Tragedje Paryża/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Ksawery de Montepin.
TRAGEDJE PARYŻA.
ROMANS W SIEDMIU TOMACH.
Tom I.
GRÓDEK.
NAKŁADEM I DRUKIEM J. CZAIŃSKIEGO.
1903.
|
Domy, jak ludzie, mają właściwą sobie fizjonomię. Niektóre budynki, skromne z pozoru, pociągają dziwnym urokiem, obiecując ciszę, spokój i szczęście, inne, przeciwnie, wstręt budzą swoim ponurym wyglądem.
Pilny obserwator, opierający na tem swe spostrzeżenia, powie, i nie bez przyczyny, że w podobnych schronieniach nie mogą mieszkać uczciwi ludzie.
Do takiej to podejrzanej kategorji domów, zaliczyć nam wypada kamienicę dwupiętrową, wznoszącą się w 1850 roku na bulwarze Batignolles.
Wspomniony bulwar stał się obecnie piękną, rozległą częścią Paryża, starannie utrzymaną, należycie oświetloną, zapełnioną po obu stronach wytwornemi budowlami, wspaniałemi magazynami i kawiarniami. Nie było tak przed laty dwudziestu kilku.
Część zewnętrzna rogów bulwaru, położona między Montmartre i Batignolles, przedstawiała w lecie piaszczystą pustynię, w zimie bagnista, słabo oświetlone wieczorem, miejsce nadające się wybornie do schadzek dla pozarogatkowych włóczęgów; zabudowane dwoma rzędami szarych, brudnych domów, nie różniących cię wcale od otaczających je lepianek.
Na zewnętrznej stronie wyż wspomnionej kamienicy zdawał się ciążyć jakby rodzaj trądu.
Otynkowanie poodpadało z niej kawałkami. Okiennice i żaluzje różnego kształtu i koloru, pozakupywane widocznie w składach rupieci, trzymały się zaledwie w oknach, nieregularnie porozmieszczanych.
Właściciel domu, gruby mężczyzna, nazwiskiem Vignot, inaczej nie wiadomo z jakiej przyczyny „Sznurem“ przezwany, zajmował parter tegoż. Utrzymywał on tu kawiarnię podejrzanego rodzaju, której klientela rekrutowała się przeważnie z pomiędzy wypomadowanych „Alfonsów,“ uczęszczających na baliki pod „Królową Blanką.“
Jeżeli godzi się wierzyć głosowi publiki, Vignot łączył do owej profesji różne rodzaje mało zaszczytu przynoszących mu zajęć. By zaś odsunąć od siebie uwagę policji, oddawał tejże niejednokrotnie nader ważne usługi, co zamykało jej oczy w pewnej mierze na jego sprawki.
Pod oknami pierwszego piętra, na murze tej kamienicy, umocowanym był obraz na drzewie olejno malowany, z którego deszcz, słońce i kurzawa, niezdołały jeszcze zetrzeć barw jaskrawych. Obraz ten, którego twórca może niestety śnił niegdyś o sławie, przedstawiał kobietę w żółtym kapeluszu z piórami, w sukni różowej, dekoltowanej, z błękitną przepaską, obejmującą z wdziękiem w ramiona pyzate niemowlę.
Poniżej widniała tabliczka, na której wypisane była nazwisko: PANI ANGOT, przyjmuje damy potrzebujące opieki. — Dyskrecja, Troskliwość macierzyńska. — Ceny umiarkowane.
Czy owa pani z bulwaru Batignolles była w rzeczy samej krewną legendowej pani Angot, nie wiemy. Jakiekolwiek bądź jednak było jej pochodzenie, zajmowała w wyż opisanym domu całe pierwsze piętro, płaciła komorne regularnie, zkąd zaskarbiła sobie szacunek i poważanie u pana Vignot.
Na drugiej tabliczce, umieszczonej w widocznem miejscu, napis objaśniał, że obok zakładu pani Angot, znajdują się pokoje umeblowane do wynajęcia, tygodniowo, dwutygodniowo i miesięcznie.
Pan Vignot był przedsiębiorcą tych lokalów.
W końcu korytarza, nasiąkniętego nieczystem wilgotnem powietrzem, wązkie ciemne schody, pokryte masą błotnistą, prowadziły do pani Angot i do pokojów umeblowanych.
Wejdźmy do jednego z nich, noszącego Nr. 4.
Trudno wyobrazić sobie izbę pospoliciej umeblowaną, o nędzniejszej powierzchowności. Podarte firanki, niegdyś białe z czerwonem obszyciem, przysłaniały do połowy łóżko drewniane, na którem leżał siennik z wyglądającą zeń słomą, i materac szczupły i płaski. Rozdarta przez całą długość firanka podobna do zawieszonej nad łóżkiem, przysłaniała okno. Komoda, stolik i cztery drewniane krzesła dopełniały całości.
Szczupłe zawiniątko leżało tuż przy komodzie. Po nad kominkiem nie było zegara, ale dwa mosiężne lichtarze, odbijające się w zielonem zwierciadle, krzywo w ramy oprawnem i zapisanem mnóstwem kobiecych imion, wyrżniętych widocznie ostrzem djamentu.
Obok kominka stał piecyk gliniany, a na nim kilka fajansowych talerzy, próżna butelka, dwa widelce, dwa noże, trzy wazki metalowe i mały zapas węgla drzewnego.
Otóż i wszystko.
Zajmijmy się teraz osobistościami.
Było ich dwie we wspomnionym pokoju, a nigdy kontrast bardziej uderzający nie zdarzył się jak w chwili obecnej.
Przed owem zwierciadłem, pokrytem jak gdyby mgłą wieczną, stał młody mężczyzna, zakładając krawat na szyję.
Mógł mieć około lat trzydziestu pięciu i widocznie — nie należał do zwykłych gości tych brudnych stron miasta.
Ciemno blond włosy, wijące się naturalnie, spadały mu na skronie i czoło, okalając rysy twarzy kształtne, regularne, nacechowane wyrazem wyższej dystynkcji.
Całe jego oblicze uderzało niezwykłą pięknością, lecz była to piękność przekwitła, zużyta. Ołowiana bladość cery, zmarszczki na czole i powiekach, sine kontury pod oczami, usta pobladłe, świadczyły o przebyciu wielkich zgryzot lub zbyt wesołem życiu.
W spojrzeniu tego mężczyzny przebija się ukryty niepokój wewnętrzny. Każda z jego źrenic błękitnych, świecąc ponurym blaskiem, zdawała się być jakby otworem głębokiej przepaści. Nieprzenikniona ciemność leżała widocznie na dnie duszy tego człowieka, rozświetlana jedynie blaskami niezdrowych namiętności i żądz, nienasyconych.
Starania około swej toalety, jakiemi zajętym był w tej chwili, całkiem go pochłaniały. Dziesiąty raz z rzędu zadzierzgał i rozwiązywał węzeł krawata. A gdy mu się to wreszcie udało, uśmiechnął się do swego własnego obrazu, odtworzonego w owem zakurzonem zwierciadle, przywdział tużurek, uwydatniający dobrze jego kształtną postać, wsunął do kieszeni mały rewolwer, kilka sztuk drobnej monety, rozrzuconej po nad kominkiem, włożył jasne perłowe rękawiczki, wdział nowy kapelusz, a zwróciwszy się do młodej kobiety, znajdującej się wraz z nim w pokoju, rzekł:
— Klotyldo, wychodzę.
Kobieta siedząca na łóżku, ze wspartemi na kolanach rękoma, ukryła twarz w dłoniach. Ciemny jedwabny penioar okrywał ją całkowicie. Widocznemi były tylko jej palce białe u rąk, jakby wykute z marmuru, i gęste sploty ciemnoblond włosów nad czołem. Podniosła głowę.
Uroczo piękna i młoda, przedstawiała obraz anioła, lecz anioła boleści. Oblicze jej było tak marmurowo białem, jak ręce. Pod zwierzchnią skórą zdawało się, iż krew nie krąży wcale. Powieki jedynie były zarumienionemi, jak gdyby od łez, które na rzęsach jej jeszcze drżały.
— Wychodzisz, szepnęła ku stojącemu opodal mężczyźnie. Ha! jest to codziennym twoim zwyczajem. Dziwnem byłoby zaiste, gdybyś pozostał tu ze mną.
— Mamże to uważać jako wymówkę z twej strony?
— Wymówkę? Czyliż ci kiedy je czynię? Rychłoż powrócisz? zapytała.
— Jak zwykle.
— To się znaczy w noc późną... nad ranem... Powracasz zwykle, gdy świtać zaczyna. Następnie śpisz przez dzień cały do wieczora, aby za przebudzeniem opuścić mnie znowu. Zaledwie czas mamy do wymienienia z sobą słów kilku. I otóż, przez większą połowę życia jestem samą, samą... i tu... w takiem miejscu!.. powtórzyła z pomimowolnym wstrętem spoglądając w około siebie.
— Mieszkanie, to nie jest pięknem, przyznaję! odparł mężczyzna. Wkrótce je zmienimy, przyrzekam ci to, i to prędzej, aniżeli się może spodziewasz. Zresztą, dom jest spokojny, nie zagraża ci tu żadne niebezpieczeństwo.
— Dla ciebie i z tobą, przyjęłabym to smutne schronienie, odpowiedziała łagodnie, przyjęłabym wszystko!... dowiodłam tego. Ależ pozostawiona w samotności, och! wiecznie sama... to nazbyt okropne, chciej wierzyć. Różne smutne myśli nasuwają mi się wtedy. Powiedz mi, czem się zajmujesz? dodała, co zatrzymuje cię tak zdała odemnie?
— Walczę o lepszą przyszłość dla nas obojga. Staram się o zmianę pozycji.
— Jak to... przez całą noc... do rana?
— Noc nieprzerywa zajęć finansowego świata w Paryżu.
— Klotyldo! zaczął mężczyzna, hamując niecierpliwość, co znaczy to poruszenie głową?... czy mi nie wierzysz?
— Tak! pomimo wszystko, przyznają.
— A jednak przysięgam ci.
— Nie przysięgaj! żywo przerwała. Na co się to przyda? Jesteś panem swego postępowania i nie żądam, abyś mi zdawał z niego rachunek. Widzę dobrze, że mój wpływ, jaki miałam niegdyś na ciebie, nie istnieje i że nie zmienisz swego sposobu życia, to próżno! pozwól mi jednak sobie wyjawić, ile cierpię, ile się trwożę, widząc z dniem każdym zagłębiającą się przepaść, nad którą stanąłeś! „Wszystko stracone oprócz honoru“, pamiętaj o tem Gontranie, i strzeż się, ażeby honor nie ucierpiał w tem strasznem rozbiciu.
Gontran dobył cygaro z eleganckiej cygarniczki i zapalił.
— Czy to już wszystko? zapytał wzruszając ramionami.
— Nie jeszcze.
— Spiesz się więc, proszę, bo mnie czas nagli!
— Ach! czyż nie obudzi się w tobie litość nademną? mówiła łzawym głosem młoda kobieta. Widzisz ile cierpię. Gdybyś czuł, jakie ogarnia mnie przerażenie podczas nocy, skoro pozostawiona tu sama, usłyszę hałas ponury, krzyki przyzywające pomocy tuż pod mojem oknem, jakie budzą ranie nagle. Usuńmy się ztąd, uciekajmy! wołała składając ręce błagalnie, ta strona miasta jest niebezpieczną. Dziwne przeczucie powiadamia mnie, że cię tu spotka nieszczęście. Zamordują cię, Gontranie, a nie masz prawa narażać się na coś podobnego! Wkrótce zostanę matką... wiesz o tem. Chcesz więc, ażeby dziecię przyszło na świat sierotą?
— Urojony niepokój i troska, rzekł obojętnie mężczyzna. Zbyt jestem ostrożnym, bym miał się obawiać czegoś podobnego. Noszę w kieszeni rewolwer, napastnicy spotkaliby się z lufą jego. Uspokój się więc, proszę, i nie myśl o tem. A teraz żegnam cię... czyli raczej do widzenia, dodał całując ją w czoło.
— Jeszcze słowo, jedno słowo, wołała zatrzymując go w progu. Ów człowiek, który wynajął nam to mieszkanie. zatrzymał mnie wczoraj przy wyjściu.
— Czego żądał?
— Upomina się o dwutygodniową zapłatę.
— Prostak... gbur!
— Chce on w tym względzie porozumieć się z tobą, i dziwię się nawet, że dotąd nie przyszedł. Pomów z nim proszę, nie narażaj mnie na powtórną napaść z jego strony. Zapłać, błagam cię o to!
— Niepodobna mi dziś tego uczynić, lecz jutro go zaspokoję i opuścimy tę przebrzydłą norę. Znajdziemy sobie dorywczo przyzwoite, eleganckie mieszkanie, w której z pięknych stron Paryża, zanim będę mógł odszukać pomieszczenia godnego ciebie, co niezadługo nastąpi, chciej wierzyć.
— Spodziewasz się więc pieniędzy?
— Tak, ukochana... wiele pieniędzy.
— Lecz zkąd?
— Z pewnej szczęśliwej spekulacji, jaka całkowicie zmieni naszą sytuację. A teraz, skoro już powiedzieliśmy sobie wszystko, odchodzę... i będę się starał wcześnie powrócić.
Tu zwrócił się ku drzwiom.
— Wszak wiesz, poczęła z cicha Klotylda, spuszczając oczy, wiesz, że nic już nie pozostało.
— Jakto... nic? zawołał opryskliwie, zwracając się ku niej.
— Nie mam ani grosza.
— Zkąd... jakim sposobem? Niedawno zostawiłem ci luidora?
— Tak... przed ośmiu dniami.
— Obecnie, sam nic nie posiadam, lecz to już na szczęście po raz ostatni. Weź to, co ci dać mogę!
Tu położył na komodzie dwie sztuki drobnej monety i nie chcąc słyszeć skarg więcej, wybiegł z pokoju.
Była godzina szósta wieczorem.
Młoda kobieta stała przez kilka sekund nieruchoma, jak w miejscu przybita, wreszcie otarła łzy, spływające jej na policzki, wdziała płaszczyk, którego kaptur zarzuciła na głowę i wyszła dla zakupienia skromnej żywności na wieczerzę.
Październik miał się ku schyłkowi. W tej porze roku noc szybko zapada. Ciemność zaległa ów pokój zupełnie. Za powrotem Klotylda z trwogą spostrzegła, że jedyny kawałek świecy, jaki pozostał w lichtarzu, mógł zaledwie jej służyć przez godzinę.
— Trzeba więc było przepędzić wieczór w ciemnościach, nie mając możności rozerwania się nawet jaką robotą ręczną.
Od siedmiu miesięcy czując się bardzo słabą, a obecnie bardziej niż kiedy, położyła się, licząc godziny uderzające na poblizkim wieżowym zegarze.
— Gontran, mówiła, może dotrzyma obietnicy, może wróci wcześniej niż zwykle, i nasłuchiwała pilnie najmniejszego szelestu na wschodach.
Czas mijał. Po północy znużenie nią zawładnęło, usnęła, a we śnie same złe i przykre pojawiały się jej marzenia. Skoro się przebudziła, już dniało. Jak ubiegłego wieczoru ujrzała się samą. Jej mąż nie powrócił wcale.
Podniosła się i zbliżyła się ku oknu. Dzień był smutny i ciemny; drobny deszcz spadając bez przerwy, zamienił ów bulwar w jedną kałużę błota. Obok deszczu powietrze się oziębiło, biedna kobieta drżała w tej wilgotnej. lodowato zimnej atmosferze, w tym źle opatrzonym pokoju.
Zapiawszy fałdy swego penioaru, usiadła na łóżku wyczekując.
— Przybędzie lada oliwiła, mówiła, wszak niepodobna, aby zapomniał, że te kilka groszy, jakie zostawił mi wczoraj, nie mogły wystarczyć na śniadanie.
Ranek zwolna upływał. Do cierpień wyczekiwania i zimna łączył się trapiący ją głód obecnie.
Nadeszło południe. Ciężkie kroki na wschodach słyszeć się dały i ucichły nagle przede drzwiami pokoju numerem czwartym oznaczonego. Zapukano silnie.
— Kto tam? pytała Klotylda z obawą, zdawało się jej albowiem, że posłaniec przynosi jej wiadomość o nieszczęściu, jakie spotkało Gontrana.
— Do pioruna! zawołał głos chrypliwy, to ja Vignot, właściciel, otwórz pani!
Klotylda odsunęła zasówkę, przybyły wszedł.
Vignot był mężczyzną niskiego wzrostu, tak szerokim, jak długim. Jego okrągła twarz z przypłaszczonym nosem, nacechowana była podłością.
Wszedłszy do pokoju, przyłożył rękę do swej wełnianej, niegdyś czerwonej czapeczki i padł na krzesło, jakie omal nie złamało się pod nim.
— No! moja mateczko, rzekł poufale, przychodzę po należytość.
— Jutro pan ję odbierzesz, odpowiedziała z cicha Klotylda, mój mąż kazał mi o tem panu powiedzieć.
— Mąż pani, powtórzył śmiejąc się Vignot; gdybym tak zażądał aktu waszego małżeństwa, narobiłbym wam kłopotu, nieprawdaż?
— Panie! zawołała młoda kobieta kraśniejąc z gniewu i oburzenia, pan mi ubliżasz!
— No... no! bez tych wybuchów, zawołał Vignot śmiejąc się głośno. Co mnie to zresztą obchodzi? Przychodzę po moje pieniądze i rzecz skończona. Wynająłem wam mieszkanie nie żądając papierów, ponieważ za miesiąc z góry zapłacony zostałem. Zapisałem w mej książce: „Pani i pani Gontran, z własnych funduszów.“ I wszystko szło dobrze dopóki płaciliście. Obecnie rzecz się ma inaczej. Tradować was nie chcę, nie leży to w moim charakterze. Wszelako zadłużyliście mi się za dwa tygodnie i trzy dni, mam prasę żądać zapłaty, potrzebuję jej, wymagam.
— Powtarzam panu, że mąż za chwilę nadejdzie i ureguluje rachunek.
— Pan Gontran. Ha! ha! znam ja go dobrze, zaśmiał się grubym swym głosem. Będzie się starał wywinąć z tego, ów zwiędły panicz, który nie ma grosza w kieszeniach swego pięknego ubrania. Lecz do pioruna. niechaj się strzeże! Rano wstać musi, ktoby chciał starego Vignot w pole wyprowadzić!
Tu wstawszy z krzesła, ujął zawiniątko leżące przy kominku, zważył je w ręku, skrzywił się i zaczął otwierać kolejno szuflady komody.
Pomieniony egzamin uspokoił go trochę.
— Do czarta! będzie zaledwie czem pokryć należytość, zawołał. W ostatnim jednak razie zabieram te rupiecie. Daję wam czas do jutra rana. Jeżeli do godziny szóstej nie odbiorę pieniędzy, wyrzucam was ztąd, oto ostatnie słowo. A proszę nic nie tykać, nic nie wynosić, będę czuwał, pilnował.
To powiedziawszy wyszedł z pokoju, zatrzasnąwszy drzwi za sobą.
— Boże, mój Boże! wołała Klotylda, załamując ręce gdy ciężkie kroki Vignot’a na schodach ucichły; Boże! nie opuszczaj mnie w mojej niedoli! Jest to ciężar zbyt wielki na moje słabe ramiona; upadam pod zgryzot nadmiarem!
Łzy obficie spływające po twarzy, ulżyły nieco jej sercu.
Padłszy na kolana, modliła się długo. Wyraz głębokiej. gorącej wiary rozpromieniał na jej obliczu. Podczas modlitwy przyszło jej widocznie natchnienie, bo podniosła się mówiąc głośno:
— O! tak... odwaga, jakiej mi brakowało, nie opuści mnie teraz. Pójdę... nie zwlekając.
Wybrawszy w pośród ubogiej swej garderoby starą suknię czarną jedwabną, przywdziała ją. Włożyła na głowę ciemny kapelusz, zapuściła na twarz woalkę, a wyszedłszy na ulicę, skierowała się w stronę bulwaru Batignolles.
Dostrzegłszy ją Vignot, podbiegł ku niej.
— Może pani co wynosisz? zawołał groźnie.
— Przeszukaj mi pan kieszenie, jeżeli przekonać się pragniesz, odpowiedziała.
Właściciel pokojów umeblowanych cofnął się przed spełnieniem podobnej brutalności, a młoda kobieta zwolna się oddaliła.
Klotylda miała znaczną przestrzeń drogi do przebycia, daleką nawet dla wprawnego piechura, choćby się ten znajdował w najbardziej normalnych warunkach.
Potrzeba jej było przejść prawie cały Paryż, aby dosięgnąć celu podróży. Obok tego była osłabioną obecnem swem cierpieniem, w jakiem się znajdowała, wyczerpaną zgryzotami, niedostatecznem pożywieniem, którego, jak wiemy, od rana jej brakowało.
Krzepiąc odwagą słabnące swe siły, przebywała chwiejnym krokiem ulice wiodące ku środkowi miasta. W miarę zbliżania ku głównym częściom Paryża, uczuwała dziwny zamęt w głowie.
Ruch bezustanny, snujące się tłumy, turkot powozów, szmer pomięszanych głosów, ów chaos, od którego odwykła, przerażał ją, pozbawiając przytomności prawie. Po kilkakrotnie przechodząc w poprzek bulwarem, omal najechaną nie została; woźnico obrzucali ją klątwami. Zdawała się nie słyszeć tego; szła dalej, a jej krok chwiejny coraz wolniejszym się stawał.
Deszcz ustal prawie, chodniki jednak były zabłocone, wilgotne. Biedna kobieta co chwila się poślizgiwała, a potrącana przez idących spieszno przechodniów, zmuszona była wspierać się o drzwi sklepów, aby nie upaść.
Zostało jej jeszcze wiele drogi do przebycia, więcej niż połowa niestety, bo szła od lewej strony rzeki.
Podniecana silną, wolą, którą pokonywała osłabienie, nip zatrzymała się ani na chwilę dla wypoczynku, mimo to potrzebowała, trzech godzin czasu do przybycia na bulwar Inwalidów.
Doszedłszy wysokiego obmurowania, z po za którego wyzierały wierzchołki drzew, tworząc rodzaj parku, stanęła przed masywną bramą wybitą w tym murze, po nad którą wznosiła się podwójna tarcza z hrabiowską u wierzchu koroną.
Ciężki młotek z polerowanego żelaza, w delikatnej rzeźbie przedstawiający lwią głowę, umieszczony był przy bramie w dębowem wgłębieniu.
Po kilku sekundach wachania, podniosła ów młotek i opuściła. Furtka umieszczona w murze natychmiast się otwarła.
Klotylda wszedłszy, znalazła się w dziedzińcu książęcego prawdziwie pałacu.
Po lewej wznosił się pawilon, przeznaczony na mieszkanie dla odźwiernego; po prawej stajnie i remizy, poprzedzone oszklonym budynkiem, pod którym służba omywała wspaniałą karetę, na wprost nakoniec wznosił się pałac, najbardziej arystokratyczna budowla, jaką można sobie wyobrazić, ze swym frontem ozdobionym herbami, z rzeźbionemi w dachu facjatami, wysokiemi na obu piętrach oknami, przed wejściem do którego rozścielały się kwiatowe trawniki i krzewy.
Lokaj w galowej łiberji składającej się z krótkich spodni i trzewików na srebrne klamry spinanych, rozmawiał z odźwiernym.
Spostrzegłszy przybyłą, zbliżył się ku niej i zmierzył ją spojrzeniem od stóp do głowy.
Widocznie, iż zgnębiona powierzchowność Klotyldy, jej suknia zużyta i miejscami zabłocona, nieufność w nim wzbudziły.
— Co pani życzy? zapytał.
— Proszę pójść do markiza de Maucombe oznajmić mu, że hrabina de Randal prosi o chwilę rozmowy; odpowiedziała Klotylda drżącym zlekka głosem, w którym jednak przebijało się nawyknienie rozkazywania.
Na wyrazy: „hrabina de Randal,“ zuchwalec przybrał korniejszą fizjonomię, lecz jednocześnie błysnęła mu myśl, że takie pozorne hrabiny przywłaszczające sobie tytuł dla wciśnięcia się w głąb pałaców, nie są rzadkością na bruku Paryża.
— To, rzekł, należy do kamerdynera. Może pani hrabina raczy pójść ze mną.
Tu zwrócił się ku frontowi pałacu, przebiegł stopnie prowadzące do tegoż, wprowadził przybyłą do obszernego przysionka, wyłożonego wykwintnem obiciem i zadzwonił.
Z za uniesionej portjery wychylił się kamerdyner całkiem czarno ubrany, spoglądając pytająco na swego kolegę.
— Panie Józefie, rzekł, czyniąc znaczący gest ramionami, chciej rozmówić się z panią.
Pan Józef, rzuciwszy okiem badawczem na ubiór Klotyldy, zrozumiał znak dany przez towarzysza.
— Nie wiem, czyli pan markiz jest w domu, odpowiedział.
— Proszę pójść przekonać się o tem.
— Może pani hrabina raczy mi dać swą wizytową kartę?
— Nie mam karty, wystarczy wymienienie mego nazwiska.
— Nie ma wizytowego biletu i widocznie więc to jest jakaś intrygantka, zakonkludował kamerdyner i wskazawszy przybyłej fotel, wyszedł z przysionka.
Lokaj odszedł zarówno do odźwiernego.
Młoda kobieta, złamana znużeniem, padła raczej niźli usiadła na wskazane sobie krzesło, i z głową pochyloną, silnie bijącem sercem, oczekiwała.
Ukazał się nareszcie pan Józef, z szyderczym, pełnym zuchwalstwa uśmiechem.
— I cóż? zapytała z niepokojem.
— Ha! cóż! powtórzył kamerdyner, pan markiz de Maucombe nie ma honoru znać żadnej pani hrabiny de Randal.
— Jakto... on to powiedział? wyszepnęła Klotylda przyciskając serce, żywo bijące, obiema rękami.
— Tak... to jego własne słowa. Nie zmieniłem ani jednego wyrazu.
Klotylda podniosła się. Rumieniec oburzenia wystąpił na jej policzki.
— Idź, rzekła, powiedz mojemu ojcu, że jego córka od dwudziestu czterech godzin nic nic jadła!
Kamerdyner zadrżał, nie mogąc wierzyć temu, ce słyszał i przestraszony wybiegł z korytarza.
W pobliżu przybyłej, znajdowała się czarna marmurowa statua przedstawiająca negra w naturalnej wielkości, utrzymującego świecznik nad głową o czterech lichtarzach, w których światło co wieczór zapalano.
Klotylda wsparła się o tę statuę, czuła albowiem, iż gdyby usiadła na krześle, podnieść się zeń nie byłaby w stanie.
Kilka minut tak upłynęło. Uniosła się portjera i pan Józef ukazał się w przysionku.
Biedna kobieta nie miała odwagi rzucić mu zapytania, w milczeniu przeto patrzyła na tego człowieka mającego jej wygłosić wyrok śmierci, lub życia.
— Pan markiz, wyrzekł służący, kazał powiedzieć, że nie ma córki, prosi jednakże, ażeby pani hrabina zechciała od niego to przyjąć.
Tu podał przybyłej kilka zawiniętych w papier luidorów.
Klotylda silnym ruchem dumnie odepchnęła wyciągniętą rękę ku sobie. Złoto upadło, rozsypując się z głośnym brzękiem po marmurowej posadzce.
Pan Józef osłupiały oczom swym nie wierzył. Po raz pierwszy w życiu widział odepchnięte z pogardą, tak piękne sztuki monety.
Zapuściwszy szybko na twarz woalkę i nie przemówiwszy słowa, pani de Randal wyszła z przysionka, a przebywszy dziedziniec, furtką, wydostała się na bulwar Inwalidów.
Deszcz zaczął padać na nowo, gęsta mgła wisząca po nad Paryżem. w wodę się zamieniła. Noc całkiem prawie zapadła.
Potrzeba było powtórnie nieszczęśliwej kobiecie przebyć tę wielką odległość, dzielącą ją od Batignolles a do jej przebycia nie miała już w sercu owej nadziei, jaka ją z rana podtrzymywała.
Nie chcemy prowadzić czytelnika za ową męczennicą w jej śmiertelnym pochodzie przez tę Kalwarję, przez którą się wlokła chwiejna, upadająca, podnosząca się by upaść znowu. Jak często zdawało się że śmierć znajdzie w takim upadku, że nie powstanie już więcej.
Inaczej jednak się stało! Przybyła wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, lecz można powiedzieć, zaledwie w pół żywa.
Była godzina dziesiąta wieczorem, gdy zawlókłszy się przez czarne wschody, weszła do ciemnej lodowatej swej izby.
— Gontranie! zawołała rzężącym głosem, ratuj Gontranie, umieram.
Żaden głos nie odpowiedział, pokój był pustym zupełnie.
— Opuścił mnie, opuścił, wyszepnęła, umrę w osamotnieniu.
W owej chwili, znalazłszy się wypadkiem w pobliżu łóżka, upadła na posłanie. Padając uderzyła głową o poręcz... zemdlała.
Czas mijał. Zegar kościelny wydzwonił drugą nad ranem. Wśród ciszy nocnej kroki na wschodach słyszeć się dały.
Ktoś wszedł do pokoju i zamknął drzwi na klucz.
Pani de Randal wyrwana owym hałasem z omdlenia:
— Kto tam? zapytała.
— Ja, Gontran, głos odrzekł; milcz!.. na imię nieba!
Pomimo owej prośby, a raczej rozkazu, Klotylda otworzyła usta, pragnąc przemówić.
— Milcz! powtórzył groźnie Gontran, milcz!
Młoda kobieta była posłuszną i przez kilka minut w śród głębokiej ciszy, słychać było jedynie przyśpieszony, jak gdyby niepokojem, szybki oddech Gontrana.
Nagle, szmer jakiś powstał w niższej części domu, który następnie zmienił się w hałas. Słychać było pomieszane głosy i przyśpieszone kroki idących, jakie się wyraźnie zbliżały. Przebiegłszy wschody, dochodzili z korytarza przyległego do umeblowanych pokojów. Na wprost czwartego numeru kroki się zatrzymały, głosy zamilkły.
Jednocześnie dały się słyszeć uderzenia we drzwi kolbami, a po nich groźne wyrazy:
— Otworzyć!... w imieniu prawa!
Gontran nie ruszył się z miejsca.
Klotylda, zerwawszy się na łóżku usiłowała objąć pamięcią, czy to jest sen straszny czy rzeczywistość?
— Otworzyć! powtórzył ów głos na zewnątrz, inaczej drzwi wyłamiemy!
— Nie wyłamujcie, na Boga, zabrzmiał głos Vignot’a, zrobicie mi szkodę mam klucz podwójny.
— Nie!... człowiek na mojem stanowisku nie idzie na galery! wyszepnął Gontran. Ginie, lecz z honorem!
To były jego ostatnio słowa, poczem huk dał się słyszeć, światło zabłysło, a przy jego przelotnym blasku Klotylda ujrzała stojącego z rewolwerem przyłożonym do skroni, swojego męża.
W oka mgnieniu pośród ciemności słychać było upadek ciężkiego ciała w pokoju napełnionym dymem. Upadkowi temu odpowiedział krzyk nieszczęśliwej kobiety.
Silne pchnięcie ramieniem wystarczyło do wysadzenia drzwi z zawias. Komisarz policji z agentami, właścicielem domu i dwunastoma żołnierzami, weszli do pokoju.
Agenci nieśli zapalone latarnie.
Komisarz zbliżył się do trupa, leżącego na podłodze z przestrzeloną czaszką, ściskającego jeszcze w ręku wypalony rewolwer, którym odebrał sobie życie.
— Czy to hrabia de Randal? zapytał Vgnot’a.
— Jest to mój były lokator, rzekł zapytany. W książce zapisałem go jako „Pana Gontrana,“ przedstawił mi bowiem papiery uregulowane na to nazwisko. To wystarczyło, ażeby być w porządku.
— Tak, panie komisarzu, rzekł jeden z agentów jest to rzeczywiście hrabia de Randal. Śledziliśmy go oddawna, pragnąc przytrzymać. Umarł... szkoda, w tak młodym wieku.
Od chwili rozwiązania tego strasznego dramatu, spełnionego w ciągu kilku minut, Klotylda oniemiała z przerażenia i trwogi, zdawała się nic nie słyszeć, nie rozumieć, nie widzieć. Ostatnie słowa agenta rozbudziły w niej poznanie rzeczywistości.
— Umarł, powtarzała bezwiednie, podobna do uśpionej we śnie magnetycznym. Umarł... ale kto umarł?
I przesunęła obiema rękami po czole, odegnać pragnąc obłąkanie, rozsypując swe bujne blond włosy, które okryły jej ramiona, jak gdyby płaszczem złocistym. Po chwili zerwała się z posłania i padłszy na kolana obok trupa, podniosła mu głowę:
— Tak, prawda, on umarł! Gontran umarł!... szeptała. Boże... mój Boże, w czem on przewinił, ażeby tak umrzeć?
A ucałowawszy czoło tego, przez którego tyle cierpiała wybuchnęła łkaniem.
— Kto jest ta kobieta? pytał komisarz.
— Żona zabitego, rzekł Vignot.
— Pani jesteś hrabiną de Randal? pytał łagodnie pierwszy, zwracając się ku Klotyldzie.
— Tak, odpowiedziała przygasłym głosem.
— Córką markiza de Maucombe?
— Tak, panie.
— Sami hrabiowie i markizy, wyszepnął Vignot. Do czarta! miałem lokatorów z wielkiego świata!
— Chciej pani wierzyć, zaczął komisarz, zwracając się ku nieszczęśliwej, że gotów jestem uczynić wszystko z mej strony dla złagodzenia ciężkiej twej doli. Sprawiedliwość zna dobrze twoje nieszczęścia, jak znała występki człowieka, którego nosisz nazwisko. Na zmarłym ciąży win wiele: sprawiedliwość wie o nich, jak wie zarówno, że stałaś się ich ofiarą a nie wspólniczką jego zbrodni, i że masz pani prawo do współczucia i poszanowania ze strony ogółu.
Pani de Randal ułożywszy z tkliwością głowę zmarłego na podłodze, powstała by odpowiedzieć na zwrócone do siebie wyrazy, gdy nagle zachwiała, się, zbladła, a upadając na łóżko wydala jęk ciężki.
— Co to jest? zawołał z trwogą komisarz.
Vignot przystąpił ku niemu.
— Trzeba nam przyzwać panią Angot, rzekł z cicha; jej moc jest tu co rychlej potrzebną.
— Śpiesz więc pan, obudź... niechaj natychmiast przybywa.
Vignot wybiegł z pośpiechem, a dosięgnąwszy pierwszego piętra, zaczął dzwonić z całych sił.
Jednocześnie komisarz wydał rozkaz wyniesienia samobójcy na facjatę, zmycia pozostałych po nim plam krwawych na podłodze i dostarczenia zakrytych noszów do przeniesienia ciała. Protokół spisać postanowił we własnym swym gabinecie.
W klika minut potem ukazała się pani Angot.
Była to kobieta trzydziestoletnia, szczupła, małego wzrostu, więcej brzydka niż ładna, lecz o inteligentnym wyrazie twarzy. Jej wązkie usta i nos kończasty, suwały wątpliwość co do łagodności charakteru. W małych oczach, niezmiernie ruchliwych, przebijała chytrość i chciwość.
Złożywszy ukłon obecnym, podbiegła do łóżka chorej, starając się przemawiać do niej najtkliwszemi słowy, poczem zwróciła się do komisarza.
— Trzeba przenieść słabą, wyrzekła, do mego mieszkania, wraz z pościelą. Ci panowie, dodała, wskazując na obecnych agentów, dopomogą nam. Mam przyzwoite pomieszczenie w moim zakładzie, najtroskliwszem otoczę ją staraniem.
— Dobrze, odparł komisarz. Fundusz na koszta jakie dla pani przypadną, będę się starał otrzymać z Towarzystwa publicznej opieki nad biednemi matkami, a gdyby ztamtąd nic się osiągnąć nie dało, sam je zaspokoję.
Za kilka chwil Klotylda de Randal znajdowała się w mieszkaniu pani Angot.
