Gasnące słońce/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
XI.

Zdziwili się nazajutrz goście Serwiusza, gdy ich trąby i rogi o świcie ze snu zbudziły. Dotąd nie przeszkadzał im nikt w wypoczynku po nadmiernie użytych trunkach. Jak w domu, wylegiwali się i tu do białego dnia na skórach niedźwiedzich, nie troszcząc się nawet o konie.
Tylko niewiasty witały w barbarzyńskiej Germanii wschód słońca. One krzątały się od samego rana w domu i w szopach, przeznaczonych dla zwierząt. One przyrządzały strawę, przędły len, chowały dzieci, a gdy było potrzeba, szły do lasu z toporem, a w pole z sochą.
Wolny Germanin, bez względu na wiek, stan i majątek uważał próżniactwo w czasie pokoju za przywilej płci mocnej. Łowy, piwo, kości i ćwiczenia rycerskie wypełniały mu życie. W braku towarzystwa przepędzał cały dzień przy ognisku, obojętny świadek pracy niewiast i służby.
Z gniewnym pomrukiem przecierali Germanowie zaspane oczy; lecz gdy się dowiedzieli, że panowie obwołali wczoraj księcia wojewodą, książę zaś ogłosił natychmiast stan wojenny, zrywali się bez oporu na równe nogi i śpieszyli pod swoje znaki.
Nie odrazu znalazł towarzysz towarzysza, jeździec konia, pieszy — tarczę i włócznię. Rozrzuceni bez porządku na dziedzińcu, szukali wojownicy swoich panów. Jeden wpadał na drugiego, silniejsi przepychali się przez tłum, nie szczędząc klątw i kułaków.
Z uśmiechem lekceważenia przypatrywali się byli legioniści rzymscy tej bieganinie. Oni, chociaż stali obozem nie w obrębie murów dworca, lecz w dolinie, która się rozciągała u stóp góry, czekali już w szyku bojowym na dalsze rozkazy. Krótka komenda, rzucona przez setników, wystarczała, by każdy zajął swoje miejsce.
Nareszcie ustały nawoływania i klątwy; wrzawa milkła — drużyny skupiły się naokoło swoich naczelników.
Właśnie wychodził Serwiusz z domu. Miał pod długim płaszczem germańskim, sięgającym aż do kostek, zbroję z łusk srebrnych, a na głowie po obu stronach szyszaka orle skrzydła, rozwinięte jak do lotu.
Tysiące oczu zwróciło się na jego postać wyniosłą i szmer uwielbienia powiał nad szeregami.
— Witajcie, towarzysze! — zawołał, dosiadłszy konia.
Okrzyk, podobny do szumu zrywającej się nad lasem burzy, odpowiedział na jego pozdrowienie.
— Cześć wam, książę i wodzu! — huknęło kilka tysięcy mężów równocześnie.
Okrzykiem tym potwierdzili Germanowie wybór swoich panów. Prefekt rzymski był od tej chwili uznanym przez całe plemię wojewodą.
Kiedy się uciszyło, kazał Serwiusz utworzyć naczelnikom koło i w te do nich odezwał się słowa:
— Gdyby się siłę potężnych wrogów druzgotało ilością ramion i odwagą, moglibyśmy ruszyć bez przygotowania przeciw Rzymowi, pierwszych bowiem dostarczy nam wolna Germania więcej aniżeli ich potrzebujemy, a drugą odziedziczyliśmy po sławnych przodkach. Ale najmocniejsze ramię nie oprze się przez czas dłuższy karnemu żołnierzowi, odwaga zaś ulegnie ostatecznie zawsze sztuce wojennej.
Uważnie słuchali naczelnicy rodów. Jeden tylko Willibald wydął wargę pogardliwie i mruknął:
— I nam nie są obce podstępy Rzymian.
W oczach Serwiusza błysnęło tak groźnie, że Willibald cofnął konia i przyłożył ruchem instynktownym prawicę do rękojeści miecza.
Przez kilka chwil trwało głuche milczenie. Zdawało się, że książę rzuci się na zuchwałego wielmożę. Ale on zmarszczył tylko brwi i mówił dalej:
— Gdybyście chcieli słuchać głosu wymownej przeszłości, wiedzielibyście, że niezgoda i pycha sprowadziły na naszych przodków wiele klęsk. One zamordowały wielkiego Arminiusza, skrępowały ręce słynnym bohaterom, przegrywały bitwy, one to były najwierniejszymi sprzymierzeńcami Rzymu. Kto się chce z tym olbrzymem zmierzyć, powinien być karnym i przebiegłym, jak on. Ja was nauczę karności legionów, a biada temu — tu podniósł głos — ktoby się ośmielił woli mojej sprzeciwić...
Zamilkł i obrzucił koło spojrzeniem wyzywającem, jakby czekał na odpowiedź. Ani jedne usta nie poruszyły się. Willibald przygryzał wargę, opuściwszy głowę.
Po chwili zaczął znów Serwiusz.
— Szlachetny Rudlib zabierze swoją drużynę i przebiegnie sioła, poddane mojemu rozkazowi. Wszyscy wolni mężowie, zdolni do noszenia broni, mają się stawić w mojej stolicy przed następną pełnią księżyca. Gdyby się który z nich ociągał, każecie go powiesić jako zdrajcę, bez odwołania się do mojego sądu. Najdalej za miesiąc czekam was z powrotem.
— Stanie się podług waszego rozkazu, książę — wyrzekł Rudlib i wycofał się natychmiast z koła.
— A wy, szlachetni panowie — mówił Serwiusz do reszty naczelników — tracicie z dniem dzisiejszym na czas pewien władzę nad swojemi drużynami. Moi setnicy nagną waszych ludzi do karności legionów, was zaś nauczę ja sam sztuki słuchania i rozkazywania. Herman!
W pełnym galopie nadbiegł stary setnik.
— Wy rozkazaliście, książę — mruknął.
— Podzielisz drużyny szlachetnych panów na dwadzieścia oddziałów, do każdego z nich dołączysz po stu naszych ludzi, jednego setnika i dwóch podsetników i będziesz się starał, żebym po miesiącu mógł pochwalić owoce twoich trudów. Mianuję cię naczelnikiem obozu.
— Oczy mojego wodza ucieszę po miesiącu widokiem karnego wojska — odezwał się Herman.
— Zaprowadzisz w obozie porządek rzymski.
— Stanie się podług rozkazu.
W ponurem milczeniu słuchali panowie germańscy rozporządzeń Serwiusza, które się nie wszystkim podobały. Ale za dumną postacią księcia stał błyszczący mur, zbudowany z trzech tysięcy piersi, pokrytych żelazem. Jedno skinienie, a ten mur runie na nich i zmiażdży ich swoim ciężarem. Groźna postawa byłych legionistów nie zachęcała do oporu.
Więc kiedy się Serwiusz zwrócił do naczelników i zawołał: Za mną, szlachetni panowie! — podążyli za nim wszyscy, aby rozpoczęć pod jego kierunkiem naukę słuchania i rozkazywania.
Biały dzień nie dziwił się odtąd lenistwu wojowników germańskich i ustała wrzawa głosów pijanych.
Jeszcze późne słońce budzącej się dopiero wiosny nie rozwidniło na wschodzie lesistych szczytów gór, kiedy trąby nawoływały do porannej kąpieli. Oddziałami zanurzali się Germanowie w strumieniu, który przecinał dolinę, i pluskali się bez wstrętu w mroźnej wodzie.
Zaraz po śniadaniu, po zupie jęczmiennej, zaprawionej szczyptą soli, zmieszanej z popiołem, rozpoczynały się ćwiczenia wojskowe. Pod dozorem byłych setników rzymskich uczyli się barbarzyńcy prawidłowej szermierki i sztuki walczenia podług komendy.
I teraz nie skąpił Serwiusz ulubionego piwa, ale ograniczył jego ilość i pozwolił je tylko po ukończeniu pracy dziennej wydawać.
Dzieci natury, nieprzywykłe do twardego porządku regularnego wojska, sarkały zrazu na surowość zwierzchników; ale kiedy Serwiusz kazał jakiemuś śmiałkowi, który podniósł rękę na Hermana, tę rękę odciąć, a dwóch innych, niezadowolonych z pożywienia, zakuć w dyby i wrzucić do lochu na post trzydniowy — ustały szemrania. Wszakże on sam, książę plemienia, zrywał się przed świtem z posłania, trudził się z panami do wieczora, jadł ze wspólnego kotła i udawał się ostatni do łożnicy.
Przykład wodza naginał powoli najoporniejszych.
Wśród tych przygotowań do wojny zapomniano o Mucyi. Nikt nie pomyślał, że rozlegający się ciągle szczęk oręża musiał szarpać serce Rzymianki, pożeranej tęsknotą za ojczyzną. Nawet Tusnelda, na której głowie spoczywał ciężar nakarmienia licznej rzeszy, nie mogła poświęcić gościowi dużo czasu.
Zostawiona samej sobie, przepędzała Mucya znaczną część dnia po za domem. Szedł za nią nieodstępny Wunibald, mchem starości pokryty Germanin, milczący, uważny, gotowy każdej chwili do obrony cudzoziemki, powierzonej jego opiece. Szły za nią oprócz niego dwa olbrzymie psy, chowane do polowania na grubszego zwierza. Niejednego już wilka zadusiły, niejednemu niedźwiedziowi stawiły mężnie czoło.
Dosiadłszy konia od samego rana, udawała się Mucya do lasu, kierując się zwykle ku południowi. Chciała być jaknajbliżej utraconej ojczyzny, a jak najdalej od owego szczęku oręża, który ją niesłychanie męczył.
Już nie pamiętała doznanej poniewierki. Niebezpieczeństwo, jakie groziło „świętej Romie,“ przesłoniło jej własną krzywdę i zatarło w jej sercu żal do nieubłaganej sprawiedliwości panów świata. Gdyby mogła przypiąć skrzydła do ramion i wzbić się wysoko ponad te knieje i góry i pobiedz do swoich, aby ich ostrzedz przed burzą! Bo Mucya zrozumiała bardzo dobrze, że to, co się naokoło niej działo, różniło się stanowczo od dawniejszych wypraw germańskich na Rzym. Słyszała tyle o potędze, drzemiącej w nieokiełznanej sile barbarzyńców, iż domyśliła się celu postępowania Serwiusza. On chciał tę siłę bezładną wzmocnić świadomością i porządkiem, chciał walczyć z cesarstwem jego własnemi środkami.
Gdyby mu się udało...
Mucya wiedziała, że ostatnia wojna z Partami osłabiła legiony, zdziesiątkowane nadomiar przez zarazę. Możeby imperator zapobiegł wybuchowi, gdyby znał jego rozmiary. Tyle wojen stłumiła w zarodzie zręczność senatorów, wysłanych w porze właściwej do niezadowolonych ludów z darami i obietnicami...
Ale daremnie szukała Mucya wyjścia z matni, w której się znajdowała. Od granic cesarstwa oddzielała ją nieprzebyta puszcza, posłuszna tylko krajowcom. Zabłądziłaby — pożarłyby ją dzikie zwierzęta, lub pozbawili wolności barbarzyńcy. Wiedziała od służby, że Markomanowie pilnują na dwadzieścia mil wokoło wszystkich dróg, ścieżek i przesmyków, broniąc ziemi Serwiusza przed ciekawością rzymską. Kilku śmielszych szpiegów odpokutowało już na gałęzi za odwagę. Poznano ich pod przebraniem wędrownych kupców i powieszono bez sądu.
Kilkakrotnie usiłowała Mucya zbliżyć się do rękodzielników, pochwyconych jeszcze przez ojca Serwiusza w pogranicznych prowincyach cesarstwa. Część ich mieszkała w lasach we własnych zagrodach, zajęta wyrabianiem sprzętów domowych i gospodarskich, tarczy i włóczni.
Nikt nie strzegł tych byłych obywateli rzymskich. Zwycięzca pozbawił ich wprawdzie wolności, zamieniwszy ich na swoich poddanych, na t. zw. litów, ale nie skrępował ich ruchów. Pracowali oni na swobodzie, płacąc tylko panu czynsz w zbożu, gdy byli rolnikami, lub pod postacią innych wytworów, stosownie do rzemiosła, jakie wykonywali.
Porozumienie się z tymi pół-niewolnikami nie przedstawiałoby żadnych trudności, gdyby się stary Wunibald nie był przypiął do śladów Mucyi z uporem cienia. Całemi godzinami stał za nią, oparty o drzewo, lub postępował obok niej. Tak mu Serwiusz nakazał.
Już Mucya straciła nadzieję wydostania się choćby na kilka chwil z pod opieki niewygodnego stróża, kiedy jej wypadek pomógł.
Pewnego wieczora, gdy zbliżali się właśnie do osady, zamieszkanej przez litów i wolnych Germanów, zaczęły się nagle konie niepokoić. Psy, najeżywszy sierść, warknęły gniewnie i rzuciły się w gąszcz, zkąd dochodziło chrapanie.
— Niedźwiedź, pani! — mruknął Wunibald i, wskazawszy ręką na osadę, pobiegł za psami.
Korzystając ze sposobności, podcięła Mucya konia i puściła się cwałem ku wsi. Wiedziała, że ostatnia zagroda należała do jakiegoś jeńca rzymskiego, widywała bowiem często na progu chaty śniadego, czarnowłosego męża, zajętego wyplataniem koszyków.
Zastała go i dziś przy robocie.
— Bądź pozdrowiony! — odezwała się po rzymsku, stanąwszy tuż obok niego.
Lit drgnął, ale milczał.
— Szum lasów germańskich nie usypiał cię do snu — mówiła Mucya, dotknąwszy ręką głowy ziomka — kiedy ci łono matki było domem najmilszym. Nie chłodne słońce barbarzyńców spaliło twoje włosy i ozłociło twoje oblicze.
Na twarz jeńca wypłynął ceglasty rumieniec, ale jego usta nie otworzyły się. Podejrzliwie obejrzał się wokoło, badając, czy niema kogo w pobliżu.
— Lękasz się? — ciągnęła Mucya dalej. — Nie obawiaj się zdrady. Mówi do ciebie Mucya Kornelia.
Szybko podniósł jeniec głowę.
— Mucya Kornelia? — szepnął, utkwiwszy w Mucyi oczy zdziwione.
— Ty znasz to imię?
— Któżby go u nas nie znał, pani! Tyle sławy rzymskiej wplotło się w to imię rozgłośne. Marek Korneliusz odbierał odemnie przysięgę w legionach.
— Mówisz z jego synowicą.
Jeniec pochwycił rąbek sukni Mucyi i przycisnął go do ust:
— I ciebie ujęli? — szepnął.
— Naszej ojczyźnie grozi wielkie niebezpieczeństwo — mówiła Mucya. — Zdobyłby sobie wieniec obywatelski, ktoby dotarł do Obozu Batawów.
Jeniec spojrzał na nią takim wzrokiem, jakim się patrzy na dziecko, domagające się gwiazdki z nieba. Uśmiechnął się pobłażliwie i odparł:
— Nie znasz rozmiarów i tajemnic puszczy, która nas oddziela od granic cesarstwa. Barbarzyńcy czuwają w czasach niespokojnych nad każdą ścieżką, a co ich oczy pominą, to zwietrzą drapieżne bestye.
— Dla obowiązku niema gór i przestrzeni. Zwalcza on wszystkie przeszkody.
Rzymianin potrząsnął głową i nachylił się nad swoją robotą.
Milczeli. On wyplatał koszyk, ona patrzyła przed siebie, pogrążona w zadumie.
Z lasu doleciał tentent galopującego konia.
— Mój stróż się zbliża — wyrzekła Mucya szybko. — Więc niema możności przedarcia się do granicy? — zapytała.
Jeniec wzruszył ramionami.
— Ale można pójść ich śladem, gdy wyruszą w krwawą drogę — mówiła Mucya. — Czy będziesz mi towarzyszył?
Jeniec skinął tylko głową na znak zgody, bo już nadbiegał Wunibald, wlokący za sobą zabitego niedźwiedzia.
Na drugim końcu osady wszczął się w tej chwili gwar zmieszanych głosów ludzkich i zwierzęcych. Działo się tam coś niezwykłego, bo ze wszystkich chat wybiegali zagrodnicy, śpiesząc w stronę, z której wrzawa dochodziła.
I Mucya podcięła konia. Gdy zrównała się z tłumem, ujrzała na jego czele młodą, zupełnie nagą kobietę, prowadzoną na postronku przez starego Germanina. Szła z głową opuszczoną, owiana płaszczem złocistych włosów, pokryta błotem i ranami. Zewsząd sypały się na nią kamienie, grudy ziemi, klątwy, obelżywe słowa i grube śmiechy. Kto mógł dosięgnąć, siekł ją rózgami. Nawet psy szczekały na nią zajadle.
Osłabiona upływem krwi, upadła pod kopyta konia Mucyi i wyciągnęła do niej ręce błagalnie.
— Puśćcie tę niewiastę! Dlaczego się nad nią znęcacie? — zawołała Mucya po germańsku.
— To wiarołomna! — zahuczało wokoło. — To nieczyste zwierzę!
I dwóch mężów ujęło nieszczęśliwą pod ramiona i powlokło ją ku lasowi. A cała wieś, starcy, niewiasty, dzieci, ścigała niewierną żonę złorzeczeniami.
Mucya wiedziała, że ją właśni bracia cisną na pastwę drapieżnym bestyom, mszcząc się za hańbę, jaką pokryła ich gniazdo. I nie znajdzie się nikt w całej wolnej Germanii, ktoby się nad nią zmiłował...
Splótłszy ręce na szyi konia, wracała Mucya wolno do domu. Przed jej pamięcią stanął w tej chwili Minucyusz Feliks, nawrócony retor afrykański, gdy mówił o potrzebie skąpania świata cywilizowanego w źródle nowych cnót i celów.
Byliżby barbarzyńcy powołani do odświeżenia rodu ludzkiego, oni, którzy żywią taką cześć dla słowa męża, a karzą tak okrutnie wiarołomstwo niewiasty?...
Patrycyuszka „drewnianego Rzymu“ odczuła zdrowie duchowe barbarzyńców i smutek wżerał się coraz głębiej w jej serce.






XII.

Publiusz stał na najwyższem piętrze głównej wieży Obozu Batawów i patrzył przez okno strażnicze na północ.
U jego stóp, na dole, w domkach żołnierskich panowała cisza spoczynku. Wojownicy, odmówiwszy wieczorną modlitwę, ułożyli się do snu bez troski o jutro niepewne.
To niepewne jutro wisiało nad obozem od początku wiosny. Codziennie przybywał z kraju Germanów jakiś kolonista lub kupiec rzymski, uchodzący przed groźbą rychłej wojny. Ale minął kwiecień i maj i czerwiec miał się ku końcowi, a po drugiej stronie Dunaju nie błysnęła ani jedna włócznia.
Daremnie zapuszczali się śmielsi ochotnicy w głąb Kwadyi. Nie napotkawszy nigdzie zbrojnych hufców, wracali z wiadomościami uspakajającemi; barbarzyńcy albo wyruszyli przeciw któremu z plemion pobratymczych, albo rozbiegli się po lasach i polują.
Jednego tylko Publiusza nie zwiodło dziwne zachowanie się sąsiadów. Zdobywszy trybunat na kresach północnych, znał on bardzo dobrze zwyczaje Germanów. Wiedział z doświadczenia osobistego, że nie przekraczali oni Dunaju większemi gromadami nigdy na wiosnę i jesienią. Ponieważ nie posiadali dostatecznej ilości łodzi, przeto ciągnęli latem po opadnięciu wód brodami lub przesuwali się zimą po lodzie. Tylko drobniejsze hufce wpadały do cesarstwa w każdej porze roku, gotowe zawsze do śpiesznej ucieczki.
Im dłużej trwała cisza złowroga, tem gorliwiej czuwał Publiusz nad bezpieczeństwem prowincyi, powierzonych jego opiece. Objeżdżał ciągle warownie, rozrzucone wzdłuż granicy, odbywał przeglądy wojska, kazał pozrywać mosty i pilnować dniem i nocą wszystkich brodów.
Wszakże za temi lasami i górami, które milczały tak uporczywie, jak gdyby wszelkie życie w nich zastygło, rozkazywał Serwiusz. Były prefekt rzymski nie poprowadzi na legiony bezładnych tłumów, wie bowiem z góry, że nieokiełznana odwaga ulegnie ostatecznie zawsze rozważnej sztuce wojennej. On przygotowuje się do wyprawy z sumiennością przezornego wodza. Nie łupu pożąda jego zuchwalstwo, lecz zwycięztwa.
Bo trzeba być zuchwałym, żeby się chcieć zmierzyć z potęgą Romy. Najsilniejsi padali u jej stóp, porażeni jej piorunami. Nawet ciężko chory lew bywa jeszcze groźniejszym od zdrowego jelenia.
Publiusz, chociaż nie lekceważył Serwiusza, nie wątpił ani na chwilę o jego pogromie. Wierzył, że odeprze go sam, bez pomocy innych wodzów pogranicznych.
Czasem tylko, gdy pokonany całodziennym trudem rzucał się na twarde łoże i nie mogąc zasnąć wskutek nadmiernego zmęczenia, obliczał siły cesarstwa, ogarniało go przykre uczucie trwogi przed czemś nieznanem. Nie o siebie się lękał, strach bowiem był obcy jego odwadze. Jakiś cichy, w najskrytszych zakątkach serca patryoty utajony głos mówił mu o legionach, zdziesiątkowanych przez ostatnią wojnę i zarazę, o buntach żołnierza i o zniewieścieniu trybunów.
Duma rzymska odpowiadała temu głosowi pogardliwym uśmiechem, ale on szeptał ciągle, przypominając liczne klęski, zadane „panom świata“ przez barbarzyńców. Gdyby się wszyscy porozumieli...
Wówczas zrywał się Publiusz z posłania, kładł na siebie z gorączkowym pośpiechem suknie, obchodził bramy i mury, a kiedy się przekonał, że straże czuwają, szedł na główną wieżę i wpatrywał się z takiem wytężeniem w lasy germańskie, jak gdyby chciał siłą wzroku wydrzeć tajemnicę, która się wpośród nich zaczaiła.
I dziś nie znalazł spoczynku. Zaledwo przymknął powieki, zdawało mu się, że widzi olbrzymią falę, toczącą się z szumem całego morza na Obóz Batawów. Pędziła z hukiem, podmyła mury, wyważyła bramy, rozbiła wieże i zatopiła domki żołnierskie.
Publiusz, rozbudzony tem widziadłem, zaklął przez zaciśnięte zęby.
— Dlaczego zwlekają? — mówił do siebie, — niechby już raz przyszli, abym im mógł obrzydzić chęć niepokojenia cesarstwa.
— Czy nic nie dostrzegłeś? — zapytał legionisty, który trzymał straż na wieży.
— Góry milczą ciągle, wodzu, a lasy nucą kołysankę ptakom — odpowiedział żołnierz. — Nawet kupców nie widzieliśmy od tygodnia po drugiej stronie rzeki.
Publiusz oparł głowę na dłoni i wpatrzył się w cienie nocy, jak to czynił codziennie od kilku tygodni.
Jeszcze księżyc nie obrzucił pyłem srebrzystym brzegów Dunaju. Na ciemnem niebie świeciła tylko gwiazda wieczorna blaskiem fosforycznym, śląc ziemi długie, drżące promienie.
Publiusz wsłuchiwał się w ciszę, pomagając uchem oku. Ale żaden dźwięk podejrzany nie przypływał z lasów, które odcinały się czarną wstęgą od tła jaśniejszego od nich widnokręgu.
W poblizkich błotach przypominały sobie żaby ubiegłej wiosny radości i zawody. Nie chórem grały, jak w maju i w pierwszej połowie czerwca. Któraś odezwała się leniwo, od niechcenia. Po chwili odpowiedziała jej druga, trzecia, czwarta — w przestankach — nagle zarechotały gromadą, wszczynając wrzask tak przeraźliwy, jak gdyby się nawzajem pożerały. Nie była to harmonijna pieśń młodości, lecz ochrypły krzyk walczących z sobą wrogów.
Po raz pierwszy zastanowiła Publiusza ta wrzawa bezładna, przesiąkła nienawiścią. Słyszał ją codziennie, ale nie zwracając na nią uwagi. Dziś drażniło go wszystko. Już od samego rana czuł w sobie niepokój, który przenosił go bezustannie z miejsca na miejsce. Zwiedził kilka warowni, popłynął na drugą stronę Dunaju, wrócił do obozu, chodził od bramy do bramy, zrzędził na setników, dostrzegał opieszałość w służbie tam, gdzie jej wcale nie było.
Znał on ten niepokój bardzo dobrze, poprzedzał bowiem zawsze w jego życiu wypadki ważniejsze.
Może już idą? Może zbliża się groźba Serwiusza, skradając się z ostrożnością drapieżnego zwierzęcia, zakryta górami.
Publiusz wytężył znów wzrok, ale jego siłę odparły ciemności nocy.
— Dlaczego te żaby tak wrzeszczą? — mruknął, zwracając się do żołnierza, jakby czekał na odpowiedź.
Zrozumiawszy niestosowność zapytania, spojrzał uważnie na legionistę i wyrzekł:
— Ty jesteś Rufiusz z czwartej kohorty?
— Ty wiesz, przesławny legacie — odparł żołnierz, który stał pod murem, wyprostowany, z oczami zwróconemi na wodza.
— Walczyłeś pod mojemi rozkazami w Dacyi. Pamiętam cię. Służyłeś dobrze boskiemu imperatorowi. Dlaczego nie widzę na twojej piersi znaków łaski naczelnego wodza?
Legionista wahał się przez chwilę, potem wyrzekł głosem cichym:
— Boski imperator rozdziela oznaki swojej łaski zasłużeńszym odemnie.
— Znam legionistów nie tak walecznych, jak Rufiusz, a mimo to ozdobionych naramiennikami i portretem imperatora. Nie przypominam sobie, żebyś się kiedy upomniał o należną twojej odwadze nagrodę. Dla czego?
Żołnierz milczał zakłopotany.
— Pyta cię twój wódz — nalegał Publiusz.
— Służąc uczciwie sztandarowi, któremu zaprzysiągłem wierność, pełnię tylko obowiązek — mruknął wojak.
— Mówisz jak patrycyusz, ale i patrycyusza boli brak uznania. Obowiązek bez nagrody jest ciężarem zbyt wielkim dla sił śmiertelnika. Zgłosisz się jutro do pretoryum po naramiennik walecznych.
— Ty rozkazałeś, wodzu — odparł legionista głosem tak obojętnym, że się Publiusz zdziwił.
Wziąwszy z muru pochodnię, oświecił jej płomieniem twarz wojownika i wpatrzył się w nią bystro.
— Nie przypominam sobie także — odezwał się po chwili — ażebyś brał kiedykolwiek udział w buntach obozowych, a tylko krnąbnych nie cieszy uznanie wodza. Dla czego nie dziękujesz?
Żołnierz, który pobladł lekko pod badawczem spojrzeniem Publiusza, wahał się znów z odpowiedzią.
— Pyta cię Kwintyliusz, przyjaciel walecznego żołnierza — wyrzekł Publiusz po krótkiem milczeniu. — Może cię setnik niesłusznie znieważył, może stała się inna krzywda... Wszystkiego wiedzieć nie mogę.
— Troskliwe oko twoje dostrzeże każdą niesprawiedliwość, a prawe serce kocha każdą, choćby najdrobniejszą zasługę — odpowiedział legionista. — Wiedzą o tem wojownicy całego cesarstwa.
— Więc dlaczegóż rozmawiasz ze mną jak z obcym?... Obowiązkiem moim nagrodzić odwagę i gorliwość w służbie.
— Przebacz, wodzu, ale dusza moja nie pragnie zaszczytów tej ziemi.
Wyrzekłszy to, opuścił legionista głowę, jakby czekał w pokorze na wyrok.
Jego dusza nie pragnie zaszczytów tej ziemi?... Takie same słowa słyszał Publiusz już gdzieś. Ale gdzie, kiedy?
Zaszczytów, dostatków i rozkoszy tej ziemi pożądają wszyscy śmiertelnicy, widząc w ich osiągnięciu jedyny, najwyższy cel życia. Ubodzy zazdroszczą bogatym, słabi mocnym, nieuznani sławnym, słudzy panom. Tak było zawsze i będzie do wygaśnięcia rodu ludzkiego. Od czasu tylko do czasu wznosi się jakiś mędrzec lub bohater ponad zwykłe pragnienia człowieka.
Kto nauczył tego prostego żołnierza mowy tak dumnej, żeby się jej żaden Kwintyliusz, Korneliusz lub Klaudyusz nie powstydził? Byłżeby on uczniem Epikteta?
Publiusz przypatrywał się legioniście ze zdumieniem. Nagle błysnęły jego oczy groźbą... Przypomniał sobie, gdzie słyszał takie same słowa. To oni, ci nienawistni mu chrześcianie, ci przewrotni sekciarze uczyli pogardy dla łask i urzędów cesarskich przez nienawiść do Rzymu. Słowa podobne obiły się o jego uszy niejednokrotnie w sali sądowej.
Przysunąwszy pochodnię tuż do twarzy legionisty, zawołał:
— Ty jesteś chrześcianinem!
Żołnierz milczał.
— Czy wiesz, że zwolenników tego szkodliwego zabobonu rzucają tygrysom, jak padlinę?
Żołnierz nie ruszył się.
— Przysiągłeś wiarę sztandarom boskiego imperatora!
Teraz podniósł legionista głowę i spojrzawszy śmiało w oczy Publiusza, odezwał się:
— Łaska twoja, wodzu, postanowiła mnie wynagrodzić za gorliwość w służbie, co znaczy, że dochowuję wiary sztandarom boskiego imperatora. Jeżeli Rzym płaci swoim walecznym śmiercią hańbiącą na arenie, to przyjmę to odznaczenie z posłuszeństwem, jakie przystoi żołnierzowi.
W jego głosie nie było ani cienia szyderstwa. Drżał w nim ból tłumiony, przesiąkły uległością.
Groźba zgasła w oczach Publiusza. Oddał pochodnię żołnierzowi i wyrzekł:
— Zgłosisz się jutro po naramiennik walecznych, a w pierwszej bitwie postarasz się zginąć za cześć świętego Rzymu. Zasłużyłeś sobie na śmierć zaszczytną.
Legionista wyprostował się znów pod murem, a Publiusz wrócił do okna.
Bolesne były myśli, które rodziły się pod czaszką patrycyusza rzymskiego. Prosty żołnierz, syn barbarzyńcy, zawstydził go, przypominając mu obowiązki zwierzchnika wobec podwładnego. Bo nie grozi się karą hańbiącą wojownikowi, co oddaje życie za honor sztandaru. Na polu bitwy nie pyta nikt o taką lub inną wiarę. W legionach służyli oddawna wyznawcy różnych bogów i ginęli ochoczo za wielkość Rzymu.
Ten chrześcianin upokorzył go, lekceważył jego łaskę. Zadawalniał się spełnianiem obowiązku, dochowywaniem zaprzysiężonej wiary, jak patrycyusz dawnych czasów, któremu ubogi Rzym nie miał jeszcze czem płacić za waleczność i cnotę obywatelską.
Więc tak potężnym jest ów przesąd wschodni, że usuwa różnicę pochodzenia, wychowania i stanowiska społecznego, podnosząc duszę ciemnego nędzarza do pojęć mędrca i pana?...
Publiusz, chociaż nienawidził „przewrotnych doktryn niewolników“, zdawał sobie dokładnie sprawę z ich znaczenia. Wszakże tłumiło chrześciaństwo w człowieku pragnienia samolubne, a wzmacniało w nim równocześnie wszystko to, co obywatel cnotą nazywa. Uczyło ono pogardy dóbr tej ziemi, poczucia łączności jednostki z całością, panowania nad zmysłami i bezgranicznego oddania się sprawie ogólnej. Na takich podwalinach wznoszą się gmachy, twardsze od srogości całych wieków.
Gdyby chrześcianie byli zwolennikami prastarych tradycyi rzymskich, nie skąpiłby im Publiusz uznania, jeżeli bowiem kto, to szanował on wszelką ofiarę z pragnień osobistych. Ale ci sekciarze wołali głośno przed trybunałem pretora i pod mieczem kata, że słońce świętej Romy gaśnie, że Bóg ich strąci Jowisza Kapitolińskiego z tronu złocistego i zajmie jego miejsce. Rzuceni w paszcze lwów i tygrysów, rozpięci na krzyżu, rozrywani na strzępy hakami, smażeni na rozpalonych kratach, urągali potędze imperatora uśmiechem obojętnym. Ich bohaterstwo było zbrodnią stanu, którą należało zdusić, jak gadzinę szkodliwą. Bo niechby liczba ich wzrosła, niechby wojsko...
Publiusz pobladł, przerażony dalszemi wnioskami. Teraz przypomniał sobie, że spotykał pod wieczór nad rzeką gromadki żołnierzów, pochylonych ku sobie głowami, jakby się wspólnie modlili. Gdy go dostrzegli, chowali coś za tuniki i rozchodzili się szybko. Byliżby to chrześcianie?
I ból gwałtowny zatargał sercem patryoty rzymskiego. Zewsząd straszyły groźby... On je widział, przeczuwał raczej, a nie mógł ich pochwycić, bo zbliżały się zdradziecko pod osłoną tajemnicy. Gdyby wszyscy wrogowie istniejącego porządku wystąpili do boju jawnego, wytrzymałby Rzym niezawodnie i zgromił ich nienawiść. Ale oni ostrzą miecze w niedostępnych kniejach, w podziemnych norach i w zaułkach wielkich miast, pełzając do swoich celów z przezornością wężów. Któż policzy ich ramiona?...
Nad lasem, po drugiej stronie rzeki, na wschodnim skraju zamajaczyła właśnie słaba łuna, jakby odblask dalekiego światła. Po chwili wyjrzał z pod koronkowej zasłony wierzchołków drzew rąbek tarczy różowej, która odcinała się wyraźnie od ciemnego nieba. Łuna rozpływała się, tarcza podnosiła się szybko w górę i nad borami zawisł duży, czerwony księżyc. Chociaż go aureola promienna nie otaczała, zdawało się Publiuszowi, że tryska z niego potok krwawego światła, które się po całym rozlewa widnokręgu. Dokądkolwiek spojrzał, na prawo, na lewo, przed siebie, wszędzie widział krew.
Równocześnie witały żaby wschód miesiąca wrzawą tak wstrętną, jakby chciały przerazić krzykiem świadka swoich sporów.
Ale on posuwał się obojętnie szlakami niebieskiemi, tracąc po drodze jaskrawą barwę i niezwykłe rozmiary. Im się więcej oddalał od czarnej wstęgi lasów, tem mniejszą była jego tarcza i bledszem światło. Malał i żółkł z każdą chwilą.
Już odbił się wysoko od widnokręgu i płynął równo, spokojnie w błękitnych przestworzach, obrzucając ziemię pyłem srebrzystym. Jego blaski tajemnicze zdjęły zasłonę z gór, drzew i wód, rozproszywszy ciemności nocy.
Zrobiło się tak jasno, że Publiusz odróżniał dokładnie pnie dębów, ściętych po drugiej stronie Dunaju.
Coś tam zaszeleściło. To jeleń zbliżał się krokiem poważnym do rzeki. Stanął nad wodą, podniósł głowę, spojrzał na księżyc, napił się i odszedł wolno, jak przyszedł.
Publiusz wytężył znów wzrok w stronę gór markomańskich, które, spowite w szarą mgłę, zamykały północny skraj widnokręgu niby olbrzymy, broniące przystępu do zaczarowanej krainy.
Kiedy tak stał i patrzył, wlawszy całą wolę w oczy i uszy, zdawało mu się, że z uroczystej ciszy pogodnej nocy nie płynie ku niemu stłumiony szmer bardzo jeszcze dalekiej wrzawy. Nagle zawołał:
— Idą!
Rufiusz, trzymający się ciągle pod murem w postawie wyprostowanej, poruszył się, jakby się chciał zbliżyć do okna. Ale go obecność legata przykuła do miejsca.
— Idą! — powtórzył Publiusz. — Czy oczy twoje umieją czytać w mgle nocnej? — zapytał legionisty.
— Straż nocną powierzają mi zwykle setnicy — odparł żołnierz.
— Spojrzyj tam! — rozkazał Publiusz, wyciągając rękę na północ. — Czy widzisz te wysokie, wązkie cienie, które rysują się na tle gór, oświetlonych blaskiem księżyca?
Wzrok żołnierza poszedł w kierunku wskazanym.
— Orle twoje oko nie myli cię, wodzu — wyrzekł Rufiusz po dłuższem milczeniu. — To dym z olbrzymich ognisk. Germanowie idą...
— Będziemy mieli jutro dzień gorący — mówił Publiusz.
— Złożę znużone cielsko na krwawem polu, jak rozkazałeś — mruknął Rufiusz. — Tyle się napracowałem...
Wódz spojrzał na żołnierza, który stał z głową pochyloną. I ulitował się możny pan nad nędzarzem, urodzonym do śmierci niesławnej.
— Odpuść mi, Rufiuszu — wyrzekł Publiusz głosem miękkim. — W żyłach twoich nie płynie krew pierwszych rycerzy Rzymu, przeto nie wiesz...
Nie dokończył myśli, pomiarkowawszy się, żeby wyzwoleniec germański nie zrozumiał boleści Rzymianina.
— Odpuść mi i nie pamiętaj zniewagi — powtórzył, wyciągając prawicę do Rufiusza.
A stary wojak przypadł do jego kolan, objął je i całował.
— Nie żal zginąć pod okiem takiego wodza, jak ty, przesławny panie — mówił głosem zdławionym. — Nie straszna zresztą jest śmierć dla nędzarza, który nie zostawia na ziemi nic, okrom krótkiej pamięci takich, jak on, biedaków. Dzień jutrzejszy połączy mnie na drugim świecie z tymi, których tu kochałem; wróci mi drogie oblicze matki, narzeczonej... Nie żałuj mnie, wodzu, gdyż zazdrości raczej jestem godzien...
W duszy Publiusza błysnęło, jakby ją wielki blask oświecił. Zrozumiał nareszcie tajemnicę chrześciaństwa, widział źródło, z którego tryskała jego siła przedziwna. Ten wydziedziczony istniejącego porządku, nie doznawszy szczęścia na ziemi, spodziewał go się na innym świecie.
Teraz wiedział, dlaczego przesąd wschodni zatruwał swoją słodką trucizną nieszczęśliwych i dobrych, dla czego wytwarzał fanatyków i bohaterów.
Ten prosty żołnierz oddawał życie tak samo, jak on, za honor Rzymu, z tą tylko różnicą, że jemu, patrycyuszowi, płaciła ojczyzna za wierną służbę władzą i purpurą senatorską, a jego, ubogiego wyzwoleńca, nieznaczną śrubkę w machinie państwowej, wynagradzała złotą blaszką z podobizną imperatora. Nazwisko Kwintyliusza zapisze historya na swoich kartach nieśmiertelnych, imię zaś Rufiusza zmiesza się z milionem innych, które czas cisnął do otchłani zapomnienia. Jakżeż mieć żal do tego biedaka, że pociesza się szczęściem innych światów?...
— Jeżeli ci bogowie twoi pozwalają dochować przysięgi, złożonej sztandarowi — odezwał się Publiusz po dłuższem milczeniu — to módl się do nich w chwili ciężkiej.
Rzekłszy to, dotknął ręką głowy Rufiusza i zeszedł wolno z wieży.
Nie śpieszył się, nie kazał rozbudzić legionu, chociaż wiedział, że Germanowie ukażą się ze wschodem słońca po drugiej stronie Dunaju. Niech sen da żołnierzowi siły, których będzie jutro potrzebował. Przed nagłym napadem bronią obozu straże...
I jak skazaniec, znużony długiem czekaniem na wyrok, staje się obojętnym na wszelkie groźby, tak uczuł się Publiusz nagle spokojnym. Obszedłszy jeszcze raz główne bramy, udał się do swojego mieszkania, spoczął na łożu i zasnął natychmiast.

