Królowa Gizella/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Królowa Gizella
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1925
Druk Czcionkami Drukarni Polskiej Tow. Akc. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HELENA MNISZEK

KRÓLOWA GIZELLA
POWIEŚĆ
TOM DRUGI

WYDANIE DRUGIE
W POZNANIU
WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA KAROLA RZEPECKIEGO
1926
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
COPYRIGHT WASHINGTON 1925

CZCIONKAMI DRUKARNI POLSKIEJ TOW. AKC. W POZNANIU



Umilikły echa wojenne. Monarchja sustjańska po przebytych wstrząsach wróciła do odzyskanego spokoju.
Wrótce potem Rekwedy gotowały się na wielkie gody. Wskrzeszenie królestwa z odnowieniem stolicy w Sudgreście było już aktem państwowym. Miała się odbyć teraz koronacja cesarza Ottokara i cesarzowej Gizelli.
Wśród gorączkowych zabiegów i przygotowań, wśród podniecającego serca i umysły oczekiwania, nareszcie dzień koronacji nadszedł. Już w wigilję tego dnia Sudgrest przyozdobił się bogato nieprzebraną masą flag, sztandarów, wieńców, kwiecia, łukami triumfalnemi, a wieczorem płonął rzęsiście iluminacją różnokolorowych tęcz i łun, rozbrzmiewał muzyką, jakby chciał wyśpiewać na cały świat bezgraniczną swoją radość. Noc zeszła w niemilknącym rozgwarze ulicznym, na śpiewach narodowych, na okolicznościowych przemówieniach, wygłaszanych tu i owdzie do gromadzących się tłumów. Zaledwo złotoróżowa jutrzenka wzeszła na pogodny mat nieba, stolicą Rekwedów wstrząsnął jak na pobudkę huk armat i wnet rozkołysały się miarowo, uroczyście spiże dzwonów kościelnych. Lud odkrył głowy i zapełniwszy wszystkie ulice, zbiegające się w środku miasta, stał w skupieniu nabożnem, czekał i patrzał ku odwiecznej katedrze, gdzie miał się odbyć akt koronacyjny. O ósmej rano wrota zamku królewskiego rozwarły się szeroko i na drodze usłanej zielenią i kwiatami ukazał się orszak dostojny, kierując wprost do katedry. Z piersi tłumów wydarł się jeden krzyk entuzjazmu, wzniósł się ponad huk dział, ponad odgłosy dzwonów, uderzył zda się o strop niebieski i rozszedł się miljonem ech po całym kraju:
— Pani nasza, królowa Gizella, niech żyje!
Para cesarska jechała w karocy z kryształu, kapiącej od złota i purpury, otwartej z obu stron, antycznej, dawnych królów rekwedzkich. Orszak świetny, bardzo liczny tworzyli magnaci rekwedzcy, konno, w swych narodowych strojach olśniewających bogactwem złotych szamerowań, haftów, klejnotów na guzach i agrafach, spinających kity z piór na kołpakach. Drogocenne futra bramowały ich opończe odrzucone na ramiona, pendenty od szpad i rękojeści, a także przepyszne rzędy na koniach świeciły migotliwie od drogich kamieni. Książę Wenuczy ojciec i książę Sweno, oraz hrabia Sztarazzy jechali równolegle z karetę monarszą, jakby na czele dostojnej eskorty panów. Sweno na swym ognistym, czarnym jak lawa wierzchowcu, otoczony mnóstwem postaci, miał tylko jedną postać przed sobą i ona samowładnie przykuwała wzrok jego, władając niepodzielnie jego nerwami, duszą, mózgiem. Była nią spowita w srebrną lamę, szytą w brylantowe rzuty wiotka postać Gizelli. Sweno z pod rzęs patrzał na jej profil subtelny, na jej włosy bajeczne, okryte przeźroczym welonem, przygotowanym pod koronę, patrzał na jej ramiona, z których zsuwał się lekko płaszcz gronostajowy, i — wiedział jedno, że tylko ona może zasłonić sobą świat cały i stać się jego apoteozą. Ale i Gizella była myślą przy Swenie. Ani razu od wyjścia z komnaty królewskiej nie spojrzała na niego, a jednak odczuwała wyraźnie, że on jest w pobliżu niej, rzucając na nią przyćmione błyskawice swych spojrzeń. Napróżno usiłowała uwolnić się od siły magnetyzującego ją wzroku. Dopiero, gdy ujrzała się wśród wyniosłych sklepień katedry, u ołtarza, w potoku jarzących się świateł, wszystkie myśli skupiła na tym jednym akcie koronacji. Do momentu tego przygotowywała się w ciągu trzech dni przez posty i modły. Podczas ceremonji niezmiernie długich, symbolicznych, pogrążona była w głębokiej kontemplacji i żarliwej modlitwie. Wzrok jej spoczywał często na drobnej postaci syna, siedmioletniego księcia Rogera. Mały następca tronu, cały w białych atłasach i koronkach przypominał nieco matkę z urody. Gizella wzruszonym wzrokiem obejmowała twarzyczkę syna, myśląc w głębi swej natchnionej duszy, że moment obecny to przyszłość Rogera, to chwała jego tronu, to jego szczęście... i łzy napływały do oczów Gizelli, a pytania rosły w sercu; czy Roger odpowie godnie przyszłym zadaniom monarchy i czy spełniony dziś cel święty ukochać zdoła?...
Nietylko promienną chwilę obecną widziała Gizella przed oczyma miłującej duszy swojej, lecz patrząc w przyszłość doszukiwała się w niej wielkich haseł i szerokiej roztoczy światła.
Czy spełnią się marzenia ku nowym ideałom dążące?... czy wielka moc zbudzonych w sercu pragnień, urzeczywistni się?...
Stary książę Wenuczy i hrabia Sztarazzy, najwybitniejsi politycy Rekwedów i prócz Swena najwpływowsi mężowie w kraju, asystowali u ołtarza Ottokarowi i Gizelli, oni również podawali Prymasowi korony do włożenia ich na głowy pomazańców. Po koronowaniu cesarza na króla Rekwedów wszyscy zgromadzeni w katedrze złożyli trzykrotny uroczysty pokłon nowemu królowi, poczem Ottokar podprowadził do ołtarza Gizellę, a Prymas zwrócił się do niej z kolei. Nastąpiła koronacja królowej. Rozbrzmiały nanowo śpiewy liturgiczne. Klęczącej, pochylonej wdzięcznie w sikupieniu Gizelli Prymas dał do ucałowania krzyż i przystąpił do namaszczenia jej olejami. Cisza bezmiernie podniosła, rytualna, panowała w katedrze, wszystkie oczy skierowane były na migocącą jak świetna gwiazda postać królowej, wszystkie serca biły dla niej, każdemu było jasnem, że głównie ona wolą narodu zostaje powołana na tron rekwedzki. Gdy hrabia Sztarazzy wziął z ołtarza koronę królowej i podał ją Prymasowi, stłumiony szmer radosny, okrzyk zachwytu i szczęścia poruszył świątynię. Bledziutka twarz Gizelli była pełna uduchowienia anielskiego, wyraz jej oczu odzwierciedlał promienność duszy. Obejmowała ona w tej chwili tkliwem uczuciem miłości miljon serc, oddanych jej niepodzielnie. Na czole jej spoczęła złota obręcz korony królewskiej, a w drobnych dłoniach godła władzy m onarszej: berło złote, jabłko i ciężki, starożytny miecz, który tak król jak i królowa Rekwedów otrzymywali przy koronacji. Gizella przyjmowała te insygnia z powagą i dostojeństwem, z uczuciem błogiego uniesienia, ze szczęściem, odczuwając jednocześnie cały ogrom nowych obowiązków, nowych ciężarów. Akt ten obarczał ją niemi na całe życie, ale ona przysięgła im sprostać. W piersi jej wyrosła niezłomna wiara w potężną, jasną przyszłość odnowionego królestwa rekwedzkiego i ufność we własne siły, poświęcone w służbie Rekwedom. Pod złotą obręczą starożytnej korony, zdobnej w drogie kamienie i rzeźby, w obramowaniu śnieżnego welonu jasne czoło Gizelli świeciło niepokalanie a dumnie, jak lampa alabastrowa, z płonącym wewnątrz ogniem boskim, ofiarnym. W przeciwieństwie do swej koronacji na cesarzową Sustji przed jedenastu laty Gizella inaczej odczuwała ten moment, jakkolwiek ten sam a jednak inny brała w ceremonjach udział. Oto dzień ten przywracał narodowi ujarzmionemu świetność królewską, zapalał nad całym krajem blask wolności i spełniał okupowane krwią męczenników marzenia, podnosząc do apoteozy humanitarne ideały człowieczeństwa, z którymi na ustach zginęło tylu bohaterów. Koronacja obecna napawała ją szczęściem, gdyż łączyła i pojedynwała tron Sustji z koroną rekwedzką.
Ceremonja wreszcie dobiegła końca. Wielki marszałek dworu i wielka ochmistrzyni królowej poprowadzili nowo ukoronowaną parę ceremonjalnie na tron poprzez strojne szeregi magnatów, tworzących świetny szpaler. Paziowie w bieli i purpurze nieśli treny sukni i płaszcza gronostajowego Gizelli, obok postępowały damy dworu królowej, oraz malowniczy orszak dam honorowych i pań dostojnych z arystokracji rekwedzkiej. Gdy oboje królestwo zasiedli obok siebie na purpurowych aksamitach tronu — powtórzył się znowu dla królowej trzykrotny, głęboki pokłon publiczności zebranej w katedrze, odśpiewano Te Deum, poczem wszyscy dygnitarze i magnaci, wywoływani z nazwisk i tytułów przez wielkiego ochmistrza dworu, podchodzili do tronu dla złożenia hołdu parze monarszej.
Katedra teraz grzmiała od okrzyków podnieconych, radosnych:
— Niech żyje Gizella!... pierwsza obywatelka w narodzie rekwedzkim! — zawołał na całą katedrę stary książę Wenuczy.
Okrzyk ten pobudził tłumy do nowych owacyj, tysiączne głosy rozsadzały, zda się, mury świątyni, ludzie ciągnęli do stopni tronu, aby być bliżej ubóstwianej pani.
Wtem wywołany przez ochmistrza hrabia Sztarazzy wystąpił i ucałowawszy ceremonjalnie rękę króla, podszedł do Gizelli. Z piersi jego wydarł się donośny okrzyk:
— Niech żyje królowa Gizella, zwiastunka nowej, szczęsnej ery na Rekwedach, odnowicielka naszych tradycyj narodowych, wskrzesicielka tronu i korony!
Sztarazzy usunął się do stóp królowej, ukląkł i podaną sobie rękę ucałował ze czcią jakąś niemal pobożną.
Moment ten miał dla Gizelli niewysłowiony urok, ubarwił ją cudną krasą rumieńca. Pochyliła się do klęczącego i rzekła wzruszona do łez:
— Pragnę być zawsze zwiastunką szczęścia dla was, lecz wskrzesicielem tronu Rekwedów jest cesarz, obecny wasz król.
Cesarz rozumiał, że ogólnie przejawiany zapał dla Gizelli jest zupełnie usprawiedliwiony, niemniej wszakże gloryfikowanie wyłącznie jej osoby drażniło go trochę.
— Jego dostojność książę Sweno Wenuczy, wódz armji rekwedzkiej — oznajmił wielki ochmistrz dworu.
Zaległa odrazu głucha cisza, jakby czar jakiś urzekł tłumy... które po chwili dopiero poruszyły się i falą przysunęły bliżej tronu, kierując wzrok ciekawy na wyniosłą postać księcia Swena. Wystąpił on z grupy magnatów strojny, dumny i z kołpakiem w ręku podszedł do fotelu królowej.
Wśród dworzan powstał szmer zdziwienia, zakłopotanie wyraźne odbiło się na twarzy wielkiego ochmistrza: wszak wywoływani podchodzili najpierw wedle ceremoniału do ucałowania ręki króla! Lecz książę, nie licząc się z zachowywanemi dotychczas przepisami i z cichem ostrzeżeniem ochmistrza wstąpił śmiało na podwyższenie tronowe, przyklęknął przed królową i nagle, dobywszy szpady, złożył ją u jej stóp ruchem pełnym czci i rycerskości, nisko pochylając głowę. Czyn ten symboliczny, zgoła niespodziewany, wywołał burzę okrzyków, pobudził tłum do wyrażenia jednym tchem szalonej radości.
— Niech żyje królowa Gizella, niosąca pokój i szczęście Rekwedom!
— Niech żyje nam i panuje i kwitnie w blasku swego piękna! Nasza wyrocznia, nasza pani!... huczało dokoła.
Gdy Sweno pochylił się do ucałowania ręki Gizelli, ona zbladła, oszołomiona jakiemś dziwnem, nagłem wrażeniem niepokoju. Opuściła powieki, nie widząc w tej chwili nic przed sobą i czuła tylko na ręku dotyk jak gorący stygmat warg jego. Nie rzekła ani słowa, Wenuczy również. To milczenie jednak było tak znamienne i miało w sobie taką charakterystyczną wyłączność, że kilka osób, stojących najbliżej, zastygło w zapatrzeniu się, a wszyscy odczuli niezwykłość chwili.
Cesarz przelotnie, ze zdumieniem spojrzał na Gizellę, błyskawiczne pytanie przemknęło mu przez myśl, co oznaczał zmieniony wyraz jej twarzy? W tej chwili Sweno odszedł od Gizelli i złożył mu ceremonjalny głęboki ukłon. Ottokar skłonił głową bardzo uprzejmie i żywo podał księciu rękę. Sweno z wielkim taktem pochylił się tak, że zrobiło to wrażenie pocałowania ręki, którą musnął oddechem. Ottokar lekko zaciął wargi, błysk gniewu zamigotał mu w źrenicach, — dotknęła go wyniosłość dumnego Rekweda. Sweno odpowiedział spokojnem wzniesieniem czoła i wzrokiem, nie wyzywającym, ale chłodnym.
Nastąpił jeszcze szereg wywoływań i prezentacji, poczem przy huku dział i dźwiękach muzyki świetny orszak królewski wyruszył z katedry przez strojne, przepełnione tłumami ulice Sudgrestu do zamku. Ottokar jechał sztywniejszy niż poprzednio. Może teraz dopiero spostrzegł wyraźniej, że dzień ten uroczysty, nieprzewidziany w historji jego panowania, był dniem poświęconym wyłącznie Gizelli. Ona była bohaterką tego dziejowego dla Sustji i Rekwedów momentu. Cały Sudgrest ją głównie wznosił na piedestały zasług i czci najwyższej, jej składał swą radość i wdzięczność. W burzy okrzyków nie wiele z nich mógł przyjąć król wyłącznie pod swoim adresem.
Książę Sweno jechał obok karety od strony Gizelli, a za nim błyszczące szeregi magnatów, tworzących zarazem straż honorową, królewską i osłonę karocy przed naporem tłumów. Liczne zastępy paziów, heroldów, trabantów, pajuków oprzeć się nie mogły nawale zebranego ludu. Gwardję wojskową magnaci cofnęli w tył, chcąc sami otaczać pojazd królewski. Więc też rozkołysane morze głów otaczało orszak, nacierając nań bezpośrednio i jak morze huczało niemilknącą wrzawą okrzyków na widok wychylającej się raz po raz ukoronowanej główki Gizelli. Magnaci napróżno usiłowali powstrzymać zbyt natarczywy zapał ludu, dopiero donośne a stanowcze słowa Swena zwrócone do tłumu, odniosły skutek natychmiastowy. Ci i owi cofnęli się, ustępując miejsca orszakowi, napór fali ludzkiej osłabł i — naraz buchnął ze wszystkich piersi okrzyk najmniej oczekiwany.
— Niech żyje Sweno Wenuczy, bohater i wódz zwycięski Rekwedów!
— Niech żyje królowa Gizella! Królowa go nam wróciła!
— Niech żyje Sweno, orzeł z Awra Rawady!
Krwawa łuna zalała smagłą twarz magnata, na lica Gizelli wystąpiła bladość wzruszenia. Sweno spojrzał bokiem, nieznacznie, na profil królowej, niewysłowienie piękny i uniesiony zapałem ludu, łączącym w jednym okrzyku ich imiona, stanął w strzemionach i zawołał z całej mocy, silnym swym organem głosu:
— Rekwedzi! Jesteśmy wolni, wolność to najwyższe prawo i szczęście człowieka. Wiedzcie, że krew przelana za ojczyznę, nie dźwignęłaby z martwych naszej świetnej korony, gdyby dostojna królowa nie skupiła w cudownem swem sercu naszych ideałów i długich śnień o swobodzie. Kto więc jest szczerym patrjotą, kto czuje się od dnia dzisiejszego wolnym Rekwedem, temu na usta spłynie ubóstwione imię jedynej patronki naszej!
— Gizella! Gizella! — rozległy się wraz z tysiącznymi oklaskami entuzjastyczne okrzyki, jakgdyby huragan szału porwał te tłumy.
Skłębiło się mrowie ludzkie, koło ekwipaży królewskich uczynił się tumult niebywały. Karoca stanęła. Szóstka białych koni zaczęła się wspinać, powstało zamieszanie, krzyk forysiów i paziów ginął w potężnej, niesłabnącej ani na chwilę nawałnicy głosów.
Król i królowa stanęli w karecie i wychylili się nazewnątrz. Ottokar po swojej stronie przemawiał do ludu, Gizella pochyliła się cała we wdzięcznym ukłonie, odpowiadając na okrzyki uśmiechem i promieniem swych oczu.
Nagle spłoszone konie szarpnęły karetą, Gizella zachwiała się. W tejże sekundzie książę Sweno z konia podał jej rękę, błyskawicznie wsparła się na niej, zachowując. równowagę. Spojrzeli na siebie krótko, ale wymownie. Blask padł na jego twarz, rozjaśniły się mu głębie oczu, a ona oparta ręką, na jego dłoni kłaniała się tłumom z najczarowniejszym uśmiechem i wołała srebrzyście:
— Dziękuję! Dziękuję! Sercem odpłacę za serca wasze!
Sweno patrzał na nią zbliska, pochłaniając ją oczyma, pochylony ku niej, czuł jej dłoń ciepłą, nerwową w swojej dłoni, jakby ją całą trzymał przy sobie, w swej mocy i — z największym wysiłkiem woli panować musiał nad sobą, aby nie krzyczeć z nadmiaru szczęścia, bo rozsadzało mu płonący mózg i serce wezbrane miłością dla niej!
— Gizella! Gizella! — huczał tłum i patrzał na nich z zachwytem przez tę chwilę jedyną i dla nich tylko w tym dniu przeznaczoną.
A wtem z balkonów i z trybun, ustawionych na drodze do zamku spadła rzęsista kaskada żywych kwiatów, osypując królową i księcia tęczowym pachnącym deszczem. Raz jeszcze błyskawicznie zatonęli w sobie oczyma i — rozerwali dłonie.
Gdy królowa usiadła, magnaci otoczyli ekwipaż królewski zwartym szeregiem i orszak ruszył wolno, wśród oceanu ludzkich głów, wśród niemilknących okrzyków, w potopie kwiatów.
Sweno nie odstępował powozu. Jadąc tuż obok Gizelli, miał w duszy oślepiający blask słońca, w oczach — jego żar.


Jako dowód wdzięczności i uznania magnaci rekwedzcy ofiarowali królowej w imieniu narodu malowniczą rezydencję pod Sudgrestem, Odölöd. Tam bezpośrednio po koronacji nastąpiło huczne przyjęcie pary królewskiej, złożone z wytwornej uczty, polowania w okolicznych borach i na rozległych błoniach, turniejów konnych, śpiewów, muzyki. Na życzenie Gizelli przyjęcie zostało zakończone wielką zabawą ludową, na której królowa ukazała się w ludowym stroju rekwedzkim. Gdy zabawę uwieńczył narodowy taniec Rekwedów, gdy ognistą muzyką cygańską runęło jego tempo, porywając wszystkich w zapamiętały, szalony wir, panowie z otoczenia królewskiego nie mogli się powstrzymać od pragnień zatańczenia z królową w pierwszej parze. Król nie tańczył, więc wybór tancerza zależał od Gizelli. Wszystkie czoła pochyliły się przed nią, wszystkie serca biły jednem oczekiwaniem. Na twarz Gizelli uderzyła łuna rumieńca, oczy jej błysnęły zapałem. Tylko z jednym chciałaby tańczyć, lecz zawahała się pod wpływem dziwnie niepokojącego uczucia i — postanowiła inaczej. Zamiast do Swena podeszła do starego księcia Wenuczy’ego i podała mu ramię z wdzięcznym uśmiechem. Stary magnat majestatycznie wprowadził królową na środek sali, stanął przed nią, całując jej rękę i zgięty w ukłonie rzekł wzruszony:
— Najmiłościwsza pani, zaszczytem jest i szczęściem wielkiem twój wybór, lecz niestety wiek mój za ciężki, abym śmiał z tak dostojną tancerką iść w takt muzyki. Jeśli wasza królewska mość raczy zezwolić, to niech ojca zastąpi syn.
Sweno drgnął, przybladł i skłonił się głęboko, poważnie. Gizella skinęła mu głową z pozorną swobodą, lecz wzburzona wewnętrznie. Podała mu rękę, spojrzeli na siebie, ale gwieździste oczy Gizelli wnet pokryły się gęstą zasłoną ciemnych rzęs, by znów unieść się w górę, ukazując boskie promienie źrenic, których urokowi oprzeć się było niepodobieństwem. Rozpoczęli taniec, porwani jego żywiołem, za nimi poszły inne pary, rozwijając się, jak barwny bukiet, rzucony w wir huraganu. Wkrótce jednak tancerze zaczęli usuwać się na bok, by nie tracić z oczu pierwszej, jedynej w swym rodzaju pary.
A taniec Gizelli i Swena nie był szalony, nie był, jak burza, co grzmi, i roztrąca wszystko, a jednak porywał widzów zawartą w nim szczególną ekstazą i klasyczną wprost rytmiką. Bezwiednie oboje nadawali swemu tańcowi tę lekkość ruchów, pełnych swobody i wdzięku, ten zapał podsycany dyskretnie ogniem temperamentów, które, zdawało się, w ich wyobraźni oznaczały szumny lot dwóch oddanych sobie dusz w coraz wyższe regiony zachwytu. Oboje zapatrzeni w siebie, a w pewnych momentach połączeni oplotem ramion zda się nierozerwalnym, oboje uderzający odrębną wytwornością postaci i pięknem swem, przykuwali do siebie wzrok obecnych i wzbudzali ogólny, niekłamany entuzjazm. On w ferworze tańca nie zatracił ani swej wrodzonej powagi, dostojeństwa, ani pewnej surowości w charakterystycznem u niego skupieniu brwi. Gizella zachowała swój wdzięk pełen czaru i uśmiech, w upojeniu tańca zaklęty niekiedy w rozkosznem półrozwarciu ust.
Hrabia Sztarazzy zwrócił się do księcia Sebastjana:
— Czy wasza cesarska wysokość nie znajduje, że taniec królowej z księciem Swenem jest nietylko narodowym tańcem rekwedzkim, lecz apoteozą tańca wogóle, samą melodją taneczną, wyrazem żywego piękna?
Stryj cesarski odrzekł:
— I trzeba przyznać, że nikt oprócz księcia Swena nie mógłby zostać tak wymarzonym tancerzem królowej. Nie tylko ze stanowiska estetycznego, lecz i z politycznych względów. Jednakże doskonale łączy się ich ideologja, ich duch, rzekłbym: dwa dźwięki, stanowiące jeden akord. Wiesz, hrabio, mimo, że nie jestem ani trochę wieszczem, a nawet pospolitym wróżbitą, tym dwojga jednak przepowiadam złotą legendę, przechodzącą z pokoleń na pokolenia w sercach Rekwedów.
Gdy królowa zakończyła taniec i Sweno przyklęknął przed nią, całując jej dłoń, sala zahuczała od owacji dla dostojnych tancerzy. Podnieceni zachwytem i wdzięcznością magnaci otoczyli Gizellę szerokiem kołem, a kilkunastu z nich samorzutnie wysunęło się naprzód, stając z obu jej stron półkręgiem. Nad głową królowej nagle zabłysnęła świetlista gwiazda, utworzona z błyskawicznie skrzyżowanych szpad, a z piersi wszystkich buchnął hymn starożytny, wzniosły, butny, zwycięski.
Tak się złożyło, że Sweno nie zdążył odsunąć się od królowej i on wzniósł szpadę nieco ukośnie, nad głową Gizelli, ale stał tuż przy niej, zamknięty wraz z nią tym pierścieniem panów.
Hymn brzmiał triumfalnie, wyrażając dumę narodową i cześć najwyższą dla korony rekwedzkiej, wzmagał się, jakby rosła w nim dusza całego narodu, wreszcie umilkł, zakończony bojowem wezwaniem. Szpady zadźwięczały donośnie nad głową królowej i opuściły się z chrzęstem do jej stóp, tworząc w ponownem skrzyżowaniu błyszczącą stalową koronę. Wykwitała z niej smukła, jasna postać Gizelli, jak bogini, w której władzy spoczęło życie całego narodu i jego przyszłe losy.
Cesarz patrzał uśmiechnięty, oczarowany widokiem żony, sala trzęsła się od krzyków radosnych i zapamiętałych oklasków. Hrabia Sztarazzy rzekł do księcia Sebastjana:
— Ma słuszność wasza cesarska wysokość. Legendę, królowej rozpoczął ten oto moment.
Zaraz po festynach w Odölöd para królewska, ulegając licznym błaganiom, odbyła podróż po całych Rekwedach. Naród prześcigał się w wyrażaniu hołdów i w urządzaniu przyjęć, był to nowy triumfalny pochód Gizelli, tym świetniejszy, że opromieniało go słońce odzyskanej wolności. Ale wśród zabaw, wśród mnóstwa wrażeń, czyniących pobyt na Rekwedach śnioną na jawie bajką odczuwało się, jak dzwon ponury, konieczność powrotu do Sustji, do Idania. Gizella zasępiła się, beztroska jej wesołość zagasła. Więc trzeba będzie pożegnać ukochane Rekwedy, gdzie na każdym kroku otaczał ją urok przedziwny, gdzie była stałe w zawrotnym kręgu upojeń i wracać do „Starego Ururga“, do stosunków dworskich osaczających — ją, jak śliskie węże jadowite. Tutaj, na Rekwedach, odżyła na nowo duchem, wyobraźnią, sercem, tutaj doznawała wrażenia, że z cieniów gęstniejących dokoła niej wyszła znowu na pełnię światła, w bezkreśną roztocz szczęścia, jakby powróciła do lat wczesnej młodości, spędzonej w Arwji. Może nie zdawała sobie sprawy z uczuć wielkich poczynających się w niej od chwili powrotu do Awra Rawady księcia Swena, ale uczucia te były dla niej źródłem odżywczem, tryskał z nich ogień, rozlewający w niej rozkoszne ciepło życia. Jakąś pełnią oddychała pierś Gizelli, ale ona nie chciała badać samej siebie, lękając się odsłonięcia welona tajemnicy własnego serca.
Przez cały czas podróży po Rekwedach książę Sweno Wenuczy był ciągle w najbliższym orszaku królowej i towarzyszył jej niemal wyłącznie, ustępując miejsca tylko wtedy, gdy jechała z cesarzem. Sweno posiadał głęboką wiedzę i wielką inteligencję, gruntowną znajomość kraju, a przytem jego historję, legendy i obyczaje, był niezwykle oczytany, znał języki klasyczne, więc oboje mówili ze sobą dużo i ciekawie i w tłumie ludzi czujnych, stale ich otaczających, odnajdywali się wzajemnie w tajnem dla nich samych porozumieniu. I właśnie w tym tajemniczym, nieuchwytnym kontakcie ich, zamykał się czar tak silny, że upajał jak narkotyk, i dawał rozkosz duchową bez jej świadomości. Nikt z najbliższych osób nie odgadywał tej spójni duchowej pomiędzy Gizellą a Swenem, nikt tej subtelnej pieśni dwóch serc nie domyślał się zgoła, zauważono tylko zmianę w usposobieniu królowej, zmianę, świadczącą o jej szczęściu i pogodzie wewnętrznej. Nikt nie przeczuwał, że Gizella śni nowy piękny sen życia, nikt nie odgadywał tego samego w zwycięskim wodzu Rekwedów, jeden tylko książę Wenuczy, ojciec, domyślał się prawdy i ogarnięty coraz bardziej wzrastającym niepokojem, unikał często oczu Gizelli, bał się wzroku króla, odsuwał możliwość pozostania z synem sam na sam.
Polowano z psami na dziki w borze graniczącym z rozległym stepem zarośniętym bujną trawą i kwiatami. Gizella znęcona tym widokiem kazała sobie podać konia i oddaliwszy się zręcznie od towarzystwa, popędziła na przełaj przez równinę bezkreśną. Za nią pocwałował wierny Achmed w swym białym burnusie, ale mimo, że miał dzielnego rumaka, zostawał coraz bardziej w tyle za cesarzową. Nagle w pewnej chwili rozległ się jego dziki krzyk, wzywający ratunku. Gizella obejrzała się zdziwiona i — naraz zwróciła wierzchowca w stronę wołającego murzyna. Koń jego rzucał się gwałtownie i ryczał nozdrzami, szarpiąc się w jakichś niewidzialnych więzach, Achmed szamotał się rozpaczliwie, przytroczony zda się do szyi konia i wrzeszczał z całych sił rozdzierającym głosem. Przerażona królowa cwałowała ku niemu, ćwicząc swego wierzchowca szpicrutą, lecz w tejże chwili jakiś jeździec w szalonym pędzie dopadał krzyczącego bezustannie Achmeda i dawał mu ręką znaki, że nic strasznego niema. Po rozwianej na ramionach opończy i po czarnym rumaku Gizella w jeźdźcu tym poznała Swena. Książę pierwszy dopadł murzyna i w mgnieniu oka przeciął myśliwskim nożem sznur dławiący szyję jego konia.
— Lasso! — krzyknęła Gizella, odgadując powód chwilowej trwogi Achmeda. — Ależ kto je zarzucił, skąd się ono tu wzięło?
Achmed był tak rozczulony szybikiem ocaleniem, że zaczął ze łzami całować strzemiona księcia. Sweno rzekł wesoło:
— To Rykossi, wasza królewska mość, pasterze, pilnujący stad końskich na stepach. Są tu gdzieś ukryci w pobliżu, lasso to ich jedyne narzędzie i broń, a na dobre konie są niezwykle chciwi. Zresztą w danym wypadku przypuszczam, że bardziej podobał im się Achmed, niż jego koń, chcieli zapewne takiego czarnego człowieka zobaczyć z bliska... Spieszyłem za tobą, pani, lękając się, by cię co złego nie spotkało z ich strony. Wiem, że oni tu przebywają.
— To ciekawe. Chciałabym ich poznać, pomówić z nimi, opowiadałeś mi kiedyś o nich, książę.
— Służę waszej królewskiej mości.
Ruszyli bujną traw ą w stronę haszczów, tworzących dużą skupinę wśród stepu. Milczeli oboje. Nagle Sweno pchnął konia, pobudzając go do szalonego skoku i pochyliwszy się błyskawicznie do ziemi, chwycił jakąś postać śmigającą szybko w zaroślach. Gizella spojrzała zdumiona. Wenuszy podniósł wysoko w górę za kark kilkunastoletnie pacholę, czarne z rozwichrzoną czupryną i oczyma jak dwa rozpalone żużle. Chłopak darł się opętańczo. Sweno uśmiechnięty zawołał, wskazując zdobycz królowej.
— Oto winowajca, młody Rykoss. On rzucił lasso, pozostał mu jeszcze cały zwój sznura.
— Puść go książę, proszę, taka niewygodna pozycja w powietrzu.
— Nic mu nie jest, najmiłościwsza, trzymam go za kurtę... Lecz co to? Tętent?!
Sweno puścił chłopca i chwycił za cugle konia królowej, cofając go gwałtownie w bok. W tej samej chwili Gizella usłyszała straszliwy tętent. Olbrzymi tabun koni z rozwianemi grzywami wypadł nagle z trawy i pędził naoślep w tę stronę, gdzie oni stali poprzednio. Książę wysunął się naprzód, osłaniając wierzchowcem swoim królowę i jął wołać na kogoś jeszcze niewidzialnego głosem rozkazującym, donośnym. Tabun przeleciał obok nich, jak burza, i teraz dopiero Gizella ujrzała wielką gromadę ludzi, pędzących za końmi z długimi batami. Młody magnat zaskoczył błyskawicznie drogę Rykossom, zatrzymując jednym okrzykiem całą gromadę na miejscu. Otoczyły go wysokie, barczyste postacie, opalonych na bronzowo mężczyzn i snać poznawszy kim jest, skłonili mu się nisko i jęli patrzyć na niego takim wzrokiem, jakgdyby oczekiwali, co im powie. Książę przemówił w ich narzeczu:
— Oto jest przed wami najmiłościwsza królowa Rekwedów, żywa patronka wasza — Gizella!
Wrażenie jego słów było nadzwyczajne...
— Królowa nasza?! — rozległ się wśród gromady szept zdumienia i naraz wszystkie głowy odkryły się i pochyliły się kornie przed nią, oddając jej cześć prostaczą, głęboką.
Oczy, jak węgle palące, utkwione w królową wyrażały zachwyt i zdumienie.
Gizella przegięła się lekko na siodle i rzekła po rekwedzku, uniósłszy dłoń, jakby do błogosławieństwa:
— Witam was, Rykossi, witam was serdecznie i życzę wam, aby życie wasze było tak piękne, jak ten step kwiatami usiany, bujny i tak zawsze wolne, jak ta przestrzeń, granicząca z horyzontem niebieskim. Bądźcie pewni, że królowa Rekwedów będzie zawsze pamiętała o swoich poddanych i miłowała ich tak samo, jak was miłuje wasz bohater... Sweno.
Głos jej metaliczny, wdzięczny wywołał niesłychany zapał w gromadzie. Rykossi rzucili się do królowej z dzikimi okrzykami radości, niektórzy podskakiwali z zadowolenia, inni całowali jej stopy, objawiając w ten sposób swój entuzjazm pierwotny. Wtem któryś z gromady, starszy już wiekiem, pochylił się w pas przed księciem i rzekł głosem wzruszonym:
— Jak ma nas spotkać szczęście, to niech najmiłościwsi państwo odwiedzę, nasze obozowisko. Już my tak was nie puścimy.
Sweno powtórzył prośbę królowej.
— Ależ chętnie uczynię zadość ich życzeniu zawołała radośnie. — Jedźmy tam! Bardzo lubię takie wyprawy.
Była ożywiona, oczy jej promieniowały weselem.
Książę i królowa pojechali naprzód, prowadzeni przez starego Rykossa, cała gromada szła za nimi, wydając nieustanne okrzyki na cześć królowej i Swena, którego tytułowano wprost po imieniu.
Obozowisko było rozłożone wśród gąszczów dzikiej śliwiny i głogów, nad strumieniem, w miejscu nader malowniczem. Dokoła pasły się liczne tabuny koni zdziczałych, opędzanych przez nieletnie pacholęta półnagie, bronzowe od słońca. Rykossi usadowili dostojnych gości na kamieniach okrytych skórami, rozniecili mocniej tlejące ognisko i na znak radości jęli się przed królową popisywać ze swych talentów, śpiewając, tańcząc i grając na jakichś własnego pomysłu instrumentach. Młodisi zaczęli skakać przez ogień i demonstrować swą zwinność w konnej jeździe, polegającej na dosiadaniu w biegu rozhukanych bachmatów. Inni znowu rzucali lasso z tak niesłychaną zręcznością, że Gizella zapaliła się do tej umiejętności.
— Książę, chciałabym się nauczyć rzucać lasso! — zawołała do Swena.
— Nic łatwiejszego — odrzekł książę wesoło i wziął z rąk Rykossa pęk sznurów.
— Książę umie zarzucać?
— Gdym był malcem, najmilszą moją zabawą było urządzanie obozowiska Rykossów, gdyż ci stepowcy równie zaprzątają u nas fantazję dzieci, jak gdzieindziej — Indjanie. Terenem moim było oczywiście Awra Rawady, towarzyszami — chłopcy z pobliskiej wsi... Ale służę wskazówkami waszej królewskiej mości.
Rozpoczęła się nauka. Książę chwycił na lasso kilka koni z tabunu i podprowadził je zręcznie aż do rąk królowej. Głaskała głowy przerażonych bachmatów, nie lękając się zupełnie ich dzikich gwałtownych skoków, gdy chciały się uwolnić od krępujących je więzów. Zresztą nad bezpieczeństwem królowej czuwał Sweno, a objawiał przytem tak wielką troskliwość, że ją to nawet krępowało. Gdy konie zwolnił z uwięzi, Gizella zawołała:
— Teraz ja sama, sama!
Podał jej lasso, zaczęła rzucać wśród radosnych i serdecznych szeptów gromady. Ale próby jej nie udawały się, choć odrazu zaczęła wykazywać zdumiewającą, zręczność i siłę. Książę niestrudzenie udzielał jej wskazówek i patrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jakgdyby pragnął przeistoczyć na ten moment jej ręce w swoje, by zaspokoić jej zapał, jej fantazję. Zabawa trwała w najlepsze, Gizella cieszyła się jak dziecko i z okrzykami radości coraz umiejętniej rzucała lasso. Rykossi rozbiegli się w różne strony, by płoszyć stado. A wtem jeden źrebiec zgoła przypadkowo schwytany przez nią szarpnął się tak silnie, że Gizella zachwiała się i omal nie straciła równowagi. Sweno podtrzymał ją i szybko odmotał lasso z jej rąk. Na dłoniach jej ujrzał czerwoną pręgę i silnie odciśnięte ślady sznurów. Zmarszczył brwi.
— Dosyć! To nie na siły najmiłościwszej pani. Jak mogłem nie przewidzieć tego.
W momencie tym byli sami i tak blisko siebie, że Sweno, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, rozchylił obie dłonie Gizelli i unosił je wyżej do ust. Ona milczała. Spojrzał w jej oczy mocno, drapieżnie i naraz, pochyliwszy się, wtulił gorące swe wargi w te dłońki zmęczone i drżące z wrażenia czy wysiłku. Ale była to chwila krótka jak błysk. Sweno uniósł głowę, smagła cera jego o złotawym tonie pociemniała od fali krwi. Gizella delikatnie wysunęła ręce z jego rąk. Spojrzeli na siebie z pewnem zakłopotaniem i odeszli razem w stronę namiotów. Zanim zdołała wymówić słowo, gdy nagle rozległ się tętent i Rykossi zaczęli biec w stronę obozowiska, wskazując coś poza sobą, w stepie. W dali ukazało się kilku jeźdźców. Twarz Gizelli omroczniała.
— Dwór! Zawsze mnie znajdą! — cisnęła z irytacją.
Istotnie do obozowiska sadzili co koń wyskoczy dworzanie z księciem Wenuczym na czele, szambelan Phalwi i hrabia Hunzagi, wielki koniuszy królowej. Nagle uśmiech swawolny rozjaśnił znowu twarz Gizelli. Błysnęła tym uśmiechem na Swena porozumiewawczo, podbiegła w stronę jadących, zamierzyła się z impetem i cisnęła lasso na jednego z cwałujących koni, kierując się krótką, ustną wskazówką księcia. Osadziła na miejscu wierzchowca trafnym rzutem. Okrzyk radosny wybiegł z jej ust. Schwytany jeździec szarpał się i walczył z koniem, reszta dworzan dopadła obozowiska. Pozeskakiwali na ziemię.
— Wasza królewska mość — zawołał zadyszany książę Wenuczy. — Byliśmy zrozpaczeni szukając cię w stepie.
— Ależ jestem wśród przyjaciół, najspokojniejsza i wesoło się bawię.
Gizella w paru słowach opowiedziała przygodę z Achmedem i poznanie się z Rykossami. Poczem zwróciła się wesoło do księcia Phalwi uwięzionego na arkanie.
— Puszczam lasso. Daję ci swobodę, szambelanie, ale pamiętaj po wieczne czasy, że była to kara za ciągłe śledzenie mojej osoby.
— Wasza królewska mość, trwoga o jej bezpieczeństwo jest powodem mojej gorliwości. Nie przypuszczaliśmy znaleźć najmiłościwszej pani wśród tych dzikusów i... z arkanem w dłoni. Nikt z nas nie wiedział, że książę Sweno czuwa.
Gizella zarumieniła się. Podniosła dumnie czoło — z oczów jej strzeliły błyskawice.
— Na Rekwedach czuję się bezpieczną, wśród naszego ludu zwłaszcza, a więc niepotrzebnie trwożyłeś się, panie szambelanie — dodała sucho.
Phalwi zmieszał się.
— Wasza królewska mość raczy wybaczyć, jestem jej oddany całą duszą.
Skłonił się głęboko. Królowa znała przywiązanie do siebie starego dostojnika. Żywo podała mu rękę z uśmiechem pojednawczym.
— Dziękuję i... za lasso przepraszam.
Phalwi wzruszony ucałował jej rękę z namaszczeniem.
Zapanowała pogoda. Gizella poleciła obdarować hojnie Rykossów, poczem żegnana przez nich nader serdecznie, opuściła obozowisko otoczona przez dworzan. Książę Sweno jechał chmurny i niechętnie rozmawiał z szambelanem Phalwi, zdradzając wyraźne roztargnienie. Łowił słuchem każdy dźwięk głosu Gizelli i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ciągle trzyma przy swych ustach jej drobne rozchylone jak dwa kwiaty dłońki.
Powróciwszy ze swym orszakiem do dworu, Gizella opowiadała z ożywieniem o swej wizycie u Rykossów, o ich szczerej życzliwości, jakiej tam doznała i o rzucaniu lasso. Cesarz nadąsał się, nie ukrywał złego humoru tembardziej, że polowanie nie powiodło mu się całkiem. Ironizował przytem trochę i był szorstki, nawet nieprzyjemny. Zauważywszy to, Gizella wnet zmieniła temat, ale poprzednie jej niefrasobliwe ożywienie nie wróciło już.
Stary książę Wenuczy znalazł odpowiednią chwilę, by szepnąć synowi:
— Narażasz się, Sweno... ta eskapada...
Młody książę ściągnął brwi wzburzony.
— Ojcze, byliśmy wśród tłumów... sam widziałeś... Przedtem królowa była z Achmedem... za samotną nie pojechałbym... Świętą jest dla mnie.
Chodzi tu o ciebie... Sweno...
— O mnie? Więc powiem ci, ojcze, że oddałbym życie za... jedną spędzoną tam chwilę... — powiedział, hamując wybuch głosu.
Stary Wenuczy spuścił oczy.


Po powrocie do Idania, po wielkim balu dworskim wyprawionym dla przedstawicielstwa rekwedzkiego, Gizella pozostawała stale jeszcze jakby w odurzeniu sennem. Cesarstwo zamieszkali w „Starym Ururgu“, gdyż sprawy państwowe, bardziej skomplikowane po wojnie i wskutek restytucji rekwedzkiej przykuwały cesarza do stolicy. Gizella podjęła na nowo zaniedbane przez czas wojny i podróży obowiązki społeczno-filantropijne i sprawom tym poświęcała całe ranki. W godzinach południowych widywano ją często w parku idańskim w świetnem gronie osób wybranych, jadącą konno lub powozem. Często towarzyszył jej cesarz, dzieci lub książę Sebastjan, a prawie zawsze ktoś z Rekwedów, na co Idań krzywo patrzał i na boku sarkał. W orszaku królowej ukazywał się również książę Sweno, którego Idań znał dobrze, ale był on tak rzadkim gościem, że zjawienie się jego w towarzystwie Gizelli nie raziło nikogo.
Tylko sekretarz księżny, pan Hardo, rzekł kiedyś w ściślejszem kółku wiernych swoich słuchaczy, wykrzywiając usta, nasiąkłe ironją.
— Nasza gazella wodzi na łańcuszku tego oswojonego lwa rekwedzkiego, miał on połknąć wszystkich Ururgów, ale spostrzegł, że są niestrawni i teraz woli delektować się takim smacznym kąskiem z gór arwijskich. Ciekawa rzecz, jak długo to grzeczne dreptanie lwa będzie trwało?
Księżna Zygfryda uderzyła go znacząco wachlarzem po ramieniu i zawołała, śmiejąc się chytrze:
— Ach, jacy z was realiści! Nawet poeta wie, kiedy w idylli jego opada zasłona.
— No, tak, tak! — przyklasnęli inni. — Zasłona opadła tu dawno. Zresztą pasterka arwijska umie zachować pozory.
— Ale wiesz co? — zwróciła się jedna z dam do Zygfrydy. — Odbij gazelli tego lwa, jest imponujący.
— Wolę swego lamparta, pewniejszy! — odrzekła z triumfującą miną Zygfryda i powłóczystym wzrokiem powiodła po obecnych paniach.
— To słuszne, bo lampart jest więcej łakomy na pulardy niż lew, który zwykł takie kąski zostawiać innym — odcięła się dama.
Ostre, złe spojrzenia rozdrażnionych niewiast cieszyły niepomiernie pana Hardo, więc zaśmiał się cicho, chichocząc jakiemś przykrem skomleniem.
Pewnego dnia księżna Annuncjata Zofja spytała sekretarza.
— Hardo, masz dzisiaj wyjątkowo dowcipną minę, cóż mi powiesz wesołego?
Sekretarz układnie spuścił oczy, usta zasznurował.
— Wasza cesarska wysokość, nie mam odwagi mówić.
— No, no, mnie możesz powiedzieć.
— Dziś na wycieczce konnej do Szejrunu wierzchowiec cesarzowej zgubił podkowę.
— Cóż z tego?
— Jeden z magnatów rekwedzkich podniósł ją i opasał nią sobie rękę, podobno na znak dołączenia jej do swego herbu.
— Któż to taki? Zapewne stary Wenuczy.
— E, on już dawno podkuty, wasza wysokość.
Księżna uśmiechnęła się rozkosznie.
— Ach, ten twój dowcip, Hardo.
Sekretarz rozpromienił się.
— Więc mówże, kto jest tym dobrowolnie podkuwającym się rycerzem?
— Dziedzicznie, wasza cesarska wysokość, młody Wenuczy.
— Aaa! Istotnie wzruszające. A cóż na to cesarzowa?
— Dała mu w zamian za jego kurtuazję bukiecik fjołków, odpięty od amazonki.
— Czyżby?! — zgorszyła się księżna.
Wtem z otwartych drzwi drugiej komnaty wybiegł mały książę Roger, czerwony, zaperzony, dopadł do pana Hardo, siedzącego naprzeciw księżny i z rozmachem, z całej siły uderzył go w twarz.
Sekertarz zerwał się z krzesła z przerażeniem.
— Rago, coś zrobił? — krzyknęła księżna, chwytając wnuka za rękę.
— On kłamie! On kłamie! — wołał Roger rozgniewany, bliski płaczu. Ja byłem na tym spacerze, jechaliśmy powozem, była z nami Beti, pani Ordżenzen i hrabina Marta. On kłamie, babciu!! Podkowę odrzucił masztalerz Dambel, a fjołki mamusia rzucała na nas z konia, i bawiła się z nami.
— Sielanka z dziećmi — sarknęła księżna.
— Niech babcia wypędzi tego pana, bo ja go kiedy zabiję!
— Rogo, milcz i nie wtrącaj się do spraw łudzi starszych. Przeproś zaraz pana Hardo.
Chłopak podniósł główkę do góry, oczy mu błysnęły gniewnie.
— Takiego pana Hardo nie warto przepraszać — rzucił przez łzy i wybiegł z pokoju.
W kilka godzin potem kamerdyner cesarzowej zameldował jej sekretarza księżny matki. Gizella zmarszczyła brwi.
— Czego on odemnie chce?
Wysłana hrabina Inara oznajmiła, że Hardo błaga o posłuchanie w nader pilnej i ważnej sprawie, i że tylko osobiście może zwierzyć ją cesarzowej.
— Jest inny, najmiłościwsza pani, jakiś pokorny, nieśmiały, strapiony.
— Tym gorzej. Niech wejdzie.
Na niskie, wybitnie służalcze ukłony, cesarzowa lekko skinęła głową. Hardo, stojąc zgięty z uśmiechem łaszącej się jaszczurki, zaczął jej mówić oględnie o krążącej na dworze plotce, w której zmyślono przygodę z podkową i fjołkami, oczywiście w pewnym aż nadto wyraźnym celu.
Cesarzowa patrzyła na niego chłodno i obojętnie.
— Zawiadomiłem już o tej niegodziwości jej cesarską wysokość miłościwą księżnę, ale wasza cesarska mość raczy...
Nagle Gizella podniosła głowę, jakby dopiero teraz usłyszała i zrozumiała znaczenie jego słów.
— Proszę wyjść! — rzekła krótko suchym głosem.
Hardo osłupiał i zzieleniał.
Cesarzowa, patrząc na niego dumnie i surowo, wskazała tylko palcem na drzwi, a ruch ten był tak stanowczy, że sekretarz zgarbił się, jak uderzony batem i bez słowa opuścił pokój. Gizella ścisnęła dłońmi pałające czoło.
— Ach, te plotki... te brudy!... — jęknęła.
Księżna Annuncjata Zofja zachowywała wobec synowej chłodną uprzejmość pozorną, ale nie wtajemniczała jej nigdy w kwestję wychowania dzieci, ani w inne sprawy ukrywane zazdrośnie. O dzieci Gizella musiała zawsze upominać się i walczyć, jedynie cesarz teraz wyrabiał jej częstsze widywania się z niemi, choć dzieci same tego żądały, zdobywając nieraz uporem i płaczem pieszczoty matczyne.
Życie w „Starym Ururgu“ toczyło się po dawnemu zwykłym dworskim trybem i nużyło coraz bardziej Gizellę, doprowadzając swoją niezmienną pospolitością do najwyższego rozdrażnienia jej duszę czystą a bujną, zawsze spragnioną wrażeń.
Tak upłynęło kilka miesięcy długich, potwornych, jednostajnych. Nadeszła zima, szara i chmurna.
Była smętna godzina przedwieczorna, gdy w małym salonie na zamku zebrała się rodzina cesarska na poufną pogawędkę. Nastrój panował dziwnie przygnębiony, nieśmiertelna sztywność księżny matki mroziła wszystkich. Jeden książę Sebastjan starał się ożywić towarzystwo, opowiadając z jowialnym humorem coś zajmującego z dawnych swoich wycieczek myśliwskich.
Gizella słuchała ciekawie, interesując się spostrzeżeniami stryja nad sztuką polowania. Nagle w pewnej chwili przybladła i zadrżała silnie. Cofnęła się w tył, oparta plecami o wysoką poręcz krzesła utkwiła przerażone oczy w przestrzeni, rozchyliwszy usta, jakby w okrzyku.
— Co jest waszej cesarskiej mości? — odezwał się szept ogólny.
Gizella milczała bez ruchu, tylko twarz jej bladła coraz bardziej i oczy otwarte szeroko wyrażały coś niesamowitego.
— Wasza cesarska mość... — zaczął cesarz zaniepokojony.
— Ksywian wzywa pomocy! — krzyknęła strasznym, stłumionym przez śmiertelny lęk głosem i zakryła oczy.
Poruszyli się gwałtownie wszyscy, księżna matka powstała, oczy przerażone zwróciła na synową.
— Co? Co? — jęknęła.
Cesarz zerwał się, chwycił żonę za rękę, ścisnął ją mocno, zawołał w podrażnieniu:
— Gizello, opamiętaj się, na Boga!
Gizella podniosła na niego spłoszone oczy, chciała coś mówić, a wtem spojrzała w bok, jakby coś zwróciło jej uwagę, źrenice jej rozszerzyły się nadmiernie zdumione, głos uwiązł w krtani.
— Co się tu dzieje?! — zawołał strwożony cesarz, lecz w tej samej chwili Gizella, cała drżąca, wskazała przed siebie ręką i szepnęła ledwo dosłyszalnie.
— Tam!... widmo szare... tam!...
Cesarz drgnął i spojrzał bystro w tym kierunku, spojrzeli wszyscy.
— Szary cień! — rozległ się przyduszony szept, pełen zgrozy i cała rodzina, objęta panicznym strachem, zastygła w bezruchu...
Naraz księżna wydała rozdzierający okrzyk i zwisła na krześle bezwładna, sina. Uczynił się rumor krzeseł, zaczęto ją cucić. Gdy wreszcie otworzyła oczy, Gizella trzymając jej bezwładną jeszcze rękę, sama wstrząśnięta niebywale, szeptała z najwyższą trwogą:
— Ach, mamo... to okrutne zjawisko... to czarne skrzydło przeznaczenia...
Sine usta księżny poruszyły się.
— Nasze przekleństwo złowróżebne... nasze przekleństwo...
Cesarz i książę Sebastjan milczeli, pogrążeni w ponurej zadumie; tylko ściany komnaty zachowały zda się w załomach swych rzeźb rozbrzmiewające tu przed chwilą złowrogie słowa i powtarzały je grobowem echem:
— Szary cień... szary cień...
W kilka dni potem nadeszła do Idania wiadomość o groźnym wybuchu powstania w Quarotto i o uwięzieniu cesarza Ksywiana. Księżna matka wpadła w nieopisaną rozpacz, Ottokar był bezradny, nie mogąc przyjść bratu z pomocą raz ze względu na stosunki dyplomatyczne, łączące Sustję z państwami, które wyniosły Ksywiana na tron quarotański, następnie z uwagi na niezakończone jeszcze rokowania z Gerymami. Cesarzowa Herminja czyniła usilne starania, odnoszące się do wszystkich dworów o pomoc, ale zabiegi jej spełzały na niczem, gdyż świat zajął wobec rewolty w Quarotto narazie stanowisko wyczekujące. Tymczasem wiadomości nadchodziły coraz bardziej zatrważające, Ksywian, pozbawiony wszelkiej pomocy, znajdował się w położeniu bez wyjścia. W „Starym Ururgu“ było głucho i mroczno, jakby ukazany tu poprzednio szary cień zaczaił się za oknami i miał za chwilę wpaść do wnętrza, przeistoczywszy się w straszliwego kruka śmierci.
W mroczny chłodny poranek zimowy Gizella weszła do kaplicy zamkowej, jeszcze przed ranną mszą. Zdziwiła się niezmiernie, zastawszy tam księcia Sebastjana, klęczącego na stopniach ołtarza. Blada, ze śladami łez w oczach, smutna udzielającym się zewsząd smutkiem, dotknęła ramienia stryja ruchem nerwowym.
— Jakie wieści? — spytała gorączkowo.
Książę powstał z kolan i zdumione oczy skierował na nią.
— Są wieści? — powtórzył tonem jej pytania.
— Ależ ja właśnie pytam o to, stryju.
— Nic nie wiem, dziecko...
Gizella przysunęła się bliżej i szepnęła urywanym, drżącym głosem:
— Ksywian... zginął... napewno...
Książę zatrząsł się, porwał jej rękę gwałtownie!
— Skąd? Co? Gizello!
— Dziś mi się śnił... widziałam go, jak na jawie, stał prosty, dumny, a przed nim szereg wymierzonych mu w pierś... bagnetów...
Sebastjan zatoczył się, jak pijany.
— I ja go widziałem... słyszałem jego słowa ostatnie...
— Jakie słowa?
— Wzbudziły we mnie trwogę... Wierzę, że on zginął... — szepnął książę, pomijając pytanie Gizelli i znowu osunął się na kolana.
Cesarzowa uklękła obok i jęła się głośno modlić. Głos jej załamywał się pod naporem łez, płynących strumieniami.
Sebastjan z twarzą ukrytą w dłoniach rozpamiętywał tę odległą, z przed lat, chwilę, kiedy w noc Bożego Narodzenia na galerji zamkowej, zalanej srebrem księżyca, młody Ksywian ujrzał szary cień i pod wrażeniem tego widma rzekł desperacko: „Zobaczysz, stryju, przez nią, dla niej zginę“... I dzisiaj we śnie zjawił się z temi samemi słowami na ustach, które były tak blade, że zda się przyjęły już z całą rezygnacją komunję śmierci...
— Nieszczęśliwy, szlachetny chłopcze — westchnął boleśnie Sebastjan i wstrząśnięty do głębi tem wspomnieniem, upadł twarzą na stopnie ołtarza.
Gdy po długiej żarliwej modlitwie przeszli oboje do komnat zamkowych, podszedł do nich z ukłonem stary, zdyszany Betlej, oznajmiając potajemnie, że cesarz pragnie ich widzieć zaraz w swoim gabinecie. Skinęli milcząco głowami, a serca ich ścisnął gwałtowny skurcz trwogi. Gizella, ujrzawszy zmienioną ogromnie, bladą twarz Ottokara, podbiegła do niego z okrzykiem mrożącego krew przerażenia:
— Ksywian?!...
— Rozstrzelany dzisiaj w nocy — odrzekł głucho Ottokar i zasłonił twarz dłońmi.
Gizella zachwiała się na nogach, opadając ciężko na fotel.
Książę Sebastjan załkał głośno.
Po długiej, strasznej chwili Gizelła powstała nagle bez krwi w twarzy, z wyrazem niewysłowionego bólu w oczach.
— Matkę przygotować trzeba... Boże!... jak ona... taki cios...
Wyszła z gabinetu, ściskając dłońmi czoło.
Cesarz podążył za nią.


