Królowa Gizella/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Królowa Gizella
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa Karola Rzepeckiego
Data wyd. 1925
Druk Czcionkami Drukarni Polskiej Tow. Akc. w Poznaniu
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


HELENA MNISZEK

KRÓLOWA GIZELLA
POWIEŚĆ
TOM PIERWSZY

WYDANIE DRUGIE
W POZNANIU
WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA KAROLA RZEPECKIEGO
1926
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
COPYRIGHT WASHINGTON 1925

CZCIONKAMI DRUKARNI POLSKIEJ TOW. AKC. W POZNANIU






Skromny orszak książęcy rozpiął swe szare namioty w głuchej puszczy leśnej, wśród gór arwijskich, niemal u stóp sięgającego niebios Hełmu Srebrnego. Zaczęły się doroczne wycieczki wędrowne, w których książę Maksymil wraz ze swoją młodszą córką Gizellą, znajdował oddawna szczególne upodobanie.
Po długich miesiącach pracy, walk i kłopotów powszedniego życia, po przesyceniu się etykietą i słodyczami dworskiego otoczenia u siebie, w Passetoff, i u króla Arwji, Luisela II, w stołecznej Nomechji, książę chętnie oddawał się nużącym nieraz wycieczkom w góry, a wówczas świadomość obcowania z naturą dzikich pustkowi, wśród których Hełm Srebrny panował niepodzielnie, niby symbol starego królewskiego rodu Wittelsghetów, — sprawiała mu niewysłowioną rozkosz. Pragnął odnaleźć siebie w głębi swego serca i duszy, aby zostać człowiekiem zwykłym, istotą wolną, poddanym jedynie tego wielkiego królestwa, któremu na imię wszechświat. Pragnął mówić, śmiać się, zachwycać i modlić nie z krużganków marmurowego pałacu w Passetoff, lecz jak prostak z tych wirchów skalistych, z tych przełęczy, hal i borów dziewiczych, bo w nich utajone jest piękno poznania i tajemnica wszelkiej mądrości... Być sobą, czuć pełnią serca, roztapiać myśl swoją w szumie prastarych drzew i w śpiewie wichrów tułaczych, ogarniać wzrokiem horyzonty daleko, daleko i rosnąć porywem duszy od najlichszego ziarenka piasku aż do potężnego szczytu, do olbrzyma — Hełmu Srebrnego. I mieć przy sobie Zili, najdroższe, najczarowniejsze dziecko — Zili! Tulić ją do ramion, słuchać całemi dniami jej najmilszego szczebiotu i śmiechu, kochać z nią wszystko to, co miłowała w prostocie swej szesnastoletniej duszyczki, i płynąć szlakiem jej marzeń hen! aż pod niebiosa, na szczyt...
Książę Maksymil i Gizella nie byli jednak osamotnieni podczas takich wycieczek w góry arwijskie. Księżniczka zabierała z sobą służebnę swą góralkę, Małgorzatę, za księciem zaś szli nieodłącznie stary myśliwy Dawid, mieniący się opiekunem z lat młodych Maksymila, i leśniczy, Gedeon, znający wszystkie zarośla puszcz arwijskich; były one dla niego księgą otwartą. Dwór w Passetoff i częściowo dwór w Nomechji podziwiał tak osobliwe wycieczki księcia pana a stryja królewskiego, zdumiewał się, że wystarczało mu ubogie otoczenie dość pośledniej służby, i — wysnuwał stąd przeróżne domysły, urabiając koło osoby książęcej niebywałą legendę. Księżna zaś Łucja Teresa oraz wychowawczyni Gizelli, hrabina Marta, były tak zgorszone udziałem młodziutkiej księżniczki w zgoła dziwacznych upodobaniach jej ojca, że postanowiły ukryć Gizellę w jakim odludnym klasztorze, a ukazać ją światu dopiero wtedy, gdy jej wiek na to pozwoli.
Gizellę dręczyły te straszliwe zamiary jej matki i pań, otaczających księżnę, więc zdawała się tylko na opiekę ojca i, miłując go bezgranicznie, zdradzała przed nim z tym większą ufnością wszystkie tajniki swego dziewczęcego serduszka i marzeń.
Gdy wśród majowych lśnień słońca budziły się pachnące rozkwity wiosenne, a za oknami pałacu w Passetoff jęły zawodzić swe serenady słowiki, Gizella wyczekiwała niecierpliwie chwili, w której Małgorzata przypadnie do niej i szepnie tajemniczo:
— Miłościwy książę pan i ojciec wyrusza w góry jutro, o świcie... musimy być gotowe...
Ten znak napawał ją taką radością, że chwytała Małgorzatę w ramiona i tańczyła z nią w kółko, śmiejąc się i wołając naprzemian:
— Jutro! Jutro w bór!
I tym razem wyruszyła z ojcem w góry, nie umiejąc pohamować w sobie wybuchów nagłej radości. Nieskrępowane uczucie upragnionej w ciągu długich miesięcy swobody, potem majestatyczny widok górskich łańcuchów w szaro-fjoletowym tumanie mgieł i odurzające tchnienie głębokich knieji rozpierało jej piersi niewysłowioną rozkoszą i szczęściem. Znalazłszy się wśród gąszczy leśnych sam a jedna, zdaleka od czuwających nad nią pań dworu książęcego, marzyła sobie, że jest maleńką boginką ze słyszanej kiedyś ballady. Lubiła stroić czoło w czerwone dzikie jagody i wybiegać nad urwiska, lub wdrapywać się na niedostępne turnie, by mieć pod stopami ociekające srebrem kaskady, a w wyżach ponad sobą bezmierną roztocz niebieską. Zawisając nieraz nad przepaścią ze wzniesionemi, jak do lotu ramionami, w rozsypanym rzęsiście aż do ziemi płaszczu ciemno-bronzowych swych włosów, była naprawdę, jak ta zaczarowana królewna, o której szeptała tyle bajek stara piastunka Hedwisia w długie zimowe wieczory. Samo obozowisko, złożone z kilku szarych namiotów, cieszyło ją tylko w dniu pierwszym wycieczki. W miarę zaś, jak opowiadania Gedeona i Dawida wyczerpywały się, a niebywałe ich przygody traciły na świeżości, uciekała w zarośla, w głąb lasu, ciesząc się, że będą jej poszukiwali długo, bardzo długo, aż znajdą gdzieś nad strumieniem, niby zbłąkane jagnię. Najczęściej jednak wymykała się wczesnym rankiem do pobliskiego jeziora. Wypluskawszy się w jego srebrnej toni, wychodziła na brzeg, nieświadoma swego czaru i bogactwa urody, by wśród traw i krzewów nadwodnych, wśród zapachów kwietnych i pustki odludnej być samotną lilją, wznoszącą się ku błękitom i słońcu. Lecz gdy z tajemniczych wnętrz leśnych jęły wypełzać mroki coraz chłodniejsze i szum boru wzmagał się od podmuchów górskich, przesiadywała długo przy ognisku zadumana, patrząc smętnemi oczami w omdlewające na wietrze płomienie, jak gdyby żarzyły się tam sny jej młodziutkiej duszyczki, rozstrzelone w tysiącach drobniutkich iskierek. Nazajutrz była znowu pogodna, roześmiana i znowu upływał jej dzień na radosnem współżyciu z naturą.
Kiedyś wydało się Gizelli, że w pobliżu namiotów przebywa jakiś człowiek samotny, może zabłąkany w puszczy, a może wiodący tu żywot odludny, pustelniczy. W górach śmignął przed nią cień żywy ludzki, a nad jeziorem zauważyła świeżo zerwane przez kogoś kwiaty liiji wodnych. Wczoraj zaś, gdy przystanęła nad ulubionym strumieniem leśnym, do stóp jej nadpłynęły z daleka dwa złote zerwane nenufary. Zwierzyła się z tem przed ojcem, lecz książę uśmiechnął się tylko mówiąc, że poezję puszczy wzbogacił jakiś samotnik poezją niewinnej igraszki.
Pewnego popołudnia książę wybrał się z Gizellą na dalszą wycieczkę w góry. Oczarowani widokami piętrzących się przed nimi szczytów, przechodzili z przełęczy na przełęcz, wdrapywali się krętemi drogami na coraz bardziej urwiste wyżyny. Wyzyskiwali każdą chwilę, w której dziewiczość natury objawiała im niepospolite cuda, i rychło zapomnieli o upływającym szybko czasie, nie troszcząc się zupełnie o powrotną drogę do obozowiska.
Tymczasem złota pierś słońca pochylała się nad majaczącymi w oddali górskimi zrębami, osuwała się niżej, coraz niżej, musnęła pełnią swą harde czoło jakiegoś wirchu i wreszcie zapłonęła purpurą zmysłowej rozkoszy. Zaczęło się na wyżach i w przestworzach misterjum zachodu. Wyniosłe szczyty i zbocza oblał ogień szkarłatny i złoty, pojedyńcze czuby gór wyrosły nagle, jak różyce świetliste, z kamienistych nagich zrębów wysunęły się miljony pereł i rubinów, a niżej, w żlebach, w przepastnych kotlinach, w urwiskach, na przełęczach jęły rozsuwać się gęste ciemno-fjoletowe pasma cieni, jak widma. Zda się, odwiecznie surowa górska przyroda zadrgała życiem niesamowitem, każda drzewina leśna, każdy złom skalny tworzył baśń kolorową, a każdy szmer nieuchwytny porywającą pieśń weselną. Ale wnet pożar słoneczny omdlał i zgasł za jakimś górskim kolosem, ostatnie blaski odchodzącego dnia stały się beznadziejne, nikłe, jak tuman świetlisty, rozproszony gwałtownie przez wicher. Zewsząd nadpłynęły nieprzejrzane czarne mroki, pokrywając wszystko dokoła poszarpanemi płachtami nocy. Z pod ziemi, z mokrych rozpadlin i jeziorzysk powiał chłód przykry, przejmujący, w dole zaś, dokąd jeszcze oko mogło sięgnąć, przewalały się z miejsca na miejsce kudłate widma oparów i pełznąc coraz wyżej, ku turniom, czepiały się samotnie sterczących limb. Wśród zapadłego szybko wieczoru cisza uczyniła się tak głęboka, że z łatwością można było usłyszeć daleko łopot orlich skrzydeł, odzywający się gdzieś na przełęczy głos świstaka i bulgotanie spadających w doliny strumieni.
Z niemego zapatrzenia ocknęła się pierwsza Gizella.
— Ojczulku — przemówiła cichutko — już noc, wszystko zagasło, wracajmy.
Książę stał wsparty na olbrzymim głazie i patrzał przed siebie milczący, nieruchomy, oczami porywającego mu duszę zachwytu. Gizella ponowiła swą prośbę, biorąc go za rękę:
— Ojczuśku, dłużej tu stać nie możemy. Zaczyna mi być zimno. Wracajmy. A i ty nie jesteś odpowiednio ubrany.
Książę poruszył się i spojrzał na Gizellę z bladym uśmiechem:
— Wiesz, Zili, doprawdy nie spostrzegłem, jak zapadły ciemności. Taki cudowny był widok i tyle myśli obudził we mnie, że zdało mi się, iż jestem wplątany w jakieś czarodziejskie widzenie, w nich poznaje się ogrom wszechświata i nicość samego siebie... W racajmy, Zili.
Zeszli w dół i zaczęli wybierać powrotną drogę, przeskakując rozpadliny i omijając z trudem porozrzucane bezładnie głazy. Nagle Gizella przystanęła i wskazała ręką przed siebie.
— Patrz, ojczulku! Za tym upłazem błyszczą czerwone światełka. To chaty góralskie. Wiesz, mam pomysł: pójdźmy tam i przenocujmy u kogo. Wszak już nieraz zdarzało nam się nocować u wieśniaków.
— Tak, ale nie wiem, jacy tu są ludzie...
— Ach, ojczulku! — prosiła Gizella. — Zapewniam cię, że mieszkają, tam ludzie dobrzy, prości, a przecie w wędrówkach naszych niejednokrotnie poznaliśmy przyjazne serca wieśniaków. Daruj mi, że dziś tak nalegam, ale zechciej pójść ze mną do tej osady.
Książę zastanowił się chwilę, poczem skinął głową i rzekł:
— Więc dobrze, idźmy tam, lecz niechciałbym, abyśmy zostali poznani, to już nie nasza okolica.
Gizella klasnęła w rączki i ucieszona pobiegła naprzód, wybierając ze zwinnością górskiej kozicy drogę, wiodącą wprost do światełek. W pewnej chwili wydało jej się, że przemknął przed nią, i wysmukły cień człowieka i zniknął na zakręcie. Książę szedł za nią przyśpieszonym krokiem i co chwila ostrzegał ją przed niebezpieczeństwem osunięcia się w przepaść. Wreszcie zeszli ze stromych poszarpanych zboczy, przebiegli jedną i drugą przełęcz i dotarli do jakiejś drogi szerokiej, gościnnej. Wkrótce znaleźli się wśród szeregu drzew i kilku chat góralskich. W jednej z nch rzęsiście jarzyły się okna i widocznem było, iż jest tam gwarno, bo właśnie wszedł ktoś szybko do środka, a przez otwarte drzwi buchnęły głosy ludzkie, zmieszane bezładnie ze śpiewką. Ze stojących pod gankiem wózków z wyprzężonymi końmi książę Maksymil odgadł, że jest to zwykła oberża, jakie czuwają na podróżnych przy wszystkich traktach. Zawahał się, czy wejść, ale Gizella stała już na ganku i szepnęła, pociągając ojca za sobą:
— To nic, że to oberża, pozwól, ojczulku, nikt nas tu nie pozna, ogrzejmy się trochę, a jeżeli będzie źle, pójdziemy dalej.
Książę i tym razem uległ prośbie córki, ale zauważył ostrzegająco:
— Zili, pamiętajmy, że tych ludzi zbyt często ponosi żywiołowość natury, zwłaszcza w oberży, gdzie łatwo o posiłek, ale i o nieprzystojną zaczepkę.
— Tę troskę zdaj na mnie, ojczulku — rzekła z pewnością siebie Gizella i śmiało otworzyła drzwi.
Weszli do izby i pozdrowili obecnych skinieniem głowy. Książę zapytał o gospodarza, a gdy ten się zjawił, zażądał posiłku. Usiedli za dużym, zbitym z dwuch desek stołem i jęli rozglądać się po obecnych. Oberżę zapełniała przeważnie urodziwa, strojna odświętnie młodzież góralska, gdzieniegdzie tylko dało się zauważyć ubiór biedniejszy i twarz starczą, poradloną bruzdami. Izba była obszerna, umajona łańcuchami zieleni i widna od kilku płonących po rogach kaganków. Pod belkowanym pułapem unosiły się kłęby szaro-niebieskiego dymu.
Widok niezwykłych podróżnych o twarzach, uderzających urodą, widocznie stropił i zajął rozbawionych gości, bo zaniechali rozmów i, rozparłszy się za stołami, utkwili oczy w przybyszów ciekawi, kto zacz są i skąd przychodzą. Na chwilę w oberży zapanowała cisza, przerywana tylko ustawicznem pykaniem fajeczek i skwierczeniem kaganków. Ale trwało to krótko.
Gwar wkrótce ożywił się znowu, buchnęły śmiechy i piskliwe głosy dziewcząt, ten i ów z górali jął wołać wina. Przy którymś ze stołów odezwała się na nowo wesoła piosenka góralki i powtarzający za nią zwrotki chór głosów męskich.
Znalazłszy się w nieznanem dotychczas otoczeniu oberży, w izbie pełnej wrzawy i zapachu łoju, pomieszanego z wyziewam i wina i tytuniu, Gizella była oszołomiona. Zarazem jednak bawiła ją tak niezwykła przygoda, jak rozmowa księcia ojca za jednym stołem z prostakiem oberżystą, jak przebywanie pod jednym dachem z pijącymi wino góralami, jak widok ludnej i gwarnej izby, jak wreszcie to, że zjawiła się tu wśród nocy nieznana i zniknie stąd jutro o świcie, niepoznana przez nikogo. Czy istotnie niepoznana?...
W kącie izby stał wsparty na siekierce góralskiej młody dorodny chłopak o postawie smukłej, junackiej i oczach czarnych, jak toń leśnej rzeki, głębokich. Patrzał na Gizellę z bezsłownem uwielbieniem, z jakąś zapamiętałością, a kiedy zwracali się do niego ci i owi ze znajomków, nie słyszał pochłonięty zjawiskiem, zatopiony, zda się, w tęsknem rozmarzeniu. Wzrok miał tak uparty i przenikliwy, że księżniczka szybko zwróciła nań uwagę. Spojrzała mu bezwiednie w oczy, a on jakby zadrżał, przymknął powieki i poczerwieniał. Po chwili znowu podniósł oczy, lecz już nieśmiałe, spłoszone; usunął się trochę na bok, wsparty ramieniem o ścianę i tak pozostał, jak posąg zachwytu, zdziwienia i pogańskiego w swej prostocie nabożeństwa.
Tymczasem wesoła pieśń góralska porwała całą izbę w jakiś szalony takt, w wir, w ogień, w bujne, jak ta natura gór arwijskich, rozkołysanie. Gizelli wydało się, że to wicher halny jął wyprawiać harce w dolinach, w borach i na turniach, że to dudnią kaskady, spadające z urwiska na urwisko, że świat cały stał się grającym instrumentem i grzmi i wyrzuca z gorącej swej piersi melodję życia radosną i skoczną. W ciemno-szafirowych jej oczach przepięknych zadrgały blaski podniecenia, na policzki wystąpił rumieniec, usta rozchylił bezwiedny uśmiech dziecięcy. Ujrzała wiszącą na ścianie cytrę i poniosła ją fantazja. Chwyciła z żywością ulubiony przez siebie instrument.
Pieśń górali nagle umilkła, oczy wszystkich zwróciły się na Gizellę, przy stołach odezwały się szmery, izbę zaległa cisza. I wśród tej ciszy, wśród powszechnego skupienia Gizella zaczęła przebiegać paluszkami po strunach, wydobyła kilka nut mocnych, głębokich, rozsypała hojnie perlistą gamę dźwięków, wydobyła harmonję akordów i — zagrała. Z pod jej różowych rączek runęły miarowe, coraz szybsze, porywające tony i zagrzmiał taniec góralski ognisty, weselny, huczny. Powstał krzyk, wrzawa, izbę ogarnęło radosne podniecenie. Górale porozsuwali stoły, wyskoczyli w kilku na środek i ze wzniesionemi w górę siekierkami puścili się w taniec. Dziewczęta poszły za chłopcami roześmiane, ochocze, zalotne. Rozległy się tupoty nóg, pokrzykiwania, przyśpiewki, z podłogi uderzyły tumany kurzu, światło kaganków chwiało się, przygasając co chwila.
Gizella miała w twarzyczce promienność niezwykłą i rozradowanie, w oczach ogniki płoche, figlarne. Maksymil siedział opodal i na wymowny wzrok córki odpowiadał uśmiechem i pobłażliwem skinieniem głowy.
Burza tańca rosła, rozwalając zda się ściany oberży. Często z gromady barwnych gorsetów i serdaków wystrzelała nagle aż pod pułap śmigła sylwetka oszalałego w tańcu górala, a wówczas wybuchał okrzyk: Hej! ha! i znowu dudniła podłoga, rozlegały się śmiechy i śpiewki.
Gizella grała bez przerwy, rzucając na struny wytężone siły swych rączek. W pewnej chwili przypomniał się jej góral, który przedtem patrzył na nią oczami dziwnie natarczywemi. Podniosła wzrok w jego stronę i drgnęła. Stał nieruchomy, blady i jak przedtem ogarniał ją wzrokiem przejmującym. Miał w całej swej postaci wyraz niezwykłego oczarowania, czy osłupienia — przestraszał. Maksymil dojrzał go również i zaniepokojony jego widokiem szepnął do Gizelli:
— Ten chłopak, stojący tam, pod ścianą, poznał nas. Nie możemy przeciągać zabawy. Przestań Zili.
Gizella zaczęła zwalniać stopniowo melodję, ściszając, aż przerwała muzykę. Gdy taniec jakby zawisł w powietrzu, jeden z górali podskoczył do Gizelli i zaczął prosić:
— Panieneczko śliczniuśka, jeszcze trochę, jeszcze choć troszkę, tak a ognista muzyka! Hej!...
Odpowiedziała z uśmiechem, że czuje się już bardzo zmęczona, przytem jest późna pora a ją i ojca czeka jeszcze daleka podróż.
— Dziękujemy pięknie! — huknęło w całej oberży, i wraz jedni rzucili się do dzbanków z piwem, drudzy zaś zaczęli opuszczać izbę, płacąc gospodarzowi za gościnę. Przy jednym ze stołów zebrała się gromadka, radząc coś i szepcąc pomiędzy sobą. Gdy Gizella wstała i odwróciła się, ażeby napowrót powiesić instrument, z gromadki wyłonił się szybko stary góral, zbliżył się do niej i, wciskając jej ukradkiem w rękę mały srebrny pieniążek, powiedział przyjaźnie:
— Bóg zapłać, panienko! Pięknie graliście, choć szkoda, że tak krótko. No, ale zostańcie z Bogiem, bo i nam czas na spoczynek.
Niespodziewany wyraz wdzięczności ze strony tych prostaczków wydał się księżniczce tak uciesznym, że usta jej zadrgały śmiechem swawolnym ale cofnęła się zdumiona i przestraszona, lecz było za późno, w rączce tkwił wciśnięty pieniążek.
Tymczasem reszta gości rozproszyła się zupełnie. Za oknami rozległy się nawoływania, skrzyp wózków, rżenie koni, gotowych do odjazdu. Wkrótce i te odgłosy ucichły, a w oberży uczyniło się pusto i głucho. W tem drzwi skrzypnęły i do izby wrócił młody góral, którego dziwne zachowanie się niepokoiło książęcych gości. Góral usiadł w kącie za stołem i dopiero teraz zażądał wina. Maksymil jednocześnie zwrócił się do oberżysty o rychłe przygotowanie noclegu, a gdy ten wskazał sąsiednią świetlicę, jako najstosowniejszą, jego zdaniem, książę pociągnął go na stronę i zapytał szeptem, wskazując górala:
— Co to za człowiek?
— Góral, Patryk, ale on nie nasz. On z Rekwedów.
— Czy bywa tu często?
— Bywa i nie bywa, a dlaczego pytacie, panie?
— Ot, tak sobie, musi być biedny i cierpiący.
— Kto go tam wie! W ostatnich czasach z nikim się nie wdaje w rozmowy, a jak sobie podpije, to śpiewa żałosne piosneczki i znowu ucieka w góry, gdzieś podobno nad jezioro pod Srebrny Hełm. Co on tam ma, nie wiem. Ale coś go trapi mocno.
— Dziękuję wam i życzę dobrej nocy — rzekł książę i przeszedł z Gizellą do świetlicy.
Przez zamknięte drzwi oboje usłyszeli, jak Patryk uderzył pięścią w stół i zawołał jakimś niesamowitym, zduszonym głosem:
— Wina!
Gizella drgnęła i pobladła. Książę pogładził jej włosy i rzekł pieszczotliwie:
— Nie lękaj się, Zili, mój wędrowny grajku najsłodszy. I mnie się wydało, że ten chłopak poznał nas, ale przekonałem się teraz, że to istotnie jakiś człowiek biedny, może bardzo nieszczęśliwy.
— Jak mi go serdecznie żal — westchnęła Gizella i dodała: — Pragnęłabym przyjść z pomocy jego niedoli, ale cóż ja mu poradzę w tej chwili...
Nagle wysunęła się z ramion ojca, i ukazując mu srebrny pieniążek w paluszkach, rozbawiona, zawołała wesoło a rzewnie:
— Patrz, ojczulku, ci dobrzy ludzie nieświadomie wzbogacili mnie tak prostaczym a zabawnym dla nas darem. Pragnę i ja pomóc temu nieszczęśliwemu góralowi. Ale jak?... Wszak nie pieniędzmi...
— Tak, dziecinko droga — westchnął książę ze smutkiem — nie zawsze nieszczęście można rozjaśnić blaskiem pieniędzy, nie zawsze biedny człowiek uśmiechnie się na widok jałmużny. Częstokroć ból jest mocniejszy od wszystkich potęg świata, a mrocznej otchłani duszy nie zapełni bogactwo wszystkich ziem i krajów.
Gizella pochyliła główkę w zamyśleniu i przykucnęła na łóżeczku. Świetlicę zaległa cisza, pełna niedopowiedzianych wyrazów i utajonych westchnień. Zawieszony w rogu kaganek zaskwierczał przykro, przejmująco, drobne jego światełko zaczęło mdleć w ostatnich wysiłkach aż wreszcie zgasło zupełnie.
Gdy księżniczka podniosła oczy, izba była zalana srebrną powodzią księżycowego światła. Promienne smugi, jak nieuchwytne nici pajęcze, płynęły z wysoka, z nad gór, łamały się w oknach świetlicy, drżały chwiejne, rozkołysane, układały się na podłodze w brylantowe szlaki, unosiły się wyżej, coraz wyżej i, dotykając sprzętów, malowały na ścianach fantastyczne arabeski. Gizellą owładnęło uczucie niewysłowionej rozkoszy. Bezwiednie rozchyliła usteczka, wchłaniając w siebie te blaski, i jęła prężyć ramiona, bo wydało się jej, że w tem czarodziejskiem lśnieniu jest uskrzydlonym duchem-aniołem i płynie gdzieś, w zaświaty, w krainę wizji i szczęścia.
Z krótkiej chwili zachwytu i rozmarzenia zbudził ją przyciszony głos ojca:
— Zili, ty nie śpisz, a wszak jutro o świcie wyruszamy stąd.
— Ach, ojczulku, gdybyś wiedział, ile mi teraz myśli przyszło do głowy!
— Powiedz, słucham cię chętnie.
— Właściwie to nie były myśli, lecz jakieś obrazy, czy ja wiem zresztą, co takiego! Marzyłam sobie, że unoszą mnie te potoki świetliste daleko, daleko, a ja płynę, jak duch i świecę w przestrzeniach brylantową, koroną u czoła i sieję na ludzi biednych dobro, szczęście i piękno... Prawda, że wszystko to jest bardzo dziwne!
— Może odgadłaś przeznaczenie swoje dziecino. Ludziom często objawia się przyszłość. Jesteś księżniczką starego królewskiego rodu Wittelsghetów, a król Arwji, Luisel II, jest twoim stryjecznym bratem. Czeka cię niewątpliwie świetlana przyszłość... Może kiedyś...
Nie dokończył, gdy Gizella zerwała się z łóżka w radosnym jakimś porywie i klasnąwszy w rączki, zawołała:
— Jesteśmy wszak na pograniczu cesarstwa sustjańskiego. Gdyby cesarz Sustji Ottokar widział, albo choć przeczuł, że rozmawiamy sobie z ojczulkiem w jakiejś przydrożnej oberży, to dopieroby się zdumiał! A może nawet przyszedłby tutaj... — dodała w zamyśleniu.
Książę zaśmiał się szczerze i rzekł:
— Wiesz, Zili, że takie niebywałe pomysły wycieczek może mieć tylko książę Maksymil, jego ukochane, kapryśne dziecko, księżniczka Gizella, no i król Arwji Luisel, którego w Nomechji nazywają obłąkanym. Ale śpij już, dziecino, bo czas naprawdę upływa.
Gizella podeszła do ojca, ucałowała go i wróciła na swoje łóżeczko milcząca, zamyślona. Po chwili odezwała się:
— Cesarz Ottokar... chociaż go nie znam, ale przeczuwam, musi być bardzo mądry, wielki i... kochany...
Ostatnie słowo utonęło w głębokiej ciszy świetlicy, jakgdyby rozpłynęło się w srebrno-seledynowem świetle księżyca.
Nagle w sąsiedniej izbie, tuż pode drzwiami, jęknęły struny cytry. Zadrgało kilka tonów przepojonych tęsknotą i żałością, odezwały się inne dźwięki, pełne skargi i łkania, zawarczał ton zgrzytliwy, pęknięty i naraz wszystkie struny przemówiły pieśnią bolesną, wydzierającą się rozpacznemi głosami z najkrwawszych tajników serca.
To Patryk grał...


Po nocy księżycowej przemiana w wyżach nastąpiła gwałtowna. Oto w przesłodką ciszę poranku wdarł się, jak zbójnik, znienacka zły wicher północny i jął wywlekać na niebo czeredę chmur obwisłych, czarnych, rozrywając je na strzępy i obijając o szczyty gór z dzikim szatańskim chichotem.
Książę i Gizella wracali pośpiesznie do swych namiotów w puszczy, a mimo, że opuścili oberżę o świcie, mieli jeszcze przed sobą duży kawał drogi. Hełm Srebrny zaledwie majaczył przed ich oczami, bory zaś wyglądały, jak kępy wikliny, rozrzucone niedbale po wzgórzach. Zresztą mgła szara ruchoma przesłaniała wszystko w oddali, a kształt każdy to wyłaniał się potwornie z wilgotnego tumanu, to malał i znikał w nim bezpowrotnie, jak senne widziadło. Czasami z za szczytów trysnęły potoki złotego światła, lecz zaledwie zajaśniały na zrębach, gdy znowu opadała pomroka sinych chmur, rozciągając po górach, po dolinach, hen! po świecie całym ponure pasma cieni.
W tem ze stromej skały pod nogi księżniczki osunęło się z łoskotem kilka drobnych kamieni. Gdy książę i Gizella spojrzeli w górę, na wirchu mignęła postać ludzka i, jak widmo spłoszone przepadła za zrębem.
— Tam ktoś jest nad nami — szepnęła księżniczka — czyżby dążył naszym śladem?...
— Ach, nie, dziecko. Zresztą idźmy prędzej i nie spoglądajmy na nic, bo deszcz ulewny wyrządzi nam krzywdę. Jesteś tak lekko ubrana, Zilli!
— Nie lękaj się o mnie, ojczulku — zawołała księżniczka, potrząsnąwszy główką — wszak posiadam według słów Małgorzaty, płaszcz włosów, gdy zechcę, okryję nim nas obojga. A przytem nie przyszło ci zapewne na myśl, że jestem już dorosła i że umiem sobie radzić podczas takich wycieczek!
Książę, ubawiony jej słowami, spojrzał na nią z wymownym uśmiechem. Szli tak długo, zbłąkani myślami wśród wirchów, gdy nagle w pobliżu rozległa się czyjaś rozmowa, głos dobrze znajomy dało się łatwo rozpoznać.
— Czyżby tam był Gedeon? — zapytał książę, nasłuchując uważnie.
Gizella pobiegła naprzód i wnet zawołała donośnie:
— Ależ tak, tak!... Gedeonie, Gedeonie, jesteśmy tutaj!
Na przeciwległem wzgórzu istotnie ukazała się barczysta postać leśniczego, uzbrojona w samostrzał i długi kij sękaty. Na widok księcia i księżniczki stary sługa zsunął się całym swym ciężarem na przełęcz i w jednej chwili stanął przed nimi z odsłoniętą głową.
— Witam cię, Gedeonie — rzekł książę wesoło. — Z kimże to w tem pustkowiu prowadziłeś talk ożywioną rozmowę?
— A czy ja wiem, miłościwy panie? Gdym wdrapał się na te wyże, aby wypatrzeć was zdaleka, choć po prawdzie trudno było przez mgłę, zaskoczył mnie znienacka jakiś młodzieniaszek góralski, a że biegł z przeciwnej strony, więc go zapytałem, czy nie widział kogo na drodze. A on mi powiada, że owszem i wskazał te wąwozy. Już chciałem biec uradowany, ale on mi zagrodził drogę i prosi, żebym i ja go objaśnił, co to są za państwo, co to rozbili swoje szatry w puszczy leśnej, pod Srebrnym Hełmem, bo tam, powiada, jest panieneczka, że aż dziw bierze... śliczna. Tom ja się zdziwił, skąd on o tem wie, i pomyślałem sobie, czy nie jest on czasem tym odludkiem, co to wzdycha w borze i kwiatki puszcza na strumienie... Ale wnet usłyszałem wołanie księżniczki i porzuciłem go.
— Wiesz, ojczulku — szepnęła Gizella — to jakby był Patryk, którego widzieliśmy w oberży, bo wszak mówił gospodarz, że biega on w góry pod Srebrny Hełm, nad jezioro...
— Istotnie i ja mam takie wrażenie — powiedział książę — ale dajmy mu pokój. Gdzież jest Dawid, Małgorzata? — zwrócił się do leśniczego.
— Rozbiegli się w różne strony na poszukiwania... Bo... dobrze, że wracacie miłościwy panie...
Gedeon miał tajemniczą i zafrasowaną minę.
Książę zmarszczył brwi i zapytał surowo:
— Co się stało? Ktoś przybył z Passetoff? Mów!
— Ano tak, dziś razem z tym wichrem. Przybył hrabia Leopold i paru dworzan konno i czekają na rychły wasz powrót, miłościwy panie.
Na twarzy księcia odmalowało się zaledwie dostrzegalne niezadowolenie.
— Wolałbym — rzekł kwaśno — aby hrabia Leopold poczekał na nas w Passetoff... Ale skoro tu przybył... prowadź nas, Gedeonie.
Leśniczy wysunął się naprzód, wybierając łatwiejszą drogę. Wkrótce otoczył ich bór i znaleźli się wśród namiotów.
Na głęboki ukłon hrabiego Leopolda książę Maksymil odpowiedział przyjaznem skinieniem głowy.
— Cóż cię, hrabio, sprowadza do nas? — zapytał, wyciągając do niego rękę.
Hrabia Leopold wyprostował się uroczyście.
— Przepraszam najmocniej — przemówił — że niespodziewanem zjawieniem się tutaj zakłóciłem błogą sielankę tej puszczy. Lecz wasza królewska wysokość wybaczy, gdyż przybywam w niezmiernie doniosłem posłannictwie, przywożąc ze sobą wręczony mi przez jej królewską wysokość, miłościwą księżnę panią, list poufny, tyczący się przyjazdu do Passetoff cesarza Sustji Ottokara I. Książę Phalwi, dostojnik dworu cesarskiego, przywiózł tę wiadomość wprost z Idania.
Wyjął z torby podróżnej opieczętowaną kopertę i wręczył ją Maksymilowi.
Książę skinął lekko głową, a gdy hrabia oddalił się, rozerwał pieczęcie i zaczął czytać. Pismo księżnej Łucji Teresy było krótkie:

„Drogi Maksymilu! Wracaj niezwłocznie. Przyjechał z Idania książę Phalwi z oznajmieniem, że przybywa do Passetoff cesarz Ottokar. Dwór Luisela w Nomechji zawiadomiony, lecz król, jak wiesz, jest nieobecny w Arwji. Zresztą wizyta ma się odbyć w charakterze czysto osobistym. Cesarz wyłącznie odwiedzi nasz dwór w zamiarach oświadczenia się o rękę naszej Cecylji. Tak przedstawia sprawę list matki cesarza, księżnej Annuncjaty Zofji. Niespodziewany los czeka Cecylję. Wracaj prędko trzeba poczynić przygotowania, gdyż przyjazd cesarski ma nastąpić wkrótce“.

Twarz księcia przybrała wyraz miłego zdziwienia. Ukrył list w zanadrzu i hamując głębokie wzruszenie, zwrócił się do hrabiego Leopolda:
— Powiedz, hrabio, wysłannikowi cesarskiemu, że wracam do Passetoff jutro rano, jeżeli jest upoważniony niech się zatrzyma. Więcej narazie nie mam nic do zakomunikowania, gdyż dzisiaj czuję się niezmiernie znużonym.
Hrabia skłonił się, ucałował podaną mu wdzięcznie rękę księżniczki, poczem dosiadł szybko konia i odjechał ze swym orszakiem.
Gizella przypadła do ojca.
— Słyszałam, ojczulku, że mówiłeś o powrocie do Passetoff. Już?...
— Tak — potwierdził książę z jakąś namaszczoną powagą. Wzywają mnie do Passetoff bardzo ważne sprawy. Musimy pobyt nasz w górach znacznie skrócić.
— Czy to możliwe? — zadrgał żałośnie głos Gizelli.
— Tak, tak, dziecino. Tym razem, niestety, zbyt wcześnie pożegnamy nasze bory i szczyty i tę swobodę, która napawa nas taką rozkoszą...
Gizella podniosła na niego oczy tak pełne bezdennego smutku i żalu, jak gdyby myśl o powrocie do Passetoff łamała w tej chwili tęczę jej duszy. Szepnęła wśród łez:
— Więc znowu to samo, ca zawsze, co zawsze...
I odeszła do swego namiotu ze zrywającym się w jej piersiach łkaniem.
Książę pozostał czas jakiś zamyślony, poczem jakby przypomniał sobie coś nagle, zawołał Gedeona i rzekł mu sucho:
— Jutro wracamy o świcie. Niech będzie wszystko przygotowane do drogi.
Sługa rozszerzył oczy zdziwione, pytające, lecz książę odwrócił się szybko od niego i zniknął w namiocie. Gedeon stanął jak skamieniały.
— Już to ja odrazu wiedział, że ten przyjazd hrabiego Leopolda nic dobrego nie wróży — myślał Gedeon. — Wiatr huczy na wirchach, to i złe duchy mają przystęp do ludzi.
Przez resztę dnia książę nie rozmawiał prawie z nikim i dziwnie był roztargniony. Chodził samotnie w pochłaniającem go zamyśleniu i co chwila spoglądał na srebrzący się z za drzew Hełm Srebrny, zawisając na jego szczycie pytającem i oczami. Wobec służby Gizella otrząsnęła się pozornie ze smutku i zanim puszczę przeniknęły cienie nadchodzącego wieczoru, odbyła z Małgorzatą wycieczkę w głąb lasu, do pobliskiej ulubionej kaskady w górach.
Wreszcie zapadła noc, a obozowisko książęce ułożyło się do spoczynku przed mającą nastąpić o świcie podróżą. Uczyniła się jakaś nieznośna cisza, słychać było tylko idący górą gwałtowny szum wichru i głuche szelesty rozchwianych gałęzi.
Jeden Gedeon nie poszedł do swego namiotu. Siadł skulony przy ognisku, wymruczał pod nosem kilka pacierzy i zaczął drzemać. W tem uczuł, że dotknął ktoś jego ramienia. Obejrzał się bystro i skoczył zdumiony. Stał przed nim w łunie ogniska ten sam młody góral, którego zostawił nad urwiskiem.
— Czego tu chcecie? — zapytał leśniczy groźnie, prostując się w postawie obronnej.
Nieznajomy położył palec na ustach i rzekł półszeptem, wskazując oczami namiot Gizelli.
— Nie grzmijcie tak, panie, bo ze snu zerwiecie moją śliczną panieneczkę.
— Coś powiedział? Co? — nasrożył się Gedeon zgorszony tem odezwaniem się o księżniczce. — A ty kto taki jesteś?
— Góral zwykły, z Rekwedów, Patryk się zwę.
— Mów, pocoś tu przyszedł?
Góral skłonił się nisko kapeluszem i rzekł pokornie:
— Służby chcem u was.
— U nas służby?! — zawołał Gedeon, jakby nie dowierzał własnemu słuchowi.
— Czemu dziwicie się, panie? — odparł góral z powagą. — Przecie i wy jesteście służką.
Leśniczy wybuchnął długim, niepowstrzymanym śmiechem.
— Człowieku — przemówił wreszcie, patrząc na uciesznie uroczystą twarz Patryka — złą drogę obrałeś, jeżeli naprawdę masz chęci służyć u nas. Mój pan pochodzi z daleka, z północnej Arwji, służbę ma swoją, nieznajomego Rekweda nie weźmie. A ty pewno myślisz, że mój pan to jaki bogacz? Idź, idź w dalszą drogę i nie szukaj u nas oparcia, powiadam ci, jak twój ojciec.
Patryk wyprostował się hardo, poczekał chwilę, aż stary skończy niezrozumiałą dla niego odprawę i rzekł wyniośle, zapalając się w oczach:
— A co wy myślicie, że ja przyszedł po wasze bogactwo? Mnie ta jest bez różnicy, czy pan mój będzie cesarzem, czy gazdą, czy zbójnikiem góralskim. Ja chcem służyć u niego i iść za wami wszędzie, bo taki mi los i tak ja sobie wymiarkował. Ale nie! kłopotu wy ze mną nie mielibyście nigdy, bo ja wszystko potrafię, a jak czego zabraknie, to i na zbój pójdę. Wierzcie mi, na Jezusinka się zaklinam! Oho! — zawołał nagle w gorącem uniesieniu — ja by bialuśkiej panieneczce nie taką chatkę zbudował, jak ta szatra! Jeno z bierwionek gładziuśkich a cisowych, jeno wysoką z ganeczkiem u góry do słonka i obsiałbym ją kwiatkami dokoła, niechby pachniały i krasiły się panieneczce co rano... Ja by grał jej, śpiewał, tańczył, opowiadał baśnie wymyślne, coby tylko rozkazała... Weźcie mnie na służbę, spróbójcie jeno, a to nie żyć mnie już bez tej lelijki najśliczniejszej!
Wyznanie to oszołomiło zdumionego Gedeona. Już chciał powiedzieć, że panienka ma cudowniejsze pokoje w Passetoff, w pałacu książęcym, ale zastanowił się w porę, boć przecie trzeba było pozbyć się tego dziwaka, który jakby naprawdę był tym leśnym odludkiem.
— Tak — przyznał po udanym namyśle — dobre to, co powiadasz, jednakże musimy z panem moim pierwej rozważyć, a na rozwagę potrzeba czasu.
— Poczekam dzień albo dwa, byleby nie nadaremno — zauważył góral.
— Tego ci nie powiem, bo nie odemnie zależy. Porozmawiam z panem, a ty idź w swoją stronę i nie zjawiaj się tutaj, dopóki ci nie dam znać.
— To gdzie mi dacie znać?
— Ha, byłe gdzie! Na trzeci dzień będę ryby łowił w jeziorze, tam się spotkamy raniutko.
— Ale przyjmiecie mnie do służby?
— Może jak pan zezwoli będziemy ci radzi, czy ja wiem...
— Pamiętajcie! Bo jak nie, to... — nie dokończył, wzrok mu tylko błysnął złowrogo, otworzył usta, jakby utkwiły mu w piersi ostrza niewypowiedzianych wyrazów, popatrzał chwilę na obozowisko i raptownie skoczył w zarośla, znikając wśród ciemności, jak cień.
Gedeon uczuł taką ulgę, że aż westchnął głęboko. Powiódł za nim oczami w głąb lasu, założył przed siebie ręce z politowaniem i mruczał, kiwając głową:
— Ach, ty głupi, głupi, podobała ci się panienka, księżniczka królewskiego rodu. Lelijką ją nazywasz i ślepia ci się świecą. Tak, tak, masz dobre oczy... Ale poczekaj, znajdziesz ty u księcia pana służbę! Akurat jeszcze nam pomylonego brakowało na dworze książęcym...
Podszedł napowrót do ogniska i zapatrzony w jego płomienie, jął rozmyślać i rozmawiać ze sobą półgłosem, uśmie chając się pobłażliwie:
— Oto głupi chłop z tego Rekweda! Ale dziwować się mu i nie dziwować. Podniósł ślepia na księżniczkę i olsnął... Każdej ptaszce leśnej na słońce patrzeć wolno i miłować jego światłość. Pewnie, że księżniczka dla niego to słońce, jeno on o tem nie wie, że za wysoko świeci. Ho, ho! ptaszek do słonka nie dofrunie, choć mu i piosneczki wyśpiewuje... a ten jeleń górski zanadto chce się tu wedrzeć... Może i lepiej, że miłościwy pan nakazał jutro powrót do Passetoff...
Obracając się w kółku tych myśli, stary leśniczy nie zauważył, jak odchyliło się skrzydło namiotu i do ogniska podeszła Gizella.
— Wasza wysokość nie śpi? — otworzył zdumione oczy Gedeon.
Księżniczka poruszyła główką, aż spadły na jej ramiona dwa grube warkocze, i rzekła, siadając na głazie przy ognisku.
— Nie mogę. Wiesz, Gedeonie, że jutro już pożegnamy puszczę naszą?
— Wiem, księżniczko.
— Ach, kiedy my tu znowu powrócimy! Takie mam przeczucie, że... już nieprędko, może nigdy...
Leśniczy drgnął i spojrzał na Gizellę wzrokiem przestraszonym.
— Do zimy przecie jeszcze daleko, a i w zimie miłościwy pan nieraz wyrusza w góry. Nie, nie trzeba tak mówić, księżniczko!
— Tak — szepnęła Gizella z westchnieniem — ale niepokoją mnie dziwne przeczucia. Tak mi nie swojo.
Stary spojrzał na nią zdziwiony i po chwili rzekł uśmiechając się tajemniczo:
— Wasza wysokość powiedziała przedtem, że może nieprędko zawita do tej puszczy, jak to co roku prawie bywało. I mnie się tak samo jakoś zwiduje. Skąd, co, nie wiem, jeno tak, jakby nad księżniczką złoty krąg słońca się opuszczał i miał ją okryć całą swoim blaskiem, że już i nasze góry i bory arwijskie zaćmią się dla was, miłościwa panienko i... już tu więcej nie powrócicie...
— Co ty mówisz, Gedeonie? Co ci się majaczy?...
Gedeon powstał z kolan.
— Księżniczka wie, że nasz pan miłościwy lubi sobie nieraz wróżyć ze Srebrnego Hełmu, bo on prawdę zawsze powiada. Dziś raniutko, kiedy przyjechał hrabia Leopold, a ja wybiegł szukać miłościwych państwa, Srebrny Hełm był groźny, cały we mgłach, jak kurzawą owiany. Myślał ja sobie, że jakaś zła wieść będzie tu u nas, aż potem, jak miłościwy pan czytał list przywieziony z Passetoff, patrzę, a Srebrny Hełm odrzuca mgły, jakby rękami odrzucał runa siwej wełny, i wnet ujrzałem, że zajaśniał blaskiem złocistym, jak król w koronie... Oho! wiedział ją dobrze i widział, jak miłościwy książę patrzał na Hełm i coś myślał długo i ciągle chodził.
— Lecz, Gedeonie — przerwała mu żywo Gizella — cóż znaleźliście o mnie w tej wróżbie?
Stary pokiwał głową.
— O tobie, księżniczko, o tobie napewno, tak mówił Srebrny Hełm... On wszystko wie, wszystko przeczuje i nawet głosu swego udzieli, jak kto mocno wierzy w niego. Tak, tak, miłościwa panienko...
Gizella spuściła powieki i zamyśliła się głęboko.


Młody władca Sustji, Rekwedów i licznych ziem lenniczych, cesarz Ottokar I, z dynastji Ururgów, zbudził się, jak zwykle o wschodzie słońca, rozejrzał się po błękitnej sypialni i wnet uświadomił sobie, że jest w prastarem Passetoff, w zamiarze oświadczenia się o rękę księżniczki Cecylji, starszej córki księcia Makcsymila. Przypomnienie to nasunęło mu w półsennem jeszcze rozmarzeniu taneczny korowód myśli, z których myśl o księżniczce jaśniała zaledwie nikłym refleksem i niełatwo była uchwytną. Wsparł głowę na dłoni i pod przymkniętemi powiekami zaczął doszukiwać się obrazu Cecylji. W pewnej chwili wyłoniła się przed nim jej postać dorodna, opromieniona przebłyskiem uśmiechu, przegięta wdzięcznie w głębokim dworskim ukłonie — tak, jak ją ujrzał wczoraj w pałacu podczas uroczystości powitalnej. Lecz wydało mu się, że widzi tylko jedną z tylu znajomych, przedstawionych mu nieraz cór dostojników, i że nie może wobec niej zapłonąć tym żarem zachwytu, jaki wszakże powinienby stać się wymowną treścią jego zamiaru i serca. Wszak tęsknota kochania zbudziła się w nim od czasu, gdy odwieczna tradycja rodów panujących nałożyła na rozkwitły niedawno poranek jego życia obowiązek zawarcia ślubów małżeńskich. I wyobrażał sobie, że uczucie miłości winno być zarazem uczuciem niewysłowionej rozkoszy i źródłem porywów radosnych. Przybył do Passetoff z zaręczynowym pierścieniem Ururgów, bo musiał uszanować wolę matki. Oddawna przeznaczała mu ona księżniczkę Cecylję za żonę. Lecz wczorajsze widzenie księżniczki minęło jakoś bez szczególnego wrażenia, dziś natomiast nie może zdać sobie sprawy, dlaczego mianowicie Cecylja ma u boku jego uświetnić tron sustjański?
Ottokar zmarszczył brwi i zapatrzył się bezwiednie w złocistą pręgę słońca na dywanie.
Wszystko się składa na to, że trzeba będzie tylko panować nad sobą, aby ceremonja oświadczenia się o rękę Cecylji i uroczystość zaręczyn z nią nie wypadły zbyt sztywnie. Bo prezentacja dostojników dworu arwijskiego, wielka defilada wojskowa, obiad i w końcu poprzedzający zaręczyny przyjazd księżnej matki z Idania — to rzeczy zgoła obojętne. Zamieni z księżniczką Cecylją kilka słów i uśmiechów niewymuszonych, okaże nawet zainteresowanie się nią, byleby ten moment, ten najważniejszy moment, wyjawienia uczuć, otworzenia serca swego, nie nastąpił zbyt rychło! A jednak...
Na twarzy młodego cesarza wyraziła się chłopięca niemal bezradność.
— A jednak — westchnął — chwila ta musi nastąpić i to dzisiaj, dzisiaj, może niedługo...
I znowu zaczął przywoływać przed oczy obraz księżniczki Cecylji, starając się dopatrzeć w jej pięknej zresztą twarzy tego żywego uroku, który mógłby zapalić pomiędzy nimi ognisko świętej rozkoszy i porwać ich ręce w obopólnem wyznaniu gorących swych pragnień. Uczuł jednak w sobie dość chłodną obojętność nieporuszoną nawet słabym uśmiechem i ani jednem drgnieniem serca.
— Et — machnął ręką, podrywając się na poduszkach — niema się nad czem zastanawiać! I to głupstwo i tamto głupstwo i wszystko razem wzięte głupstwo! Betlej! — krzyknął, klasnąwszy w dłonie i siadł na krawędzi łoża.
Stary cesarski sługa nadbiegł z antykamery, stanął wyprostowany.
— Wasza cesarska mość życzy sobie?
— Ubierać się chcę, prędko!
Betlej rozłożył ręce.
— Wasza cesarska mość, zaledwo słońce wzeszło...
Tylko jeden Betlej będący na wyjątkowych prawach u cesarza, pozwalał sobie na takie uwagi, uwłaczające surowej etykiecie idańskiej.
— Prędko! — powtórzył Ottokar i pobiegł żwawo do łazienki, skoczył do marmurowego basenu z zimną wodą, orzeźwił głowę prysznicem i zaczął ubierać się tak szybko, że sługa nie mógł nadążyć podawać ubrania.
— Betku, Betku — wołał młody władca co chwila — nie marudź, bo ruszasz się, jakby ci jeszcze dziesięć lat przybyło.
— Zbyteczny ten pośpiech, wasza cesarska mość — tłumaczył zakłopotany Betlej — dwór jeszcze śpi, mówił mi kamerdyner jego królewskiej wysokości, księcia Maksymila, że księstwo sypiają dłużej, jeno...
— Co jeno? Szczotkę do wąsów, wodę pachnącą, tę czy tamtą, wszystko jedno!
— Służę waszej cesarskiej mości... a właśnie chciałem powiedzieć, że tylko młodsza księżniczka Gizella, której jeszcze nie widzieliśmy tutaj, bo jest za młoda, wstaje o świcie, biega po parku, często wyjeżdża konno, potem dopiero zasiada do nauki. Ma być ogromnie piękna... i rzuca urok na wszystkich. A włosy ma tak długie, jak rzadko spotkać na świecie... i...
Ottokar odwrócił się do niego pytająco, z lekkim marsem.
— Czy ja cię proszę o te wiadomości?
Betlej opuścił powieki, ale nie stropił się.
— Wasza cesarska mość może nie zauważyć zbyt wielu rzeczy. A tu są inne, o, zupełnie inne obyczaje, niż u nas w Idaniu. Naprzykład ten sam kamerdyner powiedział w tajemnicy, że dostojna rodzina Wittelsghetów, więc i król Luisel II i jego królewska wysokość, książę Maksymil, mają w tutejszych górach arwijskich szczyt, co się nazywa Hełm Srebrny i czczą go jak jakiego ducha, bo powiadają, że on wszystkie ich losy zawsze wywróżył... Pomyślałem ja sobie, co tam taki duch, co jest tylko górą! Żeby u nas w Idaniu na zamku zobaczyli... szary cień...
— O tem milcz! — rzucił Ottokar gniewnie. — Nie przypominaj mi złych wróżb, kiedy dzień dzisiejszy chciałbym mieć naprawdę pogodny.
— Wybacz, najmiłościwszy panie — szepnął Betlej — pochylając ze skruchą czoło.
— No, no! — stary gaduło, pogroził mu cesarz z uśmiechem i rozchmurzył się znowu.
Po chwili był już ubrany, stanął w krysztale zwierciadła. Na tle przepychu błękitnej sypialni odbiła się jego wysoka, wspaniała postać o twarzy pięknej, lekko prześwitującej rumieńcem i oczach ciemnych, orzechowych, nad którem i łączyły się brwi gęste, nieco szorstkie. Spojrzał na siebie badawczo, trochę zalotnie i wybiegł szybko z komnaty, rzuciwszy tylko staremu:
— Znajdziesz mnie w parku, jeżeli nie wrócę przed śniadaniem.
Minął szereg przeznaczonych dla siebie pokoji, jakiś krużganek pełen słońca i kwiecia, natknął się w przejściu na miejscowego zesztywniałego przed nim, z oczami osłupionemi lokaja i wpadł do strojnego przedsionka, zatrzymując się w drzwiach oszklonych, szeroko rozwartych. Uderzyły go wilgotne zapachy letniego poranku, zalśniło mu w oczach przymglone światło złociste, zagrał, jakby w nim, radosny szczebiot ptasi. Dziwnie podniecony wyszedł na marmurowy taras. Była to właściwie odkryta galerja, łącząca dwa białe, połyskujące skrzydła schodów marmurowych, z których każda w szerokiem rozchyleniu od siebie wiodła na górne piętra. Z galerji schodziło się wprost do parku. Ottokar przystanął i zawisł oczami na tych dwuch białych ramionach stopni, pnących się w górę w dwie przeciwne sobie strony. Poręcze schodów osypane były rzęsiście pękami krwawych róż, zdawało się, że nieskalana biel marmuru zakwitła nagle purpurą i rośnie wzwyż szkarłatnemu gronami, by zaraz z przeciwnej strony osunąć się w dół różaną kaskadą. Usta cesarza poruszył uśmiech bezwolny. Po takich stopniach spływają chóry anielskie, jest w nich zaczarowana jakaś muzyka tajemna, jakaś pieśń wzniosła dziewicza, porywają one i słuch i wzrok i duszę całą, jakgdyby ten poranek słoneczny, te świergoty ptaszęce, ten zapach upojny i te róże gorejące na kamiennych poręczach były baśnią cudowną. W piersiach Ottokara rozlała się przedziwna słodycz. Nagle usłyszał poza sobą, na przeciwnem skrzydle schodów, szmer lekki, zaledwie uchwytny, jaki sprawiłaby więź kwiatów, rozrzucona po gładkim marmurze. Odwrócił się i — zastygł w zachwycie.
Ze stopni zbiegała smukła postać dziewczęca w białej sukni, owiana ciemno-złotą kaskadą włosów królewskich, obok niej biegły dwa białe charty, poddając gładkie, lśniące swe karki pieściwemu dotykowi jej rączek. Ujrzawszy młodzieńca, dziewczyna zatrzymała się. Rozchyliła drobne usteczka w okrzyku zdumienia, ramiona jej uniosły się, jak skrzydła do odlotu, a ogromne jej oczy pod klasycznemi lukami ciemnych brwi ocienione czarną zasłoną jedwabnych rzęs, zawisły na oczach Ottokara, jak dwie gwiazdy, nalane szafirem i fjoletem. Stanęli naprzeciw siebie, on pośrodku galerji, zaklęty w bezsłownym wyrazie podziwu, ona, w połowie schodów powstrzymana jak duch anielski, zjawiony w sennem rozmarzeniu. Ottokar powoli uniósł kapelusz i skłonił czoło. Jednocześnie biała dziewczyna wyciągnęła do niego z porywczością dziecka lilje swych rąk i zawołała serdecznie, głosem srebrzystym:
— Niech cię Bóg błogosławi, cesarzu!
Ottokar poskoczył ku niej i chwycił jej ręce w radosnym jakimś zapale.
— Niech nas błogosławi razem, najcudniejsza! — odpowiedział z mocą. — Ale kim jesteś? Jutrzenką, boginią róż, czy żywą istotą?...
Twarzyczka dziewczyny zapłonęła odblaskiem szkarłatnym, lecz usteczka jej zadrżały zdziwieniem.
— Jutrzenką? — powtórzyła z uśmiechem. — Dlaczego?.... Na imię mi Gizella.
— Gizella? A więc jesteś księżniczką Gizellą?
— Tak, tylko Gizellą.
— Ach, witam cię, księżniczko! Spłynęłaś ku mnie z tych schodów, z pośród tych wiszarów różanych, jak bogini poranku i kwiatów, olśniłaś mnie swem pięknem nieziemsikiem. Dlaczego dopiero dzisiaj cię widzę? Dlaczego nie znałem cię pierwej?
Drobniutkie dłonie Gizelli zatrzymał w swych władczych rękach i patrzał na nią oczami, pełnemi zachwytu.
Gizella poruszyła główką wesoło, a w uśmiechu jej błysnęły olśniewające perły zębów.
— Mnie jeszcze nie wolno ukazywać się publicznie w pałacu, uważają mnie wszyscy za dziecko i strzegą na każdym kroku. Ale czy oczy moje zgrzeszyłyby, chcąc patrzeć, i usta, chcąc uśmiechać się do ludzi, do świata? Prawda, jak mało w tem zrozumienia?
— Księżniczko — zadrgał wzruszony głos Ottokara — jesteś tak cudna królewską urodą, że świat cały powinien być lennikiem twoim, a gwiazdy i słońce koroną twą! Patrzę na ciebie poraz pierwszy w swem życiu i błogosławię tę chwilę, w której zjawienie się twoje upoiło mnie rozkoszną słodyczą. Niech więc dzień dzisiejszy będzie naszem wspólnem świętem, w tym dniu niech mi nikt nie skąpi twojego widoku, — ukazywać się będziemy wobec wszystkich razem!
Gizella słuchała z oczami opuszczonemi różowa ze wzruszenia, oczarowana słowami pięknego cesarza. Odrzekła z prostotą:
— Ależ gniewanoby się na mnie okropnie! Jeżeli spotkałam waszą cesarską mość, to tylko zrządził przypadek, bo, biegnąc jak zwykle do parku, nie sądziłam, że tak rano wstaniesz, cesarzu. Chociaż...
— Mów, mów, księżniczko! — zawołał Ottokar, porywając jej dłonie ku sobie.
— ...Byłam bardzo ciekawa ujrzeć cię i usłyszeć głos twój... — szepnęła z uśmiechem — bo portrety twe są piękne, ale... takie zimne...
Ciemno-orzechowe oczy cesarza zapłonęły gorącem uwielbieniem.
— Mówisz, a mnie się zdaje, że pieśń słyszę najczarowniejszą... Nie stójmy tu! Patrz, te dwa białe charty, jak dwaj przewodnicy, prowadzić nas chcą do parku — idźmy za nimi.
Gizella skłoniła główkę i — oboje, trzymając się, jak dzieci za ręce, zbiegli szybko ze schodów, opromienieni słońcem poranku i zakwitłem w ich duszach szczęściem, tak bliscy sobie, jakgdyby nagle w rozkosznym zaplocie dłoni złączyli swe serca. Znaleźli się w pachnących szpalerach, okrążyli fontannę, bijącą srebrzystym rozpyłem, minęli szeroką aleję i weszli pod arkady cienistych drzew. Charty biegły przed nimi, oglądając się co chwila radośnie to na Gizellę, to na cesarza. W parku była pustka i cisza, tylko w gąszczach listowia rozbrzmiewały chóry ptaszęce, tylko złociste jaśnienia słońca igrały na trawach i piasku, jak figlarne chochliki, tylko melodja słów Ottokara wypełniała Gizelli świat cały...
— Słyszałem wiele o pałacach i w spaniałych ogrodach w Passetoff — mówił cesarz. — Opowiadano mi, że góry arwijskie i pnące się aż do ich szczytów puszcze dziewicze przesiąknięte są czarem niesłychanym, jakgdyby tworzyła się w nich legenda wieków. Ale doprawdy tajnem mi było, że kiedy znajdę się w tej cudownej kramie, losy moje ulegną tak nieoczekiwanej zmianie... Jeszcze przed chwilą spoglądałem na wszystko obojętnie, cokolwiek miało się stać. Witając dzień dzisiejszy, daleki byłem od uczucia pogody, które wszak często jest poczuciem skrzydeł u ramion, — nieprawdaż? Lecz oto nagle doznałem dziwnego przeistoczenia. Spłynęłaś ku mnie jak bóstwo promienne...
— Bóstwo?
— Ty, księżniczko, przejasna!...
— Ależ... cesarzu!...
— Więc bogini słoneczna, której zjawienie się upoiło mnie rozkoszą zachwytu! Bo innego imienia znaleźć nie mogę...
— Ach — uśmiechnęła się zmieszana — czy wolno mi tego słuchać?
— A czy wolno ukrytemu tu ptactwu śpiewać na cześć twoją, księżniczko, takie hymny pochwalne? A czy wolno jutrzence krasić twoje lica, kwiatom garnąć się do stóp twoich, sercu — przemawiać?
Umilkł, jakgdyby mu głos załamało nadmierne wzruszenie, jakgdyby czekał jej odpowiedzi. A ona spuściła powieki, zmieszana w łunach gorącego rumieńca, oblana żarem słów jego, czy jasnością budzącego się w niej bezwiednie uczucia. Snem wydało się jej to przedziwne spotkanie Ottokara i ta rozmową z nim, przecie nawet nigdy o tem nie marzyła, rozmowa pochłaniająca ją upojnym czarem zachwytu i wyznań. Cóż miała odrzec pięknemu cesarzowi — czy pytał? — nie wiedziała, błąkał się w niej jedyny płomyk świadomości, że aleje parku wyglądają jak ścieżki niebiańskie, wiodące w krainę szczęścia.
Przechodzili koło grupy krzewów. Ottokar nachylił ku sobie wielką gałęź rozkwitłą, zerwał jednem szarpnięciem długą, wiotką pnączę, osypaną mnóstwem drobnych białoróżowych kieliszków i stanąwszy znienacka przed zdumioną Gizellą, otoczył jej czoło koroną kwiecistą.
— Cesarzu, co czynisz, co czynisz? Czym godna takiego uwieńczenia?...
— Godna jesteś, księżniczko, wziąć władztwo ziem sustjańskich, a mnie uczynić swym paziem oddanym. Lecz dzisiaj niech tylko taki rusałczany wianuszek ozdabia twe skronie... Ach, jaka cudna! Cudną jesteś, księżniczko, Gizello biała! Królewski majestat masz w sobie, a włosy twoje mają tyle płynnego bronzu i złota, że uwieńczyć sobą mogłyby wszystkie trony i kraje!
— Wasza cesarska mość... proszę nie patrzeć tak na mnie... proszę nie mówić mi tak... ja nigdy jeszcze tego nie słyszałam... nigdy...
— Jestem pierwszym twym hołdownikiem, księżniczko! — zawołał Ottokar z radosnym ogniem w oczach i pełen zapału porwał jej ręce do ust.
Mgłą szkarłatna przesłoniła w oczach Gizelli park cały. I drzewa i kwiaty i słońce i szczebioty ptaszęce — wszystko zawirowało w jakimś tańcu szalonym, na rękach czuła, dotyk gorących warg cesarza. Zbudziła ją myśl, że przecie może to ktoś zobaczyć... W jednej chwili wyrwała dłonie z rąk Ottokara i oblana łuną zawstydzenia pobiegła szybko w głąb alei. Cesarz pośpieszył za nią. Przystanęła i rzekła, starając się opanować zmieszanie:
— Wasza cesarska mość... pragnęłabym bardzo usłyszeć jaką ciekawą opowieść o Sustji, o Rekwedach, podobno są one niezwykle pięknie i — wogóle... o wszystkiem!
Ottokar spojrzał na nią wzrokiem tak zachłannym, aż opuściła powieki, skłonił się i podawszy jej ramię łagodnym ruchem, po chwili zaczął opowiadać.
Zajęci rozmową, którą przedłużały nieskończone pytania Gizelli i niewyczerpane wyjaśnienia Ottokara, — nie zauważyli, że czas szybko przemijał, oraz, że nadeszła godzina śniadania w pałacu. Dopiero spostrzeżony na skręcie alei Betlej jakby obudził w nich świadomość rzeczywistości.
— Kto to jest? — zapytała Gizella, przyglądając się nieznajomej postaci.
— Mój kamerdyner przyboczny i zarazem zaufany przyjaciel — odrzekł cesarz — służył już za mojego dziadka... Rogiera.
Betlej, strojny w uroczystym ubiorze idańskiego dworaka, przystanął o kilka kroków w pozie służbowej, skłonił się sztywno i oznajmił, rzucając zdumionym wzrokiem na księżniczkę, że śniadanie zastawiono w małej oranżerji przy białej sali stołowej i że księstwo arwijscy oczekują przybycia jego cesarskiej mości.
Poczem znowu się skłonił i odszedł miarowym krokiem.
Gizella uśmiechnęła się smutno.
— Otóż skończyło się wszystko — szepnęła, opuszczając źrenice — ja teraz pobiegnę do hrabiny Marty, bo zapewne wygląda mnie niespokojna, a wasza cesarska mość...
— O, to niemożliwe! — zawołał Ottokar porywczo. — Przedewszystkiem dzisiaj,...jest naszym dniem wspólnym, więc i śniadanie spożyjemy razem.
— Ależ ukazanie się moje na dworze w tak niezwykłem towarzystwie będzie wysoce nagannem!
— Księżniczko Gizello, cudna biała księżniczko, proszę mi nie odmawiać, bardzo proszę, — rzekł miękko, ale z taką stanowczością, że była wobec niego bezsilną i poszła z nim, jakby porwana jego głosem i ufna w moc jego.
Półdziecięca duszyczka Gizelli nie rozumiała jeszcze pięknego cesarza, ale oczy jej gorzały już niezwykłą podnietą, serce zaś tłukło się radośnie, jak ptaszę, któremu nieoczekiwanie dano lot wolny do słońca.
W niespełna parę minut znaleźli się w pałacu i wstąpili do wyniosłego przedsionka, gdzie oczekiwali Ottokara Betlej i kamerdynerzy z Passetoff oraz paziowie dworscy. Chłopcy smukli i piękni, w szafirowych aksamitnych żupanikach skłonili się ceremonialnie cesarzowi Sustji, poczem, spojrzawszy ze zdziwieniem na młodziutką, księżniczkę, zamienili z sobą błyskawicznie wzrok porozumiewawczy i poszli naprzód w kierunku małej oranżerji. Przed drzwiami stanęli po ich bokach jak filary. Cesarz i Gizella weszli do szklannej sali, podobnej do gaju, pełnego przepychu roślin i kwiatów najwyszukańszych.
Nadmiernie spóźnione ukazanie się cesarza Sustji bez przybocznego orszaku panów, natomiast w towarzystwie rozpromienionej w uśmiechu Gizelli, poruszyło oboje księstwa i całe ich otoczenie niesłychanem zdumieniem. W oczach wszystkich wyraził się popłoch. Poważne źrenice księżnej Łucji Teresy spojrzały na córkę z surową naganą, książę Maksymil zadrżał mimowolnie, obecne damy honorowe księżnej, załamały ukradkiem dłonie. Lecz był to tylko jeden moment, gdyż Gizella z żywością dziecka oderwała się od boku cesarza, podbiegła do księżnej i, zarzucając jej ręce na szyję, zawołała usprawiedliwiająco:
— Mateczko najdroższa, zaraz powiem ci wszystko!
Zanim jednak wymówiła te słowa, Ottokar szybko zbliżył się do księstwa, powitał ich uroczyście i ozwał się z powagą, szczególnym brzmieniem głosu:
— Miałem szczęście spotkać jej wysokość, księżniczkę Gizellę w parku i pozwoliłem sobie uprosić ją do przyjścia na śniadanie wraz ze mną.
— Właściwie poznaliśmy się na łuku białych schodów i zeszliśmy razem do parku, — poprawiła wesoło Gizella.
— Było tak, jak mówisz, księżniczko, — przyznał wdzięcznym skinieniem głowy Ottokar i błysnął na Gizellę wzrokiem chłopięcym, rozbawionym.
Księżna Łucja Teresa z trudem ukryła malującą się na jej twarzy bezradność, zasiadła przy stole, uprzejmym ruchem ręki wskazując cesarzowi miejsce przy sobie. Gizellą zaopiekowały się damy dworu, lecz ona, jakby ją nic już teraz nie krępowało, usiadła przy ojcu, pochyliła się ku niemu, wyznając bezwiednie dość głośno:
— Niech już dziś będzie moje święto, ojczulku.
Książę odpowiedział jej jakimś roztargnionym, tkliwym uśmiechem i zajął się rozmową z cesarzem.
Księżniczka Cecylja, ubawiona w pierwszej chwili, wprowadzeniem młodziutkiej siostry na dworskie śniadanie, powitała radośnie przyszłego narzeczonego i chwytała gorliwie w bezsłownem uznaniu każdy dźwięk jego mowy. Lecz w miarę, jak w rozmowie ogólnej udział jej stawał się coraz bardziej nikłym i wyraźnie obojętnym, zaczęła odczuwać przykry zmierzch w sobie i rozpaczliwą niemal bezsilność swoją wobec czegoś, co się stawało, a czego nie mogła ani odgadnąć, ani nazwać. Przesunęła oczy badawcze po twarzyczce Gizelli, uchwyciła natchniony wewnętrzną szczęśliwością wyraz jej źrenic i na jedną krótką chwilę zawisła przenikliwym wzrokiem na oczach Ottokara. Cesarz Sustji był dla niej inny, niż dnia poprzedniego, niż marzyła o tem, taki obcy i surowy i pełen dziwnego majestatu, co odpychał. Wprawdzie odpowiedział jej uśmiechem, lecz uśmiech ten tknął ją niemile i zbudził w niej raczej niepokój. Chłodny powiew złego przeczucia zmroził w niej serce i zdmuchnął naraz wszystkie ogniki jej marzeń. Zaczęła walczyć z sobą, ażeby nie wydać się upokorzoną, z trudem łamała usta w uśmiechu uprzejmym i wyciągała przemocą jak z zakamarków jedyną myśl zbawczą, że przecie cesarz nie wyznał jej dotąd swoich zamiarów, więc nic się jeszcze nie stało. Krzyżujący się jednak niepostrzeżenie wzrok księstwa, obecnych dostojników i dam dworu, dawał aż nadto wymowne świadectwo ogólnemu zaniepokojeniu i jakby szukał wzajemnie odpowiedzi na dręczące zda się wszystkich pytanie: Co się tu dzieje? Była właściwie słoneczna pogoda, lecz oranżerję przesycała duszność przykra, nieznośna, jak przed nadejściem burzy, która idzie już niepowstrzymanie i wywołuje niepokojące drżenie atmosfery. Rozmowa urywała się co chwila, śniadanie szybko dobiegło końca, wreszcie — powstano od stołu.
Gizellę zabrały do jej pokoi damy dworu. Ottokar niespodziewanie poprosił księcia Maksymila o poufną audjencję.
W głuchem milczeniu rozeszli się wszyscy.


Profesor Homwerin, stary znawca literatury łacińskiej, położył książkę na kolanach, do góry grzbietem, zdjął okulary i zapatrzył się w okno. Po chwili namysłu rzekł, na dając wyrazem twarzy wielkie znaczenie swym słowom:
— Rzecz jest jeszcze sporna, bo nierozstrzygnięta, czy w tysiąc dwieście z górą lat potem Alighieri nie kształtował swego pomysłu na „Achilleidzie“ Stacjusza neapolitańskiego.
Gizella zakołysała się w trzcinowym fotelu.
— Ach, profesorze, — zawołała niecierpliwie, — zostawmy te dociekania na następną lekcję!
Homwerin obrócił na nią wzrok namaszczony i odparł z gorliwością.
— Komentatorowie florentyńskiego Mistrza pomijają milczeniem ten fakt. Ja jednak utrzymuję, że...
— Ale, ale, — przerwała mu księżniczka, płonąc na licach, — czy zauważyłeś, profesorze, że cesarz Ottokar I Ururg jest zupełnie podobny do poprzednika florentyńskiego Mistrza — Juljusza Cezara?
Uczony podniósł brwi ze zdumienia i skrzywił usta.
—. Księżniczko, co za niegrzeczność z twojej strony.
Gizella przysunęła się do niego, złożywszy ręce błagalnie:
— Wybacz, drogi profesorze, ale dziś pragnęłabym skończyć tę lekcję.
— Więc może wprost przejdziemy do pieśni dziewiątej?
— Ach, nie, nie! Tyle mi wrażeń przyniósł dzisiejszy poranek, że...
Zawahała się, opuszczając źrenice.
Profesor wziął znowu książkę do ręki i rzekł:
— Ciekawym bardzo... powiedz, dziecko... Słucham cię — dodał przyjaźnie.
— No, nasuwają mi się różne analogje historyczne — wyznała, spłoniona, jak róża.
— Hę? W rodzaju poprzedniej?... — zapytał, nie patrząc na nią.
— Bo profesor nie zna jeszcze cesarza Sustji, który jest tak wielkim i sławnym, jak niejedna najsławniejsza — postać, zapisana w historji!
— Przecie to jeszcze młodzian dwudziestokilko letni, noszący tytuł cesarza od lat czterech zaledwie.
— Tak, profesorze, ale on nie nosi tytułu, lecz jest wielkim cesarzem naprawdę. Jak Aleksander Macedoński!
Homwerin zaśmiał się.
— No, no! Skądże to księżniczce przyszło dzisiaj do głowy? A czy księżniczka zna cesarza Ottokara? Nie słyszałem o tem.
— Znałam go dotychczas z portretów i z opowiadania, lecz dzisiaj... poznałam osobiście.
— Tak?... kiedyż to się stało?
— Spotkaliśmy — się przypadkiem, z rana na białych schodach, przy zejściu do parku...
I uniesiona wspomnieniem niedawnej chwili zaczęła opowiadać z takim zachwytem i szczerym, serdecznym zapałem, jakgdyby spotkanie jej z Ottokarem było niezwykle cudną fantazją poetycką, w której cesarz Sustji stał się wyśnionym królewiczem z jakiejś krainy nieziemskiej, ona zaś zwykłą, małą dziewczynką, przeistoczoną nagłe w zaczarowaną królewnę. Profesor rozszerzył oczy zaciekawione i poruszał ze zdziwienia głową, szepcąc co chwila:
— Czy to możliwe?... Czy to możliwe?...
Gdy skończyła, machnął ręką pobłażliwie i rzekł z uśmiechem:
— At! zażartowałaś sobie, księżniczko, ze mnie... Taka barwna bajeczka, i ciekawa. Jak zwykle umiesz fantazjować.
Gizella spojrzała z wymownym żalem, spoważniała i zasępiła się. Więc jej serdeczne wspomnienie i wyznanie najtajniejszych może uczuć wygląda tylko na bajkę, na zmyśloną dowolnie opowieść?...
— Może już czytajmy — szepnęła bezdźwięcznie.
Słowa te i zmieniony wyraz jej twarzyczki sprawiły, że profesor odgadł ją i wzruszył się do głębi. Ujął czule jej rękę i rzekł, patrząc w jej oczy ze szczerą otwartością:
— Nie, księżniczko, już dziś zaniechajmy lektury. Naprawdę, tak będzie lepiej.
Gizellę oblał radosny rumieniec.
— Ach, jaki profesor dobry, jedyny! — zawołała, klasnąwszy w ręce. — Będę dziś sama, sama, pojadę zaraz konno, będę prosiła... nie nie!... nie powiem nic więcej profesorowi!
Pożegnała starego uczonego przyjaciela i wybiegła z pokoju lekka i żwawa, jak motyl.
W kilka chwil potem profesor Homwerin, wychodząc ze swego gabinetu, spotkał hrabinę Martę, wpływową damę dworu i opiekunkę Gdzelli. Była niezwykle podnieconą, na twarzy miała wypieki, oczy jej błyszczały niespokojnie. Dowiedziawszy się, że Gizella skończyła lekcję tak wcześnie i zamierza zaraz wyjechać konno, hrabina zawołała:
— Coś strasznego co się dzieje! Czy profesor wie, że księżniczka Gizella, to dziecko jeszcze, była obecną na dworskiem śniadaniu w obecności wszystkich i — cesarza?
— Owszem, słyszałem o tem. Więc to fakt?
— Ależ tak!... na miłość Boską, co sądzisz o tem, profesorze?
— Hm... spotkanie księżniczki z cesarzem było przypadkowe. Ale wywarło na niej takie wrażenie, że nie śmiem nawet wątpić, czy nie obudziło w naszej małej Zili... serca kobiety.
— A właśnie, o to chodzi!
— A cesarz Ottokar oświadczył się już o rękę księżniczki Cecylji?
Hrabina Marta rozłożyła bezradnie ręce.
— E, he, he! — zaśmiał się stary łacinnik. — Palmę pierwszeństwo zdobywa Gizella. Bądź pewna, hrabino, nie wątpię o tem ani chwili.
— Ach, drogi profesorze, w głowie mi się wszystko gmatwa, nie wiem, co myśleć, co robić, co radzić i komu. Księżna strapiona tem nieszczęsnem śniadaniem. Cecylja zamknęła się w swojej komnacie i z nikim nie chce zamienić ani słowa, dwór cały chodzi, jak podminowany, podają sobie z ust do ust jakieś niesprawdzone, niedorzeczne domysły, jeden tylko książę toczy z cesarzem już od dłuższego czasu poufną dyskusję, a ja o niczem nie wiem, no, bo nawet księżna nic nie wie! Gdyby choć było wiadomem, że, jak powiedziałeś, profesorze, Gizella... ale nie! to niemożliwe! takie dziecko... zresztą nie pozwalają na to odwieczne zwyczaje i reguły...
— Mości pani hrabino — rzekł profesor poważnie — życie nasze nie układa się według reguł. A jak było możliwem spotkanie cesarza z naszą drogą Zili, tak i możliwe być mogą wszelkie inne niespodzianki. Żegnam hrabinę — skłonił się z tryumfującym uśmiechem i zeszedł do parku.
A w pałacu książęcym istotnie działo się coś niezwykłego. Od ścian, zamykających prywatny gabinet księcia Maksymila, szły zaledwie uchwytne echa głębokich tajemnic i, przenikając do każdej komnaty, do przedsionków i marmurowych korytarzy, poruszały każdego, ktokolwiek był świadom zamiarów cesarskich i tego, co zaszło podczas śniadania. Kamerdynerzy, paziowie biegali po całym pałacu z oznajmieniem, że ułożony z góry porządek dnia nie może być zachowany, ponieważ tajna narada cesarza Ottokara z księciem Maksymilem nie dobiegła jeszcze końca.Prezentacja dostojników arwijskich i defilada wojskowa zostały odłożone, niewiadomo na którą godzinę. Pora drugiego śniadania również minęła.
— Cesarz zgłosił jakąś trudną do przyjęcia prośbę i od uwzględnienia tej prośby uzależnił nawet dalszy swój pobyt w Passetoff...
— Jakież zajął stanowisko książę Maksymil?
— Bądź co bądź wyraz twarzy księżniczki Cecylji podczas śniadania był bardzo wymowny...
A oto wieść nowa:
— Jej królewska wysokość księżna Łucja Teresa proszona do gabinetu...
W pałacu uczyniła się cisza uroczysta, ale już po chwili nowe echa, niewiadomo skąd powstałe, jęły snuć się koło gabinetu książęcego i intrygować dworzan.
— Dyskusja pomiędzy księciem Maksymilem, księżną panią a cesarzem Sustji zaostrza się coraz bardziej... Jakiż powód tego starcia?...
— To niesłychane! Coś się stało, nieprzewidzianego, ale co?!... Wszak cesarz przybył z zamiarem oświadczenia się o rękę księżniczki Ceeylji i zdawało się, że przeszkód żadnych nie spotka... przeciwnie, rzecz ułożona.
— Tak, lecz spotkanie cesarza z księżniczką Gizellą.
— Gdzież jest Zili?
— Dosiadła Ibisa i wymknęła się z Passetoff sama jedna, zapewne w kierunku Srebrnego Hełmu, jak zwykle...
— Ach, jaka była cudna, jaka promienna ta nasza droga, biała Zili... na tem dziwnem śniadaniu...
Nieprawdopodobne, niewypowiedziane przypuszczenia obiegały wszystkie komnaty i zakamarki, a słodkie imię młodziutkiej księżniczki zawisło niejako w atmosferze pałacu, jak symbol nowych objawień, jak znak, za którego pomocą rozwiązuje się najzawilsze zagadki.
— Czyżby naprawdę Zili — —?
Zdawało się, że pałac zapadł w zadumę, a nad całem Passetoff roztoczyła się błękitna mgła mroku, że lada moment wystrzeli świetny promień słońca — zwiastun mającego nastąpić cudu. Było długie milczenie, pełne radosnego niepokoju i oczekiwania.
W tem drzwi gabinetu rozchyliły się, z za ciężkiej w głębi kotary zadźwięczał wesoły głos cesarza Sustji, i po chwili ukazała się księżna Łucja Teresa. Była zmieniona, lecz na dostojnem obliczu jej malowało się uduchowienie, niedawno surowe usta rozjaśniał uśmiech pogodny, uśmiech, w którym jest duma i szczęście serca matczynego. Majestatycznym krokiem przeszła do swych pokoi i zaraz wezwała hrabinę Martę.
Dama dworu wbiegła z oczami pełnemi pytań. Księżna rzekła krótko:
— Jego cesarska mość cesarz Ottokar oświadczył się o rękę Gizelli.
W oczach hrabiny Marty wyraziło się najwyższe zdumienie. Wiadomość ta podcięła jej nogi. Oparła się rękami o poręcz fotela. Nie umiała narazie ani odpowiedzieć, ani odejść. Szepnęła z trudem:
— Wasza królewska wysokość... wszak to dziecko...?
— Ha! stało się. Księżniczka Gizella będzie obecna na dzisiejszych wieczornych uroczystościach. Proszę zająć się tem niezwłocznie. Pragnęłabym widzieć się z księżniczką. Proś ją do mnie hrabino, natychmiast.
— Spełnię życzenie waszej wysokości — zawołała hrabina i wyszła pośpiesznie, dziwnie roztargniona.
Księżna Annuncjata Zofja i książę Sebastjan Ururg, stryj cesarski, przybyli do Passetoff o oznaczonej porze.
Po ceremonji powitania, na krótko przed obiadem galowym, cesarz podążył do apartamentów swej matki i zażądał widzenia się z nią sam na sam, przez jedną z dam dworu.
Księżna weszła do salonu trochę zdziwiona nagłością wezwania. Sztywna w ruchach a posągowa w postawie, ubrana już w dworski strój obiadowy, skłoniła się przed synem majestatycznie, z zachowaniem wszystkich szczegółów, obowiązujących wobec monarchy. Cesarz oddał jej ukłon trochę niecierpliwie, nerwowo. Postąpił krok bliżej, czując dławiące go wzruszenie niepohamowane, silne. Wskazał księżnej fotel ruchem gwałtownym, choć pełnym uprzejmości. Księżna rzuciła przelotnie wzrokiem w stojące naprzeciw lustro, poprawiła nieznacznie pałające we włosach brylanty i usiadła z namaszczoną powagą w twarzy. Po widocznem wzruszeniu syna domyśliła się łatwo, jaki będzie temat rozmowy. Przemówiła pierwsza:
— Przeczuwam, że projekt mój, z którym związana jest ściśle bytność waszej cesarskiej mości w Passetoff, uwieńczony już został skutkiem pomyślnym?
Ottokar wzruszył lekko ramionami, jakgdyby zraziła go oschłość słów matki, zagłębił się w fotelu i odrzekł z pewnym dąsem:
— Chwila obecna jest tak ważna i droga dla mnie, że te oficjalne tytuły mogą tylko zmrozić serdeczną życzliwość naszą... Pragnę ci właśnie, matko, oznajmić, że... dzień dzisiejszy jest najpiękniejszym dniem w mojem życiu i mogę uważać się naprawdę za wybrańca losu.
— Tak mniemam — przerwała księżna wyniośle. — Gdyś oddziedziczył tron Sustji po abdykacji bezdzietnego stryja, cesarza Rogiera ósmego, już się spełnił nad tobą szczególny znak opatrzności Bożej.
— Ach, tron! — machnął ręką Ottokar, nie patrząc na matkę. Wiadomo przecie, że w owym czasie korona sustjańska posiadała zbyt wiele cierni. — Dziś wprawdzie jestem zadowolony, lecz istotne szczęście, ten dar Opatrzności, znalazłem dopiero teraz — i niespodziewanie gdzieindziej.
— Rozumiem, Ottokarze, rozumiem cię zupełnie i mogę być dumna, że mój wybór był tak trafny i tak pomyślny dla ciebie. Jednakże dzisiejszy wygląd księżniczki Cecylji zastanowił mnie bardzo i nawet zaniepokoił. Pomyślałam na chwilę, czyżby ona nie podzielała twojej serdecznej radości?
Cesarz uśmiechnął się tajemniczo, zmrużył oczy, badając wyraz twarzy matki, poczem nagle ruchem zdecydowanym sięgnął do stolika po leżące na niem płaskie pudełko safianowe, przyniesione przez siebie i wręczył je księżnej. Rzekł uroczyście z ognikami w oczach:
— Dla Gizelli.
— Cóż to jest, Ottokarze? Dla kogo? Co to znaczy?
— Niech ci, matko, cudne imię młodszej księżniczki arwijskiej, wystarczy za odpowiedź.
Księżna drżącemi rękami otworzyła pudełko, spojrzała przez w złoto oprawne szkła i naraz zmarszczyła brwi, ciskając w oczy cesarza dwie błyskawice groźnego wzroku.
— Narzeczeńska bransoleta Ururgów?... Co to jest?... Nic nie rozumiem.
— Czyż nie wiedziałaś, matko, że bransoletę Ururgów zabieram do Arwji?
— Dla Cecylji!
— Otóż przeznaczenie moje chciało i zrządziło inaczej. Tą bransoletę zechciej, mamo, zapiąć na rączce młodszej córki księcia Maksymila, Gizelli.
Księżna zerwała się z miejsca, zapłonąwszy na twarzy ognistą łuną wzburzenia.
— Wasza cesarska mość, żartujesz sobie ze mnie! Lecz to doprawdy nie jest chwila na żarty z twej strony...
Cesarz wstał również.
— Chwila jest bardzo poważna, matko, a postanowienie moje nieodwołalne. Oznajmiam, iż tylko Gizella będzie moją żoną.
— Ależ, Ottokarze, wszak Gizella — to dziecko! Skąd ci przyszedł do głowy taki zamiar. Młodsze księżniczki arwijskie nie bywają jeszcze w świecie. Jak ją poznałeś?... Co to znaczy?
— Dziś rano przypadkiem spotkałem Gizellę w parku i pokochałem ją od pierwszej chwili, spędzonej z nią. Jest uosobieniem piękna, oczarowała mnie. Tylko jej białych skroni godna jest korona sustjańska!
— Niedorosłego dzieciaka!... Oszalałeś, Ottokarze!
Cesarz zesztywniał.
— Zważaj na zbyt pohopne słowa, księżno... za drzwiami stoją kamerdynerzy.
Księżna spostrzegła, że istotnie posunęła się za daleko. Skłoniła głowę zmieszana.
— Wasza cesarska mość mi wybaczy...
Ottokar podszedł do niej i miękko, łagodnie ujął ją za rękę. Przemówił zciszonym głosem serdecznie:
— Mamo, rozpogódź oblicze, bo doprawdy niema w tem nic tragicznego. Rozumiem, nie znasz Gizelli i dlatego oburzasz się, że ją wybrałem zamiast Cecylję, jak sobie życzyłaś. Lecz miłość moja nieprzymuszona powinna być w takich razach decydującym czynnikiem, jeżeli młodość i małżeństwo moje ma być opromienione najwyższem szczęściem. Powinnaś raczej, mamo, być wdzięczna losowi mojemu, że pozwolił mi spotkać Gizellę przed oświadczeniem się o rękę Cecylji, która wtedy naraziłaby się na niezasłużone przykrości, gdyż bezwzględnie po poznaniu Gizelli, nawet spóźnionem, nie liczyłbym się z żadnymi skrupułami. Czarem swym oraz prostotą dziecięcą Gizella zwycięża najoporniejsze serca. Poznasz ją dziś jeszcze na obiedzie.
— Jak to, więc to już oficjalnie spełnione?
— Oświadczyłem się księstwu natychmiast po poznaniu Gizelli, bo, biorąc rzecz ściśle, czasu wiele nie miałem na odkładanie. Po przejściu bardzo drażliwej sceny z księciem Maksymilem, a potem z księżną, przemogłem upór ich obojga i uzyskałem to, że żądaniom moim — aby Gizella była moją żoną — stało — się zadość. Zaręczyny jutro wieczorem. Pragnąłem cię, mamo, uprzedzić o tem, pamiętając zawsze, że przedewszystkiem jestem synem twoim, a później dopiero cesarzem Sustji... Dlaczego milczysz, matko?
Księżna patrzała na syna w osłupieniu. Wzrok jej uparty, a bez żadnego wyrazu, zniecierpliwił cesarza. Rzekł twardo:
— Wszystko to, co się stało, stało się nieodwołalnie. A teraz, proszę cię, księżno, wezwij swój orszak i przejdź do sali różanej, gdzie ci będzie przedstawiona przyszła cesarzowa Sustji. Moi panowie już mnie oczekują.
Księżna podniosła rękę do czoła i wymówiła głosem niemal rozpaczliwym:
— Jakiż to straszny, niepowetowany cios, wyrządzony Cecylji...
— Tylko swego rodzaju rozczarowanie — poprawił cesarz — ale stokroć lepsze to, niż długie lata złamanego życia.
Prędko ucałował rękę księżnej, skłonił się głęboko i wyszedł z salonu.
Poprzedzany przez paziów i lokajów, w otoczeniu świetnego orszaku panów Sustji, ujrzał cesarz z daleka, w galeji, idącego księcia Masymila. Książę szedł sam, pogrążony w zadumie i za lada szelestem przyspieszał kroku, jakby się lękał, że go kto zatrzyma. Ottokar powiódł za nim oczami i pomyślał:
— Jakże podobnym byłby do niego w tej chwili młodociany król Arwji, Luisel, niepoprawny romantyk rodziny Wittelsgethów...
I książę również dojrzał cesarza, lokaje nieśli przed nim palące się świeczniki. Ale książę nie zatrzymał się umyślnie, udał, że nie widzi orszaku cesarza, chciał być jeszcze u najdroższej Zili, zanim ona ukaże się pierwszy raz publicznie po to, wszak tylko po to, aby w następstwie zawrzeć ślub wieczysty z kimś zgoła obcym. Księcia dręczyło uczucie prawie rozpaczliwego bólu. Nie potrafił panować nad sobą, a myśl, że mu wkrótce zabraknie widoku Gizelli, była dla niego nie do zniesienia. Nie mógł sobie darować, że okazał tyle słabości wobec młodego Ottokara, który tak nagle zmienił poprzedni swój zamiar, i niechęć wielką czuł do cesarza za narażenie Cecylji na przykrość zawodu. Znalazłszy się w korytarzu, wiodącym do pokojów Gizelli, zatrzymał się bezradnie, przyciskając ręką serce. Nie wiedział, co jej powie, lękał się słów własnych, by nie przyćmiły zbyt wcześnie promiennej radości i szczęścia tego dziecka. W reszcie uchylił drzwi.
Gizella biegała w swoim salonie, podniecona wiadomością, otrzymaną z ust matki, spragniona nowego widoku pięknego cesarza. Przykładała co chwila drobne dłonie do rozpalonej twarzyczki i biegała z miejsca na miejsca, niespokojna o nic i o wszystko, zniecierpliwiona zbyt powolnem posuwaniem się czasu. Ubrana w lekką jedwabną tkaninę białą, z nieznacznie odkrytemi ramionami i szyją, w ciemnem złocie włosów, spływających grubymi warkoczami aż do stóp, w uroku nadziemskiej piękności — była jak kwiat żywy, czarodziejski, któremu danem jest szczebiotać i śmiać się rozkosznie, jak śmieją się dzieci.
Hrabina Marta chodziła za Gizellą poważna i przejęta ważnością chwili, przyterm mówiła ciągle, jakgdyby chciała wyczerpać całą swą wiedzę o wielkokwiatowej, dworskiej umiejętności zachowania się, jakgdyby obawiała się o każdy dalszy krok księżniczki, wstępującej na nową drogę życia.
— Księżniczka nie słucha, ale nie wolno, stanowczo nie wolno, okazywać tyle roztargnienia, czy niefrasobliwości.
— Ależ, hrabino, ja zastanawiam się nad wszystkiem.
— O, nie, nie! Taka zbytnia swoboda gestów, ruchów...
— Więc proszę powiedzieć, co mi wolno?
— Trzeba być...
— Ach, wiem: ogromną lalką! — dokończyła Gizella ze śmiechem wesołym. Uściskała hrabinę, nieledwie okręciła się z nią dokoła i zawołała przekornie, stając pośrodku salonu:
— A ja będę sobą, będą sobą, bo lalka może mieć tylko taką minę.
Podniosła ramiona i głowę do góry, oczy rozszerzyła z naiwną ciekawością, skrzyżowała ręce, jak niewolnica, usteczka wykrzywiła zabawnie a wyglądała przytem tak wdzięcznie, że hrabina była rozbrojona. Gizella parsknęła śmiechem i nagle spoważniała.
— Niech pani będzie spokojna — rzekła uprzejmie ze zwykłą swoją słodyczą — na taką śmieszną pozę nie zdobędę się nigdy w towarzystwie, w którem się za chwilę znajdę; wszystko, co do mnie należy, wykonam po swojemu, a księżnej Annuncjacie skłonię się tak, że nic mi do zarzucenia nie będzie miała.
— Wierzę w to, księżniczko — odparła z godnością hrabina Marta.
— Ale, ale! — zawołała Gizella — chciałam zapytać, czy bardzo jest surowa i groźna matka Ottokara?
— Czyja? — zdumiała się hrabina.
— Ach, prawda, znowu zapomniałam — poprawiła się z żartobliwą przesadą Gizella. — A więc jej cesarska wysokość księżna Annuncjata Zofja...
— Księżniczko, księżniczko — upomniała ją zgorszona hrabina, lecz nie dokończyła, gdyż w tej chwili w rozchylonej kotarze stanął lokaj i oznajmił księcia Maksymila.
Książę wszedł krokiem ociężałym, zgnębiony wyraźnie i nieco pochylony. Hrabina Marta, złożywszy ukłon, usunęła się na bok. Książę nie zwrócił na nią uwagi, podszedł do córki i spojrzał w jej oczy wzrokiem bolesnym, przejmującym.
— Ojczulku, co tobie? Taki jesteś... smutny...
Gizella chciała się rzucić ojcu na szyję, lecz on ujął mocno obie jej ręce, pocałował ją serdecznie w czoło i szepnął tylko:
— Zili, moja, malutka...
Podniosła na niego oczy zatrwożone, pytające.
— Co się stało, ojczulku, najdroższy? Taki jesteś inny... i to dziś?...
— Nic, nic, dziecino moja słodka...
Puścił jej ręce, w głosie jego był żal i jakaś nuta rozpaczliwa, trząsł się cały, widocznie walczył wewnątrz z wybuchem, mającym rozerwać mu piersi.
Gizella zarzuciła mu ramiona na szyję i krzyknęła niemal:
— Ojczulku?!
Cała jej dusza jasna, kryształowa, cała jej miłość dziecięca dla tego dobrego ukochanego ojca była w tym jednym okrzyku trwogi i żałości.
Książę ujął jej głowę i popatrzył na nią głęboko, uważnie. I naraz przestraszył się. Szafirowe, gwiaździste oczy Gizelli są tak wymownie utajonymi na dnie serca znakami rozkwitłego dziś rankiem uczucia kobiety, że gdyby miały kiedykolwiek zasunąć się szarą mgłą rozczarowania — szłyby za nim nieskończone lata, jak dwa najstraszniejsze wyrzuty.
— Zili — powiedział z mocą — tak pragnę, aby pieśń twojej duszy była zawsze weselną.
Poczem lekko odsunął Gizellę, jakby otrzeźwiał nagle, i zwrócił się do hrabiny Marty ceremonjalnym, sztucznym tonem.
— Pani i hrabina będą towarzyszyły księżniczce do sali różanej a potem... do stołu.
Skinął głową i wyszedł prędko.
Gizella stała poważna, zamyślona ze wzrokiem, zwróconym przed siebie, w przestrzeń. Zawirowały w niej myśli, uczucia kręgiem szalonym. Ale jednocześnie wydało jej się, że widzi przed sobą Srebrny Hełm, zatopiony w słońcu, górujący szczytem swym nad mrowiskiem czarnych chmur... Oto mgły z niego opadły, odrzucił złą gromadę mgieł i na tle lazurowego nieba wyłonił się zwycięski, mocarny, jak radośnie świetlisty symbol nadziei...
— Księżniczko czas już, abyśmy poszły — rozległ się głos hrabiny Marty.
— Idziemy do różanej sali... księżniczko!
Gizella ocknęła się jakimś wewnętrznym gwałtownym wstrząsem, jakby zbudzona ze snu. Spojrzała na swą opiekunkę trochę spłoszonym wzrokiem i — poszła naprzód z uczuciem niepokoju, hamując w sobie i zawrotny bieg myśli i coraz szybszy łoskot serca, niewiadomo dlaczego powstały. Tak dużo jest pokoi, które mija i tyle zapalonych świeczników, które tęczowe rozsuwają smugi, że z trudem oczy mogą dojrzeć, gdzie jest ta sala różana i ten punkt świetlisty, pociągający ku sobie potęgę nieprzepartego uroku...
Otworzono przed nią drzwi szeroko. Weszła z damami do różanej sali i zatrzymała się zmieszana, olśniona potokiem świateł. Tyle strojnych osób stało dokoła. Znajomi, czy nieznajomi? Ktoś mówił słowami niezrozumiałemi i czy do niej?... Nieśmiało podniosła drżące powieki, obciążone długiemi czarnemu rzęsami — głębokie szafiry jej źrenic zamigotały przez chwilę promieniście, w nagłym porywie radości. Ujrzała pięknego cesarza. Witał swoją wieszczkę róż zachwyconym, przemiłym uśmiechem. Uśmiechnęła się jednocześnie do niego tak bardzo szczęśliwa. Ale w tym samym momencie, gdy przesunęła wzrok na inną stronę, nagle zmroziły ją, jak dwa sztylety z lodu, utkwione w niej badawczo surowe, zimne oczy matki cesarskiej, księżnej Annuncjaty Zofji.
Długie rzęsy Gizelli opadły ciężko na pobladłe policzki...


Modra poświata, płynąca od witraży ze smukłych gotyckich okien, rozsnuła się po niewielkiem wnętrzu kaplicy pałacowej, zda się, bladoniebieskie ściany nasiąkły seledynową glazurą. Wszystko tonęło w zacisznym mroku błękitnym. Z mnóstwa malowanych tęczowemi barwami szybek wyłaniała się wyraziście postać świętej Cecylji, grającej na organach. Natchniona z rozmodleniu głowa pięknej patronki muzyki, uduchowienie jej oczu i otaczające ją sfery niebiańskie były przedstawione przez mistrza z takiem odczuciem prawdy zaziemskiej, że słyszało się niemal harmonję tonów, wypełniających kaplicę.
Przy ołtarzu ktoś westchnął z głębi rozmarzonej duszy, ktoś szepnął cichutko. Białe dziewczę z naręczem róż niepokalanie białych stroiło wizerunek Matki Bożej, wyrzeźbiony z kości słoniowej. Pęki ciemnych aksamitnych fjołków tworzyły koło obrazu girlandy pachnące, a teraz pomieszały się z anielską bielą róż tak, że na ołtarzu utworzył się mały ogród, zatopiony w obfitem kwieciu.
Był właśnie dzień świąteczny. Zaledwo Gizella zdążyła przybrać świeżemi kwiatami kaplicę, zaczęli się schodzić na ranną mszę członkowie rodziny książęcej. Z boku ołtarza w stallach, wybitych błękitnym aksamitem klęknęli: książę Maksymil, księżna Lucja Teresa, księżna Annuncjata Zofja, książę Sebastjan Ururg, stryj cesarza Ottokara i kilka wiekowych pań z rodziny Wittelsghetów. Naprzeciw zajęli miejsca cesarz Ottokar, przy nim Gizella, potem starszy brat księżniczki, książę Jan Luisel i młodszy Teozjusz, dalej Cecylja, dwunastoletnia księżniczka Klotylda, najmłodsza z rodzeństwa, której jedynie raz na tydzień na mszy niedzielnej wolno było zjawiać się publicznie. W innych ławkach usiedli dalsi krewni królewscy, wyżsi dostojnicy dworów sustjańskiego i arwijskiego, damy honorowe. W nawie stanęła służba pałacowa, wśród niej zwracał uwagę stary kamerdyner cesarski, Betlej, wyprostowany uroczyście, w paradnym swym ubiorze.
Mszę, jak zwykle, odprawiał sędziwy prałat, stary przyjaciel i powiernik pasterski obojga księstwa. Skupienie szczere, modlitewne, cisza wśród zebranych i słodka muzyka ukrytych organów podniosły ducha. Wrażenie chwili niezwykłej osiągnęli wszyscy obecni a wzmocnił ją zapach róż i fjołków, pomieszany z wonią mirry, buchającej z trybularza.
Książę Maksymil wsparł czoło na dłoniach i wzniósł się całą duszą, wszystkiemu myślami ponad świat swój rzeczywisty i obecne otoczenie. W chwili tej egzaltacją modlitewną sięgał stóp Boga, błagał Go o niezmienność tego uczucia, które w sercu Gizelli i w sercu Ottokara rozkwitło tak nagle i mogło być tylko złudą znikomą.
Księżna Łucja Teresa miały łzy w oczach, ale kryła je starannie, by nikt nie spostrzegł, co się w jej duszy dzieje.Nurtowały ją pytania:
— A Cecylja?... A Cecylja?... Dziwnem zrządzeniem przypadku mała Zili zabiera jej świetną przyszłość i wielką koronę stustjańską, ale, czy także — szczęście?...
Przypomniała sobie burzliwą konferencję wczorajszą z Ottokarem o oddanie mu Gizelli, tak młodej i tak mało przygotowanej do życia, i tym większy ogarnął ją niepokój. Rzuciła wzrokiem na Gizellę i Cecylję. Starsza księżniczka siedziała blada, zmieniona bardzo, panująca całym wysiłkiem woli nad sobą. Ze wszystkich obecnych jedynie może matka zdolna była zrozumieć ją i przeczuć, co się w jej duszy dzieje od wczoraj.
Gizella wyjątkowo dzisiaj nie mogła się modlić. Burza splątanych wrażeń i myśli dziwacznych nie pozwalała jej skupić się całą swoją istotą. Wiedziała, że jest szczęśliwą jakiemś nie mającem nazwy przeżyciem i odnosiła wrażenie, że szczęście jej — to jasna przeczysta toń lazurowa, a nad nią unosi się ona sama, jak ważka, w wiosenny różowy poranek.
Z tego śnienia na jawie w pewnej chwili obudził ją wzrok księżnej matki, Annuncjaty Zofji, kierowany na nią przez szkła często, choć ukradkiem. Spostrzegła na sobie blade zimne oczy tej dumnej pani, ogarniające ją z jakąś nieznośną ciekawością, i — zmieszała się. — Tak jak wczoraj po wejściu do sali różanej spojrzenia badawcze księżnej prześlizgnęły się po niej, niby śliskie, lepkie wężyki. Wstrząsnął nią lekki dreszcz, lecz natychmiast zwróciła przelotne spojrzenie na Ottokara i — na widok jego uczucie przykre minęło szybko. Chwyciła oto promienny uśmiech cesarza, dobry, tak bardzo dobry wyraz jego ciemno-orzechowych oczu i znowu zajaśniała w niej radosna światłość i znowu wydało jej się, że jest przeźroczoskrzydłą ważką, nad lazurową tonią szczęścia.
Tymczasem msza dobiegła końca. Wszyscy wstali, prałat odczytał ewangelję, potem ukląkł, by odśpiewać pieśń rytualną. Zaledwo zaintonował, gdy Gizella, uniesiona porywem natchnionym, stanęła w ławce, podchwyciła pełnym głosem melodję i zaczęła śpiewać wraz z przytłumioną muzyką organów. Głos jej metaliczny rozbrzmiewał wielką skalą bogactwa, a srebrzyste tony, przepojone uczuciem, sięgały zda się do głębi serc i panowały wszechwładnie w kaplicy siłą swej wymowy.
Księżna Annuncjata Zofja drgnęła i spojrzała zdumiona na księżniczkę. Takiej swobody w Idaniu na dworze nie bywało. W tem i młody książę Teozjusz dołączył swój głos do śpiewu siostry, księżniczka zaś Cecylja powstała również i jęła śpiewać, lecz już w połowie pieśni zamilkła. Skurcz jakiś zdławił jej krtań, usiadła szybko, ukrywając twarz w dłoniach.
Głos Gizelli rozbrzmiewał donośnie. Oczy wszystkich spoczęły na jej wdzięcznej postaci, dusze ich popłynęły śladem jej śpiewu. Ottokar stanął w ławce, lecz nie śpiewał, patrzał tylko na Gizellę i doznawał zupełnie nowego, niż wczoraj, wrażenia. W bieli, z różami w przepięknych warkoczach, wydała mu się, jakby świętą z tych witraży błękitnych, jakby wróżką, czy wizją przewodnią jego życia. Zatonął oczami w jej rysach, zasłuchał się, zapomniawszy o wszystkich i o wszystkiem, co go otaczało.
Książę Maksymil padł czołem na krawędź ławki, klęcząc, szeptał:
— Szczęście domu mego, źrenico oka mego, Zili moja... bądź zawsze tak szczęśliwa, jaką widzę cię teraz...
Wreszcie pieśń ucichła, echo jej załopotało anielskiemi skrzydłami pod błękitnym stropem kaplicy, zaszemrały, tony rozchwiane, mdlejące i — zaległa cisza uroczysta, jak przed komunją. Prałat podniósł się z klęczek. W tej samej chwili cesarz Ottokar porywczo ale z powagą dostojną i niezwykłem wzruszeniem podał rękę Gizelli. Stropiła się, nie zrozumiawszy, co znaczy ten ruch, ale cesarz skinął lekko głową z pociągająco władczem postanowieniem, więc poszła z nim drżąca i zmieszana aż do stopni ołtarza. I oto nieoczekiwanie dla zgromadzonych w kaplicy, cesarz zatrzymał się z Gizellą przed prałatem i przemówił serdecznie:
— Pobłogosław nas, księże prałacie, jesteśmy zaręczeni.
Łuna ognista zalała twarzyczkę Gizelli. Powieki jej zadrżały, jak spłoszone motyle, serce zabiło gwałtownie. Mocny uścisk ręki Ottokara, jego słowa doniosłe, głębokie, nagłość postanowienia — wszystko to, czego się w tej chwili jeszcze nie spodziewała, wprawiło ją, w stan błogi a niepojęty, jak w fantastycznym śnie.
Szmer podziwu i zdumienia poruszył zebranych. Wszyscy odruchowo powstali. Książę Maksymil zerwał się jak podrzucony brutalną przemocą, spojrzał przerażonemi oczyma na młodą parę i — żałosny cichy jęk wydobył się z jego piersi, wzburzonej do dna. Księżna Łucja złożyła ręce modlitewnie, uśmiech rozjaśnił jej twarz.
Cisza w kaplicy trwała mistyczna prawie. Hamując łzy szczerego wzruszenia, sędziwy prałat udzielił narzeczonym błogosławieństwa kapłańskiego i zwrócił się do obojga z krótką przemową, pełną namaszczonej powagi i ojcowskiej tkliwości. Gdy skończył, cesarz Ottokar podał mu pierścień zaręczynowy Ururgów z wielkim soliterem rubinowym. Jednocześnie prałat zwrócił się o pierścionek do Gizelli. Zmieszała się, nieprzygotowana zgoła do zaręczyn w kaplicy. W tem książę Maksymil zsunął błyskawicznie z palca duży sygnet ze szmaragdem, wyobrażającym ptaka, pochłanianego przez płomień ognia, i podał go przez stojącego obok marszałka dworu, księżniczce. Gdy narzeczeni zamienili pierścienie, prałat zaintonował — Te Deum.
Gizella, oparta na ramieniu cesarza, wysłuchała godowego hymnu, wpatrzona radosnemi oczami w oblicze Matki Bożej. Myśl jej, dusza żywiołowa, płomienna, serce, bijące teraz podnieconem z radości tempem — wszystko należało do Ottokara, wszystko, co było nią, oddawała mu za ogrom wiary, który w niej wzbudził. Ottokar odczuwał to i — triumfował ze szczęścia, rozpromieniony w oczach, oszalały z radości.
Zaczęto składać narzeczonym życzenia. Gizella oderwała, się od boku cesarza i, nie licząc się z niczem, padła rodzicom w ramiona. Szepnęła, zatrzymana dłużej w uściskach ojca:
— Ojczulku, nigdy nie przypuszczałam, że istnieje takie szczęście ogromne. To chyba ty, ojczulku, wyprosiłeś je u Boga dla swojej małej Zili...
Nie mogła dłużej mówić, gdyż cisnęli się do niej już wszyscy, porywając jej ręce, zasypując ją potokami słów radosnych.
Gdy skończyły się życzenia i dostojni narzeczeni wychodzili z kaplicy, Ottokar znalazł stosowną chwilę, by pochylić się do Gizelli i szepnąć gorąco:
— Zawdzięczam ci, ukochana najcudniejsze dni życia mego. Dziękuję ci za to, że jesteś moją promienną jutrzenką, blask twój rozjaśni tron sustjański...
Gizella zbyt była wzruszona, by odpowiedzieć narzeczonemu. Spojrzała tylko na niego wdzięcznym, wymownym wzrokiem, a w oczach jej było tyle przepastnej słodyczy i taki urok porywający, że Ottokar musiał zapanować nad sobą, by nie chwycić jej w ramiona i wobec wszystkich ucałować jej świeżych, rozkwitłych w uśmiechu ustek.
Gdy przeszli do wielkiej sali pałacu, księżna matka, Annuncjata Zofja, podeszła majestatycznie do Gizelli i na ręku jej zamknęła bransoletę narzeczeńską Ururgów. Była to szeroka taśma złota, spięta jarzącem się słońcem, utworzonem z olbrzymich brylantów. Na gładkiej zewnętrznej stronie bransolety widniał pięknie cyzelowany herb i korona cesarska oraz napis: „Przez ból i mękę ku słońcu“.
Księżniczka patrzyła trwożmie na surową matkę narzeczonego, gdy zdobiła jej białe krągłe ramionko w świetny, ciężki klejnot. Ta obręcz złota, iskrząca się brylantami, wydała się jej dziwnie groźną.
Księżna zaś rzekła ceremonjalnie:
— Tę bransoletę nosiły wszystkie narzeczone cesarskie i cesarzowe Sustji. Ostatnio noszoną była przez stryjenkę jego cesarskiej mości cesarza Ottokara, Julję Krystynę. Teraz klejnot ten jest własnością waszej wysokości, jako przyszłej cesarzowej.
Gizella była tak oszołomiona zaszczytem, nadawanym jej przez matkę cesarza, i tak czuła się w tej chwili skromną wobec dostojnego tytułu cesarzowej, że oczy jej spojrzały z lękiem i dziecięcą niewiarą.
— Ja cesarzową Sustji? — szepnęła. — Czy to możliwe? Jestem tak mało znaczącą istotą...


Lękliwy wzrok Gizelli i pytanie, rzucone przez nią jakby w przyszłość, uchwycił książę Maksymil. Znalazł się znowu pod wrażeniem niepokojących uczuć. Uroczystość zaręczynowa tak nagła wydała mu się zbyt długą i męczącą. Pragnął pozostać sam i bał się samotności, która wszak może być podobną do zupełnego odosobnienia, jakie go niechybnie czeka po wyjeździe Gizelli do Idania.
Wreszcie znalazł się w swoim gabinecie. Zanurzył się wygodnie w skórzanym, głębokim fotelu i patrzył na portret Gizelli, malowany przed dwunastu laty, kiedy zaledwie umiała szczebiotać... Potęgą genjalnej interpretacji, dziewczynka ukazywała się na płótnie jak żywa. Jak to czas szybko przemknął, że dziś Zili włożyła na palec pierścień zaręczynowy.
— Ja cesarzową Sustji?...
Dziecino droga, myślał książę, ty nie pamiętasz, ale był taki dzień, był, kiedy zawisła nad tobą dziwna, tajemnicza wróżba... Siedzieliśmy nad brzegiem morza, Cecylja bawiła się lalką, szykując ją do kąpieli, a tyś w takich samych białych sukienkach zbierała barwne kamyki i układałaś je po swojemu we wzory, freski. A, jak nigdy przedtem, śpiewałaś sobie ciągle dziwnie smutną piosenkę. Wtem usłyszeliśmy za sobą czyjeś ciężkie kroki. Zbliżył się do nas niemłody już mężczyzna czarnowłosy, z długą brodą, ubrany, jak pątnik, w sandałach na bosych nogach, z węzłem na ramieniu. Uśmiechnął się i podszedł do ciebie. Czarne przenikliwe oczy utkwił w tobie, maleńka Zili. Patrzył długo z uwagą, z natężeniem, brwi gęste zmarszczył. Uśmiechnęłaś się do nieznajomego wędrowca, a on spojrzał na kamyki, ułożone przez ciebie i badał je z ciekawością. Tknięci czemś dziwnem, podeszliśmy do ciebie. Pątnik widocznie nie spostrzegł nas, cały pochłonięty tobą, odezwał się:
— Ułożyłaś, maleńka, kamyki w królewską koronę, łączącą dwie korony razem... Dobrze się ty bawisz, mała! To nie z rozmysłem ułożone... Kształt korony utworzył się bezwiednie... A jesteś śliczna! W oczach twoich pali się blask, co może oślepić, główkę, włosy bujne masz, cudne, zadziwiająco cudne... Czoło... tak! czoło do dźwigania korony stworzone... Czy to wasze dziecko? — Zapytał nas nagle.
Potwierdziliśmy z dumą i patrzyliśmy na dziwnego wędrowca ze wzrastającem zdumieniem.
— Cudna jest ta wasza maleńka!... Daj rączkę, dziecko...
Podałaś mu rozwartą dłońkę, a on pochylił się i badał ją długo. Poczem pokręcił smutnie głową i rzekł:
— Za mała rączka do wróżby, ale już czytać z niej można wiele, wiele... Tak, jakbyś miała zostać pomazanką bożą, królową... Dwie korony dla ciebie, splecione razem, jak te, ułożone bezwiednie na piasku... Jedną, królewską ukochasz... Da ci szczęście... Lecz obie razem — dużo zawodów, smutków... Chmury czarne nad tobą zamroczą ci słońce... ciernie bolesne poranią stopy... w serce wbije się oścień straszny... Przez ludzi — jakby swoich poddanych — będziesz bardzo kochaną... Dla ciebie samej jednak miłość wystrzeli w dwu pysznych kwiatach... jeden z nich może być purpurowy od krwi, potężny to, niezwykły kwiat miłości... Okrutne przeżyjesz chwile... Ha!!... nie swoją ty śmiercią zakończysz lata bolesne... o... o!... to straszne!...
Umilkł, zasłaniając oczy. I gdy tyś roześmiała się, nie pojmując tych tajemniczych słów, nas przejęła trwoga.
— Idź, wędrowcze! — krzyknęliśmy. — Cóż za przepowiednie złowrogie dla dziecka!
Pątnik odkrył oczy otchłanne.
— Nie gniewajcie się na mnie — odrzekł spokojnie. — Przez usta moje zawsze przemawia proroctwo, które prawdę mówi zamkniętą w tajemnicy losów dla śmiertelnych... Wierzcie mi, to dziecko rozkoszne wyrośnie na wielką monarchinię dwóch koron... Przecież nie wiem, skąd wy i kim jesteście... a ja z daleka wędruję, z Murcji, droga mi tędy koło morza wypadła... Może i wyście tu bezwiednie na moje spotkanie wyprowadzili to dziecko? Wszystko jest w ręku Boga, a dla objaśnionych niema żadnych tajemnic... Ta dziecina będzie królową dumnej korony.
Skłonił się i odszedł szybko, jak widziadło...
Książę wzdrygnął się pod wpływem wspomnienia.
— Czy wróżba ta z przed dwunastu laty spełnia się?: — myślał. — To straszne! Dziwnym trafem, wbrew wszelkim, najdalej posuniętym oczekiwaniom Zili zostaje żoną cesarza Sustji — czy zacznie się spełniać to wszystko, co przepowiadał prorok z Murcji?!...
Księcia Maksymila ogarnął lęk paniczny, na czoło wystąpiły mu zimne krople potu.
— Ale wszak wróżba wspominała o dwóch koronach, połączonych razem, przytem Zili miała zostać królową. Jest inaczej. Trzeba cieszyć się szczęściem Zili, i błogosławić los, że nie naraził Cecylji na okropny zawód w małżeństwie z Ottokarem, on by jej nie kochał nigdy, poznawszy Gizellę.
Książę westchnął ciężko, pochylił głowę na piersi i zapadł w milczenie. Staczał ze sobą walkę, nie mogąc pozbyć się niepokoju.
Nagle wstrząsnął się, jakby sobie coś przypomniał, pobladł i rzucił w przestrzeń głucho:
— A szary cień na dworze Ururgów?


