Winnetou/Tom III/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Winnetou
Podtytuł czerwonoskóry gentleman
Wydawca Wydawnictwo
„Przez Lądy i Morza“
Data wyd. 1910
Druk Aleksander Ripper
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
Testament Apacza.

Winetou nie żyje! Te trzy słowa wystarczą na określenie nastroju, w jakim znajdowałem się wówczas. Myślałem, że nie zdołam rozłączyć się z jego grobem. Kilka pierwszych dni siedziałem przy nim w milczeniu, przypatrując się ożywionemu ruchowi zakładających nową osadę. Powiadam, że się przypatrywałem, ale nic właściwie nie widziałem. Dochodziły mnie ich głosy, ale ja nie słyszałem niczego. Byłem nieobecny duchem. Mój stan podobny był do stanu człowieka, który, ogłuszony na pół z powodu uderzenia w głowę, słyszy wszystko, jakby z daleka, a widzi jak przez szybę matową. Było to prawdziwem szczęściem, że czerwonoskórzy nie znaleźli naszych śladów i miejsca obecnego pobytu. Nie byłbym teraz sprostał im w walce. Kto wie zresztą, czy takie niebezpieczeństwo nie byłoby mnie wyrwało z mojego odrętwienia.
Zacni osadnicy usiłowali zająć mnie swojemi czynnościami, lecz wynik ich starań był bardzo powolny. Minęło kilka dni, zanim się opamiętałem i zacząłem im pomagać. Dobroczynne działanie tej zmiany nie kazało długo na siebie czekać. Musiano wprawdzie każde słowo wydobywać ze mnie przemocą, lecz wnet wróciła mi dawna energia i niebawem byłem znów tym, którego rada i zdanie kierowało drugimi.
Trwało to dwa tygodnie, poczem powiedziałem sobie że nie mogę tu dłużej pozostać. Testament przyjaciela ciągnął mnie pod Nugget-tsil, gdzie pochowaliśmy Inczu-czunę i jego piękną córkę. Było też moim obowiązkiem pojechać nad Rio Pecos i zawiadomić Apaczów o śmierci najsłynniejszego i najlepszego z ich wodzów. Wiedziałem wprawdzie, jak szybko biegnie zwykle przez preryę wieść o takiem zdarzeniu — mogła tam dojść nawet przedemną — musiałem jednak udać się tam, jako świadek tego smutnego wypadku i najpewniejszy sprawozdawca. Osadnicy nie potrzebowali mnie koniecznie, a gdyby potrzebny był dla nich dzielny westman, to mogli się zwrócić do Walkera, który gotów był przez pewien czas u nich zabawić. Po serdecznem pożegnaniu ruszyłem w daleką drogę.
Inny na mojem miejscu starałby się pewnie o ile możności jechać przez miejsca, gdzie byli ludzie. Ja postąpiłem przeciwnie: unikałem takich miejsc, nie chcąc widzieć nikogo, a pragnąc być sam na sam ze smutkiem.
Życzenie to spełniało się aż do Beaver-Creek północnego Canadianu, gdzie miałem niebezpieczne spotkanie z wodzem Komanczów, Tokejchunem, któremu niegdyś uszliśmy tak szczęśliwie. Kiedy my rozbijaliśmy się z Siouksami na północy, wykopali Komancze znowu topór wojenny, a Tokejchun poprowadził siedmdziesięciu wojowników do grobów wodzów, aby wykonać tam taniec śmierci i zapytać gusła o przyszłość. Podczas tego wpadło mu w ręce kilku białych, których przeznaczył na śmierć męczeńską przy palu. Udało mi się jednak ich uwolnić. Pomijam tu tę przygodę, ponieważ nie pozostaje w związku z Winnetou. Opowiem ją przy innej sposobności. Wyswobodzonym białym towarzyszyłem aż do granicy Nowego Meksyku, gdzie im już nic nie groziło. Stamtąd mogłem udać się wprost nad Rio Pecos, ale testament Winnetou był dla mnie zbyt ważną rzeczą, żebym miał co do niego zbyt długo pozostawać w niepewności. Zwróciłem się więc na południowy wschód, aby się najpierw dostać do Nugget-tsil.
Była to droga niebezpieczna, ponieważ wiodła przez kraj nieprzyjaznych mi Komanczów i Keiowehów, którym tembardziej nie powinienem był się pokazywać. Napotykałem rozmaite tropy i ślady, lecz pilnowałem się nadzwyczaj i przybyłem szczęśliwie i niepostrzeżenie w pobliże rzeki Gualpa. Tam natrafiłem na odciski kopyt, prowadzące w tym samym kierunku, w którym ja jechałem. Nie chcąc się zetknąć z czerwonymi, ani zadawać z białymi, myślałem początkowo zboczyć z tego tropu, lecz wtedy byłbym musiał okrążać, a dla mnie było przecież ważną rzeczą przekonać się, czy to byli Indyanie, czy biali. Pojechałem więc za tym tropem, który pozostawiony był może przed godziną.
Niebawem zobaczyłem, że byli to trzej jeźdźcy, a wkrótce potem przybyłem na miejsce, gdzie się oni byli zatrzymali. Jeden z nich zsiadł był prawdopodobnie, aby poprawić rozluźniony rzemień. Ślad pochodził od buta. Był to więc biały, a ponieważ nie miałem powodu do przypuszczenia, żeby jeden biały jechał w towarzystwie dwu Indyan, przeto wywnioskowałem z łatwością, że wyprzedzały mnie trzy blade twarze.
Ani mi przez myśl nie przeszło zbaczać dla nich z mej drogi dotychczasowej. W razie spotkania z nimi nie musiałem przecież do nich się przyłączać. Oni jechali powoli, bo już w dwie godziny później ujrzałem ich przed sobą. Równocześnie zauważyłem wzgórza, między któremi przewijała się tutaj rzeka.
Było to już pod wieczór, dlatego postanowiłem przenocować nad rzeką. Oni prawdopodobnie mieli taki sam zamiar, ale ja nie potrzebowałem ani porzucać swojego zamiaru, ani dotrzymywać im towarzystwa. Gdy oni zniknęli w krzakach, które pokrywały pagórki, ja dojechałem tam także, a kiedy dostałem się nad rzekę, oni zdejmowali właśnie siodła z koni. Mieli wprawdzie dobre konie i broń, ale zewnętrzny ich wygląd nie budził wielkiego zaufania.
Zlękli się, spostrzegłszy mię niespodzianie, uspokoili się jednak rychło, odpowiedzieli na moje powitanie, a gdy zatrzymałem się opodal, nie zbliżając się do nich, podeszli ku mnie.
— Toście nas przestraszyli! — rzekł jeden z nich.
— Czy trapi was nieczyste sumienie, że was mój widok tak przeraził? — spytałem.
— Pshaw! My sypiamy na naszych sumieniach muszą więc być dobre, ale Zachód to strony niebezpieczne. Gdy tak znienacka wynurzy się obcy, to ręka mimowoli chwyta za głownię noża. Czy wolno spytać, skąd wy?
— Od Beaver-Fork.
— A dokąd dążycie?
— Nad Rio Pecos.
— To dalej niż my. My jedziemy tylko do Mugworthills.
To zwróciło moją uwagę, gdyż Mugworthills oznaczało tę samą grupę gór, którą Winnetou i jego ojciec nazywali Nugget-tsil. Czego chcieli tam ci trzej ludzie? Ja tam także zmierzałem. Jeśli zaś miałem się do nich przyłączyć, to trzeba było się dowiedzieć, jakie ich tam wiodły zamiary.
— Mugworthills? — zapytałem. — Cóż to za okolica?
— Bardzo piękna. Rośnie tam mnóstwo dzikiej bylicy, a bylica znaczy właśnie mugwort. Ale można tam znaleźć także coś innego.
— Co?
— Hm! Tego wam nie powiem, bo zaraz chcielibyście udać się do Mugworthills.
— Paplo! — huknął nań drugi. — Nie gadajże tak głupio!
— Pshaw! O czem się chętnie myśli, to się ciśnie na język. Kto wy właściwie jesteście?
Łatwo sobie wyobrazić, że to, co teraz usłyszałem, bardzo mnie uderzyło. On rzeczywiście mówił o Nugget-tsil, a ja sam widziałem tam podówczas dużo bylicy. Słowa jego brzmiały tak tajemniczo, że postanowiłem zostać tu z tymi ludźmi, lecz nie wyjawić, kim jestem. Odpowiedziałem zatem na ostatnie pytanie:
— Jestem sidlarzem, jeśli nie macie nic przeciwko temu.
— A wasze nazwisko? A może wolicie je zataić?
— Nie. Mogę je każdemu śmiało wymienić. Jestem Jones.
— Rzadkie nazwisko, nader rzadkie! — śmiał się. — Czy też je sobie zapamiętamy! Gdzie wasze sidła?
— Odebrali mi je Komancze razem z tem, co przez dwa miesiące zdobyłem.
— O to szczęście nie było dla was łaskawe!
— Niestety! Cieszę się jednak, że przynajmniej cało uszedłem przed nimi.
— Wierzę. Nie oszczędzają oni białych, zwłaszcza teraz!
— Czy Keiowehowie nie są tacy sami?
— Może jeszcze gorsi.
— A mimoto wy zapuszczacie się do ich kraju.
— To co innego. My się ich nie boimy, bo mamy dobre polecenia. Mr. Santer jest przyjacielem ich wodza Tanguy.
Santer! Można sobie wyobrazić, że mię to nazwisko poprostu zelektryzowało. Z trudem tylko ukryłem to niespodziane wrażenie obojętną miną. Ci ludzie znali Santera. Teraz było już pewnem, że się do nich przyłączę, gdyż oni mogli mieć na myśli tylko tego Santera, który się nam kilka razy wymknął. On właśnie był przyjacielem Tanguy.
— Czy to wpływowy człowiek ten Santer? — pytałem dalej.
— Niewątpliwie! Przynajmniej u Keiowehów. Ale może zsiądziecie? Wieczór nadchodzi, najlepiej więc przenocować nad rzeką, gdzie jest woda i pasza dla konia.
— Hm! Ja was nie znam, a wy sami wyraziliście się przed chwilą, że należy być ostrożnym.
— Czy wyglądamy na złych ludzi?
— Nie, ale wy zapytywaliście mnie o nazwisko, sami zaś nie powiedzieliście, kim jesteście.
— Zaraz się dowiecie. Jesteśmy westmanami, a trudnimy się to tem, to owem. Żywi się człowiek, jak może. Ja nazywam się Gates, ten obok mnie mr. Clay, a trzeci mr. Summer. Czy wam to wystarczy?
— Yes!
— To zsiądźcie nareszcie, albo jedźcie dalej! Nie krępujcie się nami zupełnie!
— Jeśli pozwolicie, to zostanę z wami. W tych stronach zawsze lepiej być w kilku.
— Well! Z nami będzie wam bezpiecznie. Nazwisko Santera chroni nas wszystkich.
— Co to właściwie za gentleman ten Santer? — pytałem dalej, zsiadłszy z konia.
— Gentleman w prawdziwem tego słowa znaczeniu. Zaskarbi sobie naszą wdzięczność, jeśli spełni się to, co nam przyrzekł.
— Znacie go już od dawna?
— Nie. Dopiero niedawno spotkaliśmy się z nim po raz pierwszy.
— Gdzie?
— W forcie Arkanzas. Ale czemu tak o niego pytacie? Czy to wasz znajomy?
— Czy pytałbym o znajomego?
— Hm! To całkiem słuszne!
— Twierdzicie, że jego nazwisko zapewnia wam bezpieczeństwo, a ponieważ ja jestem przy was, przeto korzystam także z jego ochrony. Musi mnie więc zajmować. Nieprawdaż?
— Yes! Siądźcie tu z nami i rozgośćcie się! Macie co do jedzenia?
— Kawałek mięsa.
— U nas znajdzie się więcej. Jeśli wam nie wystarczy, możecie dostać od nas.
Z początku uważałem ich za włóczęgów, teraz jednak, przypatrzywszy się im lepiej, gotów byłem wziąć ich za ludzi uczciwych, oczywiście wedle pojęcia panującego na Zachodzie, gdzie jest inna miara moralności. Zaczerpnęliśmy sobie wody z rzeki i jedliśmy mięso. Oni spoglądali na mnie ciekawie przez jakiś czas. Wreszcie przemówił Gates, który, jak się zdawało, występował w imieniu wszystkich.
— A zatem postradaliście futra i sidła? To szkoda. Jakże wyżywicie się teraz?
— Za pomocą polowania narazie.
— Jakże wasze strzelby? Widzę, że macie aż dwie.
— Z tego starego grzmotu strzelam kulami, a śrutem z tej małej strzelby.
Sztuciec wiozłem z sobą w futerale. Gdybym był wymienił nazwy obu strzelb, byliby odrazu poznali, kto jestem.
— No, to dziwny z was człowiek. Włóczycie z sobą dwie strzelby, jedną na kule, a drugą na śrut. Wszak na to jest dubeltówka, z jedną lufą na kule, a drugą na śrut!
— To słuszne, ale ja przywykłem do tej starej pukawki.
— A co będziecie robić nad Rio Pecos, mr. Jones?
— Nic szczególnego. Podobno łatwiej tam polować, niż tu.
— Jeśli sądzicie, że Apacze pozwolą wam u siebie polować, to was źle pouczono. Nie wierzcie w to! Tu zabrano wam tylko sidła i futra, a tam możecie łatwo własną skórę postradać. Czy musicie tam pojechać koniecznie?
— Wcale nie.
— To chodźcie z nami!
— Z wami? — udałem zdziwionego.
— Tak.
— Do Mugworthills?
— Tak.
— A po co?
— Hm! Nie wiem, czy mogę wam to powiedzieć. Co wy na to, Clay i Summer?
Obaj zapytani spojrzeli na siebie, poczem Clay odpowiedział:
— To rzecz wątpliwa. Mr. Santer zakazał nam o tem mówić, ale dodał przytem, że zdałoby mu się do tego więcej odpowiednich ludzi. Rób, jak uważasz!
— Well! — potwierdził Gates. — Skoro mr. Santer stara się jeszcze o innych ludzi, to my możemy także kogoś dla niego przyjąć. A więc nic was teraz nie wiąże, mr. Jones?
— Nie — odrzekłem.
— A macie czas?
— Aż za wiele!
— Czy wzięlibyście udział w robocie, która może przynieść dużo, dużo pieniędzy?
— Czemu nie? Każdy chętnie zarabia, a jeśli tego ma być nawet dużo, nie wiem, dlaczego miałbym się od tego usuwać. Muszę jednak wiedzieć, o co idzie.
— To się samo przez się rozumie! To jest właściwie tajemnica, ale wasza rzetelna i dobroduszna twarz świadczy o tem, że wybyście nie byli zdolni nas wyzyskać, ani oszukać.
— Na tyle jestem uczciwy; możecie być pewni.
— Wierzę! Udajemy się więc do Mugworthills, aby szukać nuggetów.
— Nuggetów! — zawołałem. — A są tam?
— Nie krzyczcie tak! Prawda, że was to nęci. Tak, tam są nuggety.
— Od kogo o tem wiecie?
— Właśnie od mr. Santera.
— Czy on je widział?
— Nie, bo w takim razie nie brałby nas z sobą, lecz zachowałby całe gniazdo dla siebie.
— A więc nie widział? Przypuszcza tylko?
— On jest pewny, że one tam są, tylko nie zna dokładnie miejsca.
— To byłoby szczególne!
— Szczególne, a jednak słuszne i prawdziwe. Wytłómaczę wam to jasno, jak on to nam przedstawił. Czy słyszeliście kiedy o niejakim Winnetou?
— O wodzu Apaczów? Tak.
— A znacie niejakiego Old Shatterhanda?
— Opowiadano mi o nim.
— Ci dwaj żyją z sobą w wielkiej przyjaźni i byli raz dawniej pod Mugworthills z ojcem Winnetou oraz innymi czerwonymi i białymi. Mr. Santer podsłuchał, że Winnetou udaje się z ojcem w góry po nuggety, przyszedł więc do przekonania, że złoto leży tam chyba masami, skoro Indyanie biorą stamtąd, ile im potrzeba i kiedy chcą. Ja sądzę, że dobrze wywnioskował.
— Bez wątpienia.
— Słuchajcie dalej! Mr. Santer stanął na czatach, aby pójść za obydwu Apaczami i odnaleźć to miejsce. Nie można mu tego brać za złe, jak zobaczycie, gdyż co tym czerwonoskórcom po złocie, którego nie potrzebują? Nie mają do tego zmysłu.
— Czy mu się udało?
— Niestety nie zupełnie. Poszedł on za nimi, (a była z nimi także siostra Winnetou), kierując się ich śladami, a na tem, jak wiecie, traci się zawsze sporo czasu. Kiedy się zbliżył do tego miejsca, oni już stamtąd wracali. Powiedzcie teraz, czy to nie paskudna historya!
— Wcale nie paskudna!
— Nie? Jakto?
— Mógł ich spokojnie przepuścić obok siebie, a potem pójść dalej ich śladem, który zaprowadziłby go był do nuggetów.
— Do stu piorunów! To prawda! Niezły z was ptak, jak widzę. Możecie się nam przydać. Stało się niestety inaczej. On sądził i to całkiem słusznie, że oni mieli przy sobie nuggety i strzelił do nich, aby je im odebrać.
— Czy trafił dobrze?
— Tylko stary i dziewczyna padli nieżywi. Tam znajdują się ich groby. Santer byłby kulą przeszył także Winnetou, ale musiał uciekać, gdyż nagle przyszedł mu w pomoc Old Shatterhand, który go potem ścigał z białymi i czerwonymi i zapędził aż do Keiowehów. Z wodzem tych Indyan zaprzyjaźnił się Santer. Nieraz potem jechał do Mugworthills, mało sobie oczu nie wypatrzył, ale nic nigdy nie znalazł. Teraz dopiero wpadł na dobrą myśl, żeby wziąć ludzi do pomocy w poszukiwaniach. Kilku więcej zobaczy, aniżeli jeden. My właśnie mamy mu pomóc, a jeśli wy chcecie, to możecie z nami pojechać.
— Czy spodziewacie się powodzenia?
— Nawet bardzo. Czerwoni tak prędko powrócili wtedy ze złotodajnego miejsca, że nie może ono leżeć daleko od punktu, w którym mr. Santer ich spotkał. Należy więc tylko przeszukać małą przestrzeń. Jeślibyśmy i wtedy złota nie znaleźli, to chybaby się dyabeł w to wdał. Czasu przecież nam nie braknie. Będziemy szukali tygodniami i miesiącami, gdyż nikt nas stamtąd nie wypędzi. Cóż wy na to wszystko?
— Hm! Właściwie nie podoba mi się ta cała sprawa.
— Dlaczego?
— Krew do tego przylepła.
— Nie bądźcie takim głupim! Czy to wy, albo my przelaliśmy tę krew? Czy to nasza wina? Bynajmniej! Zresztą o co chodzi? O dwu zastrzelonych czerwonoskórców? I tak wszyscy będą wytępieni, i wygasną! Co się przedtem stało, o to nie dbajmy. My szukamy złota. Jeśli znajdziemy, będziemy żyli, jak Astor lub inni milionerzy.
Dowiedziałem się zatem odrazu, jakich ludzi miałem przed sobą. Nie należeli oni do wyrzutków, jakich często już spotykałem, ale życie Indyanina nie przedstawiało dla nich wartości większej od życia zwierzyny, którą każdy może zastrzelić. Nie byli jeszcze starzy i nie postępowali też, jak doświadczeni, ostrożni, mężowie, gdyż nie byliby tak prędko, tylko dla mej uczciwej twarzy, powierzyli mi swej tajemnicy i zaofiarowali koleżeństwa.
Nie potrzebuję chyba podkreślać, jaką niespodziankę sprawiło mi to spotkanie i jak mi było na rękę. Znowu mogłem wziąć Santera na oko! Ale tym razem miałem nadzieję, że już raz z nim ostatecznie się załatwię. Nie pokazałem jednak po sobie niczego, kiwnąłem głową w jedną i w drugą stronę jakby pod wpływem wątpliwości i odpowiedziałem na wywód Gatesa:
— Nuggetów chciałbym, ale zdaje mi się, że nie dostaniemy ich, choćbyśmy je znaleźli.
— Co za myśl! Skoro je znajdziemy, to będziemy je mieli.
— Ale jak długo?
— Dopóki nam się spodoba. Chyba nikomu z nas nie przyjdzie na myśl je wyrzucić!
— A jeśli nam je odbiorą?
— Kto taki?
— Santer.
— Co? Wy chyba sami nie wierzycie w to, co mówicie!
— Czy wy go znacie pod tym względem?
— O, bardzo dobrze!
— A poznaliście go dopiero niedawno temu!
— To uczciwy człowiek. Kto nań spojrzy, nie może wątpić w jego moralność. A zresztą, wszyscy go chwalą, kogo tylko pytaliśmy o niego.
— A gdzie jest teraz?
— Rozstał się z nami wczoraj, by pojechać nad Saltfork, gdzie znajduje się wieś Tanguy, wodza Keiowehów. My tymczasem mamy udać się do Mugworthills.
— Czego tam Santer chce?
— Niesie Tangui bardzo ważną i przyjemną dla niego wiadomość, a mianowicie, że Winnetou już umarł.
— Jakto? Winnetou już nie żyje?
— Tak. Siouksi go zastrzelili. Tangua, którego wrogiem śmiertelnym był Winnetou, będzie się radował bez końca tą wieścią. Mr. Santer właśnie dla tej wiadomości zboczył z naszej drogi, a pod Mugworthills znowu się z nami spotka. To czcigodny gentleman, który chce nas wzbogacić. Z pewnością i wam się także spodoba, skoro go tylko ujrzycie.
— Zobaczymy, ale ja radzę, żebyśmy byli ostrożni!
— Przed nim?
— Tak.
— Ależ niema najmniejszego powodu do nieufności!
— A ja wprawdzie gotów jestem przyłączyć się do was, lecz oczy będę miał dobrze otwarte. Kto dla kilku nuggetów strzela do dwojga ludzi, którzy nie zrobili mu nic złego, po tym można się naprawdę spodziewać, że i nas zamorduje, by posiąść złoto, skoro tylko je znajdziemy.
— Mr. Jones, co... co... wy...?
Nie skończył zdania i wypatrzył się na mnie z przerażeniem. Clay i Summer zafrasowali się także.
— Tak — mówiłem dalej — to nietylko możliwe, lecz nawet prawdopodobne, że wzywa was na pomoc z tem silnem postanowieniem, żeby was w niegodziwy sposób usunąć potem, skoro tylko skarb się znajdzie.
— To tylko urojenia wasze, jak się zdaje!
— Bardzo się w takim razie mylicie! Jeśli rozważycie rzecz dobrze i bez uprzedzenia dla Santera, to musicie przyjść do tego samego przekonania co i ja. Najpierw wyobraźcie sobie, że ten człowiek jest przyjacielem Tanguy, znanego jako największego i nieprzebłaganego wroga wszystkich bladych twarzy! W jaki sposób mógł on posiąść jego przyjaźń?
— Nie wiem tego.
— Tego nie trzeba dopiero wiedzieć, to można sobie bardzo łatwo wywnioskować.
— Cóż wy sobie wywnioskowaliście, mr. Jones?
— Kto jest przyjacielem wroga wszystkich białych, ten musiał dowieść, że także nie dba o życie białych, a to jest powodem dostatecznym, żeby się przed nim pilnować ogromnie. Czy mam słuszność, czy nie?
— To przynajmniej brzmi tak, że można tego słuchać. Cóż jeszcze do tego dodacie?
— To, co już raz powiedziałem.
— Że zabił dwu czerwonych?
— Tak.
— Ja tego nie biorę mu wcale za złe. W moich oczach to nie jest powodem do tego, żeby komuś nie ufać i uważać go za draba.
— Czy wy nie czujecie, że przez takie stanowisko sami sobie wystawiacie niedobre świadectwo?
— Nie. Indyanie to wszystko łotry, których należy wytępić!
— Oni są także ludźmi i mają swoje prawa, które my winniśmy uszanować!
— Mówicie bardzo humanitarnie! Ale gdyby nawet słuszność była po waszej stronie, to nie rozumiem, dlaczego śmierć dwu czerwonych miałaby być czemś nie do przebaczenia.
— Nie?...
— Wszystko należy brać ze strony praktycznej. Chyba zdajecie sobie sprawę z tego, że czerwonych czeka zguba.
— Niestety, nie mogę temu zaprzeczyć.
— Skoro więc wszyscy muszą zniknąć z powierzchni ziemi, to obojętną jest rzeczą, czy dwaj z nich zginą o kilka dni prędzej, niż im było przeznaczone. Z tego punktu widzenia człowiek, który ich śmierć sprowadził, nie jest mordercą; uprzedził tylko cokolwiek przeznaczenie.
— Szczególna jest ta wasza praktyczna moralność! Czy tego nie widzicie?
— Może ona jest szczególna, ale nie zaszkodziłoby wam, gdybyście ją sobie trochę przyswoili.
— Well, zobaczymy, jak się ta sprawa przedstawi z waszego stanowiska. Czy sądzicie, że mr. Santer nie zasługuje na potępienie?
— Pewnie, że nie.
— A zatem to, że zastrzelił wodza Apaczów i jego córkę nie jest grzechem? Przypuśćmy, że i moje zdanie jest takie, ale teraz nasuwa się bardzo praktyczne pytanie: Dlaczego on ich zastrzelił?
— Aby się dowiedzieć o miejscu, w którem ukrywali złoto.
— Nie. Nie dlatego!
— Nie? A z jakiego powodu?
— Aby się dowiedzieć o miejscu, nie musiał jeszcze pozbawiać ich życia. Gdyby ich był puścił swobodnie, a po ich oddaleniu się zbadał, gdzie byli, byłby prawdopodobnie znalazł to miejsce. Wszak powiedział wam, że bardzo prędko wrócili. Wobec tej szybkości i pośpiechu nie stracili chyba czasu na troskliwe zacieranie śladów, żeby ich już nie można zobaczyć. Nie byli też zapewne zbyt ostrożni, gdyż zdawało im się, że sami są w Mugworthills. Ich trop byłby go niewątpliwie zaprowadził na to miejsce. Już to raz zaznaczyłem.
— Ale to rzeczy nie zmienia. Przyznam się otwarcie, że nie wiem, jak zamierzacie tem obalić moje zdanie.
— Zaraz to usłyszycie. Santer nie zastrzelił obojga Indyan na to, aby odkryć miejsce złotodajne, lecz aby dostać nuggety, które oni zabrali i mieli przy sobie.
— To jest obojętne!
— Dla niego i dla zastrzelonych, ale nie dla nas.
— Czemu nie?
— Jak sądzicie, czy mało było złota w kryjówce, czy dużo?
— Dużo, pewnie, że dużo! Nie zdołam wprawdzie tego dowieść, lecz wyobrażam sobie.
— A ja potrafię to udowodnić!
— Wy? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Wystarczy trochę pomyśleć. Jeśli się nawet nie zna Mugworthills, to można przypuścić, że niema tam naturalnych pokładów złota, lecz że musiano je tam zgromadzić. Ilekroć zaś Indyanie zadają sobie trudu, by taki skład założyć, nie dzieje się to nigdy dla odrobiny.
— To całkiem słuszne!
— Było więc tam dużo, bardzo dużo złota. To, co zabrali Winnetou i jego ojciec, było tylko małą częścią. Nie prawdaż?
— Przyznaję także.
— I dla takiego głupstwa zabił mr. Santer dwoje ludzi!
— Hm, tak, ale to było praktyczne. Chciał zdobyć i tę małą sumę.
— Czyż jeszcze nie pojmujecie, do czego zmierzam. Ta praktyczność, którą tak usprawiedliwiacie, może być dla nas wysoce niebezpieczną.
— Niebezpieczną? Jakto?
— Wyobraźcie sobie, że idziemy do Mugworthills i znajdujemy cały skarb; potem...
— Potem dzielimy go natychmiast między siebie — wtrącił prędko, przerywając mi zdanie.
— Tak, dzielimy. Jak sądzicie, ile otrzyma każdy z nas?
— Któż to może oznaczyć? Musiałoby się wprzód wiedzieć, ile tam złota jest wogóle.
— I wtedy nie moglibyście wiedzieć, ile każdy dostanie, gdyż mr. Santer zażąda dla siebie lwiej części, a nam przyzna tylko tyle, ile mu się spodoba.
— Nie, tego on nie uczyni. Co do tego, mylicie się stanowczo!
— Ja jednak trwam przy swojem twierdzeniu.
— Podział będzie bardzo uczciwy, nikt nie otrzyma więcej, aniżeli drugi.
— Nawet Santer nie?
— Nie.
— Czy on sam to powiedział?
— Tak. Nietylko przyrzekł, lecz nawet dał nam rękę na to.
— Czy wydał wam się przytem dostojnym?
— Oczywiście! To najporządniejszy i najwytworniejszy człowiek, jakiego sobie można pomyśleć!
— A wy jesteście najbardziej dziecinnemi z dusz, jakie kiedykolwiek spotkałem.
— Jakto?
— Bo wierzycie temu przyrzeczeniu.
— Cóż w tem dziwnego?
— Czy trzeba wam to dopiero tłómaczyć?
— Pewnie!
— Człowiek, który dla kilku nuggetów zabija dwoje ludzi, tak opanowany jest przez żądzę złota, że nawet nie pomyśli dzielić się z wami w ten sposób.
— To było dwoje czerwonych!
— Ale w każdym razie dwoje ludzi, którzy nie wyrządzili mu nic złego! Nie ulega wątpliwości, że gdyby to byli biali, to także byłby ich bez wahania sprzątnął z drogi.
— Hm! — mruknął Gates z niedowierzaniem.
— Ja tak twierdzę, a nawet idę dalej. Santer obiecał wam, że dostaniecie tyle, co i on, a ja sądzę...
— Że dotrzyma słowa i odda nam część, która nam się będzie należała — wtrącił.
— Być może, że nam da, będąc przekonany, że ją otrzyma napowrót.
— Drogą rabunku?
— Tak. Część, przypadająca na każdego z nas, będzie w każdym razie sto lub więcej razy większa od tego, co mieli przy sobie Inczu-czuna i Winnetou. Jeśli Inczu-czunę i jego córkę zastrzelił z chciwości, to przysiągłbym, że od chwili, w której my dostaniemy złoto, nie będziemy ani minuty pewni własnego życia!
— Poczekajcie, mr. Jones!
— Pewnie, że zaczekam.
— To wielka różnica, czy się strzela do Indyan, czy do białych!
— Dla człowieka, którego porwała gorączka posiadania złota, nie istnieje ta różnica.
— Hm! Nie mogę wam przyznać słuszności w tym wypadku, gdyż mr. Santer jest gentlemanem w całem tego słowa znaczeniu.
— Cieszyłbym się, gdybyście się nie mylili!
— Założę się z wami, o co chcecie, mr. Jones! Przypatrzcie się tylko mr. Santerowi, a oko powie wam zaraz, że on zasługuje na zaufanie.