Komisarz z agentami opuścił bulwar Batignolles.
W ubogim pokoiku, wyklejonym spłowiałem obiciem, słabo oświetlonym brzaskiem wschodzącego poranku, gdzie całe umeblowanie stanowił stolik i parę krzeseł drewnianych, leżała na łóżku blada, z przymkniętemi powiekami, córka markiza de Maucombe.
Obok stała kołyska, w której spoczywało niemowlę.
— Śliczna dziewczynka !mówiła pani Angot pochylając się ku dziecięciu.
— Ach! gdyby była lepiej umarła! wyszepnęła chora, cichym, złamanym głosem.
— Jakież straszne życzenie! Ucałuj pani ją raczej.
Tu pani Angot podała matce tę drobną, wątłą istotę.
Pani de Randal ucałowawszy niemowlę, podsunęła mu pierś do pokarmienia. Niestety jednak, zgryzoty, jakie przebyła, wyczerpały w niej owo źródło życia. Pokarm nie ukazał się w piersi macierzyńskiej.
— Pokarmiemy je smoczkiem, mówiła kobieta. Zaraz go przysposobię dla tego małego łakomca, który zaledwie na świat przyszedł, a już woła o pożywienie.
— Pani, zapytała po chwili Klotylda głosem tak słabym, że zaledwie dźwięk jego dosłyszeć było można, czy mogłabym panią prosić o wyświadczenie mi pewnej przysługi?
— Przysługi? powtórzyła pani Angot, nie mogę odpowiedzieć tak lub nie, dopóki się nie dowiem, o co chodzi.
— Potrzebuję posłyszeć prawdę na zapytanie, jakie pani zadam. Jestem na śmierć skazaną. Czuję, że życie ze mnie uchodzi, siły mnie opuszczają. Czuję, że mogę umrzeć lada chwila. Potrzebuję więc mieć pewność w tym względzie. A ową pewność pani mi tylko dać możesz. Powiedz mi prawdę, żyć będę lub nie? Zaklinam!
— Ach! w jakże kłopotliwem położeniu stawiasz mnie pani, odparła zapytana. Czyż mogę wyrokować w tak ważnej sprawie? Któż z nas przyszłość odgadnąć jest w stanie? Widziałam chore blizkie śmierci, które jednak szczęśliwie wracały do życia.
— Tak, lecz ja do niego nie powrócę, wiesz o tem dobrze, mówiła pani de Randal. Chciej mnie tym względzie upewnić. Chciej mi to wyznać, nie obawiając się pogorszenia mojego zdrowia. Błagam jak o łaskę. Nie sądź pani, iż obawiam się śmierci, przeciwnie, wzywam jej i pragnę!
— Ha! skoro pani koniecznie wzywasz prawdy, odsłonię ci ją. Wszystko jest możebnem, nawet i cuda, chociaż tak rzadkie w naszych czasach, odparła pani Angot, a do twojego ocalenia potrzeba by...
— Dzięki ci, przerwała Klotylda, dzięki z głębi serca. Teraz przynajmniej mam pewność, która mi tyle była potrzebną do tego, co chcę uczynić. Potrzebuję napisać.
— Pisać? zawołała pani Angot, ależ to niepodobna!
— Dla czego?
— Dla tego że pani nie będziesz miała dość siły. Nie pozwolę ci nakreślić trzech nawet wyrazów. Lecz jest na to sposób. Podyktuj mi pani, napiszę za ciebie.
— Nie! ja potrzebuję napisać własnoręcznie, sama. Podnieś mnie pani, błagam cię o to. Podsuń mi poduszki pod ramiona, połóż kawałek tektury na kolanach, włóż mi pióro w rękę, a zobaczysz, czy ta dłoń już w pół zmartwiała, nie ożywi się siłą woli, choćby na chwilę.
— Spróbujmy, skoro tak pani żądasz koniecznie. Nie jestem w stanie odmówić twej prośbie.
Tu pani Angot uniósłszy chorą, z wielkiem zdumieniem ujrzała, że drżące palce Klotyldy kreślić poczęły wyrazy mimo, iż nieregularnem pismem, wszak dość czytelnem.
— Proszę o kopertę, wyszepnęła chora.
Pani de Randal nakreśliła adres:
„Pan wice-hrabia de Grandlieu. We własnym pałacu. na przedmieściu Św. Honorjusza.“
— Skończyłam, wyrzekła zaledwie dosłyszanym głosem. był czas, nie zdołałabym napisać więcej.
— Teraz potrzeba wrzucić ten list do skrzynki pocztowej, nieprawdaż? pytała pani Angot.
— Nie... nie! potrzeba, go odnieść na miejsce i wrócić z odpowiedzią.
— A któż zapłaci posłańca?
Ręce Klotyldy przeźroczysto białe, na kołdrze spoczywały. Na jednym z palców lewej ręki błyszczała obrączką.
— Weź pani tę ślubną obrączkę i sprzedaj, wyyrzekła, to, co za nią dostaniesz, wystarczy na opłacenie dwóch kursów tego człowieka.
Pani Angot zdjęła bez skrupułu tę ostatnią pamiątkę z ręki umierającej.
— Zastąpię niemi pieniędzmi, odpowiedziała. W ciągu pięciu minut posłaniec przyniesie odpowiedź.
— Która godzina? pytała Klotylda.
— Ósma rano.
— O dziesiątej powrócić tu może. Na wszystko panią zaklinam niech się śpieszy. Tak mało chwil już mi pozostaje, a trzeba aby odpowiedź przy życiu mnie zastała.
— Bądź pani spokojną, nakażę mu pośpiech, zresztą, uważam, że nie znajdujesz się w takiem niebezpieczeństwie, jak zrazu sądziłam. Kto wie... Możesz pani powrócić jeszcze do zdrowia i życia.
Smutny uśmiech wybiegł na zbolałe usta Klotyldy.
— Zajmę się teraz wysłaniem listu, mówiła pani Angot, następnie przygotuję dla maleńkiej śniadanie z koziego mleka, lecz przedtem ucałuj ją pani.
Tu, pochyliwszy się po nad łóżkiem umierającej, przytuliła do jej ust niemowlę.
— Ach! biedna droga istoto, której pierś moja karmić nie może! szeptała pani Randal, której rozwijania się me oczy nie będą widziały. Och! nie tutaj to powinnaś się była urodzić, nie tu powinna umierać twa matka!
Pani Angot wyszła z dziecięciem nakazując chorej spoczynek.
Klotylda opuściła na poduszki głowę, okrytą zwojami zł i złocistych włosów, przymknęła powieki; zdawało się, że śpi i być może drzemała w rzeczy samej, lecz grube łzy, płynące z pod powiek zamkniętych po wychudłej twarzy, świadczyły, że ów sen musiał być bardzo bolesnym.
Dwie godziny tak upłynęły.
Pani Angot uchyliła ostrożnie drzwi do pokoju chorej.
Hrabina przebudziła się.
— I cóż? zapytała.
— Posłaniec wrócił w oka mgnieniu. Pan wicehrabia był w domu. Posłaniec oddał list kamerdynerowi.
— Ależ odpowiedź, odpowiedź, szeptała chora.
— Piśmiennej posłaniec nie otrzymał, lecz to nic nie znaczy. Kamerdyner powiedział mu, że pan wicehrabia natychmiast tutaj przybędzie.
— Dzięki niebu! westchnęła z ulgą Klotylda.
I po raz pierwszy od wielu dni, wielu miesięcy.
a może i lat wielu, radosne prawie zadowolenie zabłysło na jej twarzy.
— Przybędzie! wyszepnęła, ach! byłam tego pewną! Gdybym była chciała, mogłabym z nim tak być szczęśliwą! A! moje bezrozumne młodociane marzenia, jakże was drogo opłaciłam!
Zaledwie kilka minut upłynęło, turkot nadjeżdżającego powozu dał się słyszeć przed domem Vignot’a i woźnica eleganckiego kabrjoletu ujrzał ze zdumieniem wysiadającego swego pana, i zagłębiającego się w korytarz tej brudnej kamienicy.
Wice-hrabia przebiegi szybko wschody, wiodące na pierwsze piętro, gdzie spotkał wyczekującą już panią Angol.
— Proszę o wskazanie mi mieszkania pani hrabiny de Randal, rzekł w mniemaniu, iż mówi ze służącą.
— Tu panie, odpowiedziała wskazując. Racz pan wejść do mnie. Pani hrabina jest jedną z mych pensjonarek. Możesz pan być przekonanym, iż ją otaczam najtkliwszern staraniem. Pan jesteś zapewne osobą, do której pisała dziś rano?
— Tak, właśnie.
— Poprowadzę pana. Ta biedna chora oczekuje cię niecierpliwie. Pójdź pan, pójdź prędko.
— Racz mi pani przedewszystkiein powiedzieć, czy życie pani hrabiny znajduje się istotnie w niebezpieczeństwie?
— W niebezpieczeństwie, ach! tak, niestety! Biedna kobieta ledwie dożyje do wieczora. Osądź pan, przy tak wątłem zdrowiu, przebycie słabości. I w jak strasznych okolicznościach! Pan pojmujesz, co chcę powiedzieć?
— Nic nie rozumiem.
— A więc panie, jej mąż, ba! piękny mąż, którego policja przyszła zaaresztować, zabił się tej nocy w jej oczach wystrzałem z rewolweru. Możesz pan sobie wyobrazić, w jakim stanie zdrowia znajduje się ta nieszczęśliwa!
— To straszne!
— Dziecię jest zdrowem, lecz matka zgubioną! A teraz, skoro już pan wiesz wszystko, chciej pójść za mną, upewniam, iż niema czasu do stracenia.
Wice-hrabia otarł nieznacznie łzę, jaka mu na policzki spłynęła, i poszedł za panią Angot, wiodącą go do pokoju Klotyldy.
Na szelest otwierających się drzwi, pani de Randal z lekka się poruszyła.
— Widzę, że pani nie śpisz, poczęła pani Angot najsłodszym głosem, na jaki zdobyć się mogła. Przyprowadzam osobę, z którą widzieć się pani tak gorąco pragnęłaś, pana wice-hrabiego. Nie chcąc przeszkadzać w rozmowie, odchodzę; lecz proszę nie utrudzaj się pani zbyt wiele. W obecnym stanie zdrowia bardzo oszczędzać się trzeba. Sługa pana wice-hrabiego, dodała z ukłonem. Gdybyś mnie zapotrzebowała, proszę zadzwonić natychmiast przybiegnę. Idę do jednej z mych chorych, w pokoju tuż obok pani, która powiła dziś w nocy ślicznego chłopca.
Po tym nawale słów ukłoniła się powtórnie i wyszła.
Blada twarz umierającej zapłonęła, rumieńcom. Wysunęła rękę ku przybyłemu, szepcąc z cicha:
— Pośpieszyłaś na moje wezwanie, och! nie wątpiłam o tom, Armandzie. Jesteś zawsze dobrym, szlachetnym! Dzięki ci, mój przyjacielu. Dzięki z głębi mej duszy!
Pan de Grandlieu ukląkł przy łóżku, a ująwszy podana sobie rękę młodej męczennicy, przyłożył ją do ust z tak glębokiem poszanowaniem, jak gdyby to byle ręka królowej.
— Klotyldo! wyjąka! drżącym od wzruszenia głosem. Klolyldo, o droga, moja! gdzież ja, cię tu widzę? Biedne nieszczęśliwe dziecię! Patrząc na to wszystko, serce mi omal z żalu nie pęka.
— Daremna litość, odpowiedziała pani de Randal. Zasłużyłam na los, jaki mnie spotkał. Szalona! odepchnęłam szczęście mając je przed sobą. Cierpiałam za własną mą winę, a mimo wszystko jestem dziś jeszcze szczęśliwą, w ostatniej życia, godzinie, ponieważ mi został taki jak ty przyjaciel, przyjaciel jeden, jedyny. Och! bo Armandzie, mam tylko ciebie na świecie, który o mnie nie zapomniałeś!
— Jesteś niesprawiedliwą, Klotyldo zapominasz więc o swoim ojcu.
— Markiz de Maucombe wczoraj oznajmić mi kazał przez kamerdynera, że nie ma już córki.
— A! to okropne! wyszepta! pan de Grandlieu.
— Miał wszelkie prawo do tego, odparła chora uprzedził mnie o tym. Naprzód wiedziałem, że bezrozumne moje zaślepienie zerwie wszelki stosunek pomiędzy nami, skruszy węzły rodzinne. Jasno odgadywał on przyszłość. Chciał mnie ocalić wbrew mojej woli. Zgubiłam się sama! Ze świadomością wydrążyłam przepaść pod sobą! Wszak on mi mówił: „Jeśli postąpisz wbrew mojej woli i zaślubisz pana de Randal, wyrzeknę się ciebie!“ Postąpiłam wbrew jego woli i dziś dla niego nie istnieję. Mogęż go obwiniać?
— Działa on w swem prawie, bezwątpienia, odrzekł pan de Grandlieu, lecz nadużywać podobnego prawa, jest to okazać się bezlitosnym, okrutnym !
— Ach! ja go boleśnie obraziłam!
— Bronisz go więc teraz?
— Nie! usprawiedliwiam go tylko, a obwiniam siebie.
Po tych słowach nastąpiło milczenie. Klotylda pierwsza je przerwała.
— Nasza rozmowa będzie długą, wyrzekła, mam wiele do powiedzenia i prośbę do ciebie.
— Prośbę? powtórzył wice-hrabia. Czegokolwiekbądź zażądasz odemnie, naprzód przysięgam, spełnionem zostanie.
— Przyjmuję twą obietnicę i jestem pewna, że jej dotrzymasz. Usiądź w pobliżu mnie, o tak, w pobliżu, ponieważ mój głos jest słabym, a lękam się, by jeszcze bardziej nie osłabł. Lada chwila umrzeć mi przyjdzie.
— Umrzeć? powtórzył pan Grandlieu, nie wierz temu Klotyldo. W twym wieku nie umiera się tak prędko. Potrzebujesz jedynie tkliwych starań do ocalenia, a któżby ci je mógł lepiej nademnie udzielić? Wycierpiałaś wiele, lecz czasy prób ciężkich minęły. Będziesz żyła, aby zapomnieć o owej strasznej przeszłości. Twój ojciec, przyrzekam ci to, otworzy ku tobie ramiona powróci tobie swe serce. Owdowiałaś, a twoje wdowieństwo zniszczy tę przeszłość przeklętą. Będziesz żyła, ażeby być szczęśliwą i o tem wszystkiem zapomnieć. Kochałem cię niegdyś, i kocham dziś jeszcze, bardziej niż kiedy. Klotyldo! będziesz mą żoną, mą uwielbianą towarzyszką życia. Czaję, iż siłą mojej miłości zasłużę, abyś mnie ukochała. Odpowiedz, czy przyjmujesz moją propozycję?
— Zapóźno! wyszeptała chora, zapóźno łudzić się szczęścia nadzieją. Ach! czuję teraz, że ukochałabym cię, całą duszą ukochała! Dla ciebie jedynie uderzałoby to biedne serce złamane, które cię nie oceniło, nie poznało! Niestety jednak, ukazujesz mi ziemię obiecaną, do której przystęp jest mi wzbronionym. Pomiędzy mną a owem szczęściem staje nieprzełamana przeszkoda, mogiła! moja mogiła!
— Nie! ty żyć będziesz!..
— Tak, kilka godzin, przed wieczorem umrę, ja czuję to!
Wice-hrabia ukrył twarz w dłoniach i przez czas jakiś słychać było jedynie jego gorące łkanie.
Armand Roger, wice-hrabia de Grandlieu, który będzie jednym z głównych bohaterów naszej powieści, w chwili, w której go przedstawiamy czytelnikom, to jest w miesiącu październiku 1850 roku, był mężczyzną czterdziesto-pięcioletnim, skończony typ szlachcica dżentlemena. Wysokiego wzrostu, herkulesowej budowy ciała, pełen był elegancji.
Obdarzony wspaniałą inteligencją i bardziej gruntownie obeznany z nauką nad większość ludzi wielkiego świata, wice-hrabia mógł sobie pierwszorzędną wytworzyć pozycję, bądź w armii, bądź w polityce, lub dyplomacji. Nie posiadał wszelako takich pragnień. Zadawalniał się swem stanowiskiem wielkiego pana, mając corocznie do rozporządzenia trzysta tysięcy liwrów renty; zajmował się sportem namiętnie, oraz tem wszystkiem, cokolwiekbądź odznaczyło się w literaturze i sztuce.
Złączony stosunkami szczerej życzliwości z markizem de Maucombe, bywał codziennym gościem w jego pałacu przy bulwarze Inwalidów przed pięcioma laty, a rozkochawszy się w Klotyldzie, prosił o jej rękę.
Pan de Maucombe oceniając wartość jego charakteru, jego wysoką pozycję społeczną, wspaniały majątek hrabiego, a po nad wszystko jego przymioty serca i umysłu, pragnął gorąco tego małżeństwa. Jedynem jego marzeniem było widzieć swą jedynaczkę wice-hrabiną de Grandlieu.
Klotylda uczuwała żywą sympatję dla Armanda, żywiła dlań szczerą, trwałą przyjaźń i być może, gdyby była miała natenczas więcej nad lat dwadzieścia, oddałaby była mu swą rękę i została jego żoną.
Istniała wszakże przeszkoda ku temu. Panna de Maucombe była jedną z tych młodych dziewcząt, które raz ukochawszy, nie umieją kochać powtórnie, a nieszczęściem ona już ukochała.
Markiz, od dawna owdowiały, i mimo swych lat sześćdziesięciu zajęty rozrywkami wielkiego świata, oprowadził weń Klotyldę, gdy ukończyła szesnasty rok życia, i dziewczę to zaledwie wyszedłszy z dzieciństwa, znalazło się nagle osamotnionem, pośród odmętu arystokratycznych uroczystości Paryża.
Jedna, z dalekich kuzynek pana de Maucombe, kobieta w podeszłym wieku, pełniła rolę opiekunki Klotyldy. Żadna wszelako z opiekunek, matki zastąpić nie zdoła, nie posiadając ani przezorności, ani czujności, tej pierwszej.
W patrycjuszowskich salonach przedmieścia panna de Maucombe spotykała często, a następnie każdego prawie wieczora, pewnego młodego trzydziestoletniego mężczyznę, któremu tak jego nazwisko, jako i związki rodzinne, otwierały wielkoświatowe podwoje. Był to hrabia Gontran de Randal.
Gontran odznaczał się w towarzystwach niezwykłą urodą, jak i dystynkcją, zarówno. Mówiono, że nadwerężył majątek w szalonych hulankach młodości.
Rzeczywistość o wiele smutniej się przedstawiała. Kompletnie zrujnowany, lecz podtrzymywany przez wierzycieli rachujących na bogate ożenienie się jego, pan de Randal szukał milionowej jakiej dziedziczki, i w podobnych warunkach był gotów zaślubić nawet najbrzydszą.
Klotylda de Maucombe, młode dziewczę, jedyna, córka trzymilionowego markiza, mająca prócz tego otrzymać w dniu zamążpójścia i wiano po matce, wydała mu się być ideałem, za którym gonił. Przeczuwając niechęć ku sobie pana de Maucombe, starał się przedewszystkiem córce przypodobać. Doświadczonemu jak on rycerzowi w sprawach miłości, najłatwiej było rozkochać to naiwne i romantyczne dziewczę. Udało mu się to doskonale.
Klotylda szalenie go pokochała, a skoro markiz zapytał córkę, dla czego odmawia swej ręki wice-hrabiemu de Grandlieu, dziewczyna bez wahania odpowiedziała:
— Ponieważ kocham hrabiego de Randal!..
Zgnębiony owem wyznaniem, którego strasznych następstw wtedy jeszcze nie przewidział, śledzić począł przeszłość tego wielkoświatowca, którego córka dać mu chciała za zięcia.
Najoplakahsze objaśnienia ze wszech stron napływały. Pan de Maucombe miał w krotce w rękach dowody, że Gontran był nietylko majątkowo zrujnowanym, ale szulerem z profesji, rozpustnikiem, prowadzącym podwójne życie, z którego część jedną spędzał w arystokratycznych salonach, a drugą wśród ludzi najniższej kategorji, tak kobiet, jak mężczyzn.
Markiz opowiedział Klotyldzie szczegóły, jakie można, było odkryć młodemu dziewczęciu, i dodał, iż jej nie zmusza, ażeby zaślubiła pana de Grandlieu, lecz obok tego zaprzysiągł, że nigdy nie udzieli swego zezwolenia na związek z Gontranem. I aby przeciąć ten z nim stosunek, zaprzestał odtąd bywać z córką w towarzystwach.
Półtrzecia roku tak upłynęło.
Klotylda żyła spokojna, zrezygnowana z pozoru, niekiedy nawet uśmiechnięta, w samotnym ojcowskim pałacu na bulwarze Inwalidów.
Jeden, jedyny z odwiedzających przybywał tu teraz każdodziennie, wnosząc wraz z sobą niejaką rozrywkę w monotonną egzystencję dziewczyny. Był nim wice-hrabia de Grandlieu.
Panna de Maucombe przyjmowała go z widocznem zadowoleniem, z siostrzaną prawie życzliwością, uważając go jak brata.
Stary markiz cieszył się tem potajemnie i powtarzał:
— Owa gwałtowna miłość dzieciństwem była, jak widzę. Wyobrażnia Klotyldy działała tu więcej niż serce. Nie myśli już o owym hrabim de Randal. Przekonywa się, że z pomiędzy wszystkich, wice-hrabia de Grandlieu najbardziej zasługuje na jej względy.
Starzec mylił się srodze.
Dziewczę zaprzysięgło pozostać wiernem swojej miłości i dotrzymała przyrzeczenia.
Ceniąc zbyt wiele swą godność osobistą, nie widywała się wcale z Gontranem, nie starała się potajemnie z nim widzieć, utrzymywała z nim jednak nieprzerwaną korespondencję za pomocą swej pokojówki.
Objaśniona co do praw swoich przez hrabiego de Randal, czekała.
Nadeszła chwila nareszcie, w której mogła działać samowolnie i rozstrzygnąć o swojej przyszłości.
W wigilię dnia, w którym ukończyć miała dwudziesty rok życia, stanąwszy przed ojcem, powiedziała mu, że czas upłyniony, a z nim wszelkie rozmyślania nie zmieniły jej uczuć, ani postanowienia, ale przeciwnie, wzmocniły je więcej, zkąd widząc, iż takowe w niej nigdy się nie zmienią, prosi go po raz ostatni o zezwolenie na małżeństwo z Grontranem.
Przerażony oporem, jakiego się nie spodziewał, markiz postanowił walczyć do ostatka, mając nadzieję, że jego wola złamie opór córki.
— Powody, rzekł, jakie mi nakazywały uważać związek z hrabią de Randal, jako nieszczęście dla ciebie, istnieć nie przestały. Isnieją one dziś bardziej, niż kiedy. Tem mocniej przeto jestem przeciwny temu małżeństwu. Nie mów mi o tem. Wszelkie twoje błagania będą nadaremne. Nie zmienię mego postanowienia!
— Zapominasz mój ojcze, odrzekła Klotylda, że od jutra pocznę być pełnoletnią, panią siebie, a tym sposobem mogącą rozrządzać swoją przyszłością.
— Jak to, wbrew mojej woli? zapytał starzec osłupiały, słysząc podobne zuchwalstwo.
— Niestety! tak, ojcze. Wiesz dobrze, że prawo upoważnia mnie do tego.
— Wiem o tem. Lecz obok tego wiem zarówno, iż w świecie, do którego należymy oboje, nie zdarzyło się dotąd, ażeby córka, zapominając przynależnego dla ojca poszanowania, depcząc wstyd wszelki, użyła prawa jako broni przeciw roztropności i dziecięcemu przywiązaniu. Ty sama czujesz, że to byłoby nikczemnem!
— Możesz-li być nikczemnem to, na co prawo zezwala?
— Jest to złe prawo, świętokradzkie prawo, czyniące z dziecka zbuntowanego przestępcę przeciw własnemu ojcu! wykrzyknął pan de Maucombe.
— Nie! jest to prawo sprawiedliwe, dobroczynne prawo! wołała z roznamiętnieniem Klotylda. Nie pozwala ono bowiem ojcu druzgotać przyszłości i szczęścia dziecka. Tego prawa użyję, w potrzebie!
— Ty togo nie uczynisz, Klotyldo!
— Uczynię, jeśli mnie zmusisz do tego, mój ojcze! Do ostatecznego środka ocieknę się z boleścią, ale spokojnem sumieniem, zmuszona, koniecznością, ponieważ zamknąłeś przedemną wszelkie inne drogi! Ojcze, ja ci nie grożę, ale błagam ciebie, wołała. Klękam u nóg twoich. Kocham hrabiego de Randal, kocham od lat tylu, kocham go nad życie. Źle go znasz, uprzedziłeś się niekorzystnie... Spotwarzono go! Jest to człowiek prawy, honorowy, godny ciebie! Bez niego nie ma dla mnie szczęścia na ziemi! Nie bądź okrutnym, zezwól na nasze małżeństwo, nazwij go swym synem!
— Nigdy!
— Ojcze, daj się ubłagać!..
— Nigdy! powtórzył starzec.
— Ach! jakże jesteś zaciętym!.. Gdyby prawo nie przyszło mi z pomocą, w tym razie, cóżby mi pozostało?
— Odwołaj się więc do tego prawa, jeżeli będziesz miała odwag!
— Muszę go znaleźć. Czekałam bez skargi, wszak wiesz. Mamże czekać jeszcze? Gdybyś mi zrobił nadzieję, jakikolwiekbądź promyk nadziei, czekałabym dalej. Ale na moje błagania odpowiadasz: „Nigdy!“
— Kłamać nie umiem. Nie spodziewaj się niczego odemnie.
— A zatem skończone!
— Nie! zawołał markiz. Dziecię zaślepione, niewdzięczne dziecię, ostatnim mym obowiązkiem jest ukazać ci przepaść, w jaką chcesz biegnąć! Hrabia de Randal, boć znam go dobrze, ten człowiek jest zdolnym do spełnienia najwyższej podłości! Widzieć ciebie jego żoną, ciebie mą córkę? Ach! stokroć razy wołałbym cię widzieć umarłą! Wraz z nim będziesz się pogrążała z upadku w upadek, z boleści w boleść. Będzie cię on wiódł błotnistemi drogami, aż doprowadzi do nędzy, hańby! A nie czyń sobie nadziei, ażebym ja był tam i podał ci rękę, aby cię podnieść, ocalić! Nie! nie! Posłuchaj Klotyldo, słów moich, mówił dalej, ostatnie to słowa! W dniu, w którym ludzie czarno ubrani, przedstawiciele tego, jak go nazywasz, „dobroczynnego prawa,“ przestąpią próg mego pałacu, aby zastąpić legalną formalnością zezwolenie, jakiego odmawiam, od tego to dnia, pamiętaj, nie będę miał córki, staniesz się dla mnie umarłą!
Panna de Maucombe, blada jak widmo, ale niezmienna w postanowieniu, pochyliła głowę i nie wyrzekłszy ani jednego słowa, wyszła z salonu, w którym miała miejsce powyższa rozmowa.
Z następnym rankiem była pełnoletnią i opuściwszy ojcowski pałac, udała się wraz z pokojówką do jednego z owych religijnych zakładów, gdzie przyjmują pensjonarki.
We trzy dni potem, dwaj notarjusze ukazali się w pałacu markiza, w wezwaniem do poddania się prawu.
Skoro odeszli, starzec przywdział żałobę, córce! Dotrzymał przysięgi, Klotylda była dla niego umarłą.
W krotce po załatwieniu oznaczonych terminem formalności, ogłoszono małżeństwo pana hrabiego de Randal z panną de Maucombe, i Gontran objął zarząd majątkiem żony, nader zresztą skromnym, bo dosięgającym zaledwie cyfry trzystu tysięcy franków, z tej prostej przyczyny, że matka Klotyldy, lubo pochodzącą ze znakomitej rodziny, wniosła markizowi w posagu tylko tę sumę.
Resztę owej smutnej historji zamknąć możemy w krótkich wyrazach.
Pan de Maucombe był dobrym prorokiem. Spełniły się co do joty jego przewidywania. Gontran zawiedziony w nadziejach pochwycenia kilku milionowego posagu, rzucił się w szulerkę. Odnowił pierwotne znajomości z kobietami niższego rzędu i owe trzysta tysięcy franków Klotyldy, zaledwie na lat trzy wystarczyły.
Zostawszy bez żadnych środków, Randal chwycił się oszustwa; oszustwo doprowadziło go do fałszerstwa.
Widzieliśmy go zabijającego się wystrzałem z rewolweru, w wynajętym pokoju przy ulicy Batignolles, dla uniknięcia galer.
Umierająca opowiedziała wice-hrabiemu de Grandlieu szczegóły dotąd nieznane.
— Widzisz, Armandzie, kończyła, Bóg ciężko mnie ukarał, lecz sprawiedliwie. Gdybyż jednak gniew Jego mnie tylko dosięgnął! Gdyby ta niewinna drobna istota, która na świat przyszła, nie odcierpiała za winy matki!... Wszak niegdyś tkliwie mnie kochałeś? dodała gasnącym głosem. Przenieś na moją córkę to uczucie, jakie dla mnie zachowałeś. Przed zgonem pragnę me dziecię oddać w twoje ręce. Przyrzeknij, że kochać ją będziesz, że ją otoczysz opieką, że będziesz czuwał nad nią, a umrę spokojna! O! tak, spokojna, prawie szczęśliwa! Przyrzekasz mi to uczynić?
Pan de Grandlieu pochwycił rękę chorej i przycisnął ją do ust.
— Klotyldo! zawołał, twe dziecię nie pozostanie sierotą. Przysięgam ci, będę ojcem dla niej!
— Dziękuję mój przyjacielu! szepnęła pani de Randal, spodziewałam się tego po tobie. Teraz pozostaje mi tylko pojednać się z Bogiem. Niechaj ten Stwórca, który mnie przyjmie wkrótce na swoje łono, błogosławi ciebie i wynagrodzi! Poszukaj księdza, przyprowadź go z sobą. Pozostaw mnie z nim a gdy odejdzie, powróć tu do mnie. Myśl o zakończeniu życia w samotności napełnia mnie trwogą. Pragnę, ażebyś był tu w pobliżu i zamknął mi powieki, gdy dusza ujdzie z mego ciała.
Armand z przytłumionem łkaniem wyszedł z pokoju, by spełnić ostatnią wolę Klotyldy.
Słyszeliśmy mówiącą panią Angot o jednej ze swych pensjonarek, która poprzedniej nocy powiła pięknego chłopca.
Zajmijmy się obecnie tą panią.
Wieczorem w dniu, w którym widzieliśmy hrabiego de Randal, wychodzącego z pokoju na bulwar Batignolles, do którego miał wrócić dla odebrania sobie życia, służąca pani Angot weszła do niej z zawiadomieniem, iż „ktoś“ widzieć się z nią pragnie.
— Co to znaczy „ktoś!“ zawołała niecierpliwie pierwsza. Nie możesz się jaśniej wyrażać? Jestże to mężczyzna czy kobieta?
— Mężczyzna.
— Człowiek ubogi, czy pan?
— Pan, i nawet bardzo piękny, wspaniale ubrany.
— Trzeba było mi to odrazo powiedzieć. Proś tego pięknego pana do salonu i powiedz, że za chwilę przybędę.
Ów salon pani Angot, był to zwykły pokój bez obicia, zapełniony meblami, poskupowanemi w składach starzyzny. Na środku stał stół okrągły, nakryty ciemno zieloną serwetą. Przy oknach białe muślinowe firanki. Nad kominkiem zegar pod kloszem, dwa wazoniki ze sztucznemi kwiatami i dwa lichtarze posrebrzane z rożowemi świecami. Parę obrazków na ścianie dopełniało całości.
Pani Angot poprawiwszy przed zwierciadłem ubranie, pospieszyła na spotkanie owego „pięknego pan,“ oczekującego w salonie.
Przybyły zasługiwał niezaprzeczenie na ową nazwę nadaną sobie uprzejmie przez służącą pani Angot.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, kształtnej postaci, elegancki i dystyngowany. Miał lat około trzydziestu pięciu, śniada jednak cera jego twarzy, czarne włosy i broda, znacznie go starszym czyniły. Duże ciemno błękitne oczy i orli nos, nadawały jego obliczu wyraz dumnej wyniosłości. Z pod ważkich ust, na których bezustannie błąkał się sarkastyczny uśmiech, widniały dwa rzędy zębów olśniewającej białości. Całość jego ubrania odznaczała się dobrym gustem i skromnością.
Oczekując w salonie, mierzył pogardliwym wzrokiem umeblowanie, jakiem właścicielka tyle się pyszniła.
Pani Angot ukazała się nareszcie, a oceniwszy za pierwszym rzutem oka wyższe stanowisko znajdującej się przed sobą osobistości, złożyła ukłon głęboki, na który obecny grzecznem, lubo mniej kornem, odpowiedział powitaniem.
— Czy mam przyjemność mówić z panią Angot? zapytał.
— Tak, panie... z wychowanicą fakultetu medycznego w Paryżu, znaną zaszczytnie z licznej klienteli.
— Pewna, dobrze mi znana osoba, zaleciła mi panią.
— Wdzięczną jej jestem nieskończenie, odpowiedziała. Czy nie mogłabym wiedzieć nazwiska pomienionej osoby?
— Wybaczy pani, pragnie ona pozostać nieznaną.
— Nie nalegam, szanuję bezimienność, jaką moje klientki otaczać się lubią. Milczenie stało się u mnie prawem; jest ono zresztą mym obowiązkiem, którego dotąd nie przekroczyłam. Dyskrecja przedewszystkiem.
— Powiadomiono mnie też o tej dobrej stronie pani charakteru, i dla tego to przybyłem, rzekł nieznajomy.
— Będę się starała zadość uczynić położonemu we mnie zaufaniu.
— Liczę na to. Pani przyjmujesz pensjonarki? zapytał po chwili.
— Tak, panie. Otaczam je najtroskliwszą opieką, i nie nadużyję wyrażenia mówiąc: prawdziwie macierzyńskiem staraniem.
— Masz pani przyzwoite pokoje?
— Bardziej, niż przyzwoite. Eleganckie, wygodne, mogące konkurować z pierwszorzędnemi tego rodzaju zakładami w Paryżu.
— Radbym je zobaczyć?
— Proszę, chciej pan pójść ze mną.
Tu pani Angot z durną wprowadziła przybyłego do gabinetu, podobnego temu, który powyżej opisaliśmy, i z rozjaśnionem obliczem oczekiwała na pochwały.
— Ach! jakże to nędzne! zawołał.
— Widocznie pan jesteś zbyt wymagającym, szepnęła, z niechęcią zaciskając usta.
— Bynajmniej. Dla mnie poprzestałbym na tem. Osoba jednak, którą chcę pani powierzyć, nawykła do zbytku i wygody, uważaćby mogła za nieodpowiednie dla siebie podobne schronienie. A gdy zamierzam sowicie panią wynagrodzić, mam prawo, jak się zdaje, być wymagającym.
Na wyrazy, „sowicie wynagrodzić“, oczy kobiety chciwością zabłysły.
— Ach! zawołała, poznaję z kim mam do czynienia. Ażeby przyjąć proponowaną mi klientkę, do wszelkich ofiar jestem gotową. Oddam nawet swój własny pokój do jej rozporządzenia. Pokażę go panu, a jestem pewną, że ci się podoba.
Pokój pani Angot był tak umeblowanym jak jej salon, lecz w braku czegoś lepszego i na tem poprzestać było można.
— Jakże pan znajduje ten gabinet? zapytała.
— Przyjąłbym go w ostatnim razie. Warunki pani?
— Życzysz pan zapłacić jednorazowo?
— Wszystko mi jedno, jeżeli to jest dla pani wygodnem.
— A zatem... pięćset franków.
— Przystaję.
Pani Angot zacisnęła usta w milczeniu.
— Czemuż, pomyślała, nie zażądałam dwa razy tyle, zapłaciłby mi niezawodnie. A zwróciwszy się ku przybyłemu:
— Kiedyż pan przyprowadzisz mi tę osobę? zapytała.