Nastała jesień, którą w Arwji nazywano uśmiechem złota, gdyż całe stoki gór, pokrytych lasami, złociły się w słońcu bisiorem najpiękniejszych barw, jakie fantazja bujnej przyrody wytworzyć może. Złotogłów drzew liściastych rozmaitych przetykały ciężkie, poważne makaty jodeł, sosen i świerków olbrzymich. Zieloność ich aksamitna w ogólnej krasie odcinała się dostojnie, jak płaszcz monarszy na szytej złotem i klejnotami sukni. Pogoda była słodka i słoneczna.
Po odbyciu niezbędnych uroczystości wizytowych, cesarza Ottokara w Nomechji, u króla Arwji Luisela, odbyły się w okolicznych borach wielkie łowy królewskie. Bezpośrednio potem Ottokar odwiedził narzeczoną w Passetoff, więc książę Maksymil zaprosił przyszłego zięcia wespół z koronowanym bratankiem na polowanie do własnych lasów pod Srebrnym Hełmem.
Znalazłszy się w dzikich kniejach górskich, które znane były z doskonałego zwierzostanu, cesarz z tem większą zapamiętałością oddał się sztuce myśliwskiej. Natomiast król Luisel wolał upajać się pięknem przyrody passetowskich borów i podziwiał Hełm Srebrny, znany mu z wielu ciekawych historyj, i jak wszystkim Wittelsgethom ukochany. A nadewszystko przekładał rozmowę z Gizellą. W jakiejś chwili przeto wymknęli się oboje z szeregu myśliwych i pod opieką Gedeona zwiedzili ciekawsze zakątki leśne.
Luisel, wysoki szczupły chłopak, o kilka lat zaledwie starszy od swej stryjecznej siostry, kochał ją uczuciem brata i jednakowe miał z nią upodobania. Mieli zawsze dużo do powiedzenia sobie.
— Wierz mi, Zili, że duszę się często w tej Nomechji, gdzie zmuszony jestem przesiadywać, jak jaki skazaniec. Ale już teraz znalazłem ustronie i tam uciekam, gdy czuję się zbytnio przygnębionym. Cudowne ustronie nad jeziorem. Wody jeziora skierowałem tak, że otaczają mój pałac ze wszystkich stron. Stworzyłem sobie tam istne gniazdo łabędzie i gdy chcę, by mnie zostawiono w spokoju, ściągam do bram pałacu wszystkie łodzie, podnoszę zwodzone mosty i jestem wtedy naprawdę panem siebie.
I Luisel zaczął opowiadać zaciekawionej Gizelli, jakie cuda nagromadził w pałacu, co jeszcze zamierza uczynić, a ona słuchała go z niesłabnącą uwagą, wykrzykując z zachwytem, jak dziecko:
— Ach, jakiś ty szczęśliwy, Luiselu, że możesz to sobie zrobić wszystko sam i wedle własnego uznania! Jakże ja pragnęłabym mieć taki pałac i takie w nim osobliwości natury i sztuki! Najwięcej zaciekawiają mnie te egzotyczne kwiaty, któremi zapełniłeś swoją oranżerję, i te morskie twory w olbrzymich akwarjach. Chciałabym to zobaczyć. Wiesz co, przyjedziemy do ciebie z Ottokarem, jak już zostanę jego żoną.
Luisel zaśmiał się wesoło, trzęsąc ciemną czupryną nad delikatnem czołem, prawie dziewczęcem.
— Zili najdroższa, jak będziesz cesarzową Sustji, otworzą się przed tobą piękniejsze pałace, niż moje i większe znajdziesz w nich cuda. Ale wiesz, czego nie znajdziesz na tronie sustjańskim, w tem niezmiernem bogactwie i przepychu świetności?
Gizella spojrzała na niego z przestrachem.
— Czego, powiedz, powiedz!
— Swobody, tego najdroższego skarbu każdego człowieka. Będziesz się dusiła tak samo, jak ja — rzekł Luisel poważnie.
— Ach, nie! Swobody nie utracę. Ottokar kocha mnie i moją wolność, a przynajmniej umiłowanie jej, więc nie będzie mnie krępował i tak urządzi wszystko, abym nie trzepotała się, jak ptak w złotej klatce. Zresztą sam nie znosi żadnych więzów. Oboje będziemy się tylko uzupełniali w naszych zamiłowaniach.
— Oh, Zili, byle nie na idańskim dworze! Tam tylko takie mumje mogą królować swobodnie, jak... księżna Annuncjata Zofja — rzekł ciszej.
Gizellę przeniknął lekki dreszcz. Szepnęła z trwogą:
— Istotnie, Luiselu, ona jest bardzo, bardzo niemiła... takie ma jakieś oczy złe... wzrok jej nic mi dobrego nie wróży... No, ale jest matką Ottokara, więc trzeba ją kochać... trudno, będę się o jej względy starała całą siłą.
— A może... może twoja słoneczność roztopi tę bryłę lodu... chociaż wątpię — pokręcił głową Luisel — bo to dumna niewiasta, a tu niespodziewanie ty, dzieciak przy niej, zajmiesz pierwsze miejsce na dworze i pierwszy krok tobie odstąpić musi.
— Jakto? Przecie księżna, jako starsza wiekiem i matka cesarza...
— Ale ty będziesz cesarzową, zatem pierwszeństwo wszelkie należne będzie tylko tobie. Ach, ty, nieświadomy dzieciaku, nie możesz pojąć swojej roli... Mam wrażenie, że będzie ci tam duszno i trudno na razie...
— Przerażasz mnie, Luiselu! — zawołała Gizella ze szczerem wzruszeniem. Nagle wykrzyknęła radośnie — patrz! jedzie ku nam Ottokar.
Luisel pochylił się na koniu do Gizelli i zajrzał jej figlarnie w oczy.
— Jedzie jego cesarska mość cesarz Sustji, tam się inaczej nie mówi, nawet o mężu — rzekł dobitnie.
— Ech!... dajmy już pokój tytułom, dość ich mam — żachnęła się wesoło.
Cesarz nadjechał w towarzystwie kilku myśliwych oraz swoich oficerów i wkrótce po wymianie uprzejmych grzeczności z królem Arwji, odsunął się z Gizellą nieco dalej od reszty towarzystwa, korzystając ze swobody dworu w Passetoff. Była zresztą przerwa w polowaniu. Ottokar, rozmawiając z narzeczoną, zboczył w las. Otoczyły ich zwarte ściany drzew, rozchwianych pióropuszami złotych liści.
Puszcze leśne, pnące się zwartą tężyzną starodrzewia w góry arwijskie i nasadzone strzelistemi wieżami drzew szpilkowych, mieniły się w żywej pozłocie jesieni. Woń balsamiczna przenikała gąszcza.
— Mówiono mi, księżniczko — rzekł cesarz do Gizelli — że jeździsz wspaniale, nie sądziłem jednak, że aż tak pięknie. Jesteś w każdej chwili wybitnym modelem do rzeźby i do płótna. Jaknajprędzej pragnąłbym mieć twój portret na koniu, drugi na marmurowych schodach, gdyś ukazała mi się w bieli, z rozpuszczonemu włosami w towarzystwie dwóch białych chartów. Muszę mieć portrety twoje zaraz!
— Zostawmy je, cesarzu, na później. Teraz muszę się uczyć dużo, bardzo dużo, gdyż za mało umiem, za mało wiem... A tymczasem... patrz na tę równinę... hop! hop! krzyknęła i puściła konia w cwał.
Cesarz popędził za nią na swym rosłym Hunterze. Wkrótce stracili z oczu całe polowanie i bór. Unoszeni oboje wichrem na stalowych nogach wierzchowców, sadzili naprzełaj po równi szerokiej między borem i górami. Jakaś rozpadlina głęboka przecięła im drogę, lecz Gizella zawisła tylko nad nią, jak jaskółka, i pognała dalej. Hunter również wziął przeszkodę. Zamajaczyły przed nimi haszcze wąską linją. Ibis w szalonym pędzie przefrunął je, mignąwszy tylko, jak biały gołąb. Cesarz miał oczy wbite w smukłą sylwetkę Gizelli i twarz rozjaśnioną wyrazem dumy. Sam był dzielnym jeźdźcem, lecz księżniczka Zili imponowała mu.
— Istna Djana! Hej, Zili, tyś dla mnie stworzona — wołał podniecony niebywale, całą duszą swą młodzieńczą, patrząc na nią, jak zrosła prawie z koniem, zawieszona na nim jak ptak błękitny, gibka i zręczna, owiana falą włosów, rozplecionych w pędzie, przelatywała ponad krzewami i fosami, niby boginka-zwodnica, pociągająca ludzi czarem swym na manowce, ku przepaściom.
Tymczasem księżniczka zatoczyła koło szerokie na łące zielonej i, zwolniwszy biegu, podjeżdżała uśmiechnięta do narzeczonego. Hunter, wstrzymany gwałtownie, ciskał głową i gryzł wędzidło. Biała piana okrywała lśniąca jego sierść.
— No, harce nam się udały! — zawołała Gizella. — Ta równina skusiła mnie, bo jest pysznym terenem, nieprawdaż?
— Jestem olśniony, przejęty podziwem dla ciebie, księżniczko! Wyobrażam sobie, jak będziemy hasać na bezbrzeżnych równinach Rekwedów. Rekwedy — to jeden doskonały teren.
Gizella rozpromieniła się. Ottokar zaczął jej mówić o stepach tego kraju, gdzie pasą się niezliczone stada wołów, gdzie trawa wyrasta bujnie ponad zwykłą miarę, usiana różnobarwnem kwieciem, gdzie są i lasy potężne i góry, tworzące granicę i zamki olbrzymie warowne, wzniesione na skałach. Księżniczka słuchała w skupieniu, chłonąc słowa Otokara z niezwykłą ciekawością.
— Wiem, że pokocham Rekwedy! — zawołała gorąco. — Ten kraj i jego naród pociąga mnie dziwnie, porywa nawet i najbardziej zawsze lubiłam historję jego. Wiem, że Rekwedzi — to dzielne plemię, pełne poczucia własnej godności i swobody, dalekie od niewolnictwa, to naród ognisty, mężny, prawda?
— O tak, aż nadto ognisty i butny! Te ich rycerskie zalety przysporzyły mi dużo kłopotów, zanim zdołałem dojść z nimi do pewnego porozumienia. Nie wiem jednakże — dodał zgryźliwie — czy nam, Ururgom, uda się kiedykolwiek zjednać sobie Rekwedów tak, by zapanowała obopólna harmonja. Stryj mój Rygier przegrał walkę z nimi i ustąpił, ja zaś byłem nieco szczęśliwszy...
Ottokar umilkł i zamyślił się. Gizella, jadąc wolno obok niego patrzyła uważnie na jego rysy piękne, ściągnięte teraz poważną zadumą, sięgającą mu snać głęboko w duszę. Długi czas milczeli oboje, wreszcie Gizella spytała cichym głosem:
— Zwyciężyłeś Rekwedów, cesarzu?
Cesarz podniósł głowę, ciemno-orzechowe oczy utkwił w szafirowych źrenicach księżniczki.
— Nie, nie zwyciężyłem — odrzekł ze smutkiem i żalem w głosie. — Uspokojenie rewolucji, zażegnanie burzy to — jeszcze nie zwycięstwo. Walka będzie jeszcze trwała i, jak wulkan, zapadły na pewien czas w podziemia, wybuchnąć może znowu ze zdwojoną siłą.
Gizella przysunęła się do niego.
— Cesarzu, czy kochasz Rekwedy i Rekwedów?
Młody monarcha zatrzymał wzrok pytający na księżniczce.
— Czy kocham? Nie, nie kocham ich, mimo, że kraj ten uzupełnia sustjańską monarchję... i mógłby ją uświetnić.
— A Sustję kochasz?
— Oh, Sustja — to gleba, w którą wrósł głęboko wiekowy dąb Ururgów! Rekwedy co innego — kraj podległy...
Gizella rzekła słodko:
— Uczono mnie, że chcąc być kochanym, trzeba także kochać. Kochaj, cesarzu, Rekwedy tak — samo, jak Sustję, a jestem pewna, że wówczas zmieni się pogląd twój na ten naród.
Ottokar żachnął się niechętnie.
— Więc niech mi dadzą dowód miłości. Ale nie! Każdy Rekwed jest złożony z buntu, siarki i ognia, a razem ich wziąwszy, nie znoszą miary i kiełzna...
— Właśnie dlatego są wspaniali i dlatego należy zwyciężać ich sercem i zaufaniem! Słyszałem o Thossutcie, duchowym wodzu Rekwedów. Wierz mi, cesarzu — zawołała nagle — Ottokar Ururg będzie zwycięzcą Thossutta w walce ducha, idei rekwedzkiej stanie się zadość!
Cesarz uśmiechnął się rozpromieniony.
— Słowa twoje, księżniczko, mają moc proroczą! W oczach twoich dostrzegam dziwny żar, unosi cię egzaltacja, przyszłość Sustji widzisz w słonecznem świetle...
Gizella spuściła powieki, purpurowy rumieniec napłynął falą gwałtowną na jej twarzyczkę.
— Nie, cesarzu — odrzekła, jam zbyt skromna dziewczyna, by posiadać dar jasnowidzenia. Ja tylko wiem, że miłością i wiarą dokonać można cudów, a gdy jest ponadto silne pragnienie i... mocarność — wówczas zwycięstwo niechybne.
Ottokar pochylił się na koniu, ujął rękę Gizelli i z uczuciem przycisnął do ust.
— Gizello moja najcudniejsza, gwiazdę promienną zapalasz we mnie w zaraniu naszego życia. Koronę cesarską, która na twej skroni spocznie, uświetnisz sobą, a blask jej zabłyśnie nad całą ojczyzną moją. Czar twój, Gizello, ujarzmi wszystkie złe moce i — nie ja będę zwycięzcą, lecz ty, dusza i serce twe przeczyste!
Pewnego razu, gdy narzeczeni znaleźli się oboje sami w salonie księżnej Łucji Teresy, Gizella zapytała Ottokara:
— Czy często widujesz, cesarzu, inne światy, niż ten realny, który nas otacza?
Cesarz błysnął wzrokiem rozognionym i, pochyliwszy się ku niej, odrzekł porywczo:
— Owszem, widuję, światy gwieździste — oczy Gizelli, światy rozkoszne — uśmiech Gizelli...
52 — Ależ, cesarzu — zawołała księżniczka roześmiana, — światy tajemnicze, baśniowe, gdzie wszystko tchnie pięknem i dobrem, gdzie serce i duch mają powszechną świątynię, a ludzie są jak te kwiaty, rozkochane w słońcu... Ojcuś mój lepiej zna tę krainę zazięmską, ale i mnie obcą ona nie jest, gdyż śnię o niej ciągle.
— A czy nie sądzisz, księżniczko, że światy te istnieją niekiedy realnie na ziemi?
— Doskonale się rozumiemy! — zawołała Gizella z wielkiem ożywieniem — światy, o których mówię, nie są wyłącznie nadziemskie, możliwe są one i na ziemi, gdy króluje wśród nas pogoda radosna. Zawsze byłam tego zdania, coprawda przejęłam je od swego dobrego profesora Homwerina, ale ojcuś twierdzi, że doświadczenie życiowe, znajomość świata i panujących na nim stosunków uczą czego innego. Gdyby tak było...
— Zdanie twojego ojca, księżniczko i słowa profesora Homwerina stanowią całość nierozłączną.
— Prawda?
— Tak, księżniczko. Bo gdy doświadczenie życiowe napełnia usta piołunem, to dusza z tem większem pragnieniem poszukuje świata innego i znajduje go czy w sobie samej, czy w poezji, czy w muzyce, czy w badaniu piękna lub praw odwiecznych, rządzących w kosmosie. Ludzie jednak, którzy znaleźli miłość, są tak szczęśliwi, że nie będą już poszukiwali innej krainy, bo znaleźli ją, najczarowniejszą w każdem spojrzeniu na świat, w każdej myśli, w każdem drgnieniu serca.
— Ach, jak to dobrze, że oboje wierzymy w możliwość światów bajkowych na ziemi! — zakrzyknęła Gizella, patrząc pełnemi zaufania oczami na cesarza.
— Musimy wierzyć, księżniczko biała, skoro anioł mistyczny miłości zaręczył nas tu, na ziemi. Baśń nasza wzięła swój początek na łuku białych schodów, wśród róż szkarłatnych, gdy ani ja tobie znany, ani ty mnie, spojrzeliśmy na siebie poraz pierwszy. Dla mnie już teraz Arwja, Passetoff, ten poranek słoneczny, twoje słowa powitalne: „Niech cię Bóg błogosławi, cesarzu“, pozostaną, zawsze snem fantastycznym, a ty, zjawiona mi wówczas, wieszczkę cudowną mego życia.
Gizella podała mu ze szczerem wzruszeniem obie rączki.
— Tak, jedyna moja! — zawołał, całując jej różowe dłonie. — Za dwa miesiące będziemy już razem, w Sustji, poświęceni wyłącznie sobie. Ach, jak ten czas, to oczekiwań dłuży mi się nieznośnie. Przytem nudzę się, jak nigdy w Idaniu, w Szejrunie, wszędzie. Względnie najlepiej mi w Ittilli, bo tamtejsze góry ze śnieżnymi szczytami i lasy dziewicze przypominają mi Passetoff i zdaje mi się, że tam ty jesteś, Zili droga. Ale sprawy państwowe, nieznośne, nie dają mi nigdzie spokoju.
Gizella przysunęła do twarzy Ottokara swoje promienne oczy. Palec położyła na ustach i, podniósłszy brwi w górę, nieco kapryśnie, rzekła:
— Nie można tak mówić, cesarzu. Sprawy państwowe są najważniejsze dla ciebie, ważniejsze nawet od... Passetoff.
Ottokar zapłonął.
— Lecz ty mi jesteś wszystkiem, całem cesarstwem, każdą chwilą, pełną tęsknoty! — zawołał, chcąc ją porwać ku sobie.
Gizella szybko i zwinnie wysunęła się z jego rąk i odbiegła na środek salonu, wołając przekornie:
— Otóż właśnie, że sprawy stanu ważniejsze! Otóż tak, tak, tak!
Ottokar był już przy niej i trzymał jej ręce, wpatrzony w nią. Mówił stłumionym głosem.
— Bez Zili już egzystować dłużej nie mogę, pragnę cię i... cała Sustja pragnie cesarzowej jaknajprędzej, bo... cudna cesarzowa Gizella musi dać państwu...
Urwał, uśmiechnięty dziwnie, tajemniczo.
Gizella spojrzała mu w rozpłomienione podnieceniem oczy, pytająco.
— Co mam dać państwu sustjańskiemu? — szepnęła, nie domyślając się słów, zawisłych mu na ustach.
— Następcę tronu... — powiedział niezwykle miękko.
Księżniczka zadrżała instynktownie i odchyliła na bok głowę. Purpura krwi zalała jej twarzyczkę, oczy zakryły długie czarne zasłony rzęs, usta drgnęły, jak u przestraszonego dziecka. Była nieświadomą zmysłowego znaczenia — słów Ottokara, lecz sam ten dźwięk: następca tronu — po za którym czaiło się niewypowiedziane lecz odczute słowo spłoszył ją niesłychanie, wywoławszy w całem jej jestestwie nagły fizyczny wstrząs, lęk przedziwny i przykry wstyd dziewczęcy. Nie śmiała spojrzeć na narzeczonego, stała mieniąca się falą szczególnego wzruszenia, w pożodze rumieńca. Dla pożądliwych źrenic cesarza była tak pełną rozkosznej pokusy, że nie mógł już dłużej panować nad sobą, objął ją namiętnie silnem ramieniem, przygarnął do piersi i — spragnionemi ustami posiadł jej drżące, dziecięce wargi. Gizella osunęła mu się bezwolnie w ramionach, dygocąc, jak kwiat, na który rzucono żarłoczny płomień. Omdlewała w oplocie jego uścisku, a on zapamiętał się w upojeniu i chłonął jej usta przesłodkie długo, długo. Wreszcie oprzytomniał pierwszy. Ujął jej głowę pieściwie w obie ręce i szepnął głosem pełnym żaru:
— Moja ty słodka, najdroższa, jesteś jedyną rozkoszą na świecie...
Podniosła na niego ciężkie od gęstych rzęs powieki i rozchyliła wargi, jakby chciała coś rzec.
— Powiedz, powiedz, dziecino! — zawołał, przytulając ją znowu do siebie.
— Nie wiedziałam... że istnieje...
— Mów, mów! — błagał Ottokar.
— ...Takie wielkie, ale jakieś inne, zupełnie inne szczęście...
— I nie umiesz go nazwać Zili anielska?
— Nie wiem... — odszepnęła cichutko. — Szczęście wielkie, ale inne chyba niż miłość...
— Ależ, dziecko jedyne, wszak to jest właśnie miłość, najświetniejszy kwiat miłości, jej cud boski!
— Cud... — powtórzyła jak echo, — a jednak budzi jakiś wstyd... Dlaczego?
Ottokar chwycił jej usta rozchylone bezwiednie gorącemi wargami i mówił urywanym głosem:
— To właśnie dobrze... ten wstyd... ten czarujący wstyd pierwszego pocałunku... to kwiat... to owoc najsłodszy rozkoszy...
Całował ją znowu długo, zachłannie, bez pamięci.
Oderwała się od niego półprzytomnie, zasłaniając twarz rękami.
— Już dosyć, dosyć... — broniła się — usta mnie bolą...
Ottokar patrzał na nią rozszalały w pragnieniu i uśmiechał się pożądliwie, drażniąco.


Ostatnie dni spędzała Gizella w Arwji. Wyjazd jej do Idania na uroczystość zaślubin z cesarzem Sustji był oznaczony na drugą połowę kwietnia.
Wiadomość o zamążpójściu Gizelli wybiegła szybko poza mury pałacu książęcego i rozchodziła się po okolicy tysiącznemi echami, docierając do najdalszych zakątków kraju, jak zapowiedź niezwykłego święta. Częste ulubiono wycieczki księżniczki z ojcem do osiedli ludzkich, tak rozpowszechniły jej imię, że nietylko starsi, ale i dzieci wieśniaków i znały tę piękną panienkę, jakgdyby wyrosła wśród nich i wychowała się z nimi. Gizella bowiem, wiedziona sercem i mądrem doświadczeniem ojca, szła do ludzi biednych ze szczodrobliwą, ręką i promienną łaską swego uśmiechu. Ale księżniczka słynęła nietylko ze swej szczodrości i miłosierdzia oraz za jej budzącą podziw piękność postaci, lecz i za szczerą dziewczęcą prostotę w obejściu się z każdym, za jej czarujące uśmiechy, za to wreszcie, że, będąc księżniczką z królewskiego rodu, garnęła się do wszystkich, jak to najmilsze kocię. Gdy ukazała się na drodze, wiodącej do wsi, wybiegały ku niej gromady bosych dzieci i cisnęły się radośnie do jej rąk. „Nasza Zili! Nasza Zili!“ — rozbrzmiewały zewsząd szczebiotliwe chóry głosów dziecięcych, dorośli zaś wylęgali za próg domów, zapraszając cudowną panieneczkę do siebie choć na jedną chwilę. Gdzie stąpnęła, tam zostawiła miłosierny znak swej dobroci anielskiej i niezatartą pamiątkę spojrzenia swoich źrenic promiennych. Rok za rokiem mijał niepostrzeżenie i nikt nie pomyślał o tem, że Gizelli kiedyś zabraknie w Passetoff, że z dziewczęcia stanie się kobietą a wówczas inny świat pociągnie ją ku sobie. Aż oto nagle rozeszła się wieść jeszcze nie spodziewana, że ślub księżniczki Gizelli z cesarzem Sustji odbędzie się w drugiej połowie kwietnia w Idaniu, stolicy monarchji Sustjańskiej, podług starego zwyczaju panującego na dworach. Wszyscy wiedzieli, że księżniczka jest szczęśliwą i to jedynie cieszyło ludzi, że codzienne ich westchnienia do Boga o radość i szczęście wieczne dla ukochanej Zili za niewyczerpaną jej dobroć — zaczęły się spełniać.
Wreszcie zapowiedziany dzień nadszedł. Od wczesnego rana na trakt, wiodący z Passetoff ku granicy Iralu, wyległy tłumy. Tędy będzie przejeżdżał orszak książęcy, więc masy ludu, mieszczan, szlachty, górali skupiły się wzdłuż drogi, by raz jeszcze nasycić się widokiem księżniczki, by dać jej choć tak skromny dowód uznania dla jej serca, by wywdzięczyć się choćby kwiatkiem polnym, choćby uśmiechem i paroma słowy serdecznemi za tyle doznanych od niej łask i dobroci. Cały trakt wyglądał, jakby szła nim niezliczona procesja różnobarwna. Godzinami czekano na ukazanie się książęcego orszaku, a na granicy Iralu — trzy doby i całą noc. Rozpalano ogniska, warzono strawę, a jeszcze z dalekich stron nadciągali ludzie, ciekawi młodziutkiej księżniczki, jadącej na tron cesarski. Pogoda była kryształowa, zapach wiosny szedł od osypanej kwieciem ziemi i upajał, łagodne słońce i dźwięczące w górze pieśni skowronków nadawały godzinom oczekiwania charakter niezwykłej uroczystości.
Tymczasem Gizella bawiła jeszcze w Passetoff. Po skończonych uroczystościach dworskich żegnali Gizellę arystokraci arwijscy wydaną na jej cześć ucztą. Wreszcie przyszła kolej na pożegnanie włościan i górali. W tym celu wyłącznie ustawiono namiot olbrzymi nad jeziorem w Passetoff, u podnóża Hełmu Srebrnego, dokąd księżniczka tak lubiła z ojcem urządzać wycieczki. Namiot zbudowany był z najokazalszych kilimów, z krasnych chust kobiecych i guniek góralskich. Pośrodku stał długi stół sosnowy, zarzucony polnymi i leśnymi kwiatami. Krzesło przeznaczone dla księżniczki, tworzyły ciupagi, oplecione wianuszkami szarotek. Gdy Gizella ukazała się nad jeziorem w ludowym stroju arwijskim z rozpuszczonymi do stóp włosami, buchnęły radosne powitania i naraz rzuciła się do niej taka ciżba, że kilkunastu chłopów musiało stanąć murem, by dostojny dwór mógł przejść do namiotu. Gizellę porwały dziewczęta i zaniosły na rękach do stołu. Członkowie rodziny książęcej pomieszali się za stołem z poważniejszymi gospodarzami z okolicznych wsi. Wśród niezliczonych podarków, jakie Gizella otrzymała od arystokracji i mieszczan, zwracał powszechną uwagę podarek górali. Wyrzeźbili oni dla ukochanej księżniczki szczyt Srebrnego Hełmu z lasem dokoła i stadkiem kozic górskich na skałach. Jedną z nich porywał orzeł z rozłożonemi mocarnie skrzydłami, przedstawiając w ten sposób naiwnie, porwanie arwijskiej księżniczki przez orła cesarskiego. Była to rzeźba duża, ciężka, u dołu jej widniał wyryty głęboko napis: „Góry arwijskie — naszej Zili“... Wygłosiwszy na kilka prostaczych oracji odpowiednie przemówienie, Gizella, wzruszona do łez, ściskała ręce górali.
— Niech nam żyje księżniczka Zili, umiłowana dobra Zili! — zakrzyknęli chórem chłopi, rzucając się do całowania jej rąk.
W godzinę potem Gizella pożegnała ostatecznie Passetoff. Wyruszyła w drogę do Sustji konno w białej amazonce, w płaszczu z błękitnego aksamitu, podbitego białymi lisami, w błękitnych safianowych bucikach, w białym kołpaczku z ogromnem strusiem piórem, spadającem na ramiona wraz z rozpuszczonymi luźno warkoczami. Ibis był w staroświeckim rzędzie, wysadzonym drogocennymi kamieniami tak gęsto, że lśnił cały od szafirów, turkusów i olbrzymich złotych topazów. Księżniczce towarzyszyli po obu stronach konno król Luisel, książę Maksymil i Teozjusz; za nimi jechał szereg młodszych książąt i dworzan z Nomechji i Passetoff, potem karoca z księżną Łucją Teresą i księżniczkami, a dalej powozy i piesze tłumy, odprowadzające księżniczkę poza rezydencję. Tam nastąpiło pożegnanie z królem, który wracał zaraz do Nomechji, by stamtąd dopiero wyjechać do Idania na uroczystości ślubne.
Nareszcie zgromadzone na trakcie masy ludu ujrzały po długich oczekiwaniach wyglądaną z upragnieniem Gizellę. Zerwały się niemilknące okrzyki i uczyniła się wrzawa radosnego podniecenia.
— Pamiętaj! o nas, księżniczko! kochaj nas po dawnemu!!
— Boże cię błogosław! — huczało ze wszystkich piersi.
Dworzanie idańscy, towarzyszący książęcemu orszakowi, byli zdumieni takim wylewem uczuć dla młodziutkiej księżniczki. Nie spodziewali się, że imię jej jest tak rozgłośne w Arwji i że tyle ludu pociąga ku sobie.
— Wielką jest ciekawość Idania ujrzeć przyszłą cesarzową — zwrócił się książę Phalwi mianowany szambelanem Gizelli do jadącego z nim dostojnika, — lecz śmiem wątpić, czy Sustja zdobędzie się na taki zapał. Obyż się na niej poznali zimni Sustjanie i oby ona ich pokochała, jak arwijczyków!
Pochód postępował marudnie, a tam, gdzie przy trakcie było położone większe osiedle ludzkie, tłumy zagradzały drogę tak licznie, że niepodobieństwem było przyspieszyć kroku. Pod granicą Iralu tłumy się zwiększyły, tłoczyli się tutaj już nie tylko arwijczycy, lecz i obywatele iralscy, poddani cesarza, ciekawi ujrzeć przyszłą swą cesarzową. Na samej granicy orszak książęcy powitała liczna i wspaniała świta idańska i zmieszane tłumy z obu stron. Gdy Gizella uczyniła ostatni krok na ziemi arwijskiej, zabrzmiały wydarte z głębi serca okrzyki pożegnania i sypnęły się kwiaty tak obficie, że kopyta Ibisa grzęzły w powodzi różnobarwnych płatków. Tylko przybysze z Iralu stali, milcząc, olśnieni niezwykłym widokiem. Snać nie widzieli nigdy w życiu podobnej piękności, jak to zjawisko na białym koniu w błękitach i bieli. Głos księżniczki, jej uśmiechy, jej serdeczność i serdeczność ludu arwijskiego dla niej zdumiały iralczyków. Osłupiałe gromady górali patrzyły w Gizellę z zapartym oddechem, niektórzy pytali nieśmiało, w zachwycie:
— Żywa to jest księżniczka, czy anioł niebieski?...
Iralczyków wskazano Gizelli. Spojrzała na nich ze słodkim uśmiechem rozrzewnienia i — nagle uniosła się na siodle. Srebrzysty jej głos rozbrzmiał donośnie:
— Witaj i bądź pozdrowiony, ludu iralski! Niech cię Bóg błogosławi!
Na chwilę zaległa głucha cisza. Zdawało się, że ludzie oniemieli w oczarowaniu. W tem wypadł z gromady, jak oszalały, młody góral, podbiegł do konia Gizelli i z załamanemi rękoma nad głową krzyknął strasznym, rozdzierającym głosem:
— Panieneczko! Szukałem cię całom jesień, zimę! Caluśkie góry arwijskie, het, zbiegał! cierpiał!... by tu cię aż naleźć?! Hej! tum cię nalazł, nieszczęsny!
Upadł głową pod nogi Ibisa, zemdlał.
— To Patryk! — zawołała przerażona Gizella. — Zaopiekujcie się tym biednym chłopcem!
Wśród tłumu zawrzało. Iralczycy z burzą podnieconych okrzyków otoczyli księżniczkę, oddając jej teraz należne hołdy.
Gizella była wstrząśnięta zajściem z Patrykiem, lecz wrażenie to rozpłynęło się szybko pod wpływem wzruszeń nowych a silnych. Oto stała już na ziemi iralskiej, należącej do państwa, którego miała być cesarzową. Z ponad tłumów ujrzała przed sobą wyniosłe szczyty skalne, śnieżne czuby w chmurach, bielejące, jak srebro, zielone lasy i hale szmaragdem traw okryte. Kraj podobny do rodzinnej Arwji, a jednak obcy, nieznany i zimny jakiś, mimo zapału, okazanego przez lud. Sercem Gizelli targnął żal bezwiedny. Odbierając honory i wyrazy najwyższej radości od wysłanników dworu idańskiego w imieniu cesarza, raz po raz przelotnie zwracała źrenice w strony rodzinne, a wzrok jej ginął w mgłach przestrzeni, bo tam szczyty gór arwijskich majaczyły, jak długi nikły łańcuszek. Hełm Srebrny widać było jeszcze dobrze. Tkwił wyniośle w oddaleniu pod sklepieniem niebios, jak oko opatrzności, jak stróż wierny i czujny, odbywający nieustanną wartę nad czyjemś przeznaczeniem, więc i nad księżniczką Gizellą, przed którą po za granicą Arwji otwierają się nowe horyzonty życia. Gizella zapatrzyła się w sylwetkę ukochanego szczytu. Twarzyczka jej spoważniała. Srebrny Hełm taki dziś jasny, promienny, w tym dniu cudownie słonecznym, w dniu pożegnania.
Czy to wróżba pomyślna dla niej?...
Nazajutrz szerokie fale wielkiej rzeki Anudu niosły na sobie do stolicy Suistji narzeczoną cesarską. Brzegi mieniły się i grały tęczowem mnóstwem sztandarów i flag o narodowych kolorach sustjańskich i arwijskich. Jak w Arwji, tak i tu niezliczone tłumy ubranego świątecznie ludu dekorowały brzegi po obu stronach. Środkiem wód płynął powoli, majestatycznie olbrzymi płaski statek, zbudowany umyślnie w rodzaju tratwy, pod baldachimem z purpury i złota, tonący w bieli i szkarłacie róż, przysłanych na granicę Sustji przez cesarza dla narzeczonej. U podniesionego dziobu statku królowały złączone z sobą inicjały i herby Ururgów i Wittelsgethów pod koroną cesarską.
Statek zapełniała rodzina królewska Arwji, książęta, członkowie dworu, dygnitarze oraz obie świty: arwijska obecnej księżniczki i sustjańska — przyszłej cesarzowej. Lśniły pozłociste mundury mężczyzn i wspaniałe stroje kobiet, a fale Anudu, pochłaniały te blaski i barwy i, nasiąknięte purpurą grały w słońcu, jak bezcenna łuska bajeczna, posuwając w lekkiem rozkołysaniu ukwiecony statek cesarski.
Zbliżano się do Idania. Już wyraźnie zarysowały się ciężkie mury stolicy, ogromne bastjony twierdzy, strzeliste wieżyce. Tłum, zalegający brzegi, stał się liczniejszy, pozatykane gęsto sztandary powiewały, jak szerokoskrzydłe kolorowe ptaki. Z setek piersi wydarł się okrzyk radosny. Nagle uczyniło się cicho. Oto na przód statku wystąpiła księżniczka Gizella. Urok jej postaci podziałał silnie na niezliczone tłumy. Stała promienna w sukni białej, w powłóczystym płaszczu ze srebrnej brokateli, obszytym dokoła białemi i purpurowemi pączkami róż. Włosy ciężkie, opadając rzęsistą kaskadą ciemnego bronzu na płaszcz, splatały się z kwiatami i jakby walczyły z nimi o swe piękno. Czoło odkryte z pod fali włosów było jasne niepokalaną czystością. Oczy ciemne o szafirze prawie fioletowym — gwiazdy o błyskach djamentów, tonie dwu jezior przepastnych w podłużnej czarnej oprawie spojrzały na ponure baszty archaicznego grodu. Siedziba Ururgów a stolica Sustji tonęła w jaskrawych refleksach zachodu, jakgdyby i słońce na powitanie Gizelli chciało przybrać spiętrzone mury Idania purpurą i złotem. „Stary Ururg“, wielki zamek cesarski, skupiający w okół siebie rozległe grodziszcze, pałał zdaleka ognistą czerwienią łuny. Na wieży zamkowej łopotała wielka chorągiew herbowa Ururgów. Wpatrzywszy się w ten gmach surowy, Gizellę przeniknął dreszcz. Tam, w tych murach czeka na nią Ottokar... korona... tron cesarski... i szczęście i szczęście wielkie, wymarzone przez nią, a tak idealnie pojęte! Czy w tych m rach znajdzie słońce? które opromieniało dotychczas wiosnę jej życia w Arwji?
— Trochę straszy mnie ten zamek... — szepnęła do hrabiny Marty, stojącej blisko przy księżniczce, pośród grona dam dworu.
Była opiekunka Gizelli odrzekła z bladym uśmiechem:
— Kolebka przyszłości twojej, księżniczko...
Tymczasem na brzegu Anudu wznoszono okrzyki, wyrzucano w górę kapelusze, ciskano do rzeki wiązanki kwiecia.
— Niech żyje i kwitnie nam śliczna róża Arwji!
— Róża Sustji niech nam panuje! — rozległy się donośne wołania.
Gizella skłaniała się dokoła z uśmiechem serdecznym, lecz wzrok jej wracał uparcie w stronę siedziby Ururgów...
Zbliżył się do niej nowomianowany szambelan dworu przyszłej cesarzowej, książę Phalwi, w towarzystwie kilku innych dostojników.
— Cała Sustja składa teraz hołd należny waszej królewskiej wysokości, jako narzeczonej cesarskiej i swojej pani — rzekł, pochylając przed nią czoło w głębokim szacunku.
Gizella zarumieniła się lekko.
— Jestem Sustjanom całem sercem wdzięczna. Marzeniem mojem jest, abym przyczyniła się czemkolwiek do uświetnienia Sustji i... całej monarchji. Chcę być dobrą cesarzową dla wszystkich narodów, poddanych koronie sustjańskiej, i wierzę, że Bóg swą łaską pozwoli mi na to.
Szczerość słów i zapał dziewczęcy młodziutkiej księżniczki zrobiły znakomite wrażenie na jej otoczeniu, ujęła tych, którzy zaledwie słyszeli o niej. Młodsi i starsi dostojnicy pochylili się do jej rąk wzruszeni, szczęśliwi. Gizella dziękowała wszystkim z głębi duszy, wreszcie spytała swobodnie nieco innym głosem:
— Jak sądzi książę, czy cesarz spotka nas w zamku?
— Jego cesarska mość jest na przystani Anudu — odrzekł Phalwi.
— Ach, jak to dobrze! — zawołała księżniczka, klasnąwszy w ręce.
Dostojnicy uśmiechnęli się dyskretnie. Gizella zarumieniła się.
Wtem huk wstrząsający rozdarł powietrze. Gizella bezwiednie krzyknęła, zaskoczona tym niespodziewanym wybuchem. Książę Phalwi poinformował ją uprzejmie:
— Grzmią działa z twierdzy na powitanie waszej królewskiej wysokości.
— Zbliżamy się do przystani — dodał ktoś z otoczenia.
Rozległ się drugi wystrzał i zaraz trzeci, czwarty, powietrze drżało od ogłuszających wstrząsów, a, zaledwie milkły echa po jednych wybuchach, już grały armaty nanowo. Jakieś szalone radosne podniecenie ogarnęło wszystkich i wszystko dokoła. Statek płynął szybko, jak olbrzymia tratwa szkarłatna, ale był cichy, poważny, skupiony.
Gizella z łuną gorącą na twarzy drżała lekko, zmuszając się całą siłą woli do spokoju. Serce jej biło gwałtownie, miała wrażenie, że tętno jego posuwa statek, że łomoczące w jej skroniach pulsy głuszą działa i wrzawę tłumów. Ktoś dotknął jej ramienia. To ojciec był przy niej. Zwarli się spojrzeniem. W oczach księcia Maksymila odbiły się zorze zachodu, źrenice Gizelli płonęły iskrami wzburzenia.
— Ojczulku, jadę tam... w te mury po szczęście? — — ? — głos jej drgnął.
— Jedziesz po swoje przeznaczenie, maleńka.
— Wasza królewska wysokość raczy spojrzeć — usłyszała Gizella głos księcia Phalwi. — Tam już widać pod purpurą na pomoście orszak cesarski. Cała rodzina jego cesarskiej mości, najmiłościwszego pana jest tam zgromadzona i cały dwór. Za chwilę na swojej ziemi stanie wasza królewska wysokość... Podpływamy.
Gizella gorączkowo chwyciła rękę ojca. A w głębi, pośród dam dworu, stała cicha, blada księżniczka Cecylja, dzielnie wytrzymująca ostatnie próby pod uważnemi spojrzeniami dalszego otoczenia. Wszak to ona miała być tak witaną...
Przy huku dział, warczeniu bębnów, łopocie sztandarów na przystani statek podpływał wolno, lądując. Oboje księstwo wraz z Cecylją cofnęli się nieco w tył. Gizelli załomotało serce tak gwałtownie, że uczuła brak tchu. Oto na brzegu stał Ottokar, wpatrzony w nią wzrokiem zachłannym, władczym. Niecierpliwi się wolnem podpływaniem statku... Już za chwilę, za chwilę...
Nagle rozlegają się huczne tony orkiestry cesarskiej i na pokład statku opuszcza się pomost, obity suknem czerwonem. Lecz stała się rzecz dziwna. Spokojne dotychczas wody Anudu wzburzyły się gwałtownie u brzegu i odepchnęły kilkakrotnie statek, nie pozwalając połączyć burty z przystanią. Cesarz wszedł szybko na zwisający nad wodą pomost i, zanim zdołał go kto powstrzymać, przeskoczył wodną przestrzeń, dzielącą go od statku. Gizella wyciągnęła ku niemu ręce, krzyknąwszy z przerażenia, lecz cesarz był już przy niej i chwytał jej dłonie szczęśliwy, rozkochany.
Wśród tłumów zabrzmiały długie, gorące okrzyki.
Tymczasem pomost udało się szczęśliwie zaczepić o burtę i — Gizella przeszła u boku cesarza na przystań. Gdy stanęła na lądzie Idania, Ottokar zrobił krok naprzód, chwycił z rąk pazia olbrzymi pęk róż karmazynowych i rzucił je w głębokim ukłonie pod stopy narzeczonej.
— Witam cię, księżniczko Gizelllo, na ziemi sustjańskiej i niech Sustja cała ściele, do stóp twoich tylko kwiaty! — rzekł z mocą, serdecznie.
Ujął ją pod rękę i poprowadził do pawilonu wśród grzmotów dział, wśród potężnej muzyki trąb, wśród gromkich okrzyków i kolorowego deszczu kwiatów, spadającego im pod stopy zewsząd.
W pawilonie, zbudowanym na przystani, rodzina cesarska powitała księżniczkę arwijską ze wszystkiemi honorami, niezwykle uprzejmie. Młodszy brat Ottokara, dwudziestoletni książę Ksywian, następca tronu, słynący ze swej zadziwiającej piękności, zapatrzył się w Gizellę z takim wyrazem zachwytu, jakgdyby na widok jej postaci oniemiał z wrażenia. Zbliżył się do niej jak do bóstwa, nieśmiało podniósł na nią oczy olśnione zachwyceniem i, gdy podała mu rękę, ukląkł nagle przed nią, przylgnął ustami do jej dłoni i — zbyt długo, zbyt wymownie pozostawał na klęczkach.
Gizella spłonęła rumieńcem i spuściła oczy.
Po chwili cesarz z narzeczoną, wedle zwyczaju i wymagań etykiety, przeszli przed frontem kompanji honorowej, prezentującej przed nimi broń. Książę Ksywian, wszyscy książęta krwi i cały dwór idański patrzyli na księżniczkę arwijską w oczarowaniu.
Pojazdy dworskie zajechały.


Oszołomiona wypadkami niezwykłego i ważnego dnia w jej życiu, Gizella spoczęła po raz pierwszy w starożytnym zamku Ururgów. Kiedy wjeżdżała w wielką zamkową bramę, wydało jej się na chwilę, że zapada się za nią jakiś mur ciężki, nieprzebyty, odcinając wyraźnie jedną połowę jej istnienia od reszty, która jest jeszcze tajemnicą. Wrażenie to rozwiały szybko słowa Ottokara, przepojone szczęściem i serdeczną radością. Lecz teraz, gdy znalazła się sama jedna w sypialni, mimowoli doznała takich uczuć, jakgdyby otoczyły ją znienacka głębokie ściany pieczary na dnie poplątanego labiryntu. Te ciężkie mury, osiadłe tu od wieków, są pełne ech zagadkowych, przemawiają wszystkimi głosami długich lat minionych. Straszą. Hrabina Marta wspomniała przed chwilą, że w sypialni tej spędzały noce przedślubne wszystkie cesarzowe sustjańskie... Czy były one tak bardzo, tak bardzo szczęśliwe, jak ja? — pomyślała Gizella, przymykając oczy... Ach, Ottokar jest wszystkiem na świecie i sama myśl o nim daje niewysłowione szczęście!
Zaczęły ją kołysać do snu złote rojenia o ukochanym i cisza, panująca w sypialni. Purpurowy lekki brzask od nocnej lampy osiadał na ścianach, jak mgła subtelna, róże szkarłatne pachniały silnie, odurzająco, szepcąc usypiającej księżniczce najsłodsze obietnice. Mnóstwo róż od Niego... Zakwitają niezliczonymi pąkami, unoszą się, rozsypują i płyną ku niej, aż do pościeli. Otoczyły ją dokoła, ale nie są to róże — jeno rój motyli purpurowych o skrzydełkach utkanych z kolorowej pajęczyny. Roznoszą woń przedziwną, narkotyczną i grają szelestem swych skrzydełek kołysankę słodką a rzewną... Ottokar — Ottokar — Ottokar. Motyle to jego paziowie — wysłał je tu z tajemnem zleceniem, by śpiewały jej o nim i o ich wspólnem, przemożnem kochaniu. Tak wiecznie tylko słuchać melodji upajającej i śnić, śnić nieprzerwanie wśród purpurowej zawiei motyli. Ottokar poprowadzi ją drogą kwiecistą. Jakże to oczekiwanie przedłuża się w nieskończoność, jakże wolno podpływa łódź!... Ach, jest. Ujrzał ją, wyciągnął ku niej zdobywcze ręce... uśmiecha się tym swoim porywającym wyrazem miłości... nie czeka, zanim pomost opadnie na statek... biegnie do niej promienny, wspaniały... Zili, Zili moja maleńka — szepce, chwytając jej dłonie, i porywa ją w jakąś aleję kwitnącą. Jest ich tylko dwoje i to mnóstwo róż purpurowych. Ottokar pochyla się nad nią z takim blaskiem w oczach, jak wówczas, gdy pierwszy raz całował ją w usta. Twarz jego jest tuż przy jej twarzy, wargami szuka jej warg, obejmuje ją ramieniem, przechyla... Jutro nasz ślub... Jakże palą nienasycone wargi Ottokara, jakże obezwładniają jego całunki.
— Czy zawsze będziesz mnie tak kochał, Ottokarze?
— Baśń naszej miłości jest tak czarująca, że nie płoszmy tej chwili, jedyna. Tu noc przedślubną spędzały wszystkie narzeczone Ururgów... Ja cesarzową Sustji?... Gdzież jest Ottokar?... Purpurowe motyle, paziowie jego, osiadły napowrót w wazonach i pachną tylko odurzająco... Ktoś jednak jest w sypialni. Któż to? Jakieś dziwne postacie snują się pod ścianami i wychodzą na środek pokoju. Jakie majestatyczne a powiewne, jakgdyby zjawy nieziemskie... Wszystkie w białych ślubnych szatach powłóczystych i w jednakowych djademach na skroni. Idą królewskim korowodem i mówią coś... Co za jedne, po co tu przyszły w szatach oblubienic, w cesarskich djademach?... Jedna z nich — to ostatnia cesarzowa Sustji, Julja Krystyna, stryjenka Ottokara... Przemawia słodko i patrzy dobrotliwie... Inne giną w jakiejś mgle, a jest ich długi szereg. Wtem Julja Krystyna pochyla głowę, zdejmuje djadem brylantowy i mówi, wznosząc go w obu rękach:
— Na twoją skroń młodziutką, Zili... Pod tem godłem krwią spłynie serce twoje... Zacięży ci w życiu, jako korona cesarska, zdobędziesz szczęście, gdy zostaniesz... królową...
Słowa te zmarła cesarzowa wypowiedziała takim głosem przejmującym, że Gizella zerwała się ze snu przerażona, rozglądając się po sypialni błędnym wzrokiem. Pokój był pusty, zatopiony w purpurowej mgle, dyszący zapachem róż. Postacie monarchiń sustjańskich znikły, choć Gizelli wydało się, że słyszy jeszcze szelest ich szat ślubnych i tajemniczy dźwięk słów Julji Krystyny.
— Po co one tu przyszły? Co znaczą te słowa dostojnej nieboszczki i wielki djadem brylantowy, który zaciąży mi w życiu jako korona cesarska?
Gizella uczuła nieznany dotąd dreszcz trwogi, przenikającej do rdzenia serca. W sypialni była cisza. Łoże Gizelli w kształcie pół rozwartej muszli perłowej, płynie zda się po gorącej fali szkarłatnych róż i brzasku purpurowej ampli. Księżniczka z żywością dziecka przypadła do róż, zanurzyła w nich twarz płonącą ogniem wewnętrznego wzburzenia, niepokoju i... sennych przemiłych wzruszeń...
Nazajutrz w licznem gronie dam honorwych, dam dworu i służebnych stała Gizella przed wielkiemi lustrami ubrana do ślubu. Smukłą jej postać opływały lśniące atłasy białej sukni, haftowanej srebrem i zarzuconej świeżem kwieciem pomarańcz. Na piersi wielka wstęga cesarska. Dworski tren olbrzymi, włożony po raz pierwszy w życiu, wydał się księżniczce uciesznym i bawił ją. Zawołała z przestrachem:
— Ale ja tego wszystkiego nie udźwignę! Czy ten płaszcz konieczny? Wystarczy chyba welon, i ta suknia... taka ciężka... i kwiaty...
Wielka ochmistrzyni odrzekła poważnie:
— Płaszcz konieczny, wasza królewska wysokość. Wszystkie cesarzowe sustjańskie tak szły do ślubu.
— Wszystkie cesarzowe sustjańskie... — zabrzmiało w duszy Gizelli jak echo.
W tej chwili zbliżyła się do niej księżna matka Annuncjata Zofja, w towarzystwie księżnej Łucji Teresy i włożyła na jej głowę djadem z olbrzymich brylantów, opleciony dokoła kwiatem pomarańcz i mirtem. Z pod djademu spływały aż na tren sukni i płaszcza przezrocze zwoje koronkowego welonu.
Księżniczka, ujrzawszy w lustrze djadem, powstała gwałtownie z krzesła z okrzykiem trwogi:
— Ten sam! Od Julji Krystyny! Nie chcę go, nie chcę! Za nic!!
Wśród dam dworu nastąpiło poruszenie, obie księżne pobladły. A Gizella z rękoma podniesionemi do djademu, jakby go chciała zerwać z głowy, stała wzburzona z nagłym rumieńcem na twarzy, oczy jej wpiły się w lustro.
— Ten sam, ten sam... — powtarzała, jak obłąkana ze zgrozy, — pod jego godłem krwią spłynie serce moje...
— Zili! — jęknęła strwożona księżna Łucja Teresa, — uspokój się... Dziecko, co tobie?
Chwyciła mocno ręce córki i patrzyła jej w oczy.
— Wasza królewska wysokość raczy zapanować nad sobą — rzekła twardym głosem księżna Annuncjata. — To jest djadem, który nosiły wszystkie panny młode cesarskie w dniu ślubu.
Księżna Łucja Teresa pocałowała Gizellę w czoło i szepnęła z matczyną tkliwością:
— Panuj nad sobą, dziecko drogie.
Księżniczka opamiętała się całą siłą woli i rzekła cichutko, spuszczając zawstydzone oczy.
— Przepraszam.
Przerwane upinanie djademu dobiegło końca.
Po długich ceremonjach poprzedzających wyjazd, jechała do katedry z księżną, matką cesarską w pozłocistej karecie, strojnej w pióropusze i korony cesarskie, zaprzężonej w osiem białych rumaków, z forysiami, w strojach białych ze złotem. Starożytna świątynia, oddawna nie wyglądała tak strojnie i tak uroczyście, w potopie złotego światła z dziesięciu tysięcy gorejących świec woskowych. Cały kościół zawieszony był i wysłany białemi aksamitami i białem suknem, zarzucony bielą żywych róż, zwisających girlandami i ścielących się pod stopy młodej pary. Wszystko to tworzyło symfonję barw i woni. Przed ołtarzem kardynał prymas idański w otoczeniu arcybiskupów i biskupów czekał na orszak weselny.
Cesarz Ottokar w otoczeniu książąt krwi, dostojników dworu, wojskowych i cywilnych spotykał narzeczoną u wejścia do świątyni pod baldachimem chóru. Strojny w biały mundur, szyty złotem, zdobny w świetne ordery, wstęgę i gwiazdę cesarską, skrzącą się brylantami, miał postawę rycerską, a z oczu bił mu zapał młodzieńczy i blask szczęścia. Radosnem spojrzeniem otoczył Gizellę i — stanął przed nią oczarowany, tak w bieli szat ślubnych, tak w djademie brylantowym, w kwieciu i wzruszeniu dziewiczem wyglądała nieziemsko. Uśmiechnął się do niej jak w ekstazie zachwycenia, a ona gwiaździstemi źrenicami spoczęła w oczach jego ufna, z bezmierną wiarą na życie całe. I była jedna chwila tak uroczystej ciszy, że zdało się, iż misterjum połączenia się dwu serc i dwu dusz teraz właśnie się spełnia. Nagle zabrzmiała muzyka. Szpalerem drzew i kwiatów przeszli cesarscy narzeczeni i stanęli przed ołtarzem. Za nimi postępował świetny orszak ślubny. Wśród natchnionej muzyki i podniosłych śpiewów chóralnych kardynał prymas zwrócił się do nowożeńców, udzielając im sakramentu ślubu. Zamieniona z cesarzem obrączka przypomniała Gizelli djadem cesarzowej Julji Krystyny i złowróżbne jego przeznaczenie... „Pod tem godłem krwią płynie serce twoje...“ — zabrzmiał w niej znowu utajony głos, zadrżała, lecz poczuwszy silny uścisk Ottokara opanowała się w tej chwili.
Za murami świątyni grzmiała kanonada salw armatnich na znak, że cesarska para została zaślubiona, kościołem całym wstrząsnął huczny marsz weselny. Król Luisel i monarchowie państw obcych złożyli parze cesarskiej życzenia ceremonjalne, dworzanie zaś sustjańscy oraz przedstawiciele narodu — hołdy w imieniu całego kraju. Zewsząd pochylały się dumne głowy, strojne postacie. Gizella była oszołomiona. Ottokar prowadził ją przez nawę świątyni wśród bieli i złota, wśród świateł i kwiatów — uśmiechała się bezwiednie porywającym uśmiechem, a wyobraźnią była w jakimś kręgu bajecznym. Dopiero w karecie ocknęły ją słowa męża.
— Zili moja — przycisnął jej rękę do ust — dlaczego drgnęłaś, kładąc moją obrączkę na palec?
— Miałam w rażenie... — urwała, spuszczając oczy.
Przysunął się do niej, spojrzał jej w twarz.
— Powiedz, powiedz, najdroższa.
— Ach, nie, nie! — zawołała głosem przelęknionym. — Tamto wrażenie minęło i więcej się nie powtórzy, nie mówmy o tem. Patrz, Ottaro, co się dzieje na ulicach! patrz i puść moje ręce... wszak nas widzą tłumy!
Poprzez kryształowe szyby karety spojrzeli prędko każde w swoją stronę. Mrowie ludzkie zalegało chodniki bogato przybranych ulic, straż honorowa i świetna gwardja przyboczna, ledwie mogła utrzymać porządek. Tłumy wydawały okrzyki na cześć cesarza Sustji i jego nowozaślubionej małżonki, wrzawę potęgowały grzmiące nad miastem salwy dział i huczne fanfary orkiestr wojskowych, rozstawionych na każdym rogu ulicy. Dzień ślubu Ottokara był nietylko świętem dworskiem i znamienną uroczystością dla poddanych, był także niebywałym aktem dobroczynnym. Bowiem na ubogą ludność Idania i najbliższych okolic sypnęły się hojne datki z osobistej szkatuły cesarza. Szeroko zaś bardzo zakreślona łaska monarchy złagodziła wyroki sądowe, otwierając wielu nieszczęsnym bramy więzień. Wdzięczność więc ludu nie miała granic. Przytem rozeszła się po Idaniu wieść, że dobrodziejstwa te nietylko Idań, ale całe państwo zawdzięcza przedewszystkiem niesłychanej dobroci księżniczki Gizelli, ona to przed ślubem uprosiła cesarza, ażeby szczęście ich obojga było zarazem szczęściem wszystkich pokrzywdzonych i zapomnianych.
— Cesarzowa Gizella! Niech, żyje! Niech żyje! — rozlegały się zewsząd niemilknące wołania i tłum napierał na środek ulicy, aby choć przelotnie ujrzeć swoją młodą monarchinię.
Wtem uczyniło się nagłe zamieszanie i kareta przystanęła, szarpnięta gwałtownie. Rozległ się głośny krzyk przerażenia jeden, drugi.
Cesarz wyjrzał niespokojnie.
Człowiek z tłumu wpadł pod kopyta koni i w mgnieniu oka dostał się pod koła. Paziowie, lokaje i heroldowie rzucili się ku niemu pospiesznie, aby go wyciągnąć i wyrwali z pod kół. W tej chwili drzwi karety rozwarły się, cesarzowa wysiadła błyskawicznie i, zanim zdołano zorjentować się, podłożyła obie ręce pod potłuczoną głowę nieszczęsnego. Był to jakiś starzec w postrzępionem ubraniu. Jednocześnie cesarz wyskoczył z karety z groźnie zmarszczoną brwią. Starzec był ledwie przytomny. Gizella pochylona nad nim, badała go z przestrachem.
— Wasza cesarska mość — szepnął ze zgrozą wielki ochmistrz dworu, zgorszony czynem cesarzowej.
Gizella zwróciła się do służby dźwięcznym głosem:
— Weźcie tego starca na ręce! Proszę zanieść go do zamku i zaraz wezwać lekarza.
Starzec otworzył oczy i — nagle krzyknął z całej mocy, padając do stóp cesarzowej.
— Pani najmiłościwsza! Ja chciałem...
— Mów, proszę, czego chciałeś? — Spytała spokojnie, nachylona do niego.
— Wasza cesarska mość... — rozpaczliwie błagał wielki ochmistrz.
Cesarz stojący przy żonie spojrzał na dostojnika uważnie — ten spuścił oczy, zagryzł wargi.
Starzec jąkał:
— Chciałem ucałować choć koła karety... za łaskę... za wielką łaskę... gniłem w więzieniu dwadzieścia siedem lat... dopiero wasza łaska... uratowała... Niech was Bóg... miłościwa pani...
— Cesarzowi dziękujcie, nieszczęśliwy człowieku, nie mnie — rzekła słodko Gizella. Łzy litości zamigotały w jej oczach.
Tymczasem nadjeżdżające masowe szeregi karet orszaku cesarskiego stłoczyły się i wzmogły zamieszanie. Każdy wychylał się ciekawy i niespokojny, co zaszło na przedzie. Poruszony wypadkiem tłum nacierał ze wszystkich stron.
Cesarz ujął Gizellę łagodnie pod ramię i wsadził do karety. Prefektowi straży wydał krótki rozkaz:
— Zaopiekować się starcem!
Kareta cesarska ruszyła, a lud osłupiały ze zdumienia stał niemy i patrzał. Jakto się stało, że cesarzowa, taka cudna, jak zjawisko, w szatach ślubnych, w welonie, sama dźwigała głowę pokaleczonego nędzarza? — Tego w Idaniu nie pamiętano, tego nie bywało tu nigdy!... I naraz, po chwili głuchej ciszy, zawrzało od szalonych okrzyków, pełnych uwielbienia, zachwytu. Ludzie biegli za karetę młodziutkiej monarchini, która tyle okazała miłosierdzia. Fala tłumów zwiększyła się, porwała łańcuchy straży, zagradzające ulice, i otoczyła biało-złoty kwiecisty zaprzęg, prowadząc go z okrzykami radości aż do bram „Starego Ururga“.
Gdy wśród huku dział i owacji pozostałego na ulicach mrowia ludzi Gizella wjeżdżała do zamku, ciężkie mury, brama i wielki czworobok dziedzińca zawieszony makatami — wydały jej się mniej przytłaczające i ponure, niż dnia poprzedniego. Spojrzała na męża z uśmiechem, a on szepnął gorąco:
— Jakżem szczęśliwy, że daję moim poddanym taką, jak ty, cesarzową. Pięknem swojem czynisz cuda, sercem potrafisz objąć całą Sustję.
— Pragnę tego, ale... z pomocą twego serca,, Ottaro...— odszepnęła wzruszona.


Koronacja na cesarzową Sustji nie dała Gizelli ani zadowolenia, ani nie wzruszyła jej serca żadnem serdeczniejszemu uczuciem. Biorąc udział w szeregu sztywnych, sakramentalnych uroczystości, Gizella zmuszona była nakłaniać się do ogólnego nastroju i czuła się jak zgaszona, a zarówno szaty gronostajowe zbyt ciążące na jej ramionach, jak i ta ciężka, zimna korona na czole, tudzież niekończące się prezentacje męczyły ją niewymownie. Tyle ostentacji, takie przesuwanie przed nią osób nieznanych, zgoła obojętnych, po co tyle sztucznego namaszczenia, takie mnóstwo słów pustych, nic właściwie nieznaczących. W pewnej chwili chciała wybuchnąć śmiechem, to znowu zrywał się w niej bunt, niecierpliwiła się.
Do przytomności jednak doprowadzały ją zawsze czujne, ostre spojrzenia księżnej matki, Annuncjaty Zofji...
A trwało to wszystko tak nieskończenie długo.
Nazajutrz rano ku uciesze Gizelli zapowiedziana była rewja wojsk. Na plac ćwiczeń obje cesarstwo przybyli konno, w towarzystwie książąt dworu i mnóstwa przybocznych oficerów i dygnitarzy oraz księciem Ksywianem. Następca tronu od pierwszej chwili ujrzenia Gizelli tak się nią zainteresował, że odrazu zwróciło to uwagę całego dworu. W ciągu ubiegłych dni używał wszelkich sposobów, aby jaknajdłużej przebywać w towarzystwie cesarzowej, i widocznem było, że, kiedy rozmawiał z nią, wybuchał nienaturalną podnietą, nie umiejąc słów swych utrzymać w należytym rygorze. Zaciekawiał Gizellę i podobał się jej, bowiem z najbliższego otoczenia Ottokara on jeden miał dla niej dobre, jasne oczy i zjednał ją sobie płomienną otwartością, której i sama nigdy nikomu nie szczędziła. — O ile jednak przedtem wydawał się Gizelli młodzieńcem żywym, pełnym bujnej radości, to teraz wyjeżdżając n a rewję spostrzegła, że zmuszał się do zachowania wyrazu pogody, choć grymas niezadowolenia nieznacznie osiadał mu na ustach. Zapytała więc Ottokara:
— Cóż się stało, że książę Ksywian jest dzisiaj tak zmieniony?
Cesarz rzucił przelotny wzrok na brata i rzekł z pewnem lekceważeniem:
— Ach, zmartwiony jest zapewne, że niczem się przed tobą popisać nie może, czego by bardzo pragnął. Ale... Zili nie uważasz na rewję?...
— Ależ, Ottaro, jestem zachwycona! Patrząc na galopującą dzielnie konnicę, tam znowu na ciągnący majestatycznie sznur dział przeróżnych, tu zaś na zwarte, żelazne szeregi piechoty, która ma w sobie zaklęcie jakiejś przedziwnej mocy, mam wrażenie, że poszłabym na czele tych wojsk, ale nie po krwawe zdobycze na krzywdzie słabszych, lecz... po trofea piękna i dobra, po niewiędnące wawrzyny ducha.
Ottokarowi zapłonęły oczy.
— Zili — szepnął, przysuwając się do niej — jesteś boska, imponujesz mi, uczę się od ciebie czuć i myśleć inaczej!
Gizella nic nie odrzekła, zapatrzona w przestrzeń. Oboje teraz milczeli, pochłonięci widokiem niezliczonych kolumn wojsk, rozwijających się przed nimi, jak w tanecznym korowodzie. Umieszczone w kilku miejscach orkiestry rozbrzmiewały naprzemian porywającą muzykę marszów, co chwila rozlegały się donośne krótkie rozkazy dowódców, miarowe uderzenia kilkutysięcznych nóg piechoty potęgowały nastrój szczególny, uroczysty.
Książę Sebastjan stał opodal na koniu i marsowym wzrokiem ogarniał pole ćwiczeń, nie omijając oczami ani jednego żołnierza, jakby pragnął wojsko to, umiłowane nadewszystko i nieustanną pracą doprowadzone do świetności — natchnąć swoim duchem, zagrzać swoim zapałem. A, że przegląd wypadł ponad jego najsurowsze nawet wymagania, uśmiechał się pod sumiastym wąsem zadowolony i dumny zarazem. Wydawszy ostatni rozkaz, ruszył konia ostrogami i podjechał do pary cesarskiej. Z ukłonem żołnierskim zwrócił się do Gizejlj bez wstępu:
— A co! Spisują się moi chłopcy wybornie! Nigdy jeszcze nie wypadła tak świetnie rewja naszych wojsk! A to — dodał z dworską galanterją — zawdzięczam wyłącznie waszej cesarskiej mości.
Gizella zapłoniła się lekko.
— Nie chcę cię, książę, pomawiać o przesadę co do mnie — rzekła z uśmiechem — ale sądzę, że sprawność żołnierza istotna, nie zależy od takiej lub innej chwili, lecz jest zawsze jednakowo obowiązkowa...
— Ho, ho! — zawołał Sebastjan, gładząc swe siwe faworyty — i żelazny obowiązek spełnia się niekiedy z zapałem!
— Jednakże — odparła Gizella — czy dziś jest tylko obowiązek czy i zapał wyjątkowy, w tem sądu wydać nie mogę.
— Te słowa są już sądem najlepszym waszej cesarskiej mości — odrzekł Sebastjan uradowany i wnet zamilkł — bo oto wyciągnął się przed nimi długi front żołnierzy, wkutych w ziemię, jak mur. Przed frontem tym oboje cesarstwo przesuwali się zwolna, czyniąc właściwy przegląd. Ruszyła za nimi cała świta z księciem Sebastjanem na czele. Przy dźwiękach hymnu narodowego szeregi prezentowały broń.
Nagle Gizella zatrzymała konia i, wskazując na jednego z wyprężonych pod bronią grenadjerów, zwróciła się do księcia Sebastjana w obcym języku:
— Wasza cesarska wysokość raczy spojrzeć na niego. Jaki on blady, jaką mękę wewnętrzną ma w twarzy i łzy utajone w oczach... Co mu jest? Spytaj go, książę.
Sebastjan rzucił zdumionym wzrokiem na cesarzową, potem spojrzał uważnie na wskazanego żołnierza.
— Co ci jest? — zapytał grenadjera szorstko, marszcząc brwi.
Ten wyprostował się ponownie i patrzał w milczeniu. Konie cesarskie podsunęły się bliżej.
— Chory jesteś? odpowiadaj! — zawołał książę głosem nieco poirytowanym.
— Jestem zdrów, wasza cesarska wysokość! — zabrzmiała odpowiedź.
Gizella dotknęła szpicrutą ramienia żołnierza; wzrok badawczy utkwiła mu w twarzy.
— Powiedz, co ci dolega? — odezwała się miękko. — Masz jakiś smutek w duszy? Mów śmiało.
Słowa te widocznie, jak tkliwe wyrazy współczucia, wstrząsnęły niesłychanie żołnierzem, bo zbladł bardziej i nie mógł wymówić słowa.
— Rozkazuję ci, mów! — rzekła Gizella z mocą.
Cesarz oraz książęta, Ksywian i Sebastjan patrzyli zdumieni, oficerowie gwardji przybocznej podjechali bliżej, przyglądając się ciekawie tej niebywałej scenie. Była krótka chwila drażniącego oczekiwania na spełnienie rozkazu.
Wreszcie żołnierz podniósł na cesarzową oczy szczere, otwarte, i jęknął:
— Wasza cesarska mość, ojciec mój kona...
— Co?! — rzuciła przerażonym głosem Gizella.
— Przed rewją byłem w domu, wasza cesarska mość... Oderwałem się od konającego i pędziłem, aby się nie spóźnić na służbę...
Twarz cesarzowej zapłonęła, ognie strzeliły jej z oczu. Zwróciła się gwałtownie do księcia Sebastjana:
— Książę, proszę mu kazać dać konia, natychmiast!
Książę Sebastjan wydał rozkaz zluzowania żołnierza z szeregu.
Jeden ze świetnych oficerów gwardji przybocznej, cesarskiej, zeskoczył błyskawicznie ze swego wierzchowca i podał go żołnierzowi.
— Ach, hrabio Prado, dziękuję — rzekła Gizella wdzięcznie i zawołała do osłupiałego grenadjera:
— Siadaj i jedź do domu, może zdążysz ojca pożegnać! Jedź z Bogiem!
Żołnierz podbiegł, chwycił kraj amazonki cesarzowej, przycisnął go do ust dziękczynnie. Potem stanął na baczność, zasalutował, skoczył na kopia i pognał jak szalony.
Gizella spojrzała na księcia Sebastjana z gorącą prośbą.
— Wasza wysokość zechce zająć się tem, jeśli ojciec tego grenadjera umrze, aby go pochowano na mój koszt, a w razie przeciwnym — aby go leczono starannie. Musi to być człowiek bardzo dobry, skoro ma tak kochającego syna.
— Wola twoja, cesarzowo, będzie spełniona — odrzekł Sebastjan poruszony głęboko i pochylił głowę w niskim ukłonie.
W tej samej chwili stanął przed nim książę Ksywian.
— Wasza wysokość pozwoli — rzekł z iskrami w oczach — że go wyręczę i bezwłocznie zbadam tę sprawę? — poczem zwrócił się do cesarza: Wasza cesarska mość nie ma nic przeciw temu?
— Jedź książę, — skinął Ottokar twierdząco.
Ksywian zawrócił konia i wraz z kilkoma oficerami popędził za grenadjerem.
Cesarz patrzył na żonę bez słowa, głębokie, nieznane dotąd wzruszenie skuło mu gardło.
Szeregi żołnierzy stały wyprostowane, zda się martwe w bezruchu, ale oczy ich wlepione w cesarzową wyrażały cześć i najwyższe uwielbienie.
Rewja była skończona.


Szczyty gór śnieżnych różowiły się na tle błękitów niebios perłowym pancerzem, słońce krzesało na nich morelowe refleksy, złoty pył osiadał na śniegach, a gdy wiatr górski dmuchnął gwałtownie, deszcz złoto-różówy spadał z wierzchołków i migotał długo w przezroczystem powietrzu. Cisza rozsiadła się w górach wielmożna, jeno czasem chrzęstem zaszumiały czuby jodeł, jeno czasem załopotały wielkie skrzydła orła, który nieustraszonym lotem wzbił się tak wysoko, gdzie już nie sięgała ani kozica szybkonoga, ani świstak górski, ani — wzrok ludzki.
Było rozmigotanie w słonecznych lśnieniach popołudnia, gdy na jednej ze śnieżnych wyżyn chrzęst jakiś zmącił anielską ciszę. Jednocześnie rozsypał się srebrzystą kaskadą śmiech dziewczęcy, przepojony swawolną wesołością, a potem zabrzmiał donośny głos męski, pełen troskliwych upomnień. Z za wystającego złomu skały wysunęła się niezwykła w tem zaciszu podniebnem para podróżnych: ona na górskim koniu, ubrana w aksamitny kubraczek, on — opięty w strój myśliwski, ze strzelbą na ramieniu, pieszo. Trafili na niebezpieczny przesmyk. On chwycił konia za trenzlę i prowadził go uważnie, badając drogę. Jej źrenice zapłonęły junacką przekorą, a głos kryształowy zawołał:
— Właśnie lubię takie przeszkody! Ottaro, puść trenzlę, pojadę sama! Niepotrzebnie zostawiłeś swego konia, ten cypel wcale nie jest niebezpieczny.
— Siedzieć cicho i nie marudzić! Tu jest bardzo ryzykowne przejście... Zili, patrz na prawo, w górę. Obawiam się, że dostaniesz zawrotu głowy. Jesteśmy nad ogromną przepaścią!
— Ależ jestem oswojona z takiemi wycieczkami, mogę spoglądać śmiało w przepaści a mój „Skok“ wędruje sobie, jak istny linoskoczek!... Patrz, patrz! Ach, cóż za widok jedyny!
— Zili, siedź spokojnie na siodle. Jeden krok niebaczny... A!... istotnie, widoki tu cudowne! Patrz, tamten ostry grzbiet skalny poniżej szczytu... Jest teraz w czterech kolorach: grzebień zębaty ma połysk pomarańczowo-złoty, środek nasiąkł czystym amarantem, niżej rozlało się światło seledynowe, a podstawa jakgdyby malowana farbą szafirową. To odcień borów... Jednak oczęta słodkie mojej Zili mają szafir głębszy...
— A spójrz tam, Ottaro!! Ta igła skalna srebrna, jakaż piękna, świeci na błękicie nieba, jak iskra elektryczna, nagle zamrożona!
Rozkoszowali się coraz nowymi widokami, rozścielającymi się z wyżyn, gdy nagle Gizella krzyknęła radośnie, podskakując na siodle:
— Kozice! kozice! Patrz!
Ottokar błyskawicznie zdjął strzelbę z ramion.
— Nie strzelaj! — powstrzymała go gwałtownym ruchem ręki. — Wyglądają tak ślicznie, zawieszone jak my nad urwiskiem, pewno tak samo cieszą się życiem, więc niech żyją.
Cesarz podniósł na młodziutką żonę rozmiłowane oczy.
— Cieszy cię, Zili moja, ta wycieczka?
— Bardzo! Miałeś wyborny pomysł i dobrze, żeśmy tak daleko zabrnęli. W Idaniu już się dławiłam, tak tam duszno, nieprawdaż? I ta okropna etykieta dworska... Ach! ta etykieta wasza... straszna!...
— Ty moja ptaszyno podniebna, ukochana!
— No, ale przynaj, czy „Stary Ururg“ to nie katakumby w porównaniu z tem przestworzem? Czy to, co nas otacza teraz nie jest bajką czarowną?
Zakreśliła ręką szeroki krąg i szepnęła z uśmiechem:
— Bajka... bajka...
— Bajka, bo z tobą Zili...
— Bo z tobą, Ottaro...
Zapatrzyli się długo w swoje oczy gorejące.
— Musimy jednak wracać do Idania — westchnął cesarz.
— Ach, nie wspominaj jeszcze o tem — rzekła tonem błagalnym.
— A obowiązki moje?
Gizella spoważniała.
— Istotnie, twoje i moje obowiązki.
Cesarz roześmiał się.
— Wolałbym twoje tylko, kociątko drogie. Chociaż — dodał — przyznaję z uznaniem, że wykazałaś niebywałą pomysłowość, fundując „Dom dożywotni“ dla niezamożnych starców. W Idaniu to czyn zdumiewający, który bezwątpienia zjednał ci całe społeczeństwo.
— Ach, Ottaro — rzekła z lekkim wyrzutem Gizella — czy chodziło mi o zjednanie kogoś, czy o pomoc dla tych niedołężnych biedaków.
Wiesz, czemu słowa twoje wydały mi się przykre? Bo zaraz po otwarciu tego „Domu“ księżna matka, Annuncjata Zofja, zwróciła się do mnie w ten sposób: „Wasza cesarska mość umie zręcznie politykować... Ach, gdybyś wiedział, jak mi było boleśnie słyszeć te słowa!...
Cesarz pobladł, pochylił głowę, zacisnął usta. Wyglądał w tej chwili, jak człowiek, gdy na wieść o wyrządzeniu krzywdy jego najdroższej istocie wie, że jest bezradny.
— To są bardzo smutne rzeczy, ale ja to muszę zmienić.
— Ale nie mówmy już o tem, nie mówmy! — zawołała. — Bo spójrz! Na szczęście my nie w Idaniu, gdzie panuje zgrzybiały duch „Starego Ururga“, lecz w tej lepszej Sustji, słusznie nazwanej górną... Milczysz, Ottaro?...
On rękę jej do ust przycisnął i rzekł z mocą:
— W „Starym Ururgu“ zmieni się wszystko. Szczęście nasze jest wszędzie, gdziekolwiek się znajdujemy, więc i tam najmniejsza chmurka nie może przesłonić słonecznej pogody naszych dni.
— A tymczasem będziemy walczyli sercem i szlachetną wyrozumiałością — powiedziała Gizella, rozpogodzając twarz w uśmiechu.
Okrążyli cypel i schodzili w dół brzegiem bezdennej zda się przepaści. Koń stawiał nogi sztywno, jakby mierzył każdy krok, i rozdętemi chrapami wietrzył przed sobą drogę, przeczuwając grozę i niebezpieczeństwo za lada chybionym ruchem. Drżał nieco i jeżył grzywę, prychał lekko dla dodania sobie odwagi, szedł istotnie, jak akrobata po linie. Cesarz milczał. Trzymał silnie konia za trenzlę i gdy ten pozwalał sobie na krok śmielszy, hamował go. Tylko Gizella rozglądała się swobodnie.
W miarę, jak okrążyli skalny cokół, widoki stawały się coraz piękniejsze. Hen, w oddali, zatopionej w śreżodze błękitno-mglistej, rysowały się grzbiety gór również białe od wieńczących je śniegów. Rozmaitość barw i odcieni była pełna malowniczego przepychu. Świat widzialny dokoła zdawał się być stworzonym nie przez prawo natury, lecz przez najwybredniejszy kaprys genjuszu ludzkiego.
— Ottaro, nie zachwycasz się widokiem? — upomniała Gizella. — Ta kraina przewyższa pięknością, nasze góry arwijskie. Czy nie odczuwasz w tej chwili, że nietylko realne piękno poezji zawarte jest w tych górach, ale i muzyka? Te szczyty grają, słyszę je i rozumiem ich pieśń przedziwną. O!... Spójrz na tę biel śnieżną na tle ognistego różu, jakim słońce oblało tamten załom. To melodja!... A tam, patrz, sine zwaliska kamieni zepchnięte z rudej ściany wieżycy — czy to nie silne akordy jakiejś tragedji, w której zawarta jest moc przeznaczenia?... A tam znowu błękitna mgławica — jakby nokturn pełen zamyślonej tęsknoty... Ach, Ottaro, cóż za potęgą jest życie przyrody, że stwarza takie cuda, mając niewyczerpaną mnogość form, obrazów, kolorów i dźwięków. Zawołajmy z całego serca: Błogosławiona bądź, przyrodo, najgenjalniejsza twórczyni świata!
— Błogosławiona bądź, łasko widzenia! — krzyknął Ottokar, patrząc z uśmiechem w gwiaździste oczy żony. — Właśnie dzięki cudownej łasce widzenia świat jest piękny lub brzydki. Poza naszemi oczami istnieje pustka zupełna, jedno nic.
— Tak, lecz tę pustkę wypełniają nasze marzenia i tęsknoty, częstokroć wspomnienie a zawsze wyobraźnia, która jest fantastycznem zwierciadłem świata.
— A oto, spójrz, Zili, jesteśmy nad otchłanią bez dna i bez jednego promienia światła. Czem taką otchłań możemy wypełnić?
Gizella spojrzała na męża, przechylając zalotnie główkę, i odrzekła swobodnie:
— Oczywiście tęsknotą, gdy szczęście przeminie i tylko taka bezdenna pustka zostanie...
— A jeżeli szczęście trwać będzie wiecznie?
— Dopóki trwa, nie mówmy o tem i nie patrzmy w przepaść, bo przejmuje zgrozą.
— Masz słuszność, Zili. Chwila jest tak cudna w tem naszem sam na sam, że stałbym z tobą, jedyna do nieskończoności.
— Więc zatrzymajmy się tu, Ottaro!
— Zachód słońca roztoczy jeszcze wspanialsze dziwy. Wtedy dzieją się tu cuda.
— A potem księżyc...
— A potem czarna otchłań nocy i ta przepaść przed nami i jedno silniejsze drgnięcie „Skoka“, by zapaść się w sen wieczny, w krainę zatracenia.
— Ale razem, Ottaro, ale razem! Chociaż szkoda byłoby życia, prawda? zbyt jest piękne.
— Szkoda byłoby naszej miłości, Zili.
Cesarzowa zaśmiała się swawolnie.
— Wiesz co, to już lepiej nie czekajmy nocy, ale zatrzymać się jeszcze chwilę możemy. Wyobraźmy sobie, żeśmy młode orlęta; pierwszy raz wyfrunęliśmy z gniazda i podziwiamy świat.
— Nie, jam jest orzeł a ty orlica. Szukamy wzrokiem, na którym szczycie uwić sobie gniazdo.
— O, ta, m pod niebem, w chróście, wśród, skał!
— Tak tam, jedyna moja Zili! Karmiłbym ciebie białymi gołębiami i skowronkami, jaskółki znosiłbym dla zabawy twojej i... naszych orląt maleńkich...
— Nie, razem byśmy wylatywali z gniazda, bez ciebie byłoby mi tęskno — odrzekła lekko zaróżowiona.
— No, ale coby wówczas robiły orlęta maleńkie, nasze własne orlątka, musiałabyś nad niemi czuwać, jako mateczka?...
Gizella wydęła usta.
— Eh, Taro... ty zawsze mówisz mi o tem, o czem ja nawet nie pomyślałam nigdy.
Cesarz pochylił się ku żonie i zajrzał jej w oczy.
— Nie marzysz o tem, Zili?...
Ona zasłoniła mu usta ręką i, przechyliwszy się na siodle, dotknęła czołem jego ócz, zamykając je. Pod wpływem tego ruchu koń szarpnął się mocno wtył. Ottokar oprzytomniał i chwycił konia za uzdę.
— Na Boga! Ostrożnie! — zawołał. — Runęlibyśmy w dół!
Oboje zauważyli z przestrachem, że znajdowali się na ostrym ośnieżonym wyskoku skalnym, zawiśniętym nad bezdenną przepaścią. Nagle cesarz wpił wzrok w brzeg wysuniętego złomu.
Z pod śniegu wyłaniał się tam krzaczek białych aksamitnych kwiatków i drżał jakby lękliwie, wisząc w powietrzu. Uśmiech żywej radości wytrysnął na ustach Ottokara. Bez namysłu postąpił pół kroku naprzód, pochyliwszy się gwałtownie nad straszliwą otchłanią, zerwał pęk szarotek i wręczył je żonie.
— To symbol miłości wiecznie trwałej i wiernej, Zili — rzekł z promieniem szczęścia na twarzy.
A ona była blada z przerażenia, ledwie mogła wymówić drżącemi ustami:
— Jak mogłeś... nad taką przepaścią.
Trzymając jej ręce wraz z kwiatkami przy swych ustach, Ottokar szepnął gorąco:
— Dziś pierwszy raz w życiu zerwałem szarotki, i dla ciebie...


Pewnego razu wymknęła się cesarzowa Gizella z zamku na miasto, pieszo, w towarzystwie margrabiny Alwi, ulubionej damy dworu. Obie panie miały, na sobie ciemne płaszczyki i skromne słomiane kapelusze, ażeby wyglądać pospolicie i nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Gdy wszakże znalazły się na jednej z główniejszych ulic Idania, spostrzegły rychło, że wielu przechodniów przygląda im się bacznie i przystaje za niemi. Zaczęło to drażnić Gizellę i krępować swobodę. Tak pragnęła zażyć jej poza murami „Starego Ururga“.
— Jakże nieznośni są ludzie z tą swoją uliczną ciekawością! — rzekła poirytowana.
Margrabina pochyliła się ku niej i zauważyła bezwiednie:
— Szkoda, że wasza cesarska...
— Tak! — przerwała niecierpliwie cesarzowa — jeszcze proszę mnie zacząć tytułować! Tego tylko brakowało!
— Zapomniałam, przepraszam. Chciałam rzec, że trzeba było włożyć gęstą zasłonę na twarz, wówczas może przeszłybyśmy niespostrzeżone.
— Ach, tymbardziej zwracanoby na nas uwagę. A zresztą może nam się tylko zdaje, że za nami patrzą. W Nomechji poznałby mnie każdy Arwijczyk, ale tu... któż mnie tu, powiedziawszy prawdę, zna?
— Niektórzy widzieli podczas uroczystości ślubnych i koronacyjnych, a przytem portrety... pani rozrzucone są gęsto po całej Sustji a w Idaniu spotyka się je co krok.
Margrabina wskazała wystawę sklepową.
— O, proszę patrzeć, i tu nasza najmiłościwsza cesarzowa...
Gizella przystanęła. Za olbrzymią szybą wystawy unosił się jej własny portret; otoczony draperją i kwiatami, przedstawiał młodą monarchinię w stroju koronacyjnym w koronie. Z pod korony i welonu spływały kaskadą długie rozpuszczone włosy. Gizella spojrzała z zainteresowaniem, jak na podobiznę osoby dobrze znajomej, błysnęła wesoło oczami dokoła i — złożyła nieznaczny, lecz wdzięczmy ukłon.
— Witam cię, Zili — szepnęła ze śmiechem — wyglądasz nieźle, wszakże nie wiem, poco tak się prezentujesz publicznie...
Margrabina Alwi dotknęła jej ręki dyskretnie, Gizella opamiętała się. Zrobiła poważną minę i poszła naprzód.
— Kilka osób już się nam przyglądało natarczywie — zauważyła margrabina — bo przecież zbyt rażące podobieństwo portretu do oryginału, który przed nim stał.
Po chwili cesarzowa zawołała:
— Widzi pani, i znowu moja podobizna w ślubnym stroju... Tego za dużo stanowczo. Poco oni mnie tak wystawiają z paradą?
— To właśnie do tej księgarni wybrałyśmy się — rzekła dama dworu — czy mamy wejść?
— Ależ ten portret zdradziecki...
— No, z tem się liczyć nie powinniśmy. Jednakowo wszędzie...
— Nie, nie — zaprzeczyła Gizella — poszukamy takiego sklepu, w którym nie adorują tak widocznie cesarzowej.
Poszły dalej. Zajęte żywą rozmową, mijały szybko przechodniów i starały się nie podnosić na nikogo oczu. W tym jakiś starszy, wytwornie ubrany pan zatrzymał się nagle przed Gizellą i, rozłożywszy ręce w niekłamanym zachwycie, zawołał na głos:
— Jako żywo! Tak cudną jest tylko cesarzowa Sustji!
Gizella, spłoniona, jak szkarłatny kwiat, skinęła wdzięcznie główką i ze ślicznym uśmiechem oddaliła się szybko. Ale mężczyzna stał, jak oczarowany, patrzał długo za cesarzową, a gdy dojrzał, że weszły do księgarni, zatrzymał się.
W sklepie było kilka osób. Gizella z dobrze udaną powagą zwróciła się do właściciela, — wymieniając tytuły żądanych książek. Kupujący odsunęli się szybko od lady sklepowej i zaczęli obserwować ją z boku. Przeglądając książki, Gizella czuła na sobie przenikliwe spojrzenia, zaczęły ją krępować niesłychanie, widziała, że księgarz bladł i czerwieniał naprzemian, tracąc zupełnie przytomność umysłu.
— Poznają mnie — pomyślała i poprosiła margrabinę, ażeby natychmiast uregulowała rachunek.
Odchodząc od kasy, margrabina spojrzała w okno i — stropiła się bardzo.
Na ulicy stał tłum, cisnął się do drzwi i do okien księgarni.
— Incognito nasze zdradzone — szepnęła z zabawnym przestrachem margrabina. — Co robić teraz?...
— Co robić? Ha, trzeba wyjść z honorem!
Skłoniwszy się uprzejmie księgarzowi, ruszyła do wyjścia. Zaledwo stanęła na progu, gdy okrzyk gromki wybuchnął z tłumu.
— Niech żyje, najmiłościwsza pani! Wiwat nasza młodziutka cesarzowa!
Tłum cisnął się ku Gizelli. Cała w ogniach skłaniała głowę na wszystkie strony, zmieszana, ale i rozbawiona niezwykłą sytuacją. Widząc, że cesarzowa nie będzie mogła przejść swobodnie, księgarz pochylił się przed nią i rzekł z wyszukaną troskliwością:
— Wasza cesarska mość raczy zaczekać w księgarni, a tymczasem policja tłum rozpędzi.
Oczy Gizelli błysnęły dumą.
— Ja się nie kryję przed nikim i nie uciekam, ludzi zaś rozpędzać... nie pozwalam!
Zeszła z progu w tłum i zawołała dźwięcznym głosem:
— Pozdrawiam wszystkich serdecznie i... proszę mi pozwolić przejść!
Ostatnie słowa były wypowiedziane tonem istotnej prośby, prawie dziecięcej. Tłum rozsunął się, ale nowi przechodnie, zaciekawieni tym, co się stało, napierali ze wszystkich stron tak, że nie sposób było przejść.
Przed Gizellą stanął oficer w towarzystwie kilku żołnierzy i, oddawszy jej po wojskowemu należny honor, rzekł, wyprostowany jak struna:
— Wasza cesarska mość raczy...
— Dziękuję, pójdę sama...
— Wasza cesarska mość, ośmielam się prosić, gawiedź nie pozwoli przejść, zapał niezwykły.
— Więc dobrze, proszę mnie przeprowadzić.
Oficer skłonił się i wydał rozkaz żołnierzom. Cesarzowa pod wojskową eskortą przeszła przez szpaler tłumu, wśród zgiełku i okrzyków.
— Wasza cesarska mość rozkaże powóz? — spytał oficer.
— Nie, pójdziemy pieszo.
Prędko podała oficerowi rękę i rzekła krótko:
— Dziękuję.
Poczem skręciła w inną ulicę.
— Wymknęłyśmy się z zamku zręcznie, ale trudniej będzie powrócić — rzekła margrabina Alwi, gdy zbliżały się do „Starego Ururga“.
Gizella zaśmiała się.
— Trudno! figiel się nie udał, skrzydeł wszak nie posiadamy, aby przefrunąć te mury. Zresztą cóż w tem złego, że wyszłam na spacer?
— Dla Idania taka przechadzka cesarzowej to nowość! to może nawet skandal wobec tutejszych obostrzeń.
— Ja ich nauczę, oswoją się ze mną szybko. W przeciwnym razie miałabym wrażenie, że jestem trzymaną w klatce panterą, która, gdy wyskoczy samowolnie, jest podziwiana i napastowana przez gapiów.
Wiadomość o wycieczce cesarzowej na miasto, o zbiegowisku, i o uczynionej jej owacji, dotarła do zamku wcześniej, niż się tego można było spodziewać. Ottokar wysłuchał wesołego szczebiotu żony z uśmiechem pobłażania, a nawet zadowolenia, ale jednocześnie zauważył wątpiąco:
— Trochę to jak na obyczaje panujących a zwłaszcza w Idaniu za jaskrawe. Wyobrażam sobie matkę, dla niej ta wiadomość będzie ciosem nie do zniesienia.
I nie omylił się. Księżna Annuncjata Zofja zażądała bezzwłocznego widzenia się z cesarzową i zaraz na wstępie zgromiła ją.
— Wasza cesarska mość zdaje się lekceważyć tytuł, niedawno osiągnięty i godność swoją — rzekła oschle i wyniośle.
— Jak to mam rozumieć? — zdumiała się Gizella.
— Wasza cesarska mość uchybia w najelementarniejszych przepisach dworskich. Nie wolno monarchini spacerować samej po stolicy i wywoływać takich ulicznych zbiegowisk, by się aż policja musiała w to mieszać. Cały Idań o tem mówi!
Cesarzowej krew uderzyła do głowy.
— Jesteśmy same — rzekła głosem łagodnym — mogłybyśmy coprawda nie używać tytułów, rozmowa nasza wypadłaby o wiele serdeczniej i... poufniej. Wtedy może inaczej brzmiałaby wymówka... mamy i... moja opowiedz, czy tłomaczenie.
— Stosuję się ściśle do przepisów, obowiązujących nasze stanowiska i radzę to samo waszej cesarskiej mości. Powtarzam: na dworze całym mówi się tylko o tej nieszczęsnej eskapadzie waszej cesarskiej mości.
Gizella drżąca, przerażona chłodem księżnej, może pierwszy raz w życiu zatrzęsła się z oburzenia.
— Ależ to przesada! poszłam przejść się z margrabiną Alwi i kupić potrzebne mi książki. Czyż mi nie wolno wyjść z damą dworu na miasto? Nie jesteśmy wszakże na prawach watykańskich.
— Wasza cesarska mość jest zbyt młodą na stanowisko swoje i trzeba się bardzo starać, by nie obrazić swego majestatu. Jako pierwsza dama w monarchji sustjańskiej, wasza cesarska mość wyprzedza mnie nawet, matkę cesarza. Nie tylko Sustja, lecz świat cały patrzy na młodą małżonkę cesarską i czyny jej notuje. A tymczasem w Idaniu mówią już, że waszej cesarskiej mości zdaje się, iż jest jeszcze w górach Arwji, na wycieczkach leśnych, z ojcem i z mizernymi sługami dworu...
Łuna ognistego rumieńca padła na twarzyczkę Gizelli. Oczy jej błysnęły obrazą i gniewem, chrapki klasycznego nosa rozdęły się, jak u młodej orlicy. Ale powstrzymała się od wybuchu, złożyła ukłon księżnej matce, i, tłumiąc łzy, wyszła z komnaty.
Przygnębienie młodziutkiej cesarzowej nie trwało długo. Jej natura żywa i pochopna sprawiała, że chmury szybko schodziły z czoła, a serce, choć zranione ostrzem zatrułem, leczyło się niezawodnie w pogodzie usposobienia. Nauczona wybaczać ludziom ich złości, posiadająca dar zjednywania sobie serc i umysłów, Gizella nie potrafiła zbliżyć ku sobie matki cesarza, ale starała się złagodzić choćby jej szorstkość, z którą na dworze idańskim spotkała się po raz pierwszy w swem życiu. Zamiłowań swych jednak nie chciała się wyzbyć za żadną cenę. Wstawała codziennie rano o piątej i po zimnej kąpieli jechała konno, lub szła zaraz pieszo na spacer z hrabiną Alwi, spędzając na polach, w lesie, w ogrodzie lub parku zamkowym po kilka godzin. Po powrocie spożywała śniadanie z cesarzem. Ottokar bowiem również wstawał przed wschodem słońca i w gabinecie swoim załatwiał sprawy państwowe. Po tem Gizella biegła do stajen cesarskich, gdzie miała urządzoną dla siebie ujeżdżalnię i tam ćwiczyła się jeszcze w wyższej sztuce konnej jazdy, pod bacznem okiem wielkiego koniuszego dworu, hrabiego Sztaro.
Książę Sebastjan lubił odwiedzać ujeżdżalnię w czasie ćwiczenia cesarzowej i często robił jej niespodzianki, ukrywając w nieznacznem oddaleniu kilku trębaczy, przygrywających jej ochoczo w takt konnych manewrów. Gizella wprawiała w podziw starego księcia zręcznością swą i umiejętnością ujeżdżania wierzchowców to też nie szczędził jej pochwał, mawiając z uznaniem, że pierwsze miejsce wśród najlepszych jeźdźców Sustji zajmie ona. Cesarz, gdy odwiedzał ujeżdżalnię nie mógł oderwać wzroku od pięknej sylwetki żony, tworzącej z wierzchowcem żywą, posągową całość. Poranki te Gizella nazywała swojemi godzinami, bo wtedy była najswobodniejszą, reszta dnia nie zawsze już należała do niej. Wszakże po ćwiczeniach konnych znajdowała jeszcze dość czasu, aby pobyć trochę w cieplarni i palmiarni, sławnych w całej Sustji, pobiegać chwil kilka wśród kwietników, które pielęgnowano w myśl jej zleceń, aby pobawić się z ulubionemi psami.
— Jasność bije od najmiłościwszej pani, jak od zorzy świetlistej — szeptali pomiędzy sobą dworacy, patrząc na nią zachwyceni.
Na wielkich przyjęciach i na balach dworskich, Gizella czarowała swym wdziękiem, urodą i nieznaną tu popularnością. Jej szczerość, uśmiech serdeczny, wesołość i swoboda obejścia porywała wszystkich. Jeśli czyje oczy spojrzały złośliwie, szyderczo, a często zawistnie na młodziutką cesarzową, to tylko oczy księżnej Annuncjaty Zofji i oczy pań, pochodzących z jej grona. Księżna nie mogła wprost znieść zachowania się cesarzowej, wolnej od cesarskich, ceremonjalnych pozorów i z niezwykłym czarem gwałcącej etykietę i wszelkie reguły monarszego dostojeństwa. Lecz najbardziej chodziło jej o to, że cesarz dał się uwieść tak „lekkomyślnej“ żonie i w kręgu rozsiewanego przez nią uroku stał się obojętnym na wpływy matki. Wreszcie księżna zacięła się w gniewie na syna i liczyła już tylko na próbę czasu, będąc pewną, że bujna natura Ottokara i jego znana przedtem słabość do kobiet wyzwoli go z pod wpływów Gizelli i zanurzy w odmęcie innych rozrywek. Przebiegłość i gniew księżnej, skierował jej umysł w tym kierunku:.
Pewnego razu cesarz dowiedział się, że jeden z magnatów rekwedzkich posiada w stadninie niebywałej wartości konia za cenę olbrzymiego majątku. Ponieważ przytem stwierdzono, że koń ten mógłby przynieść chlubę cesarskim stajniom w Szejrunie, Ottokar postanowił nabyć go wyłącznie dla Gizelli. Magnat jednakże nie chciał pozbywać się konia, pomimo że mówiono i rozpisywano się o tem powszechnie, lecz zapewnienie z ust wiarogodnych, iż ma być on wyłączną własnością młodziutkiej cesarzowej, rozbroiło upartego Rokweda i — po kilku dniach rumak został przysłany do Szejrunu bezinteresownie, w upominku dla najmiłościwszej pani, ale z ostrzeżeniem, że jest wzięty prosto ze stepu i nieujeżdżony. To ustępstwo magnata rekwedzkiego dla Gizelli, świadczące wymownie o symjpatji, jaką cieszyła się cesarzowa, nawet wśród ludzi wrogo usposobionych do Sustji, — rozjątrzyło księżnę niepomiernie zarówno na synową, jak i na Rekwedów. Gizella natomiast uszczęśliwiona tak niezwykłym upominkiem, obdarzyła magnata własnoręcznym listem dziękczynnym i cieszyła się chwilą, kiedy będzie mogła dosiąść tego pięknego, ale niebywale dzikiego konia.
Znając popędliwość Gizelli wogóle, a teraz widząc jej zapał do jazdy na stepowym dzikusie, Ottokar postanowił, że Gizella dosiądzie konia po zupełnem ujeżdżeniu go. W tym celu sprowadzono sławnego ujeżdżacza, Iwa, z Sudgrestu, stolicy Rekwedów. Ale cesarzowa postanowiła sobie wyłamać się z narzuconego jej zastrzeżenia i — dopięła swego.
Nazajutrz po przybyciu Iwa do Szejrunu miała się odbyć pierwsza próba ujarzmienia dzikiego ogiera. Była czwarta rano, pałac spał jeszcze, tylko przed stajniami cesarskiemi zaczął się ruch. Przybywało coraz więcej masztalerzy, czyszczono konie, pędzono na linach. Dwuch silnych stajennych borykało się z pięknym, dzikim ogierem, zapoznającym się po raz pierwszy z wolą ludzką, wyrażoną w wędzidle.
— Przeklęta bestja!... djabła ma w sobie! Jaki to gorący!...
— No, no! Da mu się w pysk żelazo, a jak go weźmie Iwo, to mu się odechce fantazji!
— Stój, podły szatanie! Gdzie ci tak pilno? A chwyć go mocniej.
Koń lekceważył sobie okrzyki stajennych, rzucał nimi we wszystkie strony, stawał dęba, głową walił w tył, wyrzucał tylnemi nogami, zawisał w powietrzu, nie dał podejść bliżej nikomu: Po długiem szamotaniu się Iwo wziął go podstępem, ale, zanim skoczył mu na grzbiet, wyleciał w górę, jak z procy.
— Oho! To mistrz, ale takiego jeszcze nie ujeżdżał! zaśmiali się masztalerze.
— Szatan ci ojcem, czy piorun! — zawołał rozwścieczony Iwo i znowu zaczął szamotać się z dzikusem.
Nagle zabrzmiał głos donośny a dźwięczny.
— Osiodłać mi tego konia!
Stajenni zdrętwieli. Za barjerą parkową — stała cesarzowa w amazonce, bijąc niecierpliwie szpicrutą po sukni. Twarz miała w rumieńcach, oczy jej gorzały zapałem.
— Wasza cesarska mość, koń nieobuczony, ze stepu...
— Osiodłać mi go zaraz!
Służba poruszyła się zatrwożona, zakłopotana. Cesarzowa rozkazuje, lecz jakże to — można? Nadbiegli ujeżdżacze, zaczęli prosić, tłumaczyć. Iwo rozkładał ręce zdesperowany.
Gizella zmarszczyła brwi.
— Proszę, prędzej!
Rozkaz ten był wydany takim tonem i z taką nieubłaganą stanowczością, że służba bez oporu już rzuciła się do konia, osaczając go ze wszystkich stron. Koń wspinał się, pienił, szalał, ale wystarczyło kilka chwil, by zamszowe siodło cesarzowej udało się mu przytroczyć błyskawicznie wykonanym podstępem.
Cesarzowa podeszła wolno i spojrzała bystrym wzrokiem w piękne, rozpalone ślepia zwierzęcia.
— Podaj!
Iwo nastawił rękę. Cesarzowa dotknęła ją stopą i jak ptak frunęła na siodło, umieszczając nogi w strzemiona i poprawiwszy suknię na kuli. Koń wspiął się. Wisząc w powietrzu, Iwo trzymał z całych sił za trenzlę, przy pysku.
— Puść! — padło z góry.
— Najmiłościwsza...
— Puść!
Iwo puścił.
Masztalerze chwycili się za głowę, niektórzy zakryli oczy.
Ogier tańczył młyńca, cesarzowa całą dłonią klepała go po szyji. Koń walił w ziemię z impetem przedniemi kopytami, głowę zniżał i ciskał w tył, rzucał się, jak nadeptany gad, a smukła sylwetka w granatowej amazonce ani drgnęła, stanowiąc jakby całość z grzbietem zwierzęcia. Na gwałtowne rzuty konia, niespodziewane zwroty, cesarzowa odpowiadała postawą niewzruszoną i spokojem zupełnym. Czasem rozległ się jej głos mitygujący, lekko zdyszany. Koń drżał nerwowo, lecz... łagodniał już widocznie. W pewnej chwili spostrzegli to z najwyższem zdumieniem bladzi masztalerze.
Naraz świsnęła cięta szpicruta, z nozdrzy wydarł się ryk. Załomotały kopyta, koń i granatowa suknia zawisły w powietrzu, wionęło. Ogier przesadził barjerę, rozpędził ludzi, pognał, jak huragan. W jednej chwili znikł z oczu.
— Konia! — wrzasnął Iwo.
— Po koniuszego! — zawołali wszyscy głosami przerażonymi.
Dwóch ujeżdżaczy skoczyło na siodła. Iwo wysunął się naprzód. W okamgnieniu pognali za cesarzową.
Przed stajniami powstał krzyk.
— Nieszczęście!... Zabije najmiłościwszą! Nieszczęście!...
— Cicho! Ratować, zanim cesarz...
Hrabia koniuszy wpadł blady z piorunami w oczach.
— Który bałwan podawał ogiera?
— Był rozkaz wyraźny, wasza wielmożność.
— Kto siodłał?
— Pięciu!
— Trzeba było po mnie, bydlęta jakieś!
— Wasza wielmożność...
— Konia!! — ryknął hrabia Sztaro, wskoczył i rzucił się, jak strzała.
— Chryste, co będzie, jak cesarz... jeśli cesarzowa... — szeptano przy stajniach.
— Cicho, cicho, żeby do pałacu nie doszło!
Jak z pod ziemi, zjawił się książę Ksywian.
— Co się stało? Cesarzowa?
Zaledwo odpowiedziano mu, chwycił konia i — z miejsca wraził mu aż do krwi ostrogi. Pędząc śladem poprzednich jeźdźców, młodziutki brat cesarza wołał:
— Jeśli ona zabije się, to i ja!... Nic bez niej... nic bez niej!...
Młot serca rozwalał mu piersi, źrenice wypatrywały tej jedynej... myśl, podniecona przerażeniem nasuwała obraz straszliwy byleby nie patrzeć na to, jak ją koń rozhukany zrzuci... powlecze za sobą... Wtedy śmierć, śmierć!...
Oto z tumanu pyłu wyłonił się hrabia: koniuszy... widać kilku masztalerzy... Iwo pędzi przodem... Lecz gdzież ona?! Oto już Idań... Nie, to niemożliwe, za daleko! Nie w tę stronę... Lecz gdzież ją poniósł ten szatan wcielony?! Książę osadził konia w krótkim momencie wahania, chciał dać rozkaz, żeby się rozbiec różnemi drogami, ale, widząc, że tamci pędzą za Iwem wprost na idański plac musztry, wraził znowu ostrogi. Z łoskotem minęli pustą jeszcze część przedmieścia, okrążyli Arter, wielki park spacerowy i — za rekwedzkim ujeżdżaczem na plac musztry... Iwo osadził konia na miejscu... Stanęli... spojrzeli na siebie w zdumieniu, nie wierzyli własnym oczom.
Smukła sylwetka cesarzowej lekko i zgrabnie wiruje po placu na niesfornie tańczącym koniu. Koń w lansadach, zziajany, burzy się jeszcze, ale cesarzowa panuje nad nim znakomicie. Dokoła gromadzili się już ludzie, nadbiegali żołnierze. Wlepili wzrok z dzielną amazonkę, rozsuwali się, gdy koń, nieposkromiony jeszcze, chciał uderzać w różne strony.
Hrabia Sztaro stał i patrzał oniemiały. Dopadł go książę Ksywian. Hrabia wskazał mu przed siebie ruchem głowy, nie mogąc słowa wymówić.
— Ona?! — zawołał książę rozpromieniony nagle, jak przed cudownem zjawiskiem.
Cesarzowa dojrzała ich, poznawszy zdala koniuszego.
— Oho! to po mnie! Czekajcie!
Zacięła ogiera, zawróciła, — jak jaskółka pomknęła w stronę Artem. Dopędzili ją dopiero w szerokiej alei parku, gdy zwolniła biegu.
— Wasza cesarska mość...
— Czemu pan taki zdyszany? A! i książę tu! Jacyście panowie bladzi! Co wam jest?...
— Wasza cesarska mość, przecież łatwo o nieszczęście... to zwierzę...
— Wasza cesarska mość, jakże można tak daleko! Idań... Arter... Tłumy już prawie otaczają park...
— Czy koniecznie mam jeździć w ujeżdżalni, lub parku szejruńskim? Za ciasno tam, hrabio, dla mnie, a... i on nie zniósłby tego — poklepała szyję wierzchowca z uśmiechem. — Czemu książę taki zmieniony?... Ależ co wy myślicie, że ja jeździć nie umiem?
— Najmiłościwsza pani, wracajmy, cały Idań się tu zleci.
— Ach, idań! Nie widziałam miasta, któreby tak na wszystko szeroko otwierało oczy. Do salonów nie wjadę na tym szatanie... a lud, ulica... mam nadzieję, że mi wybaczą, tę... odrobinę swobody.
Wracali już do Szejrunu, gdy nadjechał stamtąd cesarz. Był blady. Spojrzał na. żonę z gorzkim wyrzutem i rzekł głosem zmienionym:
— Przed chwilą spotkany Iwo uspokoił mnie, a mówiono już w pałacu, że...
Gizełla spoważniała, dotknięta tonem głosu męża.
— Nigdy nie przypuszczałam, że wy wszyscy widzicie we mnie tylko kaprys lub niedołęstwo.
W głosie jej zadrgał żal.
W tej samej chwili chmura zasępiła jej czoło; przyszła jej na myśl księżna matka. — Gizella spojrzała zasmucona w oczy Ottokara. Ale wzrok cesarza wyrażał przedewszystkiem niezgasłe jeszcze przerażenie i śmiertelny lęk o nią. Słodkie usta Gizelli rozjaśnił uśmiech szczęśliwy, nagle rozpromieniona, podsunęła się, na tańczącym koniu, do cesarza i szepnęła wesoło, zabawnie:
— Ja nie chciałam ginąć... chcę żyć dla ciebie... Wybacz, Ottaro i... wiesz co?!... uciekajmy w pole!... taki cudowny poranek!
Srogi mars znikł odrazu z czoła cesarza, Ottokar błysnął uśmiechem porozumiewawczym do żony i nie zastanawiał się nad jej projektem. W chwilę potem para cesarska, książę Ksywian i koniuszy hrabia Sztaro, cwałowali raźno po rozległych równiach Szejruńskich.


Wśród roziskrzonej bieli zimowej na ulicach Idania małe saneczki dworskie, zaprzężone w parę rączych, wiatronogich rumaków, sunęły szybko z dźwiękiem janczarów, przesuwając się zgrabnie wśród śniegu, który chrzęścił pod płozami, jak gnieciona lama. Strojny zaprzęg witali przechodnie uśmiechnięci, odkrywając skwapliwie głowy, kobiety pochylały się we wdzięcznych ukłonach, ktokolwiek ujrzał znane saneczki w kształcie łabędzia, zarzucone białemi futrami, ten rozjaśniał twarz, jakby blask jasny przemknął przez ulicę i rzucił swój radosny refleks dokoła. Z sobolowych osłon wychylona śliczna twarzyczka Gizelli, zaróżowiona krasą mrozu, jej oczy, zawsze promienne, odpowiadały serdecznie na ukłony przechodniów, usta rozchylały się w tym uśmiechu, którego czar był znany powszechnie.
Cesarzowa jechała z hrabiną Martą, dawną swoją opiekunką z Arwji, z lat dziecięcych. Ze stangretem siedział w liberyjnem futrze stary Betlej, kamerdyner przyboczny cesarza. Był poranek w wigilję Bożego Narodzenia. Gizella, jak zwykle za czasów swojego dzieciństwa, w dniu tym obdarowywała biednych, pocieszała chorych, strapionych. Jak dawniej w Passetoff, tak i teraz w Idaniu wybrała się na tę wycieczkę z ukochaną swoją mentorką. Wiozła niezliczoną ilość pełnych sakiewek, rozdawała je hojnie spotykanym na ulicach biedakom, wyszukiwała nory nędzarzy. Sporą litanję tychże wskazywał jej Betlej, rodem idańczyk, znający niemal na pamięć wszystkie zakamarki ukrytej biedy. Często hrabina Marta z polecenia Gizelli notowała jakąś rodzinę, której datek pieniężny jednorazowy nie wystarczał na usunięcie głęboko zakorzenionej biedy lub nieszczęścia. Szczególną opieką otaczała cesarzowa dzieci i starców.
— Ach, hrabino — mówiła do swej towarzyszki — dziś oddycham lżej, jakbym inne płuca miała w piersi. Czuję się tak swobodna i mam w sobie taką niezmierną pełnię życia. Przypomina mi się nasza Arwja ukochana. Chociaż... i tu jestem szczęśliwa, bardzo, bardzo, ale już inaczej...
Lekki cień przemknęł przez różowe oblicze cesarzowej. Odwróciła twarz od hrabiny Marty, lękając się jej przenikliwości.
Mijali park miejski. W pobliżu drogi błyszczała gładka powierzchnia sadzawki, ścięta mrozem. Gizella klasnęła w ręce, oczy jej spojrzały swawolnie.
— Ślizgawka! Patrz Marciu! Tak lubię się ślizgać! Stańmy, spróbuję. Bardo, stań! — zawołała na stangreta.
Sanki zatrzymały się.
— Najmiłościwsza pani — ostrzegawczo szepnęła hrabina, chwytając nieznacznie Gizellę za rękę. — Nie można, na wszystko błagam...
— Ależ... tylko spróbuję, kilka minut... Jesteśmy same.
— Patrz, wasza cesarska mość — wykrzyknęła hrabjna, wskazując ślizgawkę.
Grupa młodzieży, ujrzawszy z daleka strojny zaprzęg na drodze, puściła się kłusem do sanek. Wnet podbiegli chłopcy i dziewczęta i otoczyli sanki, oglądając je ze wszech stron z prostaczą ciekawością biednych dzieci.
— Łabędź na śniegu! Łabędź na śniegu! — zabrzmiały srebrzyste głosy.
— Niech nas pani przewiezie tym łabędziem! — Niech nas pani przewiezie!
Cesarzowa roześmiała się ubawiona.
— Niech nas pani przewiezie! — błagał uparcie jakiś chłopczyna, trąc niecierpliwie posiniałe z zimna ręce.
— Dzieci — zaczęła hrabina Marta, ale cesarzowa ścisnęła jej ramię znacząco i wyskoczyła szybko z sanek, rzuciwszy stangretowi:
— Bardo, przewieź te dzieci po parku, ale — szepnęła pochylona do niego — ani słowa, rozumiesz?
Hrabina wysiadła, Betlej uśmiechnął się rzewnie. Dziatwa z nieopisanym krzykiem radości rzuciła się do sanek, wskakując przy pomocy Betleja gdzie się dało. Bardo strzepnął zamaszyście lejcami i sanki pomknęły żwawo z triumfem radości, wśród niepohamowanych wybuchów wesela.
Betlej stał wyprostowany opodal i patrzał na cesarzową wzrokiem załzawionym, pełnym serdecznego wzruszenia.
Nagle za nim rozległ się dźwięk dzwonków coraz głośniejszy, zatętniły mocne uderzenia kopyt i na zakręcie ukazały się maleńkie saneczki, powożone przez ubranego w futro oficera. Zanim Gizella zeszła z drogi, saneczki stanęły, jak wkute w śnieg. Oficer zdarł konia w tył, rzucił lejce przyczepionemu stangretowi, wyskoczył gwałtownie i w jednej chwili stanął — przed Gizellą, salutując po wojskowemu.
— Hrabia Prado... Dzień dobry.
Arystokrata sustjański pochylił się nisko i ucałował ze czcią podaną mu rękę cesarzowej.
— Wasza cesarska mość tu? sama?
— Jestem z hrabiną.
Oficer skłonił się, snąć dopiero teraz zauważył hrabinę Martę i wyprostowanego opodal Betleja.
— Najmiłościwsza pani, czy jaki wypadek? — zapytał z niespokojnym wyrazem oczu.
— Ależ nie! Moje konie powiozły na spacer dzieci, z tej oto ślizgawki. Czekamy na ich powrót.
Oficer przyjął tę odpowiedź z osłupiającem zdziwieniem.
— Tu, w śniegu?
Zdarł jednym ruchem płaszcz futrzany z ramion i rozpostarł go pod stopami Gizelli.
— Wasza cesarska mość raczy stanąć na nim — poprosił z ukłonem, pełnym rycerskiej dworskości i najwyższego szacunku.
Gizella zawahała się zmieszana.
— Najmiłościwsza pani — złożył ręce błagalnie — proszę, jak o łaskę.
Cesarzowa z wdzięcznem skinieniem głowy wstąpiła na kraj płaszcza, jej drobne stopki zatonęły w futrze.
— Dziękuję — szepnęła, błysnąwszy ku hrabiemu promieniem swego uśmiechu.
Oficer spuścił powieki, twarz jego nabrała wyrazu, jak gdyby ta jedna chwila olśniła go szczęściem i przyniosła mu niebywały, najwyższy zaszczyt. Gizella wszczęła z nim żywą, swobodną, rozmowę. Słuchał z nabożnym zachwytem i... gubił się pod spojrzeniami jej źrenic.
Wkrótce nadjechały dzieci. Ucieszone rzuciły się z rozgwarem hałaśliwego rozbawienia do Gizelli.
— Dziękujemy pani za sanki, dziękujemy za przejażdżkę! — Będziemy długo pamiętali tego łabędzia z futer!
Oficer patrzał na tę scenę z podziwem. Więc ta rozkrzyczana dziatwa nie wie, z kim ma do czynienia? A cesarzowa gawędziła z niemi, jak dobra przyjaciółka. Dowiedziawszy się, że są przeważnie dziećmi biednych wyrobników, a niektórzy z nich nie mają bądź matki, bądź ojca, rzekła poważnie:
— Mam przystrojoną pięknie choinkę. Czy chcecie ją zobaczyć?
— O, tak, o, tak, chcielibyśmy bardzo! — zabrzmiała chóralna odpowiedź.
— I my będziemy mieli choinkę, ale jeszcze nie wiem, bo tata powiedział, żeby wpierw było co jeść — rzekła jakaś dziewczynka, ubrana w napół letnie palteczko. Szczególnie tego dziecka zrobiło się Gizelli żal. Zawołała do gromady:
— Dzieci, pamiętajcie, byście były wszystkie w domu, kiedy w drugi dzień świąt, przed wieczorem, przyślę po was konie. Zobaczycie moją choinkę. Betlej, proszę wziąć ich adresy.
— A gdzie pani mieszka, daleko?
— Nie, nie bardzo daleko, w każdym razie dowiecie się — odrzekła z figlarnym uśmiechem — tymczasem bądźcie zdrowe.
Pożegnała skupioną koło niej gromadę wesołem skinieniem głowy i ruszyła do sanek. Hrabia Prado odprowadził ją usłużnie z honorami.
— Ogromnie lubię robić dzieciakom takie niespodzianki.
— Tylko dzieci tej sfery mogły nie poznać waszej cesarskiej mości.
— To mnie właśnie cieszy, gdyż lubię być niepoznawaną.
— Kto jednak ujrzał najmiłościwszą panią raz, choćby przelotnie ten... całe życie...
Wzrok hrabiego wymowny, wyraz jego twarzy dziwnie zmieszany i głos tajemniczy dotknął niemile cesarzową. Słowa tego oficera wydały się jej, jak nieprzystojne pochlebstwo, czy zbyt daleko posunięta śmiałość. Zbudziła się w niej duma, na usta wstąpiła niechęć. Skinęła lekko głową hrabiemu i, nie patrząc nań, dała Bardowi rozkaz odjazdu.
W drugi dzień świąt Bożego Narodzenia wieczorem zamek cesarski „Stary Ururg“ był oświetlony jaskrawo, rzęsiście. Wewnątrz jasno było i gwarno, ale odmiennie, niż zwykle. Cesarz Ottokar i jego rodzina, zdumieni każde po swojemu, patrzyli na Gizellę, jak rozdawała biednym dzieciom podarki. Tego dawniej na dworze Idańskim nie bywało.
Jedna z olbrzymich sal zamku pełna była dzieci, otaczających zwartem kołem wielką jodłę, jarzącą się w powodzi światełek, zasypaną bogato mnóstwem najwyszukańszych łakoci i cacek. Cesarzowa w białej aksamitnej sukni, z włosami rozpuszczonymi na ramionach i spiętymi nad czołem przepaską z dużych szmaragdów, wyglądała wśród tego tłumu, jak anioł świetlisty, anioł szczęścia. Z rąk jej sypały się upominki i zabawki, a czereda oślepionych bogactwem dzieci wpatrywała się w jasną, postać Gizelli błyszczącemi oczami, z zachwytu i niewysłowionej radości. Gdy przemawiała do nich słowami, pełnemi muzyki pieszczotliwej, patrzyły w jej oczy cudowne z ufnością, jak w oczy dobrej, kochanej siostry.
Cesarz Ottokar pierwszy raz widział w życiu coć podobnego, obraz ten napełnił go słodyczą i rozrzewnieniem. Podszedł do żony, ujął jej ręce w swoje dłonie i pochylony ku niej z gorącym blaskiem w oczach, rzekł przyciszonym głosem:
— Zili moja, pozwól, że wszystkie te dzieci, któremi się opiekujesz, wezmę teraz i ja w opiekę. Na nasz koszt będą się uczyły, skończą szkoły, czy rzemiosła, co zechcą, potem dziewczynkom przeznaczymy sute wiano, chłopcom zaś damy zasiłek do rozpoczęcia samodzielnego życia. Kwotą przeznaczoną na ten cel, ty będziesz rozporządzała, począwszy od dnia dzisiejszego.
Oczy Gizelli zalały się łzami szczęścia.
— Uszczęśliwiasz mnie, ukochany. Chodź, zwiastuję im przy tobie szczęsną dla nich wiadomość.
Ale cesarz usunął się dyskretnie. Więc Gizella z radością i dumą powtórzyła dzieciom słowa cesarza, tłumacząc czem jest w życiu nauka i jakie obowiązki czekają każdego człowieka. Maleństwa nie rozumiały znaczenia hojnej ofiary, lecz dzieci starsze, między nimi i te spotkane na ślizgawce, wybuchły radością rzuciwszy się do rąk Gizelli. Jedna z dziewczynek wyciągnęła do niej ramiona, a gdy Gizella pochyliła się, by ją uściskać, dziewczynka zarzuciła jej ręce na szyję i ucałowała ją w twarz dwukrotnie, spiesząc się by jej nie uprzedzono.
— Kocham śliczną panią cesarzową, bardzo kocham! — zawołała rozpromieniona.
Gizella wzięła dziewczynkę za rękę i przeszła z nią do następnej sali, wołając za sobą całą gromadę. Tam nowa radość. Oto wśród mnóstwa światła i zieleni stały biało nakryte stoły, obciążone stosami owoców, ciast, pierników, cukrów, dzbanami słodkiego wina, bakaljami. Zaczął się poczęstunek, liczna służba w liberjach dworskich uwijała się żwawo, jak gdyby cesarzowa podejmowała najwyższych dostojników...
W dobroczynności tej pomagała Gizelli jej przyjaciółka i rówieśnica księżniczka Magdalena, córka księcia Sebastjana Ururga.
Następca tronu, książę Ksywian, patrzał z boku na Gizellę, oczami zachłannemi. Widniał w nich zachwyt i cześć głęboka, żar serca, uczucie dla kobiety, w której się poznało boski kształt piękna. Przykuty do miejsca widokiem jej postaci, pozwalał odgadywać ukryte w nim tajemnice. Stryj, książę Sebastjan zwrócił na niego uwagę, tymbardziej, że wśród obecnych pań i dworzan zaczęły rozlegać się szepty tłumione, lecz niedwuznaczne. Podszedł do pogrążonego w ekstatycznem zapatrzeniu młodzieńca i, spojrzawszy mu przenikliwie w oczy, rzekł cicho z naciskiem:
— Wasza cesarska wysokość czuje się zapewne źle. Przejdźmy się trochę po galerji, wieczór prześliczny, księżyc świeci.
— Nie, dziękuję, zostanę tu...
— Usłuchaj mnie, książę, tu zawiele oczu, za wiele szeptów... stanowczo wyjdźmy.
Ksywian wzburzył się.
— O co właściwie waszej cesarskiej wysokości chodzi? Więc mi nawet patrzyć na nią nie wolno?
— Jesteś szalony! — syknął stryj. — Chodź, ch dź prędko, przytomność tracisz.
— Nie! Muszę, chcę tu być, gdzie ona...
Sebastjan nie ustąpił, nalegał energicznie. Ksywian otrzeźwiał nieco, spuścił głowę i — bierny już, cichy wyszedł za stryjem. Na galerji, zalanej księżycową poświatą, wybuchnął płaczem. Oparty na kamiennej balustradzie łkał spazmem rozpacznym, szarpiącym piersi. Sebastjan ściskał go za ramię, przelękniony tym nowym objawem uczuć.
— Ksywianie, na miłość Boską, uspokój się, zapanuj nad sobą, bądź mężny!
— Kocham ją, kocham więcej, niż życie, nadewszystko na świecie i... muszę patrzeć, że ona Ottokara... Rwie się we mnie serce... dusza rozdziera... a wy patrzyć na nią, jak na Boga... nie dajecie... Ottokar jej nie wart, nie wart!
— Cicho, nieszczęsny, milcz! Jesteś dzieciak! Miej rozum i siłę.
Książę Sebastjan przerażony słowami Ksywiana rozglądał się czujnie dokoła, czy kto nie widzi, nie słyszy.
Długo łkaniem i skargą bolesną szarpała się pierś młodzieńca, a usta wyrzucały bezpamiętne słowa, gdy w tem cień dziwny padł na balustradę, osrebrzoną księżycem. Sebastjan drgnął i kurczowo zdusił ramię bratanka.
— Patrz — szepnął końcami warg.
Młody książę oczyma błędnemi patrzał na cień, wyraźnie odcięty od oświetlonego wiązania balustrady. Umilkł, zahamował oddech. Sebastjan rzucił za siebie szybkie, uważne spojrzenie. Gruby mrok okrywał wnęki prastarych murów. Cień z balustrady zniknął. Zaszemrało coś tylko, jakby zaszeleścił usuwający się śnieg i zaległa cisza głucha, zimowa, senna. W oddali huczał Idań przytłumionym rozgwarem.
— Ktoś tu był — szepnął cicho Sebastjan.
— Ja wiem kto — odrzekł Ksywian. To był... szary cień... Ururgów... stanął przedemną w chwili..., gdy całem jestestwem byłem przy niej, z nią... Zobaczysz stryju, przez nią, dla niej... zginę.
Sebastjan wstrząsnął się, dotknięty niemiłym, zabobonnym dreszczem. Nagle krzyknęli obaj.
Z zamkowego blanku z szumem rozgłośnym spadła ciężka połać śniegu i osypała szklistym pyłem całą postać młodego księcia.
— Drugi znak... Zginę przez nią i dla niej — powtórzył Ksywian głucho.


Cesarzowa Gizella zamknięta w swojej komnacie, kończyła pisać list do ojca.
Obecnie jesteśmy w Szejrunie. Przepięknie tu, ach, o wiele milej, niż w idańskim zamku, w którym dusiłam się, jak wciśnięta w cztery ściany więziennej celi. Swobodniej tu, więcej słońca a mniej etykiety. Urządzam wieczory muzykalne; nie tylko nasz dwór, lecz i arystokracja idańska uczęszcza na nie, zapraszana przeze mnie. Czasem bywa miło, ale zawsze za dużo potem komentarzy. Pisałam Ojcusiowi w poprzednim liście, więc nie będę szczegółów powtarzała. To tylko nadmienię, że wolałabym, aby mój drogi Ottaro był tylko moim bratem, z koroną cesarską, czy bez korony, a księżna Annuncjata Zofja — moją daleką — ciotunią, z którą widywałabym się raz do roku i to... po świętej spowiedzi... Korona bywa jednak ciężka niekiedy, przygniata czoło i tłumi szczęście.
W nauce języka rekwedzkiego robię znaczne postępy, trochę już mówię, więcej rozumiem, a coraz bardziej kocham tę mowę. Profesor Weegy, Rekwed, stylista i historyk, przytem wielki patrjota, uczy mnie, oprócz języka, historji i literatury rekwedzkiej. Radabym pochłonąć to wszystko w ciągu kilku tygodni, tyle w tem piękna, tyle duszy i taki rozmach życia...
Do wyjazdu naszego na Rekwedy przygotowania czynią się już, a ja teraz żyję tylko tą myślą, chociaż czekają nas jeszcze wizyty na obcych dworach. Mówił mi Weegy, że Rekwedzi oczekują przyjazdu cesarskiej pary, ale podobno „jedynie ze względu na przyjazd cesarzowej...“ bo na Idań i na Ururgów patrzą nieufnie. Powtarzam dosłownie tę przemiłą, dla mnie wiadomość, którą mi przynoszą codzień różni ludzie. Widocznie porozumiewamy się za pomocą przeczuwanych słabostek ku sobie, a może jest w tem inspiracja zacnego profesora Weegy. Ach, Ojcuśku, jakże byłabym szczęśliwa, gdyby się powszechna niechęć Rekwedów do korony sustjańskiej złagodzić dała! Tymczasem od uspokojenia „buntu“ Rekwedów jest coraz gorzej. Partja Thossutta nam nie ufa, a książę Wenuczy, nasz poplecznik i pojednawcze serce, chory i stale usuwany na bok przez naszych wrogów. O ile mogę, wpływam na cesarza, by powstrzymał represje rządu sustjańskiego, gdyż tą drogą serc się niczyich nie zdobędzie, i — drogi, kochany Ottaro spełnia w znacznej części moje życzenie, pomimo podjudzań złośliwych ludzi i wielu przykrości. Wyznaję Ci, Ojcusiu, że za zadanie największe życia mego uważam pojednanie obu narodów. Każdy z nich jest wielki, i w istocie szlachetny, ale rekwedzki dla mnie umiłowany. Rekwedzi „muszą“ iść z nami ręka w rękę, muszą wsiąkać w ogólne interesy monarchji i stworzyć z nią silną całość, lecz to słowo muszą powinno być oparte na sercu, na bezstronnej sprawiedliwości, tudzież zrozumieniu charakteru, tradycji i praw Rekwedów.
Jako cesarzowa Sustji, zazdroszczę Luiselowi, że jest królem państwa, w którem niema „ujarzmionych“ i „gnębicieli“, bo, zaprawdę, trudno jest obnosić swe szczęście w domu postawionym na beczce prochu, gdy lonty palą się, a nikt nie ma odwagi ani chęci, by niebezpieczeństwo zażegnać. Dom taki to Sustja, a właściwie tylko Idań i dlatego duszę się w nim, chwytając każdą zapowiedź wyjazdu, czy dalszej wycieczki, z prawdziwą radością.
Na Rekwedach są stepy bajeczne i wspaniałe góry i bory, więc będę hasała konno, wchłaniając w siebie przestrzeń i piękno rekwedzkiej natury. Nie wiem, dlaczego tak często powracam myślą do Rekwedów, może zaczyna mnie prześladować jaka manja, ale przedstawiam sobie w wyobraźni, że wymarzone oddawna światy bajkowe znajdę w tej krainie, gdzie ludzie tak bardzo umiłowali swobodę a tak niewiele jej posiadają.
Gizella nie skończyła listu do ojca, gdy wszedł do niej cesarz.
— Zili, gdzie się tak ukrywasz? — rzekł z wyrzutem — tęsknię za tobą i chcę cię zawiadomić, że wkrótce wyjeżdżamy z Szejrunu i... nawet z Sustji.
Cesarzowa klasnęła w ręce radośnie.
— Na Rekwedy, czy tak?...
— Jeszcze nie, tym razem. Najpierw postanowiony jest wyjazd nasz w celu wizytowania obcych dworów.
— Ach, to ciekawe! tylko... zapewne bardzo krępujące swobodę. Trzeba będzie strzedz się na każdym kroku, by czegoś niewłaściwego niepopełnić.
— O tak, Zili, nie można będzie zdejmować nawet rękawiczek w czasie niewłaściwym, jak to zrobiłaś na ostatniem przyjęciu dworskiem.
— Już o tem wiesz? taka drobnostka!
— Mówią o tem na dworze, ale jakże to było?
— Nic więcej, tylko gdym zdjęła te nieszczęsne rękawiczki, wielka ochmistrzyni zwraca się do mnie z uwagą, że nie wolno zdejmować, bo to się sprzeciwia dworskiej etykiecie. Więc oburzona odpowiedziałam jej, że dziś ten szczegół etykiety może pozostać bez znaczenia.
— Dobrze zrobiłaś, Zili. Najgorsze jednak, że rękawiczki twoje, gdy je niechcący opuściłaś, ktoś podniósł i dwór o tem wie.
— Nie interesowałam się istotnie co się z niemi stało. Któż podniósł?...
Któryś z oficerów gwardji. Mówią, że otrzymał je od ciebie... w łaskawym darze.
Cesarzowa parsknęła śmiechem.
— Zabawne! może mu jeszcze kazałam nosić je na hełmie?...
— Nie, bo on nosi na... sercu — odrzekł cesarz zmrużywszy oczy.
Gizella spoważniała.
— Poco mi to mówisz, Ottaro, czy wierzysz w takie baśnie?
— Ani trochę, Zili...
— No, więc oto mi tylko chodzi i niema o czem mówić.
Cesarz przytulił główkę żony do piersi z uczuciem niewysłowionego rozczulenia.
— Ach, ty mój uroku... cudna gwiazdko moja... trzeba się jednak bardzo strzedz, bo zbyt wiele oczów na ciebie patrzy, a tak wiele zachwytów wzbudzasz. Majestat twój nie uchroni cię od uwielbień męskich, nawet zbyt gorących... Na obcych dworach każdy twój krok będzie zauważony, każde niemal słowo publikowane.
— Wiem o tem niestety. Ale bądź spokojny, wybrnę z tej próby bez zarzutu, a potem... wycieczka na Rekwedy, nieprawdaż?
— Tak... i tam będzie większa swoboda...
Gizella ucałowała męża.
— Żyć będę tą myślą, duszą jestem już na Rekwedach... Dziwnie kocham ten kraj.


