ale od końca do początku i mam co następuje...
„Fryga“ podał sędziemu kartkę, na której, pod czterema wierszami liter, nakreślonemi ręką sędziego, które odtworzyliśmy wyżej, znajdowały się nowe cztery wiersze, rzucone w tej chwili na papier przez ajenta. Wyglądały one, jak następuje:

wimieniutrzechrozkazstanowczytoo
czemmówionozrobićrzeczwiadomązło
żyćprzydrzwiachwykonaniedziewiąt
awieczórpapierzniszczyćpodgroźbą

Sędzia przyglądał się przez chwilę tym czterem szeregom liter.
— Przypuśćmy — rzekł — że teraz można, tu wybrać parę wyrazów. Można się niektórych rzeczy domyślić... Jednak...
Oczy „Frygi“ świeciły już obecnie tym gorączkowym ogniem, który go obejmował zawsze wówczas, kiedy widział przed sobą jakąś zagadkę do wyświetlenia; twarz jego odzyskała całą swoją ruchliwość.
— Panie sędzio — rzekł naraz — tak, jak to jest, można czytać odrazu.
— Odrazu?
— Trzeba tylko poprzedzielać wyrazy i postawić znaki przestankowe.
— Przypuszczam — rzekł z półuśmiechem sędzia. — Czytaj pan.
„Fryga“ wziął w ręce papier.
— To bardzo proste — rzekł. — Pismo brzmi, jak następuje:
„W imieniu trzech. Rozkaz stanowczy. To, o czem mówiono, zrobić. Rzecz wiadomą złożyć przy drzwiach. Wykonanie: dziewiąta wieczór. Papier zniszczyć. Pod groźbą“.
Przez chwilą panowało milczenie. Sędzia wziął z rąk ajenta papier i przyglądał mu się z uwagą.
— Rzeczywiście. — rzekł. — Trzeba być dzieckiem, żeby tego nie zobaczyć odrazu.
„Fryga“ chciał się już zacząć tłumaczyć, że ośmielił się być bardziej przenikliwym, niż sędzia, ale urzędnik mu przerwał:
— Dobrze już, dobrze! Dajmy temu pokój. Przystąpmy czemprędzej do wniosków. Mamy teraz materjał faktyczny. Postarajmy się go ocenić.
Ajent policyjny skinął potakująco głową.
— Powiedz mi pan — rzekł sędzia — jaka jest o tem wszystkiem pańska opinja?
— Pan sędzia każe?
— Tak.
„Fryga“ zamyślił się na chwilę, wreszcie zaczął:
— Mojem skromnem zdaniem, sprawa jest teraz jasna, jak słońce.
— Tak?
— Opowiadanie panny Feli przekonywa nas najlepiej, kto są wspólnicy Ejtelesa i że niewątpliwie oni, przy, lub bez pomocy indywiduum, noszącego miano Joska lub Józefa Stiefla, popełnili kradzież, nie mogąc inaczej dobrać się do kasy starego Ejtelesa, strzeżonej przez niego i przez Halbersona, i nie zadowalając się ciągłą, ale powolną eksploatacją firmy dla swojej występnej korzyści. Halberson popełnił samobójstwo. Czy zbrodniarze kazali się mu pozbawić życia, czy też w załączonym liście znajdujemy tylko rozkaz wykonania pewnej czynności, ułatwiającej kradzież, a samobójstwo było wynikiem zgryzot, z powodu konieczności zastosowania się do tego rozkazu — to w tej chwili rzecz mniejsza. W każdym razie mamy pewność, że było to samobójstwo i popełnione pod moralnym wpływem bandy, o której wspomina w swem opowiadaniu panna Fela, a której naczelnika nazywa korespondent Apenszlaka wyrazami: „on sam“. Jakkolwiekbądź takie postawienie rzeczy wyłącza wszelką możebność winy pana Strzeleckiego. Czy pan sędzia na to się zgadza?
— Przypuśćmy.
— Z drugiej strony, pugilares i listy do Apenszlaka dowodzą, że to, co przeczuwałem oddawna, o czem myślałem, jest faktem; dowodzą istnienia bandy. Inne dane wskazują nam cały szereg osób, które należą tu w Warszawie do bandy, a list do Apenszlaka wymienia wprost tajemniczego zwierzchnika. Pismo, które dziś odkryliśmy, jest jeszcze jednym tego dowodem. Napisamo tam: „w imieniu trzech“. A więc banda miała pewną organizację. Sposób napisania listu, mianowicie papier z gwiazdkami, wyrabiany na żądanie Meinera, i cyfrowe pismo przekonywają, że banda posiada nawet pewne specjalne urządzenia, dowodzące jej rozwoju. Słowem, istnienie bandy jest niewątpliwe. Czy pan sędzia podziela i to moje zdanie?
— O tyle, o ile...
„Fryga“ spojrzał z pewnem niepokojem na sędziego, na którego ustach błądził zagadkowy uśmiech. Po chwili ciągnął dalej, z większem jeszcze przejęciem się:
— Adwokat, któremu wspominałem o tej bandzie w chwili, kiedy jeszcze mogłem ją tylko przeczuwać, zawsze się uśmiechał. A jednak pokazało się obecnie, że ja mam słuszność. Przyjęcie istnienia bandy za fakt tłumaczy wszystko i wiąże w jedną całość dziwne wypadki, które się przewijają przed naszemi oczyma. Noc, którą przepędziłem w piwnicach Apenszlaka, przestaje być halucynacją, kiedy znaleziono w jego pugilaresie fałszywe banknoty i dowody, że zamiast poważnego kupca, jest on ściganym przez prawo złoczyńcą. Fałszerz pieniędzy, będący w zbyt dobrej komitywie z Fajnhandem i Lurjem, dowodzi najlepiej, co za jedni są ci ludzie. Piękna Tema, która jest siostrą znanej „Złotej Rączki“, czy może zasługiwać na wiarogodność w chwili, kiedy oddaje, jakoby u niej zostawione przez Strzeleckiego, pieniądze pochodzące z kradzieży? Występki wiążą się tu z sobą w nieprzerwane pasmo. Banda zajmuje się kontrabandą, fałszuje plomby i pieniądze, eksploatuje za pomocą szantażu Ejtelesa, okrada go w chwili, kiedy on chce położyć „veto“, sprowadza samobójstwo Halbersona, wynajduje fałszywe poszlaki przeciwko Strzeleckiemu, wreszcie zabija „Czerwonego Janka“. Jest to cały szereg zbrodni, w którym nic niema do czynienia pan Strzelecki.
— No to ostatnie zgoda — rzucił uwagę sędzia.
— Jedno jest dla mnie w tem wszystkiem niezupełnie jasne — ciągnął dalej „Fryga“ — oto rola tego Joska Stiefla, kantorzysty z banku Ejtelesa, który, jak to dziś rano już sprawdziłem u rządcy, mieszka i jest rzeczywiście zameldowany u pokątnego doradcy, Meinera. Niewątpliwie jest to to samo indywiduum, które śledziłem owego wieczora, wychodzące od Temy. Znajduje się więc ono w stosunkach z Meinerem, Apenszlakiem i Temą. List, znaleziony w pugilaresie Apenszlaka, wspomina o bliższym jego stosunku ze „Złotą Rączką“. Ale jakie jego stosunki do Lurjego? Czy w samej rzeczy, jak przypuszcza w tamtym liście korespondent Apenszlaka, został on tu przysłany w celu kontrolowania wspólników Ejtelesa, z polecenia tego, którego nazywają „on sam“?... Byłaby to prawdziwie potworna organizacja. Ale niema w tem nic nieprawdopodobnego.
W tej chwili „Fryga“, którego zapał nosił gwałtownie naprzód, zatrzymał się. Spoglądał on przez chwilę na twarz sędziego, na której odbił się sceptyczny uśmiech. Uśmiech ten przywołał ajenta do rzeczywistości.
— Pan sędzia się uśmiecha? — zapytał wreszcie, patrząc z niepokojem na urzędnika.
— Trochę.
„Fryga“ był zupełnie skonfundowany, aż się go sędziemu zrobiło żal.
— Pozwoliłem panu mówić — rzekł sędzia — ażeby pana przekonać, że w tego rodzaju rzeczach dobrze jest mieć fantazję, ale nie trzeba się jej dać unosić. W tem, co pan mówiłeś, jest wiele słusznego, niewątpliwie. Ale ostatecznie wnioski są zbyt ryzykowne i fantastyczne.
— A więc pan sędzia sądzi... — pytał „Fryga“, z miną, wzbudzającą politowanie.
— Sądzę, równie jak pan, że Strzelecki jest niewinny. Ale opieram to na innym systemie rozumowania, bardziej trzeźwym. Mówiły przeciwko niemu głównie następujące dane: złożenie przez Temę pięciu tysięcy rubli w banknotach skradzionych z kasy Ejtelesa i nie wytrzymujące krytyki jego tłumaczenie co do przepędzenia wieczoru i nocy, podczas których została spełniona kradzież. Otóż obiedwie te rzeczy sprowadza na zupełnie nowy grunt ta okoliczność, że Tema jest siostrą znanej złodziejki „Złotej Rączki“, i wreszcie jej obecne od onegdajszego dnia zniknięcie. Są to dane pozytywne, które pozwalają nawet wytłumaczyć objaśnienie Strzeleckiego co do przepędzenia wieczoru. Dziwnym trafem mam obecnie w śledztwie inną sprawę, zresztą niczem zupełnie z obecną nie związaną, która jednak wiele nam może dopomóc.
Oczy „Frygi“ zaświeciły ciekawością.
— W tamtej sprawie idzie o kradzież na kolei, popełnioną zwykłym systemem „Złotej Rączki“. Przy okradzionym znaleziono zostawiony przez sprawczynię kradzieży, zapewne przez zapomnienie, maleńki flakonik jakiegoś płynu. Oto tam, widzisz go pan, w pudełku. Dziś rano przyniósł mi go chemik, który zajmował się analizą. Z jego objaśnień widzę, że działanie płynu, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, stanowi własność rodzonej siostry Temy, mogłoby ewentualnie wywołać u Strzeleckiego objawy, tłumaczące stan bezświadomości.
— Ach! ach!
— Obecnie wszystko zależy od zbadania Temy. Jestem przekonany, że, gdybym ją miał przed sobą, mógłbym uzyskać stanowczy dowód niewinności Strzeleckiego i oszczędzić mu stawania przed sądem. Umorzyłbym całe śledztwo.
— A jeśli nie znajdziemy Temy? — ośmielił się zapytać „Fryga“.
— Kazałem jej szukać. W każdym razie, jej zniknięcie polepszy położenie Strzeleckiego. Musiałby jednak w tym wypadku przejść przez sąd. Może być zresztą teraz pewny uniewinnienia. Te wszystkie drugoplanowe dane, o których pan wspominasz, a o których nie zapomni jego obrońca, stworzą położenie przy którem skazanie go będzie niemożebne.
„Fryga“ drapał się nielitościwie w nos. Ośmielił się znów wtrącić:
— To jednak bardzo przykre. Zawsze — sąd. Czy jednak rękopis panny Feli nic nie znaczy? A pugilares Apenszlaka? A zabójstwo „Czerwonego Janka“? A wreszcie to tajemnicze pismo, które tu leży na stole?
— Tylko to ostatnie. Ono właśnie, choć nic pewnego nie wyjaśnia, wytwarza dookoła sprawy tę tajemniczą atmosferę, która nie pozwoli sądowi wydać wyroku skazującego. Rękopis panny Feli? Przecież zastrzeżono, że sądownie nie może być użyty. Nie powinniśmy tu o nim nawet mówić. Zabójstwo „Czerwonego Janka“ jest zupełnie odrębną zbrodnią, nic bynajmniej nie dowodzi jej łączności. Wreszcie pugilares Apenszlaka — dobrze, żeś mi pan przypomniał — może być dowodem występków samego Apenszlaka i posłużyć za powód do skazania jego i jego wspólników. Trzeba tylko, żebym pugilares miał w ręku! Powiedz pan to adwokatowi dziś jeszcze.
— Słucham pana sędziego.
— Tymczasem, zanim wyszliśmy jeszcze na zdjęcie pieczęci, wydałem rozkaz, ażeby rozciągnięto nad Apenszlakiem nadzór.
„Fryga“ spojrzał na sędziego z podziwem i uszanowaniem. Urzędnik uśmiechnął się.
— Widzisz pan, że i ja się na coś przydam, chociaż nie posiadam pańskiej fantazji. Nieprawdaż?
„Fryga“, pomimo obejścia się sędziego pełnego dlań względów, był widocznie skonfundowany.
— Ostatecznie, jakie rozkazy pana sędziego? — zapytał.
— Potrzeba mi pugilaresu Apenszlaka, a nadto staraj się pan znaleźć zabójcę „Czerwonego Janka“. Rozwiń pan w tej sprawie tyle energji co w tamtej, a napewno się panu uda. Wreszcie — dodał z półuśmiechem sędzia — jeśli pan chcesz, ażeby Strzelecki nie stawał przed sądem, znajdź mi pan Temę, lub jeszcze lepiej... stanowcze dowody, że kradzież została popełniona przez Lurjego, lub kogokolwiek innego. Przy tej okoliczności może także dowiedziesz pan istnienia bandy, które jest również dość prawdopodobne.
„Fryga“ wyszedł z gabinetu sędziego śledczego ze zwieszoną głową.