................

Jeszcze wschodzące słońce nie ozłociło wód Dunaju, kiedy w obozie rozbrzmiały pobudki bojowe. Szybko wdziewał na siebie żołnierz suknie i zbroje, bo niezwykłe wzywały go dźwięki. Ponury głos tuby, używanej w wojsku rzymskiem podczas bitwy, oznajmiał mu dzień krwawy.
Z głównej kwatery wychodził już Publiusz, otoczony starszyzną i chorążymi. Wstąpił na mównicę polową i czekał na legion. Kiedy go otoczyli piesi i konni, łucznicy kreteńscy i balearscy procownicy, w te do nich przemówił słowa:
— Towarzysze! Do waleczności zagrzewać was nie będę, gdyż wiecie równie dobrze, jak ja, co należy czynić w obliczu nieprzyjaciela. Przypomnę wam tylko, że zwycięzców czeka moja pamięć i łaska boskiego imperatora, zwyciężonych zaś niewola u barbarzyńców. Broniąc czci i potęgi świętego Rzymu, bronicie własnej swobody, która jest najwyższem dobrem człowieka na ziemi. Pamiętając o tem, zwyciężycie albo zginiecie. Niech żyje imperator!
— Niech żyje imperator i jego legat! — huknęło wojsko.
— A ty, Marsie — mówił Publiusz dalej, odkrywając głowę — któryś ludowi rzymskiemu tysięcy wygranych bitew nie pozazdrościł, prowadź i dziś nasz oręż, jak to czynisz od wielu wieków. W boskie ręce twoje składamy nasze życie i naszą sławę.
W obozie zaległa na kilka chwil taka cisza, że słychać było wyraźnie brzęk łańcuchów, poruszanych w stajniach przez konie. Stary i młody, wierny i niewierny, Rzymianin i barbarzyniec, wszyscy zapomnieli w obliczu śmierci o swoich wątpieniach i różnicach wyznań i modlili się w skupieniu, polecając się opiece istot potężniejszych od człowieka.
Pierwszy Publiusz nakrył głowę szyszakiem i, zwróciwszy się do prefekta obozu, rozkazał:
— Łucznicy i procownicy będą bronili przystępu do najbliższych brodów; na mury wytoczyć maszyny pociskowe; jazda niech będzie w pogotowiu!...
Wydawszy to rozporządzenie, udał się z przyboczną świtą na dach głównej wieży, zkąd mógł śledzić ruchy najeźdźców.
Jeszcze nie było nic widać, chociaż słońce, wypłynąwszy już na niebo, odsłoniło cały pas pograniczny. W oddali tylko, wzdłuż stoków gór zapalała się i gasła niezliczona ilość światełek, posuwających się w kierunku obozu.
Publiusz wpatrywał się uważnie w te błyski.
— Idą wielką gromadą i dobrze uzbrojeni. Żelazne ostrza włóczni mienią się w słońcu — odezwał się do otoczenia.
— Nie staną nad brzegami rzeki przed południem — zauważył jeden z młodszych trybunów. — Mamy czas...
Zaledwo domówił tych słów, zahuczały lasy, ciągnące się wzdłuż Dunaju, po stronie germańskiej, jakby się sto huraganów zerwało nagle w puszczy. Na prawo, na lewo, wokoło zadrgało powietrze wrzawą tak rozległą że doświadczeni wojownicy spojrzeli zdziwieni po sobie.
Znali oni bardzo dobrze tę wrzawę, która poprzedzała każdy napad Germanów, ale tak potężnego łoskotu jeszcze żaden z nich nie słyszał. Daremnie zwracał Publiusz ucho to w tę, to ową stronę. Nie można było odróżnić, zkąd idzie okrzyk wojenny barbarzyńców. Zdawało się, że wszystkie drzewa skrzypią, wszystkie gałęzie szumią, że lasy ruszyły i zmierzają ku granicy rzymskiej. Groźna pieśń nadpływała zewsząd, płosząc mieszkańców kniei. Ogromne stada ptaków wirowały nad wierzchołkami odwiecznych dębów i sosen, nie wiedząc, w którą stronę uciekać. Orły i wrony, sępy i kraski, jastrzębie i sójki, drapieżnicy i śpiewacy leśni złączyli się w jednę gromadę, połączeni przestrachem. Z borów, najbliższych Dunajowi wypadły całe stada żubrów, łosiów, jeleni i bawołów i wskakiwały na oślep do wody pod strzały łuczników.
Publiusz spojrzał ku górom, na owe światełka, które mnożyły się z każdą chwilą, na las, coraz głośniejszy, potem skinął na najstarszego z chorążych i zapytał go szeptem:
— Czy rozumiesz, co się dzieje?
— Rozumiem — mruknął chorąży. — Takiego najazdu germańskiego jeszcze cesarstwo nie widziało.
— Pojedziesz natychmiast do Rzymu — nie będziesz oszczędzał ani koni, ani siebie — nie spoczniesz dopóty, dopóki nie staniesz przed prefektem pretoryanów i nie opowiesz mu, co oczy twoje widziały, a uszy słyszały. Szczęśliwej drogi!
— Nie spocznę, wodzu — wyrzekł chorąży i zbiegł szybko z wieży.
A wrzawa szła ku obozowi coraz głośniejsza i bliższa. Rozlała się tak szeroko wokoło, że wchłonęła w siebie wszystkie odgłosy dnia. Nawet Dunaj zdawał się milczeć.
Publiusz przechylił się przez baryerę, otaczającą dach, zasłonił ręką oczy od słońca i patrzył. Wtem przedarły się przez jednostajną wrzawę krótkie nawoływania rogów i prawie jednocześnie ukazał się na skraju lasu nieprzejrzany łańcuch konnych. Wypadli, przebiegli przestrzeń, oczyszczoną z drzew, wypuścili na łuczników i procowników, rozstawionych po drugiej stronie rzeki, grad strzał, cofnęli się, i rozłamawszy się na dwie połowy, popędzili wzdłuż Dunaju, jedni na wschód, drudzy na zachód.
Dziwnie wyglądali ci jeźdźcy. Pokryci od szyi do pięt jakąś szarą skorupą, przylegającą szczelnie do ciała, siedzieli na małych, zwinnych koniach, zabezpieczonych, tak samo jak oni, przed pociskami. U zwierząt było widać tylko duże otwory, zostawione dla oczu.
Byli to Jazygowie, plemię słowiańskie, najlepsi łucznicy pomiędzy barbarzyńcami. Tkwiąc w pancerzu, sporządzonym z kopyt końskich, podchodzili śmiało pod strzały kreteńczyków, nadzwyczaj pożyteczni w walce podjazdowej.
Publiusz zmarszczył brwi, ujrzał bowiem przed sobą przeciwników, których się nie spodziewał. Odgadł natychmiast ich plan: chcieli przejść Dunaj, zdala od miejsc, bronionych przez straż rzymską.
Już otwierał usta, by wysłać naprzeciw nich jazdę posiłkową, kiedy się za łańcuchem pierwszym ukazał drugi i trzeci. Drugi wykonał takie same zwroty, jak pierwszy, trzeci zaś złączył się w dziesięć większych oddziałów i stanął wprost brodów najbliższych obozowi.
Teraz snuli się z lasów piesi wojownicy, uzbrojeni w miecz, tarczę i włócznię. Olbrzymi wzrost, atletyczna budowa ciała i złociste włosy zdradzały ich pochodzenie. To nadciągali Germanowie, a szli w takim porządku, jak gdyby nie barbarzyńcy się zbliżali, lecz regularne wojsko rzymskie. Prowadzili ich byli legioniści. Publiusz poznał ich zdaleka po małych okrągłych tarczach i po lśniących napierśnikach. Nawet pióropuszów nie zdjęli z szyszaków.
Już dotarły pierwsze szeregi do lewego brzegu Dunaju, już wypełnił się cały pas pograniczny, jak go daleko najbystrzejsze oko mogło ogarnąć, głowami ludzkiemi i końskiemi, a las stękał ciągle pod stopami ukrytych jeszcze najeźdźców i wzdłuż stoków gór błyszczała bez przerwy nieprzejrzana ilość światełek.
Więc to mrowisko, które Publiusz widział przed sobą, a które przewyższało liczbą dziesięć razy jego legion, uszczuplony przez rokosz Serwiusza, było tylko drobną cząstką powodzi, co spadała na cesarstwo?...
Bo to nie zwykły najazd... To żywa powódź!... To idzie nareszcie na Rzym owa zemsta barbarzyńców, zapowiadana przez patryotów od lat stu... owa olbrzymia fala, która straszyła Publiusza w sennych widzeniach.
Zrozumiał on szybko, iż teraz już nie o boju zaczepnym myśleć należy, lecz o obronie.
— Cofnąć łuczników i procowników! Wszyscy na mury — niech się ołów topi, a wrząca woda niech kipi nieustannie w kotłach! — rozkazał.
Mury wytrzymają ich nacisk — rozważał. — Jeśli nie prowadzą z sobą maszyn oblężniczych, nie dopuszczę ich do obozu.
Ale oto rozstąpił się tłum barbarzyńców i z lasu wyszedł długi szereg wozów, strzeżonych przez konnicę. Tarany, wieże i domy na kółkach dostrzegł na nich Publiusz.
Wówczas pochylił głowę, przymknął powieki i modlił się gorąco do Marsa.
— Ukaraj tego zdrajcę! — prosił.
A tego, którego nazwał zdrajcą, witali właśnie Germanowie okrzykiem tak potężnym, iż powietrze zadrgało znów na kilka mil wokoło. Stał on na wzgórzu, otoczony naczelnikami rodów, cały zakuty w srebrne łuski. Orle skrzydła poruszały się na jego szyszaku, biały płaszcz powiewał na jego ramionach.
Kiedy się uciszyło, wskazał Serwiusz ręką na Obóz Batawów. Na znak ten odezwały się rogi i Jazygowie rzucili się pierwsi do Dunaju. Za nimi ciągnęli Kwadowie i Markomanowie, dalej jakieś ludy, nieznane Publiuszowi, wlokące za sobą na tratwach maszyny oblężnicze.
Przejście odbywało się równocześnie w tylu miejscach, że nie można było nawet myśleć o powstrzymaniu barbarzyńców. Sami Jazygowie wybiliby łuczników i procowników legionu do nogi. A brodami szły takie tłumy, że się woda w rzece podniosła.
Więcej ze zdumieniem, niż z trwogą, przypatrywało się wojsko rzymskie tej masie głów, które, widziane z góry, zdawały się wypełniać cały Dunaj. Legionista kresowy, przywykły do łatwych zwycięztw z sąsiadami, lekceważył ich ilość.
Już stanęły tysiące na prawym brzegu i zamiast zmierzać wprost na obóz, posuwały się na południe, tworząc z obu stron ogromne półkole, które zwężało się ciągle w miarę, jak przybywały nowe siły.
— Okrążają nas — zauważył jeden z trybunów.
— Prowadzi ich prefekt Serwiusz — mruknął Publiusz.
Germanów prowadziła rzeczywiście ręka doświadczonego wodza, zwykle bowiem rzucali się oni odrazu, z ogromnym krzykiem na nieprzyjaciela, i albo zwyciężali po krótkim boju, albo uchodzili.
Dziś nie spieszyli się. Otoczywszy Obóz Batawów z trzech stron, zatrzymali się i czekali cierpliwie na sygnały. Byli setnicy rzymscy przebiegali ciągle przed szeregami, przynosząc rozkazy Serwiusza.
Już słońce odbyło połowę dziennej wędrówki, kiedy się w kilku miejscach odezwały równocześnie rogi i Jazygowie, rozwinięci w długi łańcuch, rozpoczęli walkę. Podbiegli w pełnym galopie pod samą warownię, wypuścili strzały i cofnęli się z takim samym pośpiechem. Krwawą tę igraszkę powtarzali bezustannie, niepokojąc łuczników i procowników.
Pod ich osłoną zbliżały się miarowym krokiem regularnego wojska dwa szeregi pieszych wojowników, przyodzianych w napierśniki i spodnie skórzane. Wyobrażenie smoka z roztwartą paszczą, znak polowy Kwadów, nieśli przed nimi chorążowie.
Szli, przeciw zwyczajowi germańskiemu, w milczeniu, a gdy podeszli na odległość pocisków rzymskich, zakrył się pierwszy szereg z przodu tarczami, drugi zaś podniósł swoje do góry, broniąc głów przed strzałami.
Daremnie wysilali się procownicy, by złamać ten mur ruchomy. Kwadowie postępowali w szeregu tak zwartym, że nie zostawili najdrobniejszej szczeliny dla pocisków. Z głuchym łoskotem spadały kamienie na dach z tarczy, nieszkodliwie dla napastników.
A tuż za piechotą skrzypiały maszyny oblężnicze, posuwane na kołach przez ręce niewidzialne. Ciągnęły tarany, wieże, olbrzymie ślimaki, wozy, napełnione drabinami i wiązkami chrustu, domki, zaopatrzone okienkami. Pchali je ludzie, ukryci w ich wnętrzu.
Cały ten tabor poruszał się ku zdumieniu Rzymian w największym porządku, bez zwykłych okrzyków germańskich.
W chwili, kiedy Kwadowie, przekroczywszy rów, wdarli się na wał, rozległa się komenda, podawana setnikowi przez setnika. Z błyskawiczną szybkością odchylił pierwszy szereg tarcze i chmura włóczni zawisła nad murami, prażąc obrońców obozu. Stało się to tak nagle, że zanim się Rzymianie spostrzegli, zakrył Germanów znów dach z tarczy.
Prawie równocześnie przypadli Jazygowie i drugi szereg Kwadów cisnął swoje włócznie.
Głośne klątwy odpowiedziały z góry na zręczność barbarzyńców. Żołnierz rzymski zrozumiał teraz, że ma przed sobą przeciwnika, który może się stać strasznym.
W samą porę wezwała tuba z dachu głównej wieży maszynistów do roboty, bo tarany nieprzyjacielskie szły prosto ku bramom. Zawarczały koła i deszcz kamieni posypał się na przyrządy napastników.
Ale zagrożonym taranom śpieszyły na pomoc dwa nowe szeregi Kwadów i tłumy półnagich olbrzymów, obrosłych rudym włosem, uzbrojonych tylko w tarczę i w drąg, zaostrzony przy końcu w ogniu.
Teraz dopiero podnieśli Germanowie okrzyk wojenny. Z pod tarczy ich wydobywały się przeraźliwe głosy, wzbijające się ponad obóz groźbą okrutną.
— Na Rzym, na Rzym! — huczało wokoło.
Nowe szeregi Kwadów, wyrzuciwszy włócznie, rozstąpiły się, robiąc miejsce dla półnagich olbrzymów. Na oślep, bez zachowania ostrożności, skoczyła ta dzicz do taranów i wozów z drabinami. Z góry posypały się strzały, kamienie, polał się ołów stopiony, bryzgnęła wrząca woda, i śmierć przestała ofiary swoje liczyć.
Gromadami padali Germanowie, ale na trupie jednego barbarzyńcy stawało trzech żywych, a każdy świeży wojownik, draźniony coraz więcej zapachem krwi, widokiem zabitych i odurzony rosnącą wrzawą walki, zważał coraz mniej na pociski. Z wściekłością ranionego zwierzęcia uderzali poparzeni taranem w mur i pięli się po drabinach.
Bez potrzeby wzywała tuba Rzymian do czujności. Żołnierz, widząc przed sobą karne szeregi i nieprzejrzane tłumy, zmiarkował, że broni nie obozu, lecz własnego życia. Podwajał, potrajał siły, nie czuł ran, lewą ręką pracował, gdy mu wróg prawą obezwładnił.
Strzały Jazygów, włócznie Kwadów, pociski, wysyłane z wież ruchomych, padały tak gęsto i celnie, że po dwóch godzinach ubyła na murach trzecia część obrońców.
Już zdołali Germanowie otworzyć kilka wyłomów; już snuł się po obozie dym, wydobywający się z domków, zapalonych wiązkami chrustu, rzucanemi z zewnątrz...
A do warowni zbliżały się nowe szeregi; lecz nie smoka Kwadów, jeno orła Markomanów nieśli przed niemi chorążowie. Ich krótkie miecze, podobne do rzymskich, połyskiwały zdaleka.
Spostrzegł ich Publiusz i ściągnął brwi. Stał on ciągle na dachu głównej wieży. Jazygowie, poznawszy naczelnego wodza po sztandarach, powiewających nad jego głową, zasypywali go strzałami. Kilka z nich odbiło się o srebrny napierśnik, dwie zerwały mu pióropusz z szyszaku, dwie inne przeszyły tuż obok niego jednego z chorążych, który runął przez baryerę w przepaść; ale on zapomniał o sobie, pochłonięty przez walkę. Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, iż jego życiu grozi ciągłe niebezpieczeństwo.
Z głową, podaną naprzód, z głęboką, pionową zmarszczką nad orlim nosem, z ustami zamkniętemi szczelnie, śledził przez zmrużone powieki ruchy nieprzyjaciół nakształt drapieżnego ptaka, co szuka miejsca, z któregoby się mógł rzucić na upatrzoną ofiarę. Jakaś celna strzała Jazyga rozwiązała mu złotą spinkę, podtrzymującą płaszcz na prawem ramieniu, a on nie podniósł nawet ręki, by ująć osuniętą suknię. Nie słyszał, nie widział nic, co się do niego odnosiło. Widział tylko nowe szeregi Germanów i słyszał wycie napastników.
Bo półnaga dzicz, rozbijająca sobie czerepy o mury, nie krzyczała, lecz wyła, rozwścieczona oporem Rzymian. Walka doszła już do tego stopnia zapamiętałości, gdzie człowiek traci przytomność, nieczuły na rany, obojętny na śmierć. Germanowie, oblani krwią, pokryci oparzelinami, pięli się po drabinach, ciskając do wnętrza obozu zapalony chrust — Rzymianie, ścigani ciągle strzałami Jazygów, wychylali się nieostrożnie z kryjówek.
— Łucznicy i procownicy z murów! — rozkazał Publiusz. — Włócznicy i szermierze na wyłomy!
Nie owej wyjącej tłuszczy się obawiał. Dałby sobie z nią radę, gdyby jej Kwadowie i Markomanowie nie przeplatali.
Obrzucił wzrokiem badawczym siły napastników. Już stały tysiące karnego żołnierza, posłusznego komendzie, pod murami, a z prawej i lewej strony obozu odcinały się jeszcze od ruchliwego tła bezładnych tłumów liczne oddziały, które czekały w zwartych szeregach na znak do boju.
Nienawiści tego olbrzymiego wojska nie wytrzyma jego legion. Niech się tylko Markomanowie, zaopatrzeni w broń rzymską, wedrą na mury, a rozpocznie się rzeź straszliwa. Kogo miecz uczonego żołnierza nie dosięgnie, tego dobiją drągi dziczy lub zadusi dym pożaru. Zachodzące słońce oświetli gruzy i martwe twarze wojowników, którzy sobie na śmierć zaszczytniejszą zasłużyli...
Obozu Batawów nie obroni... Choćby jego włócznicy i szermierze przetrzymali barbarzyńców do nocy, spotka ich jutro los nieuchronny. Dla niego ma każde ramię wartość dużą, a nieprzyjaciel może kłaść pod mury takie stosy trupów, że po nich siły nowe wtargną bez przeszkody do wnętrza warowni. I żywa noga nie wyjdzie z tej klatki.
Gdy wypadnie znienacka z obozu, zostawi połowę żołnierza po drodze, lecz druga połowa przedrze się przez zastępy germańskie, by służyć dalej Rzymowi...
Szybko porządkowały się te myśli w głowie Publiusza. Pochylił się jeszcze więcej ku przodowi, jak zwierz gotujący się do skoku.
Szukał wyjścia z matni... Ale nie znalazł nigdzie miejsca otwartego. Na północy krępował jego ruchy Dunaj, na wschodniej i zachodniej stronie obozu kłębiło się mrowisko najeźdźców, a bramy południowej strzegł sam Serwiusz. Widocznie wiedział ten zdrajca, że się walka nie rozegra na murach, bo oszczędzał wyborowego żołnierza, trzymając znakomitą jego większość przy sobie. Tylko półnagą dzicz ciskał pełną garścią pod strzały Rzymian.
A jednak trzeba zakończyć to bezcelowe mordowanie i ocalić dla Rzymu część legionu...
Publiusz wyprostował się i rzekł do swoich podkomendnych głosem stanowczym:
— Utorujemy sobie mieczem drogę przez ten motłoch. Kogo Mars zachowa przy życiu, ten stawi się pojutrze w Jurarum. Tam się złączymy i policzymy.
Zamilkł, czekając, czy który z naczelników kohort nie wtrąci jakiej uwagi. A kiedy się żaden z nich nie odezwał, bo wszyscy zdawali sobie dokładnie sprawę z położenia, w jakiem się znajdowali, rozkazał:
— Kohorta pierwsza wypadnie bramą wschodnią, druga zachodnią, reszta południową. Jazda oczyści przed nami pole — łucznicy i procownicy rozwiną się po bokach — szermierzów i włóczników ustawić w klin podwójny, bokiem szerszym do środka. — Starać się utrzymać szyk bojowy do ostatniej chwili. — Oddziały, oderwane od całości, niech się trzymają razem. — Mieć ciągle na uwadze, że się barbarzyńców zwycięża porządkiem i szybkością.
Skinął na trębaczów i dodał jeszcze:
— A teraz do widzenia, towarzysze, pojutrze w Jurarum, albo za kilka godzin w krainie cieniów.
Pożegnał podkomendnych przyjaznem spojrzeniem i zeszedł pierwszy z wieży.
Właśnie dochodzili Markomanowie do warowni...
Nagle, ku zdumieniu barbarzyńców, rozwarły się bramy i na karki ich wypadła jazda rzymska. Uderzenie było tak niespodziewane i tak gwałtowne, iż złamało odrazu w trzech miejscach żywy łańcuch, opasujący mury. Długie miecze konnych wykosiły w przeciągu kilkunastu minut szeroką drogę dla pieszych. Zanim się napastnicy pomiarkowali, co się stało, opróżnił się obóz bez przeszkody.
Publiusz szedł ze swoim oddziałem ku południowi, wprost na stanowisko Serwiusza. Postępując w środku wojska, panował nad jego ruchami.
Nie mylił się... Serwiusz czuwał... Z pagórka, na którym stał, pędzili trębacze na wszystkie strony, niosąc Germanom nowe rozkazy. Ale usłuchali ich tylko Markomanowie i Kwadowie, którzy zsuwali się z pośpiechem w zwarte szeregi. Półnaga dzicz, podniosłszy przeraźliwy okrzyk, rozpoczęła bój na własną rękę. Część jej wpadła przez opuszczone mury do obozu, część rzuciła się na Rzymian.
Daremnie miotała się dzicz jak opętana. Miecze Rzymian odbijały ciosy drągów i kładły każdego, kto się zbliżył na długość ramienia. A gdy który z legionistów padł, ugodzony przez wroga, wciągano go do środka i lukę wypełniał natychmiast inny żołnierz.
W milczeniu, bez okrzyków, z wytężoną ciągle uwagą, szedł oddział Publiusza, prowadzony jego okiem.
Wtem zaszumiało wokoło. To krążyli znów Jazygowie, jak stado sępów, i zasypywali straceńców strzałami. Tylko trzy razy odpowiedzieli im łucznicy i procownicy rzymscy. Wyrzuciwszy resztę pocisków, cofnęli się do środka, niezdolni do dalszej walki.
Coraz częściej odzywała się teraz komenda setników: Zwieraj się! Trupy zaczęły tak gęsto padać, że ich żywi nie mogli już z sobą zabierać.
— Zakryć się tarczami! — ostrzegała tuba.
Bo z dwóch stron zbliżały się zwarte zastępy piechoty markomańskiej, niosącej świeże siły. Żołnierz Serwiusza nie śpieszył się. Gdy się półnaga dzicz przed nim rozstąpiła, podszedł tuż do oddziału rzymskiego, cisnął włócznię i dobył miecza.
I rozbrzmiał szczęk oręża. Szermierz potykał się z szermierzem, równy z równym.
Daremnie upominali setnicy ciągle: Zwieraj się! Za wielu nacierało... Wkrótce rozprzęgły się szeregi boczne i nieprzyjaciel zaczął się wżerać w tułów oddziału. Tam, gdzie miecz otworzył drogę, wpadali rudzi olbrzymi i rozszerzali otwór drągami.
Legionista bronił się z rozpaczą gladyatora, walczącego na arenie o prawo do życia. Ale jego ramię, osłabione pracą kilku godzin, zaczęło omdlewać.
I w chwili, kiedy wojsko rzymskie utrzymywało już tylko wysiłkiem szyk bojowy, zadudniła ziemia pod kopytami wielkiego mnóstwa koni.
Publiusz spojrzał przed siebie... To pędził sam Serwiusz na czele jazdy markomańskiej... Leciał zrazu prosto, a kiedy się zrównał z czołem oddziału, zwrócił się nagle na lewo i wpadł z boku klinem z taką siłą na Rzymian, że rozbił ich na dwie połowy.
Zachwiały się szeregi... Centurya zmieszała się z centuryą i czujność naczelnego wodza stała się zbyteczną. Jak woda do spękanego naczynia, tak wciskali się piesi Markomanie ze wszystkich stron do wnętrza oddziału. Prysł szyk bojowy i mąż godził na męża...
Publiusz obejrzał się... Wokoło niego połyskiwały miecze nieprzyjacielskie. Otaczały go zewsząd, chciwe sztandarów rzymskich.
Więc dobył własnej broni. Teraz był i on tylko jednostką, prostym żołnierzem, którego życie zależało od osobistej zręczności.
Wspiął konia i rzucił się naprzód. Ze spokojem pewnego swej ręki szermierza, rozdawał ciosy, zastawiając się tarczą. Postępowali za nim chorążowie i garstka legionistów. Szli, a gdzie ich miecze błysnęły, tam lała się struga czerwona.
Tuż obok Publiusza biegł żołnierz, nie należący do jego zwykłego otoczenia. On bronił głównie osoby wodza, on odbijał ciosy Markomanów.
Kiedy oko Publiusza spoczęło na nim, runął na twarz, zalany krwią. Podniósł się jeszcze, wyciągnął rękę i zawoławszy: „Spełniłem, wodzu, co rozkazałeś!“ padł na zawsze.
Był to Rufiusz, chrześcianin...
Publiusz chciał się pochylić nad wiernym towarzyszem, by mu zamknąć powieki, lecz nieprzyjaciel groził już tak blizko, że nie miał ani chwili do stracenia. Pierwszego barbarzyńcę, który się otarł o niego, ciął przez łeb, drugiego pchnął pod żebra, trzeciemu rozpłatał brzuch, czwartego zwalił z konia, ugodziwszy go włócznią.
Daremnie jednak bronił się, przytomny i szybki. Przemoc obezwładni jego zręczność, bo stu ramion nie dali mu bogowie, a sto mieczów ujrzał naokoło siebie. Jeszcze kilka sekund, a złamie się i jego waleczność, zwyciężona liczbą.
Już podał naprzód głowę, jak ścigany zwierz, który leci bez pamięci na śmierć niechybną, kiedy usłyszał tuż za sobą komendę germańską.
Znał on dobrze ten głos dźwięczny... Odwrócił się, by pomścić klęskę legionu na jej sprawcy, lecz w tej samej chwili spadła na jego szyszak tarcza Serwiusza. Zachwiał się i zsunął z konia.
Zaszumiało mu w uszach, zakipiało pod czaszką i gęsta mgła zasnuwała mu oczy. Zdawało mu się jeszcze, iż słyszy szept: „Leż spokojnie, nie ruszaj się!“ że czuje jakiś ciężar, przygniatający go do ziemi, potem już nic nie słyszał i nie czuł...
Stracił przytomność...