Awra Rawady, niebotyczny, na stromej skale zbudowany zamek książąt Wenuczych, dziwnie nastroił cesarzową Gizellę, gdy poraz pierwszy ukazał się jej oczom, zawieszony w oddaleniu pod niebem, jak fantastyczny obraz.
— Czy śnię? — zawołała Gizella z zachwytem. — To siedziba orła dumnego, o jakiej mówią baśnie!
— To nasza sadyba, Awra Rawady — rzekł książę Wenuczy, skłaniając przed młodą monarchinią dostojną, siwą głowę. — Jestem pierwszym Rekwedem — dodał z odcieniem dumy w głosie — który waszą cesarską mość pod dachem swoim powita. Chwili tej, zbyt drogiej, bo pamiętnej dla mnie, określić słowami nie potrafię. W oczach moich, najmiłościwsza pani, uczucia duszy wyczytasz łatwo.
Odruchowo, serdecznie wyciągnęła do niego rękę, którą pocałował ze czcią głęboką.
W miarę, jak zbliżali się do Awra Rawady, Gizella dopatrywała się w zamku tym coraz nowych szczegółów, napawających ją niezwykłym urokiem. Żadna z przepysznych rezydencji cesarskich, w których przebywała kolejno, żaden z pałaców Sudgrestu, stolicy Rekwedów, w której bawiła jeszcze wczoraj, podejmowana uroczyście, nie wydały się jej tak wyjątkowem arcydziełem architektury, jak ta podobłoczna rezydencja Wenuczych, słusznie nazwana siedzibą orła. Zdawało się, że skała granitowa szczyciła się zdobiącym ją klejnotem z marmuru, bo ciężar swój potężny wyniosła jaknajwyżej pod słońce i gwiazdy, aby snać szarzyzna i płaskość padołu ziemskiego nie mogły pokalać jego dostojeństwa. Olbrzymie ściany kamienne piętrzyły się wzwyż i opadały łagodnymi stokami śladem epoki, koronując sobą cały wirch skalny. Strzeliste węgły zamku, wyniosłe baszty i wieże wyrastały z tej opoki jasne własną czystością bieli, opromienione słoneczną pogodą dnia.
Coś było w tym zamku, w jego zewnętrznem pięknie i w tajemnicy malowniczego wnętrza, co nietylko zachwycało Gizellę, lecz przemawiało do niej mistycznym językiem. Gdy weszła do środka, i szum drzew, i szmer wodotrysków i woń kwiatów upojna szeptały jej przedziwne zaklęcia, a ona słuchała w skupieniu, dotykając każdej rzeczy dobrem spojrzeniem swych źrenic. Komnaty zamku, bogate w malowidła i rzeźby, ściany, zawieszone staremi obrazami, mozaikowe sufity i posadzki, meble antyczne, ciężkie od bronzów, świeczniki i posągi starożytne, wszystek ten przepych miał dla Gizelli odmienną, niż gdzieindziej fizjognomję, odmienny głos i duszę. Gdy stawała przy kwiatach, czuła, że nie jest samą, że coś, jakby duch jej własny, oderwany osobno, czy też duch tego zamku, błąkający się od wieków po nim, chodzi za nią niewidzialny i jeno daje znać o sobie. Z doznanych wrażeń nie zdradziła się przed cesarzem, zachowując pozorną równowagę i trzeźwość umysłu, dopiero, na zapytanie Ottokara, co wywołało zmianę jej wewnętrznego usposobienia, wyznała:
— Pełen sennego rozmarzenia jest ten zamek. Czy nie dostrzegasz, nie odczuwasz tu legendy przedwiecznej? ona się snuje w tych murach wyraźnie.
— Widzę istotnie na każdym sprzęcie piętno dat stałych, ale ponad to nie sięga moja fantazja, bo w rzeczywistości jestto jeden z takich samych zamków, jakie posiada świat cały.
— Ach, nie, tak brać rzeczy nie można! Tu nie chodzi bynajmniej o zdolność fantazjowania, o nadawanie przedmiotom kształtów i barw nieprawdopodobnych, zgoła urojonych, lecz o to, co nas wzrusza i zastanawia, co znajduje w naszych sercach oddźwięk sympatyczny. Wszak wiesz, że nietyiko takie zamki posiada świat cały, jako pomniki przeszłości, ale i zawarte w nich tragedje, z których wzruszy nas zawsze tylko ta, na którą patrzymy z bliska, własnemi oczami.
Cesarz nic nie odrzekł, spochmurniał nagle, słowa Gizelli podrażniły go w najwyższym stopniu.
Książę Wenuczy przyjmował parę cesarską z wyszukaną, wspaniałą dworskością, ale też z dostojną powagą, bez zwykłych hucznych festynów, zabaw i igrzysk rozgłośnych. Wizyta miała raczej charakter prywatny i ograniczyła się tylko do zwiedzania zamku i najbliższych okolic oraz do wycieczek pieszych i konnych, bo Gizella przekładała je nad wszystkie przyjemności.
Oglądając baszty zamkowe, cesarska para zatrzymała się na spadającym stromo ku rzece wyniosłym wiszarze; wierzchołek jego nagi, skalisty wieńczył dąb wiekowy, zasiany tu, zda się, dziwnym przypadkiem, czy świadomą ręką Bożą. Olbrzym ten o konarach potężnych, rozłożystych, miał w sobie imponującą godność starczą, a w zaczerniałej korze pnia, pełnej blizn, zmarszczek i guzów, nieme świadectwo stuletnich przeżyć, niby człowiek, gdy przetrwa pioruny i burze i potem wsłuchuje się tylko w dalekie, coraz dalsze echa tego, co było.
— Jak tu uroczyście — rzekła cesarzowa, obejmując smętnem spojrzeniem całą wyżynę. — Zdaje mi się, że tu, na tym wiszarze, dzieje się coś doniosłego, a może... rozbrzmiewają tu echa tego, co działo się kiedyś, co stanowiło o losie jednostek, może narodu... Tak wyobrażam sobie mistyczny ołtarz, na którym składano przysięgi... to miejsce jest jak świątynia ofiarna, tu na zapalonych stosach płonęły może ciała bohaterów... Książę przebywasz tu niby kapłan — dodała, uśmiechnąwszy się melancholijnie.
— Najmiłościwsza pani!... — jęknął stary dostojnik rekwedzki i zamilkł nagle, jak gdyby skurcz bolesny chwycił mu gardło.
Gizella spojrzała na niego uważnie i zdumiała się. Był śmiertelnie blady, oczy obrócone na nią miały w sobie przerażający smutek, w twarzy jego i w całej postaci odmalowała się gwałtowna męka wewnętrzna.
— Książę! — zatrwożyła się cesarzowa, wyciągając do niego rękę. — Książę! — powtórzyła po chwili.
Poruszył się, przetarł czoło dłonią i rzekł drżącym głosem:
— Wybacz, najmiłościwsze... Słowa waszej cesarskiej mości nasunęły mi obraz... dawny a tak bliski... Zgrzytnęło w sercu, ale już nic, nic!
Cesarz chcąc przerwać rozmowę, która widocznie wkraczała w dziedzinę wspomnień przykrych dla znakomitego Rekweda, zawołał wesoło:
— Doprawdy, położenie i architektura tego zamku są wspaniałe, godne podziwu wytrawnych znawców, ja niestety do nich nie należę. Naprzykład ta baszta! Radbym ją zwiedzić od wewnątrz, ale może nie dzisiaj.
— Chętnie służę waszej cesarskiej mości — rzekł Wenuczy z ukłonem — wątpię jednak, czy uda nam się wejść wysoko.
— No, tak, schody nie wytrzymały próby czasu. Tam pewnie nikt nie wchodzi?
— Nikt. Kiedyś, trzy czy cztery lata temu, w tej wyrwie najwyższego piętra miał gniazdo swe orzeł, ale... i on odleciał...
— Książę wszak nie jest zawsze samotnym w tym zamku? — zapytała Gizella.
Na piękną twarz starca znowu padł cień smutku.
— Jestem samotny, najmiłościwsza pani — zadrgały jego słowa — i nikt mnie tu prawie nie odwiedza. Żona nie żyje, z dalszą rodziną nie mam żadnej łączności, syn... — urwał, spuszczając oczy.
Cesarz podchwycił z pozornem zainteresowaniem:
— A... książę Sweno nie wraca do kraju?
Na twarzy księcia osiadła chmura. Odrzekł głucho:
— Nie wiem, wasza cesarska mość, echo jego czasem dolatuje mnie z daleka, w postaci krótkiego pozdrowienia...
— A, to szkoda — powiedział cesarz tonem tak lekkim i niefrasobliwym, że Gizellę dotknęło to niemile. Spojrzała przelotnie na męża i na księcia, twarz Wenuczyego drgnęła nieco nerwowo. Książę westchnął bez jednego słowa.
Wtem załopotało gwałtownie w górze. Wszyscy troje podnieśli oczy. Jak strzała, z poza najwyższego wirchu nadlatywał olbrzymi orzeł ukośnym lotem. Ukazał się niespodzianie i pędził, jak wicher z nieokiełznaną siłą, czyniąc łopot coraz głośniejszy rozpostartemi szeroko skrzydliskami. W jednem okamgnieniu zawirował w powietrzu, jakgdyby upatrywał z wysokości zdobycz, i nagle zaczął szybko zniżać lot wprost ku Gizelli. Nieulękła patrzyła roziskrzonemi oczami na króla wyżyn, lica jej trysnęły rumieńcem zachwytu. Książę Wenuczy wybuchnął radosnym okrzykiem:
— Powrócił! Powrócił!
Przeraźliwy skwir orła rozdarł powietrze, jak surma. Skrzydła chmurą zawisły nad głową cesarzowej. Cesarz podskoczył do niej blady, zaniepokojony.
— Gizello! — krzyknął, czyniąc ruch obronny.
Lecz ona wyciągnęła ramiona do ptaka, jakby na powitanie radosnej zjawy.
Już widać pióra szare, zjeżone... już ostre zadziory szponów wysunęły się krwiożerczo... już jedna sekunda wystarcza, aby orzeł spadł całym ciężarem n a cesarzową... Ottokar i Wenuczy dobyli błyskawicznie szpady.
Ptak opuścił się jeszcze niżej, zawisając znieruchomiałym lotem nad głową Gizelli. Jeszcze chwila wahania, niepewności... jeszcze, jeszcze błysk sekundy, krótkie mgnienie oka... Rozlega się straszny, dziki skwir ptaka i — jednocześnie rozpaczliwy okrzyk Gizelli:
— Nie zabijajcie! Proszę!
Gwałtownym rzutem ramion zatrzymała wymierzone morderczo szpady.
Orzeł zakwilił łagodniej, machnął skrzydłami raz, drugi, trzeci, zatoczył małe koło nad głowami tych trojga słabych ludzi i — majestatycznie, z królewską powagą, bez lęku, bez pośpiechu poszybował w górę nad zamkiem.
— Spłoszyliście go, panowie — rzekła z wyrzutem Gizella cała w ogniach po niezwykłej chwili.
Cesarz i książę byli bladzi, Ottokar rzekł z wyrzutem:
— Ach, Zili, jakże można było!... przeraziła mnie twoja odwaga...
— On mnie witał, a wyście zabić go chcieli.
— Tak, on witał ciebie, najmiłościwsza pani — odezwał się książę z powagą, — i dlatego znowu powrócił do opuszczonego gniazda.
Głos mu zadrżał nieco, a w oczach błysnął jakiś promień żywszy.
Gizella podała mu rękę serdecznie.
— Dziękuję za okazaną mi troskliwość, książę, byłbyś go jednak zabił dla mnie i przeze mnie. Ale... patrzcie, panowie, o, tam! Orzeł nasz istotnie powrócił do swego gniazda! Osiadł na baszcie!
— Zostanie — szepnął książę.
— Zostanie — powtórzył machinalnie cesarz.
— Zostanie — upewniła Gizella z mocą. Poozem zwróciła się do księcia, wskazując orła:
— Tak, jak on powrócił do gniazda, tak, książę, syn twój, Sweno, powróci do Awra Rawady i osiądzie na zamku.
Słowa te wypowiedziała głosem serdecznym i tak uroczystym, że stary Rekwed patrzał na nią w zabobonnem zdumieniu, nie mogąc odpowiedzieć ze wzruszenia, czy nie chcąc spłoszyć tej jedynej natchnionej chwili.
Orzeł skwilił na gnieździe.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Czy nie wiesz, Ottaro, jaka jest historja tego wiszaru skalnego za basztą zamkową — zapytała Gizella, gdy byli sami.
Cesarz uśmiechnął się zdziwiony.
— Czy ten wiszar wogólema jaką historję?
— Tak wywnioskowałam z kilku tajemniczych słów księcia.
— Zatem Wenuczy powinien wiedzieć najlepiej.
— Nie, jego nie spytam, aby nie sprawiać mu przykrości. Widzieliśmy wszak, że pamięć o rzeczach przeszłych boli go. Tam jednak musiało coś stać się z jego synem... Księciem Swenem.
— Ach, Sweno! To szaleniec! Obłąkany!
— Jakto? Obłąkany?
— No, oczywiście. Cierpiał na jakąś manję prześladowczą na tle wygórowanej ambicji narodowej. Wmawiał w siebie i we wszystkich, że jeśli nie ucieknie z kraju, to rząd sustjański rozkaże go wysłać gdzieś na koniec świata. Krótko mówiąc, jako zagorzały Rekwed-fanatyk, nie cierpiał organicznie Sustji i Ururgów. Skończyło się wreszcie na tem, że wyemigrował z kraju i jak dochodzą nas wieści, został kompletnym anachoretą, osiadłszy w górach, czy też lasach jakichś gorących stref podzwrotnikowych. Czy to wszystko nie oznacza człowieka z choremi zmysłami?
Gizella milczała, zadumana głęboko, doszukując się snać innej prawdy w historji Swena.
Ottokara ubawiła skupiona powaga żony.
— No, Zili — rzekł wesoło — widzę, że wszystkie niesamowite opowiadania o dziwacznych ofiarach własnego urojenia interesują cię niezwykle... Współczuwać tylko należy starem u Wenuczy’emu, że musi się jeszcze przyznawać do takiego syna. Ojciec bardzo szlachetny człowiek o prawym charakterze i nieposzlakowanej opinji. Szanują go wszyscy, liczy się z nim poważnie każdy, nawet jego zapalony przeciwnik Thossutt. Książę zawsze pragnął łagodzić stosunki polityczne i dokładał wszelkich starań, aby doprowadzić do porozumienia, syn zaś wrzał przeciwko nam, psując dzieło ojca. Bywa i tak. Żal mi starego księcia, bo syn... zgubiony, a wszak jedynak.
— Czy naprawdę jest on takim, jak słyszę? — spytała w zamyśleniu Gizełla — bo jednak burgrabia zamku Tolomed, gdy mówi o swym młodym panu, ma wyraz niezwykle serdeczny w oczach. Badałem go lekko w rozmowie, on również jest zagadkowy, ale jego słowa skąpe o księciu Swenie są nacechowane wiarą w jego bohaterstwo.
— Bezsprzecznie, Sweno dla Rekwedów ma jakiś urok, ale sam się gubi, zatraca. Krążą o nim przeróżne legendy, zresztą, jak o każdym z tego rodzaju ludzi, faktem jest jednak, że to awanturnik nieprzeciętnej miary i fanatyk jakiejś obłędnej a szkodliwej idei. Właściwie u nas o nim się nie mówi, zniknął, przepadł zupełnie.


Upał złotego popołudnia zalewał pola rekwedzkie, rozfalowane na nieobjętej przestrzeni ciężkim dojrzałym kłosem pszenicznym. Łany te, widne z wyniosłych murów zamku Doken, obumarłej siedziby dawnych królów rekwedzkich, ciągnęły się od szarzejącej na horyzoncie puszczy i przepasane gdzieniegdzie zielono-płową szarfą pastwiska, uświetniały bogactwem swem łagodne brzegi Anudu, którego wody od niepamiętnych czasów niosły powiew ożywczy zarówno ziemi sustjańskiej, jak i rekwedzkiej. Spokój niezmierny unosił się nad tymi rozłogami i szedł ku zamkowi Doken ciszą dzwoniącą.
Gizella spędzała parę godzin upalnych sama jedna w cieniu zawieszonego w górze ganku, skąd widać było całą okolicę, jak morze kłosów złote. Zwolna opanowało ją błogie rozmarzenie. Odłożyła książkę, którą wzięła z sobą i zagłębiwszy się wygodnie w staroświeckim fotelu, spoglądała przed siebie. W Awra Rawady boleść starego Wenuczy’ego, ujawniana przy lada okazji w westchnieniach i półsłówkami, była i dla niej cierpieniem serdecznem. Jakże czułaby się ponad wszystko szczęśliwą, gdyby książę Sweno mógł przebywać w kraju rodzinnym, pod jednym dachem z ojcem, osładzając mu synowskim uśmiechem ostatnią jesień życia! Od dzieciństwa znała mnóstwo tragedyj ludzkich, ale jakże wydały się jej one drobnemi wobec tragedji tego ojca, który stracił syna, tego narodu, który nielitościwem zrządzeniem losu utracił najdłuższy skarb ducha i serca, bo wolność, nie utraciwszy zarazem pragnienia swobody! Wjeżdżała na Rekwedy triumfalnie, okrzykiwana przez niezliczone tłumy, zasypana kwiatami, lecz oczy jej pomimowoli szukały tych miejsc, gdzie tak niedawno jeszcze rozgrywała się zacięta walka o niepodległość, walka, okupiona krwią, męczeństwem, więzieniem, tyranją. Zwiedzając Sudgrest, pełen wspaniałych pomników utraconej świetności królewskiej, odnosiła nieodparte wrażenie, że każda cegiełka, każdy kamień uliczny ocieka przelaną kiedyś krwią, a krew ta, żywa jeszcze, dyszy buntem, protestem, urągowiskiem.
Z ust czyichś słyszała, że Rekwedzi widzą w niej jutrzenkę wymarzonej wolności, zwiastującą znamienne przeobrażenia w ich życiu narodowem, że nawet wrogie Idaniowi stronnictwo Thossutta zmieniło swój stosunek do Ururgów na bardziej pojednawczy i to od chwili, gdy zawdzięczając wyłącznie jej wpływom, rządy cesarskie na Rokwedach znacznie złagodniały.
Jeden z wybitnych dostojników rekwedzkich rzekł publicznie.
— Wszyscy na Rekwedach od maluczkiego do największego czcimy naszą świętą patronkę Gizellę. Imię waszej cesarskiej mości nie dla przypadku jest imieniem naszej patronki, niech więc nie dziwi to waszą cesarską mość, że witamy ją tutaj jak żywy symbol naszych umiłowań.
Wczoraj zaś, po przyjęciu na zamku Doken, Ottokar wyznał jej otwarcie:
— Cała moja polityka i wszystkie zabiegi rządu sustjańskiego, by utrzymać jaki taki spokój na Rekwedach, nie dokonały tego w ciągu kilku lat, czegoś ty dokonała tu swoim czarem i sercem.
Gdyby tak było, to jak ten orzeł w Awra Rawady, powróciłby do kraju książę Sweno, za którym tęskni od lat ojcowskie serce księcia Wenuczy’ego i naród cały. Ach, książę Sweno! Raz jeden spojrzała na jego portret i wspomnienie tej dumnej pięknej twarzy o oczach niezwykłych, patrzących z jakąś głęboką mądrością — prześladowało ją na każdym kroku. Powrót zaginionego orła do opuszczonej baszty na Awra Rawady — taka żywa legenda, stająca się w jej oczach, i wrażenie, odniesione z portretu młodego Wenuczy’ego, zbudziły w niej jakieś tajemnicze a niepokojące uczucie, stłumić je w sobie nie była zdolna. Pobyt w Doken wśród szeroko rozlanej ciszy łanów złocistych oderwał ją od świata przykrej realnej rzeczywistości i przeniósł w krainę słodkiego rozmarzenia, w którem myśli stają się beztroskimi motylami, a rytm serca śpiewem rozkosznym. I Doken było jedną ze wzruszających pamiątek królewskiej przeszłości Rekwedów, lecz jakże się tu czuła inaczej, jakgdyby łódź jej po przebyciu wstrząsanego dalekim hukiem oceanu zawinęła nagle do lazurowej przystani. Pochłaniała oczami roztoczoną przed nią przestrzeń.
Wydało jej się, że jest w Arwji, w czasach, gdy wolna, jak ptak, mogła biegać wśród takich samych pól rozdzwonionych dojrzałym kłosem i upajać się ich nieustanną muzyką. Czemużby teraz miała siedzieć bezczynnie na zamku, gdy jest tak cudnie dokoła i — nikt jej nie śledzi? Uniesiona niewiadomo skąd powstałą podnietą, zerwała się szybko i wyciągnąwszy ramiona do pół, zawołała radośnie:
— Idę, idę do was!
Wymknęła się z zamku niepostrzeżenie nad rzekę, dobiegła do łódek, skoczyła w jedną z nich i odbiła od brzegu. Wiosłowała lekko, wprawnie, pochylając się rytmicznie nad wiosłami w gryfach. Wkrótce wartka fala na głębinie jęła ją unosić nieco z biegiem rzeki. Gizella mocowała się dzielnie z opornym nurtem i niezmęczona, nawykła do tej gimnastyki od dziecka, posuwała prędko stateczek swój mały po dyszącej upałem wodzie. Płynąc, śpiewała piosnkę ludową i wesoło patrzyła na skaliste złomy zamku. Zamek, zatopiony z jednej strony w puszczy drzew parkowych, z dwuch zaś stron okrążony Anudem błyszczał wąskiemi oknami od pochylonego już na zachodzie słońca, jakby wewnątrz płonęło sto ogni biesiadnych. Gizella polubiła ten zamek, przypominający stare legendy, w takich zamczyskach odległych od świata czuła się zawsze najlepiej. Cieszyła się, że jest w nim sama tylko z Ottokarem, że księżna matka, krępująca jej swobodę różnymi względami, została w Idaniu. Tu dopiero Gizella odetchnęła pełną piersią, tu znowu poczuła się dawną Zili, jakby żadna zmiana w życiu jej nie zaszła.
Oblana lekkim różem zachodzącego słońca wylądowała na przeciwległy brzeg, wbiegła w odmęt sypkich różowozłotych kłosów. Osypana dokoła chrzęstem łaskotliwym zgarniała rękoma miłościwie i tuliła do siebie gęste, zwarte jak las zboże, całowała pełne, ziarniste kłosy, chyliła się ku nim, rozmawiała z nimi. Gdzieniegdzie zastępowany jej drogę maki i bławaty, a ona zrywała je w duży pęk, biegnąc wąską ścieżyną z okrzykami wesela i pustoty. Rozluźnione od szybkiego ruchu włosy ciężyły jej nieznośnie, więc wstrząsnęła głową aż spłynął jej na ramiona potok ciemnych jedwabistych zwojów i okrył aż do stóp jej białą postać rozwiewną powodzią. Z wielką naręczą bławatów, z makami we włosach, w białej sukni, ze sznurem pereł na szyi sunęła Gizella przez pola złociste, zatopiona, w różowych blaskach zachodu.
Idąc tak polami, trafiła na łan, ma którym kilkanaście osób żęło sierpami pierwsze pokosy pszeniczne. Pochyleni przy pracy mężczyźni i kobiety spostrzegli niezwykłe w tych stronach zjawisko, wynurzające się z topieli zbóż. Zdziwieni, oczarowani niespodziewanym widokiem patrzyli na Gizellę z zapartymi oddechami. Ona szła ku nim uśmiechnięta, oni zaczęli szeptać do siebie:
— Anioł to idzie do nas czy duch żywy?
— Włosy li to, czy płaszcz taki dziwny?
Gizella zbliżała się w łunie purpurowych blasków zachodu, promienna, nieświadoma czaru, jaki wywarła na patrzących na nią ludzi. Jak olśnieni nadprzyrodzonem zjawiskiem, żniwiarze bezwiednie odkryli głowy i — wnet, cała gromadka osunęła się na kolana. Wyciągnęli nabożnie ręce i szeptali roztrzęsionemi z wrażenia ustami:
— To patronka nasza, święta Gizella!
Cesarzowa zatrzymała się stropiona. Zrozumiała swoje położenie. Trzeba było jaknajumiejętniej wyjaśnić tym ludziom prostym ich omyłkę. Podeszła jeszcze krok jeden i przemówiła po rekwedzku:
— Bądźcie pozdrowieni! Niech praca wasza owocną będzie!
Ludzie popadali twarzami na ziemię. Głos Gizelli upewnił ich, że istotnie zjawiła im się patronka Rekwedów.
Cesarzowa przemówiła znowu: — Ludzie dobrzy, powstańcie, proszę. Nie przyszłam, aby wam przeszkadzać w pracy, chciałam was tylko pozdrowić.
Pochyliła się i podniosła z klęczek młodą dziewczynę o oczach dużych czarnych i kruczych kędziorach.
— Czy lękasz się mnie, dziewczynko?
Młoda Rekwedka patrzała, jak urzeczona na cudną postać, unoszącą ją z ziemi. W oczach Gizelli było tyle słodyczy, tyle dziwnie boskiego czaru, że te jej głębie ciemnego szafiru wprawiły dziewczynę w tym większe osłupienie, jakby stawał się z nią cud. Żniwiarze podnieśli się, oczy ich utkwiły w cesarzowej z jakiemś zabobonnem niedowierzaniem. Ona zaś uśmiechała się swobodnie.
— Dlaczego wzięliście mnie za świętą Gizellę — spytała dziewczęcia.
Starszy chłop skłonił się nisko i odrzekł:
— Myślelim, że święta patronka nasza idzie przez pola ibłogosławi żniwom, bo święta Gizella jest taka akurat jak wasza miłość...
— Gdzieby taka żywa mogła być na świecie... — dorzucił ktoś drugi.
Cesarzowa zaśmiała się, ubawiona tem nieporozumieniem. Ujęła w drobne dłonie głowę dziewczyny i ucałowała ją w czoło.
— Czy wierzycie teraz, żem nie święta?
— Skąd wasza miłość jest? Kto wasza miłość? Jeśli żywa, nie święta i nie anioł, to skąd ku nam zeszła. Ze zboża? — zaczęli pytać żniwiarze, nie dowierzając jeszcze własnym oczom. Niektórzy dotykali nieśmiało jej białej sukni i kwiatów, które trzymała w dłoni.
Gizella uśmiechnięta wskazała ręką zamek, czerniejący na tle krwawych niebios.
— Mieszkam tam, w Doken.
Chłopi poroztwierali szeroko oczy i usta, tworze ich pobladły.
— W Doken? — zawołał któryś.
— W Doken? — powtórzyła gromada trwożnie. W zamku królewskim?
Nagle, jakby błysk radosnej świadomości rozjaśnił ich umysły, przypadli do stóp Gizelli i zaczęli całować jej nogi, suknię.
— Królowa nasza! królowa najmiłościwsza! — wołali, tłocząc się do niej na klęczkach.
Łzami wzruszenia niebywałego zaszkliły się oczy Gizelli.
— Królowa nasza! Królowa! Najmiłościwsza pani nasza! — słyszała dokoła wołania. Pierwszy raz nadany jej tytuł królowej przez tę gromadkę nieświadomych prostaczków rekwedzkich poruszył ją do rdzenia serca. Łzy gorące sypnęły z jej oczu i spadły na głowy pochylone przed nią kornie a miłośnie.
Dlaczego ją tak tytułowali, skąd wynikł ten zapał niepojęty wśród żniwiarzy — Gizella nie rozumowała. Widziała w tem jakąś siłę wyższą, jakiś nakaz przeznaczenia, jakąś potęgę twórczej woli narodu, objawioną przez usta i serca tej drobnej gromadki żniwiarzy rekwedzkich.
Promienista, jak jutrzenka, zalana łzami wzruszenia, zdjęła oto sznur różowo lśniących pereł ze swej szyi i włożyła go na szyję dziewczyny.
— Od Gizelli — rzekła, całując głowę dziewczęcia.
Nie dodała: królowej, gdyż była nią jeno w egzaltowanej wyobraźni tych ludzi, nie dodała: cesarzowej, bo tytuł ten byłby dla niej przykrym w owej minucie.
Reszcie chłopów rozdała z wdzięcznym uśmiechem bławaty, a oni przyjmowali je ze czcią, jak talizmany szczęścia.
Wkrótce wracała do zamku. Żniwiarze poszli za nią, tworząc jakby jej orszak. Na brzegu spotkali ją: jej damy honorowe przyboczne i ulubiona zawsze hrabina Alwi, oraz książę Wenuczy i książę szambelan Phalwi. Wszyscy troje zdumieli się na widok cesarzowej w otoczeniu żniwiarzy, przystrojonych chabrami. Zwróciła się do chłopów i pożegnała ich. Oni pochylili się ze czcią do jej nóg i zawołali chórem:
— Królowo nasza, nigdy nie zapomnimy twojej łaski!
Książę Wenuczy usłyszał i uśmiechnął się zagadkowo. Nie rzekł nic, Gizella porozum iała się z nim oczami. Dopiero gdy wstępowali na tarasy zamkowe przemówił do cesarzowej w zamyśleniu głębokiem:
— Przeczuwałem niemal instynktownie, że wasza cesarska mość stanie się dobrym, zbawczym duchem naszego kraju. Przepowiadam waszej cesarskiej mości, że Rekwedy posiadły w tobie anioła pokoju i szczęścia. Gałązkę oliwną podajesz nam z wysokości swego tronu. Jak w stolicy naszej ojczyzny, Sudkgreście, zastałaś wasza cesarska mość wszystkie serca otwarte dla siebie, tak samo serca ludu naszego są już oddane tobie, być może wolą przeznaczenia, siłą wyroków Boskich, przez twój czar, najmiłościwsza pani. Wybacz, wasza cesarska mość! jestem starym człowiekiem, niech mi więc wolno będzie tak przemawiać do ciebie, pani nasza...
Magnat porwany zapałem położył rękę na sercu i zawołał z ogniem w źrenicach.
— Pani! Rekwedzi już dziś kochają cię i czczą, jak świętą patronkę naszą, której imię istotnie dziwnym trafem nosisz. Niech cię Bóg błogosławi... już dziś droga sercom naszym... królowo!
Łzy zwilżyły powieki starca. Ukląkł przed Gizellą, drżące ze wzruszenia usta przycisnął do jej drobnych rączek. Niebywale wstrząśnięta słowami znakomitego Rekweda pochyliła się nad klęczącym i rzekła z głębi duszy:
— Może słowa twoje, książę, były w natchnieniu proroczem wypowiedziane... W stań, książę, jam jeszcze niegodna serc waszych, tak szczodrze mi ofiarowywanych, pragnę je dopiero pozyskać, własne serce niosę wam w dani i najgorętsze, najlepsze chęci. Czy spełnią się me marzenia?...
Wtem podniosła ręce do skroni i zawołała innym już głosem:
— Dziwny, dziwny wieczór, wieczór wróżb szczęsnych. Wschód i zachód słońca — to momenty moich upojeń... Wtedy blisko mnie przelatuje szczęście, a może wielka niedola... które z nich uchwycę?


Księżna Annuncjata Zofja surowo spojrzała na syna. Byli sami. Rzekła swym zimnym szorstkim głosem:
— Stanowczo za dużo tych podróży. Ulegasz żonie, Ottokarze, jak zakochany student. Jesteś cesarzem panującym i powinieneś o tem pamiętać. Wyjazdy wasze są za częste. Wizytowaliście obce dwory, zwiedziliście Rekwedy, to wystarczy. Podróż do Gwiazdy Morza jest narazie zbyteczna.
Uśmiech błysnął na ustach cesarza.
Chcę, aby poddani moi poznali swoją cesarzową. Jednego dnia pragnąłbym objechać z Gizellą wszystkie kraje monarchji, szczególnie te, które nie nazbyt gorąco są nam oddane. Rekwedów Zili zjednała swoim czarem tak skutecznie, jak nie dokonałyby tego żadne reformy. Wierzę, że na Gwieździe Morza urok cesarzowej wywrze taki sam wpływ zbawienny.
Sarkastyczny grymas zabłąkał się w surowych oczach księżny.
— Powtarzam, kochasz się, jak żak.
— Ostatecznie chyba mam w kim i zresztą... legalnie... we własnej żonie.
Spojrzał z przekorną swawolą na matkę.
Księżna była podrażniona.
— Zapewne cesarzowa w podróżach tych daje folgę swym przyzwyczajeniom arwijskim i przeistacza się w romantyczną panienkę, zamiast pamiętać o stanowisku swem i majestacie. Konne wycieczki wasze, warjackie na rozłogach rekwedzkich są już głośne powszechnie. Bywały przecie nawet w Idaniu i takie eskapady, jak ujeżdżanie konia na placu musztry i tym podobne wybryki. Oczywiście konie, psy, góry, chłopi — oto zamiłowania szczególne.
Cesarz milczał zirytowany, księżna ciągnęła:
— Zaczynają sarkać na dworze z powodu ciągłych wyjazdów waszych i zaniedbywania obowiązków towarzyskich.
— Wiem, kogo to najwięcej oburza — odciął cesarz — damy dworu i arystokrację Idania. Nie mogą mi wszakże zarzucić braku uprzejmości, chwalę wdzięki pań, wprawdzie... zdaleka. No, ale jestem chyba wytłomaczony.
— Nie należy być krańcowym, Ottokarze.
— Więc matka żąda... czego?
— Wasza cesarska mość jest porywczy — syknęła. — Ale czy długo potrwa ten szał, ciekawam.
— To, matko, nie tylko szał, to miłość ogromna do mojej Gizelli. Kocham ją bardzo poważnie i jedynie.
— Ach... tak?!...
W głosie księżny było całe morze zwątpienia.
— Gizellę uwielbiają wszyscy, ludzie obcy, pierwszy raz ją widząc, ulegają jej czarowi.
— Tak, tak, nawet brat twój wpadł w tę sieć czarów i szamoce się na oczach wszystkich.
— Mój brat, Ksywian?
— Żegnam waszą cesarską mość i życzę, by siła uroku cesarzowej i jej sympatji... szczególnych, skupiała się również tylko na jej mężu i... aby tak uwielbiana małżonka obdarowała cię jaknajprędzej następcą tronu.
Księżna matka odeszła dumna, sarkastyczna, z szelestem swych ciężkich powłóczystych szat. Cesarz miał głęboką brózdę na czole. Słowa matki zbudziły w nim zazdrość, skierowawszy jego uwagę na rzecz, której dotąd nie przydawał żadnego znaczenia. Widział niejednokrotnie coraz wyraźniejsze uwielbienie Ksywiana dla Gizelli, lecz nie brał tego poważnie, tymbardziej, że oprócz szczerej sympatji dla brata nie dostrzegał w zachowaniu się żony żadnej kokieterji, upoważniającej młodego księcia do jego zapałów.
Cesarz, gdy był w jakiej rozterce, pragnął rozmowy ze stryjem. I tym więc razem poszukał starego księcia Sebastjana, zamykając się z nim w gabinecie. Ururg przyjrzał się cesarzowi uważnie, znał każdy wyraz jego twarzy.
— Jakieś mroki osiadły oblicze waszej cesarskiej mości? — zapytał wprost.
Ottokar nie zdradził swego niepokoju o Ksywianie, lecz zaczął żalić się na księżnę matkę. Rzekł z goryczą:
— Dziwne rzeczy! Matka radaby widzieć moją obojętność dla żony i gniewa się, że jest przeciwnie. Nie pojmuję, jak można nie kochać Zili...
Książę Sebastjan gładził powolnym ruchem długą szpakowatą brodę i uśmiechał się pobłażliwie. Wreszcie zawołał, patrząc na Ottokara dobrodusznie:
— E, he, he! Księżna matka, raczej nie wierzy w stałość nie tyle uczuć ile zapałów waszej cesarskiej mości do własnej żony, a — że dotychczas wierność małżeńska święci swoje triumfy — to rzecz znamienna! Powiedzmy sobie otwarcie: każdy z nas Ururgów ma na sumieniu jakieś tam grzeszki przeniewierstwa małżeńskiego, bo myśmy to odziedziczyli po przodkach swoich. Matka zna nas wybornie, gdyż sama kiedyś była zdradzana. A przytem jest mocno arbitralna. Chce trzymać syna pod swoim wyłącznym wpływem, a cesarzową również prowadzić na sznureczku swoich bezwzględnych postanowień.
— Wątpię, czy się to matce uda. Gizella nie jest bierną z natury swej, kiełzna nie znosi — wtrącił cesarz.
— I dodać trzeba — ciągnął Sebastjan — że jej wdzięk wywiera czar tak potężny, że nikt mu się oprzeć nie jest zdolnym, nie mówiąc już o waszej cesarskiej mości...
— Ach, stryju! — zawołał Ottokar — jesteśmy sami, porzućmy etykiety i tytuły.
Książę skłonił lekko głową i rzekł z uśmiechem:
— Gizella to bezcenny brylant w koronie sustjańskiej, blaskiem swym odbija wszystkich. To właśnie drażni księżnę, gdyż jej wpływ na dworze zmalał widocznie. Dwór już podzielony, wielu jest po stronie cesarzowej i ci przepadają za nią, ale jest i druga partja, księżnej, a prócz tego grono pań młodszych, które dzięki swym zewnętrznym wartościom muszą stać po stronie przeciwnej, że tak powiem, zawistnej. Ponieważ jednak małżonka twoja jest jeszcze nazbyt dzieckiem i nie posiada odrobiny znajomości kolczastych stosunków ludzkich, przeto księżna matka wraz z partją swoją nie daje za wygraną i tuszy sobie, że z czasem omota ją swoimi więzami.
— Mniemam, że to nie nastąpi nigdy, gdyż będę jej tarczą ochronną zawsze. Kocham ją nadewszystko, to uczucie będzie bronią zwycięską Gizelli.
— Jesteś dzielnym, Ottokarze, lecz matka twoja posiada wolę niezłomną, gdy chce dopiąć celu, używać potrafi wszelkich środków ku temu, nie mówiąc już o tem, czy są to środki mniej lub bardziej godziwe.
Rozmowa ich urwała się na tem. Po odejściu cesarza książę Sebastjan rozmyślał długo, paląc ulubioną fajeczkę. Pokochał on szczerze Gizellę, a nie cierpiał księżny Annuncjaty Zofji, znając jej zamiłowanie do intryg, połączone z wielkiemi ambicjami. Obawiał się o Gizellę. Był pewny, że gdy księżna zechce, potrafi oplątać Ottokara swoją siecią, i zatruć, a nawet zniweczyć szczęście cesarzowej. Książę wiedział o uczuciu młodocianego Ksywiana dla Gizelli i lękał się, by miłość ta nie stała się zbyt głośną na dworze. Tymbardziej, że jak się kiedyś przekonał, księżna matka uświadomiona o tem wybornie, traktuje tę wielce drażliwą sprawę jako jedną z pobudek do szkodzenia Gizelli w sercu Ottokara. To odkrycie wstrętem napoiło szlachetną naturę księcia Sebastjana, zwłaszcza, że na tem tle przeczuł podwójną grę księżny.
— Miłość Ksywiana to rzecz łatwa do opanowania — rozmyślał. — Gizella będzie wobec tej zapalnej miłości młodzieniaszka czystą, jak łza. Gorsza jest sprawa z hrabiną Nawadi. Taka zmysłowa djablica może Ururga sprowadzić chwilowo z drogi cnoty. Chociaż, mając za żonę Gizellę, nie należałoby się lękać nawet szatanów. Ona potrafi zasłonić sobą świat, dlatego słusznie cesarz jest całkowicie pod jej wpływem.
I rzeczywiście, książę nie mylił się. Charakter Ottokara był raczej lekkomyślny, umysł mało kontemplacyjny. Uczucia przemijały u niego łatwo, często bez śladu, ale wrażenie, jakie wywierała na nim Gizella, trwało stale, nawet potęgowało się. Był pod urokiem jej niezwykłej urody, jej niewinność była dla niego niewyczerpanem źródłem słodyczy, podniety. Ona władała nim bezwiednie z prostotą duszy czystej, dalekiej od wszelkiego politykowania. Gizella jednak intuicją szybko odgadła, że jedno jej spojrzenie może być wielkim czynnikiem dobra, może skłonić Ottokara, do wszystkiego, czego ona zażąda i pobudzić go do wielu pięknych czynów. Ale jej natura subtelna odsuwała się od tego rodzaju sztucznych wpływów, nie znosząc panowania nad sobą, nie lubiła panować nad nikim, tymbardziej narzucać swojej woli człowiekowi ukochanemu. Rozwijała tylko przed Ottokarem horyzonty swych marzeń, ale opierała się zawsze na ideale, jaki widziała w Ottokarze i na najgłębszem zaufaniu, jakiem go darzyła.
Już w krótkim czasie cały dwór spostrzegł, że na młodej cesarzowej skupiły się oczy całego narodu. Sprawa rekwedzka, którą poprzednie stosunki stale zaogniały, przeszła teraz w fazę spokojnych układów, dzięki czemu wysuwano wnioski, że pomiędzy obu związanymi pod jedną koronę narodami dojdzie z czasem do zupełnego porozumienia za pośrednictwem Gizelli. Jej tchnienie czuło się w atmosferze, ona panowała na całych Rekwedach, ona sprawiła, że groza nowych walk i zaburzeń przestała ciążyć na Sustji. Słowa księcia Wenuczy’ego, że cesarzowa Gizella niesie dla Rekwedów gałązkę oliwną, były powtarzane przez wszystkich i w krajach ościennych budziły dla młodej monarchini podziw i życzliwość.
Księżnej Annunejacie Zofji usuwał się grunt pod nogami, z dnia na dzień czuła dotkliwiej polityczną porażkę swoją. Zaczęła szukać pomocy i niebywale przebiegła, wkrótce skupiła koło siebie przeciwników i przeciwniczki ideałów cesarzowej. Sieć intryg przeszła w ręce hrabiny Nawadi, jednej z najpiękniejszych Sustjanek.
A cesarz i cesarzowa, nieświadomi czynionych przez matkę knowań, oddani byli wyłącznie sobie, spleceni wzajemną, choć różnie odczuwaną przez nich miłością. Gizella rychło spostrzegła, że w Ottokarze gra nienasycone pożądanie jej kształtów niewieścich i że z trudem dawał się wciągnąć w światy, zupełnie oderwane od zmysłów. To ją gnębiło i z tego powodu rozchodzili się często z urazą i niechęcią ku sobie, niezadowoleni. Rozchodzili się na krótko, by tem serdeczniej zejść się ponownie, by wyznawać sobie najgłębsze swe uczucia — on w hymnach dla jej ponętnej piękności, ona — na kanwie rojeń, mających być podwaliną jasnej świątyni ich współżycia.
Pewnego ranka cesarz oznajmił żonie, że załatwił już wszystkie najpilniejsze sprawy państwowe i że wobec tego ułożoną przez nich oddawna podróż po całej monarchji mogliby rozpocząć jaknajprędzej. Radość Gizelli była wielka tym bardziej, że mury stolicy, nmury zamkowe, pełne intryg i etykietalnej małostkowości — dławiły ją. Nagliła więc Ottokara i błagała go wprost, aby ani chwili dłużej nie zwlekał.
Wkrótce wyjechali istotnie. Do Idania dochodziły wciąż echa tej podróży pary cesarskiej bądź bezpośrednio, nieskażone przez złośliwość ludzką, bądź też przekształcone gwoli schlebienia księżnie matce, a Gizella i Ottokar odbywali istnie triumfalny pochód. Przed Gizellą otworzył się promienny szlak radości i czuła się niezmiernie szczęśliwą.
Ze wszystkich krajów, poddanych koronie sustjańskiej, Gwiazda Morza oczarowała ją najbardziej. Morska ta kraina i miasto, rozsiane malowniczo na tysiące drobnych ostrowów, wydało jej się tak bajeczne, jak światy — wyspy w snach poetów przedstawiane. Tu znalazła znakomite dopełnienie wszystkich uciech, w jakie obfitowała jej podróż. Wśród mnóstwa łodzi i gondol, rozkołysanych na falach wód, znalazła własną gondolę z baldachimem, strojną w purpurowe adamaszki, oplecioną festonami kwiatów białych i krwistem kwieciem granatu. Wioślarze w płaszczach złotem szytych śpiewali jej pieśni narodowe, młodzi chłopcy czarni, kędzierzawi o oczach palących żarem południa jeździli za jej gondolą jak paziowie i grali romanse pełne melancholji i tęsknej miłosnej nuty. Całe godziny spędzała na wodzie wśród śpiewów i muzyki i marzyła sobie, że te kilka chwil jej życia wplotło się w baśń samą, która się nigdy nie skończy.
Gdy podjeżdżała gondolą do któregokolwiek brzegu, by wejść osuniętemi w wodę marmurowemi schodami do pałacu, wyobrażała sobie, że ma przeźrocze skrzydła u ramion, a one ją unoszą zwolna ku grocie, utworzonej z białych pian morskich, i że w nich przebywa bóstwo. Gdy znowu zeszła do gondoli i przesuwała się na lekko rozkołysanych falach pod fantastycznymi łukami mostów, odnosiła wrażenie, że mija szereg bram, aż jedna z nich gdzieś daleko, na samym krańcu, otworzy przed nią bezkresną roztocz świetlistą, że tam duch jej, serce, myśli, wszystkie rojenia rozpłyną się szeroko, coraz dalej, bezkreśnie, siedmiobarwnemi kręgami tęczy.
Jednakże po paru dniach zwierzyła się przed mężem.
— Gwiazda Morza jest niewolnicą Sustji i to ją dość upokarza. Czy sądzisz, Ottaro, że nas tu witają szczerze? I despotyczna wola władców powinna się liczyć z czysto ludzkiemi względami. Nie bawmy tu długo.
— Czyż nie widzisz jedyna, że Gwiazda Morza jest nam tak samo rada jak Rekwedy i ciebie wita również całem sercem.
Gizella pokręciła głową wątpiąco:
— Nie, nie łudź się. Ja dobrze odczuwam ludzi. Rekwedy, Heczja, Iral witały mnie inaczej, niż witają tutaj.Jest duża, o, duża różnica!
— Jesteś, doprawdy, niewdzięczna, Zili! Wszak tu klękają przed tobą, jak przed swoją królową, całują twe stopy, kwiaty sypią ci pod nogi, opiewają głośno twoją urodę, wszyscy są w kręgu czarów, które rozsiewasz. Nawet kobiety szaleją tu za tobą!
— Tak, nie przeczę — podchwyciła Gizella — cenią tu widocznie, jak mówisz, moje zalety, ale czysto kobiece. Widzę, że się tu podobam, ale odczuwam wyraźnie, że te owacje, zachwyty odnoszą się tylko do mnie, jako do gościa i kobiety, nie zaś do... cesarzowej.
Ottokar zamyślił się.
— No tak, mnie witają, znacznie chłodniej, to prawda. Są to widocznie refleksje pewnych przykrości politycznych.
— Być może, jednakże ja im tu niezbyt ufam, a o ile Gwiazda Morza, jako niezrównany wytwór fantazji ludzkiej, jako całość skończenie piękna, wywarła na mnie wprost bajeczne wrażenie, o tyle w mieszkańcach tutejszych widzę dla nas tak czarne serce, jak czarnemi są ich oczy. Po prostu jakbym przeczuwała, że za każdym węgłem domu, na każdej gondoli, wśród tych strojnych tłumów, zawsze nas otaczających, na morzu czy w mieście, czyhają zamaskowani spiskowcy.
Gizella zauważyła ze słów i zachowania się Ottokara, że swemi spostrzeżeniami sprawiła przykrość mężowi, więc przestała o tem mówić.
Lubiła się kąpać w morzu, dojeżdżając gondolą do osobnej wysepki, niezbyt oddalonej od miasta. Towarzyszyły jej zawsze, dama honorowa Rekwedka, młodziutka hrabina Inara Dalney i margrabina Alwi. Cesarzowa w turkusowym jedwabnym kostjumie i takim samym zawoju na włosach pluskała się rozkosznie w falach czystych jak lazur. Odpływając daleko od brzegu, wyglądała jak perła, lekkim różem nasiąkła, jak bogini koralowych pałaców. Niby dziecko swawolne igrała z kryształowemi falami, zbliżając się w lekkich rzutach do brzegu i pryskając kaskadą wody na siedzącego na trawie doga. Ulubieniec Kediw przyglądał się z flegmą niewinnym igraszkom swej pani. A ona śmiała się, cieszyła, niebaczna na czas upływający i na godziny, zapowiedzianych odwiedzin lub przyjęć.
Zdarzyło się wszakże pewnego razu, że wśród takiej dziecięcej wesołości na morzu Gizella zamyśliła się nagle i przeszła niespodziewanie w poważny nastrój. Wypłynęła na brzeg i pogrążona w jakiejś wizyjnej zadumie, rzekła do swych towarzyszek:
— Mam wrażenie, że w Gwieździe Morza będę znowu dopiero wtedy, gdy w oczach moich zaćmi się świat i nawet gdy ta cudowna zjawa miasta w morzu ponurą mi się wyda...
Obie hrabiny zatrwożyły się.
— Skądże znowu, najmiłościwsza pani, takie przepowiednie złe w dniach promiennego szczęścia? — zawołała z entuzjazmem hrabina Inara Dalney.
— Wasza cesarska mość zawsze lubi dopełniać arcydzieło słonecznych swoich tęsknot i marzeń kolorami nocy, a za kotarą piękna widzieć piekło cierpienia — dodała margrabina Alwi.
— Moje drogie — rzekła Gizella — życie ludzkie jest jak kwiat — czyż kwitnienie trwa wiecznie? Przeczuwam, że na gałązce życia mojego wyrósł taki przedziwny kwiat szczęścia, który rychło, o, może bardzo rychło, przeistoczy się dla mnie w czarę pełną, goryczy trującej. To zresztą jest historyczne w naszym rodzie Wittelsgethów.
Wtem Gizella poruszyła się gwałtownie, utkwiwszy oczy w jeden punkt na piasku wybrzeża. Zasłony jej rzęs załopotały trwożnie, z ust pobladłych wybiegło pytanie:
— Kto to się zbliża... tam?
Damy honorowe i służebna szybko spojrzały w tę stronę. Nikogo nie było.
W tej chwili Gizella zerwała się z miejsca, cofnęła się w tył z przestrachem i wyprężyła przed siebie ręce, jak przed ciosem.
— Najmiłościwsza pani! — krzyknęły przerażone kobiety, stając koło niej. Hrabina Dalney porwała ją w pół.
— Co się stało? — pytała drżącemi ustami oszołomiona. — Tu nikogo niema, tylko my. Łódź nasza daleko...
— Widziałam wyraźnie — szepnęła stwożona Gizella — jakiś mężczyzna rzucał się na mnie... Zadał mi cios... tu — wskazała na piersi.
Damy spojrzały po sobie.
— Najmiłościwsza pani, zaręczamy, że tu nie było nikogo. Jest nas trzy. To jakieś przewidzenie, może dziwny układ cieni na piasku... Może mewa przeleciała, czy gołąb... Zresztą Kediw leży spokojnie, a wszak jest on wyjątkowo czujny.
Gizella zwróciła się do swych towarzyszek głosem miękkim i cichym, brzmiała w nim prośba.
— Nie mówcie o tem cesarzowi i nikomu nigdy, ani słowa.
Damy pochyliły czoła i w milczeniu przeprowadziły cesarzową do gondoli. Wracając do pałacu, Gizella nie odrywała oczu od lazurowej toni morza. Odbijała się w niej wyraźnie dorodna postać wioślarza, sterującego łodzią. Wioślarz był ubrany biało, obcisło, na ramionach miał zarzuconą pelerynę szafirową, na czarnej czuprynie nałożony z junacką fantazją okrągły beret szafirowy z białem piórem. Dwóch paziów cesarzowej w błękitno-złotych strojach stało za nią ńa drugim końcu gondoli. Kediw leżał spokojnie u nóg swej pani, także zapatrzony w morze. Wioślarz powolnie zanurzał wiosła do wody, a gdy je wyjmował, zdawało się, że z nich spadają rzęsiście perły i opale w rozkołysaną leniwie toń.
Cesarzowa szepnęła do hrabiny Inary po rekwedzku:
— Zdaje mi się, że halucynacyjny napastnik, który godził w mą pierś tam, na wyspie, był jakby typem podobny do naszego wioślarza... Jednakże tamta wizja moja tak wyraźna może być obrazem mojej przyszłości... Czasem przeznaczenie człowieka ukazuje się jak cień i zapowiada bliskie, a może nawet bardzo bliskie uderzenie gromu...
Myślała chwilę, poczem rzekła znowu:
— Patrzcie, jak te krople wody tryskają z wioseł niby łzy... Nie wiem, może są to łzy szczęścia...
Kazała wioślarzowi śpiewać.


Para cesarska i książę Sebastjan z rodziną bawili na polowaniach jesiennych w Rainz wśród olbrzymich lasów. Gizella była tam razem z przyjaciółką serdeczną, księżniczką Magdaleną, swoją rówieśnicą a córką księcia Sebastjana. Obie zapalone miłośniczki spacerów i swobody wymykały się często o świcie do boru, by biegać w porannem słońcu, zrywać kwiaty, skropione rosą, i kąpać się w rzece, wypływając daleko na chłodną toń. Wesołe ich śpiewy rozlegały się nutą młodzieńczego zapału i ukochania życia. W Rainz nie było księżny matki, pogodnego uśmiechu nie płoszyły jej złe, często szydercze spojrzenia.
Zamek wśród lasów wyglądał jak gniazdo sokole, z którego można było wylatywać swobodnie na szerszą przestrzeń, dwór zaś jego był tak dobrany, że Gizella czuła się w nim jak wśród przyjaciół, biorących bezpośredni udział w jej wesołości i w spełnianiu projektów, których miała zawsze mnóstwo. Dwór szedł za cesarzową, ona w nim panowała niepodzielnie.
Urządzano obozowiska w głębi lasu nad jeziorem, łapano ryby, tańczono na murawie, przy płonących gęsto ogniach, naśladując koczowników cyganów. Cesarz pod wpływem żony rozbawił się i był zawsze pełen werwy junackiej, gdy zaś chodziło o dogodzenie fantazji Zili, okazywał niezwykłą pomysłowość.
Raz urządzono na leśnej polanie bal kostjumowy cygański. Cesarzowa przebrana w strój cygański, lśniący od cekinów i barw, porywała oczy całego towarzystwa, wróżąc wszystkim dowcipnie. Innym znowu razem nad rzeką wśród ogni sztucznych była odegraną fantastyczna scena, napisana przez Gizellę. Gizella przedstawiała ducha światła, książę Ksywian ducha ciemności, księżniczka Magdalena ducha zgody, łagodzącego spór tamtych dwóch, skłóconych o pierwszeństwo: wnosiła ogień. Po odegraniu tej sceny książę Ksywian znalazł odpowiednią chwilę i rzekł do Gizelli ze źle tajonym smutkiem w głosie:
— Ty, jasny duchu, pozostaniesz duchem światła na zawsze dla wszystkich, kto z tobą obcować będzie, mnie zaś okryje ciemność nocy i w niej zginę, zatracę się jak cień.
— A ja spalę się w ogniu, bo kocham ogień! — zawołała wesoła księżniczka Magdalena, chcąc w nastrój, wywołany słowami Ksywiana wprowadzić inną nutę.
Gizella podskoczyła do niej i zakryła dłońmi jej usta. Oczy cesarzowej były pełne zgrozy.
— Nie mów tak, nie mów! Ach, nie mówcie tak — prosiła z płaczliwym grymasem, jak dziecko. — Czasem takie słowa, wypowiadane niebacznie, chwyta zły chochlik, siedzący tu może blisko i potem ubiera je w kształty realne... Nie mówcie tak.
Cień jakiś padł na obecnych. Gizella zasępiła się i pomimo szczebiotań Magdaleny nie mogła uśmiechnąć się nawet. Nazajutrz rzekła do przyjaciółki:
— Ksywio mnie martwi. On taki smutny...
— Nieszczęśliwy... — szepnęła księżniczka. — Kocha... ciebie, Zili, a wszakże...
— Kto ci o tem mówił? — spytała Gizella surowo.
— Mój ojciec. Zna — serce Ksywiana, bo mu je sam Ksywian odkrył... kocha i cierpi beznadziejnie i nawet podróże go nie uleczyły.
Łzy zaszkliły w oczach cesarzowej, twarzyczka jej zbladła.
— Nie przypuszczałam nigdy, żeby Ksywio... Ach, Leno, to przecie musi być straszne kochać, naprawdę kochać i nie mieć żadnej nadziei!
— A jeszcze straszniej kochać i — nie być kochanym — odparła z westchnieniem Magdalena.
— Ależ ja Ksywia kocham bardzo... — rzekła jakby do siebie — cesarzowa.
— To nie taka miłość, Zili, jakiej on pragnie. Wie piszecie, że kochasz go tak samo, jak Luisela arwijskiego, jak mnie, jak rodzeństwo swoje. A Ksywian... Ale to nietylko Ksywian. Gdybyś, Zili, wiedziała, ilu panów ze dworzan szaleje za tobą, a mówił mój ojciec, że kochają się w tobie nawet oficerowie gwardji, chociaż jesteś dla nich gwiazdą niedościgłą.
Gizella zdawała się nie słyszeć tych zwierzeń przyjaciółki, pogrążona była w zadumie nad odsłoniętą jej prawdą o Ksywianie. Teraz zrozumiała wiele wypowiadanych często słów Ksywiana, jego spojrzenia, w których miał dla niej szczególny ogień, jego zachowanie się względem niej, przekraczające zwykłą uprzejmość i serdeczność braterską.
— Biedny Ksywio — szepnęła z bólem szczerym — ale któż mu winien, że właśnie mnie pokochał? To nierozsądne z jego strony... Nigdy o tem nie myślałam...
Nagle rozjaśniła twarz i zawołała wesoło:
— Już wiem! Mam radę! Trzeba, żeby się Ksywian ożenił. Wynajdziemy dla niego jaką boginię piękności, która pochłonie Ksywiana tak, że zapomni o mnie i będzie szczęśliwym.
— Ach, Zili, co ty mówisz! — zaśmiała się księżniczka. Sama wiesz, że tem go nie uleczysz.
Tego dnia, gdy Gizella i przyjaciółka jej błądziły po lesie, spotkała je rzęsista ulewa. Przemoczone i oddalone znacznie od swego obozowiska musiały się schronić w chacie wieśniaczej. Przyjęto je tam gościnnie w przeświadczeniu, że zbłąkane panienki pochodzą z pobliskich dworów szlacheckich. Gizella i Magdalena suszyły swe suknie przy ognisku, okryte chustami uczynnej wieśniaczki i słuchały, uśmiechając się do siebie znacząco, jak domownicy rozprawiali o wielkich zabawach w Rainz, dokąd zjechał dwór cesarski na polowanie. Głównie mówili z prostaczym podziwem o cesarzowej, która jest, jak słyszeli, tak piękna, że i piękniejszej niema wśród pań bogatych, i taka dobra, że podobno ludzie idą do niej jak do świętej.
— Powiedzcie-no, panienko, czy też może to być prawda? — zwróciła się do Gizelli wieśniaczka.
— Nie wiem, gosposiu, nie wiem, nie widziałam nigdy cesarzowej — odrzekła, hamując w sobie wesołość, Gizella.
— No, no... — pokręciła głową kobiecina. — Ale panienka też jest śliczna — rzekła po chwili — pewnie i cesarzowa piękniejsza nie jest. A włosy! Takich, jak życie moje nie widziałam.
Gizella zrobiła skromną minkę i uśmiechnęła się figlarnie.
— Cesarzowa ma piękniejsze. Mój Boże, gdzie mi tam do cesarzowej!
— Pewnie, że co cesarzowa, to cesarzowa, ale i panienka, żeby ustroiła się w szatki szyte złotem i perłami, to nie byłaby gorsza od cesarzowej. Ale ja muszę ją kiedy zobaczyć, bo tyle ludzie o niej gadają, że aż dziwno słuchać.
Wieśniaczka zaczęła znowu wypytywać o piękną cesarzową z niesłabnącem zainteresowaniem, Gizella odpowiadała wesoło, wyrażając powątpiewanie co do istotnych zalet cesarzowej. Nie mogąc przekonać Gizelli, poczciwa kobiecina obruszyła się szczerze.
— Co mi tam panienka prawi. Lepiejby sama panienka poszła pokłonić się najmiłościwszej pani, to może obdarzyłaby ją jaką łaską. Ot chłopiec by się na dworze cesarskim nadarzył na męża.
— Właśnie jestem już mężatką — zaśmiała się Gizella, pokazując obrączkę.
— No, to i dobrze. A mąż bogaty?
— Owszem, owszem, mamy się nieźle.
— To i chwała Bogu. A dobry?
— O, bardzo dobry i... bardzo piękny.
— Musi i bardzo kochany, kiedy tak — uśmiechnęła się włościanka. — Niechże paniusia wypije mleczka gorącego, to ciepło chwyci i ziąb po deszczu nic złego nie zrobi. Proszę, proszę, a ot i chleb — zwróciła się kolejno i do księżniczki Magdaleny.
— A gdzież to panie mieszkają?
— W Idaniu.
— Ho, ho! Tak daleko aż w Idaniu. A cóż tu robicie?
— Przyjechałyśmy do znajomych.
— A gdzież jest mężulek pani, że tak samą puścił?
— Mąż jest w Rainz.
— W Rainz? Niby w zamku, czy jak?
— Tak, w samym zamku.
— O, dla Boga, to musi być jakiś wielki pan! To on cesarzową teraz widuje codzień?
— Zapewne.
— He, he! Panienki się uśmiechają, pewnie to wszystko nieprawda, tylko tak sobie zmyślacie dla zabawy!
W tem za oknami chaty rozległ się tętent. Słychać było, jak kilku jeźdźców podjechało ostrym kłusem i osadziło konie przy progu. Zanim wieśniacy wyszli do sieni i otworzyli drzwi, Gizella i księżniczka ubrały się pośpiesznie, kładąc na siebie suknie jeszcze mokre.
Do chaty wszedł prowadzony przez gospodarzy Ottokar, a za nim inni panowie.
— Aż tu mnie szukałeś? — zawołała Gizella, podbiegając roześmiana do męża.
— Ależ wasza cesarska mość, jakże tak można! — rzekł z wyrzutem Ottokar, biorąc troskliwie jej ręce.
— Trochę nas deszcz zmoczył, ale mimo woli zrobiłyśmy wam niespodziankę. Ach, i wasza wysokość tu jest i książę! — zwróciła się Gizella do stryja Sebastjana i do młodego następcy tronu.
Tymczasem włościanie stali na uboczu zdziwieni niepomiernie i pytali szeptem samych siebie:
— Dla Boga! co zaś to jest? Czy być to może cesarzowa?
— A ja ci powiadam!
Gizella odezwała się do nich z uśmiechem.
— Dziękuję wam za gościnę i za waszą serdeczność, dobrzy ludzie.
— A to na pamiątkę, żeście ugaszczali waszą cesarzową — rzekł cesarz uśmiechnięty, wręczając im garść złota.
Włościanie rzucili się do nóg Gizelli, całując jej szaty z najwyższem prostaczem uwielbieniem.
Wkrótce potem para cesarska wróciła do Idania na zapowiedziany wielki bal dworski.
Na kilka godzin przed balem Gizella ubierała się w swoim pokoju, mając do pomocy kilka dam honorowych i służebnę, która upinała jej włosy. Gdy była już gotowa w zwojach jedwabiu i w lśnieniu brylantów, wyrwała się z rąk dam, jak dziecko, któremu nie starczyło już cierpliwości i podbiegła do lustra.
— Ciekawam, coście ze mnie za cudaka zrobiły! — zawołała wesoło.
Nagle drgnęła i spojrzała za siebie z przestrachem.
— Kto tam stoi?
— Nikogo niema, wasza cesarska mość.
— Jakiś szary cień tam jest! Kto to?
— Szary cień?! — krzyknęła jedna z dam, cofając się zabobonnie.
— Szary cień... — powtórzyły inne damy zbielałemi ustami.
Cesarzowa patrzała na białą ścianę wzrokiem, przepojonym zgrozą.
— Już znikła... jakaś zjawa... — szepnęła głosem strwożonym.
Przesunęła pytającym wzrokiem po skupionych w przerażeniu damach, jakby uprzytomniała sobie, że nie śni, i nagle, zakrywszy oczy, zawołała z nieopisaną trwogą:
— To był szary cień Ururgów, fatalne widmo!...
— Będzie jakieś nieszczęście... — szepnęła boleśnie jedna z dam i opuściła głowę w zadumie.
W tym samym czasie książę Sebastjan, dążąc na salę balową, również ujrzał widmo w wielkim przedsionku zamkowym.
Cesarzowa i stryj cesarski byli podczas balu przygnębieni, cesarza ogarnął niepokój, choć starał się przed żoną lekceważyć ukazanie się szarego cienia.
Księżniczka Magdalena, dowiedziawszy się o tajemniczem zjawisku z ust Gizelli, zrazu przejęła się tą ponurą wiadomością, potem jednak zaczęła ją omawiać żartobliwie i zaliczała tego rodzaju zjawy do sztucznych wytworów wyobraźni. Nie przeczuwała, że szare widmo Ururgów spełni na niej swoje przeznaczenie...
W kilka dni po balu, podczas wieczoru muzykalnego w apartamentach cesarzowej w Szejrunie, spadł nagle z niewiadomego powodu na księżniczkę Magdalenę zapalony świecznik i w jednej chwili objął płomieniem całą jej postać. Ze straszliwym krzykiem bólu i przerażenia biegła przez salę, jak płonąca pochodnia, i zanim wśród ogólnego popłochu zdołano pośpieszyć jej na ratunek — doznała tak silnych poparzeń, że pod zwęglonemi szczątkami ubrania ciało jej było jedną roztwartą raną. Wezwani lekarze orzekli stan beznadziejny. Odzyskując na krótkie chwile przytomność, księżniczka dawała jękami znać, że pragnie już tylko umrzeć i błagała, aby ją przeniesiono do Idania, do domu jej ojca. Lekarze byli bezradni, książę Sebastjan tracił zmysły, nikt nie decydował się spełnić ostatniej woli nieszczęśliwej księżniczki, której każda godzina była policzoną. Odbywano szybkie narady, wyszukiwano sposoby przewiezienia chorej tak, aby oszczędzić jej męczarni.
Wówczas z ust oszalałej z rozpaczy Gizelli padł rozkaz. Księżniczkę włożono do srebrnej wanny napełnionej oliwą i tak przewieziono ją do Idania w zamkniętej karecie. Nie ufając w tej chwili nikomu, cesarzowa sama, wciśnięta w kątku karety i, zapatrzona w drogą twarz przyjaciółki, z rozrywającem piersi łkaniem, doglądała jej troskliwie. Zaledwo ten kondukt zatrzymał się przed pałacem Sebastjana i zdołano wnieść wannę do wnętrza, zaledwo rozszlochani rodzice i Gizella pożegnali się z ukochanem dziewczęciem, a już jej omglone straszliwą boleścią oczy zasunęła wieczna mgła śmierci. Skonała w męczarniach, ściskając kurczowo dłoń Gizelli i wołając dobywającym się wśród jęków głosem:
— Zły chochlik mnie usłyszał! Zły chochlik, Gizello!
Nikt, oprócz cesarzowej nie rozumiał znaczenia tych słów.
Nieukojony żal po utracie księżniczki Magdaleny i świadomość, że przeznaczenie szarego cienia spełnia się w tak okrutny sposób na drogich istotach były tem gorzkiem ziarnem, które padłszy w serce Gizelli, zaczęło rozrastać się w niej w cierniowy krzew cierpienia...


Mętny brzask poranny wpełznął do małej kaplicy. Wyłoniły się z mroków białe alabastry ścian i ołtarza, blade nikłe światło zamajaczyło na onyksowym krycyfiksie, osrebrzyło ciężkie srebrne lichtarze, przeszło pręgą jaśniejszą wzdłuż wysmukłych świec woskowych, podobnych do martwych stalaktyków. Zwolna rozpłynęły się blaski po mozaikowej posadzce, w chwilę potem malowidła sklepienia stały się widoczne acz nieco przyćmione. Już witraże łukowych okien zagrały wszystkiemi zaklętemi w szkle barwami i uśmiechnięte widokiem poczynającej się jutrzni, wypełniły kaplicę żywą światłością niebiańską. Zdawało się, że okalające ołtarz pękami przeczystej bieli róże, lilje zakwitły teraz w uroku wiosennego poranka. Mnóstwo kwiecia rozwinęło swe misterne kielichy i — woń słodka odurzająca buchnęła w powietrze jak z trybularzów, budząc wizyjne zjawiska aniołów, których skrzydła przeźrocze poruszyły się i chrzęściły cicho, sennie a modlitewnie.
Gizella weszła do kaplicy sama jedna z pękiem narcyzów w rękach. Rosa lśniła na główkach kwiatów, ich żółte źrenice, zmyte ranną kąpielą, miały w sobie ciekawość młodzieńczą i wdzięk dziewiczy. Gizella stanęła pośrodku kaplicy, uniosła głowę w górę: usłyszała wyraźnie harmonję dźwięków jakiejś nieziemskiej melodji. Jak gdyby hufiec niebieski przefrunął tędy, wznosząc hymn przed krucyfiksem, jak gdyby wizyjne zjawiska, powstałe w tęczy witraży, w kwiatach i na malowidłach sklepienia ocknęły się ze snu i zasłuchały się ekstatycznie w hymnie rozmodlenia. Cesarzowa słuchała chwilę tej nuty cichej, coraz bardziej nieuchwytnej, nagle podszedłszy szybko do ołtarza, padła na klęcznik. Narcyzy rozsypały się z jej rąk na stopnie, włosy owinęły ją, falistym płaszczem. Zanurzyła twarz w dłoniach i zastygła w modlitewnej kontemplacji. Cisza święta, uroczysta zaległa kaplicę, cisza, w której za chwilę ma się odbyć długa spowiedź znękanej duszy.
Minęło kilka lat od owych dni przejasnych, kiedy stąpała po kwieciu szczęścia. Nie zgasły w pamięci, lecz zasnuły się ciężką mgłą oddalenia te chwile błogosławione, pełne uczuć gorących i niezachwianej wiary... Gdzież są niebotyczne szczyty marzeń, sięgające do słońca, jak ukochany ongiś Hełm Srebrny arwijski?... Gdzież są szarotki, zerwane ręką najdroższą na skalnem urwisku nad przepaścią, kwiatki aksamitne — symbol miłości. Orlico moja, karmiłbym cię gołębiami, a jaskółki dla zabawy twej znosił... — po cóż przychodzi takie echo odległe?... Tu, na klęczniku, zostały uwiecznione srebrnym haftem na białej materji gołębie, jaskółki ostroskrzydłe, splątane z szarotkami — jak sen, jak wymowne świadectwo cudu życia... Gdzież jest ufność bez miary, gdzie dawny poemat śnień, dawne baśniowe ogrody?... Więc jest jednak siła przemożna, gasząca niekiedy słońce?...
Jakże ciężkie jest przejście z zalewiska tęczowych blasków w mrok szarej, przyziemnej codzienności, w której gnieździ się gad, siejący padalczą truciznę!
Dzieci! Wydała je na świat z wiarą, że będą one żywemi ogniwami w łańcuchu małżeńskiego szczęścia. Pierwsza córeczka — płonka, słaba i wiotka, jak pasemko oparu z nad łąki kwiecistej. Motyli jej żywot zgasł szybko, jak mdleją białe skrzydełka pierwszego wiosennego motylka. Nad maleńką Joanną tylko matka roniła łzy gorzkie, tylko płakała stara niania Hedwisia i wzruszyli się szczerze... Rekwedzi. Z obcych oni jedni odczuli głęboko ból macierzyński ukochanej ich orędowniczki, umieli wyrazić go w sposób tak serdeczny i wzruszający, jak gdyby stanowili miljon sióstr i braci zgasłej dzieciny. Cesarz zasmucił się nieco stratą córeczki, księżna matka nie okazała i tego, Sustja była najzupełniej obojętna. Wszak oczekiwano następcy tronu, cóż więc dziwnego, że dla dziewczynki nie mieli serca! Ale i później ponowny obowiązek wydania na świat męskiego potomka zawiódł powszechne oczekiwanie i zatruł macierzyńską radość... I znowu córka?!... Och, pamiętne słowa księżny matki, słowa twarde, jak stal, przeszywające serce... i ten straszny wyraz szyderstwa na twarzy złej, okrutnej. Nowe rozczarowanie dla cesarza i chmura w jego oczach. Ale maleńka istotka, niechętnie przyjęta przez ojca i otoczenie, tym silniej związała się duszą z sercem matki, tym jaśniejszym stała się promykiem wśród zapadającego już wówczas mroku. I oto nieubłagana, despotyczna wola księżny Annuncjaty sprawiła, że najwyższa radość młodej matki z posiadania tej dzieciny została brutalnie zerwana.
— Księżniczka krwi Ururgów powinna się chować w tradycjach idańskiego dworu i przejmować od najwcześniejszego dzieciństwa zasady nasze. Arwijskie nawyki i poglądy waszej cesarskiej mości mogą spaczyć naturę i charakter księżniczki — mówiła księżna matka.
Zabrano dziecinę na drugie skrzydło zamku, pod wyłączny wpływ babki, ochmistrzyni i dom dworu. Nie pomógł opór, żal i rozpacz, cesarz uległ woli księżnej stanowczo i tłumaczył żonie bezzasadność walki o prawa macierzyńskie.
— Jesteś za młoda na wychowawczynię, zresztą poco ci ten kłopot? Możesz odwiedzać dziecko, kiedy zechcesz.
Przesiadywanie jej u córeczki stało się męką nie do zniesienia. Ciągła kuratela księżnej, jej przykre, cierpkie uwagi zniechęciły Gizellę zupełnie do dłuższego pobytu w Idaniu. Uciekła do Doken, na Rekwedy. Tam w ciszy wsi przeżywała swój ból i żal na niesprawiedliwość swego losu. Z zazdrością patrzyła na ubogie matki, same pielęgnujące swe dzieci, łzy goryczy tłumiła w sobie, że ona została tak skrzywdzona. Czas, spędzony w Doken wśród pól rozległych, przebieganych pieszo lub konno, wśród lasów przepastnych, w których lubiła błądzić w zamyśleniu i rwać wielkie, jak parasole, paprocie, wśród ludzi prostych, wieśniaków, zbliżonych już do niej w zaufaniu, był dla Gizelli miłym nad wyraz wypoczynkiem po ziejącym intrygami dworze idańskim, gdzie księżna matka zdobyła już znowu rolę decydującą. Partja księżnej brała górę nad zwolennikami cesarzowej. Coraz częściej Gizella słyszała i stwierdzała sama z bólem serca i rozpaczą w duszy, że cesarz chwieje się już wyraźnie w polityce rekwedzkiej, wspierany przez matkę, wroga Rekwedów i przez jej polityczne stronnictwo. Coraz częściej również musiała zamykać uszy na pogłoski ubliżające jej dumie i miłości własnej, że cesarz powraca z wrodzonym sobie zapałem do kawalerskich fantazyj, otoczywszy się wieńcem kobiet... Książę Sebastjan mówi do żony:
— Ja to przewidziałem, znając doskonale intimną historję Ururgów. Wszak ja sam do nich należę. Gizella jest nazbyt uduchowiona w miłości swej dla mężczyzny i nazbyt kapryśna w wyborze skarbów życia. Pomimo swego temperamentu często lubi ona chodzić aleją białych lilji, podczas gdy Ottokar, jak wiemy, pragnie rozmaitości i chce na łące ich szczęścia odurzać się czarem róż czerwonych, gorących. Poszukuje szaleństw w pachnącym gaju Erosa, a Gizella wyciągała do niego ramiona serdecznie i gorąco — ale ze szczytów, utkwionych w błękicie, gdzie wszak niepodobieństwem jest szaleć... tylko zmysłowo...
Gizella istotnie męczyła się myślą, czy miłość dwojga dusz opiera się głównie na przyziemnej pożądliwości ciała? Ottokar nie usłyszał od niej ani jednego słowa wyrzutu, ale gdy odwiedzał ją nie garnęła się do niego ufnie i z zupełnem oddaniem jak dawniej, lękając się jego obojętności.
W Doken poczuła się znowu matką. Jednocześnie zapadła na zdrowiu bardzo. Ukryta w cichym zamku nad Anudem, zbyt słaba do wycieczek i spacerów, oddała się gorliwie nauce. Ze starym swoim profesorem Homwerinem poświęcała długie godziny studjom nad literaturą i histroją świata klasycznego, profesor Weegy zapoznawał ją z monografją Rekwedów, tak, że kraj ten znała już nie gorzej od rodzimej Arwji. Nauka, muzyka, śpiew, czytanie, rysunki z natury, uprawiane przez nią z powodzeniem, pamiętniki i listy do ojca i do króla Arwji Luisela, które najbardziej lubiła, wypełniły jej czas oczekiwania na upragnionego syna. Przyszedł na świat chłopiec, a więc został spełniony jej naturalny obowiązek względem cesarza i Sustji! Narodziny Rogera nastąpiły w Szejrumie, uwieńczone radosną wieścią i świętem w całej monarchji. Z Rogerem księżna matka postąpiła tak samo, jak z Beatą, usunąwszy go natychmiast od matki pod swoje wyłącznie oko. Jakże krótką była Gizelli radość! Popadła w krańcową rozpacz i apatję. Zniechęcona, przeżywała dni i miesiące, jak dalszy ciąg tragedji... dziecko wzrastało pomyślnie... Ottokar... Ottokar odnawiał kawalerskie fantazje wśród róż czerwonych, gorących... w szaleństwach tych tolerowany przychylnie przez księżnę i swoich braci, prócz Ksywiana. Tak minęło pięć lat, wlokąc za sobą cierpienia. Cesarzowa, wsparta na białym klęczniku, ukryta w luźnym zawoju włosów, łamała się wewnętrznie. Oderwano ją od dzieci brutalną przemocą i — mąż złamał położoną w mim wiarę. Wydziedziczono ją z posiadania tych dwu najdroższych skarbów. Wiedziała już z pewnością, że mąż ją zdradza i ze zgrozą musiała uwierzyć, że i w tem rolę dominującą odgrywa jego matka, popychając celowo Ottokara w sferę jego słabostek.
Gizella wstrząsnęła się wybuchem łkania i uczucia ohydy. Podniosła głowę z nad klęcznika i załamawszy boleśnie ręce, utkwiła zalane łzami oczy w krucyfiksie. Z bladych jej ust wionął szept żałosny.
— Dlaczego?... Dlaczego?... Boże! — Dlaczego ta męka, ten ból i ta beznadziejność trwania w takiej szarzyźnie życia?... Dlaczego, Boże, dałeś mi tak pokochać wyże i słońce, bym oto teraz została jak ptak zabłąkany wśród nocy. Dlaczego nie tylko moje szczęście lecz i moje ideały staczają się w przepaść?... Już na Rekwedach słychać głosy buntu i protestu, czyż znowu szczękną miecze i popłynie krew?... Dlaczego taka korona cierniowa po takim nimbie szczęścia?...
W kaplicy dzień majowy rozrzucił mirjady blasków ciepłych, za oknami śpiewało ptactwo. Wnętrze świątyńki zatopione było w ciszy mistycznej, jak zawsze, gdy Gizella przychodziła tu na modlitwę. Pałac szejruński wiedział, że w takich chwilach, kiedy w kaplicy była cesarzowa, nikt nie śmiał przerywać jej samotności, nikomu nie wolno było tam wchodzić. To też lekki szelest czyichś stóp zdziwił Gizellę. Obejrzała się oburzona, lecz gniewny wzrok jej zgasł natychmiast, gdy ujrzała starą nianię Hedwisię. Arwijka szybko podsunęła się do niej i kucnęła przy jej kolanach.
— Pani moja najmiłościwsza, znowu cię coś szarpnęło za serce... mój kwiatku umiłowany, takież to twoje szczęście?...
Stara kobieta objęła kolana swej pani i patrzyła na nią z bezimienną tkliwością łzawemi oczami oddanej wiernie służki.
— Pragnęłabym już nie żyć — wybiegł bezwiedny szept z ust Gizelli, a z pod jej powiek spuszczonych popłynął strumień łez...
Sekunda słabości i — cesarzowa opamiętała się. Skarga przed służebną? To było zbyt małostkowe i niegodne jej. Powstała szybko, pobladła silniej, w oczach jej błysnęła niechęć i duma. Strząsnęła włosy w tył i kładąc drżącą rękę na głowie Hedwisi, rzekła głosem zdławionym, lecz wyniośle:
— Wiem, że mnie kochasz, nianiu, ale — tobie nawet zwierzyć się ze swego bólu nie mogę. Nie pytaj nigdy i nie przerywaj mi, gdy chcę być samą.
Pochyliła się prędko i uścisnęła Hedwisię serdecznie, poczem skierowała się ku wyjściu swym posuwistym, lekkim krokiem.
Hedwisia zmieszana i pokorna pozbierała rozsypane narcyzy, roniąc na nie łzy swych starych oczu. Gdy cesarzowa znikła w przedsionku, Arwijka padła skulona na stopnie ołtarza i zaczęła modlić się gorąco za swoją panią, która choć można i wielka i piękna... a jednak tyle cierpi...
Wtem w ciszę świątyńki wpadł minorowy ton organów.Pasażem dźwiękły tony, zahuczały rozlewną a grzmiącą harmonją i — rozełkała się jakaś rytualna melodja, pełna tęsknoty i rozpacznej, nieutulonej żałości. Zdawało się, że przemówiły nagle sklepienia niebieskie skargą duszy ludzkiej, że w tej serdecznej muzyce zawarło się całe życie stargane, aby wymową dźwięków żałosnych przedrzeć się poza mury kaplicy i wzruszyć Boga, królującego w błękitach.
Hedwisia nie odwróciła głowy.
Wiedziała, że na organach gra cesarzowa Gizella.


Po ślubie księżniczki Cecylji arwijskiej z księciem Turno Hasting, odbytym w Passetoff, cesarz i Gizella pozostali dłużej w Arwji już jako goście króla Luisela. Prawie wszystek czas Ottokar poświęcił nieustannym polowaniom, Gizella towarzyszyła mu dzielnie, przytem oboje odbywali ulubione przez nią dawniej wycieczki w góry, zabierając zawsze ze sobą starego Gedeona. Lud arwijski witał ją i cisnął się do jej rąk ze łzami nieopisanej radości. Gizella wzruszała się temi oznakami prostaczego przywiązania i miała w sobie tyle radosnej podniety, ile jej ma dziecko, gdy po długiej nieobecności wraca pod strzechę rodzinną. Zajęta wciąż nowemi wędrówkami po ojczystej ziemi, jak niegdyś z ojcem, upojona swobodą, którą jedynie krępowała nieunikniona konieczność dworskich przyjęć, nie zdawała sobie sprawy, że w sercu jej leżą uśpione węże smutku i niepokoju i że niebaczne dotknięcie zbudzi je, by na nowo kąsały, wypijając resztki otuchy i wiary... Cesarz wdzięczny był żonie za tę jej pogodę, która wobec ludzi świadczyła o zadowoleniu z życia.
Wspólnie z parą cesarską odbywali wycieczki król Luisel, książę Maksymil, książęta Jan Luiisel i Teozjusz oraz młodziutka księżniczka Klotylda, siostra Gizelli, obecnie zaręczona z królem Arwji. Z pośród całego towarzystwa Gizella i Ottokar okazywali najwięcej zapału i odwagi, Gizella była przewodnikiem, znającym wybornie z dawnych lat każde najbardziej niebezpieczne miejsce.
— Nie widziałem cię nigdy w Idaniu tak promienną i uszczęśliwioną, jak tu jesteś, Zili — rzekł raz cesarz do żony, gdy szli brzegiem potoku, wijącego się pod stromą górą, zarośniętą czarnym gęstym lasem.
Byli sami, przed nimi biegł, węsząc niespokojnie, ulubiony wyżeł Argus.
Gizella odpowiedziała z uśmiechem:
— Czyż nie wiesz, Ottaro, że mury idańskie mają więcej cienia, niż słońca i pełne są zimna, które mrozi cieplejsze promienie?...
— Ale wieisz, Zili, że Idań jest sercem Sustji, w którem ty królujesz niepodzielnie?
— Niepodzielnie —? — zdziwiła się Gizella.
— Czy wątpisz?
— Ottaro, wszak serca nasze mówią za siebie, i ty i ja pojmujemy doskonale, jak jedno z nas jest drugiemu oddane.
Cesarz drgnął i lekko zmarszczył brwi. Dłoń Gizelli wysunęła mu się z ręki.
— Nie rozumiem znaczenia twych słów, choć czuję w nich ukryty wyrzut. Czyżbyś zwątpiła w moją miłość i utraciła swą ufność poprzednią?
Gizella spojrzała na niego z całą otwartością.
— Przyznasz, Ottaro, że Idań jest daleki od tego, aby zjednać sobie imoje serce. Weszło ono tam za tobą z całą prostotą naiwną i wiarą moich szesnastu lat. Czyniłam wszystko, aby dom twój stał się domem moim, ale wysiłki potrzebne w tym celu były może ponad siły... nasze. Wierz mi, Ottaro, nie jest to wyrzut, który miałabym uczynić tylko tobie.
Cesarz przystanął wzburzony ze złymi błyskami w oczach.
— Gizello — zawołał, zapalając się za każdem słowem — w wyznaniu swojem zawarłaś może nieświadomie, ale zupełnie szczerze, i inny szczegół, niezmiernie ważny dla mnie. Usprawiedliwiłaś te wszystkie momenty, kiedy od pewnego czasu miłość moja, w której spalałem całą swoją istotę, rozbijać się zaczęła o skierowaną przeciwko mnie zbroję twego chłodu, twej obojętności.
— Co ty mówisz, Ottaro! — krzyknęła głucho Gizella.
— Tak! — ciągnął Ottokar, nie panując nad sobą. — Ja również poświęciłem na ołtarzu twych pragnień całego siebie, niwecząc, być może, archaiczne obyczaje naszego dworu i targając ich niezłomność, więcej nawet, bo łamiąc polityczny kierunek i ambicję mego państwa w sprawie rekwedzkiej... I cóż, wszystko to okazało się czczym dymem ofiarnym u stóp zimnego posągu twojej piękności, a gdy ośmieliłem się wyciągnąć do ciebie spragnione ramiona, uważałaś, iż w twojej sferze ducha jest to barbarzyńskim objawem żądzy!
— Jakże my się nie rozumiemy! — westchnęła Gizella z ubolewaniem.
— Ha! ha! — zaśmiał się sztucznie. — Nie rozumiemy się, nie rozumiemy! I słusznie! Nie jestem skrojony na podobieństwo idealnego Ksywiana, nie mówiąc już o Luiselu, który oddawna miał swoją obiecującą gwiazdę w twojem sercu. Brat! Wiedzą to wszyscy!
Gizella patrzała na męża z przerażeniem, serce jej zamarło ze zgrozy, obrażona duma i wszystkie najświętsze uczucia zbuntowały się w niej, szarpnięte zbyt brutalnie. Blada, drżąca powiedziała głosem surowym:
— Słowa twoje, Ottokarze, ubliżają tobie samemu. Pomijam ból, który mi zadajesz bezwzględnie i niesprawiedliwie. Zapominasz o godności własnej i mojej.
Łzy trysnęły z jej oczu, odwróciła się, chcąc odejść, lecz cesarz podbiegł szybko i chwycił ją za rękę.
— Zili! — zawołał gwałtownie.
W tej chwili Argus, od pewnego czasu szczekający zajadle i rzucający się w zarośla, wybiegł stamtąd i osadzi! się na przednich łapach, z wyszczerzonymi zębami, jak do skoku. Gizella spojrzała w tę stronę i krzyknęła z przestrachem. Z gąszczów wyłonił się olbrzymi niedźwiedź, zastępując im drogę. Cesarz w okamgnieniu zerwał strzelbę z pleców, wymierzył i wypalił, ale snadź ręka mu zadrżała, ho kula zraniła tylko zwierza, pobudzając go do wściekłości. Ranny niedźwiedź rzucił się z bolesnym rykiem na doskakującego Argusa, porwał go w straszne swe łapy i zanim cesarz zdołał wypalić po raz wtóry — pies upadł martwy w kałuży krwi. Rozległ się drugi strzał, lecz kula musnęła niedźwiedzia tylko po kudłach, przyprawiając go o tem większe szaleństwo. Rozjuszony olbrzym wspiął się momentalnie na tylne nogi i roztworzywszy groźnie łapy, zbrojne w krwawe pazury, runął przed siebie z mrożącym krew rykiem.
— Uciekaj, na Boga! — wrzasnął przerażony cesarz i rzuciwszy strzelbę, dobył noża.
Zanim jednak zorjentował się, Gizella błyskawicznie chwyciła go za rękę, wyrwała mu nóż i skoczyła do rozszalałego niedźwiedzia. Był jeden moment, w którym Ottokar doznał wstrząsającego wrażenia, że Gizella poświęca swe życie, aby jego ocalić! Oniemiały ze zgrozy rzucił się ku niej. Porwał ją wpół i skoczył w bok.
Lecz w tej chwili stała się rzecz niepojęta. Atakujący niedźwiedź, którego łapy z okrutnemi zadziorami zawisły tuż prawie nad głową Gizelli, zaharczał rykiem zduszonym i zakręcił się na miejscu ujarzmiony ciągle jakąś niesamowitą mocą. Ottokar i Gizella skamienieli z niebywałego wrażenia, nie wierząc własnym oczom. Mocował się ze zwierzem niewiadomo skąd przybyły na ratunek mężczyzna, wpijając mocarnie kleszcze swoich rąk w jego gardzieli. Walka ta trwała tak krótko, że zanim Ottokar zdołał rzucić się na pomoc nieznanemu, niedźwiedź wydobył z siebie ryk śmiertelny, zatrzepotał łapami i runął w tył na ziemię, popchnięty silnem ramieniem swego pogromcy.
— Wiesz, na kogo się porwałeś! — zawołał niezwykły mocarz, patrząc na dygocącego w agonji potwora. Poprawił na sobie zbroczone krwią i poszarpane w strzępy ubranie, pochylił się nad niedźwiedziem i wyciągnął z jego piersi jednem szarpnięciem zakrzywiony nóż myśliwski. Oboje cesarstwo zauważyli, że miał ramię zranione i szeroką krwawą bliznę na twarzy.
— Ktoś ty jest, człowieku? — zapytał cesarz, kładąc rękę na jego ramieniu.
Siłacz spojrzał na Ottokara śmiało, wyzywająco i wnet przesunął wzrok na cesarzową jakiś jaśniejszy, serdeczny, skłaniając się przed nią ze czcią głęboką. W pamięci Gizelli zamajaczyła podobna twarz, widziana kiedyś...
— Ktoś jest człowieku? — zapytał cesarz powtórnie.
Nieznajomy podniósł czoło do góry i rzekł:
— Ja... Rekwed.
— Rekwed? Cóż tu robisz w górach arwijakich?
— A tak sobie przywędrował.
— To zdumiewające! Czuwałeś na bestję, a więc tropiłeś ją?
— Nie! Ja was widział i czuwał.
Cesarz zamienił z żoną szybkie spojrzenie.
— W takim razie, czemuś wcześniej nie zdusił niedźwiedzia, lecz dopiero w chwili tak niebezpiecznej?
— Nie śmiał. Myślałem, że wy, panie, spróbujecie z nim siły, a gdybyście nie dali rady, to ja i tak w czas ocaliłby najmiłościwszą panieneczkę.
W źrenicach jego błysnęły iskry gorące, chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz zamilkł i uczynił ruch do odejścia.
— Poczekaj — rzekł Ottokar, sięgając do kieszeni — jesteśmy ci niezmiernie wdzięczni za twoje bohaterskie poświęcenie. Masz tu tymczasem w nagrodę za twoje męstwo, a powiedz, jak się nazywasz, gdzie przebywasz, byśmy mogli wynagrodzić cię stokroć hojniej. Proszę, weź na razie tę skromną sakiewkę.
Siłacz popatrzał na cesarza wzrokiem ponurym i odparł głucho:
— Pieniądze są tanie, droższe jest życie, a nic warte złoto wasze i moje życie, kiedy jest w duszy taki skarb święty, co go za cały świat i za cierpienie najstraszniejsze nie zdobędzie... Żegnajcie!
Spuścił oczy i pochylił czoło do odejścia.
— Stój... Patryku! — zawołała Gizella, wyciągając do niego rękę. — Wszak ty jesteś góral Patryk, nieprawdaż?
Siłacz zadrżał, twarz mu się zmieniła nagle, jakby padła nań zorza świetlista, w oczach zapalił mu się blask szczęścia niezwykłego, na ustach osiadł uśmiech dziecięcy radosny. Nie mógł wymówić słowa; osłupiały przez moment, oczarowany upadł, jak długi, do nóg cesarzowej i zaczął bełkotać urywanem łkaniem:
— Najmiłościwsza... panieneczka poznała mnie... hej! poznała Patryka... nieszczęsnego górala... Teraz ja szczęśliw, teraz ja król na cały świat! Hej!
— Kto to jest? — zdumiał się cesarz.
Gizella dała mu znak porozumiewawczy, że go potem objaśni i pochyliła się nad góralem, dotykając jego ramienia.
— Wstańcie, Patryku — rzekła słodko — niech was Bóg błogosławi za wasze poświęcenie dla nas.
W tem z gąszczów wyjechali konno Gedeon kilku dworzan cesarskich. Na widok rozszarpanego psa, okrwawionego cielska niedźwiedzia i leżącego u nóg cesarzowej człowieka dworacy przyspieszyli kroku, przerażeni. Cesarz zwrócił się do nich przywołujące.
Patryk powstał blady, zalany łzami. Gizella szybko zdjęła z szyi złoty łańcuszek z brylantowym krzyżem i włożyła go na szyję oszołomionego górala.
— Przyjm odemnie tę pamiątkę, dobry, dzielny Patryku, a także pozwól nam pomyśleć o twoim losie, bo naprawdę powinniśmy zatroszczyć się o ciebie.
Patryk chwycił krzyżyk, błyszczący mu na otwartych w koszuli piersiach i przycisnął go do ust.
— Nie trza, najmiłościwsza panieneczko — odpowiedział przez łzy. — Jam już hojnie wynagrodzony, że wy mnie poznali! Pamięć moja o was, panieneczko, to jeden skarb mój największy, a to teraz drugi taki sam... Ja bogacz! hej, hej! — wykrzyknął z szalonym wybuchem radości, pochylił się, pokornie objął kolana cesarzowej, skłonił się nisko cesarzowi, poczem, nie widząc zda się nikogo więcej dokoła, ruszył w las z zadartą hardo głową. Za chwilę znikł w gąszczach.
Gizella była wzruszona, Gedeon, niepytany przez nikogo, zaczął opowiadać o tym dziwaku-góralu, co to jest kiepski na umyśle, krzywdy nikomu nie robi, tylko się błąka i błąka, ukazując się czasem to pod pałacem w Passetoff, to nad jeziorem, to pod Srebrnym Hełmem, to — mówią — że i zachodzi do oberży w górach pod granicą Iralu i tam wygrywa na cytrze płaczliwe piosneczki... Często także wędruje do swej ojczyzny, na Rekwedy, gdzie, jak mówią ludzie, ma dużo kamratów i duże między nimi znaczenie. Często słychać go w górach, jak śpiewa pieśni o cudnej panieneczce-królowej, albo o jakimś bohaterze Swenie, ale kto to taki, tego nikt tu w Arwji nie wie i nikt się od tego Rekweda nigdy nie dowie.
Gizella słuchała tych słów głęboko zamyślona.
— O bohaterze Swenie?... więc o Swenie Wenuczym... lud śpiewa o nim pieśni... czy on jest na Rekwedach? dlaczego imię to otacza taka dziwna tajemnica? dlaczego sam dźwięk tego imienia wywołuje wstrząs szczególny a niebywale silny?... Jakiż on jest ten Sweno?... jakąż moc on posiada?...


Pałac w Szejrunie pałał od illuminacji. Dźwięczała muzyka, podniecana szałem balu dworskiego. Cały park był oświetlony różnokolorowemi lampionami. Strzelały w górę rakiety gwiaździste, co chwila w alejach zapalały się sztuczne ognie. Z zieleńców i kwietników tryskały snopy, węże, różyce drobnych światełek. Wszystkie klomby, podobne do koszów, pełnych żywego kwiecia, okolone były ramami ogników. W tym blasku bijące fontanny wyglądały jak olbrzymie, bajeczne kratery, wybuchające kaskadą drogich kamieni. Pachniały gaje kwiatowe, zapach odurzający rozsiewały wytworne róże.
Po ceremonjalnem wejściu pary cesarskiej w otoczeniu dworu na salę balową, poprzez szpaler świetny utworzony z dostojnych gości i dworzan, po uroczystych prezentacjach zaproszonych osób i powitaniach cesarza i cesarzowej, bal rozpoczął się hucznie. Wtedy niepostrzeżenie książę Ksywian Ururg wymknął się z pałacu do parku, zapragnąwszy samotności i ciszy. Podążył za nim stryj Sebasijan. Młody książę zaczął przechadzać się różaną aleją jakimś dziwnie nerwowymi krokiem i snąć był wzburzony, bo wyrywał z róż płatki i rozrzucał je bezmyślnie po drodze. Książę Sebastjan zauważył głośno tuż za nim:
— Niszczysz, Ksywianie, kwiaty, którymi kiedyindziej zachwycasz się i które kochasz.
— Czy to nie wszystko jedno, w jaki sposób ujawniamy upodobanie do kwiatów?... Ale, powiedz, stryju, czy kwiaty mają duszę, jakiekolwiek czucie? Bo jeżeli kobiety są podobne do kwiatów, to frazesem będzie twoja odpowiedź twierdząca!
Książę Sebastjan spojrzał na niego zdziwiony.
— Ksywianie — rzekł poważnie. — Widzę, że podróże twoje, a ostatnio pobyt w Gwieździe Morza, nie uleczyły cię z pewnego odurzenia. Czy i narzeczeństwo twoje nie wpływa na ciebie dodatnio?
— Po co będziemy mówili o tem, stryju! Z Gwiazdy Morza, zdaje się, bardzo prędko będę odwołany. Stosunki tamte zaostrzają się coraz bardziej. A narzeezeństwo?.. Skończy się małżeństwem, jak chce matka księżna i.. pani samowładna.
— No, nie o to przecież chodzi...
— Właśnie, że o to! — zawołał porywczo Ksywian — stanął, rozejrzał się bacznie dokoła i półszeptem spytał:
— Czy zauważyłeś, stryju, jakie promocje czyni księżna-matka hrabinie Nawadi? Czy spostrzegłeś, jakimi względami natury osobistej cesarz otacza tę panią?
— Hm... — mruknął Sebastjan i opuścił głowę w zamyśleniu.
— Niema nikogo — rzekł Ksywian, świecąc dziwnym blaskiem oczu — możemy mówić swobodnie... od owej pamiętnej nocy na balkonie zamku w Idaniu, gdym się tobie zwierzał, stryju, a potem prawie bezpośrednio wysłano mnie z Idania w podróż, od owej nocy nie ufam już nawet duchom!
Zamilkł na chwilę, jakby gotował się w sobie, poczem wybuchnął:
— Och, jakże mnie drażni ta Rozalina Nawadi! przepędziłbym ją z Idania na koniec świata, jak złego ducha...
— Któż tego dokona? Księżna-matka, której Nawadi jest damą honorową i zaufaną ulubienicą? Czy cesarz? zaśmiał się Sebastjan sarkastycznie.
— Cesarz, który z nią romansuje i dla niej zdradza żonę... tę świętą, cudną!
— Cicho, na Boga!
— Wszystko jedno stryju! Matka mnie oburza. Matka rozmyślnie rzuciła zarzewie niezgody, by osłabić wpływ Gizelli na cały dwór, nawet na politykę względem Rekwedów. A teraz? wszak wiemy, co już wywołuje wznowiona polityka matki. W dodatku potworność księżny podsuwa Gizelli adoratorów swoich protegowanych, by ją skompromitować. Ten Szerrnitz naprzykład, faworyt matki kreowany na faworyta Gizelli... Och!... jakaż to podłość!... Lecz, że to się nie udaje, zatem księżna podsuwa cesarzowi tę Rozalinę, Zygfrydę i te wszystkie ze swojej kliki, bo one umieją czarować zmysły Ottokara. To ohyda, okropność!... To się źle skończy, zobaczy stryj!
Sebastjan zapalił fajeczkę i rzekł, puszczając kłąb dymu:
— Nie znasz widocznie ani Gizelli, ani Ottokara. Ona jest zbyt czysta na wszelkie zamachy matki i jest zbyt dumna, by otwierać rany serca swego przed mężem i matką lub tą... damą. Cierpi w milczeniu, a jak traktuje protegowanych matki, sam widzisz. A cesarz?... Dziś interesuje go Nawadi, jutro może zajmie go inna, później znowu inna...
— A Gizella w międzyczasie, w antraktach, tak?... O, za ambitna jest na taką rolę! Ottokar nie wart jej, powtarzam śmiało, co mówiłem kiedyś. Ottokar spostrzeże zapóźno, co stracił, zabijając jej serce, ale już ratunku nie znajdzie.
— Teraz mówisz trafnie, Ksywianie. Gizella to biała szarotka, zakwitła na szczytach niedostępnych. Oni oboje tak bardzo różnią się od siebie! Tylko jej bujna dziewczęcość mogła stworzyć to uczucie, którem zdawałoby się została związana z Ottokarem. Cesarz zaś był oczarowany jej urodą, kochał ją głównie zmysłami, dzięki temu, co go podniecało zawsze.
— Te różnice znamienne wśród nich matka nasza wyzyskała dla swoich niskich celów — ponuro dokończył książę Ksywian. — To się jeszcze zemści i na matce, o! to się zemści...
— Nie tak szybko spełnią się nasze przewidywania — zaśmiał się smutnie Sebastjan.
— Dla pomszczenia Gizelli zgodziłbym się być w tej chwili ofiarą naszego fatum, jeśliby to zgnębiło księżnę.
— Ksywianie, milcz! Za daleko posunęliśmy się w rozmowie. Wracajmy na salę.
W milczeniu doszli do pałacu i wsiąkli w jego jaśniejące, kwieciste czeluście.
Bal był w pełni. Zgromadził się w pałacu szejruńskim cały dwór, cały najwyższy świat idański i dwór księcia Ksywiana z Gwiazdy Morza. Złoto-biała sala balowa mieniła się od wyszukanych strojów niewieścich, od mundurów, gwiazd, klejnotów. Kaskady promienistych zórz świetlnych odbijały się w oczach kobiet łuną upojenia, mężczyźni podnieceni byli szałem muzyki i winem. Podczas przerwy w tańcach grupy dam i mężczyzn skupiły się pod rozłożystemi palmami, pomiędzy snopami kwiatów. Powiewały wachlarze, jak motyle barwne, błyszczące i jak motyle przefruwały z ramion kobiecych na torsy męskie, od jednych ust, rozpalonych czerwienią, do drugich, spragnionych rozkoszy całowania. Po sali roznoszono napoje chłodzące.
Pod wielkiem kwitnącem drzewem kamelji różowej książę Ksywian dostrzegł cesarza. Strojny, promieniejący w uśmiechu Ottokar rozmawiał z piękną młodą kobietą o włosach czarnych, jak heban, obfitą w kształty, jak boginie zmysłowych rozkoszy. Chociaż cesarz zachowywał wszystkie prawa zastrzeżone przez surową etykietę, jednakże widoczną była jego zalotność i podniecenie, gdy mówił i pochylał się nieznacznie do obnażonych głęboko ramion swej towarzyszki. Jej źrenice błyskające, kusicielskie, rozpalały w cesarzu ogień pożądania. Książę Ksywian łatwo dostrzegł, że cesarz obok kokietującej go hrabiny Nawad zwraca na siebie uwagę całej sali i jest przedmiotem nietylko spojrzeń, ale i zjadliwych dowcipów i dyskretnych komentarzy. Zabolało go to ze względu na Gizellę, lecz zagryzł tylko wargi i zaczął krążyć po sali rozmawiając obojętnie to z tym, to z owym.
W jednej z ukwieconych lóż książę Phalwi, szambelan cesarzowej, mówił do księcia Wenuczy’ego:
— Sądziłem, że cesarz nie da się wciągnąć w sieć zastawioną przez matkę, a jednak...
Wenuczy pokiwał smutnie głową i odparł:
— Bagienko często wydaje się łąką kwiecistą i trzeba mieć mocne skrzydła do latania, by w porę zachować przytomność. Wątpię, czy znajdą się pośród nas osobniki, które wytrwałością utrzymywania się na wyżynach dorównają naszej najmiłościwszej pani.
Szambelan Phalwi chwycił go poufnie za rękę i rzekł szeptem, patrząc mu w oczy:
— Czy książę wiesz, jak strasznie cierpi cesarzowa?
Wenuczy westchnął ciężko:
— O, tak! Wielką jest w swojem cierpieniu królowa Gizella...
—...Królowa! — zawołał, jak echo, zdumiony Phalwi.
Książę Wenuczy pochylił głowę i nic nie odrzekł.
Koło loży przesunęły się dwie damy. Jedna z nich szepnęła do drugiej, zasłaniając usta wachlarzem:
— Trzeba mieć odwagę i muskulaturę Nawadi, ażeby móc z powodzeniem odbić tę nieprzystępną twierdzę, jaką był cesarz pod panowaniem nimfy arwijskiej.
— Och!... — skrzywiła się tamta zazdrośnie — taką twierdzę pod władzą obłocznej nimfy zdobyć może byle sroka. A że cesarz... — niedokończyła i zaśmiała się lekceważąco.
— Czy sądzisz, że na ciebie nie przyjdzie kolej? — zapytała pierwsza, mrużąc oczy złośliwie.
— O, tak — odrzekła druga nieco urażona — lecz mam przyjaciółki, które za wszelką cenę postarają się o miejsce pierwsze... Przepuszczę je wspaniałomyślnie.
Nieco dalej w towarzystwie, złożonem z kilku pań i panów, przeplatano rozmowę uwagami:
— Nie! Ta scena cesarza z Rozaliną jest ogromnie wyzywająca... Jak można tak publicznie!... cesarzowi taką okazywać zalotność?...
— A cesarzowa jak gdyby nie dostrzegała tego...
— Ale nie widzi również i księcia Szerrnitza.
— Cesarzowa jest uważniejsza. Szerrnitz nie ma szans... zamach chybia.
— Dla niejednych bal ten jest gorszącem widowiskiem, innych zawistne dusze święcą tu swoje orgje. Popatrzcie na tę piękną tygrysicę Zygfrydę, której cesarz jest po małżeństwie swojem nieuiszczalnym dłużnikiem...
— Ach, jakaż tu atmosfera duszna! Ileż tu półszeptów, niedomówień, znaczących spojrzeń, złośliwości... Nieznośne!
Zabrzmiały znowu tony muzyki i cała sala rozkołysała się w tańcu. Bujną kibić hrabiny Nawadi ujął teraz z wyszukaną galanterją cesarz, z Gizellą zaś zaczął wirować hrabia Prado. Arystokrata idański od dłuższej chwili starał się usilnie o ten zaszczyt i najwyższe dla niego szczęście.
Gizella tańczyła z niezrównanym wdziękiem, jak zawsze, ale nikt nie odczuł, że taniec jej, jak zwykle mistrzowski, nie sprawiał jej tego wieczoru przyjemności. Drażnił ją w niewypowiedziany sposób chłodny, śliski a triumfujący wzrok księżny-matki, zwracany na nią nieustannie, ilekroć cesarz, zapominając o godności swojej, okazywał hrabinie Nawadi dużo więcej asysty, niż konwenans dworski na to dozwalał. Panowała nad sobą z męstwem natury wielce subtelnej, lękającej się cienia podejrzeń, że ją coś boli i upokarza, bowiem szyderstwo jednych, współczucie drugich byłoby dla niej męką ponad siły. Zmęczona tą walką wewnętrzną, zapragnęła pozostać samą, by choć na krótki moment doznać bezwzględnego spokoju.
Po skończonym tańcu opuściła salę, zostawiając za sobą gwar, muzykę, całe towarzystwo, obce jej w tej chwili. Marmurowy taras oświetlony był szeregiem świec w kolorowych lampkach, ukrytych tajemniczo wśród kwiatów i zieleni i wyglądał, jak fantastyczny pomost, zawieszony nad próżnią. Noc letnia cicha pachniała wilgotnym aromatem parku, skraw nieba był podobny do szafirowego baldachimu. Gizella oparła się o balustradę, wybiegając tęsknym wzrokiem w nieskończoność mroków. Westchnęła, pomyślawszy, że noc ta przeminie i próżnię ciemną zapełni światłość radosna, a w niej może już nigdy słońca nie wzejdzie... Nagle spostrzegła obok siebie hrabiego Prado. Świetny arystokrata, rozmarzony w tańcu z nią, cały był pod wpływem jej uroku. Tak, jak tam na sali, patrzał na nią oczami gorączkowemi, usta miał rozedrgane od tajonych słów, powstrzymywał je ostatkiem panowania nad sobą. Gizella zmarszczyła brwi. Uciekać przed nim do sali wydało jej się słabością, którą hrabia mógłby źle zrozumieć, odprawić go z tarasu— rzeczą nieuzasadnioną. Zwróciła się więc do niego uprzejmie, ze swobodą, pewna siebie, trochę wyniosła.
— Nie dokończyliśmy rozmowy naszej, hrabio. Więc jest na Rekwedach bohater, o którym mówią, że orle skrzydła są dla niego za małe, świat za ciasny, a Sustja... za wielka? To mnie zainteresowało bardzo.
Hrabia lekko drgnął, jakby ocknął się z zadumy i rzekł, chwytając rozpierzchłe myśli:
— To... książę Sweno, najmiłościwsza pani.
— Książę Sweno! Domyśliłam się tego... Ach, tak, książę Sweno z Awra Rawady, pamiętam!... Zamek bajeczny na wiszarze skalnym... siedziba orła... świątynia ofiarna... dąb wiekowy, pod którym składano przysięgę... Czy wrócił książę Sweno?
— Dotąd nie dało mi się słyszeć. Jedni mówią, że podróżuje ciągle oddany samotności i nauce, drudzy twierdzą znowu, że przebywa, w kraju i działa nadal w myśl idei wyzwoleńczej.
— Czy dobrze znasz, hrabio, historię księcia Swena?
— Znam właściwie dwie hiistorje: jedną opartą na celowem zmyśleniu faktów, na insynuacjach, i drugą, którą raczej nazwałbym bohaterską legendą. Jedną przechowuje w swych aktach rząd idański, druga snuje się wśród ludu rekwedzkiego w postaci opowiadań i pieśni. Opowiadał mi ją stary burgrabia zamku Awra-Rawady, Tolomed... — Zresztą...
— Mów, hrabio.
Prado spojrzał na nią tak, jakby chciał powiedzieć, że temat ten obecnie mało go interesuje i rzekł:
— ...o księciu Swenie Idań zapomniał i nikt tutaj nie mówi już o nim.
— Ach, o tem wiem... — rzuciła cesarzowa i przeszła się zamyślona wzdłuż tarasu.
Hrabia zamilkł i patrzał na nią, jak drogocenne koronki jej sukni balowej i djadem z wielkich pereł spięty ogromnymi brylantami na jej włosach, czyniły ją podobną do białego, zjawionego we śnie, anioła. Czuł, że opanowuje go szalone podniecenie i że runie do jej stóp z tajonym hymnem serca.
Gizella unioisła głowę, obarczoną przepychem włosów i przystanąwszy, rzekła z uśmiechem ust i oczu:
— Tak! Sustja za wielka dla niego w znaczeniu szyderczem bo dla niej, dla jej dobra i spokoju poświęcił własne skrzydła i może świetlaną przyszłość swej ojczyzny... Sustja za wielka — to określenie głębokie...
Znowu przesunęła się wzdłuż tarasu wśród krótkiej chwili milczenia:
— A jednak książę Sweno, o ile istotnie wyjechał, powinien teraz wrócić na ratunek ojczyzny, na jej ocalenie — wypowiedziała półszeptem, jakby do siebie.
Hrabia Prado poruszył się niespokojnie i rzekł dziwnie brzmiącym głosem:
— Wasza cesarska mość sprawiła na Rekwedach takie cudy, że nawet książę Sweno nie dokonałby tego. Wasza cesarska mość może sprawić więcej, bo gdziekolwiek stąpnie, tam ścielą się przed nią róże, które są sercami ludzkiemi...
Gizella stanęła zdumiona i zawołała, rzucając na niego wzrokiem:
— Co pan mówi?!
Hrabia nie panował dłużej nad sobą. Padł przed Gizellą na kolana i wyciągnąwszy do niej ręce zaczął wyrzucać z siebie słowa wrzące, szalone, urywane, nieprzytomne.
Cesarzowa cofnęła się przerażona, nie zrozumiała na razie, o co hrabiemu chodzi, krzyknęła, patrząc na jego twarz obłąkaną:
— Co ci jest, hrabio? Co to znaczy? Proszę wstać!
— Najmiłościwsza pani... — bełkotał Prado — dłużej ukrywać... cierpieć... walczyć ze sobą, nie mogę, nie mogę!... Miłość moja do ciebie, pani...
Niepohamowany potok słów ognistych wyrzucały usta jego bezpamiętne. Roztrzęsiony namiętnością, opętany uczuciem chwycił gwałtownie brzeg jej sukni i przytulił do ust, jak talizman najdroższy. Zaczął jęczeć błagalnie.
Gizella wzdrygnęła się potwornym wstrząsem zgrozy. Obrażona śmiertelnie odskoczyła w tył, hrabia Prado upadł twarzą na posadzkę.
Gizella miała za sobą balustradę tarasu, przed sobą — klęczącego szaleńca. Cisnęła mu w twarz wzrok obrażonej durny kobiecej i wykonała rozkazujący ruch ręką:
— Jak śmiesz znieważać mnie, zuchwały! — wybuchnęła oburzona, wyszarpnąwszy z rąk hrabiego skraj sukni.
Prześliznęła się zręcznie wzdłuż balustrady i drzwi wiodących na salę i wbiegła bocznem wejściem do pałacu.
Prado został sam, na kolanach, z męką w duszy rozszalałej, z tragicznym spazmem w piersiach. Upadł twarzą na marmur, gdzie przed chwilą stały jej stopy, przytulił koronkę odszarpniętą od jej sukni do ust, łkanie, pełne boleści i zawodu targnęło całą jego postacią.
Nad nim płonęły lampki wśród zieleni i kwiatów, roniących woń słodką, z sali balowej rozległy się śpiewne, rozkołysane dźwięki orkiestry. Żółto-szkarłatna ślepa ćma nocna huczała nad głową klęczącego hrabiego.
Z poza grup różanych, oplatających w dole kolumny tarasu, wysunęła się cicho postać męska i przeszła wolno w głąb parku. Zdawało się, że jednocześnie jakiś ostrzegający zaledwie uchwytny szept rozpłynął się w powietrzu:
— Gdyby kto widział i doniósł księżnie matce... Ale nie! Ty jej więcej nie będziesz kompromitował...
Cesarzowa wzburzona szła prędko przez rzęsiście oświetlony korytarz, wiodący z tarasu do mniejszego salonu, przeznaczonego dla pary cesarskiej. Wtem zastąpili jej drogę książę Sebastjan i Ksywian. Obaj byli bladzi i widocznie czemś niezwykłem podnieceni. Spojrzawszy na Gizellę, Sebastjan poruszył brwiami porozumiewawczo i pochylony do niej, zaszeptał gorączkowo:
— Więc już doniesiono waszej cesarskiej mości? Już wiesz?
— Co się stało?
— Sądziłem? Więc nic nie wiesz, pani?...
Książę rozejrzał się dokoła i jeszcze ciszej szepnął:
— Otrzymaliśmy wiadomość, że Rekwedy są w przededniu nowego powstania.
— Jestto na razie wiadomość tajna — dodał książę Ksywian. — Trzeba odwołać cesarza z sali balowej i uprzedzić.
— Na Rekwedach powstanie... — powtórzyła jak echo zdumiona Gizełla. — Czyżby to było możliwem... teraz?
— Niestety, tak jest — odrzekł Sebastjan, kiwając smutnie głową. — Bliższych szczegółów jeszcze nie posiadamy, choć staraliśmy się je zaraz zebrać, to tylko udało nam się stwierdzić, że rozruchy przygotowywały się oddawna.
— Więc Sweno Wenuczy!!
— Otóż chciałem nadmienić, że młody Wenuezy ukazał się nagle na Rekwedach i publicznie wystąpił, paraliżując swoimi szalonymi wpływami działalność partji rewolucyjnej.
W oczach Gizelli błysnął płomień radości i zapału, jak gdyby ta wiadomość o księciu Swenie przywróciła jej wiarę w ocalenie Rekwedów od nowej burzy, która mogła przynieść tylko klęskę. Obie ręce położyła na ramionach książąt i rzekła pewnym, choć nieco drżącym głosem:
— Gdy Sweno tam działa, wierzcie mi, że o Rekwedy jestem spokojną. Alarmować cesarza nie trzeba, bo nie można wzbudzać w sercu Ottokara tej nieufności do Rekwedów, którą tak długo musiałam zwalczać. Nie mówcie o tem księżnie matce i wogóle nikomu ani słowa, proszę o to.
— Ależ Gizello! — zawołał zdziwiony Sebastjan.
— Żądam tego, ani słowa nikomu! Czuwajcie sami pilnie, ale w zupełnej tajemnicy i zachowujcie się tak, jakby żadnych niepokojących wieści nie było. Resztę biorę na siebie, na swoją wyłączną odpowiedzialność.
— Ależ wasza cesarska mość, takich rzeczy utrzymać w tajemnicy nie wolno, cesarz musi się o tem dowiedzieć.
— Stryju, ja to dobrze rozumiem.i dlatego sprawę całą biorę na siebie. Idźcie, proszę, na salę, a gdyby cesarz pytał o mnie, powiedzcie, że czułam się trochę zmęczona i dlatego odeszłam do siebie.
Uścisnęła dłonie obu książąt i oddaliła się szybko. W następnym głównym korytarzu zjawili się przed nią znienacka biało-szkarłatni paziowie, niosąc zapalone świeczniki. Gizella szła poprzedzana ich podwójnym szeregiem, pozornie chłodna, majestatyczna, chociaż buchał w niej płomień szalonej podniety, chociaż porywało ją coś naprzód, a w głębokich źrenicach ukrywał się niepokój, zapał i burza, targające jej całe jestestwo.
Księżniczka arwijska umiała już być cesarzową Sustji i panować dzielnie nad swemi uczuciami.
W chwilę potem rozmawiała długo poufnie z wezwaną do siebie hrabiną Dalney.
Tejże nocy, zanim bal dworski dobiegł końca, hrabina Dalney opuściła Szejrun, Gizella zaś zamknięta w swej komnacie, przetrwała bezsennie kilka godzin na rozmyślaniach i gorącej modlitwie.