— Well! Jestem bardzo rozciekawiony na chwilę, w której go ujrzę.
— Jesteście tak pełni wątpliwości i podejrzeń, jak kałuża ropuch i głowaczy. Jeśli sądzicie, że grozi wam niebezpieczeństwo, to łatwo możecie go uniknąć.
— Jeśli nie pojadę do Mugworthills?
— Tak. Wszak wolno wam się nie przyłączyć. Nie wiem wogóle, czy mr. Santerowi będzie to miłem, że was zabierzemy. Myślałem, że zrobię wam przysługę.
Powiedział to niemal odpychającym tonem, rozdrażniony tem, że nie wierzyłem mu co do osoby Santera. Ja zaś odparłem mu na to:
— Ja też uważam to za przysługę i dziękuję wam za nią.
— Okażcie więc swoją wdzięczność w inny sposób, a nie przez oczernianie gentlemana, którego nie widzieliście jeszcze wcale! Nie sprzeczajmy się dłużej, lecz zostawmy te rzeczy samym sobie!
Na tem zakończyliśmy ten temat i mówiliśmy o czem innem, przyczem udało mi się rozprószyć złe wrażenie, które sprawiła moja nieufność.
Jakżeż łatwo byliby mi przyznali słuszność, gdybym był mógł powiedzieć im, kim jestem. Byli to niedoświadczeni i łatwowierni ludzie. Obawiałem się, że gdybym im zupełnie zaufał, byliby mi raczej zaszkodzili, aniżeli przydali się na coś.
Później udaliśmy się na spoczynek. Wprawdzie miejsce, na którem znajdowaliśmy się, uważałem za bezpieczne, mimoto przeszukałem starannie całe otoczenie, a nie znalazłszy nic podejrzanego, zaniechałem zarządzenia kolejnego czuwania. Oni zaś byli tacy naiwni, że wcale o potrzebie straży nie pomyśleli.
Nazajutrz rano wyruszyliśmy razem do Mugworthills. Oni oczywiście nie wyobrażali sobie, że był to także cel mojej podróży.
Dzień przeszedł mi wśród ustawicznego niepokoju i troski. Oni jechali pewni siebie, bo byli przekonani, że przy spotkaniu się z Keiowehami wystarczy, gdy podadzą nazwisko Santera, tymczasem ja dobrze wiedziałem, że mnie ci czerwonoskórcy poznają. Towarzysze moi uważali zatem wszelkie środki ostrożności za zbyteczne, ja zaś nie mogłem im się sprzeciwiać, nie chcąc wzbudzić podejrzenia, albo ściągnąć na siebie ich gniewu. Szczęściem nikt nas przez cały ten dzień nie widział.
Wieczorem rozłożyliśmy się obozem na otwartej preryi. Oni chcieli rozniecić ogień, lecz nie znaleźli materyału do tego, co mnie w duchu ucieszyło. Zresztą zimno nie było, a piec nie było co. Nazajutrz rano zjedliśmy przed wyruszeniem ostatek suszonego mięsa, odtąd zaś byliśmy skazani na łowy. W tej sprawie zrobił Gates uwagę, która ubawiła mnie w duchu:
— Jesteście zastawiaczem sideł, ale nie myśliwym, mr. Jones. Powiedzieliście wprawdzie, że umiecie strzelać, ale kto wie, czybyście czego w tym względzie dokazali. Czy traficie na odległość stu kroków do preryowego zająca?
— Stu kroków? — odrzekłem. — Hm! To trochę daleko!
— Ja odrazu przypuszczałem, że nie trafilibyście. Wobec tego napróżno wogóle dźwigacie ten stary grzmot. Z niego możnaby wieżę zestrzelić, ale nie drobną zwierzynę. Ale nie troszczcie się o to, już my się o mięso postaramy.
— Trafiacie chyba lepiej odemnie?
— Tak nam się zdaje. Jesteśmy myśliwymi z preryi, prawdziwymi westmanami!
— To nie wystarcza.
— Tak? A czegóż jeszcze potrzeba?
— Zwierzyny. Umiejcie sobie strzelać, jak chcecie, jeśli tu niema zwierzyny, to będziemy musieli głód cierpieć.
— Nie bójcie się o to! Już my ją znajdziemy!
— Tu na sawannie? Tu są tylko antylopy, które nie dopuszczą nas tak blizko do siebie, żebyśmy mogli strzelać.
— Mądrze mówicie i trafiliście prawie w sedno. Ale w Mugworthills jest las, będzie więc i zwierzyna. Tak powiedział mr. Santer.
— Kiedyż tam dojedziemy?
— Może koło południa, jeśliśmy, jak przypuszczam, dobrze jechali.
Nikt nie wiedział lepiej odemnie, że jechaliśmy dobrze i że przed południem dostaniemy się do Nugget-tsil. Ja prowadziłem ich właściwie tak, że tego nie zauważyli. Oni więc jechali ze mną, a nie ja z nimi.
Słońce nie doszło było jeszcze do szczytu swej codziennej drogi, kiedy ujrzeliśmy wznoszące się z ziemi zalesione wzgórza, do których zdążaliśmy teraz.
— Czy to są Mugworthills? — zapytał Clay.
— Tak — odparł Gates. — Mr. Santer opisał nam całkiem dokładnie, jak wyglądają od północy, a to, co tutaj widzimy, zgadza się z tym opisem. Za pół godziny będziemy u celu.
Lecz Summer osłabił tę nadzieję, mówiąc:
— Zapomniałeś, że Mugworthills są od północy niedostępne dla jeźdźców.
— Wiem o tem dobrze. Miałem teraz na myśli tylko to, że będziemy tam za pół godziny. Potem objedziemy Mugworthills dokoła, dopóki od południa nie dostaniemy się na dolinę, która je dzieli.
Słyszałem, że Santer opisał im dokładnie teren, chciałem więc przekonać się, jak daleko sięgała ta dokładność i zapytałem:
— W tej dolinie spotka się pewnie Santer z wami, mr. Gates?
— Nie w dolinie, lecz na górze.
— Czy mamy się tam z końmi wydostać?
— Tak.
— A jest tam droga?
— Właściwej drogi niema, tylko łożysko rzeczki. Jechać tamtędy nie można, trzeba się wspinać, a konie prowadzić za sobą.
— Na co to? Czy musi się tam wyłazić? A na dole zostać nie można?
— Nie, gdyż miejsce poszukiwań znajduje się na górze.
— To należałoby przynajmniej konie zostawić na dole. To byłoby w każdym razie lepsze.
— Niedorzeczność! Widać, że jesteście sidlarzem. Może całe tygodnie upłyną, zanim osiągniemy cel wyprawy na górę. Czy na tak długi czas można zostawić konie na dole? Ktoś musiałby być zawsze przy nich na straży, na górze zaś będziemy je zawsze mieli przy sobie i nie będzie potrzeba osobnego dozorcy. Czy tego nie pojmujecie?
— I owszem! Kto jednak nie zna okolic, może zapytać w ten sposób.
— Zresztą tam w górze jest bardzo ładnie, gdyż jak wam to już powiedziałem, wznoszą się tam grobowce wodza Apaczów i jego córki.
— I przy tych grobach rozbijemy nasz obóz?
— Tak.
— Na noc także?
Zapytałem w ten sposób z ważnego powodu, gdyż, musiałem kopać pod grobem Inczu-czuny, aby przyjść w posiadanie testamentu Winnetou, a do tego świadkowie byli zbyteczni. Tymczasem usłyszałem właśnie, że tam mieliśmy urządzić obóz. Przyszło mi na myśl, że może towarzyszy moich ten naturalny lęk, jaki ogarnia zwykłych ludzi przed grobami, do tego skłoni, ażeby przynajmniej w nocy omijali pobliże mogił. Lecz i to, gdyby się nawet stało, nie mogło mi wystarczyć. Nie widząc dobrze w nocy, mogłem popełnić błąd, a wreszcie, gdyby i ta przeszkoda była wykluczona, to przecież byłbym nie zdołał w nocy zasypać dziury tak, żeby rano śladów nie było.
— Dlaczego chcecie wiedzieć, czy także na noc bodziemy tam przebywali? — zapytał Gates.
— Hm! Nie każdy lubi spać nocą pod grobami — odpowiedziałem.
— Ach! Wy się boicie?
— To nie!
Ej chyba! Słyszycie, Clay i Summer? Mr. Jones boi się zmarłych! Lęka się obojga czerwonych. Myśli, że wstaną z grobu i wyskoczą mu na plecy, hahahaha!
Zaśmiał się na całe gardło, a tamci obaj mu zawtórowali. Ja milczałem, chcąc zostawić ich w mniemaniu, że jestem taki bojaźliwy, gdyż inaczej byliby może dopatrzyli się w moich pytaniach szczególnych powodów, a od tego właśnie ja starałem się ich odwieść.
— Jesteście taki zabobonny, sir? — mówił dalej Gates z przekąsem. — To wielka głupota! Umarli nie wstają, a tych dwoje właśnie nie porzuci wiecznych ostępów myśliwskich, gdzie żyją in dulci jubilo przy jeleniej i bawolej pieczeni. Gdyby się wam jednak ukazali, co nie jest całkiem wykluczonem, to zawołajcie nas tylko na pomoc, a my ich już odpędzimy.
— Sam dałbym sobie z nimi radę, mr. Gates. Chociaż w istocie nie boję się niczego, to jednak nie uważam za stosowne spać pod grobami, skoro można gdzieindziej.
Podczas tej sprzeczki zbliżyliśmy się tak do wzgórz, że musieliśmy zboczyć na zachód, by je objechać. Przybywszy na stronę południową, dojechaliśmy do doliny, wiodącej do środka i ruszyliśmy dalej tą doliną. Później otworzył się wspomniany już niejednokrotnie boczny parów, którym podążyliśmy w górę, dopóki się nie rozdzielił. Zsiadłszy tutaj, zaczęliśmy, prowadząc konie za sobą, wspinać się po kamienistym gruncie aż do ostrej krawędzi na górze, przez którą trzeba było się przedostać.
Ja jechałem umyślnie na ostatku, a Gates na przedzie. Stawał on kilka razy, by sobie opis przypomnieć i dobrze się potem oryentował; miał niezłą pamięć. Następnie zjechaliśmy na dół, prosto przez las, dopóki drzewa się nie rozstąpiły. Tu zatrzymał się Gates i zawołał:
— Dobrze, całkiem dobrze! Oto są oba kurhany! Widzicie? Jesteśmy na miejscu. Teraz tylko potrzeba, żeby jeszcze mr. Santer przyszedł.
Tak, byliśmy na miejscu. Tu stał grobowiec Inczu-czuny, niegdyś wodza Apaczów. We wnętrzu tej kupy ziemi, obłożony płaszczem kamiennym, spoczywał, siedząc na swoim koniu i w zbroi, z wyjątkiem strzelby srebrzystej i leku. Obok wznosiła się piramida z kamieni ze sterczącym z niej szczytem drzewa, o którego pień oparta przesypiała Nszo-czi swój sen ostatni. Byłem tu z Winnetou kilka razy podczas naszych wypraw, dla uczczenia pamięci zmarłych, a teraz witałem te groby bez niego, bo on także rozstał się ze mną na wieki. Winnetou odwiedzał także bezemnie to, tak drogie dla niego miejsce, kiedy ja przebywałem w innych krajach. Jakie myśli mogły wówczas mieszkać pod tem czołem, jakie uczucia targać jego sercem? Santer i zemsta! Ten człowiek i żądza odwetu zajmowały niegdyś całą jego istotę. Czy tak było i później?
Jemu nie udało się nigdy pochwycić mordercę tak, żeby go mógł ukarać, a teraz ja stałem tutaj i czekałem na tego człowieka, który zburzył jego szczęście rodzinne i spokój życia. Czyż nie byłem uprawnionym spadkobiercą przyjaciela i dziedzicem zemsty? Czy nie żyło i we mnie gorące życzenie odwetu? Czy nie byłoby to grzechem wobec zmarłych, gdybym dostał Santera w ręce i oszczędzał go? Wtem usłyszałem w głębi duszy słowa: „Szarlih, ja wierzę w Zbawiciela. Winnetou jest chrześcijaninem“. Niestety doszedł mych uszu jeszcze inny głos, mianowicie Gatesa, który na mnie zawołał:
— Cóż tak stoicie wpatrzeni w te dwie kupy ziemi? Czy widzicie już może duchy, których się lękacie? Jeśli się to dzieje z wami w biały dzień, to co dopiero będzie w nocy?
Nie odpowiedziawszy nic na to, zaprowadziłem konia na polanę, rozkiełzałem go i puściłem wolno na paszę. Sam udałem się swoim zwyczajem na przeszukanie okolicy. Kiedy wróciłem, trzej moi towarzysze rozgościli się już zupełnie. Siedzieli pod grobem wodza, w tem miejscu właśnie, gdzie miałem kopać.
— Gdzie wy się włóczycie? — zapytał Gates. — Może szukaliście już nuggetów? Dajcie temu pokój! Podejmiemy się tego wspólnie, ażeby jeden nie mógł przed drugimi zataić tego miejsca.
Ten ton mi się nie podobał. Wprawdzie oni mnie nie znali, ale mimoto ja nie mogłem na to pozwolić, żeby przemawiali do mnie w ten sposób. To też odpowiedziałem jak najostrzej, ale zarazem tak, żeby go nie obrazić:
— Czy pytacie tylko z ciekawości, czy w tem przekonaniu, że możecie mną komenderować? Z jakichkolwiek pobudek to czynicie, to zwracam waszą uwagą na to, że wyszedłem już z lat uczniowskich.
— Uczniowskich? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Że uważam siebie za samoistnego człowieka.
— Właśnie, że nim nie jesteście. Od chwili przyłączenia się do nas, staliście się członkiem naszego towarzystwa, a żadna część całości nie może się nazywać samoistną.
— Nie musi jednak poddawać się bezwzglądnym jej rozkazom.
— Ale to przyznacie, że powinien być jeden, do którego muszą się drudzy stosować.
— Czy uważacie siebie za takiego?
— Tak.
— To jesteście w błędzie. Nie zapominajcie, że ja nie przyjąłem jeszcze obowiązków u Santera, nie jestem więc członkiem waszego towarzystwa.
— W takim razie nie węszcie tutaj! Nie macie do tego prawa, skoro do nas nie należycie.
— Nie sprzeczajmy się o to, sir! Ja będę chodził, gdzie mi się spodoba! Teraz wydaliłem się był, żeby zobaczyć, czy jesteśmy tu bezpieczni. Jeśli rzeczywiście jesteście tak dzielnymi westmanami, jak powiadacie, to musicie wiedzieć, że nie obozuje się w lesie, nie wiedząc, czy niema w nim jeszcze kogoś. Ponieważ nie dopilnowaliście tego, to ja to zrobiłem i zasłużyłem raczej na wasze uznanie, nie na ton, na jaki sobie wobec mnie pozwalacie.
— Ach! Szukaliście śladów?
— Tak.
— Czy umiecie je odnajdywać?
— Prawdopodobnie!
— Ja sądziłem, że szukaliście już nuggetów.
— Nie jestem taki głupi.
— Dlaczego byłoby to głupiem?
— Czyż wiem, po której stronie i w jakim kierunku należy ich szukać? O tem wie tylko Santer, o ile tu się wogóle złoto znajduje.
— Zdaje mi się, że na waszą istotę składają się same wątpliwości, podejrzenia i nieufności. Byłoby rzeczywiście lepiej, gdybyśmy byli zostawili was waszemu losowi.
— Tak? A może ja właśnie byłbym jedynym, któryby potrafił znaleźć złoto, gdyby tutaj było. Ale złota już niema...
— Niema? Kto to powiedział?
— Ja to mówię.
— Dlaczego? Skąd możecie wiedzieć, że już tutaj nie leży?
— Zdrowy rozum mi to dyktuje. To dziwne zaiste, że jako doświadczeni westmani nie wpadliście na to już dawno!
— Nie mówcie zagadkami. Powiedzcie wyraźnie! Czy było tutaj złoto?
— Na to się godzę.
— Któżby je mógł zabrać?
— Winnetou.
— Skąd wam ta myśl przyszła?
— Raczej ja powinienbym zapytać, jak wy mogliście nie wpaść na nią. Według tego, co ja wiem o Winnetou, to był on nietylko najwaleczniejszym, lecz także najmędrszym i najchytrzejszym z Indyan.
— No, o tem wie każdy, nietylko wy.
— To bądźcie tak dobrzy i pomyślcie! Winnetou przybył tutaj po złoto. Napadnięto nań, a on jako mądry człowiek poznał odrazu, że ktoś śledził jego tajemnicę. Musiał zatem przypuścić, że Santer, który mu umknął, powróci później i będzie szukał skarbu. Co wy uczynilibyście na jego miejscu, mr. Gates? Czy zostawilibyście złoto tutaj?
— A do wszystkich dyabłów! — wybuchnął niespodzianie.
— No, odpowiedzcież!
— To jest wprawdzie jakaś myśl, ale myśl nędzna, zupełnie nędzna!
— Jeśli uważaliście Winnetou za głupca, to szukajcie nuggetów, lecz nie zarzucajcie mnie, że ja ich szukam za waszymi plecyma. Nie pozwolę, żebyście mnie o taką głupotę posądzali.
— Twierdzicie więc, że nic się nie znajdzie?
— Jestem tego pewien.
— To po co przyjechaliście tutaj?
Nie mogąc powiedzieć mu prawdy, odrzekłem:
— Ponieważ myśl, którą się właśnie z wami podzieliłem, przyszła mi dopiero teraz.
— Aha, dotychczas więc byliście taksamo głupi, jak my? Przyznaję, że wasze zapatrywanie ma coś za sobą, ale równie wiele, a nawet więcej można przytoczyć przeciwko temu.
— Co?
— Nadmienię tylko jedno. Kryjówka była tak dobra, że Winnetou nie obawiał się, żeby ją kto odnalazł. Czy to niemożliwe?
— I owszem!
— Pięknie! Mógłbym jeszcze coś innego przeciwko wam zauważyć, lecz wyrzekam się tego. Zaczekajmy, dopóki nie przybędzie mr. Santer. Zobaczymy, co on na to powie.
— Na kiedy go się spodziewacie?
— Na dziś jeszcze nie, ale na jutro.
— Na jutro? To niemożliwe. Znam przypadkowo Saltfork, dokąd on się udał. Jeśli będzie się śpieszył, to może tu przybyć najwcześniej aż pojutrze wieczorem. Czem zajmiemy się do tego czasu?
— Polowaniem. Potrzebujemy przecież mięsa.
— Hm! Czy ja mam także z wami polować?
Zadałem umyślnie to pytanie w nadziei, że pójdą sami na polowanie, a mnie tu zostawią. Niestety zawiodłem się, gdyż Gates odpowiedział:
— Wy popsulibyście nam prawdopodobnie wszystko. Obejdzie się bez was. Ja pójdę z Clayem i przypuszczam, że coś zastrzelę. Wy możecie zostać tutaj z Summerem.
Obaj wymienieni zabrali strzelby i oddalili się. Czyżby Gates trzymał się skrycie polityki nie zostawiania mnie samego? W takim razie musiałby mnie w rzeczywistości uważać za bardzo sprytnego. Tymczasem dotąd okazywał pewne lekceważenie mej osoby. Jeśli sądził, że mu popsuję polowanie, to miał bardzo nizkie o mnie wyobrażenie, ale nie czuł, jak wielkiego błędu przez to się dopuszczał. Słowo „sidlarz“ wymawiał zawsze z pogardą. To dowodziło braku wszelkiego doświadczenia u niego, bo powinien był wiedzieć, że sidlarz nie może doprowadzić do niczego, jeśli nie jest dobrym strzelcem i wogóle dzielnym westmanem.
Gates z Clayem uganiali przez całe popołudnie po lesie, a wieczorem przynieśli jako owoc swych trudów biednego zajączka, którego mięsem mogły się od biedy posilić cztery osoby. Nazajutrz rano poszedł Gates z Summerem na polowanie, a całą ich zdobycz stanowiło kilka dzikich gołębi, tak starych, że ledwie je można było pogryźć.
— Nie mamy szczęścia — tłómaczył się przedemną. — Żadna zwierzyna się nie pokazuje!
— Gdyby wasz brak powodzenia można było upiec i spożyć, to nie potrzebowalibyśmy narzekać — odparłem. — Te gołębie żyły już pewnie za czasów Matuzalema, a i tak ogromna szkoda, że musiały zginąć w tak młodym wieku.
— Czy chcecie drwić ze mnie, sir?
— Wcale nie, gdyż łatwo możecie sobie wyobrazić, że memu żołądkowi nie zbiera się na żarty.
— To pokażcie wy coś lepszego, jeśli zdołacie!
— Well, ja przyniosę coś na pieczeń.
— Bardzo wątpię.
— Zająca lub przedpotopowego gołębia zawsze znajdę!
Wziąłem obie strzelby i poszedłem. Gdy się powoli oddalałem, słyszałem, jak śmiejąc się, wołał za mną:
— Oto idzie z tym olbrzymim grzmotem. Zastrzeli kilka starych drzew, ale nie trafi ani włoska, ani pióreczka!
Więcej już nie słyszałem. Gdybym tak był przystanął, by ich podsłuchać! Byłbym usłyszał więcej, nawet coś bardzo dla mnie ważnego. Później dowiedziałem się, że oni byli rzeczywiście przekonani, że ja nic nie upoluję. Chcąc mnie zawstydzić i raz jeszcze spróbować szczęścia, aby, gdy nic nie przyniosę, pokazać mnie bogatą zdobycz i dowoli wyśmiać, udali się wszyscy trzej do lasu zaraz po mnie. Wtedy miejsce to było opuszczone, ja mogłem wykopać testament Winnetou, po przeczytaniu schować do kieszeni, a potem jeszcze swobodnie zabić jakąś zwierzynę. Tak być nie miało!
Wczoraj i dziś wychodzili oni na polowanie tą samą drogą, którą przyszliśmy tutaj. Domyślając się, że w tej stronie, a więc ku południowi, wypłoszyli niewątpliwie już wszelką zwierzynę, zwróciłem się ku północy, do zagłębienia i na łączkę, przez którą niegdyś zwabiliśmy Keiowehów, aby w przeciwległym parowie urządzić na nich zasadzkę. Tam nie było pewnie nikogo od całego szeregu lat, dlatego mogłem liczyć na dobry strzał. Ponieważ jednak zbliżało się właśnie południe, a więc czas niekorzystny, przeto, gdy po upływie godziny zabiłem dwie jarzębice, powróciłem do obozu.
Lecz towarzyszy moich tam nie zastałem. Zacząłem się zastanawiać, gdzie się mogli znajdować? Czy wymknęli się na żarty, aby skrycie podpatrzyć, co przyniosą, czy też udali się jeszcze raz na polowanie? Wołałem za nimi, lecz nie otrzymałem odpowiedzi.
Ach, gdyby odeszli naprawdę! Tak pomyślałem sobie i dla ostrożności przeszukałem całe miejsce dokoła. Przekonawszy się, że rzeczywiście się oddalili, zabrałem się czemprędzej do roboty.
Dobywszy noża, wykroiłem po zachodniej stronie mogiły wodza, tuż u jej krawędzi, kawał trawnika, który należało potem znowu położyć tak, żeby nie było znaku, że tam kopano. Ale grudek ziemi także nie mogłem zostawić. W tym celu rozłożyłem mój koc obok siebie na ziemi i kładłem nań ostrożnie wykopaną ziemię, aby nią potem znowu otwór zapełnić.
Pracowałem z gorączkowym pośpiechem, gdyż każdej chwili mogli wszyscy trzej nadejść. Przytem nadsłuchiwałem od czasu do czasu, czy nie odezwą się ich kroki lub głosy. Łatwo pojąć, że wskutek rozdrażnienia, w jakiem się znajdowałem, słuch mój nie był tak bystry, jak zwykle.
Dziura pogłębiała się z każdą chwilą. Kiedy głębokość jej dosięgła może jednego łokcia, nóż mój uderzył o kamień. Wydobyłem ten kamień, potem drugi, leżący pod nim i ujrzałem mały, sześcienny, całkiem suchy otwór ze ścianami z gładkich kamieni. Na dnie jego leżała gruba, złożona skóra... testament mego przyjaciela, Winnetou. W następnej chwili był on już w mojej kieszeni, poczem zacząłem szybko zarzucać dziurę. Wsypałem ziemię z koca, przybiłem ją dobrze pięścią i położyłem na wierzchu kawał trawnika. Zrobiłem wszystko tak dokładnie, że nikt nie byłby zauważył, że tam ktoś kopał.
Dzięki Bogu! Przedsięwzięcie się powiodło, przynajmniej tak mnie się zdawało. Ponieważ nie dolatywał znikąd najmniejszy szmer, przeto wziąłem się do rozwinięcia skóry. Złożona była rogami do środka jak koperta, w niej leżała druga, której rogi zszył Winnetou kiszką jelenią. Gdy i teę rozciąłem, ujrzałem testament, spisany na kilku kartkach papieru.
Teraz zapytałem siebie, czy schować go, czy też przeczytać. Lecz poco miałem go ukrywać? Wszak gdyby moi trzej towarzysze zobaczyli mnie czytającego, nie mogli nic mieć przeciwko temu. A zresztą czy wiedzieli co to było? Mógł to być list, lub jakieś pismo, które oddawna nosiłem przy sobie. Oni nie mieli nawet prawa pytać się o ten papier. A gdyby się nawet zapytali, to przecież mogłem powiedzieć, co mi się podobało. A tymczasem oczy moje rwały się poprostu do tego, co Winnetou napisał. Tak, napisał, bo Winnetou umiał pisać. Kleki-petra, jak w wielu innych rzeczach, tak i pod tym względem był jego nauczycielem. Niezrównany Apacz miał tylko za mało sposobności do wyćwiczenia się w tej sztuce. Robił często uwagi w mojej notatce, znałem więc jego pismo; nie było ono piękne, ani wyrobione, ale wysoce charakterystyczne.
Nie mogąc stłumić w sobie chęci przeczytania testamentu, usiadłem i rozłożyłem kartki. Rzeczywiście to było pismo Winnetou. Litery wszystkie jednakowo długie i w tem samem położeniu, wyglądały nie jak pisane, lecz jakby jedna oddzielnie od drugiej rysowane i malowane. Gdzie on mógł napisać tyle wierszy i ile stracił na to czasu? Oczy zaszły mi łzami, gdy czytałem słowa nieodżałowanego przyjaciela:
„Mój kochany, dobry Bracie!
Ty żyjesz, a Winnetou, który Cie kochał, już umarł. Ale dusza jego bawi przy Tobie. Ty trzymasz ją w ręku, gdyż napisana jest na tych kartkach. Niechaj spocznie na Twojem sercu!
Dowiedz się o ostatniem życzeniu swego czerwonego brata i przeczytaj wiele słów jego, których nigdy nie zapomnisz, lecz najpierw powie Ci to, co najpotrzebniejsze. Nie jest to jedyny testament Winnetou, gdyż drugi testament włożył on w uszy swoich czerwonych wojowników. Ten, który czytasz, przeznaczony jest tylko dla Ciebie.
Zobaczysz bardzo wiele złota i zrobisz z niem to, co ci teraz duch mój powie. Leżało ono w Nugget-tsil, ale pożądał go morderca Santer, dlatego Winnetou zabrał je do Deklil-to[1], gdzie byłeś niegdyś z nim razem. Pojedziesz w górę przez Indelcze-czil[2] aż do Tse-szosz[3] nad spadającą wodą. Tam zsiądziesz z konia i pójdziesz...“
Tu utknąłem, bo nagle zabrzmiał jakiś głos za mną.
— Good day, mr. Shatterhand! Ćwiczycie się w sylabizowaniu?
Oglądnąwszy się w tej chwili, przekonałem się, że popełniłem największe głupstwo w mem życiu. Oba zabite ptaki i strzelby położyłem może o dziesięć kroków od siebie i siedziałem oparty o grobowiec nie plecyma, lecz prawym bokiem, a więc tyłem do drogi, która prowadziła tam z doliny. Tę nieostrożność spowodowała chęć poznania ostatniej woli Winnetou. Zajęty czytaniem, nie zauważyłem, że człowiek, który do mnie teraz mówił, podszedł aż do moich strzelb, stanął tam, wymierzył do mnie ze swojej flinty, a temsamem zagrodził mi drogę do moich strzelb. Zerwałem się nagle, gdyż przybyszem był nie kto inny, tylko Santer!
W następnej chwili sięgnąłem już obiema rękami do pasa, po rewolwery. Lecz niestety, kiedy klęcząc kopałem dziurę, odpiąłem pas i odłożyłem na ziemię tkwiące za nim przedmioty oraz nóż i rewolwery, ponieważ przeszkadzały mi w robocie. Uczyniłem to w pełnem poczuciu, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Byłem zatem chwilowo bezbronny, a Santer zauważywszy mój ruch bezowocny, zaśmiał się szyderczo i zagroził:
— Ani kroku z miejsca, ani jednego ruchu po broń, bo wystrzelę natychmiast. Przestrzegam, że nie żartuję!
Złowrogi blask jego oczu pouczył mię, że ten drab istotnie gotów był zaraz posłać mi kulę. O ile nagłe zjawienie się jego zaskoczyło mnie w pierwszej chwili, o tyle teraz zapanowałem nad sobą zupełnie. Stałem bez ruchu i patrzyłem mu z zimną krwią w oczy.
— Nareszcie wpadłeś w moje ręce! — mówił dalej. — Widzisz palec na cynglu? Za najlżejszem dotknięciem wpakuję ci kulę w łeb! Wierz mi! Nie ruszaj się więc, bo pójdziesz do dyabła. Z tobą trzeba się mieć na baczności. Prawda, że się mnie nie spodziewałeś?
— Nie — odrzekłem spokojnie.
— Obliczyłeś sobie, że ja przybędę dopiero jutro wieczorem, ale kalkulacya twoja była fałszywa.
Skoro on o tem wiedział, to niewątpliwie rozmawiał z moimi towarzyszami. Napróżno rzucałem wzrokiem za nimi. Obecność ich byłaby mię uspokoiła. Za morderców w każdym razie ich nie uważałem i nie obawiałem się, żeby mię Santer zabił w ich oczach. Należało tylko nie drażnić go teraz. Zachowałem więc nadal nieruchomą postawę, on zaś mówił dalej z wyrazem nie ubłaganej nienawiści:
Chciałem się udać nad Saltfork, aby donieść Tangui, że ten pies Apacz zginął nareszcie. Przypadkiem jednak spotkałem oddział Keiowehów i przybyłem tu rychlej. Na dole zobaczyłem się z Gatesem, który mi powiedział, że przyprowadził tu z sobą niejakiego mr. Jonesa. Gdy usłyszałem, że mr. Jones ma dwie strzelby, wielką i małą, zaraz powziąłem podejrzenie. Gdy mi Gates tego draba dokładnie opisał, odrazu domyśliłem się w nowym przybyszu Old Shatterhanda, chociaż on udawał nawet bardzo głupiego. Wyszedłem na górę, aby się ukryć i pochwycić go podczas jego powrotu z polowania, lecz on był już tutaj. Kopałeś dziurę, a myśmy się przypatrywali. Co to za papier masz w ręku?