Opalowe wody jeziora nasiąkły różem zbliżającego się zachodu. Płynny kryształ kolorowych toni zanurzał w sobie ciemne sylwety drzew prastarych, odzwierciadlonych w głębinie, jak smutna dusza ludzka zatapia się niekiedy w marzeniu. Dokoła rozlana była woń wilgotna i taka cisza uroczysta, niezakłócona nawet leciuchnym podmuchem wiatru, jaka bywa w ustroniu klasztornem, gdy srebrna sygnaturka już dawno przebrzmiała a siostry zakonne rozeszły się długim szeregiem do swoich samotni. Zdaleka na jeziorze ciemniała wielka kępa obfitej zieleni, a wśród niej widne były wychylające się nieśmiało smukłe wieżyczki pałacu. Nietylko cisza ustronna, lecz i melancholja dziwna królowała tu dokoła, nadając całemu obrazowi piętno wyłącznej, pełnej smutku, romantycznej legendy.
Z najwęższej części jeziora widok na wyspę kwiecistą i na fronton ślicznego jak bajka pałacu otwierał się rozległy, czarując oczy przechodnia. Biały, smukły pałacyk, pełen wieżyczek, wiszących ukwieconych balkonów, cały w stylu gotyckim sprawiał wrażenie lekkie białego ptaka o ostrych rozwitych skrzydłach.
Tu na wprost fasady pałacowej zatrzymał się powóz odkryty, zaprzężony w parę spienionych koni. Stangret i murzyn na koźle rozglądali się ciekawie, niepewni, nie widząc nikogo. Z powozu wychyliła się smukła postać Gizelli cała w czerni. Widząc zakłopotanie służby, rzekła z uśmiechem:
— Zaraz nas dojrzą z baszty, poczekajmy.
Jakoż istotnie w oddali na brzegu wyspy ukazało się kilku ludzi, a w chwilę potem po gładkiej tafli jeziora jął się sunąć szybko jak wąż błyszczący łuską, wąski, ze stalowych prętów pleciony most, prężąc się na linach zanurzonych w wodzie, niby napięta taśma gładka, szklista. Jednocześnie prawie z rozsuwaniem się zwodzonego mostu szło po nim kilku paziów w biało-błękitnych strojach i — dwóch tęgich forysiów. Gdy most połączył się z brzegiem, paziowie wydali okrzyk powitalny i trzymając podniesione w górę aksamitne kapelusze z białemi piórami, ustawili się wyprostowani w dwa szeregi. Forysie chwycili konie powozowe za uzdy i prowadząc je krótko, wstąpili na wąską szarfę kołyszącego się nad tonią mostu... Powóz sunął zda się unoszony przez siłę magiczną, wyspa wyrastała przed nim w rozległy ogród zieleni, mając już na swem tle malowniczo ubranych paziów i zagłębioną w poduszkach powozu żałobną postać Gizelli.
Jechała tu sama poważna i zamyślona, ale na widok tego jeziora i tej wyspy, zasypanej różami, zasmucone jej oczy ożywiły się, usta rozchylił uśmiech.
Gdy powóz zjechał z mostu na brzeg wyspy, z altany, umieszczonej dyskretnie wśród krzewów, nad wodą, wyszedł król Luisel arwijski w jakimś fantastycznym stroju i skłoniwszy się cesarzowej z widocznem uszczęśliwieniem, wyciągnął do niej ręce i, sam pomógł jej wysiąść z powozu.
— Witam cię, królowo Rekwedów, ukochana siostrzyczko i przyjaciółko jedyna! — zawołał, całując jej ręce. — Jesteś mi teraz bliższa tym nowym tytułem, bo najpierw wielbię Rekwedy narówni z tobą, a po drugie zdaje mi się, że jako królowa jesteś bardziej dawną rusałką z pod Srebrnego Hełmu niż monarchinią z zapleśniałych murów Idania. Witam cię w moim „Śnie Łabędzia“ a wiedz, Zili boska, że tylko dla ciebie otwiera on swoje podwoje zawsze i bez zastrzeżeń.
— Rzadko w taJkim razie miewasz gości, mój Luiselu. Ale uszanowałam twoją samotność i twój kaprys i jestem tu sama, jak widzisz, jedynie ze stangretem i wiernym Achmedem.
— Niechże mu moja wyspa wyda się zakątkiem ojczystym. Ale ty, Zili, jesteś tak zgaszona, w tej czerni przypominasz cyprys, owity welonem nocy. Oczy twoje promienieją żarem twego serca, lecz przesłania je leciuchna mgiełka smutku. Czyżby zgon i pogrzeb Ksywiana rzucił na ciebie tyle kiru i przeistoczył cię w Niobe? — Ach, Luiselu, to były nad wyraz ciężkie przeżycia, nie uwierzysz, ile cierpiałam.
— Wierzę, ale wszak to już dawne przeżycia, ślady ich powinien był czas zatrzeć. Opowiadano mi, że pogrzeb ten był ogromnie przygnębiający. Istotnie jest wielki tragizm w całej tej historji Ksywiana i jej epilogu. To był także romantyk z naszego gatunku. Wolał iść w odmęt losu burzliwego, niż...
— Luiselu, błagam cię, nie mówmy o tem, to boli i... obraża.
— Obraża?... Gizello, czy wielka święta miłość może kobietę obrażać? I ty to mówisz, Zili?...
— Przyznasz jednak, że jest w miłości pewne tabu, pewna świętość, na którą nawet nieraz oczu nie wolno podnieść.
— Tym więcej tragizmu zawiera taka miłość, bo wszak budzi się w sercu niewołana. Ksywian kochał cię od pierwszego spojrzenia, jak szaleniec, ale byłaś żoną jego brata i kochałaś go tylko uczuciem siestrzanem, nie wiedząc, że taką miłością bardziej niż nienawiścią czynisz mu największą krzywdę.
Głos króla zgrzytnął dziwnie przykro.
— Luiselu, nie rozumiem cię.
— Pozwól, Zili. Otóż Ksywian, kochając cię nad życie, czego dał dowód, idąc na oczywistą zgubę, pożądał cię zarazem jako mężczyzna a przytem, jako jeden z Ururgów, których zapalność krwi jest wszakże nieokiełznana. Może ta dziedziczność tego rodzaju ognistych temperamentów stała się powodem, że ów szary cień grasuje u was tak często i nie opuszcza ani jednego potomka Ururgów.
— Ach, Luiselu, gdzie wchodzą w grę zjawiska niepojęte, nadprzyrodzone, ty bierzesz rzeczy tak bardzo realnie!
— Przeciwnie, Zili, doszukuję się w nich pierwiastku czystego romantyzmu. Widzę w tem wszystkiem jakieś przekleństwo nieszczęsnej miłości, jakiś zawód, czy dramat na tle erotycznem i to się teraz mści na Ururgach. Obawiam się o ciebie, Zili biała, bo od pewnego czasu odnoszę wrażenie...
Król umilkł i spuścił oczy.
Szli wonną aleją róż, zdawało się, że toną w powodzi różanej, słońce przenikało przez gęstwinę zieleni, rzucając im ukośnie na twarze refleksy złote — rozedrgane.
— Miałeś wrażenie? — podchwyciła po chwili milczenia Gizella.
Luisel spojrzał na nią głęboko, uważnie.
— Odczułem w tobie, Zili, od niedawna jakąś dziwną zmianę, taką, jakby na perłę urjańską, pogrążoną w cieniu chmury i mgły, padł nagle pożar słońca i zapalił ją. To nie jest tylko szczęście monarchini i z powodu osiągnięcia szczytnego celu pogodzenia Rekwedów z Sustją, to jest promień rozżarzony w sercu kobiety jakąś iskrą przedziwnej mocy, to jest jakaś ogromna przemiana. A wszakże odczułem to tylko z listów twoich do mnie i z tego, co się o tobie słyszało, z twoich czynów.
— Z moich czynów?
— Tak, w nich odbił się ten świeżo zapalony w tobie płomień, w nich była nowa pieśń twojej duszy. Nazbyt cię kocham, by nie wyczuć tych znamion szczególnych, świadczących jasno, że powstało coś wielkiego w twojej psychice.
Gizella milczała, zdumiona spostrzeżeniami Luisela, oczy miała utkwione w różach, zerwanych po drodze, pęk ich wonny tuliła do ust.
— Ale, czem to nazwać, nie wiem i nie pytam, sądzić zaś ciebie pospolitą miarą kobiet nie mogę, tak samo ambicja nie pozwala mi łączyć sądu mojego z sądem ogółu.
— A sąd ogółu jaki? — zaszemrało pytanie w woni róż?
— Ach, Zili, ty jesteś taka jasna, tak przeczysta, a złośliwość ludzka zieje cuchnącą śliną na wszystkie świętości i kala padalczym swym dotykiem nawet... boską prawdę.
Gizella podniosła na niego smutne oczy i zapytała, zaniepokojona:
— Znam złośliwość ludzką, niestety. Ale dlaczego Luiselu mówisz tak do mnie w tej chwili?
Król ujął jej rękę i przycisnął do ust gorąco. Powiedział ciepłym serdecznym głosem:
— Posiadam tak wyczuloną wrażliwość, że nie mylę się nigdy, gdy pragnę odgadnąć utajoną prawdę na dnie czyjej duszy. Twoją, Zili, prawdę odgadłem, lecz bądź spokojna, zachowam ją tylko dla siebie w najtajniejszem sanktuarium duszy.
Królowa Rekwedów podniosła dumnie jasne swe czoło, brwi jej skupiły się gniewnie, zapytała dość szorstko:
— Skąd wasza królewska mość ma prawo mówić tak do mnie, ostrząc słowa swoje na zagadkowych jakichś niedomówieniach?
Luisel uniósł rękę do góry i rzekł surowo, patrząc jej w oczy wzrokiem rozognionym:
— Zważ, Zili, że jesteśmy dziećmi Srebrnego Hełmu, tego mitycznego szczytu, mogliśmy na nim zostać bogami przez braterstwo ducha, gdyby jedno z nas nie dało się unieść pozorom miłości. Ja, widzisz, mimo osamotnienia pozostałem wierny świętemu ogniowi mojego serca, ty zaś, jak ta legendarna Psyche, zdarłszy zasłonę z oblicza Tajemnicy, napróżno szukasz ideału, ale, wiedz, że i... w tamtej stronie ideału nie znajdziesz! Nawet ten dumny Rekwed...
Gizella wstrząsnęła się. Krwawy rumieniec zalał jej twarz, róże wypadły z rąk.
— Nie kończ! Błagam, zaklinam cię, dosyć!
Chwycił jej ręce i zaczął obsypywać gorącymi pocałunkami, prosząc o przebaczenie, a ona odchyliła od niego głowę i wyszeptała drżącym ze wzburzenia głosem:
— Jeśli chcesz, aby została w „Śnie Łabędzia“, nie poruszajmy odtąd zagadnień naszych dusz.
Obiad spożyli oboje na promie białym, przystrojonym suto bladomi różami i pękami jaśminu pod błękitnym baldachimem. Przyświecały im złoto-amarantowe smugi wieczorne na niebie, a gdy zgasły, zapłonęły gęsto dokoła promu gorąco-różowe lampki. Sunęli lekko środkiem jeziora, otoczeni ze wszystkich stron stadami białych łabędzi. Około ustawionego na promie stołu, który tonął w różach, mijały się pacholęta w błękitnych żupanikach i obcisłych, jedwabnych, białych spodenkach, mała zaś gondola w kształcie łabędzia dowoziła im z brzegu potrawy. Dokoła rozchodziły się i wnikały w ciszę dyskretne, melancholijne tony fletów, ukrytych na wyspie.
— Zazdroszczę ci tej samotni, Luiselu i pragnę stworzyć sobie coś podobnego na mojej wyspie greckiej.
— Słyszałem o tem. Zbudowałaś tam pałac najświetniejszy z tych, jakie budowano w stylu dawnych arcydzieł sztuki architektonicznej.
— Czy najświetniejszy, nie wiem, w każdym razie starałam się, aby zadowolił wymarzone i wyłącznie moje wymagania. Wkrótce jadę tam, aby zająć się dokończeniem wewnętrznego urządzenia, profesor Hornwerin wzywał mnie już niejednokrotnie.
— A zatrzymały cię sprawy ważniejsze...
Gizella spojrzała mu prosto w oczy, poważnie.
— Przedtem chciałam ciebie odwiedzić — odrzekła z niezmienionym spokojem.
— Jesteś upragnionym moim gościem — pochylił przed nią czoło Luisel, lecz ona, zmieniając szybko temat, zaczęła:
— Czy wiesz, że żona morganatyczna Jana Luisela zmarła?
— Wiem, wiem, baronowa Warselee. Bodaj raz jeden w życiu postąpiła taktownie. Mniej taktownem było pozostawienie po sobie córki, z którą Jan Luisel nie wie teraz, co robić.
— Postanowiłam zaopiekować się nią — rzekła Gizella. Zdumienie ogromne odbiło się na pięknej twarzy Luisela.
— Jakto?! Nie rozumiem!
— Mała Karolina jest córką mego brata, a ponieważ sytuacja jej w Arwji będzie nie do pozazdroszczenia, przeto z najczystszemu sumieniem zabiorę ją do siebie.
— Gizello, nie czyń tego! To nie jest twoim obowiązkiem, bo Jan Luisel powinien był z góry przewidzieć, co wyniknie z jego lekkomyślnego małżeństwa. Zresztą cóż z Karoliną poczniesz?
— Zajmę się jej wychowaniem i nadam kierunek jej życiu. Wszak rozumiesz, że dziecko z jakiegokolwiek małżeństwa przychodzi na świat, nie może być bez matki.
— I cóż na to mówi Ottokar, twoi rodzice?
— Ach, nie radziłam się nikogo, to rzecz całkiem osobista, moja własna wola decyduje i działa. Ciebie tylko, Luiselu, pragnęłam zawiadomić, bowiem jako król Arwji powinieneś wiedzieć o wywiezieniu z kraju obywatelki arwijskiej.
— Przepowiadam ci, Zili, że dzięki swym humanitarnym pobudkom, wyhodujesz sobie żmiję, która, gdy tego najmniej będziesz się spodziewała, rzuci na ciebie jad swej śliny.
— Czy dlatego mam już teraz serce dla niej zamienić w kamień?
— Ha! wola twoja, Gizello, obyś z czasem nie żałowała tego postanowienia... za późno... rzekł z goryczą.
Umilkli. Resztę obiadu spożywali na smutnych rozmyślaniach, wsłuchani w rzewną muzykę fletów, unoszącą się w bezmiernej ciszy nad całem jeziorem. Słońce już zgasło, wokół na brzegach wśród drzew i krzewów zaczął osiadać mglisto-fijoletowy zmierzch.
— Za chwilę musimy się rozstać, Luiselu, pragnęłabym jeszcze na noc zdążyć do Djökö, tam przywiozą mi Karolinę i jutro wyruszam w dalszą drogę.
— O, nie! — zawołał porywczo Luisel, jakby zbudzony nagle z sennej kontemplacji. — Patrz, Zili najmiłościwsza, noc będzie księżycowa taka, jaką ty, jaką my oboje na wycieczkach przeżywaliśmy nieraz, pod Srebrnym Hełmem, gdyś była małą, Zili. Czy cię nie nęci podróż nocna w górską krainę czarów? Czy ci tak pilno wracać do dworu, do ludzi, wszak oni nie mają ci nic do powiedzenia. Nie odjeżdżaj, Zili, pozwól mi jeszcze przedłużyć swoje szczęście w bliskiem obcowaniu z tobą, bo wiesz, że jedyną jesteś dla mnie, dla ciebie wszystko piękno świata spaliłbym w jednym fajerwerku. Wiesz co? Weźmiesz cytrę, ten swój ulubiony instrument i będziesz grała tam, wśród srebrnego zalewiska, niech się góry rozdzwonią, dźwiękami swojej pieśni. Zostań, Zili, zostań! — błagał całując jej ręce.
Wyraziła zgodę, aby odmową nie sprawiać samotnikowi przykrości, i — wkrótce po powrocie na różaną wyspę wyruszyli w drogę. Właściwie był to spacer, tak nęcący swoją niesamowitą fantazją, że Gizella, wyjeżdżając z pałacu, była wdzięczna Luiselowi za ten zgoła nowy dla niej pomysł.
Powóz, do którego siedli, król słusznie nazwał wozem bogini Djany, gdyż cały spleciony był jakby z księżycowego światła, czego wrażenie sprawiały okuwające go srebrne blachy i wewnętrzne obicie z błękitnego atłasu. Unosiła go, jak szóstka białych gryfów, szóstka białych rumaków o puszystych grzywach i długich rozwiewnych ogonach, przystrojona w błękitną uprząż, wysadzoną rozrzutnie turkusami, szafirami i konchą perłową. W błękitnej opończy stangret i obok niego biało ubrany Achmed dopełniali całości niezwykłego kaprysu.
Zaprząg pędził cwałem, gdy droga była pewna i równa, nad urwiskami sunął wolniej, niby senne widziadło, z blasków utkane, mające się rozwiać za chwilę, jak miraż.
Gizella grała. Porwana tą fantastyczną wycieczką, znalazła się w kręgu swoich wizji i marzeń i przelewając bezwiednie pieśń swojej duszy w dzwoniące akordy muzyki, zatraciła zupełnie świadomość siebie. Król obrócony do niej całym sobą, wsparty łokciem o poduszki powozu, z czołem w dłoni, patrzał na nią, zasłuchany w jej muzykę, zatopiony zda się w jej uroku. Nie spostrzegli oboje, jak w pewnej chwili powóz zatrzymał się. Stali nad rozpadliną górską, zarosłą gąszczem, mając las za sobą, a na przeciw w oddali srebrno-sine odciosy skał, przełęcze, osnute srebrną poświatą, a nad tem granatowy, głęboki strop nieba usiany rzęsiście światełkami gwiazd z zawieszoną pośrodku pełnią księżyca. Była cisza nieobjęta, przestrzenna, a wśród tej ciszy odzywała się kaskada smutnych dźwięków, strun cytry, trącanych drobnemi, nerwowemi palcami Gizelli.
— Jakaś ty boska, Gizello — wyszeptał król. — Stworzona jesteś z promieni i melodji. Srebro rozlane wokół, to twoje szaty, szczyty gór to twój tron królewski. Dla ciebie, anielska, trony ziemskie są tylko podnóżkiem, serca ludzkie — stopniami, po których wschodzi ku tobie miłość, poczęta w odurzającym zachwycie. Bóg zaklął w tobie cudowny rytm poezji i ty łączysz się z Bogiem, przenikając każdym atomem swojej duszy lazur niebieski. Kochając ciebie, świetlana, niepodobieństwem jest, żyć ziemską powszedniością, ale trzeba przemienić się w obłok marzenia i tam w wyżynach całować stopy twoje. Rozkoszą jest nawet umrzeć, mając jedynie twe imię na ustach. Lecz cóżby była warta każda godzina naszych pragnień, gdyby nie dręczyło się w nich serce tęsknotą porwane do ciebie!... Zginął Ksywian, bo nie mógł znieść nawet braku twego widoku. Otchłań śmierci wyzwoliła jego szaleńczą miłość, zapaloną w nim niebacznie przez twoje jedno spojrzenie. Dla ciebie zginie każdy, kto cię kocha, jak bóstwo i... ust twoich całować nie może. Zginie nietylko ten, którego ty nie uwieńczysz darem swego uczucia, lecz i ten, który posiada... pełnię twego serca!
Królowa drgnęła, budząc się ze snu na jawie! Struny jęknęły zerwanym akordem.
— Luiselu! — wybiegł jej z ust szept zdławiony. — Co ty mówisz, Luiselu?!
Król ciągnął uparcie, nie odrywając od niej olśnionych źrenic.
— Nie unikniesz przeznaczenia ani ty ani... on!
— Luiselu!!
— Miłość dla ciebie zabije i... Swena!
Gizella, jak ugodzona w samo serce, cofnęła się w tył na poduszki powozu, ręce podniosła do czoła, usta jej zaczęły chwytać szybko powietrze.
— Boże! Po co, Luiselu, rzuciłeś to imię? Po co, na Boga?
Król pochylony ku niej, chwycił jej ręce mocno, oczy mu gorzały, zasyczał szeptem:
— Imię jego słyszą tylko góry, pochłania tylko księżyc... ja tylko słyszę!
W źrenicach Luisela czaił się taki blask szczególny, że Gizella wyrwała mu ręce i zawołała przestraszona:
— Luiselu, wracajmy! Wracajmy, proszę cię!
— Dobrze, wracajmy — powtórzył król dobitnie i nerwowo. — Wracajmy każde do swego życia i tkwijmy w niem do czasu, aż dojdzie ono do mety, aż spełni się dla nas przeznaczenie nasze!
Stanął w powozie, wzniósł rękę do góry i zawołał głośno w uniesieniu:
— Wracajmy!!
Stangret odwrócił się ku niemu zdziwiony, król rzucił głową, wskazując drogę przed siebie.
— Co koń wyskoczy! Marsz!
Rumaki ruszyły cwałem, porywając powóz, jak piórko. Pędzili tak chwil kilka, jak widmo nieziemskie, zbłąkane tu pomiędzy niebem a ziemią, konie ogarniał dziki szał, jazda zamieniała się w obłąkany lot, w paniczną jakąś ucieczkę. Wtem stangret zakrzyknął z trwogą:
— Wasza królewska mość, dalej runiemy w przepaść! Nie wstrzymam!
— Wszystko jedno! Jedź! Rozległ się nowy świst bata, rumaki poszły jak wicher.
W pewnym momencie mijali pędem tak strome zbocze wijącej się drogi, że konie szarpnęły się w bok i zaczęły najeżdżać na siebie. Achmed zaskrzeczał coś, czyniąc rękoma rozpaczliwe ruchy, zwrócone do królowej, Gizella spojrzała w dół, wzdrygnęła się.
Stoczymy się w otchłań! — zawołała unosząc się z poduszek powozu.
— To nic! — rzucił ze straszliwym uśmiechem Luisel. — To jeszcze nie otchłań naszego przeznaczenia!
Wtem powóz zachwiał się silnie. Gizella chwyciła mimowolnie ramię króla, płomienne jej oczy uderzyły w niego błyskawicami zgrozy.
— Luiselu, zginiemy!
— Zginiemy — zawołał, śmiejąc się szatańsko, okru*tnie. — Ha! ha! ha! Zginę ja, zginiesz ty i on w tobie zginie! Zostanie tylko mąż Ottokar, bo... tylko on...ha! ha! ha!...
Gizella uczyniła nagle ruch, jakby chciała wyskoczyć z powozu. Król znowu chwycił jej ręce, powstrzymując ją silnem szarpnięciem i jednocześnie zakrzyknął na stangreta, by zwolnił biegu. Jechali stępa. Luisel usunął się do kolan Gizelli i prawie pokornie wyszeptał głosem zmęczonym, jak człowiek, który przed chwilą mocował się daremnie z olbrzymem zamkniętym w swej duszy.
— Wybacz, Zili, najmiłościwsza, zapomniałem, że kobieta, gdy kocha, nie lęka się przepaści, byleby zginąć... z ukochanym... Wybacz mi ten egoizm i szaleństwo, unosi mnie czasem zbyt daleko. Wiesz jednak jaką jest pustka mojego nędznego życia... a może to obłąkanie?...
Mówił bezładnie, gorączkowo.
— Uspokój się, Luiselu — szepnęła z naciskiem.
Ucałował jej ręce i usiadł obok. Oderwał pęk jaśminu, zdobiącego powóz i złożył go jej na kolanach.
Wrócili do pałacu. Król był znowu serdecznym bratem, pełnym dla niej czci i elegancji, tylko w załomach jego ust pozostał ból zapiekły, a w oczach błąkał się tłumiony całą mocą żal.
— Nazywają mnie obłąkanym — mówił do Gizelli, odprowadzając ją powozem przez stalowy most na jeziorze — obłąkanym, ponieważ lubuję się w zbytku, ponieważ jestem rozrzutnikiem. Ale fantasta to jeszcze nie to samo, co obłąkany... Muszę czemś pustkę życia mego zapełnić. Sarkają na mnie, żem za kosztowny dla Arwji i doszukali się we mnie pomieszania zmysłów. Kanclerz Gerymji taką mi opinję wyrabia razem z księciem Apolonjuszem arwijskim. Kochanego kuzyna nęci tron. Chcą mnie wciągnąć w swoje polityczne knowania i doprowadza ich do rozpaczy moje wręcz odmienne stanowisko. Ha! mogą mnie strącić w przepaść, zginę z ta świadomością, że wytrwałem przy swojem.
Powóz stanął na brzegu. Król wysiadł i żegnając Gizellę, bardzo smutną, rzekł jeszcze:
— Wybacz, że byłem tak przykry, może to jeden z moich ataków furji?... Gdy atak taki nawiedzi orła, giną ptaki dokoła... ty jesteś dla mnie gołębicą, dla ciebie nie mam szponów, tylko... zatruje mnie czasem gorycz mej duszy...
Podniósł na nią wzrok tak przejmujący, tak tragiczny, ze nie zniosła tego spojrzenia i zatrzęsła się w sobie od łez.
Odjeżdżała do Djökö dziwnie poruszona. Księżyc zgasł, wiosenna noc przenikała wilgocią i zapachem chłodne powietrze. Przed Gizellą otwierały się coraz dalsze bezkresy..


— Nazywajcie mnie królową — prosiła Gizella profesora Homwerina i swój dwór przyboczny, zgromadzony w nowozbudowanym pałacu na greckiej wyspie. — Pragnę tu zapomnieć o tytule cesarskim i całą duszą, sercem czuć się tylko królową Rekwedów.
Hrabina Inara Dalney ujęła drobną rączkę Gizelli i przytuliła ją do ust z wdzięcznością, bez słowa. Królowa uścisnęła swą przyjaciółkę i rzekła:
— Chcę, by tu w Heljosie, bo tak niech się nazywa to dzieło mojej fantazji, zapanowała serdeczność między nami i czysty duch boskiej sztuki. Chcę tu oddychać swobodą, żyć wśród moich wizji i oddalić się całą istotą i myślą od... świata realnego. Niech nam tu Heljos będzie przybytkiem piękna i ukojenia, a gdy nas zmrozi świat, niech on nas ogrzewa, gdy dusze zalegnie mrok, niech nam świeci płonący w jego wnętrzu ogień boski.
— Heljos! — zawołał ucieszony profesor Homwerin. — Trudno o stosowniejszą nazwę! W cudzie tym, który zazdrośnie osłaniają smukłe cyprysy jest istotnie blask i ciepło, promień i żar, podnoszące ducha ku innym światom. Jest to zaklęcie sztuki najczystszej i poezji najdostojniejszej. Tak właśnie marzył tworząc Praksyteles. Dlatego nazwa Heljos jest wprost świetną!
Gizella chodziła po pałacu, wyrażając swemi gwiaździstemi oczami miłość dla sztuki i zachwyt dla arcydzieła.
I rzeczywiście piękno architektury starogreckiej było odtworzone w pałacu tym wyniosłym dwupiętrowym, po mistrzowsku. Perystyle, galerja wewnętrzne i zewnętrzne, kapitele ozdobione były wspaniałemi rzeźbami, przedstawiającemi zdarzenia mityczne opiewane przez Homera. Posągi marmurowe, lub z alabastru i bronzu zapełniły korytarze i przedsionki, tarasy, krużganki. Jedna z galerji miała kształt półkola, a malowidła jej utrzymane były w tonie nocy księżycowej. Plafon, imitujący strop nieba, świecił sztuczną konstelacją gwiazd. Pomiędzy rzeźbionemi kolumnami stały białe posągi. — Apollo z lutnią i dziewięć Muz, grupowało się półkolem. Pośród smukłych tui w wazonach i kwitnących białych wonnych drzew, pośrodku wykładanej mozaiką posadzki, utworzona była sadzawka, ocembrowana różowym marmurem, dokoła zaś niej kwitły białe róże i smukłe blade irysy, strzelające z pluszowego gąszczu fiołków. Apartamenty królowej były jakby żywcem przeniesione ze starej Grecji i przypominały komnaty Heleny trojańskiej lub Andromachy. Wszystko tam było modelem sztuki helleńskiej, wskrzeszeniem jej piękna.
Fantazja Gizelli, jej wyobraźnia, zmysł artystyczny wykazały przepych swój w budowie i urządzeniach tego pałacu. Zamiłowanie do arcydzieł wyraziło się w wzbogaceniu skarbami sztuki galerji Heljosu i bibljoteki, gdzie pod kierunkiem Homwerina cała klasyczna literatura skupiła się w umiejętnym doborze, a przytem stare jak świat papyrusy i pergaminy, a nawet tabliczki antyczne powleczone woskiem i rylce do pisania na nich. Pałac otaczały tarasy z różowego marmuru, zbiegające do morza szeregiem schodów szerokich, zdobnych w wazony cenne, pełne kwiecia tuberozy, azalji, a wyżej ukwieconych drzew kamelji. Na tarasach wśród cyprysów stały półkoliste ławy z marmuru i alabastru ozdobione rzeźbami, na mozaikowych posadzkach, porozmieszczane wśród grup cyprysów i wawrzynów, palm najróżnorodniejszych, magnolji, migdałów, pomarańcz, gdzieniegdzie altany w kształcie małych świątyń, oplecione kwiecistemi pnączami i kwiatem geranji, skąd roznosiły się subtelne błękitne dymki wonnych kadzideł. Szeregi białych i bronzowych posągów w szpalerach cyprysowych, płaskie marmurowe baseny wodotrysków pełne aloesu, werweny i lilji białych, pełne przepięknych paproci i kwiatów szafranu, sadzawki, sztuczne wodospady, wreszcie z drugiej strony czarny rozległy gaj pełen drzew i krzewów podzwrotnikowych, cyprysów, agaw, błękitnych drzew gumowych, eukaliptów, oliwek, a wśród nich dyskretne postacie i grupy nimf i bogów greckich, pięły się na nie zwoje caprifoljum i róż, wszystko to łączyło się w jedną całość z Heljosem, czarując najwybredniejsze oko widza. Z drugiej strony gaju grupowały się jakby nowe pałace, stajnie, szorownie, ujeżdżalnia okrągła zdobna w wieżyczki, wszystko zastosowane do stylu całej rezydencji.
W stajniach, wśród mnóstwa koni, odznaczających się rasą, wyróżniało się i zachwycało duże stado białych jak łabędzie rumaków, arabów najczystszej krwi, które Gizella lubiła dosiadać mało ujeżdżane, co było jej wyłączną przyjemnością. Służbę przy tych rumakach spełniali rodowici Arabi w swych białych burnusach i turbanach.
— Trzeba przyznać najmiłościwsza pani — mówił w zapale Homwerin — że stworzyłaś tu jeden z cudów świata, kreując ten pałac, raczej siedzibę swojej duszy. Dla sztuki jest to zasługa ogromna, nieoceniona, dzieło to przynosi również chlubę twojej, pani, pomysłowości i smakowi artystycznemu. Rezydencję tę możnaby nazwać także Olimpem, chociaż wątpię, czy Olimp był tak doskonałym.
— Raczej, czy był tak uduchowionym — poprawiła Gizella. — Olimp to miejsce gry zmysłów, tu zaś chciałabym, aby panował duch, oderwany od rzeczy śmiertelnych, przemijających. Tu, zdaje mi się, można tylko marzyć, fantazjować, śnić i wszystkie uczucia skupić w jednem rozkochaniu się w poezji. Ponadto mam wrażenie, że grzech nie mógłby nawet zrodzić się w Heljosie, bo tu jest za jasno, za czysto, za słonecznie dla szatana ciemności.
Profesor pokręcił głową zamyślając się.
— Wybacz, najmiłościwsza, ale inny nieco, trzeźwiejszy mam pogląd na tę sprawę. Wszelkie piękno zależne jest od naszych uczuć i wyobrażeń, lecz martwe bryły zawsze będą podległe różnym wpływom.
— Ależ tu wszystko żyje samo w sobie, profesorze i żyć będzie wiecznie poza nami!
— Oj, nie, oj, nie, najmiłościwsza! Wystarczy oddać ten dzisiejszy przybytek dobra i światła, to boskie ustronie, w barbarzyńskie ręce jakiego Atylli, a szatan nie będzie potrzebował skradać się tu zdradziecko, lecz otrąbi fanfarami swój wjazd triumfalny.
Gizella spoważniała i westchnęła ze smutkiem.
— Gdybyż można było wiedzieć, jakie losy czekają mój Heljos, gdy ja z czasem przeniosę się w krainę cieniów.
Drgnęła lekko i nagle zmieniając ton spytała:
— Czy wierzysz, profesorze w przepowiednie, wróżby i nadprzyrodzone zjawiska w rodzaju... szarego cienia? bo jednak sama go widziałam w „Starym Ururgu“!
— Wierzę, najmiłościwsza pani, gdyż niejednokrotnie w życiu miałem do czynienia z wieloma niepojętymi objawami.
— Bo widzisz, profesorze, i mnie w dzieciństwie przepowiadano, że... nieswoją umrę śmiercią... Och!... jeszcze nie chciałabym umierać.
— Nie mówmy o tem! — zawołał przerażony Homwerin i zaraz zagadnął o czem innem, próbując skierować rozmowę na temat bardziej realny.
Wkrótce rozstali się i Gizella odeszła samotna na brzeg morza. Tam na tarasie różowym, okolonym cieniami cyprysów, siedziała długo zapatrzona w rozkołysane morze, dziwnie burzliwe i ciemne w tej chwili.
— Będzie wyzwoleniem w twojej męce... — słyszała głos w buczących morskich odmętach.
A potem:
— Inna jakaś męka, niż ta, którą przeżyłem, jest mi przeznaczona...
Słowa te wypowiedział wyraźnie niski głos Swena, jakby idący z przepastnych otchłani morskich. I zapatrzona w przestrzeń widziała jego oczy, uroczne... przenikały ją do głębi, jego czoło z brózdą pionową, jego usta drżące tajonym wybuchem słów namiętnych, jego urok przedziwny, stanowiący jakby jeszcze jeden szczegół tej wybitnej, męskiej postaci.
Zasłuchana w łoskot fal, zapatrzona w ciemne bezkresy, ocknęła się późno, gdy wicher uderzył brutalnie i podniósł czerń morza w góry bałwanów. Dłońmi ścisnęła skronie, usta jej szeptały gorączkowo:
— Dokąd uciec, gdzie się schronić przed nim, przed jego hypnozą?... Wszędzie, wszędzie idzie za mną, jak światło słońca i jak przeznaczenie... Sweno!!
Na usłyszany w sobie dźwięk tego imienia zerwała się i chciała prędko wrócić do pałacu, do ludzi, lecz gdy w pewnej chwili podeszła do niej hrabina Inara z Achmedem, prosząc ją, by istotnie wróciła do pałacu, bo zapada wieczór, Gizella potrząsnęła głową.
— Zostawcie mnie samą, gdy wzejdzie księżyc, morze uspokoi się — prosiła.
Przyjęła tylko ciepły biały płaszcz i otuliła się nim szczelnie. Była znowu sama. Myśl jej przeniosła się daleko, nad fale Amidu, nad wiszar skalny, gdzie dąb prastary szumiał i ochładzał czoło dumne z pionową brózdą, jego czoło... Zapadła w tęskne rozmarzenie.
Horyzont morski zaciemnił się i uspokoił, wygładzone fale uderzały z bełkotem o różowy marmur schodów tarasu, wpełzając wysoko na jego stopnie. Wkrótce uczyniła się cisza, tylko ten bełkot wód był coraz słodszy, coraz senniejszy. Hen! daleko, na skraju nieba pojaśniało i jasność ta jęła rozlewać się szerzej i szerzej, nabierając w siebie złota i czerwieni, stając się z każdą chwilą świetniejszą, jak kwiat, gdy rozkwita. Wreszcie zza odmętów morskich wychyliła się tarcza wielka złoto-purpurowa, jaskrawa, buchająca żarem. Wspiął się księżyc nad falami i wnet zatonęło w nich odbicie jego bledsze, pokryte łuską zmarszczonej wody. Tarcza płynęła coraz wyżej, malała, wybierając drogę wśród gwiazd i nasiąkała srebrem, aż stanęła w zenicie firmamentu w całej swej chwale i dostojeństwie. Po morzu rozsypało się mnóstwo błyszczących światełek — klejnotów, nieprzebrane bogactwo pereł, opali, ametystów, szmaragdów, wody powlokły się siecią djamentową, kołysał się na niej zlekka seledynowy krąg księżyca.
Minęła jedna godzina, druga. Posągi z różowego marmuru zdobiące taras pomiędzy cyprysami ożyły w cielistej karnacji swych boskich ciał i jęły wchodzić na stopnie tarasu lekkie, powiewne, pełne gracji i wdzięku. Zaszeleściły na marmurowej posadzce rzeźbione stopy bogów i nimf i jęły krążyć, skupiać się, przemawiać do siebie zalotnie i rozchodzić się w różne strony. Oto tam ukazała się wiotka jak trzcina i piękna, jak jutrzenka, bogini Hebe, z czarą w dłoniach zbliża się ku wiatronogiemu Hermesowi, darząc go nektarem i ambrozją. Tam oto u wejścia na schody stanęła cudna, promienista Afrodytę i zapatrzona w srebrne fale czyni ruch, jakby chciała wstąpić bosą stopą w wodę, lecz cofnęła się, spostrzegłszy Zeusa, który zza cyprysu patrzy na nią zachłannie. Do króla bogów piorunowładcy zbliżają się nimfy białoramienne i wabią go, potrząsając przed nim kaskadą swych włosów, jakby pragnęły, aby obdarzył je łaską swojej pieszczoty. Wtem Afrodytę wyciąga różowe ramiona nad falą i wskazuje bogom jakiś punkt na morzu z daleka płynący. Bogowie z ciekawością patrzą w tę stronę i cicho, na palcach, podchodzą ku morzu. Jeden okrzyk rozchyla im usta. To nawa Odysseusza zbliża się szybko, w fosforycznem świetle podpływa ku brzegom! Widać Odyssa, jak stoi na pokładzie przywiązany do masztu, jak ręce ma skrępowane powrozami, a usta jego łakną czegoś, pragną,... Dokoła igrają przed nim syreny wabiąc go pieśnią i rozkosznymi kształtami ciał ku sobie, lecz on się zaklął w męce wytrwania i słucha tylko wabiących go na zgubę w odmęty głosów czarownych... Odyssie, podziwiam w tobie moc wielką, która cię skuła takiemi więzami, gdy tam cię czeka rozkosz bezmierna, upojenie, szał. Dla takiej rozkoszy czyż nie warto zatracić się?!
Nawa już jest blisko tarasu, kołysze się ogromnem widmem na osrebrzonej wodzie... a oto sowiooka Athene zbliża się do Gizelli i szepcze jej do ucha słowa gorące, pełne pokusy:
— To on, to on, Nauzykao! Powitaj go na tej samotnej nawie, odczuj, wynagródź jego mękę... czy nie poznajesz Swena?!
— Ależ on w pętach, przybity do masztu... czy; mam mu rozciąć te więzy?...
— To nic, to nic!... Będzie wyzwoleniem w twej męce, jeno daj mu uśmiech swój, swoją pieszczotę, miłość swą...
Gizella wstaje szybko, schodzi z różowych stopni tarasu, wyciągnęła ramiona, okrzyk rzuciła radosny.
— Sweno!...
— Gizello moja!...
Nagle stanęła. Silny odprysk wody zalał jej stopy i brzeg sukni. Rozejrzała się przerażona wokół: w cieniu cyprysów bogowie patrzyli na nią z kamiennych swych piedestałów, zimni, zastygli w marmurze. Była cisza, rozśpiewana lekkim poszumem wody, a na morzu — pustka bezmierna, rozjaśniona fosforycznym blaskiem księżyca. Od strony pałacu dały się słyszeć czyjeś drobne kroki. To hrabina Inara śpieszyła na taras zaniepokojona o ukochaną królową...


