Ubu Król czyli Polacy/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Ubu Król czyli Polacy | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze "Rój" | |
Data wyd. | 1936 | |
Druk | Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. ARCT, S. A. w Warszawie | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron | ||
Artykuł w Wikipedii |
Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. ARCT, S. A.
w Warszawie
Opowiem tu bardzo zadziwiającą historję Króla Ubu (czytaj übü). Dla wielu będzie ona zupełną nowością. Ubu Król był zawsze raczej mitem literatury, niż jej żywą częścią. Sztukę grano, w r. 1896, w Paryżu, tylko raz; wydanie książkowe było przez szereg lat kąskiem dla bibljofilów. (Wiadomo, że to jest najskuteczniejszy sposób pogrzebania książki, bo bibljofil i sam nie czyta i nie pożyczy innemu). Niebardzo tedy była sposobność sprawdzić, czy ów Ubu to jest genjalne dzieło, jak chcieli jedni, czy też ramota wydmuchana przez snobów, jak twierdzili inni. Kiedy wreszcie, w r. 1922, wydanie książkowe stało się dostępne wszystkim, sprawa Króla Ubu była znacznie przedawniona.
Mimo to, wtedy właśnie utwór ten znalazł pewien odgłos w Polsce, przynajmniej w formie ustnych komentarzy. Polska, wówczas w miodowym miesiącu państwowości, była bardzo wrażliwa na swój prestige; chodziły zaś głuche wieści, że Ubu Król — podtytuł sztuki brzmi: „Polacy“ — jest straszliwym paszkwilem na Polskę. Wołano (ścicha) o interwencję dyplomatyczną wobec zapowiedzi wznowienia Króla Ubu na scenie paryskiej. To było z pewnością przeczulenie. Wprawdzie akcja Króla Ubu rozgrywa się w istocie w Polsce, a potworny Ubu nosi przez jakiś czas polską koronę na głowie, jednakże chodzi tu o Polskę czysto fantazyjną, kraj którego niema na mapie. „Rzecz dzieje się w Polsce, to znaczy nigdzie“ — mówił autor w swojem wstępnem przemówieniu na premjerze w r. 1896. Trudno; taka była wówczas nasza sytuacja.
Ale mówimy po porządku. Zacznijmy od owej paryskiej premjery, w której zamknął się żywot sceniczny Króla Ubu i która dotąd żyje w legendach teatru. Przypomniał ją niedawno sam Lugné-Poe, wydając swoje wspomnienia teatralne (Acrobaties); przypomnieli i inni w którąś rocznicę śmierci Alfreda Jarry.
Było to zatem w r. 1896, w heroicznej epoce „teatrów awangardy“ w Paryżu. Skończył się Théâtre Libre Antoine’a, ale myśl jego podjął w teatrze de l’Oeuvre Lugné-Poe. Pod względem materjalnym, teatr ten ledwo wegetował, ale każda premjera była wydarzeniem literackim, skupiała elitę intelektualną i nieodzownych snobów.
Ponieważ sztuki szły tam ledwie po parę razy — a musiały być niezwykłe, — teatr cierpiał na wieczny głód repertuaru. W takim kłopocie, pomiędzy jakimś Ibsenem, Björnsonem, a świeżo odkrytym Meaterlinckiem, dyrektor l’Oeuvre przypomniał sobie, że jego sekretarz, czy pomocnik sekretarza, młody człowiek, nazwiskiem Alfred Jarry, oddawna namawiał go na wystawienie swojej sztuki, szalonej groteski pod tytułem Ubu Król. Chwycił się tego. Z pewnym trudem pozyskano młodego ale już cenionego aktora Odeonu, później głośnego organizatora „teatru międzynarodowego“, Firmina Gémier, dla odtworzenia głównej roli. Gémier długo się wahał; zagranie roli Ubu wydawało mu się niebywałem zuchwalstwem, bał się że to może narazić jego karjerę. (Rola ta była pierwotnie przeznaczona dla marjonetki, w obawie iż obyczajność nie pozwoli wcielić jej żywemu aktorowi).
W istocie, sztukę poprzedzał zawczasu rozgłos przyszłego skandalu. Toteż atmosfera sali była bardzo elektryczna i wróżyła bitwę; było to, na mniejszą skalę, coś niby sławna premjera Hernaniego w r. 1830. Z jednej strony oficjalna krytyka z opasłym Sarceyem jako symbolem konserwatyzmu, ślicznie wystrojone damy, cały wykwintny Paryż; z drugiej — długowłosi poeci, peleryny, bojówki symbolistów i dekadentów.
Przedstawienie określa Lugné-Poe jednem słowem: „skandal“. Skandal kompletny! Zaczęło się spokojnie. Wyszedł na estradę nieduży człowieczek, ucharakteryzowany potrosze na Napoleona, w zbyt obszernym fraku, bardzo blady, — był to autor, — i wygłosił dziesięciominutowe przemówienie, umiarkowane co do formy i zbyt zawiłe aby można w niem było wyczuć prowokację. Podniesiono kurtynę: Gémier, grający główną rolę, ze stożkowato przyrządzoną głową, w cudacznej masce nakształt świńskiego ryja, lub — co dopiero dziś ma swoją wymowę — nakształt maski gazowej, i w zbroi z kartonu; obok niego, jako „Ubica“, owa potworna a tak utalentowana Louise France, — którą pamiętam jeszcze z jakiegoś pysznego afisza Willette’a, — tłusta, bydlęca, pospolita.
Pierwszem słowem, które padło ze sceny, było „merde“... Dziś to jest nic; ale wówczas! I żebyż „merde“; ale i tego nie uszanowano: autor przekształcił je fantazyjnie na „merdre“, w którem-to brzmieniu skandaliczne słowo wielekroć miało się powtórzyć w ciągu wieczora. Zdaje się że to „r“ podziałało szczególnie drażniąco; po paru zdaniach dialogu zaczął się tumult, krzyki; publiczność omal nie rzuciła się na scenę; jedni z oburzeniem opuścili salę, inni stawali na krzesłach, wołali coś, gestykulowali. Młodzi dekadenci szyderczym śmiechem dolewali oliwy do ognia. Nie mogąc mówić z powodu zgiełku, Gémier zaczął w swojem kartonowem pudle tańczyć wściekłego giga; tańczył do upadłego, aż wreszcie osunął się na krzesło bez tchu. Ale wytańczył sobie problematyczny spokój, przerywany od czasu do czasu w jaskrawych miejscach wrogiemi okrzykami i prowokacyjnemi wybuchami śmiechu. Sztukę — dzieło brutalnego infantylizmu i wisielczego humoru, upstrzone iście rabelesowską fantazją słowną, — odegrano — z trudem — do końca.
„Grrrówno! — Ładnie, mości Ubu! straszliwe z ciebie chamidło. — Iżbym cię nie zakatrupił, mościa Ubu. — Nie mnie, Ubu, ale kogo innego trzebaby zakatrupić. — Na moją zieloną świeczkę, nie rozumiem. — Jakto, Ubu, ty jesteś zadowolony ze swego losu? — Na moją zieloną świeczkę, grrrówno, mościa pani, juścić że jestem zadowolony. Jeszczeby nie: pułkownik dragonów, oficer przyboczny króla Wacława, kawaler polskiego orderu Czerwonego Orła i były król Aragonji, czegóż pani chcesz więcej?...“
Tak się zaczyna pierwsza scena tego nowego Makbeta, scena, podczas której sam wielki humorysta Courteline, jak tradycja niesie, wylazł zgorszony na krzesło i krzyczał: „Ha! czy wy nie widzicie, że autor ma was w .....?“. Wszedł w styl. A Lemaître wodził po sali wystraszonemi oczami, powtarzając: „To żarty, prawda?...“
Szczególnie miała się odznaczyć na tej premjerze dotąd dobrze znana w Paryżu madame Misia, córka rzeźbiarza Godebskiego, najparysksza z paryżanek, która korzystała ze zgiełku, aby Sarceyowi krzyczeć w ucho najcięższe słowa.
Była to, jak się zdaje, pierwsza z owych batalij, które później tyle razy miały się powtórzyć z okazji różnych wieczorów futurystycznych, zwłaszcza we Włoszech, a także, w zdrobnieniu i znacznie później — i u nas.
Dodajmy, że tej prowokacji słownej towarzyszyły niemniej drażniące pomysły inscenizacyjne, urągające ówczesnym szablonom francuskiej sceny. Pierwszy raz zastosowano w dekoracjach bezczelną groteskę. Głąb sceny zajmował kominek z palącym się ogniem; płonący ten kominek (malowany, oczywiście), otwierał się naoścież i stanowił równocześnie drzwi. Po obu stronach kominka rozciągnął się śnieżny krajobraz, „polski“. Sam Ubu był, jak wspomniałem, w potwornej masce; kiedy miał być konno, wówczas wieszał sobie na szyi głowę końską z tektury. Zmianę miejsca oznaczały napisy, jak w teatrze Szekspira. Tłum, wojsko, reprezentował jeden człowiek na czele czterdziestu manekinów trzcinowych. Była i muzyka, ogłuszająca orkiestra cymbałów.
Z temi manekinami to cała historja! Przed spektaklem, Jarry kazał je dostarczyć do ubożuchnego teatru; rzekomo miały być wypożyczone. Ale po przedstawieniu dostawca zgłosił się po zapłatę, nie chciał towaru przyjąć z powrotem i na całe miesiące, zbyteczne już trzcinowa manekiny zatarasowały kulisy teatru de l’Oeuvre, jak to po czterdziestu latach wspomina jeszcze stroskany jego dyrektor.
Zajmujące wskazówki do inscenizacji daje sam Jarry w liście do Lugné-Poego, ciekawie zwłaszcza w danej epoce, w pełni realizmu scenicznego, kiedy tego rodzaju stylizacja była czemś zupełnie nowem. W liście tedy z d. 8 stycznia 1896 Jarry pisze:
„Byłoby ciekawe, jak sądzę, móc wystawić tę sztukę (bez żadnych kosztów zresztą) w następującym stylu:
1° Maska dla głównej postaci, dla samego Ubu, której to maski mógłbym panu w potrzebie dostarczyć. Zresztą zdaje mi się, że pan sam się zajmował kwestją masek.
2° Końska głowa z kartonu, którą Ubu zawiesiłby sobie na szyi — jak w starym teatrze angielskim — w czasie dwóch scen konnych. Wszystkie te szczegóły byłyby w duchu sztuki, z której chciałem zrobić coś w rodzaju teatru marjonetek.
3° Zastosowanie jednej jedynej dekoracji, lub raczej jednego tła, bez podnoszenia i spuszczania kurtyny w ciągu aktu. Przyzwoicie ubrana osobistość wchodziłaby, jak w budach jarmarcznych, aby zawiesić kartę z napisem wskazującym miejsce akcji. Jestem przeświadczony — proszę to zauważyć — iż karta z napisem przewyższa co do sugestywności dekorację. Żadna dekoracja ani żadni statyści nie mogliby oddać „pochodu wojsk polskich przez Ukrainę“.
4° Skasowanie tłumów, które często na scenie śmierdzą, a zarazem paraliżują intelekt. Zatem, jeden jedyny żołnierz w scenie rewji, jeden jedyny w czasie popłochu gdy Ubu powiada: „Co za kupa ludzi w rozsypce etc.“
5° Zastosowanie specjalnego akcentu lub raczej specjalnego głosu dla głównej osobistości.
6° Kostjumy możliwie odlokalnione i odchronologicznione (przez co lepiej się odda pojęcie rzeczy wiecznej); najlepiej nowoczesne, bo satyra jest nowoczesna; i brudne, bo dramat wyda się wówczas plugawszy i okropniejszy.
Są tu jedynie trzy ważne osobistości, które wiele mówią: Ubu, Ubica i Bardior. Ma pan doskonałego faceta do sylwety Bardiora, tworzącej kontrast z opasłym Ubu...“.
Jak widzimy, wiele z tych tez (odrealnienie jako znak „rzeczy wiecznej“ i in.) ma kurs do dziś i wypływa raz poraz jako najnowsza zdobycz teatru. Głośna przed kilku laty łódzka inscenizacja Wesela Wyspiańskiego z „rumbą“ wiedzie się (nieświadomie oczywiście) bodaj że od — Króla Ubu.
Jarry troszczył się też o inne role, przyczem niektóre rozwiązywał w sensie swoich upodobań... trochę specjalnych. I tak naprzykład motywuje:
„Oto czemu mam zaufanie do obsadzenia młodym chłopcem roli Byczysława; znam takiego chłopca na Montmartre, jest bardzo piękny, — zdumiewające oczy i ciemne włosy spływające w puklach poniżej pleców. Ma trzynaście lat i jest dosyć inteligentny, byleby się nim zająć. Toby był może atut dla Ubu; podnieciłoby to starsze damy, a wywołało krzyki zgorszenia u innych; w każdym razie toby ściągnęło uwagę; nigdy tego nie bywało[1], a sądzę że trzeba aby teatr de l’Oeuvre scentralizował wszystkie inowacje“.
Przedstawienie, rozpoczęte skandalem, dobiegło końca raczej w atmosferze nudy. Nie mogło być inaczej: tak zacząwszy, niepodobna utrzymać się w ciągu trzech godzin na wyżynie. Dyrektor l’Oeuvre nie miał odwagi wznowić tej próby; bał się nietyle skandalu, ile tego że skandal może się nie powtórzyć, coby zaszkodziło reputacji teatru i sztuki. Król Ubu po jednym spektaklu zeszedł ze sceny. Ale echo w prasie miał ten wieczór ogromne. Tradycjonaliści, wrogowie eksperymentów i awangardy tryumfowali: „nareszcie — mówili — amatorzy nowinek otrzymali lekcję, skończyła się tyranja wygów, spekulujących na snobizmie i głupocie; przeciągnięto strunę; publiczność krzyknęła gromkim głosem: Dość!“
W istocie, wzburzenie było takie, że jeden z najwpływowszych krytyków, Henry Bauer, sprawozdawca teatralny Echo de Paris, patron wszelkich nowych prób i usiłowań, dostał po tej premjerze w swojem piśmie dymisję i od tego czasu „skończył się“.
