La San Felice/Tom VII/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Aleksander Dumas (Ojciec).
LA SAN FELICE
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
TOM VII.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
15. ulica Warecka 15.
1896. Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Августа 1896 года.
|
Rozejm, jak to powiedzieliśmy, został podpisany dnia 10. a Kapua podług umowy została oddaną Francuzom dnia 11.
Trzynastego książę Pignatelli wezwał do pałacu reprezentantów miasta. Wezwanie to miało na celu polecenie im wyszukania sposobu nałożenia na zamożnych właścicieli i kupców neapolitańskich połowy kontrybucji półtrzecia miljona dukatów, mającej być za dwa dni wypłaconą. Ale deputowani po raz pierwszy uprzejmie przyjęci, stanowczo odmówili swego współudziału w tej niepopularnej misji, mówiąc że to ich wcale nie obchodzi, tylko tego kto się zobowiązał.
Czternastego, wypadki codziennie nowe następują i stają się coraz ważniejsze tak, iż do dwudziestego pozostaje nam tylko ich zanotować; czternastego 8.000 ludzi generała Neselli, wsiadłszy na statki przy ujściu rzeki Volturno, stanęli w zatoce neapolitańskiej z bronią i amunicją. Można było te ośm tysięcy ludzi umieścić na drodze z Kapui do Neapolu, dodać im 30.000 lazzaronów do pomocy i tym sposobem uczynić miasto niezdobytem.
Ale książę Pignatelli nie posiadając popularności, nie uważał się dość silnym do powzięcia podobnego postanowienia, co jednakże było niezbędnem przy zniesieniu rozejmu, mającem wkrótce nastąpić. Mówimy wkrótce, bo jeżeli pięć milionów, na które najmniejszej kwoty nie dostarczono, nie znajdą się nazajutrz, rozejm zostanie prawnie zerwanym.
Z drugiej strony, patrjoci pragnęli zerwania rozejmu, nie dozwalającemu ich braciom co do zasad, posuwać się na Neapol.
Książe Pignatelli nic nie postanowił względem 8.000 wojska przybywającego do portu; widząc to lazzaroni wsiedli na wszystkie łodzie brzeg zalegające od mostu Magdaleny aż do Mergelliny, dopłynęli do statków, zabrali działa, broń i amunicję żołnierzy, którzy pozwolili się rozbroić bez żadnego oporu.
Zbytecznem byłoby mówić, że nasi przyjaciele Michał, Pagluccella i Fra Pacifico znajdowali się na czele tej wyprawy, dzięki której ludzie ich zostali wybornie uzbrojeni. Widząc się tak dobrze uzbrojonymi, 8.000 lazzaronów zaczęło wołać: „Niech żyje król! Niech żyje religja!“ i „Śmierć Francuzom!“
Co do żołnierzy, tych wysadzono na ląd i pozwolono im udać się gdzie zechcą. Zamiast oddalić się, połączyli się oni z tłumem i krzyczeli jeszcze głośniej od innych: „Niech żyje król! Niech żyje religja! i śmierć Francuzom!“
Widząc co się dzieje i słysząc te krzyki, komendant zamku Nowego, nazwiskiem Massa, sądził że prawdopodobnie wkrótce będzie napastowanym, i wysłał jednego z swoich oficerów, kapitana Simonei, aby zapytał Regenta o instrukcje w razie napadu.
— Brońcie zamku, ale strzeżcie się wyrządzić najmniejszej krzywdy ludowi.
Simonei przyniósł komendantowi tę odpowiedź, która tak jemu jak i komendantowi wydawała się szczególniej niejasną. I w istocie wyznać trzeba, że było rzeczą niezmiernie trudną bronić zamku przeciwko ludowi, nie zadając mu żadnej straty.
Komendant wysłał kapitana Simonei prosząc o więcej stanowczą odpowiedź.
— Strzelajcie ślepemi ładunkami, odpowiedziano mu, to wystarczy do rozpędzenia tłumu.
Simonei oddalił się wzruszając ramionami, ale na dziedzińcu pałacowym zbliżył się do niego książę Lena, jeden z mających udział przy układach dotyczących rozejmu Sparanisi, który rozkazał mu, w imieniu księcia Pignatelli, aby nie strzelano wcale.
Powróciwszy do zamku Nowego, Simonei zdawał sprawę z dwukrotnej bytności u Regenta państwa; ale w chwili kiedy rozpoczynał opowiadanie, niezmierny tłum rzucił się na zamek, wyłamał pierwszą bramę, opanował most z okrzykami: „Chorągiew królewska! Chorągiew królewska!“
W istocie od wyjazdu króla, chorągiew królewska zniknęła z nad zamku, jak w nieobecności naczelnika państwa znika sztandar na kopule Tujlerów. Na żądanie ludu rozwinięto chorągiew królewską.
Wtedy tłum, a szczególniej żołnierze, którzy się dali rozbroić, żądali broni i amunicji. Komendant odpowiedział, że mając broń i amunicję oddaną pod rachunkiem i pod odpowiedzialnością, nie może wydać ani jednej strzelby, ani jednego ładunku bez rozkazu Regenta. Niech przybędą z rozkazem Regenta a on gotów będzie oddać wszystko, nawet cały zamek.
Ale podczas gdy inspektor trunków w twierdzy, Minichini parlamentował z ludem, pułk samnicki, będący na straży przy bramach, otworzył je ludowi. Tłum wdarł się do zamku i wygnał komendanta oraz oficerów.
Tegoż dnia i o tej samej godzinie, jakby na dane hasło lazzaroni opanowali trzy inne zamki: San-Elmo, del Ovo i del Carmine.
Czy było to jednomyślnym ruchem ludu, czy też skutkiem podburzenia ze strony Regenta, który w dyktaturze ludowej widział podwójny środek zniweczenia zamiarów patrjotów i wykonania rozkazów mordów i pożogi przez królowę danych? Pozostało to tajemnicą; ale chociaż przyczyny zostały ukryte, fakta były widzialne.
Nazajutrz 15 stycznia około drugiej po południu, pięć powozów z oficerami francuzkimi, pomiędzy którymi znajdował się komisarz zarządzający Archambal, jako podpisujący traktat Sparanisi, wjechało do Neapolu bramą Kapuańską i zatrzymało się w Albergo reale. Oficerowie ci przybyli po odbiór pięciu milionów, mających być wypłaconemi jako indemnizacja generałowi Championnet i wierni charakterowi Francuzów, udali się zwiedzić teatr San-Carlo.
Natychmiast rozeszła się wieść że przybyli oni dla opanowania miasta, że król został zdradzonym i że należało pomścić króla.
Kto mógł mieć interes w rozsiewaniu takich pogłosek? Ten, który mając wypłacić pięć milionów, nie miał ich i nie mógł dotrzymać słowa a nie mogąc zapłacić pieniędzmi, chciał znaleść jakikolwiek wybieg chociażby najgorszy i najhaniebniejszy.
Około siódmej wieczorem, piętnaście do dwudziestu tysięcy żołnierzy i lazzaronów uzbrojonych rzuciło się na Albergo reale z okrzykami: „Niech żyje król! Niech żyje religia 1 Śmierć Francuzom!“
Na czele tych ludzi byli ci sami którzy przewodniczyli w czasie zaburzenia gdzie zginęli bracia La Torre i rozruchu przy którym nieszczęśliwy Ferrari został w kawały rozszarpanym, to jest Pasquale, Rinaldi, Beccajo. Gdzie się Michał znajdował, o tem później powiemy.
Szczęściem, Arhambal znajdował się w pałacu u księcia Pignatelli, który nie mogąc zapłacić pieniędzmi, usiłował zapłacić pięknemi słowami.
Inni oficerowie byli w teatrze.
Cały ten lud sfanatyzowany rzucił się ku San Carlo. Warty przy bramie chcące ich wstrzymać, zostały zamordowane. Ujrzano nagle tłum lazzaronów wyjący i groźny, cisnący się w parterze. Okrzyki: „Śmierć Francuzom!“ rozlegały się na ulicach, korytarzach i w sali.
Jak mogło sobie poradzić dwunastu lub piętnastu oficerów, w szable tylko uzbrojonych, przeciwko tysiącom morderców?
Patrjoci otoczyli ich, zasłonili swemi piersiami i popchnęli w korytarz nieznany ludowi, dla samego króla przeznaczony, a prowadzący do sali pałacowej.
Tam, zastali Archambala przy księciu, a nie dostawszy ani szeląga z pięciu milionów i naraziwszy życie, powrócili do Kapui pod opieką silnego oddziału jazdy.
Na widok motłochu napełniającego salę, aktorowie spuścili zasłonę i przerwali przedstawienie. Co do widzów, myśleli oni tylko o tem, jak się dostać w miejsce bezpieczne, nie troszcząc się o Francuzów zupełnie.
Ci którym znana jest zręczność rąk neapolitańskich, mogą mieć wyobrażenie jaki po tem najściu nastąpił rabunek. Kilka osób uduszono przy wyjściu, innych stratowano nogami przy schodach.
Rabunek szerzył się także na ulicy; wszakże nie mogący wcisnąć się do sali, musieli także mieć swoją część łupu. Wszystkie powozy zatrzymywano i rabowano pod pozorem iż mogły one ukrywać francuzów.
Członkowie municypalności, patrjoci, najznakomitsi obywatele Neapolu napróżno usiłowali uspokoić ten tłum przebiegający ulice, obdzierający i mordujący; za wspólną więc zgodą udali się do arcybiskupa neapolitańskiego Mgra. Capece Zurlo, człowieka szanowanego od wszystkich, wielkiej łagodności, nieskażonych obyczajów, i błagali go aby im przybył z pomocą, uciekając się nawet do wystawności obrzędów religijnych, jeżeliby tego było potrzeba, aby przyprowadzić do porządku ten wstrętny motłoch cisnący się niesfornie, i rozsiewający zniszczenie po ulicach Neapolu, jak potok lawy.
Arcybiskup wsiadł do otwartej karety, kazał służącym wziąść pochodnie, przerzynał się we wszystkich kierunkach, między tłumem, nie mogąc się dać słyszeć, gdyż głuszyły go nieustanne okrzyki: „Niech żyje król! Niech żyje religia! Niech żyje św. Januarjusz! Śmierć jakobinom!“
W istocie lud opanowawszy trzy zamki, stał się panem całego miasta, rozpoczynał więc swoją dyktaturę, urządzając pod oczami arcybiskupa morderstwo i rabunek. Od czasów Mazaniella, to jest od 152 lat dzikie namiętności neapolitańczyków nigdy nie były tak rozkiełznane; postarano się wynagrodzić czas stracony. Aż do tej chwili morderstwa były wypadkowemi, teraz zaś były one na porządku dziennym.
Każdego człowieka ubranego wytwornie i noszącego krótkie włosy nazywano jakobinem, a miano to było wyrokiem śmierci. Żony lazzaronów, zazwyczaj w czasach rewolucyjnych dziksze jeszcze od swych mężów, towarzyszyły im uzbrojone nożyczkami, nożami, brzytwami i w pośród wycia i śmiechów pastwiły się nad nieszczęśliwymi, potępionymi przez ich mężów W chwili tego strasznego przesilenia, gdzie życie każdego uczciwego człowieka zależało tylko od kaprysu, od jednego wyrazu, kilku patrjotów pomyślało o przyjaciołach swych zapomnianych przez Vanniego w więziennych celach della Vicaria i del Carmine. Przebrali się za lazzaronów krzycząc, że trzeba uwolnić więźniów aby powiększyć liczbę walecznych. Propozycję tę przyjęto z okrzykami. Rzucono się do więzień, i więźniów uwolniono; ale wraz z nimi 5 do 6 tysięcy zbrodniarzy, weteranów zabójstwa i kradzieży, rozbiegło się po mieście zwiększając jeszcze tłum i zamieszanie.