Był jeden z tych poranków, które Gizella lubiła spędzać w szejruńskiej oranżerji, rozkoszując się godziną samotności w wyłącznem towarzystwie wiernego doga Sophacsa. Wśród egzotycznych drzew i krzewów biła fontanna, otoczona u dołu wieńcem różowych stokroci, na zawieszonych tu i owdzie kołach huśtały się różnobarwne swarliwe papugi, w powietrzu przesyconem zapachami kwiatów i dusznem od słońca śmigały kolibry, na kryształach szyb górnych malowała się tęcza.
Gizella siadła na białej marmurowej ławeczce pod skupiną róż ponsowych, odurzających wonią, i ruchem powolnym, jakby powstrzymywana przez pewną obawę, otwierała list od Luisela. Dawno już nie miała wiadomości z Nomechji, a te, które dochodziły do Idania, były komunikowane przez osoby trzecie, bardziej lub mniej życzliwe królowi Arwji. Z nich dowiedziała się o zerwaniu zaręczyn Luisela z jej siostrą Klodyldą, szczegóły jednak tej sprawy, obchodzące ją żywo, przedstawiono jej sprzeczne. Przytem na dworze idańskim zaczęto złośliwie komentować każdą wiadomość nadchodzącą z Nomechji i wplątano w tę sprawę jakąś inną kobietę na wzór... hrabiny Nawadi.
Gizella zaczęła czytać.
„Wasza cesarska mość, najmiłościwsza pani, imperatorówo Sustji, Rekwedów, Sylirji, Heczji, Iralu i wielu, wielu ziem, gór, jezior, rzek, miast, zamków, lasów, pól i rozłogów zielonych, poddanych pokornych i niesfornych — pozwoli mnie, skromnemu królowi Arwji, nazywać cię w tym liście po dawnemu Zili. To imię bowiem przypomina mi Srebrny Hełm, szmer strumienia górskiego i poranki jasne bez tych cieni i chmur, pod których mrokiem rozwija się częstokroć kwiat życia ludzkiego.
Mówiliśmy pewnego razu o szczęściu w miłości (Tyś to ładnie określała). A teraz wyznam ci, że nie czułem się szczęśliwym, jako narzeczony Klotyldy, rozumiejąc, że byłaby ona tylko królową Arwji, lecz nie królową mego serca i duszy. Królową moją był i pozostanie na zawsze kto inny, zdradzić się jednak nie mogę, nie wolno mi! Otóż z Klotyldą zerwałem w sposób dość brutalny, nie zastanowiwszy się, czy osobie królewskiej przystoi taka pospolitość. Opowiem ci to:
Pewna niewiasta, młoda — i ładna, zajmująca jedno z lepszych miejsc na dworze w Passetoff, upodobała mnie sobie i w celu intrygi pierścień mój zaręczynowy, dany Klotyldzie, wykradła. Nie wiedząc nic o tem, zauważyłem przypadkowo, że pierścień mój nosi na palcu jeden z wyższych oficerów dworu w Passetoff, jak mnie poinformowano, wielbiciel wdzięków owej niewiasty. Wyobraź sobie, Zili, moje oburzenie na myśl, że nikt inny, tylko moja narzeczona pozwoliła sobie na taką płaską złośliwość, poniżającą powagę aktu zaręczynowego. Wyjechałem niezwłocznie do Swantajn, zrywając z Klotyldę narzeczeństwo swoje. Znasz mnie, Zili, nie liczyłem się z nikim i z niczem.
Tymczasem owa niewiasta podążyła za mną do Swantajn, usiłując zbliżyć się do mnie pod różnymi sprytnie pomyślanymi pozorami. Ponieważ roztoczyła przedemną wszystkie wdzięki kobiece i ujawniała coraz gorętsze zapały do mnie, przeto, zrozumiesz Zili, nie mogłem okazać się wobec niej Katonem. Pobawiłem się z nią trochę, jak Zeus i z to, z tą tylko różnicą, że nie przeistaczałem się w chmurę, zostawiając tę sztukę na inny przypadek.
Klotylda zwróciła mi również słowo i odesłała wszystkie dary, oprócz pierścionka, co do którego nadmieniła, że zginął jej dość dawno w niewytłumaczony sposób. Nie zawiadomiła mnie przedtem, ponieważ nie chciała sprawiać mi przykrości. List jej był krótki i ułożony tak, jak się pisze do człowieka, któremu wiele rzeczy nierozważnych powinno się wybaczyć. Jakkolwiek list Klotyldy podrażnił moją ambicję, jednakże uwierzyłem w jego szczerość, odsuwając od siebie myśl, że mój pierścień zaręczynowy przeszedł wprost z rąk narzeczonej na palec oficera. Zacząłem snuć domysły i sprawdzać pilnie ich trafność, aż nareszcie podejrzenie moje padło na ową Io. Udało mi się tak ją podejść zręcznie, że z konieczności musiała przyznać się do przeprowadzonej tak podle intrygi. Nie potrafiła inaczej utorować sobie drogi do mnie, a miłość jej dla mnie była silniejsza ponad wszystkie względy. Oczywiście, nie mogłem dłużej znieść obecności tej przewrotnej kobiety i wygnałem ją z granic Arwji. Sam podążyłem do Passetoff, ażeby wytłumaczyć Klotyldzie swą nierozwagę i przywrócić nadal zerwane więzy narzeczeństwa. Ale siostra Twoja okazała się nieubłaganą. Rozumiem ją. Ambicja jej ucierpiała zbyt silnie, a znowu dziewiczość jej nie mogła darować mi przygodnej Io...
I stało się! Jestem w Swantajn, na lato zaś jadę do Snu-Łabędzia, mego pałacu na wyspie kwiecistej. Nie chcę o kobietach myśleć, jedynie Ciebie, Zili, biała siostrzyczko moja, błagam, odwiedzaj samotnika, który poznał siebie i już do końca życia będzie śpiewał swoją pieśń łabędzią, pieśń duszy, pieśń serca tęskną a beznadziejną...
Oprócz Ciebie, Zili, nie kocham nikogo, taka zresztą miłość, jak moja, mogła się zrodzić w piersi Wittelsgetha dla Wittelsgethówny. A więc jestem Ci bratem. Klotylda ma dużo podobieństwa do Ciebie — to mnie porwało, lecz nie związało, bo ona to nie Ty. Klotylda widocznie łatwo zapomniała o mnie, bo, jak wieść niesie, zaręczy się wkrótce z księciem Dalwalencji. Gorzej jest z bratem Twoim starszym, Janem Luiselem, który żeni się z tancerką, jakoby hiszpańską. Tancerka ta ma bajeczne rzemiosło w nogach i zwie się Sylwina Netel... A więc Jan Luisel Wittelsgeth i Sylwina Netel... Pyszne zestawienie, nieprawdaż?...“
Cesarzowa opuściła list na kolana. Przez chwilę siedziała nieruchomo przybita wiadomością o bracie.
— Nie, Luisel żartuje, to chyba niemożliwe! — wybiegł z jej ust szept głośny.
Czytała dalej z wypiekami na twarzy.
„ — Żadne perswazje nie skutkowały, zapalił się nasz braciszek i w rezultacie prowadzi do ołtarza tę Netel. Małżeństwo będzie oczywiście morganatyczne, bo jakaż to księżna Arwji z domu Netel, wzięta wprost ze sceny! Jako król Arwji nadałem tej miłej kuzynce tytuł baronowej Warselee i moje królewskie pozwolenie. Cóż miałem robić?... Nie przejmuję się, bo to Wittelsgeth, więc — fantasta. Po nas można się spodziewać wielu rzeczy, o jakich nie śniło się Srebrnemu Hełmowi, jakkolwiek widział on już mnóstwo głupstw, popełnianych na tronach królewskich... i cesarskich, nie wyłączając arwijskiego i sustjańskiego. Jedno jest sympatyczne w tem przyszłem małżeństwie, a mianowicie, że Jan Luisel kocha naprawdę Sylwinę, widząc w niej gwiazdę niebiańską, podczas gdy jest to zwykły węgielek, tlejący w popiele...“
Gizella dokończyła listu pobieżnie już i wzburzona powstała z miejsca. Targał nią, gniew i niepokój.
Gdy wróciła do pałacu, była tak zmieniona podczas śniadania, że nie uszło to uwagi cesarza. Powtórzyła mu otrzymaną z Nomechji wiadomość. Cesarz odetchnął.
— Ach, tak — rzekł — pomysł w istocie niepoczytalny. Ale wzruszenie twoje, Gizello, wziąłem za coś zgoła osobistego.
— Wszaik kwestja przyszłości i szczęścia Jana Luisela jest mi bardzo bliska i o tem właśnie mówimy.
— Sądziłem, że dotyczy to twojej wyłącznie osoby i twego powodzenia na... ostatnim balu dworskim.
Gizela zapłonęła.
— Domyślam się, do czego zmierzasz, Ottokarze. Zapewniam cię, że tam, gdzie godność swoją potrafię sama ocalić, tam nie zwracam się o pomoc nawet do ciebie. Brzydzę się wszelkiem zausznictwem, a zwłaszcza pogardzam ludźmi, którym fałszywe doniesienia sprawiają przyjemność.
— Jednakże świadek naoczny tej... romantycznej sceny nie należy do tego rodzaju ludzi — sarknął cesarz.
— Lecz przejaskrawił fakty. Nie staję w obronie własnej lub hrabiego Prado, ale proszę cię, Ottokarze, nie pieczętuj sprawy demonstracyjnie, bo ją wydobędziesz na widok i poruszysz opinję publiczną, co zgoła nie jest pożądanem.
— W sprawie tej mam własne zdanie, a jak postąpię, również do mnie należy — odrzekł cesarz sucho.
— Jak chcesz.
Oboje umilkli i rozstali się podrażnieni. Gizella odeszła do swoich pokojów. Zaczęła pisać do Luisela, gdy w tem zapukano do drzwi. Weszła hrabina Dalney.
— Inara! — krzyknęła Gizella, zrywając się na widok przyjaciółki.
Uścisnęły się serdecznie.
— Inaro! nie całuj mnie w rękę, gdy jesteśmy same. Nietylko cesarzową chcę być dla ciebie, lecz... Gizellą.
— Jesteś królową naszą, pani! Przywożę ci złoty róg obfitości, pełen słonecznej wiary w ciebie, pełen umiłowania ciebie, pełen nadziei, że serce twoje jest nam oddane i że polegać na niem możemy.
Oczy Gizelli zapłonęły, rum eńcem zakwitła jej twarz jasna.
— Wierzyć powinniście, ale na czyny, o jakich marzę, niestać mnie jeszcze. Walczę! Ty dobrze wiesz, Inaro, z jaką siłą wrogą i z jak złośliwym oporem walczyć muszę. Sprawa Rekwedów jest świętym celem mego życia i do osiągnięcia tego celu Bóg mi dopomoże.
— Dopomoże ci, pani i lud rekwedzki! — zawołała Inara, patrząc z zachwytem na cesarzową. — Twoje imię Pani, twój nimb piękna duchowego zdolen jest nawet przemienić serce najbardziej nieufne i wrogie wam... Ururgom...
— Czyje serce? — spytała Gizella porywczo.
— Trybuna rekwedzkiego, wodza i duchowego dyktatora... księcia Swena...
Gizella uśmiechnęła się, strzelając przedziwnym blaskiem oczu i rzekła trochę wymijająco:
— W imieniu tem zawarta jest świetlana przyszłość Rekwedów. Sweno Wenuczy jest bohaterem, którego szlachetność i umysł wielki może dokonać cudów. Młody książę dowiódł, jak wielką rozporządza potęgą, mogącą miljon serc przeistoczyć w jedno własne serce i na ile własną duszę uczynił duszą narodu odporną na wszelkie wrogie wpływy. Dowiedziałam się, zanim wróciłaś, Inaro, że powstanie na Rekwedach zostało szczęśliwie zażegnane, dokonał tego wielki Rekwed, nie zaś, jak na to się zanosiło, interwencja czynników obcych, bo rządu idańskiego.
— Najmiłościwsza pani — odparła lnara z zapałem. — Twoje to na Rekwedach zwycięstwo.
— Przesadzasz, Inaro, przez miłość dla mnie, ale nie mówmy o tem — zawołała wesoło Gizella. — Opowiedz mi raczej o swojej podróży i o księciu Swenie.
Obie panie zeszły do parku i przechadzając się w ulubionej alei, spędziły na ożywionej rozmowie czas dłuższy. Z rozmowy tej cesarzowa odniosła nader przyjemne wrażenie, że imię jej na Rekwedach jest tak popularne, jak imię księcia Swena, który działalnością swoją nie pozwala narodowi zgnuśnieć w więzach niewoli, podczas gdy ona te więzy rozlużnia coraz bardziej i krzepi serca świetlaną nadzieją. Gizella promieniała z niewysłowionej radości. Jej uśmiech jakiś inny, niż zwykle, zdumiewał cesarza, cieszył oddanych jej dworzan, lecz sprowadzał chmurę, na czoło księżny matki, przed którą tajemnicza sprawa niedoszłego powstania na Rekwedach była narazie zupełnie ukryta. Jeden książę Sebastjan poinformowany był przez Gizellę i rozumiał jej uszczęśliwienie.
Wkrótce Gizella otrzymała wiadomość z Passetoff o zawarciu związku małżeństkiego przez brata, Jana Luisela, z Sylwiną Netel, obecnie dzięki aktowi królewskiemu, baronową Warselee. Zgnębiona i rozgoryczona, chcąc zagłuszyć się czemkolwiek, pojechała z hrabiną Inarą do Idania. Zwiedziwszy kilka szkół ludowych, ufundowanych przez cesarzową, i przytułek dla starców, zatrzymały się dłużej w tanich kuchniach dla biednych.
Cesarzowa często odwiedzała te dobroczynne instytucje, aby naocznie sprawdzić, czy odpowiadają wszystkim wymaganiom i aby usługujące tam honorowo panie z arystokracji idańskiej zachęcać do dalszej pracy. I teraz, spróbowawszy potraw, jakie podawano biednym gościom, stanęła z kilku paniami, prowadząc ożywioną rozmowę. Nagle ujrzała w otwartych drzwiach wchodzącego do sali starszego mężczyznę w wytartym kubraku robotniczym. Poznała księcia Sebastjana. Rzekła pospiesznie do hrabiny Inary:
— Stryj chce wypróbować naszą kuchnię, patrz, jak się przebrał. Ale żart za żart!
Ubrała się prędko w biały fartuszek, zarzuciła umyślnie białą chusteczkę na głowę i — zamówioną przez księcia zupę zaniosła sama. Książę wpatrzony w jakiegoś biedaka, jedzącego naprzeciw, nie zauważył odrazu, kto mu podaje obiad, dopiero gdy Gizella postawiła przed nim talerz, podniósł na nią oczy.
— Najmiłościw...
Nie dokończył! — cesarzowa przerwąła mu okrzyk znaczącym ruchem ręki i odeszła szybko, dławiąc się ze śmiechu. Książę był ubawiony serdecznie. Jadł z prawdziwym apetytem, a po spożyciu obiadu położył na talerzu sakiewkę ze złotem, opatrzywszy ją karteczką: „Na jadłodajnię fundacji Jej Cesarskiej Mości Najmiłościwszej Pani wdzięczny za smaczną zupę i cudną usługę — Sebastjan“.
Gizella, rozweselona tą sceną, pojechała z hrabiną Dalney wprost z jadłodajni do zamku cesarskiego w odwiedziny codzienne cło dzieci.
W salonie, poprzedzającym dziecięcą sypialnię, natknęła się niespodzianie na księżnę matkę. Powitały się sucho.
— Wasza cesarska mość raczy się zatrzymać, dzieci są teraz w kąpieli, wchodzić nie można.
— Ależ ja jestem matką! — zawołała Gizella zdumiona niezmiernie.
— W regulaminie, jaki tu wprowadziłam, niema wyjątków. Wszyscy muszą się do niego zastosować. Wasza cesarska mość wogóle za często, się tu fatyguje. Codzienne odwiedzanie dzieci i pieszczoty psują małą. Księżniczka ma już pięć lat i wybornie pojmuje wiele rzeczy.
Cesarzowa zacięła usta, fala krwi zalała jej oblicze. Podniosła głowę, zmarszczyła brwi i posunęła się szybko do dziecięcej komnaty. Księżna zastąpiła jej drogę. Gizella z pozornym chłodem, choć cała wrząca wewnętrznie, odsunęła lekko księżnę i nacisnęła klamkę. Hrabinie Dalney dała znak, by została w salonie. Przeszła sypialnię krokiem szybkim, nerwowym, otworzyła drzwi łazienki.
— Mama! Mama! — krzyknęła Beata, wychylając się z białych puchów.
Cesarzowa skinęła głową na uniżone ukłony piastunek i pochyliła się nad dziećmi. Z jej wzburzonej przed chwilą twarzy znikł najmniejszy cień, słońce promienne zaigrało w jej oczach i rozjaśniło ją uśmiechem. Jednem objęciem najczulszem przycisnęła do swych ramion synka i córeczkę, okrywając ich główki rzęsistemi całunkami. Gizcellę wkrótce pochłonęła radość i szczebioty tych dwóch najbliższych jej istotek, więc zaczęła cieszyć się razem z niemi, szczęśliwa, że je tuli do siebie.
Wizyta jej przeistoczyła się w ucieszną igraszkę, pełną swawoli dziecięcej, śmiechów i okrzyków radosnych.
Weszła księżna i naraz wszystko ucichło. Dziewczynka stropiła się i spojrzała na księżnę z powagą, w której był niepokój. Na widok stropionych oczu dziecka cesarzowa zawrzała buntem, lecz opanowała się ze względu na piastunki i ochmistrzynię. Pozornie obojętna żegnała dzieci i, skłoniwszy się chłodno księżnie, skierowała się ku wyjściu. Księżna Annuncjata Zofja poszła za nią. Zatrzymała ją w salonie.
— Waszą cesarską mość to może gniewa, ale prosiłabym o rzadsze wizyty u dzieci. Sądzę, że raz na miesiąc wystarczy.
— Słyszałam o tem już dawniej i dzisiaj, — przerwała ze spokojem Gizella, panując nad sobą. — Słyszałam o tem wielokrotnie i mogę tylko się dziwić, że wasza cesarska wysokość znajduje szczególne upodobanie w powtarzaniu jednych i tych samych komunałów... odnoszę wrażenie, że matka mego męża nie znała nigdy miłości macierzyńskiej i nie wyobrażała sobie stosunku matki do dziecka. Proszę więc przyjąć za rzecz powszechnie wiadomą, że jedyne prawo do dzieci posiada ich matka i jedynym czynnikiem wychowawczym jest serce matki.
Księżna zmrużyła oczy, pełne szyderstwa.
— Być może, — rzekła, cedząc słowa, — że tam, gdzie dzieci wyrastają na nieuleczalnych fantastów i melancholików, matki obdarzone są innemi pojęciami i wyjątkowe rządzą niemi uczucia. Dlatego będę szczerą, kiedy powiem, że wasza cesarska mość dzieci wychowywać nie powinna. Bo wszak, co uchodziło na książęcym dworze w Passetoff, nie może być stosowane na dworze monarchji sustjańskiej. Owszem, księżniczki niektóre mogą się wychowywać, jak idyliczne pasterki, lecz nie dzieci cesarskie, — przed niemi inna droga!
Gizella zatrzęsła się, zbladła. Ze zmarszczonemi brwiami, wyprostowana dumnie rzekła:
— Wasza cesarska wysokość raczy liczyć się ze słowami. Błagam! Znieważasz mych rodziców najdroższych, którym zawdzięczam serce. Ty, matko, serca nie masz! Gdybyś umiała czuć sercem, nie zabrałabyś mi dzieci i nie potrafiłabyś tak nieustannie prześladować mnie swoją złośliwością. Ja się Ottokarowi nie poskarżę, wiesz o tem i dlatego nadużywasz.
Łzy dławiły Gizellę, powstrzymywała je z wysiłkiem i mówiła w uniesieniu.
— O, daj Boże, aby wychowanie i twój wpływ na dzieci moje nie wydał kiedy gorzkich owoców. Daj Boże, abyś wasza cesarska wysokość nie zaszczepiła w te młode istotki samolubstwa, próżności, zarozumiałości i tych wszystkich cech, od których ja byłam uchroniona. Wy, Ururgowie, tacy jesteście, ale nie chcę widzieć w synu swym typowego Ururga, dziedzica tronu Sustji i waszych ułomności. Jeśli Roger odziedziczył po was te wady i jeśli dzięki twej metodzie wychowawczej rozrosną się one w nim, jest on stracony i czeka go los straszny. Odpędzam od siebie takie przeczucia, lecz gdyby tak się stało, byłabyś ty winna, matko, ty, która potrafisz zabić serce w dziecku, skoro usiłujesz wydzierać je z piersi matki!
Księżna pod wrażeniem tych słów bladła i cofała się w tył, zmieszana niebywale, ogarnięta jakimś przestrachem zabobonnym. Lecz siły Gizelli wyczerpały się. W oczach jej zaświeciły łzy wielkie i spłynęły na policzki. Księżna odzyskała odrazu straconą pewność siebie, podniosła tryumfalnie czoło. Zbudziła się w niej złość szalona i gryząca ironja. Z szyderczym wyrazem twarzy podeszła do synowej i rzekła syczącym głosem, cedząc każde słowo:
— Ach, te sentymenty! Wasza cesarska mość, gdyby naprawdę była mniej sentymentalną, to... hrabia Prado nie byłby zesłany na kraniec Rekwedów i nie odsiadywałby w jakimś korpusie kary za zbytnią poufałość.
— Co księżna ma na myśli — zdumiała się Gizella.
— Czyż wypada mi przypominać, gdy cały Idań trzęsie się ze zgrozy i opowiada zgorszony, że hrabia Prado został przez cesarzową Sustji wciągnięty w kabałę romantyczną dla wzbudzenia w mężu zazdrości, a potem dla zatuszowania sprawy oskarżony. Wtedy, na balu dworskim, w Szejrunie.
— To nikczemne oszczerstwo, to nieprawda! — krzyknęła Gizella.
— Niech się wasza cesarska mość nie unosi, wszyscy o tem wiemy, irytacja nie uratuje pozycji.
— Stwierdzam, że to potwarz! Jestem zbyt dumną, bym się tłumaczyła przed księżną, ale wasza cesarska wysokość powtórzy to przed cesarzem!
Księżna wzruszyła ramionami.
— W takim razie ktoś was podejrzał, wykorzystując waszą nieostrożność na schadzce.
— Księżno! — wybuchnęła Gizella, mierząc w księżnę oczami pełnemi już piorunującego gniewu. — Nie synowa twoja, lecz cesarzowa Sustji rozkazuje ci zamilczeć wobec jej majestatu!
Wzburzona do dna duszy, z czołem wzniesionem wysoko, widmowo blada, ze ściągniętą brwią i płomieniami w oczach minęła osłupiałą księżnę i — wyszła z komnaty.


Cesarzowa Gizella żyła w ciągiem podnieceniu i w tłoczącym ją niepokoju... Księżna matka odsuwała od niej cesarza, systematyczną siecią intryg oplątując go i niwecząc stale wszelkie dobre wpływy Gizelli.
Wyczerpana duchowo i fizycznie w gorączkowej rozterce, cesarzowa zapadła w stan apatji kompletnej. Zamyślona przesiadywała długie godziny w cienistym parku szejruńskim, patrząc na chybotliwe plamy słońca, rozrzucone na ścieżkach i na trawnikach. Lekarze niepokoili się poważnie, doradzali bezzwłoczny wyjazd nad morze daleko na południe. Cesarzowa zaś, zobojętniała na wszystko, nie miała ani sił ani chęci wyruszyć w dłuższą podróż. Z dziećmi widywała się jedynie wtedy, gdy w towarzystwie ochmistrzyni przyjeżdżały do Szejrunu. Oficjalne te wizyty drażniły ją, lecz znajdowała, że walka będzie bezcelowa. Rozrastała się w niej pustka w głuchą bezbrzeżną pustynię, w której próżno szukałaby samej siebie, swojej dawnej istoty, swoich zapałów i pragnień. Prześladowało ją przygnębiające jeszcze bardziej uczucie, że mgła ciężka, nieprzejrzana nasuwa się na nią, podpełza ku niej zdradziecko i że nie ma ratunku, bo świat cały jest tumanem duszącym objęty. Niekiedy wydawało jej się, że bliską jest godzina cudu jakiegoś, cudu, który, jak śmierć przetnie łańcuch, wiążący ją ze światem doczesnym i zatrze w niej pamięć wszystkiego. Wówczas grywała na organach, by zagłuszać się ich grzmiącymi akordami. Często hrabina Inara śpiewała jej pieśni rekwedzkie swym pięknym głosem, a ona przenosiła się myślą na Rekwedy, których łany pszeniczne, bory odwieczne, lud dobry, prostaczy — przypominały jej Passetoff, Arwję, lata dawne, dawne. Częstokroć jednak uciekała od muzyki i od śpiewu, jakgdyby dźwięki i głos ludzki sprawiały jej boleść.
Wezwała raz do siebie starego profesora Homwerina. Uczony Arwijczyk postarzał się znacznie, ale zachował tę nieprzyćmioną jasność spojrzenia i żywość ruchów, które sędziwemu wiekowi odejmują lat wiele. Na jego widok melancholijna zaduma Gizelli znikła, ustępując miejsca życzliwemu uśmiechowi i promieniom w oczach. Zaczęli rozmowę od stwierdzenia faktu, że oboje tęsknili za sobą, poczem przeszli do przypomnienia różnych drobiazgów z dalekiej i niedawnej przeszłości.
— Chciałabym jeszcze dużo w życiu widzieć, — mówiła Gizella — zwiedzić, poznać. Niestety jednak brak mi sił i szerokiego rozmachu skrzydeł, które od pewnego czasu zamieniły mi się niespodziewanie w oskubane lotki.
— Tak nie jest, — odparł uczony, — ale pod wpływem pewnych czynników wasza cesarska mość straciła pewność siebie. Ja wiem! Wasza cesarska mość nie stworzona na dobę obecną, na dzisiaj, nawet dla ludzi najdostojniejszych umysłami. W czasach odległych, kiedy duch jednostki mógł się wybijać samoistnie, bo go nie krępowało mnóstwo zastrzeżeń na modłę pustego konwenansu, kiedy bohaterowie wyrastali obok świętych i czcili swoje bóstwa, kiedy poezja i wiara były głęboką potrzebą duchową — to była epoka dla egzystencji waszej cesarskiej mości! Najmiłościwsza pani posiada duże talenty, umysł myślący, głęboki, charakter indywidualny i dlatego nie umie stanąć na... wysokości... szablonu, dusząc się na poziomie, którego nie przerastają umitrowane a nawet ukoronowane głowy.
— Właśnie podobno jest przeciwnie, gdyż mnie się zarzuca, że nie potrafię podnieść się wyżej ponad... pasterski poziom wychowania i nizinę, na której stoi Passetoff.
Profesor żachnął się, odczuwszy ironję w słowach cesarzowej.
— Wasza cesarska mość pozwoli mnie, staremu przyjacielowi, być szczerym. Otóż wykształcenie twoje, najmiłościwsza pani, jest wyższe, o wiele wyższe ponad poziom nauk, udzielanych powszechnie księżniczkom krwi i córkom panujących na dworach. To nie jest tylko moje zdanie. Profesorowie uniwersytetu w Nomechji, którzy kierowali naukami waszej cesarskiej mości, mówili niejednokrotnie to samo.
— Ach, profesorze drogi, ileż razy słyszałam, że jestem za mało przygotowaną i nieodpowiednią na stanowisko, jakie zajmuję. Brzmi w tych wątpliwościach inna jeszcze nuta... niedopowiedziana.
Profesor położył rękę na sercu.
— Zaręczam waszej cesarskiej mości, że w literaturze i historji nowszej i klasycznej, w naukach przyrodniczych i językach nikt jej łatwo na idańskim dworze nie dorówna.
Ja wiem! Powiedział to z takim zapałem, że cesarzowa zaśmiała się.
— Ależ, profesorze, w obyczajach i etykiecie wielkoświatowej przewyższają mnie zawsze, z tem jest wieczny kłopot.
Homwerin machnął ręką.
— Et, najmiłościwsza pani, wielkość ducha nigdy nie będzie skrojona na miarę surduta. A byle dureń — że tak powiem — potrafi błyszczeć salonowo. Co do ciebie, najmiłościwsza pani, to pozwól, że się ośmielę błagać cię o jedno, czy może doradzić, pouczyć, jak dawniej, gdyś księżniczką była.
— Proszę. Słucham profesora.
— Więc nie trzeba, najmiłościwsza pani, okazywać wszystkim tyle serca i szczerości, ile wasza cesarska mość rozdaje hojnie na prawo i na lewo. Ludzie tych uczuć nie ocenią, lecz zbrudzą, skalają. Twój wdzięk, najmiłościwsza, twoją łaskawość, twoją prostotę zrozumieją opacznie. Są osobniki, wobec których najwłaściwiej być tylko... majestatem. Tak jest wszędzie, a cóż dopiero na dworze cesarskim. Tu jest bardzo duży i świetny dwór. Więc trochę polityki, więcej maskowania się — to skuteczny pancerz ochronny.
— Tego właśnie brak mi zupełnie!
— Wiem o tem. Nie zniechęcaj się, najmiłościwsza pani, bo naród jest za tobą, naród cię już uwielbia, nietylko rekwedzki, lecz i sustjański. Twoją dobroczynność, twoje ideały są znane i cenione, twoja myśl o kraju w zakresie twojej działalności robi najlepsze wrażenie. Popularność monarchini w narodzie, waży stokroć więcej, niż opinja dworzan, bo ta jest zawsze stronniczą i wypływa ze względów osobistych... zawiści... zadrości...
Po tej rozmowie cesarzowa długo rozważała słowa profesora. Miał słuszność, doradzając jej więcej polityki i mniej szczerości wobec ludzi. Istotnie zbyt była otwartą, zbyt ufną, nie wierzyła w istnienie podłości i obłudy. Teraz złość ludzką poznała. Ci, co byli przedtem oddani jej zda się wiernie, zmienili się od czasu, gdy cesarz wzrok swój skierował na inne kobiety, od czasu, gdy księżna matka wystąpiła wyraźnie przeciwko synowej. Nawet fakt zesłania hrabiego Prado na pogranicze monarchji, usposobił opinję dworu na jej niekorzyść. Cierpiała tylko w skrytości i nie robiła nikomu wymówek, nawet cesarzowi, zwróconemu całkowicie pod wpływy matki i usidlonemu niewyczerpaną zmysłowością Nawadi. Gizella czuła się tu obcą, zabłąkaną bez żadnego celu, istotą nikomu niepotrzebną, intruzem. Związana była tylko z Idaniem ze względu na dzieci i przykuta do Sustji ostrymi djamentami korony cesarskiej, jak cierniami. Jedynie idea rekwedzka żyła w niej silnie i podniecała ją stale.
Pewnego dnia cesarzowa, jak zwykle, siedziała w parku, czytając, hrabina Inara przyniosła jej list i, wręczając go, szepnęła.
— Otrzymany na moje ręce drogą prywatną.
Gizella wzięła list obojętnie, przerwała kopertę i zaczęła przesuwać oczy po nieznanem jej piśmie. Ale wnet przybladła i ściągnęła brwi. Inara oddaliła się w milczeniu. List był od hrabiego Prado. Hrabia pisał:
„Najmiłościwsza pani. Wybacz, że ośmielam się niepokoić waszą cesarską mość poraz drugi w swem życiu. Jestem szaleńcem i wiem, że poniosłem ciężką karę za moją zuchwałość. Oskarżył mnie przed cesarzem jeden ze znacznych dostojników, którego nazwisko nie jest mi tajne. Wasza cesarska mość jest pomszczona, ja — nie uleczony z uczuć. Pani ubóstwiana. Obyś nigdy nie zaznała tęsknoty tak pożerającej, jaką jest oja do Ciebie!... Oby serce Twoje, Pani słoneczna, nie targało się w męce niedozwolonej miłości!... Dramatem jest kalectwo niemowy, który widzi, czuje i — nie może hymnów serca swego wyśpiewać, najstraszniejszą jednak tragedją człowieka jest, gdy kocha tak, jak ja kocham, i nie wolno mu uczuć swych wyznać, nawet przed śmiercią nie wolno...
Pani najpromienistsza, stopy Twoje anielskie całuję w pokorze i uwielbiam, kajam się przed majestatem duszy Twej przeczystej i czczę Ciebie jak świętość jedynę.“
Skończywszy list, Gizella zapatrzyła się przed siebie, tonąc w zadumie. Park cienisty otwierał się przed nią długim szpalerem drzew prastarych, pośrodku szmaragdowego trawnika wybuchła kępa szkarłatnych kwiatów, wysokich i rozchwianych na kształt żywego płomienia, dobywającego się z pod ziemi... Tak płoną serca ludzkie u wejścia w ciemny labirynt życia, tak ja płonęłam — pomyślała Gizella. W strząsnęła się. Podniosła do oczu książkę, chcąc rozpędzić natłok myśli, obrazy wspomnień, nie spostrzegła, jak list usunął się pod jej stopy na piasek. Leżący obok ławki Sophacs drgnął, najeżył się i wstawszy leniwie, podniósł, w zębach biały arkusz. Zamruczał znacząco. Gizella spojrzała. Z ust jej wybiegł okrzyk.
— Ach, przyjacielu poczciwy, gdybym ten list zgubiła!...
Wzięła list, zapisany wyznaniami nieszczęsnego hrabiego, i podarła go na drobne strzępy.
— On wie, — pomyślała — co się powinno stać z jego listem, a może widzi to... Litości żadnej okazać mu nie mogę, ułaskawić nie mam prawa, zresztą... był zuchwały.
Od strony pałacu zbliżył się Ottokar. Pocałował rękę żony i usiadł przy niej na ławce. Po zwykłem uprzejmem zapytaniu o zdrowie zaczął opowiadać ciekawsze szczegóły ze spraw państwowych, wyraził swoje zdanie na te sprawy, poczem nadmienił, że wkrótce będzie polował w górach Sustji na dziki i jelenie. Był wesoły, ujmujący, serdeczny. Nagle zamilkł, spojrzawszy na poszarpane kawałki listu na ławce.
— Otrzymujesz jakieś tajemnicze listy? — rzekł tonem suchym, bezbarwnym.
— Które niszczę, jak widzisz.
— Może to jeszcze gorzej... Zanadto usunęłaś się Gizello, od świata i stale przebywasz w ukryciu, w samotności. To podrażnia opinję ludzką. Od ślubu Ksywiana nikt cię nigdzie nie widział.
Gizella podniosła na męża oczy zdziwione.
— Pojechałam do Algeji na ślub twego brata, zmuszona do wyjazdu, gdyż tego żądałeś. Podróż zmęczyła mnie bardzo. Jestem słabą, wiesz o tem.
— No tak, lecz wszakże nie tak chorą, by cię widywały tylko damy dworu i to wybrane. Kilka audjencji odrzuciłaś. To źle. Prawie jednocześnie po ślubie Ksywiana i... odprawie tamtego szaleńca z nikim nie widziałaś się, zniknąwszy z oczu dworu. Musisz jednakże uczynić z siebie pewną ofiarę, choćby dla ludzi.
— Czego żądasz odemnie Ottaro? Może zdołam zastosować się do twojej woli... nie rady, bo tej nie rozumiem. Zestawienie faktów, które wymieniłeś, z mojem usunięciem się jest dla mnie zagadką, której nie mam po co rozwiązywać.
— A jednak liczyć się z tem trzeba. Nie będę ci zdradzał, jak się kształtuje dla ciebie i wogóle dla nas opinja publiczna, lecz muszę zauważyć, że ludzka podejrzliwość kieruje się wzrokiem, sięgającym głęboko. Właśnie usunięcie się twoje jest znakiem wyzywającym.
Gizella milczała. Patrzyła bezwładnie, lecz uparcie na płomienny stos kwiecia na trawniku.
— Nie odzywasz się do mnie, Zili? Nudzę cię?
— Nie. Ale niech się twoje słowa zawsze zaczynają „od pewnego czasu“, bylebyś chwil, poprzedzających ten termin, nie poruszał. O to proszę.
Cesarz zmieszał się wyraźnie, opuścił oczy, głaskał machinalnie głowę Sophacsa.
— Mam do ciebie prośbę, Zili, — rzekł, nie patrząc na nią.
— Spełnię ją, o ile będę mogła.
— Abyś pojechała ze mną na polowanie do Itilli. To zrobi wyborne wrażenie, wierz mi.
Cesarzowa spojrzała na męża błagalnie.
— Czy to takie konieczne, Ottaro?
— Pragnę, byś pojechała ze mną do Itilli. Lubisz ten pałacyk, odpoczniesz wśród gór, będziemy razem. Stary Recziner pojedzie z nami, abyś miała opiekę lekarską. Czy cię nie nęcą góry? Tamte powietrze napewno cię uzdrowi. Może stamtąd wyruszysz dalej, na południe, dokąd zalecają ci wyjazd lekarze, bo istotnie zwątlałaś bardzo...
— A dzieci? — spytała cicho.
— O dzieci nie lękaj się, kocham je i dbam o nie tak samo, jak ty. Matka zajmuje się niemi bardzo gorliwie, z oddaniem się im zupełnem. Jestto doświadczona i rozumna opieka, a wychowanie niezwykle staranne.
Gizella zagryzła usta, rumieńcem zabarwiła się jej twarz.
— Więc mogę mieć pewność, że pojedziesz?
— Skoro tego... żądasz... pojadę.
— Dziękuję ci, — rzekł Ottokar, całując ją ponownie, — lecz czytam w twoich oczach, że masz mi coś do powiedzenia.
— Tak, odgadłeś trafnie. Właściwie czekam od ciebie odpowiedzi na moje pytania, zadane ci przed kilku dniami.
— Ach, w kwestji rekwedzkiej! — cesarz zasępił się. — Są to rzeczy bardzo trudne i niesłychanie drażliwe. Wenuczy, człowiek wysokiej miary duchowej, ale może trochę utopista... no, a mężowie stanu sustjańskiego...
— Wiem, brużdżę, stale i ciebie uspasabiają nieprzychylnie, — dokończyła Gizella. — Lecz, wszak ty nie chcesz walki, lecz porozumienia, pojednania z Rekwedami. Nietylko pragniesz szczęścia własnej ojczyzny, lecz i narodów, będących pod berłem twoim, narodów, które dążą do odzyskania praw od wieków im przynależnych. Nieprawdaż?
— Jeśli nawet ja chcę tego, to Rekwedzi zrażają do siebie nasz rząd, ich postawa wojownicza i manifestowanie wrogich nam uczuć drażnią naszą cierpliwość. Żadnej ufności w nasze dobre zamiary, ciągle ten stan wulkaniczny.
Gizella pochyliła się do męża i spojrzała mu w oczy z nieopisanym wdziękiem. Głos jej miał tony łagodne, słodkie.
— Czy istotnie intencje twoje są pojednawcze? Czy idziesz w myśl marzeń naszych i pragnień drogich?
Cesarz rzekł, patrząc w oczy żony.
— To są głównie twoje marzenia, Zili.
— Nie to marzenia nasze, pamiętasz?!... Zaręczam ci, że Rekwedzi pomimo opieszałości rządu w przeprowadzeniu reform, oczekują i oczekiwać będą cierpliwie na akt wspaniałomyślności cesarskiej, wierzą ci, ufają, że pogoda na Rekwedach przez Sustję, a w Sustji przez Rekwedy zapanuje rychło i zajaśnieje w glorji sprawiedliwości, pojednania i najszczytniejszej idei humanitarnej.
Zapał Gizelli był tak nieoczekiwany w tej chwili, że cesarz patrzał na nią z zachwytem i podziwem.
— Skąd wiesz, Zili, że Rekwedami nie kierują zgoła odmienne uczucia, nastroje?
— Wiem, — rzekła głosem stanowczym, — ufaj mi i Rekwedom, wolą swoją i rozumem zwalczaj wrogie podszepty, idź tam, dokąd cię ręka Boża prowadzi, co świętym celem twoim być powinno i jest... Ja wiem i wierzę, że jest, tylko... oni wszyscy, wrogowie pokoju, wrogowie moi, paczą ciebie i odsuwają od spełnienia czynu, który aureolą głowę twoją otoczy i rzuci blask świetny na twoje panowanie, Ottokarze.
— Zili, Zili, zdumiewa mnie ogień natchnienia w oczach twoich, to mnie niezmiernie cieszy, że patrzysz z taką wiarą w przyszłość naszą.
— Tak, widzę tę dobę szczęśliwą przed nami, widzę ją i błagam cię o to w imieniu własnem, twojej żony i cesarzowej Sustji i w imieniu Rekwedów!
Nagle uniesiona płomieniem swej duszy Gizella osunęła się z ławki na kolana przed mężem.
— Ottaro! W mojej osobie klęczą teraz przed tobą w błaganiu całe Rekwedy...
Cesarz podniósł szybko żonę i głęboko wzruszony przycisnął ją do piersi.
— Gizello, coś uczyniła! Czy Rekwedzi godni są twego serca i twojej wiary? Zrobię wszystko, co zechcesz, byle się o tem przekonać i aby tę dobę jasną, której sam pragnę, przyśpieszyć. Daję ci na to słowo moje cesarskie.
Ciche łzy szczęścia spływały z cudnych oczów Gizelli.


Wykwintny, na wzgórzu wzniesiony pałacyk tonął w mnóstwie drzew egzotycznych i pod wachlarzem palm wyniosłych, odbijając się w rozkołysanych falach morskich rąbkami rozsłonecznionej bieli. Był jak zawieszony w błękitach kosz pełen kwiecia — tyle bujnej zieleni, taki przepych wyszukanej roślinności wieńczył go dokoła.
Na tarasie, ocienionym rozłożystemi palmami pod złotą mimozą cesarzowa Gizella spędzała długie godziny. W oczach monarchini był smutek głęboki, niekiedy, tęsknota zamajaczyła chmurką, lecz nie na długo, bo wnet rozpływała się w melancholijnej zadumie, oderwanej od świata, który ją otaczał. Serce Gizelli było raną krwawiącą, lecz ból jej łagodziła zupełna samotność i cisza, to jedyne odosobnienie, wybrane dobrowolnie, które Gizellę cieszyło.
Od czasu ucieczki swej z Idania już po raz setny może pytała samej siebie, czy ten gwałtowny wyjazd jest zgodny z jej pojęciami, jakie ją obowiązywały. Odpowiadała sobie, że nie, że zrobiła krok, który imię męża i jej rzucił na pastwę ludzkiej obmowy i złości. Myśl jednak o powrocie do Ottokara była od niej daleka. Ambicja jej cierpiała zbyt silnie, ugodzona duma, godność kobieca, buntowała się przeciwko wszelkim rozumowaniom. Mogła wybaczyć mężowi jego lekkomyślne miłostki, bo istotnie był pełen wdzięku rycerskiego i tym czarował kobiety. Lecz ostatnia jego romantyczna wielce przygoda z góralką na polowaniu w górach Itilli była już zbyt jawną, kompromitującą i tej próby Gizella nie zniosła. Nie mogła zapomnieć okropnej chwili upokorzenia i wstydu, gdy podczas polowania zapędzona w gąszcze, sama jedna natknęła się nieopatrznie na bardzo poufałą scenę Ottokara z młodziutką, piękną góralską dziewczyną, widocznie spotkaną przygodnie. Po natknięciu się na owe sam na sam cesarzowa wyjechała natychmiast z Itilli; na biurku cesarza zostawiła tylko zapieczętowaną kartkę ze słowami: „O mnie nie pytaj... to rzecz małej wagi, zostawiam ci swobodę, proszę tylko o jedno i liczę na to, że dotrzymasz słowa cesarskiego, danego mi w Szejrunie“...
W Idaniu Gizella pożegnała najczulej dzieci i opuściła Sustję bez słowa wytłumaczenia przed księżną matką. W szczupłem kółku ulubionych dam dworu i przyjaciółki swej hrabiny Dalney, oraz kilku dworzan, szambelana Phalwi i profesora Homwerina oddzieliła się morzem od nienawistnych stosunków dworu idańskiego i tu na cudownej wyspie pośród Morza Śródziemnego rozkoszowała się przyrodą, jakby stworzoną do ukojenia jej bólu i tęsknoty. Siły jej wracały szybko, lecz okrwawione serce leczyło się z trudem, a choć częściej już zakwitał uśmiech na ustach cesarzowej, wszyscy wiedzieli, że jest to uśmiech przez łzy, których wypłakać nie mogła.
Po pewnym czasie zaczęła odbywać wycieczki na morze łodzią, wiosłując sama, lub gdy się źle czuła, z pomocą dwunastoletniego murzyna Achmeda. Zwinny chłopak był dzieckiem stróża, strzegącego zamieszkałej przez cesarzową willi. Achmed przywiązał się do swej pani od pierwszej chwili zagoszczenia jej na wyspie, co spostrzegłszy, Gizella wzięła go do swej służby i powierzyła mu obowiązek dostarczania codzień kwiatów. Z obowiązku tego dzieciak wywiązywał się, jak młodzieniec kochający pierwszą miłością, i w kilka dni już wiedział, które z kwiatów cesarzowa będzie tuliła do siebie pieszczotliwie z uśmiechem, a nad któremi uroni łzę. Mając wstęp do wszystkich pałacowych pokoi, znosił tam różnorodne, nawet dziko rosnące na wyspie kwiaty, — układał je w kunsztowne wiązanki i zdobił niemi okna cesarzowej, stół, przy którym jadała, jej krzesełko, ławkę ulubioną przez nią i łódź, przeznaczoną dla niej. Gdy Gizella spędzała czas w parku, na samotnych rozmyślaniach, on chodził za nią ukradkiem w znacznem oddaleniu, lub siadał na stopniach tarasu, czekając cierpliwie na jej powrót. Nazywała go „moim czarnym paziem“ i często wdawała się z nim w rozmowę, odpowiadając chętnie na zadawane jej z ciekawością dziecka pytania.
Dnie schodziły Gizelli w słońcu, wśród kwiatów i w pogwarze fal morskich. Błogosławiła swoje oddalenie od zgiełku wielkoświatowego i intryg, tylko tęsknota odzywała się w niej do dzieci, tylko niezagojony ból w sercu i żal do męża wdzierały się przykrym zgrzytem w harmonję i słodycz tego cichego ustronia.
Aż pewnego razu doniesiono jej, że cesarz wyruszył z Idania, podążając ku wyspie. Wiadomość ta spadła na Gizellę nieoczekiwanie i tak ją wzburzyła, że bez chwili namysłu opuściła willę nad morzem i ze swym skromnym dworem, przybrawszy nazwisko hrabiny Ortamare, wyjechała na północ. Wieść o wyjeździe cesarzowej z wyspy zaskoczyła cesarza w połowie drogi, czyniąc bezcelową dalszą jego podróż. Wobec świata rozminięcie się pary cesarskiej usprawiedliwiono gwałtowną burzą i chorobą cesarza. Ottokar powrócił do Sustji obrażony i przybity moralnie, wiedział bowiem, że Gizella uniknęła świadomie spotkania się z nim.
Z jednej strony nazbyt długie przebywanie Gizelli poza granicami Sustji, z drugiej zaś konieczność ciągłego maskowania powodów jej nieobecności — stawały się dla niego coraz sroższą męczarnią, pragnął za wszelką cenę kres temu położyć. Obrzydł mu dwór idański razem z hrabiną Nawadi. Wreszcie przełamał się i nie zważając na perswazje matki, dał się unieść tęsknocie do Gizelli. I oto wrócił bez niej, nie jawnie, lecz niedwuznacznie wzgardzony przez nią. Cokolwiek chciał teraz uczynić, wszystko nie miało sensu i celu. Widział, że grozi mu utrata miłości Gizelli i świadomość tego przejmowała go nieznaną dotąd zgrozą. Szarpał się wewnętrznie i chciał rzucić się na poszukiwania jej, ale stryj Sebastjan, wtajemniczony we wszystko, radził mu stanowczo zostawić Gizellę w spokoju i nie wywierać na nią żadnego nacisku, dopóki sam a nie przemoże się i nie powróci do niego.
Jednakże na powrót Gizelli nie zanosiło się zupełnie. Doszła wieść do Idania, że okręt cesarzowej błądzi na fjordach norweskich. Gizella istotnie napawała się urokiem skalistej Norwegji i nocy opalowych wśród sunących, jak widma lodowców. Siedząc na pokładzie okrętu, otulona białemi futrami, zawieszała wzrok na kryształowych wieżycach i obeliskach z lodu, które zwartym tunelem otaczały chłodne, ciemne a czyste, jak djament zatoki. Po cudach przyrody południowej, ten przeskok do polarnych wizji wpłynął na nią orzeźwiająco i pobudził jej wyobraźnię do nowego fantazjowania. Podczas nocy kazała gasić światła na okręcie, statek płynął po falach ciemnej wody, poruszany tylko jej prądem. Mówiła, że w ten sposób, nie mącąc zupełnie zaczarowanej ciszy fjordów, wsiąka w ich piękno, odczuwa je silniej i porozumiewa się z niem. Okręt Gizelli był, jak same widziadło, zjawiał się nagle wśród którejś zatoki z samotnie bielejącą na nim postacią smutnej kobiety i płynął powoli cichy, napół umarły, niby halucynacja, wywołana blaskiem księżyca i brylantowem lśnieniem lodowców.
Pewnej nocy cesarzowa, siedząc jak zwykle na pokładzie, spostrzegła zbliżających się ku niej nieśmiało dwóch mężczyzn. W jednym z nich poznała z daleka kapitana okrętu, w drugim nadwornego lekarza Reczynera. Obadwaj mieli twarze poważne i strapione.
— Co się stało? — zwróciła się do nich zaniepokojona.
— Wasza cesarska mość — rzekł lekarz — muszę ją zawiadomić, że mały Achmed czuje się coraz gorzej od przyjazdu naszego w te okolice, obecnie stan jego jest już tak beznadziejny...
— Achmed?! Achmed jest tu? Kto go zabrał? Rozkazałam mu pozostać na wyspie do mego powrotu.
— Tak, najmiłościwsza pani — odezwał się kapitan. — Malec w chwili wyjazdu naszego z wyspy zakradł się na statek i długi czas ukrywał się na dnie kadłuba, dopóki go przypadkowo nie zauważono. Sprawa jego podróży była w ten sposób zdecydowana, ale nikt, nie śmiał mówić waszej cesarskiej mości.
— Szaleństwo! — wykrzyknęła Gizella. — Gdzie on jest?
Poszła szybko za doktorem i kapitanem aż na dół, do kotłów okrętowych, gdzie umieszczony na łóżku w pobliżu buchających żarem pieców, majaczył w silnej gorączce. Na widok chorego chłopca Gizella załamała ręce z rozpaczą.
— Klimat nieodpowiedni zabija go — rzekł lekarz.
Gizella wstrząsnęła się. Zrozumiała teraz tragedję tego biednego chłopaka, tak ślepo przywiązanego do niej, miał więc swoją służbę i swe przywiązanie opłacić życiem?
— Natychmiast skierować okręt na południe! Płynąć całą siłą! — rozkazała kapitanowi. — Ten chłopiec musi żyd; — zwróciła się do lekarza.
— Jedyny ratunek — odrzekł z uśmiechem zadowolenia.
Od tej chwili cesarzowa nie odstępowała czarnego malca. Nagliła kapitana, by płynął jaknajśpieszmiej, sama zaś wespół z doktorem pielęgnowała murzynka z niesłychanem poświęceniem. Po kilku dniach Achmed odzyskał przytomność i na tyle pokrzepił swe dziecięce siły, że mógł już rozmawiać. Gizella nie posiadała się z radości, widząc, że groźba śmierci oddala się od chłopca. Gdy wreszcie okręt, minąwszy brzegi kontynentu, wpłynął na morze Śródziemne, cesarzowa odetchnęła pełną piersią i wzniosła dziękczynne oczy do nieba. Rozkazała kapitanowi zawinąć do brzegów Afryki. Tam w białym pałacyku wśród palm i mnóstwa drzew egzotycznych zaczęła marzyć o przedostaniu się w głąb pustyni w najdziksze jej okolice. Cesarzowa odbywała sama wycieczki na ognistym arabie, nazywano ją wśród ludu — białą błyskawicą. — W wioskach zamieszkanych przez ubogą ludność witano ją serdecznie, uśmiechano się do niej manifestując wrzaskliwie swe ukontentowanie. Często wyjeżdżała z pałacu z całym dworem na wielbłądach, ze służbą złożoną z Arabów, w narodowych białych burnusach i zawojach na głowie. Noce księżycowe wśród piasków białych z fantastycznemi cieniami idących, flegmatycznie wielbłądów, sylwetki palm tajemnicze i piękne zachwycały Gizellę, pobudzając jej wyobraźnię do coraz nowych pragnień.
Wkrótce znajomość języka arabskiego, wielka dobroczynność cesarzowej i jej serce odczuwające niedolę biednych Arabów, pozyskało ich dla niej całkowicie. Z niebywałem u nich zaufaniem, wschodni ci ludzie garnęli się do „białej błyskawicy“ — zwierzając jej swe żale i nędzę życia. Doszło wreszcie do tego, że w sprawach spornych krajowcy przychodzili do pałacu cesarzowej, prosząc ją o radę i wyrok. Interwencja białej pani nigdy nie bywała w takich razach źle przyjęta lub odrzucona. Nimb i urok prawdziwy otaczał Gizellę wśród Arabów i czynił ich posłusznemi jej słowu i woli.
Wyjeżdżała również często łodzią na pełne morze, w towarzystwie hrabiny Dalney i profesora Homwerina, najczęściej jednak lubiła płynąć samotnie.
Któregoś dnia, korzystając z łagodnej pogody i panującego na morzu spokoju, odbiła daleko od brzegów zapatrzona w horyzonty niebios zetknięte z bezmiarem wód. Zapanowała w niej harmonja przedziwnej ciszy, zatraciła świadomość własnej istności i zdawało jej się, że rozprysnęła się w miljonach drobniutkich cząstek, które lśnią, igrając na wodzie, a które są niezliczonymi blaskami słońca.
Nagle ze stanu takiej kontemplacji obudził ją pobliski śpiew. Sunęła ku niej mała feluka z białym żaglem, błyszczącym w słońcu, jak skrzydło mewy. Wiosłował Achmed, Gizella poznała go z daleka, żaglem kierował młody, wytworny mężczyzna w stroju żeglarskim.
— Kto to być może? — zapytała, marszcząc brwi. — Ach, byleby nie Ottokar!
I naraz twarz jej zajaśniała radosnym uśmiechem: wszak był to Luisel. Chwyciła wiosła, łodzie szybko zbliżyły się do siebie.
— Zili! — zawołał król i przechyliwszy się przez burtę swej łodzi, chwycił wyciągnięte do niego ręce cesarzowej, całując je z zapamiętałością.
— Skąd się tu wziąłeś, Luiselu, tak niespodzianie w tem pustkowiu? Możesz mówić śmiało. Ten malec rozumie tylko po angielsku i to bardzo słabo.
— Przyjechałem, by odwiedzić hrabinę Ortamare — uśmiechnął się król Arwji. — Jestem w tej podróży do ciebie, również tylko hrabią Arataro, którego tajemnicy nikt nie zdradzi. A co! wiedziałem wybornie, kiedy i gdzie można cię przyłapać, Zili. Niedawno bawiłaś na fjordach. Nie dziwię się. Fjordy stworzył anioł melancholji i, podczas gdy ląd tutejszy jest dziełem szatana namiętności. Fjordy są piękne, ale i tyś porzuciła je szybko dla gorącej podniety południa. I tak sama jesteś?
— Jak widzisz. I czuję się wyjątkowo dobrze.
— Owszem, owszem, takie przeskoki potęgują egzaltację duszy, której światem jest bajka.
— Dawno byłeś, Luiselu, w Passetoff? — zapytała Gizella, przerywając jego wybuchy.
— W przeddzieii swej podróży. Wiozę pozdrowienia rodziców twych do ciebie.
— Zapewne sądzą mnie ostro.
— No, nie. Ale są zdania, że zbyt przeciągasz swój pobyt poza granicami Sustji, że to nie przystoi żonie i cesarzowej, na którą wszyscy patrzą.
— A ty, jak sądzisz, Luiselu?
— Ja myślę, że istotnie, im dłużej przeciągasz swoją nieobecność w Idaniu, tym trudniejszym będzie twój powrót i... pogodzenie się z Ottokarem.
— Masz słuszność — odrzekła głucho.
Płynęli długą chwilę obok siebie w milczeniu. Król znowu nawiązał rozmowę.
— Wiem, że Ottokar jest mocno podrażniony i tęskni za tobą.
Coś dziwnego drgnęło w głosie króla. Gizella spojrzała na niego ciekawie. Luisel mówił:
— Pani matka także nie próżnuje, a dwór odczuwa bardzo brak cesarzowej.
— Ach, dwór!!! Stek intryg, brudnych miłostek i moralnej zgnilizny.
— Wiem, że jest ci niesympatyczny, Zili. Jednakże jest to dwór twojej monarchji, racja stanu wymaga poprostu twojej reprezentacji i twego stanowiska przy boku cesarza. Oczekują ciebie tęsknie i Rekwedzii, wpływ twój odżył na nowo i silnie, czyniąc ogromne i bardzo szczęśliwe posunięcie naprzód w tej sprawie.
— Wiem o tem, bo prócz dzieci to jedno mnie jeszcze porywa i unosi do powrotu...
— Cesarz jest zgnębiony, bo wyjazdem swoim z Idania, a potem ucieczką z wyspy dałaś mu najwyższy dowód swego lekceważenia.
Gizella zarumieniła się.
— Czy to, Luiselu, Hełm Srebrny przysłał cię do mnie z taką perorą?
— Ach, złośliwa jesteś, Zili!... Ale masz ostatecznie rację. Ja cię zresztą... najlepiej rozumiem i nie dziwię się tobie w niczem... dwór idański nie zachęcający.
— Bo wiesz — podchwyciła Gizella — tyle jest innych milszych tematów dla nas obojga... niż... ta moja nieszczęsna ucieczka z Idania.
— O tak, Zili najdroższa, nie sądź również, że chcę być pośrednikiem, godzącym ciebie z Ottokarem. O, nie! Mimo to, wierz mi, Gizello...
— Że powinnam wracać do Idania — dokończyła poważnie. — Doprawdy, tęsknota do dzieci, jedynie do dzieci, unosi mnie za lada wspomnieniem, lecz bunt duszy, ten bunt niezwalczony, odtrąca mnie od Ottokara tak silnie, że muszę tłumić w sobie uczucia macierzyńskie, mam wstręt do tamtych stosunków. Zresztą, nie poruszajmy już tej sprawy, Luiselu. Jestem niezmiernie rada z twego przybycia tutaj, więc bawmy się tak, jak gdyby nic nie było poza nami i nic przed nami, dobrze? Będziemy odbywać razem wycieczki odległe w głąb czarnego lądu. Tak bardzo chcę poznać tę słoneczną krainę. Będziesz mi towarzyszył Luiselu?
— Naturalnie! Wszak nie przybyłem tu, aby siedzieć na jednem miejscu. Ale sądzę, że zaszczycisz mnie swoją wizytą. Mieszkam o milę stąd wodnej drogi, w willi, która wisi prawie nad urwiskiem, jak albatros gotowy do lotu i przypomina, nie budową, lecz położeniem skalistego wzgórza Maurar, obecną siedzibę Ksywiana. Czy wiesz, Zili, o Ksywianie?
— Cóż się z nim stało?
— Odwołany z Gwiazdy Morza i osadzony w Maurarze, gdzie zaczyna wpadać w apatię. To nieszczęśliwy człowiek...
— Ach, to knowanie partji wojennej; stała się nieobliczalna szkoda, bo z ustąpieniem Ksywiana, łagodzącego stosunki, Gwiazda Morza odpadnie wkrótce od Sustji. Zobaczysz!
— Gdy to mówisz, Zili, słyszę głos proroczy. Twoje obawy, przepowiednie, przeczucia sprawdzają się zawsze. Sprawdziły się co do brata twego, Jana Luisela i jego Sylwiny...
— Tak — westchnęła Gizella — przewidziałam wszystko, niestety, jeno swojej doli nie umiałam wywróżyć — szepnęła cichutko.
Dobili właśnie do brzegu i udali się do pałacu na śniadanie, które spożyli we dwoje na tarasie. Gizella była smutna, król zamyślony ponuro. Jedli, milcząc, jakgdyby zasiadła z nimi do stołu tragiczna mara wspomnień.
— Myślałem — rzekł król głosem tęsknym — że mnie porwie i ukoi natura stron tutejszych. Ty, Zili, masz płomień w duszy, ogień prometejski, mnie tego brak. Sny twoje fantastyczne są nieodzownem dopełnieniem twojego piękna, które oślepia i odurza ludzi. Nawet twój ból jest pięknym. Wszak słyszałem, jak mówią na Rekwedach, że gdy płaczesz, trzeba się do ciebie modlić. Dosięgasz ideału najwyższego kobiety, gdy łączysz w sobie łzy z nektarem boskiego uśmiechu. Ale ja... ja nie umiem cierpieć i tak mi łatwo świat zasuwa się czarną sadzą zwątpienia, że nie wiem wogóle, po co to brzemię życia noszę od tylu lat. A jednak i w takim bezkresnym mroku beznadziei znajduję jaśniejszy punkt oparcia i to egoistyczne zadowolenie, że nie jestem naprzykład... Janem Luiselem, ożenionym z tą pustą kukłą Netel.
— Podobno jest on bardzo nieszczęśliwy — rzekła Gizella.
— Za dużo włożył zapału i wiary w to swoje małżeństwo. Serce jej pragnął rozżarzyć w płomień swoich pragnień i tęsknot, lecz nie zdołał tego uczynić, gdy węgielek zgasł i pokrył się popiołem. I oto z tego właśnie momentu wywodzi się tragedja ich dziecka.
— Czy urodzenie małej Karoliny pogorszyło współżycie rodziców?
— Ależ Jan Luisel nie cierpi córki i wyrzuca niemowlęciu, że ono wogóle przyszło na świat. Jakiż przytem los czeka tę małą, córkę morganatycznego małżeństwa księcia Arwji z aktorką?
Cesarzowa słuchała blada. Gorycz, przykrość i żal niemowlęcia, które od pierwszego oddechu nosi na sobie piętno nienawiści ojcowskiej, wstyd jakiś gryzący i zrozumienie brata jednocześnie — splotło się w jej duszy w węzeł powikłany i zacisnęło się koło serca. Nie odpowiadała, starając się uspokoić wewnętrzne wzburzenie i myślą przytomną objąć tę smutną historję. Król wnet przeniósł jej wyobraźnię w innym kierunku.
Odbyli daleką wycieczkę konną z Achmedem i masztalerzami, poczem Gizella, zabrawszy ze sobą hrabinę Inarę i profesora, odwiozła Luisela do jego willi. Wieczorem, gdy zeszedł cudowny olbrzymi księżyc, wyruszyli na pełne morze, korzystając z wyjątkowego spokoju fal. Luisel, uproszony przez Gizellę, śpiewał z nią naprzemian pieśni arwijskie. Hrabina Dalney wypowiedziała kilka pięknych oktaw z poematu, sławiącego wielkość Rekwedów, profesor Homwerin zaczął deklamować po grecku ustępy z Odyssei. Zapanował nastrój swojski a uroczysty. Wtem Gizella, uniesiona pięknem, uwiecznionem w strofach helleńskiego poety, klasnęła w ręce i zawołała:
— Mam myśl! Muszę sobie stworzyć na którejś z wysp greckich ten archaiczny świat, który dziś został jedynie w pieśni. Zbuduję tam pałac w stylu Partenonu z białego marmuru z perystylami i płaskorzeźbami starogreckiemi, przeniesionemi jakby z epoki Peryklesa.
— A w pałacu tym, który będzie naszą świątynią, zamieszka wasza cesarska mość, ucieleśnienie boskiej Ateny! — dorzucił z uśmiechem Luisel.
— Otóż nie! — zaprzeczyła wesoło Gizella. — Zamieszkamy wszyscy czworo i już dziś zapraszam waszą królewską mość i was obojga: profesora i ciebie, Inaro. Będziemy tam żyli życiem starożytnych estetów.
— Byle nie stoików i ascetów, bo, doprawdy, do tego nie czuję powołania! — odrzekł Luisel.
— Będziemy przedewszystkiem nad morzem — ciągnęła Gizella. — Co do mnie, to czuję się na falach morza tak szczęśliwą, że staję się lepszą i głębiej myślącą. Mój pałac grecki będziecie mogli upodobnić do bogini Wenus, która wyszła z morskich fal po kąpieli i zastygła w słońcu, świecąc w niem niepokalaną swą bielą. Bowiem gdy na koturnach naszych ideałów zagrożeni jesteśmy runięciem w przepaść i w odmęty przyziemnej złości ludzkiej, może taka świątynia, jak ją nazwałeś, królu, będzie jedyną przystanią, w której dusze rozdarte i serca okrwawione daremnem wspinaniem się w górę, znajdę choć krótkę chwilę wypoczynku i pokrzepienia.
Powiedziała to głosem drżęcym i umilkła nagle, jakgdyby nadpłynął do jej duszy potok słów, nabrzmiałych łzami, silniejszych od niej. Zapanowała cisza, tylko fala, roztrącana ostrym dziobem łodzi, pluskała łagodnie. Gwiazdy i księżyc płonęły na ciemnym stropie nieba, siejąc srebrzystą migotliwą poświatę na gładkie, jak tafla kryształu, morze. Milczenie przerwał łagodny głos profesora Homwerina.
— Jest sposób, najmiłościwsza pani, by nie runąć w przepaść i nie dać się pochłonąć odmętom... Oto trzeba przez ową bezdeń przerzucić most własnej indywidualności i duchowej mocy, most tak genjalnie zbudowany, że rozfalowane zalewisko ludzkiej złości i brudne zaborcze ramiona nędzy, bólów i zawodów nie zdołałyby go zwalić.
— Czy przez most taki mogłoby przechodzić szczęście, profesorze? — spytała cicho Gizella.
Wszyscy spojrzeli na uczonego. On zaś spuścił powieki i rzekł:
— Szczęście w mojem pojęciu zaczyna się tam, gdzie się kończy słabość i chwiejność ludzka. Bo czemże jest ono? Radością ducha, którego skrzydła nie biorą mocy z doczesnych małostek życia. Budować szczęście na łuku tęczy, która jest znikomą iluzję, jest to stwarzać sobie pozory czegoś trwałego i przywiązywać do nich życie, wiedząc, że się lada chwila podstawa taka rozpłynie w nicość. Stąd zawody i żal nieutulony, czego nie zna duch mocny, budowniczy mostu własnej indywidualności.
Powrócili na brzeg, poczem Gizella, pożegnawszy się królem Luiselem, odpłynęła z profesorem i hrabią do swojego pałacu.
Całę noc spędziła sama na tarasie, słuchając cichego szeptu morza. Poszum fal nasuwał w jej gorączkowej wyobraźni jakieś nieznane zjawiska. Słyszała jakiś głos potężny, niesłyszany nigdy dotąd, jakaś postać szła ku niej po nocnym odmęcie morza i, ramiona wyciągając do niej, wywołała wyraźnie:
— Królowo Rekwedów, przybywaj...
A wtem wspomnienie jej przeszło do Awra Rawady, gdzie wyniosły zamek na czole granitowej opoki jest siedzibą orła.
— Przybędź królowo... — woła głos z bliska coraz wyraźniej i znowu dziwna postać nieznana zjawia się na fali.
— Czy mi się śni? — myśli Gizella, ale wie przecież, że jest przytomna, że to morze szumi, kwiaty pachną, upojnie, gwiazdy jasno świecą na granatowej kopule nieba.
Wśród sennej ciszy pałacu odezwał się metaliczny, donośny głos zegara, dzwoniącego poranną godzinę.
Gizellę przeniknął dreszcz.


Wiosenne chmury, nabrzmiałe deszczem, zwisły ciężko nad Anudem. Rzeka pociemniała, wzburzyła się, tocząc swe kłęby spienione z głuchym bulkotem i warkiem. Zapadał wieczór, wody Anudu stały się sino-niebieskie, straszne. Zewsząd wypełzał mrok ponury i zabierał pod swoje panowanie rozłogi rekwedzkie, spadał żałobnym kirem ciemności na fale biegnącej w dół rzeki, uwydatniając jedynie zygzaki brudnej piany.
Środkiem koryta płynęła niewielka łódź rybacka, ciskana przez zły odmęt, jak łupinka. Chwilami zdawało się, że woda zalewała ją zupełnie, ale łódź ukazywała się znowu zwycięska, prąc dzielnie pod nurt. Burza wisiała w powietrzu, na północno-wschodniej stronie nieba zza łańcucha gór opasujących Rekwedy, błyskawice śmigały ostrym połyskiem i rozdzierały ciemne łachmany chmurne.
Wreszcie zahuczał grzmot i potoczył się głucho po przestworzach, jak wóz ładowny po moście kamiennym. W przyrodzie widać było niepokój i grozę, jeno płynący łodzią podróżnik i jego towarzysz borykali się z rozhuśtaną zdradziecko falą, jakgdyby nadciągająca nawałnica była im najzupełniej obojętną.
— Mijasz skałę! Uważaj! — zawołał podróżnik, chwytając za ster.
— Ten zakręt musimy minąć, wasza wielmożność. Wylądujemy dalej wprost parku, skąd widać schody, wiodące do baszty zamkowej.
— Jesteś zabawny, Edimarze, sądzisz, żem zapomniał drogi do zamku rodzinnego! Holuj! Tu właśnie wysiądę.
— Nim dojdziesz, panie, do zamku, burza cię zaskoczy. Dopłyniemy tam prędzej.
—Stój! — zabrzmiał głos stanowczy.
Łódź zgrzytnęła na skalnem wybrzeżu i napierana przez fale bijące od środka koryta, uderzyła o ścianę urwiska. Na brzeg wysiadł zręcznie wysoki mężczyzna w zarzuconym na ramionach ciemnym płaszczu i w paru podskokach wspiął się na urwisko, znikając z oczu przewoźnika. Zawołał z góry donośnym, niskim głosem:
— Płyń, Edimarze, do przystani i... rób co chcesz!
Łódź odbiła. Przybysz poszedł szybko krokiem nieco nerwowym pod górę po wąskiej, skalnej dróżce. Wreszcie stanął na wyżynie skalnej, zawieszonej prawie nad rzeką, rozejrzał się uważnie, jakby rozpoznać chciał drogę, poszedł znowu ku majaczącym w mroku zarysom drzewa i zatrzymał się, nasłuchując. Oto znalazł się w pobliżu wielkiego dębu, którego potężne, rozłożyste konary szumiały, zmagając się z szalejącym wichrem. Oczy mężczyzny zabłysły, podniósł rękę do głowy, zdjął kołpak i, spojrzawszy dumnie w górę, wyrzekł głośno, dobitnie:
— Jestem, druhu!
Gałęzie dębu poruszyły się gwałtownie, uderzając o siebie z tępym łoskotem, olbrzym wstrząsnął się potężnem swem ciałem, jakgdyby chciał wyrwać je z twardej opoki i iść na powitanie młodego człowieka. Ten zaś podszedł szybko do niego, objął miłośnie jego pień chropawy, posiekany od wieku brózdami, i osunął się na kolano.
— Poznałeś mnie! Witasz mnie pierwszy! — szepnął gorąco. — Wróciłem! Widzisz, wróciłem!... Powiedz, starcze czcigodny, czy nie omyliły mnie podszepty duszy, że czas już wybił mojego powrotu?
Dąb szumiał coraz silniej, coraz głośniejszym basem, a w tem zatrząsł się jakoś i przycichł. Jednocześnie na odkryte czoło klęczącego mężczyzny spadły pierwsze krople dżdżu, niby łzy wielkie, ojcowskie. Wiosenna burza huczała buńczucznie nad głową zadumanego przybysza, w ciemnościach grzmiało, błyskawice oświetlały jaskrawo skalną wyżynę, gromy waliły już w dalekiej stronie. Jeszcze kilka chwil, i te odgłosy umilkły i zapanowała w naturze cisza prawie słodka. Dochodzący z dołu wartki szum rzeki i szelest deszczu, prószącego drobniutko, jak przez sito, ocknął z zamyślenia mężczyznę. Wstał z klęczek i podążył szybko do zamku. Szedł krokiem pewnym, orjentując się w czarnych mrokach wybornie, jakby wczoraj jeszcze był tutaj. Późna godzina wybiła na wieży zamkowej, wszędzie cisza i pustka panowała cmentarna. Gmach rdzawo-szary od strony parku wyglądał pośród nocy jak potwornie wielki pomnik.
Przybysz zbliżył się do bocznych drzwi, wiodących do mieszkania burgrabiego. W jednem z głębokich wązkich okienek świeciło się jeszcze. W pasemku tego światła, tryskającego w ciemności, była radosna zapowiedź, że ktoś jednak w tych murach czuwa. Przybysza ogarnęło wzruszenie. Nacisnął mocno ciężką klamkę drzwi, usunęły się przed nim, wszedł śmiało do ciemnego wnętrza. Znał tu widocznie każdy kąt, każdy zakręt, bo poomacku trafił do drugich drzwi w głębi korytarza, pchnął je pewną ręką i stanął na progu. Komnata była niewielka, mroczna, tylko na stole pod oknem paliła się mdławo świeca. W kręgu jej światła siedział człowiek już stary, choć barczysty i czerstwy o zamaszystym czubie na głowie, o oczach czarnych, przenikliwych. Miał na sobie strój rekwedzki, zniszczony. Na odgłos otwartych drzwi podniósł oczy od rozłożonych na stole papierów i spojrzał bystro w tę stronę. Patrzył chwilę bez słowa, jak przykuty do krzesła, nagle drgnął, cofnął się w tył i znowu wytężył wzrok.
— Jak się masz, przyjacielu! — zawołał przybysz.
Stary zerwał się z miejsca i krzyknął głosem zdławionym:
— Sweno!! Na Boga żywego, książę Sweno! Czy mnie oczy nie mylą.
Przybyły podszedł do niego i położył mu rękę na ramieniu.
— Jam jest, Tolomedzie, przyjacielu drogi.
Uścisnął go krótko.
Stary chwycił dłoń młodego księcia, przytulając do niej swe usta z wybuchem radości.
— Panie mój, więc powróciłeś? Ale skądże w taką noc! Ach, Boże, dzięki Ci stokrotnie, że dożyłem tego momentu! Wiedziałem, że ty, panie, powrócisz, serce mi kazało oczekiwać codzień na ciebie.
— Skądże mogłeś wiedzieć o tem, Tolomedzie?
— Ach, panie mój!... a toż u nas szeptał już dawno naród, że ty, panie, jesteś na Rekwedach, jeno tajnie, a zresztą patrz tu...
Stary podprowadził księcia do stołu i wskazał mu leżące na nim papiery.
Sweno rzucił okiem na zadrukowane arkusze i rzekł, uśmiechając się zagadkowo.
— Znam to, wiem dużo więcej, niż one zawierają i dlatego jestem tu, w Awra Rawady, po tylu latach. Mógłbym tu być również w innych warunkach, gdyby...
— Wiem, wasza wielmożność, wiem! Lud pieśni śpiewa o tobie, panie. Bóg łaskaw zapalił na naszem niebie wschód słońca. Och, jakże się nasz książę pan ucieszy, gdy ujrzy waszą wielmożność! Boże wielki!
— Czy ojca zastałem? — spytał żywo książę Sweno.
— Nie, niema go tutaj, panie mój. Książę pan jest teraz w Idaniu, jako wysłannik rekwedzki, ale za kilka dni będzie w Sudgreście, to już i w Awra Rawady.
— Jak się ma ojciec? Czy spodziewał się mnie teraz?
— Nie wiem, wasza wielmożność, czy się spodziewał, bo on zamknięty w sobie chodzi, że nikt nie wie nawet, kiedy mu serce pęka. Ale zdrów jest i mocny. Rząd sustjański chmury ściągał, on je rozpędzał. Rząd miał zawsze gotowe pioruny i siał wśród nas piołun, pan nasz spoglądał w przyszłość z uśmiechem i koił rany słodyczą i wiarą swoją. A to wszystko od czasu...
Stary umilkł, spojrzał na młodego księcia badawczo. Sweno zdawał się nie słyszeć słów jego. Stał przy stole zamyślony z oczami wbitemi w drukowane arkusze. Na jego suchej, smagłej twarzy o rysach wydatnych malowała się mimo zmęczenia energja, czoło jego z pionową brózdą pomiędzy brwiami świadczyło o męskiej potędze, onieśmielającej natury słabsze. Wysoki, szczupły, a mężny, o stalowych zda się mięśniach, ten trzydziesto kilkoletni mężczyzna miał w sobie siłę imponującą i pewność siebie, a ręka jego o nerwowych długich palcach wskazywała na żywość umysłu i zapalność serca. Oczy miał ciemno-szare, jak nurt Anuda przed burzą, w blasku świecy płonęły teraz ogniem namiętności. Czarne brwi zarysowane nisko od nosa i rozpięte jak skrzydła do lotu, były wyrazem woli niezłomnej i nieustraszoności ducha. Czoło otwarte, wyniosłe i dumne pod starannie utrzymanemi włosami, było odbiciem duszy tego człowieka, jakby najwymowniejszą kartą jego losu, na której czytało się wszystkie walki i bóle, jakie przeżył i przetrwał.
Tolomed patrzył na księcia wzrokiem ubóstwiającym go i nie śmiał odezwać się, by nie przerywać mu nagłego zamyślenia. Lecz wreszcie odważył się szepnąć prosząco:
— Wasza wielmożność zapewne głodny i zdrożony, zechce posilić się i spocząć?
Książę ocknął się.
— Nie, dziękuję ci, stary, jeść nie będę i na sen mój jeszcze za wcześnie.
— Zaraz rozpalę ogień, bo wygasł już na kominku, a i wina przyniosę — zawołał Tolomed.
— Nie budź tylko nikogo ze służby. Chcę być chwilę sam, z tobą.
Tolomed prędko rozłożył ogień na staroświeckim kominie, postawił przy nim zydel skórą obity a, zanim książę siadł przed ogniskiem, przyniósł dużą, omszałą butelkę wina.
— To dobrze zrobi waszej wielmożności, — zachęcał burgrabia. — Stary maślacz prapradziadowski, chowałem go na przyjazd księcia pana, by zdrowie jego wypić przy sutym stole... Kiedy już moje takie szczęście, że ja sam pierwszy witam waszą wielmożność w naszym zamku, to... na cześć, na chwałę powrotu dostojnego księcia pana, młodego dziedzica Awra Rawady. Niech żyje!
I stary burgrabia wzniósł do góry kryształowy puhar nalany złotym, gęstym jak oliwa, płynem. Sweno podniósł się i wyprostowany z puharem w ręku spojrzał głęboko w oczy sędziwego sługi Wenuczych.
— Moje zdrowie wznosisz najpierw, Tolomedzie?...
Burgrabia stropił się, spojrzawszy ze zdziwieniem na młodego pana i — nagle jakby zrozumiał intencję tego pytania, wzniósł puhar powtórnie z okrzykiem entuzjazmu:
— Wiwat Rekwedy!
— Za ich cześć i sławę! — zawołał książę Sweno z zapałem i wychylił puhar do dna.
— Nalewaj! — podsunął kielich.
Tolomed skwapliwie spełnił rozkaz.
— A teraz, czyje zdrowie, stary, na czyją cześć wypić winien każdy prawy Rekwed?
Tolomed zrozumiał. W źrenicach jego błysnął blask radosny. Wysoko wyciągnął rękę z napełnionym kielichem.
— Zdrowie jej cesarskiej...
— Milcz! — głucho warknął Sweno, błysnąwszy groźnym wzrokiem.
Tolomed umilkł. Młody książę wyrzucił z kielichem rękę do góry i zawołał donośnie:
— Zdrowie i cześć najmiłościwszej królowej Rekwedów, Gizelli!
Staremu zakręciły się łzy w oczach, wzruszenie niebywałe ścisnęło mu gardło. Spełnili toast w uroczystem milczeniu. Zaległa na krótko cisza. Sweno usiadł ciężko na zydlu i dłonią przetarł czoło.
— Cóż, stary? Płaczesz?
— Wasza wielmożność, — rzekł Tolomed drżącym głosem, — nie wiedziałem, że to już... tak...
— Jakto! Czyż tego nie słyszysz dokoła, czy nie wiesz o tem, czy sam nie chciałeś mi rzec przed chwilą: „od czasu, gdy wzeszła zorza“?... Któż jest tą zorzą dla naszej ojczyzny? Dzięki jakim uczuciom rozrzucone są po kraju te odezwy, które czytałeś przed mojem wejściem? Czyżby naprawdę ojciec mój ukrywał to przed tobą? a wszak to w całym kraju jest wiadomem.
— Ja wiem, wasza wielmożność, że cały naród odrodził się pod cudownym wpływem i urokiem najmiłościwszej pani. Ona jest zorzą naszą i nadzieją. Rekwedzi wszyscy wiemy, że nad nami czuwała i czuwa nawet z daleka, czczą ją i kochają, jak świętą. Ale... że jest ona królową?...
— Jeszcze nią nie jest, ale nie daleka ta chwila, kiedy ukoronuje ją naród rekwedzki, — rzekł Sweno z mocą w głosie. — Jest godna tego, by skroń jej przyozdobić naszą starożytną koroną królewską. To się spełni!
— A... cesarz?...
Sweno drgnął, wpił oczy w burgrabiego.
— Cesarz jest jej mężem, a więc musi być królem Rekwedów, inaczej wszak koronować najmiłościwszej nie możemy. Cesarz zawdzięczać będzie koronę rekwedzką swojej żonie i jej wpływom. Ukoronowany będzie Ururg... Tak! Ale spełni się to przez jego żonę, ona jest istotną orędowniczką naszego kraju. Czy sądziłeś, stary przyjacielu, że ja dopiero tu przyjechałem po takie wiadomości?... O nie!... Jestem już na Rekwedach od bardzo dawna. Pracowałem, słuchałem, badałem ludzi i stosunki, patrzałem oczami nieufnemi, by się przekonać, czy to, co mnie najpierw do kraju przyciągnęło, jest prawdziwe i słuszne, czy nie wchodzą w grę mamidła, którym łatwo uledz? Bunt we mnie wrzał... pożerał mię płomień niepokoju, bo sądziłem, że to właśnie mamidła. I bliska była godzina, może straszliwa w skutkach, bo krew we mnie kipiała za te okruszyny dawane nam. Ale stało się... inaczej. Teraz widzę, że chwilowa utrata nadziei... to był przełom... i wierzę, że myśl twórcza najmiłościwszej pani wstrzymała ojczyznę od zguby?... Dziś otwarta przed nami przyszłość jasna... dziś to już nie złuda, już można działać inaczej, trzeba wkroczyć na inną drogę, inny tworzyć czyn, z hymnem radosnym na ustach, z dziękczynieniem w sercach i z hołdem najwyższej wdzięczności dla Niej.
Słowa ostatnie Sweno wyrzekł z głębokiem wzruszeniem. Nie uszło to uwagi Tolomeda. Staremu na nowo łzy błysnęły w oczach.
— Prawda, wasza wielmożność, prawda święta! Dawno już nie było najmiłościwszej pani na Rekwedach, niema jej teraz nawet w Sustji. Opuściła dwór i wyjechała daleko... Wiadomo z jakiego powodu... U nas mówili powszechnie, że jakby cesarzowej było źle w Idaniu, to niechby na Rekwedy przyjechała, tu każdyby jej kwiaty rzucał pod nogi, że w niebie nie byłoby dostojnej pani lepiej. Rekwedzi wielce ją, kochają i pani dostojna kocha nas. Czemu jednak nie schroniła się tutaj, nikt nie wie. Ach, panie mój, kto ją pozna, kto raz zobaczy najmiłościwszą panią, ten zawsze o niej mówi i o niej nie zapomni. Wasza wielmożność nie zna jeszcze cesarzowej?
— Znam ją tylko z jej słów... z zachwytów i opowiadania ludu i tych wszystkich, którzy ją widzieli, którym czyniła dobro. Znam ją i, z portretów, bo portretami jej zarzucone są całe Rekwedy, nawet cała monarchja.
— Tak, tak. Toż i w naszym zamku mamy piękny portret najmiłościwszej pani z jej własnym podpisem, ofiarowany księciu panu po bytności pary cesarskiej w Awra Rawady.
Książę Sweno zadrżał. Zmarszczył brwi i popatrzył chwilę na Tolomeda.
— Ona była w Awra Rawady? kiedy?
— Była, panie mój, z cesarzem, oboje tu byli.
Sweno zerwał się z zydla.
— Nie może być! — wykrzyknął. — Śniło ci się, Tolomedzie. Ja wiedziałbym o tem, napewno!
— Jak Bóg na niebie, mówię prawdę. Byli tu cesarstwo przez kilka dni prywatnie, w przejeździe z Sudgrestu do Doken, gdzie najmiłościwsza pani przebywała potem często i długo. Książę pan starszy przyjmował monarszą parę bardzo wspaniale, lecz cicho, bez zjazdu i owacyj. A było to: wymienił dokładnie datę i rok...
— Ach wtedy! wkrótce po ich ślubie, to co innego! Wtedy byłem daleko, w świecie. Ale mów, mów, stary, opowiedz mi wszystko od początku do końca.
Książę zaczął chodzić po komnacie nerwowym krokiem.
Stary rozgadał się i jął mówić o pobycie cesarzowej na Rekwedach, o tem, jak lud w Doken nazwał ją królową, wreszcie powrócił do pobytu pary cesarskiej w Awra Rawady i doszedł do momentu, kiedy oboje cesarstwo mieli opuścić zamek.
— Tegoż dnia rankiem, gdym odmawiał, jak zwykle, pacierze, tam pod naszym dębem, ujrzałem najmiłościwszą panią tuż przy sobie. Zerwałem się z kolan.
— Stale się tu modlisz, burgrabio? — spytała dostojna pani łaskawie i spojrzała na mnie oczyma gwiaździstemu
— Schyliłem się nisko i milczę. A ona znowu:
— Powiedz, burgrabio, jaką intencję mają twoje modły tu pod dębem, gdzie był dawniej stos ofiarny?
Książę Sweno drgnął, zatrzymał się.
— Ja dalej milczę, bo słów mi brakło, abym wszystko wyznał. A najmiłościwsza pani dotknęła ręką, mego ramienia i rzekła anielskim swoim głosem:
— Nie mów, skoro ci mówić nie wolno. Ale ufaj, burgrabio, i módl się tu stale, a jak wasz zabłąkany orzeł powrócił, tak pan twój młody, książę Sweno, powróci...
— Ja padłem do nóg najmiłościwszej pani i rozpłakałem się, jak dziecko.
Tolomed skończył opowiadanie i zapatrzył się w dogasający kominek. Zaległa cisza.
Książę Sweno zamarł w bezruchu, tylko twarz jego blada szarzała w mroku, czyniąc go podobnym do widma. Chwila milczenia przedłużała się. Tolomed wstał, poprawił ogień i zaniósł na miejsce puhary.
— Niech wasza wielmożność idzie już spocząć... zaprowadzę, usłużę — odezwał się cicho.
Sweno ocknął się i, spojrzawszy na burgrabiego wzrokiem napół przytomnym, jakby silił się zrozumieć słowa jego, rzekł głucho:
— Dobrze: Idźmy.
Tolomed zapalił świecznik i, unosząc go w górę, poprowadził księcia schodami do jego pokoju. Przed drzwiami zatrzymał się, czyniąc znak krzyża na czole.
— W imię Boże, niech szczęście przyświeca ci, panie mój, w tym powrotnym w zamku ojców twoich zamieszkaniu.
— Dziękuję ci, mój drogi przyjacielu, — rzekł Sweno i otworzył drzwi. Rozejrzawszy się, zauważył, że pokój był tak samo urządzony, jak go zostawił przed laty. Pod oknami w wazonach kwitły jego ulubione kwiaty, na biurku leżały książki porozkładane, Sweno podszedł do biurka i wziął jedną książkę, założoną nożem. „Upadek Rekwedów i ich odrodzenie“ — brzmiał tytuł jego własnego dzieła. Blady uśmiech przemknął na ustach księcia. Tolomed, widząc, że książę pragnie pozostać sam, wysunął się cicho z komnaty. Sweno poczekał, aż kroki burgrabie ucichną zupełnie, wziął świecznik i opuścił pokój. Poszedł w głąb zamku, zamykając za sobą ostrożnie wszystkie drzwi. Mijał całe szeregi komnat i sale olbrzymie, spotykała go na każdym progu ciemność nieprzenikniona i pustka i taż sama ciemność zostawała za nim. Niektóre komnaty mijał obojętnie, w innych zatrzymywał się na chwilę i rozglądał ciekawie, przeglądając uważnym wzrokiem popiersia marmurowe i obrazy. Nareszcie znalazł się przed apartamentem ojca i — serce w nim zabiło gwałtownie.
— To pewno tu... — szepnął.
Wszedł do salonu, stanął, rozejrzał się bacznie i prawie jednym skokiem znalazł się pode drzwiami, wiodącemi do sypialni, lecz cofnął się.
— Nie, to tam!
Podbiegł i silnie uderzył ramionami w trzecie drzwi. Otworzyły się bez szelestu. Wszedł i znowu stanął w niepewności, lękając się spojrzeć przed siebie. Przeczekał sekundę, aż rozkołysany płomień świec uspokoi się zupełnie, wolno podniósł świecznik w górę i rzucił wzrok na ścianę, udekorowaną makatami. Oddech zamarł mu w piersi, świece zahybotały się gwałtownie. Krew z serca buchnęła mu do głowy. Ujrzał przed sobą portret cesarzowej Gizelli.
Z bogatych ram i ciemnego tła wyłaniała się twarz nieziemskiej piękności i cała postać w białym stroju, anielska, jak w obłokach zjawiona. Oczy otchłanne, ocienione długiemi rzęsami patrzały tak wymownie, z takim żywym czarem, że Sweno zadrżał, jakby nie wierzył, że to istotnie tylko portret. Fala włosów ciemnych, lśniących, opadała na obnażone ramiona, tworząc nad malowniczym rysunkiem czoła koronę rozplecionych warkoczy podtrzymywaną przepaską z pereł. Twarz i wyraz oczu patrzących wprost przed siebie były poważne, myślące, tylko na drobnych różanych usteczkach błąkał się uśmiech przelotny, mimowolny, tchnący przedziwnym urokiem, jak kwiat wonią.
Sweno stał nieruchomy, skamieniały w zachwycie i patrzał i pochłaniał wzrokiem płótno, jak chciwiec, któremu objawił się skarb upragniony. Minęła tak długa chwila. Nagle drgnął na przypomnienie czegoś, rozejrzał się gorączkowo dokoła i zaczął zapalać wszystkie świeczniki w gabinecie. Komnata rozżarzyła się od mnóstwa świateł. Potok blasku buchnął na portret, ożywił go jeszcze bardziej, uwypuklił każdy szczegół jego piękna. Wówczas książę dostrzegł na skraju sukni Gizelli podpis. Podsunął się nieśmiało ze czcią, jak do żywej osoby. Nazwisko artysty-malarza było umieszczone na złoconej tabliczce na ramie, na sukni zaś czerniał wyraźnie, skreślony ukośnie, krótki, własnoręczny podpis: — Gizella.
Sweno wzniósł oczy ku górze z podniety jakiejś niebywałej, poczem pochylił się szybko i ucałował podpis. Odstąpił krok w tył, utkwił oczy w podobiźnie cesarzowej i szepnął zaledwie dosłyszalnie:
— Wybacz, królowo, mój cichy hołd.
Odszedł, usunął się na fotel ojca przy biurku i mając portret naprzeciw siebie, snuł myśli w rozgorączkowanym mózgu.
— Daleko od kraju, w innej części świata, w wichrach pustynnych zgubiony wątpiłem rozpacznie w przyszłość słoneczną, narodu i w siły własne... Miała mnie powołać do powrotu krew i pożoga, powołała zorza wschodząca, zwiastunka wiosny i szczęścia. Tyś powołała mnie, pani. Odczułem cię, nie znając. W pierwszem radosnem echu z kraju... odczułem ciebie. A jednak znowu zwątpiłem... i chciałem stanąć w poprzek serca twego. Nie znałem twych myśli; nie znałem duszy twojej, pani... Żona Ururga, monarchini Sustji?... Nie ufałem ci, nie wierzyłem... Och, straszną rzecz knułem znowu. Gdy jeszcze tam, na pustyni, pierwszy raz spojrzałem w oczy twoje, królowo, w oczy twej podobizny, powiedziały mi one prawdę, że to ty przeczuta, wyśniona, że tyś jest jutrznią, że możesz nią być... Ale czekałem, czekałem długo, karcąc siebie za tę myśl o tobie, lękając się, że to tylko czar kobiety, twój urok, królowo, przykuł mnie do marzeń ciągłych o tobie, zniewolił mnie... Powiedziałaś podobno jeszcze wtedy, tam, na skale, że ja wrócę... Więc już wtedy wiedziałaś o mnie, znając może historję Awra Rawady i dębu? Tego ci nikt pierwszy napewno nie powiedział, więc skądże zainteresowałaś się, księżniczko arwijska, losem obcego narodu?... Może wiedziona boskiem jasnowidzeniem myślałaś wtedy o mnie tylko przez chwilę, a ta chwila wystarczyła, aby myśl twoja dosięgła mnie i rozbudziła we mnie tęsknotę, wołającą w sercu mem wołaniem całego kraju... A potem — te drogie słowa twoje do mnie... I... oto jestem, jestem bezbronny, i oto patrzę, królowo, na ciebie, lecz znowu tylko na podobiznę twoją... Kiedyż cię poznam żywą, kiedyż spojrzenie twoje obdarzy mnie łaską, kiedy głos twój usłyszę, koronę ujrzę na twej głowie, królowa Rekwedów! przeczuta, wytęskniona... umiłowana!...
Sweno pogrążał się w myślach i nie odrywał wzroku od portretu cesarzowej, jakby prowadził z nią długą poufną rozmowę. Tak zastał go świt. Świece pogasły, białe światło dnia padło na portret, wydobywając zeń wszystkie barwy. Młodemu księciu wydało się, że oczy Gizelli poruszyły się w słodkiem spojrzeniu i usta rozkwitły w żywym uśmiechu, gotowe powiedzieć słowo tajemne. Z entuzjazmem wyciągnął ramiona do obrazu.
— Przybądź, królowo!
W głębokiej ciszy komnaty okrzyk ten zabrzmiał tonem niesamowitym i poszedł echem do dalszych pokoi. W tem Sweno zadrżał, uczuwszy wyraźnie, że nie jest sam, i zwrócił gwałtownie oczy na drzwi, skąd dobiegł go szmer czyichś kroków.
— Czyżby Tolomed? — pomyślał, zrywając się z fotela.
Na progu gabinetu w odchylonej kotarze stanął książę Wenuczy w podróżnym stroju.
— Ojcze! — wykrzyknął Sweno, czyniąc krok naprzód i padł w wyciągnięte ramiona ojca.
— Synu mój jedyny! — zawołał przez łzy książę. — Tolomed mówił mi wszystko... Jestem szczęśliwy, że cię widzę i podwójnie szczęśliwy, że cię zastaję tu przed obliczem najmiłościwszej pani naszej królowej... Ona wróciła mi ciebie!
— Tak, ojcze, to jej tchnienie, jej wola — której po mękach i walkach jestem posłuszny.
— To... jej uśmiech... jej serce zbawiło ojczyznę naszą... — rzekł stary książę, oblewając czoło Swena, pochylone do piersi swojej, potokiem łez...


Do antikamery apartamentów cesarskich wszedł książę Sebastjan Ururg, krokiem sztywnym, wojskowym, poprzedzany przez kamerdynera Betleja. Stojący przy drzwiach grenadjerzy sprezentowali broń. Książę odsalutował i rzucił krótko Betlejowi:
— Zamelduj mnie jego cesarskiej mości.
Kamerdyner zniknął w drzwiach gabinetu cesarza, książę zaczął przechadzać się po antikamerze, rzucając badawcze, ale życzliwe spojrzenie na wartowników, wyprostowanych jak struny. Nagle podszedł do jednego z nich i rzekł z marsem na czole:
— Jak żołnierz jego cesarskiej mości powinien być ubrany, co?
Grenadjer zbladł i wytrzeszczył oczy, nie rozumiejąc pytania.
Książę dotknął jego ramienia.
— Szlifę masz skrzywioną i tak stoisz na warcie w zamku?... Zluzuj!... a słuchaj-no, potrafisz ty bębnić dobrze?
— Tak jest, wasza cesarska wysokość.
— Wy wszyscy umiecie bębnić na językach, ale na rewji straszycie myszy. Aż sam dzisiaj na mustrze musiałem pokazać doboszowi waszemu, jak się bębnić powinno. Jutro ty zdasz egzamin. Jeżeli zabębnisz mi dobrze, dostaniesz wyższą szarżę, jeżeli źle — odpowiesz za dzisiejszą szlifę i za swoją przechwałkę.
Przeszedł się szybko po pokoju i znowu zwrócił się do żołnierza.
— Jak odbędziesz tu swoje godziny, zaczniesz się uczyć dopóty, dopóki nie zabębnisz mi jutro po żołniersku, nie tak, jakby pchła skakała po pęcherzu.
Usta grenadjera drgnęły od hamowanego śmiechu.
— Wedle rozkazu waszej cesarskiej wysokości.
Książę poklepał go po ramieniu.
— Pamiętaj, chłopcze, spraw się dobrze. Co u djabła z tym Betlejem? — szepnął do siebie, patrząc niecierpliwie na zamknięte drzwi gabinetu.
Po chwili kamerdyner powrócił.
— Jego cesarska mość, najmiłościwszy pan, prosi waszą cesarską wysokość.
Do wchodzącego stryja cesarz wyciągnął rękę, unosząc się na fotelu. Był trochę roztargniony.
— Przepraszam cię książę — rzekł z nikłym, przymuszonym uśmiechem — że czekałeś tak długo. Ten stary manjak Betlej stał u mnie i czekał, aż skończę list... Proszę, siadaj, stryju. Może zapalisz?...
— Owszem — wziął cygaro i zapaliwszy je, zaczął mówić:
— Wracam ze sztabu i mam do zakomunikowania waszej cesarskiej mości kilka własnych projektów co do mających nastąpić manewrów, które wobec grożących zamieszek w Gwieździe Morza i od strony Gierymji należy przyspieszyć.
— Słucham cię, książę — rzekł cesarz uprzejmie, porządkując na biurku rozrzucone papiery.
Książę Sebastjan zauważył, że cesarz nie jest usposobiony do wysłuchiwania raportu i że myśl ma zajętą zgoła innemi sprawami, od których niechętnie się odrywa. Istotnie w oczach cesarza błyskały zagadkowe ogniki, rysy jego wyrażały pewien niepokój i lekką nawet niechęć. Starego księcia, który do przyniesionych projektów przykładał wielką wagę, dotknęło niemile to zachowanie się cesarza. Rzekł z surową powagą:
— Muszę zaznaczyć, że rzecz jest bardzo ważna i załatwienie jej pilne nadzwyczaj. Ale... może odłożymy konferencję na później...
Cesarz zagłębił się w fotelu i skupił całą uwagę.
— Nie, owszem, mów wasza wysokość... Więc plany obejmują tereny górskie na południo-zachód od Anudu, a następnie...
Książę jął wyłuszczać swoje poglądy i przedstawiać projekty, cesarz słuchał go uważnie, dodając własne spostrzeżenia i aprobatę. Gdy konferencja dobiegła końca i książę powstał, aby odejść, cesarz chwycił go za rękę.
— Stryju, proszę cię, zostań. Pomówimy teraz o czem innem. Otrzymałem listy ciekawe. Jesteś w chwili obecnej moim jedynym powiernikiem, któremu z wielu rzeczy i z jedną najważniejszą mogę się zwierzyć.
W głosie Ottokara zadźwięczała smutną nuta.
— Otrzymałem list, o, ten... poznajesz pismo, nieprawdaż?
— Od cesarzowej?
— Tak. Pisze Gizella...
— Czy wraca? — przerwał Sebastjan z widoczną radością.
Cesarz pokręcił głową posępnie.
— Niestety, jeszcze nie. Z pobrzeży Afryki popłynęła teraz na wyspy greckie. Na jednej z nich rozpoczęła budowę pałacu. Ale, wiesz stryju, jakkolwiek list jest zbyt oficjalnym, odczuwam w nim jednak jakiś promyk jaśniejszy, który świadczy o jej przyjaźniejszych uczuciach dla mnie. Pyta troskliwie o dzieci, tęskniąc widocznie do nich coraz bardziej. Może się mylę, lecz odnoszę wrażenie, że powrót Zili jest już kwestją krótkiego czasu. Ona wie, jak trudnem jest do zniesienia takie osamotnienie...
Książę spojrzał przenikliwie w oczy cesarza, jakgdyby chciał wyczytać w nich jego własną tęsknotę i uśmiechnął się zaledwie dostrzegalnie. Ottokar mówił:
— Najwyższy już czas powrotu Gizelli ze względu na opinję całego świata i na sprawę rekwedzką, która w osobie cesarzowej ma nawet z daleka gorącego rzecznika. Czy wiesz, książę, że Wenuczy zwycięża przeprowadzając swoją ideę zupełnego porozumienia z Sustją.
— To znaczy — wtrącił pospiesznie Sebastjan — żeś ty, Ottokarze, już sprawę tak rozstrzygnął.
— No — uśmiechnął się Ottokar — tak się stan rzeczy układa. Uspokaja to jednych, a wzburza drugich... Bo ja wiem, czy wobec tego... spokój zupełny... możliwy?...
— Słyszałem — rzekł książę Sebastjan — że ruch na Rekwedach wzmógł się od czasu ujawnionego działania księcia Swena, który obecnie idzie z ojcem swym ręka w rękę i działa szybko w duchu wyzwolenia Rekwedów z pod wichrzycielskich wpływów i stworzenia królestwa połączonego z Sustją.
— Hm!... Szczególna zmiana u tego fanatycznego wroga wszystkiego, co sustjańskie — mruknął Ottokar.
— No, i antagonisty Ururgów, — dodał Sebastjan. — Ale przeistoczenie jego można zawdzięczać wyłącznie zerwaniu twojemu, Ottokarze, z polityką niedowierzania i represji na Rekwedach. Idańskie sfery wojskowe są zdumione tym i zirytowane, jak również i mojem nowem stanowiskiem w tej sprawie. Niemniej wszakże dążenie Rekwedów do pojednania się z cesarzem Sustji, Ururgiem, jest ogromnem zwycięstwem twoim i utrwaleniem potęgi monarchji.
— Nie moje to zwycięstwo — rzekł cesarz z rzewnym uśmiechem — lecz Gizelli, która była i jest gorącą apostołką idei tego pojednania się obu krajów.
— Przyznajesz to, Ottokarze?
— Przyznaję i nie ukrywam tego, że od wstąpienia mego na tron, czyli od rewolucji rekwedzkiej byłem ciągle podburzany i sugestjonowany przez was wszystkich, głównie przez... matkę, że Rekwedy to wulkan wiecznego buntu i grozy, który trzeba ujarzmić żelaznemi środkami, bezwzględnie. Nieporozumienia te i wieczna wojna, trwałyby nieskończenie, gdyby nie przekonywająca, uparta interwencja Gizelli, jej humanitarne poglądy i nieustanna o nie walka. Musiałem się dostroić, zmieniła moje poglądy i... ciebie zmieniła, książę. Ona jest stworzona na królową uciśnionych, by dawać im wolność i szczęście — dodał cesarz w zamyśleniu.
Sebastjan targnął brodę.
— Tak, nie przeczę, ona mię przekonała do Rekwedów i do całej tej sprawy. Wstydzę się teraz mojej roli prowokacyjnej w rewolucji rekwedzkiej... I to jej wpływ, potrafiła mnie do skruchy pobudzić... Ha! tylko księżny matki nie zdoła nawet ona przeistoczyć.
Myśleli chwilę zamyśleni.
— Gdyby Gizella wróciła już jaknajprędzej — westchnął Sebastjan — choćby dla Rogera. Wpływ księżny na to dziecko zaczyna być niesympatyczny. Brak cesarzowej odczuwa się na każdym kroku, dwór idański zgasł bez niej. Najzawziętsi stronnicy księżny są już bezsilni i wyczekują powrotu Gizelli.
— By ją znowu potem otoczyć intrygami i poić żółcią — cisnął Ottokar gniewnie. — Gdybym mógł, wyruszyłbym do niej i po nią natychmiast, bo istotnie masz rację stryju, Roger...
— Wyjechać nie możesz, Ottokarze — żywo zaprzeczył Sebastjan — gdyż sytuacja w Gwieździe Morza a także polityka z Gerymami zaostrza się z dnia na dzień. Jesteśmy w przededniu bardzo poważnych wypadków, które wymagają twojej obecności.
— Ach! — zawołał rozgoryczony cesarz — wszystko się tak fatalnie składa, że gdyby nie ten jeden promyk nadziei — wskazał na list Gizelli — popełniłbym głupstwo, jakiego żaden z panujących jeszcze nie popełnił. Gnębi mię uczucie dziwne i... straszne, że tu... przepadło wszystko!...
Machnął ręką zniechęcony. Po odejściu księcia, Ottokar załatwił najpilniejsze sprawy, poczem kazał podać sobie konia i w małej asyście prywatnej kilku masztalerzy pojechał do Szejrunu. Długo błądził po polach, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni. Dzień był wiosenny, słoneczny i tak rozwoniony świeżością budzącej się do życia natury, jakimi bywają dnie, w których ludziom wydaje się, że mogliby zacząć żyć na nowo. Śpiew skowronka Ottokar porównał do śpiewu żony, a uśmiech tego dnia do jej uśmiechu. Ottokar nie czuł już urazy do Gizelli za jej zgoła ekscentryczny wyjazd poza granice Sustji i za jej ucieczkę z wyspy, gdy jechał do niej. Byleby teraz wróciła! Nie dawał ucha podszeptom matki, która wreszcie zaniechała swych intryg, zwalczona usunięciem się zupełnem synowej. Myśl natrętna, że oto Gizella stracona dla niego na zawsze, że już w niej nie odszuka tej dawnej oddanej mu duszy kobiecej, należącej do niego każdem najlżejszem nawet tchnieniem — nie dawała mu spokoju i doprowadziła go do szaleństwa. Ale czyż mógł żądać, by po tem, co zaszło na polowaniu w Itilli, powróciła do niego taką, jaką miał ją od pierwszego spotkania się w Passetoff?! Nie zniesie jej widoku skamieniałego w wyrazie zimnej, wyniosłej obojętności, słowo, które mu rzuci konwencjonalnie na powitanie, jak się rzuca zdawkową monetą — będzie dla niego piekłem poniżenia i wstydu!
Mijały godziny, a cesarz niepomny na nic jeździł po polach szejruńskich bezcelowo, zdany niemal na łaskę wierzchowca. Chwilami, gdy gorzkie myśli wzburzyły go i podnieciły jego temperament wybuchowy, bódł konia ostrogami i pędził na przełaj, pozostawiając daleko za sobą zdumionych masztalerzy. Nareszcie przyszła minuta otrzeźwienia, cesarz zmęczył się własną walką wewnętrzną, zawrócił konia w stronę Idania. Postanowił natychmiast wysłać list do Gizelli i wyznać jej wszystkie swe cierpienia i skruchę, błagając ją o powrót, upragniony bardzo. Cesarz uczuł przypływ nowej fali tęsknoty tak silnej, że rozsadzała mu pierś wybuchem niecierpliwych pożądań.
Wtem ujrzał naprzeciw siebie jeźdźca na pięknym czarnym wierzchowcu, jadącego lekkiego stępa. Cesarz z daleka utkwił w nim wzrok badawczy, mniemając, że jest to ktoś z miejscowej arystokracji, kogo nie mógł narazie poznać. Nieznajomy miał twarz klasyczną, lekko bladawą o oczach zimnych a połyskliwych jak stal, z pod naciśniętego na czoło kołpaku ukazywał mocno zarysowaną pionowo brózdę, łączącą brwi ciemne rozpięte ukośnie jak dwa łuki. Było w tej postaci młodego mężczyzny tak coś imponującego, że cesarza zaintrygowało to. Gdy wierzchowce miały się minąć, wzrok obu panów skrzyżował się: wzrok Ottokara ciekawy, nieco natarczywy i spojrzenie nieznajomego chłodne, rzucone z góry. Jakiś dreszcz niesamowity przeniknął cesarza.
Wtem nieznajomy jeździec ruchem powolnym, spokojnym podniósł rękę do kołpaku i pochylił czoło wyniosłe w ukłonie pełnym szacunku, ale z zachowaniem własnej indywidualności. Cesarz odsalutował. Minęli się.
— Więc wiedział, kim jestem — pomyślał Ururg z grymasem lekkiego uśmiechu i trącił konia ostrogą, kierując się pośpiesznie do zamku.
— To musi być arystokrata rekwedzki — przemknęło mu przez myśl — i nie bardzo widocznie zachwycony Ururgiem.
Nazajutrz rano Ottokar, jadąc z księciem Sebastjanem na generalny przegląd wojsk, spotkał znowu nieznajomego, tym razem jednak w otoczeniu kilku młodych arystokratów rekwedzkich, znajomych cesarza. Zaciekawiony tem powtórnem spotkaniem, zwrócił się do księcia Sebastjana:
— Czy książę znasz tę interesującą postać? — wskazał nieznajomego nieznacznym ruchem oczu. Spotkałem go wczoraj pierwszy raz jadącego samotnie. Zna mnie, choć ja go sobie nie przypominam.
Sebastjan przyjrzał się uważnie nadjeżdżającym.
— Wasza cesarska mość, wszak to Sweno Wenuczy.
— Chyba mylisz się, książę!
— Z największą pewnością. Mówiono mi wczoraj, że Sweno bawi w Idaniu, kierując jakoby akcją zjednania opinji rekwedzkiej dla tronu sustjańskiego. Dlaczego jednak w tym celu obrał sobie tak obcy i niewłaściwy teren, jak Idań, gubię się w próżnych domysłach.
Mijali właśnie Wenuczy‘ego, który jakby dla powitania cesarza wysunął się nieco na czoło swych towarzyszy. Cesarz odsalutował mu dużo życzliwiej niż dnia poprzedniego, ale nie omieszkał przyjrzeć się mu uważnie. Imponująco chłodny, wyniosły wzrok Swena wywarł na nim głębsze wrażenie. Pomyślawszy chwilę, rzekł do Sebastjana:
— Niepospolite są, jego oczy, mają w sobie błysk stali i grozę niezwykłą. Tak, to człowiek bardzo niebezpieczny, przytem jako sojusznik może być silny i godzien zaufania, jako wróg — nieubłagany.
— To też wpływy jego w ojczyźnie sięgają daleko. Podobno dawniej każde jego słowo było straszliwą pobudką, dziś zaś jest manifestem.
Ottokar uśmiechnął się ironicznie:
— Szkoda, że wcześniej nie zrewidował swoich krańcowych poglądów i nie szedł za ideologją swego ojca.
— Ba! — zawołał Sebastjan — gdyby Rekwedy wiedziały, że w herbie ich zajaśnieje serce Gizelli!
Cesarz spojrzał na stryja, nie rozumiejąc słów jego.
— Ale wszakże chodzi o Swena, on nie zna cesarzowej, — zawołał naiwnie.
— Dociekania nasze nie mają znaczenia wobec faktów, które musimy stwierdzić, — rzekł książę Sebastjan z namysłem. — Ty jednak, Ottokarze, możesz podziwiać siłę uroku swej żony, czyniącą tak znamienne przewroty i zmieniającą szatany w duchy pojednawcze. Sam zresztą uległeś tej sile hipnotycznej, zwyciężając złe moce wrogie Rekwedom. Wszystko stopniowo dąży do jednego pewnika, że Gizelli jakby samo przeznaczenie kładzie na skroń koronę królewską. Czy naprawdę, Ottokarze, nie zastanawiałeś się nad tem?
— Ach, stryju, — odpowiedział posępnie Ottokar, — ja się wogóle teraz nad niczem nie zastanawiam, bo zawsze dochodzę do wniosków wprost szalonych. Wiem tylko jedno i widzę to jasno, że jeśli są kobiety, które nawet w imię uczuć macierzyńskich nie spełnią ofiary, to Gizella dla mnie stracona!...


Na malowniczej wyspie greckiej, na morzu Jońskiem, cesarzowa Gizella przebywała ze skromnym swym dworem, pochłonięta budową wymarzonego przez siebie pałacu. Miejsce obrała sama, podczas nieskończonych swych wycieczek pieszych po wyspie... Było to wzgórze, spływające do morza w łagodnych stokach, na których rosły cyprysy i gaje oliwne, skupiny palm i drzewa pomarańczowe, usiane złotym owocem, a niżej burzyły się kwitnące aloesy, dzikie lilje i tysiące przeróżnego kwiecia, ubarwionego wszystkiemi kolorami tęczy. Widok stąd rozciągał się na bezbrzeżną przestrzeń morza, przystrojonego białemi koronkami pian. Morze łaszące się ku brzegom lubieżnym, omdlewającym przegubem fali i roześmiana wśród mego przepychem swej zieleni wyspa — oto było wymarzone miejsce na urzeczywistnienie fantazji Gizelli i tu właśnie wznosiły się już w górę ściany z białego marmuru, tworzące klasyczny profil budowli, utrzymanej ściśle wedle wzorów pentelikońskich arcydzieł, którymi słynęła starożytna Grecja. Pod mistrzowską ręką znakomitych architektów pałac rósł i przetwarzał się w istną świątynię bogini Ateny. Cesarzowa z pomocą profesora Homwerina czerpała wzory z najwytworniejszych gmachów Attyki i sama podsuwała projekty mistrzom, troszcząc się, ażeby wszystkim wymaganiom archaicznej sztuki stało się zadość.
— Oni spełniają dalej rolę Kallikratesa i Iktinosa, — mówiła Gizella do profesora o architektach, — ale ty, profesorze, bądź duchowym Fidjaszem i stwórzcie razem takie arcydzieło, jak Parthenon, albo jeszcze archaiczniejsza, ósmym cudem świata nazywana świątynia Artemidy w Efezie, niech to będzie nowoczesny Panteon sztuki greckiej.
— Bezwątpienia, — odpowiedział uczony, — prześcigniemy tamtych mistrzów, skoro czuwa nad nami duch Peryklesa, objawiony w tobie, najmiłościwsza pani.
— Pragnę właśnie na tem wzgórzu w czasach dzisiejszych cofnąć się wstecz do epoki peryklesowskiej i tu oddychać pełną przestrzenią greckiego morza, tego samego, które kołysało ongiś bohaterów Ilionu, tego samego, po którem płynęła tęskna zaduma Penelopy, nad którem witała Ulissesa piękna Nauzikaa, tego samego, po którem płynęły waleczne triery Temistoklesa i flota mężnych wojów Kserksesa, ćwiczącego w gniewie wzburzone fale, tego samego wreszcie, z którego zmienności nieśmiertelny Herodot czerpał swe historyczne natchnienia. W tym idealnym przybytku przeszłości będzie można całkowicie oddać się marzeniom, gdy świat dzisiejszy zmęczy swą powszedniością. Rozumiesz mnie, profesorze?
— Tak jest, a jednak grozi nam zawsze powrót do twardego i częstokroć plugawego realizmu doby obecnej. Dokoła ciebie, najmiłościwsza pani, o krok stąd już jest świat inny, pospolity, nie rządzi nim ani hegemonja piękna, ani ideał dawnych bohaterów, ani nawet często... prosta przyzwoitość. Już wspomniałem kiedyś, że powinnaś się była, najmiłościwsza pani, urodzić w epoce takiej, którą, uzmysławia ten oto pałac.
— Ależ, profesorze, — zawołała wesoło Gizella, — przenieśliśmy się właśnie do tej epoki, odgradzając się od dzisiejszego świata morzem, a jeśli i tu wtargnie rzeczywistość naszego wieku, to... powędrujemy dalej! Ale patrz, profesorze, wraca łódź z miasta, wioząca dla nas pocztę. Będziemy mieli świeże wiadomości.
Wkrótce Achmed i wioślarz Grek przybili do brzegu. Wyskoczył z łodzi dworzanin cesarzowej, oddając jej parę listów z pieczęciami cesarskiemi i dzienniki. Profesor wziął jedną z gazet i usunął się trochę na bok. Cesarzowa usiadła na ławie pod cyprysami i, rozerwawszy list, zaczęła, czytać. W miarę czytania twarz jej płonęła coraz silniej gamą wzruszeń, rzęsy jej łopotały, jak skrzydła spłoszonego ptaka. Profesor, który dyskretnie obserwował czytającą cesarzową, dojrzał, że nagle zbladła i zadrżała w sobie.
— Profesorze! — zawołała. — Sustja jest w przededniu wojny z Gwiazdą Morza, to straszne!
— Przepowiadałaś to, najmiłościwsza pani, po odwołaniu księcia Ksywiana.
— To okropne, tembardziej, że Gerymja grozi z drugiej strony. Jak pisze cesarz, Sustja znalazła się w położeniu bardzo krytycznem, katastrofa wojny nieunikniona... Wracam do Sustji, muszę wracać i to jak najprędzej.
— Czy jego cesarska mość kładzie nacisk na powrót twój, pani? Bo wszak na tej wyspie jesteś zupełnie bezpieczną.
— Cesarz pragnie mego powrotu, lecz... nie z powodu wojny. Ale pominąwszy to, gdy tam stać się może nieszczęście, czyż wolno mi przebywać tu nadal w tym święcie czarów i bajki? Wracać trzeba i to zaraz, bezzwłocznie!... Ale, coś jeszcze pisze cesarz... Aaa!... Szaleństwo! — zawołała, zrywając się z ławki. — Powołują księcia Ksywiana na tron cesarski do Quarotto, za ocean.
— I książę zgadza się?
— Wyobraź sobie, że tak. Podobno przedewszystkiem księżna Herminja tego pragnie i nakłania Ksywiana. Ach, to trzeba im wytłumaczyć, niepodobieństwem jest tam jechać za nic, za nic! On tam zginie!
— Skoro go powołują sami?
— A jednak on tam zginie! — powtórzyła cesarzowa z naciskiem. Obcy, zamorski kraj, znany z awanturniczych wybryków. Dziś wzięło górę stronnictwo monarchistyczne, jutro dzisiejsi władcy pójdą pod gilotynę... Dziwię się Herminji, jak można pragnąć zamienić żywot tak słodki, jaki obecnie wiodą w Maurarze, na ciężar korony i na troskę o własne życie!
Homwerin zamyślił się chwilę.
— Hm... — rzekł, — wasza cesarska mość raczy przyznać, że księżna Herminja powoduje się wygórowaną ambicją i dumą, a na to lekarstwa niema. Zawistnie patrzy na twoje, najmiłościwsza, stanowisko i chce ci dorównać, choćby tytułem cesarskim.
— Profesorze, przesadzasz! Księżna matka jest stokroć dumniejsza od Herminji, a jednak, wiem z listu, że zabrania Ksywianowi tej awantury kategorycznie. Księżna Annuncjata wolałaby widzieć drugiego syna również na tronie cesarskim, ale Quarotto to nie tron i korona, lecz... szafot i miecz.
— Wasza cesarska mość, — próbował tłumaczyć Homwerin.
— Odpływam dziś wieczorem, aby jeszcze wstąpić do Mauraru. Muszę ich powstrzymać od nieszczęścia, muszę! Wezwij, profesorze, do mnie szambelana Phalwi, trzeba również zawiadomić kapitana statku. Ani chwili zwłoki!
— Czy mi, najmiłościwsza, rozkażesz zostać tu, przy budowie, czy mam towarzyszyć ci?
— Ach, naturalnie, jedź ze mną, profesorze, bo niewiadomo, co tam zajdzie. Tu zostaną architekci pod czujnem okiem mistrza Paulosa, który musi dokończyć rozpoczętą budowlę.
Mówiąc te słowa, cesarzowa zatrzymała się przed swoją willą i rzuciła okiem na bielejący zdala fronton pałacu. Silne wzruszenie odbiło się na jej twarzy pobladłej, w oczach aksamitnych osiadła chmura głębokiej zadumy.
— Czy też wrócę tu znowu i... w jakim nastroju ducha? — szepnęła ledwie dosłyszalnie, — a gdy wrócę kiedyś, przywiozę posąg Achillesa i umieszczę go tu, niech świeci swojem nadbohaterstwem, takim jak ja, małym wielbicielom swoim.
Gdy noc zapadła, statek cesarzowej pruł już fale morza, osrebrzone światłem księżyca.
— Czy długo wasza cesarska mość zabawić raczy w Maurarze? — spytał cesarzową szambelan Phalwi.
— Dwa, trzy dni najwyżej. Dlaczego pytasz, książę?...
— Gdyż oficjalne zawiadomienie o powrocie waszej cesarskiej mości wysłane do Sustji, lecz nie oznaczono dnia przyjazdu do Idania.
— Tem lepiej, przyjadę incognito, bardzo się cieszę.
— Tak, najmiłościwsza pani, jednak Idań oczekuje twego powrotu niecierpliwie. Więc o dniu przyjazdu zawiadomimy dwór idański już z Mauraru.
Gizella zasępiła się. Teraz dopiero uderzyła ją, świadomość, że sama dobrowolnie pozbywa się swobody i oddaje się w niewolę znienawidzonym, zatęchłym stosunkom dworu. Wszystkie dawne bóle, smutki i niepokoje stanęły przed nią i jęły ją trapić. Już pogrążyła się w żalu za utraconą ciszą i pogodą, do której nawykła, już zaczęła wyrzucać sobie z całą stanowczością, że w chwili groźnej dla państwa winna być obok cesarza, na stanowisku swoich obowiązków, a przytem... trzeba ratować Ksywiana, który daje się uwieść awanturniczym propozycjom. Zresztą uczuła wzmożoną niezwykle a powtarzającą się ciągle tęsknotę do dzieci. Hrabina Marta pisała już nieraz, że Beata i Roger podrośli znacznie, są mądremi i ślicznemi dziećmi. Roger nawet nie pozna matki, a z tego co pisze Marta, widać, że uprzedzają go do niej źle. Gorzki wyrzut sumienia zgłuszył w Gizelli wszystkie inne uczucia. Czy nie przesadziła swego oburzenia na Ottokara kosztem dzieci i ich przywiązania, czy godziło się porzucić je i pozostawić na tak długo pod wątpliwemi wpływami babki?... Wszak sama zawsze obawiała się tych wpływów i tego wychowania.
A ona, czy wróciłaby do Idania tylko na wezwanie Ottokara, gdyby nie dzieci i groza wojenna? — pytała samej siebie i... wątpiła bardzo. Kochała Ottokara... lecz już zupełnie inaczej, niż dawniej, bez wiary głębokiej, bez tego oddania się całą duszą i sercem, jakiem darzyła go przedtem. Przełom jakiś zrujnował jej doszczętnie dawne uczucia, zamiast dawnego zapału była w niej głucha, przeraźliwa pustka, którą daremnie usiłowała zapełnić czemkohwiek. Myślą i wyobraźnią bardzo daleko odbiegła od męża, a życie na dworze idańskim tyle nasuwało jej przykrych wspomnień, że czuła doń nawet odrazę.
Zbliżał się wieczór, gdy statek cesarzowej podpływał do portu sustjańskiego Sterjot, skąd Gizella miała się udać powozem do Mauraru, pobliskiej rezydencji księcia Ksywiana. Tłumy ludu zaległy przystań portową, strojną w chorągwie i wieńce kwiatów, roiło się od powozów i karet, przybyłych tu z okolicy i z miasta. W pawilonie nad morzem oczekiwał książę Ksywian z małżonką i własnym dworem. Burzą okrzyków powitalnych i grzmiącemi tonami orkiestry, zahuczał brzeg przepełniony, gdy cesarzowa ukazała się na pokładzie statku i wstąpiła na pomost rozciągnięty na kilku łodziach, łączących pawilon ze statkiem.
Na spotkanie cesarzowej książę Ksywian i księżna Herminja wyszli na środek pomostu. Zatkało coś w duszy Gizelli, spojrzała na obojga księstwo dziwnie smutno, jak na skazanych, i sama, przeraziwszy się własnych uczuć, wzięła Herminję w ramiona, witając ją z siostrzaną serdecznością. Tłum na brzegu zawrzał nową owacją.
Przez pomost szła Gizella, prowadzona pod ramię przez księcia Ksywiana, ogarniając ciekawem spojrzeniem całe wybrzeże. Gdy była już blisko brzegu, nagle zadrżała dziwnie i zatrzymała się.
— Zachód słońca, — szeptała, patrząc na łuny ogniste, w których tonął pomost cały, brzeg i pawilon.
— Zachód, — powtórzył książę trochę zdziwiony i pociągnął Gizellę lekko naprzód, lecz ona oparła się jakby zahipnotyzowana niewidzialną siłą. Rozglądała się po tłumie niespokojnie, szukając w nim bezwiednie kogoś.
— Kto na mnie tak patrzy? — rzuciła półgłosem.
Jej szept zdumiał już Ksywiana.
— Tysiące oczu patrzy w tej chwili na waszą cesarską mość, — rzekł książę takim głosem, że cesarzowa opamiętała się i postąpiła prędko naprzód.
Skłaniając głowę machinalnie na hałaśliwe wiwaty i okrzyki, przesunęła oczy po zebranych, jakgdyby wypatrując kogoś wyłącznego, czyj wzrok magnetyczny czuła na sobie prawie dotykalnie. W tem ramię jej drgnęło powtórnie, usta rozchyliły się jak do okrzyku. Ksywian spytał zaniepokojony:
— Co się stało waszej cesarskiej mości?
— Nic, nic, idźmy.
Postąpiła wolno naprzód, wpatrzona badawczo w utkwiony w nią wzrok mężczyzny, którego wysoka, dorodna postać i twarz smagła, bladawa o niepospolitym, pociągającym wyrazie — przypomniała jej kogoś, kogo raz w życiu widziała, czy może śniła? Gdy znalazła się na schodach pomostu, mężczyzna odkrył głowę i, pochyliwszy się cały w ukłonie głębokim, oddał jej cześć najwyższą, jak bóstwu. Gizelli przemknęło błyskawicznie przez myśl:
— Czyżby to był Sweno? — i... zapłonęła rumieńcem.
Zwrócona całą postacią do nieznajomego, skłoniła mu się wdzięcznym ruchem głowy, spojrzawszy na niego z uśmiechem tak czarownym, że w oczach zapaliły mu się ognie zachwytu, pochylił czoło powtórnie, kładąc dłoń lewą na piersiach dla tem głębszego wyrażenia swej czci. Byłe to jedna chwila, lecz tak znamienna, że uwaga obojga księstwa i bliżej stojących osób skierowała się na nieznajomego mężczyznę. Cesarzową otoczył dwór, mężczyzna usunął się w głąb tłumu, nie nakrywając głowy.
Gizella, jadąc powozem z księciem, księżną i profesorem Homwerinem, myślała o nieznajomym, którego postać wydała jej się tak bardzo podobną do księcia Swena, widzianego raz jeden na portrecie w Awra Rawady. Uczuła się podnieconą czemś zupełnie nowem, zaciekawienie jej rosło i nie zdołała go w sobie zagłuszyć, nawet podczas rozmowy z księstwem... Myśląc uparcie o nieznajomym, nasuwało jej się mimowolne porównanie jego do Achillesa.
W Maurarze, w pałacu Ksywiana, zawieszonym na skale nad stromem urwiskiem, zbiegająccm wprost do morza, Gizella przebyła kilka dni w oczekiwaniu na cesarza, który zapowiedział swój przyjazd, by spotkać tu żonę. Zapowiedź ta uszczęśliwiła Gizellę tylko z jednego względu, że Ottokar odwiedzi brata, a temsamem złagodzi naprężone stosunki, wynikłe z politycznych nieporozumień. Obiecywała sobie przyczynić się gorliwie do zupełnego pojednania obu braci, tymczasem zaś używała całego wpływu, by odwlec decyzję Ksywiana co do wstąpienia na tron w Quarotto. Książę był pozornie zdecydowany, ale obojętny na całą sprawę, księżna, przeciwnie, zapaliła się do wyjazdu i ani chciała myśleć o zrzeczeniu się ofiarowanej im korony cesarskiej. Po wyczerpaniu wszystkich argumentów, Gizella spostrzegła, że podrażniła tylko ambicję Herminji. Księżna zbyt wyraźnie dała cesarzowej do zrozumienia, że skoro sama jest monarchinią tak potężnego państwa, nie powinna jej tamować drogi do tych samych świetności. Słysząc to, Gizella popatrzyła na księżnę ze smutnem pobłażaniem.
— Czy sądzisz Herminjo, że mnie korona cesarska uszczęśliwia, że mnie olśniewa jej świetność? O, nie znasz mnie, droga! Nie mam w tej chwili sposobności do odkrywania swej duszy, lecz wierzaj mi, że gdyby to było możliwem, z rozkoszą wróciłabym do czasów skromnej księżniczki arwijskiej. A zresztą przyznasz bezstronnie, że korona Sustji różni się zasadniczo od korony w Quaratto, gdzie utworzenie tronu może być przemijającą nowością dnia. Nie chcę źle wam wróżyć, bo za bardzo was kocham, ale chcę odwrócić nieszczęście. O ile wiem, nawet matka błaga was usilnie, abyście zaniechali tej niebezpiecznej imprezy.
— Matka ulega wpływom cesarza, który, powodowany jakąś dziwną racją, już dziś odmawia nam udziału Sustji w tej sprawie, odmawiając nam okrętów, wojska, poparcia, wszystkiego! — wołała wzburzona księżna.
— Herminjo, — odezwał się Ksywian, — stanowisko cesarza słuszne, bo niepodobieństwo jest narażać interesów państwa własnego dla, być może, fantazji. Zresztą Sustja jest w zamęcie grozy wojennej, oczekuje się lada dzień wybuchu wojny, więc interesować się państwem, które nigdy nie będzie mogło przyjść z pomocą zagrożonej monarchji, byłoby najwyższą lekkomyślnością panującego.
Gizella spojrzała na księcia z wdzięcznością, przyznając słuszność pobudkom cesarza.
Nazajutrz rano, przechadzając się w parku pałacowym, spotkała się z księciem. Byli sami, księżna Herminja spoczywała jeszcze. Cesarzowa podała księciu rękę.
— Jestem wdzięczna waszej wysokości za to, że pojmujesz stanowisko cesarza w waszej sprawie. Ale powiedz mi, książę, szczerze, czy dążysz na ten tron zamorski z zupełnem przekonaniem i wiarą?
— Idę na ślepo tam, dokąd mnie wiedzie przeznaczenie, moja nieubłagana konieczność.
— Nie rozumiem cię, książę, co cię do tego skłania?
Ksywian spojrzał na cesarzową wzrokiem przestraszającym, w którym była jakaś szalona rezygnacja i ostry ból zarazem.
— Ja nie korony pragnę, lecz... opuszczenia Sustji za jakąbądź cenę, — odrzekł chrypliwie.
— Dlaczego? Co to znaczy? Czy tak bardzo dotknął cię cesarz odwołaniem z Gwiazdy Morza?
Książę uśmiechnął się boleśnie.
— Ach, gdybyż to!... Nie chcesz mnie zrozumieć, Gizello.
— Proszę, słucham.
— Ja tu dłużej żyć nie mogę pod bokiem Idania, gdzie ty... Nie chciałem się budzić ze snu uroczego, gdy byłaś stąd daleko, lecz teraz męka wróci z dawną siłą. Ach, wszak ty wiesz o tem od lat! i nigdy zrozumieć mię nie chcesz.
Cesarzowa szła obok księcia zdrętwiała, łuna różowa padła na jej lica.
— Ja ciebie istotnie nie rozumiem, Ksywianie, — rzekła sucho, przyśpieszając kroku.
Książę zamilkł, tylko jego czoło ściągnięte kurczowo, usiane kroplami potu, było niemem świadectwem męki, jaką przeżywał. Gizella przybrała surowy wyraz twarzy i rzekła:
— Cała rodzina pragnie was ocalić od niebezpieczeństwa, grożącego wam w Quarotto, na tym zaimprowizowanym tronie.
— Czy i ty, Gizello, pragniesz mnie ocalić? — spytał Ksywian z wybuchem, przeszywając ją wzrokiem palącym.
— Tak i ja — odrzekła spokojnie; jako żona twego brata i twego cesarza, któremu winieneś posłuszeństwo... i łamiesz je.
Książę spuścił oczy.
Wtem na skręcie alei ukazało się trzech mężczyzn, dążących pospiesznie w stronę cesarzowej. Gizella poznała z daleka szambelana Phalwi, jednego z dworzan Mauraru i — księcia Waart, zaufanego cesarza. Na widok tej trzeciej osoby, której przybycie było niespodziewanem, posunęła się szybko naprzód wzruszona i pełna niepokoju. Panowie zatrzymali się, składając cesarzowej głębokie ukłony. Podała rękę idańskiemu dostojnikowi i zapytała nerwowo:
— Książę przybywa?
— Z polecenia jego cesarskiej mości, który osobiście obecnie wyruszyć nie może.
— Wojna?! — krzyknęła głucho Gizella.
— Tak jest, najmiłościwsza pani. Sustja zaatakowana od strony Gwiazdy Morza i, co gorsza, od strony Gerymji.
Cesarzowa zadała księciu Waart jeszcze kilka gorączkowych pytań, poczem rzekła ze stanowczością:
— Wyjeżdżamy do Idania natychmiast! A wasza wysokość?... — zwróciła się do Ksywiana.
— Ja... do Quarotto — odrzekł Ksywian z mocą.
Cesarzowa zbladła i bez słowa już poszła do pałacu. Tego samego dnia wyjechała z Mauraru.
Pomimo ogólnego podniecenia, wywołanego wybuchem wojny, Idań witał cesarzową niezmiernie życzliwie z należną jej czcią. Cesarz wyruszył z zamku na spotkanie żony, do małego pałacyku, poprzedzającego przedmieście Idania, gdzie wznosiła się brama wjazdowa przystrojona przez miasto w kwiaty i festony zieleni, na powitanie cesarzowej. Bramę obiegły tłumy ludu. To oficjalne wobec dworu spotkanie cesarza z żoną było dla obojga prawie ulgą. Wsiedli do odkrytego powozu jadąc ulicami, pełnemi tłumów, wznoszących na ich cześć niemilknące okrzyki. Ottokar olśniony był widokiem żony, jej uroda wydała się mu bardziej rozkwitłą, bardziej promienną, niż za lat poprzednich. Ale nie śmiał jej spojrzeć prosto w oczy, jakieś niezrozumiałe uczucie onieśmieliło go, pojmował teraz, że tylko na nim ciążyła wina, i obawiał się wyroku. Gdy oboje znaleźli się w zamku sami, bez świadków, Ottokar wyciągnął ramiona do Gizelli blady, wzruszony niezwykle. Gizella podała mu serdecznie obie ręce, patrząc w jego oczy poważnie a łagodnie.
— Gizello moja! — zawołał tylko i usta mu zadrżały.
— Nie poruszajmy, Ottokarze, naszych wspólnych win..., które oddalenie i czas zasnuł pyłem niepamięci... Nieprawdaż? — usłyszał jej słodki głos i — niesiony wdzięcznością, ukląkł przy niej, kładąc jej dłonie na swem czole.
— Zili! piękno ty moje błogosławione! moja dumo!... mój zachwycie!...
W okrzyku tym zawarł wszystkie swe uczucia, całą uspokojoną ambicję męża i cesarza, a nawet całą duszę, przepełnioną blaskiem nowego zapału.
Powitanie dzieci w strząsnęło Gizellę i rozdrażniło ją do łez. Ośmioletnia Beata, strwożona i nieufna, poznała Gizellę i zjednana pocałunkami jej, przygarnęła się wkrótce do niej pieszczotliwie. Ale mały Roger powitał matkę z ociąganiem się, sztywno i nachmurzony... Gdy Gizella ściskała go czule, patrzał na nią wzrokiem ciekawym, ale tak zimnym i tak jej się usuwał z ramion, tak brutalnie odpychał ją od siebie, że rozgniewało to cesarza...
— Cóż to nie wiesz kto przyjechał i kto ciebie wita?...
— Nie wiem — odrzekł dzieciak nadąsany.
— Twoja matka, dziecko drogie — jęknęła Gizella zalana łzami.
— Mnie mówiła babcia, że moja matka jest bardzo zła, że się jej będę bał i że ona woli cudzego murzynka, niż nas, bo nas nie lubi i nas rzuciła... No, a ta pani na złą nie wygląda...
Cesarz zatrząsł się z oburzenia i chciał biedź do księżnej, ze zwykłą swoją porywczością, lecz Gizella wstrzymała go i z łagodnym uśmiechem, panując mężnie nad bólem duszy, przygarnęła malca, przemawiała do niego tak skutecznie, że małe książątko rozchmurzyło się zupełnie.
Długo jeszcze potem przyglądał się matce uważnie z zabawną miną, aż wreszcie na drugi dzień zwrócił się do ojca z wymówką w głosie.
— Mówisz, że mamusia jest piękna jak anioł, ale, ja widzę, że anioły są dużo brzydsze.
Oboje cesarstwo roześmiali się.
— A czy wogóle widujesz aniołów? — spytał cesarz ubawiony.
— Widziałem na obrazkach, ale wszystkie one są zupełnie inne... I... naprzykład, jak mamusia może udźwignąć tyle włosów na głowie, ciekawym!
Gizellę pochłonęły całkowicie szczebioty dzieci; oderwać się od nich nie mogła, brała każde z osobna na kolana, tuliła do siebie, wypytywała o najdrobniejsze szczegóły, pragnąc jaknajgoręcej wynagrodzić tym drogim istotkom tak długi czas rozłąki. Roger oswojony już z matką zupełnie, zazdrosny był o jej pieszczoty udzielane Beacie. Mówił raz nadąsany do matki.
— Niech mamusia nie całuje Beti tylko mnie, bo ona nic nie znaczy, a ja jestem następcą tronu i będę cesarzem. Mamusia jest za śliczna na to, żeby tulić do siebie zwykłą księżniczkę, która może sobie nawet biegać po górach jak koza arwijska, ale ja?...
— Skąd ci przyszło do główki mówić coś podobnego? — spytała Gizella, przykro dotknięta.
— Babcia mówiła w Itilli, że tylko księżniczki arwijskie skaczą po górach jak kozy, a mnie nie pozwoliła, bo jestem następcą tronu i nosił mnie zawsze na rękach kamerdyner, ten stary Bernard. Wybiłem go raz porządnie po twarzy, bo, wyobraź sobie mamusiu, że ośmielił się powiedzieć mi kiedyś — moje dziecko — prawda, że to oburzające?... Babcia pochwaliła mnie, że postąpiłem rozumnie.
Roger zdziwił się niezmiernie i stropił, gdy matka skarciła go za to, tłomacząc mu łagodnie brzydotę jego postępku.
— Ależ chyba, ja, jako syn cesarza, mogę sobie wybić każdego lokaja, czy chłopa, kiedy zechcę?...
Naiwne i napuszonym tonem wygłaszane zwierzenia małego Rogera, przeraziły Gizellę. Zlękła się, czy wpływ księżnej nie wkorzenił się już zbyt głęboko w dziecinną duszyczkę syna i sama ze zdwojoną energją zaczęła badać i kształtować charakter Rogera. Księżna matka zgnębiona postanowionym wyjazdem Ksywiana do Quarotto, była na, razie obojętna na wszystko inne, a nawet dla Gizelli o wiele względniejsza niż dawniej, może odczuwając jej wyższość duchową w porównaniu z drugą synową, Herminją, do której miała głęboki żal za pociągnięcie syna na drogę swych ryzykownych ambicyj.
Jednocześnie z rozpoczęciem pierwszych kroków wojennych przez Gwiazdę Morza, książę Ksywian przybył z żoną do Idanią na pożegnanie. Rozpacz księżnej matki była wstrząsająca. Gizella z serdecznością córki, zapominając o wszystkiem, co kiedykolwiek odcierpiała przez księżnę, otoczyła teraz matkę najczulszą opieką, przytem łagodziła z wrodzoną sobie słodyczą stosunek cesarza do obojga braterstwa, wielce naprężony z powodu Quarotto. Po rozdzierającem, rozpaczliwem pożegnaniu księżny matki z Ksywianem, książę podszedł do Ottokara i Gizelli, składając przed nią głęboki ukłon. W twarzy miał taki ból i mękę tajoną gwałtownie, że serce cesarzowej ścisnęło się żalem. Ucałował jej ręce z nabożną czcią, jak relikwie, a ona ścisnęła głowę jego w swych drobnych, atłasowych dłoniach i usta przycisnęła do jego czoła, z uczuciem kochającej siostry.
— Niech cię Bóg strzeże — wymówiła drżącym od łez głosem, poczem wymownym, delikatnym ruchem oddała go cesarzowi.
— Uściskaj go, Ottokarze — szepnęła do męża z błagalnem spojrzeniem.
Cesarz był wzruszony. Ujął brata w ramiona i rzekł serdecznie:
— Pamiętaj, Ksywianie, że idziesz tam wbrew naszej woli i przekonaniom, które nam podyktowały jedynie oddane tobie serca. Odpowiedzialność za krok swój nierozważny bierzesz sam na siebie.
— Wiem o tem i... jeśli zginę...
Książę umilkł i rzucił na Gizellę wzrok zamglony rozpaczą i uczuciem, przechodzącym jego siły.
Wtem ktoś krzyknął przeraźliwie, powstało zamieszanie.
To księżna matka zemdlała.