IV
LIKWIDACJA

— Jak widzisz, nie mamy innego wyjścia.
— A więc likwidacja?
— Rzeczywiście. Powtórzmy zresztą raz jeszcze systematycznie to wszystko, co przed chwilą raczyłeś mi rzucić w szeregu nieporządnych frazesów. Rzecz jest zbyt ważna; rzucamy zbyt korzystną sytuację i za bardzo narażamy się „naszym“, którzy, jak wiesz, mają dość długie ręce, ażebyśmy nie mieli rozważać przedsiębranego kroku ze wszystkich stron. Powtórzmy jeszcze raz.
Pan Natan Lurje, na te słowa pulchnego pana Landsbergera, wzruszył energicznie ramionami.
— Z tobą nigdy nie można mówić serjo — rzekł głosem ostrym i wielce różnym od zwykłego, eleganckiego swego sposobu mówienia.
Twarz, którą w tej chwili pan Natan zwrócił do swego interlokutora, nosiła wyraźne ślady zmęczenia. Wspólnik bankierskiego domu „Ejteles i Sp“. wyglądał na człowieka, który nie spał parę nocy; oczy miał zaczerwienione i podkrążone obwódkami. Powieki, odbijające sinym kolorem, ciężko spadały nadół, poruszane co chwila nerwowem drżeniem.
Pulchny pan Joachim był zato ciągle równie różowy i poprawny; w chwili, gdy pan Natan rzucił głosem urywanym i ostrym powyższy frazes, hamburski negocjant czyścił sobie z uwagą paznokcie. Odłożył powoli na bok skomplikowany przyrząd, którym się w tym celu posługiwał, i przez dłuższą chwilę przyglądał się swemu towarzyszowi.
— Co ci jest Natanie? — zapytał wreszcie.
— Nerwy — odburknął zapytany.
— Nerwy? Dziwne! Znamy się przecież nie od dziś, a chyba pierwszy raz słyszę od ciebie o nerwach.
Pan Natan nic nie odpowiadał.
— A więc niech będą nerwy. To nam nie przeszkodzi skończyć naszej pogawędki. Tylko, ponieważ ty nie możesz, z powodu tych głupich nerwów, rozumować, ja uczynię to za ciebie.
Pan Lurje znów rzucił ramionami.
— Otóż położenie jest następujące...
Pan Joachim zatrzymał się i namyślał przez krótką chwilę.
— Wybacz — rzekł nareszcie — iż zacznę zdaleka, ale to konieczne; zresztą mamy dziś czas, ponieważ sam mi w tej chwili powiedziałeś, że będzie można działać dopiero jutro. Otóż, korzystając z informacyj „jego samego“, z którym tworzymy razem radę tak zwanych „Trzech“, od paru już lat wzięliśmy w obroty starego Ejtelesa i jego przyjaciela Halbersona, którzy zdaje się, popełnili dwa wielkie błędy: w młodości mieli na sumieniu jakieś grzeszki, na starość zrobili majątek... Nieprawda?
Pan Joachim przerwał sam sobie krótkim, urywanym śmiechem; pan Natan nie odzywał się ani jednem słowem.
— Ale to wszystko jeszcze głupstwo — ciągnął negocjant hamburski. — Największym jest błędem, a głównie tego starego, który już przypieczętował swoje idjotyzmy śmiercią na stryczku, był sentymentalizm, który, pomimo upływu wszelkich przedawnień, przeszkodził im wyrzucić nas precz. Skończyło się na tem, że zamiast wziąć od nich po kilkanaście tysięcy rubli, jak ty chciałeś, kazaliśmy im założyć bank i staliśmy się ich wspólnikami. W ten sposób, każdy z nas mógł urzeczywistnić swoje ideały. Ja mogłem uczynić zadość mojemu pragnieniu rozwinięcia działalności zagranicą, poza obrębem tego kraju, który, przyznasz, jest dosyć barbarzyński, ty mogłeś się osiedlić i grać rolę poważnej i eleganckiej osobistości w Warszawie, dokąd cię zawsze pociągały kobiety...
Pan Joachim urwał nagle.
— Przyznaj — zaczął po chwili — że te twoje nerwy to znów z powodu jakiejś kobiety?
Pan Natan roześmiał się z przymusem; pociągnął ręką po czole. Podniósł się i przeszedł przez pokój, wreszcie zatrzymał się przed Landsbergerem.
— A więc zgadłeś. Poco hypokryzja? Tak, z powodu kobiety, a raczej z powodu kobiet... Bo jest ich dwie...
— Aż? — pytał pan Joachim, z uśmiechem półdobrodusznym, półkarcącym — Don Juan z ciebie... Zresztą pomówimy o tej kwestji potem. Teraz idźmy śladem naszej myśli.
Przybrał znowu minę zupełnie poważną.
— Otóż było nam bardzo dobrze, jako wspólnikom firmy „Ejteles i Sp“. Oprócz operacyj jawnych, znanych głowie firmy, obracaliśmy jego i jego kasjera pieniądze za kulisami na nasze własne przedsiębiorstwa, maleńką kontrabandę; mały bank złodziejski zagranicą, trochę na kupno i sprzedaż kradzionych przedmiotów, słowem, zbieraliśmy ładne dochodziki... Nieprawdaż?
Pan Natan, który po wyznaniu, zrobionem wspólnikowi zdawał się odzyskiwać energję, skinął głową.
— Jednem słowem, przez dwa lata każdy z nas zarobił po 40 tysięcy rubelków rocznie, a odliczywszy nawet 30% dla „naszych“ i dla „niego samego“, mieliśmy czem uspokoić wyrzuty sumienia, gdyby one kiedykolwiek nas napastowały.
W tem miejscu nawet panu Natanowi, pomimo jego przygnębienia, wystąpił na usta przelotny uśmiech.
— I byłoby wszystko dobrze, kochany Natanie, gdyby nie kobiety, wobec których ty — nie robię ci z tego bynajmniej zarzutu — jesteś słabszy, niż wosk. Zaczęły cię one kosztować trochę za drogo, a ponieważ ja, jako twój wspólnik, z konieczności nie chcąc pozostać wtyle, musiałem czerpać ze wspólnej kasy tyleż, co i ty, wydatki nasze wzrastały i oto znaleźliśmy się pewnego pięknego poranku wobec poważnego deficytu. Czy należycie określam sytuację?
Pan Natan skinął głową na znak twierdzenia.
— Jesteś wcale pomysłowym chłopcem. Zażądałeś tedy od naszego głównego wspólnika jakichś głupich kilkudziesięciu tysięcy rubli na pokrycie tego deficytu. Ale ten stary kretyn, który tymczasem zaczął się powoli domyślać, jaką dwuznaczną, zakulisową rolę kazaliśmy odgrywać jego bankowi, odmówił wprost i stanowczo. Zdaje się, że oswoił się on nieco z nami, a przy tem wszystkiem trochę za bardzo lubi pieniądze. Brzydka wada! — dorzucił pan Joachim filozoficznie.
— Ponieważ niebardzo mogłeś czekać — ciągnął po chwili przerwy — udałeś się z groźbami do jego kasjera, który wydawał się trochę sentymentalniejszym. Ten stary czyżyk, którego prawdopodobna samobójcza śmierć najlepiej tego dowodzi, ustąpił odrazu, szczególniej, kiedyś mu zawrócił głowę obietnicą pokazania córki. Wzięliśmy od niego częściowo trzydzieści tysięcy rubli, a kiedy nie mógł, czy nie chciał dać więcej, chowając widać resztę na posag dla swej córuni, przyszła ci do głowy myśl niezmiernie prosta. Postanowiłeś za moją aprobatą dla tak pięknego pomysłu i korzystając z miękkości starego Halbersona, okraść na naszą korzyść nasz własny bank. Przyznam ci się, iż, nie mówiąc już o względach praktycznych, ta ideja podoba mi się niezmiernie z punktu widzenia, że tak powiem, artystycznego.
Pan Natan poruszył się gwałtownie.
— Poco te dygresje? — zawołał z hamowaną gwałtownością. — Masz mówić, mów i kończ czemprędzej.
Pan Joachim w odpowiedzi pokiwał głową.
— Ach, te kobiety, te kobiety!
Po chwili zresztą zmienił ton i prawił dalej:
— A więc kończmy. Myśl twoja się udała, jak nie można lepiej, za bardzo dobrze. Wziąłeś zgórą sto tysięcy rubli, nie ściągnąwszy na siebie najmniejszych podejrzeń. Z Halbersonem zdarzyło się coś dziwnego; przypuszczam, że, uczyniwszy ci pewne ułatwienia, miał potem, jak zwykle ludzie zbyt sentymentalni, jakieś głupie wyrzuty i skrupuły, które kazały mu się pozbawić życia. Wreszcie dziwny przypadek postawił w stanie oskarżenia jednego z urzędników naszego banku...
— Tak, Strzeleckiego!
— To wszystko dodatnie strony sprawy. Ale są i ujemne. Mówisz, że wziąłeś z kasy sto tysięcy rubli, tymczasem brak tam trzechkroć stu tysięcy... Gdzież jest dwakroć?
— Alboż ja wiem!
— Pozwolisz, kochany Natanie, że postawię w tej mierze parę hipotez. Tylko się nie gniewaj! nasza stara przyjaźń, a przedewszystkiem wspólny nasz interes, pozwala nam mówić otwarcie. Logika w tem trudnem położeniu dyktuje nam trzy prawdopodobne przypuszczenia. Albo sam Halberson jeszcze przed nami okradł bank na dwakroć sto tysięcy; albo ty, kochany Natanie, ukradłeś trzykroć, a twojemu przyjacielowi i wspólnikowi mówisz o stu tysiącach, ażeby schować na swój wyłączny użytek resztę; albo wreszcie, co najmniej napozór prawdopodobne, mieliśmy w naszem przedsięwzięciu cichego, nieznanego wspólnika, który zabrał sobie lwią część, dwakroć sto tysięcy, ażeby nam zostawić mizerną setkę.
Pan Natan gwałtownie się obruszył.
— Mówiłem ci już... — zaczął.
— Pozwól, pozwól, nie przerywaj, niech ja skończę. Z tych trzech hipotez pierwsza upada wprost, wobec śmierci Halbersona i niepozostawienia przez niego pieniędzy. Następna byłaby bardzo prawdopodobna, gdyby nie jedna okoliczność. Oto ja, Joachim Landsberger, znam ciebie, mój Natanie, jak zły szeląg, i na zasadzie znajomości twego charakteru i studjów, które nad tobą robię od mego przyjazdu, przyszedłem obecnie do tego stanowczego wniosku, że tym razem przypadkiem mówisz prawdę.
Pan Natan w odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.
— Pozostaje więc trzecia, nieprawdopodobna hipoteza, która, jak się zdaje, jest właśnie prawdziwa.
— Ależ przekonywam cię o tem od czterech dni! — przerwał gwałtownie pan Natan.
— Wybacz, przekonywasz nietylko ty, ale i fakty. Po namyśle widzę, że twojego Strzeleckiego musiał „ubrać“ ten nieznany ktoś, który się podzielił z nami zawartością kasy Ejtelesa. Jest on mądrzejszy nawet od nas i ma bardzo dobry zwyczaj: popełniwszy kradzież, szczególniej tego rodzaju, uważał za właściwe znaleźć winowajcę dla sędziów i policji, ażeby jemu samemu na pięty nie następowali... Co powiesz o tem?
Pan Natan nie odrzekł nic.
— Otóż i dochodzimy do powodów zamierzonej likwidacji. Ten niepochwytny ktoś najwidoczniej trzyma nas w ręku i może nam skręcić kark, kiedy zechce. To jasne jak słońce. Jeśli mógł to uczynić z takiem niewinnem jagnięciem, jak Strzelecki, tembardziej nie będzie sobie robił ceremonji z nami.
— A więc zgadzasz się wreszcie na moje wnioski?
— Poczekaj. Zgodzę się na wszystko, do czego dojdę drogą logiki i rozumowania. Ma się rozumieć, byłoby nieźle z twojej strony, gdybyś mi w tem dopomógł, zamiast robić miny i mruczeć pod nosem.
— Zgoda! — rzekł krótko pan Natan.
— Otóż przyznam razem z tobą, iż takie położenie jest stanowczo niemożebne i konieczność wyjścia z niego jest pierwszym powodem, skłaniającym nas do „likwidacji“. Jako drugi powód uważaliśmy „Czerwonego Janka“. Obecnie jednak dowiadujemy się, że ten chłopczyk nie może nam już szkodzić. Wyczytaliśmy w dzisiejszych pismach porannych, że wczorajszej nocy ten bandyta został sprzątnięty. Co mówisz o tem?
Pan Natan zbierał się z myślą.
— Na pozór, jest to nadspodziewanie dla nas korzystne. Zdawałoby się, że ktoś umyślnie, widząc jaką przeszkodą stać się może w naszych planach „Czerwony Janek“, postarał się go usunąć. Jednak w gruncie rzeczy...
— W gruncie rzeczy?...
— Jeśli jest tak rzeczywiście, jeśli ten ktoś nie cofa się przed żadną zbrodnią, jego potęga jest dla nas prawdziwie niepokojącą, prawdziwie straszną.