Szczególnym jest w Neapolu i prowincjach południowych udział jaki galernicy przyjmują w rewolucjach. Ponieważ rządy despotyczne, następujące po sobie we Włoszech południowych, od czasu wicekrólów hiszpańskich aż do upadku Franciszka II. to jest od 1503 aż do I860 r., przyjęły za główną zasadę zwichnięcie zdrowych pojęć, wypływa ztąd że galernicy nie budzą tamże takiego wstrętu jak u nas. Zamiast być oddzielnie zamkniętymi w więzieniach i nie mieć żadnej styczności ze społeczeństwem wykluczającem ich z swego łona, żyją wśród ludu, który nie poprawiając ich, sam przez nich staje się gorszym. Liczba ich jest niezmierna, prawie dwa razy tak wielka jak we Francji, i w danej chwili są oni dla królów, nie odrzucających ich pomocy, straszną i wielką siłą w Neapolu — a przez Neapol rozumiemy wszystkie prowincje neapolitańskie. Nie ma tu galer na całe życie. Zrobiliśmy obrachowanie, bardzo łatwe zresztą do zrobienia, które wydało nam przecięciowo dziewięć lat za galery dożywotnie. A zatem od 1799 r., to jest od 65 lat, wrota galer otworzyły się siedm razy i zawsze przez Burbonów, którzy w 1799, 1806, 1809, 1821, 1848 i 1860 werbowali tam swoich stronników. Zobaczymy kardynała Ruffo w zapasach z tymi niedogodnymi sprzymierzeńcami, nie wiedzącego jak ich się pozbyć i przy każdej sposobności wysyłającego ich na najgwałtowniejszy ogień.
Przez czas półtrzecia roku gdy mieszkałem w Neapolu, sąsiadowałem z setką galerników zajmujących wielką dodatkową salę więzienną, położoną w tej samej ulicy gdzie mój pałac. Ludzi tych nie używano do żadnej pracy, przepędzali oni dnie w zupełnej bezczynności. W lecie, w godzinach chłodu, to jest od 6 do 10 rano i od 4 do 6 wieczorem, siedzieli oni, albo oparci o mur, przypatrywali się wspaniałemu widnokręgowi którego krańcem jest morze Sycylijskie z rysującemi się na niem niewyraźnemi kształtami Kaprei.
— Co to za ludzie? zapytałem kiedyś agenta władzy.
— Gentiluomini, gentlemani, odpowiedział mi.
— Co zawinili?
— Nulla hanno amazzado: nic, zabijali.
W istocie w Neapolu zabójstwo jest tylko gestem i ciemny lazzaron nie zastanawiający się nigdy nad tajemnicą życia i śmierci, odbiera życie i zadaje śmierć nie mając najmniejszego wyobrażenia ani moralnego ani filozoficznego o tem co zadaje i co odbiera.
Trzeba było zaradzić jak najspieszniej w takiem położeniu rzeczy, aby Neapol nie był postradany i rozkazy królowej były literalnie wykonane, to jest że mieszczaństwo i szlachta ginęli w ogólnej rzezi i lud tylko a raczej motłoch miał się utrzymać w swym bycie.
Wtedy deputowani miasta zgromadzili się w starej bazylice św. Wawrzyńca, gdzie tylokrotnie rozprawiano o prawach ludu i władzy królewskiej.
Stronnictwo republikańskie, które, jak to widzieliśmy już, zawiązało stosunki z księciem Maliterno i odnośnie do przyrzeczenia, sądząc że może nań rachować, ceniąc jego odwagę okazaną w wyprawie 1796 r. jakoteż czyny przed kilku dniami dokazane w obronie Kapui, przedstawiło go jako generała ludu.
Lazzaroni widząc go niedawno walczącego z Francuzami, nic nie podejrzy wali i jego imię przyjęli okrzykami.
Przybycie jego było przysposobione wśród największego zapału. W chwili gdy lud wołał: „Tak! tak! Maliterno! Niech żyje Maliterno! Śmierć Francuzom! Śmierć jakobinom!“ Maliterno ukazał się na koniu, od stóp do głowy zbrojny.
Lud neapolitański jest jak dziecko, łatwo daje się odurzyć niespodziankami teatralnemi. Przybycie księcia w chwili gdy okrzykami przyjmowano jego nominację, wydało im się zrządzeniem Opatrzności. Na jego widok zdwoiły się okrzyki. Otoczono jego konia tak samo jak dnia poprzedniego, i zrana jeszcze otoczono karetę arcybiskupa, wyjąć głosem który tylko w Neapolu można słyszeć: — Niech żyje Maliterno! Niech żyje nasz obrońca! Niech żyje nasz ojciec!
Maliterno zsiadł z konia, powierzył go jednemu z lazzaronów i wszedł do kościoła św. Wawrzyńca. Przyjęty już od ludu, został ogłoszony dyktatorem przez municypalność z nieograniczoną władzą i prawem wybrania swego namiestnika. Na tem posiedzeniu, zanim jeszcze Maliterno wyszedł z kościoła, uchwalono deputację mającą udać się do Regenta państwa aby mu oświadczyć że ani miasto, ani lud, nie chcą słuchać rozkazów innego naczelnika jak tylko tego którego sobie sami wybrali i że tym wybranym jest San Girolamo książę de Maliterno.
Regent więc miał być wezwanym przez deputację aby uznał nową władzę, utworzoną przez zarząd municypalny, a przez lud przyjętą i ogłoszoną.
Deputację składali: Manthonnet, Cirillo, Schipani, Velasco i Pagano. Stawili się oni w pałacu.
Rewolucja od dwóch dni postępowała krokiem olbrzymim.
Lud obałamucony przez nią, chwilowo ją popierał i tym razem deputowani nie przybyli już z pokorą i błaganiem, ale przemawiając nakazujące.
Zmiany te nie powinny dziwić czytelników, gdyż wskazaliśmy ich przyczyny.
Cirillo miał zabrać głos. Mowa jego była krótka: Pominął tytuł księcia a nawet ekscelencji.
— Panie, rzekł do Regenta, przybywamy w imieniu miasta, wezwać cię, abyś się zrzekł władzy nadanej przez króla, abyś złożył w ręce zarządu municypalnego pieniądze należące do państwa, pozostające pod twojem rozporządzeniem, abyś polecił edyktem, ostatnim jaki wydasz, bezwarunkowe posłuszeństwo dla municypalności i dla księcia Maliterno, przez lud generałem mianowanego.
Regent nie odpowiedział stanowczo, ale prosił o dwadzieścia cztery godzin do namysłu, mówiąc, że noc przynosi dobrą radę.
Noc poradziła mu odpłynąć tejże samej nocy jeszcze do Sycylji z resztkami skarbu królewskiego.
Powróćmy do księcia Maliterno. Najważniejszą rzeczą było rozbroić lud, a przez rozbrojenie powstrzymać mordy.
Nowy dyktator zobowiązał się słowem swem względem patrjotów i wykonał przysięgę, że we wszystkiem będzie postępował zgodnie z nimi, wyszedł z kościoła, dosiadł konia i z szablą w ręku, odpowiedziawszy okrzykiem: „Niech żyje lud!“ na okrzyk: „Niech żyje Maliterno!“ mianował swoim namiestnikiem don Lucia Caracciolo, księcia de Rocca Romana dzielącego z nim popularność z powodu swej świetnej walki pod Cajazzo. Nazwisko pięknego młodzieńca, który w ciągu piętnastu lat trzy razy zmieniał przekonania polityczne i który miał sobie wyjednać przebaczenie przez trzecią zdradę, przyjęto głośnemi okrzykami.
Poczem książę Maliterno miał przemowę aby nakłonić lud do złożenia broni w pobliskim klasztorze, mającym służyć za główną kwaterę i pod karą śmierci rozkazał uległość dla wszystkich rozporządzeń jakie będzie uważał za potrzebne dla przywrócenia spokojności publicznej. Jednocześnie dla nadania większej wagi swoim słowom, kazał wznieść szubienicę na wszystkich placach i ulicach i rozesłał gęste patrole po mieście, składające się z najuczciwszych i najodważniejszych obywateli, z poleceniem przytrzymania i doraźnego powieszenia każdego złodzieja i mordercy schwytanego na gorącym uczynku.
Potem uchwalono zamienienie flagi białej, to jest królewskiej na flagę ludową, to jest trójkolorową. Trzy barwy ludowe neapolitańskie były: niebieska, żółta i czerwona. Tym którzy żądali objaśnienia co do tej zmiany, Maliterno odpowiadał, że dla tego zmienił chorągiew neapolitańską, aby nie ukazywać Francuzom chorągwi napiętnowanej hańbą ucieczki. Lud zgodził się na to, przejęty dumą że posiada swoją chorągiew.
Gdy 17. stycznia z rana dowiedziano się w Neapolu o ucieczce Regenta i nowych nieszczęściach jakiemi ta ucieczka groziła Neapolowi, wściekłość ludu, osądziwszy iż bezużytecznem byłoby ściganie księcia Pignatelli, cała zwróciła się przeciwko generałowi Mack.
Banda lazzaronów rozpoczęła poszukiwania; Mack według ich zdania, był zdrajcą wchodzącym w układy z jakobinami i Francuzami, a tem samem zasługiwał na powieszenie. Partja ta skierowała się do Caserte, sądząc że go tam znajdzie.
I w istocie był on tam z majorem Reiscach, jedynym oficerem który pozostał mu wiernym w tem wielkiem nieszczęściu, kiedy oznajmiono nowe grożące mu niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo to było bardzo ważne. Książe de Salendro, którego lazzaroni spotkali na drodze do Caserte i wzięli za generała Mack, o mało tego życiem nie przepłacił. Pozostawał mu jedyny środek ocalenia: to jest szukać schronienia pod namiotem generała Championnet, ale jak sobie przypominamy, generał Mack obszedł się z nim w sposób tak zelżywy w liście na początku wyprawy przez majora Reiscach wysłanym, opuszczając Rzym wydał tak okrutny rozkaz dzienny przeciwko Francuzom, że zaledwo mógł się spodziewać wspaniałości od generała francuskiego. Ale major Reiscach uspokoił go, proponując iż go tamże poprzedzi i wszystko przygotuje na jego przyjęcie.
Mack przyjął propozycję i podczas gdy major spełniał swoje poselstwo, on usunął się do małego domku w Cirnao, na bezpieczeństwie którego polegał z przyczyny jego odosobnienia.
Championnet obozował przed małem miasteczkiem Aversa i zawsze ciekawy pomników historycznych, rozpoznał w swoim wiernym Thiebaut w starym, opuszczonym klasztorze, ruiny pałacu, w którym Joanna zamordowała swego małżonka, a nawet szczątki balkonu gdzie Andrzej został powieszonym, na taśmie jedwabnej ze złotem, tkanej przez samą królowę. Objaśniał Thiebautowi, mniej od niego w tej mierze posiadającemu wiadomości, jak Joanna otrzymała rozgrzeszenie za swoją zbrodnię, sprzedając, papieżowi Klemensowi VI. Avignon za 60.000 talarów, gdy jakiś jeździec zatrzymał się przed drzwiami namiotu, a Thiebaut wydał okrzyk radości i zdziwienia poznając dawnego swego towarzysza majora Riescach.