— Prawdopodobnie jutro wieczorem, pomiędzy szóstą a ósmą.
— Wszystko będzie gotowem na jej przyjęcie.
— Rzecz jasna, odrzekł przybyły, iż w jakichkolwiekbądź okolicznościach, gdyby traf dozwolił pani spotkać pomienioną osobę lub mnie samego, zostaniemy na zawsze nieznanemi dla pani.
— Ma się rozumieć । Skoro która z klientek mój dom opuści, nie znam jej wcale. Jest to niewzruszoną zasadą mego postępowania.
— Ułożone więc. Do jutra, pani.
— Przepraszam, jedno słowo.
Nieznajomy zatrzymał się w progu.
— Przybywające tu do mnie klientki, mówiła pani Angot. płacą mi zwykle naprzód, zaraz po zawartej umowie, połowę przynajmniej ugodzonej sumy. Jest to warunek ogólnie przezemnie przyjęty.
— Warunek, świadczący o wielkiej przezorności pani, odrzekł nieznajomy z ironicznym uśmiechem. Zgadzam się na to. i otóż nie połowę, ale wszystko gotów jestem zapłacić.
To mówiąc, dobył z pugilaresu bilet pięciuset frankowy i wręczył go pani Angot.
— Mamże napisać pokwitowanie? zapytała, chwytając chciwie ów papier.
— Nie ma potrzeby, ufam pani.
To powiedziawszy, wyszedł, ukłoniwszy się z lekka.
Pani Angot odprowadziła go aż do wschodów z bezustannemi pokłonami, gdy był na dole, kłaniała się jeszcze.
— Pięćset franków! wołała rozpromieniona, wróciwszy do swego pokoju. Pięćset franków! i to jednorazowo. Ha! ha! nie o lada sprawę, jak widzę, tu chodzi.
Roześmiała się zadowolona i schowała starannie ow bilet.
Nazajutrz wieczorem, podczas gdy Klotylda de Randal wracała pieszo z pałacu markiza, przemoknięta, z sił wyczerpana, umierająca prawie, dwukonny fiakr zatrzymał się przed domem Vignot’a, na bulwarze Batignolles.
Pani Angot, czatująca w oknie od godziny, poznała owego nieznajomego, który podawszy rękę wysiadającej z fiakra kobiecie, wszedł wraz z nią w głąb domu.
Jednocześnie jakaś postać męzka, uczepiona w tyle powozu, zeskoczyła zeń, ukrywszy się po za fiakrem.
— Doroto! wołała na służącą pani Angot, pozapalaj światło w moim pokoju, roznieć ogień na kominku, a żywo, bo nadjechały osoby, na które oczekuję.
I pochwyciwszy lampę, wybiegła z nią na wschody.
— Gdzie mnie prowadzisz, Robercie? szeptała kobieta, idąca wraz z towarzyszem na górę. Boże, jak ja się lękam, o boże!
— Uspokój się, Henryko, mówił do niej z cicha. Mieszkanie wprawdzie nie jest zbyt okazałe, tu jednak bezpieczniejsze znajdziesz schronienie niż gdziekolwiekbądź indziej. Lecz tst, usłyszeć nas mogą.
— Oczekuję na panią, odezwała się pani Angot. Przygotowałam wszystko na jej przyjęcie, znajdziesz tu pani wszelkie wygody. Na dworze jest zimno, nie prawdaż? W pokoju jednak dla pani przeznaczonym jest bardzo ciepło; pali się na kominku od rana.
Przybyła, postępując w milczeniu, wsparta na ręku mężczyzny nazwanego Robertem, weszła wraz z nim do pokoju, gdzie usiadłszy przed płonącem ogniskiem, ogrzewała przy niem zziębłe swe drobne nóżęta.
Gęsta koronkowa woalka twarz jej zakrywał.
Właścicielka zakładu, przypatrując się ciekawie przybyłej, dostrzegła tylko, że jej klientka była osobą średniego wzrostu, wątłej kompleksji.
— Radabym pomówić z panią, zaczęła po chwili. Może pan, dodała zwracając się do Roberta, raczy nas obie same na parę minut pozostawić.
Posłuszny wygłoszonemu żądaniu, mężczyzna wyszedł z pokoju.
Henryka, odrzuciła, woalkę.
Pani Angot cofnęła się zdumiona.
Spodziewała się ujrzeć przed sobą kobietę, a nagle znalazła się wobec młodego dziewczęcia, prawie jeszcze, dziecka.
Henryka miała zaledwie lat siedmnaście, a wydawała się być młodszą jeszcze z przyczyny delikatnych rysów twarzy i jasno blond włosów.
Trudno byłoby odnaleźć postać bardziej uroczą nad piękne to dziewczę, z wyrazem nieokreślonej łagodności w lazurowem spojrzeniu i wdziękiem, pociągającym w calem obliczu.
— Ho! ho! pomyślała pani Angot, ów pan Robert znalazłby się w nielada kłopocie, gdyby policja wdała się w tę sprawę. Lecz to ranie nie obchodzi, pełnię mój obowiązek, jestem w porządku.
Po ukończonej rozmowie pomiędzy dwiema kobietami, Robert zapukał do drzwi i wszedł za udzielonem sobie pozwoleniem.
— Moje drogie dziecię, rzekł, przystępując do Henryki, powierzam cię opiece tej pani. Możesz jej ufać w zupełności. Bądź dobrej myśli. A teraz żegnam cię, czyli raczej do widzenia.
— Odchodzisz, szepnęła z niepokojem.
— Muszę. Wszak wiesz, że moja obecność jest tam nieodwołalnie potrzebną. Zatrwożonoby się, nie widząc mnie, jak zwykle, każdego wieczora. Wszak przedewszystkiem podejrzeń unikać nam należy. Skoro tylko będę mógł, powrócę tu, może nawet dziś jeszcze.
— Masz słuszność, odpowiedziała Henryka. Na wiele zważać potrzeba. Idź więc, gdy konieczność cię wzywa. Pamiętaj jednak, że mogę tu umrzeć, opuszczona, sama, zdala od ciebie, co byłoby dla mnie smutnem, bardzo smutnem!
Robert, pochwyciwszy obie ręce dziewczyny, przycisnął je do ust, okrywając pocałunkami, co świadczyło bądź o jego głębokiem, prawdziwem uczuciu, bądź wielkim talencie aktorskim, i szepnął jej z cicha:
— Nie obawiaj się, droga, nie zagraża ci żadne niebezpieczeństwo. Żyć będziesz, ażeby być kochaną, szczęśliwą!
I dalej prowadził tyradę podobnej treści, nie szczędząc słów i wyrażeń banalnych, jakie widocznie nie płynęły mu z serca.
Henryka, zadowolona tem, uspokoiła się, uśmiechnęła nawet.
Złożywszy ostatni pocałunek na jej czole, Robert oddalił się, dając znak pani Angot, by wyszła za nim.
— Upewniasz mnie więc pani, zapytał, iż o osobę pozostawioną jej opiece mogę być spokojnym?
Zapytana starała się go upewnić w jak najtkliwszych wyrazach.
— Pani lubisz, jak się zdaje, pieniądze, zagadnął.
— Któżby ich nie lubił? dziwne zapytanie.
— Wręczyłem pani dwadzieścia pięć luidorów.
— Według ugody. Chciałam panu dać pokwitowanie i obecnie dać je gotowam.
— Nie o to mi chodzi. Chciałażbyś pani zarobić więcej? W miejsce pięciuset franków otrzymać tysiąc?
— Nie odmawia się podobnej propozycji.
— A więc, dam je pani w ciągu dni czterech. Uważasz pani, w ciągu dni czterech, jeżeli w pomienionym zakresie czasu ta młoda osoba będzie w stanie opuścić dom pani.
— Rzecz to przytrudna nieco do spełnienia, odrzekła pani Angot. Skoro jednakże panu tak wiele na tem zależy i chcesz mnie za, to hojnie wynagrodzić, będę się starała zadość uczynić pańskiemu żądaniu. Da się to zrobić, mam nadzieję.
Po otrzymaniu potwierdzającej odpowiedzi. Robert wyszedł na bulwar, a, przywoławszy fiakra, wsiadł, polecając jechać woźnicy na ulicę Ville-l’Eveque pod numer wskazany.
Pałac, przed którym się zatrzymali był bardzo stary i obszerny; wznosił się on pomiędzy dziedzińcem a ogrodem. Podobnie wspaniale wielkopańskie rezydencje w czasach dzisiejszych, rzadko dostrzedz się dają.
Robert zadzwonił do bocznych drzwi, umieszczonych przy bramie, a za otwarciem ich, wszedł w rozległy dziedziniec, słabo oświetlony lampą, rzucającą blask z mieszkania odźwiernego, i mosiężną latarnią, zawieszoną w przysionku.
Ów pałac, zbudowany za Ludwika XIII, składał się z rozległego trzypiętrowego korpusu i dwóch mniej wysokich piętrowych boków, tworzących pawilony.
Przybyły, którego odźwierny niskim powitał ukłonem, przeszedłszy dziedziniec, zaczął wstępować na wschody.
W chwili, gdy wchodził w przysionek, stary służący, rozbudzony z drzemki, zerwał się szybko i z poufałością właściwą starym sługom:
— A! panie hrabio, zawołał, otóż przybywasz nareszcie. Pan d’Auberive oczekuje cię niecierpliwie. Bardziej jest dziś cierpiącym niż zwykle. Niespokojny, rozirytowany, gniewa się bezustannie. Po trzykroć dzwonił już na mnie, aby zapytać czyli pan hrabia nie powrócił. Nie mało ztąd ucierpiałem.
— Mimo to wszystko, drzemałeś spokojnie, jak widzę, mój dobry Józefie, rzekł Robert, z właściwym sobie ironicznym uśmiechem.
— Przeciwnie! myli się pan hrabia, nie spałem, odparł służący, chwilowo tylko oczy zamknąłem.
— Mniejsza o to... twój wiek upoważnia cię do spoczynku. Idę do pana d’Auberive, a ty śpij dalej.
To mówiąc, Robert zwrócił się na lewo przysionka, otworzył drzwi, minął przedpokój, następnie salon, wspaniale gobelinami przystrojony, którego plafon w kształcie kopuły, po królewsku zdobny freskami, świadczył o pracy jednego z najsławniejszych malarzów, nieśmiertelnego Le Suer’a, minął drugi mniejszy salon, również bogato przybrany i wszedł do sypialni, oświetlonej lampą i szeroko płonącem na kominku ogniskiem.
Przed owym gorejącym stosem ognia siedział, a raczej leżał, starzec na szeslongu, we flanelowy czerwony szlafrok odziany.
Przez zielony abażur lampy, stojącej na stoliku, zarzuconym książkami i dziennikami, padające światło oświecało część wyższą postaci starca, uwydatniając przepyszną jego głowę wraz z bladem obliczem, otoczonem jedwabistemi włosami, śnieżnej białości. Długie jego wąsy były również białemi.
Wszystko jaśniało białością w owej poważnej twarzy, z wyjątkiem błękitnych oczu i brwi, jak heban czarnych, tworzących dziwną sprzeczność z całością.
Rysownik odszkicowałby z zachwytem tę piękną głowę starca, odbijającą się w pełnym blasku, jak portret Rembrandta w ciemno-zielonem świetle lampy, podczas gdy reszta przedmiotów, znajdujących się w pokoju, tonęła wśród cieni, odznaczając jedynie fałdy jego purpurowego szlafroka, tak pąsowego, jak suknia kardynała.
Na szelest otwierających się drzwi, starzec z trudnością obrócił głowę, jak gdyby najmniejsze poruszenie boleść mu sprawiało.
Głęboka bruzda, oznajmująca gniew i niecierpliwość, uwydatniła się na jego czole, między czarnemi brwiami. Zniknęła jednak, gdy dostrzegł wchodzącego. Uśmiech wybiegi mu na usta. Uniósł z trudnością swą lewą rękę (prawą albowiem miał oddawna bezwładną) i podawszy ją przybyłemu, wyjąknął zwolna, niewyraźnie:
Robert, ująwszy drżącą rękę starca, uścisnął ją z poszanowaniem.
— Wiem, panie, rzekł, ile nabawiłem cię niepokoju, gdyby to odemnie zależało, nie poważyłbym się nigdy przedłużać twego oczekiwania. Poznawszy powody mego opóźnienia, osądzisz mnie, jestem pewno mniej winnym, niż się nim wydaję z pozoru. Pomówmy przedewszystkiem o pannie Henryce.
— Tak, tak, o mojej córce, mów mi, mów o niej, wyjąknął starzec z rozpromienionem głęboką tkliwością obliczem.
— Wywiązałem się z misji, jaką mi pan powierzyć raczyłeś, mówił Robert dalej. Panna Henryka wraz ze swą pokojówką odjechały do Orleanu pociągiem, wychodzącym o piątej minut dwadzieścia. Umieściłem je w przedziale dla dam przeznaczonym, i nie opuściłem aż z chwilą wyruszenia w drogę pociągu.
Pan d’Auberive, spojrzawszy na zegar, stojący nad kominkiem, wyszepnął:
— W pół do jedenastej.
— A zatem panna Henryka oddawna na miejsce przybyła, wyrzekł młodzieniec, i bez wątpienia w ciągu dwóch dni odbierzesz pan list od niej z wiadomością o hrabinie de Nanerey.
— Ach! moja biedna siostra, już jej nie zobaczę!
— Dla czego, zkąd to powątpiewanie?
— W jej... i moim wieku, mówił chrypliwym i jakby złamanym głosem starzec, po rozłączeniu trwającem przez lat dziesięć, zbliżenie się jest niepodobnem. Spotkamy się tam, chyba w niebiosach i to niezadługo.
— Zkąd te smutne myśli? Proszę odpędź je pan.
— Płyną one pomimowolnie. Jakaż, bo sam powiedz, moja egzystencja? Gdyby moja ukochana Henryka nie przywiązywała mnie do życia, prosiłbym Boga, wierzaj mój przyjacielu, aby mnie co rychlej powołał do siebie. Lecz nie zajmujmy się mną. Powiedz mi raczej o sobie. Czekałem na wiadomość o jej odjeździe. Miałeś powrócić na obiad, cóż cię zatrzymało?
— Wypadek nieprzewidziany.
— Jak to... czyżby miało cię spotkać coś złego? pytał starzec z obawą.
— Tak jest... niestety.
— Ależ nie żadne niebezpieczeństwo?
— Rzecz najzwyklejsza w świecie! Omal nie przypłaciłem życiem mojego roztargnienia. Idąc ze stacji do fiakra, nie spostrzegłem nadjeżdżającego szybko powozu, którego dyszel uderzywszy we mnie, powalił mnie na ziemie.
— Wielki Boże!
— Uderzenie było bardzo silne. Straciłem przytomność, omdlałem jak kobieta. Przeniesiono mnie do najbliższe; apteki, gdzie jeden z farmaceutów miał wiele trudu, zanim mnie przywrócił do życia. Otworzyłem oczy nareszcie, nie byłem zraniony, czułem wszelako wielkie osłabienie, jakie nie pozwoliło mi przybyć tak prędko, jak tego pragnąłem. Oto przyczyna mego opóźnienia.
— A ja byłem tak niesprawiedliwym. Obwiniałem cię o niedbałość! wołał pan d’Auberive. Gdybyś też został zabitym? Drżę na samą myśl niebezpieczeństwa, jakie ci zagrażało! Czujesz się jednak dobrze teraz?
— Tak dobrze, jak gdyby mi się nic nie przytrafiło...
— Potrzebujesz zapewne spoczynku?
— Bynajmniej, na dowód czego gotów jestem panu przeczytać głośno dzienniki, jak każdego wieczora.
To mówiąc wziął ze stolika gazety.
— Nie, nie! wołał starzec, nie dzisiaj. Gotów jesteś dla mnie się poświęcić, wiem dobrze, lecz ja nie przyjmę takiej ofiary. Idź do swoich pokojów, mój hrabio, proszę cię o to. Nie uspokoję się dopóki mnie nie powiadomią, żeś się położył i zasnął.
— Sen by nie przyszedł, odrzekł młody człowiek z uśmiechem, gdybym nie wypełnił, jak zwykle, mego obowiązku lektora.
— Ustępuję więc i słucham, lecz tylko przez pół godziny, ani minuty więcej. Główne wiadomości... fakta najbardziej interesujące, oto wszystko. Reszta na jutro niech pozostanie.
Robert rozwinął jeden z dzienników, wieczorowe jednak pisma nie zawierały z dnia ubiegłego wiele ciekawych szczegółów. Przebiegał je kolejno, głośno czytając.
Po upływie kwadransa, słuchający z głową opartą na poręczy szeslongu zasypiał głęboko. Lektor głos zniżył, szedł na palcach, przymknąwszy drzwi z cicha. W przysionku, obudził starego kamerdynera, rozkazując pójść do pana i położyć go w łóżko.
Oprócz wielkiej mosiężnej latarni, którą gaszono nad ranom, płonęła w przysionku lampa i świeca.
Wziąwszy ostatnią, Robert wszedł na schody, pokryte suknem purpurowem i korytarzem, biegnącym kręto przez pałacową galerję, udał się do pawilonu.
Apartament, wyłącznie dla niego przeznaczony, mieścił się na pierwszem piętrze. Zawierał on przedpokój, salon, gabinet pracy, sypialnię i garderobę.
Mieszkanie to, choć mniej wspaniałe od powyżej przez nas opisanego, było jednak bogato i z dobrym gustem umeblowane. Wszystkie sprzęty były wykwintnie rzeźbione. Obrazy i przedmioty sztuki czyniły zeń prawdziwe muzeum.
Robert, rozebrawszy się spieszno, rzucił się na łóżko, nie dla zaśnięcia jednakże, lecz aby nazajutrz znaleziono ślady, że się położył i spał.
Przez parę godzin leżał tak nieruchomy, z głową opartą na ręku, wzrokiem w dał utkwionym, rozmyślając, a raczej marząc w czuwaniu.
Nagle podniósł się i wyszeptał:
— Tak, przebyłem wielką przestrzeń drogi, jestem z siebie zadowolonym. Wiem, iż zanim przybędę do celu, potrzeba mi będzie złamać niejedną przeszkodę, zwalczyłem jednak najbardziej niebezpieczne. Nie zabraknie mi nadał odwagi. Będę szedł bezustannie dalej, wciąż dalej! Być wyłącznym panem tego książęcego pałacu, o! jak to będzie wielkiem, jak pięknem, to właśnie, co mi wskazuje przeznaczenie.
Tu podniósł się z łóżka, przywdział ubranie, wsunął w kieszeń mały rewolwer i wyszedł, lecz inną drogą przez boczne wschody, od strony garderoby. Miał w ręku dwa klucze.
Jednym z nich otworzył drzwi, wychodzące na dziedziniec. Zamek i zawiasy obficie oliwą napuszczone, otwarły się bez hałasu. Drugi klucz posłużył mu do otwarcia furtki, znajdującej się obok mieszkania odźwiernego, którego nie przebudziwszy, znalazł się na ulicy Ville l’Eveque.
Było to około drugiej nad ranem.
Za sto sous fiakier zawiózł go na jedną z ulic, łączących się z bulwarem Batignolles. Wysiadłszy, szedł wzdłuż murów, ściskając w ręku rewolwer na wypadek jakiej napaści, i zwrócił się w stronę mieszkania pani Angot.
Dosięgnąwszy pomienionego domu, z którego okien drugiego piętra żywe światło padało na ulicę, zagłębił się w korytarz, gdy nagle jakaś postać, wyskakując ku niemu z ciemności, szepnęła:
— Nie wchodź tu, ostrzegam!
Robert, zdumiony tem niespodziewanem zjawiskiem, cofnął się, a wycelowawszy rewolwer, zawołał:
— Z drogi! bo strzelę!
— Ha! ha! zaśmiał się ów głos, mówisz jak głupiec. Odkądże to strzela się do ludzi, którzy nas życzliwie przestrzegają? Zkąd u czarta wziąłeś się tu, panie Robercie?
— Znasz mnie więc? wyszepnął pierwszy z osłupieniem.
— Po trosze, mój miły. Nie poznajesz mnie więc, po głosie? To dziwna!
— Kto jesteś?
— Jestem Sariol. Ha! ha! sam we własnej osobie.
— Sariol! powtórzył Robert, uderzając z gniewem nogą o ziemie. Zkąd ty tu?
— Na bulwar Batignolles, zdaje się, każdemu przyjść wolno.
— Opuściłeś więc polecone ci stanowisko?
— Jak widzisz.
— Lecz, wszystko natenczas stracone!
— Nic nie stracone, upewniam. Mam inną myśl, wszelkie środki ostrożności zostały naprzód przedsięwziętemi przezemnie i dobrze skombinowaneini. Bądź o to spokojnym.
— Jakiż powód znagłił cię do przybycia tutaj?
— Chciąłem pomówić z tobą.
— Nie mogłaż być odłożoną ta rozmowa?
— Zdaje się, że nie, skoro przyszedłem. Jest to dla ciebie szczęśliwy zbieg okoliczności, inaczej albowiem wpadłbyś po samą głowę w gniazdo os, z którego trudno byłoby ci się wydobyć.
— Co to ma znaczyć? Dla czego przed chwilą ostrzegałeś mnie, abym nie wchodził?
— Dla tego, że policja w tym domu.
— Policja? powtórzył Robert zmieszany.
— Tak, mój przyjacielu. Komisarz, agenci, żołnierze w całym komplecie. Uspokój się jednak, mój mistrzu, ciebie to nie dotyczą — bynajmmej. Chodzi tu o pewną osobistość, którą pochwycić pragnęli, a która nie mając punktu wyjścia, rozsadziwszy sobie czaszkę wystrzałem, z kłopotu się wydobyła. Wiemy wszelako obadwa, jakie w podobnych wypadkach zachodzą okoliczności. Na schodach straż rozstawiona, komisarz nadmiernie ciekawy zwraca uwagę na przybywających, a skoro nie wyglądasz na mieszkańca podobnej nory, zażądałby niewątpliwie od ciebie wyjaśnienia powodów twej nocnej wizyty. Zakłopotałoby cię to troszeczkę, ponieważ prawdy wyznać nie można, hę? Cóż, panie Robercie?
— Masz słuszność, Sariol’u, rzekł zapytany, oddałeś mi ważną przysługę.
— Tak sądzę. Nie wejdziesz zatem do tego domu, dopóki go nie opuści całe to wrogie nam grono. Zresztą, nic tu nie nagli. Przybywasz po wiadomość, mogę ci ją na świeżo udzielić. Matka i dziecię znajdują się w dobrym stanie zdrowia.
— Co mówisz? zawołał Robert, drgnąwszy pomimowolnie; matka i dziecię?
— Ależ tak. Czatuję tu oddawna. Dla roztargnienia starałem się o wszystkiem powiadomić. Rozmawiałem ze służącą pani Angot. O północy, zostałeś ojcem pięknego chłopca. Masz spadkobiercę, który jeżeli we wszystkiem będzie tobie podobnym, świetna przyszłość go czeka. Bądź więc obecnie spokojnym i poświęć mi jaki kwadrans czasu na rozmowę, której potrzebuję.
— Chodzi więc o rzecz ważną, poufną?
— Ma się rozumieć.
— Rozmawiać na bulwarze, to dla mnie niewłaściwe.
— I dla mnie zarówno. W nocy, na otwartem powietrzu, można wygłaszać tylko bez znaczenia wyrazy. Jost to zdanie wielkiego mędrca i moje.
— Gdzież się więc udamy?
— Nie troszcz się; rzeki Sariol. Znam pewne miejsce, nader przyzwoite w pobliżu.
— Lecz o tej godzinie wszędzie zamknięte?
— Nie zamykają drzwi przed dzielnymi chłopcami, od których spodziewają się zarobku. Pójdź za mną, mistrzu, zobaczysz.
Robert poszedł za tą nową dla nas osobistością.
Po kilku minutach przybyli na róg sąsiedniej uliczki pustej, nie, zabudowanej. Jeden, jedyny dom wązki a wysoki wznosił się na jej całej przestrzeni. Drzwi i okiennice w nim były zamknięte. Na wewnątrz żadnego światła, żadnego szmeru. Po prawej i lewej stronie domu znajdowały się puste place, ogrodzone deskami.
Sariol pomimo panujących ciemności, uniósł dwie deski z tego zagrodzenia, oparte na kołkach, a znane dobrze odwiedzającym to miejsce, wyłamując otwór. przez który przepuściwszy Roberta, sam przezeń przeszedł. Następnie, ustawił deski, a zbliżywszy się do tylnej części domu, zapukał czterokrotnie w równych przestankach do drzwi, które natychmiast otworzono.
— Tu jest bezpieczeństwo wszelkie, wyszepnął, komisarz nie nadejdzie dla spisywania protokołów.
I wszedł wraz z towarzyszem do wielkiej szynkownianej sali, oświetlonej kinkietami, przybitemi do ściany, których blade światło zaledwie dostrzedz się dawało, pośród tytoniowego dymu, napełniającego gęststą mgłą tę izbę.
Około dwudziestu mężczyzn podejrzanej powierzchowności i kilka takichże kobiet, pijąc, grali w karty i w domino, cicho, bez hałasu.
Elegancki ubiór Roberta, zwróciwszy uwagę obecnych, wzbudził w nich podejrzenie. Owi pijacy i gracze, nędznie odziani, uważali go w pierwszej chwili jako nie należącego do ich sfery, a może nawet jako przebranego agenta; spostrzegłszy jednak że przybył w towarzystwie zwykłego tu gościa, nie zajmowali już się nimi wcale.
— Co podać panom? pytała właścicielka zakładu, witając Sariola uściśnieniem ręki.
— Potrzebuję porozmawiać z tym panem, odrzekł, proszę o oddzielny gabinet.
— Dobrze, a obok tego?
— Podaj nam pani białego i czerwonego wina, likierów, talerz wędliny, chleba, biszkoptów, sałatę, cygara wyborowych gatunków, jabłka i śliwki. Ten pan, dodał wskazując na Roberta, ma kieszeń dobrze zaopatrzoną; on płaci.
W dwie minuty później obaj przybyli siedzieli naprzeciw siebie w izbie, nazwanej szumnie gabinetem, do której światło dochodziło z sali przez wybite w ścianie oszklone okienko. Wystarczało spuścić na to okienko wyścielaną płócienną zasłonę, aby zostać szczelnie zamkniętym.
Kopcąca świeca oświetlała stół drewniany, zastawiony potrawami, dysponowanemi przez Sariola, za które Robert miał płacić.
Sariol, którego dotąd jeszcze nie znamy, był wysokim, tęgim, około trzydziestoletnim mężczyzną, dość przystojnym z pozoru, lecz jednoczącym w swojej osobie ów prawdziwy typ paryzkiego bandyty, bardziej zepsutego od galernika, a chytrego jak stary dyplomata.
Jego twarz blada, ołowianej cery, wyrażała bystrość i szyderstwo zarazem. Sine kontury widniały pod jego żywo, z bezczelnością patrzącemi oczyma; jasnoblond włosy, mocno wypomadowane, przylegały mu do skroni
Kapciuch jedwabiem haftowany, (podarek miłosny zapewne), zawieszony był na butonierce jego wypłowiałego paltota. Lakierowany daszek jego aksamitnej czapki, spuszczał mu się głęboko nad czołem; krótką glinianą fajkę trzymał w ustach bezustannie.
Pomieniony wstęp do naszej powieści, obejmuj epokę od 1850 roku. Gdyby niektórzy z naszych czytelników, wiedzeni ciekawością, zechcieli zajrzeć na jeden z owych podrogatkowych balików, znaleźliby tam dziś jeszcze wierną fotografię Sariola, co przekonywa, że ów typ kwitnący naówczas, dotąd nie zaginął.
Wyżej wymieniona osobistość, odkorkowywała zwolna butelki białego i czerwonego wina. Pokosztowawszy je, cmoknął językiem zadowolony, napełnił po brzegi cztery szklanki, dwie dla swego towarzysza i dwie dla siebie, i wyrzekł tonem jowialnym::
— Jest dobre. No! za twoje zdrowie, a raczej za zdrowie nas obu.
Robert zerwał się żywo.
— Co znaczy ta poufałość? zapytał.
— Ha| ha! poufałość, powtórzył Sariol, wspierając się plecami na krześle, pozwól że mi się naśmiać, mój kochany! Na honor jesteś pociesznym!
— Zdaje ci się, że zapominam o przynależnym dla ciebie szacunku, nieprawdaż? dokończył Sariol. Ależ do czarta! tracisz pamięć widocznie i obecną swą sytuację bierzesz na serjo. Patrzysz na mnie z wyżyn swojej wielkości, traktujesz mnie jak nędzarza, którego się uszczęśliwia rzuceniem mu kości do ogryzienia, niżej nawet trochę niż wspólnika, coś, nakształt machiny, którą w ruch się wprawia za naciśnięciem guzika. Bardzo to piękne, lecz niedługotrwałe. Będziemy się starali to zmienić.
— Nierozumiem! zawołał Robert niecierpliwie.
— Zrozumiesz, zrozumiesz! bądź spokojnym i pozwól mi mówić ponieważ dla tego tu przybyliśmy.
— Lecz...
— O! żadnego lecz, bo inaczej nie trafimy do ładu. Żądam od ciebie tylko pięciu minut, dla jasnego postawienia kwestji. Później mi odpowiesz, gdy zechcesz. Przedewszystkiem więc wyobrażasz sobie, że ja nie widzę dalej po nad koniec swego nosa. Mylisz się mój dobry i grubo się mylisz! Nie należę do tych, którzy wyzyskiwać się dają. Wolę sam raczej ciągnąć korzyści i postanowiłem rozpocząć to co rychlej.
— Któż ciebie wyzyskuje? Służysz mi, zapłaciłem ci za to.
— Bardzo mizernie.
— To trzeba było nie przyjąć.
— Dla czego? nie takim głupi. Wziąłem luidory jako zaliczkę rachunek później uregulujemy.
— Rościsz więc pretensje?
— I to ogromne! Trzymam w ręku twą przeszłość i przyszłość. Gdyś się zgłosił do mnie po raz ostatni, zrozumiałem, że wraz z tobą fortuna do mnie przybywa. Chciałeś mnie na sznurku prowadzić! Ha! ha! śledziłem, szpiegowałem, pytałem. Jednem słowem, wiem wszystko!
— Wiesz wszystko? powtórzył Robert, wpatrując się bacznie w mówiącego.
— Od A do Z. tak jest mój drogi. Sądziłeś, iż będę ci bezinteresownie dopomagał w twoich krętactwach? Nie, takim idjotą nie jestem. Upewniałeś mnie, że tu chodziło o zwykłą miłosną sprawkę, o rozwiązanie maleńkiej intrygi, o wykradzenie ukochanej, w czem dopomódz ci miałem. Moja rola łatwą była do wykonania. Należało mi trzymać pod strażą w towarzystwie Limassou, w domku umyślnie wynajętym do tego, jaką śkobiecinę, która, jak utrzymywałeś, miała być niby ciotką czy babką przedmiotu twojej miłości. Zapłaciłeś mi za to sto talarów. Nie mając grosza w kieszeni, przyjąłem chętnie tę propozycję, bom czuł, że grunt mi się chwieje pod stopami. Nie ufałeś mi jednak, ja tobie wzajem nie ufałem. Chodziłem jak cień za tobą, nie będąc widzianym. Użyłem połowę wypłaconej mi kwoty na zasięganie od ludzi różnych wiadomości, i o wszystkiem się dowiedziałem. Teraz nie potrzebuję nic więcej. Znam nawet nazwisko twojej kochanki. A! chcemy się wcisnąć w arystokratyczne chłopcze. Przybieramy pozory uczciwych ludzi. Staramy się uczynić niezbędnem i to w najkrótszym czasie, małżeństwo z miljonową dziedziczką. Brawo! gruba to sprawa. Winszuję! Prowadziłeś ją ręką doświadczonego mistrza. Jesteś przezornym, lecz nadto skąpym i samolubnym, hojniejszym być trzeba tam, gdzie w grę wchodzą miljony. A zatem zysk na połowę, mój towarzyszu! Zostaniesz wkrótce panem wielkiego majątku, bardzo to pięknie, lecz pomyśl jednocześnie o nim i dla mnie zarówno. Jasne to mniemam i kategoryczne.
Wygłosiwszy ów monolog z widocznem zadowoleniem, Sariol umilkł zdyszany, aby wychylić szklankę wina.
— Skończyłeś? zapytał Robert.
— Zdaje się.
— A zatem powiem ci, mój biedny Sariolu, że jesteś szalonym, nie chcąc powiedzieć żeś głupim.
— Tak sądzisz?
— Niezaprzeczenie. Owe miljony, z których połowę żądasz dla siebie, zależą od małżeństwa, które jedynie dać mi je może, nieprawdaż?
— Tak jest.
— Małżeństwo to zawartem jeszcze nie zostało.
— Tak, ale przyjdzie do skutku prędzej, czy później.
— Kto wie? Przyszłość nie od nas zależy. A nawet w przypuszczeniu, że to się spełni kiedyś, ów dzień jest może bardzo dalekim!
— Jakaż przeszkoda mogłaby istnieć w tym razie?
— Potrzeba czekać na zgon ojca.
— Dlaczego?
— Ponieważ za życia nie dałby swego zezwolenia. Lecz ułożyłeś sprawę w ten sposób, że zmusić go możesz?
— Mówię ci, że nie zezwoli, nigdy nie zezwoli, rozumiesz?
— Nawet gdyby dowiedział się o prawdzie?
— Wtedy to właśnie byłby najbardziej niewzruszonym.
— Czy podobna? Poręczasz mi to słowem honoru?
— Jakiż cel miałbym w tom kłamstwie? Małżeństwo nie jest rzeczą, z którąby ukryć się można. Gdyby zapowiedzi zostały wygłoszonemi dziś z rana, wiedziałbyś o nich przed wieczorem.
— Jest nieco prawdy w tem, co mi mówisz. Ha! skoro czekać trzeba koniecznie, będę czekał, lecz pod pewnemi warunkami.
— Warunki, z twej strony? Żartujesz!
— Nie żartuję. Przedewszystkiem posiadam twoją tajemnicę, a sekret w zręcznych rękach, staje się miną złota pierwszego gatunku. Trzeba się schylić tylko dla czerpania bogactw. Byłem zawsze dobrym, mam tkliwe serce, nie chcę ci sprawiać przykrości i zgadzam się na eksploatowanie tej żyły obecnie, tylko w pewnych częściach; nieprzypadałoby mi bowiem do gustu jedzenie suchego chleba przy zapachu twojej pieczeni. Mam próżną kieszeń, a ty masz ją wypchaną banknotami. Należy zaprowadzić równowagę. Mam słuszność, wszak prawda?
— Miałbyś ją może, gdybym był rzeczywiście bogatym, lecz na nieszczęście, nim nie jestem.
— Zgoda, nie jesteś miljonerem, lecz pobierasz rente Och! te renty, szczęśliwi ludzie! Być pewnym, że z rana zje się śniadanie, a obiad w południe. Ach! jak to przyjemne! Jest to mojem marzeniem, które ty urzeczywistnisz!
Robert otworzył usta, chcąc odpowiedzieć, przerwał mu Sariol:
— Nie trwóż się, wyrzekł, moje warunki będą przystępnemi, nie pokrzywdzę cię wiele. Zadowolnię się do dalszego uporządkowania tej sprawy, dwoma tysiącami franków miesięcznie.
Robert z zachmurzonem wzrokiem i zmarszczonemi brwiami rozmyślał przez chwilę, nagle twarz jego rozjaśniła się.
— Zgoda! odpowiedział, będziesz miał te pieniądze!
— Nie będę ukrywał przed tobą, mówi! dalej Sariol, że radbm coś dostać teraz, na rachunek pierwszego miesiąca.
Towarzysz podał mu bilet dwustufrankowy.
— Wspaniałomyślny przyjacielu! wykrzyknął Sariol, chowając z pośpiechem banknot do kieszeni; a pochwyciwszy szklankę napełnioną winem: Niechaj to wino trucizną dla mnie stanie! zawołał, gdybym miał ci się przenie wierzyć. Jestem odtąd duszą i ciałem tobie oddany. Otóż więc sprawa uregulowana. Teraźniejszość nam sprzyja, pomówmy przeto o przyszłości!