— Rachunek od krawca.
— Psie, nie sądź, że możesz sobie drwić ze mnie! Co to takiego?
— Rachunek od krawca. Przyjdźcie i zobaczcie!
— Teraz tego nie zrobię! Muszę najpierw naprawdę cię pojmać! Co robisz teraz w Mugworthills, które Apacz nazywał Nugget-tsil?
— Szukam skarbów.
— Tego się domyślałem!
— Ale znajduję tylko krawieckie rachunki.
— Już ja przypatrzę im się dokładnie. Ciebie dyabeł przynosi wszędzie, gdzie cię najmniej potrzeba, ale tym razem dobrze sobie począł. Nareszcie będzie po tobie!
— Albo po was, gdyż jednego z was bezwarunkowo to czeka.
— Ty żabo zuchwała! Taki pies jeszcze przed śmiercią warczy! Ale to bezsilne zgrzytanie zębami nic ci nie pomoże. Powtarzam, że już po tobie! A złote kości, które tu chciałeś wykopać, weźmiemy sobie my!
— Weźcie i połamcie sobie na nich zęby!
— Nie szydź! Powiedziałeś wprawdzie, że tu nic niema, ale ten papier da nam wskazówki.
— To weźcie go sobie!
— Ja go dostanę. Zaraz się o tem przekonasz. Uważaj, co ci powiem! Za najlżejszym niedozwolonym ruchem, za najmniejszym oporem wypalę. Wobec innego nie wykonałbym może groźby, ale ty jesteś tak niebezpieczny łotr, że względem ciebie muszę postępować stanowczo!
— Sam wiem o tem dobrze!
— Ładnie, że to przyznajesz! Chodźcie i zwiążcie go!
Te słowa wyrzekł zwrócony w bok, gdzie Gates, Clay i Summer stali ukryci za drzewami. Wszyscy trzej wyszli na jego wezwanie i przystąpili do mnie zwolna. Pierwszy z nich, wyciągając rzemień z kieszeni, uważał za stosowne niejako usprawiedliwić się z tego zachowania się wobec mnie:
— Sir, słyszeliśmy ku naszemu zdumieniu, że nie nazywacie się Jones, lecz Old Shatterhand. Dlaczegoście nas okłamali? Chcieliście nas oszukać, a teraz my musimy was związać. Nie próbujcie się opierać! Nicby to wam nie pomogło, gdyż mr. Santer strzeli natychmiast. Bądźcie pewni!
— Nie potrzeba żadnej gadaniny! — zawołał do nich Santer. — Rzuć papier na ziemię i podaj mu ręce! — rozkazał mnie.
Santer nie wątpił, że mnie już ma, tymczasem ja wiedziałem już teraz, że nie ja jemu, lecz on mnie ulegnie. Szło tylko o wyzyskanie położenia.
— No, nie ociągaj się, bo strzelam! — zagroził znowu.
Teraz puściłem papier na ziemię.
— Podaj mu ręce!
Z pozornem posłuszeństwem wyciągnąłem ręce do Gatesa, lecz tak, że, chcąc je związać, musiał stanąć pomiędzy mną a Santerem.
— Precz stamtąd, precz! — zawołał. — Stajecie mi przed strzelbą! Gdy zechcę strzelić, to...
Nie dokończył, gdyż ja przerwałem mu bardzo niedelikatnie. Zamiast się dać związać, pochwyciłem Gatesa wpół i rzuciłem go na Santera, który starał się wprawdzie uskoczyć na bok, ale za późno, bo runął na ziemię, a strzelba z rąk mu wypadła. W tej chwili ja znalazłem się na tem miejscu i ukląkłem mu na piersiach. Ogłuszywszy go jednem uderzeniem pięścią, zerwałem się równie szybko i huknąłem na tamtych trzech:
— Oto dowód, że jestem rzeczywiście Old Shatterhand! Chcieliście mnie skrępować, a teraz zabieracie się do broni! Precz z waszą bronią, bo strzelam. Rzućcie ją! Ja mówię także poważnie!
Wyrwałem Santerowi rewolwer z za pasa i wymierzyłem zeń do tych „westmanów“, na skutek czego natychmiast odłożyli broń!
— Usiądźcie przy grobie córki wodza! Prędzej!
Poszli i usiedli. Wyznaczyłem im to miejsce dlatego, że tam nie było broni w pobliżu.
— A teraz siedźcie spokojnie! Nic się wam nie stanie, ponieważ was oszukano. Ale próbą ucieczki lub oporu przypłacicie życiem.
— To straszne, to okropne! — skarżył się Gates, rozcierając sobie członki. — Leciałem, jak piłka w powietrzu. Zdaje mi się, że połamaliście mi niektóre kości!
— Wasza w tem wina. Starajcie się, żeby gorzej nie było! Skąd wzięliście ten rzemień?
— Od mr. Santera.
— A macie ich więcej?
— Yes!
— To dajcie je tu!
Gates wyciągnął rzemienie z kieszeni i podał je mnie. Związałem nimi razem nogi Santera, a ręce na plecach.
— Tak, teraz on leży — rzekłem z uśmiechem. — Czy mam i was związać?
— Dziękuję, sir! — zastrzegł się Gates. — Wycierpiałem już dość, zupełnie dość. Będę tu siedział spokojnie, dokąd mi każecie.
— Dobrze zrobicie. Przekonaliście się właśnie, że ja nie rozumiem żartów!
— Dziękuję wogóle za wszelkie żarty! Dziwię się, że mogłem uważać was za sidlarza!
— Mnie wasza pomyłka nie dziwi, gdyż widzę, że wam jeszcze wiele brakuje do tego, żebyście się stali dobrymi traperami. Jakże wam się powiodło na polowaniu? Czy zastrzeliliście co?
— Nic.
— To przypatrzcie się tym dwom kurkom, które ja przyniosłem. Jeśli zachowacie się dobrze, będziecie je mogli upiec i zjeść razem ze mną. Zobaczycie prawdopodobnie wkrótce, że Santer tylko wydawał wam się uczciwym człowiekiem. Ja twierdzę, że nad niego niema większego łotra pod słońcem. Poznacie go zaraz pod tym względem, bo przychodzi do siebie.
Santer oprzytomniał, otworzył oczy i zaczął się ruszać. Zobaczywszy, że ja stałem nad nim i pas zapinałem na sobie, a potem swoich trzech towarzyszy, siedzących przy grobie Indyanki, zapytał:
— Co to jest? Ja... ja... jestem związany?
— Tak, jesteście związani — potwierdziłem. — Położenie zmieniło się cokolwiek. Sądzę, że nie macie nic przeciwko temu.
— Psie! — zgrzytnął wściekle.
— Pst! Nie pogarszajcie swego losu!
— Niech cię dyabli porwą, łajdaku!
— Ostrzegam was raz jeszcze! Przedtem znosiłem to, żeście do mnie mówili: „ty“, gdyż nakazywał mi to mój rozum. Wam również przydałoby się okazać wobec mnie trochę więcej uprzejmości.
Spojrzał badawczo na towarzyszy i zawołał:
— Czyście co wypaplali?
— Nie — odrzekł Gates.
— No, nie radziłbym wam!
— Czego nie mieli wypaplać? — zapytałem.
— Niczego!
— Oho! Przyznajcie się zaraz, bo wam usta otworzę!
— O złocie — odpowiedział z przymusem, jak mi się wydało.
— Jakto o złocie?
— Gdzie leży. Wyjawiłem przed nimi swoje przypuszczenia co do tego i myślałem, że wypaplali.
— Czy to prawda? — spytałem Gatesa.
— Tak — brzmiała jego odpowiedź.
— Czy istotnie Santer nic innego nie ma na myśli?
— Nie.
— Nie ukrywajcie nic przedemną! Zwracam waszą uwagę, że kłamstwem lub podstępem nie wyrządzicie szkody mnie, lecz sobie.
Zawahał się na chwilę, a potem rzekł głosem, w którym przebijała się szczerość:
— Wierzcie mi, sir, że to nie kłamstwo. On rzeczywiście miał tylko złoto na myśli.
— Ja jednak nie wierzę. Wasza otwartość jest obłudna, a w jego twarzy czai się podstęp. Ale w ten sposób nic nie osiągniecie. Wzywam was, mr. Gates po raz wtóry: powiedzcie prawdę! Czy Santer wspomniał co o Keiowehach, kiedy spotkał się z wami na dolinie?
— Tak.
— Czy był sam?
— Tak.
— Czy istotnie spotkał czerwonych?
— Tak.
— I nie był nad Saltfrokiem?
— Nie był.
— Jak wielki to był oddział?
— Sześćdziesięciu wojowników.
— Kto nimi dowodził?
— Pida, syn wodza Tanguy.
— Gdzie oni są teraz?
— Poszli do swojej wsi.
— A może wy kłamiecie?
— Mówię prawdę, sir!
— Pamiętajcie, mr. Gates, o tem, że wola człowieka, to jego królestwo niebieskie, lecz często także jego piekło. Jeśli mnie oszukacie, to pożałujecie tego później. Co do złota, to nadarmo jechaliście tutaj, gdyż w tych stronach złota niema.
Teraz dopiero podniosłem testament Winnetou z ziemi, a włożywszy go w obydwie skórzane koperty, schowałem do kieszeni.
— Zdaje się, że mr. Santer wie to lepiej od was. — odpowiedział Gates.
— On wie mniej niż nic.
— A wy wiecie, gdzie leży złoto?
— Może.
— To powiedzcie nam!
— Tego mi nie wolno.
— Zatem słusznie obawialiśmy się, że wy nam tylko szkodzić będziecie, zamiast pomagać.
— Złoto nie jest wasze.
— Ale stanie się naszem, gdyż mr. Santer pokaże nam je i podzieli się z nami.
— On, mój jeniec obecnie?
— Cóż wy mu potraficie zrobić? On odzyska wolność napowrót.
— To będzie trudno! On raczej zapłaci życiem za swoje postępki.
Na to odezwał się Santer szyderczym śmiechem. Odwróciłem się więc do niego i oświadczyłem:
— Potem nie zechce wam się tak śmiać, jak teraz. Jak sądzicie, co ja z wami zrobię?
— Nic — odparł z grymasem śmiechu.
— Któż zabroni mi wpakować wam kulę w łeb?
— Wy sami. Każdy wie, że Old Shatterhand boi się zabić człowieka.
— To słuszne, że nie jestem mordercą. Zasłużyliście na śmierć wielokrotnie. Jeszcze przed kilku tygodniami byłbym was bezwarunkowo zastrzelił, gdybym was był tylko spotkał. Ale Winnetou już nie żyje, a umarł jako chrześcijanin. Ja wraz z jego ciałem pochowałem zemstę.
— Nie wygłaszajcie tu pięknych mów! Nie możecie zabić mnie i basta!
Była to niesłychana bezczelność. Tłómaczyłem ją sobie tylko jego zatwardziałością, nie wiedząc o tem, o czem on wiedział. Mówiłem więc dalej głosem spokojnym:
— Lżyjcie sobie dalej! Człowiek waszego pokroju nie zdoła mnie rozgniewać. Słyszeliście już, że moja chęć zemsty spoczęła w grobie razem z Winnetou, ale między zemstą a karą jest różnica. Chrześcijaństwo nie zna wprawdzie zemsty, lecz tem surowiej nakazuje karać winy. Po zbrodni musi nastąpić pokuta. Nie zemszczę się więc na was, lecz mimo to nie unikniecie kary.
— Pshaw! Nazywajcie to sobie karą, czy zemstą, wogóle jak wam się podoba! Nie chcecie się mścić, ale postanawiacie mnie ukarać, prawdopodobnie zamordować. Morderstwo jest zawsze morderstwem. Nie chełpcie się zbytnio swojem chrześcijaństwem!
— Mylicie się bardzo w swoich przypuszczeniach. Ani mi przez myśl nie przeszło porywać się na wasze życie. Zaprowadzę was do najbliższego fortu i oddam sędziemu.
— Ach! Naprawdę?
— Tak.
— Jak sobie z tem poczniecie, sir?
— To moja rzecz.
— Chyba i moja, gdyż i ja odgrywam tu pewną rolę. Ja sądzę, że stanie się odwrotnie, to jest, że ja was zaprowadzę, a nie wy mnie. A ponieważ nie jestem takim pobożnym chrześcijaninem, jak wy, przeto ani mi się przyśni wyrzekać się zemsty. Ona już jest tu! Patrzcie, oto nadchodzi!
Wykrzyknął te słowa głośno i radośnie, a tryumf jego nie był bezpodstawny, gdyż przygłuszyło go straszne wycie, które w tej chwili zabrzmiało ze wszystkich stron. Równocześnie wynurzyły się z przodu i z tyłu, z prawej i z lewej strony liczne czerwone postaci, pomalowane barwami wojennemi Keiowehów i w wężowych ruchach podbiegły ku mnie, biorąc mnie w środek.
Gates więc okłamał mnie, bo Santer sprowadził Keiowehów do Nugget-tsil, a utrzymywał, że chodziło mu o to, żeby nie wypaplano nic o złocie. Czerwoni, dowiedziawszy się od niego o śmierci Winnetou, postanowili uroczystość tego radosnego zdarzenia odprawić tam, gdzie byli pochowani jego ojciec i siostra. Było to prawdziwie po indyańsku i zgadzało się ze sposobem myślenia mordercy, który spodziewał się jeszcze doznać tej uciechy, że mnie, przyjaciela Winnetou, dostanie w ręce pod Mugworthills.
Ten napad, mimo że był tak nagły, nie wyprowadził mnie z równowagi. W pierwszej chwili postanowiłem się bronić i wydobyłem nawet rewolwer, ujrzawszy się jednak otoczonym przez sześćdziesięciu wojowników, schowałem go napowrót. Ucieczka była niemożliwa a opór daremny. Uczyniłem dla swej obrony narazie tylko to, że tych, którzy byli najbliżej i wyciągnęli już po mnie ręce, odepchnąłem i zawołałem głosem donośnym:
— Old Shatterhand poddaje się wojownikom Keiowehów. Czy jest tu ich młody wódz? Tylko jemu sam dobrowolnie się oddam.
Czerwoni odstąpili odemnie i zaczęli się oglądać za Pidą, który nie brał udziału w napadzie, lecz czekał, stojąc pod drzewem.
— Dobrowolnie? — szydził Santer, któremu towarzysze rozwiązali ręce i nogi. — Ten drab, który górnolotnie nazywa siebie Old Shatterhandem, nie ma co mówić o wolnej woli. Musi się poddać, bo w przeciwnym razie zginie. Dalej na niego!
Ale sam nie poważył się rzucić na mnie. Keiowehowie posłuszni rozkazowi natarli znowu na mnie, ale nie bronią, lecz gołemi rękami, gdyż chcieli mnie żywcem pochwycić. Broniłem się, ile mi sił starczyło i powaliłem kilku na ziemię, nie byłbym się jednak oparł przemocy, gdyby Pida nie był teraz rozkazał:
— Stać, odstąpcie od niego! On chce się mnie poddać, atak wasz jest zatem niepotrzebny!
Wojownicy Keiowehów cofnęli się, a Santer krzyknął z gniewem:
— Poco go oszczędzać? Niech dostanie tyle uderzeń i pchnięć, ile jest rąk i pięści. Dalej na niego! Ja rozkazuję!
Na to przystąpił doń młody wódz i rzekł, zrobiwszy ręką ruch, który nie świadczył o zbyt wielkim szacunku:
— Ty tu chcesz rozkazywać? Czy nie wiesz, kto jest dowódcą tych wojowników?
— Ty.
— A czem ty jesteś?
— Przyjacielem Keiowehów, którego wola chyba także coś znaczy!
— Przyjacielem? Kto ci to powiedział?
— Twój ojciec.
— To nieprawda! Wódz Keiowehów, Tangua, nigdy nie użył do ciebie słowa: „przyjaciel“. Jesteś tylko bladą twarzą, którą znosimy u siebie.
Byłbym chętnie skorzystał z tej krótkiej chwili, by się przebić przez krąg wojowników i uciec. Byłoby mi się to może nawet udało, ale wtedy byłbym musiał strzelby zostawić, a tego nie chciałem zrobić. Pida przyszedł do mnie i rzekł:
— Old Shatterhand chce być moim jeńcem. Czy odda dobrowolnie wszystko, co ma przy sobie?
— Tak — odpowiedziałem.
— I pozwoli się związać?
— Tak.
— Więc oddaj mi swoją broń!
Ucieszyło mnie to w duchu, że mię w ten sposób pytał, gdyż to było oznaką, że mnie szanuje. Wręczyłem mu nóż i rewolwery. Gdy Santer wziął rusznicę i sztuciec, spytał go Pida:
— Czemu bierzesz te strzelby? Połóż je napowrót!
— Ani mi się śni! One są moje!
— One do mnie należą!
— Nie, do mnie!
— Ponieważ Old Shatterhand mnie się poddał, przeto jego broń stała się moją własnością.
— Komu zawdzięczasz, że go pojmałeś? Tylko mnie! On był już w mojej mocy, a zatem jego osoba i wszystko, co posiada, należy do mnie! Nie dostaniesz więc ani jego, ani słynnego sztućca Henryego.
Na to podniósł Pida groźnie rękę i rozkazał:
— Połóż je w tej chwili!
— Nie!
— Odbierzcie mu je! — zawołał Pida do swoich ludzi.
— Chcecie porwać się na mnie? — spytał Santer, przybierając postawę, jakby się gotował do obrony.
— Odbierzcie mu je! — powtórzył Pida.
Santer, widząc, ile rąk wyciągnęło się do niego, rzucił broń na ziemię i oświadczył:
— Oto są! Oddaję je, lecz nie na zawsze! Ja przed Tanguą się poskarżę!
— Uczyń to! — rzekł Pida z wyraźną pogardą.
Przyniesiono mu obie strzelby, poczem ja musiałem podać ręce, żeby mi je związano. Podczas tego przyszedł Santer i powiedział:
— Zatrzymajcie sobie do dyabła strzelby, lecz wszystko inne, co ma przy sobie, niech będzie mojem. Szczególnie to, co tu...
To mówiąc, zamierzył się ręką do mej kieszeni w której schowałem testament Winnetou.
— Precz! — huknąłem nań.
Odskoczył przestraszony okrzykiem, lecz opanował się rychło i zaśmiał się szyderczo:
— Do sto piorunów, ten drab jest strasznie zuchwały! Jest pojmany, wie, że goni ostatkami, a wpada na mnie jeszcze jak brytan! To ci nic nie pomoże. Chcę wiedzieć, co wykopałeś i co czytałeś przedtem.
— Spróbuj mi to zabrać!
— Pewnie, że to uczynię! Przyznaję, że niewątpliwie martwi to ciebie, iż ten skarb dostanę w swoje ręce, ale będziesz musiał się na to zgodzić.
Przystąpił znowu bliżej i sięgnął ku mnie obiema rękami. Moje ręce nie były jeszcze całkiem związane, tylko na jednej zawęźlono mi rzemień. Wobec tego szybkim ruchem pochwyciłem lewą ręką Santera za pierś, a prawą uderzyłem go w głowę tak mocno, że jak kloc runął na ziemię.
— Uff, uff, uff! — zawołali dokoła czerwoni.
— Teraz zwiążcie mnie znowu — rzekłem, podając im obie ręce.
— Imię Old Shatterhanda stwierdzają jego czyny — pochwalił mnie młody wódz. — Co to za rzecz, której się Santer od ciebie domaga?
— Papier zapisany — odpowiedziałem, nie mogąc przyznać się otwarcie, co to właściwie było.
— On mówił o jakimś skarbie!
— Pshaw! Przecież on nie wie jeszcze, co jest na tym papierze. Czyim jeńcem jestem właściwie, twoim, czy jego?
— Moim.
— Dlaczegoż więc pozwalasz mu porywać się na mnie w celu rabunku?
— Czerwoni wojownicy chcą tylko broni twej. Wszystko inne im nie potrzebne.
— Czy to powód, żeby to wszystko inne oddawać temu drabowi? Czy Old Shatterhand jest chłopcem, któremu pierwszy lepszy hultaj może wypróżniać kieszenie? Tobie się poddałem i uczciłem cię tem, jako wojownika i wodza. Czemu tedy zapominasz, że ja także jestem wojownikiem, który tego Santera powinienby co najwyżej tylko kopnąć.
Indyanin szanuje odwagę i dumę nawet w największym wrogu. Czerwoni znali mnie z tych zalet, a wówczas, kiedy uprowadziłem Pidę, aby ocalić Sama, oszczędzałem młodego Keioweha. Na to teraz liczyłem i nie zawiodłem się na nim, gdyż Pida odpowiedział, rzuciwszy na mnie przychylne spojrzenie:
— Old Shatterhand jest najwaleczniejszym ze wszystkich białych wojowników. Natomiast ten, którego powaliłeś, ma dwa języki, odmiennie mówiące i dwie twarze, wyglądające raz tak, drugi raz inaczej. Nie będzie mu wolno sięgać do twej kieszeni.
— Dziękuję ci! Godzien jesteś być wodzem i będziesz kiedyś należał do najsłynniejszych wojowników Keiowehów. Szlachetny wojownik zabija nieprzyjaciela, lecz go nie poniża.
Widziałem, jaką dumą napełniły go te słowa, na które on niemal tonem pożałowania odpowiedział:
— Tak, zabija nieprzyjaciela. Old Shatterhand będzie musiał umrzeć i nie tylko zwyczajnie umrzeć, poniesie on wielkie męczarnie.
— Męczcie mnie i zabijcie! Skargi z ust moich nie usłyszycie, ale tego draba trzymajcie zdala odemnie!
Po związaniu rąk kazano mi położyć się i owinięto mi kostki rzemieniami. Tymczasem Santer odzyskał przytomność, podniósł się z ziemi, przystąpił do mnie, kopnął mię, a potem krzyknął:
— Uderzyłeś mnie, psie! Ciężko to odpokutujesz: ja cię zaduszę!
Równocześnie pochylił się, by mnie oburącz pochwycić za gardło.
— Stój, nie dotykaj go! — zawołał Pida. — Ja ci zabraniam!
— Ty nie masz prawa mnie zabraniać! Ten pies, to mój wróg śmiertelny i poważył się mnie uderzyć. Za to przekona się teraz, jak...
Nie skończył, gdyż ja niespodzianie skurczyłem nagle nogi i pchnąłem go tak potężnie, że odleciał daleko i runął na wznak na ziemię. Ryknął ze złości, jak dzikie zwierzę, chciał się zerwać czeraprędzej, lecz mu się to nie udało. Członki go bolały, wstał powoli, lecz nie wyrzekł się chwilowej zemsty, bo wydobywszy rewolwer, wymierzył do mnie i wrzasnął:
— Nadeszła twoja ostatnia godzina, ty psie! Ruszaj do piekła, gdzie jest dla ciebie miejsce!
Lecz stojący najbliżej Indyanin pochwycił go za rękę i dlatego strzał chybił.
— Dlaczego mi przeszkadzasz? — huknął na czerwonoskórca. — Mnie wolno czynić, co mi się podoba, a ten pies uderzył mnie najpierw, a potem kopnął. On musi zginąć!
— Nie, nie wolno ci czynić, co zechcesz — oświadczył Pida, przystępując do niego i kładąc mu ostrzegawczo rękę na ramieniu. — Old Shatterhand należy do mnie i nikt inny nie śmie go dotknąć. Życie jego jest moją własnością, nikt mu go nie może odebrać.
— On oddawna podpada mojej zemście!
— To mnie nic nie obchodzi. Ojciec mój, któremu wyświadczyłeś kilka przysług, zgodził się na to, żebyś u nas przebywał. Ale na więcej sobie nie pozwalaj! Pamiętaj, że zginiesz z mojej ręki, jeśli się porwiesz na Old Shatterhanda.
— Cóż właściwie ma się z nim stać? — zapytał, zbity z tropu.
— Nad tem naradzimy się jeszcze.
— Nad czem się tu naradzać! To przecież jasne, co należy z nim uczynić!
— Co?
— Zabić go!
— To się stanie.
— Ale kiedy? Przybyliście tutaj, by odprawić radosną uroczystość z powodu śmierci największego waszego wroga, Winnetou. Czy nie zrobilibyście najlepiej, gdybyście teraz w tem miejscu zamęczyli na śmierć jego najlepszego przyjaciela Old Shatterhanda?
— Tego nam uczynić nie wolno.
— Czemu nie?
— Ponieważ musimy go zabrać do naszej wsi.
— Oh, do waszej wsi! Na cóż to?
— Aby go zaprowadzić do mego ojca, Tanguy, któremu Old Shatterhand strzaskał kolana. Taugua postanowi, w jaki sposób ma on za to zginąć.
— To niedorzeczność, zabierać go najpierw do wsi! To wprost największa w świecie głupota!
— Milcz! Pida, młody wódz Keiowehów, nie popełnia głupstw!
— To jednak będzie głupstwem! Czy nie widzisz, dlaczego?
— Nie.
— Czy nie słyszałeś, ile razy Old Shatterhand był już pojmany? A zawsze udało mu się umknąć podstępnie. Jeśli zaraz go nie zabijecie i będziecie go włóczyli z sobą, zniknie wam wkrótce.
— On nam nie umknie. Będziemy się z nim tak obchodzili, jak na to słynny wojownik zasługuje, lecz zarazem tak będziemy czujni, że nam uciec nie zdoła.
— A do wszystkich dyabłów! Chcecie jeszcze obchodzić się z nim jak ze słynnym człowiekiem! Może jeszcze owiniecie go girlandami, a pierś obwiesicie orderami?
— Pida nie rozumie, co to są girlandy i ordery, wie jednak, że względem Old Shatterhanda musimy być inni, aniżeli względem ciebie, gdybyś był naszym jeńcem.
— Dobrze, dobrze! Pojmuję już, o co idzie. Ja mam także prawo do niego, nawet wielkie prawo, którego chciałem się właśnie wyrzec na waszą korzyść. Życie jego wam zamierzałem darować, ale teraz sądzę inaczej. On należy do mnie tak samo, jak do was, a chociaż obiecujecie, że będziecie tak się z nim obchodzić, jak ze „słynnym człowiekiem“, to ja postaram się o to, żeby mu nie było zbyt dobrze. Niech was oszuka i ucieknie. Ja będę nad tem czuwał, żeby dostał nagrodę za to, co mnie i wielu innym wyrządził. Skoro zabieracie go do wsi, to ja z wami jadę także.
— Tego nie mogę ci zabronić, ale powtarzam, co już powiedziałem. Jeśli się porwiesz na niego, poniesiesz śmierć z mojej ręki! A teraz naradzimy się nad tem, co dalej robić.
— Nie ma nad czem się naradzać, ja mogę wam to zaraz powiedzieć.
— Nie potrzebujemy twojego głosu; ty nie należysz do rady naszych starych mężów.
Młody wódz odwrócił się i poszedł do najstarszego ze swych wojowników, poczem usiadł z nim na uboczu, by się naradzić. Reszta zajęła miejsca dokoła mnie, rozmawiając z sobą tak cicho, że nic nie mogłem zrozumieć. Wszyscy cieszyli się bardzo i byli dumni z tego, że pojmali Old Shatterhanda, gdyż zamęczenie mnie na śmierć było dla nich wielkim zaszczytem i przynosiło im sławę, jakiej pozazdrościłoby im każde plemię.
Ja udawałem, że na nich wcale nie zważam, ale mimoto starałem się wybadać z ich twarzy, co o mnie myślą. Nie była to zawzięta i namiętna nieprzyjaźń. Wówczas, kiedy jeszcze nie miałem słynnego nazwiska i zraniłem ciężko ich wodza tak, że zeń zrobiłem kalekę, wściekłość ich na mnie była wprost bezlitosna. Od tego czasu lata upłynęły, a dawna zawziętość straciła na sile. Stałem się znanym i dowiodłem niejednokrotnie, że ceniłem człowieka czerwonego tak samo jak białego. Niewątpliwie jeden Tangua nienawidził mnie nadal zawzięcie, co było naturalnym wynikiem ułomności, o którą go przyprawiłem. Tego bowiem, jakoby sam był temu winien, nie przyznał chyba.
To, że pojmałem wtenczas Pidę i pomimo dzielącej nas nieprzyjaźni obchodziłem się z nim po ludzku, musiało na moją korzyść zaważyć na szali. Byłem teraz dla Keiowehów więcej Old Shatterhandem, aniżeli białym, który, zniewolony przez ich wodza, przestrzelił mu kolana. Widziałem to po rzucanych na mnie spojrzeniach, które można było nazwać niemal pełnemi szacunku. Nie łudziłem się jednak z tego powodu żadnemi nadziejami co do przyszłego polepszenia się mego położenia. Keiowehowie mogli mnie szanować, lecz łaski spodziewać się z ich strony byłoby daremnem. Co więcej, innego prędzej puściliby na wolność, aniżeli mnie, którego pojmania i zabicia miały im zazdrościć wszystkie plemiona czerwonych. W ich oczach skazany byłem na nieuniknioną męczeńską śmierć. Jak biały z najwyższem zaciekawieniem idzie do teatru, gdy dają dzieło wielkiego poety, lub muzyka, tak samo, a nawet jeszcze bardziej żądni byli oni widoku, jak się zachowa Old Shatterhand podczas mąk, jakie go czekały.
Jakkolwiek przedstawiałem sobie swój przyszły los, mimo to nie obawiałem się, nie czułem nawet niepokoju żadnego. Jakich ja już niebezpieczeństw uniknąłem! I teraz nie myślałem, jakoby już wszystko przepadło. Człowiek powinien nie tracić nadziei do ostatniej chwili, ale także przyczyniać się o ile możności do spełnienia tej nadziei. Kto tego nie robi, ten oczywiście jest zgubiony.
Santer przysiadł się do swoich trzech towarzyszy i wyjaśniał im coś bardzo energicznie. Domyślałem się, co było przedmiotem tej rozmowy. Oni słyszeli także często o Old Shatterhandzie, wiedzieli, że nie byłem łotrem i dlatego zapewne jego zachowanie się względem mnie wywarło na nich niekorzystne wrażenie. Do tego należało dodać ciche wyrzuty, jakie niewątpliwie sobie robili. Bo oto na jego rozkaz nietylko mnie okłamali, lecz także zataili przedemną, że Indyanie są w pobliżu. Oni więc ponosili winę tego, że mnie pojmano, a to z pewnością ich niepokoiło, gdyż nie byli to źli ludzie. Teraz starał się Santer tak całą sprawą oświetlić, żeby nie mogli mu nic zarzucić.
Narada trwała niedługo. Czerwoni, którzy wzięli w niej udział, powstali z miejsc, a Pida zapowiedział swoim ludziom:
— Wojownicy Keiowehów nie zostaną tutaj, lecz zaraz po jedzeniu wyruszą do wsi. Niechaj się więc przygotują do rychłego odjazdu!