................

Kiedy się przebudził, owiewała go taka cisza, jak gdyby krwawa stopa wojny nie przeszła nigdy po tych stronach. Zamilkły okrzyki barbarzyńców, ustał szczęk oręża...
Otworzył oczy... Z góry, z nieskalanych najdrobniejszym obłoczkiem błękitów pogodnej nocy letniej spoglądał na niego księżyc, ten sam, który oświetlał wczoraj Obóz Batawów, pogrążony w śnie tysięcy ludzi zdrowych i ufnych w swoje siły. I te same gwiazdy mrugały niezmiennie na sklepieniu niebieskiem, chociaż morze jęków i ostatnich westchnień popłynęło ku nim, skarżąc się bogom na śmierć okrutną.
Ani jedno światełko nie zbladło.
Publiusz przymknął znów powieki.
Przed zwierciadłem jego pamięci przesuwały się wypadki ubiegłej doby, od owej chwili począwszy, kiedy spostrzegł dym z ognisk germańskich, aż do uderzenia Serwiusza, które mu odebrało przytomność. Po raz pierwszy w życiu uległ na polu bitwy, zgromiony tak straszliwie, jak jego pradziad Warus w lasach teutoburskich.
Pokonała go nie sztuka Serwiusza, lecz pycha rzymska, lekceważąca barbarzyńców. Gdyby nie był pominął przestróg, których mu koloniści i kupcy, osiedleni w kraju Kwadów nie szczędzili, byłby zgromadził w obozie większe siły, pościągał na jedno miejsce wszystkie wojska, rozrzucone wzdłuż granicy. Piastował przecież godność nadzwyczajnego legata imperatora. Rozkazów jego słuchały trzy prowincye: Windelicya, Recya i Noricum.
Zawinił-że wobec ojczyzny, zgrzeszył-że lekkomyślnością lub brakiem rozwagi?... Sumienie wodza i żołnierza nie wyrzucało mu nic. Uczynił, co do niego należało, przytomny aż do chwili utraty świadomości.
Zwyciężyła go pycha rzymska, zaszczepiona w jego krwi przez wieki tryumfów wojennych, pospołu z gniewem bogów. Bo tylko zagniewane potęgi nadziemskie mogły spuścić na cesarstwo taką powódź, jakiej dzieje dotąd nie zapisały. Wszakże przeprawiały się przez Dunaj ludy, o których Publiusz nawet z powieści nie słyszał. I jak daleko jego oko mogło dosięgnąć, wszędzie falowały tłumy, ginące w szarej dali. Cała ziemia północna stanęła pod bronią, by strzaskać świętą Romę. Takiego najścia nie mógł nikt przewidzieć, bo nie znała go przeszłość.
Nie, nie zawinił... Każdy inny wódz byłby na jego miejscu tak samo postąpił.
Publiusz chciał się dźwignąć z kałuży skrzepłej krwi, która go ziębiła, ale jego nogi przykuwał do ziemi znaczny ciężar. Wyciągnął rękę... Leżał pod trupem konia. Dobywszy wszystkich sił, usunął przeszkodę i podniósł się z trudem.
Naokoło niego tarzały się stosy wojowników rzymskich i germańskich, spoczywających zgodnie obok siebie. Obraz ten obejmowała zewsząd rama, utkana z łun pożarów. Palił się Obóz Batawów, jak pochodnia, płonęły osady i miasta okoliczne wieńcem ognistym. Barbarzyńcy świecili sobie wśród pochodu. Byli już tak daleko, że przestrzeń wchłonęła ich wrzawę.
Publiusz nasłuchiwał. Może odezwie się jaki głos, wzywający pomocy, może oszczędziło okrucieństwo wojny jeszcze kogoś, oprócz niego, aby miał towarzysza w tej strasznej godzinie.
Ale ci, których zwycięzcy zostawili na krwawem polu, nie potrzebowali już niczego od żywych. Uśpieni snem ostatnim, przestali łaknąć, pragnąć, nienawidzieć i cierpieć. Nie przebudziły ich nawet ochrypłe krzyki sępów, które krążyły nad pobojowiskiem. Pozwalali sobie bez oporu - wydzierać oczy i szarpać ciało.
Publiusz opuścił głowę.
Jakby dla ukarania jego dumy, zostawili bogowie tylko jego samego na cmentarzysku legionu, jego, który witał zawsze z uśmiechem lekceważenia pogróżki barbarzyńców. A i on zawdzięczał dalszy pobyt na ziemi jedynie wspaniałomyślności przyjaciela. Bo rozpatrzywszy się w położeniu, domyślił się, że go Serwiusz ogłuszył rozmyślnie uderzeniem tarczy i przywalił koniem, aby go wyrwać z mściwych rąk Markomanów.
Więc Rzym może się stać podobnym do owych nędzników, których przykuwał od tylu wieków do swojego rydwanu tryumfalnego, może wić się u stóp mocniejszego, podły niewolnik, błagający o litość tego, którego deptał?...
— O bogowie, bogowie! — szeptał Publiusz, i posłał niebu spojrzenie, pełne wyrzutu. — Gdzie byłeś, Marsie, kiedy mój ukochany legion pękał, jak kruche naczynie? Nie służył-żem ci wiernie od lat najmłodszych?...
A niebo milczało niezmiennie pogodne i tak słodko uśmiechnięte, jak gdyby kołysało do snu najszczęśliwszy ze światów. I księżyc nie zwracał uwagi na krwawe pole, chociaż się jego promienie łamały w tysiącach szklistych, szeroko rozwartych oczów.
Nie po raz pierwszy widział Publiusz pole, zasiane trupami, wielu bitew świadek i kierownik. Ale po raz pierwszy został sam, jedyny żywy między umarłymi. Była w tej okrutnej samotności, którą dzieliły z nim tylko stada sępów, taka groza, że pragnął gorąco, aby się którykolwiek z poległych dźwignął z twardego posłania i przemówił do niego głosem ludzkim, choćby to był półnagi barbarzyniec. Żywy człowiek pożądał człowieka żywego, zapomniawszy o różnicy między wrogiem a przyjacielem.
I kiedy tak stał, wytężywszy wzrok i słuchał, zdawało mu się, że od strony Obozu Batawów, po przez mgły srebrzyste nocy księżycowej, płynie ku niemu stłumiony szelest, jakby stąpań istot żyjących odgłos daleki.
Pochylił się, wstrzymał oddech...
Na tle blednącej łuny zarysowały się czarne cienie, które zbliżały się do miejsca pogromu. Jakieś brudne światełko migotało przed niemi.
Publiusz podjął miecz i tarczę i szedł ku tym cieniom poprzez stosy trupów. Każdego legionistę otaczał wał barbarzyńców. Sprzedali drogo życie...
Cienie poruszały się nad krwawem polem... Światełko stawało się coraz wyraźniejsze...
To błądzili dwaj żywi jeźdźcy wśród umarłych i szukali kogoś przy blasku pochodni. Posuwali się wolno, oświetlając twarze poległych.
Gdy Publiusz rozróżnił kształty ludzkie, wówczas przystanął i zawołał po rzymsku:
— Kto idzie?
Jeźdźcy zatrzymali się na sekundę i nasłuchiwali, z której strony głos nadchodzi, potem rozległ się tętent galopujących koni.
— Publiusz... Publiusz! — zadzwoniło w ciszy nocnej dźwiękiem tak radosnym, że Publiusz zadrżał.
Wszystka krew zbiegła się w jego sercu, a potem rozlała się ukropem po całem ciele.
Byłażby to ona? Ona tu?
Skoczył naprzód, przypadł do jeźdzców... Jeden z nich zsunął się z konia i padł w jego objęcia.
— Publiusz, Publiusz! — szeptała Mucya, łkając zcicha na piersi ukochanego.
A on tulił ją do siebie i całował jej włosy, zapomniawszy o nienawiściach patryoty rzymskiego. Bogowie zesłali mu ją w najcięższej godzinie życia, jako najdroższą, najsłodszą pociechę za okrutny ból dnia ubiegłego. Jego najlepszy przyjaciel, ten, który chciał z nim dzielić trudy wędrówki doczesnej, wierny aż do ostatniego tchnienia, stanął przy nim wówczas, kiedy byłby nawet wroga powitał z radością.
Rzymski patrycyusz był w tej chwili tylko nieszczęśliwym człowiekiem, zdeptanym robakiem, wdzięcznym bez granic za szczery uścisk, za słowo kochające.
Nie pytał, zkąd przyszła. Miał ją przy sobie, obejmował jej ciało drżące, wdychał jej oddech ciepły.
I odczuł ten mąż hartowny, nieubłagany dla siebie i dla innych, rozkosz miłości, potęgę związku dwóch serc, stopionych w jedno. I tulił coraz namiętniej Mucyę do siebie.
A ona szeptała urywanemi słowy:
— Pożerała mnie tęsknota za Rzymem... W nocy straszyły mnie widma Korneliów... W dzień męczyła wrzawa barbarzyńców... Tylu ich było, o, tak dużo... Serce moje wyrywało się do was, do zagrożonych, ale on, Serwiusz, śledził bezustannie kroki moje... Wrócić do was nie mogłam... Kiedy wyruszyli w krwawą drogę, biegłam ich śladami... Towarzyszył mi jeden z poddanych Serwiusza — nasz... jeniec wojenny... Ty go wynagrodzisz, Publiuszu... Ty pozwolisz mi służyć ojczyźnie... być z wami w chwili ciężkiej... Ty wiesz, że zajmowałam się w domu leczeniem niewolników... Znam sztukę lekarską... Pójdę w twoim orszaku w przebraniu męzkiem i pocieszać będę konających, a rannych pielęgnować... Może mi Rzym przebaczy, że się serce moje odwróciło od jego bogów... Nie mogłam inaczej, Publiuszu, nie mogłam... A jeśli nie. Tam, gdzie tyle pocisków pada, znajdzie się także jeden dla Kornelii... Tylu mojej krwi złożyło głowę na polach sławy... a życie bez ciebie, bez Rzymu dusi mnie, jest męczarnią...
I znów zakwiliło na piersi Publiusza ciche łkanie kobiety, pozbawionej przez dumę panów świata ogniska domowego za to, że chciała się modlić do Boga ubogich i wydziedziczonych.
— Ty nie oddasz mnie powtórnie w ręce kata — prosiła Mucya — ty pozwolisz mi żyć, jak mi nakazuje moja wiara, dla nieszczęśliwych i cierpiących, albo umrzeć, jak mi nakazuje moja krew, śmiercią Rzymianki za ojczyznę. O, ty nie wiesz, jak zniewaga boli Kornelię...
Publiusz objął jej głowę, jakby ją chciał zastawić przed ciosem.
Miał-że on już prawo do bezlitośnej dumy rzymskiej? Nie był-że i on nieszczęśliwym i cierpiącym? Może go jutro ciśnie pod stopy zwycięzcy...
— Będziemy służyli razem ojczyźnie, Mucyo — wyrzekł. — Może widok naszej hańby nawróci serce twoje do odwiecznych podań Rzymu..
— O Publiuszu! — zawołała Mucya, całując jego ręce.






XIII.