Mimo to, Król Ubu znalazł swoich obrońców. Żywo oddaje te dwoiste nastroje „najbardziej paryski z krytyków“, Catulle Mendes, w impresji skreślonej na gorąco po skandalu:
„Gwizdania? — Tak! Wycia wściekłości i charkot urągliwego śmiechu? — Tak. Ławki gotowe polecieć na aktorów? — Tak. Loże wykrzykujące i wygrażające pięściami? — Tak. Słowem, tłum wściekły że go wzięto na kawał, miotający się, gotów runąć na scenę, gdzie człowiek z długą białą brodą, w długiej czarnej szacie, który miał zapewne wyobrażać Czas, wchodził cichym krokiem aby zawieszać symboliczną tablicę zamiast dekoracji? — Tak; i symbol niskich instynktów, które niedostrzegalnie stają się tyranem? — Tak; i sponiewieranie wstydu, cnoty, patrjotyzmu, ideału, wzniecające święte oburzenie wstydliwości, cnoty, patriotyzmu ludzi, którzy przyszli trawić po sutym obiedzie? — Tak; i do tego niedowcipne dowcipy, ponure błazeństwa, śmiech przechodzący w makabryczny chichot trupiej głowy? — Tak; i w sumie nuda bez jednego wybuchu ożywczej radości? — Tak, tak, tak, — powiadam wam!... Ale, mimo wszystko, niech was to nie mami; nie jest obojętny i nieznaczący wieczór, jaki spędziliśmy wczoraj w l’Oeuvre. Ktoś, wśród tego zgiełku, wrzasnął: „Tak samo nie pojęlibyście Szekspira!“. I miał rację. Porozumiejmy się! Nie twierdzę wcale, że p. Jarry jest Szekspirem, a wszystko co ma z Arystofanesa stało się tanią szopką i jarmarcznem plugastwem; ale wierzcie mi, mimo bzdurnej treści i nędznej formy, objawił się nam typ, stworzony przez szaloną i brutalną wyobraźnię tego niemal dziecka.
Ubu istnieje.
Ulepiony z Pulcinelli i Poliszynela, z Roberta Macaire i z p. Thiersa, z katolika Torquemady i z żyda Deutza, ze szpicla i z anarchisty, potworna i plugawa parodja Makbeta, Napoleona i sutenera na tronie, Ubu istnieje odtąd, niezapomniany. Nie pozbędziecie się go: będzie was straszył, będzie was zmuszał bezustanku do pamięci że był, że jest; stanie się popularnym mitem szpetnych, zgłodniałych i potwornych instynktów...“
A F. Herold, krytyk Mercure de France, pisze w sprawozdaniu z premiery:
„Ta zdumiewająca groteska, którą niektórzy obłudnie się gorszą, jest w istocie dziełem najbardziej pełnem nieuszanowania jakie sobie można wyobrazić: niema bodaj przesądu, choćby najżywotniejszego, któryby nie był tam wydrwiony; co więcej, panu Jarry przypadnie ten rzadki zaszczyt, że stworzył typ, — Ubu. Czyż nie czytaliśmy już — zaledwie w kilka dni po przedstawieniu — artykułu, w którym p. Rochefort, chcąc wyrazić swoją wzgardę dla obecnego ministerjum, porównał pana Melinei jego kolegów do króla Ubu? I w sumie, Ubu — profesor czy polityk — czyż nie jest zasadniczo człowiekiem rządu?...“
Tak się w istocie stało: Ubu — nawet ze szkodą dla samego utworu — stał się mitem. Nazajutrz po premjerze gruchnęło na Paryż, że w teatrze l’Oeuvre grano jakąś bardzo ciekawą sztukę. Wciąż mnożyła się liczba tych, którzy rzekomo byli obecni na premjerze i ozdabiali jej przebieg coraz dosadniejszemi szczegółami. Książka, jak wspomniałem, była prawie niedostępna; stwierdza to znany krytyk Souday, który dostał do rąk Króla Ubu aż w r. 1922 — w dwadzieścia pięć lat po słynnej premjerze — kiedy rzecz ukazała się w normalnem wydaniu.
W ciągu ćwierćwiecza ten prawie nieznany utwór dojrzał do apoteozy. W przedmowie swojej do książkowego wydania p. Jean Saltas powiada, że „słusznie napisano, iż bohater tej genjalnej szopki wszedł w ludzkość i w historję, jak don Juan, jak Tartufe, Hamlet i Panurg“...
Pan Saltas nie żałował sobie. Myślimy w duchu, że to musiał być przyjaciel autora.
W istocie, był przyjacielem biednego Jarry, który wówczas już oddawna nie żył. Ale bardziej zdziwi czytelnika to, co dalej ujrzy w tej przedmowie:
„...to swoje arcydzieło, tę legendarną i błazeńską sztukę, która zawiera satyryczną prostotę Arystofanesa, zdrowy rozum i soczystość Rabelego oraz fantazję Szekspira, napisał mając piętnaście lat.“
Szekspir, Arystofanes, Rabelais — to jeszcze możemy przełknąć; trochę przesady w przedmowach i w dedykacjach zawsze było dozwolone: ale piętnaście lat? Ta zuchwała i bezczelna premjera, która poruszyła na długo Paryż, miałażby być naprawdę dziełem piętnastoletniego smarkacza?
W istocie. Swojego Ubu napisał Jarry, mając piętnaście lat, wespół z dwoma kolegami. Był wówczas uczniem gimnazjum w Rennes. Grano ten utwór pierwszy raz w r. 1888 na prowincji, w teatrze marjonetek; słynna premjera paryska była już tedy wznowieniem. Cowięcej, „dramat“ ten był sztubackim figlem; bohater zaś, potworny Ubu, — stylizacją postaci jednego z profesorów.
Aby już wszystko było mityczne w tym Królu Ubu, wszczęła się — w piętnaście lat po śmierci autora — kwestja, że Jarry nie jest prawdziwym autorem swojej sztuki: zupełnie jak o Szekspira! Tuż po pojawieniu się utworu w wydaniu książkowem w r. 1922, wystąpili dwaj bracia Morin, oficerowie artylerji, z rewelacjami. Kolegowali przed laty z Alfredem Jarry w gimnazjum w Rennes. Otóż, w ich klasie krążył cały cykl mniej lub więcej udatnych fantazyj na temat niepopularnego profesora Hebert, grubasa o świńskiej twarzy z dużemi wąsami, który jest prototypem Ubu. Co się tyczy samego Króla Ubu, napisali go jakoby oni, bracia Morin, i darowali Jarry’emu kajet z tekstem utworu. Jarry zmienił jedynie tytuł, który w oryginale brzmiał Polacy. Przy tej sposobności bracia Morin nie pożałowali sobie drwin z krytyki paryskiej, która wzięła serjo tę sztubacką błazenadę. Bracia Morin orzekli, że „sukces Ubu daje miarę głupoty epoki“.
Cóż za awantura! Czyżby znów powtórzyła się historja owego obrazu namalowanego przez osła ogonem, który krytyka omawiała poważnie? Nic dziwnego, że oświadczenie to wywołało żywą polemikę, w której wzięli udział Souday, Rachilde, Paul Fort, Thérive i in. Nie będę tu omawiał jej szczegółów; powiem tylko, że naogół nie dano wiary braciom Morin i ich tak spóźnionym rewelacjom, w których opierają się oni — po trzydziestu kilku latach — na swojej pamięci. Byłoby już może zbyt dziwne, gdyby autorami sztuki mieli być dwaj ludzie nic wspólnego później nie mający z literaturą, a prostym kopistą ten, który zostawił wśród swoich bliskich famę człowieka genjalnego. Niech nam wystarczy fakt, stwierdzony zresztą przez samego Jarry, że ta głośna i do dziś wspominana premjera paryska — a raczej może pierwszy jej szkic — była wspólnem dziełem paru prowincjonalnych sztubaków, przyczem zapewne Jarry dał Królowi Ubu to co stanowi o jego istnieniu.
A teraz kilka słów o samym Alfredzie Jarry, o którym ogłoszono sporo wspomnień osobistych. We wspomnieniach tych prawda mocno przerośnięta jest anegdotą, legendą, którą przeważnie on sam tworzył o sobie. Mówiąc o swoich rodzicach, wyrażał wątpliwości, czy „zacny człowiek noszący miano jego ojca“, niewątpliwy (jak powiadał) ojciec jego starszej siostry, brał „czynny udział w sporządzeniu jego szacownej osoby“. Nie potępiał za to matki: honor kobiety (wciąż słowa Jarry’ego) jest rzeczą zasadniczo bez znaczenia, wobec tego że kobiety nie mają duszy...
Szczupłe realja jego życia przedstawiałyby się następująco. Urodzony w drobnomieszczańskiej rodzinie na prowincji, obciążony neuropatycznie po matce, pierwsze nauki pobierał w Rennes. Przedwcześnie rozwinięty, bystry, cyniczny, zuchwały, ma coś z młodego Rimbauda w brutalności, pod którą kryje się może jakiś uraz młodzieńczy. Służbę wojskową traktuje Jarry jak dalszy ciąg szkoły; można przypuszczać, że ten mały człowieczek, daremnie naciągający nogi do przepisowego siedemdziesięciopięciocentimetrowego kroku, musiał przebyć w koszarach niejeden „dzień rekruta“. Kiedy mu np. polecono zamieść podwórze, pytał: „Panie sierżancie, zamiotę najchętniej, ale w którą stronę?“ Uzyskał wkońcu — nie zgłębiajmy jakim sposobem — djagnozę lekarską „imbecillitas praecox“, a tem samem zwolnienie z wojska. W Paryżu uczęszcza młody Jarry na kursy filozofa Bergsona, którego (podobno) zaskakuje nieoczekiwanemi pytaniami. Później Jarry miał stworzyć nową gałąź filozofji, którą nazwał... „patafizyką“. Odziedziczywszy niedużą sumkę po zmarłych rodzicach, puszcza ją rychło z dymem cygańskich ekstrawagancyj; mimochodem wydaje ulotny miesięcznik poetycki. Już wówczas jest poetą, znanym w kołach młodych. Ale prawdziwe — a raczej fikcyjne — jego istnienie datuje od Króla Ubu. Bo historja Alfreda Jarry i Króla Ubu przedstawia ciekawy przykład mimetyzmu literackiego, wchłonięcia autora przez stworzoną przezeń postać; wypadek pokrewny nieco temu, co się zdarzyło Monnierowi z jego panem Prudhomme.
Jeżeli wierzyć relacjom współczesnych, zaczęło się tak. W roku 1895, zaproszono Jarry’ego do willi nad morzem, którą zajmował, wraz z żoną i paroma przyjaciółmi, literat Gustave Kahn. Jarry zjawił się jako młody człowiek bardzo przyzwoicie ubrany, milczący, dyskretny, skromny. Pewnego dnia ofiarował się przeczytać swój utwór, napisany za szkolnych czasów, pod tytułem Ubu. Czyta tę rzecz ze swoistym akcentem, który miał się później stać sławny jako specjalność „Ubu“. Towarzystwo śmieje się do łez. Powodzenie to przeobraża z miejsca młodego prowincjusza: wyzbywa się swojej nieśmiałości, przerzuca się w bezczelność, częstuje gospodynię domu słownikiem tak rabelesowskim, że w końcu trzeba go wyprosić[2].
Ale od czasu owej słynnej premiery, można powiedzieć, że Jarry zniknął całkowicie poza swoją figurą. Nazywano go père Ubu, poczuwał się do obowiązku przemawiania brutalnym i soczystym językiem swego pierwowzoru; że zaś, grając tę rolę, Gemier, za radą Lugné-Poego, skandował sylaby, naśladując sposób mówienia samego Jarry, autor i jego figura spłynęły się całkowicie. Mówił o sobie stale w liczbie mnogiej — „my“ — pluralis majestaticus — alboż nie był królem Polski i Aragonji? Jarry doprowadził do ostatecznych krańców ekscentryczne i pozerskie życie ówczesnych „dekadentów“, wypełnione absyntem — który zwał „świętem zielem“ — i paradoksami, które sypał z oszałamiającą wymową. Żył w nędzy, dobrowolnej i cygańskiej nędzy. Nie chciał i nie umiał zarobkować piórem. „Ubu, czemu ty nie chcesz pisać tak jak wszyscy? — spytała go raz cierpliwa jego opiekunka, Rachilde. — Niech mnie pani nauczy“, odparł świszczącym od pogardy głosem. W odczytach, które mu czasem organizowano aby go wspomóc, uprawiał prowokacyjne niezrozumialstwo, tworzył nawet całą teorję w tym sensie. „Mówić rzeczy zrozumiałe — twierdził — to obciąża umysł i deformuje pamięć; podczas gdy absurd ćwiczy mózg i pobudza grę pamięci“.
Cały jego tryb życia obliczony był na to, aby nieustannie „zadziwiać mieszczucha“.
Męczące zajęcie! Ale na owym błogosławionym schyłku XIX wieku, burżuazyjna Europa miała tak mało zmartwień, że można ją było czemś olśnić, czemś jej zaimponować, czemś ją zgorszyć, ale w każdym razie zająć ją. Niechby kto sprobował tych metod dziś!
Jarry pijał tedy — wciąż wedle legendy — ocet zmieszany do połowy z absyntem — ocet i piołun, co za „literatura“! — a mieszaninę tę zaprawiał... kroplą atramentu. Jadał surową baraninę z korniszonami. W ubraniu kojarzył ekscentryczność z niechlujstwem w niebywałym stopniu. Włosy, — niezbyt schludnie utrzymane — spływały mu na ramiona. Dolna część jego garderoby była stale kostjumem cyklisty — Jarry, mały, krępy i silny, był namiętnym cyklistą; — na nogach miał pantofle z łyka, a czasem damskie trzewiki, które przywdziewał aby uwydatnić urodę swojej drobnej stopy. Koszula była często z kartonu, a na niej — namalowany tuszem czarny krawat.
Był to dandyzm Oskara Wilde — à rebours. W takim stroju zjawiał się Jarry na zebraniach literackich i towarzyskich, gdzie go witano z honorami, jakiemi w owej epoce darzono talent. Bawiono się nim, zapraszano go. Był dobrowolnym i tragicznym błaznem Paryża.
Jedną z manij Alfreda Jarry — manja ta, w połączeniu ze stałem zamroczeniem alkoholicznem, czyniła go niebezpiecznym — była namiętność jego do igraszek z bronią palną. Taka scena, i popłoch z nią związany, opisana jest w powieści Gide’a Fałszerze, gdzie Jarry wprowadzony jest z imienia i z nazwiska.
Oto ekstrakt tej sceny:
— Kto jest ten Pierrot? spytała Passaventa, który podał jej krzesło i usiadł obok niej.
— To Alfred Jarry, autor Króla Ubu. Argonauci głoszą go geniuszem, dlatego że publiczność wygwizdała jego sztukę. W każdym razie, to najciekawsza rzecz, jaką oddawna widzieliśmy w teatrze.
— Bardzo lubię Króla Ubu, rzekła Sara, i bardzo rada jestem, że spotykam Jarry’ego. Mówiono mi, że jest zawsze pijany.
— Miałby prawo być pijany w tej chwili... Widziałem go, jak przy obiedzie wypił dwie szklanki czystego absyntu. Nie wydaje się aby go to inkomodowało...
W tej chwili rozległ się tuż obok mechaniczny głos Alfreda Jarry:
— Mały Bercail otruje się, bo nasypałem mu trucizny do filiżanki.
Jarry bawił się nieśmiałością Bercaila i rozmyślnie starał się go zbić z tropu. Ale Bercail nie bal się Jarry’ego. Wzruszył ramionami i dokończył spokojnie filiżanki.
— Kto to taki? spytał Bernard.