Stolica Sustji czyniła gorączkowe przygotowania do przyjęcia pary królewskiej zaprzyjaźnionego państwa, przybywającej na dwór idański. Oprócz gości koronowanych oczekiwano młodej pary księstwa Dalwalencji. Miał przybyć również infant hiszpański, książęta Sabaudzcy, następca tronu angielskiego i wielu innych królewskich gości.
Przyjęcia dworskie trwały kilka dni, odbywały się po raz pierwszy pod wyłącznym kierunkiem cesarzowej, nie zaś księżnej matki i wypadły świetnie, jak wogóle wszystkie tego rodzaju uroczystości odbywane poza Idaniem, nad któremi czuwała Gizella. W „Starym Ururgu“ jednak cesarzowa zmuszona była krępować swój zwykły rozmach artystyczny surową etykietą, jaką jeszcze w znacznie powiększonej mierze należało zachować wobec obcych monarchów. Po wspaniałym balu dworskim, rewjach, teatrach, turniejach, goście królewscy przejechali, wraz z całym dworem, z Idania do malowniczego pałacu w Klarbrem, na mające się odbyć w górach okolicznych wielkie manewry wojskowe. Cesarzowa Gizella będąc szefem paru pułków sustjańskich i przepysznych huzarów rekwedzkich, brała udział w manewrach, występując konno w kurcie huzarskiej na amazonce, w asyście panów rekwedzkich ze Swenem na czele.
Pałac w Klarbrem stojący tuż nad jeziorem odbijał się cały w wodzie i wyglądał jakby był wycięty z lodu, który dziwnym kaprysem natury opinały ze wszystkich stron, wysoko, festony róż szkarłatnych. Pałac jakby roztapiał się pod ich żarem i spływał do jeziora kaskadami nieźliczonych wodotrysków i sztucznych wodospadów. Fontanny Klarbremu słynęły ze swej mnogości i piękna. Gizella oddychała tu pełną piersią i tu dopiero mogła urzeczywistnić fantazję swej pomysłowości. Obecność Swena w towarzystwie dodawała jej zapału.
Cesarz starał, się połowę tej pracy organizacyjnej wziąć na siebie, ale nie zgodziła się, prosząc, aby dekorowanie gór zostawił wyłącznie jej pomysłom.
— Ależ owszem — odrzekł Ottokar z uśmiechem — tylko obawiam się, że Klarbrem sam się w sobie i tobie rozkocha i wytworzy nastrój, udzielający się wszystkim gościom, a czy to bezpieczne dla mnie?...
Mówiąc to, patrzał na żonę z pod zmrużonych rzęs.
A tymczasem Klarbrem pod kierunkiem Gizelli zmieniło się w jakąś baśniową krainę. Pałac i otoczenie, widoki krajobrazów górskich, zwłaszcza wieczorem, olśniewały, dając złudzenie oglądanego we śnie zjawiska. Wszystkie góry i najwyższe dostępne dla ludzkiej stopy szczyty illuminowane były sztucznymi ogniami, rozpalonymi w wielkich siatkach drucianych; spadał z nich obficie złoto-krwawy deszcz. Ogniska porozniecane na skałach rzucały purpurowe refleksy na nieskażoną biel śniegów podniebnych, widnych na szczytach gór ponad rozkwitłą bujną zielenią lasów — jak białe z pereł djademy. Długie, cienkie race ogniste przelatywały z wirchu na wirch, węże płomieni ślizgały się pomiędzy rozpadlinami skalnemi i podpalały blaskiem swym pogrążone w mroku limby. W żywem tryskającem zewsząd świetle illuminacji uwypuklały się znakomicie załomy i fasady gotyckie gór, a buchające na wyżynach kaskady sztucznych ogni sprawiały wrażenie wulkanów, ziejących z głębi ziemi i wiecznie odradzających się płomieniem. Całości tej dopełniła subtelna muzyka, umiejętnie ukryta i grupy gnomów oraz krasnoludków, snujące się w parku pałacowym pomiędzy gazonami kwiatów i krzewów, obsiadające fontanny na ocembrowaniu basenów, jak dziwaczne widziadła górskie.
Gizella święciła triumf swej sztuki. Podczas uczty pożegnalnej olśniewała gości sobą i strojem swym, przystosowanym do całości obrazu. Opływała ją miękko czarna jedwabna, lekka tkanina, wysmukłe biodra opinał szeroki łańcuch z wielkich rubinów, zakończony z boku nisko opadającą egretą do podpinania trenu; we włosach igrał płomieniem djadem rubinowy, takaż fala krwawiła się na jej szyi, ręce powyżej łokcia opasywały węże rubinowych bransolet. Wykwintne bogactwo stroju Gizelli i rozkwitła w mieniących się blaskach złoto-purpurowych jej uroda sprawiały, że zwrócone były na nią wszystkie oczy, nie wyłączając szczerze zachwyconych spojrzeń przybyłej królowej i księżnej Dalwalencji. We wzroku panów łatwo można było odczytać wyraz najwyższego uwielbienia dla nieporównanej piękności królowej Rekwedów. Każde jej słowo chwytano łakomie, każde jej, przelotne choćby, spojrzenie rzucone z wdzięcznym uśmiechem było magicznem zaklęciem. Z pośród panów dostojnych jeden Sweno Wenuczy był tym, na którego oczy Gizelli zwracały się nieśmiało i ostrożnie. On gonił za nią sercem i wzrokiem, zachowując pozory chłodu i obojętności, lecz napięte groźnie luki brwi jego i oczy pełne stalowych niemal dzikich błysków, czyniły go podobnym do rozdrażnionego orła. I podczas gdy kobiety podziwiały w nim zdumiewającą, zgoła odrębną urodę męską, wyczuwając jakąś niesamowitą grozę pochłaniającego ognia, — dla niego wieczór ten, ta pożegnalna uczta, były męką nie do zniesienia. Szarpał się w matni uczuć, wiedząc, że gdyby znalazł moment zbliżenia się lub odezwania się do niej, zdradziłyby go jego własne usta, rozżarzone jak węgiel, jego źrenice, miłujące do obłędu, jego głos, śpiewający mu w duszy jednem wołaniem najpieściwszych, najgorętszych słów... Musiał milczeć, musiał trwać na stanowisku dalekiem od najdroższych pragnień, musiał z piersi swej uczynić puklerz tak silny, by nie rozwarła się krwawą raną i nie ukazała buchającego płomieniem serca.
Piękna królowa obcego dworu, Gabryela, zaprzyjaźniona serdecznie z cesarzową, Sustji, zwracała nieustanną uwagę na księcia Swena. Znalazłszy odpowiednią chwilę, rzekła do Gizelli:
— Ten magnat rekwedzki jest przykuwający! On chyba postawą i wybitnym typem wszystkich rodaków swoich przewyższa. Cóż za postać przepyszna! Czy wszyscy Rekwedzi są podobni do niego?
— Byłby to kraj orłów! — podchwyciła młodziutka księżna Dalwalencji.
Gizella była wzburzona, drżała z lęku, by móc zachować spokój, ale rumieniec ciemny opłynął jej twarz, oczy bezwiednie opadły na dół.
— Orłów? — uśmiechnęła się królowa Gabryela. — Raczej bohaterów. Ta postać jest w istocie bohaterską. Patrząc nań, chciałoby się go nazwać Achillesem.
Gizella drgnęła. Takie same porównanie i ona zrobiła... w Sterjocie.
— Kogo wasza królewska mość raczy nazywać Achillesem? — spytał z kurtuazją któryś z wybitnych dostojników dworu idańskiego.
Królowa wskazała lekkiem poruszeniem brwi i rzekła:
— Czyż to nie model do rzeźby legendarnego wodza zwycięzcy? Ale rzeźba nie oddałaby całego wyrazu tej nie pospolitej twarzy, chyba płótno lub... pieśń.
— To orzeł z Awra Rawady.
— Jak?
— Książę Sweno Wenuczy nazywany jest przez Rekwedów orłem z Awra Rawady... bohater idei narodowej, dawniej zacięty wróg domu panującego Sustji.
— Czy mógłbyś mi pan opowiedzieć kilka szczegółów z jego życia? Muszą być zajmujące.
— O, tak — odrzekł magnat i zaczął opowiadać zainteresowanej królowej najbardziej charakterystyczne epizody z życia Wenuczy‘ego.
Gizella usunęła się dalej. Poszła za nią księżna Dalwalencji, Klotylda. Na uboczu chwyciła siostrę za rękę 1 rozejrzawszy się dokoła ostrożnie, zapytała szeptem:
— Gizello, powiedz, droga, co jest między tobą, cesarzem i tym księciem rekwedzkim?
Cesarzowa patrzała na siostrę zdumiona. Klotylda szeptała dalej:
— Bo widzisz, siostrzyczko, ja posądzam cesarza o zazdrość. Ten książę Wenuczy zapatrzony w ciebie, jak w Boga... to nie razi, gdyż wszyscy mężczyźni chłoną cię zachwyconym wzrokiem. Jednak przy bliższem zbadaniu on patrzy na ciebie dużo inaczej, jakoś chmurnie, czy groźnie, sama nie wiem, bo wogóle jest... przecudowny! taki wybitny!...
— Dziecko, przestań — ostrzegła Gizella, ściskając rękę siostry.
— Nikt nie słyszy. Otóż wyobraź sobie, że ja wkrótce po przedstawieniu mi księcia w Idaniu spytałam o niego cesarza. A cesarz...
Księżna znowu obejrzała się dokoła i nachyliła się tajemniczo do ucha Gizelli.
— ...Zrobił taki dziwny grymas na ustach, że stał się podobnym do satyra i odrzekł mi z naciskiem:
— To groźna bestja, ugotowałby wszystkich Ururgów w ośmiudziesięciu kotłach, jak Czingis-han. Hahaha! tak to zabawnie powiedział! A potem jeszcze dodał, ale już innym tonem:
— ...I fatum chciało, że Nemezis Ururgów dotknęła go najboleśniej i najszlachetniej zarazem.
Gizella wstrząsnęła się, zbladła silnie.
— To powiedział Ottokar?
— Tak... więc reszty domyśliłam się łatwo. Ten magnat kocha ciebie tak samo, jak cię kochał nieszczęsny Ksywian i jak kocha Luisel.
— Co takiego?! Klotyldo!
Księżna rzuciła się cesarzowej na szyję.
— Zili droga, nie gniewaj się, bo przecież o tamtych wiedzą wszyscy... Luisel zaręczył się ze mną, bom twoja siostra i podobno trochę cię przypominam... ale przekonał się, że to nie ty i dla błahego powodu zerwał. Nie żałuję tego, bo cóż taka miłość...
Gizella nie mogła się uspokoić i całą już resztę wieczora miała zepsutą. Niewinne wyznanie młodziutkiej siostry przejęło ją lękiem. Unikała wzroku Swena i rozmowy z nim, a gdy spostrzegła, że on chce zbliżyć się do niej, natychmiast pod bylejakim pozorem zmieniała sytuację.
Z sytuacji tej jednak szybko skorzystała królowa Gabryela i na przechadzce w parku, ku zdumieniu otaczających ją dworzan podała ramię młodemu Wenuczy’emu. Sweno przyjął ten zaszczyt z wytworną elegancją.
— Podziwiam cię, całą duszą — rzekła pierwsza, darząc go przeciągłem spojrzeniem z pod półprzymkniętych powiek.
— Czy dlatego, że w tej chwili wytrzymuję zgorszony wzrok porzuconego przez waszą królewską mość towarzystwa? — zapytał z żartobliwą swobodą.
— Ach, złośliwy jesteś, książę, przy wyjątkowej umiejętności panowania nad sobą. Ale dla czego innego podziwiam cię, wodzu. Oto, że wobec królowej Rekwedów umiesz być suwerenem własnego serca.
Sweno drgnął, lecz pozór zimnej krwi zachował.
— Wasza królewska mość mniema, że pomiędzy zuchwałością... wassala a dostojeństwem... suwerena, mógłbym mieć łatwy wybór?...
— Odpowiadasz mi, książę, dość wyzywająco, jakgdybym uraziła twą dumę.
— Jestto tylko pozór, wasza królewska mość, bo dumnym nigdy nie byłem. Być może, że w tej chwili przemówiła we mnie ambicja dorównania dowcipem tobie, królowo, ale proszę to wziąć wyłącznie na niewinną próbę przekręcenia klucza w zamku mego serca.
— Słusznie odpaliłeś mi, książę. Widzę, że możemy odtąd zostać przyjaciółmi, bo już nas łączy nawet maleńka scysja, będąca naogół zawsze najlepszym znakiem trwałej przyjaźni.
Magnat pochylił się do jej ręki ze czcią należną i odrzekł z równą szczerością w głosie:
— Tak zaszczytna zapowiedź dla mnie sprawia mi niewysłowioną radość.
— Jednak jednej rzeczy nie dowiedziałam się o tobie, książę, a ciekawość mnie pali.
— Odpowiem na pytanie.
— Obserwuję księcia i widzę, że jesteś tajemniczy, słusznie osobę twoją otacza legenda. Ale dlaczego ten zagadkowy chłód wobec kobiet, to usuwanie się nawet od tych, które porywasz? Wszak niepodobieństwo byś tego nie odczuwał? Czyż oczy tej ślicznej hrabianki Zarny, twojej rodaczki nic ci nie mówią?... rzucasz na nią potężny urok, książę. Czyżby i tajnię twych uczuć miała osnuć baśń legendarna? Czy to chram niedostępny dla kobiet i ich... czaru?... Chcę wiedzieć... koniecznie.
Sweno zsunął brwi.
— Żądanie waszej królewskiej mości określam w dwóch słowach, które zaryglowują ten chram jeszcze silniej.
— Jakież są te dwa słowa?...
— Kaprys królowej.
— O, książę, może to być również... zachwyt kobiety.
— Ukoronowanej, to zmienia jego treść.
Królowa Gabryela zmarszczyła czoło niecierpliwie.
— Mieszkasz książę podobno na jakiejś niedostępnej górze skalistej, w orłem gnieździe, stwierdzam, że odpowiadasz zupełnie swej siedzibie. Pomimo te pozory marmurowe przeczuwam, że nosisz w duszy jakiś płomień wielki. Dlaczego się książę nie żeni?...
— Doprawdy, nie przyszło mi to do głowy, wasza królewska mość.
— A jednak jesteś ostatnim Wenuczym, ostatnim potomkiem waszego ducha bohaterskiego.
Sweno zapalił się.
— Są nas, królowo, na Rekwedach całe pokolenia.
— Wenuczych?
— Rycerskich duchów, miłościwa pani.
— Tak, wiem, jesteście bohaterami w dziedzinie ducha i rycerskości narodowej, i to was stawia na szczycie dostojeństwa. Słyszałam o Rekwedach dużo od waszej królowej, Gizelli. Ona was niezwykle ceni i miłuje.
Sweno skupił się w sobie, zasnuł oczy powiekami, by się nie zdradzić ich wyrazem przed badawczym wzrokiem królowej. Intencję jej rozumiał.
— Wiem skąd inąd, że Rekwedzi odpłacają Gizelli również miłością i wielkiem zaufaniem. Czy tak książę?
— Tak, wasza królewska mość.
— Ach, pojmuję wasze uczucia, musiały one gorzeć w ogniu umiłowania, skoro ukoronowaliście... Ururga — dodała ciszej.
Wenuczy’emu błysnęły oczy, jakby te słowa były wypowiedziane dla sprawienia mu przykrości, odrzekł z naciskiem:
— Otaczamy czcią króla Ottokara, lecz na tronie wspieranym przez serca nasze, zasiadła przedewszystkiem... królowa Gizella... jako jego wskrzesicielka.
Gabryela patrzyła na księcia ciekawie.
— Wiesz, książę — zawołała nagle porywczo — że jest to chyba najwyższem szczęściem, móc być tak idealnie kochaną, jak wy kochacie swoją cudną królową! No... ale popełniamy nietakt rozmawiając na osobności zbyt długo, poprowadź mię, książę, do hiszpańskiego infanta, chcę z nim zamienić słów kilka.
— Służę waszej królewskiej mości.
Poszli kwiecistą aleją, rozmawiając o tych wspaniałych niespodziankach, jakie przygotowane były dla gości w Klarbrem. Gdy zbliżali się do towarzystwa, królowa szepnęła z wymownym uśmiechem:
— Ciekawa jestem, czy dzisiejsza illuminacja, płomienna jak... rubiny królowej Gizelli, zdoła rozjaśnić marmurowe oblicze twoje, książę, rumieńcem zapału. Chciałabym to widzieć... bardzo.
Na posągowej twarzy Swena zamigotał uśmiech przelotny i znikł wraz ze słowami:
— Radbym, aby życzeniu waszej królewskiej mości stało się zadość.
— Może znowu kaprysowi?... — poprawiła królowa obrzucając Swena zalotnem spojrzeniem. Skłoniła uprzejmie głową, odpowiadając na jego ukłon głęboki, poczem zaczęła rozmowę z infantem.
Gdy Sweno odszedł, Gabryela spytała hiszpańskiego księcia:
— Co wasza wysokość sądzi o tym księciu rekwedzkim, Wenuczym?...
— Jest to postać niezwykła, bardzo interesująca.
— Tak i on może być tytanem.
— Miecza, czy ducha?...
— Może i... serca...
A w Swenie rozpętał się huragan bólu i męki.
Widział Gizellę swobodną i wesołą w towarzystwie pań i panów najświetniejszych, asystujących jej stale i ogarniała go wściekłość na ten cały tłum dworski, bo zdawało mu się, że umyślnie odgradzał go od niej i uniemożliwiał mu nawet spojrzenia na nią. Rozmowa z królową Gabryelą w zasadzie pusta i pod wielu względami przykra dla niego utwierdziła go w przekonaniu, jak bardzo strzec się był powinien czujnego wzroku ludzi i na każdym kroku, w każdem słowie, panować nad sobą, by nie zdradzić siebie, a zwłaszcza nie narazić Gizelli na niepożądane domysły. Porwałby ją z tego przepychu, z tej błyszczącej strojem i tytułami gromady, uniósłby ją władczo, jak orzeł unosi swą zdobycz, ponad ten świat, poza te ognie, ponad wichry podniebne odziane śniegiem, by tam oszaleć i zginąć wraz z nią w jednej chwili szczęścia, w jakimś rozkosznym niebycie.
W pewnej minucie znalazł się przy niej. Było to podczas wsiadania całego towarzystwa do ukwieconych łodzi na jeziorze. Gizella, ujrzawszy go obok siebie, zmieszała się, lecz dla pokrycia wrażenia zakreśliła ruchem ręki krąg dokoła horyzontu.
— Świat płonie! — szepnęła dziwnym głosem.
— Pragnę spłonąć z nim razem — warknął cicho, rzuciwszy na nią błysk swych oczu.
Spojrzała na niego wzrokiem spłoszonym, lecz już ich rozdzielono. Nie popłynął na jezioro. Stanął w oddali w cieniu skalnej groty, ukryty zupełnie przed wzrokiem ciekawych i śledził ruchy łodzi szkarłatnej, którą płynęła ona. Oczy miał utkwione w jej czarną sylwetkę, widną czas dłuższy w świetle illuminacji i rozkoszował się wrażeniem, że wykwita ona z wód jeziora jak wieszczka gór, by, ukazując się w czerwieni ognia i znikając w mroku nocy, pociągnąć go siłą czarodziejską w przepastne głębie.
Po przejażdżce po jeziorze goście zaczęli oglądać kamienne trytony, zdobiące brzegi jeziora.
Cesarzowa nie poszła z całą grupą osób, lecz wydawszy jakieś zlecenie paziom, zatrzymała się sama nad brzegiem, patrząc na jezioro i na tonące w wodzie z sykiem ogniste żmije fajerwerków.
Sweno z pod skalnej groty chłonął ją wzrokiem. Zaległa cisza nerwowa jakaś i drażniąca, jaka bywa niekiedy podczas illuminacji, tchnęło wszystko dokoła podnieceniem namiętnego niepokoju. Z daleka dochodził przytłumiony gwar głosów ludzkich, syk i lekki trzask sztucznych ogni wzmacniał wrażenie czegoś niepojętego, czegoś nieoczekiwanego co nadejść musi.
I oto w tę ciszę tęskną a jednocześnie pełną drżenia zda się całej przyrody, wpadł straszliwym zgrzytem ostry krzyk łabędzi. Rozległ się nagle, z małego zagłębienia zatoki jeziora, ukrytej w gęstwinie róż, gdzie łabędzie miały swoje wykwintne budki. Gizella zbudzona z zadumy okrutnym wrzaskiem ptaków, pobiegła szybko w tę stronę. Ujrzała widok okropny. Jedna budka płonęła, zapalona widocznie od iskry fajerwerku, a z wewnątrz wypadały obłąkane strachem, rozwiane całą szerokością skrzydeł, łabędzie, czarne jak noc, ulubione przez Gizellę.
Wyciągnięte szyje ptaków, rozwarte dzioby, ich krzyk, spłoszył całe stado, zgrupowane tam gęsto i już przerażone illuminacją i purpurą wody. Gizella dostrzegła jednego łabędzia zawieszonego na wąskiej kładce nad wodą, którędy był przystęp do budek. Ptak uczepiony bezradnie walił skrzydłami rozpaczliwie i był tak blisko płomieni, że lada moment mógł się zapalić. Bez chwili namysłu cesarzowa wskoczyła na kładkę, zręcznie podbiegła do łabędzia, porwała go oburącz, wyzwalając od ognia. Ciężki ptak szarpał się, Gizella cisnęła go na wodę daleko i,. okrzyk przestrachu skonał na jej ustach, gdyż w tej samej sekundzie, błyskawicznej, Sweno, jak zjawisko w blaskach i dymie pożaru uniósł ją w ramionach na brzeg, w burzy czarnych skrzydeł łabędzich, łopocących w panice najwyższej. Osłoniły ich róże gajem kwiecia, łabędzie skwirem żałosnym otoczyły ich dokoła. Stali tuż przy sobie. Oczy Gizelli spoczęły w drapieżnych oczach Swena i on ujrzał w tych fijoletach aksamitnych a głębokich jak urt jeziora płomień nieznany mu dotąd.
Nie panował już nad sobą. Wyciągnął do niej ramiona ruchem żywiołowym i... ona bez wahania oddała mu obie ręce. Chwycił je zaborczo w swoje dłonie i przycisnął jednem szarpnięciem do piersi.
Chwila!... Zatopieni byli oczyma w oczach swoich i przez ten moment jedyny Sweno ujrzał jej całą postać chylącą się ku niemu, oddaną w jakiejś ekstazie w jego posiadanie. Obojgiem wstrząsnął dreszcz najwyższej rozkoszy i wydało im się, że oboje zapadają w ognisty krater wulkanu... Gwałtowny ruch jego ramion oprzytomnił Gizellę. Cofnęła się w tył zatrwożona, oprzytomniał i on, lecz jeszcze zdążył obie jej dłonie razem przytulić do ust. Oderwała się od niego cała w pożodze ognistej z sercem rozłomotanem w piersi i odeszła szybko w zawierusze czarnych łabędzich piór. On szedł za nią jak odurzony narkotykiem, odsuwając od niej natrętne ptaki, nie znajdując ani słowa, któreby odpowiadało tej cudownej chwili...
A oto nadbiegli do pożaru ptasznicy, paziowie, lokaje i cały zastęp ogrodników. Otoczył ich tłum ludzi...
Sweno miał w sobie ogrom szczęścia, opromienionego odkrytą w niej prawdą i zachował w sercu głęboko wymowne spojrzenie tej kobiety umiłowanej, jej ruch ku niemu mimowolny i tę sekundę, krótką jak myśl, gdy trzymał ją blisko tuż przy swej piersi i usta jego były w jej włosach... Ale ta stworzona przez nich żywa legenda w górach skończyła się, wkrótce potem nastąpiło rozstanie. Sweno tracił znowu na czas nieokreślony możność znajdowania się w rozkosznym kręgu jej czarów. Musiał odjechać, by znowu cierpieć tortury niezaspokojonej niczem tęsknoty.
A Gizella po rozjechaniu się gości, wyczerpana duchowo, schroniła się do zamku swego w Rainz na Iralu. Tam, wśród ciemnych murów, potężnych, obwarowanych nieprzebytemi borami, parkiem stuletnich drzew, ogromnym zwierzyńcem, miała spokój zapewniony i możność powrotu do... marzeń. Jak we wszystkich jej rezydencjach tak i tu, w tej głuchej puszczy, w zamczysku pleśnią wieków okrytym, pełno było kwiatów i przepychu starożytnych urządzeń, ale może najbardziej jedynie Rainz przypominało jej Awra Rawady architekturą zamku i otoczeniem.
Cesarzowa przyjechała tu sama i postanowiła zatrzymać się możliwie najdłużej. Powziąwszy ten zamiar napisała do cesarza, prosząc go, by przysłał jej dzieci. Pragnęła oddać — się im i w nich pogrążyć wszystkie swe myśli, całą duszę i serce, pragnęła tu, w tej głuszy zacząć rozmyślać nad sobą, aby znaleźć jakąś jedną, jasną drogę, którą możnaby było kroczyć naprzód z wzniesionemi ku słońcu oczami i nie chwiać się i nie szarpać w tej męczarni uczuć. Gizella pełna duchowej rozterki, walki, świadoma już zupełnie miłości Swena dla niej i sama kochająca go nieprzepartą mocą potęgi serca, czuła się pod pręgierzem własnej krytyki, własnego surowego sądu. Cierpiała nad tą swoją najstraszliwszą niedolą, nad tem nieszczęściem, a jednak było ono cudownym kwiatem jej życia. Walcząc bohatersko z tęsknotą do Swena, widziała przed sobą ciągle jego oczy uroczne, dziwne, słyszała jego głos o nizkiem a szczególnie porywającem brzmieniu, głos wodza. Czuła w sobie bezmiar rozkosznych upojeń, gdy zanurzała się we wspomnieniach chwil przeżytych; jakiegoś słowa, jego spojrzeń na nią, mówiących jej wszystko w jednym rzucie oczu wymownych. A ta chwila ostatnia, natchniona nad zatoką jeziora... moment zapomnienia i zupełnego oderwania się od świata realnego, skoncentrowanie uroku i szczęścia całego życia...
Sweno... Imię to wryło się w serce i w mózg Gizelli bez ratunku, bez możliwości zwalczenia tej siły wszechmocnej, jakiej było uosobieniem.
Cesarzowa błądziła samotnie po puszczy leśnej, konno lub piechotą, zamyślona, szarpiąca się w sieci okuwającego ją czaru... i czuła z przerażeniem w duszy, że zapada w przepaść beznadziejnie. Pragnęła przyjazdu dzieci. One będą tarczą ochronną dla niej przed nim, one ją ocalą od tej męki duchowej bez dna, bez kresu. Oczekiwała dzieci z tęsknotą i poczyniła przygotowania na ich przyjęcie, obiecując sobie wraz z niemi wiele przyjemności.
— Roger już będzie łowił ryby w rzece tutejszej pod opieką starego Bernarda, będze strzelał do celu ze sztucera, a Beata nacieszy się dowoli dzwonkami leśnemi, które tak lubi — mówiła Gizella do towarzyszącej jej zawsze Inary Dalney.
Ogarniała Gizellę niecierpliwość, była podniecona nadzieją ujrzenia przy sobie jaknajprędzej syna i córki i wyłącznego opiekowania się ukochaną parką, tak zazdrośnie odbieraną matce.
Tymczasem cesarz pośpieszył natychmiast do Rainz... ale sam.
— Nie przywiozłeś dzieci?! — wybuchnęła Gizella.
Cesarz zmarszczył się niezadowolony z takiego powitania. Odrzekł nieco szorstko:
— Dziećmi, jak wiesz, opiekuje się matka i nie lubi, gdy się je od niej odrywa na czas dłuższy. A ty, Zili, zamiast witać mnie i być radą z niespodziewanego przyjazdu mego...
Gizella spuściła oczy i załamała dłonie z rozpaczą. Rzekła z gorzkim wyrzutem:
— Chcecie widocznie, by dzieci stały się dla mnie zupełnie obcemi, lub, abym ja zapomniała, że są jakieś dwie istotki, wiążące mnie z... przeszłością. Jeżeli je mam przy sobie, to tylko w wypadkach nadzwyczajnych, z okazji jakiejś ceremonji. Nie wolno mi ich zabrać w podróż, nie wolno pobyć z niemi tu w tym cichym zamku, gdzie wyłącznie im mogłabym być oddaną. Tak cię o to prosiłam, Ottokarze, tak pragnęłam być matką dla tych biednych istotek. One właściwie matki nie posiadają przez... przez barbarzyńskie serce twojej matki i... twoje!
Cesarz zmieszał się, zaskoczony niespodziewanie tym wybuchem.
— Gizello, ja walczyć z matką nie mogę, znasz jej upór, przytem wiesz, że teraz jest chora na serce, rozdrażniać jej nie podobna. Sądziłem, że cios, jaki przeżyła przez zgon Ksywiana, złagodzi jej usposobienie. Stało się inaczej. Matka pała teraz szczególną zawiścią nawet przeciw mnie, tylko te dzieci są dla niej wszystkiem.
Gizella smutno zwiesiła głowę.
— Zresztą — zaszeptał cesarz gorąco, obejmując ją rameniem — czy ja dla ciebie, Zili, nie istnieję, czy omyliłem się co do uczuć twoich, gdym biegł do ciebie tu w tę puszczę odludną, pełen płomienia i pragnień ciebie?... nigdy ich zaspokoić nie mogę!!... Od tak dawna bywamy razem, lecz wtedy tylko, gdy są tłumy dokoła. Unikasz wyraźnie aż nadto samotności ze mną. Z Klarbrem musiałem spieszyć do Idania, a ty podążyłaś tu sama, byle nie ze mną, byle jaknajdalej odemnie.
Łzy gorące popłynęły z oczu Gizelli. Słowa jego niecierpliwe wyrwały łkanie z jej piersi. Odezwał się w niej ból jakiś, ale nie była świadomą treści jego, sama nie pojmowała źródła swoich łez i powstrzymać się od płaczu nie potrafiła.
To wzruszenie żony Ottokar zrozumiał inaczej. Chwycił ją gwałtownie w ramiona i zcałowywał te łzy namiętnie i palił jej usta ogniem pocałunków, przeginał ją ku sobie w uścisku ramion zachłannych i szeptał wrzące pożądaniem słowa, podniecony szaleństwem. Opierała mu się stanowczo całym wysiłkiem woli i panowania nad sobą, serce jej krzyczało oburzeniem i protestem... rozpacznie, a on, jak dawniej, porwał ją w wir swojej żądzy, w brutalne uściski stalowych mięśni.
Jeszcze chwila, jeszcze jeden przeraźliwy... złamany opór i strojna w białe aksamity i białe futra komnata Gizelli, zatonęła zda się w szkarłatnej łunie.
Cesarz mówił pieściwe, obłąkane żądzą słowa, a jej wydało się, że to triumfem rozbrzmiewa szatański hymn, na cześć odwiecznej tajemnicy... przejmując ją wstrętem, wstydem grozą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka miesięcy potem hrabina Inara, szukając Gizelli po całym szejruńskim pałacu, znalazła ją w cichej kaplicy, szlochającą płaczem, jakby z pod serca idącym. Hrabina przerażona podbiegła do klęcznika. Upadła na kolana przed królową.
— Najmiłościwsza, najdroższa pani, co się stało?
Gizella oderwała ramiona z białej materji oparcia i zarzuciła je na szyję Inary. Łkając długo, uczyniła wreszcie wyznanie, którego treść była dotąd tajemnicą jej kobiecości. Zapadło milczenie. Inara, trzymając w objęciach wiotką postać cesarzowej, drżała całem ciałem. Dopiero po pewnej chwili zaszemrał nieśmiało jej głos łagodny.
— Najmiłościwsza, może ta dziecina będzie ci właśnie ukojeniem, nową radością i szczęściem, może osłodzi życie twoje nieznaną ci dotąd rozkoszą macierzyństwa. Błagajmy Boga, aby to była córka, gdyż syna zabiorą ci bezwątpienia, pani najdroższa, córeczki zaś nie oddasz za nic w nielitościwe ręce księżny matki, zachowując ją wyłącznie dla siebie.
Gizella uspokoiła się nieco, jakby słowa Inary wywierały wpływ zbawienny na jej stargane nerwy.
— Pragnienie takiego własnego dziecka — szeptała hrabina — jest w tobie, pani, ogromne, czego dowodem, że zapewne nieświadomie, pragnęłaś z małej sieroty Karoliny zrobić ostoję tego uczucia, niezaspokojonego w tobie. Lecz wiedz, pani, że ta mała Wittelsgethówna i twoja bratanica, ta mała kobietka, jak ją nazywasz, nie da ci pełnego zadowolenia twych pragnień. To nie jest twoje dziecko, krwią twoją powołane do życia, lecz obca tobie istota, piętno obcego ducha w niej osłabi nieraz miłość twoją, a może i goryczą napoi.
Gizella ucałowała w milczeniu przyjaciółkę i garnęła się do niej trochę jak skarcona, trochę, jak upokorzona skruchą. Zbudziło się na dnie jej duszy opamiętanie i nagła refleksja, że niema powodu dość wyraźnego do rozpaczania wobec Inary. Ona może się łatwo domyślać istotnej przyczyny jej boleści duchowej i dlatego stara się naprowadzić ją na właściwy cel jej życia.
Dumą i wstydem zapłonęło serce Gizelli.
— Masz słuszność, Inaro — szepnęła determinacyjnie królowa i wyciągnęła do hrabiny ręce. — Ty mnie naprawdę kochasz, czuję to teraz więcej niż kiedykolwiek.
— Pani, ty wiesz — zawołała Inara wzruszona — że gdybyś zażądała życia mego wzamian za swoje szczęście zupełne... w marzeniach wykołysane, oddałabym życie bez wahania.
— Wierzę ci, bo to powiedziała Rekwedka — odrzekła Gizella, całując zroszone łzami oczy przyjaciółki.
— I nietylko ja jedna wśród nas — dodała ciszej hrabina, pochyliwszy się tajemniczo do Gizelli. — Życie za ciebie, za twój spokój duchowy oddadzą także z rokoszą... inni, gdy nawet tego żądać nie będziesz...
Gizella osłabła, osunęła się ciężko na klęcznik, twarz pobladłą ukryła w dłoniach.
Rozumiały się... rozumiały się w tej chwili bez słów...
Nagle Gizella pod wpływem jakiejś myśli stanowczej powstała, rozpogadzając twarz, tłumiąc łzy.
— Jedziemy, Inaro, do zamku Doken na Rekwedy. Tam w tych starych murach rekwedzkich będę oczekiwała... swego dziecka. Chcę, by się urodziło na tej ziemi ukochanej i by wzięło w swoją krew jej tradycje.
Hrabina patrzała na Gizellę uważnie, badając głębię jej myśli.
— Doken... nad Anudem?...
Nie wypowiedziała błąkających się w jej umyśle słów, że nad Anudem nieopodal wznosi się również...
— Awra Rawady... — odrzekła Gizella i spuściła oczy. Lecz w tej sekundze podniosła głowę dumnie z niezłomną już zrezygnowaną wolą i rzekła:
— Tam chcę być miłującą was królową i... matką, godną mego dziecka.


Po urodzeniu córki, której nadano imię Marjola, krć Iowa Gizella pozostawała jeszcze w Doken przez czas dłuższy. Czuła się tu dobrze w tym zacisznym zamku nad Anudem z dobranym swoim dworem i kilkoma przyjaciółmi, a zwłaszcza w bezpośredniem obcowaniu z nowourodzoną córką, śliczną dzieciną o wielkich szafirach oczu. Często odwiedzana przez ojca swego i księżne Dalwalencji, miała rozmaitość otoczenia i używała nieskrępowanej niczem swobody działania nazewnątrz, stając się dzięki swym humanitarnym czynom i wielkiej ofiarności niezwykle popularną wśród ludu. W Idaniu zjawiała się nader rzadko, wtedy tylko, gdy zachodziła tego nieodzowna potrzeba z okazji ważnych ceremonji dworskich. Ci, co jej od dłuższego czasu nie widzieli, podziwiali w niej urodę rozkwitłą bardziej olśniewająco, lecz już inną w pięknie wyrazu, może więcej posągową i chłodną. Miała w sobie teraz, przy zawsze jednakowym wdzięku, majestat imponujący obcym i obojętnym jej ludziom, dla zawistnych była zimna i nieprzystępna, dla przyjaciół zawsze serdeczna i gorąco im oddana.
Wiedziała, że po koronacji na królowę Rekwedów liczyła w Idaniu więcej wrogów, niż poprzednio. Już otwarcie wyszydzano jej zamiłowania, nawet jej popularność wśród narodów monarchji, nie bacząc, że zdobywała ją tylko sercem, przejawianem w uczynkach. Gdy na pogrzebie starej swej niani, Hedwisi, Idań ujrzał ją z dziećmi, idącą pieszo w orszaku żałobnym, wroga jej opinja nazwała ten czyn kaprysem i pozą. Przywiązanego do cesarzowej pierwotnem przywiązaniem murzyna, Achmeda, szykanowano na każdym kroku, wyśmiewając go, że jest pierwszą niańką małej Marjoli. Gizella w przystępie wesołości kazała portretować tę czarną „niańkę“ z małą księżniczką, którą trzymał na ręku i wywołała wystawieniem tego obrazu w galerji idańskiej nieopisane zgorszenie jednych, zachwyt u drugich. Pewnego razu Gizella, jadąc na spacer sankami w okolicach Odölöd, spotkała w drodze wśród zaspy śnieżnej zmarzniętego starca. Biedak z wyczerpania i zimna iść już nie mógł. Królowa, dowiedziawszy się gdzie mieszka, sama go odwiozła do odległej wsi aż do jego chaty. Chłop otulony w miękkie futra z sanek cesarzowej, odżył, ale Gizella przeziębiła się. Gdy we wsi zbiegli się potem ludzie i jęli rozpytywać staruszka, czy wie, kto jest ta pani, co go przywiozła na tak pięknych sankach i okryła własnemi futrami, chłop złożył ręce i mówił z przekonaniem:
— Jest dobrą jak anioł i śliczna jak anioł, to któż inny być może, jeśli nie nasza dobra królowa.
Idań dowiedział się o tem natychmiast i nazwał cesarzową — matką włóczęgów.
Gdy raz jechała przez Idań, po dłuższej niebytności, lando jej zatrzymywało się na ulicach częściej niż zwykle, z powodu podawanych próśb, przez różne osoby z publiki. Przyjmowała wszystkie serdecznie, obiecując przejrzeć osobiście i zaspokoić potrzeby tych, którzy zwracali się bezpośrednio do niej z zaufaniem. Wtem obskoczyła jej zaprząg gromadka nędznie ubranych, zapłakanych dzieci. Cesarzowa przywołała je do siebie blisko i wysłuchała ich skargi. Matka umierała w suterenie, ojciec umarł dawno, dzieci od kilku dni nie jadły. Gizella bez namysłu wzięła wszystek ten drobiazg do powozu, najmłodsze posadziła sobie na kolanach. Księżna Sebastjanowa, jadąca razem oraz sekretarz Gizelli generał, asystujący cesarzowej na przedniem siedzeniu, uczynili to samo i tak udekorowany pojazd dworski pojechał na miejsce niedoli. Gizella zajęła się gorliwie rodziną osieroconą i... spóźniła się bardzo na śniadanie w zamku. Cesarz był zirytowany, księżna matka wściekła, tylko książę Sebastjan przeżuwał niewypowiedziane słowa i dziwnie zaciskał powieki.
— Chcesz, by cię nazwano boną suterenowych obdartusów — wymawiał potem gorzko cesarz. — Wstrzymujesz całe towarzystwo zgromadzone w zamku na śniadanie, łamiesz etykietę dla niechlujnych uliczników. Z powodu konferencji z ministrami nie mogłem jechać z tobą i zaraz... nowy eksperyment.
— Bardzo szczęśliwie się stało dla biednych, głodnych sierot.
— Nie liczysz się, Gizello, z opinją dworu i Idania?...
— Nie! Boli mnie tylko twoje stanowisko w tej sprawie, Ottokarze.
Istotnie Gizella przestała się liczyć zupełnie z tem, co o niej powiedzą w Idaniu hołdownicy księżnej matki. Z czasem nawet złośliwe sądy o niej zaczęły ją bawić serdecznie. Z najbliższej rodziny cesarza jeden książę Sebastjan przeciwstawiał się nieprzychylnym dla cesarzowej dworzanom. Gdy usłyszał raz, że cesarzową w kołach nieżyczliwych nazywają cyrkówką z powodu jej znakomitej konnej jazdy, zawołał w najwyższem oburzeniu:
— Jakie to wstrętne! Na Rekwedach nazywają cesarzową — królową amazonek — tu... cyrkówką. Ciekawe, jakie nazwy nowe wymyślicie dla najmiłościwszej pani za to, że dzięki jej wpływom zniesiono w państwie kary cielesne, upokarzające żołnierzy, że ona wymogła złagodzenie wyroków, gdy skazanym groziło dożywotnie więzienie i zakucie w ciężkie kajdany, za to, że toczy walkę z pojedynkami oficerów w armji, że chce usuwać krzywdzące zarządzenia i łagodzić każdy ból ludzki! Och, nie dziwię się cesarzowej, że mając w Idaniu tak krytycznie usposobione dla siebie serca, skłania się ku Rekwedom i woli tytuł swój królewski niż cesarski.
Sebastjan nie mylił się. W najbliższem swem otoczeniu Gizellę, na jej żądanie, nazywano zawsze królową i wiedziano ogólnie, że najszczęśliwszą czuła się na Rekwedach, uważając je za drugą swoją ojczyznę.
Cesarz natomiast wolał Idań, nietylko związany z nim sprawami państwowemi, ale i ze względów osobistych. Po dłuższej przerwie znowu zaczęły krążyć głuche szepty o erotycznych eskapadach cesarza. W świecie kobiecym miał niebywałe powodzenie, a choć nad łatwemi zdobyczami przechodził rychło do porządku dziennego, serca niewieście pochylały mu się do stóp, jak kwiaty, oddane jego lekkomyślnym wybrykom. Ostatnio tajemnicą ogółu idańskiego był stosunek cesarza do pięknej hrabiny Zuczary, Greczynki, śniadej brunetki, z iście południowym temperamentem. Śmiano się z tego powodu, mówiąc, że cesarzowa ma słabość do greczyzny antycznej i odnawia jej cuda w martwej naturze, cesarz zaś woli żywą i nowoczesną sztukę grecką, zaklętą w kształt Zuczary. Szepty takie o miłostkach Ottokara dochodziły zawsze uszu Gizelli, chociaż nie była ich ciekawą, nie sprawiały już jej tak wielkiej przykrości, jak dawniej, ale odsuwały ją od męża tymbardziej, im on więcej dbał o pozory wierności względem niej. Urodzenie księżniczki Marjoli, będące dla ogółu niejako świadectwem zbliżenia się i pogodzenia zupełnego pary cesarskiej, miało następstwa inne. Gizella, mimo żywionej dla męża przyjaźni, stała się względem niego bardziej etykietalną i sytuację swą, jako kobiety i żony uczyniła tak niezależną, że cesarz zawsze pożądający, zmuszonym był szukać zmysłowych wrażeń poza jej sferą. Odrębność usposobień i zamiłowań, zupełnie różny kierunek myślowy, uduchowienie jej i zmysłowość Ottokara, wiecznie zachłanna i poszukująca nowych zdobyczy, oto były przyczyny, które zarysowany oddawna rozdział pomiędzy nimi pogłębiały coraz beznadziejniej. Cesarz rozdrabniał się ciągle na mnóstwo słabostek i pasji zmysłowych. Gizella nosiła w duszy płomień wielki, jedyny w jej życiu. Przy nim ta pierwsza miłość szesnastoletniej dziewczynki, księżniczki Zili dla Ottokara, była romantycznym epizodem o naiwno-pasterskiem zabarwieniu. Wracała często do wspomnień o tej poetycznej sielance, lecz nieraz dziwiła się sama sobie, jak urok tamtych chwil wydawał jej się teraz dziecinnym, obcym.
Przez dwa lata ubiegłe nie widziała księcia Swena ani razu. Po jej usunięciu się do Doken Sweno również nie ukazywał się w szerszym świecie, pochłonięty pracami państwowemi i społecznemi. Wyjeżdżał przytem na długo i daleko. Jedynie stary książę Wenuczy, chociaż ciężko chory, odwiedzał często królową w Doken, lecz o synu nigdy nie wspominał, zresztą, i Gizella nie miała odwagi pytać. Wspólne ich milczenie o Swenie, mimo odczutej nieraz obecności jego myśli, jego ducha, było wymowniejsze, niż słowa.
Jesień nadeszła złotolistna, pełna przepychu królewskiego, gdy Gizellę, przebywającą czasowo w Odőlöd zaskoczyła wieść o ciężkiej chorobie starego księcia Wenuczy’ego. Królowa bez chwili namysłu wyjechała do Awra Rawady, zabierając ze sobą tylko sekretarza, Heczjanina, barona Topcza, hrabinę Inarę, kamerdynera i parę służebnych. Wiedziała napewno, że Sweno bawi zagranicą w jakiemś posłannictwie, więc w owym czasie nie zastanie go przy ojcu. To ją dla wielu powodów pocieszało.
W zamku została przyjęta przez znękanego Tolomeda. Starzec zaraz na wstępie zaczął jej się użalać na swą bezradność w odnalezieniu i zawiadomieniu młodego pana o chorobie ojca, poczem, spojrzawszy w jej oczy błagalnie, ze łzami, rzekł:
— Gdyby wasza królewska mość zechciała myślą tylko wezwać naszego młodego księcia...
— Ja? — zdziwiła się Gizella. — Dlaczego myślą?
— Wasza królewska mość niech tylko pomyśli, żeby książę tu przyjechał, a przyjedzie napewno, wróci choćby z końca świata. U nas wierzą wszyscy, bo nieraz tak się stało się, że co najmiłościwsza pani chce, aby się spełniło, to cudownym sposobem stać się miusi zawsze.
Gizella uśmiechnęła się smutno.
— Obyż wiara ta nie zachwiała się kiedy, zwłaszcza gdy będzie chodziło o uratowanie życia starszemu księciu.
— To co innego, — szepnął Tolomed tak cicho, że Gizella słowa te raczej odgadła, lecz ich nie podchwyciła.
Przy księciu, oprócz Tolomeda, staruszki ochmistrzyni i paru rezydentów, nie było nikogo, co ułatwiło królowej czuwąnie nad chorym. Na zmianę z Inarą nie odstępowały łoża księcia. Gizella z poświęceniem i umiejętnie niosła ulgę choremu, łagodząc samą swą obecnością jego gasnące dni życia. Gdy ukazywała się w komnacie, zbolałą jego twarz rozjaśniał uśmiech szczęśliwy, gdy jej nie było przy łożu, narzekał i mroczniał. A ona w czasie dyżuru Inary snuła się po parku zamkowym, odwiedzała skałę i dąb na wiszarze nad Anudem, spędzając tam krótkie, samotne chwile, przepojone tęsknotą; tylko do komnaty Swena wejść nie śmiała.
Na trzeci dzień bytności jej w Awra Rawady stan księcia pogorszył się znacznie. Gdy po odejściu lekarzy Gizella usiadła przy łóżku chorego, Wenuczy położył dłoń na jej ręku i, patrząc na nią zmęczonemi oczami, przemówił z uczuciem:
— Pani nasza... mnie nic już nie uratuje... godzina śmierci mojej niedługo wybije... pragnąłem tylko pożegnać Swena... ale on nie zdąży... Jego niedola związana z jego nieszczęsnym losem... to mój ból największy... Gdybym mógł mu jeszcze powiedzieć...
Umilkł i przymknął oczy.
Gizella ścisnęła serdecznie jego dłoń.
— Jeśli chcesz, książę, dać jakie zlecenie synowi... zaufaj mi... powiem wszystko, czego zażądasz...
— Oh — czy wszystko?... — wionął szept z ust starca, kryjący w sobie tak znamienne dla Gizelli niedopowiedzenie, że zadrżała. Zwalczyła się jednak i rzekła:
— Słowa twoje, książę, przekazane synowi, będą nadal waszą tylko tajemnicą, a może wolisz, by wezwać Tolomeda, może napiszesz do syna.
Książę zaprzeczył ruchem głowy.
— Pisać tego nie chcę... Tolomeda wtajemniczać nie mogę... nie mam poprostu sposobu...
Zapadła cisza. Książę leżał nawznak z oczyma utkwionemi w suficie, widocznie myśl jego pracowała, drgania nerwowe, bolesne zmieniały twarz jego, świadcząc o męce wewnętrznej, jaką przeżywał. Wtem Gizella ujrzała w oczach jego mgłę wilgotną. Po chwili łzy duże zaszkliły mu w oczach i wypłynęły na blade jak pergamin policzki. Piersią jego wstrząsnął ból ostry. Gizella usunęła się na kolana przy łóżku.
— Książę, ty się męczysz... ciebie trapi ta myśl niewypowiedziana... nie nalegam, byś przeze mnie przekazał ją synowi, ale ci przysięgam, że słowa twoje usłyszy z ust moich tylko on jeden, nawet ja o nich zapomnę, jeżeli tego życzysz sobie...
— Nie zapomnisz, najmiłościwsza i, może nie mam prawa słów tych tobie powierzać... może nie powtórzysz ich... jemu...
Załkało mu w piersi, Gizellę ogarnęła jakaś niewytłumaczona trwoga. Książę szeptał po chwili głosem urywanym, wzruszonym.
— Tyś jest anioł, pani... tyś bóstwo opiekuńcze naszej ojczyzny... Gdyby nie ty... spłynęłaby ta ziemia powtórnie i okrutniej krwią męczeńską... ciebie nie tylko czczę i kocham jak królową, lecz cię miłuję jak... córkę moją najdroższą...
Gizella słuchała z coraz bardziej bijącem sercem.
— Tobie jedynej powiem słowa tajemne... ukrywane dotąd na dnie duszy... słowa z krwi mego serca wydarte... słowa...
Łkanie zatamowało mu mowę. Po długiej minucie Wenuczy z ogromnym wysiłkiem pochylił głowę do głowy królowej i usta przytknę! prawie do jej ucha. Gorączkowy jego oddech musnął jej włosy.
— Powiedz Swenowi... że znam jego serce... jego tajemnicę... i zaklinam go umierając, aby w miłości swej tragicznej... szukał talizmanu szczęścia... nie zaś zatracenia... i... powiedz mu, że go błagam, by nigdy na życie swoje nie podnosił ręki, chociażby...
Gizella nagle z okropnym wstrząsem oderwała głowę od ramienia chorego, przerażpne oczy jej miały w sobie grozę straszliwą i rozdzierający ból. Patrzyli na siebie badawczo, wymownie.
— Przeczułem go, bom znał jego... szalone cierpienia i... ocaliłem go w porę... od tego piekielnego sztyletu...
Z piersi Gizelli wydarł się stłumiony krzyk.
— Boże! Boże!! kiedy to było?!
— Przed dwoma laty... gdyś ty, pani... w Doken... ale nie zdradził się przede mną... milczał, cierpiał choć... widziałem jego mękę i... co go pchnęło do tej rozpaczy... Boję się teraz... że po mojej śmierci znowu targnie się...
Usta Gizelli spadły, jak węgiel rozżarzony, na czoło starca.
— Nie!... nie!... ja!... — jęknęła chwytając oddech rozgorączkowanemi wargami w pierś wzburzoną...
Mowę jej zahamował skurcz dławiący, rozpętała się w niej burza, szalona, zrozumiała teraz wszystko, wszystko...
Nagle usłyszeli przy drzwiach czyjeś prędkie kroki, ciężka kotara poruszyła się. Gizella w jednej chwili zerwała się z miejsca i szybko otarła załzawione oczy, z niesłychanym wysiłkiem zwalczając swój wybuch.
— Książę... syn twój... przybywa, — rzekła, rwanym głosem, spojrzawszy odruchowo w tę stronę...
Starzec poruszył się. Istotnie, do komnaty wszedł Sweno, przystanął i... wolnym krokiem zbliżył się do łóżka. Gizella prawie mechanicznie wyciągnęła do Swena rękę, on ujął jej dłoń mocno, przytulił do ust i spojrzał na nią blisko, wzrokiem dziwnym, pytającym. Gizella spuściła oczy i, skłoniwszy się głową, odeszła prędko.
— Sweno... — rozległ się zmęczony głos chorego.
Książę przyklęknął przy łóżku, ucałował ojca serdecznie.
— Wróciłeś, synu, gdyśmy o tobie mówili... z królową. Nie spodziewałem się już widzieć ciebie przed śmiercią... Dni... może godziny pozostały mi jeszcze...
— Ojcze!
— Wyglądałem ciebie... chciałem powiedzieć ci przed zgonem, abyś... zaniechał myśli... która wtedy na baszcie...ty wiesz... I dlatego wyznałem to... królowej...
— Ojcze!!! Jej?!
— Tak... prosiłem ją... by słowa moje... ostatnią prośbę moją powtórzyła tobie...
Sweno patrzał na ojca oniemiały, blady...
— Ona ciebie kocha, Sweno... kocha... bardzo głęboko, poważnie. Dziś możemy wszystko wyjawić sobie... Wiem, jak ty ją kochasz... chciałeś umrzeć, gdy ona... miała zostać matką maleńkiej Marjoli... Zwątpiłeś wtedy... rozpacz i ból szarpnęły tobą zbyt silnie... już drugi raz w życiu... o Boże, Boże... czy wytrwasz synu... mój najdroższy?
Młody książę miał twarz groźną, odwrócił głowę i patrzył w przestrzeń, szarpał się mocował w duchu, usta mu lekko drżały. Milczał.
Starzec znowu przemówił.
— Ona cię kocha oddawna... nie zdradziła się przedtem... nigdy... ale ja rozumiałem, że kiedy nie pytała o ciebie, to... chciała wszystko wiedzieć o tobie... I w niej jest męka... gorsza stokroć... ofiarna... Wszak jest żoną, matką... i pozostanie nią na zawsze... dla ogółu, dla dzieci, dla pozoru... nie można inaczej... a tyś ją krzywdził, kochając egoistycznie...
Sweno wybuchnął:
— Kochałem ją i kocham jak szaleniec, do obłędu, ojcze mój! Wybaczyłbym jej grzech śmiertelny, całowałbym stopy jej za to tylko, że istnieje, za łaskę widzenia jej, za świadomość obecności jej ducha na ziemi! Byłem szalony wtedy, przed dwoma laty... Męska, piekielna zazdrość, że ona należy do tamtego, rwała mnie na kawały! Wierzyłem wtedy, wierzyłem święcie w cud jej serca objawiony dla mnie, upajała mnie ta wiara w jej uczucie wyłączne. Gdy doszła ta wiadomość z Doken, że ona nosi w łonie dziecię Ottokara, we mnie zrodziła się myśl straszliwa. Czyżbym był jej igraszką, fantazją?... zapytałem siebie i... pragnąłem zginąć.
— Odwiodłem cię wtedy od złej myśli, bo... zabijając siebie, zabiłbyś ją w opinji świata... I dziś i na zawsze pamiętaj, Sweno... jej cześć kobieca... jej cześć królowej, świętą jest i nietykalną... Pamiętaj!!...
Sweno wyprostował się dumnie, twarz mu zapałała, patrzał groźnie.
— Ojcze, ty sam przeciw niej bluźnisz w tej chwili. Jej cześć jest mi narówni droga, jak jej serce. Prędzej sam zginę, niżbym na nią miał rzucić cień najlżejszy!
— O, tak, tak, synu mój... ukochany, wierzę ci... i teraz jestem spokojny...
Starzec rozpłakał się i wzruszony do głębi ściskał słabo ręce syna w swych dłoniach, patrząc na niego z radosnem rozczuleniem i smutkiem jednocześnie.
A Gizella szła do siebie, jak senna. Wszystko, co słyszała od Wenuczy’ego i samo ukazanie się Swena, zmąciło jej umysł.
— On tu! On tu! — tłukła się w niej świadomość obłędna.
I naraz pod wpływem zimnej refleksji rozsądku zrozumiała, że dłużej w Awra Rawady pozostać nie może. Ujrzawszy Inarę, rzekła gorączkowo:
— Dziś wyjeżdżamy.
— Co się stało, najmiłościwsza pani? — zakrzyknęła hrabina, widząc zmienioną twarz Gizelli. — Czy śmierć księcia...
— Ach, nie, nie!...
Poczem dodała ciszej:
— Książę Sweno przyjechał.
Wkrótce wszystko było przygotowane do wyjazdu. Stary książę, jakkolwiek zgnębiony bardzo, nie chciał królowej zatrzymywać. Sweno milczał, choć znać było, że wrzała w nim burza. Milczał jakby w skamieniałej postawie, gdy Gizella żegnała się (może na zawsze) z jego ojcem, choć był to moment tak rozdzierający, że zgrzytało w nim bólem. Wenuczy łkał jak dziecko, dziękując jej za wszystko kilku urywanemi słowami, Gizella przejęta podniosłą chwilą i pod wrażeniem jednej myśli, że już nigdy nie ujrzy tego drogiego starca — przycisnęła usta do jego ręki.
Jęknęło coś w piersi Swena, jakby serce jego uderzyło w dzwon wielki.
Starzec ucałował Gizellę w czoło i drżącą ręką uczynił krzyż nad jej głową. A potem uniósł rękę wyżej i takim samym znakiem przeżegnał Swena.
— Bądźcie godni swoich serc i... swojej czci... — i rzekł zciszonym, lecz wyraźnym głosem.
Sweno poprowadził królową przez park do przystani. Hrabina Inara i kilku dworzan szli o kilkanaście kroków przed nimi. Cienista aleja starych wiązów i jodeł wydłużała się ciemną zielenią, zatopiona w złotogłowiu jesieni i krasie purpury. Cisza wczesnego wieczoru zalegała park.
Gizella wsparta była na ramieniu Swena, oboje milczeli pod wrażeniem ostatnio przeżytej chwili. W pewnym momencie on przysunął ją silniej do siebie i wolną dłonią przykrył jej rękę, opartą na jego ramieniu. Łzy oszkliły jej oczy, czuła jego wzrok na sobie i nie śmiała podnieść rzęs. Na jakimś zakręcie alei zostali sami. Sweno pochylił się gwałtownie i dłoń jej, którą trzymał, przycisnął silnie do ust. Stanęli. Chwycił drugą jej rękę i naraz obie zaczął tulić do rozżarzonych warg, podnosząc je ku sobie i chyląc ku nim płonącą głowę...
— Gizello... wiesz wszystko... odczuj... wybacz... ukochana...
Zatrzęsła się na ten szept jedyny, pierwszy.
— Ja cię rozumiałam... Sweno... — wionęły jej ciche słowa.
Wenuczy usunął się do jej stóp. Jak obłąkany zaczął całować jej suknie, objął jej kolana i czoło do nich przytulił.
— Bóstwo moje najświętsze! Jedyna, najcudowniejsza, — umiłowana moja! — usłyszała zdławiony głos jego, lecz w tej chwili ściskając czoło Swena w swoich dłoniach, opamiętała się... zalana łzami.
— Idźmy już, idźmy! — zawołała gorączkowo, cała drżąca i odsunęła się lekko od niego, z przemocą woli i męką...
Powstał zmieniony, blady, zatrzymał jej rękę, ucałował ją krótko, gorąco, wziął ją pod ramię i — poszli do przystani, milcząc.
Gdy Gizella odjechała, Sweno stał jeszcze na brzegu długo, i śledził statek oczyma rozjaśnionemi blaskiem najwyższej miłości, aż mrok zasłonił rzekę szarym gęstym tumanem i latarnia statku zmalała i znikła zupełnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka dni potem w kaplicy zamkowej Awra Rawady, pełnej rzęsistych świateł i kwiecia, spoczywał snem wiekuistym książę kasztelan Wenuczy. Lud okoliczny dążył tu ze wszystkich stron procesjami cisnął się tłumnie do wnętrza. Żałobne wzniesienie otaczali magnaci, szlachta i kilka osób z dalszej rodziny znakomitego zmarłego. Do księcia Swena, stojącego nieco na uboczu, w ponurem zamyśleniu, podsunął się stary burgrabia Tolomed i szepnął cicho:
— Najmiłościwsza nadjeżdża z Doken.
Magnat zerwał się i wybiegł z kaplicy. Prywatny powóz królowej stał przed portykiem. Przyjechała tylko z hrabiną Inarą. Kamerdyner zeskoczył z kozła i wyjął z powozu wieniec z laurowych liści, białych kamelji i orchidei. Sweno ukłonił się królowej, spojrzeli tylko na siebie. Podał jej ramię i wiódł ją przez szeregi ludu, zalegającego korytarze. Przed nimi lokaj niósł wieniec. Gizella miała w ręku duży pęk białych róż, ubrana była skromnie, czarno. Gdy weszli do kaplicy, uczynił się głośny szmer, rozstąpili się wszyscy, dając wolne przejście tej dostojnej uwielbianej pani w czerni. Magnaci i reszta zebranych pochylili się nisko w głębokim ukłonie z najwyższą czcią. Królowa skłoniła głowę na obie strony, podeszła blisko wzniesienia i, wziąwszy od lokaja wieniec, z pomocą Swena ułożyła go u nóg dzielnego Rekweda i patrjoty. Więź białych róż umieściła z boku opodal głowy, poczem uklękła i, złożywszy ręce przy ustach, zatopiła się w żarliwej modlitwie. Sweno stał za nią nieco z boku.
Była cisza uroczysta, tylko czasem zaskwierczała świeca, a czasem czyjąś pierś podniosło ciężkie westchnienie. Królowa klęczała ciągle. Znajdujący się bliżej widzieli duże łzy w jej pięknych oczach i twarz bolesną, którą to uduchowienie upiększało przedziwnie, choć smutno.
— Przy zwłokach rodzonego ojca królowa nie byłaby bardziej przejętą, — szepnął któryś z magnatów do drugiego.
— Łzy królowej to najcenniejsze świadectwo jej serca, to najwyższy honor, najdroższa nagroda dla zmarłego.
— W tym właśnie smutku naszej pani jest sława pamięci Wenuczy‘ego, — szeptano dokoła.
Jednocześnie spoglądano na wyróżniający się z pośród innych wieniec laurowy. Rozpościerała się od niego szeroka szarfa biała z napisem: „Królowa Gizella wielkiemu Rekwedowi“.
W pewnych momentach oczy obecnych przenosiły się na księcia Swena, jakgdyby w surowej jego twarzy i wyniosłej postawie chciano wyczytać ten promień duszy, jaki niewątpliwie powinien był go rozjaśnić na widok zaszczytu czynionego imieniu jego ojca.
Nagle powstał rumor przy drzwiach. Wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę. Rozsunięto się w szpaler. Sweno spojrzał.
Po dywanie, z cichym brzękiem ostróg i szpady postępował cesarz, w otoczeniu świty dworów idańskiego i rekwedzkiego. Witały go głębokie ukłony. Książę Sweno wysunął się naprzód. Cesarz stanął przed wzniesieniem i salutował zmarłego po wojskowemu, poczem w milczeniu przyklęknął obok królowej.
Rozpoczęło się nabożeństwo.
Książę Sweno stał z drugiej strony wzniesienia, twarz miał szarą, jakby dymem zasnutą, powieki przymknięte, w rysach chłód marmuru i wyraz skrzepłej w nadludzkim wysiłku woli...