Przed pałacem cesarskim w Rzymie odbywała się w pierwszych dniach września szczególnego rodzaju licytacya.
Rozłożone na długich stołach, wabiły kupców, przedmioty, dostępne rzadko dla pospolitych śmiertelników. Świeciły tam szczerozłote naczynia, przeznaczone do osobistego użytku imperatorów, błyszczały sznury ogromnych pereł, słynny zbiór cesarza Adryana, mieniły się w słońcu suknie cesarzowej Faustyny, cel zazdrości strojniś stolicy. I rydwany stały rzędem, i lektyki, sprzęty cytrusowe, i rzeźby i cenne pamiątki po dawnych monarchach. Wszystko, co Marek Aureliusz odziedziczył po swoich poprzednikach, co sam zebrał i otrzymał w darze od królów barbarzyńskich, wynieśli pretoryanie przed pałac.
Tłumy ciekawej gawiedzi zalegały pałac, zamknięty zwykle dla motłochu. Tłoczyli się pauprzy i handlarze uliczni, przeciskali się przez ciżbę Żydzi i Egipcyanie; niewolnicy torowali pięściami drogę dla zbogaconych celników i poborców. Mnóstwo kobiet z ludu okrążało stoły i dotykało brudnemi palcami szat cesarzowej.
— Oto wezgłowie, na którem spoczywał boski Trajan w przeddzień śmierci — wołał podkomorzy cesarski, pełniący służbę komornika. — Dziesięć tysięcy sesterców! Kto da więcej?
Głośny śmiech odpowiedział na tę cenę.
— Nie warte asa — odezwał się ktoś w tłumie. — Boski Trajan sypiał na sianie, jak żebrak.
— Kto da więcej? — powtórzył podkomorzy.
— Sto tysięcy! — zawołał głos dźwięczny i do stołu zbliżył się senator Maryusz Pomponiusz, były pretor cudzoziemców.
— Sto tysięcy! Czy nikt nie da więcej? — zapytał podkomorzy.
— I pięć! — wtrącił jakiś gruby poborca.
— Jeszcze pięć! dodał drugi.
— Piętnaście!
— Dwadzieścia!
Liczba rosła szybko, podbijana przez dorobkiewiczów. Wezgłowie Trajana poszło za trzykroć.
— Chcą się przypodobać imperatorowi — szeptano wokoło. — Pragną przykryć purpurą rycerską podłość całego życia.
— Oto miecz boskiego Tytusa — odezwał się znów podkomorzy. — Wielki imperator otrzymał go w darze od zgromionej Judei. Dwadzieścia tysięcy sesterców! Kto da więcej?
I podniósł do góry broń, wysadzoną drogiemi kamieniami.
— Odeprzyjcie nim barbarzyńców! — zawołał jakiś obdartus, cisnąwszy w stronę pretoryanów, którzy otaczali podkomorzego, garść prażonego bobu. — Od czego jesteście? Za co ubieramy was w pióropusze i złocone pancerze i karmimy, jakby dziki, tuczone na stół cesarski.
— Próżniaki, niedołęgi! — zahuczało wokoło.
— Tylko burdy umieją wyprawiać...
— I niepokoić wieczorami obywatelki...
— I gruchać na polu Marsowem w gajach mirtowych...
— I krzyczeć ciągle, że im się krzywda dzieje...
— Trutnie...
— Pasibrzuchy...
— Na plac boju z nimi! — ryknął motłoch. — Niech nie uszczuplają chleba ubogim... Tak go mało w Rzymie...
Z pod szyszaków pretoryanów strzeliły w stronę ludu spojrzenia pełne nienawiści, i kilka rąk dotknęło rękojeści mieczów. Ale przed pałacem cesarskim kłębił się tłum, a stołów strzegło tylko dwudziestu żołnierzy. Na pięściach rozniósłby ich plebs stolicy, rozwścieczony wiadomościami, które nadchodziły z prowincyj północnych, coraz dziwniejsze, groźniejsze.
Bo stała się rzecz tak niesłychana, iż zatrwożyła najodważniejszych. Germanowie zalali równocześnie Windelicyę, Recyę, Noricum i Panonię, zburzyli ogniem i mieczem cały kraj po prawej stronie Dunaju, zamienili w perzynę wsie i miasta, uprowadzili krocie niewolnika, przeszli góry, nieznieważone dotąd ich stopą, i zbliżali się teraz, jak chmura gradowa, do granic samej Italii.
Rzym nie chciał w pierwszej chwili uwierzyć w takie zuchwalstwo, lecz kiedy kuryerzy nadbiegali codziennie, wzywając pomocy, wówczas zadrżał i złorzeczył wojsku. Dali się pobić barbarzyńcom! — krzyczał motłoch na ulicach — zniewieścieli na leżach zimowych. Trzeba im upuścić krwi, bo zatyli z próżniactwa...
Żołnierz nie zniewieściał, ani zatył; uległ tylko przewadze, której się nikt nie spodziewał.
Jak tylko nadeszła wiadomość o pogromie Obozu Batawów, wyruszył natychmiast prefekt Victorinus z połową przybocznej straży cesarskiej. Zdeptali go Germanowie, zanim dotarł do Alp, więc teraz spieszył jego śladami z resztą pretoryanów nowy prefekt, głośny wojownik, Marek Makryniusz Windeks. W domu została tylko gromadka, niezbędna do utrzymania porządku w stolicy.
Ale motłoch zapomniał, że pierwszy prefekt położył już głowę, drugi zaś biegł bez wytchnienia pod włócznie i strzały barbarzyńców; nie uwzględniał, iż zaraza wydusiła trzecią część legionów. Jego straszyło dniem i nocą widmo Hannibala i Brennusa i złorzeczył, przerażony, wojsku i utrudniał gniewnym pomrukiem zadanie rządowi, który z chwilą, kiedy Germanowie przekroczyli Alpy, zrozumiał grozę położenia i wytężył wszystkie siły, by odwrócić od Rzymu cios nieprzewidziany.
Już ciągnęły lądem i płynęły morzem legiony, rozrzucone na wybrzeżu Afryki i w prowincyach wschodnich, już gotował się do drogi żołnierz, wypoczywający w Italii po wyprawie na Partów, dopełniony świeżemi siłami. Gladyatorów i niewolników skarbowych uzbroił Marek Aureliusz, szkoły szermierskie i więzienia kazał otworzyć, nie pogardziwszy nawet zbrodniarzem. Kto posiadał dwoje zdrowych ramion, ten przestawał być zabójcą, oszustem, złodziejem, byle się legiony, porwane przez zarazę, znów zabliźniły.
Aby zaś obywatel uboższy, wycieńczony przez nieurodzaj ubogiego roku, nie sarkał na nowe podatki, wystawił cesarz-filozof całą ozdobę swojego pałacu na sprzedaż publiczną.
— Dwadzieścia tysięcy za miecz boskiego Tytusa! — wołał podkomorzy. — Kto da więcej? Nie skąpcie pieniędzy na wzmocnienie legionów, od ich bowiem dzielności zależy spokój waszego ogniska. Gdy one runą, zdepce stopa barbarzyńców i wasze szczęście. Kupujcie, kwiryci, kupujcie! Hojność wynagrodzi wam po ukończeniu wojny łaska boskiego imperatora.
Głównie ostatnia obietnica przyśpieszyła licytacyę.
Do stołów cisnęli się celnicy, adwokaci i przedsiębiorcy budowli rządowych, którzy grabili zbyt bezczelnie w prowincyach. Ten chciał przejednać rząd za chciwość nadmierną, ów za gwałt, wytoczony przed trybunał pretorów, trzeci, żądny zaszczytów, mniemał, iż płacąc za drobiazg znaczną sumę, zwróci na siebie uwagę rozdawców godności i tytułów.
I zbogaceni kupcy otworzyli kiesy szeroko. Bo schlebiało wyzwoleńcowi, że jego żona będzie błyszczała w sukniach cesarzowej, a jego dzieci będą jadły z naczyń, używanych dotąd tylko przez władców świata.
Próżność, grzech i głupstwo podały sobie ręce, by napełnić skarb państwa. Nikczemność stała się sługą cnoty. Dorobkiewicze różnego rodzaju podbijali się ku głośnej uciesze motłochu z zaciekłością handlarzów, kłócących się o strzępy fortuny magnackiej.
Temu wyścigowi samolubstwa i chytrości przypatrywało się zdaleka dwóch patrycyuszów. Stali przed głównemi drzwiami pałacu i śledzili przebieg licytacyi.
— Mógłbyś kupić ten stół cytrusowy — odezwał się jeden z nich. — Drażnił zawsze twoje oko wybredne.
Zagadnięty wzruszył ramionami zamiast odpowiedzi.
— Sto tysięcy sesterców za stół, który ocalał z pałacu złotego Nerona! — wołał podkomorzy.
— Nawet cena przystępna — zauważył pierwszy patrycyusz.
— Potroją ją niebawem te kruki, co się wypasły na krzywdzie ubogich i słabych — mruknął drugi.
— Marek Kwintyliusz wyraża się jak głodny cynik.
— Albo jak stoik, jeźli wolisz tę nazwę — odparł Marek.
— Wesoły pretor stoikiem? — zaśmiał się senator Mucyusz. — Może przyodziejesz się w dziurawą opończę, posypiesz głowę popiołem, zamiast złotym proszkiem, i będziesz wołał z Heraklitem: płaczcie, albowiem wszystko jest głupstwem i nicością. W mowie twojej słyszę znużenie kilku nocy bezsennych. Wyśpij się dobrze, a zasmakujesz znów w słodkiej mądrości boskiego Epikura.
Marek milczał.
Nie był to już ów nieopatrzny młodzieniec, który odpowiadał na każde słowo poważniejsze pustym śmiechem. Jakiś głęboki ból, czy zawód przeszedł po jego gładkiej twarzy i zostawił ślady swoje naokoło ust i pod oczami.
Skrzyżowawszy ramiona na piersiach, przypatrywał się obojętnie licytacyi. Nie zbliżył się nawet do stołów, chociaż zwiedzanie wystaw starożytności należało dawniej do jego rozrywek ulubionych.
— Dwakroć pięćdziesiąt! Kto da więcej? — wołał podkomorzy.
— Cena jeszcze możliwa — zauważył Mucyusz. — Kup, Marku, bo sprzęt ten godzien zaprawdę twoich zbiorów.
— Nie dla Kwintylia takie zbytki — odparł Marek. — Dziś stać tylko handlarzy i złodziejów na stoły cytrusowe.
Uważnie spojrzał Mucyusz na niego.
— To już nie znużenie kilku nocy bezsennych — wyrzekł. — Ty mówisz o zbytkach, ty? Któż drugi w całem cesarstwie mógłby zakupić cały pałac imperatorów, nie zmieniając trybu życia?
— Mówisz o milionach mojej żony...
— Mówię o milionach męża Liwii Fabii...
— Powinieneś wiedzieć, że prawo broni majątku żony przed rozrzutnością męża, jak dorobkiewicze nasze upodobania nazywają. Byłeś przecież pretorem. Słyszałem także, że i twoja połowica znosi się sama z rachmistrzami.
— Aaa... — mruknął Mucyusz. — Nie chciałem, wierzyć, gdy mi mówiono, że się zawiodłeś na hojności Fabiusza. To plugastwo pożąda naszych stosunków i nazwisk z namiętnością ostatniej miłości, ale chciałoby płacić jaknajtaniej za owoc poświęceń i trudów długiego szeregu wieków. Łatwiej ukraść choćby tysiąc milionów, aniżeli posiadać prawo do purpury patrycyuszów.
— Patrycyuszów? Jesteśmyż naprawdę patrycyuszami, ty i ja? — mówił Marek. — Nasi ojcowie składali na ołtarzu ojczyzny wszystko, co od niej wzięli, my zaś chcielibyśmy tylko czerpać ze skarbnicy jej dostatków i zaszczytów, nic w zamian nie dając.
— Marku! — zawołał Mucyusz, rozśmiawszy się wesoło. — Jeźli masz ochotę na stół cytrusowy, pożyczę ci pieniędzy, bo rozumując dalej w tym kierunku, gotóweś dojść do głupstw owych głodnych filozofów, którzy, zazdroszcząc nam purpury i pałaców, bredzą o znikomości rozkoszy tej ziemi. Zrzędzi w tobie golizna, a i ja znam szaleństwa tej wiedźmy zawistnej. Ile ci potrzeba, mów!
Ale Marek nie odpowiadał śmiechem na śmiech.
Patrząc przed siebie, odparł głosem cichym:
— Gdybyś tak, jak ja, pił przez ośm miesięcy z gorzkiego kielicha upokorzenia, obrażany od świtu do zmierzchu każdym ruchem i słowem wstrętnej ci kobiety, gdybyś się musiał targować o każdego sesterca z przebiegłością handlarza, możeby ci obrzydły pieniądze, twoim wstydem zdobyte. Duszą mnie te przeklęte miliony, obmierzła mi ta klatka złocona, którą opłaciłem swobodą! Nie przypuszczałem nigdy, żeby krew Kwintyliów krążyła jeszcze z taką siłą w moich żyłach. Chciałem się nagiąć do położenia, złamać w sobie, zdeptać potomka królów albańskich, przywoływałem do pomocy całą mądrość sceptycyzmu, lecz daremne były moje wysiłki. Nie mogę znieść upokorzenia, nawet za cenę wszystkich skarbów tej ziemi, nie mogę...
Tyle szczerego dźwięku było w głosie Marka, że się Mucyusz przestał uśmiechać. I jego twarz zniszczoną owiały cienie smutku.
Milczeli czas jakiś, potem odezwał się Mucyusz:
— Jestem od ciebie szczęśliwszy, Marku, bo we mnie zgasła już gwałtowność Mucyów. Nie w boju, lecz w radzie służyli przodkowie moi, i prawdopodobnie dlatego wziąłem po nich usposobienie giętsze, złagodzone zresztą przez krew matki, która pochodziła z rodziny wyzwoleńców egipskich. Wy, Kwintyliowie, wzrastaliście z mieczem w ręku, a żołnierz zwycięża lub ginie.
— Zwycięża lub ginie — powtórzył Marek zcicha, jakby do siebie, wodząc zamyślonym wzrokiem po tłumie.
Potem zwrócił się nagle do Mucyusza i wyrzekł:
— Czy ty wiesz, że najazd Germanów nie jest zwykłą igraszką barbarzyńców, lecz groźbą Hannibala? Ta dzicz toczy się olbrzymią falą wprost na Rzym. Za miesiąc może ona stanąć przed bramami miasta miast.
— Powstrzymają ją legiony — odparł Mucyusz spokojnie. — Już idą...
— Wszyscy idą! — wołał Marek — młodzi i starzy, nowozaciężni i weterani, patrycyusze i plebeje, wyzwoleńcy nawet i niewolnicy, wszyscy, wszyscy.
— Wystarczą legiony — wtrącił Mucyusz obojętnie.
Wtem zachwiała się fala ludu i rozłamała się na dwie połowy, tworząc pośrodku ulicę szeroką.
— Kuryer z pola walki! — płynął wokoło szept stłumiony.
Na placu ukazał się pretoryanin na spienionym koniu, cały pokryty kurzem i błotem. Wyciągnął rękę do góry — chciał mówić — nakazywał milczenie...
A kiedy nastała taka cisza, iż słychać było przyśpieszony oddech konia, dobywającego ostatnich sił, zawołał głosem, który rwał się kawałami z jego gardła:
— Germa...no...wie... pod Akwi...leą...
Przez kilka chwil zdawało się, że wieść niespodziewana poraziła lud rzymski, odebrawszy mu zdolność ruchów. Z głowami, zwróconemi w stronę złowróżbnego gońca, z rozwartemi ustami, stali panowie świata, przykuci do miejsca.
Germanowie pod Akwileą! — znaczyło to samo, co: stolica zagrożona!
Potem zakołysał się znów tłum i z jego łona buchnął ku pałacom cesarskim bezkształtny krzyk osłupienia, trwogi i groźby.
Koń pretoryanina, spłoszony nagłą wrzawą, wspiął się na tylnych nogach rzucił się naprzód. Ale już zalały ulicę głowy ludzkie i podniesione ręce.
— Zabić tego kruka! — zawołał ktoś w pobliżu żołnierza.
— Niech zapłaci za tchórzostwo towarzyszów!
— Na ziemię z nim! Zdeptać go, jak nędznego robaka!
Motłoch, mszcząc się za przestrach, ściągnął pretoryanina z konia i pastwił się nad niewinnym.
Gdy się to działo przed pałacem, siedział Marek Aureliusz w swojej pracowni przy stole, pochylony nad stosem woskowanych tabliczek. Brał je kolejno — odczytywał — nakreślał rylcem kilka słów, a załatwiwszy sprawy bieżące, cofnął się w krześle i zapatrzył się przed siebie szklistym wzrokiem człowieka, dla którego otoczenie przestało istnieć.
Myśli jego pobiegły daleko, za Alpy, nad Dunaj, do ziemi, która budziła już kilka razy zazdrość wolnych Germanów. Mieszkał tam naród barbarzyński, od lat stu złączony z Rzymem, dostarczający legionom bitnego żołnierza, rolnictwu zaś cierpliwego robotnika. I Retowie i Norikowie byli niegdyś wrogami cesarstwa, lecz rozumna polityka imperatorów, gdy nie mogła ich zgnieść, uśmierzyła ich dobrocią, ustępstwami. Szkodliwi sąsiedzi stali się zrazu pożytecznymi sprzymierzeńcami, a następnie, kiedy zasmakowali w cywilizacyi, wiernymi poddanymi, którzy prześcigali gorliwością w pełnieniu obowiązków rodowitych Rzymian.
Gdyby otworzyć dla pewnej ilości Kwadów i Markomanów prowincye naddunajskie i pozwolić im się osiedlić między współplemieńcami... Ludności miejscowej, przetrzebionej przez zarazę, przybyłyby świeże siły robocze, a legionom — zdrowe ramiona, których gnuśniejąca Italia wytwarzała coraz mniej... Nie po raz pierwszy zażegnywała polityka rzymska w ten sposób burzę. Gdzie się nie da podejść, tam trzeba podpełznąć, gdzie grozi zbyt wielka liczba, trzeba ją zmniejszyć, rozbiwszy ją na części drobniejsze... Kwadowie i Markomanowie, dopuszczeni do cesarstwa, będą najlepszym wałem obronnym przeciw najazdom północnym... — Dziel, kłóć między sobą nieprzyjaciół i panuj...
Ta stara zasada polityki rzymskiej nie zgadzała się wprawdzie z pojęciami etycznemi stoicyzmu, który wychował imperatora-filozofa, ale Marek Aureliusz był w tej chwili tylko głową państwa, zagrożonego przez potężnego wroga. Myśliciel ustąpił przed cesarzem, człowiek prywatny przed władcą...
Niezwykły najazd Germanów zaskoczył Rzym w godzinie tak ciężkiej, iż walka na całej linii północnej stała się niemożliwą. Zanim legiony, rozstawione na kresach południowych i wschodnich, nadbiegną — dotrą barbarzyńcy do granic Italii. Gdyby się udało oderwać od nich najgroźniejszych — Kwadów i Markomanów — odparliby legaci resztę, półnagą dzicz, bez wielkiego wysiłku.
Marek Aureliusz był tak zajęty swojemi myślami, że nie zauważył wrzawy, chociaż wnikała wszystkiemi szczelinami do wnętrza pałacu.
Teraz podniósł się, aby przywołać pretoryanina, czekającego za kotarą na jego rozkazy, lecz jeszcze nie doszedł do drzwi, kiedy do pracowni wbiegł szybkim krokiem mąż nizkiego wzrostu, przyodziany w strój senatorski.
Był to Fronton, znakomity pisarz, zaciekły wróg chrześcian i pierwszy doradca starszego cesarza.
— Germanowie pod Akwileą! — szepnął dygnitarz pobladłemi ustami.
Wiadomość ta oddziałała tak piorunująco na Marka Aureliusza, że patrzył długą chwilę na swojego pomocnika tępym wzrokiem, jakby jego słów nie zrozumiał, a kiedy pojął ich znaczenie, pochylił głowę i przycisnął rękę do serca.
— Stoją pod Akwileą — mówił Fronton. — Za dni dziesięć mogą być pod murami stolicy... Niech bogowie oświecą twój rozum, panie, abyśmy wiedzieli, co czynić należy...
Już cesarz ochłonął z pierwszego wrażenia.
Podniósłszy głowę, odezwał się zwykłym, przyciszonym, monotonnym głosem:
— Senatorowie Celiusz, Pizo i Hortensyusz udadzą się natychmiast do Akwilei, do obozu barbarzyńców, i stawią się przed Wadomarem, królem Markomanów, z darami mojemi. Wręczywszy mu krzesło kuralne, togę, dzierzganą palmami, i koronę, przypomnę mu dawne stosunki przyjazne, jakie łączą Markomanię z Rzymem od czasów króla Marboda. Jeżeli Wadomar wróci za Dunaj, ukarze podżegaczów najazdu i zaprzysięże nowe przymierze, wówczas przebaczę mu jego zuchwalstwo i otworzę dla najuboższych jego narodu Recyę, Noricum i Panonię. Niech pomogą odbudować krainę, którą zniszczyli. Tego buntownika Serwiusza pominą senatorowie przy układach. Żądam, by go Wadomar wydał żywego w moje ręce.
Frontona nie zdziwiły bynajmniej rozporządzenia cesarza, domyślił się bowiem odrazu, dokąd zmierzają. Najgwałtowniejsi imperatorowie rzymscy uginali bez namysłu hardego karku przed koniecznością, gdy tego wymagało dobro państwa. Usunąwszy chwilowe niebezpieczeństwo, oddawał później sowicie upokorzeniem za upokorzenie. Ich obrażona duma miała długą i mściwą pamięć.
— Jutro ze wschodem słońca — mówił Marek Aureliusz dalej — złożą kapłani wszystkich wyznań, uznanych przez Rzym, ofiary swoim bogom. Na Kapitolu będę błagał sam władcę Olimpu o łaskę dla cesarstwa. Za trzy dni wyruszę w pole, pod Akwileę, by wolę moją poprzeć siłą. Jeszcze nie zgasł wśród barbarzyńców urok legionów.
Skinął ręką na znak, że rozporządził już wszystko, i odwrócił się od Frontona. Gdy został sam, spoczął ociężale na krześle i ukrył twarz w dłoniach.
Nie był nigdy żołnierzem, ani z temperamentu, ani z wychowania. Kształcony od lat najmłodszych przez stoików greckich, przenosił życie kontemplacyjne nad czynne. Najszczęśliwszym czuł się w letniej rezydencyi, w górach albańskich, gdzie otoczony słynnymi mędrcami swojego czasu, zdala od łoskotu machiny rządowej, mógł bez przeszkody czytać, pisać i rozmyślać.
Nie lubiąc ćwiczeń rycerskich, przybrał sobie do boku, zaraz po śmierci Antonina Pobożnego, młodszego brata, ogłosiwszy go drugim imperatorem. Sądził, że młodzieniec zamiłowany w igrzyskach, koniach i przygodach awanturniczych, będzie uprawiał bez wstrętu rzemiosło wojenne i zastąpi go na polu bitwy. Jedynie dlatego podzielił się z nim władzą. Ale Lucyusz Werus roztrwonił siły swoje w bezmyślnej rozpuście, wyuzdany jak Neron, gnuśny jak Witeliusz. Nie podporą, lecz przeszkodą był mu ten lubieżnik, marnotrawca i pijak, dający z siebie stolicy ciągle zgorszenie. Jego gwałty, dopełniane na obywatelkach, musiał pokrywać i zacierać, jego długi płacić i znosić nierozumne wybryki.
Marek Aureliusz westchnął z głębi duszy. Ciężyła mu korona, ciężyło życie, niepokojone zazdrością milionów. Gdyby mógł rzucić purpurę, przesiąkłą krwią tylu imperatorów... Marzyłby wówczas w swojej ukochanej bibliotece o znikomości rozkoszy tej ziemi... Bo wszystko przemija, a wiecznie trwa tylko to, co duch zostawia po sobie.
Ale nie... On był Rzymianinem i cesarzem. Jemu nie wolno spoczywać w chwili, kiedy zemsta wzgardzonych ludów wyje u wrót Italii. On musi być walecznym i przytomnym, musi zdusić w sobie upodobania i wstręty i stać się wcieleniem obowiązku obywatelskiego, aby jego przykład wlał w przerażony naród nowy zdrój wiary i nadziei.
Tak... On stanie sam na czele legionów i poprowadzi je na wroga. Blask potęgi imperatorskiej, splecionej z długiego łańcucha zwycięztw i tryumfów, olśni i porazi barbarzyńców. Samo imię cesarza, władcy świata, starczy za wojsko. Zbyt długo i zbyt dotkliwie czuli Germanowie na sobie rękę imperatorów, by nie mieli zadrżeć na ich widok...
Marek Aureliusz dźwignął się z krzesła. Jego policzki zabarwiły ceglaste wypieki, a w oczach malowało się znużenie. Zarzęziło mu w gardle — zakaszlał. Sięgnął ręką po naczynie, znajdujące się na stole, i przyłożył je do ust. Pił chciwie miksturę, przyrządzoną dla niego przez samego Galena, zwaną teryakiem. Wątłe zdrowie zawodziło go coraz bardziej.
Kotara zaszeleściła i do pracowni wsunęła się cichą stopą wysoka postać niewieścia. Zbliżywszy się do cesarza, dotknęła ręką jego czoła i spojrzała mu uważnie w oczy.
— Znów kaszlesz? Nie przecz, słyszałam. I oczy masz podkrążone i skronie zimne. A prosiłam, żebyś tyle nie pracował.
— Prosiłaś? — mruknął Marek Aureliusz zdziwiony.
Nie przypominał sobie już bardzo dawno, ażeby stan jego zdrowia obchodził cesarzową. Więc chciała czegoś od niego...
— Jeszcze wczoraj mówiliśmy obszernie z Galenem o wyczerpaniu twoich sił — kłamała Faustyna, oplatając szyję męża białem, okrągłem ramieniem. — Potrzeba ci dłuższego wypoczynku.
— Spocznę może niebawem na zawsze — odparł Marek Aureliusz.
— Właśnie doniósł mi Fronton, że wybierasz się sam na pole walki — mówiła Faustyna, tuląc głowę pieszczotliwie do piersi męża. — Wiadomość ta rzuci żałobę na całą rodzinę. Jesteś chory, nie lubisz wojskowości, nie znosisz wrzawy obozowej. Dlaczego zadajesz umyślnie gwałt swojemu usposobieniu? W polu zastąpi cię Awidyusz Kassyusz, Makryniusz Windeks lub Publiusz Kwintyliusz.
— Awidyusz Kassyusz jest potrzebny w Afryce, a Windeks na kresach północnych — wyrzekł Marek Aureliusz, uwalniając się z objęć żony. — O mnie się nie troszcz, albowiem bogowie, posadziwszy mnie na tronie Cezarów, nauczą mnie spełniać ich obowiązki. Jest rzeczą imperatora dzielić trudy żołnierza, gdy ojczyźnie grozi prawdziwe niebezpieczeństwo.
— Rozumna rada znaczy czasami więcej od czynnego współudziału. Mógłbyś kierować wojną z Rzymu.
— Nie czas już dziś na rady rozumne. Tylko obecność imperatorów zdejmie trwogę z żołnierza, przerażonego szczęściem barbarzyńców. I Lucyusz włoży na siebie twarde suknie wojny.
— Tak się o ciebie lękam...
— Już postanowiłem — wyrzekł Marek Aureliusz szorstko.
Faustyna pochyliła głowę z uległością.
— Wola twoja jest prawem najwyższem dla każdego Rzymianina, nie wyjąwszy małżonki — mówiła. — Niech bogowie czuwają nad twojem świętem życiem i niech przyozdobią twój rydwan tryumfalny znakomitymi jeńcami.
Przez kilka chwil stała pogrążona w myślach, przygryzając dolną wargę, potem błysnęło w jej oczach złowrogo i odezwała się:
— Mam nadzieję, że dołożysz wszystkich starań, by pojmać żywcem owego zdrajcę, owego buntownika, co sprowadził na cesarstwo taką burzę. Chcę go widzieć w kajdanach pod kołami twojego rydwanu.
— Mówisz o Serwiuszu? — wtrącił Marek Aureliusz.
— Mówię o tej żmii, co wyhodowawszy się na naszem łonie, kąsa rękę dobrodzieja. Jeśli ten potwór wpadnie w twoje ręce, oddaj go w moją moc, a zdepcę tak jego pychę, że pozazdrości najnędzniejszemu z nędznych. Będzie służył ostatniej z moich niewolnic, jej pies posłuszny, jej sprzęt wzgardzony, aż go żółć zadusi.
— Ty znałaś osobiście tego buntownika? — zapytał cesarz, zdziwiony nienawiścią, syczącą w głosie żony.
Faustyna, pochyliwszy głowę, by ukryć rumieniec przed badawczym wzrokiem męża, odparła wymijająco:
— Imię jego zna dziś i nienawidzi każda Rzymianka.
Rzekłszy to, oddaliła się szybko.
Kiedy kotara za nią zapadła, uśmiechnął się Marek Aureliusz z goryczą.
Więc dlatego przypomniała sobie język i pieszczoty lat dawno ubiegłych? Ona znała Serwiusza, ale ten pyszny barbarzyniec wzgardził jej względami...
— Oddam go w twoją moc, bo najsroższy sąd nie ukarze go okrutniej od obrażonej miłości własnej namiętnej kobiety — mruknął cesarz.
Klasnął w dłonie. Gdy na znak ten ukazał się we drzwiach pretoryanin, zapytał:
— Czy boski Lucyusz Werus nie opuszczał dziś pałacu?
— Boski imperator biesiadował dziś u siebie — odparł strażnik cesarski.
— Gdyby senator Fronton przybył, niech czeka na mnie.
Zarzuciwszy na siebie togę, udał się Marek Aureliusz do mieszkania brata.
Lucyusz Werus spoczywał po obiedzie na dziedzińcu, na łożu złoconem, pod baldachimem purpurowym. Sina bladość pokrywała jego twarz, bujne włosy, zlepione potem, spadały w nieładzie na nizkie czoło.
Leżał bez ruchu, opuściwszy ręce po obu stronach ciała. Od czasu do czasu otwierał usta, jak ryba wydobyta z wody, spragniony powietrza.
— Bawcie... mnie... — mruczał, ale mu czkawka przerywała słowa.
Nikt go nie zabawiał. Goście, widząc, że go wino powaliło, wysunęli się bez pożegnania, żądni, tak samo, jak on, wypoczynku. Zostali przy nim tylko: przyboczny lekarz, podkomorzy i jego dwaj nieodstępni towarzysze, Marek Kwintyliusz i senator Mucyusz.
— Lękam się powtórnego napadu apopleksyi — mówił lekarz, pochyliwszy się nad imperatorem. — Byłby to początek końca. Szkoda tak hojnego pana.
— Pije bez miary — odezwał się podkomorzy — a znosi coraz mniej. Od pewnego czasu traci przytomność po jednym dzbanie falerna.
Lekarz nacierał skronie i górną wargę cesarza olejkiem arabskim i wciskał mu w usta gąbkę, nasyconą teryakiem.
— Jestem bogiem — mruknął Lucyusz Werus, rzuciwszy się niecierpliwie — składajcie ofiary, śmiertelnicy... muchy brzęczą... gniewają boga... wypędźcie muchy.
Usiłował podnieść rękę, by usunąć gąbkę, lecz ręka opadła bezwładnie.
— Nie chcę ambrozyi — majaczył, otrząsając się ze wstrętem — wrócę na ziemię... na Olimpie niema takiego wina... Stary Jowisz, stary osieł... nie zna się na trunkach...
I śmiał się głupkowato.
Od strony skrzydła pałacu, zajmowanego przez Marka Aureliusza, zbliżały się szybkie kroki, zmierzające w stronę, w której Lucyusz Werus spoczywał.
— Starszy imperator! — szepnął Marek Kwintyliusz i cofnął się przed Mucyuszem szybko za fontannę dziedzińca.
Kiedy Marek Aureliusz spostrzegł, w jakim stanie jego brat się znajduje, pochylił głowę zawstydzony. Tylekroć był świadkiem takiej samej sceny, a mimo to nie mógł się oswoić z upokarzającemi skutkami pijaństwa.
— Lucyuszu! — odezwał się, kładąc rękę na zimnem czole brata.
— Nie chcę... puśćcie mnie... — mamrotał Lucyusz Werus. — Mama Junona stara, szpetna baba... pies by jej nie powąchał... wolę młode śmiertelniczki... Wasz Olimp podła buda egipska... sama w niej starzyzna...
— Lucyuszu! — mówił Marek Aureliusz, chwytając brata za ramiona. — Przebudź się! Barbarzyńcy pod Akwileą!
— Akwilea? — bełkotał Lucyusz Werus, otworzywszy błędne oczy. — Ohydna dziura... niema nawet porządnego cyrku.
— Przebudź się! — zawołał Marek Aureliusz — albo ci przytomność wróci okrzyk Markomanów, dobywających bram Rzymu.
— Markomanów?... Doskonali woźnice... wyborni szermierze...
Marek Aureliusz splótł ręce na łonie i spoglądał na brata wzrokiem, pełnym żalu i wyrzutu. Godnego wybrał sobie towarzysza.
— A wy — odezwał się po dłuższem milczeniu do lekarza i podkomorzego — moglibyście lepiej swojego pana pilnować. Za trzy dni podąży boski Lucyusz Werus ze mną pod Akwileę. Gdyby z jego powodu nastąpiła zwłoka, przypomni wam więzienie mamertyńskie obowiązki waszej służby!
Rzuciwszy zaś w stronę fontanny spojrzenie pogardliwe, zawołał głosem, silniejszym niż zwykle:
— Ukrywasz się daremnie przed okiem mojem, Marku Kwintyliuszu. W żyłach twoich płynie krew twórców Rzymu, a zawstydzają cię wyzwoleńcy i niewolnicy. Hańba na twoją głowę... O Rzymianie, Rzymianie!...
Rzekłszy to, oddalił się wolno. Gdy się znalazł w swojej pracowni, padł na krzesło i mówił do siebie:
— Dlaczego nie urodziłem się za czasów pierwszych konsulów! Nawet umrzeć nie warto za lud tak spodlony... A jednak trzeba bronić... bronić aż do tchnienia ostatniego... Imperatorowi nie wolno wątpić...

................

Marek i Mucyusz zbliżył się znów po odejściu starszego cesarza do Lucyusza Werusa, który zaczął wracać powoli do przytomności.
— A to cię pozdrowił! — śmiał się Mucyusz. — Może włożysz na siebie żelazną tunikę i pokażesz na polu bitwy, czegoś się od szermierzów nauczył... Władałeś zawsze dobrze mieczem i włócznią. Lekarze twierdzą, że zmiana życia i miejsca odświeża takich niedołęgów, jak my. Gotów jestem doświadczyć na sobie skutków tej końskiej kuracyi, gdybyś mi zechciał towarzyszyć.
Marek milczał.
— Bo rozważ tylko — szydził Mucyusz dalej. — W stolicy będzie straszliwie nudno, kiedy boski Lucyusz Werus wyruszy w pole z całym dworem, a woźnice cyrkowi i gladyatorowie staną pod sztandarami. Ten stary zrzęda pędzi podobno wszystkich na wojnę. Cóż tu będziemy robili bez cyrku i amfiteatru, bez baletu i śpiewaczek Werusa? Osowiejemy z nudów.
Marek nie odpowiadał.
— Tyś już osowiał — zaśmiał się Mucyusz. — Miarkuję, że ci Liwia Fabia osłodziła życie nad miarę. Miłe z niej stworzonko, a śliczna, a smaczna, brrr... Możnaby drapnąć przed nią do krainy cieniów.
— I twoja połowica nie zdobyłaby jabłka przed sądem Parysa — mruknął Marek.
— Wdzięki jej nie zakłócały nigdy mojego spokoju — rzekł Mucyusz. — Cóż mnie one mogą obchodzić? Byle płaciła moje długi, niech sobie dorobi jeszcze dwa garby na plecach i trzecie kose oko, jeśli tę sztukę potrafi. Małoż kobiet urodziwych w Rzymie? I cóż? Idziemy na wojnę? Zabawi nas zmiana zajęcia, a że możemy tam oberwać drągiem barbarzyńcy po łbie, nic w tem dla ciebie groźnego. Jesteś Kwintyliem. Guzy, połamane żebra i różne przedziurawienia ciała nie są w twoim rodzie nowiną.
— Wody — odezwał się Lucyusz Werus.
Szybko podał mu lekarz złoty puhar.
— Śmieszne — mówił cesarz, pijąc chciwie wodę. — Niktby nie uwierzył, że i woda może czasem smakować. Dlaczego? Wytłómaczcie mi to, kowale mądrych słówek bez treści.
Szukał pogardliwym wzrokiem filozofów.
— Drapnęli — mruknął. — Ci czciciele nicości nie lubią widoku pozornej śmierci. Wyć będą, jak głodne wilki, gdy ich Charon wciągnie za kark do łódki.
Ziewnął, przeciągnął się i splunął.
— Nic mądrego nie wymyślili bogowie, stworzywszy ziemię i ludzi. Zawsze to samo.
— Boski Marek Aureliusz gotuje ci przyjemną rozrywkę — odezwał się Mucyusz.
— Był tu — zawołał Lucyusz żywo. — I cóż? Zabawił się moim widokiem?
— Po swojemu.
— Ronił łzy nad moim upadkiem?
— Zabiera cię z sobą na wojnę.
— Doskonale — wyrzekł cesarz ku zdumieniu Mucyusza. — Bawiłem się wybornie w czasie wyprawy na Partów, a pobyt w stolicy znudził mnie już straszliwie. Nowe położenie, nowe wrażenia... Jedziemy na wojnę. A teraz zostawcie mnie, przyjaciele, Morfeuszowi. I wam przyda się trochę snu, abyście mogli wytrzymać wieczerzę u Lidyi.

................