Championnet przyjął młodego oficera z tą samą uprzejmością z jaką przyjmował go w Rzymie, wynurzył mu żal, że nie przybył godzinę wcześniej i tym sposobem nie uczestniczył w jego archeologicznej wycieczce; potem nie zapytując wcale o powód sprowadzający go, ofiarował mu swoje usługi jako przyjacielowi, tak jakby ten nie nosił munduru neapolitańskiego.
— Najprzód, kochany majorze, powiedział, pozwól że zacznę od podziękowania. Po moim powrocie do Rzymu, zastałem pałac Corsini który ci powierzyłem w jak najlepszym stanie. Ani jednej książki, ani jednej mapy, nawet ani jednego pióra nie brakowało. Sądzę nawet że przez całe dwa tygodnie nie używano żadnego z tych przedmiotów, których ja używam codziennie.
— A więc generale, jeżeli doprawdy jesteś mi tak wdzięcznym za tę małą przysługę, ja z kolei przybywam prosić pana o wielką łaskę.
— Jaką? zapytał Championnet uśmiechając się.
— Abyś pan zapomniał dwóch rzeczy.
— Strzeż się; zapomnieć jest trudniej aniżeli pamiętać. Słucham, jakież to są te dwie rzeczy? — Naprzód list, jaki panu w Rzymie od generała Mack wręczyłem.
— Sam mogłeś pan widzieć, że pp przeczytaniu w pięć minut go zapomniałem. Cóż drugiego?
— Proklamacja dotycząca szpitalów.
— Tej panie, odrzekł Championnet, nie zapominam ale przebaczam.
Riescach skłonił się.
— Nie mogę więcej wymagać od pańskiej wspaniałomyślności, powiedział. Teraz nieszczęśliwy generał Mack...
— Wiem, ścigają go, robią na niego obławę, chcą go zamordować; jak Tyberjusz, zmuszony jest każdej nocy spać w innem mieszkaniu. Dla czego nie udaje się wprost do mnie? Nie będę mógł jak król Persów Temistoklesowi, ofiarować mu pięć miast mego królestwa na jego utrzymanie; ale mam swój namiot, dosyć jest obszerny na dwóch, i pod tym namiotem będzie przyjęty z gościnnością żołnierską.
Zaledwie Championnet wymówił te słowa, gdy człowiek okryty kurzawą zeskoczył ze spienionego konia i stanął nieśmiało na progu namiotu, który generał francuski dopiero mu ofiarował.
Człowiekiem tym był Mack, który dowiedziawszy się że ludzie ścigający go idą na Carnava, sądził niebezpiecznem czekać powrotu swego wysłańca i odpowiedzi Championneta.
— Mój generale, zawołał Pieścach, wejdź, wejdź, jak ci powiedziałem, nieprzyjaciel nasz jest najwspanialszym z ludzi.
Championnet powstał i zbliżył się do generała Mack, podając mu rękę.
Mack sądził zapewne że ta ręka otwierała się dla odebrania mu szpady. Z pochyloną głową, z zarumienionem czołem, milcząc, wydobywał ją z pochwy, i biorąc ją za ostrze, podał francuskiemu generałowi rękojeścią, mówiąc:
— Generale, jestem twoim jeńcem, oto moja szpada.
— Zatrzymaj ją pan, odpowiedział Championnet z lekkim uśmiechem, rząd mój zabrania mi przyjmować podarunki z fabryk angielskich.
Na tem skończmy o generale Mack, którego już nie znajdziemy na naszej drodze, a którego przyznajemy iż opuszczamy bez żalu.
Mack przyjęty był przez generała francuskiego nie jak więzień ale jak gość. Zaraz nazajutrz po jego przybyciu udzielił mu paszport do Medjolanu pozostawiając go do rozporządzenia Dyrektorjatu.
Ale Dyrektorjat obszedł się mniej względnie z generałem Mack niż Championnet. Kazał go uwięzić, przeznaczył mu na miejsce pobytu małe miasteczko we Francji, a po bitwie pod Marengo, wymienił za ojca tego który to pisze, wziętego do niewoli w Brindisi przez podejście króla Ferdynanda.
Mimo swego. niepowodzenia w Belgji, mimo nieudolności, jakiej dał dowody w czasie tej wyprawy rzymskiej, generał Mack w 1804 r. otrzymał główne dowództwo armji bawarskiej. W 1805 r. za zbliżeniem się Napoleona zamknął się w Ulm, gdzie po dwumiesięcznej blokadzie podpisał kapitulację najhaniebniejszą jaką kiedykolwiek widziano w rocznikach wojennych. — Poddał się z 35.000 ludzi.
Tym razem wytoczono mu proces i skazano na śmierć; ale kara została zmienioną na wieczne więzienie w Szpitzbergu. Po dwóch latach Mack został ułaskawiony i odzyskał wolność. Od 1808 r. niknie z widowni świata i już nic więcej o nim nie słychać. Słusznie o nim powiedziano, iż byłby miał sławę pierwszego generała swojego stulecia, gdyby nigdy nie dowodził armią.
Rozwiniemy dalej w całej ich prawdzie historycznej wypadki które wprowadziły Francuzów do Neapolu, które zresztą tworzą obraz obyczajów nie pozbawiony barwy i interesu.
Lazzaroni rozwścieczeni ucieczką generała Mack, nie chcieli aby tak daleka wycieczka była nadaremną.
Wskutek tego posunęli się ku przednim strażom francuskim, pobili pierwsze warty i odparli główny oddział straży. Ale na pierwszy wystrzał generał Championnet wysłał Thiebauta aby się dowiedział co zaszło; ten zaś zebrał żołnierzy rozproszonych niespodziewanym napadem i natarł na ten motłoch w chwili gdy tenże przechodził linię demarkacyjną nakreśloną pomiędzy dwiema armjami. Jedną część zniósł, drugą zmusił do ucieczki i nie ścigając jej dalej zatrzymał się na granicy oznaczonej dla armji francuzkiej.
Dwa wypadki zerwały rozejm: niewypłacenie pięciu miljonów zastrzeżonych przy umowie i napad lazzaronów.
Dziewiętnastego stycznia dwudziestu czterech deputowanych miasta pojęło na jakie niebezpieczeństwo naraża ich podwójna zniewaga wyrządzona zwycięzcy, co niewątpliwie spowoduje tegoż udać się w pochód na Neapol. Pojechali więc do Caserte, gdzie była kwatera główna Championneta; ale nie było potrzeby puszczać się tak daleko, ponieważ generał, jak to powiedzieliśmy, posunął się do Maddalone.
Na czele deputacji postępował książę Maliterno. Stanąwszy w obec generała, wszyscy, jak się zwykle dzieje w takich wypadkach, zaczęli mówić razem, jedni prosząc, drudzy grożąc, ci błagając pokornie o pokój, tamci rzucając w twarz Francuzom wyzwanie wojny.
Championnet przez dziesięć minut słuchał tego wszystkiego z uprzejmością i cierpliwością jemu właściwą; potem, ponieważ ani jednego słowa z tego co mówiono nie mógł zrozumieć:
— Panowie, rzekł wybornym włoskim językiem, gdyby jeden z was był tak dobrym i przemówił w imieniu wszystkich, nie wątpię że nakoniec, jeżelibyśmy się nie zgodzili, zrozumielibyśmy się przynajmniej. Potem, zwracając się do Maliterna, którego poznał po cięciu szablą, przedzielającem mu czoło i policzek: — Książe, powiedział, kto tak jak ty umie walczyć, niewątpliwie zdoła bronić swój kraj zarówno słowem jak szablą. Czy raczysz objawić mi przyczynę sprowadzającą was tutaj? Słucham, upewniam was, z najżywszem zajęciem.
Wymowa ta tak czysta, połączona z tak wytwornym wdziękiem, zdziwiła deputowanych; umilkli i cofając się w tył pozostawili księciu Maliterno obronę sprawy Neapolu.
— Generale, powiedział on zwracając się do Championneta, od chwili ucieczki króla i regenta państwa, rząd królestwa złożony jest w ręce senatu miasta.
Jesteśmy więc w możności zawrzeć z Waszą Ekscelencją traktat prawny i trwały.
Na tytuł Ekscelencji dany generałowi republikańskiemu, Championnet z uśmiechem pokłonił się.
Książe podał mu pakiet.
— Oto list, ciągnął dalej, udowadniający władzę deputowanych tu obecnych. Może pan, jako zwycięzca który na czele zwycięzkiej armji przebiegł w cwał drogę z Civitta-Castellana do Maddalone, uważasz za bardzo niewielką przestrzeń dziesięć mil oddzielające cię od Neapolu; ale zastanowiwszy się, sam się przekonasz, że przestrzeń jest niezmierną, niepodobną do przebycia, bo jesteś otoczony ludnością zbrojną i odważną, a sześćdziesiąt tysięcy obywateli uformowanych w pułki, cztery warownie, okręta wojenne, bronią miasto, obejmujące pięć kroć sto tysięcy mieszkańców, których zapał i uniesienie pobudzone są przez religję i spotęgowane przez niepodległość. Teraz przypuściwszy, że zwycięztwo nie opuści cię i że jako zwycięzca wkroczysz do Neapolu, niepodobna ci będzie utrzymać się przy twojej zdobyczy. Tak więc wszystko za tem przemawia abyś zawarł z nami pokój. Ofiarujemy ci nietylko półtrzecia miljona dukatów, zastrzeżonych traktatem w Sparanisi, ale nadto ile zechcesz pieniędzy, aby to tylko nie przechodziło granic umiarkowania. Oprócz tego dajemy do waszego rozporządzenia przy odwrocie żywność, wozy, konie i nakoniec ręczymy za bezpieczeństwo dróg. Odnieśliście wielkie korzyści, zabraliście działa, sztandary, znaczną liczbę jeńców, zdobyliście cztery twierdze; ofiarujemy wam okup i prosimy was jako zwycięzców o pokój. Tak więc jednocześnie zdobędziecie chwałę i pieniądze. Zważ generale iż jesteśmy zbyt bezsilni dla twojej armji, że jeżeli zgodzisz się na pokój, jeżeli nie wkroczysz do Neapolu, świat odda oklaski twojej wspaniałomyślności. Jeżeli zaś przeciwnie, rozpaczliwym oporem mieszkańców na których mamy prawo rachować, zostaniesz odpartym, poniesiesz tylko wstyd z niepowodzenia przy końcu twojej wyprawy.
Championnet słuchał nie bez zadziwienia tej długiej przemowy, wydającej się raczej odczytaniem, niż improwizacją.
— Książę, odpowiedział grzecznie ale zimno, sądzę że popełniasz ważną pomyłkę: przemawiasz do zwycięzców tak jakbyś przemawiał do zwyciężonych. Rozejm jest zerwanym z dwóch powodów: pierwszym jest, że nie zapłaciliście sumy mającej być wypłaconą 15. stycznia, drugim, że wasi lazzaroni napadli nas po naszej stronie linji demarkacyjnej. Jutro wyruszę na Neapol, przygotujcie się na moje przyjęcie, ja jestem przygotowany do wkroczenia.