— Jak to o przyszłości?... Śmiałżebyś stawiać mi jeszcze inne wymagania?
— Ależ do pioruna!... za cóżbyś mnie uważał, mój dobry kolego, gdybym poprzestał na tych dwu tysiącach franków miesięcznie wtedy, gdy ty będziesz miał miljony? Powiedziałbyś sobie, żem głupiec, nieprawdaż? a ja tego nie ścierpię. Zostać oszukanym, idjotą. Nie nigdy! Pozwolę ci iść naprzód, dalej wesprę cię nawet mojem ramieniem, gdyby tego była potrzeba, potrzebuję mieć jednak jakieś zapewnienie z twej strony.
— Nie ufasz mi zatem?
— Zostawmy te głupstwa!
— A gdybym ci przyrzekł?
— Ha! ha! ha! obietnice, przyrzeczenia, wróble na dachu, mój bracie, zaśmiał się Sariol.
— Czegóż więc żądasz nareszcie
— Małego aktu, nakreślonego pięknem twem pismem,
mniej więcej tej treści:
„Jestem dłużny mojemu przyjacielowi Sariolowi, za oddane sobie przezeń wiadome usługi, okrągłą sumę trzysta tysięcy franków, jaką zobowiązuję się wypłacie mu nieodwołalnie nazajutrz po zawarciu przezemnie małżeństwa z panną Henryką d’Auberive.“
Robert wzruszył ramionami.
— Podobny akt, wyrzekł, nieposiadałby żadnej wartości.
— W obec handlowego trybunału, to prawda, odparł Sariol. We wszelkim jednak innym wypadku, nie zaprotestujesz go, jestem pewny, i zapłacisz mi co do grosza.
— Tak sądzisz?
— Jestem tego pewnym, ponieważ ów akt będzie podpisanym wszystkiemi twojemi imionami i nazwiskami, tak prawdziwemi jak i przybranemu Rozumiesz mnie hrabio Robercie de Loc-Earn? Rozumiesz Robercie Saulnier?...
Robert zbladł jak ściana, zacisnął usta, ponury blask, tryskający mu z oczu, oznajmił wrzącą w nim burzę.
— A gdybym odmówił napisania takiego aktu? zapytał nagle drżącym z gniewu głosem.
— Nie odmówisz, nie, odpowiedział Sariol z ironicznym uśmiechem.
— Lecz cóżbyś wtedy uczynił?
— Na co zapytywać, skoro odpowiedź znasz dobrze. Wystarczyłoby jedno słowo z mej strony dla zburzenia wszystkich twych planów.
— Nie wierzonoby tobie!
— Spróbujmy!
— Łotrze, nikczemniku! wyszepnął Robert.
— Pfe! jakież prostacze wyrazy, zawołał Sariol, śmiejąc się głośno. Co to pomoże, na co je rzucać daremnie? Bądź lepiej uprzejmym i uczyń tę drobnostkę której żądam, skoro nie możesz w inny sposób wywikłać się z tego.
— A! pochwyciłeś mnie więc i trzymasz?
— Jak ptaka w klatce, nieprawdaż? Z tą różnicą, że ptaki śpiewają same z siebie, gdy przyjdzie im chęć do tego, a ja znaglam ciebie i śpiewać ci każę. Przyznaj, czyliż źle mówię?
Robert siedział w milczeniu.
— Zrobisz czego żądam wszak prawda?
— Muszę, znaglony koniecznością!
— Brawo! porozumienie zwykle następuje — między uczciwymi ludźmi. Pogodzić się, jak to przyjemne! A jeszcze przyjemniejsze mieć piętnaście tysiączków franków renty! Uszczęśliwisz swojego przyjaciela, możesz się tem pochlubić. No, a teraz uściśnienie ręki.
— Niepotrzebne.
— Gniewasz się? lecz to przeminie. Co znaczy sto tysięcy talarów dla człowieka, który pochwyci miliony? Powinienem był żądać dwa razy tyle, wszak rzekło się słowo. Sporządzimy ów akt co rychlej, nie odkładając, na stemplowym papierze, jak przynależy, a zanim to nastąpi, pragnę ci wyświadczyć małą przysługę.
Robert spojrzał nieufnie na mówiącego.
— Prawdziwą przysługę, mówił dalej Sariol, za którą nic nie żądam. Mogę dostarczyć mamkę wyborową dla twego spadkobiercy. Jest to żona pewnego rybaka z wyspy Saint-Denis, mego przyjaciela. Ma lat dwadzieścia, zdrowa i świeża, jak pączek róży. Malec będzie karmiony jak książę! Powinieneś dbać o niego, bo przezeń tylko na matkę wpływ mieć możesz. Zaprowadzę cię do tych rybaków, gdy zechcesz.
— Odłóżmy to na później.
— Jak ci się podoba.
Powyższa rozmowa, prowadzona pomiędzy dwoma mężczyznami, siedzącymi za stołem w tej knajpie, ukończyła się nareszcie. Mówiąc wiele, Sariol jadł i pił z apetytem. Butelki wypróżnionemi zostały. Wszystkie potrawy ze stołu zniknęły.
Po zapłaceniu rachunku, Robert wraz z towarzyszem szedł ku bulwarowi Batignolles tą samą drogą, jaką przybyli.
W pobliżu domu, zamieszkałego przez panią Angot, dwaj owi nocni awanturnicy przeszli w poprzek ulicę, ażeby się znaleźć naprzeciw wspomnianego budynku.
światło przyćmionej lampy słabo połyskiwało przez okno pokoju pierwszego piętra, gdzie spoczywała Henryka...
Na drugiem piętrze było zupełnie ciemno.
Głębokie milczenie otaczało dom cały.
— No! teraz sądzę, nie mamy się czego obawiać... pan hrabia może wejść śmiało, rzekł Sariol z komicznym pokłonem. Ja wracam na moje stanowisko, ażeby uwolnić Limassona, który się nudzi na straży przy starej. Jutro przybędę tu, ażeby pomówić z tobą o mamce. Tak dobrej sposobności pomijać nie należy.
— Zobaczę, rzekł krótko Robert.
Sariol odszedł, a jego towarzysz śledził go wzrokiem, dopóki nie zniknął w ciemnościach, następnie wchodząc w głąb korytarza, wyszeptał:
— Ten błazen wie za zbyt wiele, mógłby mi nieszczęście sprowadzić.
Z wyż przytoczonej rozmowy Sariola z Robertem, czytelnicy dowiedzieli się, że ową młodą dziewczyną, przebywającą w mieszkaniu pani Angot, była Henryka d’Auberive.
Wyjaśnić nam pozostaje skutkiem jakiego zbiegu szatańsko powikłanych okoliczności to nieszczęśliwe siedmnastoletnie dziewczę zostało na zawsze zgubionem.
Ów siwowłosy starzec, którego widzieliśmy śpiącym na szezlongu, nazywał się Zygmunt, Ireneusz d’Auberive.
Bretończyk z pochodzenia, kolosalnie bogaty, zapalony rojalista, pan d’Auberive brał czynny udział w ostatnich zamieszkach w Wandei.
Ożeniony powtórnie w pięćdziesiątym piątym roku życia, bezdzietny w picrwszem małżeństwie, został wdowcem po raz drugi, gdy jego Henryka na świat przyszła.
Od lat dziesięciu nie opuszczał wcale Paryża.
Gwałtowny reumatyzm, w połączeniu z napadami podagry, zmuszał go do pozostawania w mieszkaniu. Atak paraliżu pozbawił go władzy w prawej ręce i utrudnił wymowę, nadając jego wyrazom ów dźwięk chropawy, złamany, o jakim wspominaliśmy.
Trudno wyobrazić sobie coś bardziej smutnego nad życie tego człowieka, krzepkiego jeszcze mimo sędziwego wieku, owego starca, tak niegdyś czynnego, który zgnębiony obecnie nieuleczalną chorobą, nie mógł poruszyć się z miejsca bez pomocy swego kamerdynera; starca, patrzącego na upływający dzień po dniu w ponurem milczeniu, w przytłaczającej jednostajności, jedynie w towarzystwie swej córki i malej liczbie sług dawnych.
Drażniony cierpieniem, źle wpływającem na jego usposobienie, pan d’Auberive nikogo nie przyjmował u siebie. Z dawnych jego przyjaciół, współczesnych mu ludzi, bardzo mała garstka pozostała. Ci, którzy żyli, nie chcąc się narażać na odmowę, skutkiem złego stanu zdrowia chorego, zaprzestali go odwiedzać.
Pan d’Auberive uskarżał się niejednokrotnie, że o nim zapomniano. Nie mogło być jednak inaczej.
Biedna Henryka, jak kwiat pozbawiony słońca i ożywczego powietrza, wzrastała przy starcu kochającym ją nad wyraz, któremu wszelako egoistyczna jego ojcowska miłość nie nasunęła myśli, ażeby temu dziecięciu dostarczyć rozrywek, niezbędnych po umysłowej pracy, jakiej to dziewczę się oddawało, przygotowując lekcje sobie zadane przez licznie przybywających do pałacu nauczycieli.
Łagodna i posłuszna, uczyła się cierpliwie tego, czego jej się uczyć kazano, obojętnie wszelako i bez zapału. Brak jej było rywalizacji, współubiegania się z koleżankami, tego potężnego motoru w rozbudzaniu inteligencji. Uczyła się machinalnie, bez upodobania, oddając się wyłącznie staraniom około swego małego ogródka, jaki pośród parku dla niej przeznaczono.
I to ją wreszcie znudziło.
Żyjąc zdała od świata, wychodziła jedynie w niedzielę, na mszę do pobliskiego kościoła wraz z pokojówką, starą, zacną kobietą, całkiem sobie oddaną, lecz o nader ciasnem umysłowem pojęciu.
Z rozpoczęciem piętnastej wiosny życia, widoczna zaszła zmiana w zachowaniu się dziewczęcia.
Przesiadywała długie godziny w wielkiej bibljotecznej sali, gdzie odnalazłszy klucz od jednej z szaf z książkami, szperać w takowych poczęła.
Półki z góry do dołu napełnione były bogato oprawnemi w skórę tomami. Chwyciwszy pierwszą lepszą, jaka jej się nasunęła pod rękę, uniosła ją do swego pokoju.
Nazajutrz odkryła w szafie skarb nowy, cały przedział zapełniony romansami.
O! stokroć lepiej byłoby dla niej, gdyby była weszła w głąb izby, napełnionej wyziewami trucizn zabijających woń albowiem ostrzegałaby ją może o grożącem niebezpieczeństwie, Zresztą trujące substancje zabijają ciało, gdy niektóre książki na zawsze duszę kalają.
Ów przedział w szafie bibljotecznej zawierał w sobie zbiór najwyuzdańszych romansów, słowem to wszystko cokolwiekbądź zgubnego wydał wiek XVIII i początek XIX stulecia.
Dziewczę rzuciło się namiętnie do tej trojącej strawy, pochłaniając chciwie te płody drażniącej zmysły literatury. Nieszczęściem nikt nad nią nie czuwał, nikt nie badał, czem ona się zajmuje.
I w owym dziecinnym pokoiku, w którym dotąd Henryka błogo zasypiała, lampa świeciła się teraz przez większą połowę nocy przy spożywaniu owej moralnej trucizny.
To pewna, iż dziewczę wiele tych rzeczy nierozumiało, iż wiele pozostało tu ciemnych, nierozjaśnionych myśli dla jej młodocianego pojęcia, domyślała się jednak więcej, niż było potrzeba, a tym sposobem kaziła dziewiczą czystość swej duszy, drażniła wyobraźnię, zdrowie jednocześnie nadwątlając.
Pewnego dnia niespodziewany wypadek sprowadził zmianę w jednostajnem życiu pana d’Auberive i jego córki.
Henryka znajdowała się przy swoim ojcu, gdy Józef, ów siedemdziesięcioletni kamerdyner, wszedł do pokoju niosąc na srebrnej tacy list, zamknięty szeroką pieczęcią lakową, z wyciśniętą na niej hrabiowską koroną i podał go panu d’Auberive.
— Przeczytaj mi ten list, rzekł starzec do córki.
Dziewczę poczęło czytać głośno, co następuje:
„Panie! Syn jednego z twych towarzyszów broni, który legł śmiercią chwalebną walcząc przy twoim boku, w potyczce pod Penissiere, ma zaszczyt prosić o dozwolenie mu złożenia uszanowania panu, jako jednemu z ówczesnych bohaterów.
Jeżeli pan zrobisz dla mnie wyjątek od przyjętych przez siebie zwyczajów i przyjąć mnie raczysz, uczynisz mnie szczęśliwym nad wyraz, za co dozgonnie wdzięcznym pozostanę.
Najuniżeńszy z pomiędzy sług twoich
— Syn hrabiego de Loc-Earn! Syn mego starego przyjaciela, towarzysza broni. Ach! przyjmę go, przyjmę z otwartemi rękoma, wołał gorączkowo pan d’Auberive, gdy Henryka skończyła czytanie.
Kamerdyner stał przy drzwiach, czekając.
— Kto ten list przyniósł? zapytał starzec, zwracając się do służącego.
— Jakiś młody mężczyzna, brunet, bardzo przyzwoity z pozoru.
— Gdzie on jest?
— Czeka w przysionku.
Pan d’Auberive rzucił się gniewnie, o ile jego sparaliżowanie na to mu pozwoliło.
— W przysionku! powtórzył, jak mogłeś, ty stary szaleńcze, pozwolić, by hrabia de Loc-Earn tam czekał?
— Nie wiedziałem, wyjąkał Józef zmieszany.
— Są rzeczy, które odgadywać należy. Ludzie w twym wieku nie powinni popełniać takich błędów. Idź do hrabiego Loc-Earn, wytłómacz się, przeproś go najuniżeniej, i wprowadź tu, wprowadź natychmiast!
Kamerdyner wyszedł z pospiechem.
— Mamże pozostać tu, ojcze? zapytała Henryka.
— Owszem, proszę cię o to. Sądzę, że będzie ci przyjemnie poznać syna mego starego przyjaciela.
— Przyjemnie, w rzeczy samej, wszystko jest dla mnie przyjemnem, co może mi sprawiać jakąkolwiek rozrywkę, zcicha odpowiedziało dziewczę.
Jednocześnie drzwi się otwarły i stary sługa wygłosił: Pan hrabia de Loc-Earn!
Przybyły, którego czytelnicy dobrze już znają, podszedł najswobodniej do pana d’Auberive, a złożywszy mu ukłon głęboki, zwrócił się, pochylając głowę przed Henryką.
— A! panie hrabio, którego nazwisko przywodzi mi na pamięć tyle drogich wspomnień, witaj nam, witaj! wołał starzec. Uściśnij mą lewą rękę, jest to ręka przyjaciela. Przeklęty paraliż nie pozwala mi podać ci prawej, tej którą twój ojciec ściskał tak często. Biedny Tristan! zdaje mi się, że widzę go jeszcze! Jesteś do niego podobnym!... też same rysy twarzy, tak! Wiele mi go przypominasz!
— Wszyscy mi to przyznają, rzekł Robert, ściskając z poszanowaniem lewą rękę starca. W mego to ojca imieniu, jako i własnem mem, panie, składam podziękę za tak serdeczne przyjęcie. Wierzaj, iż wdzięcznym ci pozostanę, o! bardziej wdzięcznym, niż to wyrazić zdołam słowami.
— Jeżeli który z nas winien wdzięczność drugiemu odrzekł pan d’Auberive, w takim razie ja jestem twoim dłużnikiem. Jakże ci mam dziękować, żeś nawiedzić chciał starca, o którym świat cały zapomniał. Dla czego jednak wcześniej nie powziąłeś tego pięknego zamiaru?
— Myślałem o tem niejednokrotnie, myślałem od dawna, rzekł Robert, i pragnąłem z całej duszy.
— Odwiedzić mnie? a jednak nie uczyniłeś tego?
— Nie znajdowałem powodu, któryby mógł usprawiedliwić mą śmiałość.
— A obecnie znalazłeś go?
— Tak, panie.
— Jakiż to, radbym wiedzieć?
— Prosząc pana o zaszczyt przyjęcia mnie w jego domu, rzekł Robert po chwili milczenia, podczas którego rozmyślać się zdawał, powyższe moje żądanie mogło byłoby być mylnie zrozumianem. Mogłeś pan łatwo udzielić mi odmowę w sposób upokarzający mą miłość własną, moją ambicję, a przyznaję, że jestem dumnym.
— Jestże to wadą, przerwał pan d’Auberive. Gdyby nią było, jest to w każdym razie wada dusz wielkich. Wytłomacz mi jednak jaśniej, dodał po chwili, dla czego i z jakiej przyczyny mógłbym fałszywie zrozumieć to postąpienie tak naturalne i proste z twej strony.
— Przechodziłem w mem życiu bardzo ciężkie chwile, rzekł Robert, walczyłem z nadludzkiemu trudnościami. Kto wie zatem, czyli ujrzawszy mnie przybywającego do siebie w jednej z owych prób ciężkich, nie nasunęłaby się panu myśl, że w imieniu mojego ojca, twego przyjaciela i towarzysza broni, uciekam się clo pana o pomoc.
— A gdyby tak było rzeczywiście, zawołał żywo starzec, nie miałżebym prawa do twej ufności, jak ty zarówno pomocy z mej strony?
— Powiedziałem, panie, że jestem dumnym i że od nikogo nigdy nicbym nie przyjął.
— Dla czego?
— Zubożały szlachcic może i powinien pracować na własne swe wyżywienie. Nie wyciąga on ręki po jałmużnę, choćby ta pod najdelikatniejszym pozorem udzieloną mu być miała. A gdyby nawet kiedy brakowało mu chleba, nie chce, ażeby o tem świat wiedział.
— Brakowało ci zatem chleba? zawołał z trwogą pan d’Auberive.
— Tak, i nieraz panie.
— I nie przyszedłeś do mnie? Ach! to źle... to okrutnie, mówił żywo starzec. Twa pycha złą była doradczynią w tym razie. Czyżeś pomyślał, jakim ciężarem obarczasz moje sumienie? Twój ojciec, gdyśmy przebywali w Wandei, na kilka dni przed bohaterską potyczką, w której zginąć mu przyszło, pożyczył mi pewną niewielką kwotę pieniędzy. Gdy poległ i mnie po przegranej bitwie potrzeba było co rychłej opuścić Francję, aby uniknąć wyroku śmierci. Lata upływały zanim wróciłem, a powróciwszy, zapomniałem zupełnie o zaciągniętej pożyczce. Byłem dłużnikiem ojca, którego syn głód cierpiał. Jakaż to dla mnie boleść, jakie wyrzuty sumienia! I ty to wywołałeś je, panie hrabio. Wierzaj, iż nie łatwo mi tobie przebaczyć to przyjdzie.
— A czego bardziej nie przebaczysz mi pan może, odparł Robert ze śmiechem, to żem stał się powodem maleńkiego kłamstwa, podejścia, jakie twe wielkie szlachetne serce podyktowało ci w tej chwili.
— Kłamstwa? powtórzył pan d’Auberive z lekkiem zmieszaniem, jakiego ukryć nie zdołał. Kłamstwa, podejścia... co mówisz?
— Mówię, rzekł Robert, iż hrabia de Loc-Earn, mój ojciec, o czem panu wiadomo zapewne, nie posiadał majątku i utrzymywał się jedynie ze swojej szczupłej oficerskiej pensji, a tym sposobem nie mógł panu pożyczać najmniejszej nawet kwoty pieniężnej. Pozwól mi pan dodać prócz tego, iż gdybyś był rzeczywiście jego dłużnikiem, nie zapomniałbyś o zaciągniętej pożyczce, szukałbyś wszędzie syna hrabiego Loc-Earn, którego zresztą nietrudno było odnaleść i wypłaciłbyś ten dług oddawna. Wszak prawda, panie? Niepodobna ci zaprzeczyć mym słowom?
— A jednak... wyszeptał starzec.
— Nie nalegaj pan, proszę, przerwał Robert. Jakkolwiekbądź delikatnym i wzruszającym jest pozór twojego dobrodziejstwa, odmówiłbym stanowczo przyjęcia.
— Te więc trudności, z jakiemi walczyłeś, już dziś nie istnieją? pytał pan d’Auberive.
— Znalazłem chwilowo sposób do uchronienia się od nich. Ponieważ jednak czynisz mi pan zaszczyt interesowania się mną, należy mi choć w krótkości przedstawić ci mą przeszłość. Pozwolisz mi zacny panie to uczynić?
— Nietylko pozwolę, lecz proszę o to.
— Gdym stracił ojca, byłem bardzo młodym, dzieckiem jeszcze prawie, zaczął Robert. Jeden z naszych krewnych, człowiek bogaty, bezżenny, umieścił mnie w kolegium w Rennes, gdzie otrzymałem gruntowne wychowanie. Miał on zamiar, nie wątpię, zapewnić mi przyszłość, zmarł jednak nagle podczas polowania, bez testamentu, skutkiem czego najbliżsi spadkobiercy zabrali majątek. Ukończyłem szkoły z odznaczeniem i przeszedłem na naukę prawa, gdy właśnie śmierć tego krewnego pozostawiła mnie bez środków na dalsze kształcenie się. Potrzeba było pod grozą śmierci głodowej wydobyć jakąbądź korzyść z tej kupy nauk, nagromadzonych w mym mózgu. Nie było to łatwem, zaiste! Z radością przyjąłem obowiązek nadzorcy w kolegium, które opuściłem jako wychowaniec. Przez cały ciąg dnia pracowałem również, zaprzysiągłem sobie albowiem, że siłą własnej mej pracy, zdobędę sobie wyższe stanowisko, zostanę jednym z tych ludzi, głośnych nauką i uznaniem w świecie. Niestety jednak, zbyt wiele na siebie liczyłem. Po upływie roku, zachorowałem tak niebezpiecznie, żem przez kilka tygodni walczył pomiędzy życiem a śmiercią. Gdym po długiej rekonwalescencji wyzdrowiał nareszcie, dowiedziałem się, że moje miejsce w kolegium zostało przez kogo innego zajętem! A! była to śmierć w innej formie, kto wie, czy nie straszniejsza nad wszystko! Choroba oszczędziła mi życie... brak chleba, niestety, mógł zabić!
— Ha! wyszepnął pan d’Auberive drżącym ze wzruszenia głosem, i mnie nie przyszło zapytać ni razu, co się dzieje z synem mojego przyjaciela? Czy żyje on? Czy jest szczęśliwym?
Henryka nieruchoma, w milczeniu słuchając opowiadania, łzy ocierała.
Robert ciągnął dalej historję, ułożoną przez siebie z nieporównaną zręcznością; dramatyzował najdrobniejsze fakty, najmniejsze szczegóły, aby opowiadaniem tem wzruszyć serca i wstrząsnąć niemi do głębi.
Opowiadał, jak dzięki piękności swojego pisma, znalazł zajęcie przy notarjuszu, z którego to jednak szczupłego dochodu, zaledwie mógł wyżyć.
— I otóż mimo to wszystko żyłem, jeżeli podobną mękę życiem nazwać można. Nadeszło jednak znużenie i zniechęcenie. Głos jakiś nieznany szeptał mi coraz wyraźniej, że spoczynek w objęciach śmierci byłby dla mnie rozkoszą po tylu daremnych wysiłkach, i byłbym bezwątpienia pogrążył się chętnie w głębię mogiły, gdy rozległy się wieści po Europie o olbrzymich bogactwach, szybko lubo nie bez niebezpieczeństw zdobywanych w Australii. Światło zabłysło nagle przedemną. Powiedziałem sobie, że ów zły los nie może prześladować bezprzestannie człowieka o czystem sumieniu, mającego prawo wznieść czoło w górę. Zacząłem silnie wierzyć, że moja gwiazda przyćmiona pod naszem pochmurnem niebem, zaświeci mi żywszym blaskiem na firmamentach tych odległych krajów. Byłoż to złudzeniem? sam nie wiem, lecz miałem ufność niezłomną, że tam zdobędę majątek, że wrócę bogaty! Podtrzymywany tą wiarą, elektryzowany owym mirażem, z równym zapałem rzuciłem się do pracy, pozbawiając najkonieczniejszych potrzeb, aby coś zebrać na koszta podróży i pierwsze chwile pobytu w krainie złota. I otóż posiadam tę sumę, Bóg jeden wie tylko, za jaką cenę mozołów, bezsennych nocy, umniejszania sobie pokarmów. Mam wolną wolę działania, jaką zdobyłem sam, własną pracą, bez niczyjej pomocy, mogę iść teraz, dokąd przeznaczenie mnie wzywa. Jeżeli mi się powiedzie, wrócę milionerem, ród Loc-Earn’ów odzyska swoją dawną świetność. A gdy upadnę, Francja nie ujrzy już więcej swego wydziedziczonego syna. Zostanie w każdym razie rewolwer i ładunek do niego z prochu i kuli. W końcu odjeżdżam, przedtem jednak postanowiłem przedstawić się panu, dla którego chowam najgłębszy szacunek, panu, który byłeś przyjacielem mojego ojca, a którego wspomnienie pójdzie wraz ze mną tam, po za góry i morza, na drugą stronę półkuli. Raczyłeś mnie pan przyjąć tak dobrotliwie, iż to ośmiela mnie do żądania od ciebie jedynej przysługi, jaką człowiek z mojemi zasadami może przyjąć bez zarumienienia. Potrzebuję protekcyjnego listu do pewnej znakomitej osobistości przy konsulacie francuzkim w Australii. Proszę więc o pańską wysoką rekomendację, która dla mnie stanowić będzie niezmiernie wiele, ale ponieważ taki dowód zaufania łatwo udzielonym być nie może, pragnę przedstawić panu dokumenta, które go przekonają o mej nieskazitelnej uczciwości.
Tu Robert, dobywszy z kieszeni portfel położy! go na stoliku obok pana d’Auberive.
— Znajdują się tu, rzekł, obok aktu mojego urodzenia i inne papiery, stwierdzające tożsamość mojej osoby oraz chlubne świadectwa zarządzającego kolegium w Rennes i notarjusza, u którego pracowałem. Wszystkie podpisy są legalizowanemi! O! hrabia de Loc-Earn lubi być w porządku, dodał z ironicznym uśmiechem, ma on dobre świadectwa, jak służący, szukający obowiązku. Pozostawię panu te dowody, raczysz je pan przejrzeć w wolnej chwili i pozwolić, abym się zgłosił nazajutrz tak po nie, jako i po list o który prosiłem.
— Nietylko jutro, ale każdego dnia, o każdej porze będziesz przezemnie najmilej widzianym gościem, kochany hrabio, odparł, żywo pan d’Auberive, dla czego jednak mam przeglądać te papiery, dodał. Widząc cię i słysząc opowiadającego, czyż można wątpić o tobie? Zabierz tę tekę, proszę cię o to.
Robert, powstawszy, potrząsnął głową przecząco.
— Jutro zabiorę ją, odrzekł, a teraz składam moje uszanowanie i żegnam!
Tu ukłoniwszy się tak panu d’Auberive, jak i Henryce, wyszedł, przeprowadzony przez starego kamerdynera aż do pałacowej bramy.
Wzruszony odwiedzinami syna swego starego przyjaciela i towarzysza broni w pamiętnej wandejskiej epopei, rozrzewniony świeżo usłyszanem opowiadaniem, tak pełnem wzniosłej szlachetności, pan d’Auberive, poleciwszy Henryce otworzyć tekę zaczął przeglądać umieszczone w niej papiery.
Każdy z owych dowodów świadczył o wzorowym charakterze tego młodego człowieka i nieskażonej jego moralności.
Bardziej niż zwykle zdenerwowany, spędził pan d’Auberive noc bezsennie. Podniecony jego umysł pracował nad wytworzeniem wielkiego projektu. Aby wszelako ów projekt urzeczywistnić było można, potrzeba było do tego zezwolenia Roberta.
— Jak mu to przedstawić, aby nie trafić na odmowę z jego strony? zapytywał pan d’Auberive sam siebie. W jaki sposób nakłonić go, ażeby się zgodził na moje uwagi? Jeżeli mi się to nie uda, wszystko stracone! Skoro odpowie przecząco, niepodobna mi go będzie przekonać. Poznałem go dobrze. Nie mógłbym poznać lepiej, żyjąc z nim nawet przez czas długi. Łatwiej byłoby zgiąć sztabę żelazną, niźli nakłonić tego człowieka.
Po owej nocy bezsennej nadszedł spokojniejszy poranek.
Około godziny drugiej w południe, stary kamerdyner otworzył drzwi sypialni starca oznajmując:
— Pan hrabia de Loc-Earn!
— Moje drogie dziecię, rzeki czule pan d’Auberive, po uściśnieniu ręki młodego człowieka, od wczoraj myślę o tobie, myślę bezustannie. Czy wiesz, że sprowadziłeś mi noc bezsenna?
— Ach! zawołał Robert, jakąż mi przykrość to sprawia! Racz pan wybaczyć tę pomimowolną winę z mej strony. Jestem przekonany, iż wywołane przezemnie wspomnienia przeszłości sen panu odebrały.
— Nie! nie to, odrzekł pan d’Auberive. Niepokoi mnie twój wyjazd, twoje projekta i nadzieje zdobycia majątku.
— Być może, iż jaka trudność zachodzi z pańskiej strony w udzieleniu mi listu protekcyjnego, o który prosiłem? pytał Robert. Gdyby tak było, cofam to niedyskretne moje żądanie.
— Przeciwnie, jestem gotów dać ci go bezzwłocznie, gdybyś trwał w swoim zamiarze. Przyczyną jednak, wzniecającą moje obawy, jest twa podróż za ocean.
— Jak to, panie?
— Nieszczęściem, nie mogę dzielić twojej ufności, udzielonej mi wczoraj. Liczysz na świetne rezultaty, jakie wydają mi się być wątpliwemi. Niebezpiecznym jest ten twój zamiar, a skutek jego niepewnym. Marzenia o krainach złota, bądź co bądź są tylko złudnemi obrazami! Między szczęśliwymi awanturnikami, którym traf w pomoc przychodzi, iluż z nich bezpowrotnie ginie? Gdybyżeś ty miał znaleźć się w ich liczbie.
— Zdaje mi się, żem panu powiedział, co postanowiłem uczynić w razie niepowodzenia.
— Tak, powiedziałeś, że się zabijesz!
— Jest to rozwiązanie nader logiczne i proste tego długiego dramatu. Spoczynek po trudach, na jaki przyznasz pan iż zasłużyłem.
— Sądzisz więc, iż mogę zaaprobować owo ponure rozwiązanie bez trwogi i głębokiego smutku? Jesteś synem mego ukochanego przyjaciela, a z chwilą, gdy cie poznałem, pozyskałeś mój szacunek, moją głęboką sympatję i prawdziwie ojcowskie przywiązanie.
— Ach! zawołał z uniesieniem Robert, tych słów tak mi drogich, nie zapomnę nigdy, nigdy w życiu! Będą one żyły w mem sercu, dopóki to serce bić nie przestanie. Zdwoją one siłę, jakiej tam będę potrzebował dla złamania wielu, bardzo wielu przeszkód. Będę walczył, wierzaj mi pan, całą potęgą mego istnienia, a jeśli padnę zwyciężony, świadczyć to będzie, iż nikt już w święcie na mojem miejscu nic zdołałby być zwycięzcą!
— Krótko przetnijmy tę kwestję, rzekł starzec, stawiasz na hazard swe życie.
— Tak, lecz czyliż mogę uczynić inaczej? Opowiedziałem panu wszystko. Znasz wszelkie szczegóły mej egzystencji. Dążę ku jedynemu z horyzontów, jaki się otwiera przedemną.
— Nie! nie ten jeden tylko, odparł pan d’Auberive, gdybyś zechciał, mógłbyś nie jechać.
Robert potrząsnął głową.
— Wegetować na nowo! wyrzekł po chwili. Rozpocząć walkę codzienną z odradzającemi się bezprzestannie potrzebami życia! Schylić głowę pod jarzmo bezskutecznej pracy, szamotać się, wiedząc naprzód o bitwie przegranej i o nędzy bez wyjścia! Nie, panie! mam dosyć tego! Wołałbym stokroć razy umrzeć, i nie zawaham się przed śmiercią w takim razie, przysięgam!
— Powiedziałem, że mógłbyś nie jechać, powtórzył starzec.
Robert wzrok utkwił w mówiącego.
— Nie bez przyczyny pan mi to mówisz, rzekł po krótkiej chwili. Nie żartowałbyś ze mnie, ukazując mi jakąś złudną nadzieję. Znaszże pan jaki uczciwy sposób zarobienia w Paryżu tyle, ile potrzeba, ażeby żyć, a nie męczyć się w niedostatku?
— Znam taki sposób.
— Jakiż to? Przedstawiony przez pana synowi hrabiego de Loc-Earn, godzien być musi przyjęcia.
— Jest nim, upewniam, odrzekł pan d’Auberive, zmieszany nieco w miarę zbliżania się rozstrzygającej chwili. Przyjmując mą propozycję, dokonasz pięknego, szlachetnego czynu, ponieważ osłodzisz ostatnie lata nad grobem stojącego starca.
— O pana więc chodzi? zapytał żywo Robert.
— Tak, i otóż ci wszystko wyjaśnię. Moja ręka prawa jest sparaliżowaną, pisać nie mogę. Wzrok osłabiony mgłą się pokrywa, gdy czytam nieco dłużej, a czytać lubię. Podwójna owa bezwładność znagla mnie do zaniedbywania częstokroć nader ważnych moich interesów. Rozległe moje posiadłości pozostają w ręku intendenta i rządców bez kontroli. Taki stan rzeczy może nietylko nadwerężyć mój majątek, ale uprawnia nadużycia i marnotrawstwo. Gdyby mi Bóg dał był syna, on zająłby się tem, czem ja się zająć nie mogę. Byłby moim sekretarzem i lektorem, czuwałby nad zarządem dóbr moich; odbierałby dochody, porozumiewał się z bankierami i giełdowymi agentami, umieszczałby moje kapitały, słowem, stałby się mą prawą ręką, moją myślą, wolą, drugim mną nareszcie. Chciałżebyś panie hrabio, być dla mnie tem, czemby był ów syn? O! proszę cię, zaklinam! dodał drżącym ze wzruszenia głosem, nie odmawiaj mi tego!
Robert wstał, a ująwszy rękę pana d’Auberive, uścisnął ją w swych dłoniach.
— Dlaczego miałbym odmówić? zawołał z pozorem głębokiego uczucia wdzięczności, to co mi pan ofiarować raczysz, jest dowodem wysokiego zaufania z twej strony, godnego ciebie i mnie zarazem. Przyjmuję twoją propozycję!
— A! nie uwierzysz, ile mnie to uszczęśliwia! zawołał starzec z uniesieniem. Otóż zostałeś naszem dzieckiem, naszym domownikiem! Zdaje mi się, żem odnalazł twojego ojca, mego ukochanego Tristana, który mi w tobie odżyje. Nie rozłączymy się już z sobą. Zamieszkasz w jednym z pałacowych pawilonów, będziesz, zupełnie jak u siebie, niezależnym zupełnie. Służba będzie ci posłuszną, jak mnie samemu. Wydam rozkaz, ażeby ci natychmiast apartamenta przygotowano. Pragnę, ażebyś tu już dziś nocował.
— Nic nie nagli, rzekł Robert z uśmiechem.
— Wybacz ten mój pośpiech, drogi mój chłopcze, lecz radbym, ażebyś się co rychlej do nas już przeniósł. Niestety nie będę mógł widzieć twego urządzenia się, przeklęty paraliż nie pozwala mi się ruszyć z miejsca.
Gdyby nie to, byłbym jeszcze rzeźkim, mimo lat moich siedmdziesięciu i gotów byłbym bić się, jak niegdyś w naszej Wandei.
Oczy starca ogniem błyszczały, żywy rumieniec okrył twarz jego bladą, okoloną siwemi włosami. Nagły ból przypomniał mu, że przekroczył wyjątkowy spokój nakazany sobie przez lekarza.