— Obawiasz się? — zapytał pan Joachim, którego twarz przyoblekła się w tej chwili dotąd niezwykłym mu wyrazem powagi.
— Tak, obawiam.
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Przerwał je pan Landsberger, którego twarz już się nie śmiała.
— Bądź co bądź, tymczasowo sprawę „Czerwonego Janka“, jako bezpośredni powód likwidacji, usuwamy za nawias...
— Pozostanie i tak innych powodów aż nadto wiele...
— Słucham.
— A więc — prawił tym razem pan Natan — oto numer drugi: Apenszlak i druga niezbadana historja z ową tajemniczą osobistością, która potrafiła się dostać do wnętrza „fabryki“, rewizja, przymusowa wyprowadzka „fabryki“, opóźnienie robót, jeśli nie zupełna ich kompromitacja. Teraz, kiedy „ta“, jeśli nie zna zgruntu, to przynajmniej węszy sprawę plomb i sprawę „obrazków“, czy myślisz, że nam będzie łatwo puścić w obieg to wszystko, choćby nie było zwłoki w ukończeniu?
Najwidoczniej pan Natan wyrazem „ta“ oznaczał policję; co miały znaczyć w jego żargonie „obrazki“, wiemy.
— To rzecz poważna! — zrobił uwagę pan Joachim.
— I to jeszcze nie wszystko. Byłem dziś o siódmej rano u Apenszlaka — widywałem się z nim tak wcześnie dla uniknięcia plotek — i... nie zastałem go. Nie nocował w domu.
— Nieprawdopodobne!
— Pobiegłem do Fajnhanda, który był jego najbliższym, i wiesz, czego się dowiedziałem?
— No?
— Apenszlak, zdaje się, wyjechał, a jego córka, piękna Róża, znikła dzień przedtem.
— Co za córka? Co za piękna Róża?
— Ach, ty nic nie wiesz. To właśnie przyprowadza mnie do rozpaczy. Mówimy otwarcie, a więc nie będę przed tobą ukrywał, że pomiędzy mną a Apenszlakiem istniały projekty małżeństwa między mną a jego córką.
Pan Joachim, na serjo zdziwiony, spoglądał przez chwilę na Natana.
— Ty... i małżeństwo?
— Tak. Nie powiem, żebym kochał tę dziewczynę, pomimo że jest to piękność skończona, ale nigdy nie znalazłbym dla siebie odpowiedniejszej żony.
Pan Joachim spoglądał ciągle z podziwem na przyjaciela; kiwał tylko głową.
— Cokolwiekbądź, jej zniknięcie, o którem wspominał mi nieco Fajnhand, a bliższe szczegóły dała stara służąca Apenszlaka, odjazd jego samego, nie wiadomo, czy w pogoni za nią, niepokoją mnie nietylko ze względu na moje osobiste, sercowe interesy, ale i ze względu na nas.
— Rzeczywiście?
— Zapytuję siebie, czy na dnie tego wszystkiego niema przypadkiem „tej“?... Wreszcie, praktycznie, jeżeli nieobecność Apenszlaka potrwa, jak trafimy do „fabryki“, którą usunął on w pośpiechu w miejsce, jemu samemu tylko wiadome?
— To rzecz mniejsza! — odrzekł pan Joachim.
— Mniejsza?
— Sądzę. Jeśli „likwidacja“ ma nastąpić jutro, i tak nie moglibyśmy czekać na „obrazki“, które nie będą jeszcze prędko gotowe. Myśl o „obrazkach“ należy odłożyć na bok.
— Stanowi to dla każdego z nas trzykroć sto tysięcy rubli straty — zrobił spokojnie uwagę pan Natan.
— Co robić?
— W każdym razie — ciągnął dalej pan Lurje — to druga stanowcza przyczyna „likwidacji“.
— A trzecia? — pytał pan Joachim, który znów na chwilę odzyskał swą zwykłą wesołość i zimną krew.
— Trzecia? Ta jest najważniejsza. Bank Ejtelesa jest na brzegu przepaści. Po ostatnich niewypłacalnościach, które nam, jak grom, na głowę spadły, jesteśmy prawie na czysto. Aktywa równoważą pasywa, a stary Ejteles, jeśli nie posiada gdziekolwiek schowanej znaczniejszej sumy, o co go zresztą bardzo podejrzewam, może się pewnego pięknego poranku obudzić żebrakiem. Katastrofa musi lada dzień nastąpić. O ile znam starego Ejtelesa, a znam go dobrze, choćby posiadał w zanadrzu miljon, nie dotknie się go, ażeby ratować upadającą w gruzy ruinę swego banku. A więc za miesiąc, dwa miesiące, może za tydzień, bylibyśmy zmuszeni ustąpić z korzystnej pozycji, jaką obecnie zajmujemy, likwidować pod grozą sądów... bez żadnej korzyści, tracąc wszystko, poddani zawsze przykrym skutkom prawa. Czy nie lepiej uprzedzić likwidację i uskutecznić ją podług swej woli?
Głos pana Natana brzmiał w tej chwili siłą i energją; oczy jego, zaczerwienione i podsiniałe, pod ciężko opadającemi powiekami, świeciły fosforycznie. Pan Joachim był całkowicie poważny; spoglądał przez długą chwilę w przestrzeń.
— A więc tak — rzekł wkońcu. — Likwidujemy. „Likwidacja“ jest koniecznie potrzebna.
— Nareszcie!
— Pozostaje teraz niemniej ważna kwestja: jak?
Pan Natan zabrał znów głos; z chwilą gdy rzecz została zdecydowana przez jego wspólnika w zasadzie, zdawało mu się, że urzeczywistnienie jej nie może przedstawiać i nie przedstawia żadnych poważnych kwestji.
— To rzecz najmniejsza — mówił. — Wszystko przygotowałem. Mamy w tej chwili około sześćdziesięciu tysięcy rubli gotówki w kasie, nadto w bankach blisko pięćkroć sto tysięcy, które możnaby uruchomić....
— Razem pięćkroć sześćdziesiąt tysięcy rubli, a dodawszy czterdzieści tysięcy, które nam jeszcze zostają z tamtej historji, razem sześćkroć sto tysięcy. Dla każdego z nas po trzykroć — zrobił spokojnie uwagę pan Lansberger.
— Nie tak prędko, nie tak prędko!... Z pięciukroć stu tysięcy możemy uruchomić nie więcej, niż dwakroć. Podniesienie wszystkiego wywołałoby popłoch. Trzeba ci wiedzieć, że nasz bank, wobec ostatnich wypadków, które dla nikogo nie są tajemnicą, zaczyna stać na wulkanie. Już pokazują nas palcami, jako jutrzejszych bankrutów. Kiedym wczoraj brał zagraniczny paszport, mówiąc, że wyjeżdżam na parę tygodni do Nizzy dla odpoczynku, urzędnicy, którzy wiedzą, kto jestem, patrzyli na mnie z dziwnym uśmiechem.
— A więc?...
— A więc, wiedząc, że niema innego wyjścia, dziś poczyniłem już odpowiednie kroki. W kasie, jutro rano, oprócz obecnie tam leżących sześćdziesięciu tysięcy, znajdzie się jeszcze dwakroć. O trzeciej będę, jak się umówiliśmy, na zebraniu „naszych“, o szóstej wieczorem kasa znajdzie się w mojej kieszeni, a o dziewiątej kurjer wiedeński uniesie nas ku granicy. Rano będziemy mieli Sosnowice za plecami.
Pan Joachim z przyjemnością spoglądał na pana Natana, którego oczy błyszczały w tej chwili, jak dwa karbunkuły.
— Lubię cię takim — rzekł po chwili. — Ta energja wróży nam powodzenie. Powiedz mi jednak, w jaki sposób dostaniesz się do kasy?
— O, to drobnostka. Od czasu wypadku ja właściwie trzymam kasę... przy pomocy tego blondyna... wiesz... pana Henryka. Nie to mnie bynajmniej niepokoi.
— A więc i ten słoneczny obraz posiada niepokojące plamy? Jakie?
Pan Natan przeciągnął ręką po czole, przez które przeszła chmura.
— O, plam jest aż zanadto. Pierwsza to zebranie o trzeciej. Jest ono dla mnie zupełną zagadką!... Co tam będzie? Czy stamtąd nie uderzy jaki nowy grom? Czego chcą „nasi“? Wszystkiego się można spodziewać.
— Czyby nie było lepiej nie chodzić tam?
— Nie, nie! — protestował pan Natan. — W grze takiej, jaką zamierzamy grać jutro, każde niebezpieczeństwo jawne jest stokroć mniej groźne, niż niebezpieczeństwo ukryte. Gdybym nie poszedł tam o trzeciej, mogliby zechcieć zobaczyć nasze karty i przeszkodzić wyjazdowi wieczorem. Są na to dość zręczni i podejrzliwi, a my trochę za bardzo ich oszukujemy. Iść trzeba.
Pan Joachim skinieniem głowy potakiwał wspólnikowi.
— Drugie niebezpieczeństwo to Ejteles. Ten człowiek ma minę, która mnie niepokoi. Wreszcie jutro, znalazłszy kasę próżną, może wprost zawołać policji i powiedzieć: „Mój wspólnik, Lurje, okradł mnie“. On do tego zdolny. A przyznasz, że pomimo wszystko, „likwidując“ nie chciałbym się znaleźć w pozycji ściganego listami gończemi złoczyńcy.
— Czy to jednak możebne.
— Zobaczymy. Twoje położenie zupełnie inne, lepsze. Pieniądze z kasy znikną razem z moim wyjazdem. Kto je wziął? Odpowiedź prosta: Lurje. O Landsbergerze niema mowy. Landsberger znajduje się w tej chwili urzędownie w Hamburgu, lub gdziekolwiek indziej. W Warszawie jest Pfeifer. Gdyby nawet odkryto, że pod tem nazwiskiem ukrywa się Landsberger, mógł tu przyjechać dla kobiety, dla jakiegoś szaleństwa. Landsberger, jednem słowem, nie jest skompromitowany. Cały ciężar spada na Lurjego. Rozumiesz?
— Czy nie można tego urządzić inaczej? — zapytał spokojnie pan Joachim.
Pan Natan spoglądał długo w oczy Landsbergerowi.
— Nie można... chyba...
— Chyba?
Pan Natan spuścił oczy i zaczął mówić prędko, zniżywszy głos:
— Byłoby jedno... Gdyby Ejteles popełnił samobójstwo... rozumiesz?... samobójstwo. Jego kasjerowi i przyjacielowi mogło to przyjść do głowy. Dlaczego on nie miałby tego zrobić?
Pan Joachim spoglądał na Lurjego wzrokiem, w którym malowało się przerażenie; w oczach pana Natana świecił ogień.
— Mógłby się, naprzykład, otruć — mówił, zniżając głos do szeptu. — Zażywa tyle lekarstw... A wówczas...
— Wówczas?
— Byłoby wszystko najlepiej. Nie mielibyśmy do czynienia ze wspólnikiem, który okrada wspólnika, ale z bankructwem, połączonem z samobójstwem jednego wspólnika i ucieczką drugiego. Rozumiesz?
Pan Natan roześmiał się krótkim, urywanym śmiechem.
Towarzysz jego wstał, zbliżył się do niego i, położywszy mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Rozumiem. Rób co chcesz! Pamiętaj jednak, że w grze twojej jest tylko Lurje, sam tylko Lurje...
Przez długą chwilę pomiędzy wspólnikami panowało milczenie.
— To i wszystko — rzekł pan Natan, podnosząc się. — Do jutra... o dziewiątej na kolei.
Skierował się ku drzwiom pokoju „chambres garnies“, w którym odbywała się ta scena. Landsberger go zatrzymał.
— Jeszcze jedno — rzekł. — Małe wyjaśnienie w kwestji osobistej. Mówiłeś o dwóch kobietach. Która jest druga?
— Tema.
Oczy pana Natana znów zaświeciły ponurym ogniem; ściskał pięść.
— Wiesz — zaczął mówić do Ladsbergera głosem, w którym brzmiały nuty chrapliwe, poddając się mimowoli potrzebie wywnętrzenia się — ta kobieta doprowadziła mnie do szaleństwa. O ile zawsze marzyłem o Róży Apenszlakównie na żonę, o tyle pragnąłem zrobić z tej kurtyzany, z tej Temy... moją metresę, moją własną metresę.
Pan Joachim spoglądał na Natana napół z ojcowskiem pobłażaniem, napół z litością.
— Och, te kobiety, te kobiety!
Pan Natan wyrzucał potoki słów.
— Ta kobieta uważała za jakąś rozkosz torturować mnie. Tak! Ile ona mnie kosztowała, nie uwierzysz. I za to nawet nie posiadałem jej. Nie pozwalała mi się dotknąć końca swego palca, podczas kiedy każdy z tych smarkaczy posiadał ją, ile razy chciał... I Strzelecki i książę Stasz i wszyscy...
— Uspokój się, Natanie — perswadował Landsberger.
— O „likwidacji“ myślałem już dawno. Marzyłem, że wezmę ją ze sobą, że pojedziemy zagranicę... że będziemy sami! I wiesz, co się stało... wiesz?
— Cóż?
— Byłem u niej wczoraj. Znikła tak samo, jak Róża...
Mimowolny okrzyk zdziwienia wyrwał się z piersi pana Joachima.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozmowa ta toczyła się tego samego popołudnia, kiedy sędzia śledczy konferował z „Frygą“.