Już świtało, kiedy Marek Kwintyliusz wstępował w progi swojego dworca, otoczony licznym orszakiem niewolników.
Zaspany szatny chciał odebrać od niego suknie, ale on odsunął go ruchem ręki i wyrzekł:
— Nie potrzeba. Zostawcie mnie samego... Niech wywoływacz czuwa...
Służba oddaliła się bez szelestu, a pan ułożył się w sali przyjęć na sofie i zapatrzył się w migotliwe światło lampy, panującej nad klombem kwiatów afrykańskich.
Oto wrócił znów z jednej z owych uczt, których ubodzy zazdrościli bogaczom. Sycylijski kucharz zadowolił najwybredniejszych smakoszów, różnorakie wina lały się potokiem, stoły uginały się pod wspaniałą zastawą, tancerki i śpiewaczki oplatały biesiadników wieńcem uroczym, Lidya, hetera magnatów stolicy, siliła się na dowcip i swobodę.
Było wszystko, oprócz wesela.
Lucyusz Werus ziewał, Mucyusz milczał, reszta gości oglądała się ciągle na drzwi, jak gdyby ich za nie wypierało niechętne spojrzenie skąpego gospodarza.
A on, Marek, zwany dotąd wesołym pretorem?
On spożywał tyle razy te same smakołyki, widział te same tańce, słyszał te same śpiewy i dowcipy, iż nie zdawał sobie już nawet sprawy z uczucia, jakie go ogarniało. Nudził się, czy bawił? Ani się nie nudził, ani bawił. Uciechy stołu, dzbana i miłości były mu poprostu obojętne.
Znał na pamięć pomysły najlepszych kucharzów rzymskich, upijał się setki razy najwyższemi winami, ssał rozkosz miłości z ust najpiękniejszych zalotnic, od cesarzowej Faustyny począwszy, a skończywszy na Lidyi.
Starożytne nazwisko, znaczny majątek, młodość, uroda i wesołe usposobienie otworzyły przed nim narozcież bramy raju ziemskiego, pozwalając mu czerpać pełnemi garściami ze skarbca szczęścia człowieczego.
Czerpał, chwytał, brał z chciwością namiętnego temperamentu południowego, aż się pewnego poranku obudził i zdziwił: co go jeszcze wczoraj pociągało i rozgrzewało, zbladło dziś i wystygło, spłowiałe i spopielone. Nie smakowały mu najlepsze potrawy, do wina miał obrzydzenie, uśmiechnął się szydersko w objęciach pięknej kobiety, ziewał w teatrze, w cyrku, na odczytach retorów i wierszopisów.
Przez pewien czas łudził się, że to stępienie zmysłów jest tylko skutkiem chwilowego przesytu. Więc wycofał się z hulaszczego grona i oddał się w ręce lekarzów, wierząc, iż po wypoczynku wróci miłość do nawyknień całego życia.
Kiedy ani dłuższy pobyt w uroczej willi pod Neapolem, ani kąpiele morskie i ćwiczenia szermierskie nie roznieciły w jego krwi dawnej żądzy, rzucił się wprawdzie znów w wir uciech stolicy, lecz czynił to już bez przyjemności. Przebrał miarę — przesycił się na zawsze.
A razem z gasnącą nieopatrznością młodości odstępowało go i zdrowie. Męczyły go biesiady, nie znosił nocy bezsennych, płacił drogo za każdy wybryk. Coraz częściej przebywał w domu, powstrzymywany chorobą.
Więc wysączył już do dna kielich życia, nie zostawiwszy sobie na dalsze lata ani jednej kropelki...
Marek nie roztkliwiał się wcale nad swojem położeniem. Ze spokojem i obojętnością sceptyka patrzył po za siebie i przed siebie, szukając w przeszłości i przyszłości jakiejś zachęty do dalszego pobytu na ziemi.
Po za sobą widział hałaśliwe biesiady, strwonione miliony, morze wina, pusty śmiech, cyniczne rozprawy, legion kobiet uwiedzionych, a przed sobą przykrą, chorą starość, niemożność używania i nieuleczalny przesyt.
Od czasu do czasu zdawało mu się, że na dnie jego istoty drzemie jeszcze siła, która wróci mu miłość do życia. Dotknięty do żywego skąpstwem żony, wspinał się z gniewem rasowego rumaka, podciętego batem, miotał się, groził rozwodem, przyjęciem posady w prowincyach, lecz gdy ochłonął, zapominał o męzkiem postanowieniu, dziwiąc się sam swojej niecierpliwości. Na wieść o klęskach, zadanych legionom przez barbarzyńców, uderzyło w nim serce rzymskiego patrycyusza. W pierwszej chwili chciał biedz pod orły cesarskie, jak to czynili jego ojcowie; nazajutrz jednakże, rozmyśliwszy się, wytłómaczył sobie, iż się wojna bez niego obejdzie. Cóżby on robił w obozie, on, którego źle ułożone fałdy jedwabnej tuniki uciskały, który nie znosił najdrobniejszego pyłu na sukniach i trzewikach? Zawadzałby tylko, stałby się pośmiewiskiem grubego żołdactwa...
Więc i owa siła, która odzywała się w nim od czasu do czasu, owa duma Kwintyliów, nie posiadała dość mocy, by złamać jego znieczulenie? Owe wybuchy, gasnące tak szybko, jak przychodziły, były tylko dalekiem, słabem echem gwałtowności, co szalała niegdyś we krwi jego przodków? Rozpusta pospołu ze sceptycyzmem strawiły w nim wolę, unurzawszy w błocie wszystko to, co ludzkość wielkiem i świętem nazywała?
Jednego tylko wstydu nie zatracił. Kiedy go dziś Marek Aureliusz znieważył, uczuł nagle wszystką krew w mózgu. Nie nauczył się dotąd obojętności wobec upokorzenia, a przykrości z tego powodu będą się mnożyły równomiernie z nadchodzącą starością.
Marek przebiegł w myśli jeszcze raz przeszłość i przyszłość, uprzytomnił sobie bezbarwne, bezradosne, szare i chłodne jutro, potem ziewnął i mruknął:
— Mam tego dosyć... Drzwi dla każdego otwarte... Tylko głupcy nie odchodzą, kiedy się nudzą.
Klasnął w dłonie.
— Niech mi łazienny przygotuje natychmiast ciepłą kąpiel ze wschodnich olejków — rozkazał, gdy wywoływacz stanął na progu. — Chór ateńskich śpiewaczek będzie w sali przyległej nucił pieśni wesołe.
— Czekaj! — wyrzekł, kiedy się niewolnik chciał oddalić.
Po dłuższym namyśle dodał:
— Rachmistrze stawią się niezwłocznie przedemną; dozorca niewolników rozbudzi moich gladyatorów i woźniców i przyprowadzi ich na dziedziniec, ale tylko moich. Służby Liwii Fabii nie chcę widzieć. Możesz odejść.
Wywoływacz znikł za kotarą, Marek zaś wziął ze stolika tabliczkę z kości słoniowej, pociągniętą woskiem, i pisał na niej złotym rylcem. Kiedy skończył, podniósł się z sofy, a zbliżywszy się do szaf, w których stały popiersia zmarłych Kwintyliów, przypatrywał się poczerniałym twarzom swoich przodków z drwiącym uśmiechem.
Odmiennemi postępowaliśmy drogami, wy i ja — mówił do siebie — a mimo to, złączy nas ten sam koniec. I mnie pokryje wkrótce proch ulicy i wchłonie w siebie noc nicości, jak to z wami dawno już uczyniła. Wam druzgotali na polach bitew czerepy, łamali kości... w domu na rynkach, obsypywał motłoch obelgami, gdy gromiliście z mównicy obywatelskiej jego nierozum i samolubstwo... imperatorowie znęcali się nad wami, lękając się waszej dzielności... żołnierz, którego byliście okiem i uchem, zasmucał was buntami. Mojego zdrowia strzegli lekarze, usuwając z ciała troskliwie najdrobniejszy pryszcz... motłoch ubóstwiał mnie za garść złota, którą rzucałem od czasu do czasu między głodnych, a Lucyusz Werus nazywa mnie bratem. Wy spędziliście życie, w znoju i trudzie, nie zaznawszy słodyczy ziemi, nie wiedząc, co rozkosz i spoczynek, co wesoły śmiech i szał miłości; ja przebiegłem ścieżkę, usłaną weselem, uciechami, bezustanną biesiadą. Kto żył lepiej? Dzieje twierdzą, że wy, wszyscy zaś wytworni ludzie mojego czasu, że ja. Czemże są dzieje? Wiązanką spłowiałych kartek, odczytywanych tylko przez nudnych uczonych. Drwię sobie z dziejów i z pamięci potomnych, która nie przeniknie grubych murów grobowca Kwintyliów. Niech mnie po śmierci oplwają. Nie dojdzie to do mojej wiadomości. Żyłem lepiej od was i umrę lepiej, bo was niepokoiły jeszcze w ostatniej godzinie losy Rzymu, a mnie...
Machnął ręką.
— Z chwilą, gdy zimny oddech śmierci zgasi we mnie na zawsze płomień świadomości, mogą się całe Alpy zwalić na miasto miast. Czuć tego nie będę.
Marek milczał czas dłuższy, potem mruknął jeszcze:
— Tak spoglądacie na mnie, śliczne maski, jak gdyby wam słowa moje nie smakowały. Nie lękajcie się! Wstydu wam nie zrobię w chwili ostatniej, odrobina bowiem waszej krwi niemądrej została we mnie, nie strawiona sceptycyzmem i znużeniem. Żyłem jak wychowaniec epoki filozofów, lecz umrę jak Kwintyliusz drewnianego Rzymu.
Uśmiechnął się do siebie.
— Zdziwią się jutro moi przyjaciele... Liche to bohaterstwo ludzkie, kiedy można do niego dojść tak różnemi drogami.
Właśnie wchodzili rachmistrze Marka. Było ich trzech, wszyscy wolni obywatele.
— Ty rozkazałeś, przesławny panie — odezwał się najstarszy z nich, sześćdziesięcioletni Syryjczyk.
— Ty kochasz życie? — zapytał Marek, przypatrując się starcowi z politowaniem.
— Mam wnuki, panie — odpowiedział rachmistrz, nie zdziwiony wcale słowami Marka.
Rozpieszczony szczęściem patrycyusz miewał dość często dziwaczne pomysły.
— Przypominam sobie... masz wnuki — mówił Marek, wydobywając z tuniki sporą kiesę napełnioną złotem. — Wiem także, iż marzysz dla nich o losie świetniejszym, aniżeli go tobie bogowie wydzielili. A gdy w naszych czasach nawet osły pozłocone zasiadają bez przeszkody na krzesłach senatorskich, weź to odemnie dla swoich wnuków... Służyłeś mi wiernie...
I znów nie zdziwił się rachmistrz. Marek Kwintyliusz trwonił miliony nie tylko dla siebie samego. Był zawsze hojnym panem.
Objąwszy patrycyuszowi kolana, szepnął starzec:
— Wdzięczna pamięć moich wnuków wynagrodzi ci dobroć, przesławny panie.
Marek uśmiechnął się niedowierzająco. Wziął ze stolika tabliczkę woskową i mówił:
— To pismo oddasz za godzinę senatorowi Mucyuszowi i wykonasz ściśle, co ci rozkaże. Wszystko, co do mnie należy, moje zbiory monet, rzeźb, broni, naczyń murryjskich, wszystkie sprzęty i pamiątki po Kwintyliach, konie, muły, rydwany, suknie, śpiewaczki i tancerki wystawisz jeszcze dziś na głównym rynku na sprzedaż publiczną i wręczysz pobrane pieniądze skarbnikowi boskiego imperatora na koszta wojny. Wyłącz tylko popiersia moich przodków, gdyż te są własnością Publiusza Kwintyliusza.
Teraz dopiero spojrzeli rachmistrze zdumieni na Marka. Wybierałżeby się na wojnę, on, rozkoszniś i wygodniś, lękający się najmniejszego trudu? Może... Któż odgadnie kaprysy wielkiego pana.
— Potrzebuję jeszcze waszej obecności jako wolnych obywateli — wyrzekł Marek.
Skinął na rachmistrzów i udał się na dziedziniec.
Tu zastał już gladyatorów i woźniców, ustawionych w dwóch szeregach. Było ich stu, wszyscy rośli i zbudowani atletycznie, synowie Gallii, Hiszpanii i Germanii.
— Bądź pozdrowiony, przesławny panie! — zawołali niewolnicy jednogłośnie.
— Bądźcie pozdrowieni — odpowiedział Marek.
Powiódł po nich wzrokiem znawcy. Żaden z panów rzymskich nie mógł się poszczycić tak wyborowym oddziałem szermierzów. Mnóstwo wygranych zakładów zawdzięczał im Marek, całe góry wieńców i burze oklasków. On lubił swoich gladyatorów i woźniców, obsypywał ich zawsze podarunkami, pamiętał o ich wygodach, a oni płacili mu za troskliwość przywiązaniem i wiernością. Każdy z nich dałby za niego bez namysłu gardło.
— Jacy to będą żołnierze! — myślał Marek, przypatrując się z upodobaniem olbrzymim postaciom gladyatorów.
A podniósłszy rękę na znak, iż nakazuje milczenie, zawołał głosem donośnym:
— Uklęknijcie, wyzwoleńcy!
Na jego słowa odpowiedział gwar zdumienia. Żaden z niewolników nie zgiął kolana.
— Nie wytrzeźwiał jeszcze po wczorajszej biesiadzie... żartuje sobie z nędzarzów — mówiły ich oczy pytające.
Ale Marek nie żartował.
— Wracam wam wolność — wołał — pod warunkiem, iż zapłacicie za nią Rzymowi na polu bitwy. Jeszcze dziś zgłosicie się do prefekta naszej dzielnicy, aby odebrał od Was przysięgę żołnierza. Uklęknijcie, wyzwoleńcy!
Teraz uwierzyli wyzwoleńcy. Z głośnym krzykiem, wyciągając ramiona w stronę ukochanego pana, padali na marmurową posadzkę, a Marek posuwał się wolnym krokiem wzdłuż szeregów i kładł na każdą głowę pochyloną obie ręce, powtarzając: jesteś wolny! Towarzyszyły mu w tej drodze stłumione łkania i błogosławieństwa.
Kiedy wyzwolił ostatniego gladyatora, zwrócił się do rachmistrzów i wyrzekł:
— A wy, kwiryci, będziecie świadczyli w urzędzie przesławnego cenzora, że wróciłem tym wiernym sługom wolność. Żegnajcie mi!
Nie czekał na podziękowania i oddalił się szybko, mrucząc do siebie:
— Teraz mogę odejść... Nie posiadam już nic własnego na ziemi, oprócz życia, które mi cięży. Ale mądry odchodzi bez bólu, bez strachów śmierci...
— Przynieś mi wina całą amforę — rozkazał pokojowcowi, gdy wrócił do sali.
Przyłożył do ust omszały dzban stuletniego falerna i ssał z niego chciwie odwagę i znieczulenie.
Kiedy wysączył ostatnią kroplę, cisnął naczynie na posadzkę i stanął przed szafami antenatów.
— I cóż? — mówił. — Czy jesteście ze swojego potomka zadowoleni? Byłem choć raz w życiu, przed samem rozwiązaniem tej głupiej komedyi, Kwintyliem. Wszystko oddałem Rzymowi... spłaciłem dług nazwisku, któremu zawdzięczam w części rozkosze tej ziemi. Żołnierz albo zwycięża albo ginie. Do zwycięztwa braknie mi siły i woli, przeto ginę...
Zaśmiał się szydersko.
— O co się ludzie na tej ziemi nie ubiegają? O nazwisko, o dźwięk pusty. Głupcy...
Chwiejnym krokiem udał się do łazienki. Tu odesłał służbę, rozebrał się sam i ułożył w wannie porfirowej.
W przyległej sali śpiewał chór dziewcząt greckich namiętne pieśni o winie i miłości, o życiu i użyciu, o wiośnie i radości; w łazience unosił się odurzający zapach woni arabskich, na dworze wzbijało się właśnie słońce na pełne niebo, zwiastując dzień pogodny.
— Głupcy — mruczał Marek i otworzył sobie żyły nożem.

................

W chwili, kiedy potomek pierwszych twórców sławy rzymskiej zasypiał bez bólu snem wiecznym, rozbrzmiewały wszystkie świątynie stolicy pieniami kapłanów. Obywatele i wyzwoleńcy, krajowcy i cudzoziemcy, rodzone i przybrane dzieci Rzymu, otaczały posągi swoich bogów błagając o łaskę dla stolicy świata.
Na Kapitolu składał sam Marek Aureliusz ofiary Jowiszowi.
— Odwróć od nas zemstę barbarzyńców! — modlił się cesarz-filozof.






XIV.

— Mówisz, że Makryniusz Windeks śpieszy nad Dunaj?
— Tak donoszą nasi wywiadowcy, którzy uszli z wielkim trudem przed pościgiem jego jazdy. Spotkali go u źródeł rzeki Drawy, w pobliżu Aguontum.
— Już pod Aguontum?
— Na skrzydłach leci mściciel Wiktoryna. Prowadzi z sobą pretoryanów i rozbitków warowni północnych.
— Oczyści w przeciągu kilku tygodni Windelicyę, Recyę i Noricum, a potem wsiądzie z tyłu na nasze karki. Znam go. Windeksa nie można lekceważyć.
Rzekłszy to, zamyślił się Serwiusz, śledząc z pozorną uwagą iskry, które tryskały z ogniska, rozpalonego przed jego namiotem. Nie widział ich, chociaż rozsunął powieki szeroko i wytężył wzrok przed siebie.
Oderwany od najbliższego otoczenia, robił w myśli szybki przegląd wypadków ostatnich miesięcy.
Spadł jak górski potok na prowincye północne cesarstwa i zatopił wszystkie doliny, wsie i miasta, pozrywał wszystkie warownie, mosty i drogi, zostawiając za sobą krwawe pola, zasiane trupami zwyciężonych, zgliszcza, popioły, płacz branek, pędzonych za Dunaj, i przekleństwa rolnika, pozbawionego plonów całorocznego znoju. Jego służba jadła ze srebrnych naczyń panów rzymskich, jego konie piły z wiader porfirowych.
Szedł bez wytchnienia, skąpiąc żołnierzowi wypoczynku, by ubiedz znaną szybkość legionów. Szedł ciągle naprzód, przekroczył Alpy, uprzątnął z drogi Wiktoryna, a teraz stał od tygodnia pod Akwileą i objął ją straszliwym uściskiem. Po każdym szturmie zwężała się obręcz, przerzedzały się szeregi obrońców i przybywały wyłomy w murach. Za dni kilka weźmie bogaty gród kupiecki, zwany drugim Rzymem, kluczem Italii, a potem rzuci się na samą stolicę i zdusi ją, zanim „panowie świata“ ochłoną z przerażenia.
Tak marzył jeszcze wczoraj...
Ale dziś zrana opuścili Burowie obóz, nie zapytawszy nikogo o pozwolenie. A Serwiusz nie mógł ich zatrzymać, bo nie był ich księciem.
Nie mógł zatrzymać Longobardów, Ozów, Hermundurów, Wiktolów i wielu innych ludów, które odpadały od niego po drodze. Nawet Kwadów i Markomanów nie wiązała z nim przysięga wierności. Miał prawo rozkazywać tylko swojemu plemieniu.
Zrazu ciągnęła za nim cała Germania, potrzebując przewodnika, świadomego dróg i rzymskiej sztuki wojennej. Wkrótce jednak prysła ta olbrzymia fala na setne odłamy i rozlała się szeroko na prawym brzegu Dunaju.
Półnaga dzicz lasów północnych, nie przywykła do karności cywilizowanego społeczeństwa, nie rozumiejąca doniosłości zjednoczonych sił i ześrodkowanej władzy, pijana łatwem zwycięztwem, rozprzęgła się i zaczęła wojować po swojemu, gromadami, bez planu i porządku, pod dowództwem naczelników plemion.
Swawolnej gospodarce luźnych hufców nie przyświecała żadna myśl polityczna. Każdy chciał nabrać jak najwięcej niewolnika, bydła, kosztownych sprzętów i wrócić czemprędzej do swoich siedzib, objuczony łupem.
Niesforność ludów, które trzeba było dopiero wychowywać, żeby stały się posłusznem narzędziem w ręku rozumnego wodza, obezwładniła wolę Serwiusza. Codziennie schodziło z wytkniętego szlaku jakieś plemię, odrywała się od całości jakaś cząstka i przepadała bez wieści.
Im więcej oddalał się Serwiusz od granic Germanii, tem mniejszemi rozporządzał siłami. Alpy przekroczyli z nim już tylko Markomanowie, Kwadowie, Jazygowie i Burowie.
Ubytek narodów północnych, uzbrojonych w drągi i tarcze, ciągnących, zwyczajem barbarzyńców, z całym dworem, z żonami, dziećmi i niewolnikami, nie zmartwił wcale byłego prefekta legionów. Ta dzicz wrzaskliwa, potrzebna w pierwszej chwili do powiększenia grozy najazdu, zawadzałaby mu tylko w pochodzie na Rzym.
Lecz Burowie, sąsiedzi Markomanów, pojęli już znaczenie karności i łączności. Waleczni i posłuszni, znosili bez szemrania twardy porządek obozowy, przywykłszy do mowy rogów i komendy.
Odejście ich rzuci popłoch na trwożliwszych z pomiędzy Markomanów i Kwadów i może zniweczyć plany Serwiusza.
Bo... rzecz dziwna...
Zrazu pełni otuchy i butni, stygli Germanowie w zapale w miarę, jak się zbliżali do ogniska potęgi rzymskiej.
Ochoczo, z okrzykami radości powitali marmurowe miasta Italii, gdy się jednak pod Akwileą dowiedzieli, że za dni dziesięć mogą stanąć pod murami stolicy Cezarów, zaczęli się oglądać po za siebie, na drogę przebieżoną.
Przed nimi rozlewało się morze Adryatyckie, bezbrzeżne dla oka śmiertelnika, a za nią niezmierzoną siną wodą, drzemał ów straszny potwór, co trzymał ludzkość od tylu wieków w pazurach nieubłaganych. Setki narodów zdeptał, rozszarpał, pochłonął, tucząc się ich krwią, miliony ofiar cisnął pod stopy swojej wielkości. On żył jeszcze, pozornie zdrów i silny, i rozkazywał światu, uznany przez blizkich i dalekich.
Mieliżby oni, Markomanowie i Kwadowie, żebracy w porównaniu z tym mocarzem, zdławić olbrzyma, na którego nikt dotąd ręki nie podniósł bezkarnie?
Nie mylił się Marek Aureliusz, gdy mówił, że urok Rzymu jeszcze nie zgasł.
Ten urok płynął przez morze pod Akwileę i stłumił okrzyki wesela. Germanowie czynili, co im Serwiusz kazał: szli pod strzały łuczników, szczerbili cierpliwie mury, ryli się jak krety pod bramy, zasłonięci ślimakami, lecz oglądali się ciągle na morze, zdumieni, iż im ów tajemniczy potwór nie przerywa okrutnej zabawki. Może się zaczaił, może zbiera się do skoku. Jutro, pojutrze spadnie na nich całym swoim ciężarem i zetrze ich na proch... na szary proch ulicy...
Serwiusz wiedział o zmianie usposobienia wojska i dlatego zaniepokoił się odejściem Burów. Na spłoszonego żołnierza działa lada drobnostka. Dość, gdy jeden zawoła: uciekaj! by wszyscy bez powodu broń rzucili.
I nie dość na tem. Klątwa ludów barbarzyńskich, która obróciła wniwecz tyle wysiłków bohaterskich, kłótliwa niezgoda, podawszy sobie ręce z kosooką zawiścią, zaczęła wichrzyć w obozie pod Akwileą. Kwadowie posądzali Burów o utajenie bogatszych łupów, a Wadomar, który szedł ręka w rękę z Serwiuszem, przypomniał sobie, że główne dowództwo należało się jemu. Wszakże był królem Markomanów, Serwiusz zaś tylko księciem jednego odłamu całego narodu...
Serwiusz, zapatrzony ciągle w czerwony płomień ogniska, uśmiechnął się gorzko. Dumny gmach, zbudowany na jego odwadze i znajomości stosunków rzymskich, zaczął się rysować, chwiać, osuwać. Byłożby jeszcze zawcześnie? Nie moglibyż się barbarzyńcy jeszcze obyć bez bata imperatorów, by nauczywszy się karności i zgody, odczuli swoją potęgę?
Ale nie... Trzeba zmienić plan... zmusić ich do zwycięztwa...
Serwiusz podniósł głowę szybkim ruchem kogoś, co powziął nagłe postanowienie i odezwał się:
— Czy mogę być pewnym naszego plemienia, bez względu na to, co rozkażę? Ty obcujesz częściej odemnie z wojownikami.
— Przed nami pieni się morze — odpowiedział Herman, którego oczy spoczywały na księciu z uległością psa. — Każcie nam walczyć z jego falami a przekonacie się, czy możecie na nas liczyć w każdej potrzebie. Germanowie nie opuszczają swoich wojewodów.
— Czy wszyscy?
Herman zamyślił się, po chwili wyrzekł półgłosem:
— Rudy Willibald szeptał dziś z panami króla Wadomara, a kiedy mnie spostrzegł, znikł szybko w tłumie. Kose oczy ma ten lis zawistny.
— Pilnuj jego kroków.
— Sygar nie spuszcza z niego oka.
— Niech się naczelnicy rodów stawią niezwłocznie przedemną!
— Wy rozkazaliście, panie!
Kiedy się Herman oddalił, podniósł się Serwiusz z krzesła, na którem spoczywał, i obejrzał się wokoło.
Jego namiot znajdował się w samym środku dużego czworoboku, utworzonego z wozów, spojonych łańcuchami. Wzdłuż ścian tej ruchomej warowni stały konie i bydło, przeznaczone na rzeź; środkiem ciągnęły się rzędami szałasy z gałęzi, schronisko nocne dla żołnierza.
Chociaż złączone ludy germańskie działały dotąd wspólnie, prowadzone wolą Serwiusza, mimo to nie zmieszały się z sobą, strzegąc pilnie swojej samodzielności. W boju szły wprawdzie razem, posłuszne sygnałom rogów naczelnego wodza, lecz na wypoczynkach grupowały się oddzielnie, jakby na znak, że mogą się w każdej chwili odczepić od całości.
I pod Akwileą zajęło każde plemię swoje własne stanowisko. Markomanowie królewscy rozłożyli się na wybrzeżu morskiem. Kwadowie grozili miastu od strony wschodniej, Burowie zaś od zachodu. Serwiusz ustawił się ze swoim ludem i Jazygami rozmyślnie na północy, by przeszkodzić w razie potrzeby ucieczce któregoś z plemion, znużonego wyprawą, przeciągającą się zbyt długo dla niecierpliwości barbarzyńców.
Jego przezorność okazała się bezsilną, Burowie bowiem, pokłóciwszy się z Kwadami, wycofali się pod osłoną dżdżystej nocy tak cicho z koła, że kiedy się dziś zrana dowiedziano w obozie o ich odejściu, byli już daleko. To samo mogą uczynić jutro Kwadowie lub Markomanowie królewscy, a wówczas zostanie Serwiusz sam z Jazygami i swojem plemieniem. Jego żołnierz pójdzie wprawdzie za nim, choćby na koniec świata; ale z wojskiem tak szczupłem rzuciłby się chyba tylko samobójca na potęgę rzymską. Z piętnastu tysięcy, które przeszły pod jego znakami Dunaj, zostało tylko dziesięć. Resztę zabrały bitwy, porażenia słoneczne i przeprawa przez Alpy.
A jednak trzeba wyruszyć natychmiast w dalszą drogę, jeśli wojna nie ma spełznąć na niczem jak tyle poprzednich usiłowań, podjętych przez narody Europy, Azyi i Afryki.
— Pójdę! — mruknął Serwiusz do siebie. — Zaskoczę hydrę w jej norze złocistej, a potem...
Właśnie zbliżali się naczelnicy rodów, uzbrojeni jak do bitwy. Stawili się wszyscy, nie wyjąwszy Willibalda.
— Utworzyć koło! — rozkazał Serwiusz.
Kiedy go panowie otoczyli, spojrzał po nich i zaczął:
— Wiadomo wam, szlachetni panowie, iż Burowie opuścili nocy dzisiejszej obóz, a Kwadowie oglądają się z tęsknotą na góry, które ich od ognisk domowych oddzielają. Dalekie pokolenia złorzeczyłyby nam, gdybyśmy teraz, kiedy nas bogowie widocznie umiłowali, nie pomścili krzywd stuletnich i zaniedbali korzyści z odniesionych zwycięztw. Cofnąć od granic Italii mogłaby nas tylko siła, a tej siły nie spotkaliśmy dotąd nigdzie.
Ustał, czekając na zaprzeczenie, a kiedy się nikt nie odezwał, mówił dalej:
— W tej chwili jest Rzym bezbronny. Zanim legiony afrykańskie i azyatyckie nadciągną, zmieni księżyc jeszcze kilka razy swoją postać, wojska zaś, rozstawione w Italii, wycieńczone przez głód i chorobę, porażone przestrachem, nie wytrzymają naszego uderzenia. Za miesiąc byłoby zapóźno. Parciu całej, zjednoczonej potęgi rzymskiej nie stawilibyśmy czoła. Idąc natychmiast na Rzym, powalimy tego olbrzyma na nogach glinianych, a wieść o naszym czynie roznieci przygasłą od pewnego czasu nienawiść Hiszpanii i Galii i ujarzmionej Germanii nadreńskiej, aż buchnie naokoło płomień szeroki, co strawi ostatecznie cesarstwo, świecące już tylko odblaskiem dawnych, spróchniałych tryumfów.
Zamilkł powtórnie, obrzucił naczelników badawczem spojrzeniem, potem zawołał głosem donośnym:
— Kto z was chce zasłużyć na wdzięczną pamięć potomnych, kto pójdzie ze mną jutro do Rzymu?
Odpowiedział mu brzęk mieczów, uderzonych o tarcze: panowie zgadzali się na zuchwałą wyprawę.
Jeden tylko Willibald nie podniósł broni.
Spostrzegł to Serwiusz, przeto zwrócił się do niego:
— Jeśli wam duchy przodków podszeptują myśli lepsze, podzielcie się z nami przestrogą rozumną. Na radzie jesteśmy.
— Na wojnie nie radzi żołnierz, lecz słucha — mruknął Willibald, uśmiechając się urągliwie.
— Tak was uczyłem, ale w chwilach ważnych powinien każdy naczelnik rodu wesprzeć wojewodę słowem uczciwem. Słuchamy!
Willibald obejrzał się chytrze wokoło i odparł:
— Uczynię, co uczynią wszyscy naszego plemienia, bo tak nakazuje mi przysięga, złożona w wasze ręce, dostojny książę. Pójdę za wami, dokąd pójdą inni, bo prowadziliście nas dotąd do zwycięztw, okrywszy nasze imię sławą niebywałą. Ale czyście rozważyli, książę i wy szlachetni panowie, że została przy nas zaledwie dziesiąta część tej siły, z którą przekroczyliśmy Dunaj?
— Odpadła tylko niesforna hałastra — wtrącił Rudlib.
— Pozwólcie mu skończyć — napomniał Serwiusz.
— Odeszli także Burowie — mówił Willibald — a słyszałem wczoraj w obozie Kwadów i królewskich Markomanów głosy zniechęcone. Żołnierz spogląda z troską o niepewne jutro, zagrożone zemstą Rzymu. Trwoży go cisza, otaczająca zewsząd i wietrzy w niej podstęp ukryty. Doszły wieści, iż sam imperator wyruszy przeciw nam w pole.
— Wieści te przyniosły zające na skokach, stworzonych do ucieczki — odezwał się znów Rudlib wśród ogólnego śmiechu panów.
— Jeszcze Willibald nie skończył — napomniał Serwiusz powtórnie.
— Nabraliśmy niewolnika i łupu tyle, ile żaden z naszych poprzedników — prawił Willibald, rzuciwszy Rudlibowi spojrzenie nienawistne — przeraziliśmy Rzym na długie lata, utrwaliliśmy sławę naszego oręża. Nie lepiejże wrócić do domu zwycięzcami, gdy nie wiadomo, co nieznane jutro dla nas gotuje?
— Czy skończyliście? — zapytał Serwiusz, kiedy Willibald zamilkł.
— Obawy moje podszepnęła mi miłość do naszych żon i dzieci, okrutnie bowiem pomściłby się na nich imperator, gdyby im zabrakło mężów i ojców — dodał jeszcze Willibald.
A Serwiusz zwrócił się do reszty panów i wyrzekł:
— Niech was przysięga, złożona w moje ręce, nie powstrzymuje od czynu rozważnego. Jeżeli się troska o dom i rodziny zakradła do waszych serc, zwinę obóz natychmiast i cofnę się za Dunaj, aby odczekać w naszych lasach, aż nauczycie się ufać więcej swojej sile. Mówcie śmiało. Nie lękajcie się mojego gniewu.
Stłumiony szmer szedł od pana do pana, porozumiewali się półgłosem. Potem wystąpił Rudlib z koła i odpowiedział w imieniu naczelników.
— Zwycięztwo szło dotąd waszemi śladami, książę, i nie opuści was, choćbyśmy zostali sami w krainie rzymskiej. Tak wierzymy. Prowadźcie nas, silni naszą ufnością i posłuszeństwem. Gdyby się zaś bogom podobało cisnąć waszą krwawą głowę pod stopy imperatora, zginiemy z wami. A ten — wskazał na Willibalda — niech wraca do domu, by zapomniał na łonie niewiast o trudach niemiłej mu wojny.
Głośny szczęk mieczów potwierdził słowa Rudliba.
— Niech żyje książę! — zawołali naczelnicy.
— Pamięć potomnych wynagrodzi wam odwagę i wierność — wyrzekł Serwiusz, a zwróciwszy się do Rudliba, rozkazał:
— Szlachetny Rudlib zaniesie orędzie moje królowi Wadomarowi. Jutro ze świtem wyruszą Jazygowie i Kwadowie z nami drogą Emiliusza. Za dni dziesięć zastukają nasze pociski do bram Rzymu. Reszta zostanie pod Akwileą, by dokonać rozpoczętego dzieła. Po zdobyciu miasta pośpieszą Markomanowie królewscy za nami.
Już zabierał się Rudlib, by spełnić polecenie księcia, kiedy się przed namiotem ukazał Herman. Biegł widocznie z wielkim pośpiechem, bo stanąwszy przed Serwiuszem, nie mógł z siebie wydobyć słowa. Pot spływał mu z czoła, piersi pracowały gwałtownie.
— Przynosisz świeże wiadomości? — zapytał Serwiusz.
Herman zrobił głową znak potwierdzający.
— Wiadomości niepokojące?
Herman otwierał usta, chwytając powietrze:
— Czy Kwadowie odmówili dalszego udziału?
— Poselstwo imperatora! — wybuchnął stary setnik.
— Imperatora? — szepnęli panowie.
Ten i ów pobladł i obejrzał się po za siebie, jakby czuł za plecami zbliżające się widmo potęgi rzymskiej.
— Jakie poselstwo? Gdzie? — mówił Serwiusz. — Zbierz zmysły i odpowiadaj rozumnie!
— Do króla Wadomara! Przybyli senatorowie z wielką świtą i przywieźli dary imperatora. Książę Jazygów wezwany. Wszyscy naczelnicy Markomanów i Kwadów obradują. Imperator obiecuje przebaczenie.
Herman mówił szybko, wyrzucając z siebie wiadomości bez porządku.
— Stary! — mruknął Serwiusz, zasępiwszy się. — I ty lękasz się owego upiora, który straszy już tylko tchórzów i nieświadomych? Otrzyj pot z czoła i wróć do przytomności! Zapewne przysłał Marek Aureliusz takich zdechlaków, jak on sam. Czy nie wiesz, że purpura senatorska pokrywa w Rzymie tylko próchno i zgniliznę?
Dobierał rozmyślnie określeń obelżywych, uwagi bowiem jego nie uszło wrażenie, jakie wiadomość o poselstwie cesarza wywarła na panach germańskich. Przeraziła ich, zatrzęsła ich odwagą...
Więc tak potężnym jest urok siły, opartej na powodzeniu całych wieków, że czaruje nawet wtedy, kiedy się jego blask rozpływa, jak łuna zachodzącego słońca?
Serwiusz odczuł wagę niebezpieczeństwa, które spadło na jego zamiary znienacka, bez przygotowania. Przysłał dary do Wadomara... Oni wiedzieli zawsze, do kogo i jak przemówić... Jego pominęli rozmyślnie...
— O, głupi stary — mówił. — Olśniewa cię przebaczenie imperatora, który zamiast wyruszyć w pole, zabawia się w złocistym pałacu pustą gadaniną z takimi cherlakami, jak on. Bo ty potrzebujesz jego przebaczenia... Ciebie okuli legioniści w żelaza hańbiące, włożyli ci na szyję postronek i pędzą cię na targowisko niewolników... Tyś jest pobity, ranny, niemocny, sam jeden wśród tysiąca wrogów, tobie strzaskano ramię i wydarto broń... Więc ciebie, nędzarza, cieszy łaskawy uśmiech szczęśliwego zwycięzcy... Ty będziesz lizał z wdzięcznością rękę, co cię głaszcze, zamiast uderzyć, do czego zdobyła sobie prawo odwagą i męztwem... O, głupi stary...
— Przebaczcie, panie — bełkotał Herman — tak to niespodziewanie przyszło...
— Osiwiałeś pod ich sztandarami, a nie wiesz, że oni posyłają dary tylko wtedy, kiedy nie mogą ich zastąpić mieczem kata. Silni — depcą bez litości, słabi, przerażeni — nadziewają na siebie skórę lisią i uśmiechają się słodko. Słyszał-żeś ty kiedy o poselstwach do zwyciężonych? Do ludów pokonanych idą liktorowie z wyostrzonemi toporami
— Przebaczcie, panie — prosił Herman.
Nie o nim myślał Serwiusz, gdy szydził z poselstwa imperatora. Mówiąc, spoglądał z pod czoła na panów.
Uśmiechnął się z zadowoleniem, bo spostrzegł, że jego zręczna gra zdejmowała z nich powoli czar imienia cesarskiego.
— O, głupi stary — powtórzył za nim Rudlib — Niepotrzebnie nas przeraziłeś. Nie zwyciężeni, lecz zwycięzcy rozdzielają łaski i przebaczenie. Zuchwały jest ten twój imperator.
— Na Rzym, na Rzym! — zawołali naczelnicy.
— Czy słyszycie? — mówił Serwiusz, podniósłszy głos. — Boski imperator, pan świata, obiecuje wam przebaczenie! Namyślcie się, rozważcie dobrze! Jeszcze czas...
— Na Rzym, na Rzym! — odpowiedzieli naczelnicy.
— Więc dobrze, pójdziemy jutro do Rzymu; ale poprzednio rozmówię się sam z posłami tego mocarza, co grozi zwycięzcom palcem z bezpiecznego ukrycia. Te lisy mają gładkie języki. Potrafią wmówić w króla Wadomara, że powinien być wdzięczny za łaskę cesarską. Za mną, szlachetni panowie!
Wsiadając na konia, nachylił się do ucha Hermana i szepnął.
— Jazygowie i nasi ludzie niech będą gotowi każdej chwili do walki. Ty podsuniesz się z moją jazdą pod obóz Wadomara i będziesz czekał na sygnał. Gdybym zadął w róg, wpadniesz główną ulicą pod sam namiot królewski. Czy rozumiesz mnie, stary!
— Rozumiem, panie — mruknął Herman. — Na wojnie nie można nigdy wiedzieć, kiedy i gdzie zdrada jadem swym bryźnie.
— Spraw się szybko i cicho...
— Stanie się podług rozkazu.