Wyspa grecka tonęła w błękitnem zalewisku powietrza i morza, lazurowe głębie odbijały w swoim płynnym krysztale wymarzoną świątynię Heljosa. Wschód słońca rzucał na te błękity morelowe refleksy, aż marmury pałacu nasiąkały różem, kolumny zasię smukłe, rzeźby doryckie, perestyle i kapitele wydawały się w tej dwoistości światła błękitnego i złotoróżowego, jakby utkane na kanwie przeźroczych mgieł. Boska, wiecznie młoda natura, śpiewała pieśń radosną, w powietrzu dźwięczały melodje arkadyjskie, niebo, morze, góry, wyspa cała — wszystko tchnęło tym rytmem jedynym, jakim poezja zdolna jest unieść duszę w kraj wizji.
W komnacie półkolistej, jedną połową rozwartej całkowicie na pełnię morza, siedziała królowa Gizella, spędzając ranne swoje godziny. Biała, luźno zarzucona szata i włosy rozpuszczone, kładące się na pluszowym kobiercu u stóp królowej, czyniły ją tak niewypowiedzianie uroczą, jakby wybranką niebios. Za nią stała służebna, czesząc zwoje pachnące jej włosów, opodal siedział lektor Grek, doktór filozofji Chryzjos i głośno czytał jakiś pergamin. Gizella wachlowała się lekko dużym wachlarzem z czarnych długich piór, myślami biegła w te wyżyny, w jakie wznosiła się tęsknota, wyśpiewana przez poetę dawnych zamierzchłych lat. Jakże marzenia, porywy i niezaspokojone pragnienia tego pieśniarza z przed wieków były bliskie jej sercu! I jej miłość głęboka, w niezaspokojonej tęsknocie zawarta, nie zasnuła się mgłą oddalenia, żyła w całej swej mocy i kwitła w niej stale, podsycana uroczą gamą wrażeń. Dziś w owej, wiecznie tęsknej i cichej melodji duszy odezwał się inny ton, brzmiący nadzieją, radością, szczęściem... Dziś, za kilka godzin, ujrzy tego, który duchem jej zawładnął, jak mocarz-czarnoksiężnik, i z którym duchowo porozumiewała się stale na odległych przestrzeniach siłę jakiejś nadzmysłowej spójni.
— Dziś ujrzę Swena... uświadamiała sobie co chwila i wówczas na myśl tę czuła wielki niepokój, jak i szaloną radość.
Zanim Chryzjos skończył czytanie, na galerji zewnętrznej rozległ się wesoły szczebiot dziecięcy. Do pokoju wbiegła czteroletnia dziewczynka o oczach matki, nalanych fioletem, a za nią czternastoletnia księżniczka Beata, obraz ojca o orzechowych bystrych źrenicach i ładnych rysach twarzy. Za siostrami wszedł z wędkę na ramieniu młody księżę Roger, ładny, smukły chłopak, mający teraz minę małego nadąsanego dziecka. Doktór Chryzjos powstał i złożył ukłon młodym książętom, witany przez nich wesoło.
Gizella zaczęła wypytywać dzieci o wrażenia, z rannego spaceru, gdy nagle Mariola klasnęła w rączki i, zeskoczywszy z kolan matki, wsunęła się szybko pod faliste zwoje jej włosów.
— Mój namiot! Mój namiot! — zawołała ze śmiechem, ukryta istotnie, jak w namiocie. — Rogo, Beti... szukajcie mnie! Miurle w lesie... Miurle zabłądziła!...
Zaczęła się udana gonitwa i poszukiwania. Gizella zwracała roześmianą twarz na obie strony, bo Miurle to tu, to tam wychylała główkę i kryła się nanowo z wesołym szczebiotem. Wreszcie Roger machnął ręką.
— Przestańmy, bo mateczce włosy poplaczemy; za piękne są dla takiej zabawy, Miurle, proszę wyjść z lasu, dosyć tego barbarzyństwa!...
Dziewczynka rozsunęła falę włosów i wyszła nadąsana.
— Mateczko, tatuś tak lubi, jak się bawię w twoich włosach, a Rogo mi nigdy nie pozwala. A czemu tatusia jeszcze niema, dlaczego nie przyjeżdża?
— Już za chwilę, dziecinko, zobaczycie tatusia, okręty zaraz nadpłyną, — odrzekła Gizella, całując swoją pieszczotkę.
Wtem rzekła Beata:
— Mateczko, profesor Homwerin, choć taki bardzo słaby, już wstał i siedzi na tarasie pod cyprysami.
— Pójdziemy do niego! — zawołała żywo królowa.— Doktorze, proszę cię, idź z dziećmi, ja zaraz również nadejdę.
Rozkazała służebnej przyspieszyć układanie włosów i ubrała się.
Profesor Homwerin, złożony niemocą, już od dłuższego czasu, dogorywał w Heljosie. Nie chciał wracać do swojej ziemskiej ojczyzny, Arwji, uważając tę wyspę za swoją idealną, bo duchową ojczyznę, gdzie, też pragnął do snu wiecznego złożyć głowę. Królowa pielęgnowała go, jak ojca, utrzymywała dogasający żar jego ducha tem, co mu było najdroższe, sama teraz czytała mu godzinami rzeczy przez niego najbardziej lubiane, woziła go łodzią po morzu, próbowała jeszcze z nim razem fantazjować i marzyć.
— Miewam niekiedy wrażenie, że już mnie uśpił Thanatos i że jestem poza sferą ziemskiego życia, w krainie moich najdroższych marzeń, — mówił wzruszony klasyk. — Serce twoje, najmiłościwsza pani, jest tym darem nieba, że ostatnie dni życia mego czyni apoteozą moich snów.
Profesor domyślał się dramatu serca Gizelli, lecz nie mówili z sobą o tem nigdy, rozumiejąc się nieraz bez słów wybornie. Więc i teraz widząc, że oczy królowej biegną często na skraj horyzontu, na morze, skąd miały nadpłynąć okręty, wiozące cesarza, dwór idański i króla Luisela arwijskiego, Homwerin łatwo wyczytał w głębinach tych źrenic wymownych, kogo serce Gizelli oczekiwało z największym niepokojem. Gdy po odejściu dzieci zostali sami, profesor Homwerin usposobiony melancholijnie, zaczął poruszać ulubione przez siebie zagadnienia życia pozagrobowego. Gizella, idąc w myśl staruszka, zastanawiała się, czy losy ludzkie i czyny na ziemi mają wpływ na kształtowanie się bytu w wieczności, oraz czy tęsknoty ziemskie niezaspokojone w życiu doczesnem, mogą przenieść się w wieczność, by w zaświatach osiągnąć pełnię zadowolenia, szczęścia. Profesor czytał, jak w księdze otwartej w oczach królowej ideę przewodnią jej dociekań. Wreszcie rzekł cicho, jakby czynił luźną uwagę, patrząc w przestrzeń:
— Jednym ciosem ugodzeni, duchy czyste w zaświatach złączycie.
Gizella zadrżała i zbladła. Spuściła głowę na piersi i dopiero po długiej minucie milczenia rzekła stłumionym głosem:
— Dla takiej pewności można ponieść wszelką ofiarę, nawet fizyczną mękę, nawet cios w serce zadany sztyletem...
Nagle podniosła głowę i zerwała się niespokojnie.
— Co to? Syreny huczą! To okręty nasze płyną! — zawołała, oblewając się ciemnym rumieńcem podniecenia. Wpiła wzrok w dal morską z dreszczem niepokoju, z męką oczekiwana.
Istotnie zdaleka ukazały się sylwety kilku płynących statków, morze niosło je ku wyspie, czy też brzeg wyspy zbliżał się do nich. Gizella walczyła ze sobą, by zgłuszyć zapał własny i uciszyć zbyt głośno może bijące serce. Gdy w chwilę potem stanęła na przystani w otoczeniu swego dworu, przejął ją paniczny lęk na myśl okrutną, że wśród przybywających gości nie znajdzie jego, Swena... Ale jest, jest!... Oto stoi widny z daleka, wyniosły na przednim pokładzie statku, co jak ostry stalowy grot wbija się w tłumną już zatokę... Statki zbliżyły się rozwiniętym korowodem, zdobne w zieleń i powiewające bandery, zaludnione strojną, liczną świtą — a królowej zabrakło tchu, zabrakło swobody, twarz jej silnie pobladła, wszystko to uczyniła ją naraz sztywną i etykietalną. W rojnem otoczeniu, wśród zawrotnego tysiąca słów i grzmiących naokoło fanfar, powitawszy się z Ottokarem, nie widziała już prawie potem, jak ją witał król Luisel, brat jej Teozjusz, książęta idańscy, jak wreszcie podszedł on, witając ją i składając jej hołd w imieniu Rekwedów.
— Heljos olśniewa! — zachwycał się tymczasem król Arwji, nie bacząc na trwający ceremonjał powitań. — Wyłania się z morza, jak chram tajemniczy, w którym króluje ideał miłości, owiany kadzidlanym dymkiem błękitnych snów. A jednak duch przesycony szczęściem nie stworzyłby Heljosu. Stąd wniosek...
— Że piękno nie jest wyrazem szczęścia, — rzucił trochę rubasznie Ottokar.
— Oczywiście! — zawołał Luisel, — gdyż tylko tęsknota, nie znalazłszy swego uzmysłowienia w rzeczach realnych, usiłuje streścić się w iluzji i wówczas służy jej wybornie kształt piękna.
— Książę jednak jest odmiennego zdania? — zapytała Gizella, kierując jasny, choć jeszcze płochliwy wzrok na Wenuczy‘ego.
Twarz jego rozjaśnił przelotny uśmiech, w oczach zamigotały gorące ogniki.
— Mam pewne prawo mniemać, — rzekł, — że wpierw istniało piękno zarówno w naturze, jak i w poszczególnych dziełach sztuki, zanim ludzie dość nawet profanacyjnie dotknęli je skalpelem rozumowania. Nie wyobrażam sobie piękna, powstałego dzięki jakiejś przyczynie, gdyż jest ono jak miłość, będąca sama w sobie celem i... jak słońce, które zapewne świeci nie dlatego, aby na ziemi było cieplej.
— Podzielam całkowicie zdanie księcia, — zawołała, rumieniąc się lekko, Gizella i wyciągnęła do Swena rękę. Ucałował ją z najwyższą czcią, odczutą przez wszystkich i z głębokiem umiłowaniem, odczutem przez nią tylko.
Ottokar zadowolony z grymasu na twarzy Luisela, zwrócił się do niego.
— Jeżeli chodzi o zachowanie stylu epoki, wyobrażonej w tym oto pałacu, to zdaniem mojem i władczyni jego winna przybrać odpowiednie miano.
— To znaczy Afrodyty, Hery, Amfitryty?...
— Nie! — zawołał z patosem Ottokar. — Cesarzowa Sustji i królowa Rekwedów będzie nosiła w trawestacji greckiej miano tego pałacu: Heljos!
— Doskonale, Heljos! — przyklasnął Luisel. — Tem imieniem odrywamy się, droga kuzynko, od spraw tego świata, — zwrócił się do Gizelli z kurtuazję, spojrzawszy przelotnie na Swena, — bo istotnie jesteś słońcem, ale... świecisz chętniej w stronie południowej niż w północnej.
— Czy można zakreślać słońcu prawa? — odrzekła, śmiejąc się, Gizella.
— Oczywiście, nie. Ale niechże już Heljos-Gizella nie czyni wyjątków w strefie południowej.
Zrozumiawszy intencję tych słów, Gizella poczerwieniała, jak szkarłat, Sweno był naturalny, tylko fałda pionowa między jego brwiami pogłębiła się i stal wzroku, gdy spojrzał w oczy króla, przyćmiły lekko nasunięte powieki.
Rozmowa dalej potoczyła się swobodnie.
Luisel obserwował Swena i Gizellę bardzo dyskretnie, ale uważnie i z zawiścią, ukrywaną w subtelnej nieraz ironji.
Gdy wieczorem biesiadnicy zasiedli do uczty na wielkim tarasie z różowego marmuru nad morzem, wyspa otoczyła się wieńcem ukwieconych łodzi, oświetlonych pochodniami. Pałac zajaśniał illuminacją kolorowych lamp, w gaju cyprysowym ukazały się chóry śpiewaków w greckich strojach, snując się alejami, zewsząd odezwały się słodkie perliste tony harf. Mocny zapach kwiatów, wino, muzyka, śpiewy i podniosły nastrój biesiadny, jaki rozmową swą umiała wytworzyć Gizella, sprawiły wrażenie, że w mrokach wiekowych ożył bajeczny Olimp, i od tego momentu rozpoczyna się nanowo legendarny wiek jego poezji.
To też cesarz Ottokar, odurzony ucztą i jej czarami, pod wpływem wina, obdarzał jak grecki bóg wyjątkową swą łaską księżniczkę iralską, Adrjannę Regezy. Ona ze swej strony kokietowała go z wyrafinowaną maestrją, podniecając każde jego pożądliwe spojrzenie kształtami białego ciała, odsłaniającemi się ponętnie z pod greckiej ognistego koloru szaty. Jej włosy jak płomień rude, strój bachiczny niemal, i zmysłowość dysząca w niej, jak woń w półrozchylonym kielichu kwietnym, otumaniły cesarza i pociągały go obietnicą rozkoszy w zapamiętały wir szału.
Po uczcie towarzystwo rozpierzchło się w ogrodach Heljosu, gdzie nie ustawały śpiewy i muzyka, gdzie oszołamiająca woń kwiatów i bijące fontanny, w świetle purpurowych ogni stwarzały nową bajkę.
Na małym tarasie opadającym ku morzu szeregiem schodów, otoczonych po bokach kwitnącem i drzewami migdałów, magnolji i pomarańcz, owitych pnączami multiflory, siedział profesor Homwerin w głębokim fotelu, mając nogi okryte miękką, lamparcią skórą. Obok niego stał wsparty o poręcz ławki Sweno Wenuczy i z czołem ukrytem w dłoni słuchał, jak starzec mówił:
— Królewskość jej duszy jest tak samo wrodzona, jak i cud jej urody i wdzięku. Czuję się dumnym, że ją znam od dziecka i że ona mnie nazywa swoim chrzestnym ojcem duchowym. Ale to tylko jej wielkie serce ocenia mnie tak hojnie... Ona, dziecko Srebrnego Hełmu, zeszła ze szczytów śnieżnych na ziemię, by na niej rozsiewać szarotki i ludzi opromieniać gwiazdami swych oczu...
— Jest u nas legenda o królowej, — odezwał się Sweno, — że sama, będąc wcieleniem anioła, ma zawsze na swoje usługi jakiegoś wszechwiedzącego ducha, bo niewołana zjawia się, niby zwiastun szczęścia tam, gdzie są łzy i ból.
— Tak, — przemówił znowu Homwerin, — jej skrzydła białe gną się w wichrach jej przeżyć a może i... połamią się kiedy, lecz nie zbrudzi się nigdy ich biel, a nawet ogień jej wewnętrznych namiętności, walk i... męki nie zdoła spopielić tych jej białych piór.
Sweno gniótł nerwowo w dłoni jakąś gałązkę kwiatu i z pod rzęs patrzał badawczo na starca, jakby chciał myśl jego wyczytać.
— Przeciwnie — ciągnął profesor — skrzydła jej zrywają się w płomieniach duszy do coraz szerszego lotu a jej... dramat serca jest zarazem tak wspaniały, przepiękną strofą poematu miłości, że w tym swoim świecie tylko znajduje krzepiący sens życia i to jest całą jej rozkoszą.
Słowa te przepełniły pierś Swena tak wielkiem szczęściem, że gdyby nie konieczność zachowania pozorów, rzuciłby się do nóg starca i dziękował mu zato odsłonięcie gnębiącej go stale tajemnicy. Wyprostował tylko pierś swoją rycerską i odetchnął głęboko, bo mu radość rozsadzała serce. Homwerin dostrzegł wrażenie, jakie słowa jego wywarły na księciu, więc zamilkł na chwilę, jakby tem milczeniem wymownem dopowiadał reszty. Wreszcie jął mówić szeptem prawie:
— Życie moje zbliża się szybko ku kresowi swemu... umrę tu, w Heljosie, pod jej słodką opieką, szczęśliwy, że mogłem być jej przyjacielem, ojcem, nieraz powiernikiem... Kocham jej naprawdę królewskie serce i... cenię wybór jej serca, jak cenię biel dziewiczą, jej duszy, ten najgłówniejszy majestat monarszy kobiety i... jak cenię potęgę ducha twego, książę...
Mówiąc to, Homwerin położył dłoń na ręku Swena i spojrzał poważnym, badawczym wzrokiem w przepastne, jarzące się zachwytem jego oczy. Sweno drgnął i nagłe, uścisnąwszy mocno rękę profesora, pochylił się nisko do niej, dotykając ją ustami. Starzec szepnął zaledwie dosłyszalnie:
— Bohaterze, ufam w twoją moc...
I reszta słów zamarła mu w krtani.
Wtem odsunęli się od siebie, Wenuczy wyprostował swą wyniosłą postać. Na werandę wbiegł Luisel wzburzony, blady.
— Gdzie jest królowa? — zawołał, jak obłąkany.
— Najmiłościwszej — pani nie było tutaj, — odrzekł Sweno.
— Gdzież jest? Trzeba królową ostrzedz!
— Ostrzedz?! Co się stało?
Luisel nie dał odpowiedzi i jak nieprzytomny pobiegł dalej, znikając za cyprysami.
Sweno — spojrzał na Homwerina wzrokiem pytającym, niespokojnym i wybiegł za Luiselem. Mijał szpalery kwitnące, niosła go dziwna trwoga i dziwny niepokój. Brwi miał zsunięte w ostry, groźny luk. Mijał tarasy, groty, świątynie w cyprysach ukryte, wodospady spienione, opadające kolorowemi strumieniami, ze sztucznych skał, kwietniki fantastycznie ułożone, gaje, altany. Wszędzie pełno było rozbawionych gości, ale Sweno, idąc prawie machinalnie, zamyślony nad słowami Homwerina, nie zwracał uwagi na goniące za nim spojrzenia i na gwar, śmiechy, muzykę. Wkrótce znalazł się w głuchej części parku, oddalonej znacznie od ogrodów pałacowych. Stanęła przed nim postać króla Luisela, skradającego się ku niemu kocim krokiem.
— Cicho! — szeptał król, kładąc palec na ustach. Tam, w tej małej świątyńce — cesarz z Adrjanną Begezy rozkoszuje się w czułem sam na sam... Widziałem, jak tam weszli. Niesłychane, potworne, aby z taką... nimfą... tu... w Heljosie...
— Czy wasza królewska mość dlatego chciał ostrzec najmiłościwszą panią?
— Właśnie, właśnie.
Sweno ochłonął.
— Sądzę, — rzekł z naciskiem, — że sprawy tej można byłoby... nie poruszać.
— Ależ cesarzowa powinna o tem wiedzieć. Jej duma, czystość, ambicja...
— Przestańmy, — rzucił znaczącym szeptem Sweno, — jej królewska mość nadchodzi.
Zdaleka w alei ukazała się Gizella. Obok niej toczył się jak kula mały karzełek-grek i, zrywając rosnące przy drodze kwiaty, oddawał je królowej. W lekkiej seledynowej szacie, w purpurowym odblasku illuminacji, Gizella była tale piękna, że Sweno i Luisel zapatrzyli się w nią przez moment w niemym podziwie. Widocznie nie dojrzała ich, zajęta kwiatami, zatopiona w myślach, gdyż skręciła w boczną aleję, znikając w mroku drzew jak senne zjawisko. Luisel uczynił ruch gwałtowny, jakby chciał podążyć za nią, lecz Sweno wstrzymał go stanowczą postawą.
— Wasza królewska mość jest nazbyt pod wrażeniem potwornej sceny cesarza z księżniczką Regezy, i mógłby teraz cichą, dostojną zadumę, jaką tchnie cała postać królowej, zmącić nagle jakimś zgrzytłiwym dysonansem.
— Książę!!! — oburzył się król, spojrzawszy zdumionym wzrokiem na Swena.
Wenuczy nie ustąpił.
— Wasza królewska mość raczy wziąć pod uwagę, że królowej nie możemy zakłócać spokoju, dzisiaj ma go i tak niewiele po zachowaniu się cesarza podczas uczty.
— Dziwną jest intencja słów księcia, — odparł ironicznie bezradny Luisel i, przystroiwszy twarz w złośliwy uśmieszek, odszedł w stronę pałacu.
Swenowi wydało się bezcelowe reagowanie na dwuznacznik króla.
Wkrótce potem, na małym tarasie Gizella grała na harfie, otoczona gronem przyjaciół i najżyczliwszych sobie osób. Jej drobne palce przebiegały zręcznie po strunach, trącając je niekiedy z pieszczotą, prawie motylim wiewem, a czasem uderzając w nie z taką namiętną siłą, że harfa grzmiała burzliwem jakiemś wołaniem lub tonem rozpaczy i szamotania się, jak wicher bez przestrzeni a szerokich bezkresów łaknący.
Słuchacze byli porwani tą grą. Homwerin odrzucił głowę w tył na oparcie fotela i zdawał się odgadywać tę muzykę, pełną ciepła i woni majowego poranku, to znowu przechodzącą w żałosne łkanie to w gromy, bijące na podniebnych wyżynach. Sweno, siedząc zdaleka od królowej, w cieniu cyprysu, wsparł czoło na dłoni i nie odrywał oczu od jasnej, księżycowej postaci Gizelli, od jej palców, ciskających na struny wymowę uczuć i błyskawice myśli. Harfa zmieniła się w głos jej duszy, w krzyk serca — nie palce, lecz nerwy grały na niej, każdy jej ton był słowem, którego usta wymówić nie mogły... Sweno panował nad sobą, zachowując na twarzy granitowy zimny spokój, tylko oczy jego przyćmione rzęsami miały w sobie przepaść bezdenną i ten szczególny wyraz, w jakim uczucie szczęścia nie może się wyzwolić z uczucia męki.
Wtem gałęzie cyprysu zaszeleściły lekko. Za plecami Swena wychyliła się z mroku blada, ścięta zjadliwym uśmiechem, twarz Satyra i przysunąwszy się ustami do ucha księcia, szepnęła sycząco:
— Ona gra dla ciebie tylko, ty wiesz o tem...
Sweno cofnął się gwałtownie, spojrzał za siebie. Głowa znikła, ale ją dojrzał i poznał: był to król Luisel. Wenuczy zerwał się i pierwszym odruchem chwycił za rękojeść szpady. Lecz się opamiętał.
W tej samej chwili z poza posągów i rozkwitłych kamelji runął okrutny, demoniczny śmiech, przenikający w noc cichą, jak głos puszczyka.
Struny harfy jęknęły boleśnie, Gizella grać przestała. Ona i wszyscy obecni spojrzeli w stronę, gdzie rozległ się ten śmiech zły, szyderczy, na twarzach odmalowało się zdumienie, w oczach niektórych — przestrach. Sweno stał blady, groźny, z fałdą pomiędzy brwiami i ściskał szpadę kurczowo. Wymowa oczu Gizelli patrzących na niego uważnie, łagodziła w nim burzę gniewu.
— Czyj to śmiech, książę? Co to było? — spytała królowa.
— Zapewne któryś z Satyrów bronzowych, zdobiących park, ożył i złośliwie przerwał muzykę waszej królewskiej mości, zazdrosny o jej piękno, — odrzekł Wenuczy.
— Dziwy się tu dzieją niezwykłe, — rzuciła lekko podrażniona, domyślając się reszty z uwagi na zagadkową nieobecność Luisela.
Już tego wieczoru dobry nastrój, wywołany natchnioną muzyką Gizelli, nie powrócił. Towarzystwo znowu rozbiło się na grupy, królowę otoczyło kilka osób z dworu, prowadząc z nią ożywioną rozmowę.
Sweno rozdrażniony usunął się w głąb parku. Śmiech króla Luisela brzmiał mu w uszach zgrzytem nieznośnym i szarpał mu do reszty nerwy. Popychany jakimś bezwzględnym nakazem szukał króla i wreszcie spotkał go nad morzem, oddalonego od ludzi, wśród skalnych rozpadlin. Luisel stał zamyślony i smutny, lecz na widok Swena ocknął się, wyprostował i, patrząc bystro w oczy magnata spytał pierwszy chrapliwym głosem.
— Odszedłeś... gdy ona gra?... Miałeś siłę?...
— Wasza królewska mość zechce panować nad sobą, — rzekł Sweno spokojnie, choć wrzało w nim wszystko. — Śmiech twój, panie, przeraził królową, gdy mnie wydał się on... niesmacznym śmiechem... wesołka.
— A więc słyszała? Haha! Tego pragnąłem. Jej śpiew i muzykę chłonie się żarłocznie, chciwie, jak haszysz trujący, ale rozkoszny. Tyś powinien to lepiej określić, bo grał a tylko dla ciebie.
— Wasza królewska mość...
— No, nie zaprzeczaj, że ją kochasz, posiadając jej wzajemność. Szczęśliwcze! taka świadomość więcej warta, niż życie. Ale nie łudź się, że ją będziesz miał, nie tryumfuj, bohaterze! Twoje orle szpony jej nie uniosą tam, dokąd byś pragnął... Jej nie posiądziesz nawet gdybyś się spalił na węgieł w wulkanie swojej namiętności.
Sweno nie mógł dłużej panować nad sobą. Wybuchnął:
— Wasza królewska mość zamilcz, zamilcz!... bym nie zapomniał, z kim mam zaszczyt rozmawiać!
— I za cóż mi grozisz?...
— Miej cześć dla majestatu królowej...
— Haha! — zaśmiał się król boleśnie i — nagle podskoczył do Swena, chwytając go za ramię. Obłęd miał w oczach, przysunął twarz do jego twarzy.
— Powiedz... czy miałeś ją już?...
Wenuczy szarpnął się i w mgnieniu oka błysnął szpadą przed oczami Luisela. Był straszny.
— Jak śmiesz?! — krzyknął z najwyższem oburzeniem.
Luisel odskoczył w tył i również wydobył szpadę.
Chwila okrutnego napięcia... stali naprzeciw siebie, mierząc się pałającemi oczyma. W tem Luisel uśmiechnął się blado, melancholijnie i, opuściwszy z rezygnacją ramiona, rzekł:
— Uderzaj pierwszy i zabij... chcę tego... ja siły nie mam... ona... nie mnie kocha. Lecz... daj mnie zaraz na pożarcie rekinom, aby z krwi mojej nie urosły oszczerstwa dla was obojga... Czemu nie uderzasz, książę? Ją się bronić nie będę...
Sweno opuścił szpadę zdumiony. Patrzyli na siebie w milczeniu, poczem król, jakby skurczył się w sobie, ukrył głowę w dłoniach i — ciężko osunął się całą swą postacią na głaz nadmorski. Wenuczy uczuł litość i dziwny żal, wzruszył ramionami i poszedł w głąb parku.
Nazajutrz powstał wśród gości projekt wycieczki na morze i zwiedzenia w ciągu kilku dni innych wysp, sąsiadujących z Heljosem. Sweno chciał wracać do Sudgrestu, lecz najsilniej opierał się temu król Luisel, twierdząc, że jadą na nieznane wyspy i że będą pozbawieni jedynego bodaj rycerskiego przewodnika wyprawy. Wenuczy nie ustąpiłby królowi, gdyż patrzał już na niego nieufnie i nie ustąpiłby ogólnym prośbom, gdyby nie cichutkie słowa Gizelli: „zostań książę...“ raczej przeczuciem zdjęte z jej ust, niż usłyszane w chwili, gdy całował ceremonjalnie jej rękę wobec całego dworu. Fala krwi uderzyła mu do głowy, oczyma odrzekł jej: „zostanę“ i — w tym momencie oboje uczuli w sobie jakąś niezmierną, promienną radość życia.
Podczas wycieczki rozmawiali ze sobą często, zamieniając te przelotne błyski spojrzeń, w których myśl każda i każde drgnienie serca streszcza się najzupełniej. Zwiedzano odwieczne ruiny zamczysk i świątyń, pieczary i groty, nawpół zasypane piaskiem stuleci, obozowano nieraz wespół z koczującymi beduinami, a ich pieśni wieczorne, śpiewane na cześć zachodzącej gwiazdy, wywierały na Gizelli wrażenie silne. Sweno patrzał na nią i czuł się szczęśliwy, że widzi blask jej spojrzeń i uśmiech jej ust drobnych a tak bogatych w nieprzeparty urok. Słysząc jej głos o głębokich srebrnych tonach, uspakajał swoją tęsknotę, łagodził swój ból i rozterkę duchową. Im częściej przebywał z nią, im wyraźniejsze odbierał od niej a tak nieuchwytne dowody uczucia, tym straszliwiej miał walczyć z sobą, aby przed ciekawymi oczami ludzi nie zdradzić jej i siebie, tym trudniej przychodziło mu ukrywać to, co było istotną treścią jego życia.
Któregoś dnia całe towarzystwo wracając z konnej wycieczki w głąb wyspy nieznanej, zatrzymało się nad morzem, na wyniosłym zrębie, werżniętym w ciemno-fioletową zatokę, zarzuconą wielkimi głazami o purpurowej barwie plam krwawych. Ostry prąd morski wpadając między ogromne głazy, burzył się na głębinie i pluł zajadle zielonobiałą pianą. Cały niższy brzeg lądu czerwienił się mnóstwem drzew granatu osypanych masą karminowego kwiecia. Była godzina różowo-złotych zórz na niebie, godzina słodkiej ciszy na morzu, pełna woni i przeczuwanych zda się poszeptów na ziemi.
Gizella na swym białym wierzchowcu podjechała na sam skraj wyżyny, by lepiej ogarnąć wzrokiem malowniczą okolicę. Znalazłszy się nad stromem urwiskiem, koń rzucił się gwałtownie do skoku, lecz w tej chwili Sweno pierwszy odczuł niebezpieczeństwo królowej, targnął swego wierzchowca i zręcznym obrotem oddzielił sobą Gizellę od przepaści morskiej.
— Książę! — zawołała przerażona Gizella.
Sweno uśmiechnął się.
— Mój rumak skoczyłby nawet w morze, jak delfin, ale wasza królewska mość zbyt śmiało narażała siebie.
Nagle król Luisel zaczął wołać, wskazując kwitnące granaty.
— Patrzcie, patrzcie! Co za cudowny pejzaż! Skąd ta postać?
Spojrzeli wszyscy.
Z pod drzew wysunęła się młoda, dorodna dziewczynka w białej, prostej sukni, niosąc na głowie okrągły wielki kosz, pełen purpurowych kwiatów. Szła wolno, z oczyma szeroko rozwartemi ze zdumienia, spoglądając wyłącznie to na Gizellę, to na Swena, którzy na swych wierzchowcach, zawieszeni prawie nad urwiskiem, wyglądali, jak dwa bajeczne zjawiska. Wyraźny zachwyt odmalował się w ciemnych, dużych oczach dziewczyny, a twarz jej o złotawej cerze oliwki pokryła się rumieńcem. Nagie, widocznie na błyskawiczną myśl jakąś zerwała kosz z głowy, wdrapała się zwinnie na wiszar nadbrzeżny i całą masę purpurowego kwiecia granatu rzuciła pod kopyta wierzchowców Gizelli i Swena, potem schyliła się szybko i, chwytając oburącz bogaty pęk kwiatów, część ich podała do rąk królowej, resztę do rąk księcia. Stało się to tak szybko, niespodziewanie, że całe towarzystwo zastygło w niemym podziwie. Sweno zaś i Gizella, oboje w nagłym rumieńcu zaklęci, spojrzeli na siebie zdumionem, pytającem spojrzeniem.
Dziewczyna podniosła ku nim twarz piękną, rozjaśnioną zagadkowym uśmiechem. Oczy jej miały wyraz dziwny, zawołała jakby krzykiem rozpaczy.
— Kwiaty granatu przysporzą wam szczęścia!... Tak mało go na ziemi!... Wszystek kwiat zerwać jeszcze za mało!... Życie wasze będzie płonęło jak ten szkarłat, dopóki nie spłonie na stosie ofiarnym, ale... ale przedtem ujrzycie kwiaty granatu... jak ja...
— Kim jesteś, dzieweczko?... — zapytali prawie razem przejęci jej szczególnemi słowami, królowa i Wenuczy.
— Żeglarza szukam... — odrzekła tajemniczo, przesunąwszy ciekawie przeciągłe spojrzenie po obecnych i... naraz, zanim kto zorjentował się, ukryła twarz w dłoniach, biegnąc ku morzu naoślep, szaleńczym rzutem runęła w przepaść.
Gizella wydała okropny okrzyk przerażena i jednocześnie ze Swenem zeskoczyła z konia... Ottokar, Luisel i paru innych mężczyzn zeskoczyli również, spiesząc nieszczęśliwej na ratunek, ale było już zapóźno. W głębiach morskich błysnęło bielą targaną prądem i... czerwieniły się już znowu tylko zachodnie łuny słońca...
Gizella była tak silnie podrażniona i tyle łez miała w sobie, że odsunięta od całego towarzystwa, nie zamieniła z nikim ani słowa. Jechała na przodzie sama, wpatrzona smutnemi oczyma w kwiaty granatu i zdawało jej się, że wraca z czyjegoś pogrzebu, utraciwszy nieznaną jej, lecz drogą jakby i bliską duszę. Może bratnią, pokrewną w niedoli ducha?... Szukam żeglarza... — te słowa dziewczyny greckiej, jej badawczy, poszukujący wzrok, jej tragiczny rzut w morze, wszystko wyrażało ukrytą, bolesną tajemnicę... A te kwiaty... ta wróżba?...
Orszak cały wlókł się za Gizella smutny, przygnębiony. Cesarz był wyraźnie zły... Luisel do najwyższego stopnia znerwowany i przybity, głównie faktem sceny z kwiatami oraz ich wróżby...
Swenowi grały ustawicznie w uszach słowa dziewczyny...
Dopóki nie spłonie na stosie ofiarnym...


Na staroświeckiem łożu, osłoniętem adamaszkowemi kotarami, w komnacie zamku idańskiego, leżała księżna Annuncjata Zofja, walcząc ze śmiercią resztkami dogasającego życia. Przyćmiona lampa rzucała na pokój słaby krąg światła, w jego refleksach wychudzona, pergaminowa twarz księżny była podobna do maski woskowej. Przy łożu czuwała Gizella sama i wyczerpana doszczętnie, nieco dalej siedziały damy honorowe, szepcąc pomiędzy sobą cicho, tajemniczo, od czasu do czasu. Mijały godziny długie, drażniące, przejęte tą tylko smutną pewnością, że chwila zgonu zbliża się coraz szybciej. Wtem chora ocknęła się ze snu, oczy szeroko rozwarła i usłyszawszy szmer, krzyknęła głośno:
— Kto tu jest?
— Ja jestem, mamo, — podsunęła się cesarzowa.
— Kto?
— Gizella.
— Ach, wasza cesarska mość...
Księżna zamknęła oczy, umilkła. Po chwili spytała znowu:
— Czy jest tu kto więcej?
Gizella wymieniła nazwiska obecnych dam.
— Niech odejdą.
Cesarzowa powtórzyła paniom żądanie chorej; wyszły, ociągając się. Gdy znikały za ciężką kotarą osłaniającą drzwi, cesarzowa patrzyła za niemi obojętnie, czekając aż wyjdą.
— Czy jesteśmy same? — spytała księżna.
— Tak.
— Wasza cesarska mość raczy nachylić się do mnie.
Gizella pochyliła się nisko, księżna objęła jej głowę i szepnęła zaledwie dosłyszalnie:
— Sprawdź za kotarą, prędko!
Zdumiona Gizella błyskawicznie podbiegła do drzwi i odchyliła kotarę. W fałdach ciężkiej materji stała ukryta blada i drżąca jedna z dam. Iskry gniewu strzeliły z oczu cesarzowej. Otworzyła drzwi i, wskazując je damie, zawołała surowo:
— Proszę wyjść!
Struchlała dama skuliła się z przerażenia i wyszła, jak zbrodzień.
Cesarzowa wzburzona powróciła na dawne miejsce.
— To była potworne, niegodziwe!
— Znam ja je dobrze, — rzekła chora, — to są rzeczy zwykłe, częste, to jest przyczyną wielu rozsiewanych plotek i oszczerstw... Wasza cesarska mość raczy usiąść tu przy mnie.
— Mamo, proszę cię całem sercem, nie tytułuj mnie. Jesteśmy zupełnie same.
— Jak chcesz... Gizello. Nie mamy co ukrywać.... Ja umrę, może za kilka dni skończy się moja droga. Szary cień, który ukazał się przed tygodniem cesarzowi, a później mnie — to wróżba niezawodna... Nadszedł czas... Od zgonu Ksywiana jestem codzień gotowa...
Gizello, mam cię zapytać o rzecz bardzo ważną... Przysięgnij mi, że będziesz szczerą.
— Przysięgam ci, mmo, ale... to zbyteczne. Szczerą byłam i będę zawsze.
— A więc... przysuń się bliżej, powiedz mi, czy... kochałaś Ksywiana?
Krew uderzyła do głowy cesarzowej. Patrząc jasno w oczy świekry, odrzekła z mocą:
— Tak, mamo, jak rodzonego brata.
— Tylko?...
— Tylko tak i na to przysięgam.
— A powiedz mi... a powiedz, czy Luisela kochasz tak samo?
Gizella zmarszczyła brwi.
— I o niego pytasz, matko?
— Odpowiedz.
— Luisel to mój brat stryjeczny, kocham go również uczuciem siostry.
— Przysięgasz?
— Tak, ale bolę mnie bardzo pytania twoje, mamo.
— Zaczekaj... zrozumiesz... Proszę podaj mi napoju.
Gizella spełniła prośbę. Dręczył ją głuchy, tępy niepokój, aby księżna nie spytała o Swena, bo... wówczas... będzie także szczerą...
Księżna piła chciwie, poczem odetchnąwszy chwilę, rzekła świeższym głosem:
— Widzisz, Gizello... o Luiselu i o tobie mówią, że miłość wasza trwa oddawna, że narzeczeństwo jego z twoją, siostrą zerwało się... ponieważ ona spostrzegła, że jest pomiędzy wami nielegalny stosunek.
— I ty w to, matko, wierzyłaś choć przez chwilę?
— No, nie! To zresztą niepodobne do ciebie, ale... wszystko jest możliwe, wiesz, co się dzieje na dworach i na... naszym również. Jesteś tak piękna i tyle wzbudzasz zapałów, nawet powagą swego majestatu, że uwaga twoja zwrócona łaskawie na kogokolwiek, jest złośliwie komentowana.
— Wiem o tem, i mimo to kieruję się zdaniem, że istotnie dobra opinja kobiety jest trwała, jak puklerz. Oszczerstwo to co innego. Także przysięgam ci, mamo, że Klotylda nie czyniła żadnych wyrzutów Luiselowi, bo znała wybornie moje względem niego stanowisko. Powód zerwania był inny... i ty wiesz, jaki, mamo.
— Jednakże... odwiedzasz Luisela na jego wyspie różanej i... bywasz tam sama.
— Tak, raz na rok w lecie. Wówczas towarzyszą mi tylko mój stangret i Achmed, czasem, dawniej Homwerin... gdyż Luisel nie znosi obecności wielu ludzi, zwłaszcza kobiet... z wyjątkiem mnie jednej. Prześladuje go jakaś dziwna manja, o czem wiedzą wszyscy. Spotykam się z nim niekiedy w Passetoff u moich rodziców. Wierz mi, mamo, przed nikim nie tłumaczyłabym się z takiego zarzutu, w tej chwili jednak, jeśli robię ofiarę z dumy swojej, to tylko dla ciebie... Teraz słowa twoje, mamo, tłomaczą mi twoją niechęć dla mnie tak upartą... Ale... dlaczegoś wcześniej nie zadała mi tych pytań, bym się oczyścić mogła przed tobą?
Księżna milczała długo, wreszcie wzięła rękę Gizelli w swoją i rzekła:
— Nie, to nie było powodem mojej dla ciebie... szorstkości... Najpierw byłam rozżalona na Ottokara za... sprzeciwienie się mojej woli i wprowadzenie innej na tron sustjański... Byłaś wtedy dzieckiem, Ottokar szalał za tobą, pociągnęłaś go ku sobie jakby siłą magnetyczną. Cały dwór tobie był oddany... Ksywian kochał cię... nie jak siostrę, lecz jak kobietę... której pożądał, nienawidząc Ottokara. Do mnie miał żal wyraźny za ciebie... Drażniłaś mnie swobodą swoją... wyłamywaniem się z tego, z czem się liczyć powinnaś była, ale, nie mówmy o tem...
— Tak, mamo, nie mam do ciebie żalu za przeszłość, tylko... tylko...
Ręka księżny, trzymająca dłoń Gizelli, drżała nerwowo, palce jej zaciskały się mocniej. Niepokojąca cisza zaległa sypialnię, jakby odbywała się tu spowiedź, wyznanie tajników uczuć, myśli. Posępny smutek ogarnął Gizellę. Po długiem i nużącem oczekiwaniu księżna szepnęła, nawiązując do słów Gizelli.
— Nie dokończyłaś swojej myśli... córko...
Cesarzowa drgnęła i nagle, pochylając się nisko, ucałowała obie ręce świekry. Łzy jej spadły na pierś księżny.
— Ach, mamo, mamo! Po tylu latach po raz pierwszy tak mnie nazwałaś... gdybyś była wcześniej to jedno słowo serdeczniejsze, to jedno słowo...
Szloch zerwał się z jej piersi. Księżna położyła miękko rękę na jej głowie.
— Byłam dla ciebie złą... bardzo niesprawiedliwą... bardzo złą... dokuczałam ci... i teraz rozumiem, coś chciała rzec, gdy zawahałaś się...
— Nie, mamo... nic już... nie mówmy o tem, — błagała Gizella słodkim, pieściwym głosem, — ja nic nie pamiętam.. ja...
Jesteś bardzo dobra, córko... a ja ci zabrałam dzieci... ja zazdrośnie trzymałam je przy sobie, pozbawiając cię tej rozkoszy... Lecz... one więcej ciebie kochają... to naturalne... ale w tem moja kara a twój tryumf... I Ottokara... podle, podle... ach, jak podle odsuwałam od ciebie... Dziś widzę to ze zgrozą i teraz w godzinę mego zejścia... proszę ciebie, Gizello... wybacz mi... daruj wszystko...
Gizella upadła na kolana, całowała rękę księżny i szeptała głęboko wzruszona.
— Matuchno droga, chcę być córką twoją, nic ci do wybaczenia nie mam i nic nie pamiętam...
— Tyś była aniołem tych murów, ja... ich złym duchem... Dobrze o tobie mówią Rekwedzi, że... zbrodnia. grzech przed tobą truchleje i stopy twoje całuje... Jesteś kochana nietylko jako królowa... wiem... wzbudziłaś miłość wielką... w sercu mężczyzny potężnego duchem...Przez tę miłość dokonał się cud... Nie pytam... nie mam tu prawa, nie ostrzegam ciebie, dziecko... bo wierzę w czystość twoją, bo wierzyłam zawsze. Ale ty jesteś za kryształowa w stosunku do podłości ludzkiej... Obecnie chodzi mi tylko o wychowankę twoją, Karolinę... Stojący nad grobem mają jasnowidzenia... Wzięłaś ją na wychowanie, powodowana litością dla niej i tęsknotą do dzieci, które ci zabrałam...
— Nie wspominajmy o tem, mamo...
— Ona jest niezaprzeczenie Wittelsgethówna... a choć podobna do swojej matki, włosy ma wasze, twoje i twoich sióstr... Jest sprytna bardzo... ona ci zgotuje nieszczęście, Gizello...
— Co mówisz, mamo!
— Tak, dziecko, tak... Karolina z czasem zechce uchodzić za twoją córkę rodzoną...
— Mamo, — krzyknęła cesarzowa. — Cóż za przypuszczenie!
— Tak!... Wyrzeknie się swego prawego urodzenia z księcia i tancerki a będzie wolała uchodzić za... nieprawą córkę twoją i...
— Na Boga! cóż za myśl potworną pielęgnujesz!
— A jednak ja to widzę. Ona zechce być córką Wittelsgetha... i twoją...
Gizella zbladła silnie, głos jej zadrgał ze wzburzenia.
— Odgaduję! To okropne, okropne, taka ohyda nie wylęgnie się w duszy tej małej. Byłoby to straszne!
— Dopomogą jej źli ludzie i... jej spryt wrodzony i... oszczerstwa rzucane na ciebie i... miłość twoja siostrzana dla Luisela... a jego inna i stała dla ciebie i... jego portrety w twoich komnatach i to... że go odwiedzasz na wyspie... Ja to widzę, dziecko, przeczuwam to w przyszłości...
Gizella nie mogła się uspokoić, miała w sobie gorycz i ból rozsadzający jej czaszkę. Słowa księżny przypominały jej słowa Luisela, wypowiedziane już wtedy, gdy brała na wychowanie osieroconą Karolinę. Niepokój ją dręczył i budził w niej przykre wątpliwości, ale stan księżny i jej ostatnie dni życia były tak absorbujące, że nie pozwalały o niczem innem głębiej rozmyślać.
Pewnego wieczoru, gdy Gizella chwilowo odpoczywała po trudach pielęgnowania chorej, dama dworu zakomunikowała jej, że księżna wzywa ją do siebie. Gizella poszła szybko przez pokoje, oddzielające jej apartamenty od zamieszkałych przez matkę. Wtem spotkała księżnę Sebastjanową. Staruszka była silnie wzruszona.
— Wasza cesarska mość raczy się spieszyć. Stan chorej jest bardzo groźny. Wzywa cię jaknajprędzej. Cesarza i Sebastjana, zawiadomiłam.
Gizella przerażona wbiegła do komnaty matki. Księżna siedziała na łóżku, patrzyła w stronę drzwi oczami rozgorączkowanemi.
— Córko moja, chodź prędko... Wyjdźcie wszyscy... Chcę zostać tylko z cesarzową...
Gdy komnata opróżniła się, księżna wyjęła z pod poduszki małe pudełeczko i, wciskając je w rękę synowej, szepnęła tajemniczo:
— To dla ciebie od Ksywiana... Na chwilę przed rozstrzelaniem oddał to swemu doktorowi, by wręczył mnie po jego pogrzebie... Razem z ciałem z Quarotto paczka ta przyjechała do Sustji... Nie spełniłam ostatniej woli Ksywiana i trzymałam to dotąd... zazdrosna nawet o ten drobny dowód... Powierzam ci wszystko teraz, córko... i daruj, że ukrywałam tak długo, lecz... nie miałam siły... nie miałam siły... Do grobu tego nie wezmę... tylko list jego do mnie pisany, położysz mi na piersiach, Gizello...
Nie dokończyła, gdy nadjechał cesarz. Ostatnie słowa do syna księżna wypowiedziała z męką.
— Wprowadziłeś, Ottokarze, w dom nasz anioła... ja łamałam jej skrzydła niegodna... ale siła ducha Gizelli była potężniejsza niż złość moja... Pamiętaj, Ottokarze... z nią jasność, bez niej zmierzch... Gizello... twoje wielkie serce... córko moja...
Słowa zamarły na jej ustach, wkrótce straciła przytomność.
Nad ranem już nie żyłą.
— Kogo też teraz szary cień wypatrzy sobie na naszym dworze? — szeptano z trwogą.
Gdy Gizella otworzyła paczkę od Ksywiana, ogarnął ją smutek głęboki, jakiś wiew śmierci wionął jej na twarz. Zaczęła czytać.

„Za godzinę będę rozstrzelany, lecz nie zastanawiam się nad tem, bo, jak powiedziałaś mi, matko, z tronu ustępuje się tylko po to, by wstąpić na szafot. Ginę z tą jedną nadzieją, że ciało moje zabierzecie do Sustji i umieścicie mnie w krypcie grobów rodzinnych, aby i Ona kiedykolwiek westchnęła, spojrzawszy na mój sarkofag. Ten medaljon oddaj Gizelli, bo rozumiesz mnie, mamo, że Jej obrazu zamykać z sobą w grobie nie mogę. Jestem zabobonny, a Ona musi

żyć dla kraju, dla dzieci... Dzieci Jej nie zabieraj, matko, przez miłość dla mnie i pamięć o mnie.“

Medaljon złoty, gładki, wewnątrz miał podobiznę Gizelli i napis: „Żyjąc nadzieją bez nadziei, w męce rozpacznej trwając, wpaść mogę łatwo w zdradzieckie pęta Fatum. Lecz gdybym nawet ginął z tęsknoty za tobą, błogosławić będę tę jedną chwilę, żem cię widział za życia.“
Gizella długo patrzyła w zamyśleniu gorzkiem w otwarty medaljon i zdawało jej się, że patrzy w oczy Ksywiana, do ostatnich chwil patrzenia swego na ziemi na obrazku tym spoczywające. List do matki złożyła jej na piersi, medaljon zawiesiła jako votum przy krucyfiksie w swojej kaplicy szejruńskiej.
Po pogrzebie księżny matki Gizella przebyła znowu czas dłuższy w Maurarze przy nieszczęśliwej ex-cesarzowej Herminji. Obłęd jej po stracie męża przejmował Gizellę bólem nieznośnym. Oprócz daru swego serca innej ulgi nie mogła nieść nieszczęśliwej i czuła na dnie duszy głuchy wyrzut, nie dający się sformułować, niewiadomo z czego powstały.
Maurar taki piękny jak bajka a taki teraz smutny, przez obłęd Herminji i kirem żałoby okryty, był dla Gizelli zarazem wspomnieniem wrażenia, jakiego doznała w Sterjocie. Często w noc księżycową, zmęczona jękami i dzikim wrzaskiem Herminji, lub jej cichą, rozdzierającą melancholją, siadała na tarasie nad urwiskiem i, patrząc na szamotanie się u stóp zamku, w przepastnej głębinie fal morskich i świecące daleko latarnie portu Sterjot, biegła myślą do tych wszystkich chwil minionych począwszy od tamtej pierwszej, tak drogich i pamiętnych, że urok ich nie miał sobie równego. Marzyła i to niekiedy rozjaśniało jej świat...
Któregoś dnia, siedząc nad brzegiem morza, słuchała z zajęciem czytania doktora Chryzjosa. Dzień był słoneczny, lecz morze wzburzone silnie chłodziło sino-stalowym kolorem fal i przejmowało grozą.
Na horyzoncie spienionych odmętów zamajaczył, jak widmo, płynący statek i zbliżał się ku przystani. Patrząc nań i obserwując jego walkę z żywiołem morskim, Gizella uczuła rosnący w niej a nieokreślony niepokój. Odnosiła wrażenie, że to do niej płynie z zaświata duch jakiś, wiozący jej wieści, lecz że zanim zdoła dopłynąć, pochłoną go fale. Zaczęło ją drażnić czytanie, podniosła się raptem i rzekła zmienionym głosem.
— Doktorze, te zbałwanione otchłanie morskie nie wróżą mi nic dobrego, a jednocześnie pociągają mnie ku sobie z taką nieodpartą siłą, jak niekiedy niebezpieczeństwo śmierci pociąga człowieka...
— Czy wierzysz, doktorze, w przeczucia?
— O, tak, najmiłościwsza pani, może dla tego głównie, że wiarę tę utrwaliła we mnie zdolność przeczuciowa waszej królewskiej mości, i tak niezwykły dar odgadywania.
— Istotnie w przeczuciach swych nie omyliłam się nigdy, szczególnie jeśli chodziło o zdarzenia w życiu otaczających mnie osób....Czy widzisz, doktorze, ten statek? On wiezie dla mnie wiadomość o czyjemś nieszczęściu.
Chryzjos spojrzał na królową zdumiony.
— Ależ, najmiłościwsza, jestto jeden z tych okrętów, jakie masami zawijają do portu.
— Nie, nie, — pokręciła smutnie głową, — ten dla mnie ma coś wyjątkowego... Pójdźmy do naszej przystani, weźmiemy łódź i podpłyniemy do portu... Ten statek już przybił...
— Może waszej królewskiej mości kazać podać konia, może powóz? za duże są dziś fale by płynąć...
— Ach, czyż nieraz nie płynęłam w gorszą pogodę?... Chciałabym tylko, aby towarzyszyła nam hrabina Dalney, ale... może ty, doktorze... wolisz zostać?
— Ja najmiłościwszej panii nie odstąpię, będę wiosłował.
Chryzjos skłonił się i odszedł do pałacu. Gizella podniosła rękę do czoła.
— Co mi jest, co mnie tak trapi? Czy znowu jaki ptak czarny zawisnął nademną, by krakać mi złe wróżby? — pytała samej siebie, ściskając palcami pulsujące skronie.
Poszła wolno, zamyślona, długą szeroką aleją, wysadzoną z obu stron kwitnącemi drzewami mimozy. Żółte, obfite, drgające w słońcu, okiście tworzyły złotą fantastyczną ścianą, jakby ta droga wiodła w daleką, niezmierzoną przestrzeń światła. Było pusto i cicho, tylko Gizella w szatach żałobnych, zapatrzona w dal oczami pełnemi niepokoju, wyglądała w tym złotym niekończącym się szpalerze, jak duch zbłąkany, jak symbol tęsknego zamyślenia.
Wtem przystanęła, zaskoczona czemś niespodziewanem, twarz jej ożywiła się nagłym rumieńcem, w oczach zamigotały gorące iskry podniecenia. Wytężyła wzrok, patrząc w głąb alei. Zdaleka na tle słońca i złotych festonów mimozy ukazała się wysmukła postać męska, dążąca szybko w tę stronę.
Gizella rozchyliła usta, jak do okrzyku.
— Sweno!...
Poznała go odrazu, serce w niej biło radośnie na jego spotkanie.
Skąd on tu?... Co to znaczy?... Sweno, istotnie Sweno! — wołał jej w duszy głos pełen szczęścia i trwogi zarazem.
W płaszczu na ramionach, z odrzuconem nisko futrem kołnierza, szedł Sweno Wenuczy z odsłoniętą, głową, wpatrzony w żywy obraz królowej, w jej oczy gwieździste. Im był bliżej, tym mocniej stapiały się te oczy jedyne z jego wzrokiem. Kiedyś w Sterjocie, gdy ujrzał ją poraz pierwszy, spojrzenie jej oczarowało go i zbudziło w nim tęsknotę za nią, a potem w Awra Rawady i teraz, w tych jej ciemnofjoletowych źrenicach znajdował źródło rozkoszy, blask tajemniczy, spalający w nim serce.
— Spotykamy się również niespodzianie, jak... w Awra Rawady, — rzekła pierwsza z radosnym uśmiechem.
Oderwał usta od jej rąk, zatrzymując jednak jej dłonie.
— Tak, najmiłościwsza, i ja wspomniałem w tej chwili z rozkoszą ten moment cudowny, odkąd zaczął się mój złoty sen o szczęściu... Ale wówczas... niosłem ci wieści radosne, zwycięskie, a dziś niestety...
Gizelła spytała trwożnie:
— Co się stało? Mów, książę.
Ścisnął jej ręce w swoich dłoniach z serdeczną pieszczotą i odrzekł zciszonym głosem:
— Nie lękaj się, najdroższa, ubóstwiana... Wieść przywożę złą, ale... jeszcze nie tragiczną... Nie trwóż się...
Naraz rzucił krótkie niechętne spojrzenie poza Gizellę i — puścił jej ręce.
Aleją szli pospiesznie hrabina Dalney i doktór Chryzjos.
— Mów, książę, — szepnęła Gizelła.
W Nomechji wybuchła rewolucja pałacowa, król Arwji zagrożony bardzo... może być aresztowany lada dzień.
— Aresztowany Luisel?
— Tak, najmiłościwsza, stało się to dzięki intrygom kanclerza Gerymji i księcia Apolonjusza. Oficjalnie królowi przypisuje się...
— Obłęd! Wiem, wiem, to już od dawna. Obawiano się tego właśnie. Ach, niecne knowania!... Słyszysz, Inaro?... To potworne!!... Ja muszę go ocalić! On nie może być tyranizowany przez ludzi złej woli dlatego tylko, że ma niezłomne ideały w duszy i... że... jest niepoprawnym romantykiem... Ale to nie jego wina.
Sweno skłonił się i rzekł z żywym zapałem i energją.
— Jestem gotów wszędzie i zawsze pomóc ci, pani. Ale radzę nie zwlekać ani chwili, gdyż położenie króla jest bardzo poważne.
— Tak, tak, dziś jeszcze wyjeżdżam do Arwji. Nikt o tem wiedzieć nie będzie... Ja go muszę ocalić! — powtórzyła Gizella z mocą.