— Mój stary kamerdyner, wyrzekł po chwili, zaprowadzi cię do nowego mieszkania. Mam dobrą pamięć, wiem, że jest ono w wyższym stylu umeblowanem, sądzę, iż ci się podoba. Gdyby przeciwnie być miało, wydaj rozkaz tapicerowi, ażeby meble zmienił co prędzej.
— Ach! jak pan jesteś dobrym, rzekł Robert z oddźwiękiem uczucia, pańska wszelako troskliwość jest zbyteczną, upewniam. Mnie wszędzie dobrze. Poznawszy życie moje, pan wiesz, iż nienawykłem do zbytków.
— Potrzeba do nich nawyknąć, zawołał starzec. Bogactwo i okazałość właściwemi są dla hrabiego Loc-Earn. Pochodzisz z rodu wielkich panów, nie zapominaj o tem, mój chłopcze.
— Z rodu upadłego, niestety! odparł młody człowiek z westchnieniem.
— Tak jest, chwilowo, skutkiem braku pieniędzy Lecz co to znaczy? Nie majątek nadaje szlachectwo. Gdyby je kupić było można, iluż znam ludzi, którzyby zań wszystko oddali!... A ponieważ weszliśmy na temat tego nędznego kruszcu, jak go nazywają poeci, pomówmy o cyfrze wynagrodzenia, jakie pozwolisz mi sobie ofiarować.
— Ależ to niepotrzebne.
— Jakto niepotrzebne? zapytał pan d’Auberive.
— Bo jakąkolwiekbądź byłaby ta suma, wiem naprzód, iż przewyższy ona wszelkie moje oczekiwania.
— Powiedz mi, ciągnął starzec dalej, jak gdyby niesłysząc słów mówiącego, powiedz otwarcie, czyli stałą pensyę, wynoszącą dwanaście tysięcy franków, uważać będziesz za dostateczną dla siebie?
— Ach! to za wiele!
— Prócz tego, dwa od sta, z dochodów moich posiadłości w Maine i Anjou, które mi przynoszą dwieście tysięcy liwrów rocznej ronty. Dochody te powiększysz, jestem tego pewny.
— Lecz, panie...
— Ani słowa! Skończone, przerwał pan d’Auberive. Otwórz tę szufladę, proszę cię, i wyjm z niej sześć biletów bankowych po tysiąc franków każdy.
— Oto są... Gdzież je mam położyć?
— Schowaj je do swojej kieszeni, jest to zaliczka na rok przyszły.
— Nie, panie, nie! Tego ja przyjąć nie mogę.
— Odmawiasz? Dobrze, rzucę je w ogień!
I byłby to niebawem uczynił, czego niedopuściwszy Robert, przyjął je, rzecz naturalna.
Tegoż samego jeszcze wieczora, zajął wspaniały pawilon w pałacu, z tytułem lektora i ogólnego plenipotenta pana d’Auberive.
Co było rzeczywistością, a co fałszem w opowiadaniu Roberta, w owej historji, tak prawdopodobnej i popartej niezaprzeczonemi dowodami. Rozwiążmy krótko to zapytanie.
Młody sekretarz pana d’Auberive, jako główna osobistość, przewodnia niejako sprężyna paryskiego dramatu, z którego wstęp przedstawiamy naszym czytelnikom, winien być dokładnie przez nich poznanym.
Pospieszamy zatem odszkicować jego przeszłość w krótkim pobieżnym zarysie.
Robert na podstawie rzeczywistych faktów wzniósł cały gmach kłamstw i zmyśleń. Był on w rzeczy samej synem hrabiego de Loc-Earn, poległego w bitwie pod Penissiere.
Po chlubnem ukończeniu nauk w kolegium w Rennes pełnił istotnie tamże przez kilka miesięcy obowiązki korepetytora i szkolnego nadzorcy, niezadługo jednak wydalonym został za pewnego rodzaju dość ważne wykroczenie przeciw rygorowi szkolnemu. Pracując następnie u notarjuszów, nie mógł się i tam utrzymać.
Różnorodne wieści, nie przynoszące zaszczytu jego charakterowi, krążyć o nim poczęły. Po każdem wydaleniu z zajmowanego stanowiska, zmieniał miejsce pobytu, przenosząc się z miasta do miasta, gdzie w skutek chwalebnych szkolnych jego świadectw, łatwo mu było znaleść zajęcie.
Spieszymy dodać, że wyćwiczony mistrzowsko w sztuce naśladowania najbardziej nieczytelnego pisma i fałszowania podpisów, tworzył sam sobie różne służbowe dowody, przepełnione pochwałami, a ztąd nadające mu prawo przed innemi, do otrzymania miejsca.
Niedługo jednak trwało złudzenie pracodawców. Zewsząd po krótkim czasie starano się go pozbyć jak najprędzej i przez lat kilka przenosząc się tak bezustannie, wiódł nędzną swą egzystencję.
Obdarzony z natury wysoką inteligencją, użytą nieszczęściem przezeń na posługę nizkich żądz i namiętności, jakie kiełkowały w tym człowieku od lat młodocianych, czając, iż z dniem każdym coraz mu ciężej przebywać w dusznej atmosferze prowincjonalnej, gdzie najbardziej nawet zręczni awanturnicy nie znajdują dla siebie właściwego pola do działania, postanowił opuścić owe zakąty.
Czytając z upodobaniem „Gazetę sądową,“ śledził w niej pilnie szczegóły postępowania tych „rycerzy przemysłu”, postanowiwszy nietylko pójść w ich ślady, ale unikać szkopułów o jakie najbardziej z nich zręczni potknęli się, zginąwszy w tak zwanej „szóstej Izbie.”
Marzył on o wielkiej scenie wśród świata, godnej siebie, a tym wielkim dla niego teatrem mógł być jedynie Paryż. Chciał jednak przedstawić się tam świetnie, olśnić głupich za pierwszem ukazaniem się, wiedząc dobrze, że tylko tym sposobem wstęp do dalszego rozwinięcia swych planów mógł sobie utorować.
Myśl o przybyciu do Paryża jak nędzarz, źle ubranym, bez grosza w kieszeni, w powykrzywianem obuwiu, wstrętem go napawała. Na to wszystko potrzeba było pieniędzy, i to pokaźnej sumy, a nie kilku luidorów, zabranych z kasy pryncypała.
Zkąd wziąć tę sumę?... Gdzie ją odnaleźć bez narażenia się na niebezpieczeństwo schwytania przy spełnionem przekroczeniu?
Okoliczności przyszły mu z pomocą.
Pewne, nader ważne dowody, zachowane w tece notarjusza, u którego Robert pracował, mogły rozciąć węzeł nader zawiłego procesu. Powyższe papiery, przedstawione na posiedzeniu sądowem, stanowiły o przymaniu jednej ze stron procesujących się miljonowego majątku.
Jeden ze skarżących był uczciwym człowiekiem, drugi, roszczący najniesłuszniej prawa do pomienionej fortuny, znanym był z niezbyt skrupulatnego sumienia.
Do niego to Robert udał się pewnego wieczora.
— Jestem pomocnikiem pana Duval, notarjusza w tem mieście, rzekł wchodząc. Przykro mi, iż przybywam ze smutną wiadomością, obowiązek wszelako nakazuje mi uprzedzić pana, że pańskie pretensje w wiadomym procesie nie mają żadnych widoków powodzenia. Przegrasz go pan nieodwołalnie, a to jedynie z przyczyny istniejącego pokwitowania, wydanego niegdyś przez pańskiego ojca, a przekonywającego, że odebrał on tę sumę, o którą pan się ponownie upomina.
— Fałsz! zawołał pierwszy, nie bez pewnej jednak widocznej obawy, kwit, o którym pan mówisz, istnieć nie może! nigdy on nie był wydanym!
— Upewniam, że się pan mylisz. Owo pokwitowanie isinieje, mam je w swem ręku i przyszedłem tu umyślnie, aby zapytać, ile pan za nie ofiarować mi możesz?
— Tysiąc talarów.
— Żegnam, odparł Loc-Earn, zwracając się do drzwi.
— Zaczekajże pan, zawołał pierwszy. Porozumieć się możemy. Ileż zań żądasz ostatecznie?
— Dwadzieścia tysięcy franków.
— To za wiele, za wiele.
— Żegnam pana, powtórzył Robert, kładąc rękę na klamce.
— Jedno słowo...
— To nadaremne. Cyfra, oznaczona przezemnie, wyłaje się panu za wielką. Zatem odchodzę. Nie nawykłem się targować.
— Pozostać proszę.
— Zgadzasz się pan więc?
— Zgadzam. Kiedyż mi pan dostarczysz to pokwitowanie?
— Skoro pieniądze mi wyliczonemi zostaną. Masz pan u siebie tę sumę?
— Mam.
— Proszę więc o nią. Kwit mam w kieszeni.
W parę minut później nastąpiła wymiana drogocennego dowodu za dwadzieścia biletów bankowych.
— Zważ pan i na to, rzekł Robert, wsuwając pieniężną paczkę do kieszeni, że nie krępuję pana tajemnicą. Odpowiedzialni oba zarówno jesteśmy i pewni siebie, co rzadko się zdarza!
We dwa dni potem w chwili oddawania papierów adwokatowi, broniącemu sprawy, pan Duval spostrzegł z przerażeniem brak owego tak ważnego dokumentu. Zaginąć on nie mógł, a zatem został skradzionym. Przez kogo jednak...
Po najstaranniejszem a bezskutecznem poszukiwaniu, notarjusz mając wszystkich w podejrzeniu, wydalił swój cały personel, pozostawiwszy tylko jednego, od dawna już pracującego u siebie pomocnika.
Zadowolony z rozwiązania, jakiego pragnął, Robert wyjechał do Paryża; przewidując wszelako, iż może tam zostać śledzonym, porzucił swe dawne prawdziwe nazwisko, a przybrawszy pseudonim de Saulnier, zniknął wśród tłumów.
Po upływie kilku miesięcy, gdy sądził, iż niebezpieczeństwo minęło, wydobył się z cienia i rzucił się zapamiętale w zgiełk rozkoszy i łotrostw, okrytych wielkoświatowemi pozorami.
Nie chcemy opowiadać szczegółowo zręcznej Odyssei tego awanturnika, zajmującego pierwsze miejsce pośród najniższych warstw ludności Paryża, tego przyjaciela „rycerzy przemysłu“ z owej epoki, przebywającego między przedstawicielami występku i zbrodni, w knajpach najbardziej brudnych, podejrzanych, gdzie się spotyka takich Sariolów i gdzie pośród tego plugawego otoczenia wyróżniał się on swoją dystyngowaną postacią i salonowem zachowaniem się.
Były chwile, w których u Roberta złoto brzęczało w kieszeniach, jak również takie, w których zostawały one częstokroć przerażająco pustemi. Mimo to wszystko kierował zręcznie swą barką wśród drogi życia i starał się w dobrych stosunkach zostawać z policją.
Rzecz nie do uwierzenia, iż ów bandyta nie był ni razu, przez nią zapytywanym o jakiekolwiekbądź legitymacyjne papiery. Zatłuszczone ławki poprawczego sądu nie znały go wcale.
Nadeszła wszak chwila, w której zmienił się ów los pomyślny. Wmieszany w haniebną sprawę oszustwa i szantażu wynalazł wprawdzie sposób wymknienia się mającym go przyaresztować agentom, mimo to jednak został zaocznie skazanym pod przybranem swojem nazwiskiem, na trzy lata więzienia.
— Ha! bruk Paryża staje się niebezpiecznym dla Roberta Saulnier, rzekł. Trzeba ażeby w jego miejsce hrabia de Loc-Earn ukazał się co rychlej, trzeba ażeby wszedł w koła wyższego świata, a nadewszystko, ażeby się oparł na jakimś punkcie silnym i trwałym!
Podobny rezultat w jego położeniu mógł się jedynie dać osiągnąć za pomocą wielkich wysiłków.
Począł więc szperać w swej bujnej wyobraźni, która mu wskazywała odnalezienie jakich nowych zręcznych, a śmiałych planów, dozwalających korzystnie wyzyskać czyste, chwalebne ojcowskie nazwisko, które było dlań obecnie jedyną deską zbawienia.
Przyszła mu myśl przeszukania w dziennikach spisu szlachty, wmieszanej w ostatnie niegdyś zamieszki w Wandei. Odczytywał z uwagą to wszystko, co odnosiło się do bitwy pod Penissiere, gdzie jego ojciec śmierć znalazł.
W następstwie tego, całe dnie i tygodnie przepędzał w wielkiej czytelni Palais-Royal, jaka być może dotąd istnieje, zawierającej niezrównane zbiory dzienników i broszur z owej epoki, z których czerpał, zbierał i notował bezprzestannie.
W chwili gdy nazwisko pana d’Auberive wpadło mu po raz pierwszy przed oczy, drgnął pomimowolnie, jakieś odległe, niewyraźne wspomnienie zabłysło w jego pamięci. Przypominał sobie, że nazwisko d’Auberive słyszał niejednokrotnie wymawianem w dziecięcych chwilach swego życia, i że nosząca je osobistość była nietylko towarzyszem broni, lecz przyjacielem hrabiego Loc-Earn.
Widocznie tu był ów punkt oparcia, którego odszukiwał Robert. Czy jednak pan d’Auberive żył jeszcze?
Robert począł zasięgać bliższych objaśnień. Wszystkie okazały się być zadawalniającemi. Bogacz, kaleka, żyjący w odosobnieniu, ów stary dowódca wandejski, chował gorące uwielbienie dla dawnych swych wspomnień. Zresztą nie zapomina się łatwo o towarzyszu młodości człowieku złączonym z sobą uczuciem szczerej przyjaźni, którego się widziało ginącego przy swoim boku od zabójczej kuli.
Przybyć do pana d’Auberive i zostać przezeń przyjętym, nie było rzeczą trudną dla noszącego nazwisko Loc-Earn, częste wszelako podejścia i zdrady, jakich starcy w ciągu swojego życia stają się ołiarami, podejrzliwymi ich czynią.
W jaki więc sposób zyskać od razu zaufanie tego człowieka? Jak nim zawładnąć, otoczyć go niewidzialną siecią, a tak zarzuconą zręcznie, aby najmniejszy cień powątpiewania nie naruszył jej równowagi?
Jakiegoż nieporównanie podstępnego użyć manewru, jakiego arcydzieła dyplomacji, ażeby kazać sobie wszystko ofiarować, udając pozór odmowy?
Robert począł przemyśliwać nad tem, pracował, a rezultatem tej pracy było odegranie przezeń znanej nam komedji.
Cel, do którego dążył Robert Loc-Earn, wkradając się w dom starca miljonera, naprzód był jasno przez tego awanturnika nakreślonym. Chodziło mu przedewszystkiem o zdobycie zaufania pana d’Auberive.
I zaczął przemyśliwać nad zręcznem nadzierzgnięciem intrygi, której rezultaty w razie powodzenia mogłyby zadowolnić najbardziej ambitnego człowieka.
Jedynym środkiem do tego było zaślubienie Henryki, córki pana d’Auberive, a tem samem wyłącznej, dziedziczki pięciomilionowej fortuny.
Wyjawić swoje zamiary, prosić o jej rękę, byłoby szaleństwem, powtarzał Robert, starzec zażycia nigdyby na to nie zezwolił!
Z chwiła zamieszkania w pałacu zaczął studjować, badać Henrykę, a dostrzegłszy w niej jakiś rodzaj smętnej zadumy, przyrzekł sobie wyśledzić przyczynę.
Za pomocą bezustannego podglądania, przekonał się, że lampa w pokoju Henryki plonie przez całe noce, prawie aż do świtu.
Co mogło robić to dziewczę w tak długie, późne godziny? Badając i śledząc dalej, odnalazł tajemnicę. Była nią szafa z książkami w bibljotecznej sali. Otworzywszy drzwi tej szafy, zaczął przeglądać książki i stwierdził z radością, że zawierały one najszkodliwiej, demoralizujące romanse, pochłaniane chciwie przez Henrykę, a tem samem pracujące dla niego lepiej nad wszelkie inne podstępne działania.
Poparty ową pewnością, Loc-Earn osnuł plan, a wiemy, iż posiadał pierwszorzędny talent aktorski.
Obecnie przeszedł sam siebie, grając z niedoścignionym artyzmem, z nieporównaną naturalnością, z godnem podziwu stopniowaniem uczuć i smutków rolę człowieka szalenie zakochanego, usiłującego ukryć swą miłość, a dozwalającego jej wybuchać na krótko niekiedy, jak gdyby wbrew własnej wiedzy i woli.
Po półrocznych takich manewrach, Henryka, podniecana bezustannem czytaniem owych książek, na zabój się rozkochała w ojcowskim sekretarzu. Bladła i czerwieniała na przemiany, skoro wszedł Robert, a gdy mówił do niej, czuła, jak każdy wyraz wygłoszony jego dźwięcznym głosem, odbijał się w jej sercu jakby najmilsza harmonia.
Robert oddany całkowicie „.swojej roli,“ udawał głęboką melancholję i roztargnienie.
Dnia pewnego, w obec dziewczęcia, oznajmił panu d’Auberive, wśród mnóstwa omijań i dających do myślenia półsłówek, iż powziął zamiar opuszczenia Paryża i Francji, że wraca do dawniejszego projektu udania się do Australji dla zdobycia majątku.
Henryka, siedząc obok ojca, który nie mógł jej widzieć, zbladła jak posąg i omal nie zemdlała. Widocznie skoro Robert myślał o podróży, nie kochał jej wcale.
— Wyjeżdżasz? zawołał starzec z bolesnym zdumieniem, chcesz mnie opuścić? Nie czujesz się więc być pośród nas szczęśliwym? Może ci kto przykrość tu sprawia?
— Byłbym niewdzięcznym, odrzekł Loc-Earn, gdybym nie ocenił należycie świadczonych mi przez pana dobrodziejstw, na jakie niezasłużyłem. Wszyscy za pańskim przykładem, są w jego domu dla mnie najprzychylniejszymi. Winienem być szczęśliwym, czuję to dobrze, ale widocznie nie jestem stworzony do cichego spokojnego życia. Potrzebuję ruchu zgiełku i niebezpieczeństw. Dla tego to odjechać mi wypadnie, pomimo głębokiego smutku, jaki mi sprawi to rozłączenie. Wyjadę z sercom złamanem, ale posłuszny niepokonanej, konieczności.
— A ja? czyż pomyślałeś, co się ze mną stanie natenczas? wyszeptał pan d’Auberive. Czyż sądzisz, żem łatwo teraz bez ciebie obyć się przyjdzieie w moim wieku można tak lekko bez narażenia zdrowia i życia, zrywać związki przyjaźni, które jedyny powab stanowią, dla starca, bliskiego grobu? Stałeś mi się niezbędnie potrzebnym. Poświęć się dla mnie, proszę cię. Nie skracaj wyjazdem tej małej liczby dni, jakie do życia mi pozostają. Uczynisz to, Robercie, wszak prawda? Zaniechasz owej podróży, przyrzecz mi, nieodmów!...
Loc-Earn, ująwszy rękę pana d’Auberive, uścisnął ją w swojej, z oznaką głębokiego poszanowania.
— Będę posłusznym, rzekł z widocznem wzruszeniem. Będę się starał nim być. Jeżeli ta ofiara nie przewyższy sił moich, spełnię ją, przyrzekam.
I wyszedł z pokoju, a Henryka dostrzegłszy, jak przyłożył chustkę do oczów, aby obetrzeć, lub ukryć łzy pod nią.
W godzinę później służący pobiegli za sprowadzeniem doktora. Gwałtowne wzruszenie spowodowało u pana d’Auberive atak mózgowy, który szczęściem przytłumiony w porę, nie wywołał złych następstw.
Nazajutrz Henryka znalazła nad kominkiem w swoim pokoju list bez adresu.
Drżącą ręką rozdarła kopertę, a domyślając się od kogo pochodził, w pół nieprzytomna ze wzruszenia i trwogi, z pałającą głową, dziwnym szumem w uszach, czytała:
„Czyś pani odgadła, czyś zrozumiała? Sądzisz może, że jestem niewdzięcznym, albo szalonym? Szalonym, tak, to prawdopodobne, lecz nigdy niewdzięcznym!
Jeżeli chciałem odjechać, to dla tego, że cię kocham, tak! kocham do utraty zmysłów.
Pragnąłem się oddalić, a opuszczając ten dom błogosławiony, unieść wraz z sobą moją tajemnicę. Powinienem był wytrwać w powziętem postanowieniu. Prośby pana d’Auberive odjęły mi odwagę. Dowiedz się pani zatem o całej prawdzie. Ty teraz, ty tylko rozstrzygniesz o moim losie, jaki składam w twe ręce.
Jeżeli wyznanie mojej dla ciebie miłości, mimo że niczego tu dla siebie spodziewać się nie mogę, wywoła twój gniew, albo urazę, wystarczy jeden wyraz, jeden twój gest, pani, bym to zrozumiał.
Za chwilę później już mnie tu nie będzie, uniknę pożegnania, by niem nie zasmucać tego czcigodnego starca. Oskarżać on będzie mnie może, on, tak szlachetny i wielki, o niewdzięczność za wyświadczone dobrodziejstwa.
Nie chciej bronić mnie pani, proszę cię o to, do czego bowiem posłużyćby mogła ta obrona? Wystarczy mi własne twe przekonanie, wystarczy pewność, iż nie uznajesz mnie być winnym.
Czy mam pozostać... czy jechać? odpowiedz!“...
Po kilkakroć razy Henryka odczytywała ów, list, nadzwyczaj zręcznie skreślony; list, obok którego najgorętsze wyznania miłości w „Nowej Heloizie“, wydawały się jej bledszemi, bez znaczenia słowami. Powtarzała półgłosem każdy wiersz, każdą sylabę i odnajdowała w nich jak gdyby akordy jakiejś niebiańskiej muzyki, podobnej chórowi cherubinów.
— Kocha mnie, kocha! powtarzała rozpromieniona. Nie omyliłam się. Jest to więc prawdą. Robert mnie kocha.
Długi czas ubiegł zanim zdołała się uspokoić. Wreszcie gorączkowe to wzruszenie minęło. Twarz, omyta zimną wodą, przybrała zwykłą matową bladość, na której przed chwilą silne pałały rumieńce. Przygasł blask jej spojrzenia. Wyszła z pokoju chwiejnym krokiem i zeszedłszy ze schodów, zwróciła się w stronę ojcowskiego gabinetu.
W salonie poprzedzającym ów pokój, spotkała Roberta. Przechodził on właśnie i złożywszy jej ukłon, chciał ją wyminąć w milczeniu.
Henryka zatrzymała się, a przyciskając ręką silnie bijące serce, wyszepnęła z cicha:
— Zostań, pan!
— Pozostanę, rzekł krótko Loc-Earn, pochylając czoło z pokłonem, i wyszedł z salonu.
Zostawszy samą, panna d’Auberive padła chwiejąca się na poblizkie krzesło. Znalazła siłę na wymówienie tych paru wyrazów, obecnie przestraszała ją jej decyzja utrzymać się jednak na nogach nie była w stanie.
Apartament panny d’Auberive, położony na pierwszem piętrze korpusu pałacowego, składał się z przedpokoju, małego salonu, sypialni i obszernego gabinetu w rodzaju garderoby, do której prowadziły boczne wschody, mające łączność z mieszkaniem Urszuli, starej pokojówki, będącej na usługach dziewczęcia.
Pewnego wieczora, w pół roku blizko po wprowadzeniu się Loc-Earna do pałacu pana d’Auberive, Henryka około dziesiątej, jak zwykle, wyszedłszy od ojca, Wróciła do swego mieszkania.
Zmieniwszy ubranie, poleciła odejść Urszuli.
Na błękitny jedwabny penioar rozpuściła sploty swych jasnoblond włosów i usiadła naprzeciw płonącego na kominku ogniska, z oczyma w płomień utkwionemi, rękoma wspartemi na kolanach, zatopiona w głębokiem dumaniu.
O spoczynku nie myślała wcale.
Z chwilą, gdy zawładnęło nią owe nowe, potężne uczucie, nie odwiedzała już bibliotecznej sali. Na co bowiem karmie się fantastycznemi obrazami miłości, gdy jej urzeczywistnienie miała przed sobą? Wołała w owych samotnych godzinach przezierać karty własnego romansu, ukrytego w głębi serca.
Dumając tak przez czas długi wśród ciszy, dziewczyna nagle zadrżała, podniosła głowę i zwróciła wzrok ku drzwiom. Jakiś szmer lekki dobiegi ją z pobliża.
Ów szmer dał się słyszeć od strony garderoby, do której drzwi były uchylone. Zdawało się, jak gdyby ktoś z lekka otwierał szafę, napełnioną sukniami.
— Czy to ty, Urszulo? zapytała, sądząc że pokojówka wróciła.
Żadna odpowiedź na to zapytanie nie nastąpiła.
— Przywidzenie, rzekła sama do siebie; i pogrążyła się w dumaniu.
Po upływie kilku minut tenże sam szelest dał się słyszeć, lecz znacznie wyraźniej.
Panna d’Auberive zerwała się zatrwożona, wołając:
— Kto tam? odpowiedzieć proszę!
I jednocześnie zbliżywszy się do kominka, pochwyciła za sznur od dzwonka, aby obudzić pokojówkę i przywołać ją co rychlej.
Za nim to zdołała uczynić, we drzwiach od garderoby ukazał się Robert Loc-Earn, a nakazując gestem błagalnym milczenie, wyszepnął z cicha:
— To ja pani. Na imię nieba nieprzywołuj nikogo!
— Pan? powtórzyła Henryka, cofając się zdumiona; pan, w moim pokoju, podczas nocy? Zkąd, w jakim, celu pan tutaj przychodzisz?
Widząc się samą o tak późnej godzinie w obec tego którego kochała, o którym na kilka minut przed tem marzyła, nieroztropne a romansowe to dziewczę stało się nagle dzieckiem trwożliwem, zmięszanem.
— Henryko, wyszepnął Robert, po raz pierwszy używając tego imienia w rozmowie z panną d’Auberive; Henryko, wiesz ile cię kocham. Wszak upoważniłaś mnie ku temu. Rozkazując mi zaniechać projektu podróży, pozwoliłaś tem samem wierzyć w twą miłość!
— Tak, odpowiedziało dziewczę, zakrywając rękoma twarz zarumienioną tem wyznaniem. Niepozwalałam jednak mówić panu o tem. Zabraniam najmocniej powtarzania mi podobnych rzeczy, i jeszcze wśród nocy... tu... w moim pokoju... do którego wkradłeś się przez jakiś podstęp niewytłumaczony... niegodny ciebie, i mnie ubliżający zarazem!
— Potrzebuję z tobą pomówić, rzekł Loc-Earn, a gdybyś mnie wysłuchać nie zechciała, biedne me serce pęknie pod nadmiarem boleści.
— Wysłuchać jestem gotową, odpowiedziała, lecz, jutro, nie teraz.
— Czemu nie teraz?
— Dziwna, jak możesz pytać mnie o to. Twoja obecność, wszak sądzę dobrze pan wiedzieć powinieneś, jest dla mnie zniewagą!
— Ach! ukochana, podobne słowo jak boli, jak rani, jak ono jest niesprawiedliwem! Czyż się znieważa kiedykolwiek uwielbianą istotę? A ja czczę ciebie, uwielbiam? Ow pokój jest dla mnie świątynią, w której pragnę przyklęknąć dla głębszego uczczenia mojego bóstwa!
— Milcz pan, i oddal się proszę!
— Radbym być posłusznym, lecz brak mi ku temu odwagi.
— Boże, mój Boże! wołała Henryka, chcesz mnie więc skompromitować, chcesz mnie zgubić!
— W jaki sposób? Nikt nie wie o mojej tu obecności. Urszula śpi, wszyscy służący udali się również na spoczynek.
— Co to znaczy. Własne sumienie, godność ma o sobista, niepozwalają mi słuchać cię tu, wśród nocy. Jutro przyrzekam, jutro pomówię z tobą, panie Robercie.
— Jutro, jak dzisiaj, jak wczoraj, nie nadarzy się już więcej taka sposobność pomówienia z tobą sam na sam!
— Ja ją wytworzę gdy będzie potrzeba; odrzekła panna d’Auberive. Lecz oddal się pan, odejdź natychmiast, ja chcę! żądam tego!
— Wypędzasz mnie więc! zawołał Loc-Earn z gestem rozpaczy. Ach! o ileż lepszem byłoby, o ile mniej okrutnem, gdym mój los oddał w twe ręce, gdym napisał: „Czy mam pozostać czy odjechać“ gdybyś była odpowiedziała: „Wyjeźdżaj.“ Byłbym cierpiał bezwątpienia, tak, o wiele więcej, mniej jednak, niż cierpię w tej chwili. Jeśli mnie pozostawiasz mojemu przeznaczeniu, nie wypędzaj mnie przynajmniej!
To mówiąc przyłożył rękę do oczu jak gdyby dla otarcia łzy, która wcale się nie ukazała.
— Mylnie pan sądzisz, nie mam zamiaru sprawiać ci przykrości, odpowiedziała Henryka, jeśli to czynię, czynię zmuszona koniecznością, wbrew może własnej chęci i woli. Wszak pan sam widzisz, że się lękam, drżę cała!
— Lękasz się, mnie? powtórzył Robert z oddźwiękiem goryczy. Wątpisz więc o moim dla ciebie szacunku, o mej uczciwości, honorze? Ach to cios ostatni, lecz za zbyt srogi! Wszystko więc pomiędzy nami skończone!... Zegnam panią, żegnam na zawsze! To mówiąc, złożył ukłon pannie d’Auberive i zwrócił się ku drzwiom.
— Dokąd pan idziesz? Co zamyślasz uczynić? pytała Henryka jak pół obłąkana z trwogi i zmięszania.
— Wszak pani wiesz dobrze...
— Opuszczasz nasz pałac?
— Tak, i rozstaję się z życiem!..
Na tę odpowiedź, wywołującą dziś śmiech nawet w melodramatach, biedne to dziewczę zaledwie siłą woli powstrzymać zdołało okrzyk przerażenia wybiegły jej na usta.
— Samobójstwo! wyjąknęła: chcesz umrzeć?
— Tak, odparł Robert, bo i cóż robiłbym teraz na świecie. gdy ta, którą kocham nad wszystko obrzuca mnie pogardą!
— Ja, obrzucam pana pogardą? szepnęło wśród łkania nieszczęśliwe dziewczę. Lecz czyż ja powiedziałam, że panem pogardzam?
— Więcej, niż powiedziałaś mi, pani, dowiodłaś mi tego. Pogarda kobiety którą się kocha, o! to zbyt wiele, to zabija!
— Cóż mam uczynić, ażeby przekonać pana, żeś mnie niezrozumiał, ażeby dowieść że cię poważam?
— Trzeba, odparł nikczemnik, dowieść, że pokładasz we mnie to zaufanie, jakie mi przed chwilą odebrałaś. Trzeba zbliżyć się ku mnie, podać mi obie rączki, spojrzeć na mnie z uśmiechem, i wysłuchać bez obawy słów moich. Lecz tego nie uczynisz, pani. Wytrwasz w swojem postanowieniu, porzucisz mnie na pastwę losu! Niepozostaje mi nic przeto jak cię pożegnać na wieki!
— Zostań! zawołała żywo panna d’Auberive; usiądź tu przy mnie. Mów. Ufam ci w zupełności.
— Dzięki ukochana, zawołał z uśmiechem szatańskiego zadowolenia, obejmując ją w objęcia i okrywając pocałunkami. Jesteś aniołem. Po raz drugi wracasz mi życie!
Od owego wieczoru Henryka zmieniła się do niepoznania. Głęboki, niepokonany smutek opanował tę młodą nieszczęśliwą istotę. Przypominała sobie owe sceny miłosne, tak barwnie i żywo przedstawiane w odczytywanych przez nią nocami romansach, porównywała je z własnemi wspomnieniami, wywołującemi u niej obecnie wstręt i zniechęcenie do życia. Wszystkie jej młodociane złudzenia, jak liście z drzewa, wstrząsanego burzą, opadały, zaściełając grunt w około niej smutnemi zwiędłemi barwami.
Nazajutrz po owym wieczorze, w którym Loc-Earn przestąpił próg jej pokoju, Henryka, wszedłszy do ojcowskiego gabinetu, podała ojcu czoło do pocałunku drżąca, pobladła. Zdawało się jej, iż na tem czole starzec dopatrzy zbrukanie, i że w miejsce słów tkliwej pieszczoty, rzuci na występną córkę przekleństwo.
— Nie, dłużej nam tak żyć niepodobna, mówiła znalazłszy się sam na sam z Robertem. Błąd, jaki popełniłam, obciąża nas oboje. Dla mnie samej jest on zbyt wielkim ciężarem. Przygniata mnie ta atmosfera ukrywania, kłamstwa, i obłudy. Raz skończyć z tem trzeba!
— Skończyć, w jaki sposób? pytał obojętnie.
— Miej my odwagę rzucić się razem do kolan mojego ojca, i jeżeli nie wszystko mu wyznać, to powiedzieć przynajmniej że się kochamy. On jest dobrym.
pełen ojcowskiego do mnie przywiązania, wybaczy nam, a co więcej, zezwoli na nasze małżeństwo. Zostanę twą żoną, Robercie; kapłan, połączywszy nasze ręce w obec Boga pełnego miłosierdzia, uprawni mą miłość dla ciebie. Kochać cię będę mogła bez zarumienienia. Uczynimy to, nieprawdaż? Zrobimy w krotce, dziś, zaraz. nieodkładając.
— Nie! odrzekł Loc-Earn, nie uczynimy tego!
— Jakto, odmawiasz wraz ze mną błagania o przebaczenie mojego ojca? wyszepnęła z żalem Henryka.
— Odmawiam, ponieważ konieczność tak każę.
— Dla czego, z jakiej przyczyny?
— Z przyczyny, iż ty jesteś bogatą a ja ubogim.
— Jakąż przeszkodę stanowić to może?
— Staje przeszkodą w obec mojego honoru, którego pan d’Auberive nie dostrzegłszy w mojej dla ciebie miłości, posądzić mnie gotów o jakieś nikczemne wyrachowanie, o jakąś niską i podłą spekulację z mej strony. Bo i czemże w istocie tu jestem pod dachem twojego ojca? Przyjacielem? być może, lecz jednocześnie sekretarzem, jego podwładnym, rodzajem sługi, obdarzonego zaufaniem, któremu powierzono do spełnienia obowiązek. Wszelkie pozory mogłyby nasunąć myśl twemu ojcu, żem nadużył owego zaufania, a uwiódłszy kilko miljonową spadkobierczynię, przychodzę następnie prosić o jej rękę. Nie! nigdy, dodał z gestem oburzenia, ty sama wiesz dobrze o ile ubliżającą dla mnie byłaby myśl podobna. Pan d’Auberive mógłby sądzić, że dla pochwycenia pieniędzy ułożyłem plan cały. Nie mogę więc uczynić, czego żądasz.
— Ależ ojciec cię szanuje, poważa.
— Jego szacunek zmieniłby się dla mnie w pogardę, a ja bym nie zniósł pogardy! Honor, przed wszystkiem honor!..
— Mówisz o swoim honorze, odpowiedziała z goryczą, a cóżeś z moim uczynił?
— Twój jest zabezpieczonym, ponieważ nikt nie wie o istnieniu naszej tajemnicy.
— Powiedziałam ci, że kłamstw nie znoszę.
— Milczenie nie jest kłamstwem.
— Zachowaj więc owo milczenie, jeżeli ci się podoba, ja mówić będę!
— Nawet gdybym cię błagał o zachowanie tajemnicy?
— Nawet i w takim razie!
— A gdybym ci mówić zabronił?
— Nie usłucham.
— Czyń więc, co ci się podobał, zawołał gniewnie Loc-Earn, masz wolną wolę, lecz i ja mam swoją. Aby się uchronić przed tak haniebnem posądzeniem jeden sposób mi pozostaje. W chwili gdy pan d’Auberive dowie się, że jestem twoim kochankiem, rozsadzę sobie czaszkę wystrzałem z rewolweru. W obec mojego trupa zmuszonym będzie przyznać, iż cię prawdziwie kochałem, ciebie jedynie, a nie twój majątek, i że jeżeli popełniłem winę, odkupuję ją zadośćuczynieniem!