................

Przed namiotem króla Wadomara stały cztery wysokie krzesła z poręczami. Na jednem z nich, pokrytem suknem purpurowem, spoczywał władca Markomanów, mąż w sile wieku, z koroną na szyszaku, przyodziany w długą suknię, obramowaną kosztownem futrem; naprzeciw niego siedzieli trzej senatorowie rzymscy, wysłańcy Marka Aureliusza.
To grono dostojne otaczał obszerny wieniec, spleciony z naczelników poszczególnych plemion kwadyjskich i markomańskich. I książę Jazygów stawił się na wezwanie.
Kiedy się Serwiusz ze swoimi panami złączył z kołem, kończył właśnie senator Pizo przemowę w języku germańskim.
— Boski imperator — prawił — żywił zawsze dla ciebie, potężny królu, przyjaźń życzliwą i pragnąłby utrzymać nadal stosunki, zawiązane z nami jeszcze przez wielkiego Marboda. Ponieważ doszło do naszej wiadomości, że dzierżawy twoje nie wystarczają już do wyżywienia całego narodu, przeto zgadza się boski imperator w łasce swojej na otwarcie dla pewnej części twoich poddanych prowincyi naddunajskich, pozwalając i Kwadom korzystać z tego dobrodziejstwa.
Zamilkł i obrzucił koło spojrzeniem uważnem. A kiedy mu odpowiedział szmer zadowolenia, płynący od męża do męża, mówił dalej:
— Po usunięciu tego kamienia niezgody, nie będzie już między nami powodu do sporów granicznych. My wrócimy do Rzymu, przejęci dla was uczuciami sąsiedzkiemi, wy zaś wrócicie za Dunaj z tem przeświadczeniem, że znajdziecie w nas zawsze sprzymierzeńców, chętnych do rady i pomocy, której wam nie odmawiamy na wypadek, gdyby was ludy wędrowne znów zaniepokoiły. I wasze i nasze dobro wymaga, byśmy mieszkali obok siebie zgodnie i odpierali wspólnemi siłami najazdy dziczy północnej. Zagraża ona tak samo wam, jak nam.
Coraz szerzej rozlewał się szept zadowolenia i coraz więcej oczu życzliwych zwracało się na senatora.
Bo słowa jego usuwały w istocie powód do dalszej wojny. Wszakże przekroczyli Markomanowie Dunaj, parci z północy przez ludy, szukające nowych siedzib. Niechby się wszystkie szumowiny plemion uboższych wylały na prowincye cesarskie, a zapanuje znów na jakiś czas spokój. Imperator poradzi sobie z ruchliwą hałastrą lepiej od pobratymców: wprzęże ją w jarzmo pracy regularnej i ostudzi jej krew gorącą.
Tak rozmyślali panowie markomańscy, znużeni długą i uciążliwą wyprawą, a Serwiusz, który widział skutek przebiegłej polityki rzymskiej, przygryzał dolną wargę. Dumny gmach, zbudowany przez niego, rozsypywał się w gruzy.
— Zaszczytną i pożądaną była mi zawsze przyjaźń boskiego imperatora — odezwał się teraz król Wadomar — i dlatego jestem mu wdzięczny, że obmyślił sam rozwiązanie pokojowe. Jeśli boski imperator przyjmie na swoją ziemię niezadowolonych narodu Markomanów i Kwadów, zawrzemy z nim chętnie przymierze zaczepne i odporne. Naczelnicy plemion, podległych mojemu berłu, dochowają wiary.
— Dochowamy, dochowamy! — wołano zewsząd.
Senator Pizo, szczupły, suchy, łysy, z głową jastrzębia, oskubaną z pierza, uśmiechnął się szydersko, porozumiawszy się wzrokiem z towarzyszami. Nie spodziewał się snadź tak szybkiego załatwienia sprawy. Wszakże jechał do zwycięzców.
Więc wydął pogardliwie wargę i rzekł:
— Na znak szczerości waszej przyjaźni prosi was boski imperator o wydanie w jego ręce byłego prefekta legionów, Serwiusza, by ten zdrajca nie stawał więcej między nami i wami.
Jeszcze król Wadomar nie zdążył odpowiedzieć, kiedy Serwiusz wystąpił z koła i zbliżywszy się do senatorów, zawołał:
— Oto jestem! Bierzcie mnie, przesławni senatorowie, wysłańcy boskiego imperatora!
Przed namiotem króla zaległa cisza. Naczelnicy spojrzeli po sobie bezradni, a Wadomar spuścił oczy na ziemię.
— Dlaczego mnie nie bierzecie? — mówił Serwiusz głosem ochrypłym z wewnętrznego wzruszenia. — Przygotowaliście już prawdopodobnie dla mnie klatkę w podziemiach wielkiego amfiteatru. Wy lubicie patrzeć na bezsilny gniew lwów spętanych.
— Będziesz zakładnikiem — mruknął Pizo, cofając się w krześle.
Przeraził go ten Germanin, którego imię pobudzało od kilku tygodni cały Rzym do gniewu niemocnego.
— Kłamiesz! — zawołał Serwiusz — jak kłamałeś od pierwszej chwili, odkąd otworzyłeś usta obłudne.
Senator rzymski drgnął. Podniósłszy głowę dumnie, wyrzekł:
— Mówisz do posła boskiego imperatora.
— Mówię do robaka, którego mogę zdeptać, jeśli taka będzie moja wola. Przychodzicie z przymierzem? Blady strach spłoszył was z miękkiego łoża. Dopuszczacie nas do prowincyi naddunajskich? Dlaczego nie uczyniliście tego przed dziesięciu laty, gdy książę Ballomarius korzył się przed wami, błagając o szczyptę ziemi dla swoich ubogich? Dlaczego odpowiedzieliście wówczas ogniem i mieczem? Ja wam powiem, dlaczego. Bo za dni dziesięć mogę stanąć przed bramami waszej złotej, wiecznej, świętej stolicy i puścić ją z dymem razem z waszymi bogami, Cezarami i z całym jej dobytkiem, ukradzionym ludom Europy, Azyi i Afryki. Bo pobici przez głód, zarazę, wojnę i własną nikczemność, jesteście słabsi od najsłabszego barbarzyńcy; bo dusi was za gardło widmo śmierci niesławnej. Wy niesiecie przebaczenie? Czyje przebaczenie? Imperatorów? Czy tego chorego niedołęgi, którego nazywacie sami babą filozofującą, albo tego pijaka i rozpustnika, któregoby w naszych lasach dzieci palcami wytykały, zgorszone jego podłością? Zmieńcie język! Przed zwycięzcami stoicie.
Jak szumiący potok spadły na senatorów słowa Serwiusza. Odurzeni, zdumieni, spoglądali na tego kipiącego olbrzyma w srebrnej zbroi, z głową orła, i zrozumieli, iż groźba takiego wroga może się stać ciałem.
— Bierzcie mnie! — drwił Serwiusz. — Zasłużycie sobie na względy boskiej Faustyny. Ona lubi niewolników i gladyatorów germańskich. Wy wiecie o tem...
W kole panowało ciągłe milczenie, a król Wadomar nie odrywał oczu od ziemi. Wszakże ten, którego życia żądał od nich imperator, był ich wodzem, prowadził ich do zwycięztw, umiłowany przez bogów. Mogli go opuścić, zazdroszcząc mu sławy, uprzykrzywszy sobie jego rękę nieubłaganą, twardą, lecz okuć go w kajdany... Za taką zdradę oplwałyby ich własne żony.
— A wy — mówił Serwiusz, zwróciwszy się do panów kwadyjskich i markomańskich — nie ufajcie słowom tych pysznych lisów. Gdybyście znali dzieje ich potęgi, wiedzielibyście, że stanęła ona na złamanych traktatach, na kłamstwie i przebiegłości. Mocnym schlebiał Rzym zawsze do czasu, słabych deptał, głupich podszczuwał, próżnych olśniewał błyskotkami, wszystkich zaś kłócił bezustannie. Brata prowadził na brata, sąsiada na sąsiada, korzystając umiejętnie z cudzych zawiści i namiętności. Tak było wówczas, kiedy się cała jego wielkość zamykała w obrębie murów nędznej mieściny; tak jest i dziś, kiedy rozkazuje światu. Nie legiony pokonały ludzkość, lecz chytry rozum tego wilczego plemienia. Nie sądźcie ich po sobie. Oni nie dotrzymywali nigdy nikomu słowa męzkiego. Zagrożeni klęską, obiecywali bez namysłu pokój i przymierze, wzmógłszy się zaś na siłach, mścili się okrutnie za przestrach i hańbę. Gdy król Jugurta wypuścił legiony rzymskie z obręczy swojego wojska, zawierzywszy przysiędze pokonanego wodza, wysłano przeciwko niemu tych samych żołnierzy, których ocalił. Gdy mieszkańcy Mumacyi zmusili dwadzieścia tysięcy Rzymian, konających z głodu, do zawarcia pokoju, obalił senat zobowiązania trybunów. I tak wszędzie i zawsze. Z gwałtu, zdrady, kłamstwa i zemsty wylągł się ten potwór samolubny, korzący się dziś przed wami. Korzy się, bo wie, że możecie postawić zwycięzką stopę na jego głowie; ale niech tylko ochłonie z przestrachu, niech zbierze i odświeży swoje legiony, rozbrzmią lasy markomańskie płaczem waszych żon i dzieci, pędzonych w niewolę. Mnie wierzcie — mnie, który jestem kością z kości waszych, krwią z krwi waszej, a znam ich podłość. Wzrosłem przecież w ich szkole... Zamiast słuchać ich obietnic obłudnych, korzystajcie ze zwycięztwa. Pod murami Rzymu rozmówimy się wygodniej, bliżej z ich boskim imperatorem.
Nie przekonał panów germańskich... Bo nieznaną była dzieciom natury przeszłość Rzymu. One widziały tylko teraźniejszość, a ta świetna chwila obecna olśniewała je blaskiem oślepiającym.
Ze zdumieniem spoglądali barbarzyńcy na swojego wodza. Jak on śmiał przemawiać w sposób tak obelżywy o imperatorze, którego wyrokom poddawały się bez oporu liczne morza i lądy? Upił się powodzeniem i zapomniał o potędze Rzymu.
— Znieważacie sprzymierzeńca narodu Markomanów — odezwał się król Wadomar. — Powstrzymajcie, książę, zbyt namiętny język młodości. Chcemy być boskiemu imperatorowi dobrymi sąsiadami.
Senator Pizo, który przypatrywał się przez zmrużone powieki Serwiuszowi wzrokiem schwytanego wilka, słuchając jego obelg z dobrze granym spokojem, rzucił znów towarzyszom spojrzenie porozumiewawcze i uśmiechnął się nieznacznie, a na twarz Serwiusza wypłynął ciemny rumieniec gniewu.
— Oczarowały was dary imperatora! — zawołał. — Bo ten mocarz obdarował was hojnie, po cesarsku. Przysłał wam za ocalony Rzym krzesło i togę, kawałek drewna i szmatę. O, królu Wadomarze! Stare baby, zdolne już tylko do kołowrotka, będą miały prawo drwić z waszej dziecinnej próżności.
Żachnął się król na tronie.
— Weźcie z przed oczu moich tego zuchwalca! — krzyknął.
— On ciebie znieważa — szepnął senator.
— Ukarzcie go! — rozkazał Wadomar.
— Odstaw go żywcem do Rzymu — poddawał Pizo.
Szybko zbliżyli się naczelnicy plemienia Serwiusza i otoczyli go wieńcem.
Błysnęły miecze.
Wtem stanął przed królem Willibald i wskazując Serwiusza, zawołał:
— Nie wierzcie jego słowom! To zdrajca. To on ocalił Publiusza Kwintyliusza... Widziałem... nie pozwolił go dobić... Mówił, że już nie żyje... On żył... Byli w Obozie Batawów przyjaciółmi... Zmówili się na naszą zgubę...
Nikt z koła nie zrozumiał treści oskarżenia Willibalda, lecz wszyscy pochwycili skwapliwie słowo: zdrajca, zadowoleni, że to słowo zdejmuje z nich obowiązki względem wodza.
— Zdrajca, zdrajca! — rozległo się przed namiotem króla.
— Zdrajca! — krzyknęli senatorowie.
— Bierzcie go żywcem! — podburzał Pizo. — Zmówili się na waszą zgubę.
I ruszyli panowie kwadyjscy i markomańscy, aby ścisnąć Serwiusza.
On nie dobył nawet miecza. Przyłożywszy do ust srebrny róg, zadął.
Zdziwili się jego przeciwnicy — zamilkli. A w tej ciszy zadudnił głuchy łoskot cwałujących koni. Zbliżał się szybko, rósł, coraz wyraźniejszy — potem zaszumiał nad namiotem króla okrzyk wojenny Markomanów i na głównej ulicy rozwinęła się jazda Serwiusza w szyku bojowym.
Z politowaniem spoglądał Serwiusz na swoich wrogów. Zbladłszy, utkwili wzrok w ziemi. Oni znali tę jazdę. Legiony kruszyła, każdą bitwę rozstrzygała. Na znak wodza rzuci się na nich i zdepce ich kopytami. Zanim się ludzie ich domyślą, co się stało, zostaną z nich tylko krwawe strzępy.
— Dlaczego mnie nie bierzecie, głupcy? — drwił Serwiusz. — Mógłbym was posłać wszystkich do Walhalli, ale nie uczynię tego, bo wiem, że przekroczycie znów ze mną niebawem Dunaj. Szkoda mi waszych ramion. Jeśli się wam zdaje, królu Wadomarze, że okupiliście sobie tchórzostwem dłuższy spokój, dowiedzcie się odemnie, że się mylicie. Ludy północy, znając już drogę do ziemi cesarskiej, podrażnione łatwem zwycięztwem, zmuszą was wkrótce do wojny, a wówczas pożałujecie dzisiejszej podłości. A wy — zwrócił się do senatorów — opowiedzcie w Rzymie, że były prefekt legionów nie kształcił się nadaremnie w waszej szkole. Czy się wam zdawało, iż pozwolę się wziąć dla uciechy waszego motłochu, jak niedźwiedź w dole? Na zdradę jest czujność. Takich, jak ja, bierze tylko bóg wojny, nie zaś wy, hołota. A ty — wskazał na Willibalda, który stał za krzesłem króla z głową opuszczoną — ty, coś chciał podnieść rękę na swojego wojewodę, żyj, aby cię własna żółć strawiła. Mógłbym cię zgnieść, zawistna żmijo, ale lepiej odemnie zemści się na tobie pogarda dzieci i niewiast germańskich. Niech imię twoje będzie przeklęte!
Skinął na swoich panów i dosiadł konia.

................
I po raz setny zwyciężył młodą, świeżą siłę barbarzyńców urok starej potęgi.

Nazajutrz ze świtem, wracał Serwiusz ze swoim ludem i Jazygami tą samą drogą, którą przyszedł, a król Wadomar ciągnął z senatorami ku Rzymowi, aby przebłagać Marka Aureliusza za to, że mógł go u stóp swoich położyć.






XV.