W ogrodzie małej ustronnej willi, wynajętej pod miasteczkiem arwijskiem Aiding, położonej nad brzegiem jeziora, które odgradzało willę i dalej odsuniętą, mieścinę od zamku królewskiego Reeg, cesarzowa Gizella oczekiwała zaufanego dworzanina króla Luisela. Chciała upewnić się co do poczynionych przez siebie zarządzeń. Jakoż wieczorem o oznaczonej godzinie dworzanin przybył, zachowawszy wszystkie warunki ostrożności, nawet zmieniwszy zwykłe swe ubranie na strój rybacki. Cesarzowa zapytała go zciszonym głosem:
— Czy wszystko gotowe? Czy król zna dobrze kierunek, gdzie oczekują na niego konie?
— Tak, najmiłościwsza pani. Stangret króla ze Swantajn i murzyn Achmed, konno będą oczekiwali w zaroślach nadbrzeżnych, konie są wyborne, powóz lekki, zakryty, noc zapowiada się jasna, w zamku nikt się nie domyśla.
— Przeprowadzi pan jednak króla do ukrytej łodzi?
— Tak jest, może nawet uda mi się przewieźć króla na ten brzeg do zarośli.
— Byleby doktór Noger nie przeszkodził, Wówczas wszystko byłoby stracone.
— Niema obawy, najmiłościwsza pani. Doktór jest znudzony nieustannemi spacerami króla, nie może mu nadążyć i unika tego, tembardziej, że park ze wszystkich stron, prócz jeziora, otaczają, stróże. Przyzwyczaili się już tam do widoku króla w parku, oczywiście także pod strażą. Dzięki pewnemu manewrowi z mojej strony, ja właśnie dziś czuwam nad królem... Niewiem, czy będą z tego radzi!... Gdy uda mi się wykraść króla, uciekam również na terytorja sustjańskie.
— Czy pan był w Swantajn, podczas aresztowania króla?...
— Tak jest, najmiłościwsza pani, od wybuchu rewolucji pałacowej w Nomechji i, podczas tej nocy strasznej, gdy mężowie stanu i deputowani przekupieni przez kanclerza Gerymji, chcieli podstępnie, a potem siłą wymóc na królu akt zrzeczenia się tronu, na rzecz księcia Apolonjusza. Chodziło jakoby o uratowanie kraju od wewnętrznych zamieszek, ponieważ królowi przypisuje się obłęd. Książe Apolonjusz liczył bodaj na regencję... i... otrzymał ją.
— I król wiedział o tem?
— O, tak, domyślał się, a przytem ja go uprzedziłem, będąc wtajemniczonym w knowania przeciwko niemu, od dawna.
Cesarzowa podała dworzaninowi serdecznym ruchem rękę do pocałowania.
— Jesteś pan dzielnym człowiekiem. Zawiadomiona prywatnie w Maurarze, a potem w Idaniu o tym smutnym fakcie, przybyłam tu natychmiast, uzyskawszy tylko od cesarza zapewnienie, że król w razie ucieczki może się schronić w sustjańskiej monarchji. Znam zasadniczo intrygę kanclerza Gerymji z księciem Apolonjuszem do spółki, lecz szczegóły, tyczące się samego spisku interesują mnie bardzo.
— Najmiłościwsza pani, to są rzeczy nie nowe, praktykowane od czasu, jak istnieje historja. Nie mogąc zjednać sobie króla dla swoich machinacyj politycznych, kanclerz postanowił szykanować króla Arwji w polityce zagranicznej, a ponieważ i na tej drodze nie osiągnął celu, chwycił się ostatniego środka: skłonienie króla do abdykacji. Zdobył tedy stronników wśród mężów stanu i zbuntował ich przeciw monarsze, ogłoszonemu już przedtem za szaleńca nieuleczalnego.
— I nikt nie stanął po stronie króla?... wszak był kochany w kraju.
— Tak, wasza cesarska mość, ale i spisek był piekielnie uknuty... Komisja ministrów i doktorów, żądająca aktu zrzeczenia się, operowała straszliwemi intrygami. Wezwane przez króla wojsko, jego wierną gwardję podstępem cofnięto z drogi, odezwę króla do narodu sfałszowano zupełnie w myśl idei spiskowców. Nie oszukano tylko paru wiernych dworzan króla. Zmuszeni byliśmy udawać odstępstwo od majestatu i, uznaliśmy słuszność spisku, aby móc go ratować, by nie został osamotniony... Wkrótce aresztowano króla.
Raczej pozwolił się aresztować — poprawiła Gizella. — Zamiast jechać do Nomechji, gdzie zginąłby zdradziecko, dał się uwięzić w Reeg, bo już wtedy powzięliśmy plan obecnego działania. Nie zatrzymuję pana zatem. Chcę tylko wiedzieć napewno o ocaleniu króla...
— Gdy jego królewska mość wyląduje szczęśliwie i odjedzie, Achmed wszak ma rozkaz, najmiłościwszej pani zameldować i, podążając konno za królem, przejechać tędy...
— Prawda... Jak długo trwać może podróż do granicy Iralu?
— Na rano król powinien już być na terytorjum monarchji. Konie bardzo umiejętnie rozstawione, ludzie pewni.
— To dobrze, a tam czeka bataljon strzelców i... tęga opieka. Spiesz się pan, bo ważna godzina nadchodzi, niech Bóg będzie z wami.
Dworzanin ucałował rękę królowej i wysunął się przez małą bramkę z ogrodu na brzeg jeziora. Gizella widziała, jak wsiadł do łodzi i odbił od brzegu, płynąc szybko w stronę Reeg. Śledziła go długo, modląc się gorąco za pomyślność niebezpiecznej imprezy, poczem powróciła do willi zamyślona, niespokojna. W pewnej chwili dobyła z za gorsu list Luisela, wręczony jej przed paru dniami przez dworzanina, a pisany w Swantajn. Czytała po raz wtóry:

„Katastrofa nadeszła, kanclerz i Apolonjusz górą. Chcę mnie uwięzić w Reeg, więc idę za twoją, Zili, jedyną radą... i, oddaję się im, zamiast wyruszyć do mojej stolicy. Wkrótce przeszlę im tutaj ukłony z Sustji. Poczem podążę w przebraniu górala na Srebrny Hełm, aby zobaczyć, co mi przepowie nasz stary, kochany wróż. Ale wszystko możliwe! Co do jednego tylko jestem pewien, że nie utonę, bo za dobrze pływam, nawet pomimo łaskawie ofiarowanego mi obłędu w zamian za koronę. Ponieważ jednak nie wiem, czy tajemnica dalszych mych losów rozwiąże się w myśl najżyczliwszego dla mnie przypuszczenia i ponieważ niniejsze słowa moje do ciebie mogą być ostatnie, więc nic mi już nie wzbrania otworzyć przed tobą serca swego...
Zili, kochałem cię oddawna, a przynajmniej od czasu, gdy rozbudziła się we mnie wogóle miłość do kobiety. Kochałem nie jak brat, zresztą daleki bardzo, lecz kocham cię, jak... Sweno Wenuczy, chociaż wiem, że on nie podziela mojej doli, bo ty, Zili, byłaś dla mnie

zawsze siostrą i — mimozą. Mimozą jesteś i dla Swena, ale kochasz go inaczej, niż mnie. W tej chwili — wierz mi — jestem najzupełniej trzeźwy i zdaję sobie doskonale sprawę z owładającego mną, dziwnego przeczucia, że kiedyś zginę dla ciebie... jakim by się to stało sposobem, nie wiem.
Jeśli spotkamy się w Sustji, zapomnij o tej kartce, gdyby jej treść wydała ci się przykrą. Ja również nie będę wspominał, żem ją pisał. Nauczyłem się cierpieć w milczeniu...
Ale idą już po mnie...“


Gizella opuściła list na kolana i, przymknąwszy oczy, pogrążyła się w długiej zadumie.
Wieczór był już późny, księżyc wyjrzał z poza sinego runa chmur i w orbicie swojej jaśni płynął wolno, wznosząc się coraz wyżej, obojętny i zimny na wszystko, co się za chwilę miało stać na ziemi. Matowa tafla jeziora nabrała żywego połysku, jakby jej środkiem otwarła się droga świetlista, szlak złoty; po nim biegła ku przeciwległemu brzegowi niespokojna myśl Gizelli.
Tymczasem przez gąszcz parku w Reeg przesuwały się dwa cienie mężczyzn, dążących do jeziora. Po chwili jeden z mężczyzn w ciemnej opończy zatrzymał się i, kładąc rękę na ramieniu drugiego, rzekł cicho:
— Idź, przyjacielu w swoją stronę, bo masz przed sobą duży szmat drogi. Dziękuję ci za pomoc serdecznie, ale chcę ciebie spotkać jeszcze i... inaczej cię wynagrodzić, niż słowem, więc nie szafuj życiem i myśl o własnem ocaleniu. Ja dam sobie radę...
— Najwyższy czas odpłynąć! Ja przewiozę waszą królewską mość?
— Nie, dziękuję ci, pojadę sam. Wiosłuję i pływam doskonale. Ty uchodź szybko.
Rozstali się, dworzanin znikł w ciemnościach parku, król Arwji szedł prędko do jeziora. Wtem usłyszał za sobą kroki. Stanął przed nim doktór Noger, kłaniając mu się z przesadną uprzejmoścą. Król drgnął lekko, ale wnet zdobył się na zimną krew i z zupełnym spokojem w głosie rzekł od niechcenia:
— Rozkoszuję się nocą. Czy nie znajdujesz, doktorze, że światło księżyca usposabia melancholijnie?
— Tak, istotnie, jest to światło przygnębiające i niezdrowe.
— Ale zapewne i ty, doktorze, odczuwasz ten nastrój smutny, rozrzewniający a poetyczny?...
— Tak jest, wasza królewska mość, udziela on się wszystkim ludziom, osłabiając, że tak powiem, zatwardziałość najbardziej zdecydowanych pozytywistów.
— To szczególne! — zauważył król, posuwając się ku brzegowi... — Wobec tego lunatyzm i obłęd nie są smutnym przywilejem monarchów.
Doktór zaciął usta i milczał. A w gąszczach przesuwał się chyłkiem dworzanin. Słysząc każde słowo tej rozmowy, łamał ręce z rozpaczy, że wszystko stracone. Chciał rzucić się z tyłu na doktora i zamordować go, ale czekał jeszcze chwilę i czuwał.
— Czy nie zastanowiłeś się, doktorze, jaka zachodzi różnica pomiędzy człowiekiem sztraszliwie trzeźwym aż do zboczenia a tak zwanym szaleńcem?
— Wasza królewska mość zadaje mi pytanie, na które zdolne jest odpowiedzieć dziecko.
— Ach, nie, kochany panie! Nie sądźmy rzeczy tak powierzchownie. Mniemam, że łatwiej zrozumiesz głębię mego pytania, gdy rozstrzygniemy kwestję z odwrotnej strony, a mianowicie, kogo należy uważać za człowieka zupełnie normalnego.
— Sądzę, że osobę, która myśli, czuje, działa, mówi, jak ci, co o niej wydają swój sąd.
— A jeśli jednego człowieka osaczy sfora warjatów, to do kogo wówczas sąd należy??...
— Do strony silniejszej, do strony dzierżącej władzę.
— Uzurpatorską, dodaj... Sprytnie mi odpowiedziałeś, doktorze, choć musiałem cię dopiero ciągnąć za słowa. I oto doszliśmy do momentu zasadniczego, teraz możemy rozpocząć dyskusję. Ale wiesz co, zamiast błąkać się po parku, popłyniemy na jezioro i tam rozwiniemy nasz temat.
— Ja bym proponował, abyśmy wrócili do zamku. Pora już późna.
— Ależ co znowu! Noc taka piękna...
Stanęli na brzegu i — zanim Noger zorjentował się, król zręcznym skokiem znalazł się w łodzi i chwycił wiosła.
Doktór wydał okrzyk zgrozy.
— Wasza królewska mość!
Luisel jednem pchnięciem odsunął łódź od brzegu i zawołał żartobliwie:
— No cóż?!... Siadaj, doktorze.
— Ależ nie wolno!
— Trzeźwość przez ciebie przemawia, mój miły. Co to jest nie wolno? Ale jest pięknie!
Łódź silnie odepchnięta już odpływała, gdy doktór z rozpaczliwą, determinacją przesadził szeroki pas wody, chwycił za burtę, przechylił silnie i wdrapał się na łódź, przemokły doszczętnie. Stało się to w okamgnieniu. Król zaciął usta aż do krwi, lecz opanował wzburzenie, zaśmiał się nerwowo.
— Dzielnie skaczesz mój aniele stróżu. Czy i pływasz równie dobrze?
— O to mniejsza, ale proszę waszą królewską mość, aby zechciał zaraz zawrócić do brzegu, bo będę wołał pomocy.
W zaroślach zaszeleściło. Dworzanin pędem puścił się przez park, ale z łodzi go nie dojrzano.
— Widzisz, jesteś warjat, vel trzeźwy, — kpił król. — Ja chcę napawać się księżycem, a ty czynisz mi jakieś zastrzeżenia.
Doktór porwał za wiosła. Król odepchnął go tak silnie, że przerażony Noger omal nie wpadł do wody. Wówczas zaczął krzyczeć, ale rwanym, drżącym głosem, bo król rozhybotał łódź. Byli już daleko na jeziorze, na krzyki doktora odpowiadała tylko cisza dookoła.
— Proszę zawracać natychmiast, bo użyję siły! — zawołał doktór.
— Ejże! czy nie za energicznie? tak się bajecznie pływa, trzeba być poetą, mój prozaiku!
— Wasza królewska mość, proszę w imieniu prawa!
— No i powiedz mi łaskawco, czyś ty nie warjat? Ja mam słuchać rozkazu takiego... jak ty... durnia! Hahaha!
— Proszę zawracać! Dokąd wasza królewska mość tak pędzi?
— Wszak widzisz, na jezioro, hen, hen!
Noger żałował w duchu, że nie zaopatrzył się w broń, i wił się z rozpaczy, wiedząc, że na wodzie siłą mięśni nie dorówna królowi, ten zaś drwił sobie z niego bez przerwy. Chwycił się więc innego sposobu.
— Wasza królewska mość ucieka w stronę Alding! Teraz rozumiem! Tam czeka kochanka waszej królewskiej mości... cesarzowa Sustji... wyratuje, może ułatwi drogę...
Król gwałtownie wyprostował się, podniósł wiosło do góry, był straszny.
— Coś powiedział?! — krzyknął głucho, chrapliwie.
W matowem świetle księżyca, w zimnym połysku jeziora, postać jego wyolbrzymiała, w szaleństwie gniewu stała się wprost potworną. Oczy czarne króla fosforyzowały, jak dwa ognie — przerażał. Opończa jego, jak obwisłe skrzydło, spłynęła mu z ramion. Noger zrozumiał, że źle zaczął.
— Coś ty powiedział, łotrze? — Syknął król powtórnie, zamierzając się wiosłem.
— Jak śmiałeś! Jak śmiałeś podły, nikczemny gadzie?
Doktór wyciągnął ramiona błagalnie, uczynił ruch, jakby chciał cisnąć się do nóg królewskich w głębokiej skrusze.
— Odwołuję, proszę wysłuchać!
— Skąd ci ta podłość na ustach powstała, mów!
— Wasza królewska mość, ja sam... to... ja... sam...
— Mów łotrze, jak śmiałeś?
— Słyszałem!
— Kłamiesz! Od kogoś słyszał? Mów!
— Nie!... od nikogo... ale wasza królewska mość ucieka... usprawiedliwiał się doktór i raz zaprzeczał że słyszał, to znowu potwierdzał, trzęsąc się i chwytając bezwiednie za burtę rozhybotanej łodzi.
A królowi przyszła nagle oślepiająca jedyna myśl:
— Ona mnie wyratuje, ale na siebie ściągnie podejrzenie... doktór, jeśli wyjdzie stąd cało, będzie rozgłaszał tajemnicę ucieczki. Nie! Przy życiu żaden z nas zostać nie może!
Rzucił wiosła na wodę, chwycił Nogera oburącz za ramię i, patrząc mu w oczy groźnie, syknął:
— Słuchaj łotrze, gdybyś tak podłego oszczerstwa nie wymyślił, żył byś!... Te słowa były twoją zgubą... Giń padalcze!...
— Królu... królu...
Luisel błyskawicznie stanął na burcie i skoczył do wody. Podrzucony tym gwałtownym ruchem łodzi doktór, wypadł za nim bezwładnie. Rozległ się krzyk straszny i naraz zaległa cisza. Po chwili Noger, który nie umiał pływać, zatrzepotał nad powierzchnią rękami to w tem, to w innem miejscu, czynił instynktowne wysiłki, lecz wkrótce stracił przytomność, więcej nie pokazał się na wodzie.
Luisel płynął lekko i czuł, że dopłynie, że pomimowoli niesie go umiejętność pływania, siła żywotna, przytomność umysłu. Targnęła nim niecierpliwość i gniew na samego siebie. Wtem ujrzał łódź płynącą wartko. Podniósł oczy w górę, przeżegnał się i przy tem ruchu opadł głębiej. Lecz zaraz znowu wyrzuciła go woda. Rozejrzał się: dokoła była cisza, pustka, mrok. Więc obie ręce, które parły się nieprzeparcie do płynięcia, przesunął do warg, zastygł w bezruchu i z wściekłą zajadłością bezmiernej woli, wcisnął palce w zęby. Gryzł je do krwi i opadał niżej, coraz niżej. Nogi splótł kurczowo z wysiłkiem szalonego pragnienia śmierci. Uczuł, że woda zaczyna go przytłaczać. Mocniej wgniatał palce w usta, umysł naprężył się w ostatnim błysku świadomości, obezwładnione ciało było już ciężkie, jak kamień. Zatrzepotał odruchowo rękami i — fala jeziora zalała go. Bulgotało czas jakiś na powierzchni, toń porysowała się w coraz szersze kręgi, aż wreszcie uspokojona zupełnie, gładka, migotliwa, zastygła w sennym bezruchu.
Król dosięgną! dna...
A w willi pod Alding królowa Gizella, oparta o futrynę okna... czekała...
Często myśl jej biegła na granicę Iralu, gdzie na czele bataljoniu strzelców...
Królowa nerwowała się, nie opuszczając miejsca swego przy oknie. Męczące to oczekiwanie rozdrażniło ją okropnie i przejmowało niepokojem, przechodzącym już w trwogę.
— Co to znaczy, na Boga! Czyżby nie dotarli, czyżby nie udało się?...
I znowu myślą ogarniała cały plan ucieczki Luisela i znowu biegła ku granicy, gdzie pewna już, mężna i droga opieka i ratunek. Oczy królowej znużone patrzeniem na jezioro w łyskliwą ciemną wodę mrużyły się coraz częściej. Wsparta na dłoni głowa Gdzelli zatonęła w marzeniu nawpół sennem. Słodki, cichy bełkot przy brzegu szeptał jej dziwne jakieś tajemnice. Zasłuchała się w nieuchwytną melodję nocy... i... oto mroki jej zaczęły rozjaśniać się... odkrywały coraz dalej — dalej, jakby się zsuwał mglisty woal z jasnego oblicza bóstwa. Dal w perspektywie stała się tak przezroczą, że Gizella ujrzała wyraźnie... szczyty gór śnieżnych Iralu i ukrytych tam, czuwających strzelców... ich wodza... Rwie się i szarpie czarny rumak, lecz jeszcze nie czas, nie nadeszła chwila. Sokoli wzrok wodza przebije przestrzeń, błyski oczu stalowe, groźne... Spojrzała w nie Gizella blisko... złagodniały odrazu, ten ich wyraz jedyny, władczy a tchnący uczuciem ogarnia ją, przenika do głębi serca...
... Cisza pełna niecierpliwości... kiedyż rozlegnie się tętent pędzących rumaków?...
...Zamajaczyła czarna twarz Achmeda, murzyn w dłoni ściska broń, gotów krwią zbroczyć szlak ucieczki, byle ocalić króla...
Wtem Gizella zapatrzona w dal bezkresną, oczekująca, widzi Luisela... Wszak to on idzie w falach jeziora?... płynie czy idzie?... Zanurzony do pół piersi w srebrnej, ciemnym błękitem nocy przesyconej wodzie, patrzy na Gizellę i coś mówi... uśmiechnięty jakimś rozdzierającym uśmiechem, zbliża się razem z tą falą szumiącą... Widzą go już i na granicy Iralu, pada donośna komenda wodza... wnet go otoczą, będzie bezpieczny....Ależ nie!... Luisel jest tu, podchodzi blisko, wciąż pogrążony w srebrno-sinym odmęcie. Toń się wznosi, sięga do piersi króla a on idzie swobodnie wśród jeziora jakby fala sama go niosła do stóp Gizelli. Ona patrzy zdumiona, bo z jego palców spływa krew i plami srebrzystość wody... A księżyc świeci tak jasno, tak jasno... Mirjady iskier zimnych, brylantowych połyskuje dokoła króla a krew płynie mu z palców... Co to znaczy? Gizella chce spytać, lecz jakiś lęk przemożny tamuje jej głos... Król znikł!... pewno dosięga granicy Iralu...
Wtem zaćmił się widok gór iralskich, wszystko z niesłychaną szybkością zapada w mrok... Gdzie są strzelcy... gdzie wódz?...
...Szum wody, fale płyną... księżyc mrozi zimnem światłem...
Gizella zerwała się z krzesła gwałtownie... blada, rozszerzonemi oczami powiodła dokoła... Zamajaczyła wizja Luisela, wychylona do połowy z fal jeziora.
Nagle cichy szmer przy drzwiach. Z drugiego pokoju wyjrzała hrabina Inara.
Patrzyły na siebie w popłochu.
— Król zginął!... — zawołała Gizella.
— Najmiłościwsza pani...
— Pójdziemy nad jezioro! prędko, prędko!...
Inara zrozumiała, że iść muszą...
Wybiegły do ogródka... W tej samej chwili przed bramką stanęła jakaś czarna postać. Gizella poznała Achmeda. Przy czarnym burnusie twarz jego była szara od bladości. Trzymał coś w ręku.
— Król?!
Murzyn rozłożył ramiona bezradnie.
— Dworzanin króla uciekał, mówił, że król płynie tu z doktorem Nogerem...
— Z doktorem!?... — ręce jej opadły. — Gdzież są?!...
Achmed wskazał ręką jezioro srebrno-sine w księżycu, jak lód.
— Wyłowiliśmy łódź zamkową z Reeg... bez wioseł, tylko to leżało na dnie...
Podniósł w górę i rozłożył przemokłą, jak szmata, ciemną opończę króla Luisela.
Gizella krzyknęła strasznie. Nogi się pod nią ugięły. Śmiertelnie blada ukryła twarz w dłoniach i padła przy bramce na kolana.
Hrabina odprawiła ręką Achmeda.
— On nie utonął!... On nie utonął!... — powtarzała Gizella z jękiem.


— W cesarzowej znowu odezwała się manja koczownicza — mówiono o Gizelli w Idaniu, — gdy po pogrzebie króla Luisela, pożegnawszy się z cesarzem na granicy Iralu, nie wracała do Sustji, nadsyłając tylko co pewien czas krótkie zawiadomienie o sobie, zakończone najczęściej słowami: „...a jutro jadę dalej...“
Istotnie zamiłowanie do podróży wzmagało się w Gizelli coraz bardziej a komunikaty jej krótkie świadczyły wymownie, że gna ją w dal, często bez celu, jakaś siła przemożna, której nie zdolna była się oprzeć. Pod przybranem nazwiskiem, w towarzystwie hrabiny Dalney, marszałka dworu barona Topczy, Heczjanina i koniuszego hrabiego Hunzagi, odbywała podróże dalekie, przenosząc się nieraz pod wpływem nagłej wewnętrznej podniety z krajów północnych na południe, z zachodu na wschód. Daremnie cesarz Ottokar próbował nawiązać z nią listowny kontakt i ktoś z zaufanych dworzan wyruszył w drogę jej śladem. Gizella jakby w obawie przed przypomnieniem jej obowiązku powrotu do kraju, zmieniała natychmiast miejsce chwilowego pobytu, dopiero później nadeszłe do Idania wieści zdradzały po niewczasie kierunek nowej podróży. Cesarzowa przerzucała się z gwarnych miast stołecznych w odludne puszcze górskie, lub na ciche wybrzeża morskie, wspinała się na szczyty najmniej dostępnych wyżyn, zwiedzała wyspy egzotyczne, niebezpieczne skały i pustynie, głuche zmurszałe zamczyska, gdzie wśród murów okrytych pleśnią błąkały się echa starych legend. Lubiła wspomagać odwieczne klasztory, gdzie dogorywali białobrodzi zakonnicy, słuchała ich opowiadań o dawnych dziejach, ich poglądów na życie i religijnych dysput. Samotnie te pobudzały ją do mistycyzmu, lecz obdarowawszy klasztor szczodrą ofiarą, szukała nowych wrażeń w bogatej przyrodzie, w kwiatach, wśród lasów lub na niezmierzonych odmętach mórz, zawsze łaknąca coraz innych zakresów dla swej bujnej wyobraźni.
W Anglji przebywała w zameczku myśliwskim, ulubionym, polowała z zamiłowaniem na lisy. Nie strzelała tylko nigdy do ptaków. Słynęła ze swych szalonych wycieczek konnych, po górach lub rozległych pustoszach, a galopując aż do utraty tchu nie zawahała się nad żadną przeszkodą na swej drodze. Z równą łatwością przesadzała mury ogrodzenia, jak parowy i wyrwy skalne, lub bystre ruczaje. Konie były jej pasją. Wielki koniuszy cesarzowej, hrabia Hunzagi, Rekwed, mówił, że Gizella posiada w sobie jakąś magiczną moc oddziaływującą tak silnie na te zwierzęta, że najbardziej nieposkromione dzikusy czyni łagodnemi i powoduje każdym z zupełną swobodą zaraz przy pierwszej próbie. Powożąc się sama niekiedy czwórką lub szóstką rumaków, zaprzężonych do odpowiedniego pojazdu, zdumiewała siłą i zręcznością kierowania rozpędzonemi biegunami, które znały wybornie każdy ton jej głosu, każde niemal drgnienie jej ręki. — Wiele upodobań Gizelli odziedziczył po niej syn, książę Roger. Cesarzowa miewała już w nim towarzysza wytrwałego swoich wypraw, a dzielna postawa śmiałego młodzieniaszka cieszyła ją niezmiernie. — W ciągu kilkunastu miesięcy podróżowania Gizella tylko z dziećmi widywała się często, ściągając je pod opieką czuwających nad niemi profesorów i głównej opiekunki, hrabiny Marty, do miejsc, gdzie przebywała dłużej. Po takich spotkaniach parokrotnie starsi książęta wracali z opiekunami do Idania, małą zaś księżniczkę Marjolę, Gizella zabierała z sobą w podróż, o ile teren nowej wycieczki był mniej ryzykowny. Przytem cesarzowa nie zaniedbywała nigdy nauki, uczyła się ciągle czegoś nowego, zdobywając szeroką wiedzę. Pochłaniała ją astronomja, przyroda, z lektorem Chryzjosem studjowała filozofję. Z niesłychaną łatwością przyswajała, sobie obce, najtrudniejsze języki. Wszystko ją interesowało, dążyła stale do coraz głębszych zdobyczy dla swej myśli i, rozleglejszych horyzontów dla polotu niezmiernie żywotnego umysłu.
A tymczasem Idań komentował rozmaicie długą nieobecność cesarzowej w stolicy.
Położenie cesarza stawało się równie przykre, jak przed kilku laty, zachodziła w pojęciach jego tylko ta różnica, że wówczas opuszczenie Sustji przez Gizellę przypisywał usprawiedliwionym powodom, gdy obecnie powodów tych doszukać się nie mógł.
Tymczasem od niej nadchodziły zawsze listy lakoniczne, podające jeno wiadomości z podróży, i znowu upływały miesiące. W ciągu tych miesięcy wbrew tradycyjnym datom w „Starym Ururgu“ nie odbyły się dworskie uroczystości, królewski zaś zamek w Sudgreście, stolicy Rekwedów, świecił przerażającemi pustkami, jakgdyby przeżywał okres ciężkiej żałoby. Sudgrest wiedział to samo, co wiedział Idań, przejmując z ust trzecich zagadkowe komunikaty Gizelli, i wyglądał z upragnieniem powrotu królowej, jak jaśniejszego promienia słońca, zwiastującego wiosnę.
Sweno męczył się. Trawiło go to jedyne nadludzkie cierpienie, z którego nawet przyjacielowi zwierzyć się nie wolno. Nie znosił czasu, gdyż mu nie obiecywał ujrzenia Gizelli, a czas ten wlókł się z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc — w nieskończoność. Niekiedy przychodziła mu myśl szalona, ażeby zerwać krępujące go względy i wyjechać za Gizellą choćby trzeba było wszystkie morza i lądy zmierzyć z krańca w kraniec; lecz częstokroć, gdy był nawet już gotów do drogi, zastanawiał się nagle, że opinja publiczna domyśli się celu jego wyjazdu, w chwili zupełnie niestosownej i niewinnie rzuci cień na Gizellę a także naprowadzi domysły na drogę niepożądaną. Raz wszakże wyjazd zagranicę w sprawach państwowych sam się nastręczał. Sweno skorzystał z tego bezzwłocznie, z radością, rozpierającą mu serce, lecz rychło musiał wrócić związany terminami załatwiania innych spraw, więc wrócił rozczarowany, przygnębiony, z uczuciem pustki. Pragnął w pracy ponad siły, w wirze i zgiełku życia codziennego rozproszyć pożerającą go tęsknotę, — skutek był taki, że podczas gdy w rządzie podziwiano jego energję, a w Zgromadzeniu Narodowem płomiennością swych mów wywoływał entuzjazm, on sam odnosił wrażenie, że oto ciągnie się długa bezsenna noc, i że napróżno usiłuje ją czemś zapełnić. W Awra Rawady, w gabinecie, siadał nawprost portretu Gizelli i patrzał na nią długo, tęsknie, dopóki zaniepokojony Tolomed nie przyszedł po cichu i nie zbudził go z tego, napół wizjonerskiego zamyślenia jakiemś słowem troskiiwem.
A Gizella podróżowała. Gdy uroda jej tak wybitna, pełna wdzięku i królewskości zasłynęła w jakiej okolicy, gdy zaczęto zwracać na nią powszechną, uwagę, domyślając się, kim jest właściwie, wnet uciekła dalej i już gdzieindziej inne nosiła nazwisko i, znowu tam rozchodziły się różne podania o niej, o jej wielkiem sercu i hojności, dla biednych zwłaszcza, o jej energji i odwadze. Postać jej pomimo skromnych szat czarnych uderzała wszystkich.
Pewnego razu znalazłszy się przypadkowo na granicy sustjańskiej, rzekła do hrabiny Dalney.
— Wracamy do Idania, czuję się nieco wyczerpana. Zresztą mam znowu do spełnienia wiele obowiązków. Chciałabym dłużej pobyć z dziećmi, pragnę osobiście zająć się pracą społeczną. Odpoczniesz i ty, droga Inaro, bo istotnie poświęcasz się dla moich kaprysów.
O decyzji powrotu swego poleciła natychmiast zawiadomić cesarza i... nazajutrz, zanim zdołano uczynić odpowiednie przygotowania na jej powrót, stanęła w Idaniu.
Osłonięta gęstym woalem przejechała przez miasto najętym powozem niepoznana przez nikogo, ale przed bramą „Starego Ururga“ żołnierze warty zamkowej, spojrzawszy bystro na jadącą, nagle, jak na komendę, sprezentowali broń. Cesarzowa w tej chwili odrzuciła z twarzy woal i skinęła im głową z uśmiechem serdecznym... W zamku powstało zamieszanie, witano ją owacyjnie. Cesarz Ottokar był ucieszony niezmiernie, ale jednak znalazł odpowiedni moment i nieomieszkał powiedzieć:
— Ten twój wyjazd w zgoła odmiennych okolicznościach, niż poprzedni, pozwala mi przypuszczać, że istnieją między nami stale, jakieś ważne niedomówienia, ale te należałoby corychlej wyjaśnić...
— Wyjaśniając, stworzymy... może... nowe nieporozumienia, — odrzekła spokojnie Gizella. Czy chciałbyś, abym się usprawiedliwiała? Och, Ottokaro, bieg czasu usprawiedliwi nas obojga. Cóż znaczą słowa! Cieszmy się oto widokiem dzieci, w nich bowiem zacznie żyć nanowo wiele z naszych wspólnie pogrzebanych ideałów.
Ottokar nie śmiał już ciągnąć rozmowy na ten temat, wiedząc, że każde słowo Gizelli będzie jego porażką. Istotnie, cóż znaczyły słowa... w jakże śmiesznej stanąłby pozycji, gdyby zaczął badać Gizellę i... wywlekać swoje błędy! Doszedł do wniosku, że jest mu już wszystko obojętnem, z wyjątkiem kwestji utrzymania nadal małżeństwa i Gizelli przy sobie na dworze idańskim. Starał się po powrocie żony okazywać względem niej tyle serdeczności, ile trzeba było, aby ciekawe oczy ludzkie zaspokoić.
Na wiadomość o powrocie królowej przybyli zaraz do Idania magnaci rekwedzcy ze Swenem Wenuczym na czele. Pobyt ich w zamku był krótki i ograniczył się tylko do ceremonji powitalnej w obecności Ottokara i całego dworu. Do ubocznej rozmowy, jak tego pragnąłby Sweno — nie doszło.
W parę tygodni potem Gizella na wieść o wybuchłej na Rekwedach strasznej epidemji, pośpieszyła natychmiast do zamku swego w Doken, i zatrzymała się w tem ustroniu, zorganizowawszy pod swoim protektoratem silna akcję ratunkową. Nie pomogły przekonywania cesarza i magnatów, by się nie narażała. Gizella, zapominając o sobie, pragnęła czuwać nad okolicznym ludem, który wyjątkowo umiłowała i nieść opiekę i zasiłki materjalne tam, gdzie rzeczywiście były potrzebne. Z ofiarności swej słynęła dawno we wszystkich niemal wsiach i miasteczkach rekwedzkich, więc tembardziej teraz jej przyjazd był niezwykłą uroczystością dla mieszkańców, strapionych epidemją i sprowadzał zaraz wdzięczne tłumy, żądne ujrzenia królowej, usłyszenia jej słodkiego głosu i podziękowania jej za troskliwość i serce.
Doniesiono pewnego razu Gizelli, że w odległej wiosce nad Anudem epidemją zdziesiątkowała ludność tak strasznie, że pozostało na pastwie losu moc dzieci-sierot, pogrążonych w ostatniej nędzy. Gizella zerwała się, jak ptak, śpiesząc na ratunek. Obrała podróż zwykłą łodzią, gdyż trzeba było mijać Awra-Rawady, a stamtąd statek królewski mógłby być łatwiej dostrzeżony. Towarzyszyli jej hrabina Inara i baron Topcza, wiosłowali dwaj wynajęci przewoźnicy, którzy zresztą zrzekli się zupełnie zapłaty za dobry uczynek ukochanej królowej. Dzień był upalny, powietrze duszne, rzeka zalana słońcem iskrzyła się od spadających na nią mirjadów ogni. Mijając zamek Wenuczych, Gizella zatopiła w nim oczy. Przeżyte tam chwile były dla niej tak pamiętne i tyle zawierały czaru szczególnego, że gmach ten wyniosły, panujący potęgą swoją nad rzeką i okolicą, samym widokiem wzbudzał w niej uczucia głębokie i dreszcz jakiś niesamowity.
W wiosce przebyła cały dzień, niosąc pomoc w postaci złota... i serdeczne słowo... Odpływała do Doken już po zachodzie słońca, żegnana przez wynędzniałych wieśniaków jednym płaczem wdzięczności bezmiernej. Miejscowy ksiądz zatrzymywał ją na nocleg, gdyż zanosiło się na burzę, lecz baron Topcza był przeciwnego zdania, nagląc do powrotu.
— Niebezpieczny tu nocleg dla najmiłościwszej, w tem epidemicznem cmentarzysku nie można narażać królowej na wszelkie możliwości pomimo nawet wygasłej zarazy. Popłyniemy, a gdyby burza groziła, mamy po drodze zamek Awra Rawady, gdzie znajdziemy zawsze schronisko.
Przypomnienie zamku Wenuczych zmieszało Gizellę, lecz nie okazała tego i postanowiła odjechać.
Jakoż wkrótce, gdy zapadł wieczór, burza rozpętała się ze srogością niebywałą, uczyniło się tak ciemno, że nie było widać brzegów rzeki, tylko jeden bezmiar wody spienionej. Wicher uderzał w łódkę z jakąś szatańską zjadliwością rzucając ją dowolnie z fali na falę, jak łupinę. Wioślarze i baron Topcza, pracowali przy wiosłach, ale wszędzie porywał i unosił ich prąd wody tak silny na rozkołysanej fali, że niepodobieństwem było dotrzeć do lądu. Pędzili z taką zawrotną szybkością, że znający dobrze rzekę wioślarze zaczęli się obawiać o skały nadbrzeżne pod Awra Rawady, by się o nie nie rozbić. Gizella uspokajała ich, ale groza położenia była istotnie wielka i niebezpieczeństwa piętrzyły się z każdą chwilą. Wtem błysk oślepiający rozjaśnił ciemnię rzeki i huk straszny wstrząsnął powietrzem. Gizella zadrżała.
— Baronie, kierujmy łódź do brzegu, tu możemy potonąć.
— Nie widać brzegu, najmiłościwsza, wszędzie czarny odmęt.
— Wszystko jedno, na lewo, czy na prawo, byle stanąć na lądzie!
Nowa jasność rozdarła czerń nieba ukośnym zygzakiem i nowy uderzył grom. Zdawało się, że fale wody spienionej uniosły się od huku i zagotowały silniej. Szum gwałtownej ulewy, zgiełk, wicher i łoskot walących nieustannie piorunów potęgowały przerażenie po każdej nowej błyskawicy i czyniły dalszą podróż niemożliwą. Baron Topcza wyrzucał sobie z rozpaczą ten niefortunny powrót wśród burzy i czynił z wioślarzami nadludzkie wysiłki, walcząc z rozszalałym żywiołem dla uratowania już tylko życia królowej. Łódź napełniła się wodą, mapróżno wyczerpywały ją czapkami mężczyzn Gizella i Inara.
Wtem błysnęło coś w odmętach czarnych, jakby błędny ognik zapłonął w powietrzu i drgał i przygasał co chwila, niesiony przez kogoś w oddali na wichrze, wśród deszczu.
— Albo to światło z naszego statku, który może płynie z Doken po nas, albo to Awra Rawady — zawołał baron i jął krzyczeć głośno wraz z wioślarzami.
Ryk skłębionych wód tłumił ich głosy, ale baron krzyczał wytrwale, kierując zarazem łódź ku prawej stronie rzeki, gdzie migały światełka. Nagle wśród wrzawy, burzy i przelewającej się, partej huraganem, wody usłyszano odgłos jakby strzału i krzyk, powtórzony kilkakrotnie. Jednocześnie łódź trafiła na prąd rzeczny tak wartki, że zaczęła pędzić w bok z nienaturalną szybkością wprost na skały nadbrzeżne.
— Rozbijemy się! Jezus Marja! — wrzasnął baron, jak oszalały, i chwycił królową za obie ręce, pociągając ją na tył łodzi.
— Ognie na skale! To Awra Rawady! Widzą, nas! — krzyknęła Gizella. — Jesteśmy ocaleni!
Baron i wioślarze ponowili wołania, królowa z Inarą jęły wymachiwać na oślep białemi chusteczkami, wołając również. Huk piorunu, bijącego w pobliską skałę, ogłuszył wszystkich, ale w ślad po gromie zajaśniał na falach złoto-rudy blask pochodni, oświetlających jaskrawo brzegi, i głos w górze zakrzyknął donośnie:
— Pilnuj!!!
Dwa długie czarne węże lin świsnęły nad łodzią, baron porwał jedną, wioślarz zdołał uchwycić drugą i łódka oparła się prądowi, ciągniona potężną siłą do brzegu. Teraz Gizella wpatrywała się z bijącem sercem w oświetloną czerń nocy, chcąc dojrzeć Swena, pewna, że nikt inny tylko on przeczuł grożące niebezpieczeństwo i pośpieszył im na ratunek. Łódka już podsunęła się blisko do kręgu gorejących pochodni, ale na brzegu nie widać było jeszcze nikogo. Wtem trzask straszny znowu zagłuszył wszystko, ogień sypnął z czarnej otchłani niebios, rumor piorunu powtórzyły skały, wicher uderzył z wściekłością, jak taranem, łódź zerwała się z liny, ciśnięta żywiołową siłą na skałę nadbrzeżną. Jednocześnie rozległ się krzyk przeraźliwy i w tej samej sekundzie Gizella, wyrzucona z impetem na brzeg, straciła świadomość i czucie.
Wenuczy, ujrzawszy w blasku pochodni postać Gizelli, zwisła na głazie, skoczył poprzez wodę spienioną blady z śmiertelnej trwogi, z rozpaczą w sercu, pochodnię rzucił, że zgasła z sykiem, i dopadł do Gizelli. Chwycił ją na ręce, przyłożył ucho do serca, sprawdziwszy, że bije i z jakimś dzikim okrzykiem porywając ją w ramiona, jak zdobycz nieocenioną, nie oglądał się na Tolomeda i Edimara, którzy ratowali innych, lecz pognał z drogim ciężarem pod górę skalistą, jakby unosiły go skrzydła. Cóż go teraz obchodziły burza, pioruny i cały świat, skoro ją miał w swych objęciach, przygarniętą mocno do piersi, bezsilną, ale nareszcie, nareszcie oddaną jego opiece zdala od tych wszystkich, z którymi zawsze stykać się musiał. Niósł ją, jak swoje szczęście, swoje życie, swój jedyny urok i skarb. Biegł prawie bez tchu skalistą dróżką, znaną mu dobrze, biegł byle jaknajdalej od ludzi i pragnął, by się ta dróżka nie skończyła nigdy i ta noc czarna i ta burza, opatrznościowa dla niego. Serce biło mu w piersi oszalałe ze szczęścia, głowa pałała ogniem, oczy patrzały w tę jedyną umiłowaną nadewszystko kobietę z lękiem o nią i z pragnieniem, by ta chwila jedyna trwała wieki. Tak dopadł do tarasu a stamtąd wbiegł na pokoje zamkowe. W jednej z komnat złożył Gizellę na miękkiej, białem futrem zarzuconej sofie i dopiero teraz ujrzał jej bledziutką jak lilja twarz i usta cudownie piękne, lekko, jakby szmerem słów rozchylone. Dreszcz rozkoszy przebiegł go nawskroś, uczuł w sobie pragnienie tak mocne i słodkie, że nie mógł mu się oprzeć i nie chciał. Więc w oplocie swych ramion uniósł Gizellę ku sobie, pochylił się ku niej wolno w upojeniu najwyższem i wtulił zachłannie usta w jej włosy pachnące. Ale wtedy wir obłąkany porwał wszystkie jego myśli, ziemia zatrzęsła się pod nim, szaleństwo odjęło mu władzę nad sobą. Nie oderwał ust, lecz przylgnął niemi do tych cudnych wonnych włosów mocniej, z chciwością bezgraniczną i płomieniem pożerającym mu pierś. Pijany był szczęściem i zatracił świadomość wszystkiego.
Oprzytomniło go dopiero jej westchnienie głębokie, ciężkie. Spojrzał na nią uważniej: była bezwładna w omdleniu, tylko pierś jej poruszała się lekko, ledwie dostrzegalnie. Ogarnął go wówczas przestrach i zrozumiał, że trzeba ją cucić. Przyniósł wodę rzeźwiącą, przyklęknął i, trzymając Gizellę w objęciu jednego ramienia, jął nacierać jej skronie i skrapiać jej czoło. Po chwili otworzyła oczy, wstrząsnąwszy się, jakby lękliwie spojrzała otwartą źrenicą w pochyloną nad sobą twarz Swena.
— Sweno... — wionął z jej ust szept półświadomy, zaledwie dosłyszalny.
Wenuczy przygarnął ją do siebie, hamując swój szał, i wpatrywał się w nią z pod opuszczonych ciężko powiek całą głębią uczuć swoich, panował nad niemi resztą przytomności.
— Gdzie ja jestem? — zapytała, drgnąwszy silniej, Gizella.
— Jesteśmy razem w Awra Rawady... — odpowiedział miękko Wenuczy.
— Książę — ??...
Uczuł, że zadygotała mu w ramionach całem ciałem i gorąco uderzyło od niej, okraszając rumieńcem jej twarz. Pochylił się nad nią nisko, niepomny już na nic.
— Gizello! Bóstwo moje!...
Oddech jego, przepojony żarem, uczuła na swych skroniach.
— Więc to nie był sen?...
— Bóg mi cię oddał na tę chwilę jedyną, Bóg zmiłował się nademną po tylu latach tęsknoty...
— Sweno?!
Szalony poryw uniósł go wichrem, przycisnął ją mocarnie do piersi, zaczął mówić zduszonym szeptem...
— To sen szczęścia... to sen nieziemski... to nasza wielka, cudowna chwila... Gizello umiłowana!...
Przykrył ustami rozpalonemi jej gorące usta, wargi ich zwarły się w mocnym zachłannym pocałunku, jaki zdolen jest wyszarpnąć serce z piersi i skończyć się śmiercią. Ramiona Gizelli odruchowo a namiętnie zacisnęły się na szyi Swena w najsłodszem poddaniu się. Wówczas ogarnęła ich płomienna, spalająca łuna zachwytu i szału. Głuchy jęk rozkoszy wydobył się z jego krtani. Trzymał ją wtuloną w swoją pierś, dyszącą dla niej, odczuwał łomot jej serca, chłonął jej usta pożogą własnych zapamiętałych warg.
Była to sekunda, ale przez tę sekundę niewysłowionego upojenia odczuli oboje, że spełnia się ich tęsknota obłędna, szczęście, cud i rozkosz najwyższa całego życia, że oboje dotarli do wyżyny pragnień, poza którą jest tylko jeden ocean niebytu.
Nagle Gizella zatrzęsła się w sobie okropnym wstrząsem przerażenia i poderwała się w jego ramionach.
— Puść mnie, Sweno... książę!...
Jednocześnie rozległy się na korytarzu głosy Tolomeda i służby. Gizella wysunęła się z ramion Swena, opadając ciężko na sofę. Wenuczy zerwał się, podbiegł szybko do drzwi i zawołał strasznym urywanym, nieswoim głosem:
— Więcej światła!
Zabłysły świeczniki, do komnaty wbiegł zaniepokojony burgrabia, a za nim weszła krokiem zmęczonym hrabina Inara.
— Co tobie, najmiłościwsza pani? — podsunęła się hrabina strwożona do królowej, chwytając jej drżące ręce.
— Już nic, nic... omdlałam tylko... Czy wszyscy ocaleli? — spytała słabo Gizella.
— Wszyscy, ale tu głównie o ciebie chodzi, pani.
— Chciałabym odpocząć... do dalszej drogi sił nie mam.
— Cały zamek na rozkazy waszej królewskiej mości, — rzekł Sweno, siląc się na głos najbardziej naturalny. — Proszę dysponować, — zwrócił się do hrabiny.
Dał znak Tolomedowi, by czekał na rozkazy i sam podsunął mu szereg propozycyj, opuszczając komnatę.
Nocy tej Gizella była napół nieprzytomna, pogrążona w jakimś jakby niespokojnym śnie, a gdy powieki jej podnosiły się, odkrywając głębie ciemnego fioletu, był w oczach jej smutek i ból tak rozdzierający, że hrabina Inara płakała cicho nad królową, gdyż stanu jej tym razem pojąć nie mogła. Przeczuwała tylko, że dusza królowej łamie się w jakiejś walce ponad jej siły, że przeżywa jakąś tragiczną mękę zmagania się wszystkich uczuć i myśli razem, ale co mogło wywołać ten ból ukryty na dnie serca i smutek niepojęty — pozostało dla niej tajemnicą.
Nazajutrz dopiero po południu Gizella przemówiła do hrabiny.
— Inaro, oznajmił księciu, że chcę odpłynąć do Doken.
— Najmiłościwsza pani, zawiadomiłam Doken o wypadku, statek przybył tu i czeka wraz z szambelanem, sekretarzem i doktorem. Ale ty, najmiłościwsza jesteś za słabą, by odpływać, to niemożliwe, mówiłam o tem marszałkowi.
Gizella pokręciła głową.
— Pojadę stanowczo.
Rozejrzała się po komnacie, poznała ją teraz zaledwie.
— Mieszkałam tu wtedy gdy... byli ranni... — szepnęła. — Dlaczego tu tyle róż białych?...
— Książę rozkazał przynieść — rzekła Inara...
Na twarzy Gizelli wystąpił silny rumieniec. Oparta na poduszki, przymknąwszy powieki, milczała długo.
— A jednak jest mi tak słabo, — powiedziała, jakby do siebie...
Nagle znowu podniosła głowę, zwracając się do hrabiny.
— Inaro, chcę się ubierać. Pójdź zaraz do księcia i poproś go, by niezwłocznie zarządził mój wyjazd.
— Najmiłościwsza...
— Ach, nie sprzeciwiajcie się moim postanowieniom. Dziś muszę wyjechać. Przedtem jednak chcę się pomodlić w kaplicy, na grobie księcia... ojca. Wróć zaraz, Inaro, pójdziemy razem.
Gdy hrabina wróciła, Gizella była już ubrana, gotowa do wyjścia.
— Jestem jednak dziwnie słaba — rzekła niecierpliwie.
Wypiła podany jej przez Inarę napój wzmacniający i, podtrzymywana lekko przez przyjaciółkę, wyszła na taras a następnie do parku.
Po dłuższym czasie, w kaplicy, wzniesionej nad grobowcami Wenuczych, ukrytej wśród wielkich wiązów i jodeł, daleko w gąszczach parkowych, zagrały organy. Głębokie ich tony przemówiły cichem beznadziejnem łkaniem serca, tęsknotą, zawierającą w sobie całą treść życia, i tym żalem bezmiernym, jakiego usta wypowiedzieć nigdy nie zdołają. W muzyce tej nie było już grzmiącego radością hejnału, ani buntu zrywającej się ku wyżynom istoty — w kaplicy rozbrzmiewała melodja duszy, przepojonej boleścią, śpiew pielgrzyma zmęczonego drogą do słońca, bez wiary, pełna rezygnacji.
A w głębi kaplicy, w jej mrocznej nawie, stał Sweno Wenuczy, wsparty całym sobą o filar, zasłuchany w muzykę organów.
Wymowę ich, sięgającą w głąb duszy i serca, tak dobrze rozumiał. Odczuwał każdym nerwem tony, płynące z pod palców Gizelli, i wiedział, że ona muzyką tą żegna go, że mu wyznaje wszystko, co w niej dla niego żyć zawsze będzie, i błaga, aby zapomniał, aby spełnił ofiarę wyrzeczenia się pragnień najdroższych i tęsknot niezmierzonych. I zdawał sobie sprawę, że rozejść się oboje muszą na długie, długie wieki — on. aby oszaleć w męce, przechodzącej nawet jego olbrzymie siły, ona, aby zachować niesplamioną cześć kobiety i skierować swoje loty do obowiązków matki, żony, monarchini. Były momenty podczas słuchania tej muzyki, że ogarniała go wściekłość i buntował się przeciwko sobie, i przeciwko światu, lecz, gdy myśl nagła uświadamiała go, na ile Gizella może rozporządzać sobą, opadły mu ramiona bezsilnie jak przytoczone ciężarem kamiennego grobu.
Pieśń pożegnalna trwała długo. Gdy ostatnie jęknęły akordy, załamując się w tragicznym, przejmującym bólu i cisza zaległa kaplicę, Sweno wyszedł pierwszy, Gizella pozostała jeszcze na chwilę zatopiona w gorącej modlitwie. Twarz Swena była niby z szarej skały wykuta, oczy, przysłonięte do połowy powiekami, miały w sobie martwotę oczu marmurowego posągu, zapatrzonego beznadziejnie w dal. Aleję parkową zalewały blaski ogniste zachodzącego słońca, Wenuczy szedł w tej pożodze, jak w purpurze krwi własnej, z otwartej rany serca jego broczącej.
— Czy wszystko przygotowane? — spytał sucho Tolomeda, wszedłszy do zamku.
— Tak jest, wasza dostojność. Od portyku głównego aż do przystani na rzece droga bieli się, jak śniegiem pokryta. Rychło jej królewska mość będzie wyjeżdżać,... czy już dziś?
Sweno nic nie odrzekł, tylko skinął głową.
Nadszedł czas odjazdu.
Królowa wyszła z zamku, dążąc do przystani, prowadzona pod ramię przez księcia, z drugiej strony mając dostojnika dworu swego w Doken a poza sobą hrabinę Inarę, marszałka barona Topczę, nadwornego lekarza i paru innych dworzan.
Zaledwie wyszła, z ust jej wybiegł okrzyk zachwytu. Cała aleja pomiędzy dwoma szeregami rozkwitłej białej akacji obstawiona była wazonami białych kwiatów, azalji, tuberoz, rododendronów, kamelji, na ziemi zaś słały się jak gęsty puszysty chodnik białe róże. Ta biel róż, ustawionych szeroko po bokach, tworzyła drogę, wiodącą jakby w zaczarowany świat bajki, środek zaś alei, wysypany puchem różanych płatków i białego kwiecia wydawał się szlakiem obłocznym. Aleja ta zanurzona jak w topieli roznoszącej woń cudowną, odurzała. Był czar tak potężny w tej olbrzymiej masie kwiatów rozścielonych przepychem swym pod drobne stopy królowej, że uśmiech promienny rozjaśnił twarz Gizelli, podniosła oczy na Swena i — w oczach jego patrzących na nią na jeden moment, pełen uroku, zatonęła.
Powiedział jej oczami to, co mówił zresztą wyraźnie ten rozkwitły dla niej, biały, wonny, anielski szlak. Prowadzona przez niego, weszła w tę różaną powódź, nie widząc nikogo więcej poza Swenem, nie słysząc nic oprócz bicia serca ich dwojga, nie odczuwając nic ponad, dotyk jego ramienia.
Nikt z obecnych nie śmiał przemówić głośniej słowa — wszyscy byli jak w zachwyceniu. Droga ta przeczysta nastrajała mistycznie, pochód ten wydawał się snem na jawie. Ostatnie refleksy purpurowego zachodu wsiąkały gorącym blaskiem w biel rozsypaną na drodze, różowiąc ją zlekka i nasycając jakby ogniem wewnętrznym.
— Szlakiem takim idzie się tylko raz w życiu — szepnęła ledwie dosłyszalnym szmerem słów, Gizella.
— I raz w życiu przechodzi się mękę zatracenia... — rzekł głucho Wenuczy.
— By poznać szczęście w męce... — dokończyła Gizella.
Zamilkli oboje i szli przysunięci bardziej do siebie, jak by stąpali drogą tęsknoty i marzeń, zaślubieni sobie na wieki, a jednak tak dalecy od szczęścia istotnego, którego w miłości swej szukać nie mogli...
Doszli tak do przystani. Statek strojny był w białe kwiaty i girlandy z róż. Królowa raz jeszcze rzuciła spojrzenie na przebytą drogę aż do zamku, górującego nad rzeką, w oczach jej błysnęły dwie duże łzy, ruchem nerwowym, szybkim wyciągnęła rękę do Swena.
Żegnając królową, Sweno wyglądał jak zastygły, w wyrazie swego cierpienia, Gizella była jak kwiat, złamany nagle przez burzę.
Wenuczy powrócił do zamku. W jakiejś szalonej obłędnej rozpaczy, odczuwając w sobie pustkę bezwzględną, przebiegł wszystkie pokoje i znalazł się w komnacie, opuszczonej ostatnio przez Gizellę. Stanął w progu, patrząc w głąb ze straszliwym wyrazem twarzy bladej, zmęczonej, z bólem zakrzepłym w przepastnych oczach. Ważył się na coś z uporem straceńca, który już wyjścia żadnego niema. Przestąpił próg i znowu zamarł w bezruchu. Nagle drgnął, spojrzawszy na dywan zarzucony różami. Skoczył, jak poderwany z miejsca, i chwycił leżący na ziemi obok sofy wśród kwiatów długi sznur pereł. Znał je dobrze, naszyjnik ten nosiła często Gizella. Ogarnęło go rozrzewnienie dziwne, chłopięce niemal, upadł na dywan, niebaczny, że może kto wejść, i, przesypując perły z ręki do ręki, chwytając je pełnemi dłońmi, zaczął szeptać do ich tajemniczych lśnień:
— Zostały u mnie łzy twoje, Gizello... twoje łzy zaklęte... twoje łzy jedyne... Gizello...