V
ZGROMADZENIE

Warszawa posiada zakąty o których w owym czasie nie miała najmniejszego pojęcia większość tak zwanych „warszawiaków z krwi i kości“.
Weźcie, naprzykład całe tak zwane przemieście wolskie, położone za rogatkami tego nazwiska, stanowiące gromadę domów i domków, poprzecinanych wąskiemi i błotnistemi ulicami, których krańce wychodzą na pola, zasiane wiatrakami, czasem na mur przytykającego cmentarza, niekiedy na wyrwy po wykopanej glinie, zwane „gliniankami“.
W okolicach tych glinianek krążą najgorsi bandyci. Wieczorem przejść tu niepodobna. Mieszkańcy sąsiednich domków słyszą nieraz o późnej nocy jakieś dzikie krzyki i charczenia, odgłosy walki i rozpaczliwe wołania. Ktoby się jednakowoż odważał zapuszczać pomiędzy te głębokie wyrwy, w głębi pełne brudnej, zielonawej wody, z boków obrosłe krzakami, śród nocy czarnej jak atrament, zaludnione niewyraźnemi cieniami? Każdy naciąga tylko kołdrę na uszy i probuje czy okiennice zamknięte.
Późnym jesiennym wieczorem, w jednej z uliczek, położonych tuż na krańcu przedmieścia wolskiego, o parę tylko kroków od „glinianek“, spostrzegamy niespodziewany ruch. Wokoło ciemno. Zdaleka tylko wysoki, starożytnej formy rewerber na oleju rzuca niepewne, drżące smugi blado-żółtawego światła. W skąpych tych promieniach ukazują się od czasu do czasu niewyraźne jakieś postaci. Słychać plusk błota pod stopami. Cienie pukają do parkanu, ukrywającego w głębi domek, raczej chałupkę i po chwili znikają we wnętrzu.
Trwa to już od pół godziny. Wejdźmy przez furtkę wewnątrz podwórza za jednym z pukających. Jest to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna; jego strój, o ile przy bladych błyskach lampki sądzić można, jest bez zarzutu, pełen elegancji. Gdybyśmy mogli się przy świetle przyjrzeć twarzy nieznajomego, przekonalibyśmy się, że jest to Natan Lurje.
Przebrnąwszy kałuże błota, znalazł się on przed chałupką, ukrytą w głębi podwórza, i wstąpił na wysoki próg sieni, prowadzącej do wnętrza domku. Odpowiedziawszy skinieniem na tajemniczy znak, który mu zrobiła jakaś ukryta za drzwiami w cieniu osobistość, pan Natan skierował się krokiem pewnym w głąb sionki. Po chwili trafił na drzwi, które otworzył; nastąpiły wkrótce drugie drzwi, za niemi schody, oświetlone niewyraźnem światełkiem lampki.
Kiedy pan Natan spuszczał się po tych schodach, uderzających w twarz ciężkiem piwnicznem powietrzem i zaduchem pleśni, zdala już do jego uszu dobiegł potężny gwar zmieszanych głosów, wybuch piekielnych wrzasków, stłumiony ciężarem piwnicznego muru. Bo był to dziwny dom! Chałupka zdawała się nędzną chatą chróścianą, którą lada podmuch wiatru mógł zdmuchnąć, a piwnice zagłębiały się pod ziemią czerwonym murem cegieł.
Pan Lurje zatrzymał się na środku schodów, których stopnie zwilgotniałe i napół zgniłe skrzypiały pod jego stopami.
— Tam gorąco! — rzekł do siebie. — Tem gorzej!
Zeszedł szybko jeszcze kilka stopni nadół i znalazł się przed drzwiami, których strzegła jakaś nowa, ukryta w cieniu postać. Zamieniwszy z nią parę znaków, pan Natan otworzył drzwi.
Widok, który uderzył jego oczy, rzeczywiście godny był uwagi. Kilka zwyczajnych, szynkownianych kinkietów naftowych, bez szkieł, przytwierdzonych do ścian obszernej piwnicy i kopcących długiemi smugami dymu jej sklepienie, oświetlało zebranie, złożone z dwudziestu do trzydziestu osób. Ginęły one w cieniu, pomiędzy różnej formy przedmiotami, beczkami, pakami i narzędziami, zapełniającemi piwnicę. Co jakiś czas ukazywały się tylko w bladem oświetleniu kinkietów charakterystyczne głowy, błyszczące oczy, krogulcze nosy, gdzie niegdzie rude brody, gdzie niegdzie długie poły chałatów żydowskich. Gdyby ktoś mógł i chciał bliżej się przyjrzyć zebranym, przekonałby się, że było to zgromadzenie wielce urozmaicone: znajdowali się tu kupcy, handlarze, lichwiarze, wyrobnicy, gentlemanowie i nawet... kobiety.
W głębi piwnicznej izby, na kupie różnych przedmiotów, stał w tej chwili, otoczony kołem głów, młody brunet, o niewielkich faworytach. Poznajemy w nim barona von Rajta.
— Ten człowiek — wołał on z dziką energją na chwilę przed przybyciem pana Natana — jest zdrajcą. „On sam“, w którego imieniu działam, powierzył mu stanowisko, na którem odnosząc znaczne korzyści, powinien był być pożyteczny „naszym“. Tymczasem ten człowiek oszukiwał nas. W domu bankierskim, którego jest wspólnikiem z „naszej“ łaski, popełniona została kradzież. Usunięto trzykroć sto tysięcy rubli...
— Trzykroć sto tysięcy!
— Dwa miljony!
Po zgromadzeniu przebiegł lubieżny dreszcz. Przez chwilę jeszcze panował napół przytłumiony szmer.
— Pieniądze te znajdują się, lub powinny się znajdować w kieszeni tego człowieka! Mam na to dowody i mogę je w każdej chwili przedstawić. Zamiast oddać je „naszym“, zachowując część, którą mu nasze przepisy przyznają, ten człowiek zamierzył sobie przywłaszczyć wszystko. Mam tyle władzy, danej mi przez „niego samego“, że mógłbym go ukarać sam, bez odwoływania się do was. Ale chcę, ażebyście wy uznali, że on sam jest zdrajcą, i ażeby „on sam“ dowiedział się o tem z waszych ust.
Z różnych stron piwnicznej izby odzywały się głosy aprobaty.
— Na jaką karę zasłużył, podług naszych zwyczajów, zdrajca? — pytał dalej młody brunet.
— Na śmierć! — odezwało się kilka głosów.
— A oto dowody — rzekł brunet, wydobywając z zanadrza papier.
W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł pan Natan.
— Co to? — rzekł odrazu głosem urywanym i krótkim. — Oskarżają mnie? Kto?
Przez chwilę panowało w piwnicznej izbie milczenie.
— Ja! — odrzekł gardłowym głosem brunet.
Pan Natan powiódł dookoła dumnym wzrokiem.
— Mnie?
— Tak.
— Mnie?... Jednego z Trzech, którego wszyscy, jak tu jesteście, znacie od lat tylu... Ależ to szaleństwo... I o co?
Młody brunet wysunął się naprzód.
— Natanie Lurje — odrzekł głosem chrapowatym, uderzającym pewną energją — w imieniu „jego samego“ i „naszych“ zapytuję cię, gdzie są trzykroć sto tysięcy rubli, skradzione przez ciebie z kasy Ejtelesa, które należą do nas wszystkich?
Pan Natan zbladł, jak trup. Niespodziewanie, niezmiernie szybkim ruchem sięgnął do kieszeni. W jego ręku błysnęła broń.
— Tak się postępuje z łotrami! — wyrzucił z pomiędzy zaciśniętych zębów.
Nastąpił strzał.
W chwili jednak, gdy wspólnik firmy Ejteles i Sp. ściągał kurek broni, odebrał on w rękę silne uderzenie. Kierunek strzału został zmieniony. Kula, zamiast ugodzić młodego bruneta, utkwiła w sklepieniu piwnicy.
Scena ta trwała tylko jedną chwilę. To, co po niej nastąpiło, było jeszcze szybsze.
Kiedy dym wystrzału opadł, można było rozróżnić postać pana Natana rzuconego na ziemię; z kilku pochylonych nad nim osób, które utrzymywały go w bezwładności, młody brunet ściskał mu jedną ręką gardło, w drugiej trzymał szeroki, ostry nóż...
Dziki ryk obecnych witał ten triumf jednego z walczących.
Obok bruneta klęczała młoda kobieta, która przed chwilą uratowała mu życie zręcznem uderzeniem w rękę Lurjego. Była to „Złota Rączka“.
— Zabij go! — wołała do bruneta.
Brunet podniósł nóż do góry...
Uderzenie miało nastąpić mniej, niż za sekundę. W tej chwili drzwi piwnicy zostały gwałtownie otworzone.
— Uciekać, uciekać! „Ta“ idzie!
Wiemy już, co w języku bandytów znaczy „ta“.
Trudno opisać popłoch, który zapanował następnie. W jednej chwili światła pogasły.
W dwie minuty potem, kiedy przez drzwi, któremi niedawno widzieliśmy wchodzącego pana Natana, wkroczyła gromada ajentów z zapalonemi latarniami, w piwnicy nie było nikogo. Nawet przed chwilą rzucony o ziemię pan Natan zniknął. Tylko z poza beczki, przysuniętej do ściany, wysunął się jakiś cień.
— „Fryga“? — zapytał urzędnik, kierujący wyprawą.
— Ja proszę pana naczelnika.
— Gdzież oni, u licha?
„Fryga“ miał w tej chwili minę godną pożałowania.
— Nie wiem — odrzekł, rozkładając ręce.
— Cóżeś tu u licha robił?
Ajent policyjny w paru słowach opowiedział gwałtowne sceny, których był świadkiem, ukryty w kącie piwnicy, wreszcie wyraził przypuszczenie, że zebrani musieli zniknąć przez jakieś ukryte wyjście.
— Znów pudło... — zrobił uwagę urzędnik.
— Niezupełnie, panie naczelniku — ośmielił się odpowiedzieć ajent.
— Jakto?
— Mamy tutaj sporo ciekawych rzeczy, jest czem otrzeć łzy. Oto kontrabanda, a tam dalej prasa do fabrykowania banknotów. Powtóre, jeśli pan naczelnik był łaskaw, jak zamierzał, obsadzić okolicę tego domku strażą, możemy jeszcze złapać niejednego ptaszka. Po trzecie...
Tu „Fryga“ podskoczył do góry i uderzył się pięścią w czoło.
— Jakiż ze mnie gap! — zawołał.
Zwierzchnik spoglądał nań zdziwiony.
— Co takiego? — pytał.
— Po trzecie... Za pozwoleniem pana naczelnika, pędzę za tem trzeciem... Niema ani chwili do stracenia.
Ajent policyjny wybiegł, jak warjat, z piwnicy.



VI
TRUCIZNA

Dawno nie widzieliśmy starego bankiera, szefa domu „Ejteles i Sp.“
W chwili, kiedy odbywały się wypadki, o których mowa w poprzednim rozdziale, znajdujemy starca spoczywającego na szezlongu, w znanym już nam gabinecie.
Starzec rozdrażniony nerwowo, powtarzał tysiąckrotnie, z coraz nowemi, inaczej i silniej akcentowanemi szczegółami, nieskończoną swą spowiedź, spoglądając z niepokojem w oczy córki i szukając w nich rozgrzeszenia.
Abraham Ejteles zaczynał rozumieć, że wina musi być odkupiona. Tymczasem chwytał się półśrodków, które mu podsuwała panna Fela, a któremi były złożenie kaucji i rękopis, dostarczony przez pannę Felę adwokatowi „Julkowi“, jednakowoż codzień mniej nieprawdopodobnem zdawało mu się przedsięwzięcie środków stanowczych, wypowiedzenia słowa decydującego, głośne wyznanie win.
Stary bankier przypominał sobie w chwilach, kiedy o tem rozmyślał, słowa które kiedyś powiedział Halberson: „Zgrzeszyliśmy — zapłacimy“. Mojżesz już zapłacił... Teraz kolej na niego.
Na decyzję bankiera, napoły już powziętą, wpływał także w znacznej mierze „książę Stasz“. Ten pustak, szałaput, z którego śmiała się cała złota młodzież Warszawy, miał dziwnym trafem świeże i gorące serce, które nagradzało próżnię mózgu. Co rana, witając dziadka, przypominał mu Janka Strzeleckiego i pytał, kiedy on będzie wolny? Przekonywał starego bankiera, że trzeba koniecznie uwolnić Strzeleckiego z więzienia, a złe głosy złośliwych umilkną na zawsze.
— Niech dziadzio to zrobi! — wołał „książę Stasz“ — niech zrobi! Ja bardzo proszę, jak ta kura grzędy.
Ejteles, mimowoli uśmiechając się, obiecywał.
Powoli więc w głębi jego umysłu formowało się postanowienie. Zresztą kosztowało go ono wiele, zaprzeczyć temu nie można. Upokorzona duma i miłość własna podnosiły głowę na tę myśl. Gorący rumieniec wstydu przypływał nieraz do jego bladej twarzy. Niepokój i rozdrażnienie dręczyły jego nerwy.
Niekiedy był ofiarą halucynacyj. Przez parę ostatnich nocy zdawało mu się, że widzi jakąś postać przy swojem łóżku... Wyobraźnia odtwarzała mu rysy pana Natana...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W chwili, kiedy znajdujemy starca spoczywającego na szezlongu, umysł jego pracuje.
Przed dwoma godzinami posłał wnuka do adwokata „Julka“, ażeby dowiedział się o stanie sprawy Strzeleckiego. Gorączka paliła starca. Pragnął wiedzieć, czy i kiedy wypadnie mu zrobić ostateczne poświęcenie. „Księciu Staszowi“ nie trzeba było dwa razy powtarzać tego polecenia. On i tak, sam, z własnej woli i chęci, odwiedzał ciągle adwokata, dowiadując się o losy Janka, niepokoił go i przeszkadzał w pracy.
Gdy „książę Stasz“ wyszedł, starzec na parę chwil zasnął. Przez sen miał dziwną halucynację. Zdawało mu się, że umieszczone w głębi pokoju, zawsze zamknięte drzwi, oddzielające jego pokój od kawalerskiego apartamentu pana Lurjego, otworzyły się, że wszedł przez nie jakiś człowiek i, korzystając z mroku, który zapadał, posunął się niedosłyszalnemi krokami w kierunku stolika, na którym znajdowała się szklanka z uspokajającym napojem, przepisanym przez doktora Zermana. Człowiek ów, który z postaci zadziwiająco był podobny do pana Natana Lurjego, poruszył szklanką i po krótkiej chwilce zniknął znów za drzwiami, zamykającemi się za nim bez szelestu.
Starzec zadzwonił na lokaja i kazał mu zapalić lampę.
Teraz spoczywa na szezlongu i obciera pot, który mu występuje na czoło. Myśl o tajemniczej halucynacji mimowoli wraca ku panu Natanowi. — A gdyby to była prawda? — pyta sam siebie, pełen niepokoju. Jego rozgorączkowana wyobraźnia daje się unosić naprzód.
Miwowoli starzec unosi się na szezlongu. Wziął w rękę lampę i drżącemi krokami zbliża się ku drzwiom. Naciska je... mocniej... mocniej... Drzwi ustępują bez skrzypu, otwierają się.
Tego niedość. Bankier, energicznym, chociaż drżącym krokiem, kieruje się w stronę stołu, na którym stoi szklanka z napojem. Pochyla się nad nią. Lampa w jego ręce drży i kołysze się. Dziwna, nieprawdopodobna rzecz! Kolor napoju jest ciemniejszy i bardziej brunatny, niż przed godziną...
Pan Abraham odruchowo, z głośnym brzękiem szkła upuścił raczej, niż postawił lampę na stole. Oparł się o jakiś sprzęt, ażeby nie upaść.
Przez jego głowę przebiegają wzburzone fale myśli. Stara się powoli, na zimno, rozważyć to, co w tej chwili sprawdził. A więc niedość, że go okradziono i okradano. Chciano się go jeszcze pozbyć — trucizną. Wszak to nie może być nic innego, jak tylko trucizna.
Krew uderzyła do głowy starcowi. Gniew go począł przejmować. Porwał się, chciał wołać na pomoc. Ale ten pierwszy odruch wkrótce przeszedł.
— Poco? — pytał sam siebie. Jakkolwiekbądź, on musi być ofiarą, tak każe logika wypadków. Czy nie lepiej w ten sposób, niż inaczej? Nie będzież stokroć lepiej spocząć w mogile, niż prowadzić dalej tę egzystencję, wypełnioną moralną torturą?
Wziął lampę ze stołu i zbliżył się z nią do biurka. Usiadł w fotelu. Przez chwilę trzymał głowę w dłoniach, jakgdyby dla przyprowadzenia myśli do porządku.
Ujął pióro. Oto kilka wierszy, które rzucił na papier:
„Przed śmiercią, która za parę minut nastąpi, proszę i upoważniam córkę moją, Felę Ejtelesównę, ażeby niezwłocznie przedstawiła sądowi złożony na jego ręce rękopis, opatrzony moim podpisem, który zawiera szczegółowe opisanie wypadków z dawno minionej przeszłości, dowodzących, że Jan Strzelecki nie może być winien popełnienia kradzieży 300,000 rubli z kasy mojego banku. Wina ta może ciążyć jedynie na Natanie Lurjem i Joachimie Landsbergerze, których o to, jak również i o zamach na moje życie oskarżam. Co własnoręcznie stwierdzam.