Generał i deputowani zamienili zimne ukłony; generał wszedł do namiotu, deputowani udali się drogą do Neapolu.
Ale w dniach przewrotu, tak jak w burzliwych dniach letnich, pogoda prędko się zmienia i niebo czyste, zachmurza się w południe.
Lazzaroni widząc Maliternę z deputowanymi udającego się do obozu francuskiego, sądzili się zdradzonymi, i podburzeni przez księży każących w kościołach, przez zakonników każących na ulicach, pokrywających egoizm stanu duchownego płaszczem królewskim, rzucili się do klasztoru w którym broń złożyli, zabrali ją, rozsypali się po ulicach, odebrali księciu Maliterno dyktaturę dnia poprzedniego udzieloną i wybrali sobie naczelników a raczej przywrócili dawnych.
Zrzucono sztandary królewskie, ale nie wywieszono jeszcze flag ludowych. Gdziekolwiek chorągwie królewskie były zerwane, umieszczono je na nowo.
Nadto lud zajął siedm lub ośm armat, ciągnął je ulicami i ustawił baterje w Toledo, Chiaja i Largo del Pigne. Potem rozpoczęły się rabunki i egzekucje Szubienice wzniesione przez księcia Maliterno na wieszanie złodziejów, służyły do wieszania jakobinów.
Jeden z siepaczy burbońskich denuncjował adwokata Fasulo; lazzaroni wpadli do niego. Zaledwo miał czas ujść razem z bratem. Znaleziono u nich pudełko pełne kokard francuzkich, chcieli zamordować ich młodę siostrę, gdy taż zasłoniła się wielkim krzyżem objąwszy go swemi ramionami. Bojaźń religijna powstrzymywała zabójców; poprzestali na zrabowaniu i podpaleniu domu.
Szczęściem Maliterno powracając z Maddalone od spotkanych zbiegów dowiedział się, co się działo mieście. Wtedy rozesłał dwóch posłańców — każdego z listem, których treść była im znaną. Gdyby ich zatrzymano, mieli podrzeć lub połknąć bilety; a że osnowa ich pozostała im w pamięci, przeto jeżeliby zdołali uciec z rąk lazzaronów, mogli spełnić swoje zlecenie.
Jeden z tych biletów był przeznaczony dla księcia Bocca Romana. Maliterno wskazywał mu swoją kryjówkę i prosił aby po zapadnięciu nocy przybył do niego z jakimi dwudziestu przyjaciółmi.
Drugi był wystosowany do arcybiskupa. Zalecał mu pod karą śmierci aby ściśle o godzinie dziesiątej rozkazał dzwonić we wszystkie dzwony, zgromadził kapitułę oraz duchowieństwo katedralne i wystawił krew i głowę św. Januarjusza na widok publiczny.
Reszta, mówił, do niego należała.
W dwie godziny później dwaj wysłańcy bez żadnego przypadku, przybyli na miejsce przeznaczenia.
Około siódmej wieczorem Rocca Romana przybył sam; ale powiedział że dwudziestu przyjaciół było gotowych i na żądanie stawią się we wskazanem miejscu.
Maliterno natychmiast odesłał go do Neapolu, prosząc aby z swoimi przyjaciółmi znajdował się o północy na placu Trinité, gdzie on miał się z nimi połączyć. W tym samym czasie mieli zgromadzić największą ile możności liczbę sług; panowie i słudzy powinni byli być dobrze uzbrojeni.
Hasło było: Ojczyzna i wolność. Maliterno nie kazał im o niczem myśleć; wszystko brał na swoją odpowiedzialność.
Tylko Rocca Romana po wydaniu tego rozkazu miał powrócić natychmiast. Na wypadek nieobecności ich obudwóch, napisanoby do Manthonneta, już o tem uprzedzonego.
O dziesiątej wieczorem posłuszny odebranemu rozkazowi, kardynał arcybiskup kazał uderzyć we wszystkie dzwony. Na ten niespodziewany odgłos, na ten niezmierny łoskot jakoby lot stada ptaków o spiżowych skrzydłach, lazzaroni zdumiemi zatrzymali się w pośród dzieła zniszczenia. Jedni sądząc że to znak radości, mówili że Francuzi uciekli; drudzy przeciwnie, sądzili że Francuzi napadli na miasto i ich wzywano do broni. Nie wchodząc jednak w przyczyny, wszyscy pobiegli do kościoła katedralnego.
Zobaczono tam kardynała w pontyfikalnym stroju, otoczonego duchowieństwem w kościele tysiącem świec oświetlonym. Głowa i krew św. Januarjusza były wystawione na ołtarzu.
Znana jest cześć i uwielbienie neapolitańczyków dla świętych relikwii protektora ich miasta. Na widok tej krwi i głowy, odgrywających może większą jeszcze rolę w polityce niż w religii, najzapaleńsi, najwięcej rozwścieczeni zaczęli się uspakajać, padali na kolana w kościele, kto mógł tam się dostać, przed kościołem jeżeli tłum napełniający katedrę zmusił ich pozostać na ulicy; i wszyscy tak w kościele jak przed kościołem zaczęli się modlić. Wtedy procesja z kardynałem-arcybiskupem na czele, gotowa do wyjścia miała obchodzić ulice miasta.
W tej chwili, z prawej i lewej strony prałata zjawili się, jako przedstawiciele boleści ludu książę Maliterno i książę Rocca Romana w żałobie, boso, ze łzami w oczach. Lud widząc nagle w stroju pokutników, wzywających gniewu Bożego przeciwko Francuzom, dwóch najznakomitszych panów Neapolu, obwinionych o zdradę na korzyść tychże Francuzów, lud przestał ich oskarżać a tylko modlił się i korzył wraz z nimi. Wszystek lud postępował za świętemi relikwiami niesionemi przez arcybiskupa, szedł z procesją na około miasta i powrócił do kościoła zkąd wyszedł.
Tam Maliterno wszedł na kazalnicę i przemawiał do ludu; mówił że św. Januarjusz cudowny patron miasta, bezwątpienia nie pozwoli aby wpadło w ręce Francuzów; potem wezwał wszystkich aby powrócili do domu i wypoczęli po całodziennych trudach; ażeby ci którzy chcą walczyć mogli się stawić równo ze świtem z bronią w ręku.
Następnie arcybiskup wszystkim obecnym dał swoje błogosławieństwo, a każdy wychodzący powtarzał jego wyrazy:
„Tak samo jak Francuzi, każdy z nas ma tylko dwie ręce; ale św. Januarjusz jest z nami“.
Po opróżnieniu kościoła ulice opustoszały. Wtedy Maliterno i Rocca Romana zabrali broń swoją pozostawioną w zakrystji i w cieniach nocy udali się na plac św. Trójcy, gdzie już oczekiwali na nich towarzysze.
Zastali Manthonneta, Velasco, Schipani i trzydziestu do czterdziestu patrjotów.
Chodziło o opanowanie zamku San-Elmo, gdzie jak wiadomo, był uwięziony Nicolino Caracciolo; Rocca Romana niespokojny o los swego brata, inni o los przyjaciela, postanowili go uwolnić. Nagłe przedsięwzięcie było niezbędnem. Tak szczęśliwie uniknąwszy katuszy Vanniego, Nicolino zostałby niewątpliwie zamordowanym, gdyby lazzaroni zajęli zamek San-Elmo, jedyny który był przez położenie swe niezdobytym i dlatego nieodważono się napaść na niego.
Z tej to przyczyny Maliterno, podczas swojej dwudziestoczterogodzinnej dyktatury nie śmiąc otworzyć drzwi więzienia dla Nicolina, aby go lazzaroni nie posądzili o zdradę, umieścił w garnizonie trzech lub czterech ludzi, należących do jego służby. Przez jednego z tych ludzi dowiedział się jakie było hasło na zamku San-Elmo z dwudziestego na dwudziesty pierwszy stycznia, mianowicie: Partenope i Pausilippe.
Oto, co zamierzał Maliterno: naśladować patrol przybywający z miasta z rozkazami dla komendanta fortecy, potem dostawszy się do warowni, opanować ją. Na nieszczęście Maliterno, Romana, Manthonnet, Velasco i Schipani zbyt byli znani, aby mogli objąć dowództwo nad tym małym oddziałem. Musieli je powierzyć człowiekowi z ludu, będącemu z nimi w zmowie. Ale ten nie obeznany z wojennemi zwyczajami, zamiast podać wyraz Partenope jako hasło, sądząc, że to wszystko jedno, wyrzekł Neapol. Placówka poznała podstęp i zaalarmowała. Wtedy mały oddział przyjęto rzęsistym ogniem i trzema armatniemi strzałami, które szczęściem nie zrządziły żadnej straty.
Niepowodzenie to było ważnem z dwóch powodów; naprzód że Nicolino Caracciolo nie został uwolnionym — powtóre że nie można było dać generałowi Championnet znaku umówionego z republikanami.
W istocie Championnet przyrzekł republikanom, że w ciągu dnia 21 stycznia będą go mogli widzieć z Neapolu, republikanie zaś przyrzekli mu, że na znak przymierza zobaczy trójkolorową francuzką chorągiew powiewającą na zamku San-Elmo.
Ponieważ napad nocny im się niepowiódł, nie mogli dotrzymać słowa generałowi Championnet.
Maliterno i Rocca Romana pragnący jedynie uwolnienia Nicolina Caracciolo i będący tylko sprzymierzeńcami, a nie spólnikami republikanów, nie byli w tę część ich zamiaru wtajemniczeni.
To też jedni jak drudzy ze zdumieniem spostrzegli równo ze świtem dnia 21 stycznia trójkolorową francuzką chorągiew powiewającą na wieżach zamku San-Elmo.
Powiedzmy jak ta niespodziewana zamiana nastąpiła, jakim sposobem zamknięto sztandar francuzki na zamku San-Elmo i z jakich materjałów był przysposobiony.
∗
∗ ∗ |
Czytelnicy przypominają sobie jak w następstwie biletu doręczonego przez Roberta Brandi komendanta zamku San-Elmo, prokuratorowi rządowemu Vanni, tenże wstrzymał przygotowania do tortury i kazał odprowadzić Nicolina Caracciolo do lochu pod numerem 3, na drugiem piętrze pod antresolami, jak mówił więzień.
Roberto Brandi nie znał treści listu pisanego przez księcia Castelcicala do Vanniego; ale po zmianie jego fizjognomii, po bladości twarzy, po rozkazie odprowadzenia Nicolina do więzienia, po pospiechu z jakim opuścił salę tortur, łatwo odgadł, że wieści, zawarte w liście, musiały być nader ważne.
Około czwartej po południu dowiedział się tak jak wszyscy, z ogłoszeń Pronia, o powrocie króla do Caserte, a wieczorem z wysokich murów swojej wieżyczki, był świadkiem tryumfu króla i następnie illuminacji.
Przyczyna powrotu króla, chociaż nie uczyniła na nim tak gwałtownego wrażenia, jak na Vannim, dała mu jednak do myślenia. Zastanowił się nad tem, że jeśli Vanni z obawy Francuzów wstrzymywał się z zadaniem tortur Nicolinowi, on także mógł mieć z ich strony nieprzyjemności za trzymanie go więźniem. Pomyślał więc że z powodu możebności przybycia Francuzów do Neapolu, dobrze byłoby z tego samego więźnia zjednać sobie przyjaciela.