— Jak to! nie znasz autora Króla Ubu?
— Niemożliwe! To Jarry? Brałem go za służącego.
— Och! co ty mówisz, rzekł Oliwier nieco zgorszony, bo był ambitny na punkcie swoich wielkich ludzi. Przypatrz mu się lepiej. Czy nie uważasz, że jest nadzwyczajny?
— Robi co może aby się takim wydawać, rzekł Bernard, który cenił jedynie naturalność, ale mimo to był z wielkim respektem dla Ubu.
Przebrany za tradycyjnego klauna z cyrku, Jarry we wszystkiem trącił sztucznością; zwłaszcza jego sposób mówienia, naśladowany nawyprzódki przez wielu Argonautów, wybijający sylaby, wymyślający dziwaczne słowa i kaleczący dziwacznie niektóre inne; ale trzeba przyznać, że jedynie Jarry umiał wydobyć ten głos bez dźwięku, bez barwy, bez tonu, bez akcentu.
— Kiedy się go zna bliżej, ręczę ci że jest uroczy, podjął Oliwier.
— Wolę go nie znać. Wygląda bestjalsko.
To maska, którą przybiera. Passavent sądzi przeciwnie, że jest w gruncie bardzo łagodny. Ale on straszliwie dużo pił dziś wieczór, i ani kropli wody, słowo ci daję; ani wina, nic tylko absynt i ostre trunki. Passavent boi się, aby on nie popełnił jakiego szaleństwa.
Oliwier napełnił swój kieliszek i wychylił go jednym haustem. W tej chwili usłyszał Jarry’ego, który, krążąc od grupy do grupy, mówił półgłosem tuż za plecami Bercaila:
— A theraz, zabhijemy małego Bercaila.
Ten odwrócił się nagle.
— Niech pan to powtórzy głośno.
Jarry już się oddalił. Odczekał, okrążył stół, i powtórzył falsetem:
— A theraz, zabijemy małego Bercaila.
Poczem wydobył z kieszeni wielki pistolet, który Argonauci widzieli nieraz w jego rękach, i wycelował.
Jarry wyrobił sobie reputację Strzelca. Rozległy się protesty. Nie wiedziano, czy w stanie pijaństwa potrafi się ograniczyć do udania. Ale mały Bercail chciał pokazać że się nie boi i wszedłszy na krzesło, z rękami skrzyżowanemi na plecach, przybrał pozę napoleońską. Był trochę śmieszny, jakoż rozległy się śmiechy, pokryte natychmiast oklaskami.
Passavent rzekł do Sary bardzo szybko:
— To mogłoby się źle skończyć. On jest kompletnie pijany. Niech się pani schowa pod stół.
Des Brousses starał się powstrzymać Jarry’ego, ale ten, wyrywając się, wszedł również na krzesło. (Bernard zauważył, że jest obuty w pantofelki balowe). Stojąc tuż nawprost Berccaila, wyciągnął ramię celując.
— Gaście światło! Gaście światło! wykrzyknął des Brousses.
Edward, który stał koło drzwi, zakręcił światło.
Sara wstała, posłuszna zaleceniu Passaventa, i skoro tylko nastała ciemność, przycisnęła się do Bernarda, aby go pociągnąć wraz z sobą pod stół.
Rozległ się strzał. Pistolet był nabity tylko prochem. Mimo to, rozległ się krzyk bólu, Justyn dostał przybitkę w oko.
I, kiedy zapalono światło, wszyscy podziwiali Bercaila, który, wciąż stojąc na krześle, zachował nieruchomą pozę, zaledwie trochę bledszy.
Tymczasem prezydentka nie oszczędziła sobie ataku nerwów. Rzucono się ku niej.
— To idjotyczne robić takie kawały.
Ponieważ nie było wody na stole, Jarry, zeszedłszy ze swego piedestału, umoczył chust- kę w alkoholu, aby jej natrzeć skronie w formie przeprosin.
Bernard został pod stołem jedynie chwilę: ściśle tyle, ile trzeba było aby poczuć płomienne usta Sary, miażdżące rozkosznie jego wargi...
Jakże mi cały ten opis przypomina czasy cyganerji krakowskiej! I my mieliśmy takiego niebezpiecznego Strzelca, polującego w lokalach publicznych: był nim wielki rzeźbiarz Xawery Dunikowski. Jakże podobnie do Jarry’ego stylizował się przez jakiś czas Jan August Kisielewski! A potem, na owej zabawie, gdyby Jarry upił się do reszty, byłby z niego bez mała... Nos z Wesela Wyspiańskiego.
Bo w owym czasie dziwne było podobieństwo stylu cygańskich jaczejek, rozsianych po różnych krajach. Zdawałoby się, że cała młoda Europa fraternizowała z sobą, mimo że środki komunikacji były mniej lotne niż dziś. Zarazki „dekadentyzmu“ udzielały się powietrzem. W Niemczech, młody Przybyszewski szopenizuje cyganerję berlińską; sam wywiaduje się gorączkowo od Szweda Hanssona o młodej Francji, o Huysmansie; węgierska hrabina zaszczepia mu kult Barbeya d’Aurevilly, z przekładu Dehmela poznaję, wśród obfitych libacyj, poezję Verlaine’a. Do Krakowa zjeżdża z Wiednia wychowanek Petera Altenberga (autora Jak ja to widzą) Ludwik Szczepański („Wśród oceanu czarnej kawy — płynę do wyspy ukojenia“) i zakłada Życie. Niemiec Stefan George jest gościem cenaclu Mallarmégo w Paryżu a przyjacielem Rolicza-Liedera. Paradoksy i legenda Oskara Wilde mają kurs w całej literackiej Europie. Incest i satanizm, „syfilityczne orchideje“, inkuby i sukuby, straszą wszędzie potrochu. Nawet solidne Czechy mają tę ambicję, aby posiąść swój dekadentyzm: zapraszają Przybyszewskiego do Pragi aby go im zorganizował.
Interesujące jest, jak powstała ta nazwa dekadent, nazwa poza którą kryły się prądy literackie poważniejsze niżby można przypuszczać. Zdaje się, że początek dał jej cytat ze słynnego sonetu Verlaine’a: Je suis l’empire à la fin de la décadence... Młody Paul Adam, zapamiętawszy ten cytat, upodobał go sobie i, kiedy zakładał pismo literackie w Paryżu, nazwał je La Décadence. Pismo nie trwało długo; w kilka lat potem, młodzi ludzie założyli inne ekscentryczne pisemko i znów nazwali je Le Décadent. Nazwa przyjęła się, rozlała się nawet dość szeroko a mętnie, stała się czemś w rodzaju protestu przeciw mieszczańskiej szarzyźnie, utylitaryzmowi, naturalizmowi, strychulcowi demokracji, przeciw pętom nakładanym sztuce, stała się sztandarem wszelkiego zuchwalstwa, ekscentryczności, chłonności intelektualnej.
Bo wszystko się wówczas kiełbasiło potrosze. Młode teatry awangardy francuskiej wprowadzały — obok symboliki Ibsena — na scenę ten sam naturalizm, od którego odżegnywano się w powieści; w powieści się już zużył, na scenie był nowością. U nas Zapolska debiutowała równocześnie z Maeterlinkiem.
U nas i słowo i pojęcie wyżywały się stosunkowo krótko ale dość intensywnie. Ten okres krakowskiego estetyzmu pokrywa się mniejwięcej z dyrekturą teatru Tadeusza Pawlikowskiego, którego, zanim jeszcze objął teatr, zwano potocznie dekadentem (odmiana: grand seigneur). Pod koniec tego okresu zjeżdża do Krakowa Przybyszewski, który później w Moich współczesnych da heroiczną teorję i apologję dekadentyzmu. Z czego wynika, że nazwa była dość śmieszna, ale ruch nią ochrzczony był płodny i twórczy.
Obok dekadentyzmu kursowała wówczas i druga nazwa, napozór równie niedorzeczna: fin de siècle. Zdawałoby się, iż dzieciństwem byłoby traktować stulecie jako organizm, który ma swoją młodość, wiek męski i schyłek. A jednak dwa ostatnie wieki zdradzają coś w tym rodzaju. Tak schyłek wieku XVIII, jak schyłek wieku XIX wyraźnie coś kończy; jeden feudalizm, drugi liberalizującą burżuazję, hipertrofję indywidualizmu, estetyzmu. Marquis de Sade jest dekadentem, jak Oskar Wilde. U nas, przełom przychodzi równo ze stuleciem: po Przybyszewskim — Wyspiański. Wesele zjawia się z początkiem wieku, z początkiem roku 1901. We Francji, Barrès z kultu swego „ja“ przechodzi na kult ziemi rodzinnej, tradycji i narodu. Kawiarnia ustępuje miejsca obozom harcerskim. Sport, kultura fizyczna, to już niby mistyczna mobilizacja do niedalekiej a nieprzeczuwanej wojny światowej. A ten sam Stanisław Lack, który od Wesela stał się prorokiem Wyspiańskiego, tuż przedtem, w każdym numerze Życia oświadczał się pani Rachilde, pewersyjnej autorce Monsieur Venus, patronce Alfreda Jarry.
W porę nawinęło mi się to nazwisko, od którego mimowoli odbiegłem w tych wspominkach. Wróćmy do Jarry’ego.
Mieszkanie Jarry’ego — jakieś poddasze, na którem, mimo małego wzrostu, zaledwie mógł się wyprostować — było też żywą legendą. Z okna strzelał z pistoletu do słowików, które przeszkadzały mu spać. W pokoju miał dwie sowy, które również zastrzelił, gdy mu raz wywróżyły nieszczęście. Pokój jego zdobił olbrzymi kamienny phallus, dar Ropsa. „Czy to odlew? — miała się spytać oszołomiona dama, która odwiedziła jego mansardę. — Nie, pani, to zmniejszenie“, odparł skromnie Jarry.
Inna historja. Sąsiadka uskarżała się przed przyjaciółką Jarry’ego, pisarką Rachilde, na jego manję strzelania. W czasie tej rozmowy Jarry zjawia się niespostrzeżony z rewolwerem w dłoni. „Niech pani pomyśli, lamentuje kobieta, że on mógłby zabić któreś z moich dziec! — Furda, sza-now-na pa-ni, rzekł flegmatycznie Jarry; gdyby się taka katastrofa miała zdarzyć, sporządzilibyśmy pani nowe“.
Kiedy raz szedł ciemną ulicą, przechodzień poprosił go o ogień. Jarry podsunął mu pod nos lufę rewolweru. „Służę panu“, rzekł do przerażonego mieszczucha.
Jest w tych rewolwerowych dowcipach Jarry’ego monotonia, która przejmuje podziwem dla cierpliwości ówczesnych paryżan. Pewnego dnia, w kawiarni, nie spodobała się Jarry’emu fizys jakiegoś gościa palącego spokojnie fajkę. Mierzy, strzela; kula, strzaskawszy fajkę, zbiła lustro. Poruszenie ogólne. A Jarry spokojnie zwraca się do młodej kobiety siedzącej obok i zagaja: „A teraz, skoro lody są złamane, rozmawiajmy...“ (Ale spostrzegam, że po polsku nie wychodzi gra słów, dla której był cały ten głupi figiel: po francusku la glace oznacza i lód i lustro).
Czasami dekadent ten miał spostrzeżenia uderzające swą bystrością. „Aeroplan — mówił ten człowiek, który umarł w r. 1907! — to jutrzejsza wojna narodów, z przyczyny ścieśnienia naszej planety“.
Takich powiastek o nim są setki. „Błazeństwa Jarry’ego — pisze Apollinaire, który mu wiele, jako pisarz, zawdzięczał — przyniosły wielką szkodę jego reputacji i talentowi, jednemu z najoryginalniejszych i najtęższych owej doby“.
Ale znaleźli się krytycy, którzy upoetyzowali te dzieciństwa.
„Życie Jarry’ego — pisze jeden z nich — jest, można rzec, przeniknięte głęboką myślą filozoficzną. Jarry ofiarował samego siebie, niby hostję, pośmiewisku i głupocie świata. Życie jego, to rodzaj ironicznej i humorystycznej epopei, posuniętej aż do dobrowolnego, błazeńskiego i drobiazgowego samozniszczenia. Naukę Jarry’ego dałoby się streścić tak: wszelki człowiek może pohańbić okrucieństwo i bezsens świata, czyniąc z własnego życia poemat szaleństwa i absurdu“...
Biorąc w ten sposób, możnaby rzec, że Jarry umarł śmiercią — męczeńską. Tego silnie zbudowanego chłopca zjadły wreszcie absynt i gruźlica. Umarł w r. 1907, mając ledwie 34 lat. Do ostatniej chwili nie wypadł z roli. Na godzinę przed śmiercią, przyjaciel lekarz spytał go, czegoby sobie życzył. Odpowiedział, że — wykałaczki; przyjaciel wyszedł i wrócił z pękiem wykałaczek. Jarry wziął jedną, pobawił się nią i umarł.
Żarłoczny Ubu, jak wchłonął człowieka, tak wchłonął i artystę. Zdaje się, że Jarry był na swój czas niepospolitym poetą; napisał kilka powieści — jeżeli można tak nazwać owe akty rozpusty słowa i wyobraźni — rozsypał po młodych revues sporo artykułów; ale raczej był z rzędu tych, którzy zapładniają innych. Wymieńmy, oprócz poezyj, główne jego utwory. W r. 1897 wydał Noce i dnie, „dziennik dezertera“, w którym przetwarza i amplifikuje swoje wspomnienia wojskowe. W następnym roku, Miłość z wizytami, zbiór djalogów, w których wybucha jego mizoginizm. Potem Miłość absolutna, wydana w 50 egzemplarzach; potem Messalina, romans z motywów obyczajowych starożytności; Kalendarz ojca Ubu, wreszcie Nadsamiec, czyli logika na usługach absurdu...
Ten zmarnowany prawie-że-geniusz był prekursorem nowych kierunków w sztuce; jego Ubu był rodzajem dramatycznego dadaizmu; w kilkanaście lat po śmierci Jarry‘ego pogarda jego dla „sensu“ miała się stać programem. Jarry, który sam rysował porzucając niedbale swoje rysunki po stolikach kawiarnianych, był, zdaniem wielu, wynalazcą kubizmu; on-to miał — dla kawału — stworzyć sławę prymitywa „celnika Rousseau“. Surrealiści wielbią go do dziś jako swego wielkiego patrona. Czerpano z niego, plagjowano go obficie; do dziś obiega wiele myśli, paradoksów, powiedzeń, które już stały się własnością ogółu i zatraciły stempel swego autora. A komuż przyszłoby na myśl, że rozrywanie słów zapomocą skandowania zgłosek jakiem przed kilkunastu laty epatowano Warszawę w Dziwnej ulicy, było dalekiem echem manjery Króla Ubu? I nie to jedno. Bo nic się tak nie powtarza jak ekscentryczność, oryginalność. Całkowita niedbałość o swoją produkcję, o ciągłość jej rozgłosu lub zbytu, uczyniła z Jarry‘ego artystę i filozofa-perypatetyka, który wyżywał się w rozmowach, w osobistym kontakcie. Dość komiczne było zdumienie i zgorszenie oficjalnych krytyków, którym autor Króla Ubu, po owej burzliwej premierze, nie raczył nawet podziękować za ich feljetony: w rękach zręcznego organizatora własnej sławy takie feljetony byłyby karjerą.