Książę Sweno Wenuczy po ujrzeniu cesarzowej na pomoście statku w Sterjocie, był pod nieustannem wrażeniem jej spojrzenia, jej uśmiechu czarownego i niewysłowionej urody. Stwierdził, że nie dorównywały jej portrety najlepszych mistrzów. Urok jej podziałał na niego tak silnie, że dopiero teraz zrozumiał i siebie i całe Rekwedy, będące pod wpływem Gizelli. Ta kobieta istotnie mogła najzawziętszych wrogów rozbrajać i tłumy prowadzić za sobą. Jeżeli zostanie królową Rekwedów, spełniwszy ich najszczytniejsze marzenia, to piękno jej będzie symbolem nietylko odzyskanej świetności narodu, ale i szczęścia, z jakiem każdy Rekwed powita swą wolność. Lecz sprawę rekwedzką znowu odsunęły na plan dalszy wypadki wojenne. Sustja, wplątana w zbrojny zatarg z Gwiazdą Morza, z drugiej strony atakowana przez Gerymję, znajdzie się w tem przykrem położeniu, w jakiem nie może być mowy o przywracaniu praw samodzielności krajom podbitym. Parcie pewnych czynników na Rekwedach, aby skorzystać z osłabienia Sustji i przejść wobec niej na stopę wojenną, jest równoznaczne ze wspieraniem machinacyj politycznych, na własną szkodę, jest to krótkowzroczność, obliczona na dzień dzisiejszy, jest to wreszcie ugodzeniem w serce tej boskiej istoty, której czar niezrównany tyle już dla Rekwedów dokonał. Do tego żaden prawy, szlachetny Rekwed nie dopuści, przeciwnie, cały naród stanie w obronie Sustji, zdając sobie doskonale sprawę, że nie o monarchję Ururgów mu chodzi, lecz o Rekwedy i zazdrosne zachowanie dla siebie monarchini, orędowniczki, królowej. Rekwedy wezmą udział w tej wojnie, dając żołnierza i mienie swe na rzecz Sustji, a stanie się to nie z rozkazu cesarskiego, jeno przez poryw ducha i rycerską ambicję. Narazie mobilizacja sił sustjańskich nie przeniosła się na teren rekwedzki, dzięki pewnym politycznym skrupułom cesarza, jednakowoż nie należy się łudzić, że polityka racji stanu weźmie górę w rządzie idańskim i stamtąd padnie rozkaz zaciągnięcia Rekwedów pod broń. Chwilę tę trzeba uprzedzić i warunki współdziałania z Sustją ułożyć w ten sposób, jakgdyby wolni szli ręka w rękę z wolnymi. Więc stworzyć armję rekwedzką, wskrzesiwszy jej historycznego ducha, zadokumentować światu jej moc i prowadzić ją od zwycięstwa do zwycięstwa. Do tego teraz zmierzała polityka Swena, poparta jednomyślnie przez wszystkie warstwy narodu. Otoczony sztabem wypróbowanych bojowników o wolność, Sweno już nie potrzebował zagrzewać ludzi do walki, lecz stanął otwarcie na czele narodu i wydawał rozkazy, o których spełnienie był spokojny. Nadchodzące do niego zewsząd raporty świadczyły, iż cały kraj widzi w nim jedynego wyraziciela swej woli i darzy go tem wielkiem zaufaniem, z jakiem oddaną bywa ślepo swemu narodowi zwycięska armja. Czekano tylko na jego skinienie. Zarówno magnat jak i chłop, wszyscy byli gotowi stanąć w szeregu i pójść tam, dokąd im wódz pójść każe. Partja Narodowa Rekwedów szła linją jego polityki i działalnością swą objęła kraj. Pod sztandarami jej stanęło stanowisko Sztarazzy’ego, który był przedtem zaciętym wrogiem Swena, pozostała tylko partja Thossuta, ale i jej szeregi topniały szybko w miarę, jak powszechnie żywym godłem odrodzenia Rekwedów stawała się czarująca postać cesarzowej Gizelli.
— I znowu... Gizella... cóż za potęgę posiada ta kobieta?... — pytał siebie Sweno i czuł się jak osaczony przez siłę, która miała go dosięgnąć i zmiażdżyć.
Już żagwie wojenne zaczęły ogarniać horyzont, już dniem i nocą ciągnęły ku granicom niezliczone pułki sustjańskie, już na ludność szła zgroza jak od nagłego mroku, co zwiastuje rychłe nadejście burzy, a Sweno ważył się jeszcze z myślami, oddalony co raz bardziej od ludzi, a jemu snadź wydawało się, że czas jeszcze nie nadszedł.
Takim go zastała wieść o powrocie do Sustji cesarzowej.
Sweno bez chwili namysłu wyruszył do Sterjotu, by ujrzeć Gizellę choć z daleka, sam nie będąc widzianym. Wiodła go na jej spotkanie siła nieprzeparta, pchało go tam natarczywe, zachłanne pragnienie. I oto niecierpliwość księcia w oczekiwaniu tej chwili przeszła jego marzenia. Zobaczył blizko tę przecudną kobietę w całej krasie urody i wdzięku, ujrzał jej oczy promieniste zwrócone na siebie, były jakby pytające i spłoszone. Zakwitł mu jej uśmiech przedziwny tylko dla niego przeznaczony, jak i jej spojrzenie, jak i jej ukłon. Widziała go. Prąd szczególny falą gorącą przepływał pomiędzy ich oczyma. Odczuł to i był upojony. Kiedy wracał do Awra Rawady, gdzie miało się odbyć posiedzenie komitetu Narodowego, całą podróż przeżył w rozkosznym półśnie, owiany jakiemś ciepłem tchnieniem, przejęty radością, wypływającą z samego faktu widzenia jej. Znalazłszy się w swoim pokoju, wobec udekorowanego kwiatami portretu cesarzowej odniósł wrażenie, że te aksamitne otchłanne oczy tak samo, tak wyłącznie zwrócone są na niego, jak tam, nad morzem w Sterjocie. Zaczął teraz badawczo wpatrywać się w nią. Z portretu wielkiej damy, z wizerunku żony Ururga, wychyliła się ku niemu cudowna postać kobiety; jej rąk drobnych pieściwych, nieśmiałby jeszcze przytulić do ust, a jej spojrzenie sięgające w głąb serca sprawiło, iż wobec niej popełniłby nawet szaleństwo. Nagle cofnął się jak oślepiony błyskawicą myśli, na czole jego zarysowała się pionowa bruzda.
— Królowa — szepnął ze czcią najwyższą, i zwolna w tem zapatrzeniu zgiął przed jej majestatem kolana, jak gdyby ujrzał ją żywą, idącą ku niemu z dalekiej błękitnej przestrzeni.
Usłyszał kroki burgrabiego. Młody magnat ocknął się, podszedł szybko do biurka. W drzwiach stanął Tolomed
— Wasza wielmożność, sztafeta z Sudgrestu.
Podany sobie arkusz papieru książę ujął w rękę, rozerwał, spojrzał na tekst. Iskry zapaliły mu się w oczach.
— Natychmiast konia dla mnie! Edimar i strzelcy na koń, do Sudgrestu.
— Wasza wielmożność... czy?...
— Tak jest, stary, wojna!...
Nagle uniesiony porywem szału i energji, wzniósł wysoko rękę w górę i wyrzucił z piersi okrzyk zwycięski:
— Nowa era! Niech żyje królestwo rekwedzkie!
— Niech żyje! — powtórzył Tolomed uroczyście. Skłonił się nisko księciu i wybiegł z komnaty.
Sweno skierował wzrok na portret cesarzowej, na wyrazistej twarzy jego odbiła się myśl głęboka, wtem podniósł wyzywająco dumne czoło przeredlone brózdą i błysnął tajemniczo stalą swych oczu.
— Rekwedy nie pójdą przeciwko sobie i przeciwko niej, — rzekł z władczą mocą i zdecydowanym krokiem opuścił swoją pracownię.
Wkrótce książę Sweno na czele licznego oddziału własnych strzelców pędził szerokim traktem, bodąc ostrogami rumaka, ponoszony przez mocarną, twórczą wolę swego ducha.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Huk armat na granicy Gwiazdy Morza i jęki pierwszych ofiar były jakby hasłem dla potężnej Gerymji, które nie zwlekając ani chwili, uderzyła na Sustję z północj i po pierwszej utarczce opór szeregów sustjańskich złamała. Wraz z przygnębiającemi wiadomościami z pola bitwy zaczęły nadchodzić do Idania transporty rannych coraz liczniejsze, coraz straszliwsze, zapełniając wszystkie szpitale i czyniąc ze stolicy jeden wielki lazaret.
Na widok ofiar, oddających krew męczeńską służbę swej pod sztandarami ojczyzny, cesarzowa Gizella nie została obojętną. Natychmiast utworzyła komitet niesienie pomocy nieszczęśliwym żołnierzom i, otoczywszy się sztabem najlepszych sił lekarskich, podporządkowała wszystkie miejscowe szpitale swojej wyłącznej opiece. Duch jej nacechowany samozaparciem się i wprost chrystjanicznem współczuciem zapanował niepodzielnie na każdej sali szpitalnej, w każdym domu. Ona pierwsza pomimo silnego protestu księżnej matki, przywdziała białą chusteczkę i fartuch siostry miłosierdzia, ona pierwsza dała porywający przykład troskliwości o życie człowieka i samarytańskiego poświęcenia dla bólu ludzkiego. Panie dworu i panie z arystokracji idańskiej, przychylne cesarzowej, poszły za nią, gotowe wypełniać wszystkie jej zlecenia. Niezmordowana w niesieniu pomocy, odwiedzała codzień wszystkie szpitale idańskie, zatrzymując się nad łóżkami ciężko chorych, by wątpiącym w cierpieniu nieść słowa otuchy, a konających ratować ostatnim wysiłkiem z rąk śmierci. Wyznaczywszy sobie kolejność dyżurów na zmianę z hrabiną Dalney i kilkoma paniami, nieraz spędzała bezsennie noce bądź na rozmieszczaniu nowych rannych, bądź na czuwaniu przy łóżku konającego. Mężna, posunięta do najwyższych granic wytrzymałość Gizelli w takich momentach zdumiewała całe jej otoczenie, pomimo, że jednak były to próby ponad jej siły, zbyt szarpiące jej wysubtelnioną wrażliwością. Pokrzepiała ją tylko świadomość, że spełnia swój obowiązek i przynosi ulgę cierpiącym. Dowody zaufania i wdzięczności ze strony żołnierzy były dla niej zadowalającą nagrodą za jej własne cierpienie.
Zdarzało się tak, że samo zjawienie się cesarzowej na sali szpitalnej uśmierzało choćby na chwilę najokrutniejsze męczarnie rannych. Nawet siostry zakonne, pielęgnujące chorych, nie miały tak cudownego wpływu na rannych żołnierzy, jak Gizella, której uśmiech dobry i jedno miękkie słowo działało suggiestyjnie.
Pewnego razu przywieziono z pola bitwy młodego żołnierza w stanie tak beznadziejnym, że o żadnym ratunku nie mogło być mowy. Miał umrzeć z upływu krwi, chwile jego były ostatnie. Cesarzowa w swym białym lnianym ubiorze szpitalnym zaczęła modlić się za umierającego, klęcząc przy jego łóżku. Gdy odzyskał na krótki moment przytomność i wymówił jakieś słowo, Gizella zaczęła go wypytywać, skąd pochodzi i gdzie jest jego rodzina. Opadając z resztek sił, chory wyznał, że jest synem biednych rodziców, którzy pragnęli w nim widzieć swoją chlubę. Na wspomnienie domu rodzinnego zrywała się w nim rozpacz, bo płakał i męczył się bardziej. Gizella przechodziła mękę z nim razem, głęboki żal ogarniał ją na widok tej niewinnej ofiary, ginącej w zaraniu życia pod nieubłaganym ciosem wojny. Chłopak zaczął rozglądać się błędnemi oczami, jakby kogoś szukał wśród otoczenia, chwilami zrywał się jak do ucieczki i opadał zaraz ciężko, bezwładnie. Gizella pochyliła się nad nim i spytała głosem, pełnym współczucia:
— Powiedz, czego byś żądał, może masz jakie pragnienie, może jakie zlecenie dla rodziny, powiedz, spełnimy wszystko.
— Pragnę już tylko, wyrzekł z trudem, siostro, aby cesarzowa przyszła do mnie, chcę przy niej umrzeć.
Łzy nagłe, niepohamowane, trysnęły z oczu Gizelli. Objęła ramieniem umierającego i głowę jego przytuliła do piersi.
— Jestem przy tobie, bracie...
Żołnierz drgnął i spojrzawszy dopiero teraz w anielskie oblicze cesarzowej, zapatrzył się w bezsłownym zachwycie. Twarz jego stała się jakaś dziecięca, jasna, łagodna, przymknął oczy, uśmiechnął się jak przez sen i tak umarł, jak zasypiają dzieci ukołysane przez matkę.
Odtąd Gizella oddała się pielęgnowaniu rannych z tym większym zapałem. Na zamku widywano ją tylko wtedy, gdy odwiedzała dzieci. Dążyła do szpitali zawsze serdecznie z energją i słodyczą, niosąc ulgę chorym. Idańczycy znali już jej karetkę, którą jeździła jak duch opiekuńczy od szpitala do szpitala.
Tymczasem wojna objęła już znaczną połać monarchji i wyolbrzymiała do groźnych rozmiarów. Horyzont wojenny zaciemnił się, niebezpieczeństwo od Gwiazdy Morza groziło bardzo poważne, od Gerymji zaś szła nawała, wywołując grozę. Wypadki następowały szybko po sobie, małe starcia z Gerymami były niezwykle krwawe. Czyniono przygotowania do walnej bitwy, decydującej. Cesarz kierował mężnie całym przebiegiem wojny, wspierany przez księcia Sebastjana i kilku doświadczonych strategów. Rząd odbywał nieustannie narady, z Idania szły z szybkością błyskawicy rozkazy tem bezwzględniejsze, że dyktowało je położenie istotnie bardzo niepewne.
Zwiększono straże bezpieczeństwa na wypadek spodziewanych rozruchów.
Wtedy przyszli z pomocą Rekwedizi. Z Sudgrestu przybyli do Idania posłowie księcia Swena Wenuczy’ego z oznajmieniem, że armja narodowa rekwedzka jest w gotowości zupełnej i, rozumiejąc, że tak Sustji jak i Rekwedom grozi jednakowe niebezpieczeństwo, tak ze strony Gerymji jak i od Gwiazdy Morza — czeka rozkazów cesarza.
Oświadczenie to cesarz natychmiast przedstawił na ścisłej radzie wojennej, a w kilka godzin potem podpisywał reskrypt cesarski, mianujący księcia Wenuczy’ego wodzem armji narodowej rekwedzkiej. Gdy któryś z dostojników idańskich zauważył, że młody Wenuczy oświadczeniem swem rozwiązał sprawę niepodległości Rekwedów, cesarz odrzekł zgryźliwie:
— Czyż w chwili obecnej, tak groźnej, możliwe jest inne rozwiązanie? Zresztą można nie być pewnym osoby, do której się nie ma zaufania, ale na Wenuczym polegać trzeba.
Wkrótce nadbiegła do Idania wieść pełna otuchy, że wódz rekwedzki pchnął swe siły na Gwiazdę Morza, by stamtej strony odeprzeć wroga grożącego Sustji i pogranicznym Rekwedom. I znowu biegły dni znaczone hukiem armat i znowu armja sustjańska ponosiła od Gerymji klęskę po klęsce.
Aż przyszła chwila krytyczna. Doszło do straszliwej rozprawy z Gerymami. Sustja wytężała swe siły z niebywałem męstwem. Wreszcie wpadła do Idania wieść hiobowa, że bitwa decydująca przegrana, nieprzyjaciel przełamał wojska sustjańskie i posuwa się ku stolicy. Przez miasto zaczęły przeciągać długie obozy ludności, której osiedla zostały rozgromione. Ludność ogarnęła panika, pierwsze lepsze doniesienia z pola walki potęgowały grozę. Na ulicach widać było tłumy podniecone, niespokojne... gorączka oczekiwania na coś strasznego porywała wszystkich, mnóstwo ludzi wyjeżdżało ze stolicy. Dwór cesarski szykował się również do opuszczenia Idania, gdy zajdzie konieczność tego. W „Starym Ururgu“ upływały długie, męczące godziny niepewności.
Nikt nie chciał wierzyć, że dojdzie do opuszczenia stolicy. Armja sustjańska, szarpana przez Gerymów, cofała się, broniąc już tylko drogi na Idań. Zgnębienie ogarnęło cesarza, rozesłano nowe zaciężne wici. Cesarzowa zapamiętała się w spełnianiu obowiązków miłosierdzia.
Upłynęła jeszcze jedna noc prawie bezsenna, położę nie stało się krytycznem. Wczesnym rankiem nadciągnęły do stolicy nowe zastępy wojsk, z rozkazu dowództwa Idań zaczął szykować się gorączkowo do obrony. Z wyjazdem dworu cesarskiego nie można było dłużej zwlekać.
Tegoż dnia cesarzowa przyjmowała właśnie nowy transport rannych. W transporcie tym znalazł się żołnierz, mający głowę niemal zmasakrowaną, że nawet lekarze wzdrygnęli się na jego widok. Na poszarpanej twarzy, oblepionej błotem, pomieszanym z krwią, ocalały mu tylko wielkie, obłąkane bólem oczy, któremi wodził bezustannie, jak gdyby starał się rozpoznać kogoś z otaczających go ludzi. Nie mógł mówić, tylko skowyczał jękiem, aż krew stygła w żyłach. Lekarz naczelny ujrzawszy go, machnął ręką.
— Niema ratunku. Skona za godzinę najwyżej.
— Doktorze, ratuj go! — zawołała Gizella. — Może rany jego nie są śmiertelne.
Przy badaniu głowy ranny zemdlał. Gdy rozdarto mu na piersiach skrwawioną koszulę, błysnęło coś świetnym promieniem na poranionej piersi. Cesarzowa, stojąca opodal, usłyszała zdziwione słowa doktora:
— Ho! ho! to jakiś niezwykły pacjent! Cóż za klejnot nosi na sobie!
Cesarzowa zbliżyła się do łóżka, lekarz pokazał jej spryskany krwią brylantowy krzyżyk na złotym, misternym łańcuszku. Cesarzowa spojrzała i — wstrząsnęła się, blednąc.
— To Patryk — szepnęła.
A, widząc pytające oczy lekarza i jego asystentów, zawołała gorączkowo:
— To góral rekwedzki, on ocalił nam życie w puszczy arwijskiej. Doktorze, on musi żyć!
— Najmiłościwsza pani, — rzekł lekarz wzruszony, — za ocalenie życia twego wart on najwyższych starań nietylko z mej strony. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby żył, choć wątpię, bo rany istotnie śmiertelne.
Przy badaniach i opatrywaniu Patryk mdlał kilkakrotnie, przewracając straszliwie białka oczu. Ale była jedne chwila, w której zdawało się, że, spojrzał przytomnie Wówczas cesarzowa i lekarz pochylili się nad nim.
— Patryku, poznajesz mnie? — spytała Gizella.
Głos ten snadź na jedno okamgnienie uciszył ból górala, bo rozchylił usta w jakimś dziwnym uśmiechu i krzyknął rozdzierającym głosem:
— Panieneczko!!!
Zakrztusił się, z oczu trysnęły mu dwie duże łzy, zemdlał. Gizella pocałowała go w czoło i, tłumiąc w sobie płacz, uklękła przy nim. Zaczęła półgłosem litanję za konających. Obecni lekarze i słżba szpitalna poklękali również. Patryk oddychał ciężko i rzucał się na łóżku, trawiony gorączką. W tem otworzył oczy szeroko nieprzytomnie, zaczął coś mówić niewyraźnie i nagle zawołał z całej mocy, patrząc w przestrzeń z przerażeniem:
— Wódz! orzeł z Awra Rawady! porywa panieneczkę! pa...nie...necz...ko...
Na krzyk jego obłędny Gizella zerwała się z kolan. W tej chwili otworzyły się drzwi i do sali wszedł cesarz i stary książę Wenuczy. Usłyszawszy ostatnie słowa Patryka, zamienili z sobą pytające spojrzenia. Magnat rekwedzki podszedł do naczelnego lekarza, spytał go, kim jest ten ranny, a otrzymawszy wyjaśnienie, pokiwał żałośnie głową.
Patryk konał nieprzytomny, podtrzymywany przez Gizellę, gdy wydał ostatnie tchnienie, cesarzowa zalana łzami, zamknęła mu oczy i zwróciła się do cesarza, wskazując zmarłego.
— To Patryk, góral, który ocalił nas od niedźwiedzia w Arwji.
Cesarz zdziwił się.
— Prawda!... krzyżyk waszej cesarskiej mości ma no piersiach. Nie chciał wtedy żadnej innej nagrody Bohater!
— Walczył w narodowej armji rekwedzkiej, bo przed chwilą wzywał w malignie swego wodza, — rzekł z pewne dumą Wenuczy.
Gizella spojrzała na księcia pytająco, w uszach jej zabrzmiał ostatni okrzyk Patryka: „Orzeł z Awra Rawady porywa panieneczkę!“
O kimże to mowa?... Czyżby?!...
Cesarz i Wenuczy salutowali zmarłego.
— Odznaczam go orderem walecznych, jako bohatera. — rzekł uroczyście cesarz, poczem zwrócił się do Gizelli: A teraz...
Ottokar wyszedł z żoną i Wenuczym do osobnego pokoju i zakomunikował Gizelli, że zmuszona jest bezwłocznie wyjechać z dziećmi i matką w głąb kraju.
Cesarzowa załamała ręce. Do ostatniej chwili łudziła się nadzieją, że armja sustjańska stawi opór nawale Gerymów, teraz zaś przyjęła smutną wiadomość z bolesną rezygnacją, zapytawszy tylko:
— A wasza cesarska mość, a cała rodzina, a ludność i ranni?
— Narazie chodzi tylko o bezpieczeństwo twoje i dzieci. Co do reszty poweźmiemy niebawem decyzję. Wierzę, że Gerymów do stolicy nie dopuścimy, dlatego muszę pozostać na posterunku i czuwać osobiście — nad przebiegiem akcji. Mój wyjazd w takiej chwili byłby źle zrozumianym. Sądzę, że powinnaś wasza cesarska mość wyjechać na Rekwedy.
— Błagam o to jak o łaskę najwyższą, — rzekł stary Wenuczy, skłaniając nisko siwą głowę.
— Ty wiesz, Ottokarze, — odpowiedziała Gizella, — że osobiście wolałabym zostać przy twoim boku; skoro jednak jest to konieczne i żądasz tego, wyjadę. Ale proszę o wywiezienie rannych, oni nie mogą pozostać w mieście zagrożonem, chcę się niemi nadal opiekować.
Cesarz spojrzał pytająco na księcia, ten rzekł:
— W Sudgreście szpitale są przepełnione, mamy jedynie prywatne zamki a przedewszystkiem Awra Rawady, gdzie jest dużo miejsca na sale szpitalne.
— Ależ książę, — zawołała Gizella, — zamek Awra Rawady nie może być zmieniony w szpital!
— Pani najmiłościwsza, zamek ten oddaję do twego rozporządzenia i oświadczam uroczyście, że wszyscy ci, których umiłowałaś w ich bólu, są przez nas umiłowani każdy ranny żołnierz sustjański jest naszym rannyn bratem.
— Czy to nie za wielka ofiara z twojej strony, książę? — zapytała ze smutnym uśmiechem głęboko wzruszona.
— Dom nasz tylko uszczęśliwisz, najmiłościwsza pani, obecnością swoją i swych dostojnych dzieci. Proszę cię o to usilnie w imieniu własnem i... mego syna.
Gizella drgnęła i zaróżowiła się gwałtownie.
Cesarz rzekł szybko.
— Ach, wasza cesarska mość nie wie jeszcze, że ostatnio sztab nasz otrzymał tajną wiadomość, że książę Sweno odniósł zwycięstwo zupełne nad Gwiazdą Morza, i zostawiwszy tam część swoich sił, dąży teraz bez wytchnienie na północ, aby z tej strony odciąć drogę Gerymom... Plan taki może być uwieńczony rozbiciem zastępów nieprzyjacielslcich, niemniej wszakże kryje w sobie niebezpieczeństwo dla młodej armji rekwedzkiej. Pojmujesz Gizello jak dzielnego Sustja zyskała sojusznika.
— Więc to księcia Swena, swego wodza, wzywał Patryk przed zgonem? — spytała gorączkowo cesarzowa.
Wenuczy skłonił się.
— Tak, najmiłościwsza. Rekwedzi nazywają mego syna orłem z Awra Rawady.
Pod wrażeniem słów cesarza i tego uznania dla młodego wodza Rekwedów, Gizellę ogarnął jakiś nieznany dotąd płomień, rozrastał się w niej stłumiony dawno pęd do życia, dziwne podniecenie pozbawiające ją panowania nad sobą. Zaimponowało jej czyjeś bohaterstwo, czyjaś szalo na wola i nagle, niewiadomo dlaczego, zupełnie odruchowo wyciągnęła do księcia Wenuczy’ego obie ręce, z ust jej padły nabrane radością słowa.
— Książę Sweno zwycięży!
Wyraźny cień niechęci zamroczył twarz cesarza. Spójrzał na żonę szeroko otwartemi oczami, pytając w myśli błyskawicznie.
— Dlaczego?


Przyjazd cesarzowej do Awra Rawady miał być narazie utrzymany w ścisłej tajemnicy, ale zanim Gizella rozgościła się w starym zamku, zanim nadciągnęły Anudem statki wiozące rannych, już wieść radosna rozeszła się po całym kraju. Arystokracja rekwedzka spieszyła gremjalnie złożyć hołd cesarzowej, lud prosty garnął się do niej, zalegając w ciągu kilku dni dziedziniec zamkowy licznemi gromadami. Na rzecz szpitali, rozmieszczonych po całych Rekwedach, posypały się hojnie ofiary pieniężne, mnóstwo ludzi zgłaszało się bezinteresownie do pomocy w pielęgnowaniu chorych, ażeby, jak mówiono, najmiłościwsza pani miała największy dowód miłości ludu. W tej atmosferze sympatji ogólnej Gizella poczuła się szczęśliwą, jak dawniej i rozjaśniona pogodą ducha rozsiewała dokoła siebie dobro, miłosierdzie i czar niebywały. Rozkwitła pełnią swego piękna jak kwiat bajeczny, całą duszę i serce wdzięczne oddawała Rekwedom z hojnością monarszą, ze słodyczą kobiety, umiejącej za okazanie serca odpłacić się sercem stokrotnie.
Podczas częstej nieobecności księcia Wenuczy’ego, który zmuszony był jeździć w sprawach państwowych do Sudgrestu i do Idania, opieka nad Gizella przypadła zaszczytnie Tolomedowi, wielkiemu zwolennikowi cesarzowej. Stary burgrabia lubił szczycić się świetnościami rodu Wenuczych wobec wybranych tylko osób i nawet niezbyt oddaloną przeszłość przybierał w formy zgoła legendarne. Dzięki temu Gizella znalazła w nim wtajemniczonego we wszystko przewodnika i słuchała jego opowiadań z jednakowem zainteresowaniem, tak przez szacunek dla oglądanych pamiątek, jak i przez ciekawość. Gdy w kilka dni po przyjeździe do Awra Rawady zwiedzała starą basztę, gdzie była zbrojownia, z pośród różnego rodzaju broni zastanowił ją wiszący osobno na ścianie sztylet, bardzo dziwny i starożytny, wyryte były na nim głęboko słowa: „W męce twojej on będzie wyzwoleniem“. Zapytała Tolomeda:
— Czy sztylet ten spełnił już swe przeznaczenie i jest tylko tragiczną pamiątką, czy też jeszcze krew ma spłynąć po nim?
Tolomed pomyślał chwilę i rzekł:
— I jedno i drugie, najmiłościwsza pani, chociaż... któż zdoła przewidzieć wyroki Boże! Kiedyś, dawno już, dawno, jeden z pradziadów obecnych książąt Wenuczych, na tej to baszcie więził długo swoją młodą, piękną żonę, ot, z zazdrości, aby jej chciwe oko ludzkie nie ujrzało. Zachodził do niej często, z początku na długie godziny, potem coraz krócej z nią przebywał, a kiedy wracał, widać było na nim okrutną mękę. Tak trwało przez lata. Aż raz poszedł i nie wrócił. Po upływie trzech dni, bo wcześniej nikt nie śmiał sprawdzać, zaniepokojona służba znalazła księżnę martwą, a u stóp jej łoża księcia z przebitą piersią. Z tego, co można było wnioskować, dorozumieli się ludzie, że ona umarła zamęczona więzieniem, a najpewniej tęsknotę do życia, on zaś zrozumiawszy, co zdziałała zazdrość, nie mógł znieść utraty żony i tym oto sztyletem zadał sobie w serce cios śmiertelny.
— Ale skądże napis na nim?... — zapytała Gizella, obracając w rękach sztylet.
— Tego nikt nie wie, najmiłościwsza pani, bo przechowywał się on wśród innej starej broni, z pokolenia na pokolenie i napis ten był na nim zawsze, jak ja pamiętam. Właściwie odnalazł go nasz młody kasztelan, książę Sweno...
— Książę Sweno... — szepnęła bezwiednie Gizella, drgnąwszy znowu na dźwięk tego imienia.
— I potem nie rozstawał się z nim w tamtych ciężkich dla ojczyzny chwilach — dodał Tolomed. — Wszyscy wiedzieliśmy, że go nosił przy boku, że rozmyślał nad nim w ukryciu i często spędzał noc na baszcie, gdzie przed laty zmarła księżna i było popełnione samobójstwo jej męża. Aleśmy bali się powiedzieć naszemu młodemu księciu choć jedno słowo, choć go ubłagać na kolanach, by rzucił to straszne narzędzie. Zdawało nam się, że lada chwila wybije godzina i książę Sweno nie zdzierży męki, która w nim rosła ponad jego moc hardą...
Tolomed urwał, spojrzawszy na cesarzową z bladym uśmiechem.
— Ale czy warto, najmiłościwsza pani, wspominać teraz takie rzeczy? — zapytał nieśmiało.
— Mów, burgrabio, mów! — rzekła niecierpliwie Gizella.
— Otóż, kiedy w owym roku strasznym dla Rekwedów, kiedy jeszcze waszej cesarskiej mości nie było na tronie Sustji, w roku rewolucji, kiedy sprawa ojczyzny utonęła we krwi, nasz książę Sweno w szale rozpaczy, postanowił podnieść cały naród i rzucić się na Idań, by wywrzeć zemstę na...
Tolomed umilkł i zwiesił głowę ponuro.
— Zemstę na rządzie i na dynastji za represje, za krzywdę — dodała Gizella z prostą szczerością w głosie.
— Tak, najmiłościwsza pani, wiedziano u nas ogólnie, że nietyle młodziutki wówczas cesarz był winien tym okropnościom, jakie się tu wtedy działy, ile złe wpływy księżny matki i paru książąt krwi, zagorzałych wrogów naszej ojczyzny. Otóż pewnej burzliwej nocy, gdy dokoła zamku trzaskały pioruny, w tej baszcie został uknuty spisek. W kraju było wszystko przygotowane, hasło miał dać książę Sweno, na którego wszystkie oczy rekwedzkie były zwrócone, jak na jedynego wybawiciela... I właśnie, gdy na skale tutejszej pod wiekowym dębem książę Sweno oczekiwał na sprzymierzonych, by im wydać tajne rozkazy, gdy na jego słowo miała się dokonać rzecz okropna, rozpaczliwy, ostatni ratunek ojczyzny. Och... najmiłościwsza pani, tego nikt z nas chyba nie zapomni!... Jeszcze jedna minuta, jeszcze jeden znak straszny... i nagle, jak piorun, pan nasz, ojciec, dopadł w sam czas do syna, rzucił mu się do nóg i jęknął boleśnie, upadłszy twarzą na ziemię. Co się tam potem działo między nimi, wiedział jeden Bóg i widział stary dąb... Tej samej nocy książę Sweno zniknął jakby zapadł się w ziemię, w te ponure lochy i korytarze głębokie pod basztą i skalnym wiszarem, a starszy pan zbielał jak gołąb po tej jednej godzinie męki straszliwej.
Tolomed umilkł i westchnął ciężko.
— A książę Sweno?... — spytała cicho Gizella.
— Żadnej wiadomości nie było od księcia Swena długo, bardzo długo, najmiłościwsza pani. Różne baśnie o nim gadali, w Sustji krzywdzili jego imię, on milczał, nikt nic nie wiedział... Aż potem ludzie zaczęli szeptać, że on jest i działa i czuwa nad ojczyzną, lud nasz zaczął śpiewać o nim pieśni smutne... potem dochodziły słuchy, że znowu zbiera się burza, znowu oczekiwano hasła... ale... ucichło na szczęście... Do Awra Rawady książę Sweno nie wracał, trzymała go przysięga, że wróci tu albo w huraganie i łunie pożogi, albo... w pewną już jasną pogodę. A myśmy to tylko wiedzieli, że wtenczas na skale zaklęcia ojca i dana mu przysięga powstrzymywały go od zamachu na Idań i... może na siebie.
Tolomed uczynił przerwę, jakby rozpamiętywał minione czasy, potem podniósł rozjaśnione czoło do góry i rzekł głosem brzmiącym radością:
— Ot, i wrócił książę Sweno pod dach rodzinny, wrócił w pewną już, jasną pogodę i działa razem z ojcem... Bóg tak chciał. Bóg sprawił cud... zeszła dla nas zorza świetlista...
Tolomed, stojąc przed cesarzową, pochylił nisko głowę, jakby składał jej milczący i nieśmiały, najgłębszy hołd.
Znowu podniósł oczy błyszczące weselem.
— Gdy książę Sweno wrócił do Awra Rawady, szczęsna to była chwila! I... co się stało, najmiłościwsza pani! Na drugi dzień po powrocie swoim, wezwał książę mnie do siebie i wręczając mi ten sztylet, powiedział:
— Masz, stary przyjacielu, zawieś go w zbrojowni, bo snadź nie w tej męce, którą przeżyłem, miał mi być wyzwoleniem... jakaś inna męka... jest mi... przeznaczoną... Taka jest historja tego sztyletu, najmiłościwsza pani, już on chyba nigdy nie złamie się w ludzkiem sercu...
Cesarzowa zamyślona przyglądała się sztyletowi długo i uważnie, jakby chciała wyczytać zawartą w nim tajemnicę, a właściwie odpowiedzieć na ostatnie słowa Tolomeda.
— Smutno tu i straszno — szepnęła wreszcie z jakiemś przykrem uczuciem lęku i oddawszy sztylet burgrabiemu, opuściła basztę.
Lecz potem parokrotnie zachodziła do niej sama, a gdy wracała stamtąd, przejmowało ją jakieś dziwne uczucie, którego sformułować nie potrafiła. Nieznana jej osobiście postać Swena niepokoiła ją samem złudzeniem obecności i wyobrażanie jej działało na nią podniecająco. Wszelkich wieści o nim słuchała chciwie, żadna wzmianka, choćby najbłahsza, o młodym wodzu Rekwedów, nie uszła jej uwagi. Zaczynała żyć rozpierzchniętemi myślami i z jednego tylko zdawała sobie sprawę, że dokonywa się w niej jakaś słoneczna, radosna przemiana, świadomość, że być może w Awra Rawady ujrzy księcia Swena i pozna go, odbierała jej niemal przytomność umysłu. Nareszcie pewnego dnia rozeszła się wieść podawana z ust do ust z szalonym entuzjazmem, że po zwycięstwie nad Gwiazdą Morza i po cofnięciu się wroga w popłochu od granic rekwedzkich, książę Sweno dążąc szalonym pochodem, zaskoczył Gerymom drogę na Idań i wspomagając armję sustjaiiską, przyczynił się dzielnie do odwrócenia strasznego niebezpieczeństwa od stolicy Sustji.
Idań był wolny od grozy nieprzepartej nawały Gerymów. Dzięki zaś zwycięstwu nad Gwiazdą Morza znaczna część pułków sustjańskich mogła być wycofana stamtąd i przerzucona przeciw Gerymom.
Gizella promieniowała, słuchając tych szczęsnych wieści, w których imię Swena powtarzało się ustawicznie. — Wkrótce potem do Awra Rawady nadszedł list cesarza, pełen uznania dla armji rekwedzkiej i dla jej wodza, zwycięstwo jego dodało otuchy całej Sustji. Jednakże w liście tym Gizella wyczuła zgrzyty zdumiewające ją, bowiem wśród pochwalnych dla Swena słów był cień jakoby zawiści i niechęci. Między innemi Ottokar pisał:
— „Sustja przekonała się niestety dopiero teraz, ile straciłaby w wojnie, przechodzącej nasze siły, gdyby nie zrozumiała w porę myśli cesarzowej, zwróconej wyłącznie ku Rekwedom z pominięciem nawet spraw własnych, co zresztą w tej chwili okazało się praktycznem, stwierdzam więc tylko, że armja rekwedzka była wiedziona do boju pod tajemnym twym znakiem...“
Wiadomości te i list cesarza mimo zawartych w nim aluzji uszczęśliwił Gizellę. Poczuła się jeszcze bliższą Rekwedom, jakby biło w niej ich serce, w chwili tej kwiaty wydały jej się bardziej kolorowe, bardziej pachnące, powietrze szersze, pełne jakiejś weselnej muzyki, Awra Rawady — bajecznym zamkiem; z okien jego spoglądać zda się na nią rycerz, wódz, zwycięzca... Pierwszy raz zastanowiła się nad wartością życia własnego i łatwo doszła do wniosku, że jest ono piękne. W duszy jej rozrastała się pieśń mocna, triumfalna, chłonęła z rozkoszą blaski słoneczne, jakgdyby w potokach tej jaśni spływało na nią obficie wiosenne błogosławieństwo nieba. Zbudziła się w niej ochota do śpiewu, tańca, igraszek, do szalonego pędu w dal i aż do łez rozrzewnienia była komuś wdzięczna za te dziwne uczucia, lecz wyrazić ich nawet nie umiałaby.
Pewnego dnia, jak zwykle, doglądała rannych, ale była tak roztargniona, że obowiązek swój włożyła na hrabinę Inarę, sama zaś wybiegła do parku. Nęciły ją miejsca zaciszne, głuche, ścieżki mało uczęszczane, wijące się pomiędzy skałami w dół, ku rzece. Gdy wracała, zmyliła sobie umyślnie drogę, aby obejrzeć i zbadać bez przewodnika wszystkie tajniki zamku. Ujrzała krużganek starożytny, wielce ozdobny, a prawie cały ukryty w gąszczu potężnych tui i wiązów rozłożystych. Schody kute w kamieniu wiodły do krużganka, a z niego drugie, węższe pięły się na piętro i ginęły w drugim, wyższym krużganku, oplecionym szkarłatem i kielichami powojów pachnących. Miejsce to odludne i piękne zaciekawiło Gizellę. Był to narożnik zamku w najstarszej jego części, zbudowanej z olbrzymich tafli granitu, przylegający bezpośrednio do murowanej fasady, zdobiącej skałę i brzeg rzeki. Głuchą ciszę panującą tu wszechwładnie ożywiał tylko gwar ptaków. Krużganki oblepione były gniazdami jaskółczemi, mnóstwo jaskółek granatowych obsiadło gzymsy okien wąskich, strzelistych, w tej chwili rozwartych.
— Czy tam kto mieszka? — zastanowiła się Gizella i — pod wpływem nagłej myśli szybko bez wahania weszła na schody.
Otoczył ją szelest skrzydeł jaskółczych, wiankiem kręciły się ptaki dokoła jej głowy, kwiląc i jakby witając ją radośnie. W tej skrzydlatej owacji weszła na górny krużganek i stanęła wśród powoi szkarłatnych, zwieszonych nad nią baldachimem. Drzwi oszklone, wiodące do komnaty, osłaniała od wewnątrz kotara z ciężkiej brokateli. Cesarzowa odczuła, że komnata jest pusta, mimo to zawahała się, czy wejść. Wreszcie, zerwawszy pełną dłonią więź powoi, weszła. Pokój był duży i pełen słońca, płynącego z narożnej oszklonej ściany od południa. Jasność i zapach kwiecia uderzał tu przedewszystkiem. Gizella rozejrzała się ciekawie i postąpiła w głąb komnaty. Nagle zdumiała. Na ścianie głównej, oparty na posadzce stał jej portret naturalnej wielkości, osłonięty z obu stron pierzastymi wachlarzami olbrzymich palm.
Otaczające go ciemne aksamitne kotary, palmy i kwiaty sprawiały złudzenie żywej osoby, nie zaś portretu. Jakkolwiek cesarzowa znała tę swoją podobiznę, jednąk dopiero teraz zachwyciła się mistrzowską jej plastyką i może pierwszy raz w życiu ujrzała tak wyraźnie własną piękność. Uśmiech zadowolenia i niejako pogłaskanej ambicji wykwitł na jej ustach. Odwróciła się i ujrzała przed sobą duże ciemne biurko, zarzucone stertami książek i papierów. Na wierzchu leżał otwarty niedbale list, adresowany do księcia Swena Wenuczy‘ego.
— A więc to jego biurko, jego pokój — szepnęła Gizella, czując gwałtowne bicie serca.
Zaczęła gorączkowo, zachłannie oglądać wszystkie szczegóły pokoju, jakgdyby utrwalała w pamięci każdy przedmiot, wiedząc, że raz jeden tylko tu przebywa. Na biurku stały w ramach i porozwieszane były na ścianach jej podobizny, robione kredką lub farbami, w rogu stały marmurowe wazony i urny, pełne róż i azalji; wśród nich przykuwało oczy jej prześliczne alabastrowe popiersie, a nieco niżej przed niem na inkrustowanym pulpicie rozłożony był pergamin, zawierający słowa: „Przez Jej miłość i w miłości ku Niej Rekwedy zmartwychwstaną“.
Gizella stała oszołomiona. Jakieś myśli — błyski zawirowały jej w głowie, a potem nagle olśniła ją świadomość, dająca najwyższe zadowolenie, że on, mówiąc w imieniu narodu, przemawiał i w imieniu własnem. Ścisnęła dłońmi pałające skronie i osunąwszy się na fotel, zapadła w głęboką zadumę. Lecz jakaś nowa, żywa myśl uniosła ją z miejsca do parku. Południe. Dzień słoneczny. Wesoły. Gizella spostrzegła, że w samotności, w pustce bez treści nie wytrwa długo. Zapragnęła czyjegoś towarzystwa i jednocześnie uprzytomniła sobie, że z ludźmi, przebywającymi w zamku, zetknąć by się nie mogła za nic, za nic. Bez namysłu, obawiając się spotkania z kimkolwiek, przemknęła przez gąszcz drzew starych, minęła skałę pamiątkową i dąb odwieczny, zajaśniała białą wizją na łące kwiecistej i zatrzymała się na niej u wejścia do wyniosłej dąbrowy. Wśród skał bielił Isię zamek Awra Rawady, opłynięty z jednej strony srebrną mieniącą się szarfą Anudu. Cesarzowa zdyszana nieco za szybkim spacerem piła teraz pełną piersią przeczystość powietrza i z rozkoszą rozglądała się po ulubionym krajobrazie. Znęciły ją kwiaty łąkowe rosnące tu obficie. Z pieśnią na ustach zaczęła je rwać pełnemi garściami, czując w sobie zupełnie nowy prąd życia, wyrywający się z nieprzepartą mocą z pod najgłębszych pokładów jej duszy. Uzbierała kwiatów różnobarwnych tak dużo, że miała ich całe naręcze, ułożone masą, niedbale. W skutek ciągłego pochylania się korona jej włosów rozluźniona opadła ciężko na plecy.
Z rozkoszą potrząsnęła w tył głową i — lśniący płaszcz włosów ciemnych, falistych opłynął ją aż do ziemi. Poczuła się piękną w tem pięknie ukwieconej przyrody i rozradowana jak dziewczę, które niesie swą urodę w darze komuś jedynemu, zawołała głośno na łąki i dąbrowę:
— Chcę być dziś najpiękniejszą dla was... kwiaty moje, dla was, łąki moje! dla ciebie...
Wtem głos jej zamarł. W zaroślach rozległ się gwałtowny tętent konia. Gizella zastygła w bezruchu, wielkie, szeroko otwarte oczy skierowała na skraj dróżki, ginącej w dąbrowie i zasłuchana w coraz bliższy łomot kopyt, czekała z zapartym oddechem...
Nagle zaczernił się wylot leśnej drogi, jakby chmura spadła na jasny skrawek łąki. Potężny rumak czarny, lśniący od potu, trzymany silnie w cuglach przez dzielnego jeźdźca, zjawił się z łoskotem pędu tuż przed Gizellą. Podniosła zdumione oczy i — wszystka krew spłynęła jej do serca.
— Książę!... — wydała lekki okrzyk i w jednej chwili, pchnięta jakimś gwałtownym a serdecznym odruchem, bezładną naręcz kwiatów rzuciła mu na siodło.
Rumak osadzony na miejscu wsparł się całą siłą na tylnych nogach i stanął na nich prawie pionowo; zanim jeździec zeskoczył na ziemię, Gizella była już w zaroślach, uczyniwszy wymowny znak ręką, że pragnie, by jej nie doganiał.
Książę Sweno zatrzymał się na siodle, oszołomiony niespodziewanem zjawiskiem... i tym znakiem wyrażającym jej żądanie. Stał pełen zdumienia pochylony całą postacią w jej stronę, jakby pragnął biec za nią i gonił białą jej sylwetkę dwoma gorącymi błyskami oczu tak długo, aż znikła mu zupełnie w gęstwinie. Wydała mu się wtedy podobna w przepychu swych włosów i w powiewnych sukniach raczej do leśnej boginki, niż do tej wielkiej pani, monarchini Sustji, którą pierwszy raz z oddalenia witał w Sterjocie. Zdjął kołpak z głowy i przetarł dłonią czoło, niby zbudzony ze snu, poczem spojrzał na kwiaty rozsypane na siodle, zgarnął je szybko, ukrył w zanadrzu swej kurty i pocwałował ostro w stronę zamku. Zatrzymał się chwilę pod pamiątkowym dębem, zamyślił się.
— Jednak to była ona, to ona, ona! — szeptał gorączkowo, uwypuklając w wyobraźni jej wizyjną niemal postać.
Uczuł w sobie nagłą, potężną mocarność życia i szczęście niewysłowione. Na skraju parku puścił konia, będąc pewny, że trafi do stajni, sam zaś niezwykle podniecony poszedł do swojej komnaty. Tuż obok schodów kamiennych spostrzegł na piasku wyraźne ślady drobnych stóp kobiecych, wytwornie obutych, na stopniach schodów te same ślady, znaczone piaskiem. Zastanowił się przez minutę i z dziwnie bijącem sercem wstępował na górę. Powitały go jaskółki hałaśliwą fanfarą skwirów, jak przedtem Gizellę i mówiły mu o niej...
— Czyż to możliwe? — myślał pełen szczególnego niepokoju, by się sen nie rozwiał. W komnacie rozejrzał się ciekawie, z zapartym oddechem, jakby chciał stwierdzić jej niewidzialną obecność i szeptał radośnie:
— Ona tu była... ona tu była...
Wtem ujrzał na podłodze kwiat purpurowy powoju. Rzucił się nań, jak na zdobycz, porwał kwiat w dłonie i chłonął go oczami.
— Te same miała u gorsu, te same kwitną tu na krużganku... A przytem ślady jej stóp na schodach...
Nie śmiał snuć dalej myśli, nie śmiał płoszyć czaru badaniem szczegółów. Płomień rozpalał jego serce, przepełniał go całego nieznanym dotąd żarem najwyższej rozkoszy. Kwiaty polne od niej i kwiat purpurowego powoju były dla niego czemś tak symbolicznie wielkiem, że zatracała się w tem cała jego istność realna, a on sam malał wobec rozjaśniającej się przed nim tęczy zachwytu i tajemnicy doznanego cudu.
W kilka godzin potem Tolomed, przynosząc odpowiedź na pytanie księcia, uroczyście zameldował:
— Najmiłościwsza pani prosi waszą wielmożność na górny taras nad rzeką.
Błysk radości strzelił ze źrenic Swena, szczęściem i dumą wezbrało mu serce. Więc nie oficjalne przyjęcie go, nie ceremonjalna audjencja wobec dworu i tylu natrętnych oczu, może w obecności nienawistnej księżny Annuncjaty Zofji. Więc zrozumiała go?... Jakże był wdzięczny jej za to zrozumienie! Nareszcie ze sfery marzeń zejdzie ona przed jego oczy, nareszcie zakwitnie przed nim czarem swego spojrzenia, uśmiechu, piękna i da mu możność wypowiedzenia choć kilku słów... Tak szybko szedł na jej spotkanie, że musiał panować nad sobą, by nie biec jak szalony, a wydało mu się, że zbyt wolno idzie.
I ujrzał ją zdaleka, jak szła strzyżonym szpalerem drzew ku tarasowi ta sama, co tam na łące pod dąbrową, w tej samej gładkiej, białej sukni z pękiem szkarłatnych powojów przy gorsie, tylko włosy w splotach przebogatych ułożone miała wytwornie, w ręku zaś trzymała duży wachlarz z czarnych strusich piór. Szła powiewna, lekka, ruchem swobodnym, jakby płynęła.
Zbliżali się do siebie dość wolno jakby dlatego tylko, aby opanować zbyt łomoczące serca i zachować chociaż pozorny spokój. Otchłanne oczy Gizelli pociemniały w głębokim tonie fjoletu, zawierając w sobie ten jedyny u kobiety wyraz zaciekawienia, któremu równa się drugi — zachwyt dziecka. Wyniosła postać księcia Swena, w bogatym stroju rekwedzkiego magnata, miała w sobie tyle rycerskiej dumy i wielkości wodza, że takim właśnie wyobrażała go sobie Gizella. W jednym momencie zwarli się spojrzeniami, poczem Sweno, przystanąwszy na kilka kroków przed nią, złożył jej ukłon poważny pełen czci i najgłębszego uwielbienia, jaki składa się nietylko monarchini, ale przedewszyistkiem kobiecie ubóstwianej. Gizella podsunęła się żywo i podała mu rękę ruchem serdecznym, ufnym, pochylając się ku niemu mimowoli całą postacią. Prąd elektryczny wstrząsnął ich nerwami, gdy książę, spojrzawszy stalowym błyskiem oczu w jej źrenice, ujął jej dłoń i wpił w nią usta, może zbyt gwałtownie, zbyt gorąco, zbyt długo... Odsunęli się od siebie i szli szpalerem zieleni, milcząc, jakgdyby każde słowo, jakie nasuwały im wirujące myśli, było za pospolite, za nikłe na wyrażenie właściwych uczuć. Ciszę przerywał tylko szmer kroków Gizelli i brzęk ostróg Swena. Milczenie przeciągało się rażąco, wreszcie Wenuczy przemówił pierwszy, nizkim barytonem, patrząc na Gizellę z wyżyn swej postaci wyniosłej, wzrokiem zachwytu i ubóstwienia pełnym.
— Przeznaczenie chciało, że spotykam najmiłościwszą panią po raz pierwszy na ziemi rekwedzkiej. Wróżba to najszczęśliwsza nietylko dla ojczyzny mojej, lecz... dla mnie.
— Spotykamy się w sercu Rekwedów, za jakie uważam Awra Rawady — zadźwięczał melodyjny głos Gizelli. — Ale tu spotykam cię książę, osobiście, bo... znaliśmy się już przedtem... niewidząc się... a ostatnio... witaliśmy się w Sterjocie.
On zadrżał. Fala krwi buchnęła mu do głowy, przeniknął ją wzrokiem pytającym.
— Tak jest. Zaszczycony byłem spojrzeniem najmiłościwszej pani, ale skąd zostałem wówczas odgadnięty?...
— Ach, to tajemnica dziwnej mocy!... Zdołała ona oderwać moją uwagę od towarzystwa i niezliczonych tłumów, aby skierować wzrok na dzisiejszego zwycięzcę. Wtedy przeczułam raczej niż poznałam z dawno widzianego portretu, dziś wiem, że to byłeś ty, książę.
Sweno zapłonął.
— Widocznie siła moich pragnień wytworzyła ten magnes przedziwny, który ściągnął twój wzrok, pani, na moją osobę. Ale ogrom takich pragnień zdołać może nawet więcej nad to, bo wyczaruje przed oczami wizję najpiękniejszą zanim rządząca światem i ludźmi możliwość pozwoli ujrzeć ją realnie.
— Jesteś więc zdania, książę... — szepnęła Gizella, podnosząc na niego ciekawe spojrzenie.
Magnat przystanął nagle i zatrzymawszy jej wzrok w swoich oczach, błyskających z pod rzęs ogniem szaleńczej podniety, rzekł głosem nieco zmienionym:
— Czyż mam wierzyć, najmiłościwsza pani, że dziś, gdym spieszył na zamek, tam pod dąbrową, ujrzenie ciebie nie było tylko... snem bajecznym?
Długie, czarne rzęsy Gizelli zadrżały i twarz jej nasiąkła mocniej różem, podała mu odruchowo rękę.
— Wierz, wodzu zwycięski. Kwiaty polne nie kłamią.
— Pani! — zawołał Sweno — przyklęknął, chwycił obie jej ręce i przytulił je do ust, jak dwa żywe talizmany.
— Wstań, książę — wionął mu nad głową cichy, słodki szept Gizelli, dwa liljowe płatki jej dłoni wysunęły mu się lekko z rąk.
Powstał, ale był jak oszołomiony, machinalnie podniósł z ziemi jej wachlarz i rzekł podając go:
— Proszę mi wybaczyć... najmiłościwsza.
Gizella skinęła głową z uśmiechem promiennym.
— Pójdźmy na taras, mój murzynek, Achmed, czeka na nas z podwieczorkiem nad szafirowym Anudem. Imponujące jest Awra Rawady, prawdziwa siedziba orła, okolona tak przyjaźnie łukiem tej pięknej rzeki... I orła waszego widuję często nad zamkiem, jest jakby symbolem tej wyżyny podniebnej i tych murów.
— Opowiadał mi ojciec, jak orzeł nasz witał najmiłościwszą panią na skale... za basztą.
— Ach to... dawno.
— Lecz już było szczęsnem dla nas proroctwem.
Stanęli przed szerokiemi schodami wiodącemi wysoko na taras. Wenuczy skłonił się głęboko i podał ramię cesarzowej.
— Najmiłościwsza pani pozwoli?...
Oparła się miękko na jego ramieniu z prostotą i wdziękiem. Ciemny rumieniec okrasił jego męskie, smagłe oblicze.
— Myśląc o pobycie najmiłościwszej pani w Awra Rawady, wyobrażałem sobie zawsze taką błogosławioną chwilę, że królowa Rekwedów dotknie swemi stopami tych oto płyt kamiennych i zasiądzie z nami do wspólnej biesiady. świadomość obecności twego ducha na Rekwedach, najmiłościwsza, była tym pierwszym promieniem, który przyświecał powrotowi memu do rodzinnego zamku.
— A do opuszczonych przez ciebie, książę, szeregów narodowych?... — spytała Gizella, siadając na krześle podanem jej przez Achmeda.
— Najmiłościwsza pani wszak wie, czyj wpływ skłonił mnie ostatecznie do rozpoczęcia pracy... innej w kraju, co dawniej poprzedziło mój wyjazd i co spowodowało, żem wrócił. Wiesz wszystko, najmiłościwsza, co miało się stać... i co wolą swoją królewską wstrzymałaś.
Gizella utkwiła w jego twarzy wzrok poważny, patrzyli na siebie.
— Lecz jednak teraz stanąłeś, książę, po stronie Sustji przeciwko jej wrogom i przelałeś krew bohaterskich Rekwedów za sprawę... zgoła im obcą.
— Najmiłościwsza pani, kiedy na dźwięk twego imienia wszystkie serca rekwedzkie uderzają jak jeden dzwon pieśnią radosną i triumfalną, miałażby wraża moc stanąć przedziałem pomiędzy nami a tobą, pani? Zresztą będę wyrazicielem zdania tych, co tam, w polu bitewnem, dobrowolnie nastawili swe piersi na kule, jeżeli powiem, że krew przelana przez Rekwedów, jest tylko maleńką cząstką tej wdzięczności, jaką winniśmy tobie... królowo nasza.
Gizella słuchała wzruszona, łzy jasne zawisły na jej długich, ciemnych rzęsach.
W tej chwili zdołu na rzece rozległ się śpiew chóralny, donośny, a smutną nutą brzmiący. Śpiew wybuchnął tak nagle, że Gizella powstała szybko od stolika, powstał i Sweno i razem podeszli do marmurowej balustrady tarasu, opromienieni czerwienią zachodzącego słońca. Spojrzeli w dół. Rzeką płynęła duża tratwa flisacka z ubogim namiotem pośrodku. Siedziała tam liczna grupa mężczyzn, śpiewając pieśń szczególną.
— Co oni śpiewają? Awra Rawady? — zdziwiła się Gizella.
Głosy dochodziły wyraźnie:

— Awra Raiwady, gniazdo bohatera.
Sweno, jak orzeł, na wroga spoziera.
W sercu mu budzi się zemsta straszliwa,
Za świętą sprawę lud do walki wzywa.


Lecz przeszła chwila i grom nie uderza,
Łzy i męczeńska krew się leje świeża,
Wolność nie świta i nadzieja zgasła,
Mijają lata a nie słychać hasła.

Awra Rawady puste, głuche stoi.
Próżno tam szukać bohatera w zbroi,
Jeno dąb stary tajemnicę chowa
I w szumie jego słychać groźne słowa.

„Wrócę, lecz nikt mnie od walki nie wstrzyma,
Miecz mój wyrośnie na topór olbrzyma“...
I znowu wiara Rekwedy ozłaca
I naród czeka, lecz Sweno nie wraca!

Gizella wzruszona, blada zwróciła się do księcia:
— Okrutna pieśń, bolesna...
— To pieśń ludowa, poczęta na mogiłach doby ubiegłej — odrzekł głucho.
Patrzyli na siebie przez chwilę milczenia, jakby dusze ich porozumiewały się z sobą, a wtem Gizella podała księciu obie ręce ruchem żywiołowym i z zapałem w oczach, rzekła:
— Pieśń powstanie nowa! Bohater Sweno wrócił i zwyciężył!
Wenuczy w mocnym uścisku ujął jej drobne dłonie i zawołał płomiennie:
— Ty zwyciężyłaś, pani!

KONIEC TOMU I.





HELENA MNISZEK

KRÓLOWA GIZELLA
POWIEŚĆ
TOM DRUGI

WYDANIE DRUGIE
W POZNANIU
WIELKOPOLSKA KSIĘGARNIA NAKŁADOWA KAROLA RZEPECKIEGO
1926



Umilikły echa wojenne. Monarchja sustjańska po przebytych wstrząsach wróciła do odzyskanego spokoju.
Wrótce potem Rekwedy gotowały się na wielkie gody. Wskrzeszenie królestwa z odnowieniem stolicy w Sudgreście było już aktem państwowym. Miała się odbyć teraz koronacja cesarza Ottokara i cesarzowej Gizelli.
Wśród gorączkowych zabiegów i przygotowań, wśród podniecającego serca i umysły oczekiwania, nareszcie dzień koronacji nadszedł. Już w wigilję tego dnia Sudgrest przyozdobił się bogato nieprzebraną masą flag, sztandarów, wieńców, kwiecia, łukami triumfalnemi, a wieczorem płonął rzęsiście iluminacją różnokolorowych tęcz i łun, rozbrzmiewał muzyką, jakby chciał wyśpiewać na cały świat bezgraniczną swoją radość. Noc zeszła w niemilknącym rozgwarze ulicznym, na śpiewach narodowych, na okolicznościowych przemówieniach, wygłaszanych tu i owdzie do gromadzących się tłumów. Zaledwo złotoróżowa jutrzenka wzeszła na pogodny mat nieba, stolicą Rekwedów wstrząsnął jak na pobudkę huk armat i wnet rozkołysały się miarowo, uroczyście spiże dzwonów kościelnych. Lud odkrył głowy i zapełniwszy wszystkie ulice, zbiegające się w środku miasta, stał w skupieniu nabożnem, czekał i patrzał ku odwiecznej katedrze, gdzie miał się odbyć akt koronacyjny. O ósmej rano wrota zamku królewskiego rozwarły się szeroko i na drodze usłanej zielenią i kwiatami ukazał się orszak dostojny, kierując wprost do katedry. Z piersi tłumów wydarł się jeden krzyk entuzjazmu, wzniósł się ponad huk dział, ponad odgłosy dzwonów, uderzył zda się o strop niebieski i rozszedł się miljonem ech po całym kraju:
— Pani nasza, królowa Gizella, niech żyje!
Para cesarska jechała w karocy z kryształu, kapiącej od złota i purpury, otwartej z obu stron, antycznej, dawnych królów rekwedzkich. Orszak świetny, bardzo liczny tworzyli magnaci rekwedzcy, konno, w swych narodowych strojach olśniewających bogactwem złotych szamerowań, haftów, klejnotów na guzach i agrafach, spinających kity z piór na kołpakach. Drogocenne futra bramowały ich opończe odrzucone na ramiona, pendenty od szpad i rękojeści, a także przepyszne rzędy na koniach świeciły migotliwie od drogich kamieni. Książę Wenuczy ojciec i książę Sweno, oraz hrabia Sztarazzy jechali równolegle z karetę monarszą, jakby na czele dostojnej eskorty panów. Sweno na swym ognistym, czarnym jak lawa wierzchowcu, otoczony mnóstwem postaci, miał tylko jedną postać przed sobą i ona samowładnie przykuwała wzrok jego, władając niepodzielnie jego nerwami, duszą, mózgiem. Była nią spowita w srebrną lamę, szytą w brylantowe rzuty wiotka postać Gizelli. Sweno z pod rzęs patrzał na jej profil subtelny, na jej włosy bajeczne, okryte przeźroczym welonem, przygotowanym pod koronę, patrzał na jej ramiona, z których zsuwał się lekko płaszcz gronostajowy, i — wiedział jedno, że tylko ona może zasłonić sobą świat cały i stać się jego apoteozą. Ale i Gizella była myślą przy Swenie. Ani razu od wyjścia z komnaty królewskiej nie spojrzała na niego, a jednak odczuwała wyraźnie, że on jest w pobliżu niej, rzucając na nią przyćmione błyskawice swych spojrzeń. Napróżno usiłowała uwolnić się od siły magnetyzującego ją wzroku. Dopiero, gdy ujrzała się wśród wyniosłych sklepień katedry, u ołtarza, w potoku jarzących się świateł, wszystkie myśli skupiła na tym jednym akcie koronacji. Do momentu tego przygotowywała się w ciągu trzech dni przez posty i modły. Podczas ceremonji niezmiernie długich, symbolicznych, pogrążona była w głębokiej kontemplacji i żarliwej modlitwie. Wzrok jej spoczywał często na drobnej postaci syna, siedmioletniego księcia Rogera. Mały następca tronu, cały w białych atłasach i koronkach przypominał nieco matkę z urody. Gizella wzruszonym wzrokiem obejmowała twarzyczkę syna, myśląc w głębi swej natchnionej duszy, że moment obecny to przyszłość Rogera, to chwała jego tronu, to jego szczęście... i łzy napływały do oczów Gizelli, a pytania rosły w sercu; czy Roger odpowie godnie przyszłym zadaniom monarchy i czy spełniony dziś cel święty ukochać zdoła?...
Nietylko promienną chwilę obecną widziała Gizella przed oczyma miłującej duszy swojej, lecz patrząc w przyszłość doszukiwała się w niej wielkich haseł i szerokiej roztoczy światła.
Czy spełnią się marzenia ku nowym ideałom dążące?... czy wielka moc zbudzonych w sercu pragnień, urzeczywistni się?...
Stary książę Wenuczy i hrabia Sztarazzy, najwybitniejsi politycy Rekwedów i prócz Swena najwpływowsi mężowie w kraju, asystowali u ołtarza Ottokarowi i Gizelli, oni również podawali Prymasowi korony do włożenia ich na głowy pomazańców. Po koronowaniu cesarza na króla Rekwedów wszyscy zgromadzeni w katedrze złożyli trzykrotny uroczysty pokłon nowemu królowi, poczem Ottokar podprowadził do ołtarza Gizellę, a Prymas zwrócił się do niej z kolei. Nastąpiła koronacja królowej. Rozbrzmiały nanowo śpiewy liturgiczne. Klęczącej, pochylonej wdzięcznie w sikupieniu Gizelli Prymas dał do ucałowania krzyż i przystąpił do namaszczenia jej olejami. Cisza bezmiernie podniosła, rytualna, panowała w katedrze, wszystkie oczy skierowane były na migocącą jak świetna gwiazda postać królowej, wszystkie serca biły dla niej, każdemu było jasnem, że głównie ona wolą narodu zostaje powołana na tron rekwedzki. Gdy hrabia Sztarazzy wziął z ołtarza koronę królowej i podał ją Prymasowi, stłumiony szmer radosny, okrzyk zachwytu i szczęścia poruszył świątynię. Bledziutka twarz Gizelli była pełna uduchowienia anielskiego, wyraz jej oczu odzwierciedlał promienność duszy. Obejmowała ona w tej chwili tkliwem uczuciem miłości miljon serc, oddanych jej niepodzielnie. Na czole jej spoczęła złota obręcz korony królewskiej, a w drobnych dłoniach godła władzy m onarszej: berło złote, jabłko i ciężki, starożytny miecz, który tak król jak i królowa Rekwedów otrzymywali przy koronacji. Gizella przyjmowała te insygnia z powagą i dostojeństwem, z uczuciem błogiego uniesienia, ze szczęściem, odczuwając jednocześnie cały ogrom nowych obowiązków, nowych ciężarów. Akt ten obarczał ją niemi na całe życie, ale ona przysięgła im sprostać. W piersi jej wyrosła niezłomna wiara w potężną, jasną przyszłość odnowionego królestwa rekwedzkiego i ufność we własne siły, poświęcone w służbie Rekwedom. Pod złotą obręczą starożytnej korony, zdobnej w drogie kamienie i rzeźby, w obramowaniu śnieżnego welonu jasne czoło Gizelli świeciło niepokalanie a dumnie, jak lampa alabastrowa, z płonącym wewnątrz ogniem boskim, ofiarnym. W przeciwieństwie do swej koronacji na cesarzową Sustji przed jedenastu laty Gizella inaczej odczuwała ten moment, jakkolwiek ten sam a jednak inny brała w ceremonjach udział. Oto dzień ten przywracał narodowi ujarzmionemu świetność królewską, zapalał nad całym krajem blask wolności i spełniał okupowane krwią męczenników marzenia, podnosząc do apoteozy humanitarne ideały człowieczeństwa, z którymi na ustach zginęło tylu bohaterów. Koronacja obecna napawała ją szczęściem, gdyż łączyła i pojedynwała tron Sustji z koroną rekwedzką.
Ceremonja wreszcie dobiegła końca. Wielki marszałek dworu i wielka ochmistrzyni królowej poprowadzili nowo ukoronowaną parę ceremonjalnie na tron poprzez strojne szeregi magnatów, tworzących świetny szpaler. Paziowie w bieli i purpurze nieśli treny sukni i płaszcza gronostajowego Gizelli, obok postępowały damy dworu królowej, oraz malowniczy orszak dam honorowych i pań dostojnych z arystokracji rekwedzkiej. Gdy oboje królestwo zasiedli obok siebie na purpurowych aksamitach tronu — powtórzył się znowu dla królowej trzykrotny, głęboki pokłon publiczności zebranej w katedrze, odśpiewano Te Deum, poczem wszyscy dygnitarze i magnaci, wywoływani z nazwisk i tytułów przez wielkiego ochmistrza dworu, podchodzili do tronu dla złożenia hołdu parze monarszej.
Katedra teraz grzmiała od okrzyków podnieconych, radosnych:
— Niech żyje Gizella!... pierwsza obywatelka w narodzie rekwedzkim! — zawołał na całą katedrę stary książę Wenuczy.
Okrzyk ten pobudził tłumy do nowych owacyj, tysiączne głosy rozsadzały, zda się, mury świątyni, ludzie ciągnęli do stopni tronu, aby być bliżej ubóstwianej pani.
Wtem wywołany przez ochmistrza hrabia Sztarazzy wystąpił i ucałowawszy ceremonjalnie rękę króla, podszedł do Gizelli. Z piersi jego wydarł się donośny okrzyk:
— Niech żyje królowa Gizella, zwiastunka nowej, szczęsnej ery na Rekwedach, odnowicielka naszych tradycyj narodowych, wskrzesicielka tronu i korony!
Sztarazzy usunął się do stóp królowej, ukląkł i podaną sobie rękę ucałował ze czcią jakąś niemal pobożną.
Moment ten miał dla Gizelli niewysłowiony urok, ubarwił ją cudną krasą rumieńca. Pochyliła się do klęczącego i rzekła wzruszona do łez:
— Pragnę być zawsze zwiastunką szczęścia dla was, lecz wskrzesicielem tronu Rekwedów jest cesarz, obecny wasz król.
Cesarz rozumiał, że ogólnie przejawiany zapał dla Gizelli jest zupełnie usprawiedliwiony, niemniej wszakże gloryfikowanie wyłącznie jej osoby drażniło go trochę.
— Jego dostojność książę Sweno Wenuczy, wódz armji rekwedzkiej — oznajmił wielki ochmistrz dworu.
Zaległa odrazu głucha cisza, jakby czar jakiś urzekł tłumy... które po chwili dopiero poruszyły się i falą przysunęły bliżej tronu, kierując wzrok ciekawy na wyniosłą postać księcia Swena. Wystąpił on z grupy magnatów strojny, dumny i z kołpakiem w ręku podszedł do fotelu królowej.
Wśród dworzan powstał szmer zdziwienia, zakłopotanie wyraźne odbiło się na twarzy wielkiego ochmistrza: wszak wywoływani podchodzili najpierw wedle ceremoniału do ucałowania ręki króla! Lecz książę, nie licząc się z zachowywanemi dotychczas przepisami i z cichem ostrzeżeniem ochmistrza wstąpił śmiało na podwyższenie tronowe, przyklęknął przed królową i nagle, dobywszy szpady, złożył ją u jej stóp ruchem pełnym czci i rycerskości, nisko pochylając głowę. Czyn ten symboliczny, zgoła niespodziewany, wywołał burzę okrzyków, pobudził tłum do wyrażenia jednym tchem szalonej radości.
— Niech żyje królowa Gizella, niosąca pokój i szczęście Rekwedom!
— Niech żyje nam i panuje i kwitnie w blasku swego piękna! Nasza wyrocznia, nasza pani!... huczało dokoła.
Gdy Sweno pochylił się do ucałowania ręki Gizelli, ona zbladła, oszołomiona jakiemś dziwnem, nagłem wrażeniem niepokoju. Opuściła powieki, nie widząc w tej chwili nic przed sobą i czuła tylko na ręku dotyk jak gorący stygmat warg jego. Nie rzekła ani słowa, Wenuczy również. To milczenie jednak było tak znamienne i miało w sobie taką charakterystyczną wyłączność, że kilka osób, stojących najbliżej, zastygło w zapatrzeniu się, a wszyscy odczuli niezwykłość chwili.
Cesarz przelotnie, ze zdumieniem spojrzał na Gizellę, błyskawiczne pytanie przemknęło mu przez myśl, co oznaczał zmieniony wyraz jej twarzy? W tej chwili Sweno odszedł od Gizelli i złożył mu ceremonjalny głęboki ukłon. Ottokar skłonił głową bardzo uprzejmie i żywo podał księciu rękę. Sweno z wielkim taktem pochylił się tak, że zrobiło to wrażenie pocałowania ręki, którą musnął oddechem. Ottokar lekko zaciął wargi, błysk gniewu zamigotał mu w źrenicach, — dotknęła go wyniosłość dumnego Rekweda. Sweno odpowiedział spokojnem wzniesieniem czoła i wzrokiem, nie wyzywającym, ale chłodnym.
Nastąpił jeszcze szereg wywoływań i prezentacji, poczem przy huku dział i dźwiękach muzyki świetny orszak królewski wyruszył z katedry przez strojne, przepełnione tłumami ulice Sudgrestu do zamku. Ottokar jechał sztywniejszy niż poprzednio. Może teraz dopiero spostrzegł wyraźniej, że dzień ten uroczysty, nieprzewidziany w historji jego panowania, był dniem poświęconym wyłącznie Gizelli. Ona była bohaterką tego dziejowego dla Sustji i Rekwedów momentu. Cały Sudgrest ją głównie wznosił na piedestały zasług i czci najwyższej, jej składał swą radość i wdzięczność. W burzy okrzyków nie wiele z nich mógł przyjąć król wyłącznie pod swoim adresem.
Książę Sweno jechał obok karety od strony Gizelli, a za nim błyszczące szeregi magnatów, tworzących zarazem straż honorową, królewską i osłonę karocy przed naporem tłumów. Liczne zastępy paziów, heroldów, trabantów, pajuków oprzeć się nie mogły nawale zebranego ludu. Gwardję wojskową magnaci cofnęli w tył, chcąc sami otaczać pojazd królewski. Więc też rozkołysane morze głów otaczało orszak, nacierając nań bezpośrednio i jak morze huczało niemilknącą wrzawą okrzyków na widok wychylającej się raz po raz ukoronowanej główki Gizelli. Magnaci napróżno usiłowali powstrzymać zbyt natarczywy zapał ludu, dopiero donośne a stanowcze słowa Swena zwrócone do tłumu, odniosły skutek natychmiastowy. Ci i owi cofnęli się, ustępując miejsca orszakowi, napór fali ludzkiej osłabł i — naraz buchnął ze wszystkich piersi okrzyk najmniej oczekiwany.
— Niech żyje Sweno Wenuczy, bohater i wódz zwycięski Rekwedów!
— Niech żyje królowa Gizella! Królowa go nam wróciła!
— Niech żyje Sweno, orzeł z Awra Rawady!
Krwawa łuna zalała smagłą twarz magnata, na lica Gizelli wystąpiła bladość wzruszenia. Sweno spojrzał bokiem, nieznacznie, na profil królowej, niewysłowienie piękny i uniesiony zapałem ludu, łączącym w jednym okrzyku ich imiona, stanął w strzemionach i zawołał z całej mocy, silnym swym organem głosu:
— Rekwedzi! Jesteśmy wolni, wolność to najwyższe prawo i szczęście człowieka. Wiedzcie, że krew przelana za ojczyznę, nie dźwignęłaby z martwych naszej świetnej korony, gdyby dostojna królowa nie skupiła w cudownem swem sercu naszych ideałów i długich śnień o swobodzie. Kto więc jest szczerym patrjotą, kto czuje się od dnia dzisiejszego wolnym Rekwedem, temu na usta spłynie ubóstwione imię jedynej patronki naszej!
— Gizella! Gizella! — rozległy się wraz z tysiącznymi oklaskami entuzjastyczne okrzyki, jakgdyby huragan szału porwał te tłumy.
Skłębiło się mrowie ludzkie, koło ekwipaży królewskich uczynił się tumult niebywały. Karoca stanęła. Szóstka białych koni zaczęła się wspinać, powstało zamieszanie, krzyk forysiów i paziów ginął w potężnej, niesłabnącej ani na chwilę nawałnicy głosów.
Król i królowa stanęli w karecie i wychylili się nazewnątrz. Ottokar po swojej stronie przemawiał do ludu, Gizella pochyliła się cała we wdzięcznym ukłonie, odpowiadając na okrzyki uśmiechem i promieniem swych oczu.
Nagle spłoszone konie szarpnęły karetą, Gizella zachwiała się. W tejże sekundzie książę Sweno z konia podał jej rękę, błyskawicznie wsparła się na niej, zachowując. równowagę. Spojrzeli na siebie krótko, ale wymownie. Blask padł na jego twarz, rozjaśniły się mu głębie oczu, a ona oparta ręką, na jego dłoni kłaniała się tłumom z najczarowniejszym uśmiechem i wołała srebrzyście:
— Dziękuję! Dziękuję! Sercem odpłacę za serca wasze!
Sweno patrzał na nią zbliska, pochłaniając ją oczyma, pochylony ku niej, czuł jej dłoń ciepłą, nerwową w swojej dłoni, jakby ją całą trzymał przy sobie, w swej mocy i — z największym wysiłkiem woli panować musiał nad sobą, aby nie krzyczeć z nadmiaru szczęścia, bo rozsadzało mu płonący mózg i serce wezbrane miłością dla niej!
— Gizella! Gizella! — huczał tłum i patrzał na nich z zachwytem przez tę chwilę jedyną i dla nich tylko w tym dniu przeznaczoną.
A wtem z balkonów i z trybun, ustawionych na drodze do zamku spadła rzęsista kaskada żywych kwiatów, osypując królową i księcia tęczowym pachnącym deszczem. Raz jeszcze błyskawicznie zatonęli w sobie oczyma i — rozerwali dłonie.
Gdy królowa usiadła, magnaci otoczyli ekwipaż królewski zwartym szeregiem i orszak ruszył wolno, wśród oceanu ludzkich głów, wśród niemilknących okrzyków, w potopie kwiatów.
Sweno nie odstępował powozu. Jadąc tuż obok Gizelli, miał w duszy oślepiający blask słońca, w oczach — jego żar.


Jako dowód wdzięczności i uznania magnaci rekwedzcy ofiarowali królowej w imieniu narodu malowniczą rezydencję pod Sudgrestem, Odölöd. Tam bezpośrednio po koronacji nastąpiło huczne przyjęcie pary królewskiej, złożone z wytwornej uczty, polowania w okolicznych borach i na rozległych błoniach, turniejów konnych, śpiewów, muzyki. Na życzenie Gizelli przyjęcie zostało zakończone wielką zabawą ludową, na której królowa ukazała się w ludowym stroju rekwedzkim. Gdy zabawę uwieńczył narodowy taniec Rekwedów, gdy ognistą muzyką cygańską runęło jego tempo, porywając wszystkich w zapamiętały, szalony wir, panowie z otoczenia królewskiego nie mogli się powstrzymać od pragnień zatańczenia z królową w pierwszej parze. Król nie tańczył, więc wybór tancerza zależał od Gizelli. Wszystkie czoła pochyliły się przed nią, wszystkie serca biły jednem oczekiwaniem. Na twarz Gizelli uderzyła łuna rumieńca, oczy jej błysnęły zapałem. Tylko z jednym chciałaby tańczyć, lecz zawahała się pod wpływem dziwnie niepokojącego uczucia i — postanowiła inaczej. Zamiast do Swena podeszła do starego księcia Wenuczy’ego i podała mu ramię z wdzięcznym uśmiechem. Stary magnat majestatycznie wprowadził królową na środek sali, stanął przed nią, całując jej rękę i zgięty w ukłonie rzekł wzruszony:
— Najmiłościwsza pani, zaszczytem jest i szczęściem wielkiem twój wybór, lecz niestety wiek mój za ciężki, abym śmiał z tak dostojną tancerką iść w takt muzyki. Jeśli wasza królewska mość raczy zezwolić, to niech ojca zastąpi syn.
Sweno drgnął, przybladł i skłonił się głęboko, poważnie. Gizella skinęła mu głową z pozorną swobodą, lecz wzburzona wewnętrznie. Podała mu rękę, spojrzeli na siebie, ale gwieździste oczy Gizelli wnet pokryły się gęstą zasłoną ciemnych rzęs, by znów unieść się w górę, ukazując boskie promienie źrenic, których urokowi oprzeć się było niepodobieństwem. Rozpoczęli taniec, porwani jego żywiołem, za nimi poszły inne pary, rozwijając się, jak barwny bukiet, rzucony w wir huraganu. Wkrótce jednak tancerze zaczęli usuwać się na bok, by nie tracić z oczu pierwszej, jedynej w swym rodzaju pary.
A taniec Gizelli i Swena nie był szalony, nie był, jak burza, co grzmi, i roztrąca wszystko, a jednak porywał widzów zawartą w nim szczególną ekstazą i klasyczną wprost rytmiką. Bezwiednie oboje nadawali swemu tańcowi tę lekkość ruchów, pełnych swobody i wdzięku, ten zapał podsycany dyskretnie ogniem temperamentów, które, zdawało się, w ich wyobraźni oznaczały szumny lot dwóch oddanych sobie dusz w coraz wyższe regiony zachwytu. Oboje zapatrzeni w siebie, a w pewnych momentach połączeni oplotem ramion zda się nierozerwalnym, oboje uderzający odrębną wytwornością postaci i pięknem swem, przykuwali do siebie wzrok obecnych i wzbudzali ogólny, niekłamany entuzjazm. On w ferworze tańca nie zatracił ani swej wrodzonej powagi, dostojeństwa, ani pewnej surowości w charakterystycznem u niego skupieniu brwi. Gizella zachowała swój wdzięk pełen czaru i uśmiech, w upojeniu tańca zaklęty niekiedy w rozkosznem półrozwarciu ust.
Hrabia Sztarazzy zwrócił się do księcia Sebastjana:
— Czy wasza cesarska wysokość nie znajduje, że taniec królowej z księciem Swenem jest nietylko narodowym tańcem rekwedzkim, lecz apoteozą tańca wogóle, samą melodją taneczną, wyrazem żywego piękna?
Stryj cesarski odrzekł:
— I trzeba przyznać, że nikt oprócz księcia Swena nie mógłby zostać tak wymarzonym tancerzem królowej. Nie tylko ze stanowiska estetycznego, lecz i z politycznych względów. Jednakże doskonale łączy się ich ideologja, ich duch, rzekłbym: dwa dźwięki, stanowiące jeden akord. Wiesz, hrabio, mimo, że nie jestem ani trochę wieszczem, a nawet pospolitym wróżbitą, tym dwojga jednak przepowiadam złotą legendę, przechodzącą z pokoleń na pokolenia w sercach Rekwedów.
Gdy królowa zakończyła taniec i Sweno przyklęknął przed nią, całując jej dłoń, sala zahuczała od owacji dla dostojnych tancerzy. Podnieceni zachwytem i wdzięcznością magnaci otoczyli Gizellę szerokiem kołem, a kilkunastu z nich samorzutnie wysunęło się naprzód, stając z obu jej stron półkręgiem. Nad głową królowej nagle zabłysnęła świetlista gwiazda, utworzona z błyskawicznie skrzyżowanych szpad, a z piersi wszystkich buchnął hymn starożytny, wzniosły, butny, zwycięski.
Tak się złożyło, że Sweno nie zdążył odsunąć się od królowej i on wzniósł szpadę nieco ukośnie, nad głową Gizelli, ale stał tuż przy niej, zamknięty wraz z nią tym pierścieniem panów.
Hymn brzmiał triumfalnie, wyrażając dumę narodową i cześć najwyższą dla korony rekwedzkiej, wzmagał się, jakby rosła w nim dusza całego narodu, wreszcie umilkł, zakończony bojowem wezwaniem. Szpady zadźwięczały donośnie nad głową królowej i opuściły się z chrzęstem do jej stóp, tworząc w ponownem skrzyżowaniu błyszczącą stalową koronę. Wykwitała z niej smukła, jasna postać Gizelli, jak bogini, w której władzy spoczęło życie całego narodu i jego przyszłe losy.
Cesarz patrzał uśmiechnięty, oczarowany widokiem żony, sala trzęsła się od krzyków radosnych i zapamiętałych oklasków. Hrabia Sztarazzy rzekł do księcia Sebastjana:
— Ma słuszność wasza cesarska wysokość. Legendę, królowej rozpoczął ten oto moment.
Zaraz po festynach w Odölöd para królewska, ulegając licznym błaganiom, odbyła podróż po całych Rekwedach. Naród prześcigał się w wyrażaniu hołdów i w urządzaniu przyjęć, był to nowy triumfalny pochód Gizelli, tym świetniejszy, że opromieniało go słońce odzyskanej wolności. Ale wśród zabaw, wśród mnóstwa wrażeń, czyniących pobyt na Rekwedach śnioną na jawie bajką odczuwało się, jak dzwon ponury, konieczność powrotu do Sustji, do Idania. Gizella zasępiła się, beztroska jej wesołość zagasła. Więc trzeba będzie pożegnać ukochane Rekwedy, gdzie na każdym kroku otaczał ją urok przedziwny, gdzie była stałe w zawrotnym kręgu upojeń i wracać do „Starego Ururga“, do stosunków dworskich osaczających — ją, jak śliskie węże jadowite. Tutaj, na Rekwedach, odżyła na nowo duchem, wyobraźnią, sercem, tutaj doznawała wrażenia, że z cieniów gęstniejących dokoła niej wyszła znowu na pełnię światła, w bezkreśną roztocz szczęścia, jakby powróciła do lat wczesnej młodości, spędzonej w Arwji. Może nie zdawała sobie sprawy z uczuć wielkich poczynających się w niej od chwili powrotu do Awra Rawady księcia Swena, ale uczucia te były dla niej źródłem odżywczem, tryskał z nich ogień, rozlewający w niej rozkoszne ciepło życia. Jakąś pełnią oddychała pierś Gizelli, ale ona nie chciała badać samej siebie, lękając się odsłonięcia welona tajemnicy własnego serca.
Przez cały czas podróży po Rekwedach książę Sweno Wenuczy był ciągle w najbliższym orszaku królowej i towarzyszył jej niemal wyłącznie, ustępując miejsca tylko wtedy, gdy jechała z cesarzem. Sweno posiadał głęboką wiedzę i wielką inteligencję, gruntowną znajomość kraju, a przytem jego historję, legendy i obyczaje, był niezwykle oczytany, znał języki klasyczne, więc oboje mówili ze sobą dużo i ciekawie i w tłumie ludzi czujnych, stale ich otaczających, odnajdywali się wzajemnie w tajnem dla nich samych porozumieniu. I właśnie w tym tajemniczym, nieuchwytnym kontakcie ich, zamykał się czar tak silny, że upajał jak narkotyk, i dawał rozkosz duchową bez jej świadomości. Nikt z najbliższych osób nie odgadywał tej spójni duchowej pomiędzy Gizellą a Swenem, nikt tej subtelnej pieśni dwóch serc nie domyślał się zgoła, zauważono tylko zmianę w usposobieniu królowej, zmianę, świadczącą o jej szczęściu i pogodzie wewnętrznej. Nikt nie przeczuwał, że Gizella śni nowy piękny sen życia, nikt nie odgadywał tego samego w zwycięskim wodzu Rekwedów, jeden tylko książę Wenuczy, ojciec, domyślał się prawdy i ogarnięty coraz bardziej wzrastającym niepokojem, unikał często oczu Gizelli, bał się wzroku króla, odsuwał możliwość pozostania z synem sam na sam.
Polowano z psami na dziki w borze graniczącym z rozległym stepem zarośniętym bujną trawą i kwiatami. Gizella znęcona tym widokiem kazała sobie podać konia i oddaliwszy się zręcznie od towarzystwa, popędziła na przełaj przez równinę bezkreśną. Za nią pocwałował wierny Achmed w swym białym burnusie, ale mimo, że miał dzielnego rumaka, zostawał coraz bardziej w tyle za cesarzową. Nagle w pewnej chwili rozległ się jego dziki krzyk, wzywający ratunku. Gizella obejrzała się zdziwiona i — naraz zwróciła wierzchowca w stronę wołającego murzyna. Koń jego rzucał się gwałtownie i ryczał nozdrzami, szarpiąc się w jakichś niewidzialnych więzach, Achmed szamotał się rozpaczliwie, przytroczony zda się do szyi konia i wrzeszczał z całych sił rozdzierającym głosem. Przerażona królowa cwałowała ku niemu, ćwicząc swego wierzchowca szpicrutą, lecz w tejże chwili jakiś jeździec w szalonym pędzie dopadał krzyczącego bezustannie Achmeda i dawał mu ręką znaki, że nic strasznego niema. Po rozwianej na ramionach opończy i po czarnym rumaku Gizella w jeźdźcu tym poznała Swena. Książę pierwszy dopadł murzyna i w mgnieniu oka przeciął myśliwskim nożem sznur dławiący szyję jego konia.
— Lasso! — krzyknęła Gizella, odgadując powód chwilowej trwogi Achmeda. — Ależ kto je zarzucił, skąd się ono tu wzięło?
Achmed był tak rozczulony szybikiem ocaleniem, że zaczął ze łzami całować strzemiona księcia. Sweno rzekł wesoło:
— To Rykossi, wasza królewska mość, pasterze, pilnujący stad końskich na stepach. Są tu gdzieś ukryci w pobliżu, lasso to ich jedyne narzędzie i broń, a na dobre konie są niezwykle chciwi. Zresztą w danym wypadku przypuszczam, że bardziej podobał im się Achmed, niż jego koń, chcieli zapewne takiego czarnego człowieka zobaczyć z bliska... Spieszyłem za tobą, pani, lękając się, by cię co złego nie spotkało z ich strony. Wiem, że oni tu przebywają.
— To ciekawe. Chciałabym ich poznać, pomówić z nimi, opowiadałeś mi kiedyś o nich, książę.
— Służę waszej królewskiej mości.
Ruszyli bujną traw ą w stronę haszczów, tworzących dużą skupinę wśród stepu. Milczeli oboje. Nagle Sweno pchnął konia, pobudzając go do szalonego skoku i pochyliwszy się błyskawicznie do ziemi, chwycił jakąś postać śmigającą szybko w zaroślach. Gizella spojrzała zdumiona. Wenuszy podniósł wysoko w górę za kark kilkunastoletnie pacholę, czarne z rozwichrzoną czupryną i oczyma jak dwa rozpalone żużle. Chłopak darł się opętańczo. Sweno uśmiechnięty zawołał, wskazując zdobycz królowej.
— Oto winowajca, młody Rykoss. On rzucił lasso, pozostał mu jeszcze cały zwój sznura.
— Puść go książę, proszę, taka niewygodna pozycja w powietrzu.
— Nic mu nie jest, najmiłościwsza, trzymam go za kurtę... Lecz co to? Tętent?!
Sweno puścił chłopca i chwycił za cugle konia królowej, cofając go gwałtownie w bok. W tej samej chwili Gizella usłyszała straszliwy tętent. Olbrzymi tabun koni z rozwianemi grzywami wypadł nagle z trawy i pędził naoślep w tę stronę, gdzie oni stali poprzednio. Książę wysunął się naprzód, osłaniając wierzchowcem swoim królowę i jął wołać na kogoś jeszcze niewidzialnego głosem rozkazującym, donośnym. Tabun przeleciał obok nich, jak burza, i teraz dopiero Gizella ujrzała wielką gromadę ludzi, pędzących za końmi z długimi batami. Młody magnat zaskoczył błyskawicznie drogę Rykossom, zatrzymując jednym okrzykiem całą gromadę na miejscu. Otoczyły go wysokie, barczyste postacie, opalonych na bronzowo mężczyzn i snać poznawszy kim jest, skłonili mu się nisko i jęli patrzyć na niego takim wzrokiem, jakgdyby oczekiwali, co im powie. Książę przemówił w ich narzeczu:
— Oto jest przed wami najmiłościwsza królowa Rekwedów, żywa patronka wasza — Gizella!
Wrażenie jego słów było nadzwyczajne...
— Królowa nasza?! — rozległ się wśród gromady szept zdumienia i naraz wszystkie głowy odkryły się i pochyliły się kornie przed nią, oddając jej cześć prostaczą, głęboką.
Oczy, jak węgle palące, utkwione w królową wyrażały zachwyt i zdumienie.
Gizella przegięła się lekko na siodle i rzekła po rekwedzku, uniósłszy dłoń, jakby do błogosławieństwa:
— Witam was, Rykossi, witam was serdecznie i życzę wam, aby życie wasze było tak piękne, jak ten step kwiatami usiany, bujny i tak zawsze wolne, jak ta przestrzeń, granicząca z horyzontem niebieskim. Bądźcie pewni, że królowa Rekwedów będzie zawsze pamiętała o swoich poddanych i miłowała ich tak samo, jak was miłuje wasz bohater... Sweno.
Głos jej metaliczny, wdzięczny wywołał niesłychany zapał w gromadzie. Rykossi rzucili się do królowej z dzikimi okrzykami radości, niektórzy podskakiwali z zadowolenia, inni całowali jej stopy, objawiając w ten sposób swój entuzjazm pierwotny. Wtem któryś z gromady, starszy już wiekiem, pochylił się w pas przed księciem i rzekł głosem wzruszonym:
— Jak ma nas spotkać szczęście, to niech najmiłościwsi państwo odwiedzę, nasze obozowisko. Już my tak was nie puścimy.
Sweno powtórzył prośbę królowej.
— Ależ chętnie uczynię zadość ich życzeniu zawołała radośnie. — Jedźmy tam! Bardzo lubię takie wyprawy.
Była ożywiona, oczy jej promieniowały weselem.
Książę i królowa pojechali naprzód, prowadzeni przez starego Rykossa, cała gromada szła za nimi, wydając nieustanne okrzyki na cześć królowej i Swena, którego tytułowano wprost po imieniu.
Obozowisko było rozłożone wśród gąszczów dzikiej śliwiny i głogów, nad strumieniem, w miejscu nader malowniczem. Dokoła pasły się liczne tabuny koni zdziczałych, opędzanych przez nieletnie pacholęta półnagie, bronzowe od słońca. Rykossi usadowili dostojnych gości na kamieniach okrytych skórami, rozniecili mocniej tlejące ognisko i na znak radości jęli się przed królową popisywać ze swych talentów, śpiewając, tańcząc i grając na jakichś własnego pomysłu instrumentach. Młodisi zaczęli skakać przez ogień i demonstrować swą zwinność w konnej jeździe, polegającej na dosiadaniu w biegu rozhukanych bachmatów. Inni znowu rzucali lasso z tak niesłychaną zręcznością, że Gizella zapaliła się do tej umiejętności.
— Książę, chciałabym się nauczyć rzucać lasso! — zawołała do Swena.
— Nic łatwiejszego — odrzekł książę wesoło i wziął z rąk Rykossa pęk sznurów.
— Książę umie zarzucać?
— Gdym był malcem, najmilszą moją zabawą było urządzanie obozowiska Rykossów, gdyż ci stepowcy równie zaprzątają u nas fantazję dzieci, jak gdzieindziej — Indjanie. Terenem moim było oczywiście Awra Rawady, towarzyszami — chłopcy z pobliskiej wsi... Ale służę wskazówkami waszej królewskiej mości.
Rozpoczęła się nauka. Książę chwycił na lasso kilka koni z tabunu i podprowadził je zręcznie aż do rąk królowej. Głaskała głowy przerażonych bachmatów, nie lękając się zupełnie ich dzikich gwałtownych skoków, gdy chciały się uwolnić od krępujących je więzów. Zresztą nad bezpieczeństwem królowej czuwał Sweno, a objawiał przytem tak wielką troskliwość, że ją to nawet krępowało. Gdy konie zwolnił z uwięzi, Gizella zawołała:
— Teraz ja sama, sama!
Podał jej lasso, zaczęła rzucać wśród radosnych i serdecznych szeptów gromady. Ale próby jej nie udawały się, choć odrazu zaczęła wykazywać zdumiewającą, zręczność i siłę. Książę niestrudzenie udzielał jej wskazówek i patrzył na nią z takim wyrazem twarzy, jakgdyby pragnął przeistoczyć na ten moment jej ręce w swoje, by zaspokoić jej zapał, jej fantazję. Zabawa trwała w najlepsze, Gizella cieszyła się jak dziecko i z okrzykami radości coraz umiejętniej rzucała lasso. Rykossi rozbiegli się w różne strony, by płoszyć stado. A wtem jeden źrebiec zgoła przypadkowo schwytany przez nią szarpnął się tak silnie, że Gizella zachwiała się i omal nie straciła równowagi. Sweno podtrzymał ją i szybko odmotał lasso z jej rąk. Na dłoniach jej ujrzał czerwoną pręgę i silnie odciśnięte ślady sznurów. Zmarszczył brwi.
— Dosyć! To nie na siły najmiłościwszej pani. Jak mogłem nie przewidzieć tego.
W momencie tym byli sami i tak blisko siebie, że Sweno, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, rozchylił obie dłonie Gizelli i unosił je wyżej do ust. Ona milczała. Spojrzał w jej oczy mocno, drapieżnie i naraz, pochyliwszy się, wtulił gorące swe wargi w te dłońki zmęczone i drżące z wrażenia czy wysiłku. Ale była to chwila krótka jak błysk. Sweno uniósł głowę, smagła cera jego o złotawym tonie pociemniała od fali krwi. Gizella delikatnie wysunęła ręce z jego rąk. Spojrzeli na siebie z pewnem zakłopotaniem i odeszli razem w stronę namiotów. Zanim zdołała wymówić słowo, gdy nagle rozległ się tętent i Rykossi zaczęli biec w stronę obozowiska, wskazując coś poza sobą, w stepie. W dali ukazało się kilku jeźdźców. Twarz Gizelli omroczniała.
— Dwór! Zawsze mnie znajdą! — cisnęła z irytacją.
Istotnie do obozowiska sadzili co koń wyskoczy dworzanie z księciem Wenuczym na czele, szambelan Phalwi i hrabia Hunzagi, wielki koniuszy królowej. Nagle uśmiech swawolny rozjaśnił znowu twarz Gizelli. Błysnęła tym uśmiechem na Swena porozumiewawczo, podbiegła w stronę jadących, zamierzyła się z impetem i cisnęła lasso na jednego z cwałujących koni, kierując się krótką, ustną wskazówką księcia. Osadziła na miejscu wierzchowca trafnym rzutem. Okrzyk radosny wybiegł z jej ust. Schwytany jeździec szarpał się i walczył z koniem, reszta dworzan dopadła obozowiska. Pozeskakiwali na ziemię.
— Wasza królewska mość — zawołał zadyszany książę Wenuczy. — Byliśmy zrozpaczeni szukając cię w stepie.
— Ależ jestem wśród przyjaciół, najspokojniejsza i wesoło się bawię.
Gizella w paru słowach opowiedziała przygodę z Achmedem i poznanie się z Rykossami. Poczem zwróciła się wesoło do księcia Phalwi uwięzionego na arkanie.
— Puszczam lasso. Daję ci swobodę, szambelanie, ale pamiętaj po wieczne czasy, że była to kara za ciągłe śledzenie mojej osoby.
— Wasza królewska mość, trwoga o jej bezpieczeństwo jest powodem mojej gorliwości. Nie przypuszczaliśmy znaleźć najmiłościwszej pani wśród tych dzikusów i... z arkanem w dłoni. Nikt z nas nie wiedział, że książę Sweno czuwa.
Gizella zarumieniła się. Podniosła dumnie czoło — z oczów jej strzeliły błyskawice.
— Na Rekwedach czuję się bezpieczną, wśród naszego ludu zwłaszcza, a więc niepotrzebnie trwożyłeś się, panie szambelanie — dodała sucho.
Phalwi zmieszał się.
— Wasza królewska mość raczy wybaczyć, jestem jej oddany całą duszą.
Skłonił się głęboko. Królowa znała przywiązanie do siebie starego dostojnika. Żywo podała mu rękę z uśmiechem pojednawczym.
— Dziękuję i... za lasso przepraszam.
Phalwi wzruszony ucałował jej rękę z namaszczeniem.
Zapanowała pogoda. Gizella poleciła obdarować hojnie Rykossów, poczem żegnana przez nich nader serdecznie, opuściła obozowisko otoczona przez dworzan. Książę Sweno jechał chmurny i niechętnie rozmawiał z szambelanem Phalwi, zdradzając wyraźne roztargnienie. Łowił słuchem każdy dźwięk głosu Gizelli i nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ciągle trzyma przy swych ustach jej drobne rozchylone jak dwa kwiaty dłońki.
Powróciwszy ze swym orszakiem do dworu, Gizella opowiadała z ożywieniem o swej wizycie u Rykossów, o ich szczerej życzliwości, jakiej tam doznała i o rzucaniu lasso. Cesarz nadąsał się, nie ukrywał złego humoru tembardziej, że polowanie nie powiodło mu się całkiem. Ironizował przytem trochę i był szorstki, nawet nieprzyjemny. Zauważywszy to, Gizella wnet zmieniła temat, ale poprzednie jej niefrasobliwe ożywienie nie wróciło już.
Stary książę Wenuczy znalazł odpowiednią chwilę, by szepnąć synowi:
— Narażasz się, Sweno... ta eskapada...
Młody książę ściągnął brwi wzburzony.
— Ojcze, byliśmy wśród tłumów... sam widziałeś... Przedtem królowa była z Achmedem... za samotną nie pojechałbym... Świętą jest dla mnie.
Chodzi tu o ciebie... Sweno...
— O mnie? Więc powiem ci, ojcze, że oddałbym życie za... jedną spędzoną tam chwilę... — powiedział, hamując wybuch głosu.
Stary Wenuczy spuścił oczy.


Po powrocie do Idania, po wielkim balu dworskim wyprawionym dla przedstawicielstwa rekwedzkiego, Gizella pozostawała stale jeszcze jakby w odurzeniu sennem. Cesarstwo zamieszkali w „Starym Ururgu“, gdyż sprawy państwowe, bardziej skomplikowane po wojnie i wskutek restytucji rekwedzkiej przykuwały cesarza do stolicy. Gizella podjęła na nowo zaniedbane przez czas wojny i podróży obowiązki społeczno-filantropijne i sprawom tym poświęcała całe ranki. W godzinach południowych widywano ją często w parku idańskim w świetnem gronie osób wybranych, jadącą konno lub powozem. Często towarzyszył jej cesarz, dzieci lub książę Sebastjan, a prawie zawsze ktoś z Rekwedów, na co Idań krzywo patrzał i na boku sarkał. W orszaku królowej ukazywał się również książę Sweno, którego Idań znał dobrze, ale był on tak rzadkim gościem, że zjawienie się jego w towarzystwie Gizelli nie raziło nikogo.
Tylko sekretarz księżny, pan Hardo, rzekł kiedyś w ściślejszem kółku wiernych swoich słuchaczy, wykrzywiając usta, nasiąkłe ironją.
— Nasza gazella wodzi na łańcuszku tego oswojonego lwa rekwedzkiego, miał on połknąć wszystkich Ururgów, ale spostrzegł, że są niestrawni i teraz woli delektować się takim smacznym kąskiem z gór arwijskich. Ciekawa rzecz, jak długo to grzeczne dreptanie lwa będzie trwało?
Księżna Zygfryda uderzyła go znacząco wachlarzem po ramieniu i zawołała, śmiejąc się chytrze:
— Ach, jacy z was realiści! Nawet poeta wie, kiedy w idylli jego opada zasłona.
— No, tak, tak! — przyklasnęli inni. — Zasłona opadła tu dawno. Zresztą pasterka arwijska umie zachować pozory.
— Ale wiesz co? — zwróciła się jedna z dam do Zygfrydy. — Odbij gazelli tego lwa, jest imponujący.
— Wolę swego lamparta, pewniejszy! — odrzekła z triumfującą miną Zygfryda i powłóczystym wzrokiem powiodła po obecnych paniach.
— To słuszne, bo lampart jest więcej łakomy na pulardy niż lew, który zwykł takie kąski zostawiać innym — odcięła się dama.
Ostre, złe spojrzenia rozdrażnionych niewiast cieszyły niepomiernie pana Hardo, więc zaśmiał się cicho, chichocząc jakiemś przykrem skomleniem.
Pewnego dnia księżna Annuncjata Zofja spytała sekretarza.
— Hardo, masz dzisiaj wyjątkowo dowcipną minę, cóż mi powiesz wesołego?
Sekretarz układnie spuścił oczy, usta zasznurował.
— Wasza cesarska wysokość, nie mam odwagi mówić.
— No, no, mnie możesz powiedzieć.
— Dziś na wycieczce konnej do Szejrunu wierzchowiec cesarzowej zgubił podkowę.
— Cóż z tego?
— Jeden z magnatów rekwedzkich podniósł ją i opasał nią sobie rękę, podobno na znak dołączenia jej do swego herbu.
— Któż to taki? Zapewne stary Wenuczy.
— E, on już dawno podkuty, wasza wysokość.
Księżna uśmiechnęła się rozkosznie.
— Ach, ten twój dowcip, Hardo.
Sekretarz rozpromienił się.
— Więc mówże, kto jest tym dobrowolnie podkuwającym się rycerzem?
— Dziedzicznie, wasza cesarska wysokość, młody Wenuczy.
— Aaa! Istotnie wzruszające. A cóż na to cesarzowa?
— Dała mu w zamian za jego kurtuazję bukiecik fjołków, odpięty od amazonki.
— Czyżby?! — zgorszyła się księżna.
Wtem z otwartych drzwi drugiej komnaty wybiegł mały książę Roger, czerwony, zaperzony, dopadł do pana Hardo, siedzącego naprzeciw księżny i z rozmachem, z całej siły uderzył go w twarz.
Sekertarz zerwał się z krzesła z przerażeniem.
— Rago, coś zrobił? — krzyknęła księżna, chwytając wnuka za rękę.
— On kłamie! On kłamie! — wołał Roger rozgniewany, bliski płaczu. Ja byłem na tym spacerze, jechaliśmy powozem, była z nami Beti, pani Ordżenzen i hrabina Marta. On kłamie, babciu!! Podkowę odrzucił masztalerz Dambel, a fjołki mamusia rzucała na nas z konia, i bawiła się z nami.
— Sielanka z dziećmi — sarknęła księżna.
— Niech babcia wypędzi tego pana, bo ja go kiedy zabiję!
— Rogo, milcz i nie wtrącaj się do spraw łudzi starszych. Przeproś zaraz pana Hardo.
Chłopak podniósł główkę do góry, oczy mu błysnęły gniewnie.
— Takiego pana Hardo nie warto przepraszać — rzucił przez łzy i wybiegł z pokoju.
W kilka godzin potem kamerdyner cesarzowej zameldował jej sekretarza księżny matki. Gizella zmarszczyła brwi.
— Czego on odemnie chce?
Wysłana hrabina Inara oznajmiła, że Hardo błaga o posłuchanie w nader pilnej i ważnej sprawie, i że tylko osobiście może zwierzyć ją cesarzowej.
— Jest inny, najmiłościwsza pani, jakiś pokorny, nieśmiały, strapiony.
— Tym gorzej. Niech wejdzie.
Na niskie, wybitnie służalcze ukłony, cesarzowa lekko skinęła głową. Hardo, stojąc zgięty z uśmiechem łaszącej się jaszczurki, zaczął jej mówić oględnie o krążącej na dworze plotce, w której zmyślono przygodę z podkową i fjołkami, oczywiście w pewnym aż nadto wyraźnym celu.
Cesarzowa patrzyła na niego chłodno i obojętnie.
— Zawiadomiłem już o tej niegodziwości jej cesarską wysokość miłościwą księżnę, ale wasza cesarska mość raczy...
Nagle Gizella podniosła głowę, jakby dopiero teraz usłyszała i zrozumiała znaczenie jego słów.
— Proszę wyjść! — rzekła krótko suchym głosem.
Hardo osłupiał i zzieleniał.
Cesarzowa, patrząc na niego dumnie i surowo, wskazała tylko palcem na drzwi, a ruch ten był tak stanowczy, że sekretarz zgarbił się, jak uderzony batem i bez słowa opuścił pokój. Gizella ścisnęła dłońmi pałające czoło.
— Ach, te plotki... te brudy!... — jęknęła.
Księżna Annuncjata Zofja zachowywała wobec synowej chłodną uprzejmość pozorną, ale nie wtajemniczała jej nigdy w kwestję wychowania dzieci, ani w inne sprawy ukrywane zazdrośnie. O dzieci Gizella musiała zawsze upominać się i walczyć, jedynie cesarz teraz wyrabiał jej częstsze widywania się z niemi, choć dzieci same tego żądały, zdobywając nieraz uporem i płaczem pieszczoty matczyne.
Życie w „Starym Ururgu“ toczyło się po dawnemu zwykłym dworskim trybem i nużyło coraz bardziej Gizellę, doprowadzając swoją niezmienną pospolitością do najwyższego rozdrażnienia jej duszę czystą a bujną, zawsze spragnioną wrażeń.
Tak upłynęło kilka miesięcy długich, potwornych, jednostajnych. Nadeszła zima, szara i chmurna.
Była smętna godzina przedwieczorna, gdy w małym salonie na zamku zebrała się rodzina cesarska na poufną pogawędkę. Nastrój panował dziwnie przygnębiony, nieśmiertelna sztywność księżny matki mroziła wszystkich. Jeden książę Sebastjan starał się ożywić towarzystwo, opowiadając z jowialnym humorem coś zajmującego z dawnych swoich wycieczek myśliwskich.
Gizella słuchała ciekawie, interesując się spostrzeżeniami stryja nad sztuką polowania. Nagle w pewnej chwili przybladła i zadrżała silnie. Cofnęła się w tył, oparta plecami o wysoką poręcz krzesła utkwiła przerażone oczy w przestrzeni, rozchyliwszy usta, jakby w okrzyku.
— Co jest waszej cesarskiej mości? — odezwał się szept ogólny.
Gizella milczała bez ruchu, tylko twarz jej bladła coraz bardziej i oczy otwarte szeroko wyrażały coś niesamowitego.
— Wasza cesarska mość... — zaczął cesarz zaniepokojony.
— Ksywian wzywa pomocy! — krzyknęła strasznym, stłumionym przez śmiertelny lęk głosem i zakryła oczy.
Poruszyli się gwałtownie wszyscy, księżna matka powstała, oczy przerażone zwróciła na synową.
— Co? Co? — jęknęła.
Cesarz zerwał się, chwycił żonę za rękę, ścisnął ją mocno, zawołał w podrażnieniu:
— Gizello, opamiętaj się, na Boga!
Gizella podniosła na niego spłoszone oczy, chciała coś mówić, a wtem spojrzała w bok, jakby coś zwróciło jej uwagę, źrenice jej rozszerzyły się nadmiernie zdumione, głos uwiązł w krtani.
— Co się tu dzieje?! — zawołał strwożony cesarz, lecz w tej samej chwili Gizella, cała drżąca, wskazała przed siebie ręką i szepnęła ledwo dosłyszalnie.
— Tam!... widmo szare... tam!...
Cesarz drgnął i spojrzał bystro w tym kierunku, spojrzeli wszyscy.
— Szary cień! — rozległ się przyduszony szept, pełen zgrozy i cała rodzina, objęta panicznym strachem, zastygła w bezruchu...
Naraz księżna wydała rozdzierający okrzyk i zwisła na krześle bezwładna, sina. Uczynił się rumor krzeseł, zaczęto ją cucić. Gdy wreszcie otworzyła oczy, Gizella trzymając jej bezwładną jeszcze rękę, sama wstrząśnięta niebywale, szeptała z najwyższą trwogą:
— Ach, mamo... to okrutne zjawisko... to czarne skrzydło przeznaczenia...
Sine usta księżny poruszyły się.
— Nasze przekleństwo złowróżebne... nasze przekleństwo...
Cesarz i książę Sebastjan milczeli, pogrążeni w ponurej zadumie; tylko ściany komnaty zachowały zda się w załomach swych rzeźb rozbrzmiewające tu przed chwilą złowrogie słowa i powtarzały je grobowem echem:
— Szary cień... szary cień...
W kilka dni potem nadeszła do Idania wiadomość o groźnym wybuchu powstania w Quarotto i o uwięzieniu cesarza Ksywiana. Księżna matka wpadła w nieopisaną rozpacz, Ottokar był bezradny, nie mogąc przyjść bratu z pomocą raz ze względu na stosunki dyplomatyczne, łączące Sustję z państwami, które wyniosły Ksywiana na tron quarotański, następnie z uwagi na niezakończone jeszcze rokowania z Gerymami. Cesarzowa Herminja czyniła usilne starania, odnoszące się do wszystkich dworów o pomoc, ale zabiegi jej spełzały na niczem, gdyż świat zajął wobec rewolty w Quarotto narazie stanowisko wyczekujące. Tymczasem wiadomości nadchodziły coraz bardziej zatrważające, Ksywian, pozbawiony wszelkiej pomocy, znajdował się w położeniu bez wyjścia. W „Starym Ururgu“ było głucho i mroczno, jakby ukazany tu poprzednio szary cień zaczaił się za oknami i miał za chwilę wpaść do wnętrza, przeistoczywszy się w straszliwego kruka śmierci.
W mroczny chłodny poranek zimowy Gizella weszła do kaplicy zamkowej, jeszcze przed ranną mszą. Zdziwiła się niezmiernie, zastawszy tam księcia Sebastjana, klęczącego na stopniach ołtarza. Blada, ze śladami łez w oczach, smutna udzielającym się zewsząd smutkiem, dotknęła ramienia stryja ruchem nerwowym.
— Jakie wieści? — spytała gorączkowo.
Książę powstał z kolan i zdumione oczy skierował na nią.
— Są wieści? — powtórzył tonem jej pytania.
— Ależ ja właśnie pytam o to, stryju.
— Nic nie wiem, dziecko...
Gizella przysunęła się bliżej i szepnęła urywanym, drżącym głosem:
— Ksywian... zginął... napewno...
Książę zatrząsł się, porwał jej rękę gwałtownie!
— Skąd? Co? Gizello!
— Dziś mi się śnił... widziałam go, jak na jawie, stał prosty, dumny, a przed nim szereg wymierzonych mu w pierś... bagnetów...
Sebastjan zatoczył się, jak pijany.
— I ja go widziałem... słyszałem jego słowa ostatnie...
— Jakie słowa?
— Wzbudziły we mnie trwogę... Wierzę, że on zginął... — szepnął książę, pomijając pytanie Gizelli i znowu osunął się na kolana.
Cesarzowa uklękła obok i jęła się głośno modlić. Głos jej załamywał się pod naporem łez, płynących strumieniami.
Sebastjan z twarzą ukrytą w dłoniach rozpamiętywał tę odległą, z przed lat, chwilę, kiedy w noc Bożego Narodzenia na galerji zamkowej, zalanej srebrem księżyca, młody Ksywian ujrzał szary cień i pod wrażeniem tego widma rzekł desperacko: „Zobaczysz, stryju, przez nią, dla niej zginę“... I dzisiaj we śnie zjawił się z temi samemi słowami na ustach, które były tak blade, że zda się przyjęły już z całą rezygnacją komunję śmierci...
— Nieszczęśliwy, szlachetny chłopcze — westchnął boleśnie Sebastjan i wstrząśnięty do głębi tem wspomnieniem, upadł twarzą na stopnie ołtarza.
Gdy po długiej żarliwej modlitwie przeszli oboje do komnat zamkowych, podszedł do nich z ukłonem stary, zdyszany Betlej, oznajmiając potajemnie, że cesarz pragnie ich widzieć zaraz w swoim gabinecie. Skinęli milcząco głowami, a serca ich ścisnął gwałtowny skurcz trwogi. Gizella, ujrzawszy zmienioną ogromnie, bladą twarz Ottokara, podbiegła do niego z okrzykiem mrożącego krew przerażenia:
— Ksywian?!...
— Rozstrzelany dzisiaj w nocy — odrzekł głucho Ottokar i zasłonił twarz dłońmi.
Gizella zachwiała się na nogach, opadając ciężko na fotel.
Książę Sebastjan załkał głośno.
Po długiej, strasznej chwili Gizelła powstała nagle bez krwi w twarzy, z wyrazem niewysłowionego bólu w oczach.
— Matkę przygotować trzeba... Boże!... jak ona... taki cios...
Wyszła z gabinetu, ściskając dłońmi czoło.
Cesarz podążył za nią.