Ja spodziewałem się tego, Santer zaś, nie znając tak dobrze zwyczajów Indyan, sądził inaczej. Zerwał się więc, zbliżył się do Pidy i zapytał:
— Chcecie odjeżdżać? Przecie postanowiono, że zabawimy tu przez kilka dni!
— Nieraz już coś postanowiono, a potem stało się inaczej — odrzekł wódz.
— Chcieliście uczcić chwilę śmierci Winnetou!
— Uczynimy to jeszcze, ale nie dzisiaj.
— A kiedy?
— O tem dowiemy się od Tanguy.
— Z jakiego powodu zmieniacie tak nagle postanowienie?
— Nie potrzebujemy wprawdzie tłómaczyć się z tego przed tobą, ale mimoto powiem ci, ponieważ Old Shatterhand także słucha.
Następnie zwrócił się do mnie i mówił dalej:
— Kiedy przyszliśmy tutaj, aby uradować się śmiercią Winnetou, wodza tych psów, Apaczów, nie przypuszczaliśmy, że wpadnie nam w ręce jego przyjaciel i brat, Old Shatterhand. Ten ważny wypadek podwaja naszą radość. Winnetou był naszym wrogiem, lecz w każdym razie czerwonym, Old Shatterhand jest wrogiem, a w dodatku bladą twarzą. Śmierć jego wywoła jeszcze większą radość, aniżeli śmierć Winnetou, a synowie i córki Keiowehów równocześnie obchodzić będą śmierć dwu najsławniejszych przeciwników swego narodu. Tu stoi tylko mała część wojowników, ja zaś jestem zbyt młody na to, by rozstrzygnąć, jak ma umrzeć Old Shatterhand. Na to powinno się zejść całe plemię, a Tangua, najstarszy i największy z wodzów, musi zabrać głos i wydać wyrok na Old Shatterhanda. Dlatego nie zostajemy tutaj i śpieszymy do domu, gdyż pragniemy, żeby nasi bracia i siostry jak najprędzej się dowiedziały, co się stało.
— Ależ niema odpowiedniejszego miejsca do zamęczenia Old Shatterhanda jak to, na którem się teraz znajdujemy. On jest waszym wrogiem, niechże zginie przy grobach tych, z powodu których stał się waszym wrogiem.
— I ja wiem o tem, ale czyż postanowiono już, gdzie on ma zginąć? Czyż nie możemy potem tutaj powrócić?
— To będzie trudno, ponieważ Tangua, który musi być przytem, nie może jeździć.
— To każe się przywieźć na dwu koniach. Niechaj postanowi, co sam zechce. W każdym razie Old Shatterhand będzie tu pochowany.
— Jeśli nawet zginie nad Saltforkiem?
— Nawet wtedy.
— Zabierzecie go tutaj?
— Tak.
— A kto tego się podejmie?
— Ja.
— To dla mnie niepojęte! Jaki powód może skłaniać rozsądnego czerwonego wojownika do tego, żeby się trudził z trupem nieżywego białego psa?
— Powiem ci to, byś lepiej poznał Pidę, młodego wodza Keiowehów, aniżeli go znasz, jak się zdaje, oraz ażeby Old Shatterhand wiedział, jak ja podziękuję mu za to, że mnie wówczas nie zabił, lecz wymienił za bladą twarz.
Znowu zwrócił się do mnie i oświadczył:
— Old Shatterhand jest wprawdzie naszym wrogiem, lecz wrogiem szlachetnym. Mógł nad Rio Pecos zastrzelić Tanguę, a nie uczynił tego, tylko go okulawił. Old Shatterhand postępował tak zawsze, o tem wiedzą czerwoni mężowie i szanują go za to. Śmierć jego jest nieunikniona, lecz on umrze śmiercią wielkiego bohatera i dowiedzie nam, że wskutek mąk, jakich nikt jeszcze nie cierpiał, nie wyrwie się z ust jego okrzyk boleści. Gdy zaś umrze, ciała jego nie pożrą ryby w rzece, ani wilki i sępy na preryi. Prawdziwy wódz, jakim on jest, musi mieć grób, bo to uczci nas samych, którzyśmy go zwyciężyli. A gdzie będzie ten grób? Pida słyszał, że niegdyś Nszo-czi, piękna córa Apaczów, darowała mu swoją duszę, dlatego zwłoki jego spoczną obok niej, aby duch jego mógł się w wiecznych ostępach połączyć z jej duchem. Takie będzie podziękowanie Pidy dla tego, który mu życie darował. Moi czerwoni bracia słyszeli moje słowa. Czy zgadzają się z niemi?
Przytem spojrzał pytająco dokoła.
— Howgh! howgh, howgh! — zabrzmiały zewsząd okrzyki zgody.
Zaiste ten młody Keioweh był człowiekiem niezwykłym i jak na stosunki Indyan szlachetnym! Stanowcza jego zapowiedź o mojej śmierci męczeńskiej nie dotknęła mnie teraz wcale, ale za to, że ta śmierć miała być tak straszna, a więc dla mnie pełna chwały, musiałem mu być wdzięcznym. To wkońcu, że chciał mnie pochować obok Inczu-czuny i Nszo-czi, było rysem delikatnego uczucia, jakiego się zazwyczaj nie spotyka u dzikich. Gdy czerwoni wojownicy wygłaszali swoje howgh, zaśmiał się Santer głośno i zawołał do mnie:
— Słuchaj, drabie, składam ci życzenia z powodu tego wesela w wiecznych ostępach z piękną Indyanką! Nie każdemu dostaje się takie szczęście w udziale. Ja chciałbym przynajmniej gościem być u ciebie, skoro nie mogę być panem młodym. Czy mnie zaprosisz?
Nie powinienem był wyrządzić mu tego zaszczytu, ale mimo to odpowiedziałem:
— Nie potrzeba zaproszenia, gdyż ty będziesz tam prędzej odemnie.
— Ach, naprawdę? Myślisz zatem o ucieczce? Dobrze, że mówisz tak otwarcie. Ja cię przytrzymam. Możesz mi wierzyć!
Indyanie udali się tymczasem na dolinę, gdzie znajdowały się ich konie. Nogi zostawiono mi wolne, lecz przywiązano mnie do dwu czerwonych, między którymi miałem iść. Pida zarzucił sobie na plecy obie moje strzelby, a Santer szedł ze swoimi trzema towarzyszami, którzy prowadzili za sobą konie. Mego konia wziął jeden z Keiowehów za cugle.
Przybywszy na dół, rozłożyliśmy się znowu obozem. Indyanie rozniecili kilka ognisk i zabrali się do pieczenia dziczyzny, którą przynieśli z sobą. Oprócz tego mieli w workach przy siodłach mięso suszone. Ja dostałem tak duży kawał wyśmienitej pieczeni, że ledwie go zjadłem, ale nie zostawiłem nic, gdyż zależało mi na tem, żeby sił nie utracić. Do jedzenia musiano mi rozwiązać ręce, lecz przez ten krótki czas pilnowano mnie tak dobrze, że nie mogłem pomyśleć o ucieczce. Po tym posiłku przywiązano mnie do mego konia i ruszyliśmy do wsi Keiowehów.
Na dolinie oglądnąłem się jeszcze, aby rzucić okiem na Nugget-tsil. Nasunęło mi się przytem smutne pytanie, czy też ujrzę jeszcze kiedy mogiły Inczu-czuny i jego córki, bo jako trup nie mogłem ich już zobaczyć.
Droga od Nugget-tsil do wsi nad Salt-forkiem już znana, a w czasie jazdy naszej nie stało się nic godnego wzmianki. Czerwoni strzegli mnie bardzo surowo, a gdyby nawet byli tego nie czynili, mimoto umknąć nie było można, gdyż Santer dotrzymywał słowa, starając się o to, żebym nie znalazł najmniejszej sposobności do ucieczki. Usiłował utrudniać mi jazdę, jak tylko mógł, robił przykrości, żeby mię do gniewu doprowadzić. Niestety to mu się nie udawało, gdyż ani nie myślałem rozdrażniać się szyderczemi przemowami, jakie on wygłaszał! Zachowałem wobec niego zimną krew i ani razu nie sprawiłem mu tej przyjemności, żeby mu odpowiedzieć. Inne jego próby dokuczania udaremniał Pida, który nie pozwalał na pogorszenie mojego położenia nad miarę.
Na Gatesa, Claya i Summera nie zwracali Indyanie uwagi; musieli się oni trzymać Santera. Zauważyłem niebawem, że byliby chętnie ze mną porozmawiali, a Pida byłby im pewnie tego nie zabronił, lecz Santer potrafił temu zawsze przeszkodzić. Zależało mu oczywiście na tem, żebym nie miał sposobności wyjaśnić im sprawy poszukiwania złota w Nugget-tsil. Zresztą on nie obchodził się z nimi bynajmniej jak z kolegami. Oni mieli mu dopomóc w szukaniu złota, a ja byłem pewien, że on byłby się ich pozbył po znalezieniu skarbu i nie cofnął się nawet przed potrójnem morderstwem, gdyby tak być musiało. Ale stan rzeczy zmienił się teraz. Oni niewątpliwie uwiadomili go, że ja przypuszczałem, iż Winnetou zabrał stamtąd nuggety, a kartki, które widział w moim ręku, musiały być w jego oczach dowodem, że zdanie moje było słuszne. Jeśli jednak złota nie było, to poszukiwania były daremne. Santer więc nie potrzebował już nikogo do pomocy. To też Gates, Clay i Summer byli dlań teraz ciężarem, który on byłby najchętniej z siebie zrzucił. Ale jak? Czy mógł ich poprostu odesłać? Nie. Zabrał ich z sobą, ale w zamiarze pozbycia się ich jak najprędzej.
Można sobie wyobrazić, że wszystkie jego starania i życzenia zwróciły się teraz ku moim papierom; pragnął gorąco dostać je w swoje ręce. Zabrać mi ich otwarcie nie mógł z powodu Pidy. Pozostały mu tylko dwie drogi do ich zdobycia: albo ukraść mi je podczas snu, albo zaczekać na przybycie do wsi i nakłonić Tanguę do tego, żeby mu je przyznał. Osiągnięcie celu na jednej z tych dróg nie było dlań zbyt trudnem. Papiery znajdowały się jeszcze w tej samej kieszeni. Gdzie więc miałem je schować, czy gdzieindziej w ubraniu? Musiałoby się to stać pokryjomu, a więc tak, żeby wtenczas nikogo koło mnie nie było, tymczasem ja ciągle byłem skrępowany i otoczony przez strażników. Santer wyświadczył Tangui kilka przysług, za które ten był mu wdzięczny. Jak łatwo mógł on wodza nakłonić do odebrania mi tych kartek i oddania jemu! To przyprawiało mnie o ból głowy. O moją osobę, o życie moje nie troszczyłem się, ale przedewszystkiem i najbardziej o puściznę po moim Winnetou.
Wieś Keiowehów leżała w tem samem miejscu, co dawniej, a więc nad ujściem Saltforku do Red-river. Przez tę rzekę przeprawiliśmy się na płytkiem miejscu, a potem z odległości dwóch godzin drogi od wsi wysłał Pida naprzód dwu jeźdźców z wiadomością, że przybywamy. Jaką radość i wzburzenie musiała wywołać wieść, że prowadzą także Old Shatterhanda!
Znajdowaliśmy się jeszcze na otwartej preryi, daleko od lasu, rosnącego nad brzegiem obu rzek, kiedy ujrzeliśmy jeźdźców, pędzących ku nam nie oddziałami, lecz pojedyńczo, lub we dwóch i trzech, odpowiednio do rączości koni. Byli to Keiowehowie, z których każdy chciał pierwszy zobaczyć Old Shatterhanda.
Wszyscy witali nas głośnymi, przeraźliwymi okrzykami, rzucali na mnie krótkie spojrzenia i przyłączali się z tyłu. Nie podziwiano mnie, ani nie gapiono się na mnie, co w kraju cywilizowanym byłoby się stało na pewno. Duma nie pozwala Indyanom okazywać zbytniego zainteresowania się jakąś rzeczą, lub rozdrażniania z jakiegokolwiek powodu.
W ten sposób powiększał się z każdą chwilą nasz oddział, nikt jednak mnie się nie naprzykrzał. Kiedy wreszcie znaleźliśmy się blizko lasu, tworzącego wązki pas nad Saltforkiem, otaczało mnie około stu Indyan samych dorosłych wojowników. Z tego wywnioskowałem, że wieś widocznie powiększyła się pod względem obozu i liczby mieszkańców.
Pod drzewami stały namioty, w których nie było teraz chyba ani jednego człowieka, gdyż wszystko, co żyło, wybiegło na nasze spotkanie. Były więc tam kobiety stare i młode, dorastający chłopcy, dziewczęta i dzieci. Młode pokolenie nie było tak powściągliwe jak poważni małomowni wojownicy, robiło więc z tej wolności taki użytek, że byłbym sobie zatkał uszy, gdyby nie więzy, które krępowały moje ręce. Krzyczały, ryczały, śmiały się i piszczały, słowem zrobiły skandal, na dowód, jak mile byłem widziany przez tych ludzi.
Wtem Pida, jadący na przedzie, podniósł rękę i zrobił ruch poziomy, poczem hałas ustał natychmiast. Na dalszy jego znak utworzyła gromada jeźdźców półkole, biorąc mnie w środek. Obok mnie stał Pida i dwaj czerwoni, których jedynem zadaniem było nie odstępować od mego boku. Santer przecisnął się także, ale młody wódz udał, że go nie widzi.
Podjechaliśmy ku wielkiemu namiotowi, którego szczyt ozdobiony był piórami. Przed wejściem znajdował się Tangua w postawie pół siedzącej, a pół leżącej. Postarzał on się ogromnie i wychudł jak szkielet. Z głębokich oczodołów ugodził we mnie wzrok ostry jak nóż, a nie ubłagany jak... jak... sam Tangua. Długie włosy pobielały mu jak śnieg.
Pida zeskoczył z konia, a jego jeźdźcy uczynili to samo i skupili się dokoła nas. Każdy chciał słyszeć słowa, któremi Tangua mnie przyjmie. Odwiązano mnie od konia i uwolniono nogi, żebym mógł stać. Ja sam niemniej byłem ciekaw pierwszych słów starca, lecz musiałem czekać na nie dość długo.
Tangua przypatrzył mi się od góry do dołu i od dołu do góry, raz i drugi, wzrokiem, którego się można było przestraszyć, poczem zamknął oczy. Nikt nie rzekł ani słowa, zapanowała głęboka cisza, przerywana tylko szmerem, wywołanym za nami przez konie. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, chciałem już pierwszy przerwać milczenie, kiedy sędziwy wódz powoli i uroczyście, nie otwierając oczu, zaczął mówić:
— Kwiat spodziewa się rosy, ale rosa nie spada, a kwiat pochyla głowę i więdnie; już, już ma zginąć, kiedy wreszcie rosa nadchodzi!
Zamilkł na chwilę, poczem zaczął nanowo:
— Bawół grzebie nogą w śniegu, lecz nie znajduje pod nim ani źdźbła trawy. Rycząc z głodu, przyzywa wiosnę, ale wiosna gdzieś daleko bawi; bawół chudnie, garb mu zanika, siły jego słabną i już ma zginąć. Wtem nadciąga wiatr ciepły i bawół tuż przed śmiercią ogląda wiosnę!
Nastąpiła znów przerwa.
Jak dziwnem, niepojętem stworzeniem jest człowiek! Ten Indyanin dokuczał mi, obrażał mnie i wyszydzał, jak nikt przedtem, nienawidził mnie, prześladował i godził na moje życie, a jak ja odpłaciłem mu za to? Wyrozumiałością. Zamiast go zastrzelić, przebiłem mu tylko nogi kulą i to z konieczności. A teraz, kiedy leżał przedemną, jako ruina wojownika, ze skórą nawleczoną na kłapiące kości, z głosem bezdźwięcznym, dobywającym się juk ze snu lub z grobu, poczułem litość dla niego, zacząłem żałować tego, że wówczas do niego strzeliłem, chociaż wiedziałem, jak on pragnął zemsty, że oczy miał teraz zamknięte tylko z nadmiaru radości i zachwytu z tego powodu, iż nareszcie, nareszcie ugasi pragnienie krwi mojej. Tak, człowiek to czasem osobliwe stworzenie!
Tangua znów przemówił nie poruszając niczem, prócz warg bezkrwistych:
— Tangua był tym kwiatem i tym głodnym bawołem. Tęsknił i ryczał za zemstą, lecz ona się nie zjawiała. Zanikał z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień i z dnia na dzień; lecz zemsta się ociągała. Już miał umrzeć ze starości, kiedy przecież zawitała!
Teraz otworzył nagle szeroko oczy, wyprostował się, o ile nogi na to pozwalały, wyciągnął do mnie chude ręce z rozłożonymi palcami i krzyknął przerywanym głosem:
— Tak, nadchodzi zemsta, nadchodzi! Jest, jest już tutaj! Widzę ją, widzę tuż przed sobą! Psie, psie, ach, w jak strasznych, jak okropnych mękach ty umrzesz!
Opadł zmęczony i znów zamknął oczy. Nikt nie śmiał przerwać tej ciszy; milczał nawet syn jego, Pida. Dopiero po dłuższej chwili znowu podniósł powieki i zapytał:
— Jak ta śmierdząca ropucha wpadła wam w ręce? Chcę o tem wiedzieć.
Santer pochwycił tę sposobność natychmiast. Nie czekając na odpowiedź Pidy, którego rzeczą to właściwie było, odezwał się czemprędzej:
— Ja wiem najlepiej! Czy mam opowiedzieć?
— Mów!
Santer zaczął opowiadać, przyczem nie omieszkał jak najlepiej oświetlić swojej zasługi. Nikt mu nie przerywał. Pida był na to za dumny, a mnie było obojętnem samochwalstwo tego draba. Przedstawiwszy całe zdarzenie, dodał Santer na końcu:
— Łatwo pojmie każdy, że tylko dzięki mnie możecie zemścić się na nim. Czy ty przyznajesz to?
Starzec potwierdził pytanie.
— Czy wyrządziłbyś mi za to przysługę?
— Jeśli będę mógł.
— Możesz.
— Czego więc sobie życzysz?
— Old Shatterhand ma w kieszeni mówiący papier, który ja chciałbym posiadać.
— Czy ci go zabrał?
— Nie.
— Czyj więc jest ten papier?
— Nie jego, bo on go tylko znalazł. Ja właśnie pojechałem do Mugworthills, aby go szukać; niestety on pierwej przybył.
— Niech będzie twoim. Odbierz mu go!
Santer ucieszył się wynikiem swoich starań i zbliżył się. do mnie. Ja nie odezwałem się ani słowem, nawet się nie poruszyłem, spojrzałem mu tylko groźnie w twarz. On zląkł się i nie ośmielił się na mnie porwać.
— Słyszeliście, co wódz nakazał, sir — rzekł do mnie.
Tym razem nie powiedział „ty“, lecz nawet „sir“. Gdy i na to nie odpowiedziałem, dodał:
— Mr. Shatterhand, lepiej się nie opierajcie! Zgódźcie się na to! Sięgnę teraz do waszej kieszeni.
Podszedł jeszcze bliżej i wyciągnął ręce. Na to ja uderzyłem go mojemi, chociaż były związane, pod brodę tak, że padł wstecz na ziemię.
— Uff! — zawołało kilku czerwonoskórych z widocznem zadowoleniem.
Tangua jednak był innego zdania, gdyż zawołał:
— Ten pies broni się, chociaż skrępowany! Zwiążcie go tak, żeby się nie mógł ruszyć i wyjmijcie mu potem z kieszeni mówiący papier!
Na to zabrał głos nareszcie po raz pierwszy syn jego, Pida:
— Ojciec mój, wielki wódz Keiowehów, jest mądry i sprawiedliwy; wysłucha on słów swojego syna.
Dotychczas mówił stary jakby w stanie nieobecności duchowej, a teraz rozjaśniło się jego oko. Spojrzał pogodnie na Pidę, a kiedy odpowiedział, głos jego nie brzmiał już tak ponuro:
— Czemu syn mój mówi te słowa? Czy to niesłuszne, czego żądała blada twarz, Santer?
— Tak.
— Dlaczego?
— Nie Santer zwyciężył Old Shatterhanda, lecz my. Old Shatterhand zaniechał wszelkiej obrony, nie skaleczył nikogo z nas, lecz poddał się mnie dobrowolnie. Czyim zatem jest jeńcem?
— Twoim.
— Do kogo tedy należy koń jego, broń i wszystko, co miał przy sobie?
— Do ciebie.
— Tak, do mnie! Pozyskałem wielką i cenną zdobycz. Wobec tego jak może Santer żądać mówiącego papieru?
— Ponieważ ten papier jest jego.
— Czy potrafi on to udowodnić?
— Tak jest. On pojechał do Mugworthills, aby go znaleźć, ale Old Shatterhand go uprzedził.
— Skoro go szukał, to musi wiedzieć, co zawiera. Niechaj ojciec mój powie, czy to jest słuszne, czy nie!
— To słuszne.
— W takim razie niechaj Santer nam wyjaśni, jakie słowa są na tym papierze.
— Tak, niech to uczyni. Jeśli mu się to uda, to papier może być tylko jego.
To wezwanie, zwrócone do Santera, wprawiło go w niemały kłopot. Wprawdzie mógł on się domyślać, że treść tych kartek odnosiła się do złota, schowanego w Nugget-tsil, ale jeśliby tak był twierdził, a pokazało się coś innego, to byłby skłamał. A gdyby nawet rzeczywiście nie pomylił się, to mimoto byłby nie wyjawił tego, gdyż zależało mu z pewnością na tem, żeby być jedynym i wyłącznym właścicielem tajemnicy. Spróbował tedy wykrętu:
— To, co zawiera mówiący papier, ma znaczenie tylko dla mnie jednego. Że jest mój, tego dowiodłem tem, że jechałem do Mugworthills. Że Old Shatterhand znalazł go przedemną, to czysty przypadek.
— Rozumnie powiedział — oświadczył Tangua. — Mówiący papier jest jego własnością.
Teraz przyszedł na mnie czas przemówić, gdyż wyczytałem w twarzy Pidy, że był skłonny zaniechać dalszego oporu.
— Tak, to było rozumne — rzekłem — lecz nie prawdziwe. Santer nie przybył do Mugworthills dla tego papieru.
Stary wódz drgnął na dźwięk mojego głosu jak człowiek, lękający się niebezpieczeństwa, i syknął do mnie zjadliwie:
— Ten pies śmierdzący znowu zaczyna szczekać, ale to mu nic nie pomoże!
— Pida, młody i waleczny wódz Keiowehów, zaznaczył przedtem, że Tangua jest mądry i sprawiedliwy — prowadziłem rzecz dalej. — Jeśli to prawda, to nie postąpisz stronniczo.
— To jest prawda.
— Powiedz tedy, czy podejrzywasz mnie o kłamstwo?
— Nie. Old Shatterhand jest najniebezpieczniejszą z bladych twarzy i moim wrogiem najgorszym, lecz nigdy nie był dwujęzyczny.
— To przyjmij do wiadomości, że nikt inny nie mógł wiedzieć, gdzie papier leżał, oprócz mnie. Santer nie miał o tem pojęcia i nie ja, lecz on, był przypadkowo przy tem, gdy go znalazłem. Spodziewam się, że mi uwierzysz.
— Tangua przypuszcza, że Old Shatterhand nie kłamie, lecz Santer twierdzi także, że prawdę powiedział. Jak mam rozstrzygnąć, ażeby postąpić sprawiedliwie?
— Dobrze jest, kiedy się sprawiedliwość połączy z rozumem. Santer bywał często w Mugworthills; szukał tam złota, ale nie znalazł; Tangua wie o tem, gdyż sam pozwolił mu szukać. On i tym razem był tam tylko dla złota.
— To kłamstwo — huknął na mnie Santer.
— To prawda — odparłem ja. — Niechaj Tangua pyta tamte trzy blade twarze! Santer sprowadził ich, żeby mu pomogli w poszukiwaniach.
Na wezwanie starego Gates, Clay i Summer potwierdzili moje słowa. Wtedy Santer uczynił jeszcze ostatnią próbę:
— A mimoto ja byłem tam dla papieru! Prawda że chciałem także szukać przy tej sposobności nuggetów i sprowadziłem sobie tych trzech ludzi do pomocy, lecz o papierze nic im nie wspominałem, gdyż tylko mnie wolno było o tem wiedzieć.
Teraz znowu zmienił swe zapatrywanie stary wódz i zawołał niechętnie:
— W takim razie obaj mają słuszność! Cóż mam począć?
— Posłuchać swego rozumu — odrzekłem. — Niechaj Santer nam powie, czy ten papier ma dla niego wartość, czy nie!
— Oczywiście, że ma wartość — oświadczył. — Musi być dla mnie bardzo ważnym, gdyż w przeciwnym razie nie upierałbym się przy swem żądaniu.
— Dobrze! Czy to jeden papier, czy więcej?
— Więcej — odpowiedział, gdyż widział to, kiedy siedząc czytałem przy grobie.
— Ile? Dwa... trzy... cztery... pięć?
Milczał, a jeśliby teraz nie odgadł, musiałoby jego kłamstwo wyjść na jaw.
— Widzicie, że milczy! — rzekłem. — Nie wie.
— Zapomniałem. Któż bowiem zdoła coś takiego pamiętać dokładnie?
— Skoro te papiery są tak ważne dla niego, to powinien wiedzieć, ile jest kartek. Jeśli zaś nawet wiedział przedtem, a potem wypadło mu to z pamięci, to powie przynajmniej napewno, czy napisane są atramentem, czy ołówkiem. Przypuszczam jednak, że i teraz nic nam nie powie.
Ostatnie słowa wymówiłem z wyraźnym przekąsem, aby go skłonić do szybkiej odpowiedzi. Spodziewałem się, że prawdy nie odgadnie, gdyż na dzikim Zachodzie tylko w fortach znajduje się atrament, daleko łatwiej zaś można mieć przy sobie ołówek. Ta rachuba nie zawiodła mnie, gdyż na moją uwagę odrzekł nieoględnie, lecz takim tonem, jakby był najzupełniej pewny siebie:
— Oczywiście, że to wiem. Czegoś podobnego przecież się nie zapomina. Papiery są zapisane ołówkiem.
— Może się mylicie? — spytałem jeszcze raz dla pewności.
— To napewno napisane ołówkiem, a nie atramentem.
— Dobrze! Kto z obecnych wojowników, który widział mówiące papiery bladych twarzy, potrafi odróżnić ołówek od atramentu?
Kilku podało się za zdolnych do takiego odróżnienia. Zresztą byli tu także Gates, Clay i Summer. Wezwałem zatem Pidę:
— Niechaj młody wódz Keiowehów wyjmie z mej kieszeni papiery i da je zbadać, nie pokazując ich jednak Santerowi.
Pida zrobił to, starając się, żeby biali zobaczyli pismo, lecz nie przeczytali przy tej sposobności. Oświadczyli oni, że pisano było atramentem, a Tangua i Pida potwierdzili to, choć niewiele się na tem rozumieli.
— Głupcy! — ofuknął Santer Gatesa. — Wolałem był z wami się nie wdawać. Nie wiecie nawet, co atrament, a co ołówek.
— No, tacy głupi nie jesteśmy — odrzekł Gates. — To był atrament i atramentem zostanie.
— Tak, a wy siedzicie w tym atramencie i niełatwo z niego wyleziecie!
Nie mógł mu oczywiście powiedzieć, że powinni byli skłamać. Schowawszy kartki do skórzanej koperty, zwrócił się Pida do swego ojca:
— Old Shatterhand pokonał swego przeciwnika. Ojciec mój wie już teraz, czy Santer ma prawo do tych papierów.
— Nie były jego, lecz Old Shatterhanda — zawyrokował stary.
— Teraz więc są moją własnością, gdyż Old Shatterhand jest moim jeńcem. Skoro ci dwaj ladzie sprzeczają się o nie, to są z pewnością bardzo ważne, dlatego przechowam je dobrze w mym leku.
I rzeczywiście włożył papiery do woreczka na szyi. Było to z jednej strony fatalne, a z drugiej przyjemne, fatalne, ponieważ mnie zależało na tem, żeby u mnie były przechowane. Jakże teraz miałem je wydostać w razie ucieczki? Przyjemnem zaś o tyle, że nie dowierzałem Santerowi. Gdyby byli pozwolili mnie zatrzymać je u siebie, byłoby mu przyszło pewnie na myśl zabrać je, jeśli nie podczas mego snu, to przemocą. Wobec tego stało się może i lepiej, że papiery wziął młody wódz, na którego nie mógł się porwać. Santer rzekł też do Pidy takim tonem, jak gdyby nie chciał już nic o tem wiedzieć i całkiem ich się wyrzekał:
— Tak, zatrzymaj je! Tobie one na nic się nie przydadzą, ponieważ nie umiesz czytać. Wprawdzie ja chciałem je mieć, gdyż są dla mnie istotnie ważne, ale mogę się też bez nich obejść, gdyż znam całą ich treść. Chodźcie, panowie! Tu nie mamy już co robić.
Oddalił się z Gatesem, Clayem i Summerem, a nikomu nie przyszło na myśl ich zatrzymywać. Sprawa z papierami była rozstrzygnięta, teraz należało oczekiwać, że czerwoni zajmą się moją osobą. Istotnie przypuszczenie moje się ziściło, przedtem jednak spytał wódz syna:
— Old Shatterhand miał jeszcze przy sobie mówiące kartki. Czy nie wypróżniliście mu kieszeni?
— Nie — odrzekł Pida. — To wielki wojownik. Zabijemy go wprawdzie, lecz nie chcemy przeszukiwaniem jego kieszeni krzywdzić jogo imienia i waleczności. Mamy jego broń i to nam wystarczy; wszystko inne zostawi mnie, gdy umrze.
Zdawało mi się, że stary z tem się nie zgodzi. Tymczasem on, zadowolony, rzucił na syna dumne spojrzenie i rzekł:
— Pida, młody wódz Keiowehów, jest szlachetnym wojownikiem; oszczędza swoich najgorszych nieprzyjaciół; zabija ich wprawdzie, lecz nie lży ich i nie znieważa. Imię jego będzie jeszcze większe i słynniejsze od imienia Winnetou, tego psa Apacza. W nagrodę za to pozwolę mu utopić noż w sercu Old Shatterhanda, kiedy będzie już tak zmęczony, że życie zeń zacznie umykać. Pida będzie mógł z chwałą powiedzieć o sobie, że z ręki jego zginęła największa, najniebezpieczniejsza i najsławniejsza blada twarz. Teraz zwołajcie starszych! Naradzimy się, w jaki sposób ten złośliwy biały pies ma zginąć. Tymczasem przywiązać go do drzewa śmierci!