Dodajmy jeszcze, że Jarry był zdecydowanym i organicznym wrogiem kobiet, a tem bardziej kobiet piszących, co mu nie przeszkodziło znaleźć najprzyjaźniejszej protektorki w osobie Rachilde, która i jako pisarka i jako żona redaktora Mercure de France, nie szczędziła autorowi Ubu swojego poparcia. Rachilde wydała w r. 1928 tom wspomnień, pod tytułem Alfred Jarry ou le surmâle de lettres.
Takim był autor Ubu. A sama sztuka? Sąd trochę kłopotliwy. Utwór, którego ocena waha się między... Szekspirem i Arystofanesem a bujdą studencką, przedmiotem szyderstwa rzekomych autorów! Czytajmy go bez uprzedzeń, ale i bez ambicji rozstrzygania tak drażliwego sporu; niech to już Francuzi rozstrzygną sobie sami.
Lektura pierwszych aktów ubawi nas serdecznie: jest w nich w istocie rabelesowska soczystość inwektywy, szaleńcza werwa, rozmach mądrego błazeństwa. Skrót rządów, jakie sprawuje król Ubu, wręcz nieopłacony! Powiedzenia, które już przeszły do skarbca tradycji, jak owa: „Mościa Ubu, moja żono, jesteś dziś bardzo szpetna: czy to dlatego, że mamy gości?“. Nie wiem, czy na scenie dałoby się utrzymać do końca natężenie tej szarży; niemniej ów kronikarz paryski miał głęboką słuszność: Ubu zostaje, oblega wyobraźnię, wciska się w nią, zmusza do widzenia wielu rzeczy pod znakiem Ubu. Ci smarkacze — z zadziwiającym Alfredem Jarry na czele — nie wiem czy stworzyli „dzieło“ w uroczystem znaczeniu tego słowa, ale stworzyli symbol, wzbogacili słownik o kilka plugastw a skarbiec myśli o jedno pojęcie.
Cóż zawiera ta sztuka, która dzieje się w nieokreślonej co do czasu Polsce, gdzie panuje król Wacław, a gdzie, między „kmieciami“, występują... Jan Sobieski i Stanisław Leszczyński?
Napisana serjo, mogłaby to być zupełnie przyzwoita tragedja historyczna, jakich wiele. Awanturnik, który, podsycany przez ambitną żonę, zawiązuje spisek i sam zdobywa koronę; jego krwawe i szaleńcze rządy, wojna jaką ściąga na swój kraj samolubną głupotą; finał wreszcie, w którym stara dynastja wraca, panowanie zaś króla Ubu mija jak krwawy sen — tak, to mógłby być kawał normalnej historji, a król Ubu mógłby, pomiędzy Wacławem a Byczysławem, spoczywać w grobach królewskich na Wawelu. W jaki sposób temat tak uświęcony, mający tak poważne tradycje, mógł wywołać podobny skandal?
W sposób bardzo prosty: przygoda jest tu rozebrana z pięknych szat, a uproszczona i zbrutalizowana do ostatnich granic. Historja wychodzi na scenę nietylko nago, ale z bardzo nieprzystojnym gestem. Te uczniaki, nudzące się na zapadłej prowincji, wymyśliły na własną rękę „kabaret historyczny“. Wyobrażam sobie, że młody autor Króla Ubu, kimkolwiek był, musiał z rozpaczą wtłaczać w siebie tragedje klasyczne, a opychać się z własnej pilności dziełami Szekspira i Rabelego. Ta sztuka, to jest coś niby Makbet, napisany — a raczej napaćkany na ścianie niebardzo umytym palcem — przez młodego Gargantuę; bohater jej, Ubu, to połączenie Kalibana z rabelesowskim królem Źółcikiem. Potworna i płaska buffonada, język kapiący obrzydliwościami; ale kontrast między „wielkością dziejów“ a pospolitością tych którzy je nieraz tworzą, bardzo zabawny. Alboż tak nie bywało? Alboż nie było na tronach przygłupków, warjatów, lub też zabijaków węszących za krwią na prawo i lewo, byle tylko nie otrzymać z rąk historji przydomka „gnuśny“?
Dam jeden przykład skrótów historycznych, jakie znajduje ten piętnastoletni autor; rys ten wydaje mi się w istocie godny Rabelego. Król Ubu zabił króla Wacława i zgarnął wszystkie skarby. Mówią mu: „Teraz trzeba rozdzielić jadło i złoto między lud. — Jadło, owszem; ale złota nie, nie dam ani grosza. Nie potom został królem. — Ależ, królu, jeżeli nie rozdasz złota, lud nie zechce płacić podatków. — Naprawdę? — Oczywiście. — A, to co innego“. I król Ubu rozrzuca garściami złoto, mówiąc: „Ale przyrzeknijcie mi, że będziecie porządnie płacili podatki“.
„Ubu — pisze jeden z krytyków już w parę dziesiątków lat po głośnej premjerze — to głupota olbrzymia, o czole byka; głupota tryumfalna, miażdżąca masą, jedynym swoim argumentem, wszystko co mogłoby być sztuką, inteligencją, subtelnością, inicjatywą. To zły urzędnik, zły szef, tępy generał; to samo państwo i jego gospodarka, o ile się w niej stosuje ślepe prawidła, nie troszcząc się o następstwa. Ubu, to władza, która zgłupiała...“
Cóż za horyzonty!
Gdy chodziło o szukanie domniemanych źródeł Króla Ubu, sądzę, że głównem natchnieniem tych uczniaków była — poprostu sama lekcja historji. Mogę o tem mówić, bo autor Króla Ubu jest prawie moim rówieśnikiem, może o klasę lub dwie starszym, z tej samej epoki „naukowej“. Obaj zapewne — ja w Krakowie, on w Rennes — uczyliśmy się królów rzymskich z datami; i o tem, że początkiem republiki stało się zgwałcenie Lukrecji (ściśle w r. 509 przed nar. Chr.) i t. p. Otóż, czem jest dla młodego chłopca nauka historji podana w skrócie ówczesnych — a może i dzisiejszych — podręczników? Skorowidz królów, wojen, mordów, grabieży, okrucieństw, krzywoprzysięstwa, wiarołomstwa... Sam Henryk VIII angielski, krwawy mąż ośmiu żon, czyż to nie jest król Ubu, a przecie jego zmysłowy kaprys zdecydował na wieki o religji jego poddanych. Dzieci „kują“ o tem ze zdumieniem, że to starsi tak robią! Palenie na stosie, zdradzieckie traktaty, gwałcenie sumień, fałszowanie monety, wycinanie w pień — oto czegośmy się uczyli jako Historji, pod czcigodnem godłem, że „historia est magistra vitae“. Jak to połączyć — tego nam nikt nie mówił. I to jest zabawne, że dopiero nasza burżuazyjna epoka wyniosła tę historję do wyżyn pedagogicznych, do apoteozy. Dawniej tę historję raczej robiono, ale dopiero w. XIX usystematyzował ją jako przedmiot nauki i egzaminów, pakując te wszystkie okropieństwa chłopcom w głowę, — bez słowa protestu. Dlatego profesor historji, wykładający ją z zapałem, łacno mógł się wcielić tym malcom w postać krwawego durnia, króla Ubu. Cała beznadziejna i okrutna głupota tradycyjnej historji jest w tej sztuce.
A tragedja klasyczna? Dorośli ludzie chodzą przeważnie na komedje; ale uczniom jest ta przyjemność wzbroniona. Mogłoby się trafić coś „nie dla nich“! Zarówno jako lektura szkolna co jako widowiska teatralne uznane są za odpowiednie jedynie niemal te utwory, w których rozpętane zbrodnicze namiętności uwieńczone są w piątym akcie paroma lub kilkoma trupami. Neron i Agrypina, murzyn duszący Desdemonę, krwawy wojewoda ze swoją Mazepą, to są przedstawienia dla młodzieży. Paradoksy te tak się utarły, że nikt poprostu ich nie widzi; ale było prawie nieodzowne, aby raz ktoś na nie spojrzał świeżemi oczami, i jest bardzo logiczne, że ten Ubu, który narobił paryskiego skandalu, powstał na ławie szkolnej. Horyzont szkolny pławi się we krwi. Straszliwy jest sadyzm wszelkiej pedagogji; w tym samym niemal czasie kiedy sztubak Jarry lepił we Francji swoją kukłę, sztubaki w Polsce, z entuzjastyczną aprobatą rodzicielską i szkolną, delektowały się — i delektują się do dziś — wbijaniem na pal i wierceniem oczu w Trylogji. Miljony dzieci francuskich kuło potulnie Pieśń o Rolandzie, z której dopiero mieszczańska Francja XIX w. zrobiła urzędownie epopeę narodową; dzieciaki recytowały długie strofy, w których kolejno rycerze wypuszczają sobie nawzajem flaki i mózgi; a równocześnie w sąsiednich Niemczech w rapsodach o tym samym Karolu Wielkim czerpały żądzę krwi mieszczańskie dzieci niemieckie. Aż jeden mały Francuzik napisał Króla Ubu.
Aby żadnego blasku nie brakło legendzie króla Ubu, widzą dziś w tej buffonadzie piętnastoletniego malca utwór wróżebny. Pamflet na wojnę. Wspominając potworną maskę Gémiera jako Ubu, Rachilde nazywa ją „proroczą kopją straszliwych masek gazowych naszych nieszczęśliwych żołnierzy“. Możnaby to wziąć jeszcze głębiej. Czyż nie Ubu jako profesor historji jest potrosze autorem nowoczesnych wojen? Czy nie rodzą się potrosze z tego pomylonego kultu historji, pojętej jako pasmo mordów i grabieży, utożsamionych z honorem narodów? Ale jeżeli dawny kult miecza, ograniczony do zawodowych junaków, wydawał wojny o umiarkowańszym zasięgu, cóż musiał wydać, pomnożony przez powszechną mobilizację i zdobycze techniki?
A skoro już kto widzi w Królu Ubu proroctwo, może przeciągnąć je jeszcze dalej.
Gdyby ktoś chciał snuć analogje, mógłby ich znaleźć dosyta w tem co się dziś dzieje po świecie. Ileż ludzi, idej, systemów... żywcem poczętych z lędźwi mitycznego króla Ubu.
Kto wie, może dopiero dzisiaj można ocenić w całej pełni znaczenie owej paryskiej premjery i fakt jej zdumiewającego utrwalenia się w pamięci. Jak w bajce Andersena dziecko demaskuje nagość króla kroczącego w urojonej purpurze, tak ten piętnastoletni smarkacz całej burżuazyjno-rycersko-politycznej błazenadzie kończącego się wieku — wieku, który miał swemu następcy zostawić tak ciężkie dziedzictwo — krzyknął swoje soczyste: „Merdre!“ (przez r).
UBU | |||||
UBICA | |||||
ROTMISTRZ BARDIOR | |||||
KRÓL WACŁAW | |||||
KRÓLOWA ROZAMUNDA | |||||
| |||||
GENERAŁ LACSY | |||||
STANISŁAW LESZCZYŃSKI | |||||
JAN SOBIESKI | |||||
MIKOŁAJ REŃSKI | |||||
CAR ALEKSY | |||||
| |||||
SPISKOWCY I ŻOŁNIERZE | |||||
LUD | |||||
MICHAŁ FIODOROWICZ | |||||
SZLACHTA | |||||
URZĘDNICY | |||||
CIENIE PRZODKÓW |
RAJCY |
FINANSIŚCI |
PACHOŁKI FYNANSOWE |
CHŁOPI |
CAŁA ARMJA ROSYJSKA |
CAŁA ARMJA POLSKA |
STRAŻ PANI UBU |
KAPITAN |
NIEDŹWIEDŹ |
KOŃ FYNANSOWY |
MACHINA DO WYMÓŻDŻANIA |
ZAŁOGA |
KAPITAN OKRĘTU |
Grrówno!
Och! Ładnie, mości Ubu, straszliwe z ciebie chamidło.
Iżbym cię nie zakatrupił, mościa Ubu.
Nie mnie, Ubu, ale kogo innego trzebaby zakatrupić.
Na moją zieloną świeczkę, nie rozumiem.
Na moją zieloną świeczkę, grrówno, mościa pani, juścić że jestem zadowolony. Jeszczeby nie: rotmistrz dragonów, oficer przyboczny króla Wacława, kawaler polskiego orderu Czerwonego Orła i były król Aragonji, czegóż chcesz więcej?
Jakto! Ty, były król Aragonji, zadowalasz się tem, że komenderujesz na rewji setką łobuzów uzbrojonych w koziki, podczas gdy mógłbyś ustroić swoją łepetę w koronę polską po koronie Aragonji?
Ha! Moja żono, zgoła nie kapuję o czem ty bajesz.
Takiś głupek!
Cóż ci broni wyrżnąć całą rodzinę i zająć jej miejsce?
Ha! mościa Ubu, ubliżasz mi i zaraz pójdziesz do paki.
Ech, ty nieboże, jeśli ja pójdę do paki, któż ci będzie portki cerował na zadku?
Ejże! I co jeszcze? Czy nie mam zadka takiego jak drudzy?
Mógłbyś też postarać się o parasol i o wielką kacabaję, któraby ci spadała na pięty.
Ha! Poddaję się pokusie. Cholera grówniana, grówno cholerzane, jeśli go kiedy zdybię w ciemnym lesie, ciężka jego godzina.
Dobrze tak, Ubu; teraz mówisz jak mężczyzna.
Och! grrówno!
Więc wolisz zostać sakramenckim dziadem, gołym jak ta mysz kościelna?
A hełm? A parasol? A wielka kacabaja?
I co jeszcze, stara?
Bllum, grrówno, ciężko go ruszyć, ale bllum, grrówno, zdaje mi się, żem go trochę ochwierutała. Dzięki Bogu i sobie, może za tydzień będę królową polską.
Ej, coś nasi goście bardzo się spóźniają.
Tak, na moją zieloną świeczkę. Konam z głodu. Bardzo dziś jesteś brzydka, moja żono.
Czy to dlatego że mamy gości?Grrówno!
Ha! głodny jestem, nadkąszę tego ptaka. To kurczę, mniemam. Niezłe.
Co czynisz, nieszczęsny? Co będą jedli nasi goście?
Starczy i dla nich. Już nie ruszę nic. Idź, żono, zajrzeć przez okno, czy goście się schodzą.
Nie widzę nikogo.
Aha, idzie rotmistrz Bardior i jego stronnicy. Cóż ty tam jesz, Ubu?