Po krótkim pobycie w Idaniu królowa Gizella pojechała z córkami do Arwji. W Passetoff nabrała nowych sił. W błędnym tumanie myśli, w rozterce i męczarni duchowej, w walce z samą sobą odżyła niejako pod wpływem ukochanych rodziców. Słodycz ich i pogoda zawsze były w ciężkich momentach jej życia otuchą. Księstwo arwijscy nie znali dramatu serca Gizelli, lecz przeczuli, że jest coś, co łamało jej skrzydła, gdy w górnym locie szukała urzeczywistnienia swych snów. Gizella nie zdradziła swej tajemnicy nawet przed ojcem, niegdyś jedynym jej powiernikiem, nie chciała przez to rzucać najlżejszego cienia na Ottokara, wiedząc, że książę Maksymil sądzi surowo lekkomyślność swego zięcia. Wobec męża czuła się pełną winy, wyrzucała sobie gorzko miłość swą dla Swena, karciła się bezustannie za tę jedyną w Awra Rawady chwilę upojenia, po której musiało nastąpić rozstanie się raz na zawsze. Unikała teraz nawet oficjalnych spotkań ze Swenem, na co niejednokrotnie zwracały uwagę sfery dworskie tak w Idaniu, jak w Sudgreście, zaniepokojone tem, że Sweno od pewnego czasu nie brał udziału w żadnych oficjalnych uroczystościach.
Stan Gizelli, graniczący niekiedy z zupełną melancholią, nastręczał sposobność do wielu intrygujących komentarzy, w rodzinie zaś budził obawy. Królowa bawiąc w Sustji, lubiła przebywać tylko z dziećmi, lub zupełnie samotnie, studjując coś pilnie albo grając, albo z książką w ręku, aby czytaniem oderwać myśl od szlaków zakazanych i zapomnieć, zagłuszyć w sobie każde wspomnienie, każdy poryw.
W tym czasie siedemnastoletnia córka jej Beata zaręczyła się z młodym księciem arwijskim Leonardem Wittelsgethem. Zaręczyny odbyły się w Itilii, potem wspaniałe uroczystości ślubne w Idaniu. Cesarzowa znowu ukazała się szerszemu światu w całym dawnym przepychu i blasku swej urody, ale już pełna melancholji i cichej rezygnacji, przejmującej smutkiem. Gdy ujrzała córkę, klęczącą na tych samych stopniach, gdzie sama przed dziewiętnastu laty przysięgała Ottokarowi, serce jej ścisnęło się niewysłowionym bólem, wspomnienia porwały ją w szalony kolejdoskop obrazów. Zatopiona w tych oddalonych wizjach przeszłości, uczuła na sobie wzrok cesarza. Spotkali się oczyma i Gizella odgadła myśl męża, zwróconą w przeszłość. On również widział w tej chwili ten moment, gdy trzymał w dłoni drobną rączkę szesnastoletniej Zili i przysięgał jej przed tym ołtarzem dozgonną miłość a jej ręka drgnęła wyraźnie, gdy obrączkę ślubną wkładała. I teraz, gdy córka ich tak samo, jak ongi Gizella, w bieli i kwieciu ślubnem przysięga swojemu ukochanemu, oni oboje, rodzice, odszukują w duszach swoich dawnej wiary, dawnego promienia radości i porywu do życia.
Oczy Gizelli miały w sobie taki przejmujący smutek i taki cień, jakby to życie właśnie rzuciło na nią czarne skrzydło swego przelotu. Cesarz nie zrozumiał wyrazu tych oczu, nie wyczytał w nich osobistego wyrzutu żony i jej męki, lecz widział wyrzut gorzki za jego tak częste łamanie przysięgi i niestałość uczuć. Oboje patrzyli na siebie i oboje mówili sobie: „wybacz“, ale jakże inne były powody u obojga tej skruchy, jakże inne zakresy przewinień: Oczy Gizelli zgnębiły cesarza i rozczuliły swym smutkiem, jego zaś wzrok przejednał ją, bo ujrzała w nim żal głęboki za popełnione czyny, i ból, i błaganie o przebaczenie i... miłość. To odkrycie wstrząsnęło nią i wywołało nowy okrutny wyrzut, niemal upokorzenie. Rzęsy jej opadły ciężko na oczy.
— On mnie kocha... a ja?... a ja?...
Kochała go mocą przywiązania jak brata, czyż to ta sama miłość, którą dyszało jej serce tam, w Awra Rawady, gdy z rozkosznego omdlenia zbudził ją pocałunek księcia. Tamto uczucie bezgraniczne było jedyne w życiu, wyższe bez porównania nad uczucia z przed lat dziewiętnastu, nad owe dziecięce zapały i marzenia, kiedy pod ich wpływami oddawała rękę Ottokarowi. Miłość dla Swena poprzedzona jakimś hypnotyzmem, przeczuciem, objawiła się w niej, jak natchnienie twórcze, jak nieokiełznana potęga życia, jak pęd do lotu w wyższe regiony z trzęsawiska codzienności, z odmętu zwątpień. Miłość ta, w której potrafili oboje zwyciężać siebie, postawiła ją, na szczycie swych marzeń i tęsknot, podczas gdy małżeńskie pożycie z Ottokarem przyniosło jej wiele rozczarowań, przykrości, napełniło ją wstrętem do życia. Dlaczegóż jednak teraz wyczytane w oczach męża uczucie jego upokorzyło ją i zabolało tak bardzo?...
Mimo zaproszenia cesarza, Sweno był nieobecny na uroczystościach ślubnych księżniczki Beaty. To już zdumiało, a nawet częściowo zaniepokoiło, częściowo oburzyło cały dwór. W sferach, nieżyczliwych Rekwedom, mówiono o nim:
— Ekscelencja książę Wenuczy wraca do dawnych dziwactw i wrogiej niechęci do panującego domu Ururgów, zapewne znowu spiskuje przeciwko Sustji, chcąc obalić jej potęgę nawet kosztem tronu rekwedzkiego, a może sam pragnie na nim zasiąść...
O tych szeptach, krążących coraz śmielej na dworze idańskim, Gizella dowiedziała się z ust syna. Piętnastoletni książę Roger powtórzył jej te oszczerstwa z oburzeniem, poczem patrząc na nią z zachwytem, oczami z szafiru i fioletu, rzekł:
— Dlaczego jesteś smutna, mamo anielska, skoro tyle masz dokoła miłości, tyle uwielbienia, nawet u takich bohaterów, jak książę Sweno Wenuczy, którego przejednałaś dla Sustji swym czarem?
Księcia Swena Roger często stawiał sobie za ideał i unosił się przed matką nad orłem z Awra Rawady, a ona słuchała ze ściśniętem sercem i rumieńcem podniecenia na licach.
— Płoniesz, Rogo, — rzekła raz, patrząc na niego z czułością.
— Jestem synem Ururga i Wittelsgethówny, — odpowiedział z dumą młodziutki następca tronu. — Jako syn królowej Gizelli, muszę mieć górne ideały i kochać orły podniebne. Pojedziemy kiedy do Awra Rawady, pragnę koniecznie poznać ten legendarny zamek.
— Legendarny?... — zapytała zamyślając się.
— Ależ tak! mnóstwo słyszałem o nim historji, o jakiejś starej baszcie, gdzie podobno orzeł oma swoje gniazdo, a w zamku w zbrojowni jest sztylet, zawierający tragiczną tajemnicę rodu Wenuczych.
Gizella przybladła i zapytała drżącym głosem:
— Kto ci o tem wszystkiem mówił, Rogo?
— Mówi o tem legenda... ale co tobie, mamo, zbladłaś tak nagle? My oboje kochamy stare historje, stare pamiątki i zamczyska tak samo, jak kochamy Srebrny Hełm, wróża Wittelsgethów. Nie byłem jeszcze na jego szczycie, to wstyd, mamo... Ale czy wiesz, że podobno z Awra Rawady znowu orzeł odleciał?
— Ach, Rogo, skąd ty takie wieści...
— Tak słyszałem. I podobno dąb wiekowy na skalnym wiszarze wcześnie pożółkł i stracił liście. Dlatego książę Sweno nie ukazuje się nigdzie i chodzi chmurny, jak noc jesienna... Ale i ty, mateczko rzadko kiedy teraz obdarzasz nas swoim cudownym uśmiechem.
Gizella nie dała na to odpowiedzi, posmutniała bardziej i raptownie zwróciła rozmowę na inny temat.
Gdy tegoż dnia Roger rozmawiał z ojcem, zwrócił się nagle do niego z wyrzutem w głosie.
— Ty nie wiesz, ojcze, a mateczka jest smutna i przygnębiona, ale dlaczego?!... wyjawić nie chce. Czyżby była nieszczęśliwą, będąc tak dobrą i tak nieziemsko piękną?
Omgliło się czoło cesarza chmurną zadumą.
— Mateczka twoja, Rogerze, stworzona jest z obłoków i blasku. Czyż istoty takie ziemia uszczęśliwić zdoła?
— A jednak mama uszczęśliwia ziemian, więc jej blask, to może płomień ofiarny, spalający ją dla dobra innych?...
Cesarz zastanowił się, zatrzymał wzrok badawczy na synie.
— Na czem opierasz podobne przypuszczenie, Rogo?
— Ubóstwiam mamę i dużo myślę o niej i wiem, że jest tak inna, niż wszyscy... Jej odpowiadać mógłby jaki bohater legendowy, jak naprzykad...
Książę zatrzymał się, cesarz przeszył go wzrokiem badawczym.
— Kto?
— Książę Wenuczy.
Cesarz drgnął.
— Zanadto ponosi cię fantazja, — pali ci się w głowie — odrzekł niechętnie i zakończył rozmowę.
Cesarska para miała się znowu rozłączyć. Cesarz z następcą tronu byli w przededniu wyjazdu do Sterjotu, gdzie miał się odbyć przegląd floty sustjańskiej i spuszczenie na morze kilku nowych okrętów. Cesarzowa unikała wielkich zjazdów i nie lubiła złączonych z nimi uroczystości, zamierzała przeto wyjechać w inną stronę, gotując się znowu w podróż incognito. Nagle w wigilję jej wyjazdu z Idania przyszła wieść o groźnych zaburzeniach w Sterjocie, będącym pod wichrzycielskim wpływem Gwiazdy Morza. Mężowie stanu zwrócili się do cesarza, by zaniechał narazie podróży, lecz cesarz lekceważył ostrzeżenie i nie dał się odwieść od myśli wyjazdu.
— Lękacie się zamachu na mnie? — rzekł żartobliwie. — Moi poddani nie sięgali nigdy po moje życie, nawet w czasach najbardziej krytycznych. Byłbym najnieszczęśliwszym więźniem, gdybym nie miał zapewnionego jutra w swojej monarchji. Wstydziłbym się, gdybym miał o to posądzać swoich obywateli.
Nie pomogły żadne perswazje, godzina wyjazdu była oznaczona nieodwołalnie, tembardziej, że i cesarzowa niespodziewanie zmieniła poprzedni swój projekt i postanowiła jechać razem z mężem. Ottokar i Roger starali się odwieść ją od tego zamiaru, lecz Gizella była nieubłaganą ze względu właśnie na grożące im niebezpieczeństwo.
Na chwilę przed odjazdem nadeszła wieść, że wielki gmach urzędowy w Sterjocie został wysadzony w powietrze i że spłonęły składy wojskowe.. Jakkolwiek z Idania poszły rozkazy, mające na celu zapobieżenie rozruchom, niemniej jednak stolice Sustji i Rekwedów drżały z niepokoju i używano wszelkich wpływów, aby cesarza i cesarzową skłonić do pozostania na miejscu. Ottokar nie zmienił swojej decyzji, Gizella również.
W drodze do Sterjotu książę Roger zapytał cesarza:
— Czemu, ojcze, książę Sweno Wenuczy nie towarzyszy nam? Wszak jedzie z nami tylu innych sustjańskich i rekwedzkich mężów stanu.
Cesarz rzucił niechętnie:
Widocznie Wenuczy zmienił się w nietoperza, i wygodniej mu w jakimś zakamarku baszty, niż w szerszym świecie.
— Ach, jak można tak mówić o orle z Awra Rawady! Ja, mam wrażenie, że gdyby książę Sweno był z nami, nie groziłoby nam niebezpieczeństwo w Sterjocie.
— Przesadzasz! Nam wogóle żadne niebezpieczeństwo grozić nie może.
— A dlaczego mnie się zdaje inaczej?!
— Przekonasz się, — rzekł cesarz, nawiązując rozmowę z kimś innym.
Resztę podróży Roger spędził w zamyśleniu.
Wbrew oczekiwaniu cesarstwo doznawali w Sterjocie entuzjastycznego przyjęcia. Owacje sfer wyższych i tłumów, szalone okrzyki na cześć pary cesarskiej, bramy tryumfalne, mnóstwo kwiecia, jakiem zarzucano powóz cesarski, orkiestry grające hymny narodowe sustjańskie i rekwedzkie, chmury sztandarów nad miastem i okrętami, grzmienie dział, wielkie festyny na morzu i w mieście, świetny bal marynarki i uroczystość ochrzczenia okrętów imionami cesarza, cesarzowej i następcy tronu, — wszystko kazało zapomnieć o spisku, którym w Idaniu straszono cesarza.
Ottokar i Gizella zamieszkali w pałacu Maurar, dawnej rezydencji księcia Ksywiana, odgrodzonej od portu Sterjot małą zatoką morską. Do miasta woził parę cesarską i następcę tronu powóz odkryty, strojny w białe tuberozy na karmazynowem obiciu wewnętrznych aksamitów. Powóz ten i zaprzęg, złożony z szóstki białych koni w karmazynowych szorach z białymi pióropuszami znany był Gizelli wybornie, nawet znała dobrze lokajów i forysiów. Ale teraz, gdy po raz pierwszy wyjechali z pałacu zwróciły jej uwagę całkiem obce twarze służby. Na pierwszy rzut oka odniosła wrażenie, że są to Rekwedzi. Istotnie, gdy w stosownej chwili przemówiła do jednego z nich po rekwedzku, lokaj poczerwieniał, jak szkarłat i spuścił oczy. Gizella zrozumiała: służbę miejscową, zapewne w obawie ukrytych wśród nich złoczyńców, zamieniono na rekwedzką, godną bezwzględnie zaufania cesarzowej.
Gdy cesarstwo płynęli do portu wielką, białą łodzią, zarzuconą żółtemi różami, cesarz i następca tronu spostrzegli, że na łodzi, strojni w złote atłasy wioślarze mieli wyraz twarzy dziwnie serdeczny, gdy patrzyli na parę cesarską. Ottokar odezwał się do sternika w miejscowym języku, sternik jednak odpowiedział tak łamanem narzeczem i tak się zmieszał, że zdumiało to cesarza.
— To nie są chyba tubylcy, — rzekł poufnie do żony.
— Nie pytaj, jesteśmy, o ile spostrzegłam, pod wyłączną opieką Rekwedów.
Cesarz podniósł brwi, zamyślił się i omroczniał trochę. Zresztą nigdzie najmniejszy cień podejrzenia, najmniejszy ślad niebezpieczeństwa nie zamącił kilkudniowego pobytu pary cesarskiej w Sterjocie. A jednak...
Na balu pożegnalnym cesarzowa nie tańczyła wcale. Zapytana przez cesarza o powody, odrzekła wymownem spojrzeniem i cichem słowem:
— Wybacz, lecz... nie mogę.
I nie mogła istotnie tańczyć. W oczach jej niewiadomo skąd przywołane, stały ciągle jakieś tajemnicze postacie konspiratorów z wymierzonymi sztyletami w pierś Swena. Otaczały go krwawe łuny, w których twarz jego majaczyła groźna, stanowcza, jak kamienna twarz bóstwa. W Gizelli zaczął rozrastać się niepokój, ogarniała ją trwoga, wiedziała, że w oczach ma przerażenie, czuła, że gdzieś, poza nią może stać się rzecz straszna. Siłą woli doprowadzała się do równowagi, z męką w duszy. Ale spostrzegła, że i wśród biorących udział w balu oficerów marynarki jest również zdenerwowanie a służba wyraźnie okazuje niepokój. Jakby od niechcenia, mimochodem zaczęła zwracać baczną, uwagę na wszystko, co się działo dokoła.
Nagle w sali następnej powstał dziwny ruch, jednocześnie czyjś okrzyk przestrachu przedarł się nawet przez gwar balowy i huczne tony muzyki. Admirał i oficerowie spojrzeli na siebie bystro, porozumiewawczo, blednąc i, jak ugodzeni czemś strasznem, skoczyli w tamtą stronę. Gizella spostrzegła ogólną konsternację i jej serce zabiło mocniej. Dowiedziała się zaraz, że w sąsiedniej sali zemdlał oficer z powodu nadużycia wina, czy też z innej przyczyny. Gdy admirał powrócił, wezwała go do siebie i, powstawszy z miejsca, rzekła zupełnie spokojnie:
— Wyprowadź mnie, panie admirale, na werandę, tu duszno mi trochę.
Przyjęła podane skwapliwie ramię dostojnego marynarza i wyszła na balkon nad morzem, jasny od illuminacji. Gdy oddzielili się od towarzystwa, cesarzowa stanęła naprzeciw admirała, patrząc mu badawczo w oczy, spytała wprost obcesowo:
— Czy spisek na cesarza istnieje i czy obawiacie się go?
— Wasza cesarska mość...
— Mów, admirale! Drobny wypadek z tym oficerem a tak wielki popłoch z tego powodu wzbudzają we mnie podejrzenie, że miało stać się coś... groźniejszego. Zresztą, obserwowałam was wszystkich już od dłuższego czasu.
— Wasza cesarska mość, — rzekł zakłopotany niezmiernie marynarz, — to są rzeczy... o których my wiemy tylko pośrednio...
— Proszę, niech pan mówi wszystko, — co pan wie, żądam tego.
Admirał zawahał się chwilę, poczem rzekł, patrząc jej szczerze w oczy.
— Tak, spisek... był.
Gizella drgnęła lekko, lecz zapytała spokojnie:
— A więc nie istnieje?...
— Tak, wasza cesarska mość.
— Czy wykryto sprawców?
Marynarz pokręcił głową.
— Ponad wszelką wątpliwość, nie. Wprost, o ile zdołałem dowiedzieć się pośrednio, spisek nie doszedł do skutku dzięki czyjejś tajemniczej ręce. Co do okoliczności, towarzyszących temu, wiemy tylko tyle, że działy się tu trochę dziwne rzeczy. Następnie z niewiadomej przyczyny, służbę miejscową z każdego działu, przeznaczoną do obsługi waszych cesarskich mości, usunięto dyskretnie i zamieniono na inną.
— Istotnie, jest wśród służby dużo Rekwedów, — rzekła Gizella z pozorną, obojętnością,.
— Wasza cesarska mość to zauważyła? Są Rekwedzi i Heczjanie. Mówi się tu w tajemnicy, że spisek został unicestwiony przez kogoś... kto ma ogromne wpływy.
— Czy nie dowiedziałeś się, panie admirale, przez kogo? — zapytała Gizella trochę nienaturalnym głosem.
— Zaręczam słowem oficerskiem najmiłościwszej pani, że nikt dokładnie nic nie wie. Wszystko zostało okryte głęboką tajemnicą. A jednak działała tu ręka jakiejś potężnej osobistości, z którą strony wciągnięte do spisku musiały bezwarunkowo się liczyć. A przytem...
— A przytem?... — podchwyciła cesarzowa, badając uważnie twarz admirała.
— Wasza cesarska mość, taki krok ryzykowny i doniosły musiał tę wpływową osobistość kosztować bardzo wiele.
— Jak to pan rozumie?
— Że czyn taki, jak wstrzymanie spisku na cesarza, może być okupiony albo jakimś zyskiem politycznym, jakiemś ustępstwem, albo... osobistą dużą ofiarą mienia a nawet... życia.
Gizella nie pytała więcej, serce jej biło szalonem tempem, nie śmiała myśleć, dociekać, wierzyła w jedno tylko, mając przed oczyma duszy jeden tylko obraz, i nie mogła wątpić...
Późną nocą, ostatnią przed wyjazdem z Mauraru, na tarasie marmurowym, na wysokości kilku pięter nad morzem, siedziała Gizella, patrząc w zadumie na błyszczące w dali światła portu i na pogaszone już ciche okręty. Nad miastem rozpięła się nisko mętno-różowa łuna. Cisza trwała słodka, kołysana szeptem zatoki, niebo gwiaździste osnute było jakby szarym woalem, gwiazdy świeciły matowo, przygaszone nieco zasłoną międzyplanetarnej subtelnej mgły. Wielka latarnia morska rzucała smugę jasną na pełnię morza a smuga ta, rozszerzając się i ginąc w bezkresie, wyglądała, jak długie, złote warkocze komety, zastygłej w locie. Czarne cedry w parku szeleściły sennie i melodyjnie, na tarasie róże pachniały, nieuchwytne macki mroku rozpełzały się po białych marmurach i uwypuklały białą szczupłą postać cesarzowej, opartą na zwieszonej nad przepaścią balustradzie.
Gdy cesarz wszedł na taras i zastał żonę pogrążoną w tęsknej zadumie, nie zdziwił się, że nie udała się na spoczynek. Usiadł obok niej w milczeniu, ogarniając ją wzrokiem pieszczotliwym. Ona przemówiła do niego smutno.
— Prawda, jaka noc natchniona?... Winniśmy pochylić się nad sercem ziemi i słuchać jego bicia. Tam spływa, jak do konchy bajecznej wielka harmonja świata, wszystkie promienie słońca, które nigdy nie gasną, choć nikną w oczach naszych, sny nieziszczone i tęsknota, idąca mleczną drogą niebios od gwiazdy do gwiazdy i gorąco wiary i chłodny spokój śmierci... Wsłuchaj się, Ottokarze, w tę wielką rozśpiewaną ciszę, a usłyszysz w niej tysiące głosów, wprost do serca przemawiających.
Cesarz słuchał słów żony z roztargnieniem i, idąc za jej wzrokiem oczami w dal, milczał.
— Inne masz myśli? — spytała Gizella, zwróciwszy się do niego z bladym uśmiechem.
Ottokar pochylił głowę i rzekł:
— Do ciebie, Zili, przemawia zawsze cała natura, odgadujesz jej tajemnicę, chwytasz jej głosy i szepty, przeistaczając je we własne uczucia i snujesz fantazję duszy, której ja dorównać nie mogę. Ale tu w Maurarze, a przedtem w Sterjocie, odczułem w tobie niezwykłą podnietę i zarazem zauważyłem, że szarpie cię coś, nieprawdaż?
— Tak, — odrzekła Gizella po chwili. — To u mnie dość naturalny objaw, o ile mnie poznałeś. Teraz naprzykład morze szumi tak lekko, jakby śniło sen piękny, a mnie wydaje się, że ono syczy ironją i ostrzega jednocześnie. Tajemnica zawarta jest w tej nocy, w tej wyżynie nadmorskiej i w tej otchłani czarnej pod nami.
— Tam jest tylko morze, plujące pianą, a dalej prostopadła ściana wzgórza, żaden płaz na nią nie wpełznie. O tajemnicę tej otchłani jestem zupełnie spokojny. A jednak... czy nie sądzisz, Zili, że duch Ksywiana unosi się nad Maurarem i wywołuje ten nastrój oczekiwania na jego głos zza grobu?
— Nie... tu coś trwogą przejmuje...
— Może to echa spazmów obłąkanej Herminji pozostały i straszą?
— Nie wiem... odczuwam tylko jakiś popłoch w tej pozornie słodkiej ciszy i coś, co przejmuje mnie dreszczem... Słuchaj!...
Umilkli oboje. Gizella patrzyła w czarne dalekie odmęty nocy, cesarz wsparł głowę na dłoni i patrzał w zamyśleniu na żonę.
— Zili... — szepnął po długiem milczeniu.
Drgnęła, zwracając na niego ciemne źrenice.
— Przebiegłem teraz oto myślą szlak naszego życia i przywiodłem na pamięć z przed dziewiętnastu laty wycieczkę naszą, konną na wyżynę podniebną w górnej Sustji, gdzie rwałem nad urwiskiem szarotki dla ciebie... Białe szarotki zakwitłe pod śniegiem... dla ciebie, — powtórzył. — Wtedy nie straszyły nas przepaście, choć mogliśmy w nie runąć, wtedy żadne szepty złowrogie nie płoszyły naszej pogody i... tętna serc nie tłumił głos żaden... Twój wzrok był taki jasny, twój uśmiech dzwonił srebrzyście, jak kryształ przeczysty... Zdaje mi się, że gdybym dzisiaj wspiął się na ten sam szczyt podniebny, moglibyśmy nanowo odzyskać pełnię młodości i wrócić do szczęścia swego, które było całym naszym światem...
— Wówczas... zaczął po chwili.
Nagle Gizella podniosła głowę gwałtownym ruchem i zaczęła nasłuchiwać pilnie. Brwi jej zbiegły się nad czołem.
Cesarz powstał.
— Co tobie, Zili??..
— Cicho, — szepnęła, — ktoś płynie, słychać plusk wioseł.
— Zdaje ci się, morze gładkie, żadnej łodzi nie widać.
— Tu, pod skałą...
— Ależ, Zili!...
— Cicho na Boga!
— Tam ktoś jest napewno! Tam na dole, pod tarasem.
— Niepodobieństwo! Ulegasz złudzeniu...
Gizella wpiła rękę w ramię cesarza.
Cesarzowa zerwała się z miejsca i cała drżąca przechyliła się przez balustradę.
— Gizello!
Ujął ją wpół, bo zawisła prawie nad przepaścią, klęcząc na ławce.
Wtem dobiegł z dołu jakby szczęk łańcuchów, jakiś łomot, zgrzyt ostry i jęk, rozpaczny, krótki, zdławiony jęk.
Gizella krzyknęła przerażona i cofnęła się śmiertelnie blada. Cesarz pochylił się ku przepaści, nasłuchiwał.
— Coś się tam dzieje naprawdę.
— Tam... tam... coś strasznego... Boże!... Odejdź Ottokarze! odejdź natychmiast... ja... tu... zostanę.
Chwyciła go za rękę odciągając gorączkowo od balustrady.
— Uspokój się, Zili... Coś było istotnie... jakaś walka...
— Cicho! — zawołała znowu. — Słychać wiosła... Patrz....
Z pod skały wypłynęło małe czółno, w mroku nocy ledwie widoczne. Czarna postać wioślarza rysowała się sylwetką trudną do rozpoznania.
— Ktoś odpływa, — rzekł cesarz, więc był to tylko zgrzyt łódki o skałę. Wyobraźnia dopełniła reszty.
— A ten jęk, a ten straszny jęk?... — szepnęła Gizella.
— Ach, Zili, jesteś przeczulona zbytnio, grozę masz w oczach. Wszak widzisz, że ten ktoś odpływa spokojnie i zdaje się nawet patrzy na nas...
— Ottokarze, ten ktoś nas ocalił! — zawołała nagle Gizella.
Cesarz spojrzał na nią zdumiony.
— Tak, napewno tak. On zamordował spiskowca!
— Gizello, co ty mówisz?!
— On... — wskazała rzutem ręki na morze, lecz nie dokończyła, osunąwszy się cicho na ławkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Achmed wezwany przez hrabinę Inarę, pośpieszył sprawdzić tajemnicę kamiennego podnóża pałacu. Ottokar i Gizella oczekiwali go niecierpliwie na tarasie. Nikt więcej oprócz Inary i murzyna wtajemniczonym nie był w zagadkę tej nocy. Wierny Achmed nie bawił długo, wdrapał się z powrotem krętemi ścieżkami, a gdy wszedł na taras był tak przerażony, że z trudem mógł mówić.
Opowiedział, że na dole, na kamieniach, leży trup jakiegoś mężczyzny z przebitą piersią, zaplątany w sznur, którego jeden koniec przecięty wisi na skale, zaczepiony o jej ostry zrąb. Widocznem było, że ten ktoś właśnie zamierzał wspiąć się po sznurze na skałę, by stamtąd przedostać się dogórnych pięter pałacu, lecz w tej chwili ktoś inny pchnął go niespodziewanie sztyletem i udaremnił mu uplanowiany zamach. Opowiadając te szczegóły, Achmed podał cesarzowi kawałek stali błyszczącej.
— Złamana klinga sztyletu — rzekł cesarz, oglądając cienki odłamek stalowego ostrza.
— Sztylet złamał się i ugrzązł w piersi zabitego tak mocno, widocznie między kości, że z trudem mogłem wyciągnąć — objaśnił murzyn. — Ale głowni nie było — dodał.
Cesarz spojrzał na Gizellę i rzekł cicho:
— Odtąd będę bezwzględnie wierzył w twoje przeczucia, Zili. Stal tę jednak, że uratowała nam życie, zachować możemy wśród najdroższych pamiątek.
Gdy oboje cesarstwo powrócili do pałacu, cesarz zaczął oglądać złamane ostrze przy świetle.
— Jest tu jakiś napis — rzekł, odwracając błyszczącą stal do światła.
Gizella pochyliła się zaciekawiona.
Napis był urwany w połowie, lecz wyraźny: „...On będzie wyzwoleniem...“
Gizella jęknęła głucho i zachwiała się. Cesarz podtrzymał ją, przerażony jej wyglądem. Oddychała szybko śmiertelnie blada, oczy przymknęła boleśnie, duże krople potu wystąpiły jej na czoło.
— Gizello, co ci się stało? Uspokój się... Ta noc poszarpała nam nerwy... Dziękujmy Bogu, że był ktoś, kto czuwał nad nami i ocalił nas od zguby...
— To... Wenuczy... — szepnęła z mocą Gizella.
Cesarz skamieniał.
— Jakto? Skąd wiesz?
— Znam ten napis — wymówiła drżącemi ustami — to sztylet z Awra Rawady... Wenuczych...
Ottokar w najwyższem zdumieniu rozłożył ręce i stał tak długo oniemiały, bez ruchu usiłując w natłoku myśli zdać sobie jasno sprawę z tego, co zaszło i, z rozpierzchniętych obrazów wytworzyć jedną całość.
Gizella spędziła noc, zwisła na swym klęczniku, w sypialni, cicho płacząc.


Stare, niezamieszkałe zamczysko w Asskaud na zachodzie Francji, tuż nad oceanem położone, zwróciło uwagę barona Topczy swoim dość oryginalnym wyglądem.
— Tu się najmiłościwszej napewno podoba — ucieszył się marszałek i, odszukawszy właściciela zamku, zaproponował mu wynajęcie tej rezydencji, za bardzo wygórowaną cenę dla hrabiny Homnelos, na przeciąg kilku miesięcy.
— Nie, panie — odrzekł magnat francuski — zamek ten nazbyt wysoko cenię, jako jedyną relikwię mojego rodu, abym go osobom obcym wynajmował.
Nalegania barona nie odniosły skutku.
— Sądząc z nazwiska, hrabina pańska jest greczynką, dlaczego więc nasze wybrzeże miałoby ją wyłącznie interesować?
— Na to nie umiem odpowiedzieć — rzekł baron zakłopotany — w każdym razie hrabina Homnelos lubi takie stare zamczyska, lubi morze, ciszę i oddalenie od świata. Asskaud jest wymarzoną siedzibą dla niej.
— Ach, gusta wybredne, conajmniej królowej rekwedzkiej — skrzywił się Francuz.
— Czy pan wie co o królowej Gizelli? — zapytał żywo Topcza.
— O, panie, imię jej słynne jest, chyba na całym święcie, u nas we Francji wyjątkowo uwielbiane. Słyszałem o niej z ust wiarogodnych tyle rzeczy ciekawych i dobrych, że czułbym się szczęśliwym, gdybym ją mógł choć raz jeden zobaczyć. Wierz mi pan, że dla niej moje zamczysko byłoby naprawdę wymarzone.
— Tak pan mówi tylko — rzekł ucieszony w duchu baron Topcza, — ale gdyby królowa Gizella zechciała tu zamieszkać...
— Panie — zawołał porywczo właściciel — dla niej oddałbym zamek bez zastrzeżeń na czas nieograniczony! Czegóż się pan śmiejesz?
— Doskonale się składa — odparł wesoło Topcza — oto pod nazwiskiem hrabiny Homnelos ukrywa się właśnie ta jedyna osoba, której pan zamek chciałby oddać!
— Cesarzowa Sustji i królowa Rekwedów?! pan żartuje!...
Topcza pokazał mu własnoręczny list polecający Gizelli.
Zdumienie i radość Francuza nie miały granic. Baron Topcza zastrzegł się jednak, że zamek wynajmuje w jaknajściślejszej tajemnicy, i zajął się natychmiast urządzaniem apartamentów królowej, rozmieszczeniem jej podręcznej bibljoteki i całej prawie cieplarni egzotycznych kwiatów, wedle jej wymagań i przyzwyczajeń wyłącznych.
Asskaud podobało się Gizelli wyjątkowo. Zamek miał na sobie piętno odwiecznej egzystencji, pociągające swoją tajemnicą. Jedną część jego stanowiły ruiny, mroczne zakamarki, komnaty głuche i sklepienia cel podziemnych posiadały niezwykłe historje, legendy. Magnat francuski przedstawiony swojej ukoronowanej rezydentce przez barona Topczę, był niewyczerpany w opowiadaniu zamierzchłej historji zamczyska, a ponieważ umiał ubarwianiem najciekawszych momentów zainteresować swoją dostojną słuchaczkę — przyjeżdżał potem na jej zaproszenie bardzo często i opowiadanie, nigdy nie kończące się, snuł dalej.
Królowa polubiła Asskaud i jego okolicę, upodobała sobie również kościółek za wioską rybacką, dokąd najczęściej chodziła pieszo na ranną mszę, starając się unikać spotkania z kimkolwiek. Wogóle Gizella prowadziła w Asskaud życie zupełnie odosobnione. Oprócz służby nielicznej, dwór jej składał się tylko z kilku dostojników i dam dworu, w których królowa widziała zarazem swoich przyjaciół. Z nimi dzieliła samotność i z małą księżniczką Marjolą, ale nawet żywe usposobienie i bystry umysł ukochanego dziecka, wywoływały teraz rzadki na jej ustach uśmiech.
Często nachodziły Gizellę długie godziny melancholji i bezsenności, czasem w oczach jej świecił blask dziwny, niepokojący Inarę.
Gizelła lubiła kąpać się w oceanie, przytem odpływała tak daleko od brzegu, że Inara, pływając również wybornie, nie mogła jej doścignąć.
Pewnego dnia, po burzy, szalejącej przez całą noc. Gizella zeszła na brzeg i zapatrzona w mętno-szare, pryskające pianą odmęty, stała drobna wobec tej grozy wód, niewzruszona, zastygła jakby w jednej myśli obłąkanej. Nie słyszała co mówiła do niej Inara, pochłonięta była całkowicie.
— Co się tam, na pełni oceanu działo w nocy, gdy teraz, po burzy, jest taka?... — szepnęła królowa...
— Ocean złagodniał — odrzekła hrabina...
— A jednak... jeszcze grozi.
Wtem na falach zamajaczyła łódź i rozległ się straszny krzyk wzywający ratunku.
— Ktoś ginie! — zawołała Gizelła.
Wpiła wzrok w dal i krzyknęła z przerażeniem w oczach.
— Patrzcie! Tam barka rozbita... Ratujmy!...
Zanim Inara i Achmed spostrzegli się, skoczyła tak jak stała do wody na ratunek.
Pokryły ją mętne szumiące fale.
Inara z wrzaskiem rzuciła się za królową, runął do wody i Achmed, fala zniosła ich i porywała we wzburzony odmęt. Gizella płynąc ginęła z oczów, to znowu ukazywała się na wzdętym zielonym wale wód, coraz bliżej tonącego rozbitka. Wreszcie hrabina z trudem dotarła do cesarzowej, chwyciła silnie jej ramię.
Gizella wyślizgnęła się gwałtownym ruchem, z grozą w oczach.
Inarę ogarnęła rozpacz. Mózg jej przeszyła nagła myśl: — Czyżby samobójstwo?...
Płynęła szaleńczo wraz z Achmedem za cesarzową, już ją ponosiły spiętrzone bałwany. Z nadludzkim wysiłkiem chwyciwszy ramię Gizelli, podtrzymywana dzielnie przez murzyna, wydobyła ją z natłoku fal na brzeg. Gizella ujrzawszy wyraz oczów przyjaciółki, zacisnęła usta i biernie już pozwoliła się jej powodować. Ale źrenice królowej świeciły gniewem, był w nich zawód i żal. Wyczerpana doszczętnie, osłabiona i chwiejąca się, wstępowała mozolnie na schody zamku. Pomimo to wysłała natychmiast dworzan do pomocy dla Achmeda, by ratować rozbitków. Przestraszony lekarz królowej, dowiedziawszy się co zaszło, nalegał by się położyła, gdyż jej stan gorączkowy wzbudzał obawę rozwinięcia się poważnej choroby. Gizella nie myślała o sobie, podniecona oczekiwała wieści o rozbitkach.
Ale Achmed z dworzanami nie uratowali nikogo z barki rozbitej.
Baron Topcza, na żądanie Gizelli, odszukał osierocone rodziny rybackie i obdarzył je nader hojnie w imieniu hrabiny Homnelos.
Baron mówił wesoło:
— Nie sposób będzie stąd odjechać i wogóle oddalić się gdziekolwiek. Za waszą cesarską mością pójdzie cała prowincja.
— Wyjedziemy sobie kiedy pocichu i nikt nas widzieć nie będzie.
— Ależ tu ciągłe są procesje, jak do miejsca świętego. Niektórzy wprost żebrzą, aby choć raz jeden ujrzeć najmiłościwszą. Ci zaś, którzy mieli przedtem tę sposobność, poczytują to sobie za najwyższe szczęście. Zaobserwowaliśmy to wszyscy.
— To dziwne, że ludziom tak mało wystarcza do szczęścia, — powiedziała ze smutnym uśmiechem Gizella.
Wieczorami lubiła cesarzowa przesiadywać na krużganku swojej sypialni, przyczepionej, jak jaskółcze gniazdo na odwiecznych murach zamku. Patrząc w otwarty szary bezkres oceanu, poddawała się bezwolnie myślom upiornym, które drzemały w niej dotąd i jątrzyła w sobie rany, które bieg czasu w innych sercach zabliźniłby dawno. Miewała wówczas chwile smutnych jasnowidzeń, ogarniały ją przeczucia złe, napawające zgrozą.
Nieustannie jednak prześladowały ją oczy Swena takie, jakiemi patrzał na nią w chwili pożegnania ich w Awra Rawady, i sylwetka jego potem w Maurarze, gdy odpływał łodzią z pod tarasu pałacowego, wsiąkając w noc czarną na morzu.
Tajemnicę tamtej nocy w Maurarze posiadali tylko cesarz i Gizella oraz dwie osoby z najbliższego otoczenia cesarskiego, niemniej wszakże wiedziano powszechnie, że spisek na cesarza unieszkodliwił Sweno Wenuczy. Mówiono na ten temat cicho, ale zarówno w całej monarchji sustjańskiej, jako też zagranicą. Głosom tym nikt nie przeczył, wszyscy wierzyli, że tylko Sweno mógł dokonać tego dzieła i trzymając rękę na pulsie konspiracji, mógł powstrzymać jej wybuch w samą porę. Czy zdziałały to jego ogromne wpływy, czy urok, jaki go otaczał, czy też coś innego jeszcze, nie było ogonie wiadomem, ale sam fakt nie dał się ukryć i stał się publiczną tajemnicą. Teraz zrozumiano jego usunięcie się na pewien czas od dworu — bohaterstwo jego było na wszystkich ustach, oczy skierowały się na orła z Awra Rawady, który naprawdę rozporządzał jakby potęgą królewską.
Następca tronu, książę Roger płomieniał z zachwytu i pragnął osobiście wyrazić swe uznanie dla bohatera Rekwedów, lecz książę Sweno był nieobecnym i w Awra Rawady i w Sudgreście.
Gdzie przbywał i co się z nim działo, nikt nie wiedział. Burgrabia Tolomed, nagabywany przez różne osobistości z dworu sustjańskiego, przybywające do zamku, odpowiadał, sam zakłopotany, że od wyjazdu księcia do Sterjotu nie wie nic o nim. Dodawał wszakże tajemniczo, że orzeł z baszty odleciał znowu i nie wraca, że dąb żółknie za wcześnie i kurczy swe liście oraz że na baszcie świeciło już parokrotnie dziwne światło a w wąskich oknach widać snujący się cień prapradziada Swena Wenuczy’ego. Na zapytanie, co to wszystko oznacza, Tolomed smutno kiwał głową i mówił cicho z wewnętrznem przekonaniem.
— Coś będzie złego, bo i prąd rzeczny pod naszą skałą zmienił kierunek i rzeka nocami skarży się i wyje. A ja wiem, że nie wróży to nic dobrego.
Gdy głosy takie i tym podobne, powtarzane przez wiele ust, dochodziły uszów Gizelli, drętwiała z głuchej trwogi, nie mogąc ukryć straszliwego niepokoju o Swena. Odczuwała ponadto wyraźnie, że dyskretnie zaczęto łączyć imię Swena z jej imieniem, jakby jakieś echo przestrzenne rzuciło swój głuchy zew, głoszący o ich miłości. Nie dbała już o opinję, wiedząc, że zapewne poza nią urasta w złośliwą legendę, lecz opuściła Sustję jedynie z tego powodu, by nie widziano jej męki. Spędzając długie chwile w domowej swej kaplicy na klęczniku, modlitwą biegła do Swena w nieznaną przestrzeń i otulała wizję jego gorącem swego uczucia i łkała na jego piersiach. Często na krużganku nad oceanem w ciszy nocnej lubiła wypowiadać smutek swój, uczucia, myśli w muzyce na harfie. Wówczas barki rybackie podpływały całem stadem pod mury zamczyska i skupiały się na brzegu wsłuchane w zaczarowaną melodję, płynącą z krużganka. Od kilku dni zatrzymywała się w oddali, jak widmo tajemnicze, duża łódź żaglowa jakby również zasłuchana w muzykę Gizelli, gdy jednak odpływała, tuż pod zamczyskiem, na schodach wiodących do komnaty królowej znajdowano mnóstwo róż białych, pachnących, skroponych łzami nocnej rosy. Gizella nie wątpiła, od kogo pochodzą białe róże i upajała się ich zapachem, jakby były mistycznemi słowami, mówiącemi jej: „Żyję“...
Pewnej nocy chmurnej, lecz niezwykle gorącej, gdy ocean zda się dyszał rozkoszą pożądania, pod zamek znowu podpłynęła tajemnicza łódź z rozwitym żaglem. Ciemna była i głucha, a pod masztem na pokładzie stała wyniosła postać męska, otulona czarnym płaszczem. Gizella narazie nie dojrzała łodzi, zatopiona w muzyce, ale nagle, grając, odczuła tak silnie duchową bliskość Swena, że była pewna, iż on jest na oceanie, patrzy na krużganek i przemawia do niej. Więc i jej muzyka od tej chwili zaczęła przemawiać do niego wyraźnie i wyłącznie burzą akordów i spazmem rwącego się w kawały serca. Była jednak chwila podczas tej muzyki, że Gizella nie mogła oprzeć się czyjejś działającej na nią suggiestyjnie woli. Oderwała się od harfy rozedrganej jeszcze kaskadą tonów i podeszła szybko do poręczy krużganka. Coś ją tam wołało. Czy morska ją wzywała roztocz, sfalowana lekko łagodną pieszczotą nocy?...
Ujrzawszy łódź, na której stał z założonemi na piersiach rękami samotny sternik, zatamowała oddech, zastygła w zapatrzeniu. Łódź, jak senne widziadło, podpłynęła tak blisko, że Gizella widziała wyraźnie całą postać Swena, dostrzegła niemal wyraz jego oczu, i to, że był w nich jakiś płomień niesamowity, odnosiła wrażenie, że słyszy szept gorący jego ust, spalonych żarem tęsknoty. I ogarnął ją naraz przestrach, że może nastąpić coś, co potem wyrzucać sobie będzie zbyt gorzko. Bała się, że jeszcze chwila, a wyciągnie do niego ramiona, walczące z przemocą, jaka ją opanowała i, da się porwać wołaniu jego serca, idąc z nim w zawrotną otchłań bezpamięci, za jego głosem. Odczuła i w nim walkę i jego wołanie... Zmagał się, była pewną tego, gorzał w nim bunt, szarpało się serce.
— Nadaremnie wołam: spłyń do mnie, umiłowana!... Ciebie trzyma w swych więzach świat ludzki fałszywej etyki i przysięga dana u ołtarza mężowi... ja zginę, Gizello, bo życia bez ciebie już nie pojmuję... nie chcę!... Zabrać cię dla siebie nie mogę...
Pochyliła się nad balustradą krużganku, dłońmi chwyciła skronie, oczy jej, dusza, usta pełne pragnień, wołały ku niemu.
— Sweno... Sweno... o, gdybym mogła być twoją!... Jestem twoją całym duchem... Słuchaj, co serce ci moje wyśpiewa...
I popłynęła pieśń harfy akordami tak dostojnemi, jak dostojną jest ofiara serca najwyższa, jak dostojną jest miłość w poświęceniu rozkoszy dla ideału... Grała długo, grała jeszcze, gdy łódź żaglowa z samotnym sternikiem usuwała się w dal, znikła jej z oczów, stapiała się w jedno z mrokiem, aż wsiąkła w noc, jak westchnienie, gdy rozpływa się w przestrzeni, choć w niej nie ginie...
Sweno odpłynął w uroku jej pieśni a w kilka chwil potem pod krużgankiem bieliły się białe róże, dyszące rosistą wonią...
Po tej nocy Gizella zapadła w stan niezwykłego rozdrażnienia. Nie grywała już, nie czytała, chodziła tylko na nieskończone spacery lub odbywała samotne konne wycieczki na pobrzeża oceanu. Łódź nie ukazała się więcej. Gizella dążyła myślą za jej śladem, starając się odgadywać kierunek.
Któregoś ranka Gizella zbudziła się wcześniej niż zwykle, zmęczona bezsenną nocą. Nie wzywając Inary ani służebnych, ubrała się sama prędko i po schodach zbiegła ze swej komnaty nad brzeg oceanu. Szła tuż obok szeleszczących po piasku fal, zaledwo brzaskiem dnia omaszczonych, jakby glazurą z ołowiu i opali. Wtem ujrzała przed sobą idącego naprzeciw staruszka, był to jej znajomy rybak. Rozmawiała z nim często, towarzysząc mu parokrotnie na ocean, gdy płynął na połów ryb. Staruszek niósł teraz w rękach wielkie pęki kwiatów szkarłatnych i uśmiechał się dobrodusznie do Gizelli, kiwając głową ku niej z widocznem rozradowaniem. Podszedłszy blisko, skłonił się i wręczył jej kwiaty. Gizella wstrząsnął jakiś zabobonny, niemiły dreszcz. Poznała kwiaty granatu.
Stłumiwszy szczególne uczucie niemal trwogi, choć jeszcze nie pojętej wyraźnie dla niej samej, zapytała rybaka:
— Skąd pochodzą te kwiaty, drogi przyjacielu?...
Staruszek miętosząc w rękach kapelusz, odrzekł z uśmiechem serdecznym:
— A to, okręt nasz rybacki przypłynął wczoraj z południa i przywiózł dużo tych kwiatów, tom ja wziął trochę dla jasnej pani hrabiny, bo wiem, że pani lubi kwiaty a te są piękne, choć takie, jak żywa krew.
Gizella drgnęła i przybladła.
— Tak, są jak krew... może ofiarna? — Obdarowała rybaka zdjętym z palca pierścieniem drogocennym i długo potem patrzyła na purpurowe kwiaty granatu w zamyśleniu ponurem. Serce jej było przepełnione drażniącym niepokojem, nasunęło się wspomnienie: obraz białej, greckiej dziewczyny z koszem purpurowego kwiecia na głowie, szukającej żeglarza... Gizella w wyobraźni swej ujrzała oczy greczynki przepalające ją i Swena, słyszała słowa zrozpaczonych ust, słowa wróżące złowrogo i... ostatnie: „ale najpierw ujrzycie kwiaty granatu, jak ja“.
Królowa szarpała się w niewypowiedzianej męce i niczem zagłuszyć jej nie potrafiła. Trawiący ją niepokój przeistoczył się w niepohamowane porywy zdruzgotanych nerwów. Pożądała ciągłego ruchu i ciągłych widoków szerokiej przestrzeni. Sprowadzone do Asskaud wierzchowce królowej, były w nieustannym rozjeździe. Hrabina Inara cierpiąca często, nie mogła towarzyszyć Gizelli. Baron Topcza, doktór Chryzjos i wielki koniuszy hrabia Hunzagi rzadko kiedy byli zapraszani przez Gizellę na jej konne spacery. Przechadzać się w parku lubiła z księżniczką Miurle, lecz na konnych wycieczkach wolała być samą wśród poszarpanej oceanem i piasczystej równiny nadbrzeżnej, zapatrzona w bezkres wód. Niekiedy ktoś z jej otoczenia czuwał zdaleka niewidocznie nad śmiałą amazonką, lecz tak, by nigdy tego nie spostrzegła. Pędziła wówczas niekrępowana niczem i przez nikogo na swym ognistym ulubionym rumaku Salah-eddynie, jakby stworzonym do przepędów takich z wichrem.
Raz jadąc wolno po usianym głazami brzegu, wpatrzyła się w zamyśleniu w złotą kulę słońca, tonącą w oceanie na skraju horyzontu. Zachodząc, słońce rzucało na ocean wielkie sino-fioletowe plamy, te zaś spływały w głębiny wód, jak umarłe, zagasłe planety, by znowu ukazać się na falach i rozchodzić się w dal nieskończoną. Gizella wyobraziła sobie, że jak to słońce, tak i serce ludzkie zapada się w odmęt beznadziejnej tęsknoty a wraz z niem toną i wypływają, jak te piętna sino-fioletowe, ludzkie cierpienia i smutki. Wtem, jakby na dany znak, oderwała oczy od tych misterjów zachodu i szybko zwróciła głowę w przeciwną stronę z silnym niepokojem, który odezwał się w niej nagle. Okrzyk zdumienia zamarł na jej ustach. Naprzeciw niej stał Sweno Wenuczy na potężnym koniu. Widziała go i nie wierzyła własnym oczom. W blaskach zachodu na tle piasków nadbrzeżnych uwypuklał się wyraźnie na swym czarnym wierzchowcu, ziejącym z nozdrzy żarem, i wyglądał jak wtedy, gdy wypadającego z dąbrowy na łąkę pod Awra Rawady ujrzała niespodziewanie i złożyła pęk kwiatów polnych na siodle. Stał teraz i patrzał na nią głębią swych stalowych urocznych źrenic, jakby z pod chmury patrzących, brwi miał skupione bólem i walką, usta zaciśnięte, w całej postaci skamieniałość straceńca.
— Sweno! — krzyknęła szarpnąwszy konia ku niemu.
Salah-eddyn skoczył naprzód, Sweno również przybliżył się.
— Sweno! Sweno! — wołała gorączkowo, prąc konia w jego stronę. Ale Salah-eddyn stanął raptem jak wryty, rozwiał nozdrza, nastawił uczy i — zachrapał przeraźliwie, cofając się w tył w popłochu.
Gizella gwałtownie targnęła koniem, nie spuszczając z oczów Swena, w spojrzeniu jej była groza i rozpacz, że on milczy, że patrzy na nią tak dziwnie i milczy, podczas gdy ona wzywa go całą sobą, wszystkiem, co w niej żyło, wszystkiemu nerwami. Nagle z piersi jej wydarł się nieludzki krzyk obłędny.
— Sweno!!!
Ujrzała w jego dłoni głownię sztyletu ze złamaną klingą, na której wyraźnie błyszczał w słońcu początek napisu: „W męce twojej“.
Opętane oczy Gizelli rozszerzały się w tragicznem rozpoznawaniu prawdy istotnej. Już nie walczyła z koniem, nie parła go naprzód, cofała się z nim biernie, przytulona do jego szyi, wpatrzona w zjawę Swena nieprzytomnie. I on się cofał powoli, lekko, mętniał, osnuwał się pyłem złoto-rudej śreżogi zachodu, rozwiewał się jak w dymie szaro-purpurowym... Nie znikł jeszcze w tej zaćmi jaskrawej, gdy Gizella zwisła na siodle bez zmysłów. Salah-eddyn szarpnął się, skoczył w bok przerażony. Gizella, rzucona impetem, spadła na piasek na wznak. Rumak popędził jak szalony, chrapiąc rozgłośnie i waląc kopytami po rozrzuconych głazach.
Na piasku nadbrzeżnym leżała cicho szczupła, czarna postać, z burzy rozpadłych włosów wyłaniała się cudna twarz, jak opłatek przeźroczysta bez krwi i, zda się, bez życia. Fale oceanu sięgały jej stóp...
Widok pędzącego naoślep konia poruszył cały Asskaud. Hrabia Hunzagi, Topcza i Achmed zorjentowali się pierwsi i pobiegli na ratunek królowej. Wśród nieopisanej zgrozy i płaczu kobiet przenieśli ją na rękach do zamku. Miejscowy lekarz tracił głowę, Gizella z trudem odzyskiwała przytomność. Baron Topcza nie namyślał się ani chwili i zawiadomił cesarza o nieszczęściu. Smutek i niepewność zawisły ciężką chmurą nad zamczyskiem. Dwór był poruszony do głębi niepojętą dla nikogo chorobą cesarzowej, służba snuła się jak martwa po korytarzach. Stan Gizelli był groźny, nice rokujący życia. W silnej gorączce majaczyła ciągle, zrywając się z łoża. Hrabina Inara nie odstępowała jej ani na krok; oprócz lekarza, starego Rekwela, nie wpuszczała do sypialni nikogo więcej. Imię Swena, wypowiedziane często przez nieprzytomne usta chorej nakazało wiernej Rekwedce największą ostrożność. Lekarz kochał królową, jak każdy Rekwed, więc słyszał, nie słysząc, rozumiał, nic nie mówiąc, tylko łzy wielkie ocierał niekiedy ukradkiem, nie widząc, że i hrabina Inara czyni to samo.
Cesarz Ottokar, zachowawszy najściślejsze incognito, przybył z jednym tylko zaufanym dostojnikiem, przyjacielem, księciem Dharo, na trzeci dzień. Nikt nie mógł go objaśnić, jaka była przyczyna niebywałego nigdy upadku z konia królowej i jej stanu choroby. Zaatakowany był mózg, nie mogło ulegać wątpliwości, że wypadek ten spowodował jakieś nagłe wzburzenie władz psychicznych. Siedząc przy łożu, cesarz trzymał rozpaloną rękę Gizelli i wpatrywał się w jej twarz, przypominającą kwiat biały w ogniu pożarnej łuny. Cesarz był groźny, ponury, nikt nie śmiał się do niego odezwać. Przewiezienie królowej do Idania było w chwili obecnej niemożliwem, Ottokar zaś nie mógł przeciągać swego pobytu na obcem terytorjum właśnie ze względu na przyjazd swój w tak bardzo ścisłem incognito. I jedno i drugie gnębiło go niewypowiedzianie.
Wkrótce jednak Gizella oprzytomniała. Było to któregoś popołudnia. Podniosła oczy wielkie, rozglądając się dokoła, źrenice jej spoczęły na pochylonej nad nią twarzy cesarza.
— Czy żyje?... — spytała głosem słabym, a po chwili znowu: — pachną białe róże...
— Gizello, to ja, Ottokar, czy poznajesz mnie?
Cesarz miał chmurę w oczach, ręka jego nerwowo ściskała dłoń Gizelli.
— Pachną białe róże... Gdzie sen... a gdzie... jawa?... Gdzie to było?... Białe róże... to jawa... a tam... tam... nad morzem...
Cesarz przemawiał do niej, chcąc ją doprowadzić do zupełnej przytomności.
Gizella słuchała najpierw dość tępo i biernie, potem ze zdumieniem i uwagą skupioną, jakby chciała zebrać rozproszone myśli i zmąconą zupełnie świadomość. W reszcie oczy jej zsunęły się z twarzy Ottokara, a z pod półprzymkniętych powiek wypłynęły dwie duże, ciężkie łzy.
— Zili... — wyszeptał cesarz, męczarnią, żalem i goryczą nasiąkłym głosem.
Gizella, cała roztrzęsiona wewnętrznie, płakała cicho bez słowa, łzami, jakie świadomość całego tragizmu życia z serca wydobyć zdoła.
— Zili! Zili, to moja wina!... Serce twoje złamane... nie zostało przy mnie, wiem!... Gizello... a jednak kochałem cię głęboko i kocham... i wierzę, że... ty zostaniesz zawsze szarotką, ptakiem podobłocznym nawet... nawet... w pożodze... swych uczuć.
Osunął się ciężko na kolana i ręce żony trzymał przy ustach. W piersiach miał ból bezgraniczny, mózg rozsadzał mu łomot straszliwy.
Łzy Gizelli spływały cicho wielkie, lśniące, jak perły.
W komnacie zapanowała martwa cisza, mącona jeno głuchym łoskotem fal oceanu, dochodzącym z poza okien. Odgłos ten był, jak ponury, tajemniczy zew śmierci, jak natrętny, nieustępliwy refren złowrogich przeczuć w momencie, gdy spełnia się fatum tragiczne.
Ocean głosił o fatum spełnionem... i... wybuchnął wkrótce burzą tak straszną, że zdawało się, iż od samego huku bałwanów runie i zapadnie się całe Asskaud. Mrok zaległ sypialnię. Trwała tu ciężka, bolesna cisza, tylko ryczał ocean.
Gizella patrząc przez mgłę łez na posępną twarz Ottokara, słuchając zgiełku rozpętanych wód, odnalazła w sobie nowy, niewypowiedziany żal, że wówczas, gdy ginęli rybacy... ją wyratowano.