Henryka pochyliła głowę w milczeniu. Uczuła się być zwyciężoną. Robert zatryumfował raz jeszcze. Wobec tak wysokiego pojęcia honoru i osobistej godności, wzrastało dla niego jej uwielbienie. Mimo to od owej chwili córka pana d’Auberive starała się unikać Loc-Earn’a zamykając się przed nim starannie w swoim pokoju.
Mało to obchodziło tego nędznika.
Osiągnął cel zamierzony, uniemożliwiając małżeństwo Henryki z kimkolwiek bądź innym.
Obecnie wypadało mu czekać cierpliwie na bliską śmierć starca. W chwilę po owym zgonie, nakaże on milczenie swym honorowym skrupułom i zostanie szczęśliwym małżonkiem miljonerki, o co mu głównie chodziło.
W kilka miesięcy po wyż opisanej scenie, Henryka, unikająca dotąd spotkania się z Robertem, zbliżyła się doń, gdy przechodził przez salon, wracając od pana d’Auberive, i wyszepnęła z cicha:
— Przyjdź do mnie dziś wieczorem, potrzebuję widzieć się z tobą.
— Co to jest! dla czego ona mnie wzywa? zapytywał sam siebie, patrząc za odchodzącą. Ma to być jakiś kaprys, czy nowe z jej strony żądanie przebłagania ojca? Ha! zobaczymy. I o wskazanej godzinie udał się do niej, cicho stąpając po schodach, wysłanych kobiercem.
— Ukochana moja! wyszepnął wszedłszy, chciał ująć jej rękę.
Panna d’Auberive szybko ją cofnęła. Na jej bladem obliczu, znać było łez ślady, zaczerwienione i zabrzękłe powieki świadczyły o płaczu nieszczęśliwej.
— Jesteś cierpiącą, pytał Loc-Earn, spojrzawszy na nią. Co ci jest?
— I ty mnie pytasz, zawołała z rozpaczą; jestem zgubioną; na wieki zgubioną!
— Nic nie rozumiem, nie wiem o co chodzi... Dlaczego mówisz że jesteś zgubioną?
— Dla tego, odparła ze łkaniem, że Bóg w swojej sprawiedliwości rzucił przekleństwo na naszą występną miłość! Nie mogę nawet obecnie uciec się do owego kłamliwego milczenia, jakie mi nakazałeś i kryć hańby jaka wkrótce dla wszystkich wiadomą zostanie!
Nędznik zrozumiał, i zbladł. Zdawało mu się, iż otrzymał jakieś nagłe uderzenie w głowę, jeden z tych ciosów, które na kilka sekund odbierają przytomność.
Skoro odkryją jego występek, będzie wypędzonym z pod tego domostwa z piętnem zniewagi, jak się wypędza złodzieja, albo zbrodniarza.
Wiedział, że pan d’Auberive nie zawaha się ani chwili, będąc przekonanym, iż nie ocaliłby honoru swej córki, oddając ją nikczemnemu przestępcy, człowiekowi zdolnemu nadużyć w tak haniebny sposób ojcowskiego zaufania i nieświadomości dziewczęcia!
Łotr ten ujrzał nagle ruinę rozpadającą się w około siebie. Trwało to jednak krótką tylko chwilę, poczem odzyskał w prędce zwykłą przytomność umysłu. Czyliż to położenie było bez wyjścia? Czy nie można było w jakikolwiek bądź sposób na nie zaradzić, i zachować dziecię, w którym by znalazł broń przeciw Henryce w razie śmierci pana d’Auberive?
Wszystkie te myśli krzyżowały się szybko w jego mózgu jedne po drugich.
— I cóż? zapytała przerażona milczeniem Loc-Earn’a; teraz wiesz wszystko! Czyż każesz mi jeszcze zachowywać tajemnicę? Czy odważysz się mówić mi dalej o narażeniu swego honoru? Każesz mi milczeć dalej, grożąc że się zabijesz?
— Zabić się, odrzekł, nie! teraz nie mam prawa pozbawiać się życia. Śmierć moja uczyniła by to dziecię sierotą, żyć będę.
— Zatem zgadzasz się na moją propozycję przebłagania wspólnie mojego ojca, pytała Henryka, patrząc w Roberta z niepokojem.
— Nie! teraz tem więcej nie, niż kiedykolwiek!
— Ach! czy ja śnię? jęknęła, przykładając rękę do czoła, czyż źle zrozumiałam? Każesz mi więc milczeć, jeszcze milczeć dalej?
— Trzeba, odparł Loc-Earn, trzeba nieodwołalnie.
— Ależ dla czego? Mów! mów?
— Dla tego, ażeby popełniony błąd nie stał się zbrodnią, słyszysz mnie Henryko, ażebyś nie była morderczynią własnego ojca!
Blada, zlodowaciała z przerażenia córka pana d’Auberive nagłe się cofnęła, jak gdyby ujrzawszy straszne widmo przed sobą.
— Rozpocznij owo wyznanie, mówił nielitościwie nędznik dalej, zanim je ukończysz, twój ojciec, zabity temi słowy padnie martwy u stóp twoich!
Henryka, wydawszy jęk głuchy, osunęła się bezprzytomna na kobierzec.
Po odzyskaniu zmysłów, uczuła się być złamaną na duszy i ciele. Niezdolną była myśleć, ni wesprzeć się na własnej swej woli. Po gorączkowem wzburzeniu, nastąpiło ogólne na wszystko zobojętnienie.
— Tak! wyszepnęła, wyznanie tej hańby mogło by zabić mego biednego ojca, milczeć więc trzeba. Tobie to wszystko oddaję, dodała, zwracając się do Roberta, ty mnie zgubiłeś, ocal mnie teraz, jeśli możebnem jest jeszcze ocalenie!
I odtąd w niemej rezygnacji poddała się swemu smutnemu losowi.
Inaczej było z Robertem. Umysł jego pracował bezustannie nad odszukaniem sposobu do zwycięzkiego wyjścia z tej tak zawiłej sytuacji. Trudność ta zdawała się być nie do pokonania.
Przebiegły ów łotr wszelako i na to środek odnalazł.
Pan d’Auberive miał siostrę, hrabinę de Nancrey, wdowę, bezdzietną, i bardzo bogatą, starszą nieco wiekiem od siebie, żyjącą w osamotnieniu na wsi, w okolicach Orleanu, który to majątek miała kiedyś odziedziczyć Henryka.
Pani de Nancrey cierpiąca od lat wielu, większą część życia przepędzała w łóżku, lub na szeslongu, nieopuszczając mieszkania. Kochała bardzo swą siostrzenicę, znając ją kiedyś dzieckiem, a następnie młodą panienką z fotografii.
Henryka pisywała do ciotki niekiedy, a szczególniej, w dzień nowego roku, i w dniu jej imienin.
Pani de Nancrey odpowiadała krótkim listem, kończącym się zwykle temi słowy:
„Uściskaj odemnie twojego ojca. Pragnęłabym bardzo ucałować was i widzieć przed zgonem; czyli to jednak nastąpić będzie mogło przy mojem cierpieniu?“
Robert wykradł z pokoju Henryki jeden z takich listów, na którego szerokiej lakowej pieczęci widniał podwójny herb d’Auberive i Nancrey’ow, a odcisnąwszy tę pieczęć na wosku, zaczął studjować pismo hrabiny.
Naśladowanie jej dużych liter, drżącą ręką kreślonych, było drobnostką dla tak wprawnego fałszerza.
Potrzeba mu teraz było pomocników do ułożonego planu, lecz potrzebował zarazem, ażeby nie wiedzieli oni o celu, do jakiego użytemi zostaną, ani o ważności tegoż.
Obmyśliwszy starannie szczegóły, przywdział pewnego wieczora swe stare zużyte ubranie, włożył zniszczony miękki kapelusz, owiązał szyję czerwoną chustką fularową, i postanowił udać się do owych knajp najniższego rzędu, w których niegdyś przebywał pod nazwiskiem Roberta Saulnier.
W roku 1850, bulwar du Temple noszący również nazwę „Bulwaru zbrodni,“ zapewne z przyczyny licznie tu popełnianych kradzieży z włamaniem, wykradania testamentów, podstawiania dzieci, różnego rodzaju fałszerstw, podpalać, i zabójstw, wydarzających się prawie codziennie od siódmej wieczorem do północy, i przyległa doń ulica Fossès-du-Temple, były zapełnione temi podejrzeniami kawiarniami i szynkowniami, jakie policja tolerowała, by w nich w danej chwili urządzić sobie „Pułapki.“
Pośród tych jaskiń dla wszelakich hultai gdzie policyjni agenci często zarzucali siatki dla łowienia płazów w mętnej wodzie, szynk pod „Ściętym kłosem“ zasłużył sobie na niezaginione wspomnienie.
Tu Robert wszedł teraz.
Sariol, siedzący za stołem, zwrócił jego uwagę. Widział tego łotra kiedyś czynnym w pewnej podejrzanej sprawie. Wiedział, że jest on zręcznym, odważnym, bez skrupułów. Trudno byłoby mu odnaleść kogoś przydatniejszego. Bez wahania więc podszedł, a uderzając go po ramieniu, dał mu się poznać, zapłacił za obfitą wieczerzę, i opowiedział, iż chodzi mu o pomoc w porwaniu kochanki, za co ofiaruje trzysta franków, jeżeli wspomniona osobistość zechce przez kilka dni trzymać pod strażą przeszkadzającą w tym zamiarze — pewną starą kobietę.
Sariol, jak wiemy, przyjął tę propozycję, domyślając się wszelako jakiejś ukrytej tajemnicy, śledził mniemanego Roberta Saulnier, gdy ten wyszedłszy ze wspomnionej nory poszedł za dalszem poszukiwaniem.
Zwiedził kolejno kilka podobnych zakładów przy ulicy Fossès-du-Temple, i w czwartym dopiero napotkał to, czego szukał, to jest dwóch łotrów, gotowych do wszystkiego za kilka talarów. Pierwszy z nich nazwiskiem Limassou, miał czuwać na straży z Sariolem na przemiany. Rola trzeciego była mniej ważną. Należało mu służyć za stangreta w dostarczonym przez Roberta, powozie. Był on woźnicą fiakrowym, i nazywał się Bijou.
Zadowolony z pomyślnego ukończenia interesu Loc-Earn powrócił na ulicę Ville l’Eveque. Zaledwie minął dziedziniec, Sariol zadzwonił do pałacowej bramy, a wszedłszy zapytał odźwiernego:
— Ów pan, który przyjechał przed chwilą powozem, kazał mi uwiadomić zamieszkałego tu swego przyjaciela, pana Christophe, ażeby tenże nie oczekiwał na niego, lecz raczej przyszedł widzieć się z nim o północy u Tortoniego.
— Pomyliłeś się, młodzieńcze, odparł odźwierny, nie mieszka tu żaden pan Christophe.
— A jakże się nazywa ten, który tu wszedł przed chwilą?
— Jest to hrabia Loc-Earn, przyjaciel i sekretarz pana d’Auberive, właściciela pałacu.
— Hę, skoro tak... będę się pytał w sąsiednim domu, rzeki Sariol, dostałem czterdzieści sous za fatygę muszę go odnaleźć. Wybacz pan, panie odźwierny że cię trudziłem. Dobranoc.
Wyszedłszy na ulicę, łotr zatarł ręcę z radością! Dowiedział się o czem chciał wiedzieć.
— Trafiłem na ślad... wyszepnął. Ha! ha! przyjacielu, Robercie Saulnier, zostałeś teraz panem hrabią! Przysiągłbym, że chcesz uwieść bogatą dziedziczkę i pochwycić grube pieniądze... Jeżeli tak... podział na dwie równe części, przezacny szlachcicu.
Nazajutrz po południu, Robert wynająwszy kabrjolet, udał się drogą, przecinającą szeroką równinę Mont-rouge, ponurą, pustą, z powykopywanemi głęboko dla wybierania kamieni jamami.
Na trzy kilometry przed fortyfikacjami spostrzegł ubogi domek, stojący przy drodze, od której dzielił go tylko ogródek, okolony płotem cierniowym. Stara podarta bielizna suszyła się na gałęziach śliwkowego drzewa. Wynędzniała, szczupła kobieta, mająca obok siebie brudne płaczące dziecko, zbierała szczaw w trawie zarośniętego chwastem ogrodu.
Nad drzwiami domku widniał napis na tabliczce: „Dom do sprzedania“. Tynk u tego domu poodpadał kawałkami, połamana rynna blaszana zaledwie się trzymała u dachu. Zewsząd widniała tu nędza, zbliżanie się ku ruinie, całemi były jedynie tylko okiennice na dole przy dwóch oknach i przy trzech na pierwszem piętrze.
Sąsiedztwo powykopywanych dołów w kamieniołomach nie dawało tej okolicy pewnego schronienia. Robert, rozkazawszy przystanąć woźnicy, wysiadł i wszedł do ogródka, zapytując znajdującą się tam kobietę:
— Ten dom jest pani własnością?
— Tak, panie.
— Masz pani zamiar go sprzedać?
— Muszę to uczynić. Po śmierci mojego męża ja z dzieckiem nie mamy żyć z czego. Gdybym znalazła nabywcę ułożylibyśmy się o cenę.
— Ileż pani żądasz za to domostwo?
— Pięć tysięcy franków.
— W ostatnim razie czy nie wynajęłabyś go, pani?
— Bardzo chętnie.
— Z umeblowaniem?
— Gdyby ktoś życzył... Wszak meble nie są nowemi.
— A natenczas ile byś pani żądała?
— Pięćset franków rocznie.
— Wynajmę zatem dom pani ze wszystkiem, co się w nim teraz znajduje, nadmieniając, że nie na rok, lecz tylko na dwa tygodnie. Dam pani za te dwa tygodnie całe półroczne wynagrodzenie; to jest dwieście pięćdziesiąt franków, i z góry zapłacę.
Kobieta, oszołomiona tak świetną propozycją, patrzyła na przybyłego z osłupieniem.
— Z warunkiem jednak, dodał, iż potrzebuję ażeby ten dom od jutra był mi oddanym.
— O! dziś nawet... dziś, jeśli pan zechcesz, zawołała. Na te dwa tygodnie przeniosę się do mojej siostry, w Sceaux zamieszkałej.
— Wejdźmy więc do pokoju, rzeki Robert, wyliczę pieniądze a pani mi dasz pokwitowanie.
— I klucze... dodała.
W kilka minut później, interes był ukończonym i sekretarz pana d’Auberive wracał do Paryża.
Loc-Earn spał dobrze tej nocy. Wszystko układało się pomyślnie według jego życzenia i mógł być pewnym teraz, że ułożony plan szczęśliwie do końca przeprowadzi. Nazajutrz udał się na bulwar Batignolles, gdzie miał wiadomą nam już z panią Angot rozmowę.
W dzień później, przywieziono do pałacu pana d’Auberive list z Orleanu, z wielką lakową pieczęcią, i wyciśniętem na niej podwójnym herbem.
— List od mojej siostry!... zawołał starzec. Otwórz kopertę Henryko i czytaj co prędzej. Zdaje mi się że jej pismo nieco się zmieniło, dodał, spoglądając, litery są regularniejsze, niż zwykle... Zły to znak...
Dziewczę wiedziało, co ów list zawierał. Zmuszoną była stać się wspólniczką kłamstwa, to też niepewną ręką rozerwała kopertę, a głos jej drżał, gdy czytała, co następuje:
„Drogi mój bracie, Bóg mnie przyzywa do siebie. Dni mego życia już policzone, a może nawet godziny. Pielęgnujący mnie doktór nie ukrywa tego przedemną. Nie zobaczymy się już więcej, mimo wzajemnego naszego przywiązania, gdyż tobie zarówno jest niepodo bnem przybyć do mnie, jak i mnie przyjechać do ciebie.
W tym liście, jaki zapewne ostatni odbierzesz, kreślony mą ręką, załączam prośbę o uczynienie pewnej, ofiary z twej strony, i mam nadzieję, że mi nie odmówisz.
Pragnę przed zgonem widzieć i uścisnąć Henrykę. Miej odwagę rozdzielić się z nią na czas krótki. Niech przyjeżdża zamknąć mi powieki... Niech przyjeżdża... a niechaj się spieszy! Żegnam cię drogi mój bracie a raczej „do widzenia“ tam... w górze! kochająca cię siostra
Pan d’Auberive słuchał czytania ze spuszczoną głową. Lewą ręką otarł dwie łzy, spływające mu na policzki i gdy Henryka skończyła wyszepnął:
— Biedna siostra!... wiedziałem... wiedziałem od dawna że jej nie zobaczę, a mimo to serce mi się ściska, gdy o niej wspomnę. Ma słuszność pisząc: „Do widzenia... tam... w górze!“... ponieważ chwila jest bliską, gdzie i ja z nią się połączę!... Henryko... drogie me dziecię, dodał zwracając się ku córce, po raz pierwszy w życiu rozłączyć się nam z sobą przyjdzie. Jestem pewien że i ty również nie chciałabyś się sprzeciwiać ostatniej woli swej ciotki... Odjedziesz dziś wieczorem.
— Dobrze, mój ojcze, odpowiedziała.
— Twa nieobecność nie potrwa długo zapewne, mówił dalej pan d’Auberive; pisze biedna ma siostra iż dni jej są policzone. Wystarczy ci więc zabranie nieco bielizny i ubrania. Ileż czasu potrzebowałabyś na przygotowanie do podróży.
— Godzina będzie dostateczną.
— Urszula towarzyszyć ci będzie. Chciąłbym, aby Józef również pojechał wraz z tobą, wszak jest on mi tu potrzebnym, niemogę się obejść bez niego. Powiadom Urszulę, ażeby się przygotowała do wyjazdu.
— Dobrze, mój ojcze.
— Rozkaz jednocześnie Józefowi, ażeby prosił o przyjście do mnie Roberta. Potrzebuję z nim się porozumieć względem niektórych szczegółów tego wyjazdu. Żyjąc przez lat tyle w zupełnem od świata odłączeniu, nic nie wiem, co się dzieje na zewnątrz, a skutkiem mego kalectwa, w niczem dopomódz ci nie jestem w stanie.
— Poślę natychmiast Józefa, odpowiedziała córka pana d’Auberive, i wyszła z pokoju.
W kilka minut później ukazał się Loc-Earn.
— Czy wiesz, co nastąpiło? zawołał starzec, podając mu rękę.
Robert przecząco potrząsnął głową.
— Moja córka odjeżdża..
— Jakto? zapytał sekretarz z gestem zdumienia.
— Otrzymaliśmy bardzo smutną wiadomość... Moja siostra, hrabina de Nancrey, jest umierającą. Pragnie co rychlej widzieć Henrykę... Jedzie więc, ażeby zamknąć oczy swej ciotce.
— Dziś jedzie? zapytał Robert.
— Tak... dziś, wieczorem.
— Może pan życzysz, ażebym towarzyszył jego córce?
— Właśnie chciałem cię prosić, ażebyś ją odwiózł na stację drogi żelaznej; w dalszej podróży Urszula towarzyszyć jej będzie.
— Jestem na pańskie rozkazy!
— Trzeba się starać zabezpieczyć obie kobiety od wszelkiego nieprzyjemnego towarzystwa w podróży, mówił dalej starzec. Gdyby potrzeba było wynająć oddzielny wagon, uczyń to proszę. Nic tu nie znaczy kwestja pieniężna.
— Byłby to zbyteczny wydatek. Zarząd dróg żelaznych ustanowił przy każdym pociągu wyłączne damskie przedziały.
Pan d’Auberive postanowił, iż Henryka wraz z pokojówką wyruszy w podróż o godzinie piątej minut dwadzieścia.
— Ponieważ dość znaczna odległość dzieli ulicę Ville-l’Eveque od stacji, zaczął Loc-Earn, przeto radziłbym ażeby pańska córka dla nieopóźnienia się wyjechała ztąd punktualnie o czwartej godzinie.
— Zajmij się tem wszystkiem i postaraj o wynajęcie powozu.
— W południe nie będę może panu potrzebnym, rzekł Robert; pójdę więc za odszukaniem jakiego wygodnego fiakra.
— Proszę cię o to...
W pałacowej remizie znajdowało się kilka starych karet, niegdyś okazałych, wszelako pan d’Auberive od lat dziesięciu nieopuszczając mieszkania nie trzymał do nich koni.
Większa część dnia upłynęła na przygotowaniach do podróży. O trzy kwadranse na czwartą wszedł Robert z oznajmieniem że powóz czeka przed bramą.
Henryka, siedząc przy ojcu, rzewnie płakała. Starzec pocieszał ją z cicha tkliwemi słowy, starając się wlać w nią odwagę, lecz widząc to, sam łzy ocierał.
— Zabieraj się moje dziecię... zabieraj. Jechać potrzeba... szeptał przerywanym głosem, gdybyś pozostała tu parę minut dłużej, i mnie zabrakłoby męztwa... jechać bym ci niepozwolił może.
— Pójdź pani... dodał Loc-Earn, pociąg nie czeka, opóźnić się możesz.
Henryka rzuciła się na szyję starca po raz ostatni, i wybiegła z pokoju, łkając rozpaczliwie. Wsiadłszy do powozu usiadła w głębi, obok niej Urszula. Robert zajął miejsce na przedniej ławeczce.
— Dokąd mam jechać? zapytał woźnica, pochylając się ku drzwiczkom.
— Na stację drogi żelaznej Orleańskiej, odrzekł Loc-Earn. Jedź szybko, dostaniesz dwadzieścia sous na piwo.
Wehikuł pomknął z miejsca, jednak starym szkapom niedodała szybkości w nogach obietnica napiwku, widocznie bieg zwalniały.
— Szczęściem mamy dość czasu, nie spóźnimy się, rzeki Robert patrząc na zegarek.
Po tych wyrazach zapanowało milczenie między obecnymi. Henryka płakała, ocierając oczy bezustannie, Loc-Earn począł śledzić Urszulę. Uśmiechnął się spostrzegłszy, iż stara ta kobieta, kołysana monotonnym ruchem powozu drzemać zaczęła. Walczyła ze snem nieboga, pragnąc zachować przytomność, sen jednak pokonał jej usiłowania. Oczy bezwiednie się zamykały, głowa chwiała się z jednego ramienia na drugie, aż wreszcie zwyciężona, wsparłszy się o boczną krawędź powozu, chrapać głośno zaczęła.
Biedna kobieta mniej była winną, niż się zdawało z pozoru.
Robert, wszedłszy do jej mieszkania w południe, dał jej jakieś polecenie do spełnienia ze strony Henryki, i przez parę minut pozostał sam w obec napełnionego zupą talerza Urszuli i kieliszka wina. Wyjaśnia nam to w zupełności ową senność służącej.
Powóz toczył się ciągle, pozostawił jednak na lewo drogę, wiodącą do stacji Orleańskiej, a przejechawszy prawie cały Paryż, zawrócił się ku górzystym wyniosłościom, okalającym równinę Montrouge. Przebywszy fortyfikacje, wjechał w odkryte pola, jakie powyżej opisaliśmy.
Loc Earn dobył natenczas z kieszeni maleńką flaszeczkę i kawałek waty, którą napuściwszy kilkoma kroplami płynu, przytknął ją do nosa Urszuli. Kobieta natychmiast chrapać przestała, a jednocześnie woń ostra, przenikliwa, napełniła wnętrze powozu.
— Co to jest? zawołała Henryka, wyrwana nagle z dumania. Co znaczy ta woń zabijająca?
— Chloroform... nic więcej... odparł Loc-Earn, nie obawiaj się droga.
— Chloroform!... powtórzyła z trwogą córka pana d’Auberive, ależ to zabija
— Tylko czasami... potrzeba umieć go użyć.
Powóz potoczył się dalej.
Przystanęli wreszcie przed owym małym domkiem, wynajętym przez Roberta.
— Zapuść, Henryko na twarz woalkę, rzekł do niej. Nie chcę, ażeby cię tu widziano.
Zaledwie panna d’Auberive zdołała to uczynić, otwarły się drzwiczki powozu, a poza niemi ukazało się ciekawie spoglądające do wnętrza cyniczne oblicze Sariola. Uchyliwszy czapkę, wlepił wzrok w Henrykę, nic jednak dostrzedz nie mógł z przyczyny zapuszczonej przez nią gęstej koronkowej woalki.
— Jesteście oba? zapytał Loc-Earn.
— Tak, odparł Sariol, gotowi na usługi. Sądzę że to ta pani... dodał wskazując na uśpioną Urszulę.
— Tak właśnie... Trzeba ją wnieść natychmiast do domu, nie tracąc chwili.
— Fraszka... zrobimy to w oka mgnieniu. Dopomóż mi pan, jeśli łaska.
Robert z Sariolem zajęli się wydobywaniem z powozu Urszuli, czyniąc to ostrożnie, jak gdyby mieli sprawę z przenoszeniem kruchego pakunku. Z owym w ten sposób podzielonym ciężarem szli przez ogródek. Do mieszkania, gdzie na łóżku słomą usłanem, ostrożnie ułożyli śpiącą Urszulę.
Przypominamy sobie iż właścicielka domu mówiła do Roberta, że umeblowanie nie jest dostatniem bynajmniej.
Składało się ono z dwóch krzeseł kulawych, drewnianego stołu, i małego zwierciadełka, zawieszonego na ścianie. Ubóstwo to odstręczało widomie od napadów na ów dom włóczęgów z Montrouge. Jedno, jedyne okno w tym pokoju wychodziło nie na ogródek, ani na ulicę, lecz na puste pole, rozciągające się po za domem.
— No... a teraz rozkazuj. Co mamy robić dalej? pytał Roberta Sariol.
— Rzecz bardzo prosta; pilnować ażeby powierzona waszej straży osoba pod żadnym pozorem nie wychodziła ztąd, dopóki ja sam tu nie przybędę. Zatrzymajcie ją dobrowolnie, lub siłą, zabraniam wam jednak źle się z nią obchodzić.
— Bądź spokojnym, mój mistrzu, będziemy uprzejmymi, jak na francuzkich rycerzów przystało. Przynależne względy dla płci pięknej dobrze nam są znane, chociażby ta płeć piękna, nie była nawet piękną. Powiedz mi jednak, panie Robercie jak długo ona spać będzie?
— Cztery, lub pięć godzin raniej więcej z małą różnicą.
— Różnica ta znaczy bardzo wiele, a oto dla czego. Skoro otworzy oczy, musimy być bardzo grzecznymi, i trzymać język na wodzy, z czego rzecz prosta nie będzie ona zadowoloną.
— Rzeczywiście, rzekł śmiejąc się Robert.
— Będzie chciała wiedzieć, dla czego zasnąwszy w powozie, obudziła się w pokoju, pomiędzy dwoma dzielnymi chłopcami. Będzie pytała gdzie się znajduje, jak i dla czego, dopytywać będzie co się stało z jej panną? Wygłosi całą mnogość zapytań bez początku i końca, cóż na to wszystko mamy odpowiedzieć?
— Nic.
— Będzie chciała wyjść... do czarta! pan to pojmujesz?
— Nie pozwalajcie jej wychodzić.
— Poruszy całe piekło... Krzyczeć będzie jak paw.
— Nie dajcie jej krzyczeć.
— W jaki sposób zabronić? Znalazłyby się środki do nakazania milczenia, ale nakazujesz nam grzeczność i łagodność w obejściu. Ukłonem i prośbą nic z nią nie poradzimy.
— Pozwalam wam jej zagrozić, a nawet i zatkać usta, gdyby koniecznie było tego potrzeba. Robert wyjął z kieszeni chustkę jedwabną. Weź, rzekł do Sariola, gdy jej zawiążesz tą chustką usta na kilka minut, zrozumie, że jesteście od niej mocniejszymi i będzie posłuszną. Nie używajcie jednak tego środka, aż w ostateczności. Pilnujcie dobrze, a skoro jeden z was zaśnie, niech drugi na chwilę nawet nie opuszcza uwięzionej.
— To się ma rozumieć!
— Macie zapas żywności na dni kilka, nic was nie wzywa na zewnątrz. Nie wychodzić mi z domu pod żadnym pozorem!
— Rzecz zaprzysiężona! rzekł Sariol. Jest się uczciwym, albo się nim nie jest.
— Zresztą będę się tu dowiadywał od czasu do czasu, dla przekonania jak rzeczy idą, rzekł Robert.
— Znajdziesz nas czuwających z otwartemi oczyma i natężonym, słuchem!
— A jeśli będę z was zadowolonym, to obok zapłaconej kwoty, dostaniecie nagrodę.
Sariol podskoczył z radości, i gdy mniemany Robert Saulnier opuszczał ów domek odprowadził go aż do powozu.
— Szczęśliwej podróży, wołał zamykając drzwiczki.
Bijou zawrócił w stronę Paryża, powóz potoczył się zwolna.
Sariol dozwolił mu pomknąć z kilkanaście kroków, następnie począł biedz z niesłychaną szybkością, a dogodziwszy fiakra, usiadł na tylnej ławeczce, umieszczonej pomiędzy dwoma resorami.
Wszystko to zabrało wiele czasu. Noc zapadała w chwili, gdy powóz wyjeżdżał z Montrouge. Ciemność była głęboka, skoro się zatrzymał na bulwarze Batignolles przed domem Vignot’a.
Byliśmy obecnymi przy wejściu Henryki do mieszkania pani Angol. Obecnie, załatwiwszy rachunek z przeszłością, połączmy się z Loc-Earn’em w chwili jego gniewu i oburzenia gdy spostrzegł, że Sariol pochwycił wszystkie tak ściśle ukrywane tajemnice i zamiary, i szepczącego z groźbą poza nim
— Ten błazen wie nazbyt wiele... może to siać się dlań nieszczęściem!
Z temi słowy Loc-Earn zagłębił się w ciemną, błotnistą aleę.
W ową to chwilę strażnicy policyjni wynosili na noszach trupa hrabiego de Randal. Gdyby był dzień, natenczas można byłoby dostrzedz na błocie krwawe plamy.
Robert, przebywszy ciemne wschody w domu Vignot’a, zatrzymał się na przedziale pierwszego piętra i do drzwi zadzwonił. Po kilku sekundach otworzyło się szklane we drzwiach okienko, a przy blasku płonącej świecy ukazało się w niem oblicze pani Angot.
— Kto tam? zapytała szorstko.
— Ja, odparł Loc-Earn; nie poznajesz mnie pani? Wszak powiedziałem że prawdopodobnie przybędę dziś w nocy.
Jednocześnie drzwi się otwarły.
— Ach! mówiła ze skargą, skoro Robert wszedł do pokoju, nieuwierzysz pan, jak jestem znużoną, zaledwie trzymam się na nogach. Od dawna powinnam w łóżku spoczywać. Zachoruję z wysilenia, to pewna! Jakaż noc straszna... ileż wypadków. Wszystko to panu opowiem. Uprzedzam jednak, iż dla pana są wiadomości pomyślne. Zostałeś pan ojcem pięknego chłopca. Młoda pacjentka ma się zupełnie dobrze. A teraz, wyobraź pan sobie.
— Popełniono samobójstwo w tym domu, przerwał Loc-Earn, zeszła policja. Wiem o tem wszystkiem.
— Już panu powiedziano? szepnęła pani Angot zdumiona.
— I prosiłbym panią byś mnie coprędzej zaprowadziła do chorej.
— Pójdź pan... lecz zachowaj się cicho, jeżeli śpi budzić jej niemożna.
Tu idąc na palcach weszła w długi korytarz, a otworzywszy drzwi skinęła na Roberta. Resztka głowni dopalała się w kominku, nocna lampka, ukryta w głębi, słabo pokój oświetlała.
Na machoniowem łóżku pani Angot, w białych poduszkach spoczywała głowa Henryki. Bladą jej twarz, okalały zwoje rozpuszczonych jasno blond włosów. Oczy miała zamknięte. Obok łóżka w kołysce, spoczywało niemowlę. Wzrok Loc-Earn’a przechodził kolejno z matki na dziecię, w tem wzroku jednak nie można było dojrzeć najmniejszej iskry uczucia; widniało w nim zupełne zobojętnienie. Pani Angot, przeszedłszy pokój na palcach, zbliżyła się do łóżka i z lekka poprawiła kołdrę na uśpionej.
— Kto tam? zapytała Henryka, otwierając oczy. Robert przyszedł?
— Jestem, ukochana, rzekł zbliżając się do niej.
Uśmiech zawidniał na ustach chorej. Wskazała ręką na spoczywające w kołysce niemowlę.
— Ucałuj go, rzekła z cicha, patrz jak jest pięknym.
— Zachwycająco pięknym! żywy obraz matki, wołała z uniesieniem pani Angot. Wpatrywaliśmy się weń z podziwem przed chwilą oboje. No... ucałuj że pan tego cherubinka, lecz bardzo ostrożnie, aby go nie przebudzić.
Robert zaledwie dotknął ustami policzków dziecięcia.
— Podaj mi go... niech ja go również ucałuję, wołała podnosząc się Henryka.
Loc-Earn pochylił się nad kołyską chcąc unieść niemowlę, lecz pani Angot nie dozwoliła mu tego uczynić.
— Pozwól pan... wyrzekła, ja cię wyręczę. Mężczyźni nie umieją się obchodzić z temi drobnemi istotami. Trzeba posiadać zręczność, mieć delikatną rękę dla tych aniołków.
To mówiąc, podała dziecię Henryce.
Młoda matka pochwyciwszy niemowlę okrywała je pocałunkami.
— Ach! gdybym mogła go karmić!... wyszepnęła z westchnieniem.
— Tak... gdybyś pani mogła, odpowiedziała pani Angot, ponieważ jednak okoliczności prawdopodobnie nie dozwolą tego uczynić, w oczekiwaniu na mamkę, pokarmimy go smoczkiem. Ale... co do mamki, dodała, gdybyście państwo życzyli, mogłabym przedstawić bardzo odpowiednią ku temu kobietę.
— Mam już zamówioną, rzekł Robert, przypomniawszy sobie o propozycji Sariola.
— To dobrze... niechaj przybywa jak najprędzej, mówiła dalej kobieta. Naturalnego pokarmu żadne sztuczne żywienie zastąpić nie jest wstanie.
— Przybędzie jutro, a raczej dziś... ponieważ już świtać poczyna.
— Teraz zabieram dziecię, dla nakarmienia i odchodzę, poczęła pani Angot; zabierając się ku wyjściu, niechcę przeszkadzać państwu w rozmowie. Lecz proszę, dodała, zwracając się do Henryki, nie utrudzaj się pani zbytecznie, w obecnych okolicznościach należy oszczędzać się... bardzo oszczędzać.
Ostatnie wyrazy odchodzącej były tylko dosłownem powtórzeniem zdania, wygłoszonego przez nią do pani de Randal, w chwili widzenia się tej ostatniej z wicehrabią de Grandlieu. Słowa te powtarzane przez nią, różnym klientkom bezustannie, szły jej na usta pomimowolnie, nauczyła się ich prawie na pamięć.
— Robercie, poczęta Henryka, gdy pani Angot się oddaliła, usiądź tu bliżej mnie.
— Otóż chwila wymówek nadeszła, pomyślał Loc-Earn. Nie zbyt przyjemną będzie dla mnie ta rozmowa.
— Podaj mi swą rękę, mówiła dalej córka pana d’Auberive.
Dotknąwszy jej dłoni, uczuł, iż była niezwykle rozpaloną.
— Masz gorączkę, zawołał, jesteś cierpiąca?
— Tak!... cierpię... bardzo cierpię... wszak nie na ciele, ale na duszy! Czuję się bardzo nieszczęśliwą!
— Otóż i scena, której się obawiałem, rzekł, łzy i wyrzuty. Uniknąć tego niepodobna. Poczem nadając wyrazom oddźwięk tkliwego wzruszenia: Nieszczęśliwą, ty... Henryko? zaczął po chwili, zkąd... i dla czego? Wszak wiesz, że cię kocham gorąco... prawdziwie! Ach! kochałem cię, Bóg jeden wie tylko, bardziej niż życie... więcej nad wszystko na świecie, a teraz gdy nowy węzeł nas łączy, w obec którego, niczem są wszystkie inne, kocham cię stokroć więcej jeszcze... Miłość moja dla ciebie wzrasta nieskończenie!