Nic, trochę cielęcia.
Na moją zieloną świeczkę, oczy ci wydrę.
Dzieńdobry, panowie, oczekiwaliśmy was z niecierpliwością. Siadajcie.
Dzieńdobry pani. Ale gdzie jest ojciec Ubu?
Jestem! Jestem! Do kata, na moją zieloną świeczkę, jestem przecie dość gruby.
Dzieńdobry, ojcze Ubu. Siadajcie, moi ludkowie.
Ej, mamo Ubu, co nam dacie dobrego dzisiaj?
Oto karta.
Oho! to mnie interesuje.
Zupa polska, boczek z rastrona, cielę, kurczę, pasztet z psa, kupry indycze, szarlotka à la russe...
No, już chyba dosyć, sądzę. Czy jest jeszcze co?
Bomba, sałata, owoce, deser, sztukamięs, bulwy, kalafjory na grównie.
Ech, cóż ty mnie masz za cesarza Wschodu, żeby robić takie zbytki?
Ha! Wyostrzę swoje zęby na twoich łydkach.
Jedz raczej, Ubu. Zupa polska.
Cholera, jakie to złe!
To nie jest dobre, w istocie.
Turki jedne, czegóż wam potrzeba?
Och, mam myśl. Zaraz wrócę
Panowie, spróbujemy cielęcia.
Bardzo dobre, skończyłem.
Wyborne, przednie! Niech żyje mama Ubu!
A zaraz będziecie krzyczeć: niech żyje papa Ubu
Nieszczęsny, co ty robisz?
Skosztujcie.
Żono, przysuń mi kotlety z ratrona, iżbym niemi poczęstował.
Oto są.
Za zdrowie wszystkich gości! Rotmistrzu Bardiorze, mam z tobą do pomówienia.
Jak toście nie jedli? Za drzwi wszyscy. Zostań, Bardior
Jeszczeście tu? Na moją zieloną świeczkę, ja was zakatrupię żebrami ratrona
Och! Au! Na pomoc! Brońmy się! Nieszczęście! Zginąłem!
Grówno, grrówno, grrrówno! Za drzwi! Załatwiłem ich.
Ratuj się kto może! Niegodziwy Ubu! zdrajca, makrot dziadowski!
No, nareszcie poszli. Oddycham, ale bardzo źle podjadłem. Chodź, Bardior
No i co rotmistrzu, jakże obiadek?
Wyborny, wyborny, z wyjątkiem grówna.
Ech, grówienko nie było złe.
Rzecz gustu.
Rotmistrzu Bardiorze, jestem skłonny zrobić cię księciem Litwy.
Jakto, a ja pana miałem za golca, panie Ubu.
Za kilka dni, jeżeli zechcesz, będę panował w Polsce.
Nie jest głupi, hultaj: zgadł.
Jeśli chodzi o zabicie Wacława, lecę na to. Jestem jego śmiertelnym wrogiem i ręczę za swoich ludzi.
Och! och! bardzo cię kocham, Bardior.
Ech! ty śmierdzisz, ojcze Ubu. Ty się nigdy nie myjesz?
Rzadko.
Nigdy!
Nastąpię ci na nogę.
Grówniszcze!
Ale...
Cicho siedź, słodkie dziecię
Czego pan sobie życzy? Wynocha stąd, nużysz mnie.
Panie, jest pan wezwany przed króla
Och, grówno, kiecko niebieska, na moją zieloną świeczkę, odkryto mnie, zetną mnie! Och! och!
Co za flak! a czas nagli.
Och, ty stary łaj... Jeżeli to zrobisz...
Haha! Już lecę
Och, Ubu, och, Ubu, ja tobie dam musztardy
Grówno, samaś musztarda.
Och! wiecie, to nie ja, to Ubica i Bardior.
Za wiele wypił.
Tak, jestem pijany, za wiele piłem francuskiego winka.
Ubu, chcę nagrodzić twoje liczne zasługi jako rotmistrza dragonów; mianuję cię dziś hrabią Sandomierza.
Och, Wacławie, panie mój, nie wiem jak panu dziękować.
Nie dziękuj mi, Ubu, staw się jutro rano na wielkiej rewji.
Stawię się, ale przyjm królu, jeśli łaska, tę fujarkę
Ależ on całkiem głupi, ten stary Ubu!
A teraz, daję nogę
Och, au! na pomoc! Na moją zieloną świeczkę, przerwałem sobie kiszki i pękłem sobie ontrobę.
Ojcze Ubu, czy zrobiłeś sobie co złego?
Oczywiście, i zdechnę z pewnością. Co się stanie ze starą Ubu?
Zajmiemy się jej losem.
Macie dużo poczciwości na zbyciu
Och, moi przyjaciele, jest wielki czas, aby ustalić plan sprzysiężenia. Niech każdy powie swoje zdanie. Ja powiem najpierw swoje, jeżeli pozwolicie.
Mów, ojcze Ubu.
Zatem, moi przyjaciele, ja jestem zdania żeby poprostu struć króla, sypiąc mu arszeniku do śniadania. Kiedy zechce ćpać, padnie trupem, i w ten sposób ja zostanę królem.
Pfe, brudas!
No co! To wam się niepodoba? No więc niech Bardior poda swoją myśl.
Ja jestem zdania, żeby go zdzielić wielkiem cięciem rapira które go przetnie od głowy aż do pasa.
Tak! to jest szlachetnie i dzielnie.
A jak was kopnie? Przypominam sobie teraz, że on wkłada na rewje podkute buty, które bardzo bolą. Gdybym był wiedział, poleciałbym was zdenuncjować, żeby się wydobyć z tego świństwa. Myślę żeby mi dał za to parę groszy.
Och! zdrajca, podlec, chciwosz plugawy.
Hańba staremu Ubu!
Ej, panowie, zachowajcie się spokojnie, jeżeli nie chcecie zwiedzić moich portek. Godzę się wreszcie narazić dla was. Tak więc, Bardior, ty się podejmiesz przeciąć króla.
Czy nie lepiejby było, żebyśmy się wszyscy rzucili na niego, rycząc i hałasząc? W ten sposób mielibyśmy widoki, że porwiemy za sobą armję.
Zatem tak. Ja postaram mu się nastąpić na nogę; on wierzgnie, wówczas ja mu powiem: grówno, i na to hasło rzucicie się na niego.
Tak, i z chwilą gdy wyzionie ducha, ty weźmiesz jego berło i koronę.
A ja puszczę się z mymi ludźmi w pogoń za królewską rodziną.
Tak, i polecam ci szczególnie młodego Byczysława.
Panowie, zapomnieliście nieodzownej ceremonji; trzeba przysiąc, że będziemy dzielnie walczyli.
Ubica go zastąpi.
Więc dobrze.
Zatem przysięgacie porządnie zabić króla?
Byczysławie, byłeś dziś rano bardzo niegrzeczny dla pana Ubu, kawalera moich orderów i hrabiego Sandomierza. Dlatego zabraniam ci pojawić się na rewji.
Ależ, Wacławie, przyda ci się tam cała twoja rodzina, aby cię bronić w potrzebie.
Pani, nie cofam nigdy tego co powiedziałem. Męczysz mnie swemi banjalukami.
Zatem, Sire, wciąż jesteś zdecydowany iść na tę rewję?
Czemu nie, pani?
Ależ, jeszcze raz powtarzam, czy nie widziałam go we śnie jak cię ugodził swoją maczugą i wrzucił do Wisły, a orzeł, taki jaki jest w herbie Polski, włożył mu koronę na głowę?
Komu?
Twemu Ubu.
Co za szaleństwo! Hrabia Ubu jest bardzo godny szlachcic, któryby się dał rozszarpać końmi w moich służbach.
Co za omyłka!
Cicho bądź, młody paskudziarzu. A ty, pani, aby ci dowieść, jak dalece nie lękam się mojego Ubu, pójdę na tę rewję jak stoję, bez broni i szabli.
Straszliwa nieostrożność! Nie ujrzę cię już żywym.
Chodź, Bolesławie, chodź, Władysławie
Niech Bóg i wielki święty Mikołaj mają cię w swej opiece!
Byczysławie, chodź do kaplicy pomodlić się ze mną za swego ojca i braci.
Baczność, moi ludkowie
Idziemy, Najjaśniejszy Panie, idziemy
A oto regiment konnej gwardji Gdańska. Piękni, na honor.
Uważa król? Mnie się wydają okropni. Spójrz, Najjaśniejszy, na tego
Od jak dawna nie myłeś się, bydlę plugawe?
Ależ ten żołnierz jest bardzo schludny. Co tobie jest, Ubu?
Ot, co!
Nędzniku!
Hurra! Naprzód!
Och! na pomoc! Panno Święta, zginąłem!
Co to takiego? Do broni!
Ha! Mam koronę. Załatwcie się z resztą.
Hejże na zdrajców
Wreszcie zaczynam być niespokojna.
Nie masz, matko, żadnego powodu do obaw za sceną rozlega się straszliwy hałas Ha! co ja widzę? Moi bracia ścigani przez pana Ubu i jego ludzi!
O, mój Boże! Panno Najświętsza, doganiają ich, doganiają!
Cała armja pędzi za panem Ubu. Króla już niema. Okropność! Na pomoc!
Bolesław padł, ugodzony kulą.
Ha! Hej!
Broń się! Hurra! Władziu!
Och! otoczyli go.
Skończone. Bardior przeciął go na pół jak kiełbaskę.
Och! Biada! Ci opętańcy wdzierają się do pałacu, idą po schodach
Mój Boże, ocal nas.
Och, ten pan Ubu! Łajdak, nędznik, gdybym go dostał...
Ech! Byczysław, co ty mi chcesz zrobić?
Pomagaj Bóg! Będę bronił matki do ostatniego tchnienia! Pierwszy, kto się zbliży, jest trupem.
Och, Bardior, ja się boję! Pozwólcie mi odejść.
Masz, świntuchu, weź za swoje!
Trzymaj się, Byczysławie, trzymaj się.
Byczysławie, obiecujemy ci życie.
Łajdaki, opoje, płatne świntuchy!
Och, ja sobie z nim i tak dam radę!
Matko, ratuj się tajnemi schodkami.
A ty, moje dziecko, a ty?
Starajcie się pojmać królowę. Oho, uciekła. A z tobą, nędzniku...
Ha! Pomagaj Bóg! Oto moja zemsta!
Matko, śpieszę za tobą!
Tutaj będziemy bezpieczni.
I ja tak sądzę. Byczysławie, ratuj mnie
Ha! Co tobie, matko?
Jakto! Czyżbyś zmarzła?
Jakże chcesz, abym się oparła tylu ciosom? Król zabity, nasz dom zniszczony, a ty, przedstawiciel najszlachetniejszego rodu jaki kiedykolwiek nosił szablę, zmuszony uchodzić w góry, jak przemytnik!
I przez kogo, wielki Boże, przez kogo? Pospolity Ubu, awanturnik wyrosły niewiadomo skąd, hołota plugawa, łazik nikczemny! I kiedy pomyślę, że ojciec dał mu order i zrobił go hrabią i że nazajutrz ten plugawiec nie wstydził się podnieść ręki na niego.
O, Byczysławie! kiedy sobie wspomnę jak byliśmy szczęśliwi przed przybyciem tego Ubu! Ale teraz, niestety, wszystko się odmieniło!
Życzę ci tego, drogie dziecko; ale co do mnie, nie ujrzę tego szczęśliwego dnia.
Ha! Co tobie? Ona blednie, pada! Na pomoc! Ale ja jestem sam w pustyni! O, mój Boże! Serce jej już nie bije. Umarła. Czy podobna? Jeszcze jedna ofiara tego Ubu!
O mój Boże, jak smutno jest ujrzeć się samotnym w czternastym roku z ciężarem straszliwej zemsty na barkach
Ha! Co widzę! Cała moja rodzina, moje przodki... Jakimż cudem?
Wiedz, Byczysławie, że byłem za życia rycerzem Mateuszem z Königsberg, pierwszym królem i założycielem dynastji. Powierzam ci troskę o naszą zemstę
I niechaj ten miecz, który ci daję, nie zazna spokoju aż ugodzi na śmierć uzurpatora
Nie! ja nie chcę! Chcecie mnie zrujnować dla tych obżorów?
Ależ, ojcze Ubu, czy nie widzisz, że lud czeka pamiątki szczęśliwego wstąpienia na tron?
Jeśli nie każesz rozdać mięsiwa i złota, obalą cię w ciągu dwóch godzin.
Sameś paskudziarz! Skąd ja przyszłam do takiego bydlaka?
Jeszcze raz mówię, że chcę zbić forsę, nie popuszczę ani grosika.
Kiedy się ma w rękach wszystkie skarby Polski!
Tak, wiem, że jest w kaplicy olbrzymi skarb, rozdamy go.
Nędzniku, jeśli się poważysz!...
Ależ, ojcze Ubu, jeśli nie rozdasz pieniędzy, lud nie zechce płacić podatków.
Naprawdę?
Och, w takim razie godzę się na wszystko. Zgromadźcie trzy miljony, upieczcie sto pięćdziesiąt wołów i baranów, tem bardziej, że i mnie się okroi
Oto król! Niech żyje król! Hurra!
Macie, to dla was. Nie miałem zbytniej ochoty dawać wam pieniędzy, ale rozumiecie, Ubica tak zdecydowała. Za to przyrzeknijcie mi, że będziecie porządnie płacili podatki.
Tak, tak!
Prawda, że to okropne. O, jednemu roztrzaskali głowę.
Piękny widok! Przynieście dalsze skrzynie złota.
Gdyby tak urządzić wyścigi...
Tak, to jest myśl
Moi przyjaciele, widzicie oto tę skrzynię; zawiera trzy tysiące dukatów w złocie, w pełnowartościowej monecie polskiej. Niech ci, którzy chcą się ścigać, ustawią się na skraju dziedzińca. Ruszycie, skoro ja machnę chustką; który przybiegnie pierwszy, dostanie skrzynię. Ci, co nie wygrają, dostaną na pocieszenie tę drugą skrzynię, podzieli się ją między nich.
Posłuchaj ich!
Raz, dwa, trzy! Jesteście?
Tak! tak!
Jazda!
Dobiegają, dobiegają!
Ha! Pierwszy traci tempo.
Nie, odzyskuje je teraz.
Och! Traci! Traci! Przepedł! Inny doleciał!
Królu, nie wiem jak mam dziękować Waszej Królewskiej Mości...
Och, drogi przyjacielu, to nic. Zabierz swoją skrzynię, Michale; a wy podzielcie tę drugą, bierzcie po sztuce złota aż się wyczerpie.
Niech żyje Michał Fiodorowicz! Niech żyje ojciec Ubu!
A wy, moi przyjaciele, chodźcie na obiad! Otwieram wam dziś bramy pałacu, chciejcie zaszczycić mój stół!
Chodźmy! Chodźmy! Niech żyje ojciec Ubu! najszlachetniejszy z monarchów!