Oficjalne ogłoszenia w monarchji sustjańskiej brzmiały:
„Jego ekscelencja książę Sweno Wenuczy, wybitny mąż stanu, wielki patrjota, duchowy przewódca Rekwedów, wódz armji narodowej rekwedzkiej zaginął w sposób zgoła tajemniczy od chwili wyjazdu swego z Awra Rawady do Sterjotu. Według danych, jakie udało się narazie rządowi sustjańskiemu zebrać, należy przypuszczać, że został zamordowany“.
Ogłoszenie to zaledwie dotarło do większych ośrodków monarchji, na Rekwedach już wrzało. Wieść o tajemniczem zaginięciu Swena Wenuczy’ego błyskawicą przeleciała kraj i jak od iskry wznieciła burzę w umysłach. Jednocześnie całe Rekwedy obiegła wiadomość, że w Awra Rawady runęła stara baszta, zawalając swemi gruzami wiszar skalny i druzgocąc wiekowy dąb na skale nad Anudem.
Powstał popłoch. Tłumy dążyły do starożytnego zamku Wenuczych, aby się przekonać o prawdzie i zaciągnąć bliższych wiadomości o księciu. Zamek Awra Rawady obiegła zwarta ciżba ludu. Wśród przybywających widać było blade twarze, oczy pełne grozy, często łez, rozlegał się wszędzie głuchy pomruk ponurych przypuszczeń, pytań, dociekań.
A z olbrzymiego kopca gruzów dobiegał obłędny, straszliwy krzyk dziewczyny-cyganki, która w dniu tragicznym, zbierając chróst w lesie, na drugim brzegu rzeki, była świadkiem runięcia baszty. Od tej chwili szalone przerażenie pomieszało umysł dziewczyny, pozostawiając w niej jedną tylko świadomość:
— Bohater nie żyje! On zginął tu!
Na kopcu głazów leżała dzień i noc, wyjąc, rozpacznie targana płaczem. Nikt jej oderwać nie mógł od rumowiska. Patrzano na nią ze zdumieniem, a zgrzybiały burgrabia Tolomed kiwał głową żałośnie i mówił, gdy kto pytał:
— To mała Rewita cyganka. Rozum się biedaczce pomieszał od tego, co widziała. A może i nie tylko od tego... Patrzyła ta biedota na naszego księcia jak na obraz cudowny, ale zdaleka, nieśmiało, bo gdzież jej tam do niego!... Śpiewała o nim pieśni, a widując go często zza rzeki na wiszarze, pod dębem, znosiła tam kwiaty, jak na ołtarz kościelny.
— A czy książę to widział? — pytali ciekawi.
— Książę nasz nie upuścił z oczu nigdy nikogo, więc kilka razy rzucił dziewczynie złoty pieniążek za kwiaty. A ona pieniądz zawieszała na piersiach razem z cekinami i często zastępowała drogę księciu, rzucając mu się do nóg. Ot, zwarjowana!!... Miłowała w obłędzie i zginie w obłędzie...
Stary Tolomed miał oczy zapadłe, zaczerwienione od łez i gorączkowe starcze wypieki na twarzy. Pytany o szczegóły katastrofy opowiadał wszystkim, iż książę Sweno, wyjeżdżając do Sterjotu, żegnał się z nim jakoś niezwykle i powiedział:
— Pamiętaj, stary przyjacielu, że nad Rekwedami czuwa królowa Gizella... Ją kochajcie tak, jak wszystko, co jest wam najdroższe... wyjechał i nie wrócił... a może i wrócił, bo ja wiem...
Słowa te, powtarzane nieskończoną ilość razy przez Tolomeda, rozchodziły się w świat. Tymczasem ludzie nie przestawali na tem i mówili:
— Dziwne zrządzenie, jakby palec Boży! Runięcie tej baszty razem ze zniknięciem ostatniego z Wenuczych, to dziwne, bardzo tajemnicze. Dlaczego ta baszta runęła, dlaczego jest tak rozwaloną potwornie prawie od osady, jakby ją wulkan wyrzucił w powietrze?...
Tolomed wzruszał ramionami i odpowiadał:
— Nie zwalił jej wiek, ani huragan, jeno zwalił ją tamten, co każdej rocznicy swej zbrodni, świecił upiornie na baszcie. Świecił tu i ostatniej nocy, a na drugi dzień o zachodzie słońca, basztę wysadził w powietrze, że potłukła się jak kruche szkło.
Uszkodzenia zamku były nieznaczne. Podruzgotały się tylko kamienne schody i krużganki, wiodące do komnaty księcia Swena, tak, że nikt tam teraz wejść nie mógł. Od wewnątrz zaś przejście do komnaty nieznane było nikomu. Intrygowała więc ludzi ta komnata zawieszona teraz nieomal w powietrzu, niedostępna, zda się.
— Co jest tam, gdzie mieszkał orzeł z Awra Rawady? Gdzie myślał i pracował?
— A w całym zamku pełno portretów królowej... — rozlegały się szepty.
Stary burgrabia chodził jak cień i stwierdzał tylko to, co zresztą oczy ludzkie widziały same. Ale nie mówił tego, że po runięciu balszty, znalazł w komnacie Swena na ziemi, pod portretem królowej, świeżą dużą więź białych róż. Urzędowy testament Swena, wszystkie jego zbiory, bibljoteka, papiery i rękopisy adresowane były do hrabiego Sztarazzy‘ego, przyjaciela rodziny Wenuczych. W testamencie swych książę zapisał hojne legaty Tolomedowi i całej służbie. Olbrzymi klucz dóbr Awra Rawady oddawał na cele społeczno-narodowe, zamek zaś przeznaczał na muzeum narodowe rekwedzkie wraz ze wspaniałym parkiem stuletnich drzew. W parku tym w głębi, wśród wiązów i jodeł, stała gotycka smukła kaplica z grobami Wenuczych. Odwiedzając teraz tę kaplicę, hrabia Sztarazzy znalazł przy głównym ołtarzu małą tarczę z białego marmuru a na niej złoty wizerunek świętej Gizelli patronki Rekwedów. U dołu pod wizerunkiem przymocowany był sztylet ze złamaną klingą, na której widniał nieskończony napis: „W męce twojej“.
Sztarazzy przyprowadził Tolomeda do kaplicy i wskazał mu wizerunek. Burgrabia osłupiał, usta mu zbielały.
— Sztylet księcia?... złamany?... przecie oddawna nosił go znowu zawsze przy boku... i gdy wyjeżdżał miał go również...
— Więc książę jednak był po Sterjocie w zamku?... — zapytał hrabia. — Czy żadnych innych dowodów nie masz, burgrabio, że książę nie zginął w Sterjocie?...
— Nie zginął tam, bo zginął w... Awra Rawady... — rzekł Tolomed, spuszczając oczy.
— Jakto! Wiedziałeś o tem? — zakrzyknął Sztarazzy.
— Nie, ale wszystko o tem mówi. Nasz ukochany pan dbał, aby nikt ze służby nie zginął przez wybuch... wiedział przecie dobrze o której godzinie nikogo niema przy baszcie i w jej otoczeniu. Ja byłem o tej porze, jak codzień, na nieszporach w kościele, za rzeką. Już to... mądrze wyliczone!... Rumowisko tej baszty to grób naszego księcia... On tam napewno jest... ale szukać go... niewolno...
Nagle Sztarazzy, uderzony oślepiającym błyskiem myśli, zastanowił się, marszcząc czoło i prędko zestawił coś w skupieniu pamięci.
— Kiedy runęła baszta? — spytał gorączkowo.
Tolomed wymienił datę i dodał:
— Był wtedy niezwykle krwawy zachód słońca.
Ta sama jest data i godzina wypadku królowej w Asskaud... — rzekł głucho do siebie przyjaciel Wenuczych...
Tolomed przymknął oczy. On stwierdził to dawniej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— ... Wtedy właśnie widziałam wizję twoją... — szeptała rozpacznie królowa Gizella w parę tygodni potem, leżąc krzyżem w zamkniętej kaplicy swojej w Szejrunie.
Mrok nadchodzącego wieczoru tumanem osunął kaplicę. Ametystowo-błękitne refleksy z witraży padły na białą postać leżącą i na jej płaszcz ciemnych włosów, rozsypanych na białym aksamicie, i na profil twarzy, w której nie było zda się odcienia życia. Gizella wiedziała już wszystko i odgadła, dlaczego runęła baszta i, dlaczego on, Sweno na czarnym koniu na wybrzeżu oceanu żegnał ją duchem swoim potężnym, zaklętym w wizję realną jego postaci... Wiedziała, rozumiała już wszystko dokładnie i nie mogła wyzwolić się od jednej myśli, prześladującej ją uporczywie od czasu, gdy chciała ratować rybaka z dzieckiem. Zapamiętywała się w męczeńskim bólu w tej ciszy samotnej w mętniejących mrokach kaplicy.
Zgasły witraże, pobladły refleksy ich barw, perłowa omasta wieczoru ogarnęła świątynię, jeno pełgało nikłe, złote światełko lampki, zawieszonej przed ołtarzem, jeno królowa łkała rozdzierającą skargą i wiła się w męce.
Ale oto nadpłynął ku niej jakby z przestrzeni mglistej jakiś niesamowity głos... nakazujący... a łagodny, głęboki... Czyżby to głos... Swena?...
...Złam swój ból „pamiętaj, że jesteś pomazanką Bożą, nie tylko cierpiącą kobietą, żeś jest monarchinią narodów, które nie łez, ale czynów twoich oczekują... Pamiętaj, żeś jest królową... mojej ojczyzny, w twoje ręce złożyłem przyszłość narodu, duchową odpowiedzialność za nią bierzesz na siebie... Nie rozpaczy twojej pragną, ale twego męstwa, twego życia...
Ręce królowej dygotały jak białe skrzydła ranionego ptaka. Sama sobie teraz już nakazywała, w głębi swej starganej duszy, siłą przekazanego jej męstwa przez Swena...
... Wstań, zabij mękę — mówiła sobie z mocą, budzącej się woli... Miłość jego wielka, ofiarna, w inna mi być otuchą, zachętą do spełnienia jego ideałów, zawsze do nich dążyłam... On potrafił zginąć i nawet imienia mego, sławy mej nie naraził, ja powinnam umieć żyć dla jego narodu, dla jego idei... dla... dla dzieci...
Łkanie Gizelli cichło, nakazy jej duszy były powtórzeniem słów pożegnalnych Swena, zawartych w krótkim, duchowym testamencie jego, który przyniósł jej ukradkiem burgrabia Tolomed, zaraz po powrocie jej do Sustji.
Brzmiały w sercu te głęboko zaryte najdroższe słowa jego:
„Miłując cię ubóstwieniem z za grobu, w zaświatach ducha twego oczekuję, gdy spełnisz swoje posłannictwo na ziemi wśród tych, którzy cię kochają i serca twego pragną.“
— W zaświatach... powtarzały obłędne z bólu usta Gizelli i w tej chwili odnosiła wrażenie, że życie jest jak długi, ciężki łańcuch niewoli, zgrzytający prawami obowiązków.
Zgrzyt ten i te ogniwa żelazne, wlokące się w dal nieznaną, nieodgadnioną, mroziły jej serce.
— Jak tę mozolną drogę swoją przebrnę i jak zniosę to w iecznie szydercze skowyczenie życia?...
Pytania takie Gizella zadawała sobie ciągle i potem, gdy musiała wrócić do powszedności istnienia i ludzi, z rezygnacją, a w duszy jej, może podświadomie, tlił się niegasnący promyk wiary, że w zaświatach oczekuje ją wyzwolenie i... on, ten duch wielki... przykuł ją do siebie w życiu i od chwili odejścia z ziemi oderwał ją także od wszystkiego co ziemskie...
Odzyskawszy nieco więcej sił, wyjechała do Doken, o stamtąd pewnego wieczora w towarzystwie tylko hrabiny Inary, popłynęła małą łódeczką do Awra Rawady. Wiosłował Achmed. Był już późny wieczór zatopiony w błękitno-szarych tumanach nocy, gdy stanęła na znanym jej wiszarze skalnym. Jęk głuchej rozpaczy wydarł się z jej piersi. Przed nią był olbrzymi kopiec gruzów, sterty kamieni, cegieł potrzaskanych jakąś siłą gigantyczną. Znikł dąb wiekowy, zostało tylko dziwaczne, spiętrzone rumowisko i otchłań uczyniona przez wyrwę po dawnej baszcie. Gizella suchem rozpalonem okiem wodziła dokoła w niemem przerażeniu. Zwaliska, odciosy skalne, złomy granitu, rozbite w proch kawały muru, poszarpane szkielety rusztowań i... pełno więdnących kwiatów. A nad tem niebo granatowe, migotliwe, osypane gwiazdami i w dole szeroka wstęga Anudu... koloru płynnego żelaza.
Gizella stała tak długo, zakuta w posąg nadludzkiego bólu, potem usunęła się na kolana, wydobyła z za gorsu szkarłatny kwiat granatu i złożywszy go na kopcu gruzów, doznała uczucia, dochodzącego jedynie do jej omglonej świadomości, że składa tu serce swe pełne żywej tętniącej krwi.
Strop nieba rozjaśniał się, roziskrzone gwiazdy i mleczna droga rzucały blady brzask na grób bohatera i na czarną klęczącą sylwetkę Gizelli.
Nadeszła chwila, że odszarpnęła się mozolnie od tych drogich zwalisk i cicho, z wewnętrznem łkaniem, rozsadzającem jej piersi, zeszła z wiszaru napowrót do łodzi. Za nią szła milcząca, zalana łzami Inara.
Długo jeszcze w tragicznych oczach królowej majaczył czarny zamek na stromej, wyniosłej skale sinym odmętem nocy osnuty, głuchy, ponury, pełen potęgi, jakby o zaklętych w nim legendach śniący.
Pobyt dłuższy w Doken a potem w Odölöd wpłynął ujemnie na zdrowie i nerwy królowej stargane doszczętnie. Starsza córka, księżna Beata Wittelsgeth i siostra Gizelli, księżna Dalwalencji, odwiedziły ją w Odölöd i, widząc jej zły stan zdrowia, zabrały ją wraz z Marjolą i czternastoletnią wychowanicą, Karoliną Warselee w góry Sustji do Klarbrem, gdzie Gizella zapragnęła przebyć czas jakiś. Zamek ten był dla niej wspomnieniem pełni jej szczęścia, tu ongiś w łunie illuminowanych gór zrozumiała wyraźnie siebie i Swena, tu był promienny moment życia, gdy serca ich uderzyły razem, świadomie w jeden rytm cudownego hejnału. Tu królowa i teraz nabrała jakby nowego tchnienia... lecz jeszcze lic jej nie krasił uśmiech dawny, czasem tylko bolesny omroczył je cień...
Tragedja królowej była nieznaną zupełnie jej córkom i synowi, ani też nikomu z otoczenia z wyjątkiem hrabiny Inary i staruszka-spowiednika królowej. Księżna Dalwalencji domyślała się również, w najgłębszej skrytce serca, kochającego siostrę niezwykle. Z osób zaś dalszych odgadywał dużo hrabia Sztarazzy i Tolomed, ale jeden i drugi raczejby zginęli sami, zanim nawet przed sobą potrafiliby zdradzić świętą tajemnicę. Obaj czcili i kochali królową, obaj ubóstwiali Swena. Domyślał się także trochę lekarz Gizelli, lecz i on jako Rekwed całą duszą był oddany królowej. Cesarz pozornie wierzył w oficjalne ogłoszenie o zaginięciu Swena Wenuczy‘ego w Sterjocie, a wiadomość o runięciu baszty, echa tego wypadku, szepty krążące dokoła Awra Rawady, tłumy ludu, odwiedzające ruiny, uważał za dalszy ciąg legendy wysnutej z dziejów tego zamku. Stan chorobliwy Gizelli od wypadku z koniem w Asskaud, tłomaczył sobie głównie samym wypadkiem, ale brał również pod uwagę przeczulenie żony, spotęgowane przez fakt, że Sweno Wenuczy oddał swą, głowę za ocalenie króla i królowej.
W Klarbrem po pewnym czasie cesarzowa pomimo protestu lekarza nanowo dosiadła konia i z dawną nieustraszoną odwagą wspinała się na góry, odbywając nieraz niebezpieczne wycieczki. Towarzyszyła jej siostra i obie córki. Najwięcej jednak wytrzymałym jej towarzyszem był książę Roger, świetny jeździec tak jak matka i tak samo zamiłowany w jeździe.
Odwiedziwszy matkę w Klarbrem, książę następca odczuł po krótkiej z nią dnia pierwszego rozmowie, że coś ją tu bardziej ożywia, niż gdzieindziej. Rychło spostrzegł, że Gizella przesiaduje całemi godzinami na ławce kamiennej w ustroniu, nad małą, wązką zatoką jeziora, nad którą wznosił się duży, konny posąg rycerza w zbroi, w hełmie z opuszczoną przyłbicą, z mieczem i pochodnią w rękach. Zaintrygowało to bardzo Rogera. Patrzył na matkę uważnie i widział ją zamyśloną tak głęboko, jakby jej duch odlatywał w onych godzinach daleko od ziemi.
Pewnego dnia do siedzącej nad zatoką Gizelli podpłynęły czarne łabędzie, znęcone pożywieniom udzielanem z jej rąk...
Na tę chwilę nadszedł książę Roger. Jego umysł bujny, fantastyczny nasunął mu odrazu legendę, illustrowaną tym malowniczym widokiem.
— Mamo! — zawołał uniesiony swoją myślą. — Te łabędzie wyglądają, jak wysłannicy bajkowych światów, niosący tobie w poselstwie tajemny jakiś głos od tego...
Wskazał na posąg w zbroi...
— Ach, jak to wspaniale wygląda mamo!... Ten rycerz zginął, ty go opłakujesz, a czarne ptaki przynoszą ci jego... tęsknotę...
Nagle przerwał, spostrzegłszy, że pod wrażeniem słów jego w oczach matki zakręciły się łzy. Zatrwożył się tem i zdziwił, ale wnet zrozumiał, że dotknął w niej jakiejś bolesnej struny, więc szybko klęknął przy niej i, kładąc pieszczotliwie głowę na jej kolanach, zaczął mówić:
— Mateczko, tyś mnie źle zrozumiała. Ja cię nie chciałem zasmucić. Powiedziałem tak, jak mi fantazja przyszła. Ten obraz jest tak uroczy i tyle ma w sobie żywej poezji, że... no, tak go sobie wyobraziłem.
Skurcz bolesny w gardle Gizelli nie pozwolił wypowiedzieć ani jednego słowa.
Wkrótce następca tronu wyjechał z Klarbrem, by towarzyszyć ojcu w podróży jego do Sudgrestu. Po paru tygodniach powrócił dziwnie poważny, skupiony w sobie. O ile przedtem powodowała nim wobec matki chłopięca naiwność, teraz otaczał ją taką niezgłębioną miłością synowską, że Gizella widziała w nim najdroższego przyjaciela. Nazajutrz po jego przyjeździe wyszli oboje nad jezioro i siedli na ławce, pod krzewami dzikich róż u stóp rycerza, karmiąc czarne łabędzie. Roger opowiadał matce o bytności w Sudgreście, wrażenia swoje wyrażał w formie ciekawej, zdradzając dużą zdolność obserwacyjną i orjentacyjną. W pewnej chwili zsunął się z ławki i ukląkł przy nogach matki. Dłonie jej przycisnął do swych skroni i, patrząc w jej oczy, rzekł zciszonym głosem:
— Mateczko, byłem w Awra Rawady... Modliłem się na zwaliskach baszty za kogo i o co, nie wiem... Potężny to kurhan... Znajdują tam zawsze często niewiadomo skąd pochodzące kwiaty... Podobno lud okoliczny odbywa do tych rumowisk pielgrzymki niemal uroczyste i podobno jakaś obłąkana dziewczyna cygańska, Rewita, przesiaduje tam całemi godzinami. Ona była naocznym świadkiem runięcia baszty.
Gizella milczała, drżąc na całem ciele, oczy nabrzmiewały jej łzami.
— A tam w tym zaczarowanym zamku wszystko tchnie legendą i wszystko mówi o... Swenie i... o tobie... Cały zamek jest tchnieniem twojem, mamo, owiany... wszędzie pełno twoich portretów, rzeźb, miniatur, wszędzie ty i ty... I kaplica w parku o tobie szepcze, gdy spojrzeć na umieszczony przy ołtarzu wizerunek świętej Gizelli na tarczy marmurowej i... na głownię z górnym odłamkiem stali... opatrznościowego sztyletu... Ty mateczko złączyć go kiedy powinnaś z ostrzem, schowanem u siebie, by tworzył całość tam, w kaplicy Awra Rawady. Tolomed twierdzi, że basztę i wiszar skalny łączyły lochy podziemne. Tam w tych lochach padła iskra zabójcza, grzebiąc jego. Ja nie wierzę, że książę Sweno zginął inaczej...
Gizella drżała jak w febrze, na twarz jej wystąpiły wypieki ogniste, bała się mówić, by nie wybuchnąć płaczem. Położyła obie dłonie na głowie syna i usta przytuliła do jego czoła.
— Mateczko — rzekł ciszej, wskazując na posąg — ten rycerz, to... on... dlatego jest w przyłbicy, bo postać jego mogła mieć tylko jego oblicze... Ta pochodnia to symbol jego duchowego przewódctwa na Rekwedach... O, chciałbym być jemu podobnym!...
Zaległa cisza. Po długiej chwili Gizella rzekła drżącemi ustami:
— Rogerze mój, płonie w tobie ogień Wittelsgethów, z których żaden nie był szczęśliwym... Bohater rekwedzki również płonął ogniem świętym i kochał ideały nadludzkie i był również nieszczęsnym wybrańcem fatum... Pragnę dla ciebie, Rogo, innego losu, innego szczęścia...
— Jeśli miałoby to być przyziemne szare, pospolite szczęście istnienia bez skrzydeł i lotu i przestworza o niezmierzonych zakresach, nie chcę takiego życia! — zawołał książę Roger, powstając z kolan. W oczach jego był żar, całą postać ożywiał płomień wewnętrznego buntu, żądza walki i porywów szczytnych.
Gizella podniosła głowę na syna, patrząc na niego jakimś wzrokiem zagadkowym, nieznanym dotąd Rogerowi i jakby uniesiona innemi myślami, zaczęła powtarzać bladym, chorobliwym głosem:
— Tak, tak... byle nie w prochu przyziemnym... Byle nie w prochu przyziemnym...
Roger chwycił ją za rękę przestraszony.
— Co mówisz, matko?...
Odwróciła od niego głowę i rzekła gorączkowo:
— Nic nie mówię, nic... Zostaw mnie samą, chcę zostać sama...
— Ale tobie coś jest?
— Zostaw mnie samą! — powtórzyła dobitnie.
Roger odszedł urażony, lecz pełen niepokoju, Gizella patrzała za nim marszcząc brwi, skupiając myśli. W mózgu jej powstawał szczególny zamęt, odczuwała w sobie jakiś tuman, jak upalne samum, pochłaniał on ją całą i unosił gdzieś w przestrzeń.
W kilka chwil potem, dosiadłszy ulubionego Salaheddyna, pojechała w góry samotnie. Książę Roger wyśledził ją i pośpieszył jej śladem z masztalarzem, w straszliwej obawie o nią, lecz nie mógł już dogonić jej, gdyż zagłębiwszy się w labiryncie górskich przesmyków, zniknęła mu z oczu.
Gizella gnała po swojemu bez względu na przeszkody i bezpieczeństwo własne. Gnała przez zbocza i przełęcze w pędzie bezpamiętnym śmigała poprzez parowy i rozpadliny z oczyma wbitemi w przepaście, z radosnym jakimś szałem w duszy.
Dopadła tak do niezmiernie głębokiego parowu o kilkopiętrowej wysokości ścianach, które miejscami tworzyły otchłań. Na dnie płynął wartki strumień górski, bulgocząc zgiełkliwie po kamieniach. Z obu stron parowu na wyżynach jego ścian czernił się i huczał gęsty las iglasty, puszcza zwarta, jak opoka. Gizella zwolniła biegu, jadąc brzegiem tej ściany zapatrzona w otchłań. Oczy jej zaświeciły niesamowitym blaskiem. Poddawała się zupełnie pokusie przepaści.
Nagle ujrzała most nad przepastnym parowem, most z bierwon ułożony, wysoki, wiszący jak karkołomne rusztowanie ponad głębiną kolosalnych ścian i ponad potoku wrzątkiem. Śmignęła jej myśl, wywołując wspomnienie. Znała ten most, zbudowano go prowizorycznie wówczas, gdy góry Klarbremu płonęły illuminacją... Tędy przechodzili górale na kilka pobliskich szczytów, by zapalać na nich stosy ogniste. Na jego brzegu stała raz w gronie śmielszych jeźdźców a był wśród nich i Sweno i... nawet stał przez sekundę tuż przy niej na swym czarnym, jak piekło rumaku... i głos jego słyszała przez to jedno mgnienie, gdy patrząc w dół rzekł swoim niskim tonem:
— Szatański przesmyk, stworzony fantazją ducha gór dla samobójców...
— Tak, to ten sam most i takie były słowa jego...
Bez wahania, bez chwili zastanowienia wjechała na most.
Salah-eddyn wstąpił na okrągłe bele niespokojnie, węsząc i chrapiąc, głowę opuścił nisko, jakby badał bezpieczeństwo dalszej drogi. Przepaść pod nim i chwiejność mostu przerażały go widocznie, bo zjeżył się cały, skulił w sobie i z uszami nastawionemi szedł wolno, ważąc się i trwożąc. Gizella podniosła oczy do góry na jasne niebo, westchnienie głębokie uniosło jej pierś, ale nie czuła nic więcej w sobie nad silny poryw szczęścia, że mękę, ból tragizm zgubi się tu, zatraci, unicestwi...
Wtem tylne kopyta konia uwięzły w szerokiej przerwie między balami. Koń targnął się okropnie raz i drugi w panicznym strachu, zaryczał nozdrzami i... wspiął się dęba. Królowa, siedząc na siodle, zawisła nad przepaścią. W jednym przebłysku świadomości żal jej się zrobiło zwierzęcia. Wyrzuciła stopy ze strzemion i pochylona naprzód próbowała umiejscowić konia. Salah-eddyn szarpnął się gwałtowniej. Most zatrzeszczał, zadygotał...
Nagle tuż za nią rozległ się krzyk straszny, na most wpadło kilku mężczyzn, do Gizelli przyskoczył oszalały Roger.
— Matko! Na Boga!
Chwycił ją na ręce i zdarł z konia. Ten krzyk pełen zgrozy i widok twarzy syna, śmiertelnie bladej, oprzytomniły ją. Pozwoliła się unieść Rogerowi na rękach z tego fatalnego mostu na brzeg parowu.
— Mateczko jedyna! Cóż to by się stało?! Boże! — zawołał Roger obłędnie...
Tymczasem masztalarze mocowali się z Salah-eddynem, koń jednak zapadał po uda w rozsuwających się coraz bardziej balach i bił rozpaczliwie przedniemi kopytami, szukając sam ratunku. Ratunku jednak nie było. Most zachwiał się silnie i w oka mgnieniu, zanim przerażeni masztalarze zdołali skoczyć na brzeg, zawalił się z hukiem i Salah-eddyn runął w przepaść.
Jakby przeczuwając, co się stanie, Gizella zakryła twarz dłońmi i biegła obłędnie brzegiem parowu, podtrzymywana przez Rogera.
— To przezemnie... to moja wina... powtarzała z wyrzutem...
Nazajutrz o wschodzie słońca książę Roger i mała księżniczka Marjola klęczeli u nóg matki. Miurle miała oczy zalane łzami ręce złożone błagalnie.
— Mateczko — mówił Roger — zaklinam cię na wszystko, co ci najdroższe, nie narażaj życia swego przez takie okropne, niebezpieczne wycieczki.
— Tyś jest dla nas tak bardzo droga a taka jesteś smutna — skarżyła się Marjola — a tam na tych wyżynach, wśród borów, przy tym moście złym, na którym zapadł się Salah-eddyn a gdzie mogłaś ty, mateczko zginąć, zbuduję kaplicę z obrazem Matki Bożej. Musi to być coś cudownego!
Księżniczka zerwała się z kolan i, klaszcząc w ręce, jęła się kręcić po pokoju i wołać:
— Śliczną, przepiękną zbudujemy kaplicę a przed obrazem Matki Bożej pierwsza modlitwa moja będzie o uśmiech twój mateczko... Bo my teraz twego uśmiechu nie widzimy wcale — dodała ze smutkiem.
Gizella wyciągnęła ramiona i przygarnęła do piersi dziewczynkę.
— Dziecino moja, daj ci Boże, byś nigdy w życiu nie potrzebowała zmuszać się do uśmiechu... Ale do ciebie uśmiechać się będę zawsze, byle twój uśmiech pogodny widzieć.
Roger przytulił się do matki ze wzruszeniem.
— A o mnie zapomniałaś! A przecie mój uśmiech może rychło zgasnąć...
— Co ty mówisz, Rogo! — przeraziła się Gizella. Nie mów tak, dziecko. Za młode są jeszcze usta twoje, byś sobie tak smutno wróżył. Ja w wiośnie lat śmiałam się do ludzi, do szczęścia, do życia...
— Mateczko — wtrąciła energicznie Marjola — Roger jest niedobry... On zawsze jakieś niewesołe przepowiednie dla siebie ma na myśli. Ja cię nigdy, nigdy nie rozumiem! — zawołała z dziecięcem oburzeniem. Nagle zarzuciła ręce na szyi matki i, całując jej smutne oczy, zaczęła błagać:
— Zaśpiewaj nam, droga nasza jedyna!
— Zaśpiewaj! — zawołał Roger i oboje z Miurle tak serdecznie błagali Gizellę, że ustąpiła im, rozbrojona przez nich zupełnie.
Śpiew jej smutny, rzewny rozbrzmiał w komnacie kryształem dzwoniącym po srebrze. Była skarga w jej głosie i modlitwa o szczęście, o jasną przyszłość dla tych dwojga ukochanych. Roger i Marjola, siedząc u nóg matki, słuchali w skupieniu i patrzyli na jej śliczny owal twarzy, na oczy we łzawej glazurze. Gizella śpiewała wezbranym w jej piersiach hymnem jakby mocą swego ducha rozjaśnić pragnęła tę ciemń, osnuwającą wyobraźnię jej syna, lecącego duszą ku słońcu i łaknącego słońca.
Wtem do komnaty wbiegła Karolina Warselée, bawiąca w owym czasie u swej dostojnej opiekunki, ładna, pełna blondynka o oczach żywych i długich jasnych warkoczach. Spojrzała na Rogera zalotnie, powłóczyście, a widząc, że jest zasłuchany w śpiewie matki, wzruszyła nieznacznie ramionami i stanęła nieco opodal zadąsana. Gizella, spostrzegłszy wychowankę, skinęła na nią, by podeszła. Starała się bowiem nigdy:nie wyróżniać jej w uczuciach swoich, gdy była razem z jej dziećmi. Baronówna podbiegła żywo i zgrabnie przyklękła przy królowej, opierając się całem ramieniem na ramieniu Rogera. Gizella położyła pieszczotliwie dłoń swoją na jej głowie. Karolina z kokieteryjną emfazą przycisnęła rękę opiekunki do ust i, wzniosły oczy w górę, zasłuchała się również w śpiewie.
Różowy promień światła wsunął się do komnaty i opromienił refleksem tęczy postać uduchowioną królowej i główki dzieci u jej kolan. Po chwili pokój cały nasiąkł złoto-różową łuną — to płonęły góry Klarbremu naturalną słoneczną illuminacją porannej godziny.




EPILOG
Minęły lata.

Był wieczór, pełen przymglonych lśnień księżyca, i jedna z tych godzin, w których dusze umęczone i serca spłynięte krwią, żywą osnuwa cicha zaduma — melancholja. Szejrun śnił i marzył.
Park podzielił się na światła i cienie, na mroczne głębie i jaskrawo świecące płaszczyzny, niby pola księżycowe. Rozległe trawniki zanurzone były w powodzi blasków srebrnych, bezcenne bogactwo krzewów i kobierce kwietne, osypane djamentami ros, dyszały wonią upojną. Umieszczone pośród nich posągi, tchnęły jakiemś tajemnem życiem, półsenny, leniwy zda się, szmer wodotrysków rozpływał się w ciszy, jak słodka muzyka ukrytych w mroku harf. A w głębi, w tunelach niezmierzonych alei, w gąszczach przepastnych skupiły się cienie... tam już blaski księżyca dosięgnąć ich nie mogły. I oto z tej głębi, jak z wnętrza zaczarowanej świątyni, wysunęła się smukła postać kobiety, podobna raczej do jednego z ciemnych posągów zeszłych z piedestału. Owinięta w czarną, aksamitną, powłóczystą szatę, z rozpuszczonemi włosami, spływającemi ciężką falą aż ku ziemi, szła wolno. Na piersiach jej lśniły matowym połyskiem wielkie sznury pereł. Ukazanie się jej zbudziło z sennego rozmarzenia drzewa, krzewy, kwiaty. Fontanna zaszemrała żywiej, radośnie, róże pochyliły powitalnie nabrzmiałe wonią pąki, światło księżyca zamigotało miljonem drobnych błyskotliwych klejnotów, wokół rozległ się stłumiony szept, jak szmer opadających płatków kwiecia.
— To królowa...
Zdradziły ją oczy, dwie ciemno-fioletowe otchłanie smutku, usta zaklęte w wyrazie boleści, czoło dumne, myślą głęboką natchnione. Wracała z długiej przechadzki po parku. Odbyła ją po raz pierwszy po kilkomiesięcznej niebytności w Sustji. Wieczór ten był taki sam jak przed dwoma laty po powrocie jej z pogrzebu ojca, księcia Maksymila. Wówczas snuła się po parku przytłoczona myślą, że oto jeszcze jedna z najdroższych jej istot odeszła z tego świata, lecz wtedy na dnie serca gorzał jedyny płomyk, na dający sens jej życiu: nadzieja, pokładana w ukochanym synu. Dziś i to światełko, dla którego gotowa była spełniać swoje obowiązki, gasło zupełnie.
Roger ożeniony z księżniczką Romanją, córką króla Algei, nie znalazł w małżeństwie urzeczywistnienia swoich ideałów... Wkrótce po ślubie zwierzał się przed matką, że inaczej życie swe układał w marzeniach a inaczej żyć będzie zmuszony i pisał do niej, gdy odbywała swoje upragnione podróże:
„Mam wrażenie, mateczko, że lot mój już się skończył, marzenia prysły, ideały są niedoścignione. Lepiej nie wysilać się i odrazu zrezygnować. Daleko mi do potęgi duchowej bohatera Swena, a jednak chciałem go niegdyś naśladować... Ja nie umiem walczyć, zresztą... Romanja mogłaby uszczęśliwić innego mężczyznę, ale nie mnie.
Ponieważ smutny ten wniosek wyciągnąłem zapóźno, przeto rozumiesz, mateczko, ile jest we mnie tragedji. Ratuję się, jak mogę. Nie lubię szarzyzny przyziemnej a muszę w niej tkwić po uszy, więc wśród złego wybieram to, co mi przynajmniej rozrywkę dać może. Nie dziw się i nie oburzaj, nic na to nie poradzę, gdyż żadna zorza dla mnie nigdy nie wzejdzie. Może to i lepiej, bo gdyby wzeszła, nie potrafiłbym stworzyć legendy, najwyżej tylko coś, coby mnie rzuciło w odmęt i imienia mego nie upiększyło...“
Z cesarzem stosunek syna był naprężony i przykry, na listy matki, pełne zaklęć i tkliwości, odpisywał według nastrojów, często serdecznie, częściej jednak z goryczą i rezygnacją straceńca. Raz w przystępie rozdrażnienia napisał:
„Nie czyń mi, mateczko, wyrzutów, że grzęznę w trzęsawisku łatwych i tanich uciech, pomimo łez i rozpaczy Romy. To są cnoty moich ojców, przekazane mi przez poprzednie pokolenia Ururgów. Oprócz tego ja sam jestem... szarym cieniem mojej przyszłości a może przyszłości nawet całej Sustji... Wątpię, czy na mnie dynastja nasza nie skończy się w prostej linji. Syna nie będę miał; Romanja po urodzeniu małej Zili, którą tak kochasz, mamo, już mi go nie da, ja zaś nie czuję się na siłach przeżyć ojca... byłby zresztą już ze mnie taki Łazarz, że nie pragnę, abyś dożyła tej chwili ani ty, mateczko, ani monarchja... Różne snują się legendy o naszym rodzie, ale moja w każdym razie będzie historją prawdziwą i bardzo różną od legendy Awra Rawady. O tamtej szepcze pewno błękitno-kryształowy Anud... O mojej sławie będą krzyczały rynsztoki...“
Przerażona tym listem w najwyższym stopniu, Gizella pośpieszyła natychmiast do syna. Lecz rozmowa z nim przekonała ją, że istotnie on już sam dla siebie staje się... szarym cieniem... Była bezsilną.
Błądząc teraz po parku, poiła się goryczą tych rozmyślań; zatruwały jej każdą chwilę i czyniły każde jej spojrzenie w przyszłość rozpacznem, beznadziejnem. Wieczór był taki pachnący, srebrzysty, baśniowy, jeno skrzydła rozwinąć i unieść się, jak niegdyś bywało w nadziemskie regiony gwiazd, — a w serce jej wpijała się żarłocznie stugłowa hydra zwątpienia, dusząc ją i wypijając z niej resztki krwi żywej, gorącej.
Zmęczona przechadzką, wróciła do pałacu. Po chwili siedziała w swoim pokoju przed kominkiem, opłynięta, jak falą, płaszczem swoich pysznych włosów i czytała jakąś książkę rekwedzką... Suty ogień rzucał na nią różowy blask, u nóg jej leżał wielki pies dog.
— Czy nie będę intruzem? — usłyszała za isobą ostrożne pytanie Ottokara. Odwróciła lekko głowę i odrzekła trochę bezbarwnie:
— Proszę cię.
Cesarz usiadł obok niej, pochylił się i pogładził psa. Po krótkiem milczeniu zagadnął, patrząc na nią uważnie:
— Wiecznie jesteś teraz w czerni, od tamtych... odległych... zdarzeń, prawie, że cię inaczej nie widuję... Stało się to... znamiennem... i najchętniej przebywasz z duchem literatury rekwedzkiej... Czy z niej czerpiesz natchnienie dla swych ideałów i... marzeń?...
Cesarzowa rzuciła bystrym zdziwionym wzrokiem na męża i wnet spuściła oczy.
— Może jest mi źródłem życia i mocy, nigdy nie spożytej, zawsze zdrowej i bujnej... Ale — czyż to powinno być tematem w obecnym naszym smutku?... Ottokarze?..
Cesarzowi drgnęły brwi, może spostrzegł, że przypomniał niebacznie jej i sobie dawne lata, odczuł, że istotnie trochę nie w porę...
— Rozumiem cię, myślisz o Rogerze... Sprawa bardzo smutna, przyznaję, tembardziej, że oprócz wszystkich cech, jakie Roger odziedziczył po Ururgach, jest w nim jeszcze dużo nieokiełzanej natury i uporu... nieboszczki matki. Wpływ jej odżył... że zaś pragnienie coraz nowych wrażeń jest w nim silne, temperament ma bujny, pokus mnóstwo, powodzenie ogromne, należy lękać się o niego poważnie, zwłaszcza, że Romanji on, zdaje się, nie kocha.
— Czy dopiero teraz wiesz o tem? Ona odpłaca mu równą obojętnością i nie wzbudza w nim ognia... dla siebie, — dodała Gizella. — Ponieważ przytem ambicją i dumą nie potrafi przewyższyć go i pokonać... przeto oboje stanęli na krawędzi nieszczęścia.
— A obowiązek? — rzucił Ottokar.
— Ach, Ottokarze! Czy istotnie sam suchy obowiązek może dać szczęście, pomimo że się go spełnia? Pamiętaj, że Roger jest mężczyzną, podczas gdy kobieta wiele bolesnych przeżyć i zawodów znosi cierpliwiej wpatrzona w tę marę swego obowiązku. Roger fantastą, romantyk o bujnym locie młodzieńczym, ujrzawszy przy sobie pustkę, polecieć może ku przepaści.
Cesarzowa umilkła, bawiąc się łbem psa.
Cesarz zapatrzony był posępnie w ogień.
— Tak, masz słuszność, Zili, masz słuszność — powiedział głucho, pochylając się nisko, jak pod ciężarem myśli.
Milczeli. Tęskne głębokie oczy cesarzowej patrzały na twarz męża przenikliwie i łagodniały i ciepła nabierały rzewnego. A cesarz rzeki znowu:
— Gdybyż wróciły lata stracone... Gdybyż Nemezis nie była tak skorą w swej zemście...
Ból był w jego głosie, przygnębienie w całej jego postaci.
Gizella pochyliła się ku niemu i miękko ujęła jego dłoń.
— Ottaro, lata minęły... nie wymawiajmy imienia wielkiej mścicielki.
— Mścicielka ta znaną jest w rodzie naszym. Któż powstrzyma jej rękę, gdy nad kim uczyni tajemny znak?... Gdybyż szlaki jej wiodły tylko poprzez moje własne duchowe sfery, gdybyż omijały dzieci nasze, dzieci, które są pięknymi owocami wiosny naszego życia, naszego szczęścia...
W komnacie rozległ się lekki szelest kroków i w tejsamej chwili podbiegła do rodziców osiemnastoletnia księżniczka Marjola. Ze śmiechem radosnym uklękła przy nich i swawolnie zarzuciła im ręce na szyję, przyciągając ich głowy do swojej twarzy.
— Myślałam, że mateczka sama, a tu i ojczusiek razem.Jak to dobrze, jak dobrze, że przyszłam! Ale czemu smutek na waszych czołach... Co wam jest? Czy co się złego stało?... Przecie z mateczką wróciłyśmy po tylu miesiącach podróży... szczęśliwie. Przecie ojczuśku, Marjola ta sama... dziecina... chociaż już dorosła.
Wtem śliczna twarzyczka Marjoli zachmurzyła się. Księżniczka rzekła poważnie:
— Ach! i ja mam smutną wiadomość...
— Cóż takiego? — spytali oboje.
— Karolina chce sobie życie odebrać. Grozi nam, że się na pewno otruje, bo narzeczonego, hrabiego Rykardo, nie kocha, kochając zawsze... Rogera...
Cesarz zamienił z żoną bystre spojrzenie.
— Wczoraj — mówiła Marjola — Karolina wyrzucała Rogerowi poślubienie Romanji i zapowiedziała mu, że przez niego albo odbierze sobie życie, albo zemści się strasznie na całej rodzinie naszej.
— Dziecko, to nie są twoje sprawy — przerwała stanowczo Gizella.
Oboje cesarstwo wiedzieli od dawna o sentymencie Karoliny Warselée dla młodego następcy tronu i byli nieraz świadkami jej rozpaczy, gdy ambicje jej, na których wspierała się ta miłość, runęły nagle po zaślubieniu przez Rogera księżniczki Romanji. Nikt jednak szaleństw rozpaczliwych Karoliny nie brał poważnie, przypisując ten dramat serca baronówny jej naiwności. Teraz Gizella zatrwożyła się naprawdę. Baronówna pomimo zaręczyn swych z jednym z dostojników dworu, napastowała ciągle Rogera swoją miłością. Cesarzowa postanowiła rozmówić się z nią zaraz. Poprosiła cesarza i Marjolę, aby zostawili ją samą, poczem wezwała do siebie baronównę. Karolina weszła, nie śpiesząc się, blada z pałającemi gorączkowo oczami. Gizella ujęła ją serdecznie za rękę i zwróciła się do niej głosem spokojnym, łagodnym:
— Od pewnego czasu, oboje z cesarzem dostrzegamy w tobie, Paro, takie dziwne nastroje, że zaczynasz nas przejmować obawą.
Baronówna żachnęła się i, podnosząc hardo głowę, zapytała:
— Co wasza cesarska mość ma na myśli?
Ton zapytania, jakoteż użyte przez Karolinę poraz pierwszy tytuł: „wasza cesarska mość“, gdy były same, dotknęły cesarzową niemile. Ale nie okazała tego.
— Moje dziecko — rzekła — jesteś już w tym wieku, w którym powinnaś sobie jasno zdawać sprawę, że małżeństwo przymusowe i nie na wzajemnej miłości oparte, przynosi rychło rozpacz, utratę wiary w życie, mękę. Może w sercu twem zrodziła się prawdziwa miłość dla Rogera, ale to nie wystarczało jeszcze, abyście oboje zostali zaślubieni. Roger nie odwzajemniał ci się równem uczuciem, a przytem wiesz dobrze, jaka tradycja co do zawierania związków małżeńskich obowiązuje domy panujących.
— Czy wasza cesarska mość tylko to mi chciała powiedzieć? — rzuciła Karolina niecierpliwie z ironicznym uśmieszkiem.
— Dziecko, co się z tobą dzieje! — zawołała Gizella.
Karolina zaśmiała się krótko, jadowicie.
— Czy mam uczynić wyznanie? Otóż mniemam, że mój tytuł... jakiejś baronówny Warselée doskonale zaciera w pamięci ludzkiej moje... istotne pochodzenie... z królewskiej rodziny. Tradycja domów panujących?... Wszak i ja także jestem księżniczką krwi! — wybuchła nagle i, zanim Gizella zdołała słowo wypowiedzieć, wyszła szybko z pokoju.
Słowa te uderzyły w cesarzową, jak grom. Zrozumiała teraz, że okazany przez nią kiedyś szlachetny odruch serca dla małej osieroconej Karoliny był złym podszeptem i może w przyszłości okazać się fatalnym w następstwach. Karolina była już dorosłą i wszelkie nadzieje na urobienie z niej istoty godnej serca jej opiekunki spełzały na niczęm. Cesarz jej nie znosił, wśród książąt i dworzan również nie zyskała uznania i sympatji. Z biegiem czasu już i Gizella nie miała co do niej żadnych złudzeń, przypominając sobie często ze zgrozą przepowiednie umierającej księżnej matki.
Upłynęło potem kilka miesięcy. Baronówna przekonała się wreszcie sama, że młodzi książęta krwi, Ururgowie, nie ulegają zbytnio jej wdziękom i wyszła za mąż za wyższego oficera kawalerji, hrabiego Rykarda D‘Irlisz Köhnutt.
Tymczasem książę Roger zapadał coraz bardziej w hulaszczy odmęt życia i w nieustannych zabawach i uciechach erotycznych pogrążał trawiącą go doszczętnie nudę egzystencji. Z żoną nic go nie łączyło, przeciwnie ciągłe niesnaski i zgrzyty czyniły dalsze pożycie męką dla nich obojga. Posiadając, jak niegdyś ojciec jego, ogromne powodzenie u kobiet, wyzyskiwał je na sposób beztroskiego światowca, a tylko w pewnych chwilach przesytu i przygnębienia, przed matką i pod jej wpływem czynił sobie gorzkie wyrzuty i przyrzekał zmienić zgubny dla niego tryb życia, ale zaraz potem stwierdzał, że horyzont jego zaciemnił się zupełnie, a on nie ma sił do lotu wzwyż, przeciwko swemu przeznaczeniu.
Aż oto niespodziewanie nastąpiła w księciu dziwna przemiana. Najpierw odczuła ją cesarzowa. Następca tronu spoważniał, chodził zamyślony, poddawał się chętnie nastrojom lirycznym. Gizella zaczęła utwierdzać się w przekonaniu, że w Rogerze przemówił rozsądek i szlachetna, idealistyczna natura. Nie pytała go już o nic, lękając się niebacznem słowem rozdmuchać gasnące w nim jak sądziła, skłonności. Obawiała się nawet rozmawiać o tem z cesarzem, aby przedwcześnie nie zedrzeć rąbka tajemnicy, osłaniającej całe zachowanie się Rogera.
Nagle, jak strumień światła rozdziera oponę chmur, tak utrzymywaną z niepokojem tajemnicę odsłoniło imię, którem rozbrzmiewał już cały Idań:
Hrabianka Mura Zuczary.
I oto powszechnie stało się wiadomem, że książę Roger kocha się do szaleństwa w pięknej córce hrabiny Zuczary, ongiś interesującej wyjątkowo świat idański. O wdzięku Mury i miłości księcia mówiły salony, nie ukrywając tego szczegółu, że rozkochana w sobie para, ma wielkie poparcie i tendencyjną opiekę hrabiny D’Irlisz Köhnutt, dawnej baronówny Warselée. Gizellę przeraziło to i przejęło smutkiem. Starała się łagodzić ciągłe wzburzenie Romanji, lecz przekonywała się, że wpływy jej zarówno na syna jak i na synową sprowadzały wręcz odmienny skutek. Pewnego razu Roger, widząc zaniepokojenie i boleść na twarzy matki, zwierzył się jej ze wszystkiego.
— Mateczko — mówił — Mura to jedyna kobieta po tobie, którą mogę kochać bałwochwalczo. Jej uroda porywa mnie i działa na mnie, jak łaska niebios, dusza, tego dziecka jest duszą dla mnie stworzoną, serce jej dziewczęce dla mnie ze złota i ognia ulane. Mateczko, zorza mi w życiu zaświeciła, czy ty się tem martwisz?
Cesarzowa patrzyła ze smutkiem na piękną, rasową twarz syna i jego oczy szafirowe pełne płomienia ekstazy.
— Słuchaj, Rogo... zorzę trzeba zalewać uporczywie zimnym strumieniem wody, gdy jej rozpalać nie wolno...
Roger zaciął usta.
— Wiem, mateczko, tak robią legendarni bohaterowie, tak czynią wyjątkowe kobiety, gasząc zorzę swoją dla obowiązku. A jednak... bohater legendarny nie mógł żyć bez tej zorzy i zginął, ona zaś żyje, ale jak?... Gdzież jej dawne promienne uśmiechy?... Nie blednij, matko najdroższa, wiesz, że cię ubóstwiam i... legendy nie zdradzę. Ale ja tak jak tamci dwoje żyć i ginąć nie mogę i nie chcę!
Gizella podniosła czoło do góry i rzekła z mocą:
— Ale tak żyć trzeba.
Rozmowa ta szarpnęła boleśnie serce jej pełne niezabliźnionych ran i wprowadziła ją w ciągłą, niezwalczoną newrozę.
Pewnego dnia cesarzowa jadąc z bardzo wiekowym księciem Sebastjanem na spacer w alejach Arderu, ujrzała młodziutką wytwornie ubraną panią, która już na widok forysiów na lejcowych koniach i lokajów stojących za dworskim, odkrytym powozem, zatrzymała się zaciekawiona, a spostrzegłszy w ekwipażu cesarzową, złożyła jej głęboki ukłon, bardzo wdzięczny. Gizella odkłoniła się wyjątkowo uprzejmie i, minąwszy nieznajomą, rzekła z zachwytem do Sebastjana:
— Cóż za piękna dziewczyna! Ale pomimo pierwszej młodości jest w niej już bardzo wybitna zachłanna zmysłowość... Chciałabym wiedzieć, kto to?... Typ obcy... a jednak... jakby mi znajomy.
Książę Sebastjan przymknął powieki i po krótkim namyśle rzekł z pewną niechęcią w głosie:
— Dla niej właśnie popełnia nowe szaleństwa... Roger.
— Mura Zuczary?!
Cesarzowa przybladła i milczała długo; poczem szepnęła, jakby w konkluzji rozmyślań:
— Biedna, biedna Roma...
Uroda młodziutkiej brunetki, oczy błękitne, wdzięk całej postaci i cechująca ją widocznie zmysłowość wywarły na Gizellę ogromne wrażenie i zaniepokoiły ją ostatecznie.
Zima nadeszła a cesarzowa nie wyjechała jak zwykle do Heljosu. Czas postępował i niósł dla Gizelli coraz więcej doświadczeń przykrych i zagadnień poważnych. Poiły one ciągłą goryczą i nie czyniły jej odporniejszej na cierpienia. W „Starym Ururgu“ atmosfera była ponura, pełna tajemniczych półsłów, szeptów. Dzięki swej wyjątkowej wrażliwości, cesarzowa, która zawsze przed czasem stawała w obliczu nieszczęścia, odczuła, że zawisła tu jakaś groza i gnębi wszystkich, w jednakowym stopniu.
Mroczny dzień zimowy dobiegał końca, gdy cesarzowa zajęta rozmową z mężem w swej komnacie, nagle cofnęła się w głąb fotelu, blednąc przeraźliwie i wstrzymując się wysiłkiem woli, by nie krzyknąć z przestrachu. Przed nią na tle złoto żółtej kotary, zasłaniającej drzwi, ukazał się cień wysoki i wyraźnie odcięty od jasnej materji. Jednocześnie cesarz, nie widząc zupełnie zmieszanej żony, powstał gwałtownie ze słowami:
— Ktoś tu jest obcy oprócz nas!
Odwrócił się szybko i... — zastygł w bezruchu. Cesarz Ottokar, potomek starożytnego rodu Ururgów i widmo szare, prześladujące ród jego od wieków stali przez sekundę naprzeciw siebie, staczając ze sobą jakąś niesamowitą okrutną walkę dusz...
Gizella poderwała się z fotelu i chwyciła męża gorączkowo za rękę.
— Nie zasłaniaj! Ja widzę dawno!
Cień znikł. Cesarz teraz dopiero, rzuciwszy rozpacznym wzrokiem na żonę, ujrzał grozę w jej twarzy. Odwrócił się do kotary, podnosząc jak w przekleństwie obie ręce do góry.
— Czemu nas prześladujesz ty... maro?!... — jęknął i opadł bezwładnie na fotel.
Gizella nie mogła mówić, coś zdławiło jej krtań, paniczny ogarniał ją strach, nogi się pod nią gięły, ziąb chwytał ją w swe lodowe szpony, czuła przejmujący chłód grobowy...
Pomimo wszelkich wysiłków ze strony księżniczki Marjoli, by potworne wrażenie widma zatrzeć w pamięci rodziców, oboje cesarstwo byli zgaszeni, oczy ich zasnuła chmura smutku, w sercach zagnieździła się trwoga. Nikt więcej na dworze nie wiedział o ukazaniu się widma, prócz księżniczki Marjoli, hrabiny Inary Dalney i młodego księcia Jerzego-Seweryna Ururga, z którym Marjola miała się wkrótce zaręczyć. Strzegli tej tajemnicy przedewszystkiem przed Rogerem.
Dnie mijały w zamku, przesycone niepokojem nużącym.
W tydzień po ukazaniu się szarego cienia, wkroczył do gabinetu cesarza, nieoczekiwany w Idaniu, wysłannik papieski w sprawie poufnej. Jakkolwiek misję jego osłaniała głęboka tajemnica, dwór domyślał się wielu rzeczy.
Tylko księżna Romanja, następczyni tronu, nie była świadoma krążących szeptów, następca tronu zaś polował z przyjaciółmi w okolicach zamku swego w Erderling...
— A hrabianka Zuczary? — pytano ciekawie.
Na pytanie to nikt nie umiał udzielić wyjaśnienia. Dwór osnuł się pajęczyną tajemnych zagadnień, niepodobieństwem było wyciągnąć z nich jakichkolwiek wniosków. Cesarzowa krążyła jak cień pomiędzy apartamentem swoim a gabinetem męża, gdzie ważyły się czyjeś losy. Wreszcie następnego dnia rano przed rodzicami i wysłannikiem papieskim stanął książę Roger, wezwany nagle z Erderlingu. Zanim jednak przestąpił próg, podeszła do niego szybko księżniczka Marjola i wsunęła mu do ręki kartkę, rzuciwszy szeptem:
— Przeczytaj to zaraz.
Książę zatrzymał się na chwilę i rozwinął kartkę.
„Zaklinam cię, Rogo, pamiętaj, żeś jest synem, mężem, ojcem i nadzieją monarchji. Nam nie wolno rządzić się egoizmem... panuj nad sobą i uszanuj wolę ojca... Ufam ci, wierzę, że potrafisz mieć siłę woli... Twoja matka.“
Roger zbladł.
— Co się stało? — rzucił pytanie, patrząc dokoła zdumionym wzrokiem. Lecz księżniczki już nie było, znikła, jak widzenie. Roger zamyślony, ze zmarszczoną brwią wszedł do gabinetu ojca.
I oto dwór zamarł w niespokojnem oczekiwaniu. Księżniczka Marjola, przytulona do staruszki księżny Sebastjanowej, spłakana, żaliła się cicho:
— Tam się dzieje coś złego. Wyczytałam to w oczach mateczki. Ten dostojny ksiądz jest jak pierwsza zapowiedź czegoś strasznego... Czemu on wniósł do zamku taki mrok, że wszyscy osmętnieli a mateczka jest prawie martwa?...
Gabinet cesarza przez długą godzinę zamykał w sobie szczelnie tajemnicę swoją. Pierwszy wyszedł z niego poseł watykański wzburzony, w ogniach, ze zgrozą w twarzy i porywczością w ruchach. Zaraz od progu zaopiekował się nim szambelan dworu. Po nim ukazała się cesarzowa z oczami spuszczonemi i posągową martwotą w rysach. Zamknęła się w swej kaplicy, nie zamieniwszy słowa z nikim. Na klęczniku swym, pogrążona w modlitwie, trwała długie godziny. W uszach jej brzmiały okrutne słowa Rogera, zwrócone do ojca, gdy mu wymawiał pomysł rozwodu z Romanją i opuszczenie jej dla dogodzenia własnym miłostkom lekkomyślnym.
— Czy ty, ojcze, masz prawo zarzucać mi jakąkolwiek winę?! Nie liczyłeś się z mojem sercem, ani z sercem mojej żony, ani z protestem matki, gdyś układał moje małżeństwo, dla politycznych względów... a oto teraz są skutki. Wszakże ty, ojcze, poślubiwszy kobietę idealną, pełną inteligencji, o złotem sercu i wielkiej duszy, najpiękniejszą z pięknych, uosobienie bóstwa, kobietę, którą można było kochać do szaleństwa, do zatracenia się w miłości dla niej, czyś ty nie zburzył jej szczęścia i spokoju, nie zgasił wiary w siebie przez te same lekkomyślne miłostki?...
Na wspomnienie tych słów Gizella wstrząsała się, zawierały one w sobie gryzącą ironję, zuchwałą prawdę, potworną obelgę dla cesarza, świadczył o tem skurcz bólu i ogień wstydu na jego twarzy.
Straszliwa zemsta syna... za dawne cierpienia i poniżenie matki...
Cesarz zażądał, by Roger pozostał z nim sam na sam. Czy jakie tajemnice miały się tam jeszcze odkryć? Wszak nie było dla niego tajnem, że Roger chce poślubić hrabiankę Zuczary?
— Potem co zaszło, zostawiłaś ich samych? Obowiązkiem twoim było wytrwać do końca... wołał w Gizelli jakiś głos.
Zerwała się z klęczek i opuściła kaplicę. Lecz księżniczka Marjola czuwająca nad matką, oznajmiła jej, że Roger już odjechał z zamku...
— Widziałaś go!? — Mówiłaś z nim?...
— Nie mateczko, ujrzałam go, gdy siadał do powozu, był blady... niebywale, straszny!
Dzień dłużył się niepomiernie, cesarz nie opuszczał biurka w swoim gabinecie. Cesarzowa zaś dowiedziała się, że książę Roger wyjechał powtórnie do Erderlingu, nie widząc się nawet z żoną i córką. Towarzyszyli mu jeden z książąt krwi i margrabia Horcz, serdeczni jego przyjaciele. Wieczorem Gizella udała się do Ottokara, chcąc ostatecznie rozwiązać męczącą ją zagadkę rannej, poufnej konferencji ojca z synem. Cesarz spojrzał na nią zgryźliwie, jakby niechętnie, opuszczając zaraz oczy, i rzekł tonem, który zaczął ją zdumiewać:
— Roger jest jak w obłędzie, traci nawet poczucie przyzwoitości. Słyszałaś sama, jak ciężko obraził posła watykańskiego. Rozwód Rogera to absurd. Murę Zuczary trzeba mu wybić z głowy, choćby środkami radykalnemi, gdy żadne perswazje nie odnoszą skutku.
— Ottokarze, on jednak kocha tę dziewczynę i zdolny jest w imię miłości popełnić najstraszniejsze szaleństwo.
— A niech się zabije nawet! On chce się z nią żenić, Gizello, zastanów się! — wybuchnął jakimś rozpaczliwym tonem.
— Ożenić się nie będzie mógł, wiesz o tem. Przecierpi i ochłonie. Uniosła go natura zapalna. Obecnie jednak w stosunkach z Murą niepodobieństwem jest mu czynić przeszkody.
— A właśnie! Właśnie! Trzeba!...
Takie było wzburzenie w głosie cesarza, że Gizella patrzyła na niego, jakgdyby był nieprzytomny.
— Tego mu nie zabronisz — rzekła, starając się odgadnąć jego myśli.
Cesarz chodził po gabinecie tam i napowrót i okazywał szczególne zdenerwowanie. Milczał, ale odczuwało się, że myśli rozsadzają mu czaszkę. Gizella wzruszyła ramionami i rzekła znowu:
— Powiedz, o co ci właściwie chodzi? wszak niema obawy, że Roger dostanie rozwód i ożeni się z Murą?...
Drgnął, podnosząc na nią przelęknione oczy.
— Ach, na tem jeszcze nie koniec! — rzucił z bolesnym grymasem na twarzy. — Nie wolno mu!... nie wolno z nią... z nią!...
Zaciął się... umilkł.
Gizella powstała zagniewana jego tajemniczem, denerwującem zachowaniem się. Zastąpiła mu drogę i zapytała z mocą:
— Ty mi musisz powiedzieć, co się w tem wszystkiem kryje?...
Spojrzała mu prosto w oczy, lecz cesarz nie wytrzymał jej wzroku, twarz jego opłynęła krwawa fala. Była jedna sekunda, że miał wypowiedzieć słowa, które wyznał synowi podczas ostatniej rozmowy z nim, sam na sam, lecz się wstrzymał. Mózg jego przeszyła błyskawiczna refleksja:
— Czyż jeszcze taką truciznę podać jej do wypicia?... Czyż jeszcze tem ją dobić?...
Milczał, patrząc na żonę ponurym wzrokiem i nagle spuścił oczy. Gizella rozchyliła usta, jakby chciała rzucić mu jeszcze jedno pytanie, a w tem... osłupiała... poczem chwyciła się oburącz za skronie i bez słowa szybko wyszła z gabinetu. Cesarz nie zatrzymywał jej, stojąc nieruchomy pośrodku pokoju i patrząc tępo w jakiś punkt na dywanie.
Wśród rozpętanych gwałtownie myśli, Gizella jęła zadawać sobie uparcie pytanie:
— Kim jest Mura?... Kim jest Mura?...
I razem z tem pytaniem jakieś echo odległe przypomniało jej dawne miłostki Ottokara, jego głośne romanse, zdobycze rycerskie... wśród nich była raz... dłużej... piękna greczynka Zuczary, dziś już dama w sile wieku...
Gizella błyskawicznie porównała liczbę lat od owych zapałów cesarza z wiekiem siedemnastoletniej Mury i nagle zrozumiała wszystko. Jak podcięta strasznym huraganem, upadła na kolana i, ukrywszy twarz w dłoniach, zaczęła powtarzać bolesnym jękiem.
— Boże, nie dopuść, by spełniła się zemsta nad dziećmi za winy rodziców! Boże, miej litość i ześlij na mnie śmierć!...