Około piątej popołudniu, to jest w chwili kiedy król wchodził bramą Kapuańską, komendant zamku kazał sobie otworzyć celę więźnia i zbliżając się z grzecznością, od której się zupełnie nigdy nie uchylał:
— Mości książę, powiedział, słyszałem wczoraj, jak użalałeś się przed panem prokuratorem, iż nudzisz się w swej celi skutkiem braku książek.
— To prawda, użalałem się, odrzekł Nicolino z nieopuszczającym go nigdy dobrym humorem. Kiedy jestem wolny, jestem raczej ptakiem śpiewającym jak skowronek, lub gwizdającym jak kos, niżeli zamyślonym jak sowa; ale pozostając w klatce, wolę na honor książkę, jakkolwiek ona byłaby nudną, niż naszego dozorcę więzienia, mającego zwyczaj na najrozwleklejsze zapytania odpowiadać jednym wyrazem: Tak, albo: Nie, jeżeli raczy odpowiedzieć.
— A zatem Mości książę, będę miał zaszczyt przysłać mu kilka książek i gdybyś pan raczył wymienić jakie byłyby ci najwięcej pożądane...
— Doprawdy? Czy macie bibljotekę w zamku?
— Dwieście do trzystu tomów.
— Do djabła! Gdybym był wolnym, wystarczyłoby mi to na całe życie; w więzieniu na lat sześć. No, czy masz pan pierwszy tom Roczników Tacyta opowiadający o miłostkach Klaudjusza i o rozpuście Messaliny? Chętniebym przeczytał raz jeszcze, czego nie czytałem jak będąc w kollegium.
— Tacyta mamy, Mości książę, ale pierwszego tomu brakuje. Życzysz pan sobie następujących?
— Dziękuję. Szczególniej lubię Klaudjusza a Messalina była dla mnie zawsze najsympatyczniejszą istotą; a że w naszych dostojnych władzcach, z którymi miałem nieszczęście poróżnić się zupełnie niewinnie, w niektórych punktach znajduję wielkie podobieństwo z temi dwoma osobami, chciałbym robić porównania w rodzaju Plutarcha; porównania te przedstawione im, byłyby, jestem przekonany, doskonałym środkiem pogodzenia mnie z nimi.
— Niezmiernie ubolewam Mości książę, iż niemogę panu tego ułatwić. Ale żądaj innej książki, jeżeli się tylko znajduje w bibljotece.
— Nie mówmy już o tem. Czy masz pan Nową Naukę przez Vico?
— Nie znam tego, Mości książę.
— Jakto, nie znasz pan Vico?
— Nie, Mości książę.
— Człowiek takiego wykształcenia nieznający Vico! To nadzwyczajność. Vico był synem księgarza w Neapolu. Przez dziewięć lat był nauczycielem synów biskupa, którego zapomniałem nazwiska, a wraz ze mną i wielu innych zapomniało, chociaż biskup ten był przekonany, że nazwisko jego o wiele przeżyje nazwisko Vica. Podczas kiedy biskup odprawiał mszę, błogosławił, wychowywał swoich trzech synowców, Vico pisał książkę pod tytułem Nowa Nauka, jak to już miałem zaszczyt powiedzieć panu, książkę w której odróżniał w historji różnych narodów trzy epoki niezmiennie po sobie następujące: wiek Boski, okres dzieciństwa narodów, podczas którego wszystko jest boskością i gdzie kapłani posiadają zwierzchność; wiek heroiczny, w którym panuje siła materjalna i bohaterowie i wiek ludzki, okres cywilizacji, po którym ludzie powracają do pierwotnego stanu. Otóż ponieważ jesteśmy w wieku bohaterów, byłbym chciał zrobić porównanie między Achillesem a generałem Mack, a że niewątpliwie porównanie wypadłoby na korzyść znakomitego generała austrjackiego, byłbym sobie w nim zjednał przyjaciela mogącego bronić mej sprawy w obec markiza Vanni, który tak zwinnie, nie pożegnawszy się z nami, znikł dzisiejszego rana.
— Z przyjemnością chciałbym być panu pomocnym, Mości Książe, ale na nieszczęście nie mamy Vica.
— A zatem porzućmy filozofów i historyków, a przejdźmy do kronikarzy. Czy macie kronikę klasztoru San-Archangelo w Bajano? Będąc zamkniętym jako zakonnik, uczuwam wielką życzliwość dla moich zamkniętych sióstr zakonnic. Wyobraź sobie, kochany komendancie, że te zacne zakonnice znalazły sposób, tajemnemi drzwiczkami, od których posiadały klucz tak jak ich ksieni, wprowadzać swoich kochanków do ogrodu. Tylko jedna z sióstr, która zaledwo przed kilku dniami wykonała śluby, a tem samem nie miała czasu do zerwania związków łączących ją ze światem, źle się obliczyła, pomieszała daty i naznaczyła na też samą noc schadzkę dwom kochankom. Dwaj młodzi ludzie spotkali się, poznali i zamiast zdarzenie to przyjąć z wesołej strony, tak jak ja bym to uczynił, wzięli je ze strony poważnej; wydobyli szpady. Nienależałoby nigdy wchodzić ze szpadą do klasztoru. Jeden z nich zabił drugiego i uciekł. Znaleziono trupa. Pojmujesz dobrze, kochany komendancie, że niepodobna było powiedzieć, iż sam tam przyszedł. Zarządzono śledztwo, chciano oddalić ogrodnika: ogrodnik oskarżył młodą siostrę, odebrano jej klucz i tylko sama przełożona miała prawo, bądź w dzień bądź w nocy, przyjmować kogo zechce. To ograniczenie znudziło dwie młode zakonnice pochodzące z najznakomitszych domów neapolitańskich. Rozmyśliły się, że ponieważ jedna z ich towarzyszek mogła mieć dwóch kochanków sama dla siebie, one we dwie mogły mieć przynajmniej jednego. Zażądały klawikordu. Klawikord jest bardzo niewinnym instrumentem i trzebaby na to ksieni bardzo złego charakteru, aby dwom biednym pustelnicom, mającym tylko muzykę za całą rozrywkę, odmówić tej przyjemności. Nieszczęściem drzwi celi były za ciasne, aby go można niemi wprowadzić. Było to w niedzielę podczas sumy; postanowiono że po ukończeniu sumy wprowadzą go oknem. Suma trwała trzy godziny; godzinę potrzebowano na wniesienie klawikordu, godzinę na sprowadzenie go z Neapolu do klasztoru: razem pięć godzin. To też biedne zakonnice były spragnione melodji. Pozamykawszy drzwi i okna, otworzyły spiesznie instrument. Instrument z klawikordu stał się trumną: piękny młodzieniec zamknięty w nim, którego dwie dobre przyjaciółki chciały uczynić swym nauczycielem śpiewu, został uduszony. Nowy kłopot z przyczyny drugiego trupa, którego trudniej daleko było ukryć w celi, niżeli pierwszego w ogrodzie. Sprawa stała się rozgłośną. Arcybiskupem był wówczas młody prałat, bardzo surowy; myślał on nad najwłaściwszym sposobem zadośćuczynienia zemście publicznej. Proces rozgłosiłby w całym świecie zdarzenie gorszące, znane tylko w Neapolu; postanowił skończyć bez procesu. Poszedł do aptekarza, kazał zrobić wyciąg z cykuty < jak można najmocniejszy, ukrył flakonik pod suknią arcybiskupią i udał się do klasztoru; wezwał ksienię i owe dwie zakonnice; potem rozdzielił cykutę na trzy równe części i zmusił winne do wypicia tej trucizny, uświęconej przez Sokratesa. Skonały w najokropniejszych cierpieniach. Ale arcybiskup miał wielką władzę, odpuścił im więc grzechy in articulo mortis. Tylko zamknął klasztor, a inne zakonnice wysłał na pokutę do innych surowszych klasztorów ich reguły. Pojmujesz pan więc, że z takiej osnowy, od której być może, skutkiem braku pamięci, zboczyłem cokolwiek w niektórych punktach, ale z pewnością nie w najważniejszej rzeczy — zamierzałem utworzyć romans moralny w rodzaju Zakonnicy Diderota, albo dramat na kształt Ofiar zamkniętych w klasztorze Monvela; to byłoby mnie rozerwało przez czas więcej lub mniej długi, jaki mam zostać jeszcze twoim gościem. Nie posiadasz nic z tego wszystkiego, daj mi więc co chcesz: Historją, Polyba, Komentarze Cezara, Życie N. Panny, Męczeństwo św. Januarjusza. Wszystko to będzie dla mnie dobrem, kochany panie Brandi i za wszystko będę ci jednakowo wdzięcznym.
Komendant Brandi powrócił do siebie, wybrał pięć lub sześć tomów, których Nicolino nie otworzył wcale.
Nazajutrz około ósmej wieczorem, komendant wszedł do więzienia Nicolina, poprzedzony przez dozorcę, niosącego dwie woskowe świece.
Więzień rzucił się już na łóżko, chociaż nie spał jeszcze. Otworzył oczy zdziwiony tym zbytkiem wosku. Przed trzema dniami prosił o lampę i odmówiono mu jej.
Dozorca postawił świece na stole i wyszedł.
— Cóż to, kochany komendancie, zapytał Nicolino, czy myślisz uczynić mi niespodziankę i wyprawić mi wieczór?
— Nie, przybywam ze zwyczajną wizytą, kochany więźniu, a że niecierpię mówić nie widząc, kazałem przynieść światło.
— Serdecznie się cieszę z twojego wstrętu do ciemności, ale niepodobna żeby chęć pomówienia ze mną, tak nagle bez żadnej zewnętrznej przyczyny skłoniła cię przyjść tutaj. Dalej, rozmówmy się szczerze. Co masz mi do powiedzenia?
— Mam do powiedzenia rzecz dosyć ważną, i długo o niej myślałem, zanim postanowiłem z panem o tem pomówić.
— A dziś już namyśliłeś się?
— Tak.
— A zatem, mów.
— Czy wiesz, kochany gościu, że znajdujesz się tutaj ze szczególnego polecenia królowej?
— Nie wiedziałem, ale domyślałem się tego.
— I w największej tajemnicy?
— Co się tego tyczy, to zaraz dostrzegłem.
— A więc wyobraź sobie, kochany gościu, że od czasu jak tu jesteś, jakaś młoda dama dziesięć razy przybywała, aby z tobą pomówić.
— Dama!
— Tak; dama zakryta zasłoną, niechcąca nigdy wymienić swego nazwiska, mówiąc iż przybywała z polecenia królowej, jako należąca do jej dworu.
— Cóż to znaczy! mruknął Nicolino, czyżby to była Elena? Ah! na honor toby ją uniewinniło w moich oczach. I naturalnie zawsze odmawiałeś ją wpuścić.
— Sądziłem że odwiedziny z polecenia królowej, mogły być panu nieprzyjemne i wpuszczając ją, obawiałem się narazić panu.
— Czy ta dama jest młoda?
— Tak sądzę.
— Czy ładna?
— Założyłbym się o to.
— A więc, kochany komendancie, wiedz o tem że w więzieniu kobieta młoda i piękna, szczególniej dla więźnia trzymanego od sześciu tygodni w lochu tajnym, nie może być nieprzyjemną, gdyby przychodziła nawet z polecenia samego djabła.
— Zatem, rzekł Roberto Brandi, jeżeli ta dama powróci?
— Jeżeli ta dama powróci, do kata! wpuść ją!