Abraham Ejteles.“

Kiedy bankier podniósł się od biurka, na jego twarzy malowało się silne postanowienie. Powoli zbliżył się do stołu, na którym stała szklanka z napojem, zabarwionym na kolor brunatny.
Podniósł ją do ust.



VII
NA GORĄCYM UCZYNKU

Za drzwiami dały się słyszeć głosy.
Na progu ukazały się trzy osoby: lokaj, „książę Stasz“ i „Fryga“. Lokaj był mocno zdziwiony i chciał obecnym bronić wstępu do gabinetu bankiera. „Książę Stasz“ starał się mu wyperswadować tę gorliwość. „Fryga“ korzystając z tego, posuwał się naprzód.
Nagle zbladł, jak płótno: ujrzał w ręku Ejtelesa szklankę z napojem.
— Ach, co za osioł ze mnie! — rzucił głosem, w którym tym razem brzmiał głęboki niepokój, zwykłą apostrofę, wyrażającą jego niezadowolenie z samego siebie. — Zapomniałem o tem zupełnie!
Przysunął się do bankiera i niemal wyrwał mu szklankę!
Bankier spoglądał nań zdumiony.
— Pan się tego napił? — spytał gorączkowo.
— Nie — odrzekł machinalnie bankier.
„Fryga“ odetchnął.
Tymczasem „książę Stasz“, odprawiwszy lokaja, zbliżał się ku grupie, utworzonej przez ajenta policyjnego i bankiera. Ten ostatni pytał wnuka wzrokiem.
— Proszę dziadzi — wołał „książę Stasz“ — ten pan jest urzędnik policji. Zajmuje się sprawą biednego Janka. Adwokat mówi, że on jest taki energiczny, jak wróbel na dachu. On mnie spotkał na schodach i powiedział, że ma do dziadzi ważny, bardzo ważny interes.
Stary bankier odzyskał już nieco zimnej krwi. Zwrócił się do ajenta, który miał jeszcze w ręku szklankę i świdrował oczyma leżący na biurku świstek papieru z kilkoma wierszami, dopiero co skreślonemi przez Ejtelesa.
— Co to ma wszystko znaczyć? — pytał bankier głosem jeszcze drżącym ze wzruszenia.
„Fryga“ przerwał dalsze słowa pytającemu.
— Przepraszam pana — rzekł — w tej chwili wszystko panu wytłumaczę. Teraz trzeba działać!
Postawił szklankę na biurku i zbliżył się do bankiera.
— Nie mamy chwili do stracenia. I tak omal nie przybyłem za późno. Czy pan wiesz, że tutaj jest trucizna?
Ajent wskazał ręką na szklankę.
— Zresztą — ciągnął dalej — jeśli pan chcesz w tej chwili znaleźć złodzieja, który okradł pańską kasę i który, nie kontentując się tem, chciał pana otruć, proszę za mną.
Bankier i „książę Stasz“ spoglądali na ajenta ze zdumieniem.
— Przedtem jednak dwie ostrożności... Czy masz pan rewolwer?
Bankier odpowiedział twierdząco i wskazał na półotwartą szufladę biurka.
Za chwilę rewolwer znajdował się w ręku „Frygi“.
— Czy nabity?
— Tak.
Abraham i Stanisław Ejteles dawali się mimowoli powodować energji ajenta policyjnego. Dominował on nad nimi siłą woli, która się przebijała w wejrzeniu i w głosie.
„Fryga“ uderzył w dzwonek stojący na stole; we drzwiach ukazał się służący.
— Pan każe ci zostać tutaj i pilnować tej szklanki. Nikt nie powinien się tego dotykać. Rozumiesz?
— A teraz idźmy — rzekł „Fryga“ do wnuka i dziada.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dwie minuty potem trzej ludzie, przeszedłszy ogród, otaczający wewnętrzny pawilon, zajęty na mieszkanie wspólników, znaleźli się przed oficyną, mieszczącą biura. Drzwi wejściowe od strony ogrodu były napół przymknięte.
— Prowadź pan do kasy! — szepnął „Fryga“ Ejtelesowi u wejścia — tylko bez hałasu.
— Ależ znajdziemy w środku kilkoro drzwi zamkniętych — oponował bankier półgłosem.
Ajent rozśmiał się zcicha:
— O, o to bądź pan spokojny.
Starzec postąpił stosownie do żądania ajenta policyjnego.
Za chwilę „Fryga“, trzymając w ręku rewolwer, otwierał zaledwie przymknięte drzwi pokoju kasowego.
Wchodzący, przy świetle niewielkiej latarki, ujrzeli stojącego przy rozwartej narozcież kasie ogniotrwałej pana Natana Lurjego.
Z gorączkowym pośpiechem wydobywał on obiedwiema rękami z głębi kasy banknoty i papiery wartościowe i wkładał do trzymanej w ręku torebki podróżnej. Był tak zajęty tą czynnością, że nie zauważył nawet wejścia trzech ludzi.
— Oto złodziej! — rzekł głośno „Fryga“.
Pan Natan odwrócił się. Torebka podróżna wypadła mu z ręki.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Z chwilą, gdy pan Natan Lurje zrozumiał, że został schwytany na gorącym uczynku i że wymierzony przeciwko jego piersi rewolwer nie pozwala mu się uciec do żadnych gwałtownych środków, nastąpił u niego zupełny upadek ducha. Na umiejętnie postawione przez „Frygę“ pytania, przyznał się do popełnienia kradzieży, a następnie zeznał na piśmie co następuje: „Ja, niżej podpisany, wobec świadków, dobrowolnie przyznaję, że jestem jedynym sprawcą kradzieży i t. d.“ Po otrzymaniu tak cennego dokumentu, gdy we czterech powrócili do domu mieszkalnego, „Fryga“ na jedną chwilę tylko opuścił więźnia, ażeby w sąsiednim pokoju naradzić się nad jego losem ze świadkami zdarzenia. Z chwili tej pan Natan skwapliwie skorzystał. Wsypał do szklanki z uspokajającym napojem, zapisanym przez doktora dla starego Ejtelesa, truciznę i wypił zabójczy ten dekokt. Kiedy „Fryga“ z towarzyszami wrócił do pokoju, zastano go już w konwulsjach. W zaciśniętych rękach trzymał jeszcze flakonik z resztą białego proszku. Obok na stole leżały pieniądze, pochodzące z pierwszej kradzieży — zaledwie reszta, około czterdziestu tysięcy rubli.