Minęło ośm miesięcy...
I znów przypatrywał się księżyc obojętnie krwawemu polu, nad którem unosiły się stada sępów, zwabionych świeżym trupem. I znów mrugały gwiazdy na czystem, żadnym obłoczkiem nieskalanem niebie, pogodnej nocy letniej, jak gdyby zachęcały do westchnień i szeptów miłosnych.
Westchnienia i szepty mieszały się z ciepłym oddechem lipca; ale nie rozkosz życia była ich źródłem. Wydobywała je mroźna ręka śmierci z piersi strzaskanych, jak z lutni rozbitych. Drżały jeszcze porwane struny, rozlewały się wokoło dźwięki stłumione, cicha skarga konających...
Bo oto doznał dziś sam Marek Aureliusz goryczy klęski na polu bitwy. Zwyciężyli go barbarzyńcy, i gdyby nie zmrok wieczorny, który rozdzielił walczących, byłby już może pan świata jeńcem Markomanów.
Stało się, jak Serwiusz przepowiedział.
Zaledwie stopniały śniegi i puściły lody, ruszyły się znów na północy mnogie ludy, prowadząc z sobą cały ubogi dobytek. Podobało się im w bogatych ziemiach cesarskich, więc szły jeszcze gromadniej i zajęły jeszcze szerszą przestrzeń.
Król Wadomar, zagrożony we własnych siedzibach, party ze wszystkich stron przez falę rozhukaną, musiał uledz potężnemu prądowi.
I jak ubiegłego roku, zalały prawie równocześnie nieprzejrzane tłumy Windelicyę, Recyę, Noricum i Panonię.
Tym razem jednakże strzegł Rzym pilniej swoich granic.
W górach noryckich stał prefekt Makryniusz Windeks, a w Panonii gotowali się obaj cesarze do odwetu za klęskę zeszłoroczną. Chociaż Marek Aureliusz zawarł był przymierze z Markomanami, udał się mimo to na północ, przezimował w Windobonie[1], gdzie utworzył dwa nowe legiony z ochotników iliryjskich, i miał właśnie przekroczyć Dunaj, by ukarać zuchwalstwo sąsiadów, kiedy go oni uprzedzili.
Ze zwykłą gwałtownością barbarzyńców rzucili się najeźdźcy na przeszkody.
Żołnierz markomański, wypoczęty i obyty już z regularną bitwą, nie ustraszył się złocistej zbroi pretoryanów. Spadł, jak huragan, na Windeksa, zdeptał jego świetne kohorty i zwróciwszy się na lewo, pędził przed sobą obydwóch cesarzów, cofających się wzdłuż Dunaju do Panonii, dognał ich dziś w pobliżu Strigonium[2] i zdziesiątkował świeże legiony, a gdy go noc zaskoczyła, rozpalił ogniska, by jutro dokończyć dzieła zaczętego.
Coraz większa cisza zalegała krwawe pole. Milkły jęki i skargi, rozpływając się z ostatniem tchnieniem porażonych na śmierć wojowników.
Lekarze rzymscy, zabrawszy swoich rannych, wrócili do obozu. Jeden tylko z nich, otoczony gromadką służby, błąkał się jeszcze wśród umarłych. Kierował on swe kroki głównie tam, gdzie miecz barbarzyńców ułożył stosy trupów. Może męczy się jaki biedak, usiłując się wydobyć z pod ciężaru, który go przygniatał...
Już się nikt nie męczył...
— Zostawcie mnie samego — odezwał się lekarz i nie czekając na odpowiedź, oddalił się szybko.
Kiedy się cienie jego pomocników zlały z srebrzystą mgłą nocy, stanął, wyciągnął ręce do nieba i zawołał:
— Dlaczego tyle krwi, o Boże dobroci i miłosierdzia, dlaczego tyle bólu, rozpaczy i nienawiści? Z każdej szczypty ziemi sączy się krew człowieka, zamordowanego przez człowieka, każde drzewo widziało zbrodnię, a ona ostrzy ciągle miecze i włócznie, warzy trucizny, skręca postronki, nienasycona. Potrzebaż koniecznie, by się mieszkanie śmiertelnika skąpało we łzach nieszczęścia, owiane przekleństwem słabych, a urągliwym śmiechem mocnych? Potrzebaż tego koniecznie, o Panie!
Pochylił głowę, splótł ręce na łonie i mówił dalej głosem przyciszonym:
— Uczyli mnie kapłani chrześciańscy, iż nienawiść bogów Olimpu zgaśnie, strawiona miłością nowego rządcy świata. Ci kapłani nie słyszeli nigdy okrzyku dwóch wojsk nieprzyjacielskich i nie widzieli nigdy walki mężów, bo gdyby raz zadrżeli przed okrucieństwem tego okrzyku i zbledli na polu bitwy, przerażeni jej zaciekłością, zwątpiliby na zawsze o Królestwie Niebieskiem, które zapowiadają na ziemi. Marzyciele... marzyciele... Nie tu ono zakwitnie, nie między ludźmi wzniesie się jego tron promienny.
Ukrył twarz w dłoniach i zgiął kolana.
— A was — modlił się — co oddaliście dziś życie za cześć Rzymu, niech Bóg bogów wynagrodzi dolą jaśniejszą na świecie innym. Jakiekolwiek były uczucia, które prowadziły wasz oręż — w imię obowiązku zginęliście, dochowawszy przysięgi, złożonej sztandarom. Niech was Bóg miłosierdzia i dobroci przygarnie do swojego łona i zabliźni rany i da wieczne zapomnienie nikczemności tej ziemi! I moja dusza pragnie już tego zapomnienia innych światów... bardzo... bardzo... Tak tu wszystko boli... i ludzie... i sprawy ich... nienawiści i miłości... zachwyty i obłędy...
Lekarz podniósł twarz do nieba i szeptał:
— Bardzo... bardzo...
Nie męzkie oblicze oświetlił księżyc, chociaż je wichry i słońce spaliły. Duże smutne oko niewieście szukało ponad sobą owego pocieszyciela wydziedziczonych, którego nie mogło znaleźć na ziemi. I niewieście łzy zalśniły w źrenicach, drżały przez chwilę na rzęsach, potem stoczyły się wolno, aby się zmieszać z krwią poległych.
Pod przebraniem lekarza ukrywała się Mucya Kornelia.
Włożywszy na siebie fałdzisty płaszcz uczonych szła śladami Publiusza, który połączył się w Jurarum z niedobitkami swojego legionu. On to rozpędził zeszłego roku pospołu z Windeksem luźne hufce barbarzyńców, gospodarujących po oderwaniu się od Serwiusza w prowincyach północnych, a kiedy oczyścił pas pograniczny, stawił się w obozie pod Windoboną, wezwany rozkazem cesarskim.
Mucya, należąca do jego orszaku, spełniła, co obiecała.
Gdy się na polach bitew krwawa robota kończyła, zamykała powieki konającym, opatrywała rannych, trzeźwiła zemdlałych, bez względu na to, czy litości jej potrzebował barbarzyniec, czy obywatel rzymski.
Jej oko widziało od roku tyle nagiej nędzy ludzkiej, tyle poszarpanych ciał i kurczów przedśmiertnych, iż zaszło mgłą nieustającego smutku. Powoli spadały z jej duszy ostatnie złudzenia miłości, aż został tylko żal do człowieka za jego nienawiść i chciwość.
I dziś zamordowały znów te ślepe wiedźmy tysiące wojowników. Jutro, pojutrze, za lat dziesięć, sto, bez końca... powtórzy się to samo, jak dzieje się od początku historyi.
— Marzyciele... marzyciele... — płakało serce Mucyi. — Nie między ludźmi stanie tron promienny Królestwa Niebieskiego.
Podniosła się z kolan, wyciągnęła ręce nad świeżem cmentarzyskiem i wyrzekłszy jeszcze raz: — Niech wam Bóg miłosierdzia da wieczne zapomnienie — wracała wolnym krokiem między żywych.
Jeszcze nie doszła do ognisk przedniej straży, kiedy się z cieniów nocnych wysunęła postać ludzka, zmierzająca szybko w stronę pobojowiska.
— Szukam cię, Mucyo — odezwał się Publiusz — tak się narażasz. I barbarzyńcy zbierają swoich rannych...
— Lękasz się o mnie? — mówiła Mucya. — Już mnie nic nie zatrważa, a najmniej śmierć. Człowiek umiera tak prędko, gdy go ten najpotężniejszy demon ziemi ściśnie dobrze za gardło. Ty wiesz o tem, żołnierzu.
— Wiem, niestety, bo jestem sam narzędziem śmierci — mówił Publiusz — i właśnie dlatego niepokoi mnie twoja odwaga. Temu demonowi trzeba schodzić z drogi.
— Schodzi się z drogi cierpieniu, mocniejszemu od woli człowieka, a jest-że śmierć cierpieniem? Kruszy ona tylko ciało i uwalnia nas od jego pożądań, od źródła wszystkich utrapień i zbrodni. Wyzwolona dusza, nie pragnąc już niczego, wzbija się wysoko do światów innych, lepszych, aby żyć przebaczeniem, miłością.
Publiusz milczał. Wiedział, kto przemawia ustami Mucyi. Jemu się zdawało, iż widok hańby rzymskiej odwróci serce patrycyuszki od „przesądu wschodniego“, a ona nie przestała być chrześcianką. Była nią nawet na polach bitew, bo niosła chętną pomoc zarówno swoim, jak barbarzyńcom.
— Czy wiesz, czego się nauczyłam tam, wśród tych szczęśliwych, uśpionych na zawsze?
Mucya wskazała ręką pobojowisko.
— Zrozumiałam nareszcie znaczenie słów mojego Boga — mówiła, podniósłszy twarz do nieba. — Teraz wiem, dlaczego pogardził blaskami tej ziemi, zachowawszy dla siebie królestwo inne. Tak, panowanie nasze nie jest doczesne, nie w purpurę się stroi, nie straszy słabych legionami. Nam nie potrzeba tronów, sztandarów i mieczów, bo nas nie czarują rozkosze przemijające.
— Nie czarują... — powtórzyła głosem przyciszonym, jakby przez sen, zapatrzona w księżyc — obce są naszym marzeniom cele i zabiegi tego świata.
— Mucyo! — odezwał się teraz Publiusz. — Tak nas bogowie strasznie upokorzyli, a ty... O Mucyo, ty nie jesteś Rzymianką.
Ona odwróciła się do niego i ująwszy jego ręce, mówiła:
— Przebacz, najdroższy! Serce moje nie może już ukochać waszej dumy. Zbyt głęboko zapadło w nie cierpienie całej ludzkości, żebym nie czuła jej okrucieństwa. Ale nie obawiaj się. Po raz wtóry nie postawię cię już między obowiązkiem a miłością. Dusza twoja nie pokryje się żałobą z mojej przyczyny.
Przytuliła głowę do jego piersi i szeptała:
— Nie słodycz piłeś z kielicha mojej miłości. Gorycz ci podałam i ból, przewyższający siły zwyczajnego śmiertelnika. Przebacz... Obowiązkiem moim usunąć się z twojej drogi, byś mógł do ostatniego tchnienia służyć ojczyźnie tak, jak ci sumienie Rzymianina nakazuje. Zawiniłam wobec ciebie, wiem, osądzę się sama. Ty nie trwóż się o mnie, nie żałuj... Śmierć nie straszy chrześcianki.
Zarzuciła mu ręce na szyję i łkała zcicha.
— Na słowach twoich lśnią łzy pożegnania — mówił Publiusz, przygarniając Mucyę do siebie — a nie widzę niebezpieczeństwa, któreby ci groziło. Jestem przy tobie i strzegę twojej głowy ukochanej. Położyłaś tyle zasług w obozie, że ci łaska imperatora wróci prawo do życia. Sam go prosić będę o zniesienie wyroku. Uspokój się, najdroższa, i wierz w jutro szczęśliwe.
— Któż zna na wojnie dzień i godzinę? — odrzekła Mucya, obejmując Publiusza coraz goręcej. — Śmierć postępuje ciągle naszemi śladami.
— Śmierć wojownika nie ściga lekarza. Nie pod włócznie i strzały posyła cię twój urząd. Ty ukrywasz przedemną zamiary nierozważne. Czuję je w twoim uścisku, słyszę je w twoim płaczu. Dlaczego mi nie ufasz, Mucyo?
— Ty nie odstąpisz podań rzymskich, a ja nie ukorzę się już nigdy przed bogami Olimpu.
— Miłość moja roznieci znów w twojem sercu cześć dla duchów opiekuńczych świętej Romy.
— Mój Bóg opiekuje się całym światem.
— Światem jest Rzym.
Zamilkli, zmiarkowawszy, że męczą się nawzajem.
On przyciskał jej głowę do swojej piersi, ona połykała łzy, oddychając ciężko.
A z góry spoglądało na nich nocne niebo, głębokie i bezbrzeżne, jak odwieczna tajemnica. Widziało ono tyle daremnego bohaterstwa, tyle złudzeń i rozczarowań, mieniących się prawdą jedyną, iż nie zdziwiło się dwojgu ludziom, tak blizkim sobie, a mimo to tak dalekim.
Pierwsza Mucya rozplotła ramiona i uwolniwszy się z objęć Publiusza, wyrzekła:
— Pogodzimy się tam, tam...
Wskazała ręką na gwiazdy.
— Rozległa tam przestrzeń... pomieścimy się wszyscy... Rzymianie i barbarzyńcy, możni i ubodzy...
Pochwyciła raz jeszcze ręce Publiusza, przycisnęła je do serca, dotknęła ustami jego twarzy i odeszła szybko w stronę obozu.
On nie pobiegł za nią. Wiedział, że nie odmieni jej zamiarów, jakiekolwiekby one były. Nieodrodna córa Korneliów, spełni, co postanowiła.
Posuwając się wolno jej śladami, mówił do siebie:
— Wszystko zapada się podemną: i duma moja i miłość i wielkość Rzymu, a ja żyć muszę, by bronić tych świetnych gruzów.
Kiedy mijał pierwsze straże, schylały się przed nim miecze. Zwykle zatrzymywał się i badał żołnierzy, lecz dziś przeszedł obok nich, zapomniawszy nawet o pozdrowieniu.
Niepokoił go dzień jutrzejszy, który przechyli szalę zwycięztwa na jednę lub drugą stronę,
Tam, na brzegu Dunaju, stał Serwiusz z Markomanami, Kwadami i Jazygami; tu, na piasczystej równinie, wypoczywał Marek Aureliusz po doznanej klęsce. Miał przy sobie tylko trzy legiony, z których dwa skleił naprędce z awanturników iliryjskich, szukających po świecie łupu i sławy.
Siła to aż nadto wystarczająca do poskromienia barbarzyńców, ale pod rozkazami innego wodza.
Cesarz-filozof nie znał się na rzemiośle wojennem, czego dawał ciągle dowody od chwili, kiedy stanął sam na czele wojska. Zamiast skupić całą potęgę na jednem miejscu i nie czekając na Germanów, przekroczyć Dunaj z początkiem wiosny, aby nie dopuścić do połączenia się Kwadów z Markomanami, rozrzucił kohorty wzdłuż granicy i czekał w Windobonie na wroga. Ofiarą tej zwłoki padł Windeks, wystawiony niepotrzebnie na pierwsze uderzenie barbarzyńców.
I dzisiejszą klęskę spowodowała niezaradność cesarza.
Przerażony wielką ilością najezdników, cofał się Marek Aureliusz z takim pośpiechem, jak gdyby uciekał przed zwycięzcą. Chciał wojsko swoje przed spotkaniem z Markomanami wzmocnić legionem melityńskim, który nadciągał od Wschodu. Armeńczycy zdążyli wprawdzie na czas; lecz żołnierz był tak znużony szybkim pochodem, iż nie wytrzymał gwałtowności Germanów.
Nadomiar, pozwolił się cesarz odciąć barbarzyńcom od Dunaju, od wody i statków, wiozących żywność i świeże pociski. Oni zajęli cały brzeg rzeki, wojsko zaś rzymskie zostało na bezdrzewnej wydmie, prażone żarami słońca lipcowego. Już dziś padali ludzie i konie, strawieni pragnieniem. Ani jednego źródła nie było w pobliżu.
Publiusz widział błędy cesarza, lecz jego doświadczenie wojenne krępowały rozkazy naczelnego wodza, zmieniające się ciągle. Rzeczą podwładnego słuchać, choćby miał karność życiem przypłacić. Tak uczył swoich żołnierzy, tak czynił sam.
I teraz szedł do Marka Aureliusza po hasło nocne. Zastał go w namiocie w otoczeniu astrologów i wróżbitów, których imperator-filozof zabrał ze sobą z Rzymu.
— Bóg mój żąda za poparcie życzliwe dwóch lwów — mówił słynny prorok paflagoński; Aleksander z Abonuteichos, gładząc długą, białą brodę. — Jeżeli królowie pustyni przepłyną szczęśliwie Dunaj, wówczas pokona król ziemi barbarzyńców na zawsze.
„Król ziemi“ siedział na składanem krześle z głową pochyloną, słuchając zafrasowany wyroczni szarlatana. Wychowaniec stoików, skłonny do zabobonu, jak wszyscy oświeceni jego czasu, szukał w myśli sposobu do zadowolenia boga Aleksandra. Rzeczy bardzo trudnej domagał się Glikon, przystępu bowiem do Dunaju broniły wojska nieprzyjacielskie.
— Możeby twój bóg nie pogardził krwią lwów, przelaną na ołtarzu? — zapytał Marek Aureliusz półgłosem. — Kapłani Apollina ofiarowaliby mu cztery, zamiast dwóch. I dodaliby pięćdziesiąt białych wołów.
Aleksander wzruszył ramionami.
— Nie w mojej mocy odwrócić wolę Glikona — odparł.
Marek Aureliusz milczał.
Po dłuższej przerwie odezwał się znów:
— Czy twój bóg wyznaczył miejsce, w którem lwy mają rzekę przepłynąć?
— Mówił tylko o Dunaju — mruknął szarlatan.
— W takim razie możemy sobie jego względy zaskarbić — wyrzekł cesarz, a spostrzegłszy Publiusza, rozkazał:
— Boski Lucyusz Werus wyda w ręce trybuna Juliusza ze swojej stajni dwa lwy największe. Trybun uda się z nami natychmiast do Aquincum[3], dokąd barbarzyńcy jeszcze nie dotarli i wrzuci królów pustyni do Dunaju. Niech się śpieszy, ażebym miał przed wschodem słońca wiadomość o przebiegu ofiary.
A kiedy Publiusz nie odchodził, dodał:
— Czekasz na hasło nocne?... „Nadzieja“!,.. Jutro przed świtem stawisz się na radę wojenną.
— Wy — zwrócił się do astrologów i wróżbitów — nie zmrużycie nocy dzisiejszej oka. Niech wam gwiazdy odsłonią przyszłość zakrytą.
Skinął ręką na znak, że chce zostać sam i pochylił się nad zwojem papieru.
Wiódł od roku twarde życie obozowe, poddając się bez szemrania jego niewygodom. Przemógł w sobie wstręt do rzemiosła wojennego, nagiął kruche ciało do posłuszeństwa, sypiał w namiocie, jadł proste potrawy, szedł pieszo obok żołnierza, jak wszyscy wielcy wodzowie Rzymu. Naśladował sumiennie cnoty imperatorów-wojowników, lecz geniuszu ich nie mógł wziąć w siebie. Bogowie nie dali mu orlego wzroku, błyskawicznych ruchów, stanowczości i zuchwałej odwagi ptaków drapieżnych. Filozof, przywykły do odważania każdego zamiaru na szalach krytyki, zastanawiał się zbyt długo przed wydaniem rozkazu. Tam, gdzie trzeba było działać szybko, stosownie do zmieniającego się ciągle położenia chwili, wahał się, ociągał, powstrzymywany namysłem.
Głęboki znawca natury ludzkiej, zdawał sobie Marek Aureliusz sprawę ze swojej niezdolności wojskowej. I męczył się tą świadomością, bo jemu, imperatorowi, najwyższemu panu siły zbrojnej Rzymu, nie wolno się było posługiwać radą legatów i trybunów. Odwróciłby się od niego żołnierz, prowadzony dotąd zawsze przez znakomitych wodzów.
W tem swojem utrapieniu wzywał cesarz pomocy wszystkich bogów i demonów, przypominał sobie wszystkie wróżby i zabobony, czepiając się każdego skrawka nadziei, jak topielec listka, porzuconego na wodzie.
Wobec świadków spokojny i równy, pogrążał się w smutku, gdy zostawał sam. Wówczas starał się odżegnać straszące go widma nieznanego jutra i brał rylec do ręki i kreślił spowiedź z całego życia, by zostawić po sobie ślady duszy wzniosłej a skołatanej.
Nie przypuszczał prawdopodobnie, gdy pokrywał woskowane tabliczki pismem greckiem, iż te kartki przetrwają Rzym i wiele innych narodów, kwitnących za jego czasów, że one świadczyć będą o jego dobroci i prawości jeszcze wtedy, kiedy po tronach i pałacach imperatorów i królów nie zostaną nawet ruiny.
I dziś wziął rylec i pisał:
— O duszo moja! Kiedyż utulisz się nareszcie i uspokoisz, zadowolona z czynów swoich? Kiedyż dojdziesz do zgody z bogami i ludźmi, nie żywiąc żalu do nikogo, nie sądzona przez pokrzywdzonych i niechętnych? Dlaczego ukrywasz się w ciele, słabsza od niego? Wyjdź i nie obawiaj się szyderstwa tego świata...






XVI.

— Czy słyszycie? Ktoś woła na rzece...
Serwiusz pochylił się na koniu i wytężył wzrok przed siebie. Pochylili się Herman i Sygar i rozglądali się uważnie wokoło.
Nie było nic widać, chociaż księżyc stał właśnie nad Dunajem, srebrząc każdą falę.
— Żaden głos nie mąci jednostajnego szumu rzeki — odpowiedział Herman. — Jesteście znużeni, panie, potrzeba wam spoczynku.
— Nie mąci? — mówił Serwiusz. — A jednak nie myli mnie ucho. O, znów... Głos Rudboda, ojca mojego, unosi się nad wodami...
W tej chwili wyciągnęły konie szyje, potem, skupiwszy łby, zarżały krótko, cicho, tajemniczo, jakby się porozumiewały z istotami, ukrytemi dla oka ludzkiego.
Herman i Sygar spojrzeli zdziwieni po sobie, a Serwiusz patrzył ciągle w błękitnawą dal, ruszając ustami. I on rozmawiał z kimś, którego nie widział, lecz przeczuwał.
Po dłuższem milczeniu odetchnął ciężko i zwróciwszy się do Sygara, wyrzekł:
— Wykupiłem cię kiedyś z rąk szczęśliwego gracza.
Olbrzym przyłożył rękę do piersi.
— Za wolność, którą cię obdarzyłem, należy mi się zapłata.
— Rozkazujcie, panie — mruknął Sygar.
— Nie odstąpisz jutro mojego boku, a gdyby pocisk lub miecz rzymski ramię moje obezwładniły, dobijesz mnie.
Olbrzym cofnął się na koniu przerażony.
— Panie — prosił. — Nie zamykajcie mi Walhalli. Nawet złe duchy wzgardziłyby mną, gdybym stanął przed cieniami ojców, splamiony krwią mojego wodza.
— Będę za tobą świadczył w Walhalli — mówił Serwiusz — i bogowie dopuszczą cię do biesiady. Czy chciałbyś patrzeć na ręce swojego wojewody, zakute w żelaza rzymskie?
— O, książę! — zawołał Sygar.
— Przysięgnij, że mnie dobijesz, gdybym się nie mógł sam bronić.
— Miejcie litość nademną!
— Rozkazuje ci twój książę.
— Przysięgam! — wyrzekł Sygar głosem drżącym.
— Na głowę swojego ojca?
— Na głowę mojego ojca...
Serwiusz wytężył znów wzrok przed siebie, zasłuchany w szum Dunaju.
Był przesądny, jak każdy żołnierz, ocierający, się ciągle o śmierć niespodziewaną.
Fale rzeki toczyły się z głuchym, jednostajnym łoskotem ku południowi, a jemu zdawało się, iż nucą germańską pieśń pogrzebową. To skarżyły się, to pocieszały, mówiły coś, łkały głosem ludzkim.
Serwiusz pił uchem chciwie ten szept tajemniczy ze smutnym na ustach uśmiechem.
Na drugim brzegu Dunaju stał dąb sędziwy, spowity w srebrzyste mgły nocy miesięcznej.
Ktoś wyciągał z pomiędzy konarów świętego drzewa długie, przezroczyste ramiona, jakby chciał Serwiusza do siebie przygarnąć.
On pochylił głowę... nie opierał się... Z rezygnacyą wojownika, gotowego każdej chwili złożyć kości na krwawym łanie, poddawał się przeczuciu.
— Więc tu ma być kres moich dni burzliwych? Oczy moje nie będą oglądały tryumfu młodych ludów, przeznaczonych do objęcia dziedzictwa po Rzymie? Nie moja ręka zatknie orła markomańskiego na Kapitolu? Może dopełni tego dzieła dopiero mój syn, wnuk, prawnuk... Oni są jeszcze tak potężni, mimo niemocy swojej.
Podniósł głowę i odezwał się.
— Herman!
— Wy rozkazaliście, panie — mruknął setnik.
— Zbliż się! — wyrzekł Serwiusz.
— A kiedy się Herman do niego przysunął, mówił:
— Słyszałem głos Radboda... Ty wiesz, co znaczy wołanie przodków... Nie wrócę już z wami do lasów markomańskich. Zostanę tu...
Wskazał ręką na Dunaj.
— Byłeś mi wiernym sługą i przyjacielem od lat najmłodszych i twoje tylko prawe serce będzie strzegło mojego syna z czułą troskliwością ojca. Weźmiesz pięćdziesięciu naszych ludzi, przejdziesz jeszcze dziś przed północą rzekę i stawisz się jakprędzej przed Tusneldą. Powiesz jej, żeby w duszy naszego syna podtrzymywała płomień nienawiści do Rzymu. Ty będziesz go uczył cnót męzkich i sztuki wojennej. Gdyby Marek Aureliusz zwyciężył i wtargnął do Markomanii, zabierzesz Tusneldę, małego Radboda, cały mój dobytek i pociągniesz z naszym ludem na północ. Niech żaden z moich lenników i poddanych nie zabawia siłą i zręcznością motłochu rzymskiego w cyrkach i amfiteatrach, niech żadnego z nich nie zawloką na targowisko niewolników. W ręce twoje oddaję opiekę nad domem i plemieniem Radboda.
— Może was słuch omylił, panie — odpowiedział Herman. — Tyle głosów dziwnych rodzi się w ciszy nocnej.
— Nie wierzysz w to, co mówisz. Ty wiesz, że przeczucie nie zawodzi nigdy żołnierza.
Herman milczał.
— Przysięgnij, że spełnisz moją wolę — wyrzekł Serwiusz.
Ale Herman osunął się z konia i rzuciwszy się przed nim na kolana, błagał:
— Nie oddalajcie mnie od swojego boku, książę. Niech zginę razem z wami, jeżeli taka wola bogów. Nawet pies germański nie opuszcza swojego pana w ciężkiej godzinie. Miałżebym być mniej godnym od zwierzęcia?
— Chciałbyś, żeby mnie w chwili ostatniej męczył niepokój o los mojego rodu i plemienia? — mówił Serwiusz, pochyliwszy się nad Hermanem. — Ty tego nie pragniesz, ty będziesz się opiekował i Tusneldą i Radbodem, gdy im mojego ramienia zabraknie. Ty wiesz, iż Rzym nie przebacza nigdy. Nie smuć się, stary, zobaczymy się w Walhalli lub gdziekolwiekindziej.
Głos jego drżał, miękki, serdeczny.
— Przysięgnij, że zastąpisz mojemu synowi ojca, a plemieniu księcia.
Wyciągnął obnażony miecz, a Herman przyłożył do niego palec prawicy i wyrzekł zcicha:
— Przysięgam!
Przez jakiś czas milczeli obaj, potem odezwał się Serwiusz zwykłym głosem wodza:
— Czy Kwadowie rozwinęli się po prawej stronie obozu rzymskiego?
— Stało się podług waszego rozkazu, panie — odpowiedział Herman. — Markomanów królewskich rozstawiłem po stronie lewej. Nasz lud i Jazygowie zajmują środek. Odcięliśmy wrogom przystęp do wody.
— Przed wschodem słońca zawezwiesz do mnie naczelnika Rudliba — zwrócił się Serwiusz do Sygara — a teraz spocznij, czeka cię bowiem jutro ciężka służba.
Zsiadł z konia i zawinąwszy się w płaszcz, ułożył się na ziemi.
Dunaj nucił mu kołysankę, a gwiazdy przypominały lasy ojczyste. Te same światełka błyszczą równocześnie nad dworcem Radboda, wabiąc ku sobie spojrzenia Tusneldy.
Zostawił małżonkę, szczęśliwą matkę pierworodnego syna, na ziemi wolnej, pod opieką licznej służby. Może ona spogląda w tej chwili w niebo, posyłając ukochanemu towarzyszowi na promieniach miesiąca swojej tęsknoty skargę cichą.
Chciała zwyczajem niewiast germańskich pójść z nim na wojnę, ale ją powstrzymał. Niemowlę nie zniosłoby niewygód dalekiej drogi, a mały Radbod miał kiedyś poprowadzić dalej dzieło, rozpoczęte przez niego. Jest przednim obowiązkiem rodzicielki czuwać nad dziecięciem.
On?! Żołnierska czeka go dola. Na śmierć gwałtowną był zawsze przygotowany. Nie trwożyła go ona, ani dziwiła. Czy dziś, czy jutro, wiedział, że go nie ominie.
Tylko dlaczego nieznany Pan świata zwleka z pogromem Rzymu? Bo zwleka... Serwiusz czuł, że złote orły cesarskie będą jeszcze długo mnogie ludy olśniewały. Nie byliżby jeszcze barbarzyńcy dojrzali do rządów samodzielnych? Może... może...
Dunaj nucił mu kołysankę, a on zasypiał wolno, spokojnie, jak gdyby go jutro czekały pieszczoty kochanki.
— Bywajcie mi zdrowi — szeptał — jeszcze czas nie nadszedł.
Posłał ręką od ust pocałunek ku północy, spojrzał na gwiazdy, na księżyc i zakrył głowę płaszczem.






XVII.