Opalowe wody jeziora nasiąkły różem zbliżającego się zachodu. Płynny kryształ kolorowych toni zanurzał w sobie ciemne sylwety drzew prastarych, odzwierciadlonych w głębinie, jak smutna dusza ludzka zatapia się niekiedy w marzeniu. Dokoła rozlana była woń wilgotna i taka cisza uroczysta, niezakłócona nawet leciuchnym podmuchem wiatru, jaka bywa w ustroniu klasztornem, gdy srebrna sygnaturka już dawno przebrzmiała a siostry zakonne rozeszły się długim szeregiem do swoich samotni. Zdaleka na jeziorze ciemniała wielka kępa obfitej zieleni, a wśród niej widne były wychylające się nieśmiało smukłe wieżyczki pałacu. Nietylko cisza ustronna, lecz i melancholja dziwna królowała tu dokoła, nadając całemu obrazowi piętno wyłącznej, pełnej smutku, romantycznej legendy.
Z najwęższej części jeziora widok na wyspę kwiecistą i na fronton ślicznego jak bajka pałacu otwierał się rozległy, czarując oczy przechodnia. Biały, smukły pałacyk, pełen wieżyczek, wiszących ukwieconych balkonów, cały w stylu gotyckim sprawiał wrażenie lekkie białego ptaka o ostrych rozwitych skrzydłach.
Tu na wprost fasady pałacowej zatrzymał się powóz odkryty, zaprzężony w parę spienionych koni. Stangret i murzyn na koźle rozglądali się ciekawie, niepewni, nie widząc nikogo. Z powozu wychyliła się smukła postać Gizelli cała w czerni. Widząc zakłopotanie służby, rzekła z uśmiechem:
— Zaraz nas dojrzą z baszty, poczekajmy.
Jakoż istotnie w oddali na brzegu wyspy ukazało się kilku ludzi, a w chwilę potem po gładkiej tafli jeziora jął się sunąć szybko jak wąż błyszczący łuską, wąski, ze stalowych prętów pleciony most, prężąc się na linach zanurzonych w wodzie, niby napięta taśma gładka, szklista. Jednocześnie prawie z rozsuwaniem się zwodzonego mostu szło po nim kilku paziów w biało-błękitnych strojach i — dwóch tęgich forysiów. Gdy most połączył się z brzegiem, paziowie wydali okrzyk powitalny i trzymając podniesione w górę aksamitne kapelusze z białemi piórami, ustawili się wyprostowani w dwa szeregi. Forysie chwycili konie powozowe za uzdy i prowadząc je krótko, wstąpili na wąską szarfę kołyszącego się nad tonią mostu... Powóz sunął zda się unoszony przez siłę magiczną, wyspa wyrastała przed nim w rozległy ogród zieleni, mając już na swem tle malowniczo ubranych paziów i zagłębioną w poduszkach powozu żałobną postać Gizelli.
Jechała tu sama poważna i zamyślona, ale na widok tego jeziora i tej wyspy, zasypanej różami, zasmucone jej oczy ożywiły się, usta rozchylił uśmiech.
Gdy powóz zjechał z mostu na brzeg wyspy, z altany, umieszczonej dyskretnie wśród krzewów, nad wodą, wyszedł król Luisel arwijski w jakimś fantastycznym stroju i skłoniwszy się cesarzowej z widocznem uszczęśliwieniem, wyciągnął do niej ręce i, sam pomógł jej wysiąść z powozu.
— Witam cię, królowo Rekwedów, ukochana siostrzyczko i przyjaciółko jedyna! — zawołał, całując jej ręce. — Jesteś mi teraz bliższa tym nowym tytułem, bo najpierw wielbię Rekwedy narówni z tobą, a po drugie zdaje mi się, że jako królowa jesteś bardziej dawną rusałką z pod Srebrnego Hełmu niż monarchinią z zapleśniałych murów Idania. Witam cię w moim „Śnie Łabędzia“ a wiedz, Zili boska, że tylko dla ciebie otwiera on swoje podwoje zawsze i bez zastrzeżeń.
— Rzadko w taJkim razie miewasz gości, mój Luiselu. Ale uszanowałam twoją samotność i twój kaprys i jestem tu sama, jak widzisz, jedynie ze stangretem i wiernym Achmedem.
— Niechże mu moja wyspa wyda się zakątkiem ojczystym. Ale ty, Zili, jesteś tak zgaszona, w tej czerni przypominasz cyprys, owity welonem nocy. Oczy twoje promienieją żarem twego serca, lecz przesłania je leciuchna mgiełka smutku. Czyżby zgon i pogrzeb Ksywiana rzucił na ciebie tyle kiru i przeistoczył cię w Niobe? — Ach, Luiselu, to były nad wyraz ciężkie przeżycia, nie uwierzysz, ile cierpiałam.
— Wierzę, ale wszak to już dawne przeżycia, ślady ich powinien był czas zatrzeć. Opowiadano mi, że pogrzeb ten był ogromnie przygnębiający. Istotnie jest wielki tragizm w całej tej historji Ksywiana i jej epilogu. To był także romantyk z naszego gatunku. Wolał iść w odmęt losu burzliwego, niż...
— Luiselu, błagam cię, nie mówmy o tem, to boli i... obraża.
— Obraża?... Gizello, czy wielka święta miłość może kobietę obrażać? I ty to mówisz, Zili?...
— Przyznasz jednak, że jest w miłości pewne tabu, pewna świętość, na którą nawet nieraz oczu nie wolno podnieść.
— Tym więcej tragizmu zawiera taka miłość, bo wszak budzi się w sercu niewołana. Ksywian kochał cię od pierwszego spojrzenia, jak szaleniec, ale byłaś żoną jego brata i kochałaś go tylko uczuciem siestrzanem, nie wiedząc, że taką miłością bardziej niż nienawiścią czynisz mu największą krzywdę.
Głos króla zgrzytnął dziwnie przykro.
— Luiselu, nie rozumiem cię.
— Pozwól, Zili. Otóż Ksywian, kochając cię nad życie, czego dał dowód, idąc na oczywistą zgubę, pożądał cię zarazem jako mężczyzna a przytem, jako jeden z Ururgów, których zapalność krwi jest wszakże nieokiełznana. Może ta dziedziczność tego rodzaju ognistych temperamentów stała się powodem, że ów szary cień grasuje u was tak często i nie opuszcza ani jednego potomka Ururgów.
— Ach, Luiselu, gdzie wchodzą w grę zjawiska niepojęte, nadprzyrodzone, ty bierzesz rzeczy tak bardzo realnie!
— Przeciwnie, Zili, doszukuję się w nich pierwiastku czystego romantyzmu. Widzę w tem wszystkiem jakieś przekleństwo nieszczęsnej miłości, jakiś zawód, czy dramat na tle erotycznem i to się teraz mści na Ururgach. Obawiam się o ciebie, Zili biała, bo od pewnego czasu odnoszę wrażenie...
Król umilkł i spuścił oczy.
Szli wonną aleją róż, zdawało się, że toną w powodzi różanej, słońce przenikało przez gęstwinę zieleni, rzucając im ukośnie na twarze refleksy złote — rozedrgane.
— Miałeś wrażenie? — podchwyciła po chwili milczenia Gizella.
Luisel spojrzał na nią głęboko, uważnie.
— Odczułem w tobie, Zili, od niedawna jakąś dziwną zmianę, taką, jakby na perłę urjańską, pogrążoną w cieniu chmury i mgły, padł nagle pożar słońca i zapalił ją. To nie jest tylko szczęście monarchini i z powodu osiągnięcia szczytnego celu pogodzenia Rekwedów z Sustją, to jest promień rozżarzony w sercu kobiety jakąś iskrą przedziwnej mocy, to jest jakaś ogromna przemiana. A wszakże odczułem to tylko z listów twoich do mnie i z tego, co się o tobie słyszało, z twoich czynów.
— Z moich czynów?
— Tak, w nich odbił się ten świeżo zapalony w tobie płomień, w nich była nowa pieśń twojej duszy. Nazbyt cię kocham, by nie wyczuć tych znamion szczególnych, świadczących jasno, że powstało coś wielkiego w twojej psychice.
Gizella milczała, zdumiona spostrzeżeniami Luisela, oczy miała utkwione w różach, zerwanych po drodze, pęk ich wonny tuliła do ust.
— Ale, czem to nazwać, nie wiem i nie pytam, sądzić zaś ciebie pospolitą miarą kobiet nie mogę, tak samo ambicja nie pozwala mi łączyć sądu mojego z sądem ogółu.
— A sąd ogółu jaki? — zaszemrało pytanie w woni róż?
— Ach, Zili, ty jesteś taka jasna, tak przeczysta, a złośliwość ludzka zieje cuchnącą śliną na wszystkie świętości i kala padalczym swym dotykiem nawet... boską prawdę.
Gizella podniosła na niego smutne oczy i zapytała, zaniepokojona:
— Znam złośliwość ludzką, niestety. Ale dlaczego Luiselu mówisz tak do mnie w tej chwili?
Król ujął jej rękę i przycisnął do ust gorąco. Powiedział ciepłym serdecznym głosem:
— Posiadam tak wyczuloną wrażliwość, że nie mylę się nigdy, gdy pragnę odgadnąć utajoną prawdę na dnie czyjej duszy. Twoją, Zili, prawdę odgadłem, lecz bądź spokojna, zachowam ją tylko dla siebie w najtajniejszem sanktuarium duszy.
Królowa Rekwedów podniosła dumnie jasne swe czoło, brwi jej skupiły się gniewnie, zapytała dość szorstko:
— Skąd wasza królewska mość ma prawo mówić tak do mnie, ostrząc słowa swoje na zagadkowych jakichś niedomówieniach?
Luisel uniósł rękę do góry i rzekł surowo, patrząc jej w oczy wzrokiem rozognionym:
— Zważ, Zili, że jesteśmy dziećmi Srebrnego Hełmu, tego mitycznego szczytu, mogliśmy na nim zostać bogami przez braterstwo ducha, gdyby jedno z nas nie dało się unieść pozorom miłości. Ja, widzisz, mimo osamotnienia pozostałem wierny świętemu ogniowi mojego serca, ty zaś, jak ta legendarna Psyche, zdarłszy zasłonę z oblicza Tajemnicy, napróżno szukasz ideału, ale, wiedz, że i... w tamtej stronie ideału nie znajdziesz! Nawet ten dumny Rekwed...
Gizella wstrząsnęła się. Krwawy rumieniec zalał jej twarz, róże wypadły z rąk.
— Nie kończ! Błagam, zaklinam cię, dosyć!
Chwycił jej ręce i zaczął obsypywać gorącymi pocałunkami, prosząc o przebaczenie, a ona odchyliła od niego głowę i wyszeptała drżącym ze wzburzenia głosem:
— Jeśli chcesz, aby została w „Śnie Łabędzia“, nie poruszajmy odtąd zagadnień naszych dusz.
Obiad spożyli oboje na promie białym, przystrojonym suto bladomi różami i pękami jaśminu pod błękitnym baldachimem. Przyświecały im złoto-amarantowe smugi wieczorne na niebie, a gdy zgasły, zapłonęły gęsto dokoła promu gorąco-różowe lampki. Sunęli lekko środkiem jeziora, otoczeni ze wszystkich stron stadami białych łabędzi. Około ustawionego na promie stołu, który tonął w różach, mijały się pacholęta w błękitnych żupanikach i obcisłych, jedwabnych, białych spodenkach, mała zaś gondola w kształcie łabędzia dowoziła im z brzegu potrawy. Dokoła rozchodziły się i wnikały w ciszę dyskretne, melancholijne tony fletów, ukrytych na wyspie.
— Zazdroszczę ci tej samotni, Luiselu i pragnę stworzyć sobie coś podobnego na mojej wyspie greckiej.
— Słyszałem o tem. Zbudowałaś tam pałac najświetniejszy z tych, jakie budowano w stylu dawnych arcydzieł sztuki architektonicznej.
— Czy najświetniejszy, nie wiem, w każdym razie starałam się, aby zadowolił wymarzone i wyłącznie moje wymagania. Wkrótce jadę tam, aby zająć się dokończeniem wewnętrznego urządzenia, profesor Hornwerin wzywał mnie już niejednokrotnie.
— A zatrzymały cię sprawy ważniejsze...
Gizella spojrzała mu prosto w oczy, poważnie.
— Przedtem chciałam ciebie odwiedzić — odrzekła z niezmienionym spokojem.
— Jesteś upragnionym moim gościem — pochylił przed nią czoło Luisel, lecz ona, zmieniając szybko temat, zaczęła:
— Czy wiesz, że żona morganatyczna Jana Luisela zmarła?
— Wiem, wiem, baronowa Warselee. Bodaj raz jeden w życiu postąpiła taktownie. Mniej taktownem było pozostawienie po sobie córki, z którą Jan Luisel nie wie teraz, co robić.
— Postanowiłam zaopiekować się nią — rzekła Gizella. Zdumienie ogromne odbiło się na pięknej twarzy Luisela.
— Jakto?! Nie rozumiem!
— Mała Karolina jest córką mego brata, a ponieważ sytuacja jej w Arwji będzie nie do pozazdroszczenia, przeto z najczystszemu sumieniem zabiorę ją do siebie.
— Gizello, nie czyń tego! To nie jest twoim obowiązkiem, bo Jan Luisel powinien był z góry przewidzieć, co wyniknie z jego lekkomyślnego małżeństwa. Zresztą cóż z Karoliną poczniesz?
— Zajmę się jej wychowaniem i nadam kierunek jej życiu. Wszak rozumiesz, że dziecko z jakiegokolwiek małżeństwa przychodzi na świat, nie może być bez matki.
— I cóż na to mówi Ottokar, twoi rodzice?
— Ach, nie radziłam się nikogo, to rzecz całkiem osobista, moja własna wola decyduje i działa. Ciebie tylko, Luiselu, pragnęłam zawiadomić, bowiem jako król Arwji powinieneś wiedzieć o wywiezieniu z kraju obywatelki arwijskiej.
— Przepowiadam ci, Zili, że dzięki swym humanitarnym pobudkom, wyhodujesz sobie żmiję, która, gdy tego najmniej będziesz się spodziewała, rzuci na ciebie jad swej śliny.
— Czy dlatego mam już teraz serce dla niej zamienić w kamień?
— Ha! wola twoja, Gizello, obyś z czasem nie żałowała tego postanowienia... za późno... rzekł z goryczą.
Umilkli. Resztę obiadu spożywali na smutnych rozmyślaniach, wsłuchani w rzewną muzykę fletów, unoszącą się w bezmiernej ciszy nad całem jeziorem. Słońce już zgasło, wokół na brzegach wśród drzew i krzewów zaczął osiadać mglisto-fijoletowy zmierzch.
— Za chwilę musimy się rozstać, Luiselu, pragnęłabym jeszcze na noc zdążyć do Djökö, tam przywiozą mi Karolinę i jutro wyruszam w dalszą drogę.
— O, nie! — zawołał porywczo Luisel, jakby zbudzony nagle z sennej kontemplacji. — Patrz, Zili najmiłościwsza, noc będzie księżycowa taka, jaką ty, jaką my oboje na wycieczkach przeżywaliśmy nieraz, pod Srebrnym Hełmem, gdyś była małą, Zili. Czy cię nie nęci podróż nocna w górską krainę czarów? Czy ci tak pilno wracać do dworu, do ludzi, wszak oni nie mają ci nic do powiedzenia. Nie odjeżdżaj, Zili, pozwól mi jeszcze przedłużyć swoje szczęście w bliskiem obcowaniu z tobą, bo wiesz, że jedyną jesteś dla mnie, dla ciebie wszystko piękno świata spaliłbym w jednym fajerwerku. Wiesz co? Weźmiesz cytrę, ten swój ulubiony instrument i będziesz grała tam, wśród srebrnego zalewiska, niech się góry rozdzwonią, dźwiękami swojej pieśni. Zostań, Zili, zostań! — błagał całując jej ręce.
Wyraziła zgodę, aby odmową nie sprawiać samotnikowi przykrości, i — wkrótce po powrocie na różaną wyspę wyruszyli w drogę. Właściwie był to spacer, tak nęcący swoją niesamowitą fantazją, że Gizella, wyjeżdżając z pałacu, była wdzięczna Luiselowi za ten zgoła nowy dla niej pomysł.
Powóz, do którego siedli, król słusznie nazwał wozem bogini Djany, gdyż cały spleciony był jakby z księżycowego światła, czego wrażenie sprawiały okuwające go srebrne blachy i wewnętrzne obicie z błękitnego atłasu. Unosiła go, jak szóstka białych gryfów, szóstka białych rumaków o puszystych grzywach i długich rozwiewnych ogonach, przystrojona w błękitną uprząż, wysadzoną rozrzutnie turkusami, szafirami i konchą perłową. W błękitnej opończy stangret i obok niego biało ubrany Achmed dopełniali całości niezwykłego kaprysu.
Zaprząg pędził cwałem, gdy droga była pewna i równa, nad urwiskami sunął wolniej, niby senne widziadło, z blasków utkane, mające się rozwiać za chwilę, jak miraż.
Gizella grała. Porwana tą fantastyczną wycieczką, znalazła się w kręgu swoich wizji i marzeń i przelewając bezwiednie pieśń swojej duszy w dzwoniące akordy muzyki, zatraciła zupełnie świadomość siebie. Król obrócony do niej całym sobą, wsparty łokciem o poduszki powozu, z czołem w dłoni, patrzał na nią, zasłuchany w jej muzykę, zatopiony zda się w jej uroku. Nie spostrzegli oboje, jak w pewnej chwili powóz zatrzymał się. Stali nad rozpadliną górską, zarosłą gąszczem, mając las za sobą, a na przeciw w oddali srebrno-sine odciosy skał, przełęcze, osnute srebrną poświatą, a nad tem granatowy, głęboki strop nieba usiany rzęsiście światełkami gwiazd z zawieszoną pośrodku pełnią księżyca. Była cisza nieobjęta, przestrzenna, a wśród tej ciszy odzywała się kaskada smutnych dźwięków, strun cytry, trącanych drobnemi, nerwowemi palcami Gizelli.
— Jakaś ty boska, Gizello — wyszeptał król. — Stworzona jesteś z promieni i melodji. Srebro rozlane wokół, to twoje szaty, szczyty gór to twój tron królewski. Dla ciebie, anielska, trony ziemskie są tylko podnóżkiem, serca ludzkie — stopniami, po których wschodzi ku tobie miłość, poczęta w odurzającym zachwycie. Bóg zaklął w tobie cudowny rytm poezji i ty łączysz się z Bogiem, przenikając każdym atomem swojej duszy lazur niebieski. Kochając ciebie, świetlana, niepodobieństwem jest, żyć ziemską powszedniością, ale trzeba przemienić się w obłok marzenia i tam w wyżynach całować stopy twoje. Rozkoszą jest nawet umrzeć, mając jedynie twe imię na ustach. Lecz cóżby była warta każda godzina naszych pragnień, gdyby nie dręczyło się w nich serce tęsknotą porwane do ciebie!... Zginął Ksywian, bo nie mógł znieść nawet braku twego widoku. Otchłań śmierci wyzwoliła jego szaleńczą miłość, zapaloną w nim niebacznie przez twoje jedno spojrzenie. Dla ciebie zginie każdy, kto cię kocha, jak bóstwo i... ust twoich całować nie może. Zginie nietylko ten, którego ty nie uwieńczysz darem swego uczucia, lecz i ten, który posiada... pełnię twego serca!
Królowa drgnęła, budząc się ze snu na jawie! Struny jęknęły zerwanym akordem.
— Luiselu! — wybiegł jej z ust szept zdławiony. — Co ty mówisz, Luiselu?!
Król ciągnął uparcie, nie odrywając od niej olśnionych źrenic.
— Nie unikniesz przeznaczenia ani ty ani... on!
— Luiselu!!
— Miłość dla ciebie zabije i... Swena!
Gizella, jak ugodzona w samo serce, cofnęła się w tył na poduszki powozu, ręce podniosła do czoła, usta jej zaczęły chwytać szybko powietrze.
— Boże! Po co, Luiselu, rzuciłeś to imię? Po co, na Boga?
Król pochylony ku niej, chwycił jej ręce mocno, oczy mu gorzały, zasyczał szeptem:
— Imię jego słyszą tylko góry, pochłania tylko księżyc... ja tylko słyszę!
W źrenicach Luisela czaił się taki blask szczególny, że Gizella wyrwała mu ręce i zawołała przestraszona:
— Luiselu, wracajmy! Wracajmy, proszę cię!
— Dobrze, wracajmy — powtórzył król dobitnie i nerwowo. — Wracajmy każde do swego życia i tkwijmy w niem do czasu, aż dojdzie ono do mety, aż spełni się dla nas przeznaczenie nasze!
Stanął w powozie, wzniósł rękę do góry i zawołał głośno w uniesieniu:
— Wracajmy!!
Stangret odwrócił się ku niemu zdziwiony, król rzucił głową, wskazując drogę przed siebie.
— Co koń wyskoczy! Marsz!
Rumaki ruszyły cwałem, porywając powóz, jak piórko. Pędzili tak chwil kilka, jak widmo nieziemskie, zbłąkane tu pomiędzy niebem a ziemią, konie ogarniał dziki szał, jazda zamieniała się w obłąkany lot, w paniczną jakąś ucieczkę. Wtem stangret zakrzyknął z trwogą:
— Wasza królewska mość, dalej runiemy w przepaść! Nie wstrzymam!
— Wszystko jedno! Jedź! Rozległ się nowy świst bata, rumaki poszły jak wicher.
W pewnym momencie mijali pędem tak strome zbocze wijącej się drogi, że konie szarpnęły się w bok i zaczęły najeżdżać na siebie. Achmed zaskrzeczał coś, czyniąc rękoma rozpaczliwe ruchy, zwrócone do królowej, Gizella spojrzała w dół, wzdrygnęła się.
Stoczymy się w otchłań! — zawołała unosząc się z poduszek powozu.
— To nic! — rzucił ze straszliwym uśmiechem Luisel. — To jeszcze nie otchłań naszego przeznaczenia!
Wtem powóz zachwiał się silnie. Gizella chwyciła mimowolnie ramię króla, płomienne jej oczy uderzyły w niego błyskawicami zgrozy.
— Luiselu, zginiemy!
— Zginiemy — zawołał, śmiejąc się szatańsko, okru*tnie. — Ha! ha! ha! Zginę ja, zginiesz ty i on w tobie zginie! Zostanie tylko mąż Ottokar, bo... tylko on...ha! ha! ha!...
Gizella uczyniła nagle ruch, jakby chciała wyskoczyć z powozu. Król znowu chwycił jej ręce, powstrzymując ją silnem szarpnięciem i jednocześnie zakrzyknął na stangreta, by zwolnił biegu. Jechali stępa. Luisel usunął się do kolan Gizelli i prawie pokornie wyszeptał głosem zmęczonym, jak człowiek, który przed chwilą mocował się daremnie z olbrzymem zamkniętym w swej duszy.
— Wybacz, Zili, najmiłościwsza, zapomniałem, że kobieta, gdy kocha, nie lęka się przepaści, byleby zginąć... z ukochanym... Wybacz mi ten egoizm i szaleństwo, unosi mnie czasem zbyt daleko. Wiesz jednak jaką jest pustka mojego nędznego życia... a może to obłąkanie?...
Mówił bezładnie, gorączkowo.
— Uspokój się, Luiselu — szepnęła z naciskiem.
Ucałował jej ręce i usiadł obok. Oderwał pęk jaśminu, zdobiącego powóz i złożył go jej na kolanach.
Wrócili do pałacu. Król był znowu serdecznym bratem, pełnym dla niej czci i elegancji, tylko w załomach jego ust pozostał ból zapiekły, a w oczach błąkał się tłumiony całą mocą żal.
— Nazywają mnie obłąkanym — mówił do Gizelli, odprowadzając ją powozem przez stalowy most na jeziorze — obłąkanym, ponieważ lubuję się w zbytku, ponieważ jestem rozrzutnikiem. Ale fantasta to jeszcze nie to samo, co obłąkany... Muszę czemś pustkę życia mego zapełnić. Sarkają na mnie, żem za kosztowny dla Arwji i doszukali się we mnie pomieszania zmysłów. Kanclerz Gerymji taką mi opinję wyrabia razem z księciem Apolonjuszem arwijskim. Kochanego kuzyna nęci tron. Chcą mnie wciągnąć w swoje polityczne knowania i doprowadza ich do rozpaczy moje wręcz odmienne stanowisko. Ha! mogą mnie strącić w przepaść, zginę z ta świadomością, że wytrwałem przy swojem.
Powóz stanął na brzegu. Król wysiadł i żegnając Gizellę, bardzo smutną, rzekł jeszcze:
— Wybacz, że byłem tak przykry, może to jeden z moich ataków furji?... Gdy atak taki nawiedzi orła, giną ptaki dokoła... ty jesteś dla mnie gołębicą, dla ciebie nie mam szponów, tylko... zatruje mnie czasem gorycz mej duszy...
Podniósł na nią wzrok tak przejmujący, tak tragiczny, ze nie zniosła tego spojrzenia i zatrzęsła się w sobie od łez.
Odjeżdżała do Djökö dziwnie poruszona. Księżyc zgasł, wiosenna noc przenikała wilgocią i zapachem chłodne powietrze. Przed Gizellą otwierały się coraz dalsze bezkresy..


— Nazywajcie mnie królową — prosiła Gizella profesora Homwerina i swój dwór przyboczny, zgromadzony w nowozbudowanym pałacu na greckiej wyspie. — Pragnę tu zapomnieć o tytule cesarskim i całą duszą, sercem czuć się tylko królową Rekwedów.
Hrabina Inara Dalney ujęła drobną rączkę Gizelli i przytuliła ją do ust z wdzięcznością, bez słowa. Królowa uścisnęła swą przyjaciółkę i rzekła:
— Chcę, by tu w Heljosie, bo tak niech się nazywa to dzieło mojej fantazji, zapanowała serdeczność między nami i czysty duch boskiej sztuki. Chcę tu oddychać swobodą, żyć wśród moich wizji i oddalić się całą istotą i myślą od... świata realnego. Niech nam tu Heljos będzie przybytkiem piękna i ukojenia, a gdy nas zmrozi świat, niech on nas ogrzewa, gdy dusze zalegnie mrok, niech nam świeci płonący w jego wnętrzu ogień boski.
— Heljos! — zawołał ucieszony profesor Homwerin. — Trudno o stosowniejszą nazwę! W cudzie tym, który zazdrośnie osłaniają smukłe cyprysy jest istotnie blask i ciepło, promień i żar, podnoszące ducha ku innym światom. Jest to zaklęcie sztuki najczystszej i poezji najdostojniejszej. Tak właśnie marzył tworząc Praksyteles. Dlatego nazwa Heljos jest wprost świetną!
Gizella chodziła po pałacu, wyrażając swemi gwiaździstemi oczami miłość dla sztuki i zachwyt dla arcydzieła.
I rzeczywiście piękno architektury starogreckiej było odtworzone w pałacu tym wyniosłym dwupiętrowym, po mistrzowsku. Perystyle, galerja wewnętrzne i zewnętrzne, kapitele ozdobione były wspaniałemi rzeźbami, przedstawiającemi zdarzenia mityczne opiewane przez Homera. Posągi marmurowe, lub z alabastru i bronzu zapełniły korytarze i przedsionki, tarasy, krużganki. Jedna z galerji miała kształt półkola, a malowidła jej utrzymane były w tonie nocy księżycowej. Plafon, imitujący strop nieba, świecił sztuczną konstelacją gwiazd. Pomiędzy rzeźbionemi kolumnami stały białe posągi. — Apollo z lutnią i dziewięć Muz, grupowało się półkolem. Pośród smukłych tui w wazonach i kwitnących białych wonnych drzew, pośrodku wykładanej mozaiką posadzki, utworzona była sadzawka, ocembrowana różowym marmurem, dokoła zaś niej kwitły białe róże i smukłe blade irysy, strzelające z pluszowego gąszczu fiołków. Apartamenty królowej były jakby żywcem przeniesione ze starej Grecji i przypominały komnaty Heleny trojańskiej lub Andromachy. Wszystko tam było modelem sztuki helleńskiej, wskrzeszeniem jej piękna.
Fantazja Gizelli, jej wyobraźnia, zmysł artystyczny wykazały przepych swój w budowie i urządzeniach tego pałacu. Zamiłowanie do arcydzieł wyraziło się w wzbogaceniu skarbami sztuki galerji Heljosu i bibljoteki, gdzie pod kierunkiem Homwerina cała klasyczna literatura skupiła się w umiejętnym doborze, a przytem stare jak świat papyrusy i pergaminy, a nawet tabliczki antyczne powleczone woskiem i rylce do pisania na nich. Pałac otaczały tarasy z różowego marmuru, zbiegające do morza szeregiem schodów szerokich, zdobnych w wazony cenne, pełne kwiecia tuberozy, azalji, a wyżej ukwieconych drzew kamelji. Na tarasach wśród cyprysów stały półkoliste ławy z marmuru i alabastru ozdobione rzeźbami, na mozaikowych posadzkach, porozmieszczane wśród grup cyprysów i wawrzynów, palm najróżnorodniejszych, magnolji, migdałów, pomarańcz, gdzieniegdzie altany w kształcie małych świątyń, oplecione kwiecistemi pnączami i kwiatem geranji, skąd roznosiły się subtelne błękitne dymki wonnych kadzideł. Szeregi białych i bronzowych posągów w szpalerach cyprysowych, płaskie marmurowe baseny wodotrysków pełne aloesu, werweny i lilji białych, pełne przepięknych paproci i kwiatów szafranu, sadzawki, sztuczne wodospady, wreszcie z drugiej strony czarny rozległy gaj pełen drzew i krzewów podzwrotnikowych, cyprysów, agaw, błękitnych drzew gumowych, eukaliptów, oliwek, a wśród nich dyskretne postacie i grupy nimf i bogów greckich, pięły się na nie zwoje caprifoljum i róż, wszystko to łączyło się w jedną całość z Heljosem, czarując najwybredniejsze oko widza. Z drugiej strony gaju grupowały się jakby nowe pałace, stajnie, szorownie, ujeżdżalnia okrągła zdobna w wieżyczki, wszystko zastosowane do stylu całej rezydencji.
W stajniach, wśród mnóstwa koni, odznaczających się rasą, wyróżniało się i zachwycało duże stado białych jak łabędzie rumaków, arabów najczystszej krwi, które Gizella lubiła dosiadać mało ujeżdżane, co było jej wyłączną przyjemnością. Służbę przy tych rumakach spełniali rodowici Arabi w swych białych burnusach i turbanach.
— Trzeba przyznać najmiłościwsza pani — mówił w zapale Homwerin — że stworzyłaś tu jeden z cudów świata, kreując ten pałac, raczej siedzibę swojej duszy. Dla sztuki jest to zasługa ogromna, nieoceniona, dzieło to przynosi również chlubę twojej, pani, pomysłowości i smakowi artystycznemu. Rezydencję tę możnaby nazwać także Olimpem, chociaż wątpię, czy Olimp był tak doskonałym.
— Raczej, czy był tak uduchowionym — poprawiła Gizella. — Olimp to miejsce gry zmysłów, tu zaś chciałabym, aby panował duch, oderwany od rzeczy śmiertelnych, przemijających. Tu, zdaje mi się, można tylko marzyć, fantazjować, śnić i wszystkie uczucia skupić w jednem rozkochaniu się w poezji. Ponadto mam wrażenie, że grzech nie mógłby nawet zrodzić się w Heljosie, bo tu jest za jasno, za czysto, za słonecznie dla szatana ciemności.
Profesor pokręcił głową zamyślając się.
— Wybacz, najmiłościwsza, ale inny nieco, trzeźwiejszy mam pogląd na tę sprawę. Wszelkie piękno zależne jest od naszych uczuć i wyobrażeń, lecz martwe bryły zawsze będą podległe różnym wpływom.
— Ależ tu wszystko żyje samo w sobie, profesorze i żyć będzie wiecznie poza nami!
— Oj, nie, oj, nie, najmiłościwsza! Wystarczy oddać ten dzisiejszy przybytek dobra i światła, to boskie ustronie, w barbarzyńskie ręce jakiego Atylli, a szatan nie będzie potrzebował skradać się tu zdradziecko, lecz otrąbi fanfarami swój wjazd triumfalny.
Gizella spoważniała i westchnęła ze smutkiem.
— Gdybyż można było wiedzieć, jakie losy czekają mój Heljos, gdy ja z czasem przeniosę się w krainę cieniów.
Drgnęła lekko i nagle zmieniając ton spytała:
— Czy wierzysz, profesorze w przepowiednie, wróżby i nadprzyrodzone zjawiska w rodzaju... szarego cienia? bo jednak sama go widziałam w „Starym Ururgu“!
— Wierzę, najmiłościwsza pani, gdyż niejednokrotnie w życiu miałem do czynienia z wieloma niepojętymi objawami.
— Bo widzisz, profesorze, i mnie w dzieciństwie przepowiadano, że... nieswoją umrę śmiercią... Och!... jeszcze nie chciałabym umierać.
— Nie mówmy o tem! — zawołał przerażony Homwerin i zaraz zagadnął o czem innem, próbując skierować rozmowę na temat bardziej realny.
Wkrótce rozstali się i Gizella odeszła samotna na brzeg morza. Tam na tarasie różowym, okolonym cieniami cyprysów, siedziała długo zapatrzona w rozkołysane morze, dziwnie burzliwe i ciemne w tej chwili.
— Będzie wyzwoleniem w twojej męce... — słyszała głos w buczących morskich odmętach.
A potem:
— Inna jakaś męka, niż ta, którą przeżyłem, jest mi przeznaczona...
Słowa te wypowiedział wyraźnie niski głos Swena, jakby idący z przepastnych otchłani morskich. I zapatrzona w przestrzeń widziała jego oczy, uroczne... przenikały ją do głębi, jego czoło z brózdą pionową, jego usta drżące tajonym wybuchem słów namiętnych, jego urok przedziwny, stanowiący jakby jeszcze jeden szczegół tej wybitnej, męskiej postaci.
Zasłuchana w łoskot fal, zapatrzona w ciemne bezkresy, ocknęła się późno, gdy wicher uderzył brutalnie i podniósł czerń morza w góry bałwanów. Dłońmi ścisnęła skronie, usta jej szeptały gorączkowo:
— Dokąd uciec, gdzie się schronić przed nim, przed jego hypnozą?... Wszędzie, wszędzie idzie za mną, jak światło słońca i jak przeznaczenie... Sweno!!
Na usłyszany w sobie dźwięk tego imienia zerwała się i chciała prędko wrócić do pałacu, do ludzi, lecz gdy w pewnej chwili podeszła do niej hrabina Inara z Achmedem, prosząc ją, by istotnie wróciła do pałacu, bo zapada wieczór, Gizella potrząsnęła głową.
— Zostawcie mnie samą, gdy wzejdzie księżyc, morze uspokoi się — prosiła.
Przyjęła tylko ciepły biały płaszcz i otuliła się nim szczelnie. Była znowu sama. Myśl jej przeniosła się daleko, nad fale Amidu, nad wiszar skalny, gdzie dąb prastary szumiał i ochładzał czoło dumne z pionową brózdą, jego czoło... Zapadła w tęskne rozmarzenie.
Horyzont morski zaciemnił się i uspokoił, wygładzone fale uderzały z bełkotem o różowy marmur schodów tarasu, wpełzając wysoko na jego stopnie. Wkrótce uczyniła się cisza, tylko ten bełkot wód był coraz słodszy, coraz senniejszy. Hen! daleko, na skraju nieba pojaśniało i jasność ta jęła rozlewać się szerzej i szerzej, nabierając w siebie złota i czerwieni, stając się z każdą chwilą świetniejszą, jak kwiat, gdy rozkwita. Wreszcie zza odmętów morskich wychyliła się tarcza wielka złoto-purpurowa, jaskrawa, buchająca żarem. Wspiął się księżyc nad falami i wnet zatonęło w nich odbicie jego bledsze, pokryte łuską zmarszczonej wody. Tarcza płynęła coraz wyżej, malała, wybierając drogę wśród gwiazd i nasiąkała srebrem, aż stanęła w zenicie firmamentu w całej swej chwale i dostojeństwie. Po morzu rozsypało się mnóstwo błyszczących światełek — klejnotów, nieprzebrane bogactwo pereł, opali, ametystów, szmaragdów, wody powlokły się siecią djamentową, kołysał się na niej zlekka seledynowy krąg księżyca.
Minęła jedna godzina, druga. Posągi z różowego marmuru zdobiące taras pomiędzy cyprysami ożyły w cielistej karnacji swych boskich ciał i jęły wchodzić na stopnie tarasu lekkie, powiewne, pełne gracji i wdzięku. Zaszeleściły na marmurowej posadzce rzeźbione stopy bogów i nimf i jęły krążyć, skupiać się, przemawiać do siebie zalotnie i rozchodzić się w różne strony. Oto tam ukazała się wiotka jak trzcina i piękna, jak jutrzenka, bogini Hebe, z czarą w dłoniach zbliża się ku wiatronogiemu Hermesowi, darząc go nektarem i ambrozją. Tam oto u wejścia na schody stanęła cudna, promienista Afrodytę i zapatrzona w srebrne fale czyni ruch, jakby chciała wstąpić bosą stopą w wodę, lecz cofnęła się, spostrzegłszy Zeusa, który zza cyprysu patrzy na nią zachłannie. Do króla bogów piorunowładcy zbliżają się nimfy białoramienne i wabią go, potrząsając przed nim kaskadą swych włosów, jakby pragnęły, aby obdarzył je łaską swojej pieszczoty. Wtem Afrodytę wyciąga różowe ramiona nad falą i wskazuje bogom jakiś punkt na morzu z daleka płynący. Bogowie z ciekawością patrzą w tę stronę i cicho, na palcach, podchodzą ku morzu. Jeden okrzyk rozchyla im usta. To nawa Odysseusza zbliża się szybko, w fosforycznem świetle podpływa ku brzegom! Widać Odyssa, jak stoi na pokładzie przywiązany do masztu, jak ręce ma skrępowane powrozami, a usta jego łakną czegoś, pragną,... Dokoła igrają przed nim syreny wabiąc go pieśnią i rozkosznymi kształtami ciał ku sobie, lecz on się zaklął w męce wytrwania i słucha tylko wabiących go na zgubę w odmęty głosów czarownych... Odyssie, podziwiam w tobie moc wielką, która cię skuła takiemi więzami, gdy tam cię czeka rozkosz bezmierna, upojenie, szał. Dla takiej rozkoszy czyż nie warto zatracić się?!
Nawa już jest blisko tarasu, kołysze się ogromnem widmem na osrebrzonej wodzie... a oto sowiooka Athene zbliża się do Gizelli i szepcze jej do ucha słowa gorące, pełne pokusy:
— To on, to on, Nauzykao! Powitaj go na tej samotnej nawie, odczuj, wynagródź jego mękę... czy nie poznajesz Swena?!
— Ależ on w pętach, przybity do masztu... czy; mam mu rozciąć te więzy?...
— To nic, to nic!... Będzie wyzwoleniem w twej męce, jeno daj mu uśmiech swój, swoją pieszczotę, miłość swą...
Gizella wstaje szybko, schodzi z różowych stopni tarasu, wyciągnęła ramiona, okrzyk rzuciła radosny.
— Sweno!...
— Gizello moja!...
Nagle stanęła. Silny odprysk wody zalał jej stopy i brzeg sukni. Rozejrzała się przerażona wokół: w cieniu cyprysów bogowie patrzyli na nią z kamiennych swych piedestałów, zimni, zastygli w marmurze. Była cisza, rozśpiewana lekkim poszumem wody, a na morzu — pustka bezmierna, rozjaśniona fosforycznym blaskiem księżyca. Od strony pałacu dały się słyszeć czyjeś drobne kroki. To hrabina Inara śpieszyła na taras zaniepokojona o ukochaną królową...


Stolica Sustji czyniła gorączkowe przygotowania do przyjęcia pary królewskiej zaprzyjaźnionego państwa, przybywającej na dwór idański. Oprócz gości koronowanych oczekiwano młodej pary księstwa Dalwalencji. Miał przybyć również infant hiszpański, książęta Sabaudzcy, następca tronu angielskiego i wielu innych królewskich gości.
Przyjęcia dworskie trwały kilka dni, odbywały się po raz pierwszy pod wyłącznym kierunkiem cesarzowej, nie zaś księżnej matki i wypadły świetnie, jak wogóle wszystkie tego rodzaju uroczystości odbywane poza Idaniem, nad któremi czuwała Gizella. W „Starym Ururgu“ jednak cesarzowa zmuszona była krępować swój zwykły rozmach artystyczny surową etykietą, jaką jeszcze w znacznie powiększonej mierze należało zachować wobec obcych monarchów. Po wspaniałym balu dworskim, rewjach, teatrach, turniejach, goście królewscy przejechali, wraz z całym dworem, z Idania do malowniczego pałacu w Klarbrem, na mające się odbyć w górach okolicznych wielkie manewry wojskowe. Cesarzowa Gizella będąc szefem paru pułków sustjańskich i przepysznych huzarów rekwedzkich, brała udział w manewrach, występując konno w kurcie huzarskiej na amazonce, w asyście panów rekwedzkich ze Swenem na czele.
Pałac w Klarbrem stojący tuż nad jeziorem odbijał się cały w wodzie i wyglądał jakby był wycięty z lodu, który dziwnym kaprysem natury opinały ze wszystkich stron, wysoko, festony róż szkarłatnych. Pałac jakby roztapiał się pod ich żarem i spływał do jeziora kaskadami nieźliczonych wodotrysków i sztucznych wodospadów. Fontanny Klarbremu słynęły ze swej mnogości i piękna. Gizella oddychała tu pełną piersią i tu dopiero mogła urzeczywistnić fantazję swej pomysłowości. Obecność Swena w towarzystwie dodawała jej zapału.
Cesarz starał, się połowę tej pracy organizacyjnej wziąć na siebie, ale nie zgodziła się, prosząc, aby dekorowanie gór zostawił wyłącznie jej pomysłom.
— Ależ owszem — odrzekł Ottokar z uśmiechem — tylko obawiam się, że Klarbrem sam się w sobie i tobie rozkocha i wytworzy nastrój, udzielający się wszystkim gościom, a czy to bezpieczne dla mnie?...
Mówiąc to, patrzał na żonę z pod zmrużonych rzęs.
A tymczasem Klarbrem pod kierunkiem Gizelli zmieniło się w jakąś baśniową krainę. Pałac i otoczenie, widoki krajobrazów górskich, zwłaszcza wieczorem, olśniewały, dając złudzenie oglądanego we śnie zjawiska. Wszystkie góry i najwyższe dostępne dla ludzkiej stopy szczyty illuminowane były sztucznymi ogniami, rozpalonymi w wielkich siatkach drucianych; spadał z nich obficie złoto-krwawy deszcz. Ogniska porozniecane na skałach rzucały purpurowe refleksy na nieskażoną biel śniegów podniebnych, widnych na szczytach gór ponad rozkwitłą bujną zielenią lasów — jak białe z pereł djademy. Długie, cienkie race ogniste przelatywały z wirchu na wirch, węże płomieni ślizgały się pomiędzy rozpadlinami skalnemi i podpalały blaskiem swym pogrążone w mroku limby. W żywem tryskającem zewsząd świetle illuminacji uwypuklały się znakomicie załomy i fasady gotyckie gór, a buchające na wyżynach kaskady sztucznych ogni sprawiały wrażenie wulkanów, ziejących z głębi ziemi i wiecznie odradzających się płomieniem. Całości tej dopełniła subtelna muzyka, umiejętnie ukryta i grupy gnomów oraz krasnoludków, snujące się w parku pałacowym pomiędzy gazonami kwiatów i krzewów, obsiadające fontanny na ocembrowaniu basenów, jak dziwaczne widziadła górskie.
Gizella święciła triumf swej sztuki. Podczas uczty pożegnalnej olśniewała gości sobą i strojem swym, przystosowanym do całości obrazu. Opływała ją miękko czarna jedwabna, lekka tkanina, wysmukłe biodra opinał szeroki łańcuch z wielkich rubinów, zakończony z boku nisko opadającą egretą do podpinania trenu; we włosach igrał płomieniem djadem rubinowy, takaż fala krwawiła się na jej szyi, ręce powyżej łokcia opasywały węże rubinowych bransolet. Wykwintne bogactwo stroju Gizelli i rozkwitła w mieniących się blaskach złoto-purpurowych jej uroda sprawiały, że zwrócone były na nią wszystkie oczy, nie wyłączając szczerze zachwyconych spojrzeń przybyłej królowej i księżnej Dalwalencji. We wzroku panów łatwo można było odczytać wyraz najwyższego uwielbienia dla nieporównanej piękności królowej Rekwedów. Każde jej słowo chwytano łakomie, każde jej, przelotne choćby, spojrzenie rzucone z wdzięcznym uśmiechem było magicznem zaklęciem. Z pośród panów dostojnych jeden Sweno Wenuczy był tym, na którego oczy Gizelli zwracały się nieśmiało i ostrożnie. On gonił za nią sercem i wzrokiem, zachowując pozory chłodu i obojętności, lecz napięte groźnie luki brwi jego i oczy pełne stalowych niemal dzikich błysków, czyniły go podobnym do rozdrażnionego orła. I podczas gdy kobiety podziwiały w nim zdumiewającą, zgoła odrębną urodę męską, wyczuwając jakąś niesamowitą grozę pochłaniającego ognia, — dla niego wieczór ten, ta pożegnalna uczta, były męką nie do zniesienia. Szarpał się w matni uczuć, wiedząc, że gdyby znalazł moment zbliżenia się lub odezwania się do niej, zdradziłyby go jego własne usta, rozżarzone jak węgiel, jego źrenice, miłujące do obłędu, jego głos, śpiewający mu w duszy jednem wołaniem najpieściwszych, najgorętszych słów... Musiał milczeć, musiał trwać na stanowisku dalekiem od najdroższych pragnień, musiał z piersi swej uczynić puklerz tak silny, by nie rozwarła się krwawą raną i nie ukazała buchającego płomieniem serca.
Piękna królowa obcego dworu, Gabryela, zaprzyjaźniona serdecznie z cesarzową, Sustji, zwracała nieustanną uwagę na księcia Swena. Znalazłszy odpowiednią chwilę, rzekła do Gizelli:
— Ten magnat rekwedzki jest przykuwający! On chyba postawą i wybitnym typem wszystkich rodaków swoich przewyższa. Cóż za postać przepyszna! Czy wszyscy Rekwedzi są podobni do niego?
— Byłby to kraj orłów! — podchwyciła młodziutka księżna Dalwalencji.
Gizella była wzburzona, drżała z lęku, by móc zachować spokój, ale rumieniec ciemny opłynął jej twarz, oczy bezwiednie opadły na dół.
— Orłów? — uśmiechnęła się królowa Gabryela. — Raczej bohaterów. Ta postać jest w istocie bohaterską. Patrząc nań, chciałoby się go nazwać Achillesem.
Gizella drgnęła. Takie same porównanie i ona zrobiła... w Sterjocie.
— Kogo wasza królewska mość raczy nazywać Achillesem? — spytał z kurtuazją któryś z wybitnych dostojników dworu idańskiego.
Królowa wskazała lekkiem poruszeniem brwi i rzekła:
— Czyż to nie model do rzeźby legendarnego wodza zwycięzcy? Ale rzeźba nie oddałaby całego wyrazu tej nie pospolitej twarzy, chyba płótno lub... pieśń.
— To orzeł z Awra Rawady.
— Jak?
— Książę Sweno Wenuczy nazywany jest przez Rekwedów orłem z Awra Rawady... bohater idei narodowej, dawniej zacięty wróg domu panującego Sustji.
— Czy mógłbyś mi pan opowiedzieć kilka szczegółów z jego życia? Muszą być zajmujące.
— O, tak — odrzekł magnat i zaczął opowiadać zainteresowanej królowej najbardziej charakterystyczne epizody z życia Wenuczy‘ego.
Gizella usunęła się dalej. Poszła za nią księżna Dalwalencji, Klotylda. Na uboczu chwyciła siostrę za rękę 1 rozejrzawszy się dokoła ostrożnie, zapytała szeptem:
— Gizello, powiedz, droga, co jest między tobą, cesarzem i tym księciem rekwedzkim?
Cesarzowa patrzała na siostrę zdumiona. Klotylda szeptała dalej:
— Bo widzisz, siostrzyczko, ja posądzam cesarza o zazdrość. Ten książę Wenuczy zapatrzony w ciebie, jak w Boga... to nie razi, gdyż wszyscy mężczyźni chłoną cię zachwyconym wzrokiem. Jednak przy bliższem zbadaniu on patrzy na ciebie dużo inaczej, jakoś chmurnie, czy groźnie, sama nie wiem, bo wogóle jest... przecudowny! taki wybitny!...
— Dziecko, przestań — ostrzegła Gizella, ściskając rękę siostry.
— Nikt nie słyszy. Otóż wyobraź sobie, że ja wkrótce po przedstawieniu mi księcia w Idaniu spytałam o niego cesarza. A cesarz...
Księżna znowu obejrzała się dokoła i nachyliła się tajemniczo do ucha Gizelli.
— ...Zrobił taki dziwny grymas na ustach, że stał się podobnym do satyra i odrzekł mi z naciskiem:
— To groźna bestja, ugotowałby wszystkich Ururgów w ośmiudziesięciu kotłach, jak Czingis-han. Hahaha! tak to zabawnie powiedział! A potem jeszcze dodał, ale już innym tonem:
— ...I fatum chciało, że Nemezis Ururgów dotknęła go najboleśniej i najszlachetniej zarazem.
Gizella wstrząsnęła się, zbladła silnie.
— To powiedział Ottokar?
— Tak... więc reszty domyśliłam się łatwo. Ten magnat kocha ciebie tak samo, jak cię kochał nieszczęsny Ksywian i jak kocha Luisel.
— Co takiego?! Klotyldo!
Księżna rzuciła się cesarzowej na szyję.
— Zili droga, nie gniewaj się, bo przecież o tamtych wiedzą wszyscy... Luisel zaręczył się ze mną, bom twoja siostra i podobno trochę cię przypominam... ale przekonał się, że to nie ty i dla błahego powodu zerwał. Nie żałuję tego, bo cóż taka miłość...
Gizella nie mogła się uspokoić i całą już resztę wieczora miała zepsutą. Niewinne wyznanie młodziutkiej siostry przejęło ją lękiem. Unikała wzroku Swena i rozmowy z nim, a gdy spostrzegła, że on chce zbliżyć się do niej, natychmiast pod bylejakim pozorem zmieniała sytuację.
Z sytuacji tej jednak szybko skorzystała królowa Gabryela i na przechadzce w parku, ku zdumieniu otaczających ją dworzan podała ramię młodemu Wenuczy’emu. Sweno przyjął ten zaszczyt z wytworną elegancją.
— Podziwiam cię, całą duszą — rzekła pierwsza, darząc go przeciągłem spojrzeniem z pod półprzymkniętych powiek.
— Czy dlatego, że w tej chwili wytrzymuję zgorszony wzrok porzuconego przez waszą królewską mość towarzystwa? — zapytał z żartobliwą swobodą.
— Ach, złośliwy jesteś, książę, przy wyjątkowej umiejętności panowania nad sobą. Ale dla czego innego podziwiam cię, wodzu. Oto, że wobec królowej Rekwedów umiesz być suwerenem własnego serca.
Sweno drgnął, lecz pozór zimnej krwi zachował.
— Wasza królewska mość mniema, że pomiędzy zuchwałością... wassala a dostojeństwem... suwerena, mógłbym mieć łatwy wybór?...
— Odpowiadasz mi, książę, dość wyzywająco, jakgdybym uraziła twą dumę.
— Jestto tylko pozór, wasza królewska mość, bo dumnym nigdy nie byłem. Być może, że w tej chwili przemówiła we mnie ambicja dorównania dowcipem tobie, królowo, ale proszę to wziąć wyłącznie na niewinną próbę przekręcenia klucza w zamku mego serca.
— Słusznie odpaliłeś mi, książę. Widzę, że możemy odtąd zostać przyjaciółmi, bo już nas łączy nawet maleńka scysja, będąca naogół zawsze najlepszym znakiem trwałej przyjaźni.
Magnat pochylił się do jej ręki ze czcią należną i odrzekł z równą szczerością w głosie:
— Tak zaszczytna zapowiedź dla mnie sprawia mi niewysłowioną radość.
— Jednak jednej rzeczy nie dowiedziałam się o tobie, książę, a ciekawość mnie pali.
— Odpowiem na pytanie.
— Obserwuję księcia i widzę, że jesteś tajemniczy, słusznie osobę twoją otacza legenda. Ale dlaczego ten zagadkowy chłód wobec kobiet, to usuwanie się nawet od tych, które porywasz? Wszak niepodobieństwo byś tego nie odczuwał? Czyż oczy tej ślicznej hrabianki Zarny, twojej rodaczki nic ci nie mówią?... rzucasz na nią potężny urok, książę. Czyżby i tajnię twych uczuć miała osnuć baśń legendarna? Czy to chram niedostępny dla kobiet i ich... czaru?... Chcę wiedzieć... koniecznie.
Sweno zsunął brwi.
— Żądanie waszej królewskiej mości określam w dwóch słowach, które zaryglowują ten chram jeszcze silniej.
— Jakież są te dwa słowa?...
— Kaprys królowej.
— O, książę, może to być również... zachwyt kobiety.
— Ukoronowanej, to zmienia jego treść.
Królowa Gabryela zmarszczyła czoło niecierpliwie.
— Mieszkasz książę podobno na jakiejś niedostępnej górze skalistej, w orłem gnieździe, stwierdzam, że odpowiadasz zupełnie swej siedzibie. Pomimo te pozory marmurowe przeczuwam, że nosisz w duszy jakiś płomień wielki. Dlaczego się książę nie żeni?...
— Doprawdy, nie przyszło mi to do głowy, wasza królewska mość.
— A jednak jesteś ostatnim Wenuczym, ostatnim potomkiem waszego ducha bohaterskiego.
Sweno zapalił się.
— Są nas, królowo, na Rekwedach całe pokolenia.
— Wenuczych?
— Rycerskich duchów, miłościwa pani.
— Tak, wiem, jesteście bohaterami w dziedzinie ducha i rycerskości narodowej, i to was stawia na szczycie dostojeństwa. Słyszałam o Rekwedach dużo od waszej królowej, Gizelli. Ona was niezwykle ceni i miłuje.
Sweno skupił się w sobie, zasnuł oczy powiekami, by się nie zdradzić ich wyrazem przed badawczym wzrokiem królowej. Intencję jej rozumiał.
— Wiem skąd inąd, że Rekwedzi odpłacają Gizelli również miłością i wielkiem zaufaniem. Czy tak książę?
— Tak, wasza królewska mość.
— Ach, pojmuję wasze uczucia, musiały one gorzeć w ogniu umiłowania, skoro ukoronowaliście... Ururga — dodała ciszej.
Wenuczy’emu błysnęły oczy, jakby te słowa były wypowiedziane dla sprawienia mu przykrości, odrzekł z naciskiem:
— Otaczamy czcią króla Ottokara, lecz na tronie wspieranym przez serca nasze, zasiadła przedewszystkiem... królowa Gizella... jako jego wskrzesicielka.
Gabryela patrzyła na księcia ciekawie.
— Wiesz, książę — zawołała nagle porywczo — że jest to chyba najwyższem szczęściem, móc być tak idealnie kochaną, jak wy kochacie swoją cudną królową! No... ale popełniamy nietakt rozmawiając na osobności zbyt długo, poprowadź mię, książę, do hiszpańskiego infanta, chcę z nim zamienić słów kilka.
— Służę waszej królewskiej mości.
Poszli kwiecistą aleją, rozmawiając o tych wspaniałych niespodziankach, jakie przygotowane były dla gości w Klarbrem. Gdy zbliżali się do towarzystwa, królowa szepnęła z wymownym uśmiechem:
— Ciekawa jestem, czy dzisiejsza illuminacja, płomienna jak... rubiny królowej Gizelli, zdoła rozjaśnić marmurowe oblicze twoje, książę, rumieńcem zapału. Chciałabym to widzieć... bardzo.
Na posągowej twarzy Swena zamigotał uśmiech przelotny i znikł wraz ze słowami:
— Radbym, aby życzeniu waszej królewskiej mości stało się zadość.
— Może znowu kaprysowi?... — poprawiła królowa obrzucając Swena zalotnem spojrzeniem. Skłoniła uprzejmie głową, odpowiadając na jego ukłon głęboki, poczem zaczęła rozmowę z infantem.
Gdy Sweno odszedł, Gabryela spytała hiszpańskiego księcia:
— Co wasza wysokość sądzi o tym księciu rekwedzkim, Wenuczym?...
— Jest to postać niezwykła, bardzo interesująca.
— Tak i on może być tytanem.
— Miecza, czy ducha?...
— Może i... serca...
A w Swenie rozpętał się huragan bólu i męki.
Widział Gizellę swobodną i wesołą w towarzystwie pań i panów najświetniejszych, asystujących jej stale i ogarniała go wściekłość na ten cały tłum dworski, bo zdawało mu się, że umyślnie odgradzał go od niej i uniemożliwiał mu nawet spojrzenia na nią. Rozmowa z królową Gabryelą w zasadzie pusta i pod wielu względami przykra dla niego utwierdziła go w przekonaniu, jak bardzo strzec się był powinien czujnego wzroku ludzi i na każdym kroku, w każdem słowie, panować nad sobą, by nie zdradzić siebie, a zwłaszcza nie narazić Gizelli na niepożądane domysły. Porwałby ją z tego przepychu, z tej błyszczącej strojem i tytułami gromady, uniósłby ją władczo, jak orzeł unosi swą zdobycz, ponad ten świat, poza te ognie, ponad wichry podniebne odziane śniegiem, by tam oszaleć i zginąć wraz z nią w jednej chwili szczęścia, w jakimś rozkosznym niebycie.
W pewnej minucie znalazł się przy niej. Było to podczas wsiadania całego towarzystwa do ukwieconych łodzi na jeziorze. Gizella, ujrzawszy go obok siebie, zmieszała się, lecz dla pokrycia wrażenia zakreśliła ruchem ręki krąg dokoła horyzontu.
— Świat płonie! — szepnęła dziwnym głosem.
— Pragnę spłonąć z nim razem — warknął cicho, rzuciwszy na nią błysk swych oczu.
Spojrzała na niego wzrokiem spłoszonym, lecz już ich rozdzielono. Nie popłynął na jezioro. Stanął w oddali w cieniu skalnej groty, ukryty zupełnie przed wzrokiem ciekawych i śledził ruchy łodzi szkarłatnej, którą płynęła ona. Oczy miał utkwione w jej czarną sylwetkę, widną czas dłuższy w świetle illuminacji i rozkoszował się wrażeniem, że wykwita ona z wód jeziora jak wieszczka gór, by, ukazując się w czerwieni ognia i znikając w mroku nocy, pociągnąć go siłą czarodziejską w przepastne głębie.
Po przejażdżce po jeziorze goście zaczęli oglądać kamienne trytony, zdobiące brzegi jeziora.
Cesarzowa nie poszła z całą grupą osób, lecz wydawszy jakieś zlecenie paziom, zatrzymała się sama nad brzegiem, patrząc na jezioro i na tonące w wodzie z sykiem ogniste żmije fajerwerków.
Sweno z pod skalnej groty chłonął ją wzrokiem. Zaległa cisza nerwowa jakaś i drażniąca, jaka bywa niekiedy podczas illuminacji, tchnęło wszystko dokoła podnieceniem namiętnego niepokoju. Z daleka dochodził przytłumiony gwar głosów ludzkich, syk i lekki trzask sztucznych ogni wzmacniał wrażenie czegoś niepojętego, czegoś nieoczekiwanego co nadejść musi.
I oto w tę ciszę tęskną a jednocześnie pełną drżenia zda się całej przyrody, wpadł straszliwym zgrzytem ostry krzyk łabędzi. Rozległ się nagle, z małego zagłębienia zatoki jeziora, ukrytej w gęstwinie róż, gdzie łabędzie miały swoje wykwintne budki. Gizella zbudzona z zadumy okrutnym wrzaskiem ptaków, pobiegła szybko w tę stronę. Ujrzała widok okropny. Jedna budka płonęła, zapalona widocznie od iskry fajerwerku, a z wewnątrz wypadały obłąkane strachem, rozwiane całą szerokością skrzydeł, łabędzie, czarne jak noc, ulubione przez Gizellę.
Wyciągnięte szyje ptaków, rozwarte dzioby, ich krzyk, spłoszył całe stado, zgrupowane tam gęsto i już przerażone illuminacją i purpurą wody. Gizella dostrzegła jednego łabędzia zawieszonego na wąskiej kładce nad wodą, którędy był przystęp do budek. Ptak uczepiony bezradnie walił skrzydłami rozpaczliwie i był tak blisko płomieni, że lada moment mógł się zapalić. Bez chwili namysłu cesarzowa wskoczyła na kładkę, zręcznie podbiegła do łabędzia, porwała go oburącz, wyzwalając od ognia. Ciężki ptak szarpał się, Gizella cisnęła go na wodę daleko i,. okrzyk przestrachu skonał na jej ustach, gdyż w tej samej sekundzie, błyskawicznej, Sweno, jak zjawisko w blaskach i dymie pożaru uniósł ją w ramionach na brzeg, w burzy czarnych skrzydeł łabędzich, łopocących w panice najwyższej. Osłoniły ich róże gajem kwiecia, łabędzie skwirem żałosnym otoczyły ich dokoła. Stali tuż przy sobie. Oczy Gizelli spoczęły w drapieżnych oczach Swena i on ujrzał w tych fijoletach aksamitnych a głębokich jak urt jeziora płomień nieznany mu dotąd.
Nie panował już nad sobą. Wyciągnął do niej ramiona ruchem żywiołowym i... ona bez wahania oddała mu obie ręce. Chwycił je zaborczo w swoje dłonie i przycisnął jednem szarpnięciem do piersi.
Chwila!... Zatopieni byli oczyma w oczach swoich i przez ten moment jedyny Sweno ujrzał jej całą postać chylącą się ku niemu, oddaną w jakiejś ekstazie w jego posiadanie. Obojgiem wstrząsnął dreszcz najwyższej rozkoszy i wydało im się, że oboje zapadają w ognisty krater wulkanu... Gwałtowny ruch jego ramion oprzytomnił Gizellę. Cofnęła się w tył zatrwożona, oprzytomniał i on, lecz jeszcze zdążył obie jej dłonie razem przytulić do ust. Oderwała się od niego cała w pożodze ognistej z sercem rozłomotanem w piersi i odeszła szybko w zawierusze czarnych łabędzich piór. On szedł za nią jak odurzony narkotykiem, odsuwając od niej natrętne ptaki, nie znajdując ani słowa, któreby odpowiadało tej cudownej chwili...
A oto nadbiegli do pożaru ptasznicy, paziowie, lokaje i cały zastęp ogrodników. Otoczył ich tłum ludzi...
Sweno miał w sobie ogrom szczęścia, opromienionego odkrytą w niej prawdą i zachował w sercu głęboko wymowne spojrzenie tej kobiety umiłowanej, jej ruch ku niemu mimowolny i tę sekundę, krótką jak myśl, gdy trzymał ją blisko tuż przy swej piersi i usta jego były w jej włosach... Ale ta stworzona przez nich żywa legenda w górach skończyła się, wkrótce potem nastąpiło rozstanie. Sweno tracił znowu na czas nieokreślony możność znajdowania się w rozkosznym kręgu jej czarów. Musiał odjechać, by znowu cierpieć tortury niezaspokojonej niczem tęsknoty.
A Gizella po rozjechaniu się gości, wyczerpana duchowo, schroniła się do zamku swego w Rainz na Iralu. Tam, wśród ciemnych murów, potężnych, obwarowanych nieprzebytemi borami, parkiem stuletnich drzew, ogromnym zwierzyńcem, miała spokój zapewniony i możność powrotu do... marzeń. Jak we wszystkich jej rezydencjach tak i tu, w tej głuchej puszczy, w zamczysku pleśnią wieków okrytym, pełno było kwiatów i przepychu starożytnych urządzeń, ale może najbardziej jedynie Rainz przypominało jej Awra Rawady architekturą zamku i otoczeniem.
Cesarzowa przyjechała tu sama i postanowiła zatrzymać się możliwie najdłużej. Powziąwszy ten zamiar napisała do cesarza, prosząc go, by przysłał jej dzieci. Pragnęła oddać — się im i w nich pogrążyć wszystkie swe myśli, całą duszę i serce, pragnęła tu, w tej głuszy zacząć rozmyślać nad sobą, aby znaleźć jakąś jedną, jasną drogę, którą możnaby było kroczyć naprzód z wzniesionemi ku słońcu oczami i nie chwiać się i nie szarpać w tej męczarni uczuć. Gizella pełna duchowej rozterki, walki, świadoma już zupełnie miłości Swena dla niej i sama kochająca go nieprzepartą mocą potęgi serca, czuła się pod pręgierzem własnej krytyki, własnego surowego sądu. Cierpiała nad tą swoją najstraszliwszą niedolą, nad tem nieszczęściem, a jednak było ono cudownym kwiatem jej życia. Walcząc bohatersko z tęsknotą do Swena, widziała przed sobą ciągle jego oczy uroczne, dziwne, słyszała jego głos o nizkiem a szczególnie porywającem brzmieniu, głos wodza. Czuła w sobie bezmiar rozkosznych upojeń, gdy zanurzała się we wspomnieniach chwil przeżytych; jakiegoś słowa, jego spojrzeń na nią, mówiących jej wszystko w jednym rzucie oczu wymownych. A ta chwila ostatnia, natchniona nad zatoką jeziora... moment zapomnienia i zupełnego oderwania się od świata realnego, skoncentrowanie uroku i szczęścia całego życia...
Sweno... Imię to wryło się w serce i w mózg Gizelli bez ratunku, bez możliwości zwalczenia tej siły wszechmocnej, jakiej było uosobieniem.
Cesarzowa błądziła samotnie po puszczy leśnej, konno lub piechotą, zamyślona, szarpiąca się w sieci okuwającego ją czaru... i czuła z przerażeniem w duszy, że zapada w przepaść beznadziejnie. Pragnęła przyjazdu dzieci. One będą tarczą ochronną dla niej przed nim, one ją ocalą od tej męki duchowej bez dna, bez kresu. Oczekiwała dzieci z tęsknotą i poczyniła przygotowania na ich przyjęcie, obiecując sobie wraz z niemi wiele przyjemności.
— Roger już będzie łowił ryby w rzece tutejszej pod opieką starego Bernarda, będze strzelał do celu ze sztucera, a Beata nacieszy się dowoli dzwonkami leśnemi, które tak lubi — mówiła Gizella do towarzyszącej jej zawsze Inary Dalney.
Ogarniała Gizellę niecierpliwość, była podniecona nadzieją ujrzenia przy sobie jaknajprędzej syna i córki i wyłącznego opiekowania się ukochaną parką, tak zazdrośnie odbieraną matce.
Tymczasem cesarz pośpieszył natychmiast do Rainz... ale sam.
— Nie przywiozłeś dzieci?! — wybuchnęła Gizella.
Cesarz zmarszczył się niezadowolony z takiego powitania. Odrzekł nieco szorstko:
— Dziećmi, jak wiesz, opiekuje się matka i nie lubi, gdy się je od niej odrywa na czas dłuższy. A ty, Zili, zamiast witać mnie i być radą z niespodziewanego przyjazdu mego...
Gizella spuściła oczy i załamała dłonie z rozpaczą. Rzekła z gorzkim wyrzutem:
— Chcecie widocznie, by dzieci stały się dla mnie zupełnie obcemi, lub, abym ja zapomniała, że są jakieś dwie istotki, wiążące mnie z... przeszłością. Jeżeli je mam przy sobie, to tylko w wypadkach nadzwyczajnych, z okazji jakiejś ceremonji. Nie wolno mi ich zabrać w podróż, nie wolno pobyć z niemi tu w tym cichym zamku, gdzie wyłącznie im mogłabym być oddaną. Tak cię o to prosiłam, Ottokarze, tak pragnęłam być matką dla tych biednych istotek. One właściwie matki nie posiadają przez... przez barbarzyńskie serce twojej matki i... twoje!
Cesarz zmieszał się, zaskoczony niespodziewanie tym wybuchem.
— Gizello, ja walczyć z matką nie mogę, znasz jej upór, przytem wiesz, że teraz jest chora na serce, rozdrażniać jej nie podobna. Sądziłem, że cios, jaki przeżyła przez zgon Ksywiana, złagodzi jej usposobienie. Stało się inaczej. Matka pała teraz szczególną zawiścią nawet przeciw mnie, tylko te dzieci są dla niej wszystkiem.
Gizella smutno zwiesiła głowę.
— Zresztą — zaszeptał cesarz gorąco, obejmując ją rameniem — czy ja dla ciebie, Zili, nie istnieję, czy omyliłem się co do uczuć twoich, gdym biegł do ciebie tu w tę puszczę odludną, pełen płomienia i pragnień ciebie?... nigdy ich zaspokoić nie mogę!!... Od tak dawna bywamy razem, lecz wtedy tylko, gdy są tłumy dokoła. Unikasz wyraźnie aż nadto samotności ze mną. Z Klarbrem musiałem spieszyć do Idania, a ty podążyłaś tu sama, byle nie ze mną, byle jaknajdalej odemnie.
Łzy gorące popłynęły z oczu Gizelli. Słowa jego niecierpliwe wyrwały łkanie z jej piersi. Odezwał się w niej ból jakiś, ale nie była świadomą treści jego, sama nie pojmowała źródła swoich łez i powstrzymać się od płaczu nie potrafiła.
To wzruszenie żony Ottokar zrozumiał inaczej. Chwycił ją gwałtownie w ramiona i zcałowywał te łzy namiętnie i palił jej usta ogniem pocałunków, przeginał ją ku sobie w uścisku ramion zachłannych i szeptał wrzące pożądaniem słowa, podniecony szaleństwem. Opierała mu się stanowczo całym wysiłkiem woli i panowania nad sobą, serce jej krzyczało oburzeniem i protestem... rozpacznie, a on, jak dawniej, porwał ją w wir swojej żądzy, w brutalne uściski stalowych mięśni.
Jeszcze chwila, jeszcze jeden przeraźliwy... złamany opór i strojna w białe aksamity i białe futra komnata Gizelli, zatonęła zda się w szkarłatnej łunie.
Cesarz mówił pieściwe, obłąkane żądzą słowa, a jej wydało się, że to triumfem rozbrzmiewa szatański hymn, na cześć odwiecznej tajemnicy... przejmując ją wstrętem, wstydem grozą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka miesięcy potem hrabina Inara, szukając Gizelli po całym szejruńskim pałacu, znalazła ją w cichej kaplicy, szlochającą płaczem, jakby z pod serca idącym. Hrabina przerażona podbiegła do klęcznika. Upadła na kolana przed królową.
— Najmiłościwsza, najdroższa pani, co się stało?
Gizella oderwała ramiona z białej materji oparcia i zarzuciła je na szyję Inary. Łkając długo, uczyniła wreszcie wyznanie, którego treść była dotąd tajemnicą jej kobiecości. Zapadło milczenie. Inara, trzymając w objęciach wiotką postać cesarzowej, drżała całem ciałem. Dopiero po pewnej chwili zaszemrał nieśmiało jej głos łagodny.
— Najmiłościwsza, może ta dziecina będzie ci właśnie ukojeniem, nową radością i szczęściem, może osłodzi życie twoje nieznaną ci dotąd rozkoszą macierzyństwa. Błagajmy Boga, aby to była córka, gdyż syna zabiorą ci bezwątpienia, pani najdroższa, córeczki zaś nie oddasz za nic w nielitościwe ręce księżny matki, zachowując ją wyłącznie dla siebie.
Gizella uspokoiła się nieco, jakby słowa Inary wywierały wpływ zbawienny na jej stargane nerwy.
— Pragnienie takiego własnego dziecka — szeptała hrabina — jest w tobie, pani, ogromne, czego dowodem, że zapewne nieświadomie, pragnęłaś z małej sieroty Karoliny zrobić ostoję tego uczucia, niezaspokojonego w tobie. Lecz wiedz, pani, że ta mała Wittelsgethówna i twoja bratanica, ta mała kobietka, jak ją nazywasz, nie da ci pełnego zadowolenia twych pragnień. To nie jest twoje dziecko, krwią twoją powołane do życia, lecz obca tobie istota, piętno obcego ducha w niej osłabi nieraz miłość twoją, a może i goryczą napoi.
Gizella ucałowała w milczeniu przyjaciółkę i garnęła się do niej trochę jak skarcona, trochę, jak upokorzona skruchą. Zbudziło się na dnie jej duszy opamiętanie i nagła refleksja, że niema powodu dość wyraźnego do rozpaczania wobec Inary. Ona może się łatwo domyślać istotnej przyczyny jej boleści duchowej i dlatego stara się naprowadzić ją na właściwy cel jej życia.
Dumą i wstydem zapłonęło serce Gizelli.
— Masz słuszność, Inaro — szepnęła determinacyjnie królowa i wyciągnęła do hrabiny ręce. — Ty mnie naprawdę kochasz, czuję to teraz więcej niż kiedykolwiek.
— Pani, ty wiesz — zawołała Inara wzruszona — że gdybyś zażądała życia mego wzamian za swoje szczęście zupełne... w marzeniach wykołysane, oddałabym życie bez wahania.
— Wierzę ci, bo to powiedziała Rekwedka — odrzekła Gizella, całując zroszone łzami oczy przyjaciółki.
— I nietylko ja jedna wśród nas — dodała ciszej hrabina, pochyliwszy się tajemniczo do Gizelli. — Życie za ciebie, za twój spokój duchowy oddadzą także z rokoszą... inni, gdy nawet tego żądać nie będziesz...
Gizella osłabła, osunęła się ciężko na klęcznik, twarz pobladłą ukryła w dłoniach.
Rozumiały się... rozumiały się w tej chwili bez słów...
Nagle Gizella pod wpływem jakiejś myśli stanowczej powstała, rozpogadzając twarz, tłumiąc łzy.
— Jedziemy, Inaro, do zamku Doken na Rekwedy. Tam w tych starych murach rekwedzkich będę oczekiwała... swego dziecka. Chcę, by się urodziło na tej ziemi ukochanej i by wzięło w swoją krew jej tradycje.
Hrabina patrzała na Gizellę uważnie, badając głębię jej myśli.
— Doken... nad Anudem?...
Nie wypowiedziała błąkających się w jej umyśle słów, że nad Anudem nieopodal wznosi się również...
— Awra Rawady... — odrzekła Gizella i spuściła oczy. Lecz w tej sekundze podniosła głowę dumnie z niezłomną już zrezygnowaną wolą i rzekła:
— Tam chcę być miłującą was królową i... matką, godną mego dziecka.


Po urodzeniu córki, której nadano imię Marjola, krć Iowa Gizella pozostawała jeszcze w Doken przez czas dłuższy. Czuła się tu dobrze w tym zacisznym zamku nad Anudem z dobranym swoim dworem i kilkoma przyjaciółmi, a zwłaszcza w bezpośredniem obcowaniu z nowourodzoną córką, śliczną dzieciną o wielkich szafirach oczu. Często odwiedzana przez ojca swego i księżne Dalwalencji, miała rozmaitość otoczenia i używała nieskrępowanej niczem swobody działania nazewnątrz, stając się dzięki swym humanitarnym czynom i wielkiej ofiarności niezwykle popularną wśród ludu. W Idaniu zjawiała się nader rzadko, wtedy tylko, gdy zachodziła tego nieodzowna potrzeba z okazji ważnych ceremonji dworskich. Ci, co jej od dłuższego czasu nie widzieli, podziwiali w niej urodę rozkwitłą bardziej olśniewająco, lecz już inną w pięknie wyrazu, może więcej posągową i chłodną. Miała w sobie teraz, przy zawsze jednakowym wdzięku, majestat imponujący obcym i obojętnym jej ludziom, dla zawistnych była zimna i nieprzystępna, dla przyjaciół zawsze serdeczna i gorąco im oddana.
Wiedziała, że po koronacji na królowę Rekwedów liczyła w Idaniu więcej wrogów, niż poprzednio. Już otwarcie wyszydzano jej zamiłowania, nawet jej popularność wśród narodów monarchji, nie bacząc, że zdobywała ją tylko sercem, przejawianem w uczynkach. Gdy na pogrzebie starej swej niani, Hedwisi, Idań ujrzał ją z dziećmi, idącą pieszo w orszaku żałobnym, wroga jej opinja nazwała ten czyn kaprysem i pozą. Przywiązanego do cesarzowej pierwotnem przywiązaniem murzyna, Achmeda, szykanowano na każdym kroku, wyśmiewając go, że jest pierwszą niańką małej Marjoli. Gizella w przystępie wesołości kazała portretować tę czarną „niańkę“ z małą księżniczką, którą trzymał na ręku i wywołała wystawieniem tego obrazu w galerji idańskiej nieopisane zgorszenie jednych, zachwyt u drugich. Pewnego razu Gizella, jadąc na spacer sankami w okolicach Odölöd, spotkała w drodze wśród zaspy śnieżnej zmarzniętego starca. Biedak z wyczerpania i zimna iść już nie mógł. Królowa, dowiedziawszy się gdzie mieszka, sama go odwiozła do odległej wsi aż do jego chaty. Chłop otulony w miękkie futra z sanek cesarzowej, odżył, ale Gizella przeziębiła się. Gdy we wsi zbiegli się potem ludzie i jęli rozpytywać staruszka, czy wie, kto jest ta pani, co go przywiozła na tak pięknych sankach i okryła własnemi futrami, chłop złożył ręce i mówił z przekonaniem:
— Jest dobrą jak anioł i śliczna jak anioł, to któż inny być może, jeśli nie nasza dobra królowa.
Idań dowiedział się o tem natychmiast i nazwał cesarzową — matką włóczęgów.
Gdy raz jechała przez Idań, po dłuższej niebytności, lando jej zatrzymywało się na ulicach częściej niż zwykle, z powodu podawanych próśb, przez różne osoby z publiki. Przyjmowała wszystkie serdecznie, obiecując przejrzeć osobiście i zaspokoić potrzeby tych, którzy zwracali się bezpośrednio do niej z zaufaniem. Wtem obskoczyła jej zaprząg gromadka nędznie ubranych, zapłakanych dzieci. Cesarzowa przywołała je do siebie blisko i wysłuchała ich skargi. Matka umierała w suterenie, ojciec umarł dawno, dzieci od kilku dni nie jadły. Gizella bez namysłu wzięła wszystek ten drobiazg do powozu, najmłodsze posadziła sobie na kolanach. Księżna Sebastjanowa, jadąca razem oraz sekretarz Gizelli generał, asystujący cesarzowej na przedniem siedzeniu, uczynili to samo i tak udekorowany pojazd dworski pojechał na miejsce niedoli. Gizella zajęła się gorliwie rodziną osieroconą i... spóźniła się bardzo na śniadanie w zamku. Cesarz był zirytowany, księżna matka wściekła, tylko książę Sebastjan przeżuwał niewypowiedziane słowa i dziwnie zaciskał powieki.
— Chcesz, by cię nazwano boną suterenowych obdartusów — wymawiał potem gorzko cesarz. — Wstrzymujesz całe towarzystwo zgromadzone w zamku na śniadanie, łamiesz etykietę dla niechlujnych uliczników. Z powodu konferencji z ministrami nie mogłem jechać z tobą i zaraz... nowy eksperyment.
— Bardzo szczęśliwie się stało dla biednych, głodnych sierot.
— Nie liczysz się, Gizello, z opinją dworu i Idania?...
— Nie! Boli mnie tylko twoje stanowisko w tej sprawie, Ottokarze.
Istotnie Gizella przestała się liczyć zupełnie z tem, co o niej powiedzą w Idaniu hołdownicy księżnej matki. Z czasem nawet złośliwe sądy o niej zaczęły ją bawić serdecznie. Z najbliższej rodziny cesarza jeden książę Sebastjan przeciwstawiał się nieprzychylnym dla cesarzowej dworzanom. Gdy usłyszał raz, że cesarzową w kołach nieżyczliwych nazywają cyrkówką z powodu jej znakomitej konnej jazdy, zawołał w najwyższem oburzeniu:
— Jakie to wstrętne! Na Rekwedach nazywają cesarzową — królową amazonek — tu... cyrkówką. Ciekawe, jakie nazwy nowe wymyślicie dla najmiłościwszej pani za to, że dzięki jej wpływom zniesiono w państwie kary cielesne, upokarzające żołnierzy, że ona wymogła złagodzenie wyroków, gdy skazanym groziło dożywotnie więzienie i zakucie w ciężkie kajdany, za to, że toczy walkę z pojedynkami oficerów w armji, że chce usuwać krzywdzące zarządzenia i łagodzić każdy ból ludzki! Och, nie dziwię się cesarzowej, że mając w Idaniu tak krytycznie usposobione dla siebie serca, skłania się ku Rekwedom i woli tytuł swój królewski niż cesarski.
Sebastjan nie mylił się. W najbliższem swem otoczeniu Gizellę, na jej żądanie, nazywano zawsze królową i wiedziano ogólnie, że najszczęśliwszą czuła się na Rekwedach, uważając je za drugą swoją ojczyznę.
Cesarz natomiast wolał Idań, nietylko związany z nim sprawami państwowemi, ale i ze względów osobistych. Po dłuższej przerwie znowu zaczęły krążyć głuche szepty o erotycznych eskapadach cesarza. W świecie kobiecym miał niebywałe powodzenie, a choć nad łatwemi zdobyczami przechodził rychło do porządku dziennego, serca niewieście pochylały mu się do stóp, jak kwiaty, oddane jego lekkomyślnym wybrykom. Ostatnio tajemnicą ogółu idańskiego był stosunek cesarza do pięknej hrabiny Zuczary, Greczynki, śniadej brunetki, z iście południowym temperamentem. Śmiano się z tego powodu, mówiąc, że cesarzowa ma słabość do greczyzny antycznej i odnawia jej cuda w martwej naturze, cesarz zaś woli żywą i nowoczesną sztukę grecką, zaklętą w kształt Zuczary. Szepty takie o miłostkach Ottokara dochodziły zawsze uszu Gizelli, chociaż nie była ich ciekawą, nie sprawiały już jej tak wielkiej przykrości, jak dawniej, ale odsuwały ją od męża tymbardziej, im on więcej dbał o pozory wierności względem niej. Urodzenie księżniczki Marjoli, będące dla ogółu niejako świadectwem zbliżenia się i pogodzenia zupełnego pary cesarskiej, miało następstwa inne. Gizella, mimo żywionej dla męża przyjaźni, stała się względem niego bardziej etykietalną i sytuację swą, jako kobiety i żony uczyniła tak niezależną, że cesarz zawsze pożądający, zmuszonym był szukać zmysłowych wrażeń poza jej sferą. Odrębność usposobień i zamiłowań, zupełnie różny kierunek myślowy, uduchowienie jej i zmysłowość Ottokara, wiecznie zachłanna i poszukująca nowych zdobyczy, oto były przyczyny, które zarysowany oddawna rozdział pomiędzy nimi pogłębiały coraz beznadziejniej. Cesarz rozdrabniał się ciągle na mnóstwo słabostek i pasji zmysłowych. Gizella nosiła w duszy płomień wielki, jedyny w jej życiu. Przy nim ta pierwsza miłość szesnastoletniej dziewczynki, księżniczki Zili dla Ottokara, była romantycznym epizodem o naiwno-pasterskiem zabarwieniu. Wracała często do wspomnień o tej poetycznej sielance, lecz nieraz dziwiła się sama sobie, jak urok tamtych chwil wydawał jej się teraz dziecinnym, obcym.
Przez dwa lata ubiegłe nie widziała księcia Swena ani razu. Po jej usunięciu się do Doken Sweno również nie ukazywał się w szerszym świecie, pochłonięty pracami państwowemi i społecznemi. Wyjeżdżał przytem na długo i daleko. Jedynie stary książę Wenuczy, chociaż ciężko chory, odwiedzał często królową w Doken, lecz o synu nigdy nie wspominał, zresztą, i Gizella nie miała odwagi pytać. Wspólne ich milczenie o Swenie, mimo odczutej nieraz obecności jego myśli, jego ducha, było wymowniejsze, niż słowa.
Jesień nadeszła złotolistna, pełna przepychu królewskiego, gdy Gizellę, przebywającą czasowo w Odőlöd zaskoczyła wieść o ciężkiej chorobie starego księcia Wenuczy’ego. Królowa bez chwili namysłu wyjechała do Awra Rawady, zabierając ze sobą tylko sekretarza, Heczjanina, barona Topcza, hrabinę Inarę, kamerdynera i parę służebnych. Wiedziała napewno, że Sweno bawi zagranicą w jakiemś posłannictwie, więc w owym czasie nie zastanie go przy ojcu. To ją dla wielu powodów pocieszało.
W zamku została przyjęta przez znękanego Tolomeda. Starzec zaraz na wstępie zaczął jej się użalać na swą bezradność w odnalezieniu i zawiadomieniu młodego pana o chorobie ojca, poczem, spojrzawszy w jej oczy błagalnie, ze łzami, rzekł:
— Gdyby wasza królewska mość zechciała myślą tylko wezwać naszego młodego księcia...
— Ja? — zdziwiła się Gizella. — Dlaczego myślą?
— Wasza królewska mość niech tylko pomyśli, żeby książę tu przyjechał, a przyjedzie napewno, wróci choćby z końca świata. U nas wierzą wszyscy, bo nieraz tak się stało się, że co najmiłościwsza pani chce, aby się spełniło, to cudownym sposobem stać się miusi zawsze.
Gizella uśmiechnęła się smutno.
— Obyż wiara ta nie zachwiała się kiedy, zwłaszcza gdy będzie chodziło o uratowanie życia starszemu księciu.
— To co innego, — szepnął Tolomed tak cicho, że Gizella słowa te raczej odgadła, lecz ich nie podchwyciła.
Przy księciu, oprócz Tolomeda, staruszki ochmistrzyni i paru rezydentów, nie było nikogo, co ułatwiło królowej czuwąnie nad chorym. Na zmianę z Inarą nie odstępowały łoża księcia. Gizella z poświęceniem i umiejętnie niosła ulgę choremu, łagodząc samą swą obecnością jego gasnące dni życia. Gdy ukazywała się w komnacie, zbolałą jego twarz rozjaśniał uśmiech szczęśliwy, gdy jej nie było przy łożu, narzekał i mroczniał. A ona w czasie dyżuru Inary snuła się po parku zamkowym, odwiedzała skałę i dąb na wiszarze nad Anudem, spędzając tam krótkie, samotne chwile, przepojone tęsknotą; tylko do komnaty Swena wejść nie śmiała.
Na trzeci dzień bytności jej w Awra Rawady stan księcia pogorszył się znacznie. Gdy po odejściu lekarzy Gizella usiadła przy łóżku chorego, Wenuczy położył dłoń na jej ręku i, patrząc na nią zmęczonemi oczami, przemówił z uczuciem:
— Pani nasza... mnie nic już nie uratuje... godzina śmierci mojej niedługo wybije... pragnąłem tylko pożegnać Swena... ale on nie zdąży... Jego niedola związana z jego nieszczęsnym losem... to mój ból największy... Gdybym mógł mu jeszcze powiedzieć...
Umilkł i przymknął oczy.
Gizella ścisnęła serdecznie jego dłoń.
— Jeśli chcesz, książę, dać jakie zlecenie synowi... zaufaj mi... powiem wszystko, czego zażądasz...
— Oh — czy wszystko?... — wionął szept z ust starca, kryjący w sobie tak znamienne dla Gizelli niedopowiedzenie, że zadrżała. Zwalczyła się jednak i rzekła:
— Słowa twoje, książę, przekazane synowi, będą nadal waszą tylko tajemnicą, a może wolisz, by wezwać Tolomeda, może napiszesz do syna.
Książę zaprzeczył ruchem głowy.
— Pisać tego nie chcę... Tolomeda wtajemniczać nie mogę... nie mam poprostu sposobu...
Zapadła cisza. Książę leżał nawznak z oczyma utkwionemi w suficie, widocznie myśl jego pracowała, drgania nerwowe, bolesne zmieniały twarz jego, świadcząc o męce wewnętrznej, jaką przeżywał. Wtem Gizella ujrzała w oczach jego mgłę wilgotną. Po chwili łzy duże zaszkliły mu w oczach i wypłynęły na blade jak pergamin policzki. Piersią jego wstrząsnął ból ostry. Gizella usunęła się na kolana przy łóżku.
— Książę, ty się męczysz... ciebie trapi ta myśl niewypowiedziana... nie nalegam, byś przeze mnie przekazał ją synowi, ale ci przysięgam, że słowa twoje usłyszy z ust moich tylko on jeden, nawet ja o nich zapomnę, jeżeli tego życzysz sobie...
— Nie zapomnisz, najmiłościwsza i, może nie mam prawa słów tych tobie powierzać... może nie powtórzysz ich... jemu...
Załkało mu w piersi, Gizellę ogarnęła jakaś niewytłumaczona trwoga. Książę szeptał po chwili głosem urywanym, wzruszonym.
— Tyś jest anioł, pani... tyś bóstwo opiekuńcze naszej ojczyzny... Gdyby nie ty... spłynęłaby ta ziemia powtórnie i okrutniej krwią męczeńską... ciebie nie tylko czczę i kocham jak królową, lecz cię miłuję jak... córkę moją najdroższą...
Gizella słuchała z coraz bardziej bijącem sercem.
— Tobie jedynej powiem słowa tajemne... ukrywane dotąd na dnie duszy... słowa z krwi mego serca wydarte... słowa...
Łkanie zatamowało mu mowę. Po długiej minucie Wenuczy z ogromnym wysiłkiem pochylił głowę do głowy królowej i usta przytknę! prawie do jej ucha. Gorączkowy jego oddech musnął jej włosy.
— Powiedz Swenowi... że znam jego serce... jego tajemnicę... i zaklinam go umierając, aby w miłości swej tragicznej... szukał talizmanu szczęścia... nie zaś zatracenia... i... powiedz mu, że go błagam, by nigdy na życie swoje nie podnosił ręki, chociażby...
Gizella nagle z okropnym wstrząsem oderwała głowę od ramienia chorego, przerażpne oczy jej miały w sobie grozę straszliwą i rozdzierający ból. Patrzyli na siebie badawczo, wymownie.
— Przeczułem go, bom znał jego... szalone cierpienia i... ocaliłem go w porę... od tego piekielnego sztyletu...
Z piersi Gizelli wydarł się stłumiony krzyk.
— Boże! Boże!! kiedy to było?!
— Przed dwoma laty... gdyś ty, pani... w Doken... ale nie zdradził się przede mną... milczał, cierpiał choć... widziałem jego mękę i... co go pchnęło do tej rozpaczy... Boję się teraz... że po mojej śmierci znowu targnie się...
Usta Gizelli spadły, jak węgiel rozżarzony, na czoło starca.
— Nie!... nie!... ja!... — jęknęła chwytając oddech rozgorączkowanemi wargami w pierś wzburzoną...
Mowę jej zahamował skurcz dławiący, rozpętała się w niej burza, szalona, zrozumiała teraz wszystko, wszystko...
Nagle usłyszeli przy drzwiach czyjeś prędkie kroki, ciężka kotara poruszyła się. Gizella w jednej chwili zerwała się z miejsca i szybko otarła załzawione oczy, z niesłychanym wysiłkiem zwalczając swój wybuch.
— Książę... syn twój... przybywa, — rzekła, rwanym głosem, spojrzawszy odruchowo w tę stronę...
Starzec poruszył się. Istotnie, do komnaty wszedł Sweno, przystanął i... wolnym krokiem zbliżył się do łóżka. Gizella prawie mechanicznie wyciągnęła do Swena rękę, on ujął jej dłoń mocno, przytulił do ust i spojrzał na nią blisko, wzrokiem dziwnym, pytającym. Gizella spuściła oczy i, skłoniwszy się głową, odeszła prędko.
— Sweno... — rozległ się zmęczony głos chorego.
Książę przyklęknął przy łóżku, ucałował ojca serdecznie.
— Wróciłeś, synu, gdyśmy o tobie mówili... z królową. Nie spodziewałem się już widzieć ciebie przed śmiercią... Dni... może godziny pozostały mi jeszcze...
— Ojcze!
— Wyglądałem ciebie... chciałem powiedzieć ci przed zgonem, abyś... zaniechał myśli... która wtedy na baszcie...ty wiesz... I dlatego wyznałem to... królowej...
— Ojcze!!! Jej?!
— Tak... prosiłem ją... by słowa moje... ostatnią prośbę moją powtórzyła tobie...
Sweno patrzał na ojca oniemiały, blady...
— Ona ciebie kocha, Sweno... kocha... bardzo głęboko, poważnie. Dziś możemy wszystko wyjawić sobie... Wiem, jak ty ją kochasz... chciałeś umrzeć, gdy ona... miała zostać matką maleńkiej Marjoli... Zwątpiłeś wtedy... rozpacz i ból szarpnęły tobą zbyt silnie... już drugi raz w życiu... o Boże, Boże... czy wytrwasz synu... mój najdroższy?
Młody książę miał twarz groźną, odwrócił głowę i patrzył w przestrzeń, szarpał się mocował w duchu, usta mu lekko drżały. Milczał.
Starzec znowu przemówił.
— Ona cię kocha oddawna... nie zdradziła się przedtem... nigdy... ale ja rozumiałem, że kiedy nie pytała o ciebie, to... chciała wszystko wiedzieć o tobie... I w niej jest męka... gorsza stokroć... ofiarna... Wszak jest żoną, matką... i pozostanie nią na zawsze... dla ogółu, dla dzieci, dla pozoru... nie można inaczej... a tyś ją krzywdził, kochając egoistycznie...
Sweno wybuchnął:
— Kochałem ją i kocham jak szaleniec, do obłędu, ojcze mój! Wybaczyłbym jej grzech śmiertelny, całowałbym stopy jej za to tylko, że istnieje, za łaskę widzenia jej, za świadomość obecności jej ducha na ziemi! Byłem szalony wtedy, przed dwoma laty... Męska, piekielna zazdrość, że ona należy do tamtego, rwała mnie na kawały! Wierzyłem wtedy, wierzyłem święcie w cud jej serca objawiony dla mnie, upajała mnie ta wiara w jej uczucie wyłączne. Gdy doszła ta wiadomość z Doken, że ona nosi w łonie dziecię Ottokara, we mnie zrodziła się myśl straszliwa. Czyżbym był jej igraszką, fantazją?... zapytałem siebie i... pragnąłem zginąć.
— Odwiodłem cię wtedy od złej myśli, bo... zabijając siebie, zabiłbyś ją w opinji świata... I dziś i na zawsze pamiętaj, Sweno... jej cześć kobieca... jej cześć królowej, świętą jest i nietykalną... Pamiętaj!!...
Sweno wyprostował się dumnie, twarz mu zapałała, patrzał groźnie.
— Ojcze, ty sam przeciw niej bluźnisz w tej chwili. Jej cześć jest mi narówni droga, jak jej serce. Prędzej sam zginę, niżbym na nią miał rzucić cień najlżejszy!
— O, tak, tak, synu mój... ukochany, wierzę ci... i teraz jestem spokojny...
Starzec rozpłakał się i wzruszony do głębi ściskał słabo ręce syna w swych dłoniach, patrząc na niego z radosnem rozczuleniem i smutkiem jednocześnie.
A Gizella szła do siebie, jak senna. Wszystko, co słyszała od Wenuczy’ego i samo ukazanie się Swena, zmąciło jej umysł.
— On tu! On tu! — tłukła się w niej świadomość obłędna.
I naraz pod wpływem zimnej refleksji rozsądku zrozumiała, że dłużej w Awra Rawady pozostać nie może. Ujrzawszy Inarę, rzekła gorączkowo:
— Dziś wyjeżdżamy.
— Co się stało, najmiłościwsza pani? — zakrzyknęła hrabina, widząc zmienioną twarz Gizelli. — Czy śmierć księcia...
— Ach, nie, nie!...
Poczem dodała ciszej:
— Książę Sweno przyjechał.
Wkrótce wszystko było przygotowane do wyjazdu. Stary książę, jakkolwiek zgnębiony bardzo, nie chciał królowej zatrzymywać. Sweno milczał, choć znać było, że wrzała w nim burza. Milczał jakby w skamieniałej postawie, gdy Gizella żegnała się (może na zawsze) z jego ojcem, choć był to moment tak rozdzierający, że zgrzytało w nim bólem. Wenuczy łkał jak dziecko, dziękując jej za wszystko kilku urywanemi słowami, Gizella przejęta podniosłą chwilą i pod wrażeniem jednej myśli, że już nigdy nie ujrzy tego drogiego starca — przycisnęła usta do jego ręki.
Jęknęło coś w piersi Swena, jakby serce jego uderzyło w dzwon wielki.
Starzec ucałował Gizellę w czoło i drżącą ręką uczynił krzyż nad jej głową. A potem uniósł rękę wyżej i takim samym znakiem przeżegnał Swena.
— Bądźcie godni swoich serc i... swojej czci... — i rzekł zciszonym, lecz wyraźnym głosem.
Sweno poprowadził królową przez park do przystani. Hrabina Inara i kilku dworzan szli o kilkanaście kroków przed nimi. Cienista aleja starych wiązów i jodeł wydłużała się ciemną zielenią, zatopiona w złotogłowiu jesieni i krasie purpury. Cisza wczesnego wieczoru zalegała park.
Gizella wsparta była na ramieniu Swena, oboje milczeli pod wrażeniem ostatnio przeżytej chwili. W pewnym momencie on przysunął ją silniej do siebie i wolną dłonią przykrył jej rękę, opartą na jego ramieniu. Łzy oszkliły jej oczy, czuła jego wzrok na sobie i nie śmiała podnieść rzęs. Na jakimś zakręcie alei zostali sami. Sweno pochylił się gwałtownie i dłoń jej, którą trzymał, przycisnął silnie do ust. Stanęli. Chwycił drugą jej rękę i naraz obie zaczął tulić do rozżarzonych warg, podnosząc je ku sobie i chyląc ku nim płonącą głowę...
— Gizello... wiesz wszystko... odczuj... wybacz... ukochana...
Zatrzęsła się na ten szept jedyny, pierwszy.
— Ja cię rozumiałam... Sweno... — wionęły jej ciche słowa.
Wenuczy usunął się do jej stóp. Jak obłąkany zaczął całować jej suknie, objął jej kolana i czoło do nich przytulił.
— Bóstwo moje najświętsze! Jedyna, najcudowniejsza, — umiłowana moja! — usłyszała zdławiony głos jego, lecz w tej chwili ściskając czoło Swena w swoich dłoniach, opamiętała się... zalana łzami.
— Idźmy już, idźmy! — zawołała gorączkowo, cała drżąca i odsunęła się lekko od niego, z przemocą woli i męką...
Powstał zmieniony, blady, zatrzymał jej rękę, ucałował ją krótko, gorąco, wziął ją pod ramię i — poszli do przystani, milcząc.
Gdy Gizella odjechała, Sweno stał jeszcze na brzegu długo, i śledził statek oczyma rozjaśnionemi blaskiem najwyższej miłości, aż mrok zasłonił rzekę szarym gęstym tumanem i latarnia statku zmalała i znikła zupełnie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka dni potem w kaplicy zamkowej Awra Rawady, pełnej rzęsistych świateł i kwiecia, spoczywał snem wiekuistym książę kasztelan Wenuczy. Lud okoliczny dążył tu ze wszystkich stron procesjami cisnął się tłumnie do wnętrza. Żałobne wzniesienie otaczali magnaci, szlachta i kilka osób z dalszej rodziny znakomitego zmarłego. Do księcia Swena, stojącego nieco na uboczu, w ponurem zamyśleniu, podsunął się stary burgrabia Tolomed i szepnął cicho:
— Najmiłościwsza nadjeżdża z Doken.
Magnat zerwał się i wybiegł z kaplicy. Prywatny powóz królowej stał przed portykiem. Przyjechała tylko z hrabiną Inarą. Kamerdyner zeskoczył z kozła i wyjął z powozu wieniec z laurowych liści, białych kamelji i orchidei. Sweno ukłonił się królowej, spojrzeli tylko na siebie. Podał jej ramię i wiódł ją przez szeregi ludu, zalegającego korytarze. Przed nimi lokaj niósł wieniec. Gizella miała w ręku duży pęk białych róż, ubrana była skromnie, czarno. Gdy weszli do kaplicy, uczynił się głośny szmer, rozstąpili się wszyscy, dając wolne przejście tej dostojnej uwielbianej pani w czerni. Magnaci i reszta zebranych pochylili się nisko w głębokim ukłonie z najwyższą czcią. Królowa skłoniła głowę na obie strony, podeszła blisko wzniesienia i, wziąwszy od lokaja wieniec, z pomocą Swena ułożyła go u nóg dzielnego Rekweda i patrjoty. Więź białych róż umieściła z boku opodal głowy, poczem uklękła i, złożywszy ręce przy ustach, zatopiła się w żarliwej modlitwie. Sweno stał za nią nieco z boku.
Była cisza uroczysta, tylko czasem zaskwierczała świeca, a czasem czyjąś pierś podniosło ciężkie westchnienie. Królowa klęczała ciągle. Znajdujący się bliżej widzieli duże łzy w jej pięknych oczach i twarz bolesną, którą to uduchowienie upiększało przedziwnie, choć smutno.
— Przy zwłokach rodzonego ojca królowa nie byłaby bardziej przejętą, — szepnął któryś z magnatów do drugiego.
— Łzy królowej to najcenniejsze świadectwo jej serca, to najwyższy honor, najdroższa nagroda dla zmarłego.
— W tym właśnie smutku naszej pani jest sława pamięci Wenuczy‘ego, — szeptano dokoła.
Jednocześnie spoglądano na wyróżniający się z pośród innych wieniec laurowy. Rozpościerała się od niego szeroka szarfa biała z napisem: „Królowa Gizella wielkiemu Rekwedowi“.
W pewnych momentach oczy obecnych przenosiły się na księcia Swena, jakgdyby w surowej jego twarzy i wyniosłej postawie chciano wyczytać ten promień duszy, jaki niewątpliwie powinien był go rozjaśnić na widok zaszczytu czynionego imieniu jego ojca.
Nagle powstał rumor przy drzwiach. Wszystkie głowy zwróciły się w tamtą stronę. Rozsunięto się w szpaler. Sweno spojrzał.
Po dywanie, z cichym brzękiem ostróg i szpady postępował cesarz, w otoczeniu świty dworów idańskiego i rekwedzkiego. Witały go głębokie ukłony. Książę Sweno wysunął się naprzód. Cesarz stanął przed wzniesieniem i salutował zmarłego po wojskowemu, poczem w milczeniu przyklęknął obok królowej.
Rozpoczęło się nabożeństwo.
Książę Sweno stał z drugiej strony wzniesienia, twarz miał szarą, jakby dymem zasnutą, powieki przymknięte, w rysach chłód marmuru i wyraz skrzepłej w nadludzkim wysiłku woli...


Wyspa grecka tonęła w błękitnem zalewisku powietrza i morza, lazurowe głębie odbijały w swoim płynnym krysztale wymarzoną świątynię Heljosa. Wschód słońca rzucał na te błękity morelowe refleksy, aż marmury pałacu nasiąkały różem, kolumny zasię smukłe, rzeźby doryckie, perestyle i kapitele wydawały się w tej dwoistości światła błękitnego i złotoróżowego, jakby utkane na kanwie przeźroczych mgieł. Boska, wiecznie młoda natura, śpiewała pieśń radosną, w powietrzu dźwięczały melodje arkadyjskie, niebo, morze, góry, wyspa cała — wszystko tchnęło tym rytmem jedynym, jakim poezja zdolna jest unieść duszę w kraj wizji.
W komnacie półkolistej, jedną połową rozwartej całkowicie na pełnię morza, siedziała królowa Gizella, spędzając ranne swoje godziny. Biała, luźno zarzucona szata i włosy rozpuszczone, kładące się na pluszowym kobiercu u stóp królowej, czyniły ją tak niewypowiedzianie uroczą, jakby wybranką niebios. Za nią stała służebna, czesząc zwoje pachnące jej włosów, opodal siedział lektor Grek, doktór filozofji Chryzjos i głośno czytał jakiś pergamin. Gizella wachlowała się lekko dużym wachlarzem z czarnych długich piór, myślami biegła w te wyżyny, w jakie wznosiła się tęsknota, wyśpiewana przez poetę dawnych zamierzchłych lat. Jakże marzenia, porywy i niezaspokojone pragnienia tego pieśniarza z przed wieków były bliskie jej sercu! I jej miłość głęboka, w niezaspokojonej tęsknocie zawarta, nie zasnuła się mgłą oddalenia, żyła w całej swej mocy i kwitła w niej stale, podsycana uroczą gamą wrażeń. Dziś w owej, wiecznie tęsknej i cichej melodji duszy odezwał się inny ton, brzmiący nadzieją, radością, szczęściem... Dziś, za kilka godzin, ujrzy tego, który duchem jej zawładnął, jak mocarz-czarnoksiężnik, i z którym duchowo porozumiewała się stale na odległych przestrzeniach siłę jakiejś nadzmysłowej spójni.
— Dziś ujrzę Swena... uświadamiała sobie co chwila i wówczas na myśl tę czuła wielki niepokój, jak i szaloną radość.
Zanim Chryzjos skończył czytanie, na galerji zewnętrznej rozległ się wesoły szczebiot dziecięcy. Do pokoju wbiegła czteroletnia dziewczynka o oczach matki, nalanych fioletem, a za nią czternastoletnia księżniczka Beata, obraz ojca o orzechowych bystrych źrenicach i ładnych rysach twarzy. Za siostrami wszedł z wędkę na ramieniu młody księżę Roger, ładny, smukły chłopak, mający teraz minę małego nadąsanego dziecka. Doktór Chryzjos powstał i złożył ukłon młodym książętom, witany przez nich wesoło.
Gizella zaczęła wypytywać dzieci o wrażenia, z rannego spaceru, gdy nagle Mariola klasnęła w rączki i, zeskoczywszy z kolan matki, wsunęła się szybko pod faliste zwoje jej włosów.
— Mój namiot! Mój namiot! — zawołała ze śmiechem, ukryta istotnie, jak w namiocie. — Rogo, Beti... szukajcie mnie! Miurle w lesie... Miurle zabłądziła!...
Zaczęła się udana gonitwa i poszukiwania. Gizella zwracała roześmianą twarz na obie strony, bo Miurle to tu, to tam wychylała główkę i kryła się nanowo z wesołym szczebiotem. Wreszcie Roger machnął ręką.
— Przestańmy, bo mateczce włosy poplaczemy; za piękne są dla takiej zabawy, Miurle, proszę wyjść z lasu, dosyć tego barbarzyństwa!...
Dziewczynka rozsunęła falę włosów i wyszła nadąsana.
— Mateczko, tatuś tak lubi, jak się bawię w twoich włosach, a Rogo mi nigdy nie pozwala. A czemu tatusia jeszcze niema, dlaczego nie przyjeżdża?
— Już za chwilę, dziecinko, zobaczycie tatusia, okręty zaraz nadpłyną, — odrzekła Gizella, całując swoją pieszczotkę.
Wtem rzekła Beata:
— Mateczko, profesor Homwerin, choć taki bardzo słaby, już wstał i siedzi na tarasie pod cyprysami.
— Pójdziemy do niego! — zawołała żywo królowa.— Doktorze, proszę cię, idź z dziećmi, ja zaraz również nadejdę.
Rozkazała służebnej przyspieszyć układanie włosów i ubrała się.
Profesor Homwerin, złożony niemocą, już od dłuższego czasu, dogorywał w Heljosie. Nie chciał wracać do swojej ziemskiej ojczyzny, Arwji, uważając tę wyspę za swoją idealną, bo duchową ojczyznę, gdzie, też pragnął do snu wiecznego złożyć głowę. Królowa pielęgnowała go, jak ojca, utrzymywała dogasający żar jego ducha tem, co mu było najdroższe, sama teraz czytała mu godzinami rzeczy przez niego najbardziej lubiane, woziła go łodzią po morzu, próbowała jeszcze z nim razem fantazjować i marzyć.
— Miewam niekiedy wrażenie, że już mnie uśpił Thanatos i że jestem poza sferą ziemskiego życia, w krainie moich najdroższych marzeń, — mówił wzruszony klasyk. — Serce twoje, najmiłościwsza pani, jest tym darem nieba, że ostatnie dni życia mego czyni apoteozą moich snów.
Profesor domyślał się dramatu serca Gizelli, lecz nie mówili z sobą o tem nigdy, rozumiejąc się nieraz bez słów wybornie. Więc i teraz widząc, że oczy królowej biegną często na skraj horyzontu, na morze, skąd miały nadpłynąć okręty, wiozące cesarza, dwór idański i króla Luisela arwijskiego, Homwerin łatwo wyczytał w głębinach tych źrenic wymownych, kogo serce Gizelli oczekiwało z największym niepokojem. Gdy po odejściu dzieci zostali sami, profesor Homwerin usposobiony melancholijnie, zaczął poruszać ulubione przez siebie zagadnienia życia pozagrobowego. Gizella, idąc w myśl staruszka, zastanawiała się, czy losy ludzkie i czyny na ziemi mają wpływ na kształtowanie się bytu w wieczności, oraz czy tęsknoty ziemskie niezaspokojone w życiu doczesnem, mogą przenieść się w wieczność, by w zaświatach osiągnąć pełnię zadowolenia, szczęścia. Profesor czytał, jak w księdze otwartej w oczach królowej ideę przewodnią jej dociekań. Wreszcie rzekł cicho, jakby czynił luźną uwagę, patrząc w przestrzeń:
— Jednym ciosem ugodzeni, duchy czyste w zaświatach złączycie.
Gizella zadrżała i zbladła. Spuściła głowę na piersi i dopiero po długiej minucie milczenia rzekła stłumionym głosem:
— Dla takiej pewności można ponieść wszelką ofiarę, nawet fizyczną mękę, nawet cios w serce zadany sztyletem...
Nagle podniosła głowę i zerwała się niespokojnie.
— Co to? Syreny huczą! To okręty nasze płyną! — zawołała, oblewając się ciemnym rumieńcem podniecenia. Wpiła wzrok w dal morską z dreszczem niepokoju, z męką oczekiwana.
Istotnie zdaleka ukazały się sylwety kilku płynących statków, morze niosło je ku wyspie, czy też brzeg wyspy zbliżał się do nich. Gizella walczyła ze sobą, by zgłuszyć zapał własny i uciszyć zbyt głośno może bijące serce. Gdy w chwilę potem stanęła na przystani w otoczeniu swego dworu, przejął ją paniczny lęk na myśl okrutną, że wśród przybywających gości nie znajdzie jego, Swena... Ale jest, jest!... Oto stoi widny z daleka, wyniosły na przednim pokładzie statku, co jak ostry stalowy grot wbija się w tłumną już zatokę... Statki zbliżyły się rozwiniętym korowodem, zdobne w zieleń i powiewające bandery, zaludnione strojną, liczną świtą — a królowej zabrakło tchu, zabrakło swobody, twarz jej silnie pobladła, wszystko to uczyniła ją naraz sztywną i etykietalną. W rojnem otoczeniu, wśród zawrotnego tysiąca słów i grzmiących naokoło fanfar, powitawszy się z Ottokarem, nie widziała już prawie potem, jak ją witał król Luisel, brat jej Teozjusz, książęta idańscy, jak wreszcie podszedł on, witając ją i składając jej hołd w imieniu Rekwedów.
— Heljos olśniewa! — zachwycał się tymczasem król Arwji, nie bacząc na trwający ceremonjał powitań. — Wyłania się z morza, jak chram tajemniczy, w którym króluje ideał miłości, owiany kadzidlanym dymkiem błękitnych snów. A jednak duch przesycony szczęściem nie stworzyłby Heljosu. Stąd wniosek...
— Że piękno nie jest wyrazem szczęścia, — rzucił trochę rubasznie Ottokar.
— Oczywiście! — zawołał Luisel, — gdyż tylko tęsknota, nie znalazłszy swego uzmysłowienia w rzeczach realnych, usiłuje streścić się w iluzji i wówczas służy jej wybornie kształt piękna.
— Książę jednak jest odmiennego zdania? — zapytała Gizella, kierując jasny, choć jeszcze płochliwy wzrok na Wenuczy‘ego.
Twarz jego rozjaśnił przelotny uśmiech, w oczach zamigotały gorące ogniki.
— Mam pewne prawo mniemać, — rzekł, — że wpierw istniało piękno zarówno w naturze, jak i w poszczególnych dziełach sztuki, zanim ludzie dość nawet profanacyjnie dotknęli je skalpelem rozumowania. Nie wyobrażam sobie piękna, powstałego dzięki jakiejś przyczynie, gdyż jest ono jak miłość, będąca sama w sobie celem i... jak słońce, które zapewne świeci nie dlatego, aby na ziemi było cieplej.
— Podzielam całkowicie zdanie księcia, — zawołała, rumieniąc się lekko, Gizella i wyciągnęła do Swena rękę. Ucałował ją z najwyższą czcią, odczutą przez wszystkich i z głębokiem umiłowaniem, odczutem przez nią tylko.
Ottokar zadowolony z grymasu na twarzy Luisela, zwrócił się do niego.
— Jeżeli chodzi o zachowanie stylu epoki, wyobrażonej w tym oto pałacu, to zdaniem mojem i władczyni jego winna przybrać odpowiednie miano.
— To znaczy Afrodyty, Hery, Amfitryty?...
— Nie! — zawołał z patosem Ottokar. — Cesarzowa Sustji i królowa Rekwedów będzie nosiła w trawestacji greckiej miano tego pałacu: Heljos!
— Doskonale, Heljos! — przyklasnął Luisel. — Tem imieniem odrywamy się, droga kuzynko, od spraw tego świata, — zwrócił się do Gizelli z kurtuazję, spojrzawszy przelotnie na Swena, — bo istotnie jesteś słońcem, ale... świecisz chętniej w stronie południowej niż w północnej.
— Czy można zakreślać słońcu prawa? — odrzekła, śmiejąc się, Gizella.
— Oczywiście, nie. Ale niechże już Heljos-Gizella nie czyni wyjątków w strefie południowej.
Zrozumiawszy intencję tych słów, Gizella poczerwieniała, jak szkarłat, Sweno był naturalny, tylko fałda pionowa między jego brwiami pogłębiła się i stal wzroku, gdy spojrzał w oczy króla, przyćmiły lekko nasunięte powieki.
Rozmowa dalej potoczyła się swobodnie.
Luisel obserwował Swena i Gizellę bardzo dyskretnie, ale uważnie i z zawiścią, ukrywaną w subtelnej nieraz ironji.
Gdy wieczorem biesiadnicy zasiedli do uczty na wielkim tarasie z różowego marmuru nad morzem, wyspa otoczyła się wieńcem ukwieconych łodzi, oświetlonych pochodniami. Pałac zajaśniał illuminacją kolorowych lamp, w gaju cyprysowym ukazały się chóry śpiewaków w greckich strojach, snując się alejami, zewsząd odezwały się słodkie perliste tony harf. Mocny zapach kwiatów, wino, muzyka, śpiewy i podniosły nastrój biesiadny, jaki rozmową swą umiała wytworzyć Gizella, sprawiły wrażenie, że w mrokach wiekowych ożył bajeczny Olimp, i od tego momentu rozpoczyna się nanowo legendarny wiek jego poezji.
To też cesarz Ottokar, odurzony ucztą i jej czarami, pod wpływem wina, obdarzał jak grecki bóg wyjątkową swą łaską księżniczkę iralską, Adrjannę Regezy. Ona ze swej strony kokietowała go z wyrafinowaną maestrją, podniecając każde jego pożądliwe spojrzenie kształtami białego ciała, odsłaniającemi się ponętnie z pod greckiej ognistego koloru szaty. Jej włosy jak płomień rude, strój bachiczny niemal, i zmysłowość dysząca w niej, jak woń w półrozchylonym kielichu kwietnym, otumaniły cesarza i pociągały go obietnicą rozkoszy w zapamiętały wir szału.
Po uczcie towarzystwo rozpierzchło się w ogrodach Heljosu, gdzie nie ustawały śpiewy i muzyka, gdzie oszołamiająca woń kwiatów i bijące fontanny, w świetle purpurowych ogni stwarzały nową bajkę.
Na małym tarasie opadającym ku morzu szeregiem schodów, otoczonych po bokach kwitnącem i drzewami migdałów, magnolji i pomarańcz, owitych pnączami multiflory, siedział profesor Homwerin w głębokim fotelu, mając nogi okryte miękką, lamparcią skórą. Obok niego stał wsparty o poręcz ławki Sweno Wenuczy i z czołem ukrytem w dłoni słuchał, jak starzec mówił:
— Królewskość jej duszy jest tak samo wrodzona, jak i cud jej urody i wdzięku. Czuję się dumnym, że ją znam od dziecka i że ona mnie nazywa swoim chrzestnym ojcem duchowym. Ale to tylko jej wielkie serce ocenia mnie tak hojnie... Ona, dziecko Srebrnego Hełmu, zeszła ze szczytów śnieżnych na ziemię, by na niej rozsiewać szarotki i ludzi opromieniać gwiazdami swych oczu...
— Jest u nas legenda o królowej, — odezwał się Sweno, — że sama, będąc wcieleniem anioła, ma zawsze na swoje usługi jakiegoś wszechwiedzącego ducha, bo niewołana zjawia się, niby zwiastun szczęścia tam, gdzie są łzy i ból.
— Tak, — przemówił znowu Homwerin, — jej skrzydła białe gną się w wichrach jej przeżyć a może i... połamią się kiedy, lecz nie zbrudzi się nigdy ich biel, a nawet ogień jej wewnętrznych namiętności, walk i... męki nie zdoła spopielić tych jej białych piór.
Sweno gniótł nerwowo w dłoni jakąś gałązkę kwiatu i z pod rzęs patrzał badawczo na starca, jakby chciał myśl jego wyczytać.
— Przeciwnie — ciągnął profesor — skrzydła jej zrywają się w płomieniach duszy do coraz szerszego lotu a jej... dramat serca jest zarazem tak wspaniały, przepiękną strofą poematu miłości, że w tym swoim świecie tylko znajduje krzepiący sens życia i to jest całą jej rozkoszą.
Słowa te przepełniły pierś Swena tak wielkiem szczęściem, że gdyby nie konieczność zachowania pozorów, rzuciłby się do nóg starca i dziękował mu zato odsłonięcie gnębiącej go stale tajemnicy. Wyprostował tylko pierś swoją rycerską i odetchnął głęboko, bo mu radość rozsadzała serce. Homwerin dostrzegł wrażenie, jakie słowa jego wywarły na księciu, więc zamilkł na chwilę, jakby tem milczeniem wymownem dopowiadał reszty. Wreszcie jął mówić szeptem prawie:
— Życie moje zbliża się szybko ku kresowi swemu... umrę tu, w Heljosie, pod jej słodką opieką, szczęśliwy, że mogłem być jej przyjacielem, ojcem, nieraz powiernikiem... Kocham jej naprawdę królewskie serce i... cenię wybór jej serca, jak cenię biel dziewiczą, jej duszy, ten najgłówniejszy majestat monarszy kobiety i... jak cenię potęgę ducha twego, książę...
Mówiąc to, Homwerin położył dłoń na ręku Swena i spojrzał poważnym, badawczym wzrokiem w przepastne, jarzące się zachwytem jego oczy. Sweno drgnął i nagłe, uścisnąwszy mocno rękę profesora, pochylił się nisko do niej, dotykając ją ustami. Starzec szepnął zaledwie dosłyszalnie:
— Bohaterze, ufam w twoją moc...
I reszta słów zamarła mu w krtani.
Wtem odsunęli się od siebie, Wenuczy wyprostował swą wyniosłą postać. Na werandę wbiegł Luisel wzburzony, blady.
— Gdzie jest królowa? — zawołał, jak obłąkany.
— Najmiłościwszej — pani nie było tutaj, — odrzekł Sweno.
— Gdzież jest? Trzeba królową ostrzedz!
— Ostrzedz?! Co się stało?
Luisel nie dał odpowiedzi i jak nieprzytomny pobiegł dalej, znikając za cyprysami.
Sweno — spojrzał na Homwerina wzrokiem pytającym, niespokojnym i wybiegł za Luiselem. Mijał szpalery kwitnące, niosła go dziwna trwoga i dziwny niepokój. Brwi miał zsunięte w ostry, groźny luk. Mijał tarasy, groty, świątynie w cyprysach ukryte, wodospady spienione, opadające kolorowemi strumieniami, ze sztucznych skał, kwietniki fantastycznie ułożone, gaje, altany. Wszędzie pełno było rozbawionych gości, ale Sweno, idąc prawie machinalnie, zamyślony nad słowami Homwerina, nie zwracał uwagi na goniące za nim spojrzenia i na gwar, śmiechy, muzykę. Wkrótce znalazł się w głuchej części parku, oddalonej znacznie od ogrodów pałacowych. Stanęła przed nim postać króla Luisela, skradającego się ku niemu kocim krokiem.
— Cicho! — szeptał król, kładąc palec na ustach. Tam, w tej małej świątyńce — cesarz z Adrjanną Begezy rozkoszuje się w czułem sam na sam... Widziałem, jak tam weszli. Niesłychane, potworne, aby z taką... nimfą... tu... w Heljosie...
— Czy wasza królewska mość dlatego chciał ostrzec najmiłościwszą panią?
— Właśnie, właśnie.
Sweno ochłonął.
— Sądzę, — rzekł z naciskiem, — że sprawy tej można byłoby... nie poruszać.
— Ależ cesarzowa powinna o tem wiedzieć. Jej duma, czystość, ambicja...
— Przestańmy, — rzucił znaczącym szeptem Sweno, — jej królewska mość nadchodzi.
Zdaleka w alei ukazała się Gizella. Obok niej toczył się jak kula mały karzełek-grek i, zrywając rosnące przy drodze kwiaty, oddawał je królowej. W lekkiej seledynowej szacie, w purpurowym odblasku illuminacji, Gizella była tale piękna, że Sweno i Luisel zapatrzyli się w nią przez moment w niemym podziwie. Widocznie nie dojrzała ich, zajęta kwiatami, zatopiona w myślach, gdyż skręciła w boczną aleję, znikając w mroku drzew jak senne zjawisko. Luisel uczynił ruch gwałtowny, jakby chciał podążyć za nią, lecz Sweno wstrzymał go stanowczą postawą.
— Wasza królewska mość jest nazbyt pod wrażeniem potwornej sceny cesarza z księżniczką Regezy, i mógłby teraz cichą, dostojną zadumę, jaką tchnie cała postać królowej, zmącić nagle jakimś zgrzytłiwym dysonansem.
— Książę!!! — oburzył się król, spojrzawszy zdumionym wzrokiem na Swena.
Wenuczy nie ustąpił.
— Wasza królewska mość raczy wziąć pod uwagę, że królowej nie możemy zakłócać spokoju, dzisiaj ma go i tak niewiele po zachowaniu się cesarza podczas uczty.
— Dziwną jest intencja słów księcia, — odparł ironicznie bezradny Luisel i, przystroiwszy twarz w złośliwy uśmieszek, odszedł w stronę pałacu.
Swenowi wydało się bezcelowe reagowanie na dwuznacznik króla.
Wkrótce potem, na małym tarasie Gizella grała na harfie, otoczona gronem przyjaciół i najżyczliwszych sobie osób. Jej drobne palce przebiegały zręcznie po strunach, trącając je niekiedy z pieszczotą, prawie motylim wiewem, a czasem uderzając w nie z taką namiętną siłą, że harfa grzmiała burzliwem jakiemś wołaniem lub tonem rozpaczy i szamotania się, jak wicher bez przestrzeni a szerokich bezkresów łaknący.
Słuchacze byli porwani tą grą. Homwerin odrzucił głowę w tył na oparcie fotela i zdawał się odgadywać tę muzykę, pełną ciepła i woni majowego poranku, to znowu przechodzącą w żałosne łkanie to w gromy, bijące na podniebnych wyżynach. Sweno, siedząc zdaleka od królowej, w cieniu cyprysu, wsparł czoło na dłoni i nie odrywał oczu od jasnej, księżycowej postaci Gizelli, od jej palców, ciskających na struny wymowę uczuć i błyskawice myśli. Harfa zmieniła się w głos jej duszy, w krzyk serca — nie palce, lecz nerwy grały na niej, każdy jej ton był słowem, którego usta wymówić nie mogły... Sweno panował nad sobą, zachowując na twarzy granitowy zimny spokój, tylko oczy jego przyćmione rzęsami miały w sobie przepaść bezdenną i ten szczególny wyraz, w jakim uczucie szczęścia nie może się wyzwolić z uczucia męki.
Wtem gałęzie cyprysu zaszeleściły lekko. Za plecami Swena wychyliła się z mroku blada, ścięta zjadliwym uśmiechem, twarz Satyra i przysunąwszy się ustami do ucha księcia, szepnęła sycząco:
— Ona gra dla ciebie tylko, ty wiesz o tem...
Sweno cofnął się gwałtownie, spojrzał za siebie. Głowa znikła, ale ją dojrzał i poznał: był to król Luisel. Wenuczy zerwał się i pierwszym odruchem chwycił za rękojeść szpady. Lecz się opamiętał.
W tej samej chwili z poza posągów i rozkwitłych kamelji runął okrutny, demoniczny śmiech, przenikający w noc cichą, jak głos puszczyka.
Struny harfy jęknęły boleśnie, Gizella grać przestała. Ona i wszyscy obecni spojrzeli w stronę, gdzie rozległ się ten śmiech zły, szyderczy, na twarzach odmalowało się zdumienie, w oczach niektórych — przestrach. Sweno stał blady, groźny, z fałdą pomiędzy brwiami i ściskał szpadę kurczowo. Wymowa oczu Gizelli patrzących na niego uważnie, łagodziła w nim burzę gniewu.
— Czyj to śmiech, książę? Co to było? — spytała królowa.
— Zapewne któryś z Satyrów bronzowych, zdobiących park, ożył i złośliwie przerwał muzykę waszej królewskiej mości, zazdrosny o jej piękno, — odrzekł Wenuczy.
— Dziwy się tu dzieją niezwykłe, — rzuciła lekko podrażniona, domyślając się reszty z uwagi na zagadkową nieobecność Luisela.
Już tego wieczoru dobry nastrój, wywołany natchnioną muzyką Gizelli, nie powrócił. Towarzystwo znowu rozbiło się na grupy, królowę otoczyło kilka osób z dworu, prowadząc z nią ożywioną rozmowę.
Sweno rozdrażniony usunął się w głąb parku. Śmiech króla Luisela brzmiał mu w uszach zgrzytem nieznośnym i szarpał mu do reszty nerwy. Popychany jakimś bezwzględnym nakazem szukał króla i wreszcie spotkał go nad morzem, oddalonego od ludzi, wśród skalnych rozpadlin. Luisel stał zamyślony i smutny, lecz na widok Swena ocknął się, wyprostował i, patrząc bystro w oczy magnata spytał pierwszy chrapliwym głosem.
— Odszedłeś... gdy ona gra?... Miałeś siłę?...
— Wasza królewska mość zechce panować nad sobą, — rzekł Sweno spokojnie, choć wrzało w nim wszystko. — Śmiech twój, panie, przeraził królową, gdy mnie wydał się on... niesmacznym śmiechem... wesołka.
— A więc słyszała? Haha! Tego pragnąłem. Jej śpiew i muzykę chłonie się żarłocznie, chciwie, jak haszysz trujący, ale rozkoszny. Tyś powinien to lepiej określić, bo grał a tylko dla ciebie.
— Wasza królewska mość...
— No, nie zaprzeczaj, że ją kochasz, posiadając jej wzajemność. Szczęśliwcze! taka świadomość więcej warta, niż życie. Ale nie łudź się, że ją będziesz miał, nie tryumfuj, bohaterze! Twoje orle szpony jej nie uniosą tam, dokąd byś pragnął... Jej nie posiądziesz nawet gdybyś się spalił na węgieł w wulkanie swojej namiętności.
Sweno nie mógł dłużej panować nad sobą. Wybuchnął:
— Wasza królewska mość zamilcz, zamilcz!... bym nie zapomniał, z kim mam zaszczyt rozmawiać!
— I za cóż mi grozisz?...
— Miej cześć dla majestatu królowej...
— Haha! — zaśmiał się król boleśnie i — nagle podskoczył do Swena, chwytając go za ramię. Obłęd miał w oczach, przysunął twarz do jego twarzy.
— Powiedz... czy miałeś ją już?...
Wenuczy szarpnął się i w mgnieniu oka błysnął szpadą przed oczami Luisela. Był straszny.
— Jak śmiesz?! — krzyknął z najwyższem oburzeniem.
Luisel odskoczył w tył i również wydobył szpadę.
Chwila okrutnego napięcia... stali naprzeciw siebie, mierząc się pałającemi oczyma. W tem Luisel uśmiechnął się blado, melancholijnie i, opuściwszy z rezygnacją ramiona, rzekł:
— Uderzaj pierwszy i zabij... chcę tego... ja siły nie mam... ona... nie mnie kocha. Lecz... daj mnie zaraz na pożarcie rekinom, aby z krwi mojej nie urosły oszczerstwa dla was obojga... Czemu nie uderzasz, książę? Ją się bronić nie będę...
Sweno opuścił szpadę zdumiony. Patrzyli na siebie w milczeniu, poczem król, jakby skurczył się w sobie, ukrył głowę w dłoniach i — ciężko osunął się całą swą postacią na głaz nadmorski. Wenuczy uczuł litość i dziwny żal, wzruszył ramionami i poszedł w głąb parku.
Nazajutrz powstał wśród gości projekt wycieczki na morze i zwiedzenia w ciągu kilku dni innych wysp, sąsiadujących z Heljosem. Sweno chciał wracać do Sudgrestu, lecz najsilniej opierał się temu król Luisel, twierdząc, że jadą na nieznane wyspy i że będą pozbawieni jedynego bodaj rycerskiego przewodnika wyprawy. Wenuczy nie ustąpiłby królowi, gdyż patrzał już na niego nieufnie i nie ustąpiłby ogólnym prośbom, gdyby nie cichutkie słowa Gizelli: „zostań książę...“ raczej przeczuciem zdjęte z jej ust, niż usłyszane w chwili, gdy całował ceremonjalnie jej rękę wobec całego dworu. Fala krwi uderzyła mu do głowy, oczyma odrzekł jej: „zostanę“ i — w tym momencie oboje uczuli w sobie jakąś niezmierną, promienną radość życia.
Podczas wycieczki rozmawiali ze sobą często, zamieniając te przelotne błyski spojrzeń, w których myśl każda i każde drgnienie serca streszcza się najzupełniej. Zwiedzano odwieczne ruiny zamczysk i świątyń, pieczary i groty, nawpół zasypane piaskiem stuleci, obozowano nieraz wespół z koczującymi beduinami, a ich pieśni wieczorne, śpiewane na cześć zachodzącej gwiazdy, wywierały na Gizelli wrażenie silne. Sweno patrzał na nią i czuł się szczęśliwy, że widzi blask jej spojrzeń i uśmiech jej ust drobnych a tak bogatych w nieprzeparty urok. Słysząc jej głos o głębokich srebrnych tonach, uspakajał swoją tęsknotę, łagodził swój ból i rozterkę duchową. Im częściej przebywał z nią, im wyraźniejsze odbierał od niej a tak nieuchwytne dowody uczucia, tym straszliwiej miał walczyć z sobą, aby przed ciekawymi oczami ludzi nie zdradzić jej i siebie, tym trudniej przychodziło mu ukrywać to, co było istotną treścią jego życia.
Któregoś dnia całe towarzystwo wracając z konnej wycieczki w głąb wyspy nieznanej, zatrzymało się nad morzem, na wyniosłym zrębie, werżniętym w ciemno-fioletową zatokę, zarzuconą wielkimi głazami o purpurowej barwie plam krwawych. Ostry prąd morski wpadając między ogromne głazy, burzył się na głębinie i pluł zajadle zielonobiałą pianą. Cały niższy brzeg lądu czerwienił się mnóstwem drzew granatu osypanych masą karminowego kwiecia. Była godzina różowo-złotych zórz na niebie, godzina słodkiej ciszy na morzu, pełna woni i przeczuwanych zda się poszeptów na ziemi.
Gizella na swym białym wierzchowcu podjechała na sam skraj wyżyny, by lepiej ogarnąć wzrokiem malowniczą okolicę. Znalazłszy się nad stromem urwiskiem, koń rzucił się gwałtownie do skoku, lecz w tej chwili Sweno pierwszy odczuł niebezpieczeństwo królowej, targnął swego wierzchowca i zręcznym obrotem oddzielił sobą Gizellę od przepaści morskiej.
— Książę! — zawołała przerażona Gizella.
Sweno uśmiechnął się.
— Mój rumak skoczyłby nawet w morze, jak delfin, ale wasza królewska mość zbyt śmiało narażała siebie.
Nagle król Luisel zaczął wołać, wskazując kwitnące granaty.
— Patrzcie, patrzcie! Co za cudowny pejzaż! Skąd ta postać?
Spojrzeli wszyscy.
Z pod drzew wysunęła się młoda, dorodna dziewczynka w białej, prostej sukni, niosąc na głowie okrągły wielki kosz, pełen purpurowych kwiatów. Szła wolno, z oczyma szeroko rozwartemi ze zdumienia, spoglądając wyłącznie to na Gizellę, to na Swena, którzy na swych wierzchowcach, zawieszeni prawie nad urwiskiem, wyglądali, jak dwa bajeczne zjawiska. Wyraźny zachwyt odmalował się w ciemnych, dużych oczach dziewczyny, a twarz jej o złotawej cerze oliwki pokryła się rumieńcem. Nagie, widocznie na błyskawiczną myśl jakąś zerwała kosz z głowy, wdrapała się zwinnie na wiszar nadbrzeżny i całą masę purpurowego kwiecia granatu rzuciła pod kopyta wierzchowców Gizelli i Swena, potem schyliła się szybko i, chwytając oburącz bogaty pęk kwiatów, część ich podała do rąk królowej, resztę do rąk księcia. Stało się to tak szybko, niespodziewanie, że całe towarzystwo zastygło w niemym podziwie. Sweno zaś i Gizella, oboje w nagłym rumieńcu zaklęci, spojrzeli na siebie zdumionem, pytającem spojrzeniem.
Dziewczyna podniosła ku nim twarz piękną, rozjaśnioną zagadkowym uśmiechem. Oczy jej miały wyraz dziwny, zawołała jakby krzykiem rozpaczy.
— Kwiaty granatu przysporzą wam szczęścia!... Tak mało go na ziemi!... Wszystek kwiat zerwać jeszcze za mało!... Życie wasze będzie płonęło jak ten szkarłat, dopóki nie spłonie na stosie ofiarnym, ale... ale przedtem ujrzycie kwiaty granatu... jak ja...
— Kim jesteś, dzieweczko?... — zapytali prawie razem przejęci jej szczególnemi słowami, królowa i Wenuczy.
— Żeglarza szukam... — odrzekła tajemniczo, przesunąwszy ciekawie przeciągłe spojrzenie po obecnych i... naraz, zanim kto zorjentował się, ukryła twarz w dłoniach, biegnąc ku morzu naoślep, szaleńczym rzutem runęła w przepaść.
Gizella wydała okropny okrzyk przerażena i jednocześnie ze Swenem zeskoczyła z konia... Ottokar, Luisel i paru innych mężczyzn zeskoczyli również, spiesząc nieszczęśliwej na ratunek, ale było już zapóźno. W głębiach morskich błysnęło bielą targaną prądem i... czerwieniły się już znowu tylko zachodnie łuny słońca...
Gizella była tak silnie podrażniona i tyle łez miała w sobie, że odsunięta od całego towarzystwa, nie zamieniła z nikim ani słowa. Jechała na przodzie sama, wpatrzona smutnemi oczyma w kwiaty granatu i zdawało jej się, że wraca z czyjegoś pogrzebu, utraciwszy nieznaną jej, lecz drogą jakby i bliską duszę. Może bratnią, pokrewną w niedoli ducha?... Szukam żeglarza... — te słowa dziewczyny greckiej, jej badawczy, poszukujący wzrok, jej tragiczny rzut w morze, wszystko wyrażało ukrytą, bolesną tajemnicę... A te kwiaty... ta wróżba?...
Orszak cały wlókł się za Gizella smutny, przygnębiony. Cesarz był wyraźnie zły... Luisel do najwyższego stopnia znerwowany i przybity, głównie faktem sceny z kwiatami oraz ich wróżby...
Swenowi grały ustawicznie w uszach słowa dziewczyny...
Dopóki nie spłonie na stosie ofiarnym...