— Cieszę się że wiem o tem. Nie wiem dlaczego, ale zdaje mi się koniecznie, iż ona dziś wieczorem przybędzie.
— Kochany komendancie, jesteś człowiekiem zachwycającym, rozmowa twoja jest nader ożywiona i pełna fantazji; ale pojmujesz, chociażbyś był człowiekiem najdowcipniejszym w Neapolu...
— Tak, przełożyłbyś rozmowę damy nieznajomej nad moją, mniejsza o to: ja jestem sobie poczciwcem i zupełnie nie mam miłości własnej. Ale nie zapominaj pan o jednej a raczej o dwóch rzeczach.
— Jakich?
— Że jeżeli nie wpuściłem damy dotychczas, to dlatego iż lękałem się aby odwiedziny jej nie sprawiły panu przykrości, a jeżeli ją wpuszczę dzisiaj, to dlatego tylko, iż pan zapewniasz jak wielce przyjemne będą ci te odwiedziny.
— Tak, kochany komendancie, zapewniam. Czy jesteś zadowolony?
— Spodziewam się; nic mi nie sprawia takiej przyjemności, jak oddać małą przysługę moim więźniom.
— Tak; tylko pan długo się namyślasz.
— Mości książę, znasz przysłowie: kto umie czekać, wszystkiego się doczeka.
I podnosząc się z najprzyjemniejszym uśmiechem, komendant skłonił się więźniowi i wyszedł.
Nicolino przeprowadził go oczami, zapytując sam siebie, co mogło zajść tak nadzwyczajnego od wczorajszego dnia zrana, aby spowodować tak wielkie zmiany w postępowaniu jego sędziego i dozorcy.
Nie zdążył jeszcze odpowiedzieć sobie na to pytanie, gdy drzwi więzienia znów się otworzyły wpuszczając kobietę zasłoną okrytą, która rzuciła się w jego objęcia podnosząc zasłonę.
Nicolini dobrze odgadł, dama zasłoniona była to markiza San Clemente. Narażając się na utratę łaski i stanowiska swego przy królowej, która zresztą ani słowa nie powiedziała jej o tem co zaszło i żadnej w swem obejściu nie okazała zmiany, markiza San Clemente, jak to mówił Roberto Brandi, przybywała po dwakroć chcąc się widzieć z Nicolinem.
Komendant był nieugjętym, proźby nie zdołały go wzruszyć; ofiarowane tysiąc dukatów nie potrafiły go pokusić. Nie było to dlatego, żeby komendant Brandi był perłą uczciwych ludzi. Ale był człowiekiem zbyt dobrze znającym arytmetykę, aby obrachować że kiedy posada przynosi dziesięć do dwunastu tysięcy rocznie, nie należy narażać się na jej stratę dla zyskania tysiąca.
W istocie, jakkolwiek pensja gubernatora zamku San Elmo wynosiła tylko 1.500 dukatów, gdy oprócz tego do obowiązków jego należało żywienie więźniów, aresztowania zaś były częste i zanosiło się, że długo jeszcze potrwają w Neapolu — tak samo jak pan Delaunay, którego pensja gubernatora Bastylji była 12.000 franków, on jednakże dokazał tego, iż miał dochodu 140.000 liwrów — tak samo Roberto Brandi mając pensji pięć do sześciu tysięcy franków, wyzyskiwał ze swej warowni 40 do 50.000 franków.
To tłomaczy nieugiętość Roberta Brandi. Otrzymawszy wiadomości z dnia dziewiątego grudnia o powrocie króla, porażce neapolitańczyków i pochodzie Francuzów na Neapol, założył sobie rozleglejszy plan niż markiz Vanni; tenże bowiem nie chciał tylko zrobić sobie z Nicolina zaciętego wroga, Roberto Brandi zaś pragnął nietylko zjednać sobie w nim przyjaciela, ale nawet protektora. I w tym celu, jak widzieliśmy, usiłował on zasiać w sercu swego więźnia zanimby tenże mógł się domyślić z jakiego powodu to ziarno tak rzadko kwitnące, a jeszcze rzadziej przynoszące owoce, ziarno wdzięczności.
Ale chociaż tylko w połowie neapolitańczyk, gdyż matka jego była francuzką, Nicolino Caracciolo nie był tyle naiwnym, aby miał przypisywać nagłą zmianę, jaka od wczoraj zaszła w całem obejściu komendanta, współczuciu bezinteresownemu. Dla tego też sam siebie pytał, jakie nadzwyczajne wypadki spowodowały te wszystkie zmiany.
Markiza mówiąc mu o klęsce rzymskiej, o blizkiej ucieczce rodziny królewskiej do Palermo, objaśniła go we wszystkiem co wiedzieć życzył.
Sądzę, że zbytecznem byłoby mówić czytelnikom, bo sami to już od dawna spostrzegli, że Nicolino był człowiekiem rozumnym. Postanowił więc z swego położenia wyciągnąć wszelkie możliwe korzyści, dozwalając Robertowi Brandi zwolna zbliżyć się do siebie. Nie było wątpliwości, że w danej chwili umowa zawarta pomiędzy gubernatorem zamku San Elmo i republikanami, mogła być korzystną dla wszystkich.
Dotąd wszelkie grzeczności nastąpiły ze strony komendanta zamku, podczas gdy Nicolino nic jeszcze nie przedsięwziął.
Chociaż uparte nalegania markizy San Clemente, aby się dostać do niego, uwieńczone pomyślnym skutkiem, nie powinny były w umyśle Nicolina pozostawiać żadnych wątpliwości co do jej przywiązania, bądź że obawiał się, aby ich nie szpiegowano, bądż z jakiej innej przyczyny, Nicolino nie dał jej żadnego polecenia do swoich towarzyszów i całe dwie godziny, jakie spędziła przy nim, mówił jej tylko o swojej miłości lub dawał tego dowody.
Kochankowie rozłączyli się zachwyceni sobą i zakochani więcej niż kiedykolwiek. Markiza San Clemente przyrzekła Nicolinowi, że wszystkie wieczory wolne od służby królowej przepędzi u niego; Roberto Brandi zapytany co do możliwości wykonania tego zamiaru, nie znalazł ze swej strony żadnej przeszkody, tak więc wszystko zostało ułożone.
Komendant doskonale wiedział, że dama zasłoną zakryta była to markiza San Clemente, jedna z najzaufańszych dam honorowych królowej; obrachował więc, że jeżeli zwycięztwo odniesie stronnictwo królewskie, będzie miał za sobą markizę San Clemente, jeżeli zaś przeciwnie, stronnictwo republikańskie poszło w górę, znajdzie obrońcę w Nicolinie Caracciolo.
Dnie upływały w projektach oporu ze strony króla, a następnie ze strony królowej. Nic się nie zmieniło w położeniu Nicolina, chyba tylko to, że względy gubernatora nietylko nie zmniejszyły się ale wzrastały codziennie. Miał chleb biały, trzy dania na śniadanie, pięć na obiad, wino francuzkie według upodobania i pozwolenie przechadzania się dwa razy dziennie na okopach, pod warunkiem upewnienia słowem honoru, iż nie będzie usiłował skoczyć na dół.
Położenie Nicolina nie wydawało się, szczególinej od zniknięcia prokuratora rządowego a pojawienia się markizy, tak dalece rozpaczliwem iżby myślał o samobójstwie; więc też chętnie dał słowo honoru i mógł się przechadzać swobodnie.
Przez markizę wiernie dotrzymującą słowa i która dzięki obojętności względem więźnia udawanej i ostrożności, jakie zachowywała przybywając do niego, uniknęła wszelkich podejrzeń, Nicolino Caracciolo otrzymywał wszelkie wiadomości dotyczące dworu. Znał on króla i nigdy nie wierzył w stanowczy jego opór, a że markiza San Clemente liczyła się do osób mających towarzyszyć dworowi do Palermo, dowiedział się o wszystkiem między siódmą a ósmą wieczorem dnia 21 grudnia, to jest na trzy godziny przed ucieczką z pałacu królewskiego.
Markiza nie wiedziała dokładnie o tem, co zajść miało. Otrzymała rozkaz stawienia się o dziesiątej wieczorem w pokojach królowej; tam miano jej udzielić wiadomości o powziętem postanowieniu. Markiza nie wątpiła iż będzie to postanowienie wyjazdu.
Przybyła więc na wszelki wypadek pożegnać się z Nicolinem. To pożegnanie nie zobowiązywało do niczego; gdyby została, możnaby je odwołać.
Dużo płakano, przyrzekano kochać się wiecznie, wezwano komendanta który przyrzekł, jeżeli tylko na jego ręce będą nadchodzić listy od markizy, doręczać je Nicolinowi i wzajemnie listy Nicolina, wpierw je sam przeczytawszy, przesyłać markizie; potem ułożywszy wszystko, zamieniono kilka słów rozpaczy dosyć spokojnej, aby nie nabawiać się wzajemnie zbyt wielkiej niespokojności.
Zmartwienie obudziło w Nicolinie niezwykły apetyt. Wieczerzał tak ogromnie, iż przestraszył swego dozorcę, którego zmusił do picia z sobą za zdrowie markizy; dozorca protestował przeciwko takiemu gwałtowi, ale pił.
Zapewne boleść długo w noc spędzała sen z powiek Nicolina, bo gdy nazajutrz około ósmej zrana komendant wszedł do celi swego więźnia, zastał go uśpionego głęboko.
Jednakże wiadomości jakie przynosił, były tak ważne, że obudził Nicolina. Przysłano mu do rozlepienia wewnątrz i zewnątrz zamku, kilka proklamacyj donoszących o wyjeździe króla, obiecujących jego spieszny powrót, mianujących księcia Pignatelli Regentem państwa a generała Mack namiestnikiem królestwa.
Względy jakie komendant postanowił okazywać więźniowi, skłoniły go do zakomunikowania mu tej proklamacji, wprzód nim komukolwiek.
Wiadomość w istocie była ważną, ale Nicolino był na nią przygotowany Poprzestał na powiedzeniu: „Biedna markiza!“ Potem słuchając świstu wiatru w korytarzach i szelestu deszczu bijącego w jego okno, dodał, jak Ludwik XV. patrząc na orszak pogrzebowy pani Pompadour.
— Będzie miała brzydki czas w podróży.
— Tak brzydki, odrzekł Roberto Brandi, że okręta angielskie znajdują się jeszcze w przystani, nie mogąc dotąd wypłynąć.
— Ba, doprawdy! odparł Nicolino. A czy nie możnaby, pomimo że to nie pora przechadzki, wejść na okopy?
— Ma się rozumieć. Ważność położenia rzeczy, byłaby mojem uniewinnieniem, gdyby mi chciano poczytywać za zbrodnię moją usłużność. W takim razie mości książę, raczysz powiedzieć że domagałeś się ode mnie tej grzeczności?
Nicolino wszedł na okopy i jako synowiec admirała poznał na Vanguardsie i Minerwie flagi wskazujące, na jednym statku obecność króla, na drugim księcia Kalabrji.
Komendant opuściwszy go na chwilę, powrócił z wyborną lunetą. Dzięki tej wybornej lunecie, mógł widzieć wszystkie zmiany dramatu przez nas opowiadanego. Widział władze municypalne i urzędników magistratu, błagających napróżno króla aby nie odjeżdżał; widział kardynała-arcybiskupa wstępującego na pokład i wracającego ztamtąd; widział Vanniego odegnanego z Minerwy, przepływającego z rozpaczą za tamę. Raz albo dwa razy nawet widział na pomoście piękną markizę. Zdawało mu się że smutno spoglądała w niebo i łzy obcierała; widok ten wydał mu się tak zajmującym, że cały dzień przesiedział na okopach trzymając lunetę w ręku i obserwatorjum swoje wtedy tylko opuszczał, gdy naprędce śniadał i obiadował.