VIII
WYJAŚNIENIE

W gabinecie sędziego śledczego toczy się żywa rozmowa. To „Fryga“ zdaje raport ze swoich czynności. Przed chwilą do tegoż gabinetu przybył mecenas „Julek“, a wręczywszy sędziemu znany już nam pugilares Apenszlaka, został zaproszony do wspólnej pogawędki. Obaj pracownicy słuchali zeznań ajenta z coraz częstszymi okrzykami podziwu, wobec coraz to nowych, niespodzianych nowin, jakie im „Fryga“ komunikował.
— Co do panny Temy — mówił ajent — obecny jej adres: Czerniakowska Nr. 00, w mieszkaniu niejakiej Szajndli, fanciarki.
— I nie zaaresztowałeś jej pan? — zawołał sędzia.
— O, to zbyteczne — rzekł spokojnie „Fryga“. — Tym razem nie zniknie nam, ponieważ primo: jest dobrze choć zdaleka pilnowana przez moich kolegów, a secundo, niema do tego najmniejszej ochoty. Zresztą osobistość panny Temy, wobec innych okoliczności, jest teraz prawie obojętna.
— Czy nie za śmiałe twierdzenie? — rzucił uwagę urzędnik.
— Pan sędzia oceni.
„Fryga“ rozpiął surdut i wydobył z wewnętrznej kieszeni dużą kopertę z urzędowemi pieczęciami. Było to właśnie przyznanie Natana Lurjego.
— Niepodobna, niepodobna! — wołali obaj pracownicy, odczytawszy pismo.
— A jednak to fakt autentyczny. Przyznanie zostało podpisane przy świadkach, a świadkami byli pan Ejteles, jego wnuk i ja.
— To wystarczy — zakonkludował sędzia.
Po chwili zapytał „Frygi“ o rewizję, odbytą za rogatkami Wolskiemi.
Ale „Fryga“ był wstrzemięźliwy.
Objaśnił tylko, że, dowiedziawszy się o miejscu zebrania kilku kontrabandzistów i fałszerzy pieniędzy, zawiadomił o tem swą władzę, która zarządziła rewizję; pomimo wszelkich środków ostrożności i pomimo, że sam „Fryga“ ukrył się w piwnicy, będącej miejscem zebrania, wszyscy zgromadzeni zdołali zniknąć przez tajemne wyjście. Przyaresztowano tylko czterech z pomiędzy nich, w okolicy domku; są to niebezpieczni bandyci, przybyli z Litwy. Przedmioty, znalezione w zajętym domku, nie pozostawiają zresztą najmniejszej wątpliwości co do ich winy, odnośnie do kontrabandy i fałszowania banknotów.
— Oto i wszystko — zakończył ajent policyjny.
— Wszystko? — zapytał sędzia — a związek tej rewizji z pańską „bandą“?
— Na to... niema dowodów.
Sędzia zamyślił się.
— Wybacz mi, panie R., — sędzia nazwał „Frygę“ po nazwisku — mówię do ciebie, jako człowiek prywatny, którego ciekawość jest w wysokim stopniu podniecona. Czy rzeczywiście pomiędzy fałszerzami z za Wolskich rogatek a Lurjem istnieje jaki związek? Kto i w jaki sposób przygotował fałszywe poszlaki przeciwko Strzeleckiemu? Czy są one raczej tylko dziełem przypadku? Dlaczego przy Lurjem znalazło się tylko 40 tysięcy z trzystu skradzionych? Co znaczy dosłownie tajemnicza kartka, którą wczoraj razem odczytywaliśmy? Dlaczego Lurje odrazu zgodził się podpisać przyznanie do winy? Wreszcie, jaka w tem wszystkiem rola owego Joska Stiefla, zwanego „Macherem“? Oto cały szereg znaków zapytania, na które sądzę, że i pan nawet nie potrafisz znaleźć odpowiedzi.
Na twarzy „Frygi“ wybił się tym razem uśmiech prawdziwego zadowolenia z siebie.
— Jeśli o to tylko idzie...
— Więc pan rozumiesz tę sprawę?
— Co do joty! co do najmniejszego szczegółu.
Wykrzyk ten wyrwał się mimowoli z piersi ajenta, który zdawał się go już po chwili żałować.
Sędzia kręcił głową. Adwokat z uwagą przysłuchiwał się tej małej utarczce.
— I mógłbyś pan to nam objaśnić?
„Fryga“ namyślał się przez krótką chwilkę.
— Tak, proszę pana sędziego, z dwoma zastrzeżeniami. Jeśli pan sędzia zechce mnie wysłuchać nie w charakterze urzędowym, lecz prywatnym i... jeżeli panu sędziemu wystarczą, zamiast stanowczych dowodów, prawdopodobieństwa i przypuszczenia, zresztą oparte na faktach...
W tej chwili adwokat „Julek“ zainterwenjował:
— Dlaczego to, panie Józefie, to rozróżnienie charakteru urzędowego i prywatnego?
„Fryga“ roześmiał się zcicha:
— Dla bardzo prostej przyczyny. Ponieważ prawda przypuszczalna, ta, której dowieść byłoby zbyt trudno, a która jest zapewne prawdą rzeczywistą, różni się nieco od prawdy, którą przedstawimy sądowi, a na którą mamy niezaprzeczone dowody.
Ajent zwrócił się teraz do sędziego:
— A więc moje zastrzeżenia?
— Przyjęte. Z góry przecież powiedziałem panu, że, jako sędzia, mam dowody, które mi wystarczają. Pytam pana obecnie, jako osobiście ciekawy.
— A więc...
— Zaczynaj pan, panie Józefie — wołał niecierpliwy adwokat „Julek“.
„Fryga“ skłonił się na znak zgody.
— Postaram się być zwięzłym i kategorycznym — zaczął po chwili. — Kto popełnił kradzież? Czy Lurje, jak się do tego własnoręcznie przyznaje? Tak i nie.
Adwokat „Julek“ spoglądał ze zdziwieniem na ajenta.
— To, co w tej chwili panom powiem, będzie wam się zdawało nieprawdopodobnem, a jednak jest to bezwzględna prawda. Owego pamiętnego wieczora kasa Ejtelesa została okradziona dwa razy, przez dwóch ludzi. O wpół do dziewiątej zabrał z niej Josek Stiefel, zwany „Macherem“, zgórą dwakroć sto tysięcy rubli, pozostawiając resztę dla następnego złodzieja. Ten zaś, którym był Natan Lurje, przybył w pół godziny potem, o dziewiątej, i skradł resztę, to jest sto kilka tysięcy rubli.
Twarze słuchaczy, którzy tego wieczora mogliby się już byli przyzwyczaić do niespodzianek, wyrażały zdumienie. Adwokat nie wytrzymał:
— Ależ to bajki z „Tysiąca nocy i jednej“ — zawołał.
„Fryga“ uśmiechnął się tylko.
— Nie tak prędko, panie mecenasie, nie tak prędko! Posłuchajcie panowie jeszcze parę chwil. Dodać należy, iż „Macher“ (będę go tak nazywał dla skrócenia) wiedział o tem, że po nim przyjdzie Lurje, i właśnie zabierał pieniądze na jego rachunek; przeciwnie, Lurje nie miał najmniejszego pojęcia o tem, że już ktoś przed nim zabrał lwią część. To właśnie tłumaczy jego osłupienie, kiedy się nazajutrz, przy protokóle policyjnym z książek przekonał, że skradziono nie sto tysięcy, ale trzykroć... Naczelnik w swem zeznaniu wspomniał zapewne o tem panu sędziemu?
— Rzeczywiście.
— Co spowodowało tak skomplikowany sposób spełnienia kradzieży? Odpowiedź znajdziemy w stosunku „Machera“ do Lurjego. Rzeczywiście jest on taki, jak przypuszcza nieznany korespondent Apenszlaka. „Macher“ przyszedł pewnego pięknego poranku, dzięki zorganizowanemu przez siebie systematowi szpiegostwa, do wniosku, że Lurje zamierza okraść Ejtelesa na własną korzyść, nie myśląc o podzieleniu się z „naszymi“. To mu dało sposobność do wykonania prawdziwie piekielnego planu.
Ajent zatrzymał się i przez chwilę spoglądał na obecnych, szukając na ich twarzach wrażenia. „Fryga“ był zwolennikiem niespodziewanych efektów.
— Ten Żydek pod swą niepozorną powierzchownością chowa najbardziej ambitne zamiary. Należąc do bandy „naszych“, rozgałęzionej tu, na Litwie, w Prusiech, i nawet w głębszych guberniach Cesarstwa, bandy, która niewątpliwie istnieje, zajmując się wszelkiego rodzaju przestępstwami, jako to: przemytnictwem, kradzieżą, fałszerstwem, podpalaniem, koniokradztwem, szantażem, czasem rozbojem, „Macher“ już od dawna, pomimo swej młodości, uplanował sobie, że należy mu się miejsce na jej czele po ustąpieniu „jego samego“. Potrafił on nawet przy pomocy „Złotej Rączki“ uzyskać względy „jego samego“; na przeszkodzie stawali mu tylko dwaj inni członkowie rady Trzech, którymi byli właśnie Lurje i Landsberger. „Macher“ postanowił ich usunąć i sprawa Ejtelesa miała mu dać do tego sposobność. Zamierzał pozwolić Lurjemu spełnić kradzież, a potem dopiero zdyskredytować go wobec bandy.
„Fryga“ odpoczął przez chwilę.
— Wkrótce jednak — zaczął — „Macher“ zrozumiał, że sposobność zbyt jest dogodna, ażeby z niej w inny jeszcze sposób nie skorzystać. Ten Żydek lubi pieniądze i powiadają, że posiada ukryty znaczny kapitał. Przyszła mu do głowy myśl podzielenia się z Lurjem. Kradzież trzechkroć stu tysięcy rubli wymaga takich samych przygotowań, jak kradzież stu tysięcy rubli. Dlaczego nie miałby, korzystając z przedsięwziętych przez Lurjego środków, zabrać lwiej części, zostawiając Lurjemu tylko resztkę? Tak też postanowił zrobić. Powiecie może panowie, że, skoro zamierzał ukraść 200.000 rb., byłoby dlań równie prostem i korzystniejszem zabrać wszystko. Zgoda. Ale on chciał, żeby kradzież była w gruncie rzeczy popełniona przez Lurjego i żeby mu posłużyła do usunięcia go ze swej drogi. Wreszcie, zabierając te dwakroć sto tysięcy rubli, zabierał je niejako na rachunek Lurjego i w ten sposób unikał rachunku z bandą. Wszystko, wobec bandy, spadało na Lurjego. Jak ponownie widzicie, jest to nielada ptaszek.
— W samej rzeczy — mimowoli odezwał się sędzia.
— W jakiż sposób jednak sam Lurje zamierzał spełnić kradzież? — zapytał adwokat.
— Właśnie o tem chciałem mówić. Myśl kradzieży powstała już dość dawno w umyśle pana Natana; była ona przedmiotem cyfrowej korespondencji pomiędzy nim a Landsbergerem. Josek zaś, przejmując korespondencję, był o wszystkiem poinformowany. Lurje, zbadawszy kwestję, przyszedł do wniosku, że kradzież w warunkach miejscowych nie da się spełnić bez pomocy kasjera. Do kradzieży było potrzeba co następuje: klucza od kasy ogniotrwałej, klucza od drzwi pokoju kasowego i znajomości wyrazu, na który była zamknięta kasa. Pierwszy z tych kluczy pan Natan posiadał, drugi mógł dostać tylko od Halbersona. Kasjer wreszcie mógł mu sam tylko dać wyraz, na który zamknął kasę. Lurje rozpoczął tedy kroki w kierunku Halbersona. Liczył on wiele na uczuciowość starca i na wpływ przeszłości, której wspomnienia grały na sercu starca, jak na rozstrojonej harfie. Zbliżył się do Halbersona i najpierw zaczął mu mówić o jego córce; obiecywał, że mu ją pokaże. Obiecywał mu dać wiadomość o jej matce, która, jak wiemy, zginęła bez wieści. Są nawet pewne przypuszczenia, że pewnego razu próbował podstawić jakąś kobietę, która odwiedziła Halbersona, przedstawiając się jako jego dawny ideał. Słowem, Lurje wkrótce przygotował tak kasjera, że mógł mu powiedzieć, czego żąda... oto złożenia pewnego popołudnia wyrazu w kopercie i klucza od pokoju kasowego przy jego drzwiach. Walka ze skrupułami Halbersona nie trwała długo. Kasjer stawiał przedewszystkiem pytanie: co będzie, gdy odkryją kradzież? Kogo będą podejrzewali? Nato Lurje, wzruszając ramionami odpowiadał: — Przecież nie pana. Wreszcie już pańska rzecz porozumieć się potem z Ejtelesem. Lurje tłumaczył kasjerowi, że gdyby chciał od siebie usunąć podejrzenia, może to uczynić bardzo łatwo. Obecność kasjera przy spełnieniu kradzieży nie jest potrzebna. Niech na wieczór i noc, kiedy miała być spełniona kradzież, przygotuje sobie dostateczne “alibi“, niech przed wyjściem z kasy znajdzie sposób skonstatowania, że pieniądze w niej pozostały, a będzie wszystko jak najlepiej. Zresztą zabiera ze sobą swój klucz od kasy ogniotrwałej i może go każdemu pokazać...