Na moją zieloną świeczkę, jestem oto królem w tym kraju, już nabawiłem się niestrawności, i mają mi przynieść mój wielki hełm.
Z czego on jest, Ubu? Bo można być królem, ale trzeba być oszczędnym.
Samiczko moja, jest z baraniej skóry, z zapinką i sznurkiem ze skóry psa.
To jest piękne, ale jeszcze piękniej jest być królami.
Winni jesteśmy wielką wdzięczność księciu Litwy.
Komu takiemu?
No, rotmistrzowi Bardiorowi.
Proszę cię, Ubico, nie mów mi o tym bawole. Teraz, kiedy go już nie potrzebuję, może się obejść smakiem; nie zobaczy swego księstwa.
Źle robisz, Ubu, on się obróci przeciw tobie.
Och, smutna dola tego patałacha, tyle o niego dbam co o Byczysława.
Ha! ha! Czy ty myślisz, żeś już skończył z Byczysławem?
Ubu, Ubu, uważaj na to co gadasz. Wierzaj mi, staraj się ująć Byczysława dobrodziejstwy.
Jeszcze pieniędzy dawać? O, nie, nici z tego. Rozpaskudziliście mi dwadzieścia dwa miljony.
Rób, Ubu, wedle swojej głowy, będziesz się w nią drapał.
Ty będziesz się drapała razem ze mną.
Słuchaj, jeszcze raz ci powiadam: jestem pewna, że młody Byczysław da ci szkołę, bo ma za sobą słuszne prawo.
Psia twoja mać, niesłuszne prawo ma być gorsze niż słuszne? Ha! ty mnie znieważasz, Ubico, posiekam cię na kotlet
Przysuńcie kasę szlachecką i grabki szlacheckie i nożyk szlachecki i księgę szlachecką. Następnie, każcie się zbliżyć szlachcie
Zaklinam cię, miarkuj się, Ubu.
Mam zaszczyt oznajmić wam, że, dla wzbogacenia królestwa, postanowiłem zgładzić wszystką szlachtę i zabrać jej dobra.
Zgroza! Do nas, ludu i żołnierze!
Przyprowadźcie mi pierwszego szlachcica i podajcie mi pogrzebacz szlachecki. Tych, którzy będą skazani na śmierć, wpuszczę do jamy, wpadną do podziemi Szczypaj-Wieprza i Izby Grosiwnej, gdzie będą wymóżdżeni
Ktoś jest, ciemięgo?
Hrabia witebski.
Jakie masz dochody?
Trzy miljony ryxdalów.
Skazany!
Co za nikczemne okrucieństwo!
Drugi szlachcic, ktoś zacz?
Wielki książę poznański.
Wybornie! Wybornie! Nie pytam o więcej. Do jamy. Trzeci szlachcic, ktoś zacz? Masz szpetną mordę.
Książę Kurlandji, oraz miast Rygi, Rewlu i Mitawy.
Bardzo dobrze, bardzo dobrze! Nie masz nic więcej?
Nic.
Więc do jamy. Czwarty szlachcic, ktoś zacz?
Książę Podola.
Jakie dochody?
Za to brzydkie słowo, leź do jamy. Piąty szlachcic, ktoś zacz?
Margrabia Torunia, palatyn połocki.
To niewiele. Nie masz nic więcej?
To mi wystarczało.
No tak, lepiej mało niż nic. Do jamy. Co ty się krzywisz, mościa Ubu?
Jesteś za okrutny, Ubu.
Ba! bogacę się. Każę sporządzić moją listę moich dóbr. Woźny, odczytaj moją listę moich dóbr.
Zacznij od księstw, głupia pało!
Księstwo Podolskie, Wielkie Księstwo Poznańskie, Księstwo Kurlandzkie, Hrabstwo Sandomierskie, Hrabstwo Witebskie, Palatynat Połocki, Margrabstwo Toruńskie.
Dalej?
To wszystko.
Jakto, wszystko? Och, w takim razie, dobrze, jazda tu ze szlachtą. Muszę się dalej bogacić; każę wytracić całą szlachtę i w ten sposób będę miał wszystkie wakujące dobra. Dalej, pakujcie szlachtę do jamy
Śpieszcie się, prędzej, teraz będę stanowił prawa.
Najpierw zreformuję sprawiedliwość, poczem weźmiemy się do finansów.
Sprzeciwiamy się wszelkim zmianom.
Grówno! Po pierwsze, sędziowie nie będą płatni.
A z czego będziemy żyli? Jesteśmy biedni.
Będziecie mieli grzywny, na które będziecie skazywali, i dobra skazanych na śmierć.
Zgroza!
Ohyda!
Skandal!
Niegodziwość!
Do jamy sędziów!
Aj, co ty wyprawiasz, Ubu! Kto będzie wymierzał teraz sprawiedliwość?
Kto? Ja. Zobaczysz, jak to dobrze pójdzie.
Tak, to będzie ładnie!
Ej, cicho siedź, klempo. Teraz, panowie, weźmy się do finansów.
Niema tu nic do odmieniania.
Jakto, ja chcę wszystko odmienić! Po pierwsze, chcę zachować dla siebie połowę podatków.
Panowie, ustanowimy podatek dziesięć od sta od własności, drugi od handlu i przemysłu, trzeci od małżeństw, a czwarty od zgonów, po piętnaście franków każdy.
Ależ to idjotyczne, ojcze Ubu.
To niedorzeczne.
To się nie trzyma kupy.
Kpicie sobie ze mnie! Do jamy finansiści!
Ależ, zlituj się, Ubu, co z ciebie za król, zakatrupisz wszystkich!
Ech, grówno!
Nie bój się nic, moje słodkie dziecię, ja pójdę sam od wsi do wsi, zbierać podatki.
Dowiedzcie się wielkiej nowiny. Król nie żyje, książęta również, a młody Byczysław schronił się ze swoją matką w góry. Co więcej, ojciec Ubu zagarnął tron.
Ja wiem ciekawsze rzeczy. Wracam z Krakowa, gdzie widziałem, jak wynosili ciała więcej niż trzystu szlachty i pięciuset sędziów, których zabito. Zdaje się, że zdwoją podatki i że Ubu będzie je sam ściągał.
Słuchajcie-no: zdaje się, że to ktoś puka do drzwi.
Kroćkrocikropidjaśków! Otwórzcie, na moje grówno, na świętego Kotra i świętego Nikołę! otwierajcie ukatadukata, przychodzę ściągać podatki!
Który z was tu najstarszy?
Jak się zowiesz?
Stanisław Leszczyński.
Ale Wasza Ekscelencja jeszcze nic nie powiedziała.
Daleka ode mnie jest podobna myśl.
Przychodzę tedy powiedzieć ci, nakazać i oznajmić, że masz ujawnić i corychlej przedłożyć swoje finanse, inaczej będziesz zakatrupiony. Dalej, panowie świntuchy fynansowe, przywoźcie tutaj wózek fynansowy
Najjaśniejszy, my jesteśmy zapisani w regestrze jeno na sto pięćdziesiąt dwa ryxdale, któreśmy już zapłacili, będzie niedługo sześć tygodni na święty Maciej.
To bardzo możliwe, ale ja zmieniłem rząd i ogłosiłem w Dzienniku Ustaw, że się będzie płaciło dwa razy wszystkie podatki, a trzy razy te, które rząd naznaczy później. Przy tym systemie, zrobię prędko majątek, wówczas pozabijam wszystkich i wyjadę.
Ojcze Ubu, błagamy, ulituj się nas, jesteśmy biedni obywatele.
Gwiżdżę na to. Płaćcie.
Nie możemy, jużeśmy zapłacili.
Płaćcie! albo was wpakuję do swojej kieszeni, obostrzonej kaźnią oraz odłączeniem szyi i głowy od ciała! Kroćkrocikropidjasków, jestem chyba królem!
Naprzód panowie z fynansów, pełńcie swoją powinność
Ha! obywatelu, ot co jest. Chciałeś, żebym ci zapłacił to com ci był winien i zbuntowałeś się, bo ja nie chciałem! Spiskowałeś, i otoś jest w pace. Dokatadukata, czyściutko to załatwiono; figielek jest taki zgrabny, że sam nie poskąpisz mu swego uznania.
Hoho, mój miły przyjacielu, języczek masz nie od parady. Nie wątpię, że gdybyś zdołał się wymknąć, mogłyby z tego wyniknąć komplikacje; ale nie sądzę, aby kazamaty toruńskie wypuściły kiedy którego z zacnych chłoptasiów, skoro go im powierzono. Dlatego dobranoc! i radzę ci dobrze spać na obu oszach, mimo że szczory tańcują tutaj wcale grzeczną sarabandę
To ty, bezecny awanturniku, któryś pono przyczynił się do śmierci naszego kuzyna Wacława?
Najjaśniejszy Panie, daruj mi; byłem namówiony wbrew swojej woli przez ojca Ubu.
Ojciec Ubu uwięził mnie pod pozorem spisku, udało mi się uciec, pędziłem pięć dni i pięć nocy konno przez stepy, aby błagać waszego łaskawego miłosierdzia.
Co mi przynosisz jako zakład swego poddaństwa?
Moją szpadę awanturnika i szczegółowy plan miasta Torunia.
Biorę szpadę, ale, na świętego Jerzego, spal ten plan, nie chcę zawdzięczać zwycięstwa zdradzie.
Jeden z synów Wacława, młody Byczysław, żywie jeszcze; uczynię wszystko, aby mu wrócić tron.
Jaki stopień miałeś w armji polskiej?
Dowodziłem piątym pułkiem dragonów wileńskich i ochotniczą kompanją w służbie ojca Ubu.
To dobrze; mianuję cię podporucznikiem w dziesiątym pułku kozaków, i biada ci jeżeli zdradzisz. Jeśli się będziesz dobrze bił, spotka cię nagroda.
Na odwadze mi nie zbywa, Najjaśniejszy Panie.
To dobrze, zniknij z moich oczu.
Bardzo pięknie, mości Ubu.
Cóż za cymbał!
Hej tam, pani grównalska de domo, gęba na kłódkę, nie ścierpię twoich błazeństw. Powiem wam tedy, panowie, że fynanse idą nieźle. Poważna liczba psów w wełnianych pończochach wypada co rano na ulice; te hycle robią cuda! Wszędzie widzi się płonące domy i ludzi uginających się pod ciężarem naszych fynansów.
A nowe podatki, mości Ubu, czy idą dobrze?
Wcale nie. Podatek od małżeństw dał dopiero jedenaście groszy, a i to ojciec Ubu ściga ludzi wszędzie, aby ich zmusić do żeniaczki.
Dokatadukata, na rogi u mojej nogi, pani fynansjerko, ja mam oszy do mówienia a pani gębę do słuchania
To jest odwrotnie! Przez ciebie się mylę, tyś jest przyczyną mojego ugłupienia! Ale na rogi u mojej nogi niebogi...
Ech, cóż tam znowu takiego, czego on chce? Ruszaj, brudasie, albo cię wpuszczę do pludrów obostrzonych odłączeniem szyi i skręceniem odnóży.
Oho! Poleciał ale porzucił list.
Czytaj. Zdaje mi się, że ja tracę zmysły, albo że już nie umiem czytać. Spiesz się, klempo, to musi być od Bardiora.
Hu! Hu! Boję się! Boję się! Huhu! Już nie żyję! O ja biedne niebożę! Co począć, wszechmogący? Ten zły człowiek zabije mnie. Święty Antoni i wy wszyscy święci, wspierajcie mnie, dam wam fynansów i zapalę świece dla was. Boże, co począć?
Jest tylko jedna droga, Ubu.
Jaka, kochanie?
Wojna!!
Pomagaj Bóg! Oto szlachetna droga!
Tak, i znów mnie wygrzmocą.
Śpieszmy, śpieszmy gotować armję.
I narządzać artylerję i fortece.
I brać pieniądze na wojsko.
Och, nie; co to, to nie. Zabiję cię, ty rajco. Nie dam pieniędzy. A to ładna historja. Przedtem płacono mi, żebym szedł na wojnę, a teraz trzeba mi iść na wojnę na własny koszt. Nie, na moją zieloną świeczkę, róbmy wojnę, skoro was giez ukąsił, ale nie dawajmy ani grosika.
Niech żyje wojna!
Niech żyje Polska! Niech żyje król Ubu!
Ha, stara Ubu, daj mi moją zbroję i mój kijek. Będę niedługo taki obładowany, że nie będę mógł iść, gdyby mnie ścigano.
Pfe! Tchórz!
Haha! znowu ta grówniana szabla wylatuje, a pogrzebacz fynansowy nie trzyma się!!! Nie dojdę z tem do końca, a Rosjanie walą naprzód i zabiją mnie.
Królu Ubu, wypadły ci nożyce do obcinania oszu.
Ti! ti! ti! Ubiję cię, lalo, grównianym pogrzebaczem i nożykiem twarzecznym.
Jaki on piękny w swoim kasku i w zbroi, rzekłbyś upancerzona dynia.
Ubu, twój koń cię nie udźwignie; nic nie jadł od pięciu dni i jest wpół żywy.
Toby mi się podobało! Liczą mi dwanaście groszy dziennie za tę szkapę i nie może mnie unieść! Kpisz sobie, wiedźmo rogata, czy też okradasz mnie?
Wsiądę na to. Och! Raczej siedząco, bo ja zlecę
Och! zatrzymajcie to bydlę, wielki Boże, ja zlecę i stanę się trupem!!!
On jest doprawdy głupi. A, podniósł się. Ale spadł był na ziemię.
Ha! klaczy rogata, ledwie żyję! Wszystko jedno, jadę na wojnę i zabiję wszystkich. Biada temu, kto nie będzie szedł prosto. Wsadzę go do kieszeni ze skręceniem nosa i zębów i wyrwaniem języka.
Szczęśliwej drogi, mossje Ubu.
Zapomniałem ci powiedzieć, że ci powierzam regencję. Ale mam przy sobie księgę fynansów; biada ci, jeśli mnie okradniesz. Daję ci za pomocnika palotyna Żyrona. Bywaj, stara Ubu.
Bywaj, stary Ubu. Zabij dobrze cara.
Rozumie się. Skręcenie nosa i zębów, wydarcie języka i zagłębienie małego drewnianego szpica w oszach
Gdzie może być skarb? Żadna płyta nie dźwięczy głucho. A przeciem dobrze policzyła trzynaście kamieni od grobu Władysława Wielkiego, idąc wzdłuż muru, i niema nic. Musiano mnie oszukać. A, jest! ten kamień dźwięczy głucho. Do dzieła, piękna Ubu. Śmiało, wyważmy ten kamień. Trzyma się. Weźmy ten pogrzebacz fynansowy, jeszcze raz spełni swoje zadanie. O, jest! Jest złoto pośród królewskich kości. Do worka, ładować wszystko! Ha! Co to za zgiełk? Czyżby w tych starych sklepieniach byli jeszcze żywi? Nie, to nic, śpieszmy. Bierzmy wszystko. Tym pieniążkom będzie bardziej do twarzy w świetle dziennem niż w grobach dawnych władców. Wsadźmy z powrotem kamień. Moja obecność w tem miejscu przyprawia mnie o dziwny lęk. Zabiorę resztę złota innym razem; wrócę jutro.