Nazajutrz znów komendant wrszedł pierwszy do jego pokoju. Od wczoraj nie zaszła żadna zmiana: wiatr wciąż był przeciwny; okręta jeszcze stały w porcie.
Nakoniec około trzeciej przysposabiano się do wypłynięcia na morze. Żagle opuściły się wzdłuż masztów, zdając się wzywać wiatru. Wiatr był posłuszny, żagle się wzdęły: okręta i fregaty, zwolna popłynęły na otwarte morze. Nicolino rozpoznał na pokładzie Vanguarda kobietę dającą mu znaki rozpoznania, tą kobietą nie mógł być kto inny tylko markiza San Clemente, przesłał jej więc w powietrze czułe i ostatnie pożegnanie.
W chwili kiedy flota powoli znikała za Kapreą, dano znak Nicolinowi że dano obiad, ponieważ go już nic nie wstrzymywało na okopach, zszedł prędko, aby potrawy nie ostygły, tem więcej że stawały się coraz wytworniejszemi.
Tego samego wieczora, komendant niespokojny o stan serca i umysłu, w jakim zastanie swego więźnia po strasznych tego dnia wzruszeniach, zszedł do więzienia i zastał go zajętego butelką wina syrakuzkiego.
Więzień zdawał się być bardzo wzruszonym. Na czole znać było zamyślenie a oczy były wilgotne. Smutno podał rękę komendantowi, nalał mu kieliszek wina, trącił się z nim wzruszając głową. Potem wychyliwszy do dna swój kieliszek:
— I pomyśl o tem, powiedział, że to takim nektarem Aleksander VI. truł swoich współbiesiadników! Ten Borgia musiał być wielkim łotrem.
Potem przygnębiony wzruszeniem, jakie spowodowało to wspomnienie historyczne, Nicolino opuścił głowę na stół i zasnął.
Zbytecznem byłoby powtarzanie wszystkich wypadków, które się już przesuwały przed naszemi oczami. Powiemy tylko że dzięki doskonałej lunecie którą komendant zostawił Nicolinowi, ten ostatni z wysokości okopów San Elme widział wszystko co się działo na ulicach Neapolu. Co do wypadków mniej jawnych, komendant Roberto Brandi stawszy się dla swego więźnia prawdziwym przyjacielem opowiadał mu takowe z wiernością, jaka przynosiłaby zaszczyt prefektowi policji, przedstawiającemu sprawozdanie swemu zwierzchnikowi.
W taki to sposób Nicolino widział z wysokości wałów straszny i wspaniały obraz spalenia floty, dowiedział się o ugodzie w Sparanisi, mógł widzieć powozy sprowadzające oficerów francuzkich po odbiór półtrzecia miljona, nazajutrz zobaczył jaką monetą wypłacono te półtrzecia miljona, nakoniec był świadkiem wszystkich nagłych zmian następujących po odjeździe Regenta, począwszy od wyniesienia księcia Maliterno na dyktaturę aż do jego aktu pokuty i skruchy, spełnionego przy udziale księcia de Rocca Romana. Wszystkie te zdarzenia oczami tylko objęte byłyby dla niego ciemnemi; ale objaśnienia komendanta oświetliły je i grały w tym labiryncie politycznym rolę nitki Arjadny.
Tak nadszedł dzień 20 stycznia.
20 stycznia dowiedziano się o stanowczem zerwaniu zawieszenia broni, w następstwie widzenia się generała francuzkiego z księciem Maliterno i otrzymano wiadomość, że o szóstej rano wojska francuskie wyruszyły idąc na Neapol.
Na tę wieść lazzaroni zawyli z wściekłości i zrywając wszelką karność, stawili na czele Michała i Pagliuccellę, wołając że ich tylko jedynie uznają za swych dowódzców, potem połączywszy się z żołnierzami i oficerami, którzy powrócili z Livorno z generałem Neselli, zawlekli armaty do Poggio reale, do Capodichino i do Capodimonte. Inne baterje ustawiono przy bramie Kapuańskiej, przy Marinella, Largo delle Pigne i na wszystkich punktach, gdzie Francuzi mogli usiłować wtargnąć do Neapolu. W tym to dniu, gdy się gotowano do obrony, pomimo wszelkich usiłowań Michała i Pagliuccella, rabunki, pożogi i morderstwa były najstraszniejsze.
Z wysokości murów San Elmo, Nicolino widział z przerażeniem okrucieństwa, jakie popełniano. Dziwił się że nie widzi stronnictwa republikańskiego, starającego się przeszkodzić temu barbarzyństwu i zapytywał sam siebie, czy komitet republikański jest w stanie takiego opuszczenia, iżby był zmuszony lazzaronów zostawić panami miasta, nie przedsiębiorąc żadnych środków dla powstrzymania bezprawiów.
Co chwila nowe okrzyki słychać było z jakiegoś punktu miasta dochodzące aż do wysokości, na której wznosi się twierdza. Kłęby dymu wznosiły się nagle z grupy domów, a pchany przez wiatr sirocco, przebiegały jak obłok pomiędzy miastem a zamkiem.
Morderstwa rozpoczęte na ulicy, ciągnęły się przez schody, a kończyły na tarasach pałacowych, oddalonych prawie na strzał od placówek. Roberto Brandi czuwał przy bramach i tajnych galerjach zamku, podwoił warty i rozkazał dawać ognia do każdego ktokolwiek się zjawi, bądź do lazzaronów bądź do republikanów. Dążył widocznie z nieprzyjaznymi zamiarami do ukrytego celu jaki sobie wytknął.
Chorągiew królewska wciąż powiewała na murach warowni i pomimo wyjazdu króla, ani na chwilę nie zniknęła. Chorągiew ta, będąca dla nich dowodem wierności komendanta, cieszyła lazzaronów.
Z lunetą w ręku, Nicolino szukał napróżno w ulicach Neapolu jakiej twarzy znanej. Jak wiadomo Maliterno nie powrócił do Neapolu; Rocca Romana ukrywał się; Manthonnet, Schipani, Cirillo i Valasco oczekiwali.
O drugiej po południu zmieniono wartę, jak to się zwykle co dwie godziny dzieje.
Zdawało się Nicolinowi że placówka najbliżej niego stojąca dawała mu znak głową. Udał że nie zauważył tego, ale po kilku sekundach znów zwrócił oczy w tę stronę. Tym razem nie było już żadnej wątpliwości. Znak ten był tem widoczniejszy, że trzy inne placówki, z oczami utkwionemi, jeden w widnokrąg od strony Kapui zkąd spodziewano się zobaczyć Francuzów, inne na Neapol niszczone mieczem i ogniem, nie zwracając najmniejszej uwagi na czwartą placówkę i na więźnia.
Nicolino mógł więc zbliżyć się do żołnierza i przejść o jeden krok od niego.
— Dziś przy obiedzie uważaj na twój chleb, rzekł pospiesznie wartownik.
Nicolino zadrżał i poszedł dalej. Pierwszem jego wzruszeniem była obawa, sądził iż go chcą otruć. Uszedłszy ze dwadzieścia kroków, powrócił i przechodząc koło placówki:
— Trucizna? zapytał.
— Nie, odpowiedział tenże, list.
— Ah! odetchnął Nicolino z głębi piersi. I oddaliwszy się stanął opodal i nie patrzał już w jego stronę.
Nakoniec republikanie coś postanowili. Brak inicjatywy w stanie średnim i w szlachcie jest główną wadą neapolitańczyków. O ile lud, pył wznoszący się przy najmniejszym wietrze, jest zawsze skłonny do rozruchów, o tyle klasa średnia i arystokracja są do przewrotów politycznych niepochopne.
Dzieje się to dlatego, że przy każdej zmianie średni stan i arystokracja, lękają się postradać pewnej części tego co posiadają, lud zaś nic nie posiadając, może tylko zyskać.
Była trzecia godzina po południu; Nicolino obiadował o czwartej, miał więc tylko oczekiwać godzinę. Godzina ta zdawała mu się wiekiem. Nakoniec upłynęła, Nicolino rachował kwadranse i półgodziny uderzające w trzystu kościołach neapolitańskich.
Nicolino zszedł, zobaczył zwykłe swoje nakrycie i chleb leżący na stole. Z niechęcią obejrzał chleb, nigdzie nie było żadnej skazy; skórka wszędzie była równa, nienaruszona. Jeżeli włożono bilet wewnątrz, to mogło tylko nastąpić podczas przyrządzania chleba.
Więzień zaczął podejrzywać że ostrzeżenie było fałszywem. Spoglądał na dozorcę usługującego mu od czasu polepszenia jego stołowania, spodziewając się znaleść w nim jaką zachętę do rozłamania chleba. Dozorca stał niewzruszony. Nicolino chcąc znaleść sposobność oddalenia go, patrzył czy nie brakuje czego na stole. Nakrycie stołu niepodlegało żadnemu zarzutowi.
— Kochany przyjacielu, powiedział do dozorcy, komendant jest tak dla mnie dobrym, iż nie wątpię że skoro go poproszę o butelkę Asprino dla zaostrzenia apetytu, nie odmówi mi jej.
Asprino jest w Neapolu tem, czem wino Suresne w Paryżu.
Dozorca wyszedł ruszając ramionami, co miało znaczyć:
— Szczególniejszy pomysł żądać octu, kiedy się ma na swoim stole lacrima christi i Procida!
Ale ponieważ zalecono mu największe względy dla więźnia, pospiesznie usłuchał, a dla tem większego pospiechu nie zamknął drzwi celi za sobą.
Nicolino go przywołał.
— Co rozkaże W. Ekscelencja? zapytał dozorca.
— Nic, tylko proszę cię przyjacielu, zamknij drzwi, odpowiedział Nicolino, drzwi otwarte są pokusą dla więźniów.
Dozorca wiedząc że ucieczka jest niemożliwą w zamku San Elmo, chyba że jak Hektor Caraffa, spuszczonoby się z muru na linie, zamknął drzwi, nie przez sumienność, tylko ażeby się nie narazić Nicolinowi.
Gdy Nicolino usłyszał zgrzyt klucza obracającego się w zamku, pewny że go nikt niespodzianie nie zejdzie, przełamał chleb. Nie omylił się; w środku chleba, był zawinięty bilet, przylepiony do ciasta, co stwierdzało domysł więźnia, że kartka została włożoną podczas przyrządzenia chleba.
Nicolino nadstawił ucha, a nie słysząc żadnego szmeru, otworzył żywo bilet. Zawierał on te słowa:
„Połóż się na łóżku nierozebrany; niech cię nie nabawia niepokoju wrzawa, jaką usłyszysz między jedenastą a północą; będzie ona zdziałaną przez przyjaciół; tylko bądź gotów do ich popierania“.
— Do djabła, mruknął Nicolino, dobrze zrobili że mnie uprzedzili, byłbym ich wziął za lazzaronów i nieoszczędzałbym ich. Zobaczmy post scriptum.