Zawleczono mnie do grubego na dwie stopy świerka, dokoła którego wbite były po cztery pale. Przeznaczenie tych pali poznałem dopiero wieczór. Świerk ten nazywał się drzewem śmierci, ponieważ przywiązywano doń jeńców, skazanych na śmierć męczeńską. Na dolnej gałęzi wisiały potrzebne rzemienie. Przywiązano mnie do tego drzewa tak, jak ongiś Winnetou i jego ojca, kiedy dostali się w nasze ręce i w moc Keiowehów. Dwaj wojownicy usiedli po mojej prawej i lewej stronie. Przed namiotem wodza utworzyli starsi wojownicy półkole naprzeciwko Tanguy, aby naradzić się nad moim losem, albo raczej, ponieważ on był już postanowiony, nad rodzajem śmierci. Zanim rozpoczęli naradę, przyszedł Pida i zbadał moje rzemienie. Ponieważ były bardzo przyciągnięte, przeto rozluźnił je cokolwiek i rzekł do dozorców:
— Uważajcie na niego surowo, ale nie dręczcie! To wielki wódz białych myśliwców, który nigdy nie zadał czerwonym wojownikom niepotrzebnych cierpień.
Potem oddalił się, by wziąć udział w naradzie.
Stałem przywiązany do drzewa plecyma. Mnóstwo kobiet, dziewcząt i dzieci przychodziło, by mi się przypatrzyć. Wojownicy trzymali się zdala; nawet chłopcy, z wyjątkiem małych, byli na to za dumni, aby mi się swoją ciekawością naprzykrzać. Nienawiści nie dojrzałem w żadnej twarzy, tylko ciekawość, połączoną z szacunkiem. Chcieli widzieć białego myśliwca, o którym tyle słyszeli, którego śmierć miała im sprawić widowisko tak okrutne i podniecające, jakiego jeszcze nie zaznali.
Pośród nich wpadła mi w oko młoda Indyanka, która widocznie nie była jeszcze skwawą. Spłoszona wzrokiem moim odeszła na bok, stanęła tam w odosobnieniu i rzucała na mnie tylko ukradkiem spojrzenia, jak gdyby wstydziła się tego, że stała przedtem wśród zwyczajnych gapiów. Nie była wprost piękna, lecz i nie brzydka, raczej należało ją nazwać milutką. Miękkim jej rysom dodawały piękności duże czarne oczy. Oko jej przypominało mi żywo Nszo-czi, chociaż pozatem nie była podobna do siostry Apacza. Idąc za chwilowym popędem, skinąłem jej przyjaźnie głową. Na to zarumieniła się aż po włosy, odwróciła się i odeszła. Wkrótce zatrzymała się, oglądnęła się jeszcze raz, a potem zniknęła w jednym z większych i lepszych namiotów.
— Kto jest ta młoda córa Keiowehów, która teraz odeszła? — spytałem moich dozorców.
Nie zabroniono im ze mną rozmawiać, dlatego jeden z nich odpowiedział:
— To była Kakho-oto[4] córka Sus-homaszy[5], który jeszcze jako chłopiec zdobył sobie prawo noszenia jednego pióra we włosach. Czy ona ci się podoba?
— Tak — odrzekłem, choć to pytanie wobec mojego położenia i w ustach czerwonoskórca brzmiało dość dziwnie.
— Skwaw naszego młodego wodza jest jej siostrą — dodał.
— Skwaw Pidy?
— Tak.
— Jest więc krewną Pidy!
— Tak. Ten wojownik z wielkiem piórem we włosach przy naradzie to jej ojciec.
Na tem skończyła się ta krótka rozmowa, której następstw teraz wcale sobie nie wyobrażałem.
Narada trwała długo, bo przeszło godzinę, poczem sprowadzono mnie, bym wysłuchał wyroku. Posypały się długie mowy o zbrodniach białych i moich własnych. Tangua zdawał bez końca sprawę z naszej dawnej nieprzyjaźni, która skończyła się obezwładnieniem mu obu nóg. Wspomniano oczywiście także o tem, że później uwolniłem Hawkensa, że porwałem się na Pidę, słowem wyliczono mi tyle przewinień, że mowy być nie mogło o łasce lub oszczędzaniu. Jeszcze dłuższy był spis mąk, które mnie czekały. Mogłem być dumnym z tego wyboru, bo on był najpewniejszą miarą szacunku, jakim mnie zaszczycali ci mili ludzie. Jedyną pociechą było to, że nie przystąpili odrazu do wykonania wyroku. Ale powodem tego była ta okoliczność, że nie było w domu jednego oddziału Keiowehów, którym chcieli także dać zobaczyć śmierć Old Shatterhanda. Czekano więc na ich powrót.
Ja zachowałem się podczas ogłoszenia wyroku, jak człowiek, który nie boi się śmierci, powiedziałem jednak jak najkrócej to, co uważałem za stosowne, starając się przytem nie obrazić moich czerwonych sędziów.
Przestrzegałem więc w tym wypadku innej zasady, niż to czynią zwykle czerwoni. Za dowód odwagi bowiem uchodzi u nich to, że skazany usiłuje wszelkimi sposobami wzburzyć swoich katów. Ja zaniechałem tego ze względu na Pidę, który obszedł się ze mną tak wielkodusznie i wobec tego, że Keiowehowie przyjęli mnie całkiem inaczej, niż się sam tego spodziewałem jako przyjaciel Apaczów, odwiecznych wrogów Keiowehów. Żeby spokój mój wzięli za tchórzostwo, o to mógł się ktoś inny obawiać, lecz nie ja.
Gdy mię odprowadzono napowrót do drzewa, by mnie przywiązać, przechodziliśmy obok namiotu, należącego do „Jednego pióra“. W drzwiach stała jego córka. Nie myśląc sobie nic przytem, zatrzymałem się i zapytałem:
— Moja młoda czerwona siostra cieszy się pewnie także, że pochwycono niedobrego Old Shatterhanda?
Poczerwieniała, jak przedtem, kiedy jej głową skinąłem, zawahała się przez chwilę i odrzekła:
— Old Shatterhand nie jest niedobry.
— Skąd ty wiesz o tem?
— To wszyscy wiedzą.
— A dlaczego chcecie mnie zabić?
— Ty okaleczyłeś Tanguę i nie jesteś już bladą twarzą, lecz Apaczem.
— Jestem bladą twarzą i zostaną nią.
— Inczu-czuna przyjął cię do Apaczów i zrobił cię nawet wodzem. Czy nie piłeś krwi Winnetou, a on twojej?
— Istotnie uczyniliśmy to, ale nikt z Keiowehów nie doznał krzywdy ode mnie, chyba, że sam mnie zmusił do tego. Niechaj „Ciemny włos“ o tem nie zapomina!
— Jakto? Old Shatterhand zna moje imię?
— Zapytałem o nie, widząc, że jesteś córką wielkiego i dostojnego wojownika. Obyś przeżyła jeszcze więcej pięknych słońc, aniżeli mnie godzin życia zostaje!
Poszedłem dalej. Moi dozorcy nie sprzeciwili się temu, że z nią mówiłem. Nie ulega jednak wątpliwości, że z innym jeńcem nie byliby się z taką względnością obchodzili. Było to nietylko skutkiem charakteru i usposobienia Pidy, lecz pewnie także tej okoliczności, że i jego ojciec stał się nieco innym. Zmiany tej nie wywołał jedynie wiek, usposabiający zwykle łagodniej i odbierający energię, lecz przekonanie syna, który miał wpływ na ojca. Nowy szczep nadaje staremu pniowi nową wartość i lepsze soki.
Gdy mię przywiązano znowu, trzymali się zdala nietylko wojownicy, lecz także kobiety i dzieci. Wydano, jak się zdaje, co do tego rozkaz, a mnie było z tem dobrze, gdyż wcale nie jest to miłem wisieć u pnia i być podziwianym, choćby tylko przez dzieci jako rzadki okaz.
Później zobaczyłem „Ciemny włos“, wychodzącą z namiotu. Miała w reku płytkie gliniane naczynie i przyszła z niem do mnie.
— Mój ojciec pozwolił mi podać ci jedzenie. Czy przyjmiesz? — zapytała.
— Chętnie — odrzekłem. — Nie mogę jednak użyć rąk, gdyż jestem przywiązany.
— Nie trzeba cię odwiązywać, ja będę twoją sługą.
Przyniosła pieczone i pokrajane mięso bawole. Trzymając nóż w ręku, nabijała nań po kawałku i wkładała mi w usta. Old Shatterhand, karmiony jak dziecko przez młodą Indyankę! Byłbym się pomimo położenia mego roześmiał, ale wstydzić się nie potrzebowałem. Ta, która okazała mi się tak pomocną, nie była grymaśną białą lady lub signoriną, lecz Indyanką, a podobne wypadki żywienia skazańca nie były dla niej obce.
Obaj dozorcy przypatrywali się poważnie jej czynności, lecz mnie się wydało, jak gdyby z trudem wstrzymywali sie od śmiechu. Gdy zjadłem ostatni kawałek mięsa, uważał jeden z dozorców za stosowne wynagrodzić dobrą dziewczynę w ten sposób, że zaczął paplać.
— Old Shatterhand powiedział, że „Ciemny włos“ mu się podoba.
Dziewczyna spojrzała na mnie tak badawczo, że poczerwieniałem niemal, jak ona, poczem odwróciła się, żeby odejść. Ale już po kilku krokach zwróciła się znowu do mnie i spytała:
— Czy ten wojownik powiedział prawdę?
— On mnie zapytał, czy mnie się podobasz, a ja potwierdziłem — odrzekłem zgodnie z prawdą.
Odeszła, a ja zganiłem tego paplę, lecz to nie zrobiło na nim wrażenia.
Późno już po południu ujrzałem Gatesa, włóczącego się pomiędzy namiotami.
— Czy mogę pomówić z tą bladą twarzą? — spytałem moich dozorców.
— Tak — brzmiała korzystna dla mnie odpowiedź. — Ale nie wolno wam mówić o ucieczce.
— O to niech mój czerwony brat będzie spokojny!
Gdy zawołałem Gatesa do siebie, przyszedł powoli i z wahaniem, jak człowiek, który nie wie, czy mu to wolno uczynić.
— No, bliżej! — wezwałem go. — A może zabroniono wam ze mną mówić?
— Mr. Santer źle na to patrzy — przyznał.
— Czy powiedział to wyraźnie?
— Tak.
— Wierzę. Boi się, że go wam w jasnem świetle przedstawię.
— Ciągle jeszcze myślicie o nim fałszywie.
— Nie ja, lecz wy.
— To gentleman!
— Wy mnie tego nie udowodnicie, a ja potrafię was przekonać o czemś zupełnie przeciwnem.
— Nie chcę tego słyszeć. Jesteście dlań wrogo usposobieni.
— Zaiste, tak wrogo, że ma wszelkie powody do tego, żeby mieć się na baczności przedemną.
— Przed wami? Hm! Sir, nie weźcie mi tego za złe, ale przed wami nikt już nie potrzebuje mieć się na baczności.
— Czy dlatego, że zagrożono mi tu śmiercią?
— Tak.
— Między groźbą a rzeczywistością jest wielka różnica. Miałem już nieraz umrzeć, a nie zabito mnie jeszcze! Czy wierzycie istotnie, że Old Shatterhand jest takim drabem, jak twierdzi Santer?
— Wierzę we wszystko, albo w nic. Jesteście nieprzyjaciółmi. A kto ma słuszność, czy on, czy też wy, to mnie nic nie obchodzi,
— Nie powinniście mnie byli przynajmniej oszukiwać i okłamywać!
— Kiedy to uczyniłem?
— W Mugworthills, gdyście zataili przedemną obecność Keiowehów. Gdybyście byli uczciwi, nie stałbym tu teraz jako jeniec.
— Czyż wy byliście szczersi?
— Czy okłamałem was, czy oszukałem?
— Tak.
— Kiedy i jak?
— Nazwaliście siebie Jones!
— To jest oszustwo?
— Naturalnie!
— Oszustwo jest bezprawnem przywłaszczeniem sobie korzyści, a między nami coś podobnego nie zaszło. Zatajenia nazwiska ja nie określiłbym nawet jako podstęp; to było wprost koniecznością. Santer dopuścił się kilkakrotnie morderstwa, jest strasznym oszustem i nadzwyczaj niebezpiecznym człowiekiem; godzi też na moje życie. Wy byliście jego towarzyszami. Czy mogłem wam powiedzieć, kim jestem i że dążyłem do Mugworthills?
— Hm! — mruknął.
— Hm? Nie bierzcie mi tego za złe, mr. Gates, ale skoro teraz jeszcze żywicie jakie wątpliwości, czy ja mam słuszność, czy on, to ja was nie pojmuję.
— Mimo to wszystko powinniście byli otwarcie z nami postąpić. To nam sie należało!
— Nic się wam nie należało. Zrozumiano? Wy jesteście ludźmi niedoświadczonymi, przynajmniej wobec takiego westmana, jakim ja jestem. Musiałem zachować wobec was pewną ostrożność i powściągliwość. Nadto wynajął sobie was Santer, którego wychwalaliście pod niebiosa. Koniecznem więc było, żebym zataił moje nazwisko.
— Gdybyście byli je wymienili, bylibyśmy wam uwierzyli!
— Nie!
— O tak!
— Nie! Mogę wam to udowodnić.
— Jak?
— Czy wierzycie mnie teraz, jakkolwiek wiecie, że jestem Old Shatterhand?
— Sami winniście temu, ponieważ okłamaliście nas i podeszli!
— To wykręt! Wiecie teraz, kto jestem i dlaczego musiałem ukryć swoje nazwisko, a co najgłówniejsze, przekonaliście sie, jak Santer ze mną postępuje.
— On nie chce wam nic zrobić.
— Kto to powiedział?
— On sam.
— Kiedy?
— Niedawno.
— On stara się tem was złudzić. Pali się do tego poprostu, żeby mnie życia pozbawić.
— Nie, on nie kłamie!
— Widzicie więc, że teraz jeszcze stoicie po jego stronie, a mnie nie ufacie! Wobec tego nadaremnie byłbym w Mugworthills powiedział, kim jestem. Usiłowałem dowieść wam, że Santer nie ma uczciwych zamiarów. Nie wierzycie temu jeszcze teraz, kiedy stało się waszym obowiązkiem opuścić jego, a dopomóc mnie, jeńcowi, którego postanowiono nędznie zamordować.
— Santer wyraził się, że was chce ocalić.
— Kłamstwo, nic tylko kłamstwo! Widzę, że was nie można przekonać. On was usidlił, zmądrzejecie dopiero po szkodzie.
— O szkodzie niema mowy. Wobec was mógł być innym, gdyż wy ścigaliście go i godziliście na jego życie, ale przeciw nam on nic złego nie knuje.
— Wciąż jeszcze spodziewacie się złota?
— Tak.
— W Mugworthils go już niema!
— Ale jest gdzieindziej.
— Gdzie?
— O tem dopiero się dowiemy.
— Od kogo?
— Santer je odkryje.
— W jaki sposób? Czy wam to wyjawił?
— Nie.
— Macie więc znów powód, że nie jest wobec was uczciwy i szczery!
— Przecież nie może nam powiedzieć tego, czego sam jeszcze nie wie!
— On wie, wie nawet dokładnie, w jaki sposób może znaleźć miejsce, w którem się teraz nuggety znajdują!
— Skoro tak mówicie, to pewnie także to wiecie.
— Oczywiście.
— To podzielcie się ze mną tą wiadomością!
— To być nie może.
— Aha! Widzicie, że wy właśnie nie jesteście uczciwi! Jakże wobec tego stawać po waszej stronie?
— Byłbym otwarty, gdybym wam mógł zaufać. Wy nie możecie mnie nic zarzucać, gdyż sami zmuszacie mnie do milczenia. Gdzie znaleźliście pomieszczenie?
— Mieszkamy razem w jednym namiocie, który Santer dla nas wybrał.
— A on mieszka z wami?
— Tak.
— A gdzie stoi ten namiot?
— Obok namiotu Pidy.
— To dziwne! I Santer sam go wybrał?
— Tak. Tangua pozwolił mu mieszkać, gdziekolwiek zechce.
— A on usadowił się właśnie obok Pidy, który nie otacza go taką łaskawością, jak ojciec. Hm! Miejcie się na baczności, bo możliwe jest, że Santer zniknie nagle, a was tu samych zostawi, a wówczas usposobienie Indyan względem was może się także nagle zmienić!
— Jakto?
— Teraz cierpią was tylko u siebie, a później będą uważali za wrogów. Czy potem potrafię wam pomóc, to wątpliwe.
— Wy... nam... pomóc? — wyjąkał zdumiony. — Mówicie tak, jak gdybyście byli na wolnej stopie i cieszyli się przyjaźnią Keiowehów.
— Mam do tego powody, gdyż...
— Do stu piorunów! — przerwał mi. — Teraz zobaczy, że koło was stoję!
Santer wyszedł właśnie z pomiędzy namiotów, zauważył Gatesa i przyszedł prędko.
— Widocznie strasznie się boicie tego draba, któremu mimo to tak bardzo ufacie! — rzekłem z przekąsem.
— Nie boimy się, lecz on nie chce, żebyśmy do was chodzili.
— To uciekajcie i poproście go o przebaczenie, o łaskę, mr. Gates!
— Czego tutaj szukacie, Gates? — zawołał Santer już zdaleka. — Kto wam pozwolił rozmawiać z tym człowiekiem?
— Przechodziłem przypadkiem koło niego, a on do mnie przemówił — odparł zagadnięty.
— Tu nie powinno być żadnego przypadku. Zabierajcie się stąd! Pójdziecie ze mną!
— Ależ, mr. Santer, ja nie jestem dzieckiem...
— Milczcie i chodźcie ze mną! Naprzód!
Ujął go za rękę i pociągnął za sobą. Musiał on dość nakłamać tym trzem niedoświadczonym ludziom, skoro tak się go trzymali, a co gorsza, nie próbowali stawić oporu wobec jego grubiańskiego postępowania z nimi.
Dano mi oczywiście takich dozorców, którzy rozumieli od biedy po angielsku. Oni słyszeli moją rozmowę z Gatesem, po której złożyli dowód, że poważali mię o wiele więcej, aniżeli Santera. Jeden z nich, który mi zawsze odpowiadał, podczas gdy drugi milczał, tak odezwał się po odejściu Santera z Gatesem:
— To owce, idące za wilkiem; on pożre je, gdy będzie głodny. Czemu nie wierzą przestrodze Old Shatterhanda?
Wkrótce potem nadszedł Pida, aby zbadać moje więzy i przekonać się zarazem, czy nie uskarżam się przypadkiem na co. Wskazał na wspomniane słupy, wbite nieopodal w ziemię, i rzekł:
— Old Shatterhand znużył się zapewne długiem staniem. Przez noc będzie leżał pomiędzy tymi palami. Może położyłby się już teraz?
— Nie. Mogę jeszcze wytrzymać — odpowiedziałem.
— To niech to zrobi po wieczerzy. Czy biały myśliwiec ma jakie życzenie?
— Tak, mam prośbę.
— Powiedz ją; jeśli będę mógł, spełnię ją chętnie.
— Chciałbym cię ostrzec przed Santerem.
— Przed nim? To robak wobec Pidy, syna wodza Tanguy.
— Bardzo słusznie! Ale na robactwo także trzeba zważać, skoro się usiłuje zagnieździć. Słyszałem, że teraz mieszka obok ciebie.
— Tak, ten namiot był wolny.
— Pilnuj, żeby nie wszedł do twego! Ma widocznie taki zamiar.
— Ja go wyrzucę!
— Możesz to uczynić, gdy przyjdzie otwarcie. A co będzie, jeśli zakradnie się pokryjomu, a ty tego nie spostrzeżesz?
— To nie uszłoby mojej uwagi!
— Nawet, gdyby cię nie było w namiocie?
— Będzie w nim moja skwaw i wypędzi go.
— On chce koniecznie posiąść ten mówiący papier, który odemnie wziąłeś.
— Nie dostanie go.
— Tak, ty mu go nie dasz, ale czy zdołasz przeszkodzić kradzieży?
— Gdyby mu się nawet udało przyjść skrycie do namiotu, nie znalazłby go, gdyż schowany jest nadzwyczaj dobrze.
— Spodziewałem się tego. Czy pozwoliłbyś mi jeszcze raz popatrzeć na ten papier?
— Widziałeś go już i przeczytałeś.
— Nie cały.
— Zobaczysz go, ale nie teraz, bo już ciemno się robi. Przyniosę ci jutro rano, gdy będzie jasno.
— Dziękuję ci! I jeszcze jedno: Santer pożąda nietylko mówiącego papieru, lecz i strzelb moich, znakomitych. W czyich rękach są one teraz?
— W moich.
— To przechowaj je dobrze!
— Są doskonale ukryte. Gdyby nawet potrafił w biały dzień wejść do mego namiotu, nie mógłby ich zobaczyć, Owinąłem je w dwa koce i wsunąłem pod moje łoże, żeby nie zaszły wilgocią. Teraz są moje. Ja będę twoim następcą w sławie z posiadania sztućca, Old Shatterhand więc spełni mi jedną prośbę.
— Bardzo chętnie, jeśli będę mógł.
— Przypatrzyłem się dobrze obu strzelbom. Z tej wielkiej rusznicy umiem strzelać, ale ze sztućca nie. Czy pokazałbyś mi przed śmiercią, jak się go nabija i jak się z niego strzela?
— Owszem.
— Dziękuję ci tembardziej, że mógłbyś nie wyjawić mi tej tajemnicy. Jeślibyś mi tego nie powiedział, sztuciec nie przydałby mi się na nic. Za to, że mi to zrobisz, postaram się, żeby ci aż do chwili, kiedy się zaczną twoje męki, niczego nie zabrakło.
Odszedł, nie wiedząc, jaką wzbudził we mnie nadzieję.
Otwarcie mówiąc, spodziewałem się skorzystać z obecności Gatesa, Claya i Summera. Chociaż nawet nie chcieli być moimi przyjaciółmi, to przecież jako biali mieli obowiązek mną się zająć. Gdyby byli okazali gotowość udzielenia mi pomocy, to musiałaby się znaleźć sposobność do odwiązania mnie od drzewa śmierci. Gdybym się pozbył więzów na rękach, nikt byłby nie zdołał mnie zatrzymać. Niestety musiałem te myśl porzucić. Zachowanie się Gatesa dowiodło, że nie mogłem liczyć ani na niego, ani na jego towarzyszy.
Byłem wiec zdany na samego siebie, lecz mimoto nie opanowało mną zwątpienie. Jakiś sposób uniknięcia śmierci męczeńskiej musiał się przecież znaleźć. Gdybym choć jedną rękę miał wolną, a w niej nóż! To nie było niemożliwem, nie było nawet trudnem. Dotychczas nie przyszło mi to było na myśl, ale teraz przypomniałem sobie „Ciemny Włos“. Dziewczyna współczuła ze mną widocznie, a wiedziałem bardzo dobrze, ilu białym udało się już takie współczucie wyzyskać dla ucieczki. Choćby się co stało, ja musiałem uciec z niewoli. Nawet gdybym w ostatniej chwili przed przywiązaniem mnie do pala miał się chwycić rozpaczliwego środka.
I gdy ja zaprzątnięty byłem takiemi myślami, przyszedł do mnie Pida i prosił o wyjaśnienie, jak się sztućca używa. Lepszego zbiegu okoliczności nie mogłem sobie wymarzyć. Jeśli mu miałem pokazać, jak się te strzelbę nabija i wogóle, co się z nią robi, to musiał mnie rozwiązać. Jednym chwytem za jego pas po nóż i jednem cięciem po rzemieniu na nogach mogłem się uwolnić od więzów, a nadto trzymałbym w ręku sztuciec z tylu kulami. Było to wprawdzie bardzo śmiałe przedsięwzięcie, ale wystawiałem na niebezpieczeństwo życie, które i tak byłbym utracił.
Byłoby oczywiście lepiej, gdyby się nadarzyła sposobność do ucieczki podstępem, bez narażania się na kule czerwonych. Dotychczas nic takiego nie wpadło mi do głowy. Spodziewałem się, że może później przyjdzie mi jaka myśl, wszak czas nie naglił.
Na noc miałem się zatem położyć! Dokoła drzewa wysterczało z ziemi szesnaście pali, po cztery ze wszystkich czterech stron. Mogło się tam pomieścić czterech jeńców, a z porządku, w jakim pale stały, domyśliłem się, w jaki sposób do nich przywiązywano. Oto gdy się jeniec położył pomiędzy nimi, przywiązywano jego ręce i nogi po jednej do każdego pala. W ten sposób spoczywał jeniec z rozłożonemi rękami i nogami. Oczywiście nie bardzo mógł spać w tem położeniu, ale zato Indyanie byli pewni, że im nawet bez pilnowania nie umknie.
Tymczasem zrobiło się ciemno, a przed namiotami zamigotały ogniska, przy których skwawy przygotowywały wieczerzę. „Ciemny Włos“ przyniosła mi znowu posiłek. Musiała skłonić ojca do tego, że wyprosił dla niej od Tanguy pozwolenie na to. Tym razem nie rozmawialiśmy z sobą, podziękowałem jej tylko, kiedy odeszła. Następnie opuścili mnie dotychczasowi dozorcy, zastąpieni przez dwu innych, którzy niemniej przychylnie wobec mnie się zachowywali. Spytałem ich, kiedy będę musiał się położyć, oni zaś odpowiedzieli, że Pida przyjdzie sam, aby być przytem.
Pierwej jednak zamiast młodego wodza zjawił się pełen godności ktoś inny — „Jedno Pióro“, ojciec mojej żywicielki. Stanął przedemną, przypatrywał mi się przez chwilę, a potem wydał rozkaz dozorcom:
— Niech moi bracia oddalą się, dopóki ich nie zawołam. Chcę pomówić z tą bladą twarzą.
Posłuchali natychmiast, z czego wywnioskowałem, że pewnie zażywał wielkiego szacunku w plemieniu, choć wodzem nie był. Gdy odeszli, usiadł przedemną i znów upłynęła chwila, zanim odezwał się głosem uroczystym:
— Blade twarze mieszkały po tamtej stronie Wielkiej Wody. Jakkolwiek miały tam dość kraju, mimoto przeprawiły się przez wodę, by nam zabrać nasze góry i doliny.
Następnie zamilkł. Słowa jego tworzyły zwykły w przemowach indyańskich wstęp, z którego domyśliłem się, że zamierza coś ważnego mi powiedzieć. Co to być mogło? Jakaś nadzieja zaczęła mi świtać. On oczekiwał odpowiedzi odemnie, lecz ponieważ milczałem, zabrał po chwili znowu głos:
— Czerwoni mężowie przyjęli białych gościnnie, oni zaś zapłacili za to grabieżą i mordem.
I znów nastąpiła przerwa.
— I dziś jeszcze myślą tylko nad tem, żeby nas wyzyskać i wypchać jak najdalej. Ilekroć nie udaje im się dokonać tego podstępem, używają przemocy.
Tu znów przerwał.
— Ilekroć czerwony mąż zobaczy białego, może być pewnym, że ma śmiertelnego wroga przed sobą. Czy są wśród bladych twarzy tacy, którzy by nie byli naszymi nieprzyjaciółmi?
Teraz dopiero zrozumiałem cel tego wstępu. Tu chodziło o mnie samego. Kiedy i teraz jeszcze ociągałem się z odpowiedzią, zapytał wprost:
— Czy Old Shatterhand nie chce mi odpowiedzieć? Czy biali nie postępowali tak z nami?
— „Jedno Pióro“ ma słuszność — przyznałem.
— Czy nie są naszymi nieprzyjaciółmi?
— Są.
— Czy są pośród nich tacy, którzyby nie byli usposobieni tak wrogo, jak inni?
— Są.
— Niechaj Old Shatterhand wymieni choćby jednego!
— Mógłbym ci podać nawet wiele nazwisk, lecz zaniecham tego. Jeśli jednak otworzysz oczy, ujrzysz jednego z nich przed sobą.
— Widzę tylko Old Shatterhanda.
— Jego to mam na myśli.
— Ty więc uważasz siebie za takiego, który nie obchodzi się z nami tak wrogo, jak drudzy?
— Nie.
— Nie? — zapytał przeciągle i w zdumieniu, gdyż to „nie“ popsuło mu rachuby.
— Mój czerwony brat użył słów, nie oznaczających rzeczy właściwie.
— Jakich słów?
— Że nie obchodzę się z wami tak wrogo, jak inni biali. Ja nie jestem wogóle wrogiem czerwonych.
— Czy nie zabiłeś, ani nie skaleczyłeś żadnego?
— Robiłem to tylko wtenczas, kiedy mnie do tego zmusili. Ja nie jestem ani całkiem, ani trochę wrogiem Indyan. Nie jestem ani przyjacielem, ani wrogiem tylko waszym, ale wprost przyjacielem wszystkich czerwonych. Dowiodłem tego nieraz. Gdzie tylko mogłem, niosłem pomoc czerwonym przeciwko białym i broniłem ich przed nadużyciami białych. Jeśli jesteś sprawiedliwy, musisz to przyznać.
— Jestem sprawiedliwy.
— Pomyśl o Winnetou! Byliśmy przyjaciółmi, niejako braćmi dla siebie! Czy Winnetou nie był czerwonym mężem?
— Był nim, choć to nasz wróg.
— On nie był waszym wrogiem, lecz wy zrobiliście zeń swojego wroga. Jak kochał swoich Apaczów, tak samo miłował wszystkich Indyan. Starał się żyć w zgodzie ze wszystkimi, oni jednak woleli rozszarpywać się i tępić wzajemnie. To go smuciło, to go trapiło przez całe życie. Jak on czuł i myślał, taksamo i ja myślałem i czułem. Wszystkie nasze czyny wypływały z miłości i współczucia, które żywiliśmy dla narodu czerwonych.
Mówiłem taksamo powoli i uroczyście, jak on. Gdy umilkłem, spuścił głowę i siedział tak cicho przez kilka minut. Następnie podniósł głowę i zaczął znowu:
— Old Shatterhand powiedział prawdę. „Jedno Pióro“ jest sprawiedliwy i przyznaje słuszność nawet swoim wrogom, jeśli im się to należy. Gdyby wszyscy czerwoni byli tacy jak Winnetou, a biali jak Old Shatterhand, żyłyby czerwone i białe narody obok siebie jak bracia, kochałyby się, dopomagałyby sobie, a na ziemi znalazłoby się dość miejsca dla wszystkich synów i córek. Ale niebezpiecznie jest dawać przykład, za którym nikt nie pójdzie. Winnetou zginął od kuli, a Old Shatterhand idzie na śmierć męczeńską.
Teraz doszła rozmowa do pożądanego przezeń punktu. Postanowiłem nie uprzedzać go i milczałem. Mówił wiec dalej:
— Old Shatterhand jest bohaterem i będzie musiał wycierpieć dużo strasznych mąk. Czy zrobi swoim dręczycielom tę przyjemność, żeby go słabym widzieli?
— Nie. Jeśli będę musiał umrzeć, to pójdę na śmierć jako mąż, któremu wznoszą mogiłę chwały.