Na staroświeckiem łożu, osłoniętem adamaszkowemi kotarami, w komnacie zamku idańskiego, leżała księżna Annuncjata Zofja, walcząc ze śmiercią resztkami dogasającego życia. Przyćmiona lampa rzucała na pokój słaby krąg światła, w jego refleksach wychudzona, pergaminowa twarz księżny była podobna do maski woskowej. Przy łożu czuwała Gizella sama i wyczerpana doszczętnie, nieco dalej siedziały damy honorowe, szepcąc pomiędzy sobą cicho, tajemniczo, od czasu do czasu. Mijały godziny długie, drażniące, przejęte tą tylko smutną pewnością, że chwila zgonu zbliża się coraz szybciej. Wtem chora ocknęła się ze snu, oczy szeroko rozwarła i usłyszawszy szmer, krzyknęła głośno:
— Kto tu jest?
— Ja jestem, mamo, — podsunęła się cesarzowa.
— Kto?
— Gizella.
— Ach, wasza cesarska mość...
Księżna zamknęła oczy, umilkła. Po chwili spytała znowu:
— Czy jest tu kto więcej?
Gizella wymieniła nazwiska obecnych dam.
— Niech odejdą.
Cesarzowa powtórzyła paniom żądanie chorej; wyszły, ociągając się. Gdy znikały za ciężką kotarą osłaniającą drzwi, cesarzowa patrzyła za niemi obojętnie, czekając aż wyjdą.
— Czy jesteśmy same? — spytała księżna.
— Tak.
— Wasza cesarska mość raczy nachylić się do mnie.
Gizella pochyliła się nisko, księżna objęła jej głowę i szepnęła zaledwie dosłyszalnie:
— Sprawdź za kotarą, prędko!
Zdumiona Gizella błyskawicznie podbiegła do drzwi i odchyliła kotarę. W fałdach ciężkiej materji stała ukryta blada i drżąca jedna z dam. Iskry gniewu strzeliły z oczu cesarzowej. Otworzyła drzwi i, wskazując je damie, zawołała surowo:
— Proszę wyjść!
Struchlała dama skuliła się z przerażenia i wyszła, jak zbrodzień.
Cesarzowa wzburzona powróciła na dawne miejsce.
— To była potworne, niegodziwe!
— Znam ja je dobrze, — rzekła chora, — to są rzeczy zwykłe, częste, to jest przyczyną wielu rozsiewanych plotek i oszczerstw... Wasza cesarska mość raczy usiąść tu przy mnie.
— Mamo, proszę cię całem sercem, nie tytułuj mnie. Jesteśmy zupełnie same.
— Jak chcesz... Gizello. Nie mamy co ukrywać.... Ja umrę, może za kilka dni skończy się moja droga. Szary cień, który ukazał się przed tygodniem cesarzowi, a później mnie — to wróżba niezawodna... Nadszedł czas... Od zgonu Ksywiana jestem codzień gotowa...
Gizello, mam cię zapytać o rzecz bardzo ważną... Przysięgnij mi, że będziesz szczerą.
— Przysięgam ci, mmo, ale... to zbyteczne. Szczerą byłam i będę zawsze.
— A więc... przysuń się bliżej, powiedz mi, czy... kochałaś Ksywiana?
Krew uderzyła do głowy cesarzowej. Patrząc jasno w oczy świekry, odrzekła z mocą:
— Tak, mamo, jak rodzonego brata.
— Tylko?...
— Tylko tak i na to przysięgam.
— A powiedz mi... a powiedz, czy Luisela kochasz tak samo?
Gizella zmarszczyła brwi.
— I o niego pytasz, matko?
— Odpowiedz.
— Luisel to mój brat stryjeczny, kocham go również uczuciem siostry.
— Przysięgasz?
— Tak, ale bolę mnie bardzo pytania twoje, mamo.
— Zaczekaj... zrozumiesz... Proszę podaj mi napoju.
Gizella spełniła prośbę. Dręczył ją głuchy, tępy niepokój, aby księżna nie spytała o Swena, bo... wówczas... będzie także szczerą...
Księżna piła chciwie, poczem odetchnąwszy chwilę, rzekła świeższym głosem:
— Widzisz, Gizello... o Luiselu i o tobie mówią, że miłość wasza trwa oddawna, że narzeczeństwo jego z twoją, siostrą zerwało się... ponieważ ona spostrzegła, że jest pomiędzy wami nielegalny stosunek.
— I ty w to, matko, wierzyłaś choć przez chwilę?
— No, nie! To zresztą niepodobne do ciebie, ale... wszystko jest możliwe, wiesz, co się dzieje na dworach i na... naszym również. Jesteś tak piękna i tyle wzbudzasz zapałów, nawet powagą swego majestatu, że uwaga twoja zwrócona łaskawie na kogokolwiek, jest złośliwie komentowana.
— Wiem o tem, i mimo to kieruję się zdaniem, że istotnie dobra opinja kobiety jest trwała, jak puklerz. Oszczerstwo to co innego. Także przysięgam ci, mamo, że Klotylda nie czyniła żadnych wyrzutów Luiselowi, bo znała wybornie moje względem niego stanowisko. Powód zerwania był inny... i ty wiesz, jaki, mamo.
— Jednakże... odwiedzasz Luisela na jego wyspie różanej i... bywasz tam sama.
— Tak, raz na rok w lecie. Wówczas towarzyszą mi tylko mój stangret i Achmed, czasem, dawniej Homwerin... gdyż Luisel nie znosi obecności wielu ludzi, zwłaszcza kobiet... z wyjątkiem mnie jednej. Prześladuje go jakaś dziwna manja, o czem wiedzą wszyscy. Spotykam się z nim niekiedy w Passetoff u moich rodziców. Wierz mi, mamo, przed nikim nie tłumaczyłabym się z takiego zarzutu, w tej chwili jednak, jeśli robię ofiarę z dumy swojej, to tylko dla ciebie... Teraz słowa twoje, mamo, tłomaczą mi twoją niechęć dla mnie tak upartą... Ale... dlaczegoś wcześniej nie zadała mi tych pytań, bym się oczyścić mogła przed tobą?
Księżna milczała długo, wreszcie wzięła rękę Gizelli w swoją i rzekła:
— Nie, to nie było powodem mojej dla ciebie... szorstkości... Najpierw byłam rozżalona na Ottokara za... sprzeciwienie się mojej woli i wprowadzenie innej na tron sustjański... Byłaś wtedy dzieckiem, Ottokar szalał za tobą, pociągnęłaś go ku sobie jakby siłą magnetyczną. Cały dwór tobie był oddany... Ksywian kochał cię... nie jak siostrę, lecz jak kobietę... której pożądał, nienawidząc Ottokara. Do mnie miał żal wyraźny za ciebie... Drażniłaś mnie swobodą swoją... wyłamywaniem się z tego, z czem się liczyć powinnaś była, ale, nie mówmy o tem...
— Tak, mamo, nie mam do ciebie żalu za przeszłość, tylko... tylko...
Ręka księżny, trzymająca dłoń Gizelli, drżała nerwowo, palce jej zaciskały się mocniej. Niepokojąca cisza zaległa sypialnię, jakby odbywała się tu spowiedź, wyznanie tajników uczuć, myśli. Posępny smutek ogarnął Gizellę. Po długiem i nużącem oczekiwaniu księżna szepnęła, nawiązując do słów Gizelli.
— Nie dokończyłaś swojej myśli... córko...
Cesarzowa drgnęła i nagle, pochylając się nisko, ucałowała obie ręce świekry. Łzy jej spadły na pierś księżny.
— Ach, mamo, mamo! Po tylu latach po raz pierwszy tak mnie nazwałaś... gdybyś była wcześniej to jedno słowo serdeczniejsze, to jedno słowo...
Szloch zerwał się z jej piersi. Księżna położyła miękko rękę na jej głowie.
— Byłam dla ciebie złą... bardzo niesprawiedliwą... bardzo złą... dokuczałam ci... i teraz rozumiem, coś chciała rzec, gdy zawahałaś się...
— Nie, mamo... nic już... nie mówmy o tem, — błagała Gizella słodkim, pieściwym głosem, — ja nic nie pamiętam.. ja...
Jesteś bardzo dobra, córko... a ja ci zabrałam dzieci... ja zazdrośnie trzymałam je przy sobie, pozbawiając cię tej rozkoszy... Lecz... one więcej ciebie kochają... to naturalne... ale w tem moja kara a twój tryumf... I Ottokara... podle, podle... ach, jak podle odsuwałam od ciebie... Dziś widzę to ze zgrozą i teraz w godzinę mego zejścia... proszę ciebie, Gizello... wybacz mi... daruj wszystko...
Gizella upadła na kolana, całowała rękę księżny i szeptała głęboko wzruszona.
— Matuchno droga, chcę być córką twoją, nic ci do wybaczenia nie mam i nic nie pamiętam...
— Tyś była aniołem tych murów, ja... ich złym duchem... Dobrze o tobie mówią Rekwedzi, że... zbrodnia. grzech przed tobą truchleje i stopy twoje całuje... Jesteś kochana nietylko jako królowa... wiem... wzbudziłaś miłość wielką... w sercu mężczyzny potężnego duchem...Przez tę miłość dokonał się cud... Nie pytam... nie mam tu prawa, nie ostrzegam ciebie, dziecko... bo wierzę w czystość twoją, bo wierzyłam zawsze. Ale ty jesteś za kryształowa w stosunku do podłości ludzkiej... Obecnie chodzi mi tylko o wychowankę twoją, Karolinę... Stojący nad grobem mają jasnowidzenia... Wzięłaś ją na wychowanie, powodowana litością dla niej i tęsknotą do dzieci, które ci zabrałam...
— Nie wspominajmy o tem, mamo...
— Ona jest niezaprzeczenie Wittelsgethówna... a choć podobna do swojej matki, włosy ma wasze, twoje i twoich sióstr... Jest sprytna bardzo... ona ci zgotuje nieszczęście, Gizello...
— Co mówisz, mamo!
— Tak, dziecko, tak... Karolina z czasem zechce uchodzić za twoją córkę rodzoną...
— Mamo, — krzyknęła cesarzowa. — Cóż za przypuszczenie!
— Tak!... Wyrzeknie się swego prawego urodzenia z księcia i tancerki a będzie wolała uchodzić za... nieprawą córkę twoją i...
— Na Boga! cóż za myśl potworną pielęgnujesz!
— A jednak ja to widzę. Ona zechce być córką Wittelsgetha... i twoją...
Gizella zbladła silnie, głos jej zadrgał ze wzburzenia.
— Odgaduję! To okropne, okropne, taka ohyda nie wylęgnie się w duszy tej małej. Byłoby to straszne!
— Dopomogą jej źli ludzie i... jej spryt wrodzony i... oszczerstwa rzucane na ciebie i... miłość twoja siostrzana dla Luisela... a jego inna i stała dla ciebie i... jego portrety w twoich komnatach i to... że go odwiedzasz na wyspie... Ja to widzę, dziecko, przeczuwam to w przyszłości...
Gizella nie mogła się uspokoić, miała w sobie gorycz i ból rozsadzający jej czaszkę. Słowa księżny przypominały jej słowa Luisela, wypowiedziane już wtedy, gdy brała na wychowanie osieroconą Karolinę. Niepokój ją dręczył i budził w niej przykre wątpliwości, ale stan księżny i jej ostatnie dni życia były tak absorbujące, że nie pozwalały o niczem innem głębiej rozmyślać.
Pewnego wieczoru, gdy Gizella chwilowo odpoczywała po trudach pielęgnowania chorej, dama dworu zakomunikowała jej, że księżna wzywa ją do siebie. Gizella poszła szybko przez pokoje, oddzielające jej apartamenty od zamieszkałych przez matkę. Wtem spotkała księżnę Sebastjanową. Staruszka była silnie wzruszona.
— Wasza cesarska mość raczy się spieszyć. Stan chorej jest bardzo groźny. Wzywa cię jaknajprędzej. Cesarza i Sebastjana, zawiadomiłam.
Gizella przerażona wbiegła do komnaty matki. Księżna siedziała na łóżku, patrzyła w stronę drzwi oczami rozgorączkowanemi.
— Córko moja, chodź prędko... Wyjdźcie wszyscy... Chcę zostać tylko z cesarzową...
Gdy komnata opróżniła się, księżna wyjęła z pod poduszki małe pudełeczko i, wciskając je w rękę synowej, szepnęła tajemniczo:
— To dla ciebie od Ksywiana... Na chwilę przed rozstrzelaniem oddał to swemu doktorowi, by wręczył mnie po jego pogrzebie... Razem z ciałem z Quarotto paczka ta przyjechała do Sustji... Nie spełniłam ostatniej woli Ksywiana i trzymałam to dotąd... zazdrosna nawet o ten drobny dowód... Powierzam ci wszystko teraz, córko... i daruj, że ukrywałam tak długo, lecz... nie miałam siły... nie miałam siły... Do grobu tego nie wezmę... tylko list jego do mnie pisany, położysz mi na piersiach, Gizello...
Nie dokończyła, gdy nadjechał cesarz. Ostatnie słowa do syna księżna wypowiedziała z męką.
— Wprowadziłeś, Ottokarze, w dom nasz anioła... ja łamałam jej skrzydła niegodna... ale siła ducha Gizelli była potężniejsza niż złość moja... Pamiętaj, Ottokarze... z nią jasność, bez niej zmierzch... Gizello... twoje wielkie serce... córko moja...
Słowa zamarły na jej ustach, wkrótce straciła przytomność.
Nad ranem już nie żyłą.
— Kogo też teraz szary cień wypatrzy sobie na naszym dworze? — szeptano z trwogą.
Gdy Gizella otworzyła paczkę od Ksywiana, ogarnął ją smutek głęboki, jakiś wiew śmierci wionął jej na twarz. Zaczęła czytać.

„Za godzinę będę rozstrzelany, lecz nie zastanawiam się nad tem, bo, jak powiedziałaś mi, matko, z tronu ustępuje się tylko po to, by wstąpić na szafot. Ginę z tą jedną nadzieją, że ciało moje zabierzecie do Sustji i umieścicie mnie w krypcie grobów rodzinnych, aby i Ona kiedykolwiek westchnęła, spojrzawszy na mój sarkofag. Ten medaljon oddaj Gizelli, bo rozumiesz mnie, mamo, że Jej obrazu zamykać z sobą w grobie nie mogę. Jestem zabobonny, a Ona musi

żyć dla kraju, dla dzieci... Dzieci Jej nie zabieraj, matko, przez miłość dla mnie i pamięć o mnie.“

Medaljon złoty, gładki, wewnątrz miał podobiznę Gizelli i napis: „Żyjąc nadzieją bez nadziei, w męce rozpacznej trwając, wpaść mogę łatwo w zdradzieckie pęta Fatum. Lecz gdybym nawet ginął z tęsknoty za tobą, błogosławić będę tę jedną chwilę, żem cię widział za życia.“
Gizella długo patrzyła w zamyśleniu gorzkiem w otwarty medaljon i zdawało jej się, że patrzy w oczy Ksywiana, do ostatnich chwil patrzenia swego na ziemi na obrazku tym spoczywające. List do matki złożyła jej na piersi, medaljon zawiesiła jako votum przy krucyfiksie w swojej kaplicy szejruńskiej.
Po pogrzebie księżny matki Gizella przebyła znowu czas dłuższy w Maurarze przy nieszczęśliwej ex-cesarzowej Herminji. Obłęd jej po stracie męża przejmował Gizellę bólem nieznośnym. Oprócz daru swego serca innej ulgi nie mogła nieść nieszczęśliwej i czuła na dnie duszy głuchy wyrzut, nie dający się sformułować, niewiadomo z czego powstały.
Maurar taki piękny jak bajka a taki teraz smutny, przez obłęd Herminji i kirem żałoby okryty, był dla Gizelli zarazem wspomnieniem wrażenia, jakiego doznała w Sterjocie. Często w noc księżycową, zmęczona jękami i dzikim wrzaskiem Herminji, lub jej cichą, rozdzierającą melancholją, siadała na tarasie nad urwiskiem i, patrząc na szamotanie się u stóp zamku, w przepastnej głębinie fal morskich i świecące daleko latarnie portu Sterjot, biegła myślą do tych wszystkich chwil minionych począwszy od tamtej pierwszej, tak drogich i pamiętnych, że urok ich nie miał sobie równego. Marzyła i to niekiedy rozjaśniało jej świat...
Któregoś dnia, siedząc nad brzegiem morza, słuchała z zajęciem czytania doktora Chryzjosa. Dzień był słoneczny, lecz morze wzburzone silnie chłodziło sino-stalowym kolorem fal i przejmowało grozą.
Na horyzoncie spienionych odmętów zamajaczył, jak widmo, płynący statek i zbliżał się ku przystani. Patrząc nań i obserwując jego walkę z żywiołem morskim, Gizella uczuła rosnący w niej a nieokreślony niepokój. Odnosiła wrażenie, że to do niej płynie z zaświata duch jakiś, wiozący jej wieści, lecz że zanim zdoła dopłynąć, pochłoną go fale. Zaczęło ją drażnić czytanie, podniosła się raptem i rzekła zmienionym głosem.
— Doktorze, te zbałwanione otchłanie morskie nie wróżą mi nic dobrego, a jednocześnie pociągają mnie ku sobie z taką nieodpartą siłą, jak niekiedy niebezpieczeństwo śmierci pociąga człowieka...
— Czy wierzysz, doktorze, w przeczucia?
— O, tak, najmiłościwsza pani, może dla tego głównie, że wiarę tę utrwaliła we mnie zdolność przeczuciowa waszej królewskiej mości, i tak niezwykły dar odgadywania.
— Istotnie w przeczuciach swych nie omyliłam się nigdy, szczególnie jeśli chodziło o zdarzenia w życiu otaczających mnie osób....Czy widzisz, doktorze, ten statek? On wiezie dla mnie wiadomość o czyjemś nieszczęściu.
Chryzjos spojrzał na królową zdumiony.
— Ależ, najmiłościwsza, jestto jeden z tych okrętów, jakie masami zawijają do portu.
— Nie, nie, — pokręciła smutnie głową, — ten dla mnie ma coś wyjątkowego... Pójdźmy do naszej przystani, weźmiemy łódź i podpłyniemy do portu... Ten statek już przybił...
— Może waszej królewskiej mości kazać podać konia, może powóz? za duże są dziś fale by płynąć...
— Ach, czyż nieraz nie płynęłam w gorszą pogodę?... Chciałabym tylko, aby towarzyszyła nam hrabina Dalney, ale... może ty, doktorze... wolisz zostać?
— Ja najmiłościwszej panii nie odstąpię, będę wiosłował.
Chryzjos skłonił się i odszedł do pałacu. Gizella podniosła rękę do czoła.
— Co mi jest, co mnie tak trapi? Czy znowu jaki ptak czarny zawisnął nademną, by krakać mi złe wróżby? — pytała samej siebie, ściskając palcami pulsujące skronie.
Poszła wolno, zamyślona, długą szeroką aleją, wysadzoną z obu stron kwitnącemi drzewami mimozy. Żółte, obfite, drgające w słońcu, okiście tworzyły złotą fantastyczną ścianą, jakby ta droga wiodła w daleką, niezmierzoną przestrzeń światła. Było pusto i cicho, tylko Gizella w szatach żałobnych, zapatrzona w dal oczami pełnemi niepokoju, wyglądała w tym złotym niekończącym się szpalerze, jak duch zbłąkany, jak symbol tęsknego zamyślenia.
Wtem przystanęła, zaskoczona czemś niespodziewanem, twarz jej ożywiła się nagłym rumieńcem, w oczach zamigotały gorące iskry podniecenia. Wytężyła wzrok, patrząc w głąb alei. Zdaleka na tle słońca i złotych festonów mimozy ukazała się wysmukła postać męska, dążąca szybko w tę stronę.
Gizella rozchyliła usta, jak do okrzyku.
— Sweno!...
Poznała go odrazu, serce w niej biło radośnie na jego spotkanie.
Skąd on tu?... Co to znaczy?... Sweno, istotnie Sweno! — wołał jej w duszy głos pełen szczęścia i trwogi zarazem.
W płaszczu na ramionach, z odrzuconem nisko futrem kołnierza, szedł Sweno Wenuczy z odsłoniętą, głową, wpatrzony w żywy obraz królowej, w jej oczy gwieździste. Im był bliżej, tym mocniej stapiały się te oczy jedyne z jego wzrokiem. Kiedyś w Sterjocie, gdy ujrzał ją poraz pierwszy, spojrzenie jej oczarowało go i zbudziło w nim tęsknotę za nią, a potem w Awra Rawady i teraz, w tych jej ciemnofjoletowych źrenicach znajdował źródło rozkoszy, blask tajemniczy, spalający w nim serce.
— Spotykamy się również niespodzianie, jak... w Awra Rawady, — rzekła pierwsza z radosnym uśmiechem.
Oderwał usta od jej rąk, zatrzymując jednak jej dłonie.
— Tak, najmiłościwsza, i ja wspomniałem w tej chwili z rozkoszą ten moment cudowny, odkąd zaczął się mój złoty sen o szczęściu... Ale wówczas... niosłem ci wieści radosne, zwycięskie, a dziś niestety...
Gizelła spytała trwożnie:
— Co się stało? Mów, książę.
Ścisnął jej ręce w swoich dłoniach z serdeczną pieszczotą i odrzekł zciszonym głosem:
— Nie lękaj się, najdroższa, ubóstwiana... Wieść przywożę złą, ale... jeszcze nie tragiczną... Nie trwóż się...
Naraz rzucił krótkie niechętne spojrzenie poza Gizellę i — puścił jej ręce.
Aleją szli pospiesznie hrabina Dalney i doktór Chryzjos.
— Mów, książę, — szepnęła Gizelła.
W Nomechji wybuchła rewolucja pałacowa, król Arwji zagrożony bardzo... może być aresztowany lada dzień.
— Aresztowany Luisel?
— Tak, najmiłościwsza, stało się to dzięki intrygom kanclerza Gerymji i księcia Apolonjusza. Oficjalnie królowi przypisuje się...
— Obłęd! Wiem, wiem, to już od dawna. Obawiano się tego właśnie. Ach, niecne knowania!... Słyszysz, Inaro?... To potworne!!... Ja muszę go ocalić! On nie może być tyranizowany przez ludzi złej woli dlatego tylko, że ma niezłomne ideały w duszy i... że... jest niepoprawnym romantykiem... Ale to nie jego wina.
Sweno skłonił się i rzekł z żywym zapałem i energją.
— Jestem gotów wszędzie i zawsze pomóc ci, pani. Ale radzę nie zwlekać ani chwili, gdyż położenie króla jest bardzo poważne.
— Tak, tak, dziś jeszcze wyjeżdżam do Arwji. Nikt o tem wiedzieć nie będzie... Ja go muszę ocalić! — powtórzyła Gizella z mocą.


W ogrodzie małej ustronnej willi, wynajętej pod miasteczkiem arwijskiem Aiding, położonej nad brzegiem jeziora, które odgradzało willę i dalej odsuniętą, mieścinę od zamku królewskiego Reeg, cesarzowa Gizella oczekiwała zaufanego dworzanina króla Luisela. Chciała upewnić się co do poczynionych przez siebie zarządzeń. Jakoż wieczorem o oznaczonej godzinie dworzanin przybył, zachowawszy wszystkie warunki ostrożności, nawet zmieniwszy zwykłe swe ubranie na strój rybacki. Cesarzowa zapytała go zciszonym głosem:
— Czy wszystko gotowe? Czy król zna dobrze kierunek, gdzie oczekują na niego konie?
— Tak, najmiłościwsza pani. Stangret króla ze Swantajn i murzyn Achmed, konno będą oczekiwali w zaroślach nadbrzeżnych, konie są wyborne, powóz lekki, zakryty, noc zapowiada się jasna, w zamku nikt się nie domyśla.
— Przeprowadzi pan jednak króla do ukrytej łodzi?
— Tak jest, może nawet uda mi się przewieźć króla na ten brzeg do zarośli.
— Byleby doktór Noger nie przeszkodził, Wówczas wszystko byłoby stracone.
— Niema obawy, najmiłościwsza pani. Doktór jest znudzony nieustannemi spacerami króla, nie może mu nadążyć i unika tego, tembardziej, że park ze wszystkich stron, prócz jeziora, otaczają, stróże. Przyzwyczaili się już tam do widoku króla w parku, oczywiście także pod strażą. Dzięki pewnemu manewrowi z mojej strony, ja właśnie dziś czuwam nad królem... Niewiem, czy będą z tego radzi!... Gdy uda mi się wykraść króla, uciekam również na terytorja sustjańskie.
— Czy pan był w Swantajn, podczas aresztowania króla?...
— Tak jest, najmiłościwsza pani, od wybuchu rewolucji pałacowej w Nomechji i, podczas tej nocy strasznej, gdy mężowie stanu i deputowani przekupieni przez kanclerza Gerymji, chcieli podstępnie, a potem siłą wymóc na królu akt zrzeczenia się tronu, na rzecz księcia Apolonjusza. Chodziło jakoby o uratowanie kraju od wewnętrznych zamieszek, ponieważ królowi przypisuje się obłęd. Książe Apolonjusz liczył bodaj na regencję... i... otrzymał ją.
— I król wiedział o tem?
— O, tak, domyślał się, a przytem ja go uprzedziłem, będąc wtajemniczonym w knowania przeciwko niemu, od dawna.
Cesarzowa podała dworzaninowi serdecznym ruchem rękę do pocałowania.
— Jesteś pan dzielnym człowiekiem. Zawiadomiona prywatnie w Maurarze, a potem w Idaniu o tym smutnym fakcie, przybyłam tu natychmiast, uzyskawszy tylko od cesarza zapewnienie, że król w razie ucieczki może się schronić w sustjańskiej monarchji. Znam zasadniczo intrygę kanclerza Gerymji z księciem Apolonjuszem do spółki, lecz szczegóły, tyczące się samego spisku interesują mnie bardzo.
— Najmiłościwsza pani, to są rzeczy nie nowe, praktykowane od czasu, jak istnieje historja. Nie mogąc zjednać sobie króla dla swoich machinacyj politycznych, kanclerz postanowił szykanować króla Arwji w polityce zagranicznej, a ponieważ i na tej drodze nie osiągnął celu, chwycił się ostatniego środka: skłonienie króla do abdykacji. Zdobył tedy stronników wśród mężów stanu i zbuntował ich przeciw monarsze, ogłoszonemu już przedtem za szaleńca nieuleczalnego.
— I nikt nie stanął po stronie króla?... wszak był kochany w kraju.
— Tak, wasza cesarska mość, ale i spisek był piekielnie uknuty... Komisja ministrów i doktorów, żądająca aktu zrzeczenia się, operowała straszliwemi intrygami. Wezwane przez króla wojsko, jego wierną gwardję podstępem cofnięto z drogi, odezwę króla do narodu sfałszowano zupełnie w myśl idei spiskowców. Nie oszukano tylko paru wiernych dworzan króla. Zmuszeni byliśmy udawać odstępstwo od majestatu i, uznaliśmy słuszność spisku, aby móc go ratować, by nie został osamotniony... Wkrótce aresztowano króla.
— Raczej pozwolił się aresztować — poprawiła Gizella. — Zamiast jechać do Nomechji, gdzie zginąłby zdradziecko, dał się uwięzić w Reeg, bo już wtedy powzięliśmy plan obecnego działania. Nie zatrzymuję pana zatem. Chcę tylko wiedzieć napewno o ocaleniu króla...
— Gdy jego królewska mość wyląduje szczęśliwie i odjedzie, Achmed wszak ma rozkaz, najmiłościwszej pani zameldować i, podążając konno za królem, przejechać tędy...
— Prawda... Jak długo trwać może podróż do granicy Iralu?
— Na rano król powinien już być na terytorjum monarchji. Konie bardzo umiejętnie rozstawione, ludzie pewni.
— To dobrze, a tam czeka bataljon strzelców i... tęga opieka. Spiesz się pan, bo ważna godzina nadchodzi, niech Bóg będzie z wami.
Dworzanin ucałował rękę królowej i wysunął się przez małą bramkę z ogrodu na brzeg jeziora. Gizella widziała, jak wsiadł do łodzi i odbił od brzegu, płynąc szybko w stronę Reeg. Śledziła go długo, modląc się gorąco za pomyślność niebezpiecznej imprezy, poczem powróciła do willi zamyślona, niespokojna. W pewnej chwili dobyła z za gorsu list Luisela, wręczony jej przed paru dniami przez dworzanina, a pisany w Swantajn. Czytała po raz wtóry:

„Katastrofa nadeszła, kanclerz i Apolonjusz górą. Chcę mnie uwięzić w Reeg, więc idę za twoją, Zili, jedyną radą... i, oddaję się im, zamiast wyruszyć do mojej stolicy. Wkrótce przeszlę im tutaj ukłony z Sustji. Poczem podążę w przebraniu górala na Srebrny Hełm, aby zobaczyć, co mi przepowie nasz stary, kochany wróż. Ale wszystko możliwe! Co do jednego tylko jestem pewien, że nie utonę, bo za dobrze pływam, nawet pomimo łaskawie ofiarowanego mi obłędu w zamian za koronę. Ponieważ jednak nie wiem, czy tajemnica dalszych mych losów rozwiąże się w myśl najżyczliwszego dla mnie przypuszczenia i ponieważ niniejsze słowa moje do ciebie mogą być ostatnie, więc nic mi już nie wzbrania otworzyć przed tobą serca swego...
Zili, kochałem cię oddawna, a przynajmniej od czasu, gdy rozbudziła się we mnie wogóle miłość do kobiety. Kochałem nie jak brat, zresztą daleki bardzo, lecz kocham cię, jak... Sweno Wenuczy, chociaż wiem, że on nie podziela mojej doli, bo ty, Zili, byłaś dla mnie

zawsze siostrą i — mimozą. Mimozą jesteś i dla Swena, ale kochasz go inaczej, niż mnie. W tej chwili — wierz mi — jestem najzupełniej trzeźwy i zdaję sobie doskonale sprawę z owładającego mną, dziwnego przeczucia, że kiedyś zginę dla ciebie... jakim by się to stało sposobem, nie wiem.
Jeśli spotkamy się w Sustji, zapomnij o tej kartce, gdyby jej treść wydała ci się przykrą. Ja również nie będę wspominał, żem ją pisał. Nauczyłem się cierpieć w milczeniu...
Ale idą już po mnie...“


Gizella opuściła list na kolana i, przymknąwszy oczy, pogrążyła się w długiej zadumie.
Wieczór był już późny, księżyc wyjrzał z poza sinego runa chmur i w orbicie swojej jaśni płynął wolno, wznosząc się coraz wyżej, obojętny i zimny na wszystko, co się za chwilę miało stać na ziemi. Matowa tafla jeziora nabrała żywego połysku, jakby jej środkiem otwarła się droga świetlista, szlak złoty; po nim biegła ku przeciwległemu brzegowi niespokojna myśl Gizelli.
Tymczasem przez gąszcz parku w Reeg przesuwały się dwa cienie mężczyzn, dążących do jeziora. Po chwili jeden z mężczyzn w ciemnej opończy zatrzymał się i, kładąc rękę na ramieniu drugiego, rzekł cicho:
— Idź, przyjacielu w swoją stronę, bo masz przed sobą duży szmat drogi. Dziękuję ci za pomoc serdecznie, ale chcę ciebie spotkać jeszcze i... inaczej cię wynagrodzić, niż słowem, więc nie szafuj życiem i myśl o własnem ocaleniu. Ja dam sobie radę...
— Najwyższy czas odpłynąć! Ja przewiozę waszą królewską mość?
— Nie, dziękuję ci, pojadę sam. Wiosłuję i pływam doskonale. Ty uchodź szybko.
Rozstali się, dworzanin znikł w ciemnościach parku, król Arwji szedł prędko do jeziora. Wtem usłyszał za sobą kroki. Stanął przed nim doktór Noger, kłaniając mu się z przesadną uprzejmoścą. Król drgnął lekko, ale wnet zdobył się na zimną krew i z zupełnym spokojem w głosie rzekł od niechcenia:
— Rozkoszuję się nocą. Czy nie znajdujesz, doktorze, że światło księżyca usposabia melancholijnie?
— Tak, istotnie, jest to światło przygnębiające i niezdrowe.
— Ale zapewne i ty, doktorze, odczuwasz ten nastrój smutny, rozrzewniający a poetyczny?...
— Tak jest, wasza królewska mość, udziela on się wszystkim ludziom, osłabiając, że tak powiem, zatwardziałość najbardziej zdecydowanych pozytywistów.
— To szczególne! — zauważył król, posuwając się ku brzegowi... — Wobec tego lunatyzm i obłęd nie są smutnym przywilejem monarchów.
Doktór zaciął usta i milczał. A w gąszczach przesuwał się chyłkiem dworzanin. Słysząc każde słowo tej rozmowy, łamał ręce z rozpaczy, że wszystko stracone. Chciał rzucić się z tyłu na doktora i zamordować go, ale czekał jeszcze chwilę i czuwał.
— Czy nie zastanowiłeś się, doktorze, jaka zachodzi różnica pomiędzy człowiekiem sztraszliwie trzeźwym aż do zboczenia a tak zwanym szaleńcem?
— Wasza królewska mość zadaje mi pytanie, na które zdolne jest odpowiedzieć dziecko.
— Ach, nie, kochany panie! Nie sądźmy rzeczy tak powierzchownie. Mniemam, że łatwiej zrozumiesz głębię mego pytania, gdy rozstrzygniemy kwestję z odwrotnej strony, a mianowicie, kogo należy uważać za człowieka zupełnie normalnego.
— Sądzę, że osobę, która myśli, czuje, działa, mówi, jak ci, co o niej wydają swój sąd.
— A jeśli jednego człowieka osaczy sfora warjatów, to do kogo wówczas sąd należy??...
— Do strony silniejszej, do strony dzierżącej władzę.
— Uzurpatorską, dodaj... Sprytnie mi odpowiedziałeś, doktorze, choć musiałem cię dopiero ciągnąć za słowa. I oto doszliśmy do momentu zasadniczego, teraz możemy rozpocząć dyskusję. Ale wiesz co, zamiast błąkać się po parku, popłyniemy na jezioro i tam rozwiniemy nasz temat.
— Ja bym proponował, abyśmy wrócili do zamku. Pora już późna.
— Ależ co znowu! Noc taka piękna...
Stanęli na brzegu i — zanim Noger zorjentował się, król zręcznym skokiem znalazł się w łodzi i chwycił wiosła.
Doktór wydał okrzyk zgrozy.
— Wasza królewska mość!
Luisel jednem pchnięciem odsunął łódź od brzegu i zawołał żartobliwie:
— No cóż?!... Siadaj, doktorze.
— Ależ nie wolno!
— Trzeźwość przez ciebie przemawia, mój miły. Co to jest nie wolno? Ale jest pięknie!
Łódź silnie odepchnięta już odpływała, gdy doktór z rozpaczliwą, determinacją przesadził szeroki pas wody, chwycił za burtę, przechylił silnie i wdrapał się na łódź, przemokły doszczętnie. Stało się to w okamgnieniu. Król zaciął usta aż do krwi, lecz opanował wzburzenie, zaśmiał się nerwowo.
— Dzielnie skaczesz mój aniele stróżu. Czy i pływasz równie dobrze?
— O to mniejsza, ale proszę waszą królewską mość, aby zechciał zaraz zawrócić do brzegu, bo będę wołał pomocy.
W zaroślach zaszeleściło. Dworzanin pędem puścił się przez park, ale z łodzi go nie dojrzano.
— Widzisz, jesteś warjat, vel trzeźwy, — kpił król. — Ja chcę napawać się księżycem, a ty czynisz mi jakieś zastrzeżenia.
Doktór porwał za wiosła. Król odepchnął go tak silnie, że przerażony Noger omal nie wpadł do wody. Wówczas zaczął krzyczeć, ale rwanym, drżącym głosem, bo król rozhybotał łódź. Byli już daleko na jeziorze, na krzyki doktora odpowiadała tylko cisza dookoła.
— Proszę zawracać natychmiast, bo użyję siły! — zawołał doktór.
— Ejże! czy nie za energicznie? tak się bajecznie pływa, trzeba być poetą, mój prozaiku!
— Wasza królewska mość, proszę w imieniu prawa!
— No i powiedz mi łaskawco, czyś ty nie warjat? Ja mam słuchać rozkazu takiego... jak ty... durnia! Hahaha!
— Proszę zawracać! Dokąd wasza królewska mość tak pędzi?
— Wszak widzisz, na jezioro, hen, hen!
Noger żałował w duchu, że nie zaopatrzył się w broń, i wił się z rozpaczy, wiedząc, że na wodzie siłą mięśni nie dorówna królowi, ten zaś drwił sobie z niego bez przerwy. Chwycił się więc innego sposobu.
— Wasza królewska mość ucieka w stronę Alding! Teraz rozumiem! Tam czeka kochanka waszej królewskiej mości... cesarzowa Sustji... wyratuje, może ułatwi drogę...
Król gwałtownie wyprostował się, podniósł wiosło do góry, był straszny.
— Coś powiedział?! — krzyknął głucho, chrapliwie.
W matowem świetle księżyca, w zimnym połysku jeziora, postać jego wyolbrzymiała, w szaleństwie gniewu stała się wprost potworną. Oczy czarne króla fosforyzowały, jak dwa ognie — przerażał. Opończa jego, jak obwisłe skrzydło, spłynęła mu z ramion. Noger zrozumiał, że źle zaczął.
— Coś ty powiedział, łotrze? — Syknął król powtórnie, zamierzając się wiosłem.
— Jak śmiałeś! Jak śmiałeś podły, nikczemny gadzie?
Doktór wyciągnął ramiona błagalnie, uczynił ruch, jakby chciał cisnąć się do nóg królewskich w głębokiej skrusze.
— Odwołuję, proszę wysłuchać!
— Skąd ci ta podłość na ustach powstała, mów!
— Wasza królewska mość, ja sam... to... ja... sam...
— Mów łotrze, jak śmiałeś?
— Słyszałem!
— Kłamiesz! Od kogoś słyszał? Mów!
— Nie!... od nikogo... ale wasza królewska mość ucieka... usprawiedliwiał się doktór i raz zaprzeczał że słyszał, to znowu potwierdzał, trzęsąc się i chwytając bezwiednie za burtę rozhybotanej łodzi.
A królowi przyszła nagle oślepiająca jedyna myśl:
— Ona mnie wyratuje, ale na siebie ściągnie podejrzenie... doktór, jeśli wyjdzie stąd cało, będzie rozgłaszał tajemnicę ucieczki. Nie! Przy życiu żaden z nas zostać nie może!
Rzucił wiosła na wodę, chwycił Nogera oburącz za ramię i, patrząc mu w oczy groźnie, syknął:
— Słuchaj łotrze, gdybyś tak podłego oszczerstwa nie wymyślił, żył byś!... Te słowa były twoją zgubą... Giń padalcze!...
— Królu... królu...
Luisel błyskawicznie stanął na burcie i skoczył do wody. Podrzucony tym gwałtownym ruchem łodzi doktór, wypadł za nim bezwładnie. Rozległ się krzyk straszny i naraz zaległa cisza. Po chwili Noger, który nie umiał pływać, zatrzepotał nad powierzchnią rękami to w tem, to w innem miejscu, czynił instynktowne wysiłki, lecz wkrótce stracił przytomność, więcej nie pokazał się na wodzie.
Luisel płynął lekko i czuł, że dopłynie, że pomimowoli niesie go umiejętność pływania, siła żywotna, przytomność umysłu. Targnęła nim niecierpliwość i gniew na samego siebie. Wtem ujrzał łódź płynącą wartko. Podniósł oczy w górę, przeżegnał się i przy tem ruchu opadł głębiej. Lecz zaraz znowu wyrzuciła go woda. Rozejrzał się: dokoła była cisza, pustka, mrok. Więc obie ręce, które parły się nieprzeparcie do płynięcia, przesunął do warg, zastygł w bezruchu i z wściekłą zajadłością bezmiernej woli, wcisnął palce w zęby. Gryzł je do krwi i opadał niżej, coraz niżej. Nogi splótł kurczowo z wysiłkiem szalonego pragnienia śmierci. Uczuł, że woda zaczyna go przytłaczać. Mocniej wgniatał palce w usta, umysł naprężył się w ostatnim błysku świadomości, obezwładnione ciało było już ciężkie, jak kamień. Zatrzepotał odruchowo rękami i — fala jeziora zalała go. Bulgotało czas jakiś na powierzchni, toń porysowała się w coraz szersze kręgi, aż wreszcie uspokojona zupełnie, gładka, migotliwa, zastygła w sennym bezruchu.
Król dosięgną! dna...
A w willi pod Alding królowa Gizella, oparta o futrynę okna... czekała...
Często myśl jej biegła na granicę Iralu, gdzie na czele bataljoniu strzelców...
Królowa nerwowała się, nie opuszczając miejsca swego przy oknie. Męczące to oczekiwanie rozdrażniło ją okropnie i przejmowało niepokojem, przechodzącym już w trwogę.
— Co to znaczy, na Boga! Czyżby nie dotarli, czyżby nie udało się?...
I znowu myślą ogarniała cały plan ucieczki Luisela i znowu biegła ku granicy, gdzie pewna już, mężna i droga opieka i ratunek. Oczy królowej znużone patrzeniem na jezioro w łyskliwą ciemną wodę mrużyły się coraz częściej. Wsparta na dłoni głowa Gdzelli zatonęła w marzeniu nawpół sennem. Słodki, cichy bełkot przy brzegu szeptał jej dziwne jakieś tajemnice. Zasłuchała się w nieuchwytną melodję nocy... i... oto mroki jej zaczęły rozjaśniać się... odkrywały coraz dalej — dalej, jakby się zsuwał mglisty woal z jasnego oblicza bóstwa. Dal w perspektywie stała się tak przezroczą, że Gizella ujrzała wyraźnie... szczyty gór śnieżnych Iralu i ukrytych tam, czuwających strzelców... ich wodza... Rwie się i szarpie czarny rumak, lecz jeszcze nie czas, nie nadeszła chwila. Sokoli wzrok wodza przebije przestrzeń, błyski oczu stalowe, groźne... Spojrzała w nie Gizella blisko... złagodniały odrazu, ten ich wyraz jedyny, władczy a tchnący uczuciem ogarnia ją, przenika do głębi serca...
... Cisza pełna niecierpliwości... kiedyż rozlegnie się tętent pędzących rumaków?...
...Zamajaczyła czarna twarz Achmeda, murzyn w dłoni ściska broń, gotów krwią zbroczyć szlak ucieczki, byle ocalić króla...
Wtem Gizella zapatrzona w dal bezkresną, oczekująca, widzi Luisela... Wszak to on idzie w falach jeziora?... płynie czy idzie?... Zanurzony do pół piersi w srebrnej, ciemnym błękitem nocy przesyconej wodzie, patrzy na Gizellę i coś mówi... uśmiechnięty jakimś rozdzierającym uśmiechem, zbliża się razem z tą falą szumiącą... Widzą go już i na granicy Iralu, pada donośna komenda wodza... wnet go otoczą, będzie bezpieczny....Ależ nie!... Luisel jest tu, podchodzi blisko, wciąż pogrążony w srebrno-sinym odmęcie. Toń się wznosi, sięga do piersi króla a on idzie swobodnie wśród jeziora jakby fala sama go niosła do stóp Gizelli. Ona patrzy zdumiona, bo z jego palców spływa krew i plami srebrzystość wody... A księżyc świeci tak jasno, tak jasno... Mirjady iskier zimnych, brylantowych połyskuje dokoła króla a krew płynie mu z palców... Co to znaczy? Gizella chce spytać, lecz jakiś lęk przemożny tamuje jej głos... Król znikł!... pewno dosięga granicy Iralu...
Wtem zaćmił się widok gór iralskich, wszystko z niesłychaną szybkością zapada w mrok... Gdzie są strzelcy... gdzie wódz?...
...Szum wody, fale płyną... księżyc mrozi zimnem światłem...
Gizella zerwała się z krzesła gwałtownie... blada, rozszerzonemi oczami powiodła dokoła... Zamajaczyła wizja Luisela, wychylona do połowy z fal jeziora.
Nagle cichy szmer przy drzwiach. Z drugiego pokoju wyjrzała hrabina Inara.
Patrzyły na siebie w popłochu.
— Król zginął!... — zawołała Gizella.
— Najmiłościwsza pani...
— Pójdziemy nad jezioro! prędko, prędko!...
Inara zrozumiała, że iść muszą...
Wybiegły do ogródka... W tej samej chwili przed bramką stanęła jakaś czarna postać. Gizella poznała Achmeda. Przy czarnym burnusie twarz jego była szara od bladości. Trzymał coś w ręku.
— Król?!
Murzyn rozłożył ramiona bezradnie.
— Dworzanin króla uciekał, mówił, że król płynie tu z doktorem Nogerem...
— Z doktorem!?... — ręce jej opadły. — Gdzież są?!...
Achmed wskazał ręką jezioro srebrno-sine w księżycu, jak lód.
— Wyłowiliśmy łódź zamkową z Reeg... bez wioseł, tylko to leżało na dnie...
Podniósł w górę i rozłożył przemokłą, jak szmata, ciemną opończę króla Luisela.
Gizella krzyknęła strasznie. Nogi się pod nią ugięły. Śmiertelnie blada ukryła twarz w dłoniach i padła przy bramce na kolana.
Hrabina odprawiła ręką Achmeda.
— On nie utonął!... On nie utonął!... — powtarzała Gizella z jękiem.


— W cesarzowej znowu odezwała się manja koczownicza — mówiono o Gizelli w Idaniu, — gdy po pogrzebie króla Luisela, pożegnawszy się z cesarzem na granicy Iralu, nie wracała do Sustji, nadsyłając tylko co pewien czas krótkie zawiadomienie o sobie, zakończone najczęściej słowami: „...a jutro jadę dalej...“
Istotnie zamiłowanie do podróży wzmagało się w Gizelli coraz bardziej a komunikaty jej krótkie świadczyły wymownie, że gna ją w dal, często bez celu, jakaś siła przemożna, której nie zdolna była się oprzeć. Pod przybranem nazwiskiem, w towarzystwie hrabiny Dalney, marszałka dworu barona Topczy, Heczjanina i koniuszego hrabiego Hunzagi, odbywała podróże dalekie, przenosząc się nieraz pod wpływem nagłej wewnętrznej podniety z krajów północnych na południe, z zachodu na wschód. Daremnie cesarz Ottokar próbował nawiązać z nią listowny kontakt i ktoś z zaufanych dworzan wyruszył w drogę jej śladem. Gizella jakby w obawie przed przypomnieniem jej obowiązku powrotu do kraju, zmieniała natychmiast miejsce chwilowego pobytu, dopiero później nadeszłe do Idania wieści zdradzały po niewczasie kierunek nowej podróży. Cesarzowa przerzucała się z gwarnych miast stołecznych w odludne puszcze górskie, lub na ciche wybrzeża morskie, wspinała się na szczyty najmniej dostępnych wyżyn, zwiedzała wyspy egzotyczne, niebezpieczne skały i pustynie, głuche zmurszałe zamczyska, gdzie wśród murów okrytych pleśnią błąkały się echa starych legend. Lubiła wspomagać odwieczne klasztory, gdzie dogorywali białobrodzi zakonnicy, słuchała ich opowiadań o dawnych dziejach, ich poglądów na życie i religijnych dysput. Samotnie te pobudzały ją do mistycyzmu, lecz obdarowawszy klasztor szczodrą ofiarą, szukała nowych wrażeń w bogatej przyrodzie, w kwiatach, wśród lasów lub na niezmierzonych odmętach mórz, zawsze łaknąca coraz innych zakresów dla swej bujnej wyobraźni.
W Anglji przebywała w zameczku myśliwskim, ulubionym, polowała z zamiłowaniem na lisy. Nie strzelała tylko nigdy do ptaków. Słynęła ze swych szalonych wycieczek konnych, po górach lub rozległych pustoszach, a galopując aż do utraty tchu nie zawahała się nad żadną przeszkodą na swej drodze. Z równą łatwością przesadzała mury ogrodzenia, jak parowy i wyrwy skalne, lub bystre ruczaje. Konie były jej pasją. Wielki koniuszy cesarzowej, hrabia Hunzagi, Rekwed, mówił, że Gizella posiada w sobie jakąś magiczną moc oddziaływującą tak silnie na te zwierzęta, że najbardziej nieposkromione dzikusy czyni łagodnemi i powoduje każdym z zupełną swobodą zaraz przy pierwszej próbie. Powożąc się sama niekiedy czwórką lub szóstką rumaków, zaprzężonych do odpowiedniego pojazdu, zdumiewała siłą i zręcznością kierowania rozpędzonemi biegunami, które znały wybornie każdy ton jej głosu, każde niemal drgnienie jej ręki. — Wiele upodobań Gizelli odziedziczył po niej syn, książę Roger. Cesarzowa miewała już w nim towarzysza wytrwałego swoich wypraw, a dzielna postawa śmiałego młodzieniaszka cieszyła ją niezmiernie. — W ciągu kilkunastu miesięcy podróżowania Gizella tylko z dziećmi widywała się często, ściągając je pod opieką czuwających nad niemi profesorów i głównej opiekunki, hrabiny Marty, do miejsc, gdzie przebywała dłużej. Po takich spotkaniach parokrotnie starsi książęta wracali z opiekunami do Idania, małą zaś księżniczkę Marjolę, Gizella zabierała z sobą w podróż, o ile teren nowej wycieczki był mniej ryzykowny. Przytem cesarzowa nie zaniedbywała nigdy nauki, uczyła się ciągle czegoś nowego, zdobywając szeroką wiedzę. Pochłaniała ją astronomja, przyroda, z lektorem Chryzjosem studjowała filozofję. Z niesłychaną łatwością przyswajała, sobie obce, najtrudniejsze języki. Wszystko ją interesowało, dążyła stale do coraz głębszych zdobyczy dla swej myśli i, rozleglejszych horyzontów dla polotu niezmiernie żywotnego umysłu.
A tymczasem Idań komentował rozmaicie długą nieobecność cesarzowej w stolicy.
Położenie cesarza stawało się równie przykre, jak przed kilku laty, zachodziła w pojęciach jego tylko ta różnica, że wówczas opuszczenie Sustji przez Gizellę przypisywał usprawiedliwionym powodom, gdy obecnie powodów tych doszukać się nie mógł.
Tymczasem od niej nadchodziły zawsze listy lakoniczne, podające jeno wiadomości z podróży, i znowu upływały miesiące. W ciągu tych miesięcy wbrew tradycyjnym datom w „Starym Ururgu“ nie odbyły się dworskie uroczystości, królewski zaś zamek w Sudgreście, stolicy Rekwedów, świecił przerażającemi pustkami, jakgdyby przeżywał okres ciężkiej żałoby. Sudgrest wiedział to samo, co wiedział Idań, przejmując z ust trzecich zagadkowe komunikaty Gizelli, i wyglądał z upragnieniem powrotu królowej, jak jaśniejszego promienia słońca, zwiastującego wiosnę.
Sweno męczył się. Trawiło go to jedyne nadludzkie cierpienie, z którego nawet przyjacielowi zwierzyć się nie wolno. Nie znosił czasu, gdyż mu nie obiecywał ujrzenia Gizelli, a czas ten wlókł się z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc — w nieskończoność. Niekiedy przychodziła mu myśl szalona, ażeby zerwać krępujące go względy i wyjechać za Gizellą choćby trzeba było wszystkie morza i lądy zmierzyć z krańca w kraniec; lecz częstokroć, gdy był nawet już gotów do drogi, zastanawiał się nagle, że opinja publiczna domyśli się celu jego wyjazdu, w chwili zupełnie niestosownej i niewinnie rzuci cień na Gizellę a także naprowadzi domysły na drogę niepożądaną. Raz wszakże wyjazd zagranicę w sprawach państwowych sam się nastręczał. Sweno skorzystał z tego bezzwłocznie, z radością, rozpierającą mu serce, lecz rychło musiał wrócić związany terminami załatwiania innych spraw, więc wrócił rozczarowany, przygnębiony, z uczuciem pustki. Pragnął w pracy ponad siły, w wirze i zgiełku życia codziennego rozproszyć pożerającą go tęsknotę, — skutek był taki, że podczas gdy w rządzie podziwiano jego energję, a w Zgromadzeniu Narodowem płomiennością swych mów wywoływał entuzjazm, on sam odnosił wrażenie, że oto ciągnie się długa bezsenna noc, i że napróżno usiłuje ją czemś zapełnić. W Awra Rawady, w gabinecie, siadał nawprost portretu Gizelli i patrzał na nią długo, tęsknie, dopóki zaniepokojony Tolomed nie przyszedł po cichu i nie zbudził go z tego, napół wizjonerskiego zamyślenia jakiemś słowem troskiiwem.
A Gizella podróżowała. Gdy uroda jej tak wybitna, pełna wdzięku i królewskości zasłynęła w jakiej okolicy, gdy zaczęto zwracać na nią powszechną, uwagę, domyślając się, kim jest właściwie, wnet uciekła dalej i już gdzieindziej inne nosiła nazwisko i, znowu tam rozchodziły się różne podania o niej, o jej wielkiem sercu i hojności, dla biednych zwłaszcza, o jej energji i odwadze. Postać jej pomimo skromnych szat czarnych uderzała wszystkich.
Pewnego razu znalazłszy się przypadkowo na granicy sustjańskiej, rzekła do hrabiny Dalney.
— Wracamy do Idania, czuję się nieco wyczerpana. Zresztą mam znowu do spełnienia wiele obowiązków. Chciałabym dłużej pobyć z dziećmi, pragnę osobiście zająć się pracą społeczną. Odpoczniesz i ty, droga Inaro, bo istotnie poświęcasz się dla moich kaprysów.
O decyzji powrotu swego poleciła natychmiast zawiadomić cesarza i... nazajutrz, zanim zdołano uczynić odpowiednie przygotowania na jej powrót, stanęła w Idaniu.
Osłonięta gęstym woalem przejechała przez miasto najętym powozem niepoznana przez nikogo, ale przed bramą „Starego Ururga“ żołnierze warty zamkowej, spojrzawszy bystro na jadącą, nagle, jak na komendę, sprezentowali broń. Cesarzowa w tej chwili odrzuciła z twarzy woal i skinęła im głową z uśmiechem serdecznym... W zamku powstało zamieszanie, witano ją owacyjnie. Cesarz Ottokar był ucieszony niezmiernie, ale jednak znalazł odpowiedni moment i nieomieszkał powiedzieć:
— Ten twój wyjazd w zgoła odmiennych okolicznościach, niż poprzedni, pozwala mi przypuszczać, że istnieją między nami stale, jakieś ważne niedomówienia, ale te należałoby corychlej wyjaśnić...
— Wyjaśniając, stworzymy... może... nowe nieporozumienia, — odrzekła spokojnie Gizella. Czy chciałbyś, abym się usprawiedliwiała? Och, Ottokaro, bieg czasu usprawiedliwi nas obojga. Cóż znaczą słowa! Cieszmy się oto widokiem dzieci, w nich bowiem zacznie żyć nanowo wiele z naszych wspólnie pogrzebanych ideałów.
Ottokar nie śmiał już ciągnąć rozmowy na ten temat, wiedząc, że każde słowo Gizelli będzie jego porażką. Istotnie, cóż znaczyły słowa... w jakże śmiesznej stanąłby pozycji, gdyby zaczął badać Gizellę i... wywlekać swoje błędy! Doszedł do wniosku, że jest mu już wszystko obojętnem, z wyjątkiem kwestji utrzymania nadal małżeństwa i Gizelli przy sobie na dworze idańskim. Starał się po powrocie żony okazywać względem niej tyle serdeczności, ile trzeba było, aby ciekawe oczy ludzkie zaspokoić.
Na wiadomość o powrocie królowej przybyli zaraz do Idania magnaci rekwedzcy ze Swenem Wenuczym na czele. Pobyt ich w zamku był krótki i ograniczył się tylko do ceremonji powitalnej w obecności Ottokara i całego dworu. Do ubocznej rozmowy, jak tego pragnąłby Sweno — nie doszło.
W parę tygodni potem Gizella na wieść o wybuchłej na Rekwedach strasznej epidemji, pośpieszyła natychmiast do zamku swego w Doken, i zatrzymała się w tem ustroniu, zorganizowawszy pod swoim protektoratem silna akcję ratunkową. Nie pomogły przekonywania cesarza i magnatów, by się nie narażała. Gizella, zapominając o sobie, pragnęła czuwać nad okolicznym ludem, który wyjątkowo umiłowała i nieść opiekę i zasiłki materjalne tam, gdzie rzeczywiście były potrzebne. Z ofiarności swej słynęła dawno we wszystkich niemal wsiach i miasteczkach rekwedzkich, więc tembardziej teraz jej przyjazd był niezwykłą uroczystością dla mieszkańców, strapionych epidemją i sprowadzał zaraz wdzięczne tłumy, żądne ujrzenia królowej, usłyszenia jej słodkiego głosu i podziękowania jej za troskliwość i serce.
Doniesiono pewnego razu Gizelli, że w odległej wiosce nad Anudem epidemją zdziesiątkowała ludność tak strasznie, że pozostało na pastwie losu moc dzieci-sierot, pogrążonych w ostatniej nędzy. Gizella zerwała się, jak ptak, śpiesząc na ratunek. Obrała podróż zwykłą łodzią, gdyż trzeba było mijać Awra-Rawady, a stamtąd statek królewski mógłby być łatwiej dostrzeżony. Towarzyszyli jej hrabina Inara i baron Topcza, wiosłowali dwaj wynajęci przewoźnicy, którzy zresztą zrzekli się zupełnie zapłaty za dobry uczynek ukochanej królowej. Dzień był upalny, powietrze duszne, rzeka zalana słońcem iskrzyła się od spadających na nią mirjadów ogni. Mijając zamek Wenuczych, Gizella zatopiła w nim oczy. Przeżyte tam chwile były dla niej tak pamiętne i tyle zawierały czaru szczególnego, że gmach ten wyniosły, panujący potęgą swoją nad rzeką i okolicą, samym widokiem wzbudzał w niej uczucia głębokie i dreszcz jakiś niesamowity.
W wiosce przebyła cały dzień, niosąc pomoc w postaci złota... i serdeczne słowo... Odpływała do Doken już po zachodzie słońca, żegnana przez wynędzniałych wieśniaków jednym płaczem wdzięczności bezmiernej. Miejscowy ksiądz zatrzymywał ją na nocleg, gdyż zanosiło się na burzę, lecz baron Topcza był przeciwnego zdania, nagląc do powrotu.
— Niebezpieczny tu nocleg dla najmiłościwszej, w tem epidemicznem cmentarzysku nie można narażać królowej na wszelkie możliwości pomimo nawet wygasłej zarazy. Popłyniemy, a gdyby burza groziła, mamy po drodze zamek Awra Rawady, gdzie znajdziemy zawsze schronisko.
Przypomnienie zamku Wenuczych zmieszało Gizellę, lecz nie okazała tego i postanowiła odjechać.
Jakoż wkrótce, gdy zapadł wieczór, burza rozpętała się ze srogością niebywałą, uczyniło się tak ciemno, że nie było widać brzegów rzeki, tylko jeden bezmiar wody spienionej. Wicher uderzał w łódkę z jakąś szatańską zjadliwością rzucając ją dowolnie z fali na falę, jak łupinę. Wioślarze i baron Topcza, pracowali przy wiosłach, ale wszędzie porywał i unosił ich prąd wody tak silny na rozkołysanej fali, że niepodobieństwem było dotrzeć do lądu. Pędzili z taką zawrotną szybkością, że znający dobrze rzekę wioślarze zaczęli się obawiać o skały nadbrzeżne pod Awra Rawady, by się o nie nie rozbić. Gizella uspokajała ich, ale groza położenia była istotnie wielka i niebezpieczeństwa piętrzyły się z każdą chwilą. Wtem błysk oślepiający rozjaśnił ciemnię rzeki i huk straszny wstrząsnął powietrzem. Gizella zadrżała.
— Baronie, kierujmy łódź do brzegu, tu możemy potonąć.
— Nie widać brzegu, najmiłościwsza, wszędzie czarny odmęt.
— Wszystko jedno, na lewo, czy na prawo, byle stanąć na lądzie!
Nowa jasność rozdarła czerń nieba ukośnym zygzakiem i nowy uderzył grom. Zdawało się, że fale wody spienionej uniosły się od huku i zagotowały silniej. Szum gwałtownej ulewy, zgiełk, wicher i łoskot walących nieustannie piorunów potęgowały przerażenie po każdej nowej błyskawicy i czyniły dalszą podróż niemożliwą. Baron Topcza wyrzucał sobie z rozpaczą ten niefortunny powrót wśród burzy i czynił z wioślarzami nadludzkie wysiłki, walcząc z rozszalałym żywiołem dla uratowania już tylko życia królowej. Łódź napełniła się wodą, mapróżno wyczerpywały ją czapkami mężczyzn Gizella i Inara.
Wtem błysnęło coś w odmętach czarnych, jakby błędny ognik zapłonął w powietrzu i drgał i przygasał co chwila, niesiony przez kogoś w oddali na wichrze, wśród deszczu.
— Albo to światło z naszego statku, który może płynie z Doken po nas, albo to Awra Rawady — zawołał baron i jął krzyczeć głośno wraz z wioślarzami.
Ryk skłębionych wód tłumił ich głosy, ale baron krzyczał wytrwale, kierując zarazem łódź ku prawej stronie rzeki, gdzie migały światełka. Nagle wśród wrzawy, burzy i przelewającej się, partej huraganem, wody usłyszano odgłos jakby strzału i krzyk, powtórzony kilkakrotnie. Jednocześnie łódź trafiła na prąd rzeczny tak wartki, że zaczęła pędzić w bok z nienaturalną szybkością wprost na skały nadbrzeżne.
— Rozbijemy się! Jezus Marja! — wrzasnął baron, jak oszalały, i chwycił królową za obie ręce, pociągając ją na tył łodzi.
— Ognie na skale! To Awra Rawady! Widzą, nas! — krzyknęła Gizella. — Jesteśmy ocaleni!
Baron i wioślarze ponowili wołania, królowa z Inarą jęły wymachiwać na oślep białemi chusteczkami, wołając również. Huk piorunu, bijącego w pobliską skałę, ogłuszył wszystkich, ale w ślad po gromie zajaśniał na falach złoto-rudy blask pochodni, oświetlających jaskrawo brzegi, i głos w górze zakrzyknął donośnie:
— Pilnuj!!!
Dwa długie czarne węże lin świsnęły nad łodzią, baron porwał jedną, wioślarz zdołał uchwycić drugą i łódka oparła się prądowi, ciągniona potężną siłą do brzegu. Teraz Gizella wpatrywała się z bijącem sercem w oświetloną czerń nocy, chcąc dojrzeć Swena, pewna, że nikt inny tylko on przeczuł grożące niebezpieczeństwo i pośpieszył im na ratunek. Łódka już podsunęła się blisko do kręgu gorejących pochodni, ale na brzegu nie widać było jeszcze nikogo. Wtem trzask straszny znowu zagłuszył wszystko, ogień sypnął z czarnej otchłani niebios, rumor piorunu powtórzyły skały, wicher uderzył z wściekłością, jak taranem, łódź zerwała się z liny, ciśnięta żywiołową siłą na skałę nadbrzeżną. Jednocześnie rozległ się krzyk przeraźliwy i w tej samej sekundzie Gizella, wyrzucona z impetem na brzeg, straciła świadomość i czucie.
Wenuczy, ujrzawszy w blasku pochodni postać Gizelli, zwisła na głazie, skoczył poprzez wodę spienioną blady z śmiertelnej trwogi, z rozpaczą w sercu, pochodnię rzucił, że zgasła z sykiem, i dopadł do Gizelli. Chwycił ją na ręce, przyłożył ucho do serca, sprawdziwszy, że bije i z jakimś dzikim okrzykiem porywając ją w ramiona, jak zdobycz nieocenioną, nie oglądał się na Tolomeda i Edimara, którzy ratowali innych, lecz pognał z drogim ciężarem pod górę skalistą, jakby unosiły go skrzydła. Cóż go teraz obchodziły burza, pioruny i cały świat, skoro ją miał w swych objęciach, przygarniętą mocno do piersi, bezsilną, ale nareszcie, nareszcie oddaną jego opiece zdala od tych wszystkich, z którymi zawsze stykać się musiał. Niósł ją, jak swoje szczęście, swoje życie, swój jedyny urok i skarb. Biegł prawie bez tchu skalistą dróżką, znaną mu dobrze, biegł byle jaknajdalej od ludzi i pragnął, by się ta dróżka nie skończyła nigdy i ta noc czarna i ta burza, opatrznościowa dla niego. Serce biło mu w piersi oszalałe ze szczęścia, głowa pałała ogniem, oczy patrzały w tę jedyną umiłowaną nadewszystko kobietę z lękiem o nią i z pragnieniem, by ta chwila jedyna trwała wieki. Tak dopadł do tarasu a stamtąd wbiegł na pokoje zamkowe. W jednej z komnat złożył Gizellę na miękkiej, białem futrem zarzuconej sofie i dopiero teraz ujrzał jej bledziutką jak lilja twarz i usta cudownie piękne, lekko, jakby szmerem słów rozchylone. Dreszcz rozkoszy przebiegł go nawskroś, uczuł w sobie pragnienie tak mocne i słodkie, że nie mógł mu się oprzeć i nie chciał. Więc w oplocie swych ramion uniósł Gizellę ku sobie, pochylił się ku niej wolno w upojeniu najwyższem i wtulił zachłannie usta w jej włosy pachnące. Ale wtedy wir obłąkany porwał wszystkie jego myśli, ziemia zatrzęsła się pod nim, szaleństwo odjęło mu władzę nad sobą. Nie oderwał ust, lecz przylgnął niemi do tych cudnych wonnych włosów mocniej, z chciwością bezgraniczną i płomieniem pożerającym mu pierś. Pijany był szczęściem i zatracił świadomość wszystkiego.
Oprzytomniło go dopiero jej westchnienie głębokie, ciężkie. Spojrzał na nią uważniej: była bezwładna w omdleniu, tylko pierś jej poruszała się lekko, ledwie dostrzegalnie. Ogarnął go wówczas przestrach i zrozumiał, że trzeba ją cucić. Przyniósł wodę rzeźwiącą, przyklęknął i, trzymając Gizellę w objęciu jednego ramienia, jął nacierać jej skronie i skrapiać jej czoło. Po chwili otworzyła oczy, wstrząsnąwszy się, jakby lękliwie spojrzała otwartą źrenicą w pochyloną nad sobą twarz Swena.
— Sweno... — wionął z jej ust szept półświadomy, zaledwie dosłyszalny.
Wenuczy przygarnął ją do siebie, hamując swój szał, i wpatrywał się w nią z pod opuszczonych ciężko powiek całą głębią uczuć swoich, panował nad niemi resztą przytomności.
— Gdzie ja jestem? — zapytała, drgnąwszy silniej, Gizella.
— Jesteśmy razem w Awra Rawady... — odpowiedział miękko Wenuczy.
— Książę — ??...
Uczuł, że zadygotała mu w ramionach całem ciałem i gorąco uderzyło od niej, okraszając rumieńcem jej twarz. Pochylił się nad nią nisko, niepomny już na nic.
— Gizello! Bóstwo moje!...
Oddech jego, przepojony żarem, uczuła na swych skroniach.
— Więc to nie był sen?...
— Bóg mi cię oddał na tę chwilę jedyną, Bóg zmiłował się nademną po tylu latach tęsknoty...
— Sweno?!
Szalony poryw uniósł go wichrem, przycisnął ją mocarnie do piersi, zaczął mówić zduszonym szeptem...
— To sen szczęścia... to sen nieziemski... to nasza wielka, cudowna chwila... Gizello umiłowana!...
Przykrył ustami rozpalonemi jej gorące usta, wargi ich zwarły się w mocnym zachłannym pocałunku, jaki zdolen jest wyszarpnąć serce z piersi i skończyć się śmiercią. Ramiona Gizelli odruchowo a namiętnie zacisnęły się na szyi Swena w najsłodszem poddaniu się. Wówczas ogarnęła ich płomienna, spalająca łuna zachwytu i szału. Głuchy jęk rozkoszy wydobył się z jego krtani. Trzymał ją wtuloną w swoją pierś, dyszącą dla niej, odczuwał łomot jej serca, chłonął jej usta pożogą własnych zapamiętałych warg.
Była to sekunda, ale przez tę sekundę niewysłowionego upojenia odczuli oboje, że spełnia się ich tęsknota obłędna, szczęście, cud i rozkosz najwyższa całego życia, że oboje dotarli do wyżyny pragnień, poza którą jest tylko jeden ocean niebytu.
Nagle Gizella zatrzęsła się w sobie okropnym wstrząsem przerażenia i poderwała się w jego ramionach.
— Puść mnie, Sweno... książę!...
Jednocześnie rozległy się na korytarzu głosy Tolomeda i służby. Gizella wysunęła się z ramion Swena, opadając ciężko na sofę. Wenuczy zerwał się, podbiegł szybko do drzwi i zawołał strasznym urywanym, nieswoim głosem:
— Więcej światła!
Zabłysły świeczniki, do komnaty wbiegł zaniepokojony burgrabia, a za nim weszła krokiem zmęczonym hrabina Inara.
— Co tobie, najmiłościwsza pani? — podsunęła się hrabina strwożona do królowej, chwytając jej drżące ręce.
— Już nic, nic... omdlałam tylko... Czy wszyscy ocaleli? — spytała słabo Gizella.
— Wszyscy, ale tu głównie o ciebie chodzi, pani.
— Chciałabym odpocząć... do dalszej drogi sił nie mam.
— Cały zamek na rozkazy waszej królewskiej mości, — rzekł Sweno, siląc się na głos najbardziej naturalny. — Proszę dysponować, — zwrócił się do hrabiny.
Dał znak Tolomedowi, by czekał na rozkazy i sam podsunął mu szereg propozycyj, opuszczając komnatę.
Nocy tej Gizella była napół nieprzytomna, pogrążona w jakimś jakby niespokojnym śnie, a gdy powieki jej podnosiły się, odkrywając głębie ciemnego fioletu, był w oczach jej smutek i ból tak rozdzierający, że hrabina Inara płakała cicho nad królową, gdyż stanu jej tym razem pojąć nie mogła. Przeczuwała tylko, że dusza królowej łamie się w jakiejś walce ponad jej siły, że przeżywa jakąś tragiczną mękę zmagania się wszystkich uczuć i myśli razem, ale co mogło wywołać ten ból ukryty na dnie serca i smutek niepojęty — pozostało dla niej tajemnicą.
Nazajutrz dopiero po południu Gizella przemówiła do hrabiny.
— Inaro, oznajmił księciu, że chcę odpłynąć do Doken.
— Najmiłościwsza pani, zawiadomiłam Doken o wypadku, statek przybył tu i czeka wraz z szambelanem, sekretarzem i doktorem. Ale ty, najmiłościwsza jesteś za słabą, by odpływać, to niemożliwe, mówiłam o tem marszałkowi.
Gizella pokręciła głową.
— Pojadę stanowczo.
Rozejrzała się po komnacie, poznała ją teraz zaledwie.
— Mieszkałam tu wtedy gdy... byli ranni... — szepnęła. — Dlaczego tu tyle róż białych?...
— Książę rozkazał przynieść — rzekła Inara...
Na twarzy Gizelli wystąpił silny rumieniec. Oparta na poduszki, przymknąwszy powieki, milczała długo.
— A jednak jest mi tak słabo, — powiedziała, jakby do siebie...
Nagle znowu podniosła głowę, zwracając się do hrabiny.
— Inaro, chcę się ubierać. Pójdź zaraz do księcia i poproś go, by niezwłocznie zarządził mój wyjazd.
— Najmiłościwsza...
— Ach, nie sprzeciwiajcie się moim postanowieniom. Dziś muszę wyjechać. Przedtem jednak chcę się pomodlić w kaplicy, na grobie księcia... ojca. Wróć zaraz, Inaro, pójdziemy razem.
Gdy hrabina wróciła, Gizella była już ubrana, gotowa do wyjścia.
— Jestem jednak dziwnie słaba — rzekła niecierpliwie.
Wypiła podany jej przez Inarę napój wzmacniający i, podtrzymywana lekko przez przyjaciółkę, wyszła na taras a następnie do parku.
Po dłuższym czasie, w kaplicy, wzniesionej nad grobowcami Wenuczych, ukrytej wśród wielkich wiązów i jodeł, daleko w gąszczach parkowych, zagrały organy. Głębokie ich tony przemówiły cichem beznadziejnem łkaniem serca, tęsknotą, zawierającą w sobie całą treść życia, i tym żalem bezmiernym, jakiego usta wypowiedzieć nigdy nie zdołają. W muzyce tej nie było już grzmiącego radością hejnału, ani buntu zrywającej się ku wyżynom istoty — w kaplicy rozbrzmiewała melodja duszy, przepojonej boleścią, śpiew pielgrzyma zmęczonego drogą do słońca, bez wiary, pełna rezygnacji.
A w głębi kaplicy, w jej mrocznej nawie, stał Sweno Wenuczy, wsparty całym sobą o filar, zasłuchany w muzykę organów.
Wymowę ich, sięgającą w głąb duszy i serca, tak dobrze rozumiał. Odczuwał każdym nerwem tony, płynące z pod palców Gizelli, i wiedział, że ona muzyką tą żegna go, że mu wyznaje wszystko, co w niej dla niego żyć zawsze będzie, i błaga, aby zapomniał, aby spełnił ofiarę wyrzeczenia się pragnień najdroższych i tęsknot niezmierzonych. I zdawał sobie sprawę, że rozejść się oboje muszą na długie, długie wieki — on. aby oszaleć w męce, przechodzącej nawet jego olbrzymie siły, ona, aby zachować niesplamioną cześć kobiety i skierować swoje loty do obowiązków matki, żony, monarchini. Były momenty podczas słuchania tej muzyki, że ogarniała go wściekłość i buntował się przeciwko sobie, i przeciwko światu, lecz, gdy myśl nagła uświadamiała go, na ile Gizella może rozporządzać sobą, opadły mu ramiona bezsilnie jak przytoczone ciężarem kamiennego grobu.
Pieśń pożegnalna trwała długo. Gdy ostatnie jęknęły akordy, załamując się w tragicznym, przejmującym bólu i cisza zaległa kaplicę, Sweno wyszedł pierwszy, Gizella pozostała jeszcze na chwilę zatopiona w gorącej modlitwie. Twarz Swena była niby z szarej skały wykuta, oczy, przysłonięte do połowy powiekami, miały w sobie martwotę oczu marmurowego posągu, zapatrzonego beznadziejnie w dal. Aleję parkową zalewały blaski ogniste zachodzącego słońca, Wenuczy szedł w tej pożodze, jak w purpurze krwi własnej, z otwartej rany serca jego broczącej.
— Czy wszystko przygotowane? — spytał sucho Tolomeda, wszedłszy do zamku.
— Tak jest, wasza dostojność. Od portyku głównego aż do przystani na rzece droga bieli się, jak śniegiem pokryta. Rychło jej królewska mość będzie wyjeżdżać,... czy już dziś?
Sweno nic nie odrzekł, tylko skinął głową.
Nadszedł czas odjazdu.
Królowa wyszła z zamku, dążąc do przystani, prowadzona pod ramię przez księcia, z drugiej strony mając dostojnika dworu swego w Doken a poza sobą hrabinę Inarę, marszałka barona Topczę, nadwornego lekarza i paru innych dworzan.
Zaledwie wyszła, z ust jej wybiegł okrzyk zachwytu. Cała aleja pomiędzy dwoma szeregami rozkwitłej białej akacji obstawiona była wazonami białych kwiatów, azalji, tuberoz, rododendronów, kamelji, na ziemi zaś słały się jak gęsty puszysty chodnik białe róże. Ta biel róż, ustawionych szeroko po bokach, tworzyła drogę, wiodącą jakby w zaczarowany świat bajki, środek zaś alei, wysypany puchem różanych płatków i białego kwiecia wydawał się szlakiem obłocznym. Aleja ta zanurzona jak w topieli roznoszącej woń cudowną, odurzała. Był czar tak potężny w tej olbrzymiej masie kwiatów rozścielonych przepychem swym pod drobne stopy królowej, że uśmiech promienny rozjaśnił twarz Gizelli, podniosła oczy na Swena i — w oczach jego patrzących na nią na jeden moment, pełen uroku, zatonęła.
Powiedział jej oczami to, co mówił zresztą wyraźnie ten rozkwitły dla niej, biały, wonny, anielski szlak. Prowadzona przez niego, weszła w tę różaną powódź, nie widząc nikogo więcej poza Swenem, nie słysząc nic oprócz bicia serca ich dwojga, nie odczuwając nic ponad, dotyk jego ramienia.
Nikt z obecnych nie śmiał przemówić głośniej słowa — wszyscy byli jak w zachwyceniu. Droga ta przeczysta nastrajała mistycznie, pochód ten wydawał się snem na jawie. Ostatnie refleksy purpurowego zachodu wsiąkały gorącym blaskiem w biel rozsypaną na drodze, różowiąc ją zlekka i nasycając jakby ogniem wewnętrznym.
— Szlakiem takim idzie się tylko raz w życiu — szepnęła ledwie dosłyszalnym szmerem słów, Gizella.
— I raz w życiu przechodzi się mękę zatracenia... — rzekł głucho Wenuczy.
— By poznać szczęście w męce... — dokończyła Gizella.
Zamilkli oboje i szli przysunięci bardziej do siebie, jak by stąpali drogą tęsknoty i marzeń, zaślubieni sobie na wieki, a jednak tak dalecy od szczęścia istotnego, którego w miłości swej szukać nie mogli...
Doszli tak do przystani. Statek strojny był w białe kwiaty i girlandy z róż. Królowa raz jeszcze rzuciła spojrzenie na przebytą drogę aż do zamku, górującego nad rzeką, w oczach jej błysnęły dwie duże łzy, ruchem nerwowym, szybkim wyciągnęła rękę do Swena.
Żegnając królową, Sweno wyglądał jak zastygły, w wyrazie swego cierpienia, Gizella była jak kwiat, złamany nagle przez burzę.
Wenuczy powrócił do zamku. W jakiejś szalonej obłędnej rozpaczy, odczuwając w sobie pustkę bezwzględną, przebiegł wszystkie pokoje i znalazł się w komnacie, opuszczonej ostatnio przez Gizellę. Stanął w progu, patrząc w głąb ze straszliwym wyrazem twarzy bladej, zmęczonej, z bólem zakrzepłym w przepastnych oczach. Ważył się na coś z uporem straceńca, który już wyjścia żadnego niema. Przestąpił próg i znowu zamarł w bezruchu. Nagle drgnął, spojrzawszy na dywan zarzucony różami. Skoczył, jak poderwany z miejsca, i chwycił leżący na ziemi obok sofy wśród kwiatów długi sznur pereł. Znał je dobrze, naszyjnik ten nosiła często Gizella. Ogarnęło go rozrzewnienie dziwne, chłopięce niemal, upadł na dywan, niebaczny, że może kto wejść, i, przesypując perły z ręki do ręki, chwytając je pełnemi dłońmi, zaczął szeptać do ich tajemniczych lśnień:
— Zostały u mnie łzy twoje, Gizello... twoje łzy zaklęte... twoje łzy jedyne... Gizello...


Po krótkim pobycie w Idaniu królowa Gizella pojechała z córkami do Arwji. W Passetoff nabrała nowych sił. W błędnym tumanie myśli, w rozterce i męczarni duchowej, w walce z samą sobą odżyła niejako pod wpływem ukochanych rodziców. Słodycz ich i pogoda zawsze były w ciężkich momentach jej życia otuchą. Księstwo arwijscy nie znali dramatu serca Gizelli, lecz przeczuli, że jest coś, co łamało jej skrzydła, gdy w górnym locie szukała urzeczywistnienia swych snów. Gizella nie zdradziła swej tajemnicy nawet przed ojcem, niegdyś jedynym jej powiernikiem, nie chciała przez to rzucać najlżejszego cienia na Ottokara, wiedząc, że książę Maksymil sądzi surowo lekkomyślność swego zięcia. Wobec męża czuła się pełną winy, wyrzucała sobie gorzko miłość swą dla Swena, karciła się bezustannie za tę jedyną w Awra Rawady chwilę upojenia, po której musiało nastąpić rozstanie się raz na zawsze. Unikała teraz nawet oficjalnych spotkań ze Swenem, na co niejednokrotnie zwracały uwagę sfery dworskie tak w Idaniu, jak w Sudgreście, zaniepokojone tem, że Sweno od pewnego czasu nie brał udziału w żadnych oficjalnych uroczystościach.
Stan Gizelli, graniczący niekiedy z zupełną melancholią, nastręczał sposobność do wielu intrygujących komentarzy, w rodzinie zaś budził obawy. Królowa bawiąc w Sustji, lubiła przebywać tylko z dziećmi, lub zupełnie samotnie, studjując coś pilnie albo grając, albo z książką w ręku, aby czytaniem oderwać myśl od szlaków zakazanych i zapomnieć, zagłuszyć w sobie każde wspomnienie, każdy poryw.
W tym czasie siedemnastoletnia córka jej Beata zaręczyła się z młodym księciem arwijskim Leonardem Wittelsgethem. Zaręczyny odbyły się w Itilii, potem wspaniałe uroczystości ślubne w Idaniu. Cesarzowa znowu ukazała się szerszemu światu w całym dawnym przepychu i blasku swej urody, ale już pełna melancholji i cichej rezygnacji, przejmującej smutkiem. Gdy ujrzała córkę, klęczącą na tych samych stopniach, gdzie sama przed dziewiętnastu laty przysięgała Ottokarowi, serce jej ścisnęło się niewysłowionym bólem, wspomnienia porwały ją w szalony kolejdoskop obrazów. Zatopiona w tych oddalonych wizjach przeszłości, uczuła na sobie wzrok cesarza. Spotkali się oczyma i Gizella odgadła myśl męża, zwróconą w przeszłość. On również widział w tej chwili ten moment, gdy trzymał w dłoni drobną rączkę szesnastoletniej Zili i przysięgał jej przed tym ołtarzem dozgonną miłość a jej ręka drgnęła wyraźnie, gdy obrączkę ślubną wkładała. I teraz, gdy córka ich tak samo, jak ongi Gizella, w bieli i kwieciu ślubnem przysięga swojemu ukochanemu, oni oboje, rodzice, odszukują w duszach swoich dawnej wiary, dawnego promienia radości i porywu do życia.
Oczy Gizelli miały w sobie taki przejmujący smutek i taki cień, jakby to życie właśnie rzuciło na nią czarne skrzydło swego przelotu. Cesarz nie zrozumiał wyrazu tych oczu, nie wyczytał w nich osobistego wyrzutu żony i jej męki, lecz widział wyrzut gorzki za jego tak częste łamanie przysięgi i niestałość uczuć. Oboje patrzyli na siebie i oboje mówili sobie: „wybacz“, ale jakże inne były powody u obojga tej skruchy, jakże inne zakresy przewinień: Oczy Gizelli zgnębiły cesarza i rozczuliły swym smutkiem, jego zaś wzrok przejednał ją, bo ujrzała w nim żal głęboki za popełnione czyny, i ból, i błaganie o przebaczenie i... miłość. To odkrycie wstrząsnęło nią i wywołało nowy okrutny wyrzut, niemal upokorzenie. Rzęsy jej opadły ciężko na oczy.
— On mnie kocha... a ja?... a ja?...
Kochała go mocą przywiązania jak brata, czyż to ta sama miłość, którą dyszało jej serce tam, w Awra Rawady, gdy z rozkosznego omdlenia zbudził ją pocałunek księcia. Tamto uczucie bezgraniczne było jedyne w życiu, wyższe bez porównania nad uczucia z przed lat dziewiętnastu, nad owe dziecięce zapały i marzenia, kiedy pod ich wpływami oddawała rękę Ottokarowi. Miłość dla Swena poprzedzona jakimś hypnotyzmem, przeczuciem, objawiła się w niej, jak natchnienie twórcze, jak nieokiełznana potęga życia, jak pęd do lotu w wyższe regiony z trzęsawiska codzienności, z odmętu zwątpień. Miłość ta, w której potrafili oboje zwyciężać siebie, postawiła ją, na szczycie swych marzeń i tęsknot, podczas gdy małżeńskie pożycie z Ottokarem przyniosło jej wiele rozczarowań, przykrości, napełniło ją wstrętem do życia. Dlaczegóż jednak teraz wyczytane w oczach męża uczucie jego upokorzyło ją i zabolało tak bardzo?...
Mimo zaproszenia cesarza, Sweno był nieobecny na uroczystościach ślubnych księżniczki Beaty. To już zdumiało, a nawet częściowo zaniepokoiło, częściowo oburzyło cały dwór. W sferach, nieżyczliwych Rekwedom, mówiono o nim:
— Ekscelencja książę Wenuczy wraca do dawnych dziwactw i wrogiej niechęci do panującego domu Ururgów, zapewne znowu spiskuje przeciwko Sustji, chcąc obalić jej potęgę nawet kosztem tronu rekwedzkiego, a może sam pragnie na nim zasiąść...
O tych szeptach, krążących coraz śmielej na dworze idańskim, Gizella dowiedziała się z ust syna. Piętnastoletni książę Roger powtórzył jej te oszczerstwa z oburzeniem, poczem patrząc na nią z zachwytem, oczami z szafiru i fioletu, rzekł:
— Dlaczego jesteś smutna, mamo anielska, skoro tyle masz dokoła miłości, tyle uwielbienia, nawet u takich bohaterów, jak książę Sweno Wenuczy, którego przejednałaś dla Sustji swym czarem?
Księcia Swena Roger często stawiał sobie za ideał i unosił się przed matką nad orłem z Awra Rawady, a ona słuchała ze ściśniętem sercem i rumieńcem podniecenia na licach.
— Płoniesz, Rogo, — rzekła raz, patrząc na niego z czułością.
— Jestem synem Ururga i Wittelsgethówny, — odpowiedział z dumą młodziutki następca tronu. — Jako syn królowej Gizelli, muszę mieć górne ideały i kochać orły podniebne. Pojedziemy kiedy do Awra Rawady, pragnę koniecznie poznać ten legendarny zamek.
— Legendarny?... — zapytała zamyślając się.
— Ależ tak! mnóstwo słyszałem o nim historji, o jakiejś starej baszcie, gdzie podobno orzeł oma swoje gniazdo, a w zamku w zbrojowni jest sztylet, zawierający tragiczną tajemnicę rodu Wenuczych.
Gizella przybladła i zapytała drżącym głosem:
— Kto ci o tem wszystkiem mówił, Rogo?
— Mówi o tem legenda... ale co tobie, mamo, zbladłaś tak nagle? My oboje kochamy stare historje, stare pamiątki i zamczyska tak samo, jak kochamy Srebrny Hełm, wróża Wittelsgethów. Nie byłem jeszcze na jego szczycie, to wstyd, mamo... Ale czy wiesz, że podobno z Awra Rawady znowu orzeł odleciał?
— Ach, Rogo, skąd ty takie wieści...
— Tak słyszałem. I podobno dąb wiekowy na skalnym wiszarze wcześnie pożółkł i stracił liście. Dlatego książę Sweno nie ukazuje się nigdzie i chodzi chmurny, jak noc jesienna... Ale i ty, mateczko rzadko kiedy teraz obdarzasz nas swoim cudownym uśmiechem.
Gizella nie dała na to odpowiedzi, posmutniała bardziej i raptownie zwróciła rozmowę na inny temat.
Gdy tegoż dnia Roger rozmawiał z ojcem, zwrócił się nagle do niego z wyrzutem w głosie.
— Ty nie wiesz, ojcze, a mateczka jest smutna i przygnębiona, ale dlaczego?!... wyjawić nie chce. Czyżby była nieszczęśliwą, będąc tak dobrą i tak nieziemsko piękną?
Omgliło się czoło cesarza chmurną zadumą.
— Mateczka twoja, Rogerze, stworzona jest z obłoków i blasku. Czyż istoty takie ziemia uszczęśliwić zdoła?
— A jednak mama uszczęśliwia ziemian, więc jej blask, to może płomień ofiarny, spalający ją dla dobra innych?...
Cesarz zastanowił się, zatrzymał wzrok badawczy na synie.
— Na czem opierasz podobne przypuszczenie, Rogo?
— Ubóstwiam mamę i dużo myślę o niej i wiem, że jest tak inna, niż wszyscy... Jej odpowiadać mógłby jaki bohater legendowy, jak naprzykad...
Książę zatrzymał się, cesarz przeszył go wzrokiem badawczym.
— Kto?
— Książę Wenuczy.
Cesarz drgnął.
— Zanadto ponosi cię fantazja, — pali ci się w głowie — odrzekł niechętnie i zakończył rozmowę.
Cesarska para miała się znowu rozłączyć. Cesarz z następcą tronu byli w przededniu wyjazdu do Sterjotu, gdzie miał się odbyć przegląd floty sustjańskiej i spuszczenie na morze kilku nowych okrętów. Cesarzowa unikała wielkich zjazdów i nie lubiła złączonych z nimi uroczystości, zamierzała przeto wyjechać w inną stronę, gotując się znowu w podróż incognito. Nagle w wigilję jej wyjazdu z Idania przyszła wieść o groźnych zaburzeniach w Sterjocie, będącym pod wichrzycielskim wpływem Gwiazdy Morza. Mężowie stanu zwrócili się do cesarza, by zaniechał narazie podróży, lecz cesarz lekceważył ostrzeżenie i nie dał się odwieść od myśli wyjazdu.
— Lękacie się zamachu na mnie? — rzekł żartobliwie. — Moi poddani nie sięgali nigdy po moje życie, nawet w czasach najbardziej krytycznych. Byłbym najnieszczęśliwszym więźniem, gdybym nie miał zapewnionego jutra w swojej monarchji. Wstydziłbym się, gdybym miał o to posądzać swoich obywateli.
Nie pomogły żadne perswazje, godzina wyjazdu była oznaczona nieodwołalnie, tembardziej, że i cesarzowa niespodziewanie zmieniła poprzedni swój projekt i postanowiła jechać razem z mężem. Ottokar i Roger starali się odwieść ją od tego zamiaru, lecz Gizella była nieubłaganą ze względu właśnie na grożące im niebezpieczeństwo.
Na chwilę przed odjazdem nadeszła wieść, że wielki gmach urzędowy w Sterjocie został wysadzony w powietrze i że spłonęły składy wojskowe.. Jakkolwiek z Idania poszły rozkazy, mające na celu zapobieżenie rozruchom, niemniej jednak stolice Sustji i Rekwedów drżały z niepokoju i używano wszelkich wpływów, aby cesarza i cesarzową skłonić do pozostania na miejscu. Ottokar nie zmienił swojej decyzji, Gizella również.
W drodze do Sterjotu książę Roger zapytał cesarza:
— Czemu, ojcze, książę Sweno Wenuczy nie towarzyszy nam? Wszak jedzie z nami tylu innych sustjańskich i rekwedzkich mężów stanu.
Cesarz rzucił niechętnie:
— Widocznie Wenuczy zmienił się w nietoperza, i wygodniej mu w jakimś zakamarku baszty, niż w szerszym świecie.
— Ach, jak można tak mówić o orle z Awra Rawady! Ja, mam wrażenie, że gdyby książę Sweno był z nami, nie groziłoby nam niebezpieczeństwo w Sterjocie.
— Przesadzasz! Nam wogóle żadne niebezpieczeństwo grozić nie może.
— A dlaczego mnie się zdaje inaczej?!
— Przekonasz się, — rzekł cesarz, nawiązując rozmowę z kimś innym.
Resztę podróży Roger spędził w zamyśleniu.
Wbrew oczekiwaniu cesarstwo doznawali w Sterjocie entuzjastycznego przyjęcia. Owacje sfer wyższych i tłumów, szalone okrzyki na cześć pary cesarskiej, bramy tryumfalne, mnóstwo kwiecia, jakiem zarzucano powóz cesarski, orkiestry grające hymny narodowe sustjańskie i rekwedzkie, chmury sztandarów nad miastem i okrętami, grzmienie dział, wielkie festyny na morzu i w mieście, świetny bal marynarki i uroczystość ochrzczenia okrętów imionami cesarza, cesarzowej i następcy tronu, — wszystko kazało zapomnieć o spisku, którym w Idaniu straszono cesarza.
Ottokar i Gizella zamieszkali w pałacu Maurar, dawnej rezydencji księcia Ksywiana, odgrodzonej od portu Sterjot małą zatoką morską. Do miasta woził parę cesarską i następcę tronu powóz odkryty, strojny w białe tuberozy na karmazynowem obiciu wewnętrznych aksamitów. Powóz ten i zaprzęg, złożony z szóstki białych koni w karmazynowych szorach z białymi pióropuszami znany był Gizelli wybornie, nawet znała dobrze lokajów i forysiów. Ale teraz, gdy po raz pierwszy wyjechali z pałacu zwróciły jej uwagę całkiem obce twarze służby. Na pierwszy rzut oka odniosła wrażenie, że są to Rekwedzi. Istotnie, gdy w stosownej chwili przemówiła do jednego z nich po rekwedzku, lokaj poczerwieniał, jak szkarłat i spuścił oczy. Gizella zrozumiała: służbę miejscową, zapewne w obawie ukrytych wśród nich złoczyńców, zamieniono na rekwedzką, godną bezwzględnie zaufania cesarzowej.
Gdy cesarstwo płynęli do portu wielką, białą łodzią, zarzuconą żółtemi różami, cesarz i następca tronu spostrzegli, że na łodzi, strojni w złote atłasy wioślarze mieli wyraz twarzy dziwnie serdeczny, gdy patrzyli na parę cesarską. Ottokar odezwał się do sternika w miejscowym języku, sternik jednak odpowiedział tak łamanem narzeczem i tak się zmieszał, że zdumiało to cesarza.
— To nie są chyba tubylcy, — rzekł poufnie do żony.
— Nie pytaj, jesteśmy, o ile spostrzegłam, pod wyłączną opieką Rekwedów.
Cesarz podniósł brwi, zamyślił się i omroczniał trochę. Zresztą nigdzie najmniejszy cień podejrzenia, najmniejszy ślad niebezpieczeństwa nie zamącił kilkudniowego pobytu pary cesarskiej w Sterjocie. A jednak...
Na balu pożegnalnym cesarzowa nie tańczyła wcale. Zapytana przez cesarza o powody, odrzekła wymownem spojrzeniem i cichem słowem:
— Wybacz, lecz... nie mogę.
I nie mogła istotnie tańczyć. W oczach jej niewiadomo skąd przywołane, stały ciągle jakieś tajemnicze postacie konspiratorów z wymierzonymi sztyletami w pierś Swena. Otaczały go krwawe łuny, w których twarz jego majaczyła groźna, stanowcza, jak kamienna twarz bóstwa. W Gizelli zaczął rozrastać się niepokój, ogarniała ją trwoga, wiedziała, że w oczach ma przerażenie, czuła, że gdzieś, poza nią może stać się rzecz straszna. Siłą woli doprowadzała się do równowagi, z męką w duszy. Ale spostrzegła, że i wśród biorących udział w balu oficerów marynarki jest również zdenerwowanie a służba wyraźnie okazuje niepokój. Jakby od niechcenia, mimochodem zaczęła zwracać baczną, uwagę na wszystko, co się działo dokoła.
Nagle w sali następnej powstał dziwny ruch, jednocześnie czyjś okrzyk przestrachu przedarł się nawet przez gwar balowy i huczne tony muzyki. Admirał i oficerowie spojrzeli na siebie bystro, porozumiewawczo, blednąc i, jak ugodzeni czemś strasznem, skoczyli w tamtą stronę. Gizella spostrzegła ogólną konsternację i jej serce zabiło mocniej. Dowiedziała się zaraz, że w sąsiedniej sali zemdlał oficer z powodu nadużycia wina, czy też z innej przyczyny. Gdy admirał powrócił, wezwała go do siebie i, powstawszy z miejsca, rzekła zupełnie spokojnie:
— Wyprowadź mnie, panie admirale, na werandę, tu duszno mi trochę.
Przyjęła podane skwapliwie ramię dostojnego marynarza i wyszła na balkon nad morzem, jasny od illuminacji. Gdy oddzielili się od towarzystwa, cesarzowa stanęła naprzeciw admirała, patrząc mu badawczo w oczy, spytała wprost obcesowo:
— Czy spisek na cesarza istnieje i czy obawiacie się go?
— Wasza cesarska mość...
— Mów, admirale! Drobny wypadek z tym oficerem a tak wielki popłoch z tego powodu wzbudzają we mnie podejrzenie, że miało stać się coś... groźniejszego. Zresztą, obserwowałam was wszystkich już od dłuższego czasu.
— Wasza cesarska mość, — rzekł zakłopotany niezmiernie marynarz, — to są rzeczy... o których my wiemy tylko pośrednio...
— Proszę, niech pan mówi wszystko, — co pan wie, żądam tego.
Admirał zawahał się chwilę, poczem rzekł, patrząc jej szczerze w oczy.
— Tak, spisek... był.
Gizella drgnęła lekko, lecz zapytała spokojnie:
— A więc nie istnieje?...
— Tak, wasza cesarska mość.
— Czy wykryto sprawców?
Marynarz pokręcił głową.
— Ponad wszelką wątpliwość, nie. Wprost, o ile zdołałem dowiedzieć się pośrednio, spisek nie doszedł do skutku dzięki czyjejś tajemniczej ręce. Co do okoliczności, towarzyszących temu, wiemy tylko tyle, że działy się tu trochę dziwne rzeczy. Następnie z niewiadomej przyczyny, służbę miejscową z każdego działu, przeznaczoną do obsługi waszych cesarskich mości, usunięto dyskretnie i zamieniono na inną.
— Istotnie, jest wśród służby dużo Rekwedów, — rzekła Gizella z pozorną, obojętnością,.
— Wasza cesarska mość to zauważyła? Są Rekwedzi i Heczjanie. Mówi się tu w tajemnicy, że spisek został unicestwiony przez kogoś... kto ma ogromne wpływy.
— Czy nie dowiedziałeś się, panie admirale, przez kogo? — zapytała Gizella trochę nienaturalnym głosem.
— Zaręczam słowem oficerskiem najmiłościwszej pani, że nikt dokładnie nic nie wie. Wszystko zostało okryte głęboką tajemnicą. A jednak działała tu ręka jakiejś potężnej osobistości, z którą strony wciągnięte do spisku musiały bezwarunkowo się liczyć. A przytem...
— A przytem?... — podchwyciła cesarzowa, badając uważnie twarz admirała.
— Wasza cesarska mość, taki krok ryzykowny i doniosły musiał tę wpływową osobistość kosztować bardzo wiele.
— Jak to pan rozumie?
— Że czyn taki, jak wstrzymanie spisku na cesarza, może być okupiony albo jakimś zyskiem politycznym, jakiemś ustępstwem, albo... osobistą dużą ofiarą mienia a nawet... życia.
Gizella nie pytała więcej, serce jej biło szalonem tempem, nie śmiała myśleć, dociekać, wierzyła w jedno tylko, mając przed oczyma duszy jeden tylko obraz, i nie mogła wątpić...
Późną nocą, ostatnią przed wyjazdem z Mauraru, na tarasie marmurowym, na wysokości kilku pięter nad morzem, siedziała Gizella, patrząc w zadumie na błyszczące w dali światła portu i na pogaszone już ciche okręty. Nad miastem rozpięła się nisko mętno-różowa łuna. Cisza trwała słodka, kołysana szeptem zatoki, niebo gwiaździste osnute było jakby szarym woalem, gwiazdy świeciły matowo, przygaszone nieco zasłoną międzyplanetarnej subtelnej mgły. Wielka latarnia morska rzucała smugę jasną na pełnię morza a smuga ta, rozszerzając się i ginąc w bezkresie, wyglądała, jak długie, złote warkocze komety, zastygłej w locie. Czarne cedry w parku szeleściły sennie i melodyjnie, na tarasie róże pachniały, nieuchwytne macki mroku rozpełzały się po białych marmurach i uwypuklały białą szczupłą postać cesarzowej, opartą na zwieszonej nad przepaścią balustradzie.
Gdy cesarz wszedł na taras i zastał żonę pogrążoną w tęsknej zadumie, nie zdziwił się, że nie udała się na spoczynek. Usiadł obok niej w milczeniu, ogarniając ją wzrokiem pieszczotliwym. Ona przemówiła do niego smutno.
— Prawda, jaka noc natchniona?... Winniśmy pochylić się nad sercem ziemi i słuchać jego bicia. Tam spływa, jak do konchy bajecznej wielka harmonja świata, wszystkie promienie słońca, które nigdy nie gasną, choć nikną w oczach naszych, sny nieziszczone i tęsknota, idąca mleczną drogą niebios od gwiazdy do gwiazdy i gorąco wiary i chłodny spokój śmierci... Wsłuchaj się, Ottokarze, w tę wielką rozśpiewaną ciszę, a usłyszysz w niej tysiące głosów, wprost do serca przemawiających.
Cesarz słuchał słów żony z roztargnieniem i, idąc za jej wzrokiem oczami w dal, milczał.
— Inne masz myśli? — spytała Gizella, zwróciwszy się do niego z bladym uśmiechem.
Ottokar pochylił głowę i rzekł:
— Do ciebie, Zili, przemawia zawsze cała natura, odgadujesz jej tajemnicę, chwytasz jej głosy i szepty, przeistaczając je we własne uczucia i snujesz fantazję duszy, której ja dorównać nie mogę. Ale tu w Maurarze, a przedtem w Sterjocie, odczułem w tobie niezwykłą podnietę i zarazem zauważyłem, że szarpie cię coś, nieprawdaż?
— Tak, — odrzekła Gizella po chwili. — To u mnie dość naturalny objaw, o ile mnie poznałeś. Teraz naprzykład morze szumi tak lekko, jakby śniło sen piękny, a mnie wydaje się, że ono syczy ironją i ostrzega jednocześnie. Tajemnica zawarta jest w tej nocy, w tej wyżynie nadmorskiej i w tej otchłani czarnej pod nami.
— Tam jest tylko morze, plujące pianą, a dalej prostopadła ściana wzgórza, żaden płaz na nią nie wpełznie. O tajemnicę tej otchłani jestem zupełnie spokojny. A jednak... czy nie sądzisz, Zili, że duch Ksywiana unosi się nad Maurarem i wywołuje ten nastrój oczekiwania na jego głos zza grobu?
— Nie... tu coś trwogą przejmuje...
— Może to echa spazmów obłąkanej Herminji pozostały i straszą?
— Nie wiem... odczuwam tylko jakiś popłoch w tej pozornie słodkiej ciszy i coś, co przejmuje mnie dreszczem... Słuchaj!...
Umilkli oboje. Gizella patrzyła w czarne dalekie odmęty nocy, cesarz wsparł głowę na dłoni i patrzał w zamyśleniu na żonę.
— Zili... — szepnął po długiem milczeniu.
Drgnęła, zwracając na niego ciemne źrenice.
— Przebiegłem teraz oto myślą szlak naszego życia i przywiodłem na pamięć z przed dziewiętnastu laty wycieczkę naszą, konną na wyżynę podniebną w górnej Sustji, gdzie rwałem nad urwiskiem szarotki dla ciebie... Białe szarotki zakwitłe pod śniegiem... dla ciebie, — powtórzył. — Wtedy nie straszyły nas przepaście, choć mogliśmy w nie runąć, wtedy żadne szepty złowrogie nie płoszyły naszej pogody i... tętna serc nie tłumił głos żaden... Twój wzrok był taki jasny, twój uśmiech dzwonił srebrzyście, jak kryształ przeczysty... Zdaje mi się, że gdybym dzisiaj wspiął się na ten sam szczyt podniebny, moglibyśmy nanowo odzyskać pełnię młodości i wrócić do szczęścia swego, które było całym naszym światem...
— Wówczas... zaczął po chwili.
Nagle Gizella podniosła głowę gwałtownym ruchem i zaczęła nasłuchiwać pilnie. Brwi jej zbiegły się nad czołem.
Cesarz powstał.
— Co tobie, Zili??..
— Cicho, — szepnęła, — ktoś płynie, słychać plusk wioseł.
— Zdaje ci się, morze gładkie, żadnej łodzi nie widać.
— Tu, pod skałą...
— Ależ, Zili!...
— Cicho na Boga!
— Tam ktoś jest napewno! Tam na dole, pod tarasem.
— Niepodobieństwo! Ulegasz złudzeniu...
Gizella wpiła rękę w ramię cesarza.
Cesarzowa zerwała się z miejsca i cała drżąca przechyliła się przez balustradę.
— Gizello!
Ujął ją wpół, bo zawisła prawie nad przepaścią, klęcząc na ławce.
Wtem dobiegł z dołu jakby szczęk łańcuchów, jakiś łomot, zgrzyt ostry i jęk, rozpaczny, krótki, zdławiony jęk.
Gizella krzyknęła przerażona i cofnęła się śmiertelnie blada. Cesarz pochylił się ku przepaści, nasłuchiwał.
— Coś się tam dzieje naprawdę.
— Tam... tam... coś strasznego... Boże!... Odejdź Ottokarze! odejdź natychmiast... ja... tu... zostanę.
Chwyciła go za rękę odciągając gorączkowo od balustrady.
— Uspokój się, Zili... Coś było istotnie... jakaś walka...
— Cicho! — zawołała znowu. — Słychać wiosła... Patrz....
Z pod skały wypłynęło małe czółno, w mroku nocy ledwie widoczne. Czarna postać wioślarza rysowała się sylwetką trudną do rozpoznania.
— Ktoś odpływa, — rzekł cesarz, więc był to tylko zgrzyt łódki o skałę. Wyobraźnia dopełniła reszty.
— A ten jęk, a ten straszny jęk?... — szepnęła Gizella.
— Ach, Zili, jesteś przeczulona zbytnio, grozę masz w oczach. Wszak widzisz, że ten ktoś odpływa spokojnie i zdaje się nawet patrzy na nas...
— Ottokarze, ten ktoś nas ocalił! — zawołała nagle Gizella.
Cesarz spojrzał na nią zdumiony.
— Tak, napewno tak. On zamordował spiskowca!
— Gizello, co ty mówisz?!
— On... — wskazała rzutem ręki na morze, lecz nie dokończyła, osunąwszy się cicho na ławkę.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Achmed wezwany przez hrabinę Inarę, pośpieszył sprawdzić tajemnicę kamiennego podnóża pałacu. Ottokar i Gizella oczekiwali go niecierpliwie na tarasie. Nikt więcej oprócz Inary i murzyna wtajemniczonym nie był w zagadkę tej nocy. Wierny Achmed nie bawił długo, wdrapał się z powrotem krętemi ścieżkami, a gdy wszedł na taras był tak przerażony, że z trudem mógł mówić.
Opowiedział, że na dole, na kamieniach, leży trup jakiegoś mężczyzny z przebitą piersią, zaplątany w sznur, którego jeden koniec przecięty wisi na skale, zaczepiony o jej ostry zrąb. Widocznem było, że ten ktoś właśnie zamierzał wspiąć się po sznurze na skałę, by stamtąd przedostać się dogórnych pięter pałacu, lecz w tej chwili ktoś inny pchnął go niespodziewanie sztyletem i udaremnił mu uplanowiany zamach. Opowiadając te szczegóły, Achmed podał cesarzowi kawałek stali błyszczącej.
— Złamana klinga sztyletu — rzekł cesarz, oglądając cienki odłamek stalowego ostrza.
— Sztylet złamał się i ugrzązł w piersi zabitego tak mocno, widocznie między kości, że z trudem mogłem wyciągnąć — objaśnił murzyn. — Ale głowni nie było — dodał.
Cesarz spojrzał na Gizellę i rzekł cicho:
— Odtąd będę bezwzględnie wierzył w twoje przeczucia, Zili. Stal tę jednak, że uratowała nam życie, zachować możemy wśród najdroższych pamiątek.
Gdy oboje cesarstwo powrócili do pałacu, cesarz zaczął oglądać złamane ostrze przy świetle.
— Jest tu jakiś napis — rzekł, odwracając błyszczącą stal do światła.
Gizella pochyliła się zaciekawiona.
Napis był urwany w połowie, lecz wyraźny: „...On będzie wyzwoleniem...“
Gizella jęknęła głucho i zachwiała się. Cesarz podtrzymał ją, przerażony jej wyglądem. Oddychała szybko śmiertelnie blada, oczy przymknęła boleśnie, duże krople potu wystąpiły jej na czoło.
— Gizello, co ci się stało? Uspokój się... Ta noc poszarpała nam nerwy... Dziękujmy Bogu, że był ktoś, kto czuwał nad nami i ocalił nas od zguby...
— To... Wenuczy... — szepnęła z mocą Gizella.
Cesarz skamieniał.
— Jakto? Skąd wiesz?
— Znam ten napis — wymówiła drżącemi ustami — to sztylet z Awra Rawady... Wenuczych...
Ottokar w najwyższem zdumieniu rozłożył ręce i stał tak długo oniemiały, bez ruchu usiłując w natłoku myśli zdać sobie jasno sprawę z tego, co zaszło i, z rozpierzchniętych obrazów wytworzyć jedną całość.
Gizella spędziła noc, zwisła na swym klęczniku, w sypialni, cicho płacząc.


Stare, niezamieszkałe zamczysko w Asskaud na zachodzie Francji, tuż nad oceanem położone, zwróciło uwagę barona Topczy swoim dość oryginalnym wyglądem.
— Tu się najmiłościwszej napewno podoba — ucieszył się marszałek i, odszukawszy właściciela zamku, zaproponował mu wynajęcie tej rezydencji, za bardzo wygórowaną cenę dla hrabiny Homnelos, na przeciąg kilku miesięcy.
— Nie, panie — odrzekł magnat francuski — zamek ten nazbyt wysoko cenię, jako jedyną relikwię mojego rodu, abym go osobom obcym wynajmował.
Nalegania barona nie odniosły skutku.
— Sądząc z nazwiska, hrabina pańska jest greczynką, dlaczego więc nasze wybrzeże miałoby ją wyłącznie interesować?
— Na to nie umiem odpowiedzieć — rzekł baron zakłopotany — w każdym razie hrabina Homnelos lubi takie stare zamczyska, lubi morze, ciszę i oddalenie od świata. Asskaud jest wymarzoną siedzibą dla niej.
— Ach, gusta wybredne, conajmniej królowej rekwedzkiej — skrzywił się Francuz.
— Czy pan wie co o królowej Gizelli? — zapytał żywo Topcza.
— O, panie, imię jej słynne jest, chyba na całym święcie, u nas we Francji wyjątkowo uwielbiane. Słyszałem o niej z ust wiarogodnych tyle rzeczy ciekawych i dobrych, że czułbym się szczęśliwym, gdybym ją mógł choć raz jeden zobaczyć. Wierz mi pan, że dla niej moje zamczysko byłoby naprawdę wymarzone.
— Tak pan mówi tylko — rzekł ucieszony w duchu baron Topcza, — ale gdyby królowa Gizella zechciała tu zamieszkać...
— Panie — zawołał porywczo właściciel — dla niej oddałbym zamek bez zastrzeżeń na czas nieograniczony! Czegóż się pan śmiejesz?
— Doskonale się składa — odparł wesoło Topcza — oto pod nazwiskiem hrabiny Homnelos ukrywa się właśnie ta jedyna osoba, której pan zamek chciałby oddać!
— Cesarzowa Sustji i królowa Rekwedów?! pan żartuje!...
Topcza pokazał mu własnoręczny list polecający Gizelli.
Zdumienie i radość Francuza nie miały granic. Baron Topcza zastrzegł się jednak, że zamek wynajmuje w jaknajściślejszej tajemnicy, i zajął się natychmiast urządzaniem apartamentów królowej, rozmieszczeniem jej podręcznej bibljoteki i całej prawie cieplarni egzotycznych kwiatów, wedle jej wymagań i przyzwyczajeń wyłącznych.
Asskaud podobało się Gizelli wyjątkowo. Zamek miał na sobie piętno odwiecznej egzystencji, pociągające swoją tajemnicą. Jedną część jego stanowiły ruiny, mroczne zakamarki, komnaty głuche i sklepienia cel podziemnych posiadały niezwykłe historje, legendy. Magnat francuski przedstawiony swojej ukoronowanej rezydentce przez barona Topczę, był niewyczerpany w opowiadaniu zamierzchłej historji zamczyska, a ponieważ umiał ubarwianiem najciekawszych momentów zainteresować swoją dostojną słuchaczkę — przyjeżdżał potem na jej zaproszenie bardzo często i opowiadanie, nigdy nie kończące się, snuł dalej.
Królowa polubiła Asskaud i jego okolicę, upodobała sobie również kościółek za wioską rybacką, dokąd najczęściej chodziła pieszo na ranną mszę, starając się unikać spotkania z kimkolwiek. Wogóle Gizella prowadziła w Asskaud życie zupełnie odosobnione. Oprócz służby nielicznej, dwór jej składał się tylko z kilku dostojników i dam dworu, w których królowa widziała zarazem swoich przyjaciół. Z nimi dzieliła samotność i z małą księżniczką Marjolą, ale nawet żywe usposobienie i bystry umysł ukochanego dziecka, wywoływały teraz rzadki na jej ustach uśmiech.
Często nachodziły Gizellę długie godziny melancholji i bezsenności, czasem w oczach jej świecił blask dziwny, niepokojący Inarę.
Gizelła lubiła kąpać się w oceanie, przytem odpływała tak daleko od brzegu, że Inara, pływając również wybornie, nie mogła jej doścignąć.
Pewnego dnia, po burzy, szalejącej przez całą noc. Gizella zeszła na brzeg i zapatrzona w mętno-szare, pryskające pianą odmęty, stała drobna wobec tej grozy wód, niewzruszona, zastygła jakby w jednej myśli obłąkanej. Nie słyszała co mówiła do niej Inara, pochłonięta była całkowicie.
— Co się tam, na pełni oceanu działo w nocy, gdy teraz, po burzy, jest taka?... — szepnęła królowa...
— Ocean złagodniał — odrzekła hrabina...
— A jednak... jeszcze grozi.
Wtem na falach zamajaczyła łódź i rozległ się straszny krzyk wzywający ratunku.
— Ktoś ginie! — zawołała Gizelła.
Wpiła wzrok w dal i krzyknęła z przerażeniem w oczach.
— Patrzcie! Tam barka rozbita... Ratujmy!...
Zanim Inara i Achmed spostrzegli się, skoczyła tak jak stała do wody na ratunek.
Pokryły ją mętne szumiące fale.
Inara z wrzaskiem rzuciła się za królową, runął do wody i Achmed, fala zniosła ich i porywała we wzburzony odmęt. Gizella płynąc ginęła z oczów, to znowu ukazywała się na wzdętym zielonym wale wód, coraz bliżej tonącego rozbitka. Wreszcie hrabina z trudem dotarła do cesarzowej, chwyciła silnie jej ramię.
Gizella wyślizgnęła się gwałtownym ruchem, z grozą w oczach.
Inarę ogarnęła rozpacz. Mózg jej przeszyła nagła myśl: — Czyżby samobójstwo?...
Płynęła szaleńczo wraz z Achmedem za cesarzową, już ją ponosiły spiętrzone bałwany. Z nadludzkim wysiłkiem chwyciwszy ramię Gizelli, podtrzymywana dzielnie przez murzyna, wydobyła ją z natłoku fal na brzeg. Gizella ujrzawszy wyraz oczów przyjaciółki, zacisnęła usta i biernie już pozwoliła się jej powodować. Ale źrenice królowej świeciły gniewem, był w nich zawód i żal. Wyczerpana doszczętnie, osłabiona i chwiejąca się, wstępowała mozolnie na schody zamku. Pomimo to wysłała natychmiast dworzan do pomocy dla Achmeda, by ratować rozbitków. Przestraszony lekarz królowej, dowiedziawszy się co zaszło, nalegał by się położyła, gdyż jej stan gorączkowy wzbudzał obawę rozwinięcia się poważnej choroby. Gizella nie myślała o sobie, podniecona oczekiwała wieści o rozbitkach.
Ale Achmed z dworzanami nie uratowali nikogo z barki rozbitej.
Baron Topcza, na żądanie Gizelli, odszukał osierocone rodziny rybackie i obdarzył je nader hojnie w imieniu hrabiny Homnelos.
Baron mówił wesoło:
— Nie sposób będzie stąd odjechać i wogóle oddalić się gdziekolwiek. Za waszą cesarską mością pójdzie cała prowincja.
— Wyjedziemy sobie kiedy pocichu i nikt nas widzieć nie będzie.
— Ależ tu ciągłe są procesje, jak do miejsca świętego. Niektórzy wprost żebrzą, aby choć raz jeden ujrzeć najmiłościwszą. Ci zaś, którzy mieli przedtem tę sposobność, poczytują to sobie za najwyższe szczęście. Zaobserwowaliśmy to wszyscy.
— To dziwne, że ludziom tak mało wystarcza do szczęścia, — powiedziała ze smutnym uśmiechem Gizella.
Wieczorami lubiła cesarzowa przesiadywać na krużganku swojej sypialni, przyczepionej, jak jaskółcze gniazdo na odwiecznych murach zamku. Patrząc w otwarty szary bezkres oceanu, poddawała się bezwolnie myślom upiornym, które drzemały w niej dotąd i jątrzyła w sobie rany, które bieg czasu w innych sercach zabliźniłby dawno. Miewała wówczas chwile smutnych jasnowidzeń, ogarniały ją przeczucia złe, napawające zgrozą.
Nieustannie jednak prześladowały ją oczy Swena takie, jakiemi patrzał na nią w chwili pożegnania ich w Awra Rawady, i sylwetka jego potem w Maurarze, gdy odpływał łodzią z pod tarasu pałacowego, wsiąkając w noc czarną na morzu.
Tajemnicę tamtej nocy w Maurarze posiadali tylko cesarz i Gizella oraz dwie osoby z najbliższego otoczenia cesarskiego, niemniej wszakże wiedziano powszechnie, że spisek na cesarza unieszkodliwił Sweno Wenuczy. Mówiono na ten temat cicho, ale zarówno w całej monarchji sustjańskiej, jako też zagranicą. Głosom tym nikt nie przeczył, wszyscy wierzyli, że tylko Sweno mógł dokonać tego dzieła i trzymając rękę na pulsie konspiracji, mógł powstrzymać jej wybuch w samą porę. Czy zdziałały to jego ogromne wpływy, czy urok, jaki go otaczał, czy też coś innego jeszcze, nie było ogonie wiadomem, ale sam fakt nie dał się ukryć i stał się publiczną tajemnicą. Teraz zrozumiano jego usunięcie się na pewien czas od dworu — bohaterstwo jego było na wszystkich ustach, oczy skierowały się na orła z Awra Rawady, który naprawdę rozporządzał jakby potęgą królewską.
Następca tronu, książę Roger płomieniał z zachwytu i pragnął osobiście wyrazić swe uznanie dla bohatera Rekwedów, lecz książę Sweno był nieobecnym i w Awra Rawady i w Sudgreście.
Gdzie przbywał i co się z nim działo, nikt nie wiedział. Burgrabia Tolomed, nagabywany przez różne osobistości z dworu sustjańskiego, przybywające do zamku, odpowiadał, sam zakłopotany, że od wyjazdu księcia do Sterjotu nie wie nic o nim. Dodawał wszakże tajemniczo, że orzeł z baszty odleciał znowu i nie wraca, że dąb żółknie za wcześnie i kurczy swe liście oraz że na baszcie świeciło już parokrotnie dziwne światło a w wąskich oknach widać snujący się cień prapradziada Swena Wenuczy’ego. Na zapytanie, co to wszystko oznacza, Tolomed smutno kiwał głową i mówił cicho z wewnętrznem przekonaniem.
— Coś będzie złego, bo i prąd rzeczny pod naszą skałą zmienił kierunek i rzeka nocami skarży się i wyje. A ja wiem, że nie wróży to nic dobrego.
Gdy głosy takie i tym podobne, powtarzane przez wiele ust, dochodziły uszów Gizelli, drętwiała z głuchej trwogi, nie mogąc ukryć straszliwego niepokoju o Swena. Odczuwała ponadto wyraźnie, że dyskretnie zaczęto łączyć imię Swena z jej imieniem, jakby jakieś echo przestrzenne rzuciło swój głuchy zew, głoszący o ich miłości. Nie dbała już o opinję, wiedząc, że zapewne poza nią urasta w złośliwą legendę, lecz opuściła Sustję jedynie z tego powodu, by nie widziano jej męki. Spędzając długie chwile w domowej swej kaplicy na klęczniku, modlitwą biegła do Swena w nieznaną przestrzeń i otulała wizję jego gorącem swego uczucia i łkała na jego piersiach. Często na krużganku nad oceanem w ciszy nocnej lubiła wypowiadać smutek swój, uczucia, myśli w muzyce na harfie. Wówczas barki rybackie podpływały całem stadem pod mury zamczyska i skupiały się na brzegu wsłuchane w zaczarowaną melodję, płynącą z krużganka. Od kilku dni zatrzymywała się w oddali, jak widmo tajemnicze, duża łódź żaglowa jakby również zasłuchana w muzykę Gizelli, gdy jednak odpływała, tuż pod zamczyskiem, na schodach wiodących do komnaty królowej znajdowano mnóstwo róż białych, pachnących, skroponych łzami nocnej rosy. Gizella nie wątpiła, od kogo pochodzą białe róże i upajała się ich zapachem, jakby były mistycznemi słowami, mówiącemi jej: „Żyję“...
Pewnej nocy chmurnej, lecz niezwykle gorącej, gdy ocean zda się dyszał rozkoszą pożądania, pod zamek znowu podpłynęła tajemnicza łódź z rozwitym żaglem. Ciemna była i głucha, a pod masztem na pokładzie stała wyniosła postać męska, otulona czarnym płaszczem. Gizella narazie nie dojrzała łodzi, zatopiona w muzyce, ale nagle, grając, odczuła tak silnie duchową bliskość Swena, że była pewna, iż on jest na oceanie, patrzy na krużganek i przemawia do niej. Więc i jej muzyka od tej chwili zaczęła przemawiać do niego wyraźnie i wyłącznie burzą akordów i spazmem rwącego się w kawały serca. Była jednak chwila podczas tej muzyki, że Gizella nie mogła oprzeć się czyjejś działającej na nią suggiestyjnie woli. Oderwała się od harfy rozedrganej jeszcze kaskadą tonów i podeszła szybko do poręczy krużganka. Coś ją tam wołało. Czy morska ją wzywała roztocz, sfalowana lekko łagodną pieszczotą nocy?...
Ujrzawszy łódź, na której stał z założonemi na piersiach rękami samotny sternik, zatamowała oddech, zastygła w zapatrzeniu. Łódź, jak senne widziadło, podpłynęła tak blisko, że Gizella widziała wyraźnie całą postać Swena, dostrzegła niemal wyraz jego oczu, i to, że był w nich jakiś płomień niesamowity, odnosiła wrażenie, że słyszy szept gorący jego ust, spalonych żarem tęsknoty. I ogarnął ją naraz przestrach, że może nastąpić coś, co potem wyrzucać sobie będzie zbyt gorzko. Bała się, że jeszcze chwila, a wyciągnie do niego ramiona, walczące z przemocą, jaka ją opanowała i, da się porwać wołaniu jego serca, idąc z nim w zawrotną otchłań bezpamięci, za jego głosem. Odczuła i w nim walkę i jego wołanie... Zmagał się, była pewną tego, gorzał w nim bunt, szarpało się serce.
— Nadaremnie wołam: spłyń do mnie, umiłowana!... Ciebie trzyma w swych więzach świat ludzki fałszywej etyki i przysięga dana u ołtarza mężowi... ja zginę, Gizello, bo życia bez ciebie już nie pojmuję... nie chcę!... Zabrać cię dla siebie nie mogę...
Pochyliła się nad balustradą krużganku, dłońmi chwyciła skronie, oczy jej, dusza, usta pełne pragnień, wołały ku niemu.
— Sweno... Sweno... o, gdybym mogła być twoją!... Jestem twoją całym duchem... Słuchaj, co serce ci moje wyśpiewa...
I popłynęła pieśń harfy akordami tak dostojnemi, jak dostojną jest ofiara serca najwyższa, jak dostojną jest miłość w poświęceniu rozkoszy dla ideału... Grała długo, grała jeszcze, gdy łódź żaglowa z samotnym sternikiem usuwała się w dal, znikła jej z oczów, stapiała się w jedno z mrokiem, aż wsiąkła w noc, jak westchnienie, gdy rozpływa się w przestrzeni, choć w niej nie ginie...
Sweno odpłynął w uroku jej pieśni a w kilka chwil potem pod krużgankiem bieliły się białe róże, dyszące rosistą wonią...
Po tej nocy Gizella zapadła w stan niezwykłego rozdrażnienia. Nie grywała już, nie czytała, chodziła tylko na nieskończone spacery lub odbywała samotne konne wycieczki na pobrzeża oceanu. Łódź nie ukazała się więcej. Gizella dążyła myślą za jej śladem, starając się odgadywać kierunek.
Któregoś ranka Gizella zbudziła się wcześniej niż zwykle, zmęczona bezsenną nocą. Nie wzywając Inary ani służebnych, ubrała się sama prędko i po schodach zbiegła ze swej komnaty nad brzeg oceanu. Szła tuż obok szeleszczących po piasku fal, zaledwo brzaskiem dnia omaszczonych, jakby glazurą z ołowiu i opali. Wtem ujrzała przed sobą idącego naprzeciw staruszka, był to jej znajomy rybak. Rozmawiała z nim często, towarzysząc mu parokrotnie na ocean, gdy płynął na połów ryb. Staruszek niósł teraz w rękach wielkie pęki kwiatów szkarłatnych i uśmiechał się dobrodusznie do Gizelli, kiwając głową ku niej z widocznem rozradowaniem. Podszedłszy blisko, skłonił się i wręczył jej kwiaty. Gizella wstrząsnął jakiś zabobonny, niemiły dreszcz. Poznała kwiaty granatu.
Stłumiwszy szczególne uczucie niemal trwogi, choć jeszcze nie pojętej wyraźnie dla niej samej, zapytała rybaka:
— Skąd pochodzą te kwiaty, drogi przyjacielu?...
Staruszek miętosząc w rękach kapelusz, odrzekł z uśmiechem serdecznym:
— A to, okręt nasz rybacki przypłynął wczoraj z południa i przywiózł dużo tych kwiatów, tom ja wziął trochę dla jasnej pani hrabiny, bo wiem, że pani lubi kwiaty a te są piękne, choć takie, jak żywa krew.
Gizella drgnęła i przybladła.
— Tak, są jak krew... może ofiarna? — Obdarowała rybaka zdjętym z palca pierścieniem drogocennym i długo potem patrzyła na purpurowe kwiaty granatu w zamyśleniu ponurem. Serce jej było przepełnione drażniącym niepokojem, nasunęło się wspomnienie: obraz białej, greckiej dziewczyny z koszem purpurowego kwiecia na głowie, szukającej żeglarza... Gizella w wyobraźni swej ujrzała oczy greczynki przepalające ją i Swena, słyszała słowa zrozpaczonych ust, słowa wróżące złowrogo i... ostatnie: „ale najpierw ujrzycie kwiaty granatu, jak ja“.
Królowa szarpała się w niewypowiedzianej męce i niczem zagłuszyć jej nie potrafiła. Trawiący ją niepokój przeistoczył się w niepohamowane porywy zdruzgotanych nerwów. Pożądała ciągłego ruchu i ciągłych widoków szerokiej przestrzeni. Sprowadzone do Asskaud wierzchowce królowej, były w nieustannym rozjeździe. Hrabina Inara cierpiąca często, nie mogła towarzyszyć Gizelli. Baron Topcza, doktór Chryzjos i wielki koniuszy hrabia Hunzagi rzadko kiedy byli zapraszani przez Gizellę na jej konne spacery. Przechadzać się w parku lubiła z księżniczką Miurle, lecz na konnych wycieczkach wolała być samą wśród poszarpanej oceanem i piasczystej równiny nadbrzeżnej, zapatrzona w bezkres wód. Niekiedy ktoś z jej otoczenia czuwał zdaleka niewidocznie nad śmiałą amazonką, lecz tak, by nigdy tego nie spostrzegła. Pędziła wówczas niekrępowana niczem i przez nikogo na swym ognistym ulubionym rumaku Salah-eddynie, jakby stworzonym do przepędów takich z wichrem.
Raz jadąc wolno po usianym głazami brzegu, wpatrzyła się w zamyśleniu w złotą kulę słońca, tonącą w oceanie na skraju horyzontu. Zachodząc, słońce rzucało na ocean wielkie sino-fioletowe plamy, te zaś spływały w głębiny wód, jak umarłe, zagasłe planety, by znowu ukazać się na falach i rozchodzić się w dal nieskończoną. Gizella wyobraziła sobie, że jak to słońce, tak i serce ludzkie zapada się w odmęt beznadziejnej tęsknoty a wraz z niem toną i wypływają, jak te piętna sino-fioletowe, ludzkie cierpienia i smutki. Wtem, jakby na dany znak, oderwała oczy od tych misterjów zachodu i szybko zwróciła głowę w przeciwną stronę z silnym niepokojem, który odezwał się w niej nagle. Okrzyk zdumienia zamarł na jej ustach. Naprzeciw niej stał Sweno Wenuczy na potężnym koniu. Widziała go i nie wierzyła własnym oczom. W blaskach zachodu na tle piasków nadbrzeżnych uwypuklał się wyraźnie na swym czarnym wierzchowcu, ziejącym z nozdrzy żarem, i wyglądał jak wtedy, gdy wypadającego z dąbrowy na łąkę pod Awra Rawady ujrzała niespodziewanie i złożyła pęk kwiatów polnych na siodle. Stał teraz i patrzał na nią głębią swych stalowych urocznych źrenic, jakby z pod chmury patrzących, brwi miał skupione bólem i walką, usta zaciśnięte, w całej postaci skamieniałość straceńca.
— Sweno! — krzyknęła szarpnąwszy konia ku niemu.
Salah-eddyn skoczył naprzód, Sweno również przybliżył się.
— Sweno! Sweno! — wołała gorączkowo, prąc konia w jego stronę. Ale Salah-eddyn stanął raptem jak wryty, rozwiał nozdrza, nastawił uczy i — zachrapał przeraźliwie, cofając się w tył w popłochu.
Gizella gwałtownie targnęła koniem, nie spuszczając z oczów Swena, w spojrzeniu jej była groza i rozpacz, że on milczy, że patrzy na nią tak dziwnie i milczy, podczas gdy ona wzywa go całą sobą, wszystkiem, co w niej żyło, wszystkiemu nerwami. Nagle z piersi jej wydarł się nieludzki krzyk obłędny.
— Sweno!!!
Ujrzała w jego dłoni głownię sztyletu ze złamaną klingą, na której wyraźnie błyszczał w słońcu początek napisu: „W męce twojej“.
Opętane oczy Gizelli rozszerzały się w tragicznem rozpoznawaniu prawdy istotnej. Już nie walczyła z koniem, nie parła go naprzód, cofała się z nim biernie, przytulona do jego szyi, wpatrzona w zjawę Swena nieprzytomnie. I on się cofał powoli, lekko, mętniał, osnuwał się pyłem złoto-rudej śreżogi zachodu, rozwiewał się jak w dymie szaro-purpurowym... Nie znikł jeszcze w tej zaćmi jaskrawej, gdy Gizella zwisła na siodle bez zmysłów. Salah-eddyn szarpnął się, skoczył w bok przerażony. Gizella, rzucona impetem, spadła na piasek na wznak. Rumak popędził jak szalony, chrapiąc rozgłośnie i waląc kopytami po rozrzuconych głazach.
Na piasku nadbrzeżnym leżała cicho szczupła, czarna postać, z burzy rozpadłych włosów wyłaniała się cudna twarz, jak opłatek przeźroczysta bez krwi i, zda się, bez życia. Fale oceanu sięgały jej stóp...
Widok pędzącego naoślep konia poruszył cały Asskaud. Hrabia Hunzagi, Topcza i Achmed zorjentowali się pierwsi i pobiegli na ratunek królowej. Wśród nieopisanej zgrozy i płaczu kobiet przenieśli ją na rękach do zamku. Miejscowy lekarz tracił głowę, Gizella z trudem odzyskiwała przytomność. Baron Topcza nie namyślał się ani chwili i zawiadomił cesarza o nieszczęściu. Smutek i niepewność zawisły ciężką chmurą nad zamczyskiem. Dwór był poruszony do głębi niepojętą dla nikogo chorobą cesarzowej, służba snuła się jak martwa po korytarzach. Stan Gizelli był groźny, nice rokujący życia. W silnej gorączce majaczyła ciągle, zrywając się z łoża. Hrabina Inara nie odstępowała jej ani na krok; oprócz lekarza, starego Rekwela, nie wpuszczała do sypialni nikogo więcej. Imię Swena, wypowiedziane często przez nieprzytomne usta chorej nakazało wiernej Rekwedce największą ostrożność. Lekarz kochał królową, jak każdy Rekwed, więc słyszał, nie słysząc, rozumiał, nic nie mówiąc, tylko łzy wielkie ocierał niekiedy ukradkiem, nie widząc, że i hrabina Inara czyni to samo.
Cesarz Ottokar, zachowawszy najściślejsze incognito, przybył z jednym tylko zaufanym dostojnikiem, przyjacielem, księciem Dharo, na trzeci dzień. Nikt nie mógł go objaśnić, jaka była przyczyna niebywałego nigdy upadku z konia królowej i jej stanu choroby. Zaatakowany był mózg, nie mogło ulegać wątpliwości, że wypadek ten spowodował jakieś nagłe wzburzenie władz psychicznych. Siedząc przy łożu, cesarz trzymał rozpaloną rękę Gizelli i wpatrywał się w jej twarz, przypominającą kwiat biały w ogniu pożarnej łuny. Cesarz był groźny, ponury, nikt nie śmiał się do niego odezwać. Przewiezienie królowej do Idania było w chwili obecnej niemożliwem, Ottokar zaś nie mógł przeciągać swego pobytu na obcem terytorjum właśnie ze względu na przyjazd swój w tak bardzo ścisłem incognito. I jedno i drugie gnębiło go niewypowiedzianie.
Wkrótce jednak Gizella oprzytomniała. Było to któregoś popołudnia. Podniosła oczy wielkie, rozglądając się dokoła, źrenice jej spoczęły na pochylonej nad nią twarzy cesarza.
— Czy żyje?... — spytała głosem słabym, a po chwili znowu: — pachną białe róże...
— Gizello, to ja, Ottokar, czy poznajesz mnie?
Cesarz miał chmurę w oczach, ręka jego nerwowo ściskała dłoń Gizelli.
— Pachną białe róże... Gdzie sen... a gdzie... jawa?... Gdzie to było?... Białe róże... to jawa... a tam... tam... nad morzem...
Cesarz przemawiał do niej, chcąc ją doprowadzić do zupełnej przytomności.
Gizella słuchała najpierw dość tępo i biernie, potem ze zdumieniem i uwagą skupioną, jakby chciała zebrać rozproszone myśli i zmąconą zupełnie świadomość. W reszcie oczy jej zsunęły się z twarzy Ottokara, a z pod półprzymkniętych powiek wypłynęły dwie duże, ciężkie łzy.
— Zili... — wyszeptał cesarz, męczarnią, żalem i goryczą nasiąkłym głosem.
Gizella, cała roztrzęsiona wewnętrznie, płakała cicho bez słowa, łzami, jakie świadomość całego tragizmu życia z serca wydobyć zdoła.
— Zili! Zili, to moja wina!... Serce twoje złamane... nie zostało przy mnie, wiem!... Gizello... a jednak kochałem cię głęboko i kocham... i wierzę, że... ty zostaniesz zawsze szarotką, ptakiem podobłocznym nawet... nawet... w pożodze... swych uczuć.
Osunął się ciężko na kolana i ręce żony trzymał przy ustach. W piersiach miał ból bezgraniczny, mózg rozsadzał mu łomot straszliwy.
Łzy Gizelli spływały cicho wielkie, lśniące, jak perły.
W komnacie zapanowała martwa cisza, mącona jeno głuchym łoskotem fal oceanu, dochodzącym z poza okien. Odgłos ten był, jak ponury, tajemniczy zew śmierci, jak natrętny, nieustępliwy refren złowrogich przeczuć w momencie, gdy spełnia się fatum tragiczne.
Ocean głosił o fatum spełnionem... i... wybuchnął wkrótce burzą tak straszną, że zdawało się, iż od samego huku bałwanów runie i zapadnie się całe Asskaud. Mrok zaległ sypialnię. Trwała tu ciężka, bolesna cisza, tylko ryczał ocean.
Gizella patrząc przez mgłę łez na posępną twarz Ottokara, słuchając zgiełku rozpętanych wód, odnalazła w sobie nowy, niewypowiedziany żal, że wówczas, gdy ginęli rybacy... ją wyratowano.