— I dokądże mnie powiodła ta miłość?.. szepnęła z goryczą Henryka. Dała dni bez spokoju i noce bezsenne. Kazała mi wdziać maskę obłudv, rumienić się pod każdem wejrzeniem... Obawiać się wszystkiego, drżeć bezustannie... zostać wspólniczką bezwstydnego kłamstwa, aby się wydostać z rodzicielskiego mieszkania i oszczędzić ojcu widoku hańby!.. Stać się zniesławioną, zgubioną!.. Kryć się w tym podejrzanym, brudnym domu!.. Ach! i ja noszę czyste i uzacnione przez ojca nazwisko d’Auberive! wołała z rozpaczą. Otóż co zdziałała ta miłość, o której mi mówisz. Tu ukryła twarz w poduszki, wybuchnąwszy łkaniem.
— Uspokój się... zaklinam! mówił Loc-Earn, pochylając się ku niej. Podobne wzburzenie jest niebezpiecznem, ono zabić cię może!
— Tego właśnie pragnę! zawołała, podnosząc nagle głowę. Czy sądzisz, że obawiam się śmierci, że przywiązuje mnie choć cośkolwiek do życia?
— A ja... cóżbym tu począł bez ciebie, zapytał z gestem patetycznego aktora.
Henryka milczała, nieodpowiadając.
— A nasze dziecię? mówił dalej. Możesz-że zapominać o niem? Czyż nie masz obowiązku żyć dla niego i dla mnie?
— Ach! to dziecię, powtórzyła ze smutkiem. Właśnie myśl o niem czyni mnie tak nieszczęśliwą. Mam syna. Boże! mam syna!.. I wtedy gdy młode małżonki z dumą to powtarzają, cieszą się, chlubią z macierzyństwa, ja muszę go odtrącić od siebie, kryć się z mą hańbą przed ludzkiemi oczyma. Bo nie jestem kobietą godną.
szacunku, ale istotą najbardziej nikczemną, najbardziej pogardzaną w świecie!
Robert milczał, nie znajdując odpowiedzi na te rozdzierające wyrazy.
Wzburzenie nieszczęśliwej doszło do ostatecznych granic. Łkała w milczeniu, a we łzach jak gdyby znalazłszy ulgę, zwolna uspokajać się zaczęła.
— Przebacz mi, wyrzekła po chwili, podając rękę nikczemnikowi. Zasmuciłam cię memi bolesnemi wymówkami, być może niesprawiedliwie, bo jestem zarówno winną. Co począć jednak, w głowie mi się mieszać poczyna gdy o tem myślę Przebacz mi, proszę!
Loc-Earn okrył pacałunkami podaną sobie rękę.
— Prosisz mnie o przebaczenie, aniele, rzekł; o! czemuż raczej nie pozwoliłaś mi umrzeć wtedy, aby ocalić się przed tą nieszczęsną miłością jaka sprowadziła tyle złego!
— Pomówmy o naszem dziecku, zaczęła Henryka, niechaj choć ono będzie szczęśliwem. Za kilka godzin przybędzie mamka, nie prawdaż... aby mi je zabrać i unieść!..
— Tak być musi... niestety!
— Czy znasz tę kobietę?
— Wiem, że jest zdrową, staranną, ma własne dziecię. Zresztą ujrzysz ją niezadługo.
— Gdzie ona mieszka?
— Na wyspie Saint-Denis.
— Czy to blisko Paryża?
— Bardzo blisko. Powozem w dobre konie uprzę żonym można tam zajechać w godzinę.
Ach! to bardzo daleko.
— Jakto?
— Żyć, nie widując dziecka byłoby niemożebne, wychodzić zaś z domu bez pozoru, na tak długi przeciąg czasu? nie, to niepodobna! Trzeba poszukać innej kobiety, lub tej dać dużo pieniędzy aby się przeniosła gdzie bliżej.
— Ułożę to wszystko, przyrzekam ci, rzekł Robert. Będziesz mogła nawet je odwiedzać codziennie w towarzystwie Urszuli.
Henryka zadrżała. Żywy rumieniec wystąpił na jej blade policzki.
— W towarzystwie Urszuli? pytała z osłupieniem. Jakto? Urszula więc ma o wszystkiem wiedzieć?
— Czyż podobna ukryć to przed nią? Skoro wrócimy jej wolność, dla zapewnienia sobie milczenia z jej strony, trzeba jej wszystko powiedzieć. Jest to koniecznem, nieuchronnem! Ta kobieta szczerze cię kocha, przy niej wzrastałaś. Nie zdradzi cię, jestem tego pewny!
— Boże, mój Boże! wołała biedna, załamując ręce. Wobec służącej rumienić się będę musiała. Zeszłam więc aż do takiego poniżenia! Biedna Urszula, ileż ona na tem cierpi. Poczciwa, z przezacnem sercem kobieta! Dla niej nasz dom był rodzajem świętości. Co pomyśli, poznawszy mą hańbę? Po długiej bolesnej zadumie zwróciła się do Loc-Earn’a. Robercie, zaczęła silnym stłumionym głosem, przedewszystkiem trzeba pomyśleć przyszłości tego o nieszczęśliwego dziecka. Ja nie chcę, ażeby ono zostało sierotą bez nazwiska. Nie dozwoliłeś mi wyznać wszystkiego mojemu ojcu i błagać go o przebaczenie z obawy, iż zabić by go to mogło! Skutkiem tego jawnego małżeństwa zawrzeć nam niepodobna. Czytałam jednak że są sposoby w pewnych okolicznościach, mocą których może nastąpić związek ślubny przed ołtarzem, pobłogosławiony przez księdza, mima iż on nie będzie publikowanym. Sumienie jest wtedy spokojnem. Dziecię uprawnionem zostaje. Czegóż więcej trzeba? Ty mnie rozumiesz, wszak prawda?
— Czytałaś o tem w romansach, moja droga, rzekł Loc-Earn i jeszcze w romansach dawnej epoki. Nielitościwy kodeks pozbawił tego drogocennego źródła kochanków i romansopisarzów! Tajemne małżeństwo jest dziś niemożebnem z tej prostej przyczyny, że tak małżeństwo cywilne, jak legalne, zapowiedzi poprzedzać muszą związek religijny, który bez nich zawartym być nie może.
— A gdy nastąpi owa bolesna chwila, zaczęła Henryka drżącym z lekka głosem, chwila, w której mój ojciec żyć przestanie, nie będę nic wtedy potrzebowała, ukrywać. Stanę się panią mej woli i działań. Przyrzecz mi, iż pomimo, że jestem bogatą, ty zaś ubogim, w dniu tym zostanę twą żoną. Jeśli mnie kochasz, Robercie, nakaż milczenie wrodzonej twej dumie. Czyż moja wina, że jestem bogatą? Niech to nie staje zaporą naszemu szczęściu! Nie odmawiaj, przysięgnij, że mnie zaślubisz.
Loc-Earn zagłębił się w milczeniu. Na jego twarzy znać było, jak gdyby staczanie walki wewnętrznej.
Henryka wyciągnęła ku niemu ręce błagalnie.
— Przysięgam! wyrzekł nareszcie.
— Ach! widzę teraz, ile mnie kochasz! wyszepnęła, opuszczając głowę na poduszki. Dzięki ci, dzięki! O jakże jestem szczęśliwą!
Zaiste nikt większego tryumfu nie odniósł nigdy po nad owego nędznika. Można byłoby sądzić, iż jakiś duch piekielny opiekował się nim, usuwając mu z drogi przeszkody dla łatwiejszego dopięcia szatańsko obmyślanych planów.
Henryka błagała go, aby ją po zgonie ojca zaślubił, a tym sposobem nadał dziecięciu nazwisko, on ulegając niby tej prośbie pochwyci miljony, obok czego odegra, rolę bohatera, człowieka poświęcającego własne przekonania, rodową swą dumę dla spełnienia obowiązku.
W obec tego o swojej hańbie, upokorzeniu, łzach i boleści, o wszystkiem tem dziewczę zapomniało, żywiąc jedynie uczucie wdzięczności dla uwodziciela.
Reszta rozmowy między obojgiem płynęła spokojnie.
— Jakież imię nadamy biednemu naszemu dziecku? zapytała Henryka.
— Jakie zechcesz; odparł Loc-Earn.
— Nie pomyślałam nad tem jeszcze.
— A więc poszukajmy.
— Znam tylko jedno twe imię, Robert, czy posiadasz i inne?
— W akcie mojego urodzenia zapisano: Robert, Andrzej, Laurenty Loc-Earn.
— Nie lubię imienia Laurenty, lecz Andrzej bardzo mi się podoba.
— A więc, nazwijmy go Andrzejem. Zgoda! nie szukajmy innego. To mówiąc zadumała się, opuściwszy głowę. Smutek zawidniał na jej bladem obliczu. To dziecię, zaczęła po chwili, nie będzie nigdy wiedziało o plamie, jaka ciąży na jego urodzeniu. Wszak prawda Robercie?
— Ma się rozumieć. Zresztą tę plamę, jak ją nazywasz, zgładzi nasze małżeństwo, uprawniając jednocześnie naszego syna.
Na te słowa weszła pani Angot, przynosząc uśpione niemowlę.
— No, teraz, rzekła, kładąc dziecię w kołyskę, nakazuję chorej sen i spoczynek. Pan odejść musisz. Rozłączcie się państwo. Gdybyś zaś pan życzył dłużej tu zabawić, mam pokój oddzielny do jego rozporządzenia.
Robert spojrzał na zegarek. Wskazywał on piątą godzinę. Przedsięwziąwszy, jak wiemy, należyte środki ostrożności, aby niedowiedziano się w pałacu d’Auberive o jego nocnej wycieczce, mógł się ukazać dopiero przy śniadaniu. Przyjął więc propozycję pani Angot pragnąc spocząć nieco, i odszedł wraz z nią do wskazanego sobie pokoju.
— Ale łaskawy panie, rzekła, stawiając lichtarz na stole, zanim pan zaśniesz, trzeba nam się porozumieć jeszcze w jednej ważnej kwestji, a mianowicie co do zeznania.
— Jakiego zeznania? pytał Loc-Earn.
— Zeznania w kancelarji mera, o przyjściu na świat dziecięcia. Nie mogę zatrzymywać tego w tajemnicy i narażać się na odpowiedzialność. U mnie wszystko w porządku być musi. Nie koniecznie pan jednak potrzebujesz być przy tem obecnym, mówiła dalej. Mam dwóch świadków mieszkających w tym samym cyrkule; zwykle oni mi załatwiają podobną czynność za opłatą sześciu franków. Niemowlę, zaniesie moja służąca Dorota. Chodzi więc o to jedynie, jak pan w zeznaniu napisać pragniesz? Czy dziecię ma być zapisanem na matki nazwisko, lub też: „ojciec i matka nieznani.“ Stosownie do pańskiego życzenia rzecz będzie załatwioną. Nadmienić jednak muszę, iż w razie gdybyś pan to dziecię za własne uznać zechciał, natenczas musisz osobiście lub przez osobę upoważnioną ku temu, złożyć zeznanie. Prawo pod tym względem jest bardzo surowem.
— Sam pójdę z dzieckiem i ze świadkami, rzekł Robert. Zresztą, namyślę się jeszcze!
— Zatem będziemy w porządku, odparła pani Angot. I wyszła.
Loc-Earn przemyśliwać począł jakby dla niego było korzystniej postąpić w tej sprawie i ostatecznie postanowił uznać dziecko za własne, będąc przekonanym, iż kiedyś w przyszłości potężną dźwignią, w jego dalszych planach ono dlań być może.
Jakoż w merostwie Batignolles zapisano co następuje.
Dwaj owi wiarogodni świadkowie, zamiast po sześć franków, zwykłej zapłaty, dostali całego luidora i odeszli nad wyraz zadowoleni.
Robert, wsiadłszy do fiakra z Dorotą i dzieckiem pojechał na bulwar. Wysiadłszy, spostrzegł Sariola przechadzającego się przed domem Vignota z zapalonem w ustach cygarem, jednem z owych obrzydłych cygar, znanych ulicznikom Paryzkim pod nazwą, „szczurzych ogonów”.
Loc-Earn podszedł ku niemu.
— Przynoszę ci wiadomość „ztamtąd,” mój mistrzu, rzekł Sariol poważnie.
— No... jaką wiadomość? zapytał Robert.
— Wiadomość pierwszej wagi. Nasza uwięziona przebudziła się dopiero dziś nad ranem. Widoczna, iż nieszczędziłeś jej makowego eliksiru. Niezmiernie ciężką była do przebycia ta pierwsza chwila. Chciała nas bić. Wrzeszczała jak opętana. Chciała podpalić ów dom, biegnąć po strażników i komisarza. Dozwoliliśmy płynąc tej fali wyrazów, lecz gdy woda zanadto wzbierać poczęła, tak, iż to mogło stać się niebezpiecznem, pokazałem szanownej damie czerwoną chustkę jedwabną, (śliczny fular, z którego zrobię sobie krawat idąc na balik), i wytłumaczyłem jej grzecznie do jakiego użytku służyć to może, jeżeli ust nie zamknie i krzyczeć nie przestanie. Drobny ów szczegół wystarczył. Nie wymówiła już ani słowa, jęcząc tylko z cicha. Gdym odchodził, poczęła krzyczeć na nowo, lecz jestem pewien, że niezadługo umilkła, i skoro powrócę znajdę ją niewątpliwie grającą w bezika z Limassou, który jest wybornym strażnikiem. Będziesz z nas mistrzu zadowolonym.
— W samej rzeczy. Wszystko tak idzie, jak tego pragnąłem.
— Cieszy mnie to nieskończenie. Żal mi tylko tej biednej panienki. Dzięki jej zostałem kapitalistą. A wdzięczność, głęboka wdzięczność, leży w mym charakterze. Lecz jakże co do mamki?
— Przyjmę przedstawioną przez ciebie, rzekł Robert, ale przedewszystkiem obciąłbym ją widzieć.
— To najłatwiejsza. Daj mi dwadzieścia franków, wsiądę do fiakra, pojadę na wyspę Saint-Denis i przywiozę Rozalię, Rozalia bowiem jej imię.
Robert potrząsnął głową przecząco.
— Ni! odrzekł. Ja muszę widzieć ich mieszkanie, przekonać się czy dziecię będzie miało wygodę i świeże powietrze. Oczekuj na mnie w południe przy rogatce de Clichy, przyjadę tam powozem.
Tu rozstali się oba.
Loc-Earn pojechał na ulicę Ville-l’Eveque, zjadł śniadanie z panem d’Auberive, a następnie pobiegł do wynajmującego powozy przy ulicy Basse-du-Rempart, gdzie kazał zaprządz do lekkiego ekwipaża starą angielską szkapę, z przedniemi w łuk powykrzywianemi nogami, która mimo to robiła jak zapewniano, sześć mil na godzinę.
We trzy kwadranse później oba z Sariolem przybyli na wyspę Saint-Denis. Sariol przyprowadził swojego towarzysza do nizkiego domku, położonego na wybrzeżu, pod ścianami którego suszyły się sieci i więcierze.
Na jego wezwanie wyszedł przed dom rybak wraz z żoną. Rozalia była młodą, dorodną, silną wieśniaczką. Trzymała na ręku dwumiesięczną dziewczynkę, a okrągłe policzki i żywe rumieńce dziecka świadczyły o pożywności matczynego pokarmu.
Oboje ci małżonkowie mieli tak uczciwe fizjognomie, iż Robert zapytał sw myśli sam siebie:
— Zkad ów łotr Sariol znać może tych ludzi?
Rybak ofiarował się pilnować powozu, podczas gdy Loc-Earn wszedł do wnętrza domu i wyjaśnił Rozalji powód przybycia.
Ofiarowane przez Roberta wynagrodzenie stanowiło majątek dla tych biedaków, którzy z ciężkiej pracy zaledwie wyżywić się zdołali.
Po naradzeniu się z mężem, Rozalia oświadczyła iż przyjmuje obowiązek, zgadzając się, gdyby to było koniecznem, na wynajęcie sobie mieszkania w Paryżu, za oddzielną ze strony Roberta dopłatą.
,Zatem rzecz ułożona, rzekł Loc-Earn, ubieraj się, i jedź ze mną po dziecko.
Skromny ubiór kobiety nie zabrał jej wiele czasu. Dumna, ze spotykającego ją zaszczytu, siadła na przodzie faetonu obok poważnego Roberta, i stara angielska szkapa ruszyła w stronę Paryża.
Henryka, ujęta pociągającą fizjognomią rybaczki, zgodziła się na oddanie jej dziecka, łzy jednak płynęły z oczu biednej matki, skoro spostrzegła, jak dziecię chciwie przyłożyło usteczka do piersi tej obcej kobiety. Zdawało się nieszczęśliwej, że ta kobieta kradnie najdroższe jej prawa, najtkliwsze przywileje, gorsza wszelako jeszcze nastąpiła scena, gdy Rozalia wyjść miała, unosząc małego Andrzeja. Henryka nie chciała z nim się rozłączyć. Tuliła go do piersi, okrywała pocałunkami, wśród rzewnego płaczu szepcząc wyrazy, jakie w podobnych chwilach zwykł młodym kobietom podpowiadać ich instynkt macierzyński.
— Trzeba przerwać owo wzburzenie, chora może sobie wiele zaszkodzić, szepnęła Robertowi pani Angot.
Rozalia na dany znak przez Loc-Earn’a, uniósłszy niemowlę wyszła z pośpiechem, mimo błagań Henryki.
Robert sprowadził Rozalię do fiakra, sprowadzonego przez służącą pani Angot, którym mamka odjechała na wyspę Saint-Denis, zabrawszy małego Andrzeja.
Wracając spostrzegł ze zdumieniem elegancki kabrjolet, uprzężony w rasowego angielskiego konia, stojący przed domem. Zdziwienie jego wzrastało, gdy ujrzał wysiadającego mężczyznę, którego tylokrotnie spotykał, i którego poznał od razu.
— Co u czarta sprowadza tu wicehrabiego de Grandlieu? pytał sam siebie. Ów surowy, poważny, dżentlemen, uchodzący za purytanina, miałżeby być zwykłym obłudnikiem? miałżeby i on mieć jakieś miłosne tajemnice, których rozwiązanie następuje w tym domu? Ależ to niepodobna. Starałby się wówczas lepiej ukrywać. Podobnych spraw nie odsłania się widocznie, bez obawy. Gubię się w myślach co on tu robi?
Armand de Grandlieu, jak wiemy, przybył, ażeby być obecnym przy zgonie Klotyldy de Randal.
— Idź proszę, poszukać mi księdza, mówiła jak wiemy umierająca. Przyprowadź go z sobą. Pozostaw mnie z nim. A gdy odejdzie, wróć do mnie. Myśl o śmierci w osamotnieniu przeraża mnie! Pragnę ażebyś był przy mnie i zamknął mi powieki gdy moja dusza z ciała uleci!
Wicehrabia po blizko godzinę trwającej nieobecności wrócił, zawiadamiając Klotyldę, że ksiądz wkrótce przybędzie, a chwytając się ostatniej nitki nadziei, przyprowadził wraz z sobą jednego z najsławniejszych paryzkich lekarzy, pragnąc by zbadał chorą przed przyjściem sługi bożego.
Doktór spojrzał na słabą owem głęboko badawczem, magicznem prawie spojrzeniem, zdającem się przenikać do najtajniejszych głębin ludzkiego organizmu. Rzucił jej kilka zapytań, któremi ukończył badanie, gdy w progu ksiądz się ukazał.
— I cóż, zapytał pan de Grandlieu, gdy razem wyszli z pokoju.
— Biedna! tak dobrze czuje niebezpieczeństwo, jak gdybym ja sam je widział. Nie ma najmniejszej nadziei uratowania jej, ani nawet przedłużenia życia choćby na godzin kilka. Pozostaje nam jedynie możność wyrachowania z matematyczną ścisłością chwili zgonu, a tem samem i resztek czasu, jaki jej tu wśród nas jeszcze pozostaje.
— Obrachuj więc pan, proszę, rzekł wicehrabia.
— Chora umrze dziś, prawdopodobnie o zachodzie słońca, nie rychlej i nie później, jak sądzę, odparł lekarz poważnie.
— Dzięki za owo smutne objaśnienie. Właśnie potrzebowałem to wiedzieć.
Tu pożegnali się oba.
Armand de Grandlieu wsiadł do powozu, wołając na stangreta:
— Bulwar Inwalidów, do pałacu markiza de Maucombe. Pędź, co koń wyskoczy!
Wicehrabia chciał przywieźć starego markiza do łoża umierającej córki, pragnąc tym sposobem sprawić chwilę niespodziewanej radości chorej i dozwolić jej zejść z tego świata z ojcowskiem błogosławieństwem i przebaczeniem.
Niezastał jednak w pałacu pana de Maucombe, kamerdyner mówił, że wróci za chwilę.
— Przybędę tu za pół godziny, rzekł Armand, powiedz panu markizowi iż proszę ażeby na mnie zaczekał. W nader ważnej i pilnej sprawie potrzebuję widzieć się z nim co prędzej.
Daremne były jego chęci. Wrócił na bulwar Inwalidów, a pan de Maucombe nie ukazał się jeszcze.
Słońce ku zachodowi zbliżać się poczęło.
— Ha! szepnął smutnie, trzeba pochylić czoło przed fatalną nieubłaganą koniecznością. Nie myślmy o tem więcej. Biedna nieszczęśliwa kobieta i tej jedynej pociechy pozbawioną zostanie. Zbłądziła bezwątpienia, lecz wielki Boże, jakaż straszna kara, jak ciężkie zadośćuczynienie!
I pojechał na bulwar Batignolles, gdzie Robert, spostrzegłszy go wysiadającego z powozu, szedł w tyle za nim, by się upewnić gdzie wejdzie wicehrabia.
Pani Angot drzwi otworzyła, poczem wszedł pan de Grandlieu a w parę minut później Loc-Earn zadzwonił.
— Kto jest ów pan? zapytał, który tu wszedł przed chwilą?
— Ach! odpowiedziała z cicha pani Angot, jest ta znakomita osobistość, pan wicehrabia.
— Mógłżebym prosić panią o objaśnienie, w jakim on celu tu przybył?
— Nie udzieliłabym panu tej wiadomości, bądź pewnym, gdyby obowiązkowa dyskrecja nakazywała mi milczenie, wszak tutaj nie ma tajemnicy. Ów wicehrabia olbrzymio bogaty przyjechał odwiedzić pewną umierającą damę, tę panią hrabinę, której mąż zeszłej nocy odebrał sobie życie w pokoju pod czwartym numerem. Przekonaj się pan, że nasz dom ma wziętość i stosunki ze sferami wyższego świata.
W czasie powyższej rozmowy między temi dwiema osobistościami pan de Grandlieu wszedł do pokoju Klotyldy.
Pani de Randal, przerażająco blada, spoczywała na łóżku z oczyma, w stronę drzwi zwróconemi.
— Ach! to ty, Armandzie, szepnęła, przybywasz nareszcie! O! jakże długo trwała ta twoja nieobecność. Sądziłam, że cię już więcej nie zobaczę. A tak mało chwil do życia mi pozostaje!
Pan de Grandlieu, niechcąc wyjaśniać powodu swego opóźnienia, złożył pocałunek na wychudłej i zimnej ręce Klotyldy.
— Ksiądz odszedł już dawno, mówiła ze smutnym uśmiechem młoda męczennica. Wszystkie moje zgryzoty sumienia, moje łzy i boleści uniósł wraz z sobą! Moje błędy i winy wszystkie odpuścił i zgładził. Pogodziłam się z Bogiem. Jestem czystą, jak dziecię, z którego woda chrztu zmyła plamę pierworodną. „Niech ci Bóg przebaczy i błogosławi.“ Kapłan mi to powiedział. Mogę więc umrzeć spokojna.
— Dla czego nie żyć? rzekł przytłumionym głosem pan de Grandlieu.
— Usiłujesz wlać we mnie nadzieję, której sam nie posiadasz, Armandzie, wyszepnęła umierająca. Nie mówmy już o tem, lecz pomyślmy o mojem dziecku, o tej nieszczęśliwej sierocie, dla której będziesz ojcem, opiekunem. Zobacz ją Armandzie, dotąd jej jeszcze nie widziałeś, śpi tu obok ranie w kołysce.
Pan de Grandlieu, uchyliwszy delikatnie zasłonę nad kolebką, ucałował niemowlę.
— Zdaje się, że będzie piękną, mówiła dalej umierająca, nie wiem czyli mam się cieszyć z tego? Piękność bywa niejednokrotnie przeklętym dla kobiety darem! Każ ją ochrzcić, proszę. A jakież nadasz jej imię. Jak ją nazwiesz? Armandzie?
— Dam jej twoje imię, wyjąknął łzawym głosem pan de Grandlieu.
— Och! nie, nie! aby nie moje! szepnęła z trwogą pani de Randal. To imię przynosi nieszczęście! Miałam w klasztorze przyjaciółkę, jedną, jedyną, którą gorąco kochałam. Nazywała się Herminja. Tem imieniem nazwij mą córkę. Przyrzecz że to uczynisz?
— Przyrzekam!
— Kochać ją będziesz?
— Z całej duszy!
— Będziesz dla niej dobrym i tkliwym, jestem przekonaną, wiedząc o ile mnie kochałeś. Nie uczuje ciężaru sieroctwa to biedne dziecię. Matki wspominać nie będzie mogła, nie znając jej wcale, lecz ty Armandzie, opowiesz jej o mnie, upewnisz ją, że gdybym żyła, kochałabym ją nad wszystko. Przyprowadzisz ją, by się modliła na moim grobie! Bóg tam, z wysoka pozwoli mi ją widzieć.
Słońce zniżało się coraz bardziej ku zachodowi. W pokoju zalegać począł mrok ciemny. Pan de Grandlieu przypomniał sobie słowa doktora: „Zgon nastąpi mniej więcej o zachodzie słońca!“
Klotylda słabła widocznie z każdą chwilą. Wymawiała z trudnością wyrazy. Szept cichy, wydobywając się z jej piersi zaledwie dochodził pochylonego nad jej łóżkiem Armanda.
Nastąpiło długie głębokie milczenie.
Nagle umierająca podniosła się na łóżku, jak się podnosi na stole anatomicznym trup, zgalwanizowany potęgą stosu Wolty.
— Podaj mi dziecię! zawołała silnym głosem.
Pan de Grandlieu spełnił polecenie. Klotylda pochwyciwszy tę drobną istotę, przytuliła ją namiętnie do swych piersi.
— Armandzie! szepnęła, ty ją uczynisz szczęśliwą, wszakże mi to przyrzekłeś?
Pan de Grandlieu wzniósł rękę nad główką niemowlęcia, i rzekł z uczuciem pełnem wzniosłości:
— Jeśli jej szczęście odemnie zależeć będzie, uczynię ją szczęśliwą, przysięgam! Gdyby mi przyszło dla niej wyrzec się wszelkich radości tego świata, uczynię to bez wahania. Gdyby mi przyszło cierpieć dla usunięcia od niej cierpienia, lub poświęcić się ażeby ją uchronić przed ofiarą, będę cierpiał, poświęcę się, przysięgam!
— Dziękuję ci! wyszepnęła chrapliwie umierająca. Bóg słucha słów twoich, ja w nie wierzę! Umieram spokojna. Weź to dziecię, dodała zaledwie dosłyszanym głosem. Spiesz się. Weź prędzej!
Pan de Grandlieu pochwycił niemowlę, którego martwiejące ręce matki utrzymać nie były w stanie.
Słońce zaszło, a wraz z jego ostatnim promieniem Klotylda, wydawszy ciężkie, głębokie westchnienie, osunęła się w tył na poduszki, z otwartemi oczyma, twarzą spokojną, uśmiechniętą prawie.
Umarła...
Armand uklęknął przy łóżku, modlił się przez chwil kilka, następnie wstawszy, przymknął zmarłe powieki. Podszedłszy ku drzwiom, zadzwonił.
Pani Angot przybiegła z pośpiechem.
— Hrabina de Randal zakończyła życie, rzekł do niej; ja zajmę się pogrzebem, który pragnę aby się odbył ze wspaniałością, godną stanowiska, jakie zmarła zajmowała. Dwaj księża będą czuwali przy niej tej nocy. Na koszta pogrzebu proszę, chciej pani to przyjąć odemnie.
Tu pan de Grandlieu, podał bilet pięćsetfrankowy olśnionej i osłupiałej taką szczodrością kobiecie.
— Trzeba pomyśleć o dziecku, mówił dalej. Czy mogłabyś mi pani mamkę dostarczyć?
— Najchętniej. Mam nawet jedną u siebie w domu.
— Akt urodzenia został sporządzonym?
— Nie jeszcze. Nie miałam czasu zająć się tem od rana. Zresztą, nie znam nazwiska rodziców dziecięcia.
— Pojadę z panią jutro do mera, zabrawszy potrzebne dokumenty dla sporządzenia aktu, rzekł wicehrabia.
W godzinę później przybyła mamka, dostarczona przez panią Angot, a pan de Grandlieu, zabrawszy ją wraz z niemowlęciem, umieścił w wygodnym apartamencie swego pałacu.
Tak więc, jednej i tej samej nocy, prawie o jednej godzinie, przyszło na świat dwoje dzieci na bulwarze Batignolles, w zakładzie pani Angot, syn Henryki d’Auberive i córka hrabiny de Randal, i oboje tegoż samego dnia ów dom opuściło.
Te dzieci, Andrzej i Herminia, urodzone tak w pobliżu siebie, w jednakowo smutnych okolicznościach, czy się spotkają w dalszych latach życia? Czy zbliży je przeznaczenie, tak dziwnie łączące je z sobą?
Przyszłość to okaże.
Przypominamy sobie, że Robert obiecał udzielić pani Angot nagrodę w ilości tysiąca franków, jeżeli Henryka będzie w stanie opuścić jej dom po upływie dni czterech. Trzeciego dnia wieczorem pani Angot oznajmiła swemu szczodrobliwemu klientowi, że wspomniona młoda osoba, bez narażenia się na niebezpieczeństwo może odjechać nazajutrz.
— Podróż drogą żelazną nie zaszkodzi jej? pytał Loc-Earn.
— Jest że ta podróż konieczną?
— Tak.
— Zatem, niech jedzie. Przyjmuję na siebie odpowiedzialność.
W głębi duszy pani Angot nie była może tak zbyt pewną tego, za co poręczała, obawa wszakże utracenia tysiąca franków, znaglała ją do zapewnień.
Celem owej podróży był, jak to łatwo odgadnąć, Orlean, ’Henryka bowiem niemogła wracać do pałacu Ville-l’Eveque, nie będąc wprzód u swej ciotki.
Nazajutrz o godzinie drugiej w południe fiakr, przy którym Bijou pełnił obowiązek woźnicy, zajechał przed dom Vignot’a. Córka pana d’Auberive, mocno osłabiona z twarzą ukrytą pod gęstym koronkowym woalem, wsiadła doń żegnana najtkliwiej przez panią Angot.
Loc-Earn, siadłszy obok niej, zapuścił story powozu, Bijou zaciął konie i fiakr potoczył się, przebywając cały Paryż ku równinie Montrouge.
Trzeba było wypuścić na wolność Urszulę, więzioną od czterech dni. Była to ciężka sprawa zaiste i Robert, nie obawiający się zwykle niczego, myślał o tem z niepokojem. Henrykę również to przerażało. Nieunikniona fatalność wyznania popełnionego błędu, rumienienia się zań w obec służącej i zakrwawienia serca tej zacnej, kobiety, trwogą ją napełniały.
Głębokie rozmyślania nad obecną sytuacją skróciły obojgu jadącym długość podróży, i zdziwili się, gdy powóz przed owym małym domkiem przystanął.
— Uzbrój się w cierpliwość, droga Henryko, rzeki do niej Loc-Earn, wysiadając. Moja rozmowa z Urszulą potrwa zapewne dość długo. Pojmujesz, że wszystko, to jej należycie wytłumaczyć potrzeba; biedna kobieta ma dość tępą głowę.
— Lecz serce zacne, uczciwe, dodała córka pana d’Auberive.
Robert jak gdyby nie słysząc powyższych wyrazów, wszedł do ogródka, gdzie pospieszył na jego spotkanie Sariol, palący fajkę pod gruszką.
— Kiedyż zostaniemy zwolnieni nareszcie z tej ciężkiej straży? zapytał.
— Za kilka minut. Gdzie jest Limassou?
— Na górze, przy starej; dotrzymuje jej towarzystwa. Opowiada różne rzeczy dla rozerwania jej, mimo że zadąsana, nie chce patrzeć nań wcale. Można ztąd nawet dosłyszeć rozmowę. Nieuwierzysz, mistrzu, jakie to zabawne!
— Idę tam. Wy obaj możecie wracać do Paryża. Nie potrzebuję was obecnie.
— Dam ci jednak przestrogę, rzekł Sariol. Skoro się znajdziesz sam na sam z tą starą kobietą, strzeż swoich oczu, wydrapać ci je gotowa. Straszna scena nastąpi, uprzedzam!
Robert, wzruszywszy ramionami, począł wchodzić na facjatkę, i otworzył drzwi do izby, gdzie znajdowała się Urszula wraz z Limassouem.
Biedna kobieta tak się zmieniła, że Loc-Earn zaledwie ją poznał. Od czterech dni nic nie jadła, mimo że obfity zapas żywności był dla niej dostarczonym. Płakała bezustannie i sypiała, siedząc na krześle, nie chcąc się na łóżko położyć. Oczy jej zapadły, ciągłe łzy wydrążyły bruzdy na jej policzkach, usta jej drżały i ręce.
W chwili otwarcia się drzwi Urszula sądząc, że Sariol wszedł, nie podniosła głowy, dopiero na słowa Limassou’a, „A! panie Robercie, nakoniec przybywasz“, zerwała się nagle, a odrzuciwszy w tył poruszeniem ręki zwoje siwych włosów, spadających jej w nieładzie na czoło, stanęła na przeciw przybyłego, groźnie weń spoglądając.
— Odejdź! zawołał na Limassou’a Robert.
Wspólnik Sariola wyszedł z pokoju.
— Ha! toś pan mnie kazał tu zamknąć? pytała Urszula głosem tłumionym przez łkanie.
— Ja, odparł Robert.
— Byłam tego pewną, odgadłam!
— Masz-li powód uskarżania się na ludzi którzy cię pilnowali?
— Nie o mnie tu chodzi! wołała wrząca oburzeniem i gniewem. Gdzie się znajduje panna d’Auberive? Gdzie jest to moje dziecię? Gdzie Henryka?
— Jest na dole. Oczekuje na ciebie.
Stara kobieta z okrzykiem radości rzuciła się ku drzwiom.
Robert zastąpi! jej drogę.
— Jesteś już wolną, moja dobra Urszulo, rzekł do niej. Nie wyjdziesz ztąd jednak, dopóki nie pomówimy ze sobą oboje.
— O czem będziemy mówić?
— Wiele ważnych rzeczy. Siądź i posłuchaj.
— Słucham, lecz proszę, mów pan prędko. Panna Henryka na mnie oczekuje, radabym ją ujrzeć co rychlej.
— Nieco cierpliwości, o niej to właśnie chcę ci cos powiedzieć.
— Ha! odgadłam to i omal nie oszalałam z trwogi i zgryzoty. Podejrzywałam w tem jakąś niegodziwość. Nie mogę powtórzyć co podejrzywałam. Błagam powiedz pan, żem się myliła. Upewnij mnie, że jesteś uczciwym człowiekiem!
— Uczciwym jestem, niewątpliwie, odparł Loc-Earn z ironicznym uśmiechem, honor więc będzie ocalonym i błąd zgładzonym zostanie.
— Błąd 1 jaki błąd? powtórzyła z obawą.
— Otóż potrzeba nam o wszystkiem powiadomić cię, Urszulo. Panna Henryka nieszczęściem...
Nie dając mu skończyć kobieta z roziskrzonym wzrokiem, zaciśniętemi pięściami poskoczyła jak rozwścieczona lwica.