— Jeśli będziesz musiał umrzeć? Czy śmierć swoją uważasz za wątpliwą?
— Tak.
— Jesteś bardzo otwarty!
— Czy wolisz, żebym cię okłamywał?
— Nie, ale wygłaszanie tej prawdy jest wielką śmiałością z twojej strony.
— Old Shatterhand nie był nigdy tchórzem.
— A więc spodziewasz się, że uciekniesz?
— Tak.
Moja szczerość wprawiła go w jeszcze większe zdumienie niż przedtem.
— Uff, uff! — wybuchnął podnosząc ręce. — Dotąd postępowano z tobą bardzo względnie, teraz trzeba będzie większej surowości!
— Nie boję się surowości: ona mnie nie przeraża. Jestem raczej dumny z tego, że powiedziałem ci prawdę. Tego nie zrobiłby nikt inny.
— Old Shatterhand ma słuszność, tylko on może być tak śmiałym, żeby przyznać rzetelnie, że będzie się starał umknąć. To nietylko śmiałość, lecz nawet zuchwalstwo!
— Nie. Zuchwalec działa albo bez jasnego pojęcia, albo dlatego, że nie ma już nic do stracenia. Moja otwartość jednak ma całkiem słuszny powód i cel osobny.
— Jaki?
— Tego nie mogę ci powiedzieć, ale ty powinieneś się domyśleć.
Nie mogłem mu otwarcie powiedzieć rzeczy następującej: On przybył tu, aby mnie ocalić przez oddanie mi swojej córki za żonę. Gdybym się na to zgodził, nie zabitoby mnie, otrzymałbym wolność razem z młodą żoną, musiałbym jednak zostać Keiowehem. Do tego jednak postanowiłem nie dopuścić. Trzeba było odrzucić radę „Jednego Pióra“, czem nietylko byłbym mu sprawił nadzwyczajną przykrość, lecz także wzbudził pragnienie zemsty. Aby temu zapobiec, powiedziałem otwarcie, że nie uważam śmierci mojej za pewną. Miało to znaczyć: Nie ofiaruj mi swojej córki, gdyż ja się ocalę sam, chociaż nie zostanę mężem Indyanki. Jeśliby to zrozumiał, uniknąłby on przykrości, a ja jego nienawiści i zemsty. On zamyślił się też istotnie, ale niestety nie dorozumiał się rzeczy właściwej i rzekł tonem chytrej wyższości:
— Old Shatterhand chce nas tylko zaniepokoić o siebie, choć wie, że ujść nie może. To poniża jego godność przyznać się, że jest zgubiony. Ale „Jedno Pióro“ nie da się tem wywieść w pole. Ty wiesz dobrze, że jesteś zgubiony.
— Wiem dobrze, że umknę!
— Zamęczą cię tutaj na śmierć!
— Ucieknę!
— Ucieczka jest niemożliwa. Gdybym bowiem uważał ja za możliwą, sam usiadłbym tutaj, by cię pilnować. Nie uciekniesz więc, ale śmierci możesz uniknąć.
— Jak? — zapytałem, skoro niepodobna już było odwieść go od tego.
— Przy mojej pomocy.
— Nie potrzebuję pomocy!
— Jesteś o wiele dumniejszy, aniżeli sądziłem. Któż odrzuca pomoc, gdy chodzi o ocalenie życia!
— Ten, kto jej nie potrzebuje, bo sam się ocalić potrafi.
— Zostań przy swojej dumie, która woli zginąć, aniżeli zrobić dług wdzięczności. Ale ja tego nie żądam i chcę cię widzieć wolnym. Wiesz, że „Ciemny Włos“ była u ciebie?
— Tak.
— To moja córka. Czuje wielką litość nad tobą.
— W takim razie Old Shatterhand jest człowiekiem godnym litości i pożałowania, a nie walecznym wojownikiem. Litość to obelga!
Użyłem naumyślnie tego szorstkiego wyrazu, aby skłonić go do porzucenia zamiaru, lecz i to mi się nie udało. Indyanin zapewnił mnie łagodnie:
— Nie chciałem ciebie obrazić. Zanim cię jeszcze córka moja widziała, dużo słyszała o tobie. Ona wie, że Old Shatterhand jest największym białym wojownikiem i chciałaby go ocalić.
— To dowód, że „Ciemny Włos“ ma dobre serce, ale żeby mnie mogła ocalić, to niepodobieństwo.
— To nawet łatwe.
— Jesteś w błędzie.
— Nie. Ty znasz wszystkie zwyczaje czerwonych ludzi, lecz ten ci jest widocznie obcy. Zgodzisz się nań, gdyż oświadczyłeś „Ciemnemu Włosowi“, że ci się podoba.
— To znów omyłka. Jej tego nie powiedziałem.
— Ależ ona mi się do tego przyznała. Moja córka jeszcze nigdy nie powiedziała nieprawdy.
— W takim razie zaszła tu zamiana osób. Twoja córka przyniosła mi jeść. Potem zapytał jeden z dozorców, czy ona mi się podoba, a ja to potwierdziłem.
— To zupełnie wszystko jedno; ona ci się podobała. Czy wiesz, że kto córkę szczepu pojmie za żonę, może być doń przyjętym?
— Wiem.
— Chociażby był przedtem wrogiem lub jeńcem?
— I o tem mi wiadomo.
— I że potem odpuszcza mu się jego winę i darowuje się życie?
— Wiem również o tem.
— Uff! Wobec tego zrozumiesz mnie.
— Tak, rozumiem cię.
— Moja córka podoba się tobie, a ty jej. Czy chcesz ją pojąć za skwaw?
— Nie.
Nastąpiła głęboka cisza. Tego się czerwony nie spodziewał. Ja byłem kandydatem na śmierć, a ona jedną z najgodniejszych pożądania dziewcząt, córką najbardziej poważanego wojownika, a ja mimoto ją odrzucałem. Czy mogło się coś takiego zdarzyć?
Wreszcie „Jedno Pióro“ zapytał, lecz całkiem krótko:
— Dlaczego nie?
Czy miałem mu wyjawić właściwe powody i oświadczyć bez ogródek, że wykształcony Europejczyk może zniszczyć całe swoje życie, żeniąc się z czerwonoskórą dziewczyną, że takiemu mężczyźnie małżeństwo nie może dać tego, co dać powinno i musi, że Old Shatterhand nie należy do hultajów, biorących sobie czerwoną skwaw, by ją potem porzucić, i mających często w każdem plemieniu inną żonę. Tego wszystkiego nie mogłem mu powiedzieć, bo byłby tego nie zrozumiał. Musiałem znaleźć jakiś zrozumiały dlań powód i odrzekłem:
— Mój czerwony brat twierdzi, że uważa Old Shatterhanda za wielkiego wojownika. Ale to nie jest widocznie prawda.
— To prawda!
— A jednak chcesz, żebym życie przyjął z ręki kobiety. Czy ty mógłbyś to uczynić?
— Uff! — zawołał i zamilkł. Ten powód był dla niego zrozumialszy, przynajmniej w pewnej mierze. Po chwili spytał:
— Czy chciałbyś być moim przyjacielem?
— Bardzo chętnie.
— A co sądzisz o „Ciemnym Włosie“, mojej najmłodszej córce?
— Jest to najmilszy i najlepszy kwiat wśród cór Keiowehów.
— Czy jest godna męża?
— Każdy wojownik, któremu pozwolisz za skwaw ją pojąć, powinien być dumnym z tego.
— Nie odrzucasz jej zatem z pogardy dla mnie, lub dla niej?
— Daleki jestem od tego, ale Old Shatterhand musi sam bronić swojego życia i walczyć o nie, nie może zaś przyjąć go z ręki kobiety.
— Uff, uff! — potwierdził.
— Czy Old Shatterhand ma uczynić coś, na co uśmiechałby się każdy, opowiadający to przy obozowem ognisku?
— Nie.
— Czy mają mówić potem o Old Shatterhandzie: Uciekł przed śmiercią w objęcia młodej i ładnej kobiety?
— Nie.
— Czy nie mam obowiązku stać na straży przy mojej czci i sławie, nawet gdybym przez to miał życie utracić?
— Jesteś do tego zobowiązany.
— Teraz więc pojmiesz, dlaczego powiedziałem: nie. Dziękuję tobie i twej pięknej córce za życzliwość. Pragnę podziękować wam jeszcze inaczej, aniżeli tylko słowami.
— Uff, uff, uff! Old Shatterhand jest prawdziwie niezwykłym mężem. Szkoda, że musi umrzeć. Przedstawiłem mu jedyny środek ocalenia, widzę jednak, że, jako dzielny wojownik, przyjąć tego nie może. Gdy powiem to mojej córce, nie będzie się także gniewała.
— Tak, powiedz jej to! Żałowałbym bardzo, gdyby sądziła, że nie biorę jej za skwaw z powodu niej.
— Będzie cię jeszcze bardziej kochała i czciła niż przedtem, a gdy będziesz na mękach, a wszyscy inni będą się temu przypatrywali, ona będzie siedziała w najgłębszym i najciemniejszym kącie namiotu i zasłoni sobie oblicze. Howgh!
Po tych słowach podniósł się „Jedno Pióro“ i odszedł, nie mówiąc już, że chciałby siedzieć przy mnie na straży. Po jego odejściu zajęli dozorcy znów swoje miejsca.
Dzięki Bogu wyszedłem z tego zwycięsko. Była to rafa, na której rozbić się mogła cała moja nadzieja ocalenia. Gdybym był bowiem zrobił sobie z niego nieprzyjaciela i wywołał w nim żądzę zemsty, czujność jego byłaby dla mnie gorszą od wszystkiego innego.
Wkrótce potem nadszedł Pida i polecił mi położyć się na noc. Z szeroko rozłożonemi rękoma i nogami przywiązano mnie do pali, a zamiast poduszki dano mi zwinięty koc pod głowę.
Zaledwie Pida się oddalił, odwiedził mnie nowy gość, którym ucieszyłem się nadzwyczaj. Był to mój szpak, który pasł się w pobliżu, nie przyłączając się do innych koni. Oparskawszy mnie pieszczotliwie, położył się obok mnie, czemu dozorcy nie przeszkodzili, gdyż koń nie mógł mnie odwiązać i uprowadzić.
Wierność konia była dla mnie teraz bardzo ważną. Gdyby mi się ucieczka udała, nie potrzebowałem się troszczyć o innego konia, zadowolnić się gorszym i tracić czas na niebezpieczne poszukiwania.
Stało się, jak przypuszczałem: nie mogłem spać. Rozciągnięte nogi i ręce zaczęły mnie boleć i ścierpły. Budziłem się co chwila. Kiedy nastał dzień i znowu przywiązano mnie do drzewa, zdawało mi się, że jestem zbawiony.
Gdyby tak było jeszcze przez kilka nocy, musiałbym był pomimo dobrego odżywiania podupaść na siłach. Ale nic powiedzieć nie mogłem, gdyż Old Shatterhand byłby ściągnął na siebie wstyd i pogardę, gdyby się był uskarżał na bezsenność.
Byłem ciekawy, kto mi przyniesie śniadanie. Czy „Ciemny Włos“? Chyba nie, gdyż odprawiłem z niczem jej ojca. A jednak przyszła. Nie powiedziała ani słowa, ale z jej oczu wyczytałem, że nie gniewała się na mnie. Była raczej smutna.
Gdy odwiedził mnie Pida, oznajmił mi w rozmowie, że wyjeżdża z oddziałem robotników na polowanie i dopiero po południu powróci. Istotnie wkrótce ujrzałem ich, pędzących na preryę.
W kilka godzin potem zobaczyłem Santera pomiędzy drzewami. Szedł ze strzelbą na ramieniu i prowadził osiodłanego konia. Zatrzymaszy się przedemną, rzekł:
— Ja także ruszam na polowanie i uważam za swój obowiązek donieść wam o tem. Prawdopodobnie spotkam się tam z Pidą, który dla was jest tak przychylny, a mnie nie znosi.
Czekał widocznie na odpowiedź, lecz ja udałem, że ani go nie widziałem, ani nie słyszałem.
— Czy ogłuchliście, he?
Ja dalej milczałem.
— Żałuję tego bardzo i to nie tylko ze względu na was, lecz także ze względu na siebie.
Pogłaskał mnie po ramieniu z pieszczotliwem szyderstwem.
— Precz, łotrze! — huknąłem nań.
— O, mówić umiecie, lecz słuchać nie. Szkoda, ogromna szkoda! Chciałem was o niejedno zapytać.
Spojrzał mi w twarz bezczelnie. W jego obliczu przebijał się przytem jakiś szczególny, dyabelsko tryumfujący wyraz. Było pewnem, że nosił się z jakimś niecnym zamiarem.
— Chciałem was o coś zapytać — powtórzył. — Toby was zajęło, gdybyście usłyszeli, mr. Shatterhand.
Patrzył na mnie z wyczekiwaniem, czy odpowiem. Gdy to nie nastąpiło, roześmiał się:
— Hahahaha! Co to za obraz! Słynny Old Shatterhand pod drzewem śmierci, a łotr Santer wolny człowiek. Ale przyjdzie jeszcze coś lepszego, jeszcze o wiele lepszego, sir! Czy nie znacie przypadkiem lasu, czegoś w rodzaju jodłowego lasu, albo Indelcze-czil?
To słowo mnie zastanowiło. Było ono w testamencie Winnetou. Czułem, że chciałem Santera przebić oczyma.
— Ach! Patrzy na mnie, jakby w głowie zamiast oczu miał szable! — roześmiał się. — Tak, tak, podobno takie lasy istnieją!
— Skąd się o tem dowiedziałeś, łotrze? — spytałem.
— Stamtąd, skąd wiem także o Tse-szoch. Znasz to może?
— Do stu piorunów! Ja... ja...
— Zaczekajno, zaczekaj! — przerwał mi. — Co to za szczególna rzecz — Deklil-to, czy jak się to nazywa. Chciałbym...
— Łotrze! — wrzasnąłem. Nie, ryknąłem. — Papiery, które dałem...
— Tak, ja mam je! — wtrącił z szyderczym tryumfem.
— Okradłeś Pidę?
— Okradłem? Niedorzeczność, głupota! Zabrałem tylko to, co było moje. Czy to jest kradzież? Mam papiery, mam, z całem opakowaniem.
Przy tych słowach uderzył się w piersi w okolicy kieszeni.
— Trzymajcie go, pochwyćcie go! — krzyknąłem do dozorców.
— Mnie? — zaśmiał się, dosiadając czemprędzej konia. — Spróbujcie tylko!
— Nie puszczajcie go! — ryczałem. — On okradł Pidę, on nie powinien umknąć, on...
Dalsze słowa uwięzły mi w gardle wskutek wysiłku, jaki uczyniłem, aby się od drzewa oderwać. Santer odjechał tymczasem w cwale, a dozorcy zerwali się wprawdzie, ale nie zrobili nic; wytrzeszczyli tylko bezmyślnie oczy. Testament Winnetou! Ukradziono ostatnią wolę mego brata Winnetou! Tam przez wolną preryę pędził już złodziej i nikt nie myślał go ścigać.
Nie posiadałem się z wściekłości. Ze wszystkich sił naciągnąłem rzemień, trzymający ręce moje przy drzewie. Nie pomyślałem nad tem, że prawie nie można go było przerwać, że gdyby się nawet przerwał, nie mógłbym był pobiec. Nie czułem także bolu, jaki musiało spowodować wcięcie się rzemienia w ręce. Naprężałem go i krzyczałem. Wtem padłem twarzą na ziemię: rzemień się przerwał.
— Uff, uff! — zawołali dozorcy. — Oderwał się, oderwał się!
Przystąpili do mnie, by mię zatrzymać.
— Puście mnie, puście! — ryczałem. — Ja przecież nie uciekam, chcę tylko doścignąć Santera i schwytać. On okradł wodza waszego, Pidę!
Krzyki moje pobudziły oczywiście do ruchu całą wieś. Wszystko śpieszyło, by mnie zatrzymać. Było to stosunkowo łatwo, gdyż nogi miałem jeszcze do drzewa przywiązane, a sto rąk wyciągnęło się ku mnie. Nie obeszło się jednak bez ciosów i pchnięć po mojej, a szram i sińców po ich stronie, zanim nie przywiązano mnie znowu do drzewa.
Czerwonoskórzy nacierali sobie miejsca, w które ich dosięgnąłem, nie wyglądali jednak na zbyt rozgniewanych i wyrażali tylko swoje zdumienie nadzwyczajne z tego powodu, że przerwałem rzemień.
— Uff, uff, uff!.. oderwał się... Bawół nie przerwałby tego... Nikt by nie uwierzył!
Takie i podobne okrzyki podziwu zabrzmiały dokoła i teraz dopiero poczułem ból w rękach, z których krew ciekła. Rzemień, zanim się przerwał, poprzecinał mi mięśnie prawie do kości.
— Czego tutaj stoicie i gapicie się na mnie! — krzyknąłem do nich. — Czy nie zrozumieliście, co powiedziałem? Santer okradł Pidę! Prędzej na koń i sprowadźcie go napowrót!
Ale nikt mnie nie posłuchał. Nareszcie nadszedł ktoś rozumniejszy, a mianowicie „Jedno Pióro“. Rozepchnął innych, przystąpił do mnie i zapytał, co się stało. Jemu tedy opowiedziałem całą rzecz.
— A wiec papier mówiący należał do Pidy? — pytał aż do znudzenia.
— Naturalnie, naturalnie! Wszak siedziałeś przy tem, kiedy mu go przyznano!
— Ty wiesz dobrze, że Santer uciekł z nim i nie powrócił?
— Tak, tak!
— Wobec tego musimy spytać Tanguę, co należy zrobić, gdyż on jest wodzem.
— A pytajcie go sobie, pytajcie! Ale nie ociągajcie się, śpieszcie, śpieszcie!
On jednak wahał się jeszcze, przypatrywał się rozerwanemu przezemnie rzemieniowi, podniósł go z ziemi, potrząsnął głową i zapytał stojącego najbliżej czerwonego:
— Czy to jest rzemień, który on rozerwał?
— Tak.
— Uff, uff! On jest rzeczywiście Shatterhand. I ten człowiek musi umrzeć. Czemu nie jest czerwonym wojownikiem, Keiowehem, lecz bladą twarzą!
Teraz dopiero się oddalił, zabierając rzemień z sobą. Inni z wyjątkiem moich dozorców poszli za nim.
Czekałem z napięciem i niepokojem, kiedy zacznie się pościg za złodziejem. Lecz ani śladu z tego rodzaju przygotowań nie zauważyłem. Niebawem potoczyło się spokojne życie wiejskie dalej swoim torem. To mogło mnie doprowadzić do szaleństwa. Poprosiłem dozorców, żeby się dowiedzieli, lecz im niewolno było odejść. Zawołali innego Indyanina, który przyniósł wiadomość, że Tangua nie kazał Santera ścigać, że na mówiących papierach nikomu nie zależy, bo Pida nie umie czytać. Można sobie wyobrazić moje wzburzenie i rozdrażnienie, wprost wściekłość. Zgrzytałem zębami tak, że dozorcy z niepokojem na mnie patrzyli i byłbym się znowu może wyrwał pomimo cierpień, jakie mi to sprawiało. Jęczałem niemal ze złości. Ale czy przydało się to na co? Na nic, zupełnie na nic! Musiałem się poddać konieczności. Pogodziłem się z tem w końcu i starałem się zachować spokój, jeśli nie wewnętrznie, to przynajmniej zewnętrznie. Postanowiłem jednak bezwarunkowo skorzystać z pierwszej sposobności do ucieczki, chociażby nie wiem jakie nastręczała trudności.
Tak upłynęły ze trzy godziny, kiedy usłyszałem głośny okrzyk kobiety. Widziałem przedtem, lecz na to nie zważałem, że „Ciemny Włos“ wyszła była ze swojego namiotu i oddaliła się. Teraz nadbiegła pośpiesznie, krzycząc donośnie, zniknęła w namiocie i ukazała się potem z ojcem, który, wołając głośno, gdzieś z nią popędził. Wszyscy, którzy blizko nich się znajdowali, pośpieszyli za nimi. Z tego wywnioskowałem, że stało się coś ważnego. Może odnosiło się to do kradzieży papierów?
Niebawem przybiegł „Jedno Pióro“ wprost do miejsca, gdzie stałem pod drzewem i zawołał do mnie zdaleka:
— Old Shatterhand wszystko umie. Czy jest także lekarzem?
— Tak — odrzekłem w nadziei, że zaprowadzą mnie do chorego i bądą musieli rozwiązać.
— Umiesz więc leczyć chorych?
— Tak.
— Ale zmarłych nie wskrzeszasz?
— Czy umarł kto?
— Moja córka.
— Twoja córka? „Ciemny Włos“? — spytałem przerażony.
— Nie, jej siostra, skwaw młodego wodza Pidy. Leżała skrępowana na ziemi bez ruchu. Nasz lekarz zbadał ją i powiedział, że umarła, zabita przez Santera, który ukradł mówiący papier. Czy Old Shatterhand pójdzie wrócić jej życie?
— Zaprowadźcie mnie do niej!
Odwiązano mnie od drzewa, a po skrępowaniu rąk nanowo i uwolnieniu nóg poprowadzono przez wieś do namiotu Pidy. Bardzo mi było na rękę, że mogłem teraz poznać jego położenie, gdyż, jak wiadomo, znajdowały się tam moje strzelby. Miejsce przed namiotem roiło się od czerwonych mężczyzn, kobiet i dzieci, które z uszanowaniem rozstąpiły się, zostawiając wolne przejście dla mnie.
Wszedłem z „Jednem Piórem“ do namiotu, gdzie obok leżącej na ziemi rzekomo zmarłej siedziała „Ciemny Włos“ i jakiś brzydki stary mężczyzna. Był to guślarz. Ujrzawszy mnie, wstali oboje. Jednym rzutem oka objąłem całe wnętrze namiotu. Na lewo zauważyłem moje siodło razem z derką, a na jednej z bocznych tyk zawieszone nóż i rewolwery. Przedmioty te znajdowały się teraz tutaj, ponieważ gospodarz namiotu miał zostać także ich właścicielem. Łatwo sobie wyobrazić, jak się tem ucieszyłem.
— Niechaj Old Shatterhand przypatrzy się umarłej, czy będzie ją mógł ożywić! — poprosił mię „Jedno Pióro“.
Ukląkłszy przy niej, zacząłem badać związanemi rękoma. Dopiero po dłuższym czasie poznałem, że krew jej jeszcze krążyła. Ojciec i siostra utkwili we mnie oczy z niepokojem.
— Ona nie żyje i nikt jej nie wskrzesi — oświadczył guślarz.
— Old Shatterhand to potrafi — stwierdziłem ja.
— Potrafisz to? Rzeczywiście? — pytał „Jedno Pióro“ skwapliwie i radośnie.
— Zbudź ją, zbudź ją! — błagała „Ciemny Włos“, kładąc obie ręce na mojem ramieniu.
— Tak, potrafię i uczynię to — rzekłem. — Jeśli jednak życie jej ma wrócić, nie śmie oprócz mnie nikt być przy zmarłej.
— Musimy więc wyjść? — zapytał ojciec.
— Tak.
— Uff! Czy ty wiesz, czego żądasz?
— Czego? — spytałem, choć wiedziałem o tem dobrze.
— Tu jest broń twoja. Gdybyś ją dostał, byłbyś wolny. Czy przyrzekasz, że jej nie dotkniesz?
Łatwo sobie pomyśleć, jak ciężko przyszło mi na to odpowiedzieć. Nożem mogłem rozciąć więzy. Mając zaś sztuciec i rewolwery, chciałbym był zobaczyć śmiałka, któryby się porwał na mnie! Ale nie! Byłaby przytem rozwinęła się walka, czego należało unikać. Oprócz tego wstrętnem mi się wydało korzystanie z omdlenia kobiety w takim celu. Na skórze, która służyła do robót kobiecych, ujrzałem rozmaite rzemieślnicze narzędzia, igły, świdry itp., a obok tego dwa czy trzy małe noże, jakich Indyanki używają do rozcinania silnych żylastych szwów. Te małe, cienkie klingi bywają nieraz bardzo ostre. Przy pomocy takiego noża mogłem się uwolnić, dlatego odpowiedziałem śmiało:
— Przyrzekam. Jeśli chcecie upewnić się co do tego, możecie zabrać stąd broń moją.
— To niepotrzebne. Wiemy, że Old Shatterhand przyrzeczenia dotrzyma. Ale to jeszcze nie wystarczy.
— Czegóż jeszcze żądacie?
— Ponieważ jesteś odwiązany od drzewa, to mógłbyś także bez broni spróbować ucieczki. Czy przyrzekasz mi, że teraz tego nie zrobisz?
— Tak!
— I że potem wrócisz do drzewa i pozwolisz się tam przywiązać?
— Daję ci na to moje słowo!
— To wyjdźcie! Old Shatterhand nie jest kłamcą, jak Santer, jemu możemy zaufać.
Skoro tylko wyszli z namiotu i ja sam z chorą zostałem, schowałem jeden z noży do spiętego rękawa od koszuli, a potem dopiero zająłem się znowu chorą.
Mąż jej był na polowaniu, z czego Santer skorzystał. Od tej chwili upłynęło tyle czasu, a ona leżała ciągle bez przytomności. Mogło to być nietylko omdlenie, wywołane przestrachem, lecz także ogłuszenie. Dotknąwszy jej głowy, poczułem, że szczyt czaszki był silnie opuchnięty. Gdy pocisnąłem to miejsce, westchnęła kobieta boleśnie. Nacisnąłem po raz drugi i trzeci, dopóki nie otworzyła oczu i nie popatrzyła na mnie. Wzrok jej był z początku bezmyślny, potem jednak wyszeptała moje nazwisko „Old Shatterhand“.
— Czy znasz mnie? — zapytałem.
— Tak.
— Opamiętaj się! Nie zemdlej nanowo, bo umarłabyś! Co się stało z tobą?
Groźba śmierci poskutkowała, bo Indyanka usiadła prosto przy mojej pomocy, położyła ręce na bolącej głowie i rzekła:
— Byłam sama, gdy on wszedł i zażądał worka z lekami. Gdy mu odmówiłam, uderzył mnie.
— Gdzie był ten worek? Czy go już niema?
Spojrzała w górę ku jednej z tyk i zawołała stłumionym ze strachu głosem:
— Uff! Niema go, on go zabrał! Uderzona padłam i nic więcej nie pamiętam.
Teraz dopiero przyszły mi na myśl słowa Pidy, że schował papiery bardzo starannie w woreczku, zawierającym lek, a dzisiaj Santer chełpił się przed odjazdem, że ma je z całem opakowaniem. Zabrał wiec papiery, a zarazem ukradł wodzowi talizman, czyli wyrządził mu szkodę, niemal niepowetowaną. Pida musiał natychmiast puścić się w pogoń za złodziejem, by wszystko odzyskać.
— Czy jesteś już dość silna, aby nie zemdleć, czy może znowu upadniesz? — zapytałem.
— Utrzymam się — oświadczyła. — Ty powróciłeś mi życie. Dziękuję ci!
Teraz odchyliłem zasłonę w drzwiach namiotu. Ojciec i siostra stali bliżej, a dalej reszta mieszkańców wsi.
— Wejdźcie! — wezwałem oboje. — Zmarła znowu ożyła.
Jaką radość wywołały moje słowa, tego chyba mówić nie trzeba. Ojciec i córka, a wraz z nimi wszyscy Keiowehowie, byli pewni, że dokonałem cudu, ja zaś nie miałem powodu pozbawiać ich tego przekonania. Zarządziłem okłady na głowę i pokazałem, jak się je robi.
Równie wielką, jak ta radość, była także wściekłość z powodu zniknięcia worka z gusłami. Musiano oczywiście donieść o tem Tangui, który wyprawił zaraz oddział wojowników w pogoń za złodziejem, a równocześnie kilku posłańców, by odszukali Pidę. „Jedno Pióro“ zaprowadził mnie napowrót do drzewa śmierci i tam przywiązał. Przy tem nie skąpił mi pochwał i rozpływał się z wdzięczności, oczywiście na sposób indyański.
— Sprawimy ci jeszcze większe męki na palu, aniżeli to pierwotnie postanowiono — zapewniał. — Nikt jeszcze dotychczas tak nie cierpiał jak ty, ażebyś w wiecznych ostępach myśliwskich był największym i najwyższym z bladych twarzy, którym będzie wolno tam wejść.
— Dziękuję! — pomyślałem sobie w duchu, a głośno powiedziałem:
— Gdybyście byli puścili się w pogoń za Santerem zaraz, jak tego żądałem, byłby już w waszych rękach, a teraz ujdzie wam prawdopodobnie.
— Pochwycimy go! Ślad jego będzie można wyraźnie odczytać.
— Tak, gdybym ja go mógł ścigać!
— Wszak możesz.
— Ja? Przecież jestem w niewoli i skrępowany!
— Pozwolimy ci pojechać z Pidą, jeśli zobowiążesz się z nim powrócić, aby się dać zamęczyć. Czy to uczynisz?
— Nie. Skoro już mam umrzeć, to wolę jak najprędzej. Nie mogę się już tego doczekać.
— Tak, ty jesteś bohater. Wiedziałem to już dawniej, teraz znowu to słyszę, gdyż tylko bohater zdolny jest wyrzec takie słowa. Wszyscy żałujemy, że nie jesteś Keiowehem!
Odszedł, ja zaś byłem na tyle względny, że nie powiedziałem mu, iż jego żal nie znajduje w mojem sercu oddźwięku. Żywiłem nawet zamiar opuścić wszystkich, którzy mnie podziwiali, następnej nocy i to nie pożegnawszy się z nimi.
Pidę rychło znaleziono. Wpadł on do wsi na spienionym koniu, udał się oczywiście najpierw do namiotu, potem do ojca, a w końcu przyszedł do mnie. Wyglądał na zewnątrz spokojnie, lecz zadawał sobie wiele trudu, aby zapanować nad rozdrażnieniem.
— Old Shatterhand ocalił od śmierci moją skwaw, którą ja miłuję i ożywił ją nanowo — rzekł. — Dziękuję mu! Wiesz o wszystkiem, co się stało?
— Tak. Jak się ma skwaw?
— Głowa ją boli, lecz woda zmniejsza cierpienia. Wkrótce będzie już zdrowa. Ale dusza moja jest chora i nie wyleczy się dopóty, dopóki nie odzyskam mojego leku.
— Czemu nie zważaliście na moją przestrogę?
— Old Shatterhand ma zawsze słuszność. Gdyby nasi wojownicy byli go usłuchali przynajmniej dzisiaj i puścili się w pogoń za złodziejem, byłby on już tu z powrotem.
— Czy Pida będzie go ścigał?
— Tak. Śpieszę właśnie i przyszedłem do ciebie tylko, by się pożegnać. Śmierć twoja znów się odwlecze, chociaż ty pragniesz raczej jak najrychlej umrzeć, jak twierdzi „Jedno Pióro“. Musisz jednak zaczekać, dopóki ja nie wrócę.