Bez radości witał nazajutrz wojownik rzymski duże, białe, promienne słońce, lejące na ziemię potoki ciepła i światła. Co cieszyło rolnika, dbałego o wczesny sprzęt, to przepełniało niepokojem żołnierza, zakutego w suknie żelazne.
Stroskanem okiem szukali trybunowie na widnokręgu obietnicy deszczu. Ale błękitów niebieskich nie mąciła najlżejsza chmurka. Duszne od samego rana powietrze zapowiadało dzień skwarny.
Nadomiar pozwolił Marek Aureliusz, cofając się bez planu, prześcignąć się Markomanom o kilka mil od Strigonium i przyprzeć do muru, który uniemożliwiał zmianę stanowiska.
Wyminąwszy wojsko rzymskie, zajęli barbarzyńcy trzy boki nieregularnego czworokąta, zamkniętego od zachodu, północy i wschodu rzeką Arabo i Dunajem. Bok czwarty, jednostajna płaszczyzna, ciągnąca się wzdłuż stoków pasma gór, został się dla legionów, tak ściśniętych niewygodnem położeniem, iż nie mogły się nawet swobodnie rozwinąć.
Zdziwił się cesarz-filozof, gdy wschodzące słońce zdjęło zasłonę z pól, gór i rzek. Dokądkolwiek spojrzał, wszędzie jeżył się las włóczni. Barbarzyńcy, skorzystawszy z nocy, podsunęli się do obozu rzymskiego na odległość dwóch mil[4]. Nawprost oparty o Dunaj, stał Serwiusz ze swoim ludem i z Jazygami, z lewej strony zbliżali się Markomanowie króla Wadomara, z prawej Kwadowie.
Szli, a kiedy objęli rozległem półkolem cały czworobok, zatrzymał ich głos rogów.
Marek Aureliusz zrozumiał, że był zewsząd otoczony, z tyłu bowiem odcięły mu odwrót góry, skrępowawszy ruch jego wojska.
Więc zamiast obmyślić natychmiast szyk bojowy, odpowiadający położeniu, zarzucił na głowę welon, kazał przyprowadzić białego wołu, utopił własną ręką nóż w jego gardle i modlił się do Marsa, błagając go o natchnienie.
W ponurem milczeniu otaczali go starsi trybunowie i prefekci. Doświadczeni wojownicy spoglądali po sobie, wzruszając ramionami, jakby chcieli powiedzieć: „Nie dość być dobrym człowiekiem i myślicielem, by módz rządzić państwem i rozkazywać wojsku“.
Czuł to widocznie sam Marek Aureliusz, bo dokonawszy ofiary, powiódł po swoich namiestnikach spojrzeniem pytającem.
Każdy z nich wiedział bardzo dobrze, co należy uczynić, ale żaden nie miał prawa do rady bez jego rozkazu. Wszakże ten wylękniony marzyciel był ich imperatorem... Przed jego obrazem składali przysięgę wierności i posłuszeństwa.
Kiedy się nikt nie odezwał, wyrzekł cesarz głosem wzruszonym:
— Przyszedł na nas dzień ciężki. Komu z was bóg wojny poddał myśl szczęśliwą, niech jej nie chowa dla siebie.
A zwróciwszy się do Publiusza, dodał:
— Rozpoczynaj ty, legacie.
— Żołnierz nasz musi dotrzeć do wody — mówił Publiusz — bo go słońce zwycięży i musi sobie zdobyć więcej miejsca, by się mógł ruszać swobodnie. Dwa legiony iliryjskie ustawić w klin ostrym końcem na północ, barbarzyńcy bowiem uderzą równocześnie z dwóch stron. Trzeci, melityński, zostanie w tyle, w odwodzie i będzie się posuwał na lewo, ku miastu Arabo; niech wypełni przestrzeń, dzielącą góry od rzeki i otworzy wolną drogę na wypadek, gdyby o nas dziś bogowie znów zapomnieli. Jazda posiłkowa po bokach legionu melityńskiego... szyk bojowy zwykły, w cztery szeregi.
Dopiero kiedy skończył, zmiarkował Publiusz, że przemawiał językiem wodza naczelnego. Nie radził, lecz rozkazywał.
Ale Marek Aureliusz był tak zajęty treścią jego słów, iż nie zwrócił nawet uwagi na ich szorstką, żołnierską formę.
Spojrzał wokoło: trybunowie i prefekci milczeli.
Zgadzali się...
Więc skinął na gromadkę setników, którzy trzymali się w pewnem oddaleniu od świty cesarskiej, a kiedy nadbiegli, powtórzył im głosem donośnym rozporządzenie Publiusza.
Zadudniła ziemia pod kopytami klaczy kapadockich... Setnicy nieśli młodszym trybunom rozkazy imperatora.
W kwadrans potem odezwała się w kilku miejscach równocześnie tuba: wojsko szykowało się do boju.
Stało się to w samą porę, bo od Strigonium zbliżał się tak rozległy i gęsty tuman kurzu, że przesłonił cały północny bok czworokąta.
Szeroką ławą pędzili Jazygowie wprost na Rzymian. Przypadli, rozłamali się, zwyczajem swoim, na dwie połowy, rozprysnęli się na drobne oddziały i rozpoczęli harce.
— Zakryć się — napominały tuby i grad strzał nieszkodliwych odbił się od dachu z tarczy.
Szybko rozwinęli się łucznicy i procownicy długim łańcuchem po obu stronach piechoty. Ich celne pociski ostudziły zapał napastników. Ruchliwy lud słowiański cofał się wprawdzie i wracał ciągle, z każdą jednak chwilą rósł przedział między nim a wojskiem imperatora.
Dwie pary orlich oczu przypatrywały się ze stron przeciwnych z wytężeniem utarczce Jazygów i strzelców rzymskich, robiącej zdaleka wrażenie bezkrwawego igrzyska.
Publiusz, który śledził z po za pleców cesarza uważnie ruchy legionów, uśmiechał się z zadowoleniem, żołnierz bowiem, chociaż świeży, lecz prowadzony rozkazami doświadczonych wodzów, wykonywał jego plan w porządku. Pod osłoną łuczników i procowników, trzymających Jazygów w takiem oddaleniu, że strzały ich raniły tylko ziemię, ustawiali się Iliryjczycy w klin olbrzymi.
Zamilkły nawoływania trybunów i setników, ucichły sygnały tuby. Przez jakiś czas stało wojsko bez ruchu, potem rozbrzmiał marsz dorycki i cała ta ogromna masa ciał ludzkich ruszyła naprzód w szeregach tak zwartych, jakby jednę tworzyła całość. Równocześnie wił się wzdłuż stoków gór długi, lśniący wąż: legion melityński posuwał się ku miastu Arabo.
I Serwiusz nie spuszczał oka z nieprzyjaciela.
Wyprzedziwszy swój lud z naczelnikami rodów, zbliżył się do stanowiska Rzymian na odległość dwóch pocisków.
Promienie słońca, łamiąc się na łuskach jego srebrnej zbroi, otaczały go aureolą świetlaną. Widać go było zdaleka, ponad głowami piechoty rzymskiej.
Patrzył, a kiedy się Iliryjczycy ruszyli, odwrócił się do swojego otoczenia i zawołał:
— Jazygowie uderzą gromadnie!
Dwóch panów słowiańskich odczepiło się od jego świty i rozbiegło się w strony przeciwne.
— Jazda króla Wadomara odetnie czoło rzymskie, konnica Kwadów rozbije środek! Pierwsze dwa szeregi piechoty niech zachodzą równocześnie!
I znów odłączyło się kilku naczelników od orszaku wodza, by zanieść jego rozkazy ludom sprzymierzonym.
A wojsko imperatora posuwało się ciągle naprzód, zajmując z każdą minutą coraz szerszą przestrzeń. W miarę, jak się oddalało od gór, rozstępowała się dolna część klina na prawo i na lewo.
Wtem odezwały się rogi słowiańskie i Jazygowie zwijali pośpiesznie łańcuch. Luźne gromadki harcowników skupiły się w kilku miejscach w większe oddziały.
Sygnały powtórzyły się, tumany kurzu zakryły słońce i zewsząd posypał się na Rzymian grad strzał.
Świsnęły w powietrzu włócznie, wzdłuż szeregów rozbrzmiała komenda: — Zwieraj się! — i walka przestała być igrzyskiem.
Już drgały na piasku pierwsze trupy w kurczach śmiertelnych.
Powtórnie stęknęła ziemia pod kopytami koni. Z dwóch stron szły na Iliryjczyków chmury jeźdźców. Pierwsza uderzyła z prawej strony w ostry koniec klina z taką gwałtownością, że oderwała go od całości, druga, przełamawszy szyk z lewej, wdarła się do środka.
— Zwieraj się, zwieraj! — nawoływały tuby trybunów.
— Bij, zabij! — odpowiadał okrzyk wojenny Markomanów i Kwadów.
Na czele i w środku szyku rzymskiego zakłębiło się. Zanim legionista zdążył nawiązać przerwany łańcuch, byli Germanowie już po za promieniem, pocisków, zostawiwszy za sobą krwawą ulicę.
Ale zatrzymał ich i nawrócił głos rogów. I znów wpadły na Iliryjczyków żywe tarany, tym razem w innych miejscach.
Jak roje dokuczliwych bąków, krążyły oddziały Jazygów naokoło wojska imperatora, zajmując sobą bezustannie łuczników i procowników. Coraz celniejsze były ich strzały.
Na pagórku, z którego Marek Aureliusz kierował bitwą, panowało milczenie. Z powstrzymanym oddechem śledzili prefekci i starsi trybunowie rozwój walki.
Odgadali oni natychmiast plan Serwiusza. Germanin chciał złamać szyk, wyczerpać zapasy strzelców i rozbroić włóczników przed nadejściem szermierzy. Poświęcił jazdę dla piechoty.
Coraz mniejsze gromady konnych niepokoiły Iliryjczyków, ale wracały mimo to uporczywie, nie ustając w robocie.
Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy się z lewej strony ukazały orły Markomanów, a z prawej smoki Kwadów.
Publiusz pochylił się ku przodowi i wpił się wzrokiem sępa, który spostrzegł groźnego przeciwnika, w dwa olbrzymie, szare węże, zbliżające się linią ukośną, wolno, bez pośpiechu. Czekały one widocznie, aż strzelcy i włócznicy wyrzucą resztę pocisków.
Teraz zagrały rogi, tarcze zadzwoniły o tarcze, miecze o miecze, fala zmieszanych głosów przewaliła się po płaszczyźnie, dwa wieńce kurzu oplotły wojsko imperatora, a potem nie było czas dłuższy nic widać.
Kiedy się kurz przerzedził, pobladło otoczenie cesarza.
— Złamali szyk! — zawołał Marek Aureliusz.
Szeregi rzymskie chwiały się, jak łańcuch rozbujany. Daremnie nawoływały tuby: zwieraj się! Germanowie, otworzywszy sobie drogę włóczniami, wdzierali się zewsząd do środka.
Zamilkły okrzyki, komendy, sygnały. Mąż brał się za bary z mężem, zwycięży zaś ten, kto będzie miał więcej ramion.
Nie po stronie rzymskiej była przewaga. Już nadchodziły nowe szeregi Markomanów i Kwadów, a za niemi czerniły się jeszcze zwarte zastępy.
Olbrzymi tuman kurzu zakrył krwawe pole.
Z głębi tej gęstej chmury wysnuwała się wrzawa bitwy i rozlała się szeroko wokoło. Szczęk tysięcy mieczów, zgrzyt druzgotanych tarczy, krótkie klątwy rannych, jęk konających, stopiły się w jeden ogromny głos, podobny zdaleka do skargi wichury jesiennej. Zdawało się, że ziemia wzdycha i płacze.
A z nieba przypatrywało się walczącym słońce tak gorące, iż powietrze drżało, spalone jego żarami. Strugi ognia spływały z góry na wojsko imperatora. Kropli wody nie miał żołnierz od wczoraj w ustach. Dusił go kurz, torturowało pragnienie, uciskała zbroja.
Germanin, przyodziany w lekki płaszcz, pokrzepiony chłodną falą Dunaju, szedł do boju, jak na gonitwę rycerską. I świeże ciągle szeregi nadciągały z lewej i prawej strony, a gdy znikły w chmurze kurzu, potężniał znów ów przejmujący jęk, który słabł od czasu do czasu.
Z głową pochyloną, cichy, blady, wsłuchiwał się Aureliusz w pieśń śmierci, ucztującej przy dźwiękach oręża. Wychowaniec greckich mędrców zapomniał w tej chwili o wszystkich swoich wątpieniach. Splótłszy ręce na łonie, modlił się gorąco, całą duszą do bogów Rzymu, korząc się nawet przed zabobonem. Wota czynił, ofiary obiecywał.
Z pola bitwy biegł jakiś setnik wprost na stanowisko cesarza. Zatrzymał się przed obliczem pana świata, podniósł gasnące oczy, zachwiał się.
— Wody, boski panie! — szepnął, schwycił się za głowę i runął w proch bez życia.
A „boski pan“ rzucił się na kolana, wyciągnął ręce do nieba i wolał głosem wielkim:
— Jowiszu, ojcze bogów, spojrzyj na moje dłonie! Nie ma na nich ani jednej kropli krwi niewinnej, ani jednego asa, wydartego ubogim! Wysłuchaj mnie i zmiłuj się nad Rzymem, twoją wierną stolicą!
I bił czołem o ziemię i modlił się, jak mąż z gminu.
Prefekci i trybunowie spojrzeli znów po sobie, wzruszywszy ramionami. Tam, w straszliwym uścisku barbarzyńców, ginie podstawa siły rzymskiej, a on, imperator, zawodzi, jak niewiasta.
Od północy zbliżał się nowy, ogromny tuman kurzu. To szedł pieszy lud Serwiusza, by dokończyć krwawego dzieła.
Uderzy on w czoło porwanego szyku, zepchnie Iliryjczyków z zajętego stanowiska, przyprze ich do gór, a potem rozpocznie się rzeź ogólna.
Nie było ani chwili do stracenia. Trybunowie i prefekci, widząc bezradność cesarza, otoczyli Publiusza.
— Rozkazuj! — szepnął najstarszy z nich.
— Wyprowadź nas z tej matni!
— Ufamy twojemu doświadczeniu!
Publiusz spojrzał na Marka Aureliusza: cesarz modlił się ciągle. Więc uśmiechnął się pogardliwie i rozporządził głosem stłumionym:
— Jazda posiłkowa wstrzyma Markomanów Serwiusza; legion melityński wesprze Iliryjczyków; każdy z nas wróci na swoje stanowisko; Armeńczyków sam poprowadzę; straż przyboczna odejdzie z imperatorem ku miastu Arabo w razie, gdyby nas barbarzyńcy do gór przyparli.
Rzekłszy to, dosiadł konia i oddalił się w pełnym galopie. To samo uczyniła reszta naczelników legionów. Przy cesarzu został tylko oddział pretoryanów, wróżbici i astrologowie.
W samą porę stanęli starsi trybunowie na polu bitwy, bo już odrywały się od całości luźne gromady, uciekając w stronę gór. Widok wodzów powstrzymał chyże kroki spłoszonego żołnierza.
Publiusz, dopadłszy legionu melityńskiego, który wlókł się wolno w gorącym piasku, rzucił natychmiast jazdę posiłkową na lud Serwiusza i ustawił piechotę w szyku bojowym.
Już odezwały się tuby, które wzywały lewe skrzydło do rozpoczęcia pochodu, i rozbrzmiał marsz wojenny. Ale mimo wyraźnych sygnałów, nie podniosła się ani jedna noga. Wojownicy nie ruszyli się z miejsca, czarni od potu i kurzu.
Byłżeby to bunt?! Bunt w obliczu nieprzyjaciela?
Prawica Publiusza spoczęła ruchem instynktowym na rękojeści miecza.
Ale nie... Armenia dostawiała zawsze karne legiony. Nauczył ją Awidyusz Kassyusz posłuszeństwa. Tych biedaków obezwładniło słońce. Niech widzą, że nietylko oni muszą znosić niewygody.
Zeskoczył z konia, zdjął z głowy szyszak, wyrwał z rąk najbliższego chorążego sztandar i krzyknąwszy: — Za mną, towarzysze! — brnął pieszo przez piasek.
Stłumiony szmer, idący od męża do męża, od oddziału do oddziału, odpowiedział na jego rozkaz.
Publiusz obejrzał się i pobladł. Nikt nie postępował za nim. Losy Rzymu ważyły się, a oni, ostatnia nadzieja, nie chcą oddać życia za jego chwałę.
Teraz podniósł i on ręce i zawołał głosem wielkim:
— O Jowiszu, Jowiszu!
Wtem stała się rzecz niezwykła. Jakby na komendę, padł cały legion na kolana i obcy Publiuszowi hymn wzbił się pod stropy niebieskie. Armeńczycy błagali kogoś w języku swojej ojczyzny o pomoc.
Publiusz słuchał. Nie do bogów Olimpu modliły się dzieci Azyi. O jego uszy obiły się już kiedyś dźwięki podobne. Taką pieśnią żegnają chrześcianie życie, gdy giną na arenie amfiteatru.
Tak, to chrześcianie. Nie mylił się. Imię „Chrystus“ wracało ciągle w hymnie.
Przypomniał sobie, że nauka galilejskiego Proroka zjednała sobie najwięcej zwolenników na Wschodzie.
Więc ukrył twarz w dłoniach i pragnął, żeby go ziemia pochłonęła. Cały legion zarażony przesądem, wrogim wierze Rzymu. Okropne!...
A pieśń chrześciańska szła daleko, spływając się z wrzawą walki, która zbliżała się ku górom.
Po jakimś czasie słabła, ustawała, aż umilkła zupełnie.
Publiusz spojrzał po za siebie: żołnierze podnieśli się z kolan.
Uśmiechnął się z goryczą, dobył miecza i zawołał:
— Za cześć świętego Rzymu!
— Za Chrystusa Pana! — odpowiedziały mu tysiące głosów i lewe skrzydło legionu zaczęło podchód.
Na krwawem polu rozstrzygały się ostatecznie losy bitwy. Piechota Serwiusza, rozbiwszy jazdę posiłkową, zwarła się już z czołem Iliryjczyków i pchała ich ze świeżą siłą ku południowi.
W tej ciężkiej dla Rzymu chwili stała się rzecz tak dziwna, że przerwała walkę. Rzymianin i barbarzyniec opuścił broń i wlepił zdumiony wzrok w góry. Bo nad ich szczytami zakurzyło się nagle. Zewsząd tłoczyły się gęste chmury, zbierały się, kłębiły, łączyły z sobą, a gdy się zlały w jeden olbrzymi, czarny obłok, ruszyły na północ z taką szybkością, jak gdyby je z tyłu wichry jesienne gnały.
Kiedy zawisły nad polem bitwy, zaszumiało w powietrzu i rzęsisty deszcz lunął na spaloną ziemię.
Przeciągły okrzyk radości powitał wodę. Żołnierz rzymski, nie bacząc, iż na jego życie nastaje tuż oręż nieprzyjaciela, chwytał orzeźwiający płyn szyszakiem, tarczą, ręką i pił z chciwością konającego, którego trawi żądza życia, a któremu podają ostatnie lekarstwo.
Już oprzytomnieli Germanowie. Miecz ich podjął znów przerwaną robotę, a legionista pił ciągle...
Dopiero, kiedy zagasił pragnienie, pożerające jego wnętrzności, ujął broń w pięść pokrzepioną i rzucił się z wściekłością na wroga.
— Niech żyje imperator! — huknęły przetrzebione legiony iliryjskie.
— Za Chrystusa Pana! — wołali Armeńczycy, którzy stanęli właśnie na polu bitwy.
I zawrzała walka z gwałtownością pierwszego starcia. Powtórnie zakołysały się stargane szeregi, jak łańcuch rozbujany, ale nie Germanowie byli teraz sprawcami ruchu. Z wewnątrz parł Iliryjczyk Kwadów, z zewnątrz walił się Armeńczyk na Markomanów.
Tuby, które, zagłuszone wrzawą bezładnego boju, milczały od dłuższego czasu, odezwały się ponownie, wzywając legionistę do porządku. Wodzowie czuwali, żołnierz słuchał sygnałów.
Rozprzężone oddziały łączyły się, zsuwały, nawiązując przerwany szyk. Co pod żarami słońca — ciężka zbroja — obezwładniło ramię Rzymianina, to stało się dla niego po ochłodzeniu powietrza wałem ochronnym. Szermierz imperatora, zakryty żelaznym napierśnikiem, zbliżał się śmiało do barbarzyńcy, odzianego w płótno i skórę.
Po godzinie zmieniło się położenie. Armeńczycy wyparli Markomanów z zajętego stanowiska, Iliryjczycy pędzili Kwadów przed sobą.
Widział Serwiusz, że się szala zwycięztwa przechyla na stronę Rzymian. Więc odwrócił się do jazdy, którą trzymał w odwodzie i zawołał:
— Niewiasty i dzieci lasów markomańskich wyciągają do was w tej chwili ręce błagalne. Brońcie ich wolności.
Dobył miecza, pochylił się na koniu, wskazał ręką przed siebie i poszedł przodem.
Kiedy tak leciał na czele całej jazdy germańskiej, z orlemi skrzydłami na szyszaku, owiany białym płaszczem, do boga wojny podobny, stała się po raz trzeci rzecz niespodziewana.
Od strony gór pędziła nowa, olbrzymia chmura, mieszała się z pierwszą, porwała ją z sobą, a zrównawszy się z Germanami zawarczała groźnie. Długi, ognisty wąż przemknął zygzakiem po jej czarnem łonie. Po kilku chwilach stanęło całe niebo w płomieniach i nad głowami Germanów rozległ się taki łoskot, jakby się słońce na nich waliło. Błyskawica następowała po błyskawicy, piorun uderzał po piorunie z sykiem jadowitej żmii wpadł wicher na jazdę Serwiusza.
Konie, przerażone nagłą burzą, stargały szyk bojowy. Jedne rzuciły się w tył, drugie w bok, inne stanęły dęba.
— Bądźcie mężami! To tylko burza! — wołał Serwiusz.
Ale jego głos pokrył grzmot przeciągły.
— Zwieraj się, zwieraj! — huczały rogi.
Ale na przesądnych barbarzyńców padł strach, mocniejszy od ich woli.
— Bogowie są z Rzymianami! — krzyknął ktoś, i popłoch ogarnął szeregi.
Niedobitki konnicy germańskiej i słowiańskiej zawróciły w miejscu i ruszyły ku Dunajowi na skrzydłach trwogi. Przy Serwiuszu została tylko jego jazda, którą zabrał z Obozu Batawów.
Z pola bitwy napływał już tłum bezładny, uciekający bez wodza i oporu, ścigany przez legion melityński.
— Bogowie są z Rzymianami! — wołali Germanowie, a tuż za nimi szedł okrzyk Armeńczyków — Za Chrystusa Pana!
Wówczas podniósł Serwiusz oczy na ową okrutną chmurę i wyrzucił z głębi zrozpaczonej duszy bluźnierstwo.
— Jesteście podli i chciwi krwi niewinnej, o bogowie! — wołał. — Na co są oni wam jeszcze potrzebni, na co?
Zgrzytnął zębami. Wiedział, że nie okiełzna już przestrachu, który poraził ludy germańskie.
Luźnemi kupami nadbiegała jego piechota, torując sobie drogę poprzez konnicę.
— Wstrzymać tę hałastrę! — krzyknął. — Cofać się w porządku! Nie ucieszyć tych psów rzymskich łatwem zwycięztwem! Niech nasze imię straszy jeszcze ich wnuków.
I ciął mieczem przez głowę pierwszego Markomanina, który mu się pod rękę nawinął.
— Stójcie, tchórze! Wytłuką wąs, jak zające, gdy będziecie uciekali.
Byli legioniści, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, opanowali konie, związali przerwany łańcuch szeregów i rozpoczęli prawidłowy odwrót.
Zewsząd waliły się na nich zastępy rzymskie, groźne liczbą i porządkiem. Z wściekłością fali morskiej, rozgniewanej oporem skalistego brzegu, rzucali się Armeńczycy na jazdę Serwiusza, odrywając od niej cząstkę po cząstce. Gęsto padał żołnierz imperatora pod mieczem germańskim, ale ten miecz błyskał coraz rzadziej.
Już szumiał w pobliżu Dunaj. Serwiusz spojrzał na lśniącą wstęgę, po za którą czerniły się lasy, ostatnia nadzieja pierzchającego barbarzyńcy. Tysiące głów ludzkich i końskich unosiły się nad wodami. Zanurzały się i wychylały... Jedne spychały drugie pod wodę...
Trzeba bronić do ostatniej chwili tego mostu zdradzieckiego... Każda zdobyta minuta ocali dla przyszłej wojny setki ramion...
— Sygar, uważaj! — zawołał Serwiusz, stanąwszy z niedobitkami swojej jazdy na brzegu rzeki.
Byli legioniści walczyli z szałem straceńców. Zeskoczywszy z koni, utworzyli z piersi swoich mur, o który bił bezustannie taran wściekłości rzymskiej. Mur rysował się, pękał, wyłomy mnożyły się, a przez każdy nowy otwór wciskał się nieprzyjaciel, pijany zwycięztwem.
Miecz Serwiusza poruszał się z szybkością błyskawicy, ale wokoło niego robiło się coraz przestronniej. Już bronił osoby wodza jeden tylko Sygar.
— Wziąć go żywcem! — zawołał jeden z Armeńczyków. — Zasłużymy sobie na wdzięczność imperatora.
I sto tarczy zbliżyło się do Serwiusza.
On skoczył w tył na sam skraj brzegu rzeki, przykląkł, pochylił się naprzód i czekał.
Wtem świsnęły w powietrzu trzy włócznie. Jedna z nich odbiła się od jego puklerza, druga zerwała mu z głowy szyszak, trzecia, rozwiązawszy spinki, łączące pancerz na ramieniu, utkwiła pod pachą.
Prawica Serwiusza zwisła, jak kwiat, podcięty przy korzeniu.
— Sygar! Spłać dług!
Olbrzym stęknął.
— Sygar! — powtórzył Serwiusz głosem rozkazującym, kiedy się żołnierz ociągał.
Na jego czaszkę spadł miecz olbrzyma.
Żygnęła krew na srebrną zbroję. Armeńczycy cofnęli się przerażeni i do Dunaju stoczył się trup wodza Germanów.
Jeszcze się fala nie zdążyła nad nim zamknąć, kiedy się woda powtórnie zapieniła.
Sygar przebił się sam i runął za swoim panem na dno rzeki.

................

Słońce zaszło już za górami, duże, czerwone, jakby się napiło krwi, której dziś tyle widziało.
Łagodnie uśmiechnięta cisza letniego wieczoru szła nad pobojowiskiem, osnuwając ofiary wojny szarą przędzą zmroku.
Gdyby nie stosy trupów, napiętrzone wzdłuż prawego brzegu, nie domyśliłby się nikt, iż przed kilku godzinami szalała tu rozpacz zwyciężonych, dławiona przez wściekłość zwycięzców.
Ani jedno ramię nie ocalało z jazdy Serwiusza. Byli legioniści polegli wszyscy, pomściwszy straszliwie śmierć wodza.
Pod osłoną tego muru, który odkrył rzekę dopiero wtedy, kiedy runął, przeprawiły się niedobitki Markomanów i Kwadów na drugą stronę Dunaju i rozbiegły się po lasach.
Bez potrzeby uciekali Germanowie na skrzydłach trwogi, wojsko bowiem imperatora było tak znużone całodzienną walką, iż powitało z radością sygnały trąb, wzywających do odwrotu.
Około północy zbliżała się do miejsca, w którem jazda Serwiusza broniła przystępu do Dunaju, gromadka ciemnych postaci. Światła pochodni padały na lektykę, niesioną przez czterech niewolników, odzianych w szare tuniki służby lekarskiej.
— Mówiłeś, że Mucyusz zginął na lewem skrzydle drugiej kohorty melityńskiej — odezwał się Publiusz, idący przodem orszaku. — Tu stała druga kohorta.
— Po raz ostatni widziałem lekarza Mucyusza tam, pod tem drzewem — odpowiedział setnik armeński. — Od chwili rozpoczęcia pochodu szedł on ciągle w pewnem oddaleniu za nami, a kiedy się druga kohorta zwarła z nieprzyjacielem, złączył się z szeregami, chociaż nie niósł z sobą broni. Pod gradem włóczni germańskich opatrywał rannych z takim spokojem, jak gdyby mu nic nie groziło. Pociski i miecze omijały go długo, aż go nad samą rzeką dosięgło przeznaczenie wojownika. Lekarz Mucyusz szukał rozmyślnie śmierci, przesławny legacie, wyzywał ją, drażnił, a ona nie znosi zuchwalstwa człowieka.
Publiusz słuchał z pochyloną głową. Cienie nocy zasłaniały jego oblicze przed spojrzeniami żołnierzy i niewolników.
Kiedy setnik skończył, rozkazał Publiusz swoim zwykłym, szorstkim głosem:
— Poświećcie!
Światła pochodni zamigotały nad brzegiem Dunaju, pstrząc jego czarne fale żółtemi plamami.
— Tu! — odezwał się setnik po jakimś czasie.
Publiusz postąpił szybko naprzód, ale w połowie drogi do miejsca wskazanego zatrzymał się i przyłożył rękę do oczu.
Ci ludzie z gminu mogliby dostrzedz wzruszenie, które zatrzęsło jego wolą, a tego nie chciał patrycyusz.
Mocując się z sobą, zapytał, by zyskać na czasie:
— Gdzie?
— Nie omyliłem się — odpowiedział setnik — Lekarz Mucyusz zginął pod tem drzewem.
— Pod... tem... drzewem... — powtórzył Publiusz półgłosem.
Ale już nakazał sobie spokój.
Niewolnicy zaczęli się na niego oglądać...
Ściągnął brwi, przygryzł usta, uczynił kilka kroków i... pochylił się nad Mucyą.
Leżała na wznak z piersią przebitą.
Groza ostatniej chwili rozwarła jej oczy szeroko, lecz nie przestrach w nich zastygł. Cichy, głęboki żal szedł z tych szklistych źrenic do nieba... niemy wyrzut za boleść niezasłużoną.
Długo pił Publiusz wzrokiem tę skargę rozczarowanej życiem duszy, której przyczynę znał on jedyny. Jego usta poruszały się, szepcąc miękkie słowa pożegnania; jego serce biło tak wolno, jakby zamierało.
Potem wziął zwłoki Mucyi na ręce, tulił zwisłą głowę do piersi, dotykał wargami zimnego czoła.
Ułożywszy sam trupa w lektyce, wyrzekł głosem ochrypłym z tłumionego siłą woli wzruszenia:
— Odkryjcie głowy i zegnijcie kolana! Wielka dusza żyła w tem ciele. Ukorzcie się przed bohaterstwem rzymskiej patrycyuszki, albowiem nie zwykły lekarz, jeno Mucya Kornelia opatrywała wasze rany.
Ukląkł pierwszy, a za nim padli w proch żołnierce i niewolnicy.
— Szczęście innych światów daj jej, Panie nasz i Boże! — modlił się setnik armeński.
A rzymskiej dumy Publiusza nie obraziła już prośba chrześcianina. Wszakże wstrętny mu „przesąd wschodni“ walczył dziś za Rzym i zwyciężył...
W tej chwili wyjrzał z po za chmury księżyc i osrebrzył głowę Mucyi, rozjaśniając jej rysy.
Publiuszowi zdawało się, że uśmiech ukojenia rozlał się po jej twarzy.
— Niech bogowie naszych przodków nie płoszą twojego snu wieczystego — mówił z drżeniem w głosie i zamknął powieki Mucyi.






XVIII.

Na Polu Marsowem w Rzymie wznosiła się wysoka, okrągła wieża, podzielona na trzy piętra, zwężająca się ku górze. Ściany jej oplatały wieńce z liści laurowych i zdobiły bogate kobierce wschodnie.
Wieżę tę otaczał tłum różnobarwny, powstrzymywany z trudem przez łańcuch pretoryanów, którzy bronili wspaniałej budowli przed ciekawością gapiów.
Rozstąpcie się! — nawoływali strażnicy cesarscy: — Orszak żałobny ciągnie już z głównego rynku.
Ale motłoch stolicy, zuchwały i chciwy świeżych wrażeń, tłoczył się ze wszystkich stron. Każdy chciał być najbliżej widowiska, które Marek Aureliusz zgotował Rzymowi.
— Bogowie nie odtrącają nikogo od swojego oblicza — odezwał się ktoś głośno.
— Chcemy się pokłonić nowemu bogu — zawołał inny obywatel.
Cichy śmiech zatrzepotał tu i owdzie, unosząc się nad falą głów ruchliwych.
Wtem przypłynęły z oddali dźwięki fletów.
Tłum wyciągnął szyje w stronę ulicy Szerokiej i czekał, wytężywszy wzrok i słuch.
Flety ucichły...
— Idą! — szeptano.
Matki podnosiły dzieci do góry, nizki wspinał się na palcach nóg, wysoki odpychał natręta łokciami. Ulicznicy zawiśli na gałęziach drzew, pięli się na filary, czepiali się murów.
Poważny śpiew zbliżał się teraz wolno główną ulicą Pola Marsowego. Szedł nad gajami wawrzynowemi miękki, tkliwy, podobny do skargi niewieściej. Poprzedzał go szelest koni, wozów i ludzi, posuwających się ku miejscu, na którem się wieża wznosiła.
Na zakręcie drogi ukazał się nasamprzód oddział konnych pretoryanów, w złocistych zbrojach, z czerwonemi pióropuszami na szyszakach. Jechali, prowadzeni przez samego prefekta.
Za strażą cesarską snuł się długi szereg rydwanów, które wiozły woskowe podobizny zmarłych imperatorów, posągi bogów i bogiń.
Tuż za duchami opiekuńczemi Rzymu niosło sześciu patrycyuszów lektykę z kości słoniowej, przykrytą materyą purpurową, a na tej lektyce spoczywał siny trup Lucyusza Werusa.
Za zwłokami brata postępował Marek Aureliusz w długich, fałdzistych sukniach arcykapłana, otoczony senatorami.
Cały ten świetny orszak okrążył trzy razy wieżę, a kiedy się zatrzymał, rozpoczęli kapłani pienia żałobne. Zamigotały pochodnie, odezwały się flety, pretoryanie dobyli mieczów.
Marek Aureliusz wyciągnął obie ręce nad szczątkami doczesnemi Lucyusza Werusa i modlił się, zasłoniwszy głowę welonem. Gdy skończył, wzięli senatorowie lektykę na barki i wnieśli ją na sam szczyt wieży.
Rozbrzmiał marsz wojenny, pretoryanie zwrócili się twarzami do zwłok Lucyusza i pochylili miecze. Żołnierz żegnał imperatora.
Jeden z kapłanów podał Markowi Aureliuszowi płonącą pochodnię.
Cesarz przystąpił do wieży i cisnął przez duży, okrągły otwór ogień do jej wnętrza, wypełnionego wiórami.
Zaszumiało, załopotało i wszystkiemi szczelinami olbrzymiego stosu buchnęły płomienie. Kłęby dymu zakryły trupa Lucyusza Werusa.
Wtem rozległ się nad Polem Marsowem jeden potężny okrzyk..
— Duch boga Lucyusza! — huknął tłum, wyciągając ręce do góry.
Tam, z najwyższego piętra wieży, z chmury dymu, przetkanej iskrami, wypłynął orzeł, symbol imperatorów rzymskich, rozwinął skrzydła szeroko i wzbił się ku niebu.
Szybował wysoko, coraz wyżej, a kiedy znikł w ciemnych błękitach, padli kapłani domu Antoninów na kolana i zawołali:
— Cześć tobie, boże Lucyuszu!
Motłoch zaś klaskał, jak w cyrku lub amfiteatrze, i wył:
— Bóg Lucyusz, bóg Lucyusz!
A „bóg Lucyusz“, jeśli widział swoją apoteozę, uśmiechał się prawdopodobnie uśmiechem imperatora—rozpustnika, którego życie nauczyło tylko pogardy dla ludzi.
Jeszcze po śmierci zadrwił z żywych.
Wracając z wojny markomańskiej razem z bratem, uraczył się w pobliżu Altinum[5] winem i miłością do tego stopnia, że mu już żadne lekarstwa nie pomogły. Rażony apopleksyą, dokonał dni nędznych w drodze do Rzymu.
Bawił się „bóg Lucyusz“ nikczemnością „panów świata“, którzy zaliczyli, na rozkaz Marka Aureliusza, pijanicę i lubieżnika w poczet istot nadziemskich. Świątynie stawiać mu będą i ołtarze, i modlić się do niego, błagając go o wstawiennictwo u gromowładnego Jowisza. Ha, ha, ha.
— Bóg Lucyusz, bóg Lucyusz! — wyli obywatele rzymscy, a kapłani ich bili czołem o ziemię, korząc się obłudnie przed nowym mieszkańcem Olimpu.
Zdala, ze skraju lasku wawrzynowego, przypatrywało się apoteozie Lucyusza Werusa dwóch mężów.
Publiusz Kwintyliusz spoglądał ponurym wzrokiem na płonącą wieżę; Minucyusz Feliks uśmiechał się szydersko.
Kiedy lud witał orła okrzykiem radosnym, wskazał słynny retor afrykański ręką na zwłoki Lucyusza Werusa, smażące się na stosie, i zawołał:
— Bogowie Rzymu, ha, ha, ha...
Publiusz drgnął.
Zakrywszy głowę połą togi, oddalił się szybkim krokiem.
— O Roma, Roma, Roma — płakało jego serce rzymskie.

KONIEC.





  1. Dzisiejszy Wiedeń.
  2. W dzisiejszych Górnych Węgrzech, powyżej Pesztu.
  3. Dzisiejsza Buda: Contra Aquincum Peszt.
  4. Pięć mil rzymskich = jedna mila geograficzna.
  5. W pobliżu dzisiejszej Wenecyi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.