— Dobrze wyrozumowane — mruknął pod nosem sędzia.
— Ale Halberson, pomimo wszystkiego, nie ustępował. Dorzucenie nowej jeszcze hańby do tego wszystkiego zdawało mu się niepodobieństwem. Halberson, ażeby odsunąć chwilę spełnienia kradzieży, dawał własne pieniądze Lurjemu. W ten sposób do kieszeni Natana przeszło kilkadziesiąt tysięcy rubli. Ale była to bezdenna studnia. Przyszła chwila, kiedy trzeba było wykonać plan. Lurje obiecał uroczyście, po spełnieniu kradzieży, oddać Halbersonowi jego córkę... Za trzy dni miało to nastąpić.
— Ciekawym, skąd pan możesz mieć te wszystkie szczegóły? — zapytał sędzia.
— O tem później, panie sędzio. Teraz prowadźmy rzecz dalej. W tej chwili zaczęła się rola „Machera“. Wiedział on dobrze o stanie pertraktacji z Halbersonem. Ażeby móc podzielić się kasą Ejtelesa z Lurjem, musiał on przedsięwziąć pewne specjalne środki. Należało zrobić tak, ażeby w kasie oprócz stu tysięcy rubli, przeznaczonych dla Lurjego, znalazło się jeszcze dwakroć dla „Machera“. Nadto, jemu był potrzebny klucz od kasy ogniotrwałej, którego nie mógł przecież pożyczyć od Lurjego. Wreszcie „Macher“ miał jeszcze jedną rzecz na widoku. W rzeczach zbrodni wyznawał on teorję, której praktyczna doniosłość nie ulega zaprzeczeniu. Zdaniem „Machera“, ten tylko przestępca mógł być pewien bezkarności, który potrafił postawić na swoje miejsce i oddać w ręce sprawiedliwości innego mniemanego winowajcę. Kradzież trzechkroć stu tysięcy rubli była przestępstwem zbyt poważnem, ażeby nie wywołała śledztwa prowadzonego z wyjątkową energją. Idąc po nitce do kłębka, władze sądowe mogły trafić na Lurjego i na „naszych“, a w rezultacie dobrać się do Machera. Ażeby temu zapobiec, Josek Stiefel postanowił dać sądom w ręce winowajcę i obrał w tym celu Jana Strzeleckiego.
— Więc to nie zbieg okoliczności? — zawołał adwokat.
— Bynajmniej. Jak panowie wiecie, Jan Strzelecki, najzacniejszy w świecie chłopiec, ma przeszłość nieco awanturniczą. Pochodząc z zamożnej rodziny, sierota, pozostawiony bez opieki od najmłodszych lat, już dwukrotnie czy nawet trzykrotnie tracił majątek, bo ma prawdziwe szczęście do spadków. Prowadził on niegdyś życie dość hulaszcze, a Paryż, w którym przepędził kilka lat, zna dobrze. Ostatecznie, straciwszy ostatni spadek, wziął się do pracy i od paru lat, korzystając ze swej znajomości języków, pracował w branży handlowej. Młody, przystojny, wyrzucający pieniądze, gdy je posiadał, pełnemi garściami, był zawsze ulubieńcem kobiet; dopóki nie został raz na zawsze zdobyty przez pannę Różę, nie przebierał zbytecznie w łatwych miłostkach. Już taka przeszłość mówiła nieco przeciw niemu. Ale „Macherowi“ tego było mało. Wynalazł dowody nieprzeparte. Piękna Tema, zakochana nazabój w panu Strzeleckim, a pragnąca zemsty na niewiernym, miała złożyć część pieniędzy, pochodzących z kradzieży, jakoby zapomnianą u niej przez pana Strzeleckiego. Sama „Złota Rączka“, która w swych włóczęgach zagranicą, pod pseudonimem Juliete Feygain, napół-studentki, napół-artystki, znała w Paryżu pana Strzeleckiego, i nawet w przygodach jego życia grała pewną rolę, miała go zwabić na spotkanie i następnie odurzyć swym kordjałem, którym tak często operowała na kolejkach. Wreszcie należało tak urządzić, ażeby koperta z wyrazem, zamykającym kasę, znajdowała się chociaż przez chwilę w ręku pana Strzeleckiego...
Adwokat był głęboko zamyślony.
— Tak, to zupełnie możebne... — mówił jakgdyby sam do siebie.
— To ostatnie — ciągnął „Fryga“ — mógł załatwić tylko Halberson. Ale w jaki sposób traktować z Halbersonem?... Kto inny znalazłby się tu w kłopocie bez wyjścia, ale nie „Macher“! Ponieważ pozostawało do chwili wykonania trzy dni a przez ten czas Lurje nie miał się, dla uniknięcia podejrzeń, widzieć z Halbersonem, „Josek“ postanowił się podstawić w miejsce Lurjego i w jego imieniu postawić nowe żądania Halbersonowi. Był on zresztą zbyt ostrożny, ażeby działać osobiście. Tym razem użył „Złotej Rączki“, a widzenie jej z kasjerem nastąpiło na dwa dni przed kradzieżą w mieszkaniu Temy. „Złota Rączka“ w imieniu Lurjego, za którego pełnomocniczkę się przedstawiła, zażądała dodatkowo trzech jeszcze rzeczy: podniesienia i pozostawienia w kasie nie stu, ale trzechkroć stu tysięcy rubli, złożenia także i klucza od kasy ogniotrwałej, wreszcie przesłania drugiej koperty z wyrazem przez Strzeleckiego. Była to burzliwa scena pomiędzy „Złotą Rączką“ a starym kasjerem, rozbitym dotychczasową walką z żądaniami Lurjego. Wreszcie zgodził się na wszystko. Dziwicie się panowie? Gdybyście znali „Machera“, nie dziwilibyście się. Wynalazł on pogróżkę przed którą nieszczęśliwy Halberson musiał ustąpić. „Złota Rączka“ zagroziła mu w imieniu prześladowców, wrazie oporu, shańbieniem i śmiercią jego córki. W jej głosie były takie przerażające akcenty, że starzec nie śmiał wątpić.
Twarze adwokata i sędziego śledczego były teraz poważne, brwi ściągnęły się.
W dzień wyznaczony na wykonanie planu, „Macher“ posłał jeszcze przypomnienie rozkazów, „w imieniu Trzech“, na specjalnym papierze, ażeby Halberson nie wątpił o tem, iż ostatnie polecenia, otrzymane z ust „Złotej Rączki“, pochodzą rzeczywiście od Lurjego. Czy pan sędzia rozumie teraz, co oznacza ta kartka?
Sędzia zamyślił się:
— Rozumiem.
— Resztę, panowie, wiecie. Halberson postąpił stosownie do zleceń „Złotej Rączki“. Podwójna kradzież odbyła się podług programu Joska Stiefla, inaczej „Machera“. Ciężar oskarżenia spadł na pana Strzeleckiego. Co więcej, stary kasjer, który poświęcił wszystko dla ocalenia czci i życia swego nieznanego dziecka, nie potrafił przeżyć tej hańby. Pozbawił się życia, uwalniając złoczyńców od niebezpiecznego świadka. Wczoraj właśnie, na zgromadzeniu bandy „naszych“, Josek Stiefel miał przekonać swoich o sprzeniewierzeniu się bandzie Lurjego, kiedy przyszła policja. Gdyby nie drugie wyjście, trzymalibyśmy w tej chwili całą bandę w ręku.
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Przerwał je adwokat „Julek“:
— Ależ pan chyba jesteś czarodziejem, panie Józefie. Jest to tak proste i prawdopodobne, że wątpić o tem niepodobna. Skąd jednak pan wiesz to wszystko? Wszak jeszcze 48 godzin temu, kiedy byłeś pan w mojej kancelarji, nie miałeś o tem pojęcia. Jeszcze 24 godzin temu, wczoraj podczas rozmowy z sędzią, nie wiedziałeś pan o tem.
„Fryga“ uśmiechnął się.
— To też wiem to od niedawna. Zresztą to nie moja zasługa. Trzeba mieć tylko trochę szczęścia. Wczoraj, wyszedłszy od sędziego, spotkałem mojego przyjaciela, dorożkarza Mateusza, który mi opowiedział historję o zemdlonej kobiecie, którą odwoził ze Wspólnej na Czerniakowską. Dobrze to mieć przyjaciół dorożkarzy... Przyszło mi do głowy, czy to nie Tema, pozbawiona przez „Złotą Rączkę“ przytomności wiadomym kordjałem. Rzeczywiście była to ona. Potrafiłem ją znaleźć i dowiedzieć się od niej wszystkiego, co ona sama wiedziała. Co więcej, stosownie do jej wskazówek, zdołałem podsłuchać ostatnią konferencję „Machera“ ze „Złotą Rączką“ w numerze hotelu Europejskiego, gdzie ona jeszcze wczoraj mieszkała. Wreszcie dziś byłem obecny ukryty na zgromadzeniu „naszych“.
Sędzia przerwał ajentowi:
— I czy nie byłoby w tej chwili sposobu przytrzymania „Złotej Rączki“ i jej kochanka w hotelu?
„Fryga“ poruszył przecząco głową.
— O, o tem nie może być mowy. Są to za mądre ptaszki! Szczególnie „Macher“ który ma na sumieniu zabójstwo „Czerwonego Janka“, musi być już teraz daleko.
— On? — wołał sędzia.
— Tak, to niewątpliwe. Mam świadków, którzy widzieli go w przebraniu, w którem kiedyś widziałem go u Temy, wchodzącego do hotelu na Nalewkach. Numerowy, który go wprowadził, należał do „naszych“.
Adwokat podniósł się; przechadzał się po kancelarji, pełen myśli, niespokojny. Sędzia znów zapytał ajenta:
— Nie wyjaśniłeś mi pan jeszcze, dlaczego Lurje napisał tak łatwo piśmienne przyznanie, które mam przed sobą, dlaczego nie zastrzegł w niem, że skradł tylko część pieniędzy?
Przez usta „Frygi“ przemknął się uśmiech.
— Widzi pan sędzia, w tem ja jestem może cokolwiek winien. Lurje, pisząc to, był przekonany, że zostanie puszczony na wolność. I rzeczywiście możeby to nastąpiło, bo obiecałem mu to do pewnego stopnia, gdyby nie pewna okoliczność.
— Jaka?
— Pokazało się — ciągnął „Fryga“ z najniewinniejszą miną — że oprócz kradzieży, Lurje chciał jeszcze otruć starego Ejtelesa.
— Niepodobna!
— Otóż — kończył z oburzeniem „Fryga“ — przekonawszy się, że mam do czynienia z takim złoczyńcą, musiałem cofnąć przyrzeczenie. A on wziął to tak do serca, że sam wypił truciznę, przeznaczoną dla starego Ejtelesa.
Sędzia przez dłuższą chwilę spoglądał na ajenta.
— Jakkolwiekbądź — rzekł wreszcie — niewinność pana Strzeleckiego została dowiedziona.