— Zaczekam chętnie!
Powiedziałem to całkiem szczerze, on jednak zrozumiał to ze swojego stanowiska i starał się mnie pocieszyć:
— Przykro jest mieć tak długo śmierć przed oczyma. Dlatego rozkazałem, żeby ci ten czas o ile możności uprzyjemniano. Jeszcze lżej jednak upłynąłby ci ten czas, gdybyś to uczynił, o co cię teraz chcę poprosić.
— O co ci chodzi?
— Czy pojechałbyś ze mną?
— Owszem.
— Uff! To dobrze, gdyż w takim razie napewno schwytamy złodzieja! Odwiążę cię natychmiast i oddam ci broń twoją.
— Stój! Ja stawiam jeden warunek.
— Słucham.
— Że pojadę jako wolny.
— Uff! To niemożliwe.
— Wobec tego zostaję.
— Będziesz wolny, dopóki nie powrócimy, ale potem będziesz znów naszym jeńcem. Żądamy od ciebie tylko tego, żebyś nam nie umknął po drodze.
— Zabieracie więc mnie z sobą dlatego, że żaden trop nie ujdzie mojej uwagi? Dziękuję! Zostaję tutaj! Old Shatterhand nie jest psem do tropienia!
— Czy nie namyślisz się inaczej?
— Nie.
— Zważ dobrze, że w takim razie może nie pochwycimy złodzieja mojego leku.
— Mnie on nie ujdzie, jeśli zechcę go mieć. Niechaj każdy odbiera sobie sam, co mu skradziono.
Nie zrozumiawszy mnie, potrząsnął Pida głową z rozczarowaniem.
— Byłbym cię chętnie wziął z sobą — rzekł — aby ci podziękować za to, że przywróciłeś do życia moją żonę. Nie jestem winien temu, że się na to nie zgadzasz.
— Jeśli mi chcesz podziękować naprawdę, to spełnij jedno moje życzenie.
— Jakie?
— Dziwnie mię niepokoi myśl o tych trzech bladych twarzach, które przyjechały z Santerem. Gdzie znajdują się teraz?
— W swoim namiocie.
— Wolni?
— Nie, skrępowani, gdyż byli przyjaciółmi złodzieja mego leku.
— Oni są niewinni.
— Oni tak twierdzą, lecz Santer jest teraz naszym wrogiem, a przyjaciele moich wrogów są moimi wrogami. Zostaną przywiązani do drzewa śmierci i umrą razem z tobą.
— A ja cię zapewniam, że oni nie wiedzieli nic o czynie Santera!
— To nas nic nie obchodzi! Powinni byli ciebie usłuchać! Wiem, że ich ostrzegałeś.
— Niechaj młody, szlachetny i dzielny wódz Keiowehów posłucha, co mu powiem. Mam umrzeć śmiercią męczeńską. O siebie nie prosiłem, ale proszę o nich.
— Uff! Jak brzmi twoja prośba?
— Wróć im wolność!
— Mam ich wypuścić z końmi i z bronią? Czyż mógłbym to uczynić?
— Puść ich ze względu na swoją skwaw, którą miłujesz, jak mi powiedziałeś.
Odwrócił się odemnie. W jego duszy odbywała się walka. Potem zwrócił się znów do mnie i oświadczył:
— Old Shatterhand nie jest jako inne blade twarze, jako inni ludzie. Niepodobna go pojąć i zrozumieć! Gdyby był prosił za sobą, byłbym mu może dał sposobność do uniknięcia śmierci. Bylibyśmy mu pozwolili walczyć o życie z naszymi najdzielniejszymi i najsilniejszymi wojownikami. On jednak nie chce w darze niczego i wstawia się za innymi.
— Ja powtarzam prośbę!
— Zgoda, lecz także pod jednym warunkiem.
— Jakim?
— Tobie samemu nie darujemy teraz nic, jednem słowem nic! Za ocalenie mojej żony nie masz prawa żądać wdzięczności. Rachunki nasze wyrównane.
— Dobrze! Zupełnie wyrównane.
— Puszczę ich teraz na wolność, ale niech się przynajmniej zawstydzą. Za to, że ci nie wierzyli i nie słuchali ciebie, niech ci teraz przyjdą podziękować. Howgh!
Potem udał się do namiotu ojca, który musiał wiedzieć, co syn mi obiecał. Wkrótce wyszedł i zniknął między drzewami. Wnet wyjechali za nim stamtąd trzej biali na koniach. On posłał ich do mnie, lecz sam nie przyszedł.
Gates, Clay i Summer wyglądali jak skazańcy.
— Mr. Shatterhand — rzekł pierwszy, gdy przedemną stanęli — słyszeliśmy, co się stało. Czy to coś strasznego, gdy się zgubi stary worek z lekami?
— To wasze pytanie utwierdza mię w dotychczasowem przekonaniu, że nic nie wiecie o Dzikim Zachodzie. Zgubić lek, to największe nieszczęście, jakie się może zdarzyć indyańskiemu wojownikowi. O tem powinniście wiedzieć!
— Well! Dlatego to Pida był tak zawzięty, że aż nas skrępować kazał! No, teraz będzie źle z Santerem, jeśli go złapią!
— Zasłużył sobie na to! Czy wierzycie już teraz, że chciał was podejść?
— Nas? Czy nas może obchodzić lek, z którym on umknął?
— Nawet bardzo! W worku z gusłami znajdują się papiery, których tak pragnął Santer.
— O ileż te papiery były dla nas ważne?
— Zawierają dokładny opis miejsca, gdzie są schowane nuggety.
— A do wszystkich dyabłów! Prawda to?
— Najpewniejsza!
— A może się mylicie?
— Nie. Ja czytałem te papiery.
— To znacie także to miejsce?
— Oczywiście.
To wymieńcie nam to miejsce, mr. Shatterhand, wymieńcie! My pojedziemy za tym złodziejem i zabierzemy mu złoto z przed nosa.
— Wy tego nie potraficie, a zresztą, nie wierzyliście mnie dotychczas, to i nadal nie wierzcie. Santer zamówił was tylko jako psy do wytropienia złota, potem byłby was powystrzelał. Teraz może się bez was obejść i nie potrzebuje zmuszać was do milczenia, wiedząc, że czerwoni będą was uważali za jego towarzyszy i tak z wami postąpią, jak właśnie postąpili.
— Do stu piorunów! My właściwie wam tylko zawdzięczamy nasze życie! Tak mówił Pida.
— Tak też jest. Przeznaczone wam było umrzeć ze mną na palu.
— I wyście nas wyprosili? A siebie nie? Cóż będzie z wami?
— Zamęczą mnie i nic więcej.
— Na śmierć?
— Yes.
— Żal nam was, bardzo żal, sir! Czy nie dałoby się dopomóc wam w jaki sposób?
— Dziękuję, mr. Gates! Mnie już żadna pomoc nie wybawi. Jedźcie śmiało, a gdy się dostaniecie do ludzi, powiedzcie, że Old Shatterhand już nie żyje, lecz zginął śmiercią męczeńską u Keiowehów.
— Smutna to wieść, dyabelnie smutna! Wolałbym coś lepszego o was donieść.
— Byłoby to nastąpiło gdybyście nie byli mnie okłamali w Mugworthills. Gdybyście byli szczerzy, byliby mnie Keiowehowie pewnie nie schwytali. Wy jesteście winni mej śmierci, która będzie okrutna i straszna. Czynię wam ten zarzut i życzę, żeby on was zawsze ze snu budził. A teraz zabierajcie się!
Z zakłopotania nie wiedział co odpowiedzieć. Clay i Summer, którzy wogóle nie odezwali się ani słowem, tembardziej nie wiedzieli i woleli odejść. Nie podziękował mi właściwie żaden z nich, ale za to oglądnęli się raz jeszcze ze smutkiem, gdy już przejechali pewną przestrzeń.
Jeszcze oni nie zniknęli byli na widnokręgu, kiedy opuścił wieś Pida, ale nie popatrzył nawet na mnie, gdyż rachunki między nami były załatwione. On spodziewał się zastać mnie tu jeszcze po swoim powrocie przywiązanego do drzewa, ja zaś byłem pewien, że zobaczę się z nim, jeśli będzie szedł śladem Santera gdzieś nad Rio Pecos, albo dalej w Sierra Rita. Przyszłość miała pokazać, który z nas nie zawiedzie się w swoich rachubach.
Gdy „Ciemny Włos“ przyniosła mi w południe jedzenie, zapytałem ją o zdrowie siostry. Odpowiedziała mi, że ból już prawie całkiem ustąpił. Poczciwa dziewczyna przyniosła tyle mięsa, że nie mogłem zjeść wszystkiego, a zanim odeszła, popatrzyła na mnie z żalem wilgotnemi oczyma. Widać było, że miała coś na sercu, lecz obawiała się przyznać do tego bez mojego wezwania, To też ją zachęciłem:
— Moja młoda siostra chce mię o czemś uwiadomić. Pragnę wiedzieć, co to takiego.
— Old Shatterhand postąpił niesłusznie — rzekła z widocznem i dosłyszalnem wahaniem.
— O ile?
— Że nie pojechał z Pidą.
— Nie miałem żadnego powodu do tego.
— Powód byłby, nawet wielki i ważny. Wielki to zaszczyt umrzeć na palu bez skargi, lecz „Ciemny Włos“ sądzi, że lepiej jest żyć zaszczytnie.
— Tak, lecz ja miałem powrócić do niewoli i tutaj umrzeć.
— Pida musiał tego żądać, ale byłoby się stało inaczej. Old Shatterhand byłby może Pidzie pozwolił zostać jego przyjacielem i bratem i wypalić z nim fajką pokoju.
— Tak, a przyjaciela i brata, z którym paliło się kalumet, nie zabija się na palu. Czy o tem myślisz?
— Tak.
— Masz słuszność, lecz ja także mam słuszność. Czy chciałabyś, żebym został przy życiu?
— Tak — przyznała szczerze. — Wszak wróciłeś życie mej siostrze!
— Nie troszcz się o mnie zbytnio! Old Shatterhand zawsze wie dobrze, co czyni.
Popatrzyła przed siebie w zadumie, rzuciła skryte spojrzenie na dozorców i zrobiła ręką ruch zniecierpliwienia. Ja zrozumiałem, że chciała ze mną mówić o ucieczce, a nie wolno jej było. Kiedy potem znów do mnie podniosła oczy, skinąłem jej głową z uśmiechem i powiedziałem:
— Oko mojej siostry jest przeźroczyste i jasne. Old Shatterhand może przez nie aż do jej serca zaglądnąć. On zna jej myśli.
— Czy rzeczywiście?
— Tak i one się spełnią.
— Kiedy?
— Niebawem.
— Niech się stanie, jak mówisz. „Ciemny Włos“ bardzo się tem ucieszy!
Ta krótka rozmowa ulżyła jej na sercu i zwiększyła odwagę. Podczas wieczerzy ośmieliła się już na więcej. O tym czasie płonęły już jak wczoraj ogniska, ale pod drzewami było ciemno. Podając mi na nożu kawał mięsa, stała blizko mnie. Wtem nastąpiła mi w znaczący sposób na nogę, aby zwrócić moją uwagę na słowa następujące:
— Jest jeszcze tylko kilka kawałków, a Old Shatterhand nie będzie syty. Czy przynieść jeszcze co?
Dozorcy nie przypisali tym słowom żadnego znaczenia, ja jednakże wiedziałem, co dziewczyna miała na myśli. Jej chodziło o to, żebym dał odpowiedź, odnoszącą się niby do jedzenia, a przytem wymienił przedmiot, którego mi było potrzeba do umożliwienia ucieczki. Właśnie dała mi do zrozumienia, że przyniosłaby mi jeszcze coś.
— Moja siostra jest bardzo dobra — odrzekłem — ale dziękuję jej. Jestem syty i mam wszystko, czego mi potrzeba. Jak się czuje skwaw młodego wodza Keiowehów?
— Ból znika, lecz wodę ciągle się przykłada.
— To dobrze, jej potrzeba pielęgnacyi. A kto jest przy niej?
— Ja.
— I tego wieczora także?
— Także.
— W nocy musi ktoś także być przy niej.
— Ja zostanę aż do rana.
Głos jej zadrżał; zrozumiała mnie.
— Aż do rana? Więc do widzenia!
— Tak, do widzenia!
Odeszła. Dozorców nie uderzyła dwuznaczność słów naszej rozmowy.
Musiałem udać się do namiotu Pidy, by zabrać stamtąd moje rzeczy. Po obecnej rozmowie byłem pewien, że zastanę tam „Ciemny Włos“. Cieszyło mnie to, lecz budziło zarazem pewne wątpliwości. Jeślibym zabrał stamtąd broń i resztę mej własności w obecności sióstr, spotkałyby je nazajutrz najcięższe zarzuty. By mnie nie zdradzić, musiały zachować się cicho, a jednak obowiązkiem ich było zawołać o pomoc. Jak temu należało zapobiec? Nie można było inaczej, jak tylko w ten sposób, żeby się obie dobrowolnie pozwoliły związać. Gdyby mnie potem już nie było, mogłyby zacząć krzyczeć, ileby chciały, a potem opowiedzieć, że zjawiłem się nagle w namiocie i powaliłem je pięścią. Uwierzonoby temu, gdyż i Keiowehowie znali mnie pod tym względem. Czy siostra „Ciemnego Włosa“ się zgodzi, o to się nie troszczyłem. Uważała mnie przecież za swego zbawcę.
Było jeszcze jedno, czego nie można było tak prędko załatwić. Oto nie wiedziałem, czy mój sztuciec był jeszcze w namiocie. Ponieważ Pida znał wartość tej strzelby, przeto mógł zabrać ją z sobą. Z drugiej strony nie umiał się z nią obchodzić, byłby więc zażądał przed odjazdem, żebym mu to pokazał. Jak się ta sprawa miała w rzeczywistości, na to trzeba było zaczekać. Jeśli zabrał sztuciec, to rozumiało się samo przez się, że musiałem wpierw udać się za nim, aniżeli za Santerem.
Nastąpiła wreszcie zmiana straży, której dokonał „Jedno Pióro“. Był poważny, lecz przy tem uprzejmy dla mnie i sam mnie odwiązał, sądząc, że tamci gotowi nie uwzględnić ran na rękach, sięgających prawie aż do kości. Położyłem się między czterema palami i wyjąłem przytem niepostrzeżenie prawą ręką nożyk z lewego rękawa. Następnie podałem lewą rękę, żeby mi na nią założyli pętlę. Gdy się to stało i gdy mieli już rękę przywiązać do pala, udałem, że rzemień sprawił mi ból w ranie i jak to się czyni zwykle w bolu, przytknąłem ją pośpiesznie do ust. Przytem wsunąłem prawą ręką nóż męedzy przegub a rzemień tak, że go prawie przeciąłem.
— Uważaj! — ofuknął „Jedno Pióro“ Indyanina. — Dotknąłeś rany. Old Shatterhanda będziemy męczyli później, nie teraz!
Następnie upuściłem nóż na ziemię tak, żebym go później mógł lewą ręką dostać. Potem przywiązano mi prawą rękę, a w końcu przyszła kolej na nogi. Dostałem znowu dwa koce, jak wczoraj, jeden dano mi pod głowę, a drugim mnie przykryto. Po załatwieniu wszystkiego, zrobił „Jedno Pióro“ bardzo miłą dla mnie uwagę:
— Kiedy jak kiedy, ale dziś Old Shatterhand uciec nie może. Z takiemi ranami na rękach nie rozerwie rzemieni...
Po tych słowach oddalił się, a obydwaj dozorcy przykucnęli u moich stóp.
Są ludzie, którzy w podobnych chwilach nie umieją opanować rozdrażnienia, ja zaś zwykle jestem spokojniejszy. Upłynęła jedna godzina, potem druga, ognie pogasły i błyszczało tylko jedno przed namiotem wodza. Zrobiło się chłodno, a dozorcy przyciągnęli kolana do ciała. Ponieważ jednak było im niewygodnie, przeto położyli się na ziemi, głowami do mnie. Nadszedł czas dla mnie. Jednem powolnem, ale silnem, szarpnięciem przerwałem nadcięty rzemień i uwolniłem jedną rękę. Przysunąłem ją do siebie, zacząłem szukać noża i znalazłem go. Teraz odwróciłem się cały, czego przedtem uczynić nie mogłem, na prawą stronę, przyłożyłem pod kocem lewą rękę do prawej i odciąłem krępujący ją rzemień. Teraz miałem obie ręce wolne! Wobec tego czułem się już ocalonym.
Teraz chodziło o nogi. Aby rękami dosięgnąć aż do nóg, byłbym musiał nietylko usiąść, lecz posunąć się całkiem w dół i przez to znalazłbym się tuż za głowami dozorców. Należało spróbować, czy bardzo pilnie czuwali. Poruszyłem się kilka razy. Może spali?
Mogło sobie być, jak chciało, zawsze lepiej działać szybko, aniżeli pomału! Zsunąłem z siebie koc, usiadłem i pochyliłem się na dół. Zaiste — obydwaj spali. Dwoma cięciami uwolniłem się całkiem, a potem dwoma szybkiemi uderzeniami pięści ogłuszyłem dozorców. Związałem ich czterema kawałkami rzemienia, a następnie odciąłem dwa rogi koca i wsunąłem im w usta, żeby krzyczeć nie mogli. Koń był znowu w pobliżu.
Wstałem i wyciągnąłem członki. Jak mi to dobrze zrobiło! Gdy ręce odzyskały swoją sprawność, położyłem się znowu i zacząłem się czołgać od namiotu do namiotu. Nikt nie poruszył się we wsi, dzięki czemu dostałem się szczęśliwie do namiotu młodego wodza. Już miałem po cichu odchylić zasłonę w drzwiach, kiedy usłyszałem lekki szmer po lewej ręce. Zacząłem nadsłuchiwać. Doszedł mnie odgłos lekkich kroków i po chwili ktoś stanął przedemną, nie spostrzegłszy mnie.
— „Ciemny Włos“! — rzekłem z cicha.
— Old Shatterhand! — odpowiedziała.
Podniosłem się i zapytałem:
— Ty nie w namiocie? Dlaczego?
— Tam niema nikogo, ażeby nam nie czyniono wyrzutów. Moja siostra jest chora, ja muszę ją pielęgnować, dlatego zabrałam ją do namiotu ojca.
O chytrości kobieca!
— Ale moja broń jest tam jeszcze? — spytałem.
— Tak samo jak za dnia.
— To widziałem, ale strzelby?
— Pod łożem Pidy. Czy Old Shatterhand ma swego konia?
— Czeka na mnie. Byłaś dla mnie taka dobra; jestem ci winien wdzięczność!
— Old Shatterhand dobry dla wszystkich. Czy kiedy tutaj powróci?
— Tak sądzę. Wtedy przyprowadzę Pidę, który będzie moim przyjacielem i bratem.
— Czy jedziesz za nim?
— Tak, ja go spotkam.
— To nie mów nic o mnie! O tem, co uczyniłam, nie śmie nikt wiedzieć oprócz siostry.
— Jestem pewien, że byłabyś uczyniła jeszcze więcej. Podaj mi rękę, gdyż pragnę ci podziękować!
Indyanka podała mi rękę, mówiąc:
— Oby ci ucieczka udała się w zupełności! Muszę już odejść, siostra niepokoi się o mnie.
Zanim się opatrzyłem, podniosła moją rękę do swoich ust i znikła. Ja stałem przez chwilę i nadsłuchiwałem za nią. O ty dobre, czerwone dziecię!
Następnie wszedłem do namiotu i zacząłem macać, aby dostać się do łoża. Pod niem znalazłem strzelby, owinięte w koc. Wyjąłem je i zarzuciłem na plecy. Rewolwery i nóż, oraz siodło z torbami, także odszukałem. Nie upłynęło pięć minut, kiedy opuściłem namiot i wróciłem do drzewa śmierci, ażeby konia osiodłać. Gdy tego dokonałem, pochyliłem się nad dozorcami i zobaczyłem, że się już ocknęli.
— Wojownicy Keiowehów nie mają szczęścia do Old Shatterhanda — rzekłem do nich przytłumionym głosem. — Nie zobaczą go przy palu męczeńskim. Jadę za Pidą, ażeby pomóc mu w schwytaniu Santera i obejdę się z nim, jak z przyjacielem i bratem. Może wrócę z nim do was. Powiedzcie wodzowi Tangui, żeby się nie obawiał o syna, gdyż ja będę go chronił. Synowie i córy Keiowehów byli dla mnie dobrzy; podziękujcie im i powiedzcie, że im tego nigdy nie zapomnę. Howgh!
Wziąłem szpaka za cugle i poprowadziłem go, gdyż jechać nie mogłem jeszcze, by nikogo nie obudzić. Dopiero dość daleko wsiadłem na siodło, które zdaniem Keiowehów nigdy mnie już nosić nie miało, i pojechałem preryą na południe.
Na południe bowiem wiodła moja droga, chociaż nie mogłem w ciemności rozpoznać śladów Santera, ani ścigających go Keiowehów. Nie potrzebowałem ich, nie miałem wogóle zamiaru kierować się nimi. Wiedziałem, że Santer udał się ku Rio Pecos i to mnie wystarczało.
Kto mi jednak powiedział, że on obrał ten kierunek? Testament Winnetou.
Znajdowały się w nim, o ile go przeczytałem, trzy wyrazy w języku Apaczów. Jeden z nich, Indecze-czil, zrozumiał pewnie Santer, ale Tse-szosz i Deklil-to były mu obce. A gdyby nawet pojął ich znaczenie, to jednak nie wiedział, gdzie szukać tej „Skały Niedźwiedziej“, ani „Ciemnej Wody“. Leżały one daleko w Sierra Rita, gdzie raz tylko byłem z Winnetou. My właśnie nadaliśmy tej skale i wodzie owe nazwy, nikt więc nie mógł ich znać oprócz mnie i dwóch Apaczów, którzy nam wówczas towarzyszyli. Byli oni już starzy i nie wychodzili z puebla nad Rio Pecos. Santer musiał się więc przedewszystkiem zwrócić do nich.
Ale kto mu poradził, żeby się do nich właśnie udał? Każdy Apacz, którego spytał o Deklil-to i Tse-szosz. Cały szczep znał te nazwy i wiedział, co myśmy tam przeżyli; lecz z nami byli tam tylko ci dwaj starcy. Że Santer się dowiadywał, to było pewnem, gdyż inaczej nie mógłby znaleźć tego miejsca, a wiadomości mógł zasięgnąć jedynie u Apaczów, z których każdy, spytany o te nazwy, odesłał go do puebla.
Ale wśród nich byli tacy, którzy go znali jako wroga Winnetou, jako mordercę Inczu-czuny i Nszo-czi! Czy wobec tego mógł się puścić do puebla?
Czemu nie? Taki człowiek, jak on, odważy się dla złota na wszystko. W ostateczności miał wymówkę. Testament mógł mu w ciężkich przeprawach posłużyć za legitymacyę, ponieważ na okładce wycięty był „totem“ Winnetou.
Postanowiłem dostać się do puebla Apaczów przed Santerem, ostrzec ich i pojmać go zaraz po przybyciu. To było najlepszem ze wszystkiego, co mogłem uczynić, zwłaszcza że koń mój był dobrym biegunem, łatwo mi więc było Santera przepędzić. Ten plan uwalniał mnie zarazem od trudu szukania śladów i straty czasu na ich czytanie.
Niestety zdarzyło mi się nieszczęście, że mój szpak okulał, a nie mogłem znaleźć przyczyny. Dopiero na trzeci dzień przekonałem się, że było to zapalenie z powodu długiego ostrego kolca, który też natychmiast wyjąłem. To jednak znacznie opóźniło jazdę tak, że prawdopodobnie nie wyprzedziłem Santera, lecz zostałem raczej w tyle.
Nie dotarłem jeszcze do Rio Pecos i znajdowałem się na sawannie pokrytej skąpo trawą, kiedy przedemną wynurzyli sie dwaj jeźdźcy. Byli to Indyanie. Ponieważ byłem sam jeden, nie bali się jechać dalej. Kiedy zbliżyliśmy się do siebie, podniósł jeden z nich strzelbę do góry, zawołał mnie po nazwisku i popędził ku mnie cwałem. Był to Yato-ka[6], wojownik Apaczów, którego znałem. Drugi był mi obcy. Po wzajemnem pozdrowieniu zapytałem:
— Moi bracia nie są na wyprawie wojennej, ani myśliwskiej. Dokąd tedy dążą?
— Na północ, w góry Gros Ventre, aby uczcić grób naszego wodza Winnetou — odrzekł Yato-ka.
— Więc wiecie już, że nie żyje?
— Dowiedzieliśmy się przed kilku dniami, a płacz wielki podniósł się na wszystkich górach i dolinach.
— Czy moi bracia wiedzą, że byłem przy jego śmierci?
— Tak. Old Shatterhand nam to opowie i będzie naszym dowódcą, gdy wyruszymy pomścić śmierć słynnego wodza Apaczów.
— O tem pomówimy później. Czy puszczacie się samowtór tak daleko na północ?
— Nie. Idziemy tylko przodem na zwiady, ponieważ te psy Komancze znów wykopali topór wojenny. Reszta jest daleko za nami.
— Ilu wojowników?
— Pięć razy po dziesięć.
— Kto ich prowadzi?
— Till-lata[7], którego wybrano w tym celu.
— Znam go. On się do tego najlepiej nadaje. Czy widzieliście jakich obcych jeźdźców?
— Jednego.
— Kiedy?
— Wczoraj. Była to blada twarz, która pytała o Tse-szosz. Kazaliśmy mu udać się do puebla do Inty.
— Uff! Ja szukam tego człowieka. To morderca Inczu-czuny, a ja chcę go pochwycić.
— Uff, uff! — zawołali obydwaj i zesztywnieli ze strachu. — Morderca? Nie wiedzieliśmy tego, nie zatrzymywaliśmy go wcale.
— To nic! Wystarczy, żeście go widzieli. Nie możecie teraz jechać dalej, lecz musicie zawrócić. Ja was później sam poprowadzę w góry Gros-Ventre. Jedźcie!
Sam też ruszyłem naprzód.
— Tak, wrócimy — zgodził się Yato-ka. — Musimy dostać mordercę w nasze ręce!
W kilka godzin potem stanęliśmy nad Rio-Pecos, a przeprawiwszy się, jechaliśmy dalej drugim brzegiem. Podczas tego opowiedziałem obu Apaczom moje spotkanie pod Nugget-tsil i o tem, co następnie przeżyłem we wsi Keiowehów.
— A więc młody wódz Pida puścił się w pogoń za mordercą?
— Tak.
— Sam?
— Udał się za wojownikami, wysłanymi przez jego ojca, i pewnie ich rychło dopędził.
— Czy wiesz, ilu ich było?
— Widziałem ich, gdy odjeżdżali i zliczyłem. Było dziesięciu, a z Pidą jedenastu,
— Tak mało?
— Dla pochwycenia jednego zbiega jedenastu wojowników nie jest za mało, lecz raczej za wiele.
— Uff! Synowie Apaczów dożyją wielkiej radości, gdyż pochwycą Pidę i jego wojowników i przywiążą ich do pali męczeńskich.
— Nie! — odparłem krótko.
— Nie? Czy sądzisz, że nam ujdą? Morderca Santer udał się do naszego puebla, a oni za nim. Muszą zatem udać się także do puebla i wpadną nam w ręce.
— Tego jestem pewien, ale wiem, że nie zginą na palu.
— Nie? Wszakże są naszymi nieprzyjaciółmi i ciebie mieli także zabić.
— Obchodzili się ze mną dobrze, a Pida pomimo tego, że przeznaczyli mi śmierć, jest teraz moim przyjacielem.
— Uff! — zawołał zdumiony. — Old Shatterhand wciąż jeszcze jest dziwnym wojownikiem: broni swoich wrogów. Ale czy Till-lata zgodzi się na to?
— Z pewnością!
— Zważ, że zawsze był walecznym wojownikiem, a teraz został wodzem. To nowe dostojeństwo zmusza go, żeby się okazał tego godnym. Jemu nie wolno znać litości dla wroga.
— Czyż ja nie jestem także wodzem Apaczów?
— Tak, Old Shatterhand jest nim.
— Czy nie zostałem wodzem wcześniej od niego?
— Wiele słońc wcześniej.
— A zatem on powinien mnie słuchać. Jeśli Keiowehowie wpadną mu w ręce, nic im nie zrobi, gdyż taka jest moja wola.
Byłby może jeszcze co przytoczył przeciwko temu, lecz uwagę naszą zajął w tej chwili trop, wiodący płytkiem miejscem przez rzekę, a potem całkiem tak, jak my musieliśmy jechać, prawym brzegiem Rio Pecos. Zsiedliśmy oczywiście z koni, aby go zbadać. Ludzie, którzy zostawili te ślady, jechali gęsiego, aby zataić swą liczbę, co czyni się zawsze, ilekroć trzeba być ostrożnym. Owi jeźdźcy byli w kraju nieprzyjacielskim, przypuszczałem więc, że to będzie Pida z Keiowehami, chociaż nie mogłem oznaczyć ich liczby.
Wkrótce potem dostaliśmy się na miejsce, gdzie oni się zatrzymali i skąd dalej jeden za drugim odbywali pochód. Tu udało mi się stwierdzić odciski jedenastu koni. Nie omyliłem się zatem i spytałem Yato-ka:
— Czy wasi wojownicy nadciągają tu w górę rzeki?
— Tak. Ich piędziesięciu spotka się z Keiowehami, liczącymi tylko jedenastu ludzi.
— Jak daleko stąd znajdują się wasi?
— Kiedyśmy się z tobą zetknęli, byli o pół dnia drogi za nami.
— A Keiowehowie, jak to widzę z ich śladów, są tylko o pół godziny przed nami. Śpieszmy się, ażeby ich doścignąć, zanim zejdą się z Apaczami!
Puściłem konia cwałem, gdyż spotkanie obu oddziałów, które chciałem zamienić w przyjazne, mogło nastąpić każdej chwili. Pida zasłużył na to, żebym się za nim ujął.
Wkrótce przybyliśmy do miejsca, w którem rzeka zataczała duży łuk. Keiowehowie znali go widocznie, gdyż nie pojechali wzdłuż, lecz przecięli go wprost.
My uczyniliśmy to samo i spostrzegliśmy ich niebawem na równinie jadących tak, że jeden koń wstępował w ślady drugiego. Nie zauważyli nas, gdyż żaden z nich się nie oglądnął.
Wtem zatrzymali się nagle i zawrócili czemprędzej. Zaraz potem spostrzegli nas, zatrzymali się znowu na chwilę i cofali się w dalszym ciągu, lecz nie wprost na nas.
— Czemu oni wracają? — zapytał Yato-ka.
— Zobaczyli waszych wojowników i poznali, że tamci mają przewagę. Nas jednak jest tylko trzech, sądzą więc, że nas nie potrzebują się obawiać.
— Tak, to nadciągają nasi Apacze. Czy widzisz ich? Dostrzegli Keiowehów i pędzą ku nim cwałem.