Dzień zaręczyn księżniczki Marjoii z księciem Jerzym Sewerynem minął w „Starym Ururgu“ podtrzymywany sztucznie, jakby ktoś zapalał pochodnię wśród chmury gęstej i wśród wichru, gaszącego co chwila płomień jasny. Wycie tego wichru, chłód dokoła przejmujący czuli wszyscy, ale nikt się z tem nie zdradzał.
Książę Roger nie przyjechał z Erderlingu. To zlekceważenie uroczystości rodzinnej przeraziło Gizellę, a oburzyło cesarza. Jednocześnie oboje kryli przed sobą, gnębiący niepokój. Szafirowe oczy Marjoli napływały łzami.
Po dniu tym, który cała rodzina cesarska przeżyła bez uśmiechu, jakby przytłoczona jakimś ciężarem wlokącym się z każdą godziną, nastała noc czarna, chmurna, nieprzejrzana. Śnieg padał mokry, coś huczało w powietrzu, choć zamarł już dawno zwykły, nocny gwar Idania, coś przejmowało zgrozą, niby echo stłumionych, odległych gromów.
Cesarzowa, leżąc w łóżku z zamkniętemi powiekami, nie spała ani chwili. Myśl jej i wyobraźnia popłynęły śladem przelotu nocnych chmur, czy stada kruków i dosięgła czarnych borów, otaczających zameczek myśliwski Erderling. Widziała, że jest tam ponura i pusto. Wichry dmą, tłukąc o ściany zameczku, a odbite od nich biją w mury pobliskiego klasztoru i wstrząsają jego stare wieżyce pleśnią wieków okryte. I znowu, zahuczawszy wśród konarów zgrzybiałych lip i brzóz, wracają z piekielnym wyciem do białych ścian Erderlingu. I tu cisza jakaś martwa, pozamykane okiennice, zawarte bramy i pustka przeraźliwa dokoła. Szumy lasu mówią coś tajemniczego... straszą.’ Śnieg spada wielkdemi płatami, podrzucany co chwila gwałtownym podmuchem wiatru, i tka całun śmierci, gzło białe, ofiarne...
Gizella wytężyła myśl, siłą wyobraźni uniosła się nad murami klasztoru i zameczku. Ujrzała, że w tych nocnych odmętach i pod całunem białym zaczyna się coś dziać. Jakieś duchy ponure spłynęły tu zastępem ciemnym i krążą wśród drzew i trącają o spiż dzwonów klasztornych, jakby dzwonić chciały na alarm, czy aby ogłosić śmierć czyjąś?... Nie, to bór rozbrzmiewa melodją pogrzebowego hymnu. Co się tam dzieje wewnątrz? Tyle złowróżbnych duchów spłynęło tu i, kołysząc się na wietrze, śpiewa pieśń dziwną wraz z huczącym borem, a białe płaty śniegu spadają na zamek, na wieże klasztoru, w pustkę śmiertelną, jak łzy, zakrzepłe w niemem przerażeniu... Dlaczego Roger nie przyjechał?... Dlaczego obok Rogera zjawia się ciągle piękna postać dziewczyny, spotkanej raz jeden na spacerze w alei Arderu, a w oczach jej głębokich widać rozpacz bezdenną, niepocieszoną już niczem?... goreje w nich płomień jakiś orjentalny, groźny. Roger ma taką samą twarz kamienną, jaką miał Sweno wówczas, gdy zjawił się o zachodzie słońca nad oceanem, na czarnym koniu, w Asskaud...
Gizella usiadła na łożu, zimnym potem oblana. Ręce podniosła do skroni. Ach, poco te duchy Ciemne trącają o dzwony klasztoru, poco ten bór huczy melodję, przenikającą do rdzenia duszy... po co ta piękna postać dziewczęca unosi się przy postaci Rogera, jakaś obca, dzika a jakby związana z nim tajnym ślubem na zawsze, na całe wieki?...
Mura Zuczary... Zuczary... — jęczą, tem imieniem dzwony klasztoru.
— Mura Zuczary... — rozbrzmiewa bór w Erderlingu, a Roger szepce cicho do Gizelli:
— Mura to jedyna kobieta po tobie, mateczko, którą mogę kochać bałwochwalczo...
Cesarzowa upadła na kolana i jęła się modlić. Czas płynął długim pasmem godzin.
Blady świt zimowy omaścił wysokie okna „Starego Ururga“, gdy cesarzowa po tej nocy widzeń, mar i szczególnej tłoczni duchowej usiadła w swoim gabinecie przy kominku. Suty ogień ogrzewał ją i trzaskał wesoło. W oświetleniu ognia i ołowianego świtu, rozmyślała o synu, pomimo ciepła w pokoju było jej chłodno, wstrząsały nią dreszcze. Na biały strój poranny włożyła futrzany szal puszysty i miękki. Bladą jej twarz okrasił rumieniec podniecenia. W oczach miała czułość, jakby myśląc o nim, mówiła wprost do syna, gdy często, klęcząc w blasku kominka u jej nóg, zwierzał swe myśli, a ona głaskała pieszczotliwie jego czarne włosy. Właśnie na wspomnienie tych chwil zaczęła, szeptać ciche, jakby wprost do Rogera słowa:
— Ideały nasze i marzenia są, jak te szmery w muszlach różowych zaklęte, nikt ich nie zbada i nikt nie zrozumie, oprócz Boga, który je tam zamknął... — gdy nagle leżący u jej nóg pies, dog zadrżał, podniósł łeb i zawył jakimś krótkim skowytem boleści. Gizella drgnęła, spojrzawszy za siebie z lękiem. Nie było nikogo. Pochyliła się i zaczęła przemawiać do psa, uspakajając go. Dog powstał i przytulił się do jej kolan. Wtem zjeżył się cały, podniósł nos do góry, węsząc niespokojnie, wreszcie z warkiem skoczył do drzwi. Cesarzowa spojrzała na psa ze zdziwieniem. Znał wszystkich, więc któż obcy mógł znajdować się za drzwiami o tak rannej godzinie?
— Co mu jest — zapytała, czując jednocześnie coraz silniejsze bicie serca.
Pies drapał w drzwi z wściekłością i cały wspiął się na nich. Gizella powstała szybko z fotela, czując odrętwienie w całem ciele i dziwny bezwład trwożny. Podeszła do drzwi, otworzyła.
Salon był pusty.
Dog pobiegł naprzód z pomrukiem gniewu. Cesarzowa szła za nim jak lunatyczka.
Drugi salon... pusty.
Pies szczeknął zajadle i uderzył łapami w drzwi, wiodące do antykamery apartamentów cesarzowej, skąd wyraźnie słychać było głosy męskie urywane, głuche.
Gizella, ze złowrogiem przeczuciem czegoś strasznego, otworzyła podwoje szeroko.
Za progiem grenadierzy warty zamkowej bronili energicznie wejścia do komnat dwom panom, bladym i wzburzonym niesłychanie. Gizella poznała w nich przybocznego generała cesarza, hrabiego Dharo i margrabiego Horcza, przyjaciela następcy tronu, w myśliwskiej kurcie. Za nimi stało kilku lokajów dworskich w czerwonych frakach i białych pantalonach.
Na widok cesarzowej grenadierzy w milczeniu odstąpili od drzwi i sprezentowali broń.
— Co się tu dzieje?! — spytała Gizella nie poznając własnego głosu, tak był nienaturalny i zdyszany.
— Wasza cesarska mość... raczy nam... pozwolić wejść...
— Wejdźcie!!...
Cofnęła się w głąb komnaty, i jak martwa, postąpiła jeszcze, jakby bezświadomie do następnego salonu.
Dwaj panowie wtargnęli tam za nią i zatrzymali się w progu. Hrabia Dharo i margrabia Horcz, stali przed bladą cesarzową, milcząc, tylko twarze ich skurczone okropnym wyrazem i oczy patrzące ze zgrozą mówiły za nich. Cesarzowa podsunęła się do nich, jak widmo.
— Roger!? — krzyknęła głucho.
Mężczyźni w milczeniu opuścili głowy.
— Mówcie!... Co z nim? — zawołała rozpacznie.
— Nieszczęście, najmiłościwsza pani...
— Boże! Co się stało?! Nie... żyje!...
— Tak jest... książę i... Mura Zuczary...
Cesarzowa wyprostowała się jak trzcina, wygięła się w tył, jak uderzona obuchem w czoło. Ramiona jej opadły, ręce zaczęły czegoś szukać dokoła, zachwiała się nieprzytomnie z rozszerzonemi nadmiernie oczami.
— Najmiłościwsza! — podskoczyli do niej mężczyźni, lecz ona w tej samej sekundzie zmogła się potęgą woli swojej i wyprężywszy się, cisnąc dłońmi piersi, spytała suchem łkaniem:
— Książę i Mura?..
— Oboje martwi w Erderlingu — powtórzył margrabia Horcz, a widząc, że usta cesarzowej poruszały się, jakby jeszcze pytać chciała i nie mogła chwycić tchu, schylił nisko głowę.
— Nie pytaj, najmiłościwsza. To straszne, to... okrutne...
Wtej samej chwili do salonu wpadł cesarz. Panowie odskoczyli od drzwi w popłochu. Cesarz widocznie wstrząśnięty, ujrzawszy Gizellę śmiertelnie zmienioną i dwóch panów, którzy stali jak dwaj zwiastuni nieszczęścia — krzyknął przerażony:
— Horcz z Erderlingu?!
Panowie milczeli.
— Ottokarze!... Roger... Roger...
Nie mogła wymówić straszliwego słowa, zabrakło jej tchu, sił...
— Co się stało?! Na Boga! Mówcie — wołał gorączkowo cesarz do milczących mężczyzn, podnieconym szaleńczym ogromem głosu.
— Następca tronu... dziś w nocy... — próbowali odpowiedzieć, lecz Ottokar przerwał im jakimś niesamowitym już krzykiem.
— Co mówicie?! Nic nie rozumiem!!
— Roger nie żyje! — wyrzuciła zduszonym głosem Gizella, i opadła na krzesło.
Hrabia Dharo pośpieszył dodać:
— Razem z hrabianką Murą Zuczary...
Skinął na towarzysza i obydwaj opuścili cicho komnatę.
— Roger?! Mura?... Roger... Mura?... — powtarzał cesarz obłędnie jękiem nieludzkim, jakby teraz dopiero stało mu się wszystko jasnem. Zerwał się w nim jakiś szczególny szloch, czy ryk zwierzęcy. Wołał urywanie, zachłystając się...
— To moja... moja najpotworniejsza!... to moja... piekielna kara!... Grzech niezmazany niczem, nigdy!... nigdy!?...
Mówił coś jeszcze, harcząc słowami, lecz Giizella już nie słyszała, wyczerpawszy wszystkie władze swego ducha doszczętnie. Popadła w tak ciężkie omdlenie, że po długich zabiegach przywołanej Inary i córek z trudem udało się ją doprowadzić do przytomności. I znowu w chwilę potem musiała wysłuchać szczegółów tragedji w Erderling, szczegółów mrożących krew w żyłach, a potem patrzeć na rozpacz nieszczęśliwej Romanji, łagodzić jej ból, trwając sama w bezmiernej męce.
Wieść o śmierci tragicznej następcy tronu i hrabianki Mury Zuczary poruszyła cały Idań i rozeszła się stokrotnem echem po całej monarchji. Oficjalnie ogłoszono o samobójstwie następcy tronu, ale wersje różne jęły krążyć dokoła jego katafalku, tworząc romantyczne legendy i zarzucając cały dramat w brudnych mętach ludzkich domysłów...
Zaraz po pogrzebie, który był dla Gizelli ogrójcem cierpienia i rozdzierającej męczarni, cesarz przedewszystkiem rozkazał opuścić Idań i monarchję hrabinie Rykarowej D’Irlisz Köhnutt i jej mężowi. Gdy Gizella zapytała, dlaczego to czyni, rzekł zjeżając gniewnie brwi:
— Mam wrażenie, że jest to żmija, ona będzie stale gryzła nam serca. Zbadałem i wiem na, pewno, że to intrygi Karoliny doprowadziły do tej okropnej tragedji... Ona ułatwiała Rogerowi spotkania się z tamtą, i podniecała jej ambicje zbyt wygórowane...
Cesarz wiedział, że Idań pamięta wybornie czas wielkiego powodzenia w świecie dworskim pięknej greczynki Zuczary... Echo odległe powróciło w mury Idania, więc cesarz cierpiał, nie mogąc znaleźć zapomnienia nawet w nadmiernej, aż do upadku sił, pracy. Posiwiały mu włosy, oczy jego straciły blask dawny, postarzał się szybko. Najbardziej jednak ubolewał nad Gizellą, wiedząc, wyczuwając to teraz, że jej męka, nieokazywana nikomu, przechodzi już ludzką miarę.
A oczy Gizęlli wypłakały nad sarkofagiem Rogera, w krypcie grobów cesarskich, wszystkie łzy, zda się krew z serca spłynęła zupełnie i pozostało jej tylko tyle mocy, aby nie dać się zabić rozpaczliwej pustce, bo tam czyhał na nią obłęd. Opuściła Idań i zaczęła odbywać dalekie, po całym świecie, podróże. Ale wszędzie bawiła najwyżej parę dni i znowu jechała dalej. Po roku powróciła na Rekwedy. Z Odölöd przejeżdżała do Doken, odwiedzając niekiedy ruiny w Awra Rawady. W tym czasie zmarł wysłużony latami burgrabia Tolomed. Gizella rozkazała pochować go w podziemiach kaplicy, gdzie w ciągu długich wieków składano szczątki rodziny Wenuczych. Ale w Awra Rawady była druga kaplica, mauzoleum, kryjąca zwłoki bohatera Swena... Ten kurhan gruzów pozostał nietknięty, jeno z biegiem lat zaniosło go piaskiem i porastały na nim kwiaty polne, odnawiając się w swoich barwach tęczowych co wiosnę. A w zamku, w pokojach Swena nic się nie zmieniło. Pozostawały na swych miejscach wszystkie portrety i rzeźbione popiersia królowej, nawet biurko zarzucone drobnemi jej podobiznami było na swojem miejscu. Gdy niestało Tolomeda, jakaś ręka tajemnicza, wypełniając nadal jakby wolę ostatniego z Wenuczych, kładła u stóp portretu królowej w komnacie Swena białe, świeże róże...
Jak ongiś w Arwji Gizella odbywała częste i długie wycieczki po wsiach rekwedzkiich, zachodząc do chat wieśniaczych; wśród nich miała wielu starych znajomych. Witano ją tam całem sercem, ze czcią najwyższą. Gdy pasterze ujrzeli w polu zdaleka czarną, szczupłą postać królowej, biegli ku niej radośnie, niosąc jej w darze polne kwiaty, które tak bardzo lubiła. Nieraz w otoczeniu pasterzy siadała przy ognisku, gdzie znajdowali ją jej przyjaciele, zasłuchaną w opowiadane przez prostaczków baśnie. Wszystkie niemal na Rekwedach dwory magnackie znały Gizellę osobiście od bardzo dawna i zapraszały ją teraz kolejno, zasypując jej drogę kwiatami. Miała tam swoich serdecznych przyjaciół nietylko wśród starszych wiekiem panów i pań, lecz przedewszystkiem wśród młodego pokolenia. Młodzież jej złotemu sercu zawdzięczała wolność narodową, na równi jak i rycerskim duchom swoich wodzów.
— Królowa Gizella! — słowa te wywoływały u Rekwedów, wielkich i maluczkich, uśmiech rzewny i promień jasny w oczach.
...Królowa Gizella... dźwięk tego imienia działał na ludzi niebywale i miał w sobie siłę i urok zaklęcia.
Kiedyś w słoneczny dzień letni Gizella płynęła z Doken łodzią do Awra Rawady. Na brzegu Anudu na tle malowniczo rozpiętej po wzgórzu wsi, ujrzała grupę wieśniaczą, weselną, bawiącą się na murawie. Kilkanaście par tańczyło taniec narodowy, rekwedzki, huczny, zapalny, jakby potok wartki, porywający za sobą wszystko, co żyje. Rozwiewały się jaskrawe wstęgi, niewieście barwne stroje wzorzyste grały w słońcu gamą kolorów. Ubiory męskie, szyte w bogate hafty i szamerowania, błyszczące buty, wszystko w wirze tańca migało, krasiło się, tworząc przedziwną harmonję i jakby ilustrując bujny temperament narodowy. Czarne i siwe oczy, czarne czupryny i smagłe, energiczne twarze tancerzy, tworzyły jedyny zespół z wiotką postacią, ciemnym warkoczem i płomieniem w oczach, błękitnych jak Anud, lub czarnych jak bór, okalający horyzont — tancerki rekwedzkiej, dzielnej towarzyszki w tańcu ukochanym. Muzyka wiejska grała skocznie z szałem i pasją, cały brzeg zielony rozbrzmiewał tą nutą pełną melodji i ognia, huczał tańcem, śpiewał.
Cesarzowa płynęła cicho środkiem Anudu, zapatrzona, zasłuchana. W sercu jej dźwięki tej muzyki, te twarze i stroje odnalazły i teraz jak zwykle swój oddźwięk najserdeczniejszy. Kochała ten kraj, kochała lud jego, ich żywotność narodową, ich pogodę i zapał, wierzyła w nich, że oni nie zapominają — kochając, wierzyła, że umieją cenić serca im oddane i czcić swych bohaterów. Cesarzowa wiedziała, że pomniki Thossutta i Swena stanęły na Rekwedach nietylko w marmurze wykute, lecz że zbudowane są one przedewszystkiem w sercach tych ludzi, bo oni uwielbiać i miłować potrafią swoich przewódców, swoich dyktatorów duchowych i wodzów.
— Ten naród nie zginie — myślała Gizella z uczuciem. — W nim ożyje zawsze potężny duch Swena i odradzać się będzie w nowych orłach i wieźć ten kraj, złoty od pól pszenicznych, zielony od łąk soczystych, kolorowy od kwiecia i krasy mieszkańców, zapalny od ognia ich serc... moźny i wytrwały... ku coraz wyższym celom, wedle dawnej tradycji... wedle dawnych haseł bohaterskich.
Królowa Rekwedów wzniosła dumnie do góry jasne swe czoło, że nie zawiodła jej wiara, z jaką walczyła ongi o spokój dla tego narodu, z uporem cesarza, podsycanym, wrogiemi Rekwedom wpływami dworskiej kamarylli. Ale ten odruch dumny monarchini i miłującego serca kobiety wnet przytłoczyły wspomnienia... Ten taniec i ona tańczyła ze Swenem, tańczył go i Roger i kochał Rekwedów... A teraz?...
Królowa nasunęła czarny woal na twarz bladą i goniona przytłumionemi tonami muzyki, odpływała jako symbol smutku od miejsca barw, światła i wesela.
Zbliżał się już zachód, gdy pod skałą wiszaru w Awra Rawady, wysiadła z łódki i poszła wolno na szczyt kopca. Klękając na gruzach okrytych mnóstwem krwistych, polnych maków, spostrzegła, że nie jest samą. Jakaś postać kobiety z ludu siedziała na głazie w zamyśleniu, odwrócona w stronę rzeki. Gizella nie chcąc zdradzić swego pomieszania i zwrócić uwagi obecnej, uklękła i pogrążyła się w zadumie — modlitwie. Tymczasem słońce pochyliło się znacznie na zachodzie i rzuciło na kopiec blaski purpurowe, gorące. Wtem Gizella ocknęła się usłyszawszy śpiew...
Zdumiona podniosła głowę.
Kobieta z ludu śpiewała, stojąc i patrząc przenikliwie w łunę zachodu... Gizella dopiero teraz zauważyła, że była to cyganka, nie młoda już, o czarnych, obłędnych oczach i twarzy suchej, ciemnej. Królowa zaczęła słuchać pieśni śpiewanej po rekwedzku.
Jakiegoż wstrząsu gwałtownego doznała, gdy zwolna, jakby bezwiedne, pieśń cyganki przeistoczyła się w legendę o bohaterze Swenie Wenuczym, orle z Awra Rawady!
...Sweno zginął pod gruzami baszty, a serce jego wyzbyte męki i krwi pożogi, zmieniło się w białą różę... Zwalił na siebie górę kamieni, ale nie zwalił zamku, gdzie pozostały kwitnące białe róże... a z portretu spogląda na nie królowa. Są one tajemnym znakiem serca Swena... Zamek ocalał, choć runęła baszta, bo pod sklepieniem tego zamku nowe się kiedyś orlę zagnieździ. Nikt nie wie, kiedy rozwinie swe skrzydła i skąd nadleci, lecz przyśle je Sweno, by na zamku tym było czujnym strażnikiem przyszłości Rekwedów... A jeśli do tej pory zwiędną białe róże i cudne czoło królowej pokryje się nocą, któż nadal będzie wykonywał wolę bohatera?... Teraz jest jasno, złotem sypie słońce, bo oczy królowej patrzą nieustannie na Rekwedy, bo czuwa nad niemi jej serce i chmury rozprasza jej tchnienie... Ale czy znajdzie się ktoś taki wielki, pełen umiłowania, kto stanie się nowym duchem narodu, gdy cienie Swena i królowej spotkają, się na jasnym szlaku wieczności?...
Cyganka umilkła i spuściła głowę. Smutek bezdenny był na jej bolesnej twarzy, łzy wielkie spadały z pod przymkniętych powiek na cekiny — i kilka monet złotych, świecących pancerzem na jej jaskrawym staniku.
Gizella patrzyła na nią uważnie, wzruszona jej pieśnią, poczem zasunąwszy głębiej na czoło czarny woal, podeszła do cyganki i spytała cicho:
— Kto nauczył ciebie takiej dziwnej pieśni?
— Dziwnej?!... — krzyknęła cyganka patrząc z pod oka dziko i strasznie... Wszak to pieśń o królowej Gizelli i o bohaterze Swenie. Któż nie kocha królowej i któżby nie wiedział o Swenie, orle z Awra Rawady?... Kto nie wierzy w ducha bohatera Swena?... on żyje wśród narodu i czuwa, szeptała ciszej, a gdyby... gdyby królowej nie stało i znowu źle było, duch jego ukaże się i przemówi... przemówi!... zobaczysz! — zawołała groźnie.
— Jakie jest twoje imię?... — spytała Gizella.
— Moje imię?... Rewita...
Oczy królowej zasłoniły się powiekami.
Cyganka usiadła, pochyliła nisko głowę, twarz oparła na dłoni, zaczęła mówić szorstko, prędko.
— Nazywają mnie obłąkaną. A komuby się rozum nie pomieszał, gdyby patrzył na runięcie baszty?... — Tu zginął ukochany bohater?! Od tej godziny... zawsze... zawsze... jak słońce zachodzi...
Wtej chwili cyganka zerwała się gwałtownie i chwyciła rękę królowej.
— Powróżę tobie!
— Nie! Nie! — krzyknęła Gizella.
— Boisz się? Czego?...
Rękę królowej zatrzymała, ścisnąwszy silnie, i utkwiła w jej białej dłoni czarne, martwe oczy. Ale wzrok jej był tak obłędny i tak przejmujący zgrozą, że Gizella znowu szarpnęła ręką. Cyganka jej nie puściła.
— Nic mi nie powiesz, ReWito, straszniejszego nad to, co mnie już w życiu spotkało.
— Nie! Jeszcześ nie dobiegła końca! — krzyknęła cyganka. — A koniec twój, jako płaczącej brzozy, gdy piorun uderzy w nią ciosem straszliwym... Co to?... Co ty za znaki masz na swojej dłoni?... Ta linja...
Nagle odepchnęła od siebie rękę Gizelli, patrząc na nią z przestrachem.
— Nie będę ci wróżyła, głupia cyganka, jestem... tak mówię ludzie... To ręka bardzo dziwna... królewska, drobna jak u dziecka... I ty także zachodów słońca się lękasz... Twój głos może być głosem serca bohatera, zaklętego w białą różę... Bielą martwej róży świeci twoje oblicze pod czarną zasłoną... W oczach twoich widać przepaść tajemnic...
— Przepaść cierpień i męki — szepnęła Gizella.
Cyganka zadrżała, spojrzawszy bystro na królową, jakby ją poznając. I krzyknęła strasznie, a jakoś zwycięsko, z tryumfem, wyciągnąwszy ramiona przed siebie, wołała szaleńczym, opętanym głosem:
— Duch Swena jest w tobie!... serce narodu!...
Wskazała Gizellę jakby komuś trzeciemu.
— Patrzcie! kwitnie biało a martwo!...
Wtem skoczyła do Gizelli składając przed nią ręce błagalnie. Głosem żebrzącym pytała:
— Możeś ty królowa?! Mów! możeś ty królowa i serce Swena trzymasz w swojej dłoni?...
Gizella bez słowa wzięła w dłonie jej obłąkaną głowę i z rzewną czułością ucałowała jej pałające oczy. Poczem odeszła wolno od kopca kwitnących gruzów w dół skalistej góry, nad bladozielony Anud, smukła i czarna jak cyprys żałobny. Sylwetka jej nikła, zacierała się w blado-fjoletowym tumanie zmierzchu, a cyganka Rewita długo jeszcze patrzyła za nią jakby w osłupieniu, nie poruszyła się, od znikającej czarnej postaci oczu nie oderwała. Stojąc tak wśród maków na kopcu, z wyciągniętemi przed siebie ramionami powtarzała szeptem nieprzytomnym:
— Czyś ty królowa?... Czyś ty królowa?...


Cisza nocna była dokoła, cisza szepcząca jeno mistyczne tajemne słowa wspomnień. Czarne prastare drzewa, otaczające starożytny zamek Rainz, szumiały melancholijnie w jakiemś półsennem rozmarzeniu. W białej sypialni cesarzowej płonęła u sufitu zamknięta w kryształach lampa, rzucając dyskretne, przymglone światło księżycowe. Wsród mnóstwa żółtych róż i pełzających ogników opalowych stał marmurowy posąg płaczącej Niobe. Leżąc w atłasach i koronkach, Gizella wpatrywała się uporczywie w ten posąg — boleści i widziała w nim niejako swoją własną duszę, zastygłą już we łzach, wyrzeźbioną do najsubtelniejszych rysów ostrzem cierpienia, brutalnej męki. Jak codzień, tak i teraz postać płaczącej Niobe przypomniała jej tragiczne chwile zgonu i pogrzebu Rogera, kiedy już duszą była umarła i tylko małą cząstką życia snuła się jeszcze wśród ludzi. Posąg przypomniał jej Rekwedy i... gruzy na wiszarze w Awra Rawady, gdzie największy urok jej życia rozwiał się w jednej sekundzie, gdzie serce swe kobiety miłującej złożyła tam na kurhanie obsypanym polnymi kwiatami. Nie oczekiwała już większego ciosu w życiu, a oto i on nadszedł, by zabić serce matki... Wspomnienia te i myśli już nie burzyły jestestwa jej, jak dawniej, i nie huczały w niej, jak gromy. Serce i mózg miała tak bardzo obolałe, że ani tragiczne obrazy przeszłości, ani spojrzenie w czarny odmęt, jutra nie budziły w niej żadnego uczucia, któreby targnęło jej nerwy. Wpatrywała się w przesmutną postać płaczącej Niobe i snuła swe myśli, jak szare rwące się pasemko, wiedząc, że niczego już spodziewać się w życiu nie może i w nic już wierzyć nie będzie zdolna.
W pewnej chwili cesarzowa, usłyszawszy szmer w sąsiedniej komnacie Inary, wezwała wierną swą towarzyszkę do siebie. Hrabina usiadła obok łoża nawprost posągu.
— Nie mogę sypiać — rzekła Gizella. — Powiedz mi, Inaro, dlaczego żaden ból nie jest mi w życiu oszczędzonym, żaden cios? Musiałam się jeszcze dowiedzieć o tak potwornej niegodziwości Karoliny. Wszak wiesz, droga, że się ona podaje za córkę moją i Luizela arwijskiego?... Taką potwarz rzuca na mnie i taką obelgę na zmarłego króla...
— Za twoje złote serce dla niej i za opiekę. Ale nie myśl najmiłościwsza pani o tej żmiji, nie godna jednej chwili twego bólu. Unosi ją dzika ambicja, chce uchodzić za cesarską wysokość. Karolina mści się za wydalenie jej z Sustji, a teraz rozwodzi się z mężem, hrabia D‘Irlisz zapewne nie podziela pretensyj swej żony, zbyt ryzykownych.
— Gdy ją brałam na wychowanie, ostrzegał mnie Luizel przed następstwami tego kroku... i jasnowidząca była księżna matka przed swoją śmiercią...
Cesarzowa smutnie zwiesiła głowę.
— Jedna omyłka życiowa brata mego Jana Luisela wywołała drugą, moją i, może rzucić niecne oszczerstwo na imiona moje i króla Arwji, gdy już żyć nie będziemy. Tymczasem Karolina nie śmie jawnie występować, więc rozsiewa, swoje kłamstwa pokryjomu.
— Najmiłościwsza, kio ciebie zna, a znają cię wszyscy, nikt w tę podłość nie uwierzy, chyba podobni Karolinie.
— Byłam dla niej matką, matką mnie nazywała, jak moje własne dzieci.
— I będzie cię czcić, najmiłościwsza, będzie cię oficjalnie kochać, będzie tę miłość głośno opowiadać, by pod takim pozorem tembardziej bolesny zadawać ci cios. To są sposoby szatańskie najczarniejszych dusz.
— Nie mów Inaro, lękam się uwierzyć, że ta kobieta może być tak zła, lękam się zatracić wiarę we wszystko na ziemi. O, gdybyż już prędko...
Umilkła. Inara przytuliła usta do ręki królowej bez słowa, tylko w oczach wiernej Rekwedki był wyrzut bolesny.
— Inaro... czy boisz się śmierci?... — spytała szeptem Gizella.
Na odpowiedź twierdzącą odpowiedziała:
— Mnie ona również przeraża, ale nie pojęcie jej, lecz samo to przejście do zaniku, co zwą śmiercią. Czy tam jest nicość czy jakieś dalsze istnienie, nic nie wiem. Cyganka Rewita wróżyła mi, że zginę, jak płacząca brzoza, gdy w nią piorun uderzy. Ale ja pragnęłabym zejść cicho, jak opar rozwiewny, daleko od swoich drogich, by nie przyczyniać im bólu w chwili mego zgonu, który może im się wydać zbyt okrutnym.
Zamyśliła się i rzekła znowu:
— Określenie piorunu przywodzi mi na myśl inną wróżbę z czasów mego dzieciństwa. Opowiadała mi ją raz przed śmiercią swoją niania Hedwisia. Podobno mówił to prorok z Murcji, że zginę tragicznie, może będę zamordowana. Raz w Gwieździe Morza, pamiętasz Inaro, gdy byłam tam z cesarzem, doznałam szczególnej halucynacji, że rzuca się na mnie ze sztyletem jakiś mężczyzna w czarnym ubiorze. Takie to było wyraźne, może to widzenie przyszłości?...
— Sprawdziło się już — rzekła Inara — bo spiskowiec ze Sterjotu pochodził z Gwiazdy Morza.
— Tak, ale on czyhał na cesarza, nie na mnie. Ten zaś w halucynacji godził we mnie wyłącznie... Patrz, Inaro, gdy wkrótce mam opuścić Rainz, posąg Niobe płacze, pochylony nade mną... Wszak ona płacze, najwyraźniej łzy płyną z jej oczu. Dlaczego?... Wszak mam jechać do Zedzewy.
— Nie jedźmy tam, najmiłościwsza! Zaniechajmy wyjazdu! — zaczęła prosić Inara, pochylając się do rąk królowej.
Gizella spojrzała n a nią zdziwiona.
— Nie rozumiem, dlaczego staracie się mnie odwieść od wyjazdu. I cesarz zaklinał mnie wczoraj w nagłym liście, abym do Zedzewy nie jechała.
— Wszak mówiłaś sama, najmiłościwsza pani, że w Zedzewie działa jakiś klub konspiratorski, który ma uplanowany zamach na jego cesarską mość.
— Właśnie o to chodzi — zaśmiała się nerwowo Gizella, — że zamiast cesarza przyjedzie jego małżonka. Właśnie o to chodzi!
Inara załamała ręce i w milczeniu opuściła głowę, będąc przeświadczoną, że raz powziętego postanowienia cesarzowa nie cofnie.
Pewnego dnia Gizella odbyła wycieczkę w góry Iralu z generałem Borewic, stojącym na czele świty cesarskiej, i lektorem Chryzjosem. Prowadził ich stary przewodnik górski, znający wybornie najtrudniejsze przesmyki wśród skał. Królowa z dawną lekkością przebywała strome zbocza, zawisając bez lęku nad rozpadlinami i wspinając się z nadzwyczajną zręcznością na wyżyny. Rozkoszowała się widokami, które u jej stóp rozkładały niekiedy cały przepych piękności gór. Zatrzymali się na zrębie ostrym jak grzebień, zawiśniętym nad przepaścią. W dole, głęboko huczał potok, pienił swe białe fale, rozpylając je na kamieniach, i toczył wody jeszcze głębiej, jakby w otchłań podziemną. Gdy Gizella pochyliła się nad potokiem, lekceważąc wyraźnie niebezpieczeństwo, Borewic zawołał z przestrachem:
— Najmiłościwsza pani raczy się cofnąć, tak nie można!
— Ależ generale, czy widzisz tę białą postać? Patrzcie, patrzcie, jak ona kroczy powoli nad samą krawędzią przepaści!
— Najmiłościwsza pani!... — zdumiał się generał.
— Wyraźnie ją widzę... Kto to może być?... I co ona niesie na ramieniu?... Aa, wiem! Kosz kwiatów szkarłatnych... Patrzcie, ile dźwiga tego kwicia!... Jak ona przenikliwie patrzy na mnie... Palące są jej oczy...
— Wasza cesarska mość, tam nikogo niema, to widocznie złudzenie wzroku w blaskach słońca.
— Jakto, nie widzicie kobiety w bieli dźwigającej purpurę kwiecia?... Ona patrzy na nas... O, przemówić chce!... Ach!... To są kwiaty granatu!
Królowa krzyknęła i oczy zakryła dłońmi.
— Widzenie z przeszłości... — szepnęła do siebie po chwili, gdy Borewic i Chryzjos patrzyli na nią oniemiali ze zdziwienia. — Kwiaty granatu... urwisty brzeg morza... dziewczyna, rzucająca kwiaty granatu...
Wizja tamtej chwili z przed lat, z przed tylu lat, stanęła w oczach Gizelli, jak realne zjawisko.
Królowa odkryła oczy, spojrzała przed siebie: białej postaci z koszem purpurowego kwiecia już nie było.
Spostrzegła, że Borewic i Chryzjos patrzę, na nią w popłochu, jakby ich przerażała swym widokiem. Uśmiechnęła się do nich serdecznie.
— Nie widzieliście nic... to dziwne, a jednak szła tędy biała kobieta, która... szuka żeglarza... Niosła mu purpurowe kwiaty granatu... i poniosła je w wieczność...
Generał nie zrozumiał jej słów, ale doktór Chryzjos pobladł znacznie i oczy miał utkwione w przestrzeni. I jemu przypomniały się młodsze lata, gdy już był lektorem królowej, zjazd gości do Heljosu, wycieczka na wyspy, zdarzenie na brzegu morza...
Przy wieczerzy, po powrocie do zamku Rainz, Gizella udawała swobodę, by zagłuszyć odczuwany przez wszystkich obecnych niepokój z powodu zajścia w górach. Dopiero, odchodząc do komnaty sypialnej, rzekła podrażniona:
— Cesarz pisał do mnie, aby wracać jaknajprędzej do Idania. Lękam się, czy tam co nie zaszło złego. List cesarza jest roztargniony, dziwny, jakby coś ukrywał. Możliwe, że w „Starym Ururgu“ ukazał się znowu ponury gość tamtych murów...
— Skąd znowu, pani najdroższa? — przeraziła się Inara.
Gizella uścisnęła jej rękę.
— Nie przerażaj się, droga, lepiej wspomnijmy naszą młodość, bo może już nigdy wspólnie nie będziemy takich chwil przeżywać... Gdzie one są? Odpłynęły w mroki, a na zegarze przeznaczenia wskazówka przesuwa się nieubłaganie...
— Jam starsza od ciebie, najmiłościwsza, a gdy odejdę, kogo serce twe wybierze na powiernika i na wierną sługę swoją? To moja teraz troska największa.
— Powiedz raczej na siostrę, Inaro, nie na sługę. Ale bądź spokojna, droga moja przyjaciółko. Ja nikogo już więcej nie przeżyję... ani cesarza, ani córek... ani ciebie... Widziałam znowu kwiaty granatu, jak w Asskaud wtedy... we Francji, pamiętasz?... Wówczas ofiarował mi je stary przyjaciel, rybak, teraz ujrzałem je w wizji. Ta grecka dziewczyna nie jest tylko wytworem mojej wyobraźni... Chciałabym już dzisiaj wiedzieć, co mi najbliższe dni przyniosą...
Słowa Gizelli, wypowiedziane jakimś szczególnym głosem i jej wzrok dziwny, jakby zawierał tajemnicę śmierci, przygnębiły Inarę niewymownie. Hrabina spędziła całą noc na gorącej modlitwie, odczuwając, że i Gizella w sąsiedniej komnacie nie śpi.
W kilka dni potem wody jeziora zedzewskiego jaśniały najczystszym turkusem, gdy królowa tylko z hrabiną Inarą, kamerdynerem i panią służebną podpływała na białym statku do Zedzewy. Cudowne brzegi, ośnieżone szczyty gór, widne na tle błękitu nieba, przykuwały do siebie ocży i duszę Gizelli: Podziwiała okolicę, wyzbyta złych przeczuć, oczarowana pięknem. Uśmiech, rzadko teraz zjawiający się na ustach królowej, rozjaśnił jej twarz promieniem cichej melancholji.
— Zedzewa!... Więc wreszcie dobiłam! — rzekła z westchnieniem ulgi, jakby do siebie.
Wieczorem poszła incognito z Inarą ma koncert słynnego skrzypka. Ukryta głęboko w loży, słuchała z upojeniem muzyki, złożonej przeważnie z utworów mistrzów najbardziej przez nią ulubionych.
— Dziwnie — zauważyła podczas przerwy — grają tu dziś wszystkie melodje, umiłowane przezemnie. Czyżby to był tylko szczęśliwy dla mnie traf?
Hrabina Inara obserwowała dyskretnie salę, widząc mnóstwo oczów, skierowanych na lożę królowej, mnóstwo ust, których szept można było odgadnąć:
— Gizella...
— Cesarzowa Sustji...
— Królowa Rekwedów...
— Najpiękniejsza kobieta...
— Czy znowu zdradziły mnie moje zdradzieckie włosy, choć już i tak są szczelnie upięte? — szepnęła Gizella do Inary.
Chciała wyjść z koncertu niepostrzeżenie, jednakże u progu ktoś rzucił jej pod istopy wielki pęk fiołków.
— Dla smutnej królowej... — usłyszała czyjś głos.
U siebie w komnacie patrzyła na fiołki jakoś smętnie.
— Choć piękne, ale żałobne kwiaty... — szepnęła.
W nocy przed położeniem się do snu otworzyła szkatułkę z fotografjarni rodziny swojej, ustawiając te drogie wizerunki przed sobą i patrząc na nie z uczuciem, rzewnie. Tylko podobizny Rogera i Swena ucałowała ze czcią i schowała napowrót prędko. Złożyła na nich pęczek fjołków i zatrzasnęła wieko szkatułki. Patrzyły na nią teraz oczy jej wnucząt i łagodziły ból odnowiony w sercu.
Księżyc złoto-srebrnym blaskiem wypłynął ma granatowy strop nieba, czoło swe oparł na białej wizji Zedzewy i zamyślił się w wyżynach długo... o czem? Może o losach smutnej królowej, a może o dniu, który musi nastąpić, jak on dzięki niezmiennemu przeznaczeniu musi ustąpić na kilka godzin panowania słońca... Ach, czy zawsze słońca? Częściej chmur posępnych... W nowych brzaskach srebrnych odprawiają się misterja tajemnicze, a dzień spełnia często to, co noc wywróży...
Zamyślony księżyc wsunął się do komnaty Gizełli a wraz z nim spłynęły cienie dziwne, mgliste jakieś i okrążyły korowodem łoże królowej. We śnie odczuwała ich obecność tak silnie, że ocknęła się, otwierając oczy. W smudze jasnej, niekończącej się, jak mleczna droga, ujrzała wyraźnie dumną postać Swena, idącego do niej z białemi różami, a dalej jakby we mgle Srebrnego Hełmu majaczące twarze Luisela, ojca, Ksywiana, Homwerina... Hedwisi... Marty... i jeszcze jakieś duchy bławe, nikłe, rozwiewne, całe ich szeregi... Wszyscy płyną ku niej z zaświatów i patrzą na nią tak przenikliwie, że przejmuje ją dreszcz. Chce wyciągnąć do nich ręce i nie może. Dlaczego boi się ich? Wszak są to ci wszyscy ukochani, którzy ją miłowali i z którymi dzieliła wszystkie swe uśmiechy i całe szczęście młodości swej... Nie! w oczy Swena będzie patrzyła długu i wyzna mu to wszystko, czego przedtem wyznać nie mogła. Nagle zamajaczyła w tumanie srebrzystym tragicznie bolesna twarz Rogera ze straszną krwawiącą raną na czole...
— Co to jest? Oni nie żyją?! — krzyknęła Gizella i zerwała się przerażona z łóżka.
— Wszyscy przyszli do mnie... Gdzie ja jestem?
Zedzewa...
Uczuła chłód w żyłach i pot zimny kroplisty na czole.
Duchy znikły, jak wiew przelotnego obłoku.
Cisza głucha była dokoła. W pokoju unosił się wyraźnie zapach róż...
Wtem w progu stanęła hrabina Inara.
— Najmiłościwsza pani nie śpi?
— Nie mogę.
— I ja nie mogę spać. Coś mnie gnębi, trapi. Miałam wrażenie, że najmiłościwsza rozmawiała z kimś...
— Tak, Inaro, już wszyscy przyszli tu do mnie...
— Kto?
— Wszyscy, których straciłam... spłynęli do mnie na szlaku srebrnym księżyca i tu snuli się przedemną...
— Ach, jakież są, pani, twoje przywidzenia! Jesteś taka blada, głos twój drży.
Gizella była istotnie zmieniona niezwykle. Drżała chorobliwie, w oczach jej był ogień gorączkowy.
Milczała długo, zapatrzona w noc poza oknami. Wreszcie rzekła:
— Pamiętasz, Inaro, zamek Awra Rawady w noc księżycową, taką, jak dzisiejsza?... Sino-błękitny tuman spowija skałę podniebną i zamczysko, a tam, wysoko, w jednem oknie światło. To on pracuje... brózdę głęboką ma na czole... śni o przyszłości Rekwedów... może o własnem szczęściu... miał prawo do szczęścia i nie mógł zdobyć go!...
Słowa ostatnie Gizella rzuciła z takim nerwowym wybuchem, że Inara chwyciła jej rękę i zaczęła ją błagać, aby uspokoiła się.
Królowa jednak już nie zasnęła tej nocy. Dopiero wschód słońca i przecudna słodka pogoda uspokoiły ją zupełnie. Po kąpieli i wczesnem śniadaniu poszła z hrabiną Inarą przejść się po mieście. Rozmawiały ze sobą po rekwedzku. Królowa zauważyła, że przechodnie przyglądają się im uważnie i niektórzy z nich starają się podsłuchać ich rozmowę. Wszakże jacyś dwaj mężczyźni kilkakrotnie zastępowali im drogę i patrzyli im w oczy natarczywie, aż Inarę zaniepokoiło to. Szepnęła do Gizelli:
— Wróćmy już. Stanowczo ci dwaj panowie poznają w tobie, najmiłościwsza, cesarzową Sustji.
— Napewno, zanim zdołają mnie poznać — odrzekła Gizella — będę już za górami, za jeziorem, w tamtych sinych mgłach horyzontu.
— A gdyby poznali cię, pani?
— To powiedz im, że dziś chcę uchodzić tylko za królową Rekwedów.
Weszły do pustego jeszcze o tak rannej godzinie parku. Gizella z ciemnej alei cyprysowej wstąpiła na jasną połać zieleńców, gdzie w oddali widać było jaskrawe plamy kwietników. Nagle stanęła jak wryta. Hrabina idąca wolniej za królową podeszła szybko.
— Patrz, Inaro.
Gizella stała jak na kobiercu purpurowym, zanurzona prawie stopami w masie szkarłatnych kwiatów granatu. Ze stojących obok drzew opadał jeszcze na nią karminowy wielki okwiat i płynąc z góry pomału w cichem powietrzu poranka, osypywał całą postać i głowę królowej. Gizella była blada jak opłatek, tylko oczy jej gorzały nienaturalnym blaskiem i drobne usta rozjaśniał uśmiech szczególny.
— To moja ostatnia owacja kwiatowa za życia... to już znak niezawodny... Czemu jesteś taka zmieniona, Inaro? Ja się nie lękam... Wszak tęsknię dawno do tego radosnego zakończenia bezcelowej na ziemi podróży...
Pochyliła się, wzięła pełną, naręcz purpurowych kwiatów i ukryła w nich twarz, jakby kryjąc jej wyraz.
Wszystko mija i wszystko się kończy na świecie... Ale te kwiaty tchną we mnie inną wiarę... Zaczyna się szczęście i piękno tam, gdzie się realnie wszystko zatraca...
Było południe, gdy królowa poprzedzana przez hrabinę szła do przystani, gdzie oczekiwał statek i jej prywatna służba. Mijały niewielki plac nad brzegiem. Gizella szła zamyślona, patrząc na błękit jeziora. W pewnym momencie odniosła wrażenie, że przesunął się obok niej jakiś cień mężczyzny. Szła dalej, nie zastanawiając się nad tem.
Wtem rozległ się odgłos czyichś szybkich kroków. Hrabina obejrzała się i krzyknęła w najwyższem przerażeniu. Do królowej dopadł jakiś człowiek i zadał jej w piersi uderzenie krótkie, jak pięścią. Hrabina znalazła się jednym susem przy Gizelli i podtrzymała ją silnie zachwianą. Napastnik pognał dalej.
— Najmiłościwsza, najdroższa pani!!
— Cicho, cicho... uderzył mnie... boli trochę w piersiach... o, jak mi gorąco... Chodźmy na statek... prędko... prędko...
Brakło jej tchu, ściskała kurczowo rękę Inary.
Przerażenie odjęło hrabinie mowę. Prowadziła królową, nie wiedząc, co się stało i co się wogóle dzieje.
Na powitanie idącej ku przystani królowej, orkiestra na statku zagrała ulubiony przez nią taniec rekwedzki. Huczne dźwięki dobiegły aż do placyku.
— Grają... nasze... melodje... — szepnęła ledwie dosłyszalnie Gizella.
Uszły parę kroków, Inara już ostatkiem sił podtrzymywała chwiejącą się królowę.
— Co ci, pani najdroższa?... — wykrztusiła niesamowitym głosem.
Gizella uczyniła jeszcze kilka kroków słabym odruchem i wstąpiła na pomost statku. Nagle i z krótkim jękiem, bolesnym, śmiertelnie blada upadła w tył w ramiona Inary.
— Najmiłościwsza pani!! Królowo!!
Rozpaczny, rozdzierający krzyk hrabiny i widok upadającej królowej spowodował zamieszanie i popłoch. Orkiestra przestała grać, wypadło na pokład mnóstwo ludzi, brzeg się zapełnił.
W jednej sekundzie wiedziano wszystko. Krew na piersiach, bezwład Gizelli, były aż nadto wymownym znakiem... Nikt nie śmiał wymówić strasznego słowa, nawet lekarze przybyli natychmiast, choć widmo spełnionej zbrodni stanęło w oczach wszystkich.
Królowa Gizełla ugodzona śmiertelnie sztyletem mordercy nie żyła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sustja i Rekwedy okryły się ciężkim kirem. Łzy rozpaczne płynęły z oczów Rekwedów, łzy sierot po matce ukochanej. Cesarz dostawał obłędu. Musiano dzień i noc czuwać nad nim... Hrabina Inara była jak cień żałobny... Niepoznawali jej najbliżsi.
A w Zedzewie w lochu więziennym zabójca z Gwiazdy Morza dał pierwszą krótką odpowiedź:
— Wyrok był nie na nią, ale na cesarza. Zabiłem ją, bo musiałem czynu dokonać.
— Czy skrzywdziła ciebie?...
— Nie, ale była monarchinią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Aż nadeszła ta noc...
„ Stary Ururg“ ciemny był zupełnie, tylko dziedziniec, zamkowy zapłonął tysiącem ognisto-złotych pochodni. Stosy kwiatów naniesionych przez lud płaczący zaścielały całą drogę. Gdy w bramę zamku wwieziono Ją, panią i monarchinią tych murów, masa wieńców z dworów całego świata i od obywateli całej monarchji zaległa dziedziniec, zasypała zda się cały zamek.
Cesarz zbielałą głowę o czole poradlonem w brózdy pochylił nisko na piersi, oczy miał przymknięte bólem, powieki nabrzmiałe, szedł krokiem ciężkim, nierównym. Szeptał do siebie, nie widząc nic i nie słysząc.
— Inny, Gizello, był twój wjazd w te mury, gdyś tu przed laty wjeżdżała dzieweczką... moją Zili...
„Stary Ururg“ był głuchy, czarny, ponury, ogniem pochodni i szeptem zgrozy przerażający, bo i o nim echo odległe ożyło.
— Przed laty wjeżdżałaś tu, księżniczko Zili...
I mad Anudem, na podniebnej skale w tę noc żałobną, stare zamczysko Awra Rawady, spowite kirem nocy, milczało puste, martwe, a na stosie ofiarnym gruzów, na miejscu, gdzie niegdyś stała baszta wyniosła i dąb wiekowy szumiał, snuła się cicha legenda o najpiękniejszej królowej Rekwedów i o nieszczęsnym bohaterze Swenie.
Na całych Rekwedach, zwłaszcza w okolicach, które najbardziej lubiła, stanęły gęsto pomniki królowej Gizelli, wspaniałe po miastach i zamkach, skromne po cichych wioskach i nawet wśród pól, usypane z kamieni lub ziemi, rękami ludu. Pomniki te stojące wśród drzew i zarzucone kwieciem, wyglądały jak legendarne kopce, widniał na nich często krótki napis, mówiący Rekwędom wszystko:...
Królowa Gizella...
I żaden nie przejdzie tam Rekwed, starzec czy dziecko, by nie odkryć głowy w hołdzie przed uwielbianą królową.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.