Nigdy, Ubico, nigdy!
Naprzód, przyjaciele! Niech żyje Wacław i Polska! Ten stary hultaj Ubu odjechał; została już tylko wiedźma Ubica ze swoim palotynem. Podejmuję się iść na waszem czele i przywrócić ród moich ojców.
Niech żyje Byczysław!
Hurra! Naprzód! Pędźmy do pałacu i wytępmy to nasienie.
Ha! właśnie ta flondra Ubu wychodzi ze swoją strażą na ganek.
Czego panowie chcecie? Ha! to Byczysław
Wszystkie szyby wytłukły.
Święty Jerzy, zamordowały mnie.
Świanty Walanty, umieram.
Ciskajcie kamienie, przyjaciele.
Hum! Więc to tak!
Sam wychodź! Broń się, nikczemny pistolcu!
Zginąłem!
Zwycięstwo, przyjaciele! Huzia na Ubicę słychać trąby Ha! to szlachta przybywa. Pędźmy, dopędźmy tę wiedźmę!
Zanim udusimy starego bandytę!
Rogi niebieskie, nogo boża, główko cielęca! Zginiemy tutaj, bo umieramy z pragnienia i zmęczone jesteśmy. Panie żołnierzu, bądź tak uprzejmy ponieść nasz kask fynansowy, a pan, panie lansjerze, zajmij się grównianemi nożycami i drągiem fyzykalnym, aby przynieść ulgę naszej osobie, bo, powtarzam, jesteśmy zmęczeni
Hum! Panieee! Zadziwiające jest, że Rosjan nie widno.
Ubolewania godne jest, że stan naszych fynansów nie pozwala mieć wehikułu na naszą miarę; z obawy bowiem aby nie ochwacić naszego bieguna, uczyniliśmy całą drogę pieszo, wlokąc naszego konia za uzdę. Ale, kiedy będziemy z powrotem w Polszczę, wyimaginujemy, przy pomocy naszej wiedzy fyzykalnej i przy pomocy naszych doradców, powóz wietrzny, zdolny przenieść całą armję.
Oto Mikołaj Reński pędzi tutaj.
Wszystko stracone. Panie, Polacy zbuntowali się, Żyron zabity, a pani Ubu pierzchła w góry.
Ptaku nocny, bydlę złowieszcze, puhaczu w portkach! Gdzieś ty złowił te banjaluki? A to awantura! I kto to uczynił? Byczysław, założę się. Skąd przybywasz?
Z Warszawy, szlachetny panie.
Chłopcze grówniany, gdybym ci wierzył, kazałbym zawracać całej armji. Ale, chłopcze panie, masz na ramionach więcej pierza niż mózgu i przyśniły ci się głupstwa. Pędź do awangardy, mój malcze, Rosjanie są niedaleko, i niedługo będziemy musieli użyć naszej broni, tak grównianej jak fynansowej i fyzykalnej.
To prawda, Rosjanie. Ładnie teraz wyglądam. Gdybym jeszcze miał sposób wynieść się stąd; ale gdzietam, jesteśmy na wyżynie i stanowimy cel dla wszystkich pocisków.
Rosjanie! Nieprzyjaciel!
Dalej, panowie, uczyńmy przygotowania do bitwy. Zostaniemy na pagórku i nie popełnimy tego głupstwa żeby zejść nadół. Ja będę się trzymał pośrodku jak żywa cytadela, a wy będziecie ciążyli dokoła mnie. Zalecam wam wepchnąć do fuzyj tyle kul ile tylko się zmieści, bo osiem kul może zabić ośmiu Rosjan i tyluż spadnie nam tem samem z karku. Piechotę ustawimy u stóp pagórka, aby przywitała Rosjan i zabiła ich trochę; jazdę styłu, żeby wpadła na nich w zamęcie, a artylerję koło tu obecnego wiatraka aby waliła w kupę. Co do nas, będziemy się trzymali w wiatraku i będziemy strzelali z pistoletu fynansowego przez okno; wpoprzek drzwi umieścimy drąg fyzykalny, a jeśli ktoś spróbuje wejść, huź go grównianym pogrzebaczem.
Rozkazy twoje, mości Ubu, będą wykonane.
Ha! dobra nasza, zwyciężymy. Która godzina?
Jedenasta rano.
Dalej, pójdziemy na obiad, bo Rosjanie nie zaatakują nas przed południem. Powiedz pan żołnierzom, panie generale, żeby załatwili swoje potrzeby i zaintonowali hymn fynansów
O dzielni ludzie, ubóstwiam ich!
Och! boję się, Panie Boże, zginąłem! Nie, nie, to nic; nic mi nie jest.
Mości Ubu, Rosjanie atakują.
No więc co? Cóż ty chcesz żebym ja na to poradził? To nie ja im kazałem. Jednakże, panowie od fynansów, przygotujmy się do walki.
Druga kula!
Oh! Już nie wytrzymam. Tutaj dżdży żelazem i ołowiem; moglibyśmy uszkodzić naszą szacowną osobę. Zejdźmy wszyscy
Za Boga i cara!
Ha! zginąłem.
Naprzód! Ha! Ty, panie, niech cię dopadnę, boś mnie uszkodził, słyszysz, opoju, swoją fuzją, która nie chce strzelać.
Ej, widzicie go
Ach! Och! Jestem zraniony, jestem przedziurawiony, jestem przekłuty, jestem przysposobiony na śmierć, jestem pogrzebiony. Och! Ale czekaj. Ha! mam go
Masz! Teraz spróbuj to zrobić jeszcze raz.
Myślisz? Dotąd czuję na czole więcej guzów niż wawrzynów.
Hurra! Miejsca dla Cara
Och! Boże! Zmykaj kto żyw, to Car.
Och! Boże! przebył rów.
Pif! paf! ten drab porucznik zakatrupił czterech.
Jeszczeście nie skończyli, draby! Masz, Janie Sobieski, masz swoją porcję!
Dawajcie innych
Naprzód, druhy! Schwyćcie mi tego chmyza! Róbcie kompot z Moskali! Zwycięstwo jest nasze. Niech żyje Czerwony Orzeł.
Naprzód! Hurra! Nogo boża! Łapcie wielkiego draba.
Na świętego Jerzego, padłem.
A, to ty, Bardiorze! A, przyjacielu! Bardzo jesteśmy radzi, porówni z całą kompanją, żeśmy cię odnaleźli. Przypiekę cię trochę na wolnym ogniu. Panowie od fynansów, rozpalcie ogień. Och! Ach! Och! Umarłem. Dostałem conajmniej kulą armatnią. Och, mój Boże! przebacz mi moje grzechy. Tak, to była kula armatnia.
To był pistolet nabity prochem.
Ha! ty sobie drwisz ze mnie! Jeszcze! Do kieszeni!
Mości Ubu, posuwamy się na całej linji.
Widzę to. Nie mogę już, jestem pocentkowany kopniakami, chciałbym usiąść na ziemi. Och! moja manierka!
Idź wziąć manierkę Cara, mości Ubu.
Haha! idę zaraz. Dalej! Szablo grówniana, pełń swoją powinność, a ty pogrzebaczu fynansowy, nie zostawaj wtyle! Niech fyzykalny drąg uniesie się szlachetną emulacją i podzieli z małym kijkiem chwałę mordowania, drążenia i penetrowania cesarza Moskwy. Naprzód, nasz panie koniu fynansowy!
Stawać w pozycji, Majestacie.
Masz ty! au! oj! Och, panie, przepraszam, niech mnie pan zostawi w spokoju. Och! to było nieumyślnie
Panno Święta, ten opętaniec goni za mną. Co ja mu zrobiłem, wielki Boże! Och! dobra! jest jeszcze rów do przebycia. Och! czuję go za sobą a rów przed sobą! Odwagi, zamknijmy oczy!
Ha! wpadłem.
Hurra! Car wdepł.
Ha! zaledwie ważę się obrócić! Siedzi w rowie. Ha! dobrze mu tak, walcie na niego. Dalej, Polacy, nie żałujcie ręki, on ma dobre plecy ten nędznik! Ja nie śmiem na niego spojrzeć. A mimo to, nasza przepowiednia całkowicie się sprawdziła; drąg fyzykalny dokazał cudów, i niema wątpliwości, że byłbym go skutecznie zabił, gdyby niewytłumaczony lęk nie był zwalczył i zniweczył w nas skutków naszej odwagi. Ale musieliśmy nagle skręcić kominka i zawdzięczamy nasze ocalenie jedynie naszej zręczności w jeździe konnej jak również tęgości pęcin naszego konia fynansowego, którego chyżość równa jest tylko jego wytrzymałości, a którego lekkość zażywa odpowiedniej sławy, jak również głębokości rowu, który znalazł się bardzo w porę przed nogami wroga nas tu obecnego wielkiego mistrza fynansów. Wszystko to jest bardzo piękne, ale nikt mnie nie słucha. Dalej! Dobryś, zaczyna się nanowo!
Tym razem, to popłoch!
Ha, to okazja do wyprostowania nóg. Dalej, panowie Polacy, naprzód, albo raczej wtył!
Zmykaj kto może!
Dalej! W drogę. Cóż za banda, cóż za zmykanie, co za tłum, jak się wydobyć z tego gulaszu?
Ha, psi czas, mróz aż kamienie trzaskają i osoba mistrza fynansów czuje się wielce uszkodzona.
Hum! Mościwy Ubu, czy ochłonąłeś już ze swego strachu i ze swojej ucieczki?
Tak! Już się nie boję, ale jeszcze zmywam.
Co za wieprz!
Tak dobrze, Miłościwy Panie, jak się może miewać, miewając się bardzo źle. W następstwie czego ołów ciągnie je do ziemi, i nie mogłem wydobyć kuli.
Dobrze ci tak. Ty także wciąż chciałeś grzmocić innych. Ja rozwinąłem największą dzielność i nie narażając się, zakatrupiłem czterech nieprzyjaciół własną ręką, nie licząc wszystkich tych którzy byli już martwi i których dorżliśmy.
Czy wiesz, Piło, co się stało z młodym Reńskim?
Kula w głowę.
Hum! Panieeee!
Nieeee!
Co się stało? Uzbrójmy się w nasze lumelki.
Nie! Tego nadto! Idę o zakład, że jeszcze Moskale! Mam tego dość! Zresztą to bardzo proste; jeśli mnie złapią, wpuszczę ich sobie do kieszeni.
Hum, panie od fynansów!
Och, patrzcie na tego pieseczka. Milusi jest, na honor.
Do mnie, Piła! na pomoc, panie Ubu.
Właśnie! Radź sobie, przyjacielu, na tę chwilę odmawiamy ojczenasz. Każdy niech będzie zjedzony pokolei.
Mam go, trzymam go.
Dzielnie, przyjacielu, zaczyna mnie puszczać.
Santificetur nomen tuum.
Och! gryzie mnie! O Boże, ocal nas, już nie żyję.
Fiat voluntas tua!
Och, udało mi się go zranić!
Hurra, krew go upływa
Trzymaj go dobrze, niech wyjmę granat ręczny.
Panem nostrum ąuotidianum da nobis hodie.
Masz go wreszcie? Ja już nie mogę.
Sicut et nos dimittimus debitoribus nostris.
Ha, mam!
Zwycięstwo!
Sed libera nos a malo. Amen. No i co, dobrze umarł? Czy mogę zejść ze skały?
Ile się wam podoba.
Możecie sobie pochlebiać, że jeżeli jeszcze jesteście przy życiu i jeżeli depcecie jeszcze śniegi Litwy, winni to jesteście wspaniałomyślnej cnocie mistrza fynansów, który się męczył, mozolił i psuł sobie gardło odmawiając ojczenaszki za wasze ocalenie i który zażywał z takiem męstwem duchowego miecza modlitwy, z jaką zręcznością wy zażyliście świeckiego granatu tu obecnego palotyna Kotysa. Posunęliśmy nawet jeszcze dalej nasze poświęcenie bo nie zawahaliśmy się wejść na najwyższą skałę, iżby nasze modlitwy miały bliżej do nieba.
A cóż to za wielkie bydlę! Dzięki mnie, macie wieczerzę. Co za brzuch, panowie! Grecy czuliby się w nim swobodniej niż w koniu drewnianym, i niewiele brakowało, drodzy przyjaciele, abyśmy nie byli sprawdzili własnemi oczami jego wnętrznej pojemności.
Umieram z głodu. Co jeść?
Niedźwiedzia.
Och, wy biedni ludzie, będziecie go jedli na surowo? Nie mamy nic dla rozpalenia ognia.
Nie mamy fuzyj ze skałkami?
Prawda! A przy tem, zdaje mi się, że tu niedaleko jest mały lasek, gdzie muszą być suche gałęzie. Idź przynieść, mości Kotysie
A teraz, mości Ubu, poćwiartuj pan niedźwiedzia.
Och, nie. Może jeszcze nie umarł. Natomiast ty, któryś jest już nawpół zjedzony i pokąsany na wszystkie strony, będziesz zupełnie w swojej roli. Ja zapalę ogień, czekając aż on przyniesie drew
Och! uważaj! ruszył się.
Ależ, mości Ubu, już jest zimny.
To szkoda, lepiej smakowałby na ciepło. To przyprawi mistrza fynansów o niestrawność.
Oburzające!
Nie, ja nie chcę nic robić. Ja jestem zmęczony, wierzaj mi.
Co za śnieg, przyjaciele, myślałby człowiek, że jest w Kastylji albo na biegunie północnym. Noc zaczyna zapadać. Za godzinę będzie czarno. Śpieszmy się, żeby jeszcze coś widzieć.
Tak, słyszysz Piła, śpiesz się. Śpieszcie się obaj. Nadziejcie bydlę na rożen i upieczcie bydlę, jestem głodny.
Ha! to już za wiele tego dobrego. Albo pracuj z nami, albo nie dostaniesz nic, słyszysz obżoro.
Och, to mi jest wszystko jedno, mogę go zjeść na surowo, wówczas wy wpadniecie. Przytem mnie się chce spać.
Cóż chcesz, Piła! Jedzmy sami. Nie dostanie nic i kwita. Albo też można mu będzie dać kości.
Dobra! Ha, ogieniek płonie.
Och! to dobra rzecz; teraz jest ciepło. Ale wszędzie widzę Rosjan. Cóż za ucieczka, wielki Boże! Och!
Chciałbym wiedzieć, czy to, co powiadał Reński, jest prawda, czy ta klempa Ubu jest w istocie zdetronizowana. Nie byłoby w tem nic niemożliwego.
Skończmy wieczerzać.
Nie, mamy do mówienia o ważniejszych rzeczach. Myślę, że byłoby dobrze wywiedzieć się o prawdziwości tych pogłosek.