— Wyjedźcie obaj naprzeciw nich i powiedzcie „Krwawej Ręce“, żeby się zatrzymał, dopóki ja nie nadjadę.
— Dlaczego nie jedziesz z nami?
— Muszę pomówić z Pidą. Naprzód, prędzej!
Usłuchali mego wezwania, ja zaś udałem się na lewo, gdzie Keiowehowie chcieli nas ominąć. Byli jeszcze zbyt daleko, żeby mnie poznać, dopiero kiedy się do nich zbliżyłem, zobaczyli, kim byłem. Pida krzyknął przeraźliwie ze strachu i podpędził konia, ja jednak zwróciłem mego w ten sposób, że mnie nie mógł ominąć i zawołałem:
— Niech Pida stanie! Ja obronię go przed Apaczami.
Pomimo przestrachu, jakiego doznał teraz, czuł widocznie do mnie wielkie zaufanie, gdyż osadził konia i kazał swoim uczynić to samo. Oni dojechali do niego, gdyż zostali byli w tyle i wykonali jego rozkaz. Jakkolwiek każdy czerwony wojownik, nawet w najgorszem położeniu, zachowuje wielką obojętność, mimo to zauważyłem, że Pida z trudem tylko opanował wrażenie, jakie na nim wywarło nagłe pojawienie się moje. Jego towarzysze nie zdołali natomiast ukryć wielkiego zdumienia.
— Old Shatterhand! — zawołał. — Old Shatterhand wolny! Kto cię wypuścił?
— Nikt — odpowiedziałem. — Sam się uwolniłem.
— Uff, uff, uff! To było niemożliwe!
— Nie dla mnie. Ja byłem pewny, że się wydobędę. Dlatego nie pojechałem z tobą, nie chcąc przyjąć podarunku od ciebie i oświadczyłem, że każdy powinien sam odebrać sobie to, co mu skradziono. Teraz się mnie nie lękaj! Jestem twoim przyjacielem i postaram się, żeby ci Apacze nic nie zrobili.
— Uff! Czy chcesz to uczynić naprawdę?
— Tak. Daję ci na to słowo.
— Wierzę temu, co mówi Old Shatterhand.
— Śmiało możesz wierzyć. Popatrz za siebie. Apacze, do których wysłałem moich towarzyszy, zatrzymali się. Zsiedli i zaczekają, dopóki nie powrócimy. Czy widzieliście ślad Santera?
— Tak, lecz nie mogliśmy go doścignąć.
— Udał się do puebla Apaczów.
— Tak sądziliśmy, dążąc jego śladem.
— To wielka z waszej strony odwaga! Każde spotkanie z Apaczami byłoby was o pewną śmierć przyprawiło.
— Wiedzieliśmy o tem, lecz Pida musi życie narazić, by odzyskać lek. Chcieliśmy podejść do puebla w nadziei, że uda się nam schwycić Santera.
— To wam teraz przyjdzie łatwiej, ponieważ ja odwrócę od was niebezpieczeństwo. Mogę was jednak tylko wtedy obronić, jeśli będziesz moim przyjacielem i bratem. Zsiadaj! Wypalimy z sobą fajkę pokoju.
— Uff! Czy wielki wojownik Old Shatterhand, który bez wszelkiej pomocy umknął z naszej niewoli, uważa Pidę za godnego swej przyjaźni i braterstwa?
— Tak, ale spiesz się, żeby wojownicy Apaczów nie stracili cierpliwości!
Zsiadłszy z koni, wypaliliśmy fajkę pokoju w sposób przepisany. Teraz kazałem Pidzie zostać na miejscu i czekać na moje skinienie. Następnie znów dosiadłem konia i podjechałem ku Apaczom, którym tymczasem Yato-ka opowiedział o naszem spotkaniu i o moich zamiarach. Trzymając konie za uzdy, utworzyli oni koło, w którem stał Till-lata.
Znałem dobrze tego Apacza. Był wprawdzie ambitny, ale dla mnie zawsze przychylny, liczyłem więc na to, że nie natrafię u niego na opór w sprawie Pidy. Podałem mu rękę, pozdrawiając uprzejmie i zacząłem układy:
— Old Shatterhand przybywa bez wodza Apaczów, Winnetou. Moi czerwoni bracia zechcą się zapewne dowiedzieć czegoś bliższego o śmierci tego słynnego wojownika, a ja im wszystko opowiem. Teraz jednak pragnę z nimi pomówić o Keiowehach, od których przybywam.
— Wiem od Yato-ka, czego Old Shatterhand żąda — odrzekł „Krwawa Ręka“.
— I cóż ty na to?
— Old Shatterhand jest wodzem Apaczów, którzy szanują jego wolę. Niechaj tych dziesięciu wojowników powróci natychmiast do swojej wsi, a my nie uczynimy im nic złego.
— A ich młody wódz Pida?
— Widziałem, że palił z Old Shatterhandem fajkę pokoju. Niech jedzie z nami i będzie naszym gościem, dopóki sobie tego życzysz, a potem będzie znów naszym wrogiem.
— Dobrze! Zgadzam się na to. Wojownicy Apaczów powrócą ze mną, by pochwycić mordercę Inczu-czuny i jego córki. Gdy się to stanie, odprowadzę ich do grobu zmarłego wodza Winnetou.
— Howgh! — odpowiedział Till-lata, kładąc swoją prawą rękę na mojej.
Wobec tego skinąłem na Pidę, który przyjął warunek Till-laty i odesłał swoich Keiowehów. Następnie ruszyliśmy w dalszą drogą w dół rzeki Rio Pecos, a pod wieczór rozłożyliśmy się obozem.
Ponieważ znajdowaliśmy się na terytoryum Apaczów, przeto mogliśmy rozniecić ognisko. Usiadłszy dokoła niego zjedliśmy wieczerzę, poczem ja opowiedziałem obszernie o śmierci Winnetou. Opowiadanie wywarło głębokie wrażenie na słuchaczach. Oni siedzieli przez jakiś czas w milczeniu, a potem zaczęli z żalem wspominać o niektórych wypadkach z życia ukochanego i uwielbianego wodza. Mnie zdawało się przy tem, że jeszcze raz przeżywam śmierć Winnetou. Kiedy wszyscy już spali, ja leżałem jeszcze długo, nie mogąc zasnąć. Myślałem o jego testamencie i o tem złocie, o którem była w nim mowa. Potem przyśniło mi się to złoto, a sen był straszny. Połyskliwy kruszec leżał wysoko nad krawędzią głębokiej przepaści, a Santer zsypywał go na dół. Chciałem na to nie pozwolić, starałem się skarb ocalić, walczyłem z Santerem, lecz nie mogłem go pokonać. Wtem ziemia zatrzeszczała pod nami; ja odskoczyłem, a Santer runął razem ze złotem w zionącą pod nim otchłań. Zbudziłem się cały mokry od potu. Sen mara, Bóg wiara, ale przez cały następny dzień nie mogłem się pozbyć uczucia, że to nie był sen zwykły. A jednak tak łatwo było go wytłómaczyć!
Jechaliśmy bardzo szybko i zatrzymaliśmy się tylko na krótko koło południa, aby zbyt późno nie przybyć do puebla, gdyż Santer pewnie nie zabawił tam długo.
Późno już popołudniu zbliżyliśmy się do puebla. Na prawo stał grób Klekih-Petry, a krzyż tkwił na nim jeszcze dotychczas. Na lewo znajdowało się miejsce w rzece, gdzie ongiś pływaniem musiałem życie sobie wywalczyć. Ileż to razy stałem później tutaj z Winnetou, rozmawiając o owych przykrych dla mnie dniach.
Następnie skręciliśmy na prawo, gdzie w bocznej dolinie ukazało się przed nami pueblo. Wieczór zapadał, a dym wznoszący się z rozmaitych pięter dowodził, że mieszkańcy byli zajęci przygotowywaniem wieczerzy. Ujrzano nas zaraz, ale pomimo to przyłożył Till-lata dłonie do ust i zawołał:
— Old Shatterhand przybywa, Old Shatterhand! Śpieszcie wojownicy na jego przyjęcie!
Powstał wielki zgiełk od piętra do pietra, spuszczono drabiny, a kiedy zsiadłszy z koni, zaczęliśmy się wspinać na górę, wyciągały się do nas zewsząd duże i małe dłonie, by nas powitać. Smutne to było powitanie, gdyż po raz pierwszy wracałem bez Winnetou, który nie miał już nigdy zobaczyć tego ukochanego miejsca.
Jak już przedtem nadmieniłem, tylko mała część plemienia mieszkała w pueblu. Byli tam najbliżsi sercu Winnetou, łatwo sobie zatem wyobrazić, że zaraz po powitaniu zarzucono mnie tysiącem pytań. Nie odpowiedziałem na nie, lecz przedewszystkiem spytałem:
— Czy tu jest Inta? Muszę z nim pomówić.
— Jest w swojej izbie — odpowiedziano mi. — Zawołamy go zaraz.
— On stary i osłabiony. Raczej ja pójdę do niego.
Zaprowadzono mnie do małej izby, wykutej w skale. Starzec zląkł się radośnie na mój widok i zaczął do mnie długą przemowę, którą przerwałem pytaniem:
— Czy była tutaj jaka blada twarz?
— Tak — odpowiedział.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Czy wyjawił swoje nazwisko?
— Nie. Twierdził, że mu tego zakazał Winnetou.
— Czy już odszedł?
— Tak.
— Jak długo tutaj zabawił?
— Taki mniej więcej czas, jaki blade twarze nazywają godziną.
— Czy przyszedł sam do ciebie?
— Tak, prosił, żeby go do mnie przyprowadzono, pokazał mi na skórze totem Winnetou, którego ostatnie zlecenie miał wykonać.
— Czego żądał od ciebie?
— Opisu jeziora, które wtedy nazwaliście Deklil-to.
— A ty mu go dałeś?
— Musiałem, bo taka była wola Winnetou.
— Czy opisałeś mu okolicę dokładnie?
— I drogę stąd i tamte strony.
— Las świerkowy, skałę i wodospad?
— Wszystko.
— Czy i drogę na głaz zwisający?
— I drogę. Pokrzepiło to moją duszę, że mogłem mówić z nim o miejscach, na których byłem podówczas z Old Shatterhandem i wodzem Apaczów, Winnetou, który nas opuścił i odszedł do wiecznych ostępów, gdzie go wkrótce zobaczę.
Starcowi nie można było nic zarzucić, gdyż on usłuchał tylko dlatego, że widział totem ukochanego wodza. Zapytałem go jeszcze:
— Czy koń bladej twarzy był bardzo zmęczony?
— Wcale nie. Kiedy biały odjeżdżał na nim, szedł tak żwawo, jak gdyby długo był wypoczywał.
— Czy biały jadł co tutaj?
— Tak, lecz niewiele, gdyż nie miał czasu. Pytał o nici do lontu.
— Och! A dostał je?
— Tak.
— Na co ich potrzebował?
— Tego nie powiedział. Musieliśmy dać mu także dużo prochu.
— Do strzelania?
— Nie, do rozsadzania skał.
— Czy widziałeś, gdzie schował totem?
— Do worka z lekami, co mnie zdziwiło, bo wiem, że blade twarze tego nie noszą.
— Uff! — zawołał stojący obok mnie Pida. — On go ma jeszcze. To mój lek, on mnie go ukradł.
— Ukradł? — zapytał Inta zdziwiony. — Czy to był złodziej?
— Jeszcze gorzej.
— Przecież miał totem Winnetou!
— Ukradł go. To był Santer, który zamordował Inczu-czunę i Nszo-czi.
Starzec skamieniał. Zostawiliśmy go razem z jego przestrachem i odeszliśmy.
Nie udało nam się zatem doścignąć Santera, nie zdobyliśmy nawet części drogi, o którą był nas wyprzedził. To było przykre, to też „Krwawa Ręka“ zaproponował:
— Nie zostaniemy tu wcale i jedziemy zaraz. Może dopędzimy go, zanim dotrze do Ciemnej Wody.
— Czy sądzisz, że można to uczynić bez odpoczynku. Księżyc świeci, możemy przeto jechać nocą.
— Mnie nie potrzeba spoczynku.
— A Pida?
— Ja nie spocznę, dopóki nie odzyskam leku.
— Dobrze! To zjedzmy co i weźmy świeże konie! Mego szpaka zostawię tutaj. Mnie także pilno. To, że wziął z sobą prochu i lont, wskazuje, że ma zamiar coś rozsadzić, a tem mógłby mi wszystko zburzyć. Musimy śpieszyć!
Mieszkańcy puebla prosili nas bardzo, żebyśmy się jeszcze zatrzymali, żebym ja opowiedział, co przeżyliśmy z Winnetou i o jego śmierci. Pocieszyłem ich obietnicą rychłego powrotu i już w dwie godziny po przybyciu jechaliśmy na świeżych koniach zaopatrzeni obficie w żywność — ja, Till-lata, Pida i dwudziestu Apaczów. „Krwawa Ręka“ domagał się tak licznego oddziału, chociaż nie był nam potrzebny, ponieważ kraj, którym mieliśmy przejeżdżać, należał do pokrewnych Mimbrenjów, nie groziło nam więc niebezpieczeństwo.
Aby się z puebla dostać do jeziora Ciemnej Wody, musieliśmy przebyć drogę przynajmniej sześćdziesięciu mil geograficznych, a w ostatniej części uciążliwym skalistym terenem. Licząc po pięć mil na dzień, czekało nas dwanaście dni drogi.
Ani nam przez myśl nie przeszło szukać śladów Santera i tracić na to czas. Jechaliśmy prosto drogą, którą poznałem podczas jazdy z Winnetou i przypuszczaliśmy, że Santer także się na niej znajdował, gdyż Inta nie mógł mu innej opisać. Jeśli z niej zboczył, to na naszą korzyść.
Po drodze nie stało się nic godnego wzmianki, a dopiero jedenastego dnia mieliśmy małe spotkanie. Byli to dwaj czerwoni, ojciec i syn, a pierwszego z nich znałem. Był to Mimbrenjo, który podówczas zaopatrzył nas był w mięso. On mnie także poznał natychmiast, zatrzymał konia i zawołał:
— Old Shatterhand, co widzę! Ty żyjesz, ty nie zginąłeś?
— Czy słyszałeś, jakobym umarł?
— Tak, zastrzelony przez Siouksów.
Zrozumiałem odrazu, że niewątpliwie widział się z Santerem.
— Kto ci to powiedział? — zapytałem.
— Blada twarz, która opowiedziała nam, w jaki sposób utracili życie Old Shatterhand i sławny Winnetou. Musiałem mu wierzyć, gdyż posiadał totem Winnetou i jego lek.
— To było mimoto kłamstwo, ponieważ widzisz mię przed sobą żywego.
— Więc i Winnetou także nie zginął?
— On niestety nie żyje. Jak zetknąłeś się z tym białym?
— W naszym obozie. Chciał wymienić znużonego konia i prosił o przewodnika do Deklil-to. To była nazwa fałszywa, gdyż u nas nazywa się to Szisz-tu[8]. Dawał mi za to lek Winnetou, ja przystałem, dałem mu świeżego konia i przyprowadziłem go z synem tu do Szisz-tu, w którem poznał natychmiast miejsce właściwe.
— On cię oszukał. Czy masz ten worek z lekami?
— Tak, tutaj.
— Pokaż go nam!
Wyciągnął go z torby przy siodle. Pida wydał okrzyk radości i sięgnął po niego ręką. Lecz Mimbrenjo nie chciał go zwrócić, a skutkiem tego wywiązała się krótka sprzeczka, którą ja zakończyłem oświadczeniem:
— Ten worek należy do młodego wodza Keiowehów; Winnetou nie miał go nigdy w ręku.
— Pewnie się mylisz! — zawołał Mimbrenjo.
— Wiem to na pewno.
— Przecież ja tylko za ten cenny lek odbyłem z bladą twarzą tak wielką drogę i dałem lepszego konia.
— On potrzebował świeżego konia, bo wiedział, że go ścigają. A okłamał cię tak strasznie dlatego, żeby cię nakłonić do zamiany.
— Gdyby nie mówił tego Old Shatterhand, nie uwierzyłbym. Czy mam to oddać?
— Tak.
— Dobrze! Ale za to wrócę z wami i odbiorę życie kłamcy i oszustowi!
— To jedź z nami, ponieważ i my postanowiliśmy schwytać go żywcem.
Zgodził się i ruszył z nami. Gdyśmy opowiedzieli w krótkości, kim był Santer i co miał na sumieniu, żałował rozczarowany Indyanin tego, że zamianą koni dopomógł mordercy, oraz, że ten, dzięki jego przewodnictwu, mógł nas wyprzedzić.
Pida był uszczęśliwiony odzyskaniem talizmanu w całości. On osiągnął już cel podróży. O, gdybym ja był mógł to powiedzieć o sobie!
Nazajutrz dotarliśmy do jeziora, lecz dopiero nad wieczorem, kiedy nic już nie można było począć. Ułożyliśmy się cicho pod drzewami, by się nie zdradzić przed Santerem. Nie wyjawił on przed Mimbrenjem, czego tu chciał, i po przyjeździe nakłonił go do natychmiastowego powrotu.
Droga wiodła nas z nad Rio Pecos skośnie przez południowo wschodni róg Nowego Meksyku, a teraz znajdowaliśmy się w Arizonie, gdzie stykają się terytorya Gilenjów i Mimbrenjów. Gilenjowie są także Apaczami. Strony to puste i smutne. Skały, nic tylko skały! Gdzie jednak jest trochę wody, tam rozwija się roślinność bujna, lecz tylko niedaleko od wody. Słońce wypala wszystko, czego zabrana wilgoć prędko nie uzupełni. Lasów tu bardzo mało.
Tam, gdzie znajdowaliśmy się teraz, uczyniła przyroda wyjątek.
Była to kotlina z kilku źródłami, które napełniły wgłębienie i utworzyły jezioro. Woda wypływała zeń na zachód, a my byliśmy na brzegu wschodnim. Gęsto zalesione ściany doliny pięły się wysoko i nadawały niezgłębionemu jezioru owej ponurej barwy, która skłoniła nas do nazwania go „Ciemną Wodą“, a Mimbrenjów do nazwy „Czarne Jezioro“. Północna ściana doliny była najwyższa. Z niej występowała w kształcie słupa naga skała, a za nią gromadziła się woda z o wiele wyższego wzgórza i wydrążyła sobie w kamieniu upływ, którym jak z polewaczki spadała do jeziora z wysokości stu stóp. To była „spadająca woda“, wspomniana w testamencie Winnetou. Wprost nad wodospadem widać było w skale jaskinię, do której wówczas nie mogliśmy się dostać, lecz Winnetou musiał później odnaleźć jakieś dojście. Nad tą jaskinią wystawała znowu najwyższa część skały w kształcie dachu, lub wysuwającej się w powietrze platformy tak, że dziwnem było, iż już dawno w głąb nie runęła.
Na prawo od tej skały sterczała druga, jakby do niej przyparta i tam zabiliśmy podówczas szarego niedźwiedzia. Dla tego nazwał ją Winnetou „Skałą Niedźwiedzią“.
Staliśmy przed rozstrzygnięciem naszego zadania, dlatego mało spałem. Ledwie się szaro zrobiło, zabraliśmy się do szukania śladów Santera, ale nie znaleźliśmy nic. Postanowiłem zatem wspiąć się na górę. Wziąłem z sobą tylko Till-latę i Pidę. Pojechaliśmy wspomnianym przez Winnetou lasem w górę, a zatrzymaliśmy się na Skale Niedźwiedziej. „Tam zsiądziesz z konia i wdrapiesz się...“ dalej nie przeczytałem testamentu. Dokąd się drapać? Prawdopodobnie w górę. Należało spróbować. Teren był stromy i wznosił się wyżej i wyżej, dopóki nie znaleźliśmy się obok jaskini. Dalej nie było można kroku postąpić. Jeśli była tu tylko jedna droga, to zabłądziliśmy, bo nie posiadałem opisu Winnetou. Chciałem właśnie zawrócić, kiedy padł strzał i kula uderzyła tuż obok nas o kamienie. Następnie krzyknął ktoś z góry:
— Psie, ty znów jesteś wolny! Myślałem, że ścigają mnie tylko Keiowehowie. Ruszaj do dyabła!
Padł drugi strzał, ale także nie trafił. Spojrzeliśmy w górę i ujrzeliśmy Santera, stojącego u wylotu jaskini.
— Czy przyszedłeś zabrać testament Winnetou i podnieść skarby? — śmiał się szyderczo z góry. — Za późno, bratku! Jestem już tutaj i lont już zapalony. Nie dostaniesz nic, zupełnie nic, a waryackie zapisy i dary także sobie zabieram!
Przerwał sobie śmiechem, podobnym do rżenia, i mówił dalej:
— Nie znasz drogi, jak widzę. Czy i tej nie znasz, która prowadzi tam z góry? Zniosę tamtędy złoto, a wy nie zdołacie mi w tem przeszkodzić. Nadaremnie odbyliście tę długą podróż. Tym razem ja zwyciężyłem, hahaha!
Co było począć? On był na górze przy skarbie, a my nie mogliśmy się tam wydostać. Może znaleźlibyśmy jeszcze drogę, ale jego wtedy nie byłoby już tam ze zdobyczą. Wszak mówił coś o drugiej drodze. Tu nie było się nad czem namyślać, musiałem bezwarunkowo posłać mu kulę. Trudno jednak było strzelać w górę z naszego stanowiska; wszak on także chybił.
— Och, ten pies chce strzelać! — zawołał. — Tutaj źle będzie. Ja ci się lepiej ustawię.
Zniknął, lecz wkrótce znów się ukazał wysoko na platformie. Postąpił naprzód bliżej, potem jeszcze bliżej, aż nad samą krawędź. Dostałem niemal zawrotu głowy. W ręku trzymał coś białego.
— Popatrzcie! — krzyknął. — Tu jest testament. Znam go już na pamięć i nie potrzebuję. Niechaj go wchłonie jezioro tam na dole; wy go nie dostaniecie!
Podarł kartki, a kawałki rzucił w powietrze tak, że pospadały, kręcąc się powoli, w wodę. Tak zniszczony został cenny dla mnie testament! Uczucie, które mnie w tej chwili opanowało, nie było gniewem, ani wściekłością: we mnie się gotowało.
— Drabie! — ryknąłem ku niemu. — Posłuchaj mnie tylko chwilę!
— Dobrze! Ja słucham ciebie tak chętnie! — odpowiedział z góry.
— Inczu-czuna cię pozdrawia!
— Dziękuję!
— Nszo-czi także!
— Dziękuję, bardzo dziękuje!
— A w imię Winnetou posyłam ci tę kulę. Podziękowanie zbyteczne!
Wymierzyłem z rusznicy, ponieważ strzał był pewniejszy. Nie wątpiłem, że trafię. Mierzenie zabiera mi zwykle tylko chwilę czasu, lecz teraz co to było? Czy mi ręka drgnęła, czy Santer się poruszył, czy też zachwiała się skała? Nie mogłem wziąć celu na oko i odłożyłem rusznicę, żeby się przypatrzyć wolnem okiem.
Wielki Boże! Skała zaczęła się chwiać w jedną i drugą stronę. Naraz dał się słyszeć ciężki, głuchy huk, z jaskini dym się wydobył, a skała, jakby pchnięta niewidzialną pięścią olbrzyma, zaczęła się, od jaskini począwszy w górę, chylić coraz to głębiej i głębiej. Santer stał na platformie i wyrzuciwszy ręce w górę, zaryczał o pomoc. Wtem zgubił się punkt ciężkości, runęła masa skalna z hukiem, trzaskiem i grzmotem w głąb do jeziora. W górze na krawędzi złomu igrał jeszcze dym w małych chmurkach.
Stałem przerażony, nie mogąc przemówić.
— Uff! — zawołał Pida, podnosząc ręce do góry. — Wielki Duch go osądził i skałę pod nim przewrócił.
Till-lata wskazał na pieniące się nurty jeziora, które podobne było teraz do olbrzymiego kotła z wrzącą wodą, i rzekł, pobladłszy powyżej uszu, mimo swej bronzowej cery.
— Zły duch go ściągnął we wrzącą wodę i nie odda go aż do końca wszech rzeczy. On jest przeklęty!
Nie chciałem i nie mogłem nic powiedzieć. Mój sen, mój sen, mój sen! Złoto runęło w otchłań. A co za koniec Santera! Jeszcze w ostatniej chwili wstrzymałem się dziwnym sposobem od posłania mu kuli. Sam się osądził, albo raczej sam wykonał na sobie wyrok wyższej istoty. Był swym własnym katem, ponieważ sam lont zapalił.
Na dole, nad brzegiem jeziora giestykulowali Apacze. Obaj wodzowie podbiegli, by zobaczyć, czy coś zostało z Santera. Daremne trudy! Skały rzuciły go w wodę, pochowały go na dnie jeziora i przykryły.
Mnie, człowiekowi silnemu, którego nic nie zdołało wyprowadzić z równowagi, zrobiło się teraz słabo tak, że musiałem usiąść. W głowie mi się kręciło i zamknąłem oczy, a mimoto widziałem przed sobą ciągle chwiejącą się skałę i słyszałem wołania Santera o pomoc.
Jak się to stało? Pewnie skutkiem jakiegoś środka ostrożności Winnetou. Mnieby się to nie wydarzyło! Opis kryjówki i sposób zachowania się przy niej był zapewne tak zredagowany, że go tylko ja mogłem zrozumieć, a każdy inny człowiek błąd musiał popełnić. Może była założona mina, którą każdy niepowołany musiał wskutek niezrozumienia zapalić na własną zgubę. Ale co było ze skarbem? Czy złoto było jeszcze na górze, czy też leżało na dnie Ciemnej Wody, odebrane ludziom na zawsze przez skalne zwaliska?
Jeżeli leżało na dole, to nie bolało mnie to, ale że pismo mego zmarłego brata rozleciało się podarte na strzępy, to było dla mnie stratą niepowetowaną. Myśl o tem przywróciła mi osłabioną chwilowo energię. Zerwałem się i zszedłem czemprędzej z góry, aby ocalić przynajmniej kilka kawałków. Ze środka jeziora połyskiwało coś białego jakby papier. Zdjąwszy ubranie, wskoczyłem do wody i dostałem jeszcze strzępek testamentu. Przepłynąłem potem jeszcze jezioro w kilku kierunkach i znalazłem jeszcze trzy inne resztki. To wszystko położyłem potem na słońcu, ażeby wyschło i starałem się odczytać zalane i zamazane litery. Związku oczywiście nie było, po długich wysiłkach przeczytałem: „...połowę otrzymać... ubóstwo... skały pękną... Chrześcijanin... rozdzielić... nie zemsta...
To było wszystko, a więc nic prawie, a jednak dość, aby się domyśleć przynajmniej części testamentu. Zachowałem te małe kawałki papieru jak świętość.
Później, gdy odzyskałem równowagę wewnętrzną, rozpoczęły się poszukiwania. Część Apaczów wysłałem na około jeziora, aby odszukali konia Santera. Niewątpliwie, zwierzę gdzieś niedaleko było i mogło zginąć z głodu, jeśli było przywiązane. Reszta poszła z nami na górę, by poszukać drogi do jaskini, której już teraz nie było. Trudziliśmy się daremnie przez kilka godzin, dopóki słowo za słowem nie rozważyłem sobie jeszcze raz tego, co przeczytałem z testamentu. Ostatnie zdanie brzmiało: „Tam zsiądziesz z konia i wydrapiesz się...“ Uderzyło mnie słowo „wydrapiesz się“. Wprawdzie wdrapuje się także na góry, jeśli są bardzo strome, zazwyczaj jednak używa się tego słowa w innem znaczeniu. Czyżby się to tu odnosiło do drzewa? Rozejrzawszy się, znaleźliśmy istotnie dość grubą, wysoką jodłę tuż przy skale, wyrosłą skośnie ku niej tak, że w górze przypierała do jej krawędzi. To tu być musiało. Wdrapałem się gorączkowo na drzewo. Krawędź była szersza, niż z dołu się wydawało. Wstąpiłem na nią i przeszedłem wzdłuż. Rzeczywiście! To była droga właściwa. Ujrzałem przed sobą żlebek, po którym łatwo było przejść, prowadzący łagodnie w górę i kończący się tam, gdzie skała się odłamała, a więc na nowej platformie. Stałem przed chaosem większych i mniejszych głazów, lecz mogłem jeszcze dokładnie rozróżnić dno zburzonej jaskini. Jeśli złoto nie było ukryte pod niem, lecz w ścianach otworu lub jeszcze wyżej, to leżało w jeziorze.
Zawołałem Apaczów na górę, żeby mi szukać pomogli. Przewracaliśmy każdy głaz i kamyczek, ale nie znaleźliśmy nic, żadnej wskazówki, żadnego śladu. Wszyscy umieliśmy wysnuwać właściwe wnioski z najmniejszych oznak, tutaj jednak wszelki wysiłek był daremny, wszelki spryt bezskuteczny. Gdy pod wieczór wróciliśmy nad jezioro, aby tam przenocować, powrócili właśnie Apacze wysłani po konia, którego też znaleźli. Przeszukałem torby przy siodle, ale nic w nich nie było.
Nad „Ciemną Wodą“ zabawiliśmy pełne cztery dni i wytężaliśmy wszystkie nasze badawcze zdolności. Jestem pewien, że bylibyśmy złoto znaleźli, gdyby się dotąd jeszcze znajdowało na górze lub w skale. Jednakże ono leżało na dole w głębi obok tego, który odkrył je prawie i z którym razem zostało pochowane. Powróciliśmy bez wyniku nad Rio Pecos, zabierając z sobą przynajmniej pewność, że Inczu-czuna i Nszo-czi nareszcie doczekali się pomsty.
Tak zniknął testament Apacza, podobnie jak jego autor, jak niebawem zniknie cała czerwona rasa. Chociaż bogato wyposażona, nie osiągnie ona tego wielkiego celu, żeby mogła spełnić wysokie swoje zadanie. Jak skrawki testamentu rozprószone w powietrzu, tak samo bez oparcia, szczątkami tuła się i błąka czerwony człowiek po dalekich równinach, które ongiś były jego własnością.
Kto jednak w górach Gros-Ventre nad rzeką Metsur stanie pod mogiłą Apacza, ten powie: „Tu spoczywa Winnetou, czerwony, lecz wielki człowiek“. A gdy kiedyś ostatni z tych szczątków zgnije w zaroślach i w wodzie, wtedy prawo myślące i czujące pokolenie stanie przed sawannami i górami Zachodu i zawoła: „Tu spoczywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie było jej wolno osiągnąć wielkości!“

KONIEC TOMU TRZECIEGO



  1. Ciemna woda.
  2. Świerkowy las.
  3. Skała niedźwiedzia.
  4. Ciemny włos.
  5. Jednego pióra.
  6. Szybkonogi.
  7. Krwawa Ręka.
  8. Czarne jezioro.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.