— Ach! nikczemniku! krzyknęła, wpijając mu w szyję długie kościste swe palce, aby go udusić.
Przerachowała się jednak nieboga ze swoją siłą, osłabioną wiekiem i ścisłym postem czterodniowym. Odepchnięta przez tego łotra, padła na krzesło zalewając się łzami.
— Chciejże zrozumieć nareszcie, mówił, zbliżając się do niej, że cały ów melodramat jest zbytecznym i do niczego nie doprowadzi. Tracimy czas daremnie. Henryka czeka i niepokoi się. W dwóch słowach rzecz ci przedstawię. Sytuacja jest bardzo prostą. Zostałem ojcem dziecięcia, które dotąd nie ma nazwiska, lecz Które uprawnionem zostanie, skoro zaślubię pannę d’Auberive!
— Co? Henryka twoją żoną? krzyknęła, zrywając się nagle, nigdy, nigdy w świecie!
Robert wzruszył ramionami.
— Czyż sądzisz, rzekł, iż nie wiem, o czem ty myślisz, i co postanawiasz w tej chwili? Chcesz mnie oskarżyć przed panem d’Auberive jako ostatniego nędznika, łotra, godnego pogardy, ażeby mnie wypędził z pałacu. Pragniesz zarówno obmalować mnie w najczarniejszych kolorach wobec Henryki aby mnie znienawidziła o tyle, o ile kocha mnie teraz.
— I uczynię to, zawołała Urszula, przysięgam na Boga, uczynię!
— Nie! ty tego nie uczynisz... Nie będziesz miała odwagi uczynić! Skoro twój gniew przeminie, a nadejdzie rozwaga, oszczędzisz stojącemu nad grobem starcowi wyjawienia prawdy, która zabićby go mogła. Nie obciążysz wyrokiem wiecznej hańby wychowanego przez siebie dziewczęcia, tamując jej tym sposobem drogę do zaślubienia mnie i uznania własnego dziecka!
Ze zwykłą sobie zręcznością, Loc-Earn rozwijał dalej swe dowodzenia, aż wreszcie zdołał przekonać biedną kobietę, iż nie należy jej do wynikłego nieszczęścia dodawać nowych utrapień, któreby obecne położenie tylko pogorszyć mogły, tak, iż pokonana nareszcie, zawołała z westchnieniem, załamując ręce:
— A zatem, milczeć potrzeba!
— Nieodwołalnie, moja dobra Urszulo, odrzekł, uspokój się, proszę. Obmyj twarz zimną wodą, uporządkuj rozrzucone włosy, które ci nadają pozór obłąkanej, i pójdź wraz ze mną do Henryki.
W kilka minut później zeszli oboje do fiakra, gdzie córka pana d’Auberive rzuciła się w objęcia starej swej sługi, okrywając ją pocałunkami.
— Och! moje dziecię, powtórzyła kobieta z niewysłowioną tkliwością tuląc ją do siebie, moje biedne, drogie, ukochane dziecię!
Robert, niechcąc być świadkiem tej sceny, siadł obok woźnicy.
— Dokąd mamy jechać? zapytał Bijou.
— Na stację drogi żelaznej Orleańskiej, odrzekł Loc-Earn.
Nazajutrz, około dziewiątej rano, gdy Loc-Earn zasypiał głęboko, snem jakoby człowieka z najczystszem sumieniem, Józef, stary kamerdyner pana d’Auberive, wszedł do jego sypialni, a zbliżywszy się do łóżka:
— Racz pan wybaczyć, panie hrabio, rzekł z cicha, iż ośmielam się sen mu przerywać.
— Co się stało? zapytał Robert, otwierając oczy. Mam nadzieję, iż nie przynosisz mi złej wiadomości o zdrowiu pana d’Auberive?
— Nie! dzięki niebu, odparł służący. Czuję, że wykraczam przeciw obowiązkom, dodał, lecz niepodobna mi było postąpić inaczej. Jakaś nieznana osobistość pragnie widzieć się z panem hrabią. Odmawiałem, prosiłem by się oddalił, nalega, nie chce odejść, upewniając iż przychodzi w nader ważnym i pilnym interesie.
— Jakże wygląda ów przybywający?
— Jest to dość młody mężczyzna, przyzwoicie ubrany, ale rzecz dziwna, nie miał przy sobie wizytowej karty. Tłómaczył się, że zapomniał wziąć z sobą pugilaresu, w zamian czego nakreślił nazwisko na kawałku papieru.
Loc-Earn, wyczytawszy na podanej sobie kartce trzy wyrazy „Baron de Sariol,“ zaledwie powściągnął gniew i oburzenie.
— Ach! to pan baron de Sariol, zawołał hamując się siłą woli, przybywa on z prowincji. Znam doskonale jego rodzinę. Dobrze Józefie, żeś mnie obudził. Pragnę się z nim widzieć, przyprowadź go natychmiast.
Kamerdyner zaraz wyszedł, a ów nikczemnik ubierał się spiesznie, z zasępionem czołem, nachmurzonem spojrzeniem, oczekując na przybyłego.
Za chwilę ukazał się on w progu, wprowadzony przez starego sługę.
— Jak sie masz, kochany hrabio! wołał z daleka W zdejmując kapelusz, przybywam złożyć ci moją cześć i uszanowanie.
Sariol był w dobrym humorze, pewien iż olśni wszystkich nowem ubraniem, które nabył w przeddzień dnia tego w Palais-Royal.
Robert przedewszystkiem wyjrzał, czy Józef już odszedł, a następnie zamknąwszy drzwi na klucz, stanął przed Sariolem, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma mierząc go spojrzeniem od stóp do głowy. Nie zmięszało to wcale tego hultaja.
— Tam do pioruna! pan hrabia mieszka wspaniale! wołał, spoglądając po pokoju. Jakiż tu szyk, ile pieniędzy w tych drobiazgach. Zdaje się, jak gdyby się było w Muzeum. Dobrze się ulokowałeś, mój stary, lecz zaproś-że mnie siedzieć, podaj mi krzesło.
Robert użył ostatnich wysiłków, aby pokonać wrzący gniew w sobie, którego wybuch mógłby się stać dlań niebezpiecznym.
— Co? zawołał przytłumionym głosem, zapominasz się, jesteś szalonym!
— Pomiędzy nami wszystko uchodzi, mój bracie! odparł poufale Sariol.
— Chcesz więc skompromitować mnie, zgubić?
— Ja? hal ha! to śmieszne, zaśmiał się łotr, rozkładając się na krześle. Ja, który nie cofnąłem się przed żadną dla ciebie ofiarą, miałbym cię zgubić? Patrz, jakem się ustroił na tę wizytę. Krawiec upewnił, iż w najbardziej arystokratycznych sferach nie ubierają się lepiej. Zobaczno chustkę od nosa, jak wyperfumowana, nie licząc, że obok tego wszystkiego nadałem sobie tytuł „barona“ co szczęściem nic mnie nie kosztuje.
— W jakim celu tu przyszedłeś? zapytał Loc-Earn, zaledwie wstrzymując swą wściekłość.
— W jakim celu? Ha! ha! Zapominasz więc że mamy wspólne interesu, nader ważne sprawy?
— Pamiętam o wszystkiem, nic nie zapominam.
— Chodzi tu teraz, mówił dalej Sariol, o uregulowanie naszego małego rachunku. Licząc na odebranie pieniędzy, kupiłem już sobie pierścionek złoty z rubinem.
— Nie mogłeś mi gdzie indziej schadzki oznaczyć?
— W jaki sposób? ciekawym.
— Trzeba było do mnie napisać.
— Wiesz dobrze, iż nieco szwankuję na punkcie ortografii; mogłoby mnie to skompromitować. A skoro się posiada piętnaście tysięcy liwrów renty, bo liczę, jak gdybym je miał w kieszeni, mało się troskamy natenczas, czyli nasza wizyta sprawi nieco irytacji dobremu naszemu przyjacielowi, Robertowi Saulnier.
— Milcz! krzyknął Loc-Earn, przyskakując z zaciśniętemi pięściami.
— Mogę zamilknąć, mówię jednak otwarcie, iż zadowolony nie jestem. Przyjmujesz mnie, jak patrol, skoro pochwyci złodzieja. Nie ofiarujesz mi ani kieliszka wina. Napraw tę pomyłkę. Wytrawne, czy słodkie każesz podać, wszystko mi jedno.
Loc-Earn pogardliwie potrząsnął głową.
— Nie mam co dać ci, odrzekł.
— Jakto, ani kropli szampana, ani żadnej przekąski? Ha! ha! a to mi piękny pan hrabia! Zadzwoń i rozkaz staremu, ażeby przyniósł parę butelek. Wszak to rzecz łatwa. Masz służbę na rozkazy. Piwnica zapewne dobrze zaopatrzona być musi...
— Wyobrażasz więc sobie, że u ludzi wielkiego świata pija co chwila likiery? Nie, ja nie wydam poniżającego mnie tyle rozkazu!
— Ha! skoro tak, mniejsza o to. W każdym razie nie jesteś dla gości uprzejmym. Smuci mnie to wielce, Odbiera mi to złudzenie co do ciebie. Ja, który cię uważałem jak brata, ja, od którego wymówienia jednego wyrazu zależy cała twa egzystencja. Ty wiesz i znasz to dobrze, mój drogi. Otóż przestrzegam cię, nie należy ze mną zadzierać, nie trzeba mnie drażnić, pamiętaj, nie trzeba I Ostatnie słowa Sariol wymówił gniewnym, groźnym tonem.
Loc-Earn, rzucił nań baczne wejrzenie. Zostawa więc w zależności od tego człowieka, trzeba go było zjednywać dla siebie, konieczność tego-wymagała, obok czego potrzeba było pozbyć się go jak najprędzej.
— Ha! zaczął Robert po chwili, może ty masz i słuszność, źle postąpiłem. Nie przyjąłem cię tak, jak należało. Zmięszało mnie twoje niespodziewane przybycie. Ach! gdybyś znał ów świat, pośród którego ja żyję, gdybyś znał wszystkie jego dziwactwa i słabostki pojąłbyś, że i służących należy się tak dobrze wystrzegać jak panów, aby nie wzbudzić w nich podejrzenia. Kiedyś, ja ci to zwolna wszystko wytłómaczę. A teraz, podaj mi rękę, mój dobry towarzyszu i nie miej do mnie urazy.
— Do czarta! nie gniewam się wcale, rzekł Sariol, ściskając dłoń, sobie podaną. Nie zwykłem chować urazy. Wracam ci cały szacunek, lecz przedewszystkiem, sporządźmy ów akt i podpiszmy go. Zajmie to najwyżej pięć minut czasu. Przyniosłem z sobą papier stemplowy, bierz pióro i kończmy.
— Jutro to załatwimy.
— Dla czego nie teraz?
— Ponieważ, chcąc wynagrodzić me niegościnne dzisiejsze przyjęcie, zapraszam cię jutro na obiad.
— Ach! jakaż myśl genialna! zawołał z uniesieniem Sariol.
— Będzie uczta wspaniała, mówił dalej Robert, a na deser pomiędzy owocami, każę podać co tylko sam zechcesz.
— Brawo! wracam ci moje braterskie przywiązanie. Rozporządzaj mną jak ci się tylko podoba! A gdzież obiadować będziemy?
— Na Polach Elizejskich, w dobrze mi znanym zakładzie, gdzie z pewnością będziesz się stołował, zostawszy panem piętnastu tysięcy liwrów renty. A piwnica! ach! gdybyś wiedział, Sariolu, jak tam zaopatrzona piwnica!
— Gdzież się spotkamy?
— Czekaj na mnie o szóstej pod arkadami przy ulicy Rivoli, w pobliżu Ministerjum finansów. Zabiorę cię do powozu.
— Ułożone więc?
— Do jutra.
— Do jutra, przyjacielu Robercie.
— Zadzwonię aby cię wyprowadzono. Przybierz że pańską minę, Sariolu, a nie rozmawiaj na schodach z kamerdynerem.
— Bądź spokojny. Potrafię przyzwoicie się znaleźć.
Loc-Earn zadzwonił. W progu ukazał się Józef.
Dwaj godni siebie towarzysze uścisnęli sobie ręce nawzajem, mówiąc:
— Żegnam cię, hrabio.
— Do widzenia, baronie! Poczem Sariol z napuszoną, miną wyszedł z pokoju.
Loc-Earn, którego ponure wejrzenie błyszczało jakiemś dzikiem zadowoleniem, zbliżył się do okna, ażeby widzieć wychodzącego z pałacu swego niebezpiecznego wspólnika.
— Ha! dobrześ uczynił żeś przyszedł dziś do mnie Sariolu! wymruknął przez zaciśnięte zęby. Na wielkie zło, potrzeba dobrego lekarstwa! Jutro nie będę się już ciebie obawiał
∗ ∗
∗ |
Niektórym z naszych czytelników znanym jest może przyjemny widok kilkusetmetrowej przestrzeni, stanowiącej w 1850 roku część Pól Elizejskich, po lewej, w pobliżu Łuku tryumfalnego i Hippodromu, który w lat szesnaście później został przez pożar zniszczonym. Piękne budynki, wznoszące się tamże obecnie, nie istniały wtedy. Na zajętych przez nie dziś placach rozkładały się zielone trawniki, obsadzone kasztanami, ocieniając grunt, nazwany „Wzgórzem na świeżem powietrzu.“
Był tam jak gdyby obóz jarmarczny, pełen bezustannej wesołości. Kilkadziesiąt karczem i szynków stało tu obok siebie. Huśtawki i karuzele, kręciły się i wirowały bez przerwy; obok czego była i sala tańca, z desek zbudowana. W pobliżu niej wznosił się namiot kuglarza, nazwanego markizem d’Argent-Court, bezwątpienia z przyczyny jego sukni czerwonej, szychem haftowanej, jego żółtych spodni i pończoch jedwabnych.
Woń smażonej tłustości i potrawki z królików, ulatniała się przez liście drzew, a dźwięki waltorni i klarynetów, sprowadzały z dala ciekawych na „ Wzgórze.“
Czworograniasty pawilon, w kształcie szwajcarskiego szaletu, wznosił się na szczycie pagórka, panując po nad szynkami i karczmami, leżącemi poniżej. Była to wielce znana podówczas restauracja pod „Koszem kwiatów.“
Pomimo sąsiedztwa owych drewnianych baraków, odwiedzanych przez publikę z klas niższych, a może nawet skutkiem tego, restauracja pod „Koszem kwiatów“ posiadała liczną, wyborową klientelę. Znajdujące się tu oddzielne gabinety, ściągały wielbicieli owych córek Ewy zwanych podówczas „loretkami“ a następnie „kokotami.“
Piwnica tutejsza cieszyła się zasłużonym rozgłosem. Kuchnia była dobrą. Raki przyrządzano tu wyśmienicie. Prócz tego, podawano na małych półmiskach pewne ekscentryczne, a bardzo natenczas w modzie będące potrawy z różnych wodnych mięczaków wytwarzane, które młode kobietki z razu ze wstrętem dotykały swemi drobnemi ząbkami, a następnie, zasmakowawszy w nich, chciwie pochłaniały, między innemi ślimaki burgundzkie, masłem oblewane.
Przysmaki te, spotykane dziś we wszystkich pierwszorzędnych restauracjach, były w roku 1850 jedyną specjalnością właściciela zakładu pod „Koszem kwiatów,“ gdzie Robert przyprowadził na obiad Sariola.
Przyjechali obadwaj o siódmej godzinie. Noc już od dawna zapadła, lecz „Wzgórze,“ oświetlone mnóstwem różnokolorowych latarń, przedstawiało widok, bardziej ponętny, niż wśród dnia białego. Orkiestra w sali balowej grała kadryle i djabelsko szybkie galopady;: tętniły w ruch puszczone karuzele; muzykanci markiza d’Argent-Court dęli w klarynety, trąbki i całą siłą, uderzali w cymbały i waltornie.
Cały ów ogłuszający hałas i wszystkie te światła, nie miały zniknąć aż przed północą.
Robert wraz z towarzyszem wszedł na pierwsze piętro restauracji, poczem umieścili się w gabinecie, z którego okno wychodziło na cyrk kuglarza.
— Na honor! zawołał Sariol, wesoło tu i gwarno jak na jarmarku. Podoba mi się to miejsce! Miałeś słuszność, panie hrabio, żeś je dla nas obrał. Będę tu częstym gościem, skoro zostanę kapitalistą.
— Pozwolisz mi obiad zadysponować? pytał Loc-Earn.
— Dysponuj, masz wszelkie prawo do tego, ponieważ ty płacisz, zresztą ja nie znam się na tem, objadłbym się wędliną i kotletami. Proszę więc, każ podać potrawy, jakich dotąd jeszcze nie jadłem, a nadewszystko wyborowe wina.
— Będziesz zadowolonym. Ale czy lubisz trufle?
— Nie wiem jak one wyglądają, bo w garkuchniach, w jakich zwykle obiad jadałem, nigdy się z nimi nie spotykałem. Możesz je kazać podać między innemi, gdyż skoro kto posiada piętnaście tysięcy franków renty, z truflami poznać się winien.
Robert, wypisawszy na ćwiartce papieru potrawy, czytał głośno:
„Ostrygi z Marennes, zupa rakowa; ryba a la Joinville; mleczka cielęce z sosem i truflami; karczochy; polędwica à la provenęçale; pularda pieczona; sałata z jarzyn; poncz rzymski; mięszane desery; kawa i likiery “.
— No, jakże ci się podoba mój wybór? zapytał.
Sariol zacierał ręce uradowany.
— Znakomity! zawołał. Niech mnie czarci porwą, jeżelim kiedy słyszał o podobnych potrawach! Ale, powiedz mi, czy to sprawia pragnienie?
— Niesłychane!
— Otóż czego potrzeba. Pomyśl o trunkach mój drogi. Wino, likiery, rzecz główna.
Loc-Earn, wziąwszy ołówek dopisywał powtarzając:
„Wino reńskie, do ostryg; wino de Tavel do zupy; białe Côte-Rote; czerwone Hermitage; hiszpańskie Xeres; oraz Saint-Peray z winnic węgierskich.“
— Sześć gatunków! zawołał Sariol, licząc na palcach. Ale nie widzę pomiędzy niemi szampana? Miałżebyś o szampanie zapomnieć? Ach to błąd nie do wybaczenia!
— Zastąpiłem je Saint-Peray’em, które jest równie musująccm a bardziej wonnem winem.
— No! jeśli musującem, to dobrze. Siadajmy.
Robert zadzwoni! na posługującego i oddał mu wypisaną kartę.
— Młodzieńcze! zawołał Sariol z powagą, przyniesiesz nam kałamarz, pióro i wszystko czego potrzeba do pisania, mamy coś tutaj zanotować. Widzisz, żem nie utracił bussoli, rzeki śmiejąc się do Roberta, gdy chłopiec zniknął za drzwiami. Dobre rachunki tworzą dobrych przyjaciół. Ja dziwną mam słabość do tego kawałka papieru. Jest to może dziwactwem z mej strony, ale co robić?
— Rzecz przyrzeczona, rzecz święta! odparł Loc-Earn; przy deserze kwit ci napisze i wierzaj, iż najgorętszem mojem pragnieniem jest, abyś co rychlej odebrał swoje trzysta tysięcy franków.
— Wierzę, ponieważ w tymże samym dniu, ty schwycisz dziesięć razy tyle. Jesteś nad wyraz przezornym, kochany hrabio! Posługujący przyniósł ostrygi wraz z dwiema butelkami Marcobrunner, z których Sariol wypił trzy części prawie. Po pierwszych łyżkach zupy się, smakując.
— Ależ do pioruna, nie szczędzili pieprzu, zawołał, pali w gardle, jak ogniem! Nic to jednak nie szkodzi, będzie czerń ugasić ów pożar, pomnożywszy liczbę butelek.
Półmiski wnoszono jedne po drugich wraz z omrożonemi flaszkami, w których gorące słońce południa złociło sok winny.
Robert, pijąc sam nader umiarkowanie, napełniał wciąż szklanki winem towarzyszowi. Sariol wchłaniał je w siebie jak gąbka, a mimo to, skutek działania na mózg napoju dostrzedz się nie dawał, zwolna jednakże słabe oznaki pijaństwa okazywać się poczęły Z ciężkością wymawiał wyrazy, z drżącej ręki upuścił i stłukł dwie szklanki, mimo to umysł jego trzymał się jeszcze w równowadze i chociaż z trudnością wygłaszał zdania, wiedział dobrze wszelako, co mówił.
— Ależ to nie jest człowiek lecz beczka bezdenna, pomyślał Loc-Earn. Szczęściem Saint-Peray, dokończy dzieła nareszcie.
Dwie butelki napoju bursztynowej barwy, należące do najwyższej marki szampana, wniesiono zanurzone w lodzie.
— Pokosztujmy, wybełkotał Sariol, podając kieliszek. Gorąco mi, a to zimne sprawi mi chłód przyjemny. Nalej, mój przyjacielu, nalej mój bracie!
Robert napełnił kieliszek, Sariol wypił. Twarz jego rozjaśniła się.
— A! jakie to dobre, zawołał. Nalej mi jeszcze, lej bez przestanku. Nie masz pojęcia, jak mnie udręcza pragnienie!
Trzy kieliszki wypróżnił jedne po drugich.
— Otóż pijany nareszcie, pomyślał Robert.
Był nim w rzeczy samej, lecz bardzo nie wiele, czego dowodem iż odpiąwszy guziki swego granatowego tużurka wyjął z kieszeni arkusz stemplowego papieru i położył go przed sobą.
— No, chwila nadeszła, piszmy, zawołał.
— Bardzo chętnie, odparł Loc-Earn, zaraz i deser przyniosą. Za twoje zdrowie, baronie.
— Za twoje, hrabio.
Wniesiono desery, a przy nich dwie nowe butelki, zamrożonego Saint-Peray’a.
Sariol widocznie upojony winem, położył się na kobiercu, wyśpiewując jakąś gminną piosenkę przy poruszaniu w takt głową.
— Przynieś nam czarną kawę, likiery, owoce i cygara, a obok tego podaj rachunek, rzekł do posługującego Loc-Earn.
— Ale obecnie ja niewiem, ile panowie wypalą cygar i ile wypotrzebują likierów, odparł służący.
— Licz dziesięć małych kieliszków i cztery cygara.
— Dobrze, panie.
Tu wyszedł zdumiony poszeptując:
— A to kamienne głowy! W ich miejscu leżałbym już dawno pod stołem. Jeszcze wypiją dziesięć kieliszków, do czarta!
— Piszmy, wybąknął Sariol, po wyjściu chłopca, przerwawszy swoją piosenkę. Piszmy, na tym przyniesionym przezemnie papierze.
— Za chwilę, odparł Robert. Służący powróci, zapłacę mu, odejdzie i nie będzie nam już przeszkadzał.
— Nie będzie przeszkadzał? powtórzył Sariol z głupowatym uśmiechem. Nie będzie przeszkadzał, he! he!a no to dobrze.
I, rozciągnąwszy się na dywanie, podłożył ręce pod głowę, oczyma drzemiąc z pozoru, mimo że szeroko otwartemi wpatrywał się w zwierciadło, umieszczone na ścianie po za swym towarzyszem.
Służący wszedł z rachunkiem. Cyfra za pomienioną? libację dosięgała stu osiemdziesięciu franków. Robert dał dziesięć luidorów.
— Resztę zachowaj dla siebie, rzekł do kelnera.
Chłopiec ukłonił się i wyszedł.
— Piszmy, powtórzył Sariol uparcie. Redagujmy i podpisuj.
— Nie uczuwasz już pragnienia? pytał Loc-Earn;. dobywając chyłkiem z kieszeni mikroskopijną flaszeczkę.
— Ba! wciąż mnie pali, jak ogniem! pić mi się chce bezustannie. Lecz przedewszystkiem napisać kwit trzeba.
— Niech i tak będzie. Wypij kieliszek rumu, a ja biorę za pióro.
— Dobrze, podaj mi rum i bierz pióro w rękę.
Robert spojrzał na Sariola, którego wzrok coraz bardziej zamglony, zdawał się błąkać gdzieś w dalekiej próżni, a napełniwszy rumem w trzech częściach wielki kieliszek, wsączył weń ze zręcznością doświadczonego sztukmistrza kilka kropel płynu z wydobytej z kieszeni maleńkiej flaszeczki.
— A więc baronie, zapytał, śmiejąc się sekretarz pana d’Auberive, pisać będziemy nareszcie.
— Tak, tak, powtórzył Sariol tymże samym zająkliwym głosem, wyciągając rękę dla pochwycenia kieliszka, podanego przez towarzysza.
Robert nalał sobie rumu zarówno.
— Za twoje zdrowie, rzekł, mój dzielny kolego.
— Za twoje, mój przyjacielu!
Loc-Earn był bezwątpienia. najnikczemniejszym z łotrów, jacy istnieją na świecie, do owej chwili jednakże nie zabił jeszcze nikogo! Brakło mu do tego odwagi, nie do wykonania morderstwa, lecz do patrzenia na jego spełnienie. Nerwy miał w tym razie mniej silne, niż wolę. Odwrócił głowę pomimowolnie, podczas gdy ów człowiek, któremu przed chwilą ściskał rękę, przybliżył do ust ów napój zatruty.
Po kilku sekundach Sariol wydał okrzyk głuchy, a raczej rodzaj jęczenia, połączonego z chrapaniem, oczy jego nadmiernie się rozszerzyły, szklanka wypadłszy z drżącej ręki rozbiła się na szczątki. Upadł całym ciężarem na kobierzec i leżał bez ruchu ze wzniesioną piersią, z której dobywał się oddech chrapliwy, ciężki, świszczący.
Robert, podszedłszy, pochylił się nad nim.
— Zbyt wiele wiedziałeś, przyjacielu, wyszepnął z cicha, a wyprostowawszy się dodał: Obecnie cała sprawa potrwa najdłużej pół godziny. Mogę odjechać spokojny. Nie odzyska on już przytomności. Nie mam się czego obawiać. Nikt mnie tu nie zna, gdyby więc śmierć nastąpiła, któżby poważył się obwinić hrabiego Loc-Earn’a o podobną zbrodnię?
Wziąwszy kapelusz zwrócił się ku drzwiom, ale zatrzymał się przy nich.
— Zbrodnię? powtórzył z dziwnym uśmiechem; nie, nie będzie tu zbrodni. Zatrę jej ślady.
I szybko pochwyciwszy opróżnione butelki zanurzone w przyrządzie do chłodzenia napełnionym lodem, zaniósł to wszystko na kobierzec i położył pod głowę nieszczęśliwego. Uczynił to z niesłychaną przezornością, ażeby to ciało bezwładne przedstawiało wyraźne skutki śmierci z pijaństwa.
— Doskonale! wyszepnął, spoglądając zdała na ułożony przez siebie obraz. Pierwszy z lekarzy, jaki tu wezwanym zostanie, stwierdzi, iż śmierć nastąpiła skutkiem opicia, a obok tego ze zbyt długiego spoczywania czaszki na lodzie, mój pomysł jest arcydziełem! Rozniosą o nim wiadomość wszystkie jutrzejsze wieczorne dzienniki!
Wyraziwszy w tych słowach swoje zadowolenie, schował trzy cygara do kieszeni, czwarte zapalił, spojrzał na zegarek, wskazujący dziewiątą godzinę i wyszedł z gabinetu. W korytarzu spotkał posługującego, którego przy obrachunku obdarzył luidorem.
— O której godzinie zamykacie waszą restaurację? zapytał.
— Różnie zdarza się, panie. Jeśli wszyscy goście się rozejdą, zamykamy około jedenastej, dziś jednak przybywali bardzo późno, będzie otwarte u nas jeszcze po północy.
— Pytam się o to dlatego, rzekł Robert, iż mój towarzysz nieco podchmielił sobie.
— Rzecz zwykła, odparł śmiejąc się kelner. Może trzeba przynieść filiżankę herbaty temu panu?
— Nie, niepotrzeba, odparł Loc-Earn. Nie jest on chorym bynajmniej. Zasnął sobie tylko, zostawcie go, proszę w spokoju.
— Niech pan zaufać mi raczy; nie wejdę wcale do gabinetu.
— Co do mnie, mówił Loc-Earn, mam pilny interes do załatwienia. Wrócę tu prawdopodobnie za godzinę. Gdybym zaś nie powrócił, sprowadźcie fiakra dla mego przyjaciela i obudźcie go w chwili, gdy zakład zamykać będziecie.
— Dobrze. Uczynię według rozkazu.
Robert wyszedłszy z restauracji, zagłębił się w kasztanową aleję otaczającą „Wzgórze,“ na szczycie którego brzmiała muzyka i świeciły różnokolorowe latarnie. Szedł w stronę Pól Elizejskich.
— Jak to łatwo zabić kogoś, mówił sam do siebie. Mówią o wyrzutach sumienia. Ja żadnych nie czuję. Sariol zagradzał mi drogę. Usunąłem przeszkodę. Wypadało mi tak uczynić.
Przez cały następny dzień ów łotr nie wyszedł z pałacu przy ulicy Ville-l’Eveque, a dzień ten zdawał mu się być długim nieskończenie. Myślał wciąż co orzeczono o znalezionym trupie w miejsce pijanego człowieka? Czy ciało zaniesiono do Morgi? Czy Sariol został poznanym przez którego z owych ludzi, między którymi przebywał? I z gorączkowym niepokojem oczekiwał ukazania się wieczornych dzienników.
Jakież było jego zdumienie, gdy rozłożywszy je spostrzegł, że żaden nie wspomina zupełnie o jakimbądźkolwiek wypadku, zaszłym pod „Koszem kwiatów“.
— Ach! jak ci wydawcy bywają źle powiadamiani, wyszepnął, a jednak nie zwykła to sprawa... Jutro napiszą o tem bezwątpienia.
Pan d’Auberive zauważył tego wieczora, iż jego kochany hrabia-sekretarz, czytał gazety mniej dobrze, niż zwykle i bardziej zastanawiał się nad długiemi politycznemi artykułami, z pominięciem dziennych wiadomości. Spostrzegłszy to, zwrócił uwagę Roberta, który usprawiedliwiał się silnym bólem głowy.
Wróciwszy do swego mieszkania, wcześnie udał się na spoczynek, źle jednak spał tej nocy. Straszne widzenia prześladowały go ciągle. Budził się co chwila i zrywał, widząc Sariola stojącego przy łóżku, to z twarzą obrzękłą od pijaństwa, to znów z obliczem zmienionem od działania trucizny, to śmiejącego się wstrząsającym i szyderczym śmiechem i wygrażającego mu zemstą.
Nad ranem przywidzenia ustąpiły i zasnął snem twardym.
Hałas przyspieszonych kroków nagle go przebudził. Józef, stary kamerdyner wbiegł przestraszony do pokoju.
— Panie hrabio, wołał, ach, panie hrabio!...
Nie mógł więcej mówić, zakrył twarz rękoma. Robert osłupiały ujrzał nagle zjawiające się po za Józefem straszne wcielenie prawa w osobie komisarza policji z przepasaną szarfą w towarzystwie dwóch agentów.
Komisarz zbliżył się do łóżka:
— Jesteś, rzekł, czyli raczej pragniesz uchodzić za hrabiego Loc-Earn!
— Jestem rzeczywiście hrabią Loc-Earn, odparł Robert, mogę to stwierdzić dowodami.
— Zostałeś skazanym w dniu trzecim grudnia 1847 roku, na trzy lata więzienia pod nazwiskiem Roberta Saulnier.
— To fałsz, wykrzyknął łotr, bledniejąc. Fałsz, jakaś straszna pomyłka. Jestem ofiarą błędu, potrzebującego wyjaśnienia.
— Będziesz się tłumaczył przed sędzią śledczym, któremu powierzono twą sprawę, mówił komisarz. Robercie Saulnier, aresztuję cię w imieniu prawa!
— Lecz panie, jam nie winien.
— Tem lepiej dla ciebie!
— Pozwól mi przynajmniej uniknąć hańby aresztowania w tym tak powszechnie szanowanym domu. Dozwól mi stawić się samemu przed sądem.
— To niepodobna, nie mogę tego uczynić.
— Stawię się, poręczam słowem honoru.
Komisarz uśmiechnął się dwuznacznie.
Jestem zgubiony! pomyślał Robert. Lecz kto mógł, mnie zdradzić, wszak Sariol umarł.
Machinalnie, jak człowiek rażony piorunem, zbierał się powoli, mimo to miał tyle przytomności że schował do kieszeni pugilares zawierający kilkanaście sztuk biletów bankowych, oszczędzonych ze swojej pensji sekretarza.
— Jestem gotów, rzekł, mogę jechać z panem, protestuję jednak najmocniej przeciw podobnemu nadużyciu; jakże to jest kompromitującem dla uczciwego człowieka; a zwróciwszy się do starego sługi: Do widzenia mój dobry Józefie. Nic nie mów panu d’Auberive o tym tyle opłakanym wypadku, wszystko się wyjaśni i wrócę tu za kilka godzin.
— Oby Bóg spełnił słowa pana hrabiego, rzekł kamerdyner.
Przed bramą pałacu, na ulicy oczekiwał fiakr, w który komisarz kazał wsiąść więźniowi. Z drugiej strony przy chodniku stał drugi powóz ze spuszczonemi storami. Jedno z tych okien podniosło się w chwili, gdy Loc-Earn wychodził z pałacu, a w niem ukazało się cyniczne, szyderczo tryumfujące oblicze Sariola. Trwało to ledwie sekundę i szyba powozu zapadła.
— Do więzienia Conciergerie! zawołał jeden z agentów na woźnicę.
Powóz ruszył z miejsca.
W ośm dni później, Robert zasiadł powtórnie na Jawie oskarżonych w „Szóstej Izbie“. Utrzymywał zawzięcie że pomiędzy nim a Robertem Saulnier żadna łączność nie istnieje. Dziesięciu świadków dowiodło inaczej.
Pierwszy wyrok skazujący go na trzy lata więzienia został uprawomocnionym i hrabia Loc-Earn stał się smutnym gościem domu poprawy w Poissy.
∗ ∗
∗ |
Pewnego wieczoru w trzy lata później, dość młody jeszcze mężczyzna, z twarzą przysłoniętą niebieskiemi okularami, z wysoko zawiązaną chustką na szyi, zadzwonił nieśmiało do bramy pałacu d’Auberive.
O ile można było dostrzedz przy bladem świetle gazu dochodzącego z ulicy, obszerny pałacowy dziedziniec ponury przedstawiał widok. Trawa wyrastała między kamieniami, żadne światło nie błyszczało w oknach wielkiego budynku.
— Czy pan d’Auberive żyje jeszcze? zapytał przybyły cichym głosem odźwiernego.
— Od lat trzech nasz pan spoczywa już w grobie, tknięty paraliżem mózgu; była odpowiedź.
— A jego córka?
— Młoda pani zamieszkała w klasztorze.
— W klasztorze w Paryżu, czy na prowincji?
— Co pana obchodzić to może?
— Mam ważne zlecenie do udzielenia pannie d’Auberive.
— Od kogo?
— Od jednego z przyjaciół jej rodziny.
— Powiedz pan temu przyjacielowi że panna d’Auberive dobrowolnie odłączyła się od świata, nie utrzymuje z nikim żadnych stosunków, chociażby interesa najważniejszemi być miały. Rozkazano mi to oznajmić każdemu.
— Jednakże...
— Dobranoc, przerwał odźwierny zamykając okienko.
Loc-Earn, gdyż zapewne poznali go czytelnicy, odszedł ze spuszczoną głową.
— Pomimo wszystkiego, muszę ją odnaleźć, wyszepnął, mam ją w swym ręku z przyczyny dziecka! Nie zawaham się przed niczem.
Nazajutrz rano udał się na wyspę Saint-Denis.
Nie zastał tam rybaka i jego żony, a na zapytanie odpowiedziano mu że odziedziczywszy jakiś spadek, oboje wraz z dziećmi wyjechali nie wiadomo w którą stronę.
Z osnutej tak pracowicie intrygi, pozostał mu jedynie akt urodzenia dziecka, wniesiony do ksiąg stanu, cywilnego.