Noc przynosi dobrą radę. Śpijmy, zobaczymy jutro, co trzeba uczynić.
Nie, lepiej skorzystać z nocy, żeby się stąd zabrać.
No to chodźmy
Ha! panie dragonie rosyjski, uważaj pan, nie strzelaj pan tutaj, tu są ludzie. Och, idzie Bardior, jaki on zły, rzekłbyś niedźwiedź. A Byczysław wali prosto na mnie! Niedźwiedź! Niedźwiedź! Leży! Jakiż on twardy, wielki Boże! Ja nie chcę nic robić! Idź sobie, Byczysław! Słyszysz, ladaco? Teraz idzie Reński i Car! Och! będą mnie bili. A to Aubica! Skąd ty wziąłeś wszystko to złoto? Wzięłaś mi moje złoto, nędzna, grzebałaś się w moich grobach, które są w katedrze warszawskiej, blisko księżyca. Umarłem już oddawna, to Byczysław mnie zabił i jestem pogrzebion w Warszawie koło Władysława Wielkiego, a także w Krakowie koło Jana Zygmunta, i także w Toruniu w kazamacie Bardiora! Jeszcze jest. Ale idź sobie, przeklęty niedźwiedziu. Podobnyś jest do Bardiora. Słyszysz, ty bydlę szatańskie? Nie, nie słyszy, hultaje obcięli mu oszy. Wymóżdżajcie, zabijajcie, obcinajcie oszy, wydzierajcie fynanse i pijcie aż do śmierci, to jest życie Ajdaków, to jest szczęście pana fynansów
Wkońcu jestem w bezpiecznem schronieniu. Jestem tu sama, nie chodzi o to, ale co za wściekły marsz: przebyć całą Polskę w cztery dni! Wszystkie nieszczęścia opadły mnie naraz. Skoro tylko odjechał ten brzuchacz, pędzę do krypty zbijać forsę. W chwilę potem, omal mnie nie kamienuje Byczysław i jego wściekła kompanja. Tracę mego palotyna Żyrona, który był tak rozmiłowany w moich wdziękach, że mdlał z rozkoszy na mój widok, a nawet — jak mnie zapewniano — nie widząc mnie, co jest szczyt tkliwości. Dałby się był pokrajać na dwoje dla mnie, poczciwy chłopak, czego dowód, że pociął go Byczysław na czworo. Pif! paf! pan! Och! myślałam, że umrę. Zmykam tedy co sił, ścigana przez cały tłum. Opuszczam pałac, dobijam do Wisły, wszystkie mosty obstawione. Przebywam rzekę wpław, spodziewając się znużyć swoich prześladowców. Ze wszystkich stron szlachta się zbiera i ściga mnie. Z pięć tysięcy razy omal nie zginęłam, zdławiona w kręgu Polaków zażartych na moją zgubę. Wreszcie zmyliłam ich wściekłość, i po czterech dniach marszu w śniegach mego byłego królestwa, udaje mi się schronić tutaj. Nie piłam ani jadłam przez te cztery dni. Byczysław nastawał na mnie... Wreszcie jestem ocalona. Och! Umieram ze zmęczenia i z zimna. Ale chciałabym wiedzieć, co się stało z moim grubym pajacem, chcę rzec z moim czcigodnym małżonkiem. Ależ mu podebrałam fynansów! Ależ mu naściągałam ryxdalów! Ależ go się naprzypodkradałam! A jego koń fynansowy umierał z głodu, nie często widywał owies, biedaczyna. Och! paradna historja. Ale, ach! postradałam swój skarb! Jest w Warszawie, ale kto po niego pójdzie?
Boże! Gdzie ja jestem? Tracę głowę. Och. Boże! nie!
Róbmy przyjemniaczka. I cóż, mój glubasku, dobzie się spało?
Feralnie! Strasznie był twardy ten niedźwiedź. Walka żarłocznych przeciwko łykowatym; ale żarłoczni całkowicie pożarli i pochłonęli łykowatych, jak to ujrzycie, skoro będzie dzień. Słyszycie, szlachetni palotynowie?
Co on bredzi? Jest jeszcze głupszy niż był, kiedy odjeżdżał. O kim on gada?
Skorzystajmy z sytuacji i z nocy, udajmy nadprzyrodzoną zjawę i wydobądźmy zeń przyrzeczenie, że nam przebaczy nasze przypodkradzieże.
Ha! na świętego Antoniego, ktoś tu mówi! Nogo boża! Niechaj mnie powieszą!
Tak, mości Ubu, mówi ktoś w istocie, a trąba archanioła, która ma wyrwać umarłych z popiołów i z prochu ostatecznego, nie przemawiałaby inaczej. Słuchaj tego surowego głosu. To głos świętego Gabrjela, którego rada może być tylko dobra.
Och, to się wi.
Ha! moja makóweczka! Milczę już, nie powiem ani słowa. Mów, pani Zjawo!
Powiadaliśmy, mości Ubu, że z pana jest grube bydlę.
Bardzo grube, w samej rzeczy, racja.
Milcz, u djaska!
Och, anioły nie klną.
Grówno!
Jesteś żonaty, mości Ubu?
W samej rzeczy, z wściekłą jędzą.
Ohyda. Ma pazury wszędzie, niewiadomo którędy ją brać.
Łagodnością, panie Ubu, i jeżeli będzie ją pan brał w ten sposób, ujrzy pan, że jest conajmniej równa Wenerze Kapuańskiej.
Co za Wenera kapłańska?
Nie słucha pan, panie Ubu; niech pan raczy baczniej użyczyć ucha
Ale spieszmy się, wnet zacznie świtać. Panie Ubu, pańska żona jest czarująca i rozkoszna, ma tylko jedną wadę.
Myli się pani, niema ani jednej wady, którejby nie miała.
Chciałbym wiedzieć, kto mógłby jej pożądać. To wiedźma.
Nie pije.
Od czasu jak schowałem klucz od piwnicy. Przedtem, o ósmej rano była zawiana i perfumowała się sznapsem. Teraz, kiedy się perfumuje heljotropem, czuć ją wcale nie gorzej. To mi jedność. Ale teraz ja sam jeden jestem zawiany.
Głupia figura! Pańska żona nie podbiera panu złota.
Nie, to zabawne!
Nie ściąga ani grosza!
Świadkiem nasz szlachetny i nieszczęśliwy pan koń fynansowy, który, nie karmiony od trzech miesięcy, musiał odbyć całą kampanję wleczony za uzdę przez Ukrainę. Toteż padł z wyczerpania, biedne bydlątko.
Wszystko to są kłamstwa, pańska żona jest wzorem, a pan potworem.
Wszystko to są prawdy. Moja żona jest łajdaczka, a pani pyskaczka.
Uważaj, mości Ubu.
Ha! prawda, zapomniałem z kim mówię. Nie, ja tego nie powiedziałem.
Zabiłeś Wacława.
To nie moja wina, zaiste. To Ubica mi kazała.
Kaduk na nich. Chcieli mnie macać!
Nie dotrzymałeś obietnicy wobec Bardiora, a później zabiłeś go.
Wolę sam panować na Litwie w jego miejsce. Na tę chwilę nie panuje żaden z nas. Toteż widzisz pani, że to nie ja.
Masz pan tylko jedną drogę aby odkupić wszystkie swoje zbrodnie.
Jestem całkowicie skłonny zostać świętym człowiekiem, chcę być biskupem i widzieć swoje imię w kalendarzu.
Trzeba przebaczyć żonie, że zwędziła trochę pieniędzy.
A! więc to tak! Przebaczę jej, kiedy mi odda wszystko, kiedy jej dobrze wyłoję skórę i kiedy mi wskrzesi mego konia fynansowego.
Kręćka ma na punkcie tego konia. Ha! zgubiona jestem, dnieje.
Ale wkońcu rad jestem, że wiem teraz z pewnością, iż mnie moja droga połowica kradła. Wiem to teraz z pewnego źródła. Omnis a Deo scientia, co znaczy: omnis, wszelka, a Deo, wiedza; scientia, przychodzi od Boga. Oto wytłumaczenie zjawiska. Ale pani Zjawa nic już nie gada! Czemu nie mogę jej ofiarować jakiego traktamentu! To, co mówiła, było bardzo zabawne. Ale oto dnieje! Ha! Panie Boże, na mego konia fynansowego, to stara Ubu.
To nieprawda, wyklnę cię.
A, ścierwo!
Ha! to nadto. Widzę dobrze, że to ty, głupia jędzo. Po kiego djabła przytryndałaś się tutaj?
Źyron zginął, a Polacy wypędzili mnie.
A mnie Rosjanie wypędzili; piękne dusze spotykają się.
Powiedz, że piękna dusza spotkała osła.
Ha! dobrze, teraz spotka pletwonoga
Och, wielki Boże! Ohyda! Och! umieram! Duszę się! Gryzie mnie! Połyka mnie! trawi mnie!
To trup, głupia. Och, ale w istocie, może i nie! Och, Boże, nie, on nie umarł, uciekajmy
Gdzie on jest?
Och, Boże! Ona jeszcze tu! Głupia kreaturo, niema więc sposobu uwolnić się od ciebie? Czy umarł ten niedźwiedź?
Tak, ośle głupi, jest już całkiem zimny. Jak on tu przyszedł?
Nie wiem. Ha, tak, wiem! Chciał zjeść Piłę i Kotysa, i ja go zabiłem ciosem Pater Noster.
Piła, Kotys, Pater Noster! Co to ma wszystko znaczyć? Mój fynans zwarjował!
Ściśle mówię. A ty jesteś głupia gęś.
Och, do licha, nie. To za długie. Tyle wiem, że, mimo mojego niezaprzeczonego męstwa, wszyscy mnie sprali.
Jakto, nawet Polacy?
Krzyczeli: „Niech żyje Wacław i Byczysław“! Myślałem, że mnie rozedrą. Och! wściekli się i zabili mi Reńskiego.
To mi jedność. Wiesz, że Byczysław zabił palotyna Źyrona.
To mi jedność. A potem zabili mi biednego Lacsyego.
To mi jedność.
Och, ale mniejsza z tem, chodź tutaj, ścierko. Na kolana przed swoim panem
Hu, hu, panie Ubu!
Och! och! Skończysz wreszcie? Ja zaczynam: skręcenie nosa, wyrwanie włosów, wniknięcie drewnianego koniuszczka w oszy, ekstrakcja mózgu przez piętę, szarpanie tyłka, zniesienie częściowe a nawet całkowite szpiku pacierzowego (gdybyż można jej wyjąć szpikulec z charakteru!), nie zapominając o otwarciu pęcherza pławnego i wkońcu wielkie odszyjenie naśladowane z Jana Chrzciciela, wszystko dobyte z Pisma Świętego tak z dawnego jak z nowego Testamentu, uporządkowanego, poprawionego i udoskonalonego przez tu obecnego mistrza fynansów! Smakuje ci, ty kiszko podgardlana?
Łaski, mości Ubu
Och! och! zaczekaj trochę, panie Poloński. Zaczekaj, aż ja skończę z moją panią połowińską.
Masz, tchórzu, dziadu, dziadu, obwiesiu, niedowiarku, turku!
Masz! Polonjuszu, pijaku, bękarcie, huzarze, tatarze, smrodzie, szpiegu, sufraganie, komunisto!
Masz, kapłonie, wieprzu, zdrajco, histrjonie, wałkoniu, łajdaku, plugawcze, polowcze!
Boże! Co za przemoc!
Na moją zieloną świeczkę, czy to się skończy wreszcie, kroćsetkroć? Jeszcze jeden? Och, gdybym miał tutaj mojego konia fynansowego.
Walcie, walcie tęgo.
Niech żyje ojciec Ubu. Naprzód, przybywajcie, potrzeba was tutaj, panowie od fynansów
Za drzwi Polaków.
Hu! hu! widzimy was znowu, panowie fynanse. Naprzód, nacierajcie dzielnie, pchając się do drzwi; skoro raz będziemy na dworze, wystarczy drapnąć.
Och! to moja specjalność. Och! jak on grzmoci.
To nic, Najjaśniejszy Panie.
Nie, tylko zamroczony.
Walcie, walcie tęgo, te dziady pchają się do drzwi.
Odwagi, sire Ubu.
Och! zrobiłem w majtki. Naprzód kroćkrocidjaśków. Zabijajcie, krwawcie, obdzierajcie ze skóry, miażdżcie, na moje rogi królewskie. Uff! maleją!
Jest już tylko dwóch do pilnowania drzwi.
Ha! sądzę, że wyrzekli się pościgu.
Tak, Byczysław pojechał się koronować.
Nie zazdroszczę mu jego korony.
Masz wielką rację, Ubu
A, co za miły wietrzyk!
To fakt, że płyniemy z chyżością graniczącą z cudem. Powinniśmy robić przynajmniej miljon węzłów na godzinę, a te węzły mają to dobrego, że, skoro raz się je zrobi, już się ich nie odrobi. To prawda, że mamy wiatr styłu.
Cóż za żałosny głupiec!
Och! Ach! Wielki Boże! Wywracamy się. Ależ ten okręt idzie całkiem krzywo, on się przewali.
Wszyscy pod wiatr, zwinąć przedni żagiel.
Och, nie! do kroćset, nie! Nie pakujcie się wszyscy na jedną stronę. To nierozważnie. Wyobraźcie sobie, że wiatr się nagle zmieni: wszyscy pójdą na dno i ryby nas zjedzą.
Nie pchajcie się, trzymać się ciasno.
Podajcie wielki fok, bierzcie ryf na gniezdny!
Tak, to niezłe, to nawet dobre! Słyszycie, panowie Załoga? Sprowadźcie wielką fokę i idźcie, ryfy, do stu czartów
Och, co za potop! To skutek ruchów, któreśmy zarządzili.
Rozkoszna rzecz jazda statkiem po morzu
Garson, przynieś nam coś do picia
Och, co za rozkosz ujrzeć niebawem słodką Francję, naszych starych przyjaciół i zamek Mondragon!
Ha! będziemy tam niebawem. Za chwilę przybywamy pod zamek Elsynoru.
Ja się czuję orzeźwiony myślą, że ujrzę swoją drogą Hiszpanję.
Tak, i olśnimy krajanów opowiadaniem o naszych cudownych przygodach.
Co to, to pewne. A ja dam się mianować mistrzem fynansów w Paryżu.
To nic, właśnie opłynęliśmy cypel Elsynoru.
A teraz, nasz szlachetny statek rzuca się z całą chyżością na posępne fale morza Północnego.
Morze złowrogie i niegościnne, które opływa kraj zwany Germanją, tak nazwany, ponieważ wszyscy mieszkańcy tego kraju są Germańce.
Oto co nazywam erudycją. Powiadają, że to kraj bardzo piękny.
Ha! panowie! choćby był najpiękniejszy, to nie to co Polska. Gdyby nie było Polski, nie byłoby Polaków!