Zakończenie

Nie potrzebujemy dodawać, że w parę miesięcy potem odbył się ślub pana Jana Strzeleckiego z panną Różą, która przedtem przyjęła chrzest.
W dniu ślubu otrzymała ona od nieznanej osoby, przez ręce adwokata Julka, trzydzieści tysięcy rubli z napisem: „Dwieście tysięcy złotych — zwrot“.
Bank firmy Ejtelesa i Sp. został zlikwidowany ze stratami, ale bez upadłości. Staremu Ejtelesowi pozostał jeszcze spory kapitał, z którego żyje spokojnie z panną Felą i „księciem Staszem“.
Pan Landsberger, „Złota Rączka“ i Josek, czyli „Macher“ zniknęli od tego czasu bez wieści. Kilku bandytów schwytanych po rewizji za Wolskiemi rogatkami sądzono i skazano za różne przestępstwa. Apenszlaka uratowała od ciężkich robót śmierć. Pociąg, którym jechał, wykoleił się za Dynaburgiem, a w liczbie ofiar wypadku był i negocjant z Nalewek.
Fajnhand i Meiner mieli dużo nieprzyjemności ale w rezultacie nie można im było dowieść niczego stanowczego.
„Fryga“ opuścił wkrótce służbę w policji. Dostał on, za staraniem, „Julka“ i Strzeleckiego, posadę urzędnika w jednej z wielkich fabryk na prowincji. Żyje szczęśliwie z Karolcią, wychowując małego Stacha.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.