Oficjalne ogłoszenia w monarchji sustjańskiej brzmiały:
„Jego ekscelencja książę Sweno Wenuczy, wybitny mąż stanu, wielki patrjota, duchowy przewódca Rekwedów, wódz armji narodowej rekwedzkiej zaginął w sposób zgoła tajemniczy od chwili wyjazdu swego z Awra Rawady do Sterjotu. Według danych, jakie udało się narazie rządowi sustjańskiemu zebrać, należy przypuszczać, że został zamordowany“.
Ogłoszenie to zaledwie dotarło do większych ośrodków monarchji, na Rekwedach już wrzało. Wieść o tajemniczem zaginięciu Swena Wenuczy’ego błyskawicą przeleciała kraj i jak od iskry wznieciła burzę w umysłach. Jednocześnie całe Rekwedy obiegła wiadomość, że w Awra Rawady runęła stara baszta, zawalając swemi gruzami wiszar skalny i druzgocąc wiekowy dąb na skale nad Anudem.
Powstał popłoch. Tłumy dążyły do starożytnego zamku Wenuczych, aby się przekonać o prawdzie i zaciągnąć bliższych wiadomości o księciu. Zamek Awra Rawady obiegła zwarta ciżba ludu. Wśród przybywających widać było blade twarze, oczy pełne grozy, często łez, rozlegał się wszędzie głuchy pomruk ponurych przypuszczeń, pytań, dociekań.
A z olbrzymiego kopca gruzów dobiegał obłędny, straszliwy krzyk dziewczyny-cyganki, która w dniu tragicznym, zbierając chróst w lesie, na drugim brzegu rzeki, była świadkiem runięcia baszty. Od tej chwili szalone przerażenie pomieszało umysł dziewczyny, pozostawiając w niej jedną tylko świadomość:
— Bohater nie żyje! On zginął tu!
Na kopcu głazów leżała dzień i noc, wyjąc, rozpacznie targana płaczem. Nikt jej oderwać nie mógł od rumowiska. Patrzano na nią ze zdumieniem, a zgrzybiały burgrabia Tolomed kiwał głową żałośnie i mówił, gdy kto pytał:
— To mała Rewita cyganka. Rozum się biedaczce pomieszał od tego, co widziała. A może i nie tylko od tego... Patrzyła ta biedota na naszego księcia jak na obraz cudowny, ale zdaleka, nieśmiało, bo gdzież jej tam do niego!... Śpiewała o nim pieśni, a widując go często zza rzeki na wiszarze, pod dębem, znosiła tam kwiaty, jak na ołtarz kościelny.
— A czy książę to widział? — pytali ciekawi.
— Książę nasz nie upuścił z oczu nigdy nikogo, więc kilka razy rzucił dziewczynie złoty pieniążek za kwiaty. A ona pieniądz zawieszała na piersiach razem z cekinami i często zastępowała drogę księciu, rzucając mu się do nóg. Ot, zwarjowana!!... Miłowała w obłędzie i zginie w obłędzie...
Stary Tolomed miał oczy zapadłe, zaczerwienione od łez i gorączkowe starcze wypieki na twarzy. Pytany o szczegóły katastrofy opowiadał wszystkim, iż książę Sweno, wyjeżdżając do Sterjotu, żegnał się z nim jakoś niezwykle i powiedział:
— Pamiętaj, stary przyjacielu, że nad Rekwedami czuwa królowa Gizella... Ją kochajcie tak, jak wszystko, co jest wam najdroższe... wyjechał i nie wrócił... a może i wrócił, bo ja wiem...
Słowa te, powtarzane nieskończoną ilość razy przez Tolomeda, rozchodziły się w świat. Tymczasem ludzie nie przestawali na tem i mówili:
— Dziwne zrządzenie, jakby palec Boży! Runięcie tej baszty razem ze zniknięciem ostatniego z Wenuczych, to dziwne, bardzo tajemnicze. Dlaczego ta baszta runęła, dlaczego jest tak rozwaloną potwornie prawie od osady, jakby ją wulkan wyrzucił w powietrze?...
Tolomed wzruszał ramionami i odpowiadał:
— Nie zwalił jej wiek, ani huragan, jeno zwalił ją tamten, co każdej rocznicy swej zbrodni, świecił upiornie na baszcie. Świecił tu i ostatniej nocy, a na drugi dzień o zachodzie słońca, basztę wysadził w powietrze, że potłukła się jak kruche szkło.
Uszkodzenia zamku były nieznaczne. Podruzgotały się tylko kamienne schody i krużganki, wiodące do komnaty księcia Swena, tak, że nikt tam teraz wejść nie mógł. Od wewnątrz zaś przejście do komnaty nieznane było nikomu. Intrygowała więc ludzi ta komnata zawieszona teraz nieomal w powietrzu, niedostępna, zda się.
— Co jest tam, gdzie mieszkał orzeł z Awra Rawady? Gdzie myślał i pracował?
— A w całym zamku pełno portretów królowej... — rozlegały się szepty.
Stary burgrabia chodził jak cień i stwierdzał tylko to, co zresztą oczy ludzkie widziały same. Ale nie mówił tego, że po runięciu balszty, znalazł w komnacie Swena na ziemi, pod portretem królowej, świeżą dużą więź białych róż. Urzędowy testament Swena, wszystkie jego zbiory, bibljoteka, papiery i rękopisy adresowane były do hrabiego Sztarazzy‘ego, przyjaciela rodziny Wenuczych. W testamencie swych książę zapisał hojne legaty Tolomedowi i całej służbie. Olbrzymi klucz dóbr Awra Rawady oddawał na cele społeczno-narodowe, zamek zaś przeznaczał na muzeum narodowe rekwedzkie wraz ze wspaniałym parkiem stuletnich drzew. W parku tym w głębi, wśród wiązów i jodeł, stała gotycka smukła kaplica z grobami Wenuczych. Odwiedzając teraz tę kaplicę, hrabia Sztarazzy znalazł przy głównym ołtarzu małą tarczę z białego marmuru a na niej złoty wizerunek świętej Gizelli patronki Rekwedów. U dołu pod wizerunkiem przymocowany był sztylet ze złamaną klingą, na której widniał nieskończony napis: „W męce twojej“.
Sztarazzy przyprowadził Tolomeda do kaplicy i wskazał mu wizerunek. Burgrabia osłupiał, usta mu zbielały.
— Sztylet księcia?... złamany?... przecie oddawna nosił go znowu zawsze przy boku... i gdy wyjeżdżał miał go również...
— Więc książę jednak był po Sterjocie w zamku?... — zapytał hrabia. — Czy żadnych innych dowodów nie masz, burgrabio, że książę nie zginął w Sterjocie?...
— Nie zginął tam, bo zginął w... Awra Rawady... — rzekł Tolomed, spuszczając oczy.
— Jakto! Wiedziałeś o tem? — zakrzyknął Sztarazzy.
— Nie, ale wszystko o tem mówi. Nasz ukochany pan dbał, aby nikt ze służby nie zginął przez wybuch... wiedział przecie dobrze o której godzinie nikogo niema przy baszcie i w jej otoczeniu. Ja byłem o tej porze, jak codzień, na nieszporach w kościele, za rzeką. Już to... mądrze wyliczone!... Rumowisko tej baszty to grób naszego księcia... On tam napewno jest... ale szukać go... niewolno...
Nagle Sztarazzy, uderzony oślepiającym błyskiem myśli, zastanowił się, marszcząc czoło i prędko zestawił coś w skupieniu pamięci.
— Kiedy runęła baszta? — spytał gorączkowo.
Tolomed wymienił datę i dodał:
— Był wtedy niezwykle krwawy zachód słońca.
Ta sama jest data i godzina wypadku królowej w Asskaud... — rzekł głucho do siebie przyjaciel Wenuczych...
Tolomed przymknął oczy. On stwierdził to dawniej.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— ... Wtedy właśnie widziałam wizję twoją... — szeptała rozpacznie królowa Gizella w parę tygodni potem, leżąc krzyżem w zamkniętej kaplicy swojej w Szejrunie.
Mrok nadchodzącego wieczoru tumanem osunął kaplicę. Ametystowo-błękitne refleksy z witraży padły na białą postać leżącą i na jej płaszcz ciemnych włosów, rozsypanych na białym aksamicie, i na profil twarzy, w której nie było zda się odcienia życia. Gizella wiedziała już wszystko i odgadła, dlaczego runęła baszta i, dlaczego on, Sweno na czarnym koniu na wybrzeżu oceanu żegnał ją duchem swoim potężnym, zaklętym w wizję realną jego postaci... Wiedziała, rozumiała już wszystko dokładnie i nie mogła wyzwolić się od jednej myśli, prześladującej ją uporczywie od czasu, gdy chciała ratować rybaka z dzieckiem. Zapamiętywała się w męczeńskim bólu w tej ciszy samotnej w mętniejących mrokach kaplicy.
Zgasły witraże, pobladły refleksy ich barw, perłowa omasta wieczoru ogarnęła świątynię, jeno pełgało nikłe, złote światełko lampki, zawieszonej przed ołtarzem, jeno królowa łkała rozdzierającą skargą i wiła się w męce.
Ale oto nadpłynął ku niej jakby z przestrzeni mglistej jakiś niesamowity głos... nakazujący... a łagodny, głęboki... Czyżby to głos... Swena?...
...Złam swój ból „pamiętaj, że jesteś pomazanką Bożą, nie tylko cierpiącą kobietą, żeś jest monarchinią narodów, które nie łez, ale czynów twoich oczekują... Pamiętaj, żeś jest królową... mojej ojczyzny, w twoje ręce złożyłem przyszłość narodu, duchową odpowiedzialność za nią bierzesz na siebie... Nie rozpaczy twojej pragną, ale twego męstwa, twego życia...
Ręce królowej dygotały jak białe skrzydła ranionego ptaka. Sama sobie teraz już nakazywała, w głębi swej starganej duszy, siłą przekazanego jej męstwa przez Swena...
... Wstań, zabij mękę — mówiła sobie z mocą, budzącej się woli... Miłość jego wielka, ofiarna, w inna mi być otuchą, zachętą do spełnienia jego ideałów, zawsze do nich dążyłam... On potrafił zginąć i nawet imienia mego, sławy mej nie naraził, ja powinnam umieć żyć dla jego narodu, dla jego idei... dla... dla dzieci...
Łkanie Gizelli cichło, nakazy jej duszy były powtórzeniem słów pożegnalnych Swena, zawartych w krótkim, duchowym testamencie jego, który przyniósł jej ukradkiem burgrabia Tolomed, zaraz po powrocie jej do Sustji.
Brzmiały w sercu te głęboko zaryte najdroższe słowa jego:
„Miłując cię ubóstwieniem z za grobu, w zaświatach ducha twego oczekuję, gdy spełnisz swoje posłannictwo na ziemi wśród tych, którzy cię kochają i serca twego pragną.“
— W zaświatach... powtarzały obłędne z bólu usta Gizelli i w tej chwili odnosiła wrażenie, że życie jest jak długi, ciężki łańcuch niewoli, zgrzytający prawami obowiązków.
Zgrzyt ten i te ogniwa żelazne, wlokące się w dal nieznaną, nieodgadnioną, mroziły jej serce.
— Jak tę mozolną drogę swoją przebrnę i jak zniosę to w iecznie szydercze skowyczenie życia?...
Pytania takie Gizella zadawała sobie ciągle i potem, gdy musiała wrócić do powszedności istnienia i ludzi, z rezygnacją, a w duszy jej, może podświadomie, tlił się niegasnący promyk wiary, że w zaświatach oczekuje ją wyzwolenie i... on, ten duch wielki... przykuł ją do siebie w życiu i od chwili odejścia z ziemi oderwał ją także od wszystkiego co ziemskie...
Odzyskawszy nieco więcej sił, wyjechała do Doken, o stamtąd pewnego wieczora w towarzystwie tylko hrabiny Inary, popłynęła małą łódeczką do Awra Rawady. Wiosłował Achmed. Był już późny wieczór zatopiony w błękitno-szarych tumanach nocy, gdy stanęła na znanym jej wiszarze skalnym. Jęk głuchej rozpaczy wydarł się z jej piersi. Przed nią był olbrzymi kopiec gruzów, sterty kamieni, cegieł potrzaskanych jakąś siłą gigantyczną. Znikł dąb wiekowy, zostało tylko dziwaczne, spiętrzone rumowisko i otchłań uczyniona przez wyrwę po dawnej baszcie. Gizella suchem rozpalonem okiem wodziła dokoła w niemem przerażeniu. Zwaliska, odciosy skalne, złomy granitu, rozbite w proch kawały muru, poszarpane szkielety rusztowań i... pełno więdnących kwiatów. A nad tem niebo granatowe, migotliwe, osypane gwiazdami i w dole szeroka wstęga Anudu... koloru płynnego żelaza.
Gizella stała tak długo, zakuta w posąg nadludzkiego bólu, potem usunęła się na kolana, wydobyła z za gorsu szkarłatny kwiat granatu i złożywszy go na kopcu gruzów, doznała uczucia, dochodzącego jedynie do jej omglonej świadomości, że składa tu serce swe pełne żywej tętniącej krwi.
Strop nieba rozjaśniał się, roziskrzone gwiazdy i mleczna droga rzucały blady brzask na grób bohatera i na czarną klęczącą sylwetkę Gizelli.
Nadeszła chwila, że odszarpnęła się mozolnie od tych drogich zwalisk i cicho, z wewnętrznem łkaniem, rozsadzającem jej piersi, zeszła z wiszaru napowrót do łodzi. Za nią szła milcząca, zalana łzami Inara.
Długo jeszcze w tragicznych oczach królowej majaczył czarny zamek na stromej, wyniosłej skale sinym odmętem nocy osnuty, głuchy, ponury, pełen potęgi, jakby o zaklętych w nim legendach śniący.
Pobyt dłuższy w Doken a potem w Odölöd wpłynął ujemnie na zdrowie i nerwy królowej stargane doszczętnie. Starsza córka, księżna Beata Wittelsgeth i siostra Gizelli, księżna Dalwalencji, odwiedziły ją w Odölöd i, widząc jej zły stan zdrowia, zabrały ją wraz z Marjolą i czternastoletnią wychowanicą, Karoliną Warselee w góry Sustji do Klarbrem, gdzie Gizella zapragnęła przebyć czas jakiś. Zamek ten był dla niej wspomnieniem pełni jej szczęścia, tu ongiś w łunie illuminowanych gór zrozumiała wyraźnie siebie i Swena, tu był promienny moment życia, gdy serca ich uderzyły razem, świadomie w jeden rytm cudownego hejnału. Tu królowa i teraz nabrała jakby nowego tchnienia... lecz jeszcze lic jej nie krasił uśmiech dawny, czasem tylko bolesny omroczył je cień...
Tragedja królowej była nieznaną zupełnie jej córkom i synowi, ani też nikomu z otoczenia z wyjątkiem hrabiny Inary i staruszka-spowiednika królowej. Księżna Dalwalencji domyślała się również, w najgłębszej skrytce serca, kochającego siostrę niezwykle. Z osób zaś dalszych odgadywał dużo hrabia Sztarazzy i Tolomed, ale jeden i drugi raczejby zginęli sami, zanim nawet przed sobą potrafiliby zdradzić świętą tajemnicę. Obaj czcili i kochali królową, obaj ubóstwiali Swena. Domyślał się także trochę lekarz Gizelli, lecz i on jako Rekwed całą duszą był oddany królowej. Cesarz pozornie wierzył w oficjalne ogłoszenie o zaginięciu Swena Wenuczy‘ego w Sterjocie, a wiadomość o runięciu baszty, echa tego wypadku, szepty krążące dokoła Awra Rawady, tłumy ludu, odwiedzające ruiny, uważał za dalszy ciąg legendy wysnutej z dziejów tego zamku. Stan chorobliwy Gizelli od wypadku z koniem w Asskaud, tłomaczył sobie głównie samym wypadkiem, ale brał również pod uwagę przeczulenie żony, spotęgowane przez fakt, że Sweno Wenuczy oddał swą, głowę za ocalenie króla i królowej.
W Klarbrem po pewnym czasie cesarzowa pomimo protestu lekarza nanowo dosiadła konia i z dawną nieustraszoną odwagą wspinała się na góry, odbywając nieraz niebezpieczne wycieczki. Towarzyszyła jej siostra i obie córki. Najwięcej jednak wytrzymałym jej towarzyszem był książę Roger, świetny jeździec tak jak matka i tak samo zamiłowany w jeździe.
Odwiedziwszy matkę w Klarbrem, książę następca odczuł po krótkiej z nią dnia pierwszego rozmowie, że coś ją tu bardziej ożywia, niż gdzieindziej. Rychło spostrzegł, że Gizella przesiaduje całemi godzinami na ławce kamiennej w ustroniu, nad małą, wązką zatoką jeziora, nad którą wznosił się duży, konny posąg rycerza w zbroi, w hełmie z opuszczoną przyłbicą, z mieczem i pochodnią w rękach. Zaintrygowało to bardzo Rogera. Patrzył na matkę uważnie i widział ją zamyśloną tak głęboko, jakby jej duch odlatywał w onych godzinach daleko od ziemi.
Pewnego dnia do siedzącej nad zatoką Gizelli podpłynęły czarne łabędzie, znęcone pożywieniom udzielanem z jej rąk...
Na tę chwilę nadszedł książę Roger. Jego umysł bujny, fantastyczny nasunął mu odrazu legendę, illustrowaną tym malowniczym widokiem.
— Mamo! — zawołał uniesiony swoją myślą. — Te łabędzie wyglądają, jak wysłannicy bajkowych światów, niosący tobie w poselstwie tajemny jakiś głos od tego...
Wskazał na posąg w zbroi...
— Ach, jak to wspaniale wygląda mamo!... Ten rycerz zginął, ty go opłakujesz, a czarne ptaki przynoszą ci jego... tęsknotę...
Nagle przerwał, spostrzegłszy, że pod wrażeniem słów jego w oczach matki zakręciły się łzy. Zatrwożył się tem i zdziwił, ale wnet zrozumiał, że dotknął w niej jakiejś bolesnej struny, więc szybko klęknął przy niej i, kładąc pieszczotliwie głowę na jej kolanach, zaczął mówić:
— Mateczko, tyś mnie źle zrozumiała. Ja cię nie chciałem zasmucić. Powiedziałem tak, jak mi fantazja przyszła. Ten obraz jest tak uroczy i tyle ma w sobie żywej poezji, że... no, tak go sobie wyobraziłem.
Skurcz bolesny w gardle Gizelli nie pozwolił wypowiedzieć ani jednego słowa.
Wkrótce następca tronu wyjechał z Klarbrem, by towarzyszyć ojcu w podróży jego do Sudgrestu. Po paru tygodniach powrócił dziwnie poważny, skupiony w sobie. O ile przedtem powodowała nim wobec matki chłopięca naiwność, teraz otaczał ją taką niezgłębioną miłością synowską, że Gizella widziała w nim najdroższego przyjaciela. Nazajutrz po jego przyjeździe wyszli oboje nad jezioro i siedli na ławce, pod krzewami dzikich róż u stóp rycerza, karmiąc czarne łabędzie. Roger opowiadał matce o bytności w Sudgreście, wrażenia swoje wyrażał w formie ciekawej, zdradzając dużą zdolność obserwacyjną i orjentacyjną. W pewnej chwili zsunął się z ławki i ukląkł przy nogach matki. Dłonie jej przycisnął do swych skroni i, patrząc w jej oczy, rzekł zciszonym głosem:
— Mateczko, byłem w Awra Rawady... Modliłem się na zwaliskach baszty za kogo i o co, nie wiem... Potężny to kurhan... Znajdują tam zawsze często niewiadomo skąd pochodzące kwiaty... Podobno lud okoliczny odbywa do tych rumowisk pielgrzymki niemal uroczyste i podobno jakaś obłąkana dziewczyna cygańska, Rewita, przesiaduje tam całemi godzinami. Ona była naocznym świadkiem runięcia baszty.
Gizella milczała, drżąc na całem ciele, oczy nabrzmiewały jej łzami.
— A tam w tym zaczarowanym zamku wszystko tchnie legendą i wszystko mówi o... Swenie i... o tobie... Cały zamek jest tchnieniem twojem, mamo, owiany... wszędzie pełno twoich portretów, rzeźb, miniatur, wszędzie ty i ty... I kaplica w parku o tobie szepcze, gdy spojrzeć na umieszczony przy ołtarzu wizerunek świętej Gizelli na tarczy marmurowej i... na głownię z górnym odłamkiem stali... opatrznościowego sztyletu... Ty mateczko złączyć go kiedy powinnaś z ostrzem, schowanem u siebie, by tworzył całość tam, w kaplicy Awra Rawady. Tolomed twierdzi, że basztę i wiszar skalny łączyły lochy podziemne. Tam w tych lochach padła iskra zabójcza, grzebiąc jego. Ja nie wierzę, że książę Sweno zginął inaczej...
Gizella drżała jak w febrze, na twarz jej wystąpiły wypieki ogniste, bała się mówić, by nie wybuchnąć płaczem. Położyła obie dłonie na głowie syna i usta przytuliła do jego czoła.
— Mateczko — rzekł ciszej, wskazując na posąg — ten rycerz, to... on... dlatego jest w przyłbicy, bo postać jego mogła mieć tylko jego oblicze... Ta pochodnia to symbol jego duchowego przewódctwa na Rekwedach... O, chciałbym być jemu podobnym!...
Zaległa cisza. Po długiej chwili Gizella rzekła drżącemi ustami:
— Rogerze mój, płonie w tobie ogień Wittelsgethów, z których żaden nie był szczęśliwym... Bohater rekwedzki również płonął ogniem świętym i kochał ideały nadludzkie i był również nieszczęsnym wybrańcem fatum... Pragnę dla ciebie, Rogo, innego losu, innego szczęścia...
— Jeśli miałoby to być przyziemne szare, pospolite szczęście istnienia bez skrzydeł i lotu i przestworza o niezmierzonych zakresach, nie chcę takiego życia! — zawołał książę Roger, powstając z kolan. W oczach jego był żar, całą postać ożywiał płomień wewnętrznego buntu, żądza walki i porywów szczytnych.
Gizella podniosła głowę na syna, patrząc na niego jakimś wzrokiem zagadkowym, nieznanym dotąd Rogerowi i jakby uniesiona innemi myślami, zaczęła powtarzać bladym, chorobliwym głosem:
— Tak, tak... byle nie w prochu przyziemnym... Byle nie w prochu przyziemnym...
Roger chwycił ją za rękę przestraszony.
— Co mówisz, matko?...
Odwróciła od niego głowę i rzekła gorączkowo:
— Nic nie mówię, nic... Zostaw mnie samą, chcę zostać sama...
— Ale tobie coś jest?
— Zostaw mnie samą! — powtórzyła dobitnie.
Roger odszedł urażony, lecz pełen niepokoju, Gizella patrzała za nim marszcząc brwi, skupiając myśli. W mózgu jej powstawał szczególny zamęt, odczuwała w sobie jakiś tuman, jak upalne samum, pochłaniał on ją całą i unosił gdzieś w przestrzeń.
W kilka chwil potem, dosiadłszy ulubionego Salaheddyna, pojechała w góry samotnie. Książę Roger wyśledził ją i pośpieszył jej śladem z masztalarzem, w straszliwej obawie o nią, lecz nie mógł już dogonić jej, gdyż zagłębiwszy się w labiryncie górskich przesmyków, zniknęła mu z oczu.
Gizella gnała po swojemu bez względu na przeszkody i bezpieczeństwo własne. Gnała przez zbocza i przełęcze w pędzie bezpamiętnym śmigała poprzez parowy i rozpadliny z oczyma wbitemi w przepaście, z radosnym jakimś szałem w duszy.
Dopadła tak do niezmiernie głębokiego parowu o kilkopiętrowej wysokości ścianach, które miejscami tworzyły otchłań. Na dnie płynął wartki strumień górski, bulgocząc zgiełkliwie po kamieniach. Z obu stron parowu na wyżynach jego ścian czernił się i huczał gęsty las iglasty, puszcza zwarta, jak opoka. Gizella zwolniła biegu, jadąc brzegiem tej ściany zapatrzona w otchłań. Oczy jej zaświeciły niesamowitym blaskiem. Poddawała się zupełnie pokusie przepaści.
Nagle ujrzała most nad przepastnym parowem, most z bierwon ułożony, wysoki, wiszący jak karkołomne rusztowanie ponad głębiną kolosalnych ścian i ponad potoku wrzątkiem. Śmignęła jej myśl, wywołując wspomnienie. Znała ten most, zbudowano go prowizorycznie wówczas, gdy góry Klarbremu płonęły illuminacją... Tędy przechodzili górale na kilka pobliskich szczytów, by zapalać na nich stosy ogniste. Na jego brzegu stała raz w gronie śmielszych jeźdźców a był wśród nich i Sweno i... nawet stał przez sekundę tuż przy niej na swym czarnym, jak piekło rumaku... i głos jego słyszała przez to jedno mgnienie, gdy patrząc w dół rzekł swoim niskim tonem:
— Szatański przesmyk, stworzony fantazją ducha gór dla samobójców...
— Tak, to ten sam most i takie były słowa jego...
Bez wahania, bez chwili zastanowienia wjechała na most.
Salah-eddyn wstąpił na okrągłe bele niespokojnie, węsząc i chrapiąc, głowę opuścił nisko, jakby badał bezpieczeństwo dalszej drogi. Przepaść pod nim i chwiejność mostu przerażały go widocznie, bo zjeżył się cały, skulił w sobie i z uszami nastawionemi szedł wolno, ważąc się i trwożąc. Gizella podniosła oczy do góry na jasne niebo, westchnienie głębokie uniosło jej pierś, ale nie czuła nic więcej w sobie nad silny poryw szczęścia, że mękę, ból tragizm zgubi się tu, zatraci, unicestwi...
Wtem tylne kopyta konia uwięzły w szerokiej przerwie między balami. Koń targnął się okropnie raz i drugi w panicznym strachu, zaryczał nozdrzami i... wspiął się dęba. Królowa, siedząc na siodle, zawisła nad przepaścią. W jednym przebłysku świadomości żal jej się zrobiło zwierzęcia. Wyrzuciła stopy ze strzemion i pochylona naprzód próbowała umiejscowić konia. Salah-eddyn szarpnął się gwałtowniej. Most zatrzeszczał, zadygotał...
Nagle tuż za nią rozległ się krzyk straszny, na most wpadło kilku mężczyzn, do Gizelli przyskoczył oszalały Roger.
— Matko! Na Boga!
Chwycił ją na ręce i zdarł z konia. Ten krzyk pełen zgrozy i widok twarzy syna, śmiertelnie bladej, oprzytomniły ją. Pozwoliła się unieść Rogerowi na rękach z tego fatalnego mostu na brzeg parowu.
— Mateczko jedyna! Cóż to by się stało?! Boże! — zawołał Roger obłędnie...
Tymczasem masztalarze mocowali się z Salah-eddynem, koń jednak zapadał po uda w rozsuwających się coraz bardziej balach i bił rozpaczliwie przedniemi kopytami, szukając sam ratunku. Ratunku jednak nie było. Most zachwiał się silnie i w oka mgnieniu, zanim przerażeni masztalarze zdołali skoczyć na brzeg, zawalił się z hukiem i Salah-eddyn runął w przepaść.
Jakby przeczuwając, co się stanie, Gizella zakryła twarz dłońmi i biegła obłędnie brzegiem parowu, podtrzymywana przez Rogera.
— To przezemnie... to moja wina... powtarzała z wyrzutem...
Nazajutrz o wschodzie słońca książę Roger i mała księżniczka Marjola klęczeli u nóg matki. Miurle miała oczy zalane łzami ręce złożone błagalnie.
— Mateczko — mówił Roger — zaklinam cię na wszystko, co ci najdroższe, nie narażaj życia swego przez takie okropne, niebezpieczne wycieczki.
— Tyś jest dla nas tak bardzo droga a taka jesteś smutna — skarżyła się Marjola — a tam na tych wyżynach, wśród borów, przy tym moście złym, na którym zapadł się Salah-eddyn a gdzie mogłaś ty, mateczko zginąć, zbuduję kaplicę z obrazem Matki Bożej. Musi to być coś cudownego!
Księżniczka zerwała się z kolan i, klaszcząc w ręce, jęła się kręcić po pokoju i wołać:
— Śliczną, przepiękną zbudujemy kaplicę a przed obrazem Matki Bożej pierwsza modlitwa moja będzie o uśmiech twój mateczko... Bo my teraz twego uśmiechu nie widzimy wcale — dodała ze smutkiem.
Gizella wyciągnęła ramiona i przygarnęła do piersi dziewczynkę.
— Dziecino moja, daj ci Boże, byś nigdy w życiu nie potrzebowała zmuszać się do uśmiechu... Ale do ciebie uśmiechać się będę zawsze, byle twój uśmiech pogodny widzieć.
Roger przytulił się do matki ze wzruszeniem.
— A o mnie zapomniałaś! A przecie mój uśmiech może rychło zgasnąć...
— Co ty mówisz, Rogo! — przeraziła się Gizella. Nie mów tak, dziecko. Za młode są jeszcze usta twoje, byś sobie tak smutno wróżył. Ja w wiośnie lat śmiałam się do ludzi, do szczęścia, do życia...
— Mateczko — wtrąciła energicznie Marjola — Roger jest niedobry... On zawsze jakieś niewesołe przepowiednie dla siebie ma na myśli. Ja cię nigdy, nigdy nie rozumiem! — zawołała z dziecięcem oburzeniem. Nagle zarzuciła ręce na szyi matki i, całując jej smutne oczy, zaczęła błagać:
— Zaśpiewaj nam, droga nasza jedyna!
— Zaśpiewaj! — zawołał Roger i oboje z Miurle tak serdecznie błagali Gizellę, że ustąpiła im, rozbrojona przez nich zupełnie.
Śpiew jej smutny, rzewny rozbrzmiał w komnacie kryształem dzwoniącym po srebrze. Była skarga w jej głosie i modlitwa o szczęście, o jasną przyszłość dla tych dwojga ukochanych. Roger i Marjola, siedząc u nóg matki, słuchali w skupieniu i patrzyli na jej śliczny owal twarzy, na oczy we łzawej glazurze. Gizella śpiewała wezbranym w jej piersiach hymnem jakby mocą swego ducha rozjaśnić pragnęła tę ciemń, osnuwającą wyobraźnię jej syna, lecącego duszą ku słońcu i łaknącego słońca.
Wtem do komnaty wbiegła Karolina Warselée, bawiąca w owym czasie u swej dostojnej opiekunki, ładna, pełna blondynka o oczach żywych i długich jasnych warkoczach. Spojrzała na Rogera zalotnie, powłóczyście, a widząc, że jest zasłuchany w śpiewie matki, wzruszyła nieznacznie ramionami i stanęła nieco opodal zadąsana. Gizella, spostrzegłszy wychowankę, skinęła na nią, by podeszła. Starała się bowiem nigdy:nie wyróżniać jej w uczuciach swoich, gdy była razem z jej dziećmi. Baronówna podbiegła żywo i zgrabnie przyklękła przy królowej, opierając się całem ramieniem na ramieniu Rogera. Gizella położyła pieszczotliwie dłoń swoją na jej głowie. Karolina z kokieteryjną emfazą przycisnęła rękę opiekunki do ust i, wzniosły oczy w górę, zasłuchała się również w śpiewie.
Różowy promień światła wsunął się do komnaty i opromienił refleksem tęczy postać uduchowioną królowej i główki dzieci u jej kolan. Po chwili pokój cały nasiąkł złoto-różową łuną — to płonęły góry Klarbremu naturalną słoneczną illuminacją porannej godziny.




EPILOG
Minęły lata.

Był wieczór, pełen przymglonych lśnień księżyca, i jedna z tych godzin, w których dusze umęczone i serca spłynięte krwią, żywą osnuwa cicha zaduma — melancholja. Szejrun śnił i marzył.
Park podzielił się na światła i cienie, na mroczne głębie i jaskrawo świecące płaszczyzny, niby pola księżycowe. Rozległe trawniki zanurzone były w powodzi blasków srebrnych, bezcenne bogactwo krzewów i kobierce kwietne, osypane djamentami ros, dyszały wonią upojną. Umieszczone pośród nich posągi, tchnęły jakiemś tajemnem życiem, półsenny, leniwy zda się, szmer wodotrysków rozpływał się w ciszy, jak słodka muzyka ukrytych w mroku harf. A w głębi, w tunelach niezmierzonych alei, w gąszczach przepastnych skupiły się cienie... tam już blaski księżyca dosięgnąć ich nie mogły. I oto z tej głębi, jak z wnętrza zaczarowanej świątyni, wysunęła się smukła postać kobiety, podobna raczej do jednego z ciemnych posągów zeszłych z piedestału. Owinięta w czarną, aksamitną, powłóczystą szatę, z rozpuszczonemi włosami, spływającemi ciężką falą aż ku ziemi, szła wolno. Na piersiach jej lśniły matowym połyskiem wielkie sznury pereł. Ukazanie się jej zbudziło z sennego rozmarzenia drzewa, krzewy, kwiaty. Fontanna zaszemrała żywiej, radośnie, róże pochyliły powitalnie nabrzmiałe wonią pąki, światło księżyca zamigotało miljonem drobnych błyskotliwych klejnotów, wokół rozległ się stłumiony szept, jak szmer opadających płatków kwiecia.
— To królowa...
Zdradziły ją oczy, dwie ciemno-fioletowe otchłanie smutku, usta zaklęte w wyrazie boleści, czoło dumne, myślą głęboką natchnione. Wracała z długiej przechadzki po parku. Odbyła ją po raz pierwszy po kilkomiesięcznej niebytności w Sustji. Wieczór ten był taki sam jak przed dwoma laty po powrocie jej z pogrzebu ojca, księcia Maksymila. Wówczas snuła się po parku przytłoczona myślą, że oto jeszcze jedna z najdroższych jej istot odeszła z tego świata, lecz wtedy na dnie serca gorzał jedyny płomyk, na dający sens jej życiu: nadzieja, pokładana w ukochanym synu. Dziś i to światełko, dla którego gotowa była spełniać swoje obowiązki, gasło zupełnie.
Roger ożeniony z księżniczką Romanją, córką króla Algei, nie znalazł w małżeństwie urzeczywistnienia swoich ideałów... Wkrótce po ślubie zwierzał się przed matką, że inaczej życie swe układał w marzeniach a inaczej żyć będzie zmuszony i pisał do niej, gdy odbywała swoje upragnione podróże:
„Mam wrażenie, mateczko, że lot mój już się skończył, marzenia prysły, ideały są niedoścignione. Lepiej nie wysilać się i odrazu zrezygnować. Daleko mi do potęgi duchowej bohatera Swena, a jednak chciałem go niegdyś naśladować... Ja nie umiem walczyć, zresztą... Romanja mogłaby uszczęśliwić innego mężczyznę, ale nie mnie.
Ponieważ smutny ten wniosek wyciągnąłem zapóźno, przeto rozumiesz, mateczko, ile jest we mnie tragedji. Ratuję się, jak mogę. Nie lubię szarzyzny przyziemnej a muszę w niej tkwić po uszy, więc wśród złego wybieram to, co mi przynajmniej rozrywkę dać może. Nie dziw się i nie oburzaj, nic na to nie poradzę, gdyż żadna zorza dla mnie nigdy nie wzejdzie. Może to i lepiej, bo gdyby wzeszła, nie potrafiłbym stworzyć legendy, najwyżej tylko coś, coby mnie rzuciło w odmęt i imienia mego nie upiększyło...“
Z cesarzem stosunek syna był naprężony i przykry, na listy matki, pełne zaklęć i tkliwości, odpisywał według nastrojów, często serdecznie, częściej jednak z goryczą i rezygnacją straceńca. Raz w przystępie rozdrażnienia napisał:
„Nie czyń mi, mateczko, wyrzutów, że grzęznę w trzęsawisku łatwych i tanich uciech, pomimo łez i rozpaczy Romy. To są cnoty moich ojców, przekazane mi przez poprzednie pokolenia Ururgów. Oprócz tego ja sam jestem... szarym cieniem mojej przyszłości a może przyszłości nawet całej Sustji... Wątpię, czy na mnie dynastja nasza nie skończy się w prostej linji. Syna nie będę miał; Romanja po urodzeniu małej Zili, którą tak kochasz, mamo, już mi go nie da, ja zaś nie czuję się na siłach przeżyć ojca... byłby zresztą już ze mnie taki Łazarz, że nie pragnę, abyś dożyła tej chwili ani ty, mateczko, ani monarchja... Różne snują się legendy o naszym rodzie, ale moja w każdym razie będzie historją prawdziwą i bardzo różną od legendy Awra Rawady. O tamtej szepcze pewno błękitno-kryształowy Anud... O mojej sławie będą krzyczały rynsztoki...“
Przerażona tym listem w najwyższym stopniu, Gizella pośpieszyła natychmiast do syna. Lecz rozmowa z nim przekonała ją, że istotnie on już sam dla siebie staje się... szarym cieniem... Była bezsilną.
Błądząc teraz po parku, poiła się goryczą tych rozmyślań; zatruwały jej każdą chwilę i czyniły każde jej spojrzenie w przyszłość rozpacznem, beznadziejnem. Wieczór był taki pachnący, srebrzysty, baśniowy, jeno skrzydła rozwinąć i unieść się, jak niegdyś bywało w nadziemskie regiony gwiazd, — a w serce jej wpijała się żarłocznie stugłowa hydra zwątpienia, dusząc ją i wypijając z niej resztki krwi żywej, gorącej.
Zmęczona przechadzką, wróciła do pałacu. Po chwili siedziała w swoim pokoju przed kominkiem, opłynięta, jak falą, płaszczem swoich pysznych włosów i czytała jakąś książkę rekwedzką... Suty ogień rzucał na nią różowy blask, u nóg jej leżał wielki pies dog.
— Czy nie będę intruzem? — usłyszała za isobą ostrożne pytanie Ottokara. Odwróciła lekko głowę i odrzekła trochę bezbarwnie:
— Proszę cię.
Cesarz usiadł obok niej, pochylił się i pogładził psa. Po krótkiem milczeniu zagadnął, patrząc na nią uważnie:
— Wiecznie jesteś teraz w czerni, od tamtych... odległych... zdarzeń, prawie, że cię inaczej nie widuję... Stało się to... znamiennem... i najchętniej przebywasz z duchem literatury rekwedzkiej... Czy z niej czerpiesz natchnienie dla swych ideałów i... marzeń?...
Cesarzowa rzuciła bystrym zdziwionym wzrokiem na męża i wnet spuściła oczy.
— Może jest mi źródłem życia i mocy, nigdy nie spożytej, zawsze zdrowej i bujnej... Ale — czyż to powinno być tematem w obecnym naszym smutku?... Ottokarze?..
Cesarzowi drgnęły brwi, może spostrzegł, że przypomniał niebacznie jej i sobie dawne lata, odczuł, że istotnie trochę nie w porę...
— Rozumiem cię, myślisz o Rogerze... Sprawa bardzo smutna, przyznaję, tembardziej, że oprócz wszystkich cech, jakie Roger odziedziczył po Ururgach, jest w nim jeszcze dużo nieokiełzanej natury i uporu... nieboszczki matki. Wpływ jej odżył... że zaś pragnienie coraz nowych wrażeń jest w nim silne, temperament ma bujny, pokus mnóstwo, powodzenie ogromne, należy lękać się o niego poważnie, zwłaszcza, że Romanji on, zdaje się, nie kocha.
— Czy dopiero teraz wiesz o tem? Ona odpłaca mu równą obojętnością i nie wzbudza w nim ognia... dla siebie, — dodała Gizella. — Ponieważ przytem ambicją i dumą nie potrafi przewyższyć go i pokonać... przeto oboje stanęli na krawędzi nieszczęścia.
— A obowiązek? — rzucił Ottokar.
— Ach, Ottokarze! Czy istotnie sam suchy obowiązek może dać szczęście, pomimo że się go spełnia? Pamiętaj, że Roger jest mężczyzną, podczas gdy kobieta wiele bolesnych przeżyć i zawodów znosi cierpliwiej wpatrzona w tę marę swego obowiązku. Roger fantastą, romantyk o bujnym locie młodzieńczym, ujrzawszy przy sobie pustkę, polecieć może ku przepaści.
Cesarzowa umilkła, bawiąc się łbem psa.
Cesarz zapatrzony był posępnie w ogień.
— Tak, masz słuszność, Zili, masz słuszność — powiedział głucho, pochylając się nisko, jak pod ciężarem myśli.
Milczeli. Tęskne głębokie oczy cesarzowej patrzały na twarz męża przenikliwie i łagodniały i ciepła nabierały rzewnego. A cesarz rzeki znowu:
— Gdybyż wróciły lata stracone... Gdybyż Nemezis nie była tak skorą w swej zemście...
Ból był w jego głosie, przygnębienie w całej jego postaci.
Gizella pochyliła się ku niemu i miękko ujęła jego dłoń.
— Ottaro, lata minęły... nie wymawiajmy imienia wielkiej mścicielki.
— Mścicielka ta znaną jest w rodzie naszym. Któż powstrzyma jej rękę, gdy nad kim uczyni tajemny znak?... Gdybyż szlaki jej wiodły tylko poprzez moje własne duchowe sfery, gdybyż omijały dzieci nasze, dzieci, które są pięknymi owocami wiosny naszego życia, naszego szczęścia...
W komnacie rozległ się lekki szelest kroków i w tejsamej chwili podbiegła do rodziców osiemnastoletnia księżniczka Marjola. Ze śmiechem radosnym uklękła przy nich i swawolnie zarzuciła im ręce na szyję, przyciągając ich głowy do swojej twarzy.
— Myślałam, że mateczka sama, a tu i ojczusiek razem.Jak to dobrze, jak dobrze, że przyszłam! Ale czemu smutek na waszych czołach... Co wam jest? Czy co się złego stało?... Przecie z mateczką wróciłyśmy po tylu miesiącach podróży... szczęśliwie. Przecie ojczuśku, Marjola ta sama... dziecina... chociaż już dorosła.
Wtem śliczna twarzyczka Marjoli zachmurzyła się. Księżniczka rzekła poważnie:
— Ach! i ja mam smutną wiadomość...
— Cóż takiego? — spytali oboje.
— Karolina chce sobie życie odebrać. Grozi nam, że się na pewno otruje, bo narzeczonego, hrabiego Rykardo, nie kocha, kochając zawsze... Rogera...
Cesarz zamienił z żoną bystre spojrzenie.
— Wczoraj — mówiła Marjola — Karolina wyrzucała Rogerowi poślubienie Romanji i zapowiedziała mu, że przez niego albo odbierze sobie życie, albo zemści się strasznie na całej rodzinie naszej.
— Dziecko, to nie są twoje sprawy — przerwała stanowczo Gizella.
Oboje cesarstwo wiedzieli od dawna o sentymencie Karoliny Warselée dla młodego następcy tronu i byli nieraz świadkami jej rozpaczy, gdy ambicje jej, na których wspierała się ta miłość, runęły nagle po zaślubieniu przez Rogera księżniczki Romanji. Nikt jednak szaleństw rozpaczliwych Karoliny nie brał poważnie, przypisując ten dramat serca baronówny jej naiwności. Teraz Gizella zatrwożyła się naprawdę. Baronówna pomimo zaręczyn swych z jednym z dostojników dworu, napastowała ciągle Rogera swoją miłością. Cesarzowa postanowiła rozmówić się z nią zaraz. Poprosiła cesarza i Marjolę, aby zostawili ją samą, poczem wezwała do siebie baronównę. Karolina weszła, nie śpiesząc się, blada z pałającemi gorączkowo oczami. Gizella ujęła ją serdecznie za rękę i zwróciła się do niej głosem spokojnym, łagodnym:
— Od pewnego czasu, oboje z cesarzem dostrzegamy w tobie, Paro, takie dziwne nastroje, że zaczynasz nas przejmować obawą.
Baronówna żachnęła się i, podnosząc hardo głowę, zapytała:
— Co wasza cesarska mość ma na myśli?
Ton zapytania, jakoteż użyte przez Karolinę poraz pierwszy tytuł: „wasza cesarska mość“, gdy były same, dotknęły cesarzową niemile. Ale nie okazała tego.
— Moje dziecko — rzekła — jesteś już w tym wieku, w którym powinnaś sobie jasno zdawać sprawę, że małżeństwo przymusowe i nie na wzajemnej miłości oparte, przynosi rychło rozpacz, utratę wiary w życie, mękę. Może w sercu twem zrodziła się prawdziwa miłość dla Rogera, ale to nie wystarczało jeszcze, abyście oboje zostali zaślubieni. Roger nie odwzajemniał ci się równem uczuciem, a przytem wiesz dobrze, jaka tradycja co do zawierania związków małżeńskich obowiązuje domy panujących.
— Czy wasza cesarska mość tylko to mi chciała powiedzieć? — rzuciła Karolina niecierpliwie z ironicznym uśmieszkiem.
— Dziecko, co się z tobą dzieje! — zawołała Gizella.
Karolina zaśmiała się krótko, jadowicie.
— Czy mam uczynić wyznanie? Otóż mniemam, że mój tytuł... jakiejś baronówny Warselée doskonale zaciera w pamięci ludzkiej moje... istotne pochodzenie... z królewskiej rodziny. Tradycja domów panujących?... Wszak i ja także jestem księżniczką krwi! — wybuchła nagle i, zanim Gizella zdołała słowo wypowiedzieć, wyszła szybko z pokoju.
Słowa te uderzyły w cesarzową, jak grom. Zrozumiała teraz, że okazany przez nią kiedyś szlachetny odruch serca dla małej osieroconej Karoliny był złym podszeptem i może w przyszłości okazać się fatalnym w następstwach. Karolina była już dorosłą i wszelkie nadzieje na urobienie z niej istoty godnej serca jej opiekunki spełzały na niczęm. Cesarz jej nie znosił, wśród książąt i dworzan również nie zyskała uznania i sympatji. Z biegiem czasu już i Gizella nie miała co do niej żadnych złudzeń, przypominając sobie często ze zgrozą przepowiednie umierającej księżnej matki.
Upłynęło potem kilka miesięcy. Baronówna przekonała się wreszcie sama, że młodzi książęta krwi, Ururgowie, nie ulegają zbytnio jej wdziękom i wyszła za mąż za wyższego oficera kawalerji, hrabiego Rykarda D‘Irlisz Köhnutt.
Tymczasem książę Roger zapadał coraz bardziej w hulaszczy odmęt życia i w nieustannych zabawach i uciechach erotycznych pogrążał trawiącą go doszczętnie nudę egzystencji. Z żoną nic go nie łączyło, przeciwnie ciągłe niesnaski i zgrzyty czyniły dalsze pożycie męką dla nich obojga. Posiadając, jak niegdyś ojciec jego, ogromne powodzenie u kobiet, wyzyskiwał je na sposób beztroskiego światowca, a tylko w pewnych chwilach przesytu i przygnębienia, przed matką i pod jej wpływem czynił sobie gorzkie wyrzuty i przyrzekał zmienić zgubny dla niego tryb życia, ale zaraz potem stwierdzał, że horyzont jego zaciemnił się zupełnie, a on nie ma sił do lotu wzwyż, przeciwko swemu przeznaczeniu.
Aż oto niespodziewanie nastąpiła w księciu dziwna przemiana. Najpierw odczuła ją cesarzowa. Następca tronu spoważniał, chodził zamyślony, poddawał się chętnie nastrojom lirycznym. Gizella zaczęła utwierdzać się w przekonaniu, że w Rogerze przemówił rozsądek i szlachetna, idealistyczna natura. Nie pytała go już o nic, lękając się niebacznem słowem rozdmuchać gasnące w nim jak sądziła, skłonności. Obawiała się nawet rozmawiać o tem z cesarzem, aby przedwcześnie nie zedrzeć rąbka tajemnicy, osłaniającej całe zachowanie się Rogera.
Nagle, jak strumień światła rozdziera oponę chmur, tak utrzymywaną z niepokojem tajemnicę odsłoniło imię, którem rozbrzmiewał już cały Idań:
Hrabianka Mura Zuczary.
I oto powszechnie stało się wiadomem, że książę Roger kocha się do szaleństwa w pięknej córce hrabiny Zuczary, ongiś interesującej wyjątkowo świat idański. O wdzięku Mury i miłości księcia mówiły salony, nie ukrywając tego szczegółu, że rozkochana w sobie para, ma wielkie poparcie i tendencyjną opiekę hrabiny D’Irlisz Köhnutt, dawnej baronówny Warselée. Gizellę przeraziło to i przejęło smutkiem. Starała się łagodzić ciągłe wzburzenie Romanji, lecz przekonywała się, że wpływy jej zarówno na syna jak i na synową sprowadzały wręcz odmienny skutek. Pewnego razu Roger, widząc zaniepokojenie i boleść na twarzy matki, zwierzył się jej ze wszystkiego.
— Mateczko — mówił — Mura to jedyna kobieta po tobie, którą mogę kochać bałwochwalczo. Jej uroda porywa mnie i działa na mnie, jak łaska niebios, dusza, tego dziecka jest duszą dla mnie stworzoną, serce jej dziewczęce dla mnie ze złota i ognia ulane. Mateczko, zorza mi w życiu zaświeciła, czy ty się tem martwisz?
Cesarzowa patrzyła ze smutkiem na piękną, rasową twarz syna i jego oczy szafirowe pełne płomienia ekstazy.
— Słuchaj, Rogo... zorzę trzeba zalewać uporczywie zimnym strumieniem wody, gdy jej rozpalać nie wolno...
Roger zaciął usta.
— Wiem, mateczko, tak robią legendarni bohaterowie, tak czynią wyjątkowe kobiety, gasząc zorzę swoją dla obowiązku. A jednak... bohater legendarny nie mógł żyć bez tej zorzy i zginął, ona zaś żyje, ale jak?... Gdzież jej dawne promienne uśmiechy?... Nie blednij, matko najdroższa, wiesz, że cię ubóstwiam i... legendy nie zdradzę. Ale ja tak jak tamci dwoje żyć i ginąć nie mogę i nie chcę!
Gizella podniosła czoło do góry i rzekła z mocą:
— Ale tak żyć trzeba.
Rozmowa ta szarpnęła boleśnie serce jej pełne niezabliźnionych ran i wprowadziła ją w ciągłą, niezwalczoną newrozę.
Pewnego dnia cesarzowa jadąc z bardzo wiekowym księciem Sebastjanem na spacer w alejach Arderu, ujrzała młodziutką wytwornie ubraną panią, która już na widok forysiów na lejcowych koniach i lokajów stojących za dworskim, odkrytym powozem, zatrzymała się zaciekawiona, a spostrzegłszy w ekwipażu cesarzową, złożyła jej głęboki ukłon, bardzo wdzięczny. Gizella odkłoniła się wyjątkowo uprzejmie i, minąwszy nieznajomą, rzekła z zachwytem do Sebastjana:
— Cóż za piękna dziewczyna! Ale pomimo pierwszej młodości jest w niej już bardzo wybitna zachłanna zmysłowość... Chciałabym wiedzieć, kto to?... Typ obcy... a jednak... jakby mi znajomy.
Książę Sebastjan przymknął powieki i po krótkim namyśle rzekł z pewną niechęcią w głosie:
— Dla niej właśnie popełnia nowe szaleństwa... Roger.
— Mura Zuczary?!
Cesarzowa przybladła i milczała długo; poczem szepnęła, jakby w konkluzji rozmyślań:
— Biedna, biedna Roma...
Uroda młodziutkiej brunetki, oczy błękitne, wdzięk całej postaci i cechująca ją widocznie zmysłowość wywarły na Gizellę ogromne wrażenie i zaniepokoiły ją ostatecznie.
Zima nadeszła a cesarzowa nie wyjechała jak zwykle do Heljosu. Czas postępował i niósł dla Gizelli coraz więcej doświadczeń przykrych i zagadnień poważnych. Poiły one ciągłą goryczą i nie czyniły jej odporniejszej na cierpienia. W „Starym Ururgu“ atmosfera była ponura, pełna tajemniczych półsłów, szeptów. Dzięki swej wyjątkowej wrażliwości, cesarzowa, która zawsze przed czasem stawała w obliczu nieszczęścia, odczuła, że zawisła tu jakaś groza i gnębi wszystkich, w jednakowym stopniu.
Mroczny dzień zimowy dobiegał końca, gdy cesarzowa zajęta rozmową z mężem w swej komnacie, nagle cofnęła się w głąb fotelu, blednąc przeraźliwie i wstrzymując się wysiłkiem woli, by nie krzyknąć z przestrachu. Przed nią na tle złoto żółtej kotary, zasłaniającej drzwi, ukazał się cień wysoki i wyraźnie odcięty od jasnej materji. Jednocześnie cesarz, nie widząc zupełnie zmieszanej żony, powstał gwałtownie ze słowami:
— Ktoś tu jest obcy oprócz nas!
Odwrócił się szybko i... — zastygł w bezruchu. Cesarz Ottokar, potomek starożytnego rodu Ururgów i widmo szare, prześladujące ród jego od wieków stali przez sekundę naprzeciw siebie, staczając ze sobą jakąś niesamowitą okrutną walkę dusz...
Gizella poderwała się z fotelu i chwyciła męża gorączkowo za rękę.
— Nie zasłaniaj! Ja widzę dawno!
Cień znikł. Cesarz teraz dopiero, rzuciwszy rozpacznym wzrokiem na żonę, ujrzał grozę w jej twarzy. Odwrócił się do kotary, podnosząc jak w przekleństwie obie ręce do góry.
— Czemu nas prześladujesz ty... maro?!... — jęknął i opadł bezwładnie na fotel.
Gizella nie mogła mówić, coś zdławiło jej krtań, paniczny ogarniał ją strach, nogi się pod nią gięły, ziąb chwytał ją w swe lodowe szpony, czuła przejmujący chłód grobowy...
Pomimo wszelkich wysiłków ze strony księżniczki Marjoli, by potworne wrażenie widma zatrzeć w pamięci rodziców, oboje cesarstwo byli zgaszeni, oczy ich zasnuła chmura smutku, w sercach zagnieździła się trwoga. Nikt więcej na dworze nie wiedział o ukazaniu się widma, prócz księżniczki Marjoli, hrabiny Inary Dalney i młodego księcia Jerzego-Seweryna Ururga, z którym Marjola miała się wkrótce zaręczyć. Strzegli tej tajemnicy przedewszystkiem przed Rogerem.
Dnie mijały w zamku, przesycone niepokojem nużącym.
W tydzień po ukazaniu się szarego cienia, wkroczył do gabinetu cesarza, nieoczekiwany w Idaniu, wysłannik papieski w sprawie poufnej. Jakkolwiek misję jego osłaniała głęboka tajemnica, dwór domyślał się wielu rzeczy.
Tylko księżna Romanja, następczyni tronu, nie była świadoma krążących szeptów, następca tronu zaś polował z przyjaciółmi w okolicach zamku swego w Erderling...
— A hrabianka Zuczary? — pytano ciekawie.
Na pytanie to nikt nie umiał udzielić wyjaśnienia. Dwór osnuł się pajęczyną tajemnych zagadnień, niepodobieństwem było wyciągnąć z nich jakichkolwiek wniosków. Cesarzowa krążyła jak cień pomiędzy apartamentem swoim a gabinetem męża, gdzie ważyły się czyjeś losy. Wreszcie następnego dnia rano przed rodzicami i wysłannikiem papieskim stanął książę Roger, wezwany nagle z Erderlingu. Zanim jednak przestąpił próg, podeszła do niego szybko księżniczka Marjola i wsunęła mu do ręki kartkę, rzuciwszy szeptem:
— Przeczytaj to zaraz.
Książę zatrzymał się na chwilę i rozwinął kartkę.
„Zaklinam cię, Rogo, pamiętaj, żeś jest synem, mężem, ojcem i nadzieją monarchji. Nam nie wolno rządzić się egoizmem... panuj nad sobą i uszanuj wolę ojca... Ufam ci, wierzę, że potrafisz mieć siłę woli... Twoja matka.“
Roger zbladł.
— Co się stało? — rzucił pytanie, patrząc dokoła zdumionym wzrokiem. Lecz księżniczki już nie było, znikła, jak widzenie. Roger zamyślony, ze zmarszczoną brwią wszedł do gabinetu ojca.
I oto dwór zamarł w niespokojnem oczekiwaniu. Księżniczka Marjola, przytulona do staruszki księżny Sebastjanowej, spłakana, żaliła się cicho:
— Tam się dzieje coś złego. Wyczytałam to w oczach mateczki. Ten dostojny ksiądz jest jak pierwsza zapowiedź czegoś strasznego... Czemu on wniósł do zamku taki mrok, że wszyscy osmętnieli a mateczka jest prawie martwa?...
Gabinet cesarza przez długą godzinę zamykał w sobie szczelnie tajemnicę swoją. Pierwszy wyszedł z niego poseł watykański wzburzony, w ogniach, ze zgrozą w twarzy i porywczością w ruchach. Zaraz od progu zaopiekował się nim szambelan dworu. Po nim ukazała się cesarzowa z oczami spuszczonemi i posągową martwotą w rysach. Zamknęła się w swej kaplicy, nie zamieniwszy słowa z nikim. Na klęczniku swym, pogrążona w modlitwie, trwała długie godziny. W uszach jej brzmiały okrutne słowa Rogera, zwrócone do ojca, gdy mu wymawiał pomysł rozwodu z Romanją i opuszczenie jej dla dogodzenia własnym miłostkom lekkomyślnym.
— Czy ty, ojcze, masz prawo zarzucać mi jakąkolwiek winę?! Nie liczyłeś się z mojem sercem, ani z sercem mojej żony, ani z protestem matki, gdyś układał moje małżeństwo, dla politycznych względów... a oto teraz są skutki. Wszakże ty, ojcze, poślubiwszy kobietę idealną, pełną inteligencji, o złotem sercu i wielkiej duszy, najpiękniejszą z pięknych, uosobienie bóstwa, kobietę, którą można było kochać do szaleństwa, do zatracenia się w miłości dla niej, czyś ty nie zburzył jej szczęścia i spokoju, nie zgasił wiary w siebie przez te same lekkomyślne miłostki?...
Na wspomnienie tych słów Gizella wstrząsała się, zawierały one w sobie gryzącą ironję, zuchwałą prawdę, potworną obelgę dla cesarza, świadczył o tem skurcz bólu i ogień wstydu na jego twarzy.
Straszliwa zemsta syna... za dawne cierpienia i poniżenie matki...
Cesarz zażądał, by Roger pozostał z nim sam na sam. Czy jakie tajemnice miały się tam jeszcze odkryć? Wszak nie było dla niego tajnem, że Roger chce poślubić hrabiankę Zuczary?
— Potem co zaszło, zostawiłaś ich samych? Obowiązkiem twoim było wytrwać do końca... wołał w Gizelli jakiś głos.
Zerwała się z klęczek i opuściła kaplicę. Lecz księżniczka Marjola czuwająca nad matką, oznajmiła jej, że Roger już odjechał z zamku...
— Widziałaś go!? — Mówiłaś z nim?...
— Nie mateczko, ujrzałam go, gdy siadał do powozu, był blady... niebywale, straszny!
Dzień dłużył się niepomiernie, cesarz nie opuszczał biurka w swoim gabinecie. Cesarzowa zaś dowiedziała się, że książę Roger wyjechał powtórnie do Erderlingu, nie widząc się nawet z żoną i córką. Towarzyszyli mu jeden z książąt krwi i margrabia Horcz, serdeczni jego przyjaciele. Wieczorem Gizella udała się do Ottokara, chcąc ostatecznie rozwiązać męczącą ją zagadkę rannej, poufnej konferencji ojca z synem. Cesarz spojrzał na nią zgryźliwie, jakby niechętnie, opuszczając zaraz oczy, i rzekł tonem, który zaczął ją zdumiewać:
— Roger jest jak w obłędzie, traci nawet poczucie przyzwoitości. Słyszałaś sama, jak ciężko obraził posła watykańskiego. Rozwód Rogera to absurd. Murę Zuczary trzeba mu wybić z głowy, choćby środkami radykalnemi, gdy żadne perswazje nie odnoszą skutku.
— Ottokarze, on jednak kocha tę dziewczynę i zdolny jest w imię miłości popełnić najstraszniejsze szaleństwo.
— A niech się zabije nawet! On chce się z nią żenić, Gizello, zastanów się! — wybuchnął jakimś rozpaczliwym tonem.
— Ożenić się nie będzie mógł, wiesz o tem. Przecierpi i ochłonie. Uniosła go natura zapalna. Obecnie jednak w stosunkach z Murą niepodobieństwem jest mu czynić przeszkody.
— A właśnie! Właśnie! Trzeba!...
Takie było wzburzenie w głosie cesarza, że Gizella patrzyła na niego, jakgdyby był nieprzytomny.
— Tego mu nie zabronisz — rzekła, starając się odgadnąć jego myśli.
Cesarz chodził po gabinecie tam i napowrót i okazywał szczególne zdenerwowanie. Milczał, ale odczuwało się, że myśli rozsadzają mu czaszkę. Gizella wzruszyła ramionami i rzekła znowu:
— Powiedz, o co ci właściwie chodzi? wszak niema obawy, że Roger dostanie rozwód i ożeni się z Murą?...
Drgnął, podnosząc na nią przelęknione oczy.
— Ach, na tem jeszcze nie koniec! — rzucił z bolesnym grymasem na twarzy. — Nie wolno mu!... nie wolno z nią... z nią!...
Zaciął się... umilkł.
Gizella powstała zagniewana jego tajemniczem, denerwującem zachowaniem się. Zastąpiła mu drogę i zapytała z mocą:
— Ty mi musisz powiedzieć, co się w tem wszystkiem kryje?...
Spojrzała mu prosto w oczy, lecz cesarz nie wytrzymał jej wzroku, twarz jego opłynęła krwawa fala. Była jedna sekunda, że miał wypowiedzieć słowa, które wyznał synowi podczas ostatniej rozmowy z nim, sam na sam, lecz się wstrzymał. Mózg jego przeszyła błyskawiczna refleksja:
— Czyż jeszcze taką truciznę podać jej do wypicia?... Czyż jeszcze tem ją dobić?...
Milczał, patrząc na żonę ponurym wzrokiem i nagle spuścił oczy. Gizella rozchyliła usta, jakby chciała rzucić mu jeszcze jedno pytanie, a w tem... osłupiała... poczem chwyciła się oburącz za skronie i bez słowa szybko wyszła z gabinetu. Cesarz nie zatrzymywał jej, stojąc nieruchomy pośrodku pokoju i patrząc tępo w jakiś punkt na dywanie.
Wśród rozpętanych gwałtownie myśli, Gizella jęła zadawać sobie uparcie pytanie:
— Kim jest Mura?... Kim jest Mura?...
I razem z tem pytaniem jakieś echo odległe przypomniało jej dawne miłostki Ottokara, jego głośne romanse, zdobycze rycerskie... wśród nich była raz... dłużej... piękna greczynka Zuczary, dziś już dama w sile wieku...
Gizella błyskawicznie porównała liczbę lat od owych zapałów cesarza z wiekiem siedemnastoletniej Mury i nagle zrozumiała wszystko. Jak podcięta strasznym huraganem, upadła na kolana i, ukrywszy twarz w dłoniach, zaczęła powtarzać bolesnym jękiem.
— Boże, nie dopuść, by spełniła się zemsta nad dziećmi za winy rodziców! Boże, miej litość i ześlij na mnie śmierć!...


Dzień zaręczyn księżniczki Marjoii z księciem Jerzym Sewerynem minął w „Starym Ururgu“ podtrzymywany sztucznie, jakby ktoś zapalał pochodnię wśród chmury gęstej i wśród wichru, gaszącego co chwila płomień jasny. Wycie tego wichru, chłód dokoła przejmujący czuli wszyscy, ale nikt się z tem nie zdradzał.
Książę Roger nie przyjechał z Erderlingu. To zlekceważenie uroczystości rodzinnej przeraziło Gizellę, a oburzyło cesarza. Jednocześnie oboje kryli przed sobą, gnębiący niepokój. Szafirowe oczy Marjoli napływały łzami.
Po dniu tym, który cała rodzina cesarska przeżyła bez uśmiechu, jakby przytłoczona jakimś ciężarem wlokącym się z każdą godziną, nastała noc czarna, chmurna, nieprzejrzana. Śnieg padał mokry, coś huczało w powietrzu, choć zamarł już dawno zwykły, nocny gwar Idania, coś przejmowało zgrozą, niby echo stłumionych, odległych gromów.
Cesarzowa, leżąc w łóżku z zamkniętemi powiekami, nie spała ani chwili. Myśl jej i wyobraźnia popłynęły śladem przelotu nocnych chmur, czy stada kruków i dosięgła czarnych borów, otaczających zameczek myśliwski Erderling. Widziała, że jest tam ponura i pusto. Wichry dmą, tłukąc o ściany zameczku, a odbite od nich biją w mury pobliskiego klasztoru i wstrząsają jego stare wieżyce pleśnią wieków okryte. I znowu, zahuczawszy wśród konarów zgrzybiałych lip i brzóz, wracają z piekielnym wyciem do białych ścian Erderlingu. I tu cisza jakaś martwa, pozamykane okiennice, zawarte bramy i pustka przeraźliwa dokoła. Szumy lasu mówią coś tajemniczego... straszą.’ Śnieg spada wielkdemi płatami, podrzucany co chwila gwałtownym podmuchem wiatru, i tka całun śmierci, gzło białe, ofiarne...
Gizella wytężyła myśl, siłą wyobraźni uniosła się nad murami klasztoru i zameczku. Ujrzała, że w tych nocnych odmętach i pod całunem białym zaczyna się coś dziać. Jakieś duchy ponure spłynęły tu zastępem ciemnym i krążą wśród drzew i trącają o spiż dzwonów klasztornych, jakby dzwonić chciały na alarm, czy aby ogłosić śmierć czyjąś?... Nie, to bór rozbrzmiewa melodją pogrzebowego hymnu. Co się tam dzieje wewnątrz? Tyle złowróżbnych duchów spłynęło tu i, kołysząc się na wietrze, śpiewa pieśń dziwną wraz z huczącym borem, a białe płaty śniegu spadają na zamek, na wieże klasztoru, w pustkę śmiertelną, jak łzy, zakrzepłe w niemem przerażeniu... Dlaczego Roger nie przyjechał?... Dlaczego obok Rogera zjawia się ciągle piękna postać dziewczyny, spotkanej raz jeden na spacerze w alei Arderu, a w oczach jej głębokich widać rozpacz bezdenną, niepocieszoną już niczem?... goreje w nich płomień jakiś orjentalny, groźny. Roger ma taką samą twarz kamienną, jaką miał Sweno wówczas, gdy zjawił się o zachodzie słońca nad oceanem, na czarnym koniu, w Asskaud...
Gizella usiadła na łożu, zimnym potem oblana. Ręce podniosła do skroni. Ach, poco te duchy Ciemne trącają o dzwony klasztoru, poco ten bór huczy melodję, przenikającą do rdzenia duszy... po co ta piękna postać dziewczęca unosi się przy postaci Rogera, jakaś obca, dzika a jakby związana z nim tajnym ślubem na zawsze, na całe wieki?...
Mura Zuczary... Zuczary... — jęczą, tem imieniem dzwony klasztoru.
— Mura Zuczary... — rozbrzmiewa bór w Erderlingu, a Roger szepce cicho do Gizelli:
— Mura to jedyna kobieta po tobie, mateczko, którą mogę kochać bałwochwalczo...
Cesarzowa upadła na kolana i jęła się modlić. Czas płynął długim pasmem godzin.
Blady świt zimowy omaścił wysokie okna „Starego Ururga“, gdy cesarzowa po tej nocy widzeń, mar i szczególnej tłoczni duchowej usiadła w swoim gabinecie przy kominku. Suty ogień ogrzewał ją i trzaskał wesoło. W oświetleniu ognia i ołowianego świtu, rozmyślała o synu, pomimo ciepła w pokoju było jej chłodno, wstrząsały nią dreszcze. Na biały strój poranny włożyła futrzany szal puszysty i miękki. Bladą jej twarz okrasił rumieniec podniecenia. W oczach miała czułość, jakby myśląc o nim, mówiła wprost do syna, gdy często, klęcząc w blasku kominka u jej nóg, zwierzał swe myśli, a ona głaskała pieszczotliwie jego czarne włosy. Właśnie na wspomnienie tych chwil zaczęła, szeptać ciche, jakby wprost do Rogera słowa:
— Ideały nasze i marzenia są, jak te szmery w muszlach różowych zaklęte, nikt ich nie zbada i nikt nie zrozumie, oprócz Boga, który je tam zamknął... — gdy nagle leżący u jej nóg pies, dog zadrżał, podniósł łeb i zawył jakimś krótkim skowytem boleści. Gizella drgnęła, spojrzawszy za siebie z lękiem. Nie było nikogo. Pochyliła się i zaczęła przemawiać do psa, uspakajając go. Dog powstał i przytulił się do jej kolan. Wtem zjeżył się cały, podniósł nos do góry, węsząc niespokojnie, wreszcie z warkiem skoczył do drzwi. Cesarzowa spojrzała na psa ze zdziwieniem. Znał wszystkich, więc któż obcy mógł znajdować się za drzwiami o tak rannej godzinie?
— Co mu jest — zapytała, czując jednocześnie coraz silniejsze bicie serca.
Pies drapał w drzwi z wściekłością i cały wspiął się na nich. Gizella powstała szybko z fotela, czując odrętwienie w całem ciele i dziwny bezwład trwożny. Podeszła do drzwi, otworzyła.
Salon był pusty.
Dog pobiegł naprzód z pomrukiem gniewu. Cesarzowa szła za nim jak lunatyczka.
Drugi salon... pusty.
Pies szczeknął zajadle i uderzył łapami w drzwi, wiodące do antykamery apartamentów cesarzowej, skąd wyraźnie słychać było głosy męskie urywane, głuche.
Gizella, ze złowrogiem przeczuciem czegoś strasznego, otworzyła podwoje szeroko.
Za progiem grenadierzy warty zamkowej bronili energicznie wejścia do komnat dwom panom, bladym i wzburzonym niesłychanie. Gizella poznała w nich przybocznego generała cesarza, hrabiego Dharo i margrabiego Horcza, przyjaciela następcy tronu, w myśliwskiej kurcie. Za nimi stało kilku lokajów dworskich w czerwonych frakach i białych pantalonach.
Na widok cesarzowej grenadierzy w milczeniu odstąpili od drzwi i sprezentowali broń.
— Co się tu dzieje?! — spytała Gizella nie poznając własnego głosu, tak był nienaturalny i zdyszany.
— Wasza cesarska mość... raczy nam... pozwolić wejść...
— Wejdźcie!!...
Cofnęła się w głąb komnaty, i jak martwa, postąpiła jeszcze, jakby bezświadomie do następnego salonu.
Dwaj panowie wtargnęli tam za nią i zatrzymali się w progu. Hrabia Dharo i margrabia Horcz, stali przed bladą cesarzową, milcząc, tylko twarze ich skurczone okropnym wyrazem i oczy patrzące ze zgrozą mówiły za nich. Cesarzowa podsunęła się do nich, jak widmo.
— Roger!? — krzyknęła głucho.
Mężczyźni w milczeniu opuścili głowy.
— Mówcie!... Co z nim? — zawołała rozpacznie.
— Nieszczęście, najmiłościwsza pani...
— Boże! Co się stało?! Nie... żyje!...
— Tak jest... książę i... Mura Zuczary...
Cesarzowa wyprostowała się jak trzcina, wygięła się w tył, jak uderzona obuchem w czoło. Ramiona jej opadły, ręce zaczęły czegoś szukać dokoła, zachwiała się nieprzytomnie z rozszerzonemi nadmiernie oczami.
— Najmiłościwsza! — podskoczyli do niej mężczyźni, lecz ona w tej samej sekundzie zmogła się potęgą woli swojej i wyprężywszy się, cisnąc dłońmi piersi, spytała suchem łkaniem:
— Książę i Mura?..
— Oboje martwi w Erderlingu — powtórzył margrabia Horcz, a widząc, że usta cesarzowej poruszały się, jakby jeszcze pytać chciała i nie mogła chwycić tchu, schylił nisko głowę.
— Nie pytaj, najmiłościwsza. To straszne, to... okrutne...
Wtej samej chwili do salonu wpadł cesarz. Panowie odskoczyli od drzwi w popłochu. Cesarz widocznie wstrząśnięty, ujrzawszy Gizellę śmiertelnie zmienioną i dwóch panów, którzy stali jak dwaj zwiastuni nieszczęścia — krzyknął przerażony:
— Horcz z Erderlingu?!
Panowie milczeli.
— Ottokarze!... Roger... Roger...
Nie mogła wymówić straszliwego słowa, zabrakło jej tchu, sił...
— Co się stało?! Na Boga! Mówcie — wołał gorączkowo cesarz do milczących mężczyzn, podnieconym szaleńczym ogromem głosu.
— Następca tronu... dziś w nocy... — próbowali odpowiedzieć, lecz Ottokar przerwał im jakimś niesamowitym już krzykiem.
— Co mówicie?! Nic nie rozumiem!!
— Roger nie żyje! — wyrzuciła zduszonym głosem Gizella, i opadła na krzesło.
Hrabia Dharo pośpieszył dodać:
— Razem z hrabianką Murą Zuczary...
Skinął na towarzysza i obydwaj opuścili cicho komnatę.
— Roger?! Mura?... Roger... Mura?... — powtarzał cesarz obłędnie jękiem nieludzkim, jakby teraz dopiero stało mu się wszystko jasnem. Zerwał się w nim jakiś szczególny szloch, czy ryk zwierzęcy. Wołał urywanie, zachłystając się...
— To moja... moja najpotworniejsza!... to moja... piekielna kara!... Grzech niezmazany niczem, nigdy!... nigdy!?...
Mówił coś jeszcze, harcząc słowami, lecz Giizella już nie słyszała, wyczerpawszy wszystkie władze swego ducha doszczętnie. Popadła w tak ciężkie omdlenie, że po długich zabiegach przywołanej Inary i córek z trudem udało się ją doprowadzić do przytomności. I znowu w chwilę potem musiała wysłuchać szczegółów tragedji w Erderling, szczegółów mrożących krew w żyłach, a potem patrzeć na rozpacz nieszczęśliwej Romanji, łagodzić jej ból, trwając sama w bezmiernej męce.
Wieść o śmierci tragicznej następcy tronu i hrabianki Mury Zuczary poruszyła cały Idań i rozeszła się stokrotnem echem po całej monarchji. Oficjalnie ogłoszono o samobójstwie następcy tronu, ale wersje różne jęły krążyć dokoła jego katafalku, tworząc romantyczne legendy i zarzucając cały dramat w brudnych mętach ludzkich domysłów...
Zaraz po pogrzebie, który był dla Gizelli ogrójcem cierpienia i rozdzierającej męczarni, cesarz przedewszystkiem rozkazał opuścić Idań i monarchję hrabinie Rykarowej D’Irlisz Köhnutt i jej mężowi. Gdy Gizella zapytała, dlaczego to czyni, rzekł zjeżając gniewnie brwi:
— Mam wrażenie, że jest to żmija, ona będzie stale gryzła nam serca. Zbadałem i wiem na, pewno, że to intrygi Karoliny doprowadziły do tej okropnej tragedji... Ona ułatwiała Rogerowi spotkania się z tamtą, i podniecała jej ambicje zbyt wygórowane...
Cesarz wiedział, że Idań pamięta wybornie czas wielkiego powodzenia w świecie dworskim pięknej greczynki Zuczary... Echo odległe powróciło w mury Idania, więc cesarz cierpiał, nie mogąc znaleźć zapomnienia nawet w nadmiernej, aż do upadku sił, pracy. Posiwiały mu włosy, oczy jego straciły blask dawny, postarzał się szybko. Najbardziej jednak ubolewał nad Gizellą, wiedząc, wyczuwając to teraz, że jej męka, nieokazywana nikomu, przechodzi już ludzką miarę.
A oczy Gizęlli wypłakały nad sarkofagiem Rogera, w krypcie grobów cesarskich, wszystkie łzy, zda się krew z serca spłynęła zupełnie i pozostało jej tylko tyle mocy, aby nie dać się zabić rozpaczliwej pustce, bo tam czyhał na nią obłęd. Opuściła Idań i zaczęła odbywać dalekie, po całym świecie, podróże. Ale wszędzie bawiła najwyżej parę dni i znowu jechała dalej. Po roku powróciła na Rekwedy. Z Odölöd przejeżdżała do Doken, odwiedzając niekiedy ruiny w Awra Rawady. W tym czasie zmarł wysłużony latami burgrabia Tolomed. Gizella rozkazała pochować go w podziemiach kaplicy, gdzie w ciągu długich wieków składano szczątki rodziny Wenuczych. Ale w Awra Rawady była druga kaplica, mauzoleum, kryjąca zwłoki bohatera Swena... Ten kurhan gruzów pozostał nietknięty, jeno z biegiem lat zaniosło go piaskiem i porastały na nim kwiaty polne, odnawiając się w swoich barwach tęczowych co wiosnę. A w zamku, w pokojach Swena nic się nie zmieniło. Pozostawały na swych miejscach wszystkie portrety i rzeźbione popiersia królowej, nawet biurko zarzucone drobnemi jej podobiznami było na swojem miejscu. Gdy niestało Tolomeda, jakaś ręka tajemnicza, wypełniając nadal jakby wolę ostatniego z Wenuczych, kładła u stóp portretu królowej w komnacie Swena białe, świeże róże...
Jak ongiś w Arwji Gizella odbywała częste i długie wycieczki po wsiach rekwedzkiich, zachodząc do chat wieśniaczych; wśród nich miała wielu starych znajomych. Witano ją tam całem sercem, ze czcią najwyższą. Gdy pasterze ujrzeli w polu zdaleka czarną, szczupłą postać królowej, biegli ku niej radośnie, niosąc jej w darze polne kwiaty, które tak bardzo lubiła. Nieraz w otoczeniu pasterzy siadała przy ognisku, gdzie znajdowali ją jej przyjaciele, zasłuchaną w opowiadane przez prostaczków baśnie. Wszystkie niemal na Rekwedach dwory magnackie znały Gizellę osobiście od bardzo dawna i zapraszały ją teraz kolejno, zasypując jej drogę kwiatami. Miała tam swoich serdecznych przyjaciół nietylko wśród starszych wiekiem panów i pań, lecz przedewszystkiem wśród młodego pokolenia. Młodzież jej złotemu sercu zawdzięczała wolność narodową, na równi jak i rycerskim duchom swoich wodzów.
— Królowa Gizella! — słowa te wywoływały u Rekwedów, wielkich i maluczkich, uśmiech rzewny i promień jasny w oczach.
...Królowa Gizella... dźwięk tego imienia działał na ludzi niebywale i miał w sobie siłę i urok zaklęcia.
Kiedyś w słoneczny dzień letni Gizella płynęła z Doken łodzią do Awra Rawady. Na brzegu Anudu na tle malowniczo rozpiętej po wzgórzu wsi, ujrzała grupę wieśniaczą, weselną, bawiącą się na murawie. Kilkanaście par tańczyło taniec narodowy, rekwedzki, huczny, zapalny, jakby potok wartki, porywający za sobą wszystko, co żyje. Rozwiewały się jaskrawe wstęgi, niewieście barwne stroje wzorzyste grały w słońcu gamą kolorów. Ubiory męskie, szyte w bogate hafty i szamerowania, błyszczące buty, wszystko w wirze tańca migało, krasiło się, tworząc przedziwną harmonję i jakby ilustrując bujny temperament narodowy. Czarne i siwe oczy, czarne czupryny i smagłe, energiczne twarze tancerzy, tworzyły jedyny zespół z wiotką postacią, ciemnym warkoczem i płomieniem w oczach, błękitnych jak Anud, lub czarnych jak bór, okalający horyzont — tancerki rekwedzkiej, dzielnej towarzyszki w tańcu ukochanym. Muzyka wiejska grała skocznie z szałem i pasją, cały brzeg zielony rozbrzmiewał tą nutą pełną melodji i ognia, huczał tańcem, śpiewał.
Cesarzowa płynęła cicho środkiem Anudu, zapatrzona, zasłuchana. W sercu jej dźwięki tej muzyki, te twarze i stroje odnalazły i teraz jak zwykle swój oddźwięk najserdeczniejszy. Kochała ten kraj, kochała lud jego, ich żywotność narodową, ich pogodę i zapał, wierzyła w nich, że oni nie zapominają — kochając, wierzyła, że umieją cenić serca im oddane i czcić swych bohaterów. Cesarzowa wiedziała, że pomniki Thossutta i Swena stanęły na Rekwedach nietylko w marmurze wykute, lecz że zbudowane są one przedewszystkiem w sercach tych ludzi, bo oni uwielbiać i miłować potrafią swoich przewódców, swoich dyktatorów duchowych i wodzów.
— Ten naród nie zginie — myślała Gizella z uczuciem. — W nim ożyje zawsze potężny duch Swena i odradzać się będzie w nowych orłach i wieźć ten kraj, złoty od pól pszenicznych, zielony od łąk soczystych, kolorowy od kwiecia i krasy mieszkańców, zapalny od ognia ich serc... moźny i wytrwały... ku coraz wyższym celom, wedle dawnej tradycji... wedle dawnych haseł bohaterskich.
Królowa Rekwedów wzniosła dumnie do góry jasne swe czoło, że nie zawiodła jej wiara, z jaką walczyła ongi o spokój dla tego narodu, z uporem cesarza, podsycanym, wrogiemi Rekwedom wpływami dworskiej kamarylli. Ale ten odruch dumny monarchini i miłującego serca kobiety wnet przytłoczyły wspomnienia... Ten taniec i ona tańczyła ze Swenem, tańczył go i Roger i kochał Rekwedów... A teraz?...
Królowa nasunęła czarny woal na twarz bladą i goniona przytłumionemi tonami muzyki, odpływała jako symbol smutku od miejsca barw, światła i wesela.
Zbliżał się już zachód, gdy pod skałą wiszaru w Awra Rawady, wysiadła z łódki i poszła wolno na szczyt kopca. Klękając na gruzach okrytych mnóstwem krwistych, polnych maków, spostrzegła, że nie jest samą. Jakaś postać kobiety z ludu siedziała na głazie w zamyśleniu, odwrócona w stronę rzeki. Gizella nie chcąc zdradzić swego pomieszania i zwrócić uwagi obecnej, uklękła i pogrążyła się w zadumie — modlitwie. Tymczasem słońce pochyliło się znacznie na zachodzie i rzuciło na kopiec blaski purpurowe, gorące. Wtem Gizella ocknęła się usłyszawszy śpiew...
Zdumiona podniosła głowę.
Kobieta z ludu śpiewała, stojąc i patrząc przenikliwie w łunę zachodu... Gizella dopiero teraz zauważyła, że była to cyganka, nie młoda już, o czarnych, obłędnych oczach i twarzy suchej, ciemnej. Królowa zaczęła słuchać pieśni śpiewanej po rekwedzku.
Jakiegoż wstrząsu gwałtownego doznała, gdy zwolna, jakby bezwiedne, pieśń cyganki przeistoczyła się w legendę o bohaterze Swenie Wenuczym, orle z Awra Rawady!
...Sweno zginął pod gruzami baszty, a serce jego wyzbyte męki i krwi pożogi, zmieniło się w białą różę... Zwalił na siebie górę kamieni, ale nie zwalił zamku, gdzie pozostały kwitnące białe róże... a z portretu spogląda na nie królowa. Są one tajemnym znakiem serca Swena... Zamek ocalał, choć runęła baszta, bo pod sklepieniem tego zamku nowe się kiedyś orlę zagnieździ. Nikt nie wie, kiedy rozwinie swe skrzydła i skąd nadleci, lecz przyśle je Sweno, by na zamku tym było czujnym strażnikiem przyszłości Rekwedów... A jeśli do tej pory zwiędną białe róże i cudne czoło królowej pokryje się nocą, któż nadal będzie wykonywał wolę bohatera?... Teraz jest jasno, złotem sypie słońce, bo oczy królowej patrzą nieustannie na Rekwedy, bo czuwa nad niemi jej serce i chmury rozprasza jej tchnienie... Ale czy znajdzie się ktoś taki wielki, pełen umiłowania, kto stanie się nowym duchem narodu, gdy cienie Swena i królowej spotkają, się na jasnym szlaku wieczności?...
Cyganka umilkła i spuściła głowę. Smutek bezdenny był na jej bolesnej twarzy, łzy wielkie spadały z pod przymkniętych powiek na cekiny — i kilka monet złotych, świecących pancerzem na jej jaskrawym staniku.
Gizella patrzyła na nią uważnie, wzruszona jej pieśnią, poczem zasunąwszy głębiej na czoło czarny woal, podeszła do cyganki i spytała cicho:
— Kto nauczył ciebie takiej dziwnej pieśni?
— Dziwnej?!... — krzyknęła cyganka patrząc z pod oka dziko i strasznie... Wszak to pieśń o królowej Gizelli i o bohaterze Swenie. Któż nie kocha królowej i któżby nie wiedział o Swenie, orle z Awra Rawady?... Kto nie wierzy w ducha bohatera Swena?... on żyje wśród narodu i czuwa, szeptała ciszej, a gdyby... gdyby królowej nie stało i znowu źle było, duch jego ukaże się i przemówi... przemówi!... zobaczysz! — zawołała groźnie.
— Jakie jest twoje imię?... — spytała Gizella.
— Moje imię?... Rewita...
Oczy królowej zasłoniły się powiekami.
Cyganka usiadła, pochyliła nisko głowę, twarz oparła na dłoni, zaczęła mówić szorstko, prędko.
— Nazywają mnie obłąkaną. A komuby się rozum nie pomieszał, gdyby patrzył na runięcie baszty?... — Tu zginął ukochany bohater?! Od tej godziny... zawsze... zawsze... jak słońce zachodzi...
Wtej chwili cyganka zerwała się gwałtownie i chwyciła rękę królowej.
— Powróżę tobie!
— Nie! Nie! — krzyknęła Gizella.
— Boisz się? Czego?...
Rękę królowej zatrzymała, ścisnąwszy silnie, i utkwiła w jej białej dłoni czarne, martwe oczy. Ale wzrok jej był tak obłędny i tak przejmujący zgrozą, że Gizella znowu szarpnęła ręką. Cyganka jej nie puściła.
— Nic mi nie powiesz, ReWito, straszniejszego nad to, co mnie już w życiu spotkało.
— Nie! Jeszcześ nie dobiegła końca! — krzyknęła cyganka. — A koniec twój, jako płaczącej brzozy, gdy piorun uderzy w nią ciosem straszliwym... Co to?... Co ty za znaki masz na swojej dłoni?... Ta linja...
Nagle odepchnęła od siebie rękę Gizelli, patrząc na nią z przestrachem.
— Nie będę ci wróżyła, głupia cyganka, jestem... tak mówię ludzie... To ręka bardzo dziwna... królewska, drobna jak u dziecka... I ty także zachodów słońca się lękasz... Twój głos może być głosem serca bohatera, zaklętego w białą różę... Bielą martwej róży świeci twoje oblicze pod czarną zasłoną... W oczach twoich widać przepaść tajemnic...
— Przepaść cierpień i męki — szepnęła Gizella.
Cyganka zadrżała, spojrzawszy bystro na królową, jakby ją poznając. I krzyknęła strasznie, a jakoś zwycięsko, z tryumfem, wyciągnąwszy ramiona przed siebie, wołała szaleńczym, opętanym głosem:
— Duch Swena jest w tobie!... serce narodu!...
Wskazała Gizellę jakby komuś trzeciemu.
— Patrzcie! kwitnie biało a martwo!...
Wtem skoczyła do Gizelli składając przed nią ręce błagalnie. Głosem żebrzącym pytała:
— Możeś ty królowa?! Mów! możeś ty królowa i serce Swena trzymasz w swojej dłoni?...
Gizella bez słowa wzięła w dłonie jej obłąkaną głowę i z rzewną czułością ucałowała jej pałające oczy. Poczem odeszła wolno od kopca kwitnących gruzów w dół skalistej góry, nad bladozielony Anud, smukła i czarna jak cyprys żałobny. Sylwetka jej nikła, zacierała się w blado-fjoletowym tumanie zmierzchu, a cyganka Rewita długo jeszcze patrzyła za nią jakby w osłupieniu, nie poruszyła się, od znikającej czarnej postaci oczu nie oderwała. Stojąc tak wśród maków na kopcu, z wyciągniętemi przed siebie ramionami powtarzała szeptem nieprzytomnym:
— Czyś ty królowa?... Czyś ty królowa?...


Cisza nocna była dokoła, cisza szepcząca jeno mistyczne tajemne słowa wspomnień. Czarne prastare drzewa, otaczające starożytny zamek Rainz, szumiały melancholijnie w jakiemś półsennem rozmarzeniu. W białej sypialni cesarzowej płonęła u sufitu zamknięta w kryształach lampa, rzucając dyskretne, przymglone światło księżycowe. Wsród mnóstwa żółtych róż i pełzających ogników opalowych stał marmurowy posąg płaczącej Niobe. Leżąc w atłasach i koronkach, Gizella wpatrywała się uporczywie w ten posąg — boleści i widziała w nim niejako swoją własną duszę, zastygłą już we łzach, wyrzeźbioną do najsubtelniejszych rysów ostrzem cierpienia, brutalnej męki. Jak codzień, tak i teraz postać płaczącej Niobe przypomniała jej tragiczne chwile zgonu i pogrzebu Rogera, kiedy już duszą była umarła i tylko małą cząstką życia snuła się jeszcze wśród ludzi. Posąg przypomniał jej Rekwedy i... gruzy na wiszarze w Awra Rawady, gdzie największy urok jej życia rozwiał się w jednej sekundzie, gdzie serce swe kobiety miłującej złożyła tam na kurhanie obsypanym polnymi kwiatami. Nie oczekiwała już większego ciosu w życiu, a oto i on nadszedł, by zabić serce matki... Wspomnienia te i myśli już nie burzyły jestestwa jej, jak dawniej, i nie huczały w niej, jak gromy. Serce i mózg miała tak bardzo obolałe, że ani tragiczne obrazy przeszłości, ani spojrzenie w czarny odmęt, jutra nie budziły w niej żadnego uczucia, któreby targnęło jej nerwy. Wpatrywała się w przesmutną postać płaczącej Niobe i snuła swe myśli, jak szare rwące się pasemko, wiedząc, że niczego już spodziewać się w życiu nie może i w nic już wierzyć nie będzie zdolna.
W pewnej chwili cesarzowa, usłyszawszy szmer w sąsiedniej komnacie Inary, wezwała wierną swą towarzyszkę do siebie. Hrabina usiadła obok łoża nawprost posągu.
— Nie mogę sypiać — rzekła Gizella. — Powiedz mi, Inaro, dlaczego żaden ból nie jest mi w życiu oszczędzonym, żaden cios? Musiałam się jeszcze dowiedzieć o tak potwornej niegodziwości Karoliny. Wszak wiesz, droga, że się ona podaje za córkę moją i Luizela arwijskiego?... Taką potwarz rzuca na mnie i taką obelgę na zmarłego króla...
— Za twoje złote serce dla niej i za opiekę. Ale nie myśl najmiłościwsza pani o tej żmiji, nie godna jednej chwili twego bólu. Unosi ją dzika ambicja, chce uchodzić za cesarską wysokość. Karolina mści się za wydalenie jej z Sustji, a teraz rozwodzi się z mężem, hrabia D‘Irlisz zapewne nie podziela pretensyj swej żony, zbyt ryzykownych.
— Gdy ją brałam na wychowanie, ostrzegał mnie Luizel przed następstwami tego kroku... i jasnowidząca była księżna matka przed swoją śmiercią...
Cesarzowa smutnie zwiesiła głowę.
— Jedna omyłka życiowa brata mego Jana Luisela wywołała drugą, moją i, może rzucić niecne oszczerstwo na imiona moje i króla Arwji, gdy już żyć nie będziemy. Tymczasem Karolina nie śmie jawnie występować, więc rozsiewa, swoje kłamstwa pokryjomu.
— Najmiłościwsza, kio ciebie zna, a znają cię wszyscy, nikt w tę podłość nie uwierzy, chyba podobni Karolinie.
— Byłam dla niej matką, matką mnie nazywała, jak moje własne dzieci.
— I będzie cię czcić, najmiłościwsza, będzie cię oficjalnie kochać, będzie tę miłość głośno opowiadać, by pod takim pozorem tembardziej bolesny zadawać ci cios. To są sposoby szatańskie najczarniejszych dusz.
— Nie mów Inaro, lękam się uwierzyć, że ta kobieta może być tak zła, lękam się zatracić wiarę we wszystko na ziemi. O, gdybyż już prędko...
Umilkła. Inara przytuliła usta do ręki królowej bez słowa, tylko w oczach wiernej Rekwedki był wyrzut bolesny.
— Inaro... czy boisz się śmierci?... — spytała szeptem Gizella.
Na odpowiedź twierdzącą odpowiedziała:
— Mnie ona również przeraża, ale nie pojęcie jej, lecz samo to przejście do zaniku, co zwą śmiercią. Czy tam jest nicość czy jakieś dalsze istnienie, nic nie wiem. Cyganka Rewita wróżyła mi, że zginę, jak płacząca brzoza, gdy w nią piorun uderzy. Ale ja pragnęłabym zejść cicho, jak opar rozwiewny, daleko od swoich drogich, by nie przyczyniać im bólu w chwili mego zgonu, który może im się wydać zbyt okrutnym.
Zamyśliła się i rzekła znowu:
— Określenie piorunu przywodzi mi na myśl inną wróżbę z czasów mego dzieciństwa. Opowiadała mi ją raz przed śmiercią swoją niania Hedwisia. Podobno mówił to prorok z Murcji, że zginę tragicznie, może będę zamordowana. Raz w Gwieździe Morza, pamiętasz Inaro, gdy byłam tam z cesarzem, doznałam szczególnej halucynacji, że rzuca się na mnie ze sztyletem jakiś mężczyzna w czarnym ubiorze. Takie to było wyraźne, może to widzenie przyszłości?...
— Sprawdziło się już — rzekła Inara — bo spiskowiec ze Sterjotu pochodził z Gwiazdy Morza.
— Tak, ale on czyhał na cesarza, nie na mnie. Ten zaś w halucynacji godził we mnie wyłącznie... Patrz, Inaro, gdy wkrótce mam opuścić Rainz, posąg Niobe płacze, pochylony nade mną... Wszak ona płacze, najwyraźniej łzy płyną z jej oczu. Dlaczego?... Wszak mam jechać do Zedzewy.
— Nie jedźmy tam, najmiłościwsza! Zaniechajmy wyjazdu! — zaczęła prosić Inara, pochylając się do rąk królowej.
Gizella spojrzała n a nią zdziwiona.
— Nie rozumiem, dlaczego staracie się mnie odwieść od wyjazdu. I cesarz zaklinał mnie wczoraj w nagłym liście, abym do Zedzewy nie jechała.
— Wszak mówiłaś sama, najmiłościwsza pani, że w Zedzewie działa jakiś klub konspiratorski, który ma uplanowany zamach na jego cesarską mość.
— Właśnie o to chodzi — zaśmiała się nerwowo Gizella, — że zamiast cesarza przyjedzie jego małżonka. Właśnie o to chodzi!
Inara załamała ręce i w milczeniu opuściła głowę, będąc przeświadczoną, że raz powziętego postanowienia cesarzowa nie cofnie.
Pewnego dnia Gizella odbyła wycieczkę w góry Iralu z generałem Borewic, stojącym na czele świty cesarskiej, i lektorem Chryzjosem. Prowadził ich stary przewodnik górski, znający wybornie najtrudniejsze przesmyki wśród skał. Królowa z dawną lekkością przebywała strome zbocza, zawisając bez lęku nad rozpadlinami i wspinając się z nadzwyczajną zręcznością na wyżyny. Rozkoszowała się widokami, które u jej stóp rozkładały niekiedy cały przepych piękności gór. Zatrzymali się na zrębie ostrym jak grzebień, zawiśniętym nad przepaścią. W dole, głęboko huczał potok, pienił swe białe fale, rozpylając je na kamieniach, i toczył wody jeszcze głębiej, jakby w otchłań podziemną. Gdy Gizella pochyliła się nad potokiem, lekceważąc wyraźnie niebezpieczeństwo, Borewic zawołał z przestrachem:
— Najmiłościwsza pani raczy się cofnąć, tak nie można!
— Ależ generale, czy widzisz tę białą postać? Patrzcie, patrzcie, jak ona kroczy powoli nad samą krawędzią przepaści!
— Najmiłościwsza pani!... — zdumiał się generał.
— Wyraźnie ją widzę... Kto to może być?... I co ona niesie na ramieniu?... Aa, wiem! Kosz kwiatów szkarłatnych... Patrzcie, ile dźwiga tego kwicia!... Jak ona przenikliwie patrzy na mnie... Palące są jej oczy...
— Wasza cesarska mość, tam nikogo niema, to widocznie złudzenie wzroku w blaskach słońca.
— Jakto, nie widzicie kobiety w bieli dźwigającej purpurę kwiecia?... Ona patrzy na nas... O, przemówić chce!... Ach!... To są kwiaty granatu!
Królowa krzyknęła i oczy zakryła dłońmi.
— Widzenie z przeszłości... — szepnęła do siebie po chwili, gdy Borewic i Chryzjos patrzyli na nią oniemiali ze zdziwienia. — Kwiaty granatu... urwisty brzeg morza... dziewczyna, rzucająca kwiaty granatu...
Wizja tamtej chwili z przed lat, z przed tylu lat, stanęła w oczach Gizelli, jak realne zjawisko.
Królowa odkryła oczy, spojrzała przed siebie: białej postaci z koszem purpurowego kwiecia już nie było.
Spostrzegła, że Borewic i Chryzjos patrzę, na nią w popłochu, jakby ich przerażała swym widokiem. Uśmiechnęła się do nich serdecznie.
— Nie widzieliście nic... to dziwne, a jednak szła tędy biała kobieta, która... szuka żeglarza... Niosła mu purpurowe kwiaty granatu... i poniosła je w wieczność...
Generał nie zrozumiał jej słów, ale doktór Chryzjos pobladł znacznie i oczy miał utkwione w przestrzeni. I jemu przypomniały się młodsze lata, gdy już był lektorem królowej, zjazd gości do Heljosu, wycieczka na wyspy, zdarzenie na brzegu morza...
Przy wieczerzy, po powrocie do zamku Rainz, Gizella udawała swobodę, by zagłuszyć odczuwany przez wszystkich obecnych niepokój z powodu zajścia w górach. Dopiero, odchodząc do komnaty sypialnej, rzekła podrażniona:
— Cesarz pisał do mnie, aby wracać jaknajprędzej do Idania. Lękam się, czy tam co nie zaszło złego. List cesarza jest roztargniony, dziwny, jakby coś ukrywał. Możliwe, że w „Starym Ururgu“ ukazał się znowu ponury gość tamtych murów...
— Skąd znowu, pani najdroższa? — przeraziła się Inara.
Gizella uścisnęła jej rękę.
— Nie przerażaj się, droga, lepiej wspomnijmy naszą młodość, bo może już nigdy wspólnie nie będziemy takich chwil przeżywać... Gdzie one są? Odpłynęły w mroki, a na zegarze przeznaczenia wskazówka przesuwa się nieubłaganie...
— Jam starsza od ciebie, najmiłościwsza, a gdy odejdę, kogo serce twe wybierze na powiernika i na wierną sługę swoją? To moja teraz troska największa.
— Powiedz raczej na siostrę, Inaro, nie na sługę. Ale bądź spokojna, droga moja przyjaciółko. Ja nikogo już więcej nie przeżyję... ani cesarza, ani córek... ani ciebie... Widziałam znowu kwiaty granatu, jak w Asskaud wtedy... we Francji, pamiętasz?... Wówczas ofiarował mi je stary przyjaciel, rybak, teraz ujrzałem je w wizji. Ta grecka dziewczyna nie jest tylko wytworem mojej wyobraźni... Chciałabym już dzisiaj wiedzieć, co mi najbliższe dni przyniosą...
Słowa Gizelli, wypowiedziane jakimś szczególnym głosem i jej wzrok dziwny, jakby zawierał tajemnicę śmierci, przygnębiły Inarę niewymownie. Hrabina spędziła całą noc na gorącej modlitwie, odczuwając, że i Gizella w sąsiedniej komnacie nie śpi.
W kilka dni potem wody jeziora zedzewskiego jaśniały najczystszym turkusem, gdy królowa tylko z hrabiną Inarą, kamerdynerem i panią służebną podpływała na białym statku do Zedzewy. Cudowne brzegi, ośnieżone szczyty gór, widne na tle błękitu nieba, przykuwały do siebie ocży i duszę Gizelli: Podziwiała okolicę, wyzbyta złych przeczuć, oczarowana pięknem. Uśmiech, rzadko teraz zjawiający się na ustach królowej, rozjaśnił jej twarz promieniem cichej melancholji.
— Zedzewa!... Więc wreszcie dobiłam! — rzekła z westchnieniem ulgi, jakby do siebie.
Wieczorem poszła incognito z Inarą ma koncert słynnego skrzypka. Ukryta głęboko w loży, słuchała z upojeniem muzyki, złożonej przeważnie z utworów mistrzów najbardziej przez nią ulubionych.
— Dziwnie — zauważyła podczas przerwy — grają tu dziś wszystkie melodje, umiłowane przezemnie. Czyżby to był tylko szczęśliwy dla mnie traf?
Hrabina Inara obserwowała dyskretnie salę, widząc mnóstwo oczów, skierowanych na lożę królowej, mnóstwo ust, których szept można było odgadnąć:
— Gizella...
— Cesarzowa Sustji...
— Królowa Rekwedów...
— Najpiękniejsza kobieta...
— Czy znowu zdradziły mnie moje zdradzieckie włosy, choć już i tak są szczelnie upięte? — szepnęła Gizella do Inary.
Chciała wyjść z koncertu niepostrzeżenie, jednakże u progu ktoś rzucił jej pod istopy wielki pęk fiołków.
— Dla smutnej królowej... — usłyszała czyjś głos.
U siebie w komnacie patrzyła na fiołki jakoś smętnie.
— Choć piękne, ale żałobne kwiaty... — szepnęła.
W nocy przed położeniem się do snu otworzyła szkatułkę z fotografjarni rodziny swojej, ustawiając te drogie wizerunki przed sobą i patrząc na nie z uczuciem, rzewnie. Tylko podobizny Rogera i Swena ucałowała ze czcią i schowała napowrót prędko. Złożyła na nich pęczek fjołków i zatrzasnęła wieko szkatułki. Patrzyły na nią teraz oczy jej wnucząt i łagodziły ból odnowiony w sercu.
Księżyc złoto-srebrnym blaskiem wypłynął ma granatowy strop nieba, czoło swe oparł na białej wizji Zedzewy i zamyślił się w wyżynach długo... o czem? Może o losach smutnej królowej, a może o dniu, który musi nastąpić, jak on dzięki niezmiennemu przeznaczeniu musi ustąpić na kilka godzin panowania słońca... Ach, czy zawsze słońca? Częściej chmur posępnych... W nowych brzaskach srebrnych odprawiają się misterja tajemnicze, a dzień spełnia często to, co noc wywróży...
Zamyślony księżyc wsunął się do komnaty Gizełli a wraz z nim spłynęły cienie dziwne, mgliste jakieś i okrążyły korowodem łoże królowej. We śnie odczuwała ich obecność tak silnie, że ocknęła się, otwierając oczy. W smudze jasnej, niekończącej się, jak mleczna droga, ujrzała wyraźnie dumną postać Swena, idącego do niej z białemi różami, a dalej jakby we mgle Srebrnego Hełmu majaczące twarze Luisela, ojca, Ksywiana, Homwerina... Hedwisi... Marty... i jeszcze jakieś duchy bławe, nikłe, rozwiewne, całe ich szeregi... Wszyscy płyną ku niej z zaświatów i patrzą na nią tak przenikliwie, że przejmuje ją dreszcz. Chce wyciągnąć do nich ręce i nie może. Dlaczego boi się ich? Wszak są to ci wszyscy ukochani, którzy ją miłowali i z którymi dzieliła wszystkie swe uśmiechy i całe szczęście młodości swej... Nie! w oczy Swena będzie patrzyła długu i wyzna mu to wszystko, czego przedtem wyznać nie mogła. Nagle zamajaczyła w tumanie srebrzystym tragicznie bolesna twarz Rogera ze straszną krwawiącą raną na czole...
— Co to jest? Oni nie żyją?! — krzyknęła Gizella i zerwała się przerażona z łóżka.
— Wszyscy przyszli do mnie... Gdzie ja jestem?
Zedzewa...
Uczuła chłód w żyłach i pot zimny kroplisty na czole.
Duchy znikły, jak wiew przelotnego obłoku.
Cisza głucha była dokoła. W pokoju unosił się wyraźnie zapach róż...
Wtem w progu stanęła hrabina Inara.
— Najmiłościwsza pani nie śpi?
— Nie mogę.
— I ja nie mogę spać. Coś mnie gnębi, trapi. Miałam wrażenie, że najmiłościwsza rozmawiała z kimś...
— Tak, Inaro, już wszyscy przyszli tu do mnie...
— Kto?
— Wszyscy, których straciłam... spłynęli do mnie na szlaku srebrnym księżyca i tu snuli się przedemną...
— Ach, jakież są, pani, twoje przywidzenia! Jesteś taka blada, głos twój drży.
Gizella była istotnie zmieniona niezwykle. Drżała chorobliwie, w oczach jej był ogień gorączkowy.
Milczała długo, zapatrzona w noc poza oknami. Wreszcie rzekła:
— Pamiętasz, Inaro, zamek Awra Rawady w noc księżycową, taką, jak dzisiejsza?... Sino-błękitny tuman spowija skałę podniebną i zamczysko, a tam, wysoko, w jednem oknie światło. To on pracuje... brózdę głęboką ma na czole... śni o przyszłości Rekwedów... może o własnem szczęściu... miał prawo do szczęścia i nie mógł zdobyć go!...
Słowa ostatnie Gizella rzuciła z takim nerwowym wybuchem, że Inara chwyciła jej rękę i zaczęła ją błagać, aby uspokoiła się.
Królowa jednak już nie zasnęła tej nocy. Dopiero wschód słońca i przecudna słodka pogoda uspokoiły ją zupełnie. Po kąpieli i wczesnem śniadaniu poszła z hrabiną Inarą przejść się po mieście. Rozmawiały ze sobą po rekwedzku. Królowa zauważyła, że przechodnie przyglądają się im uważnie i niektórzy z nich starają się podsłuchać ich rozmowę. Wszakże jacyś dwaj mężczyźni kilkakrotnie zastępowali im drogę i patrzyli im w oczy natarczywie, aż Inarę zaniepokoiło to. Szepnęła do Gizelli:
— Wróćmy już. Stanowczo ci dwaj panowie poznają w tobie, najmiłościwsza, cesarzową Sustji.
— Napewno, zanim zdołają mnie poznać — odrzekła Gizella — będę już za górami, za jeziorem, w tamtych sinych mgłach horyzontu.
— A gdyby poznali cię, pani?
— To powiedz im, że dziś chcę uchodzić tylko za królową Rekwedów.
Weszły do pustego jeszcze o tak rannej godzinie parku. Gizella z ciemnej alei cyprysowej wstąpiła na jasną połać zieleńców, gdzie w oddali widać było jaskrawe plamy kwietników. Nagle stanęła jak wryta. Hrabina idąca wolniej za królową podeszła szybko.
— Patrz, Inaro.
Gizella stała jak na kobiercu purpurowym, zanurzona prawie stopami w masie szkarłatnych kwiatów granatu. Ze stojących obok drzew opadał jeszcze na nią karminowy wielki okwiat i płynąc z góry pomału w cichem powietrzu poranka, osypywał całą postać i głowę królowej. Gizella była blada jak opłatek, tylko oczy jej gorzały nienaturalnym blaskiem i drobne usta rozjaśniał uśmiech szczególny.
— To moja ostatnia owacja kwiatowa za życia... to już znak niezawodny... Czemu jesteś taka zmieniona, Inaro? Ja się nie lękam... Wszak tęsknię dawno do tego radosnego zakończenia bezcelowej na ziemi podróży...
Pochyliła się, wzięła pełną, naręcz purpurowych kwiatów i ukryła w nich twarz, jakby kryjąc jej wyraz.
Wszystko mija i wszystko się kończy na świecie... Ale te kwiaty tchną we mnie inną wiarę... Zaczyna się szczęście i piękno tam, gdzie się realnie wszystko zatraca...
Było południe, gdy królowa poprzedzana przez hrabinę szła do przystani, gdzie oczekiwał statek i jej prywatna służba. Mijały niewielki plac nad brzegiem. Gizella szła zamyślona, patrząc na błękit jeziora. W pewnym momencie odniosła wrażenie, że przesunął się obok niej jakiś cień mężczyzny. Szła dalej, nie zastanawiając się nad tem.
Wtem rozległ się odgłos czyichś szybkich kroków. Hrabina obejrzała się i krzyknęła w najwyższem przerażeniu. Do królowej dopadł jakiś człowiek i zadał jej w piersi uderzenie krótkie, jak pięścią. Hrabina znalazła się jednym susem przy Gizelli i podtrzymała ją silnie zachwianą. Napastnik pognał dalej.
— Najmiłościwsza, najdroższa pani!!
— Cicho, cicho... uderzył mnie... boli trochę w piersiach... o, jak mi gorąco... Chodźmy na statek... prędko... prędko...
Brakło jej tchu, ściskała kurczowo rękę Inary.
Przerażenie odjęło hrabinie mowę. Prowadziła królową, nie wiedząc, co się stało i co się wogóle dzieje.
Na powitanie idącej ku przystani królowej, orkiestra na statku zagrała ulubiony przez nią taniec rekwedzki. Huczne dźwięki dobiegły aż do placyku.
— Grają... nasze... melodje... — szepnęła ledwie dosłyszalnie Gizella.
Uszły parę kroków, Inara już ostatkiem sił podtrzymywała chwiejącą się królowę.
— Co ci, pani najdroższa?... — wykrztusiła niesamowitym głosem.
Gizella uczyniła jeszcze kilka kroków słabym odruchem i wstąpiła na pomost statku. Nagle i z krótkim jękiem, bolesnym, śmiertelnie blada upadła w tył w ramiona Inary.
— Najmiłościwsza pani!! Królowo!!
Rozpaczny, rozdzierający krzyk hrabiny i widok upadającej królowej spowodował zamieszanie i popłoch. Orkiestra przestała grać, wypadło na pokład mnóstwo ludzi, brzeg się zapełnił.
W jednej sekundzie wiedziano wszystko. Krew na piersiach, bezwład Gizelli, były aż nadto wymownym znakiem... Nikt nie śmiał wymówić strasznego słowa, nawet lekarze przybyli natychmiast, choć widmo spełnionej zbrodni stanęło w oczach wszystkich.
Królowa Gizełla ugodzona śmiertelnie sztyletem mordercy nie żyła.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Sustja i Rekwedy okryły się ciężkim kirem. Łzy rozpaczne płynęły z oczów Rekwedów, łzy sierot po matce ukochanej. Cesarz dostawał obłędu. Musiano dzień i noc czuwać nad nim... Hrabina Inara była jak cień żałobny... Niepoznawali jej najbliżsi.
A w Zedzewie w lochu więziennym zabójca z Gwiazdy Morza dał pierwszą krótką odpowiedź:
— Wyrok był nie na nią, ale na cesarza. Zabiłem ją, bo musiałem czynu dokonać.
— Czy skrzywdziła ciebie?...
— Nie, ale była monarchinią.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Aż nadeszła ta noc...
„ Stary Ururg“ ciemny był zupełnie, tylko dziedziniec, zamkowy zapłonął tysiącem ognisto-złotych pochodni. Stosy kwiatów naniesionych przez lud płaczący zaścielały całą drogę. Gdy w bramę zamku wwieziono Ją, panią i monarchinią tych murów, masa wieńców z dworów całego świata i od obywateli całej monarchji zaległa dziedziniec, zasypała zda się cały zamek.
Cesarz zbielałą głowę o czole poradlonem w brózdy pochylił nisko na piersi, oczy miał przymknięte bólem, powieki nabrzmiałe, szedł krokiem ciężkim, nierównym. Szeptał do siebie, nie widząc nic i nie słysząc.
— Inny, Gizello, był twój wjazd w te mury, gdyś tu przed laty wjeżdżała dzieweczką... moją Zili...
„Stary Ururg“ był głuchy, czarny, ponury, ogniem pochodni i szeptem zgrozy przerażający, bo i o nim echo odległe ożyło.
— Przed laty wjeżdżałaś tu, księżniczko Zili...
I mad Anudem, na podniebnej skale w tę noc żałobną, stare zamczysko Awra Rawady, spowite kirem nocy, milczało puste, martwe, a na stosie ofiarnym gruzów, na miejscu, gdzie niegdyś stała baszta wyniosła i dąb wiekowy szumiał, snuła się cicha legenda o najpiękniejszej królowej Rekwedów i o nieszczęsnym bohaterze Swenie.
Na całych Rekwedach, zwłaszcza w okolicach, które najbardziej lubiła, stanęły gęsto pomniki królowej Gizelli, wspaniałe po miastach i zamkach, skromne po cichych wioskach i nawet wśród pól, usypane z kamieni lub ziemi, rękami ludu. Pomniki te stojące wśród drzew i zarzucone kwieciem, wyglądały jak legendarne kopce, widniał na nich często krótki napis, mówiący Rekwędom wszystko:...
Królowa Gizella...
I żaden nie przejdzie tam Rekwed, starzec czy dziecko, by nie odkryć głowy w hołdzie przed uwielbianą królową.

KONIEC.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.