„Naglącem jest aby jutro ze świtem powiewała chorągiew francuzka na zamku San-Elmo. Jeżeliby nasze usiłowania nie powiodły się, ty sam o ile będziesz mógł, staraj się dopiąć tego celu. Komitet przeznacza pięćkroć-sto-tysięcy franków do twego rozporządzenia“.
Nicolino podarł kartkę na drobniutkie kawałki i rozrzucił po swojej celi. Właśnie kończył to zajęcie, kiedy klucz obrócił się w zamku i wszedł dozorca z butelką Asprino w ręku.
Nicolino miał po matce delikatne francuzkie podniebienie i nigdy nie mógł znosić Asprino; ale przy tej sposobności zdawało mu się, iż powinien zrobić poświęcenie dla ojczyzny. Napełnił kieliszek, wniósł zdrowie komendanta, jednym tchem wychylił i cmoknął językiem z taką energią, jakby to był kieliszek Szambertyna, Chateau-Lafitte albo Bouzi.
Uwielbienie dozorcy dla Nicolina zdwoiło się; trzeba było mieć heroiczną odwagę, aby bez skrzywienia wychylić kieliszek podobnego wina.
Obiad był jeszcze lepszy niż zwykle. Nicolino wynurzył to gubernatorowi, gdy tenże jak to coraz częściej robił, przybył go odwiedzić przy kawie.
— Zasługa nie należy za to kucharzowi, rzekł Roberto Brandi, ale kieliszkowi Asprina, które dodało apetytu.
Nicolino nie miał zwyczaju wracać na wał po obiedzie, który przedłużał, szczególniej od czasu jak się polepszył, do wpół do szóstej a nawet do siódmej wieczorem. Ale podniecony, nie przez Asprino, jak sądził komendant, tylko otrzymanym listem, widząc że Roberto Brandi jest w dobrym humorze, nie wątpiąc że Neapol w nocy nie mniej jest ciekawym do widzenia jak we dnie, tak się uskarżał na jakiś ciężar w żołądku i ból głowy, że komendant sam zapytał, czyby nie wyszedł na świeże powietrze.
Nicolino nie od razu przystał, ale po chwili, nie chcąc się niby narazić komendantowi, zgodził się wyjść z nim na wał.
Neapol wieczorem przedstawiał ten sam widok jak w dzień, z tą tylko różnicą, że w cieniach nocnych widok ten stawał się jeszcze więcej przerażającym. W istocie rabunki i morderstwa, migając wśród ciemności, wydawały się jakąś zabawą fantastyczną i straszną przez śmierć wymyśloną. Z swojej strony pożary oddzielając ogniste płomienie od gęstego dymu górującego nad niemi, przedstawiały Nicolinowi widowisko, jakie Rzym przed tysiąc ośmiuset laty przedstawił Neronowi. Nic nie byłoby przeszkodziło Nicolinowi, gdyby zapragnął tego, aby uwieńczywszy się różami i śpiewając wiersze Horacego przy dźwiękach liry, uważał się za boskiego Cezara, spadkobiercę Klaudjusza a syna Agrypiny i Domicjusza.
Ale wyobraźnia Nicolina nie była do tego stopnia wybujałą, Nicolino po prostu miał przed oczami widok morderstwa i pożogi niepamiętnej w Neapolu od czasu powstania Alazaniella i Nicolino z wściekłością w sercu patrzył na działa, których spiżowe szyje przedłużały się zewnątrz wałów i mówił sobie, że gdyby był gubernatorem zamku na miejscu Roberta Brandi, zmusiłby motłoch ten do szukania schronienia w kale, zkąd pochodził.
W tej chwili uczuł rękę opierającą się na swem ramieniu i jak gdyby czytano w jego myśli, głos jakiś odezwał się:
— Będąc na mojem miejscu, jakbyś postąpił? Nicolino nie odwracając się, poznał po głosie zacnego komendanta.
— Na honor, odparł, nie wahałbym się ani chwili: kazałbym dać ognia do morderców w imieniu ludzkości i cywilizacji.
— Jak to? nie wiedząc co mnie będzie kosztował, lub co mi przyniesie każdy wystrzał armatni? W twoim wieku, jako paladyn francuzki mówisz: Rób coś powinien, cokolwiek bądź ztąd wyniknie.
— To są słowa rycerza Bayarda.
— Tak, ale ja w moim wieku i będąc ojcem rodziny, mówię: Pierwsza miłość od siebie. Tego nie powiedział rycerz Bayard, ale zdrowy rozum to dyktuje.
— Albo egoizm, kochany gubernatorze.
— Bardzo to do siebie podobne, kochany więźniu.
— Ale nakoniec, czegóż pan chcesz?
— Ale ja niczego nie chcę. Jestem na swoim balkonie, jestem spokojny, nic mię tu nie dosięgnie. Patrzę i czekam.
— Doskonale widzę że patrzysz, ale nie wiem na co czekasz.
— Oczekuję na to, czego może oczekiwać gubernator twierdzy niezdobytej; czekam na propozycje.
Nicolino przyjął te słowa za to czem w istocie byty, to jest za zwierzenie; ale nie otrzymał polecenia układania się w imieniu republikanów, a nadto bilet otrzymany zalecał mu, aby zachował się spokojnie i popierał, jeżeli to będzie w jego mocy, wypadki mające się spełnić między jedenastą a północą.
Nicolino słuchał w milczeniu rozkazów komendanta wydawanych tak głośno, iżby je więzień mógł słyszeć.
To podwojenie czujności niepokoiło go; ale znał przezorność i odwagę tych, którzy go ostrzegli i zupełnie im zaufał. Tylko jaśniej niż kiedykolwiek uznał, że względy nieustanne i ciągle wzrastające gubernatora twierdzy dla niego, miały na celu wywołanie jakich zwierzeń ze strony Nicolina, albo wysłuchania jego własnych; co byłoby niewątpliwie nastąpiło, gdyby Nicolino, z powodu odebranego biletu nie miał się na ostrożności.
Czas upływał nie sprowadzając żadnego zbliżenia pomiędzy gubernatorem a więźniem, tylko jakby przez zapomnienie temu ostatniemu dozwolono zostać na okopach.
Dziesiąta wybiła. Przypominamy sobie, że to właśnie była godzina wskazana arcybiskupowi przez Maliterno, pod karą śmierci, aby kazał uderzyć we wszystkie dzwony w Neapolu. Przy ostatnim odgłosie 1 zegara, wszystkie dzwony odezwały się jednocześnie.
Nicolino wszystkiego oczekiwał, oprócz tego koncertu dzwonów; gubernator nie więcej był od niego na to przygotowanym, bo na tę niespodzianą wrzawę zbliżył się do więźnia i spoglądał nań z zadziwieniem.
— Tak, rozumiem, powiedział Nicolino, zapytujesz mnie pan, co znaczy ten straszliwy hałas; miałem pana o to sam zapytać.
— Więc pan nic nie wiesz?
— Zgoła nic. A pan?
— Ja także.
— A więc przyrzeczmy sobie, że który z nas pierwszy się dowie, udzieli wiadomości drugiemu.
— Przyrzekam to panu.
— To niepojęte, ale ciekawe i często bardzo drogo opłacałem lożę w San Carlo za przedstawienie daleko mniej warte od tego.
Ale wbrew oczekiwaniu Nicolina, widowisko co chwila stawało się ciekawszem.
W istocie, jak powiedzieliśmy, lazzaroni powstrzymani wpośród swego piekielnego zatrudnienia, głosem zdającym się pochodzić z góry, pobiegli do katedry po wyjaśnienie tego.
Wiadomo co tam zastali: starą katedrę oświetloną à giorno, wystawioną krew i głowę świętego Januarjusza, kardynała-arcybiskupa w ubiorze pontyfikalnym, nakoniec Rocca Romana i Maliternę w ubiorze pokutników, boso, w koszuli i ze sznurem na szyi.
Dwaj widzowie, dla których możnaby sądzić, że widowisko to przedstawiano, ujrzeli wtedy wśród krzyków, płaczów i jęków, wychodzącą osobliwą procesją z kościoła. Pochodni była tak wielka liczba i taki rzucały blask, że za pomocą lunety po którą posłał komendant, Nicolino poznał arcybiskupa pod baldachimem niosącego Najświętszy Sakrament, przy jego boku kanoników niosących krew i głowę św, Januarjusza, i nakoniec za kanonikami Maliterno i Rocca Romana w swoich oryginalnych ubiorach, którzy jak czwarty oficer Malborougha nic nie nieśli, a raczej dźwigał’ największy z ciężarów, bo grzechy ludu.
Nicolino wiedział że brat jego Rocca Romana był takim samym jak on sceptykiem, Maliterno zaś takim sceptykiem jak jego brat. Pomimo więc całego zajęcia i poważnej chwili, nie mógł się wstrzymać od homerycznego śmiechu, poznając dwóch pokutników.
Cóż to za komedja? W jakim celu ją odgrywano? Nicolino nie mógł sobie tego inaczej wytłómaczyć, jak dziwaczną mieszaniną śmieszności z świętem, jaką Neapol się odznacza.
Zapewne między jedenastą a północą będzie miał wyjaśnienie tego wszystkiego.
Roberto Brandi nie spodziewając się żadnego wyjaśnienia, zdawał się być niecierpliwszym niż jego więzień, gdyż on także znał Neapol i domyślał się jakiegoś okropnego podstępu, ukrywającego się pod podłą komedją religijną.
Nicolino i komendant z największą ciekawością przeprowadzali wzrokiem procesją w rozmaitych jej zwrotach, począwszy od wyjścia z katedry aż do jej powrotu; potem zmniejszyła się wrzawa, pochodnie zagasły, nastąpiła ciemność i cisza.
Kilka domów poprzednio podpalonych, dogorywało jeszcze, ale nikt się niemi nie zajmował.
Uderzyła godzina jedenasta.
— Sądzę, powiedział Nicolino, który pragnąc zastosować się do polecenia zawartego w bilecie, uważał za właściwe znajdować się w swojej celi — sądzę że przedstawienie skończone. Cóż mówisz na to komendancie?
— Mówię że jeszcze mam panu coś do pokazania zanim powrócisz do siebie, kochany więźniu.
I dał znak Nicolinowi, żeby szedł za nim.
— Dotąd, powiedział, zajmowaliśmy się tylko tem co się dzieje w Neapolu od Mergelliny do portu Capuana. to jest na zachód, na południe i na wschód, teraz zajmiemy się cokolwiek tem, co się dzieje na północy. Chociaż to co spostrzegamy z tej strony, mało robi wrzawy i nie bardzo połyskuje światłem, warto jest jednak abyśmy tam na chwilę zwrócili naszą uwagę.
Nicolino udał się za gubernatorem na wał wprost przeciwny temu, z którego przyglądał się Neapolowi i na wzgórzach otaczających miasto od Capodi-monte do Poggio Reale, spostrzegł szereg ognisk rozłożonych z dokładnością armii w pochodzie.
— Ah! ah! mruknął Nicolino, zdaje mi się że to coś nowego.
— Tak i nie powiesz, iż nie jest zajmujące, nieprawdaż?
— Czy to armia francuzka? zapytał Nicolino.
— Tak, odrzekł gubernator.
— A zatem jutro wkroczy do Neapolu.
— O! jeszcze nie. Nie wchodzi się tak łatwo do Neapolu, kiedy lazzaroni nie chcą dozwolić wejścia. Walka będzie trwała dwa, może trzy dni nawet.
— A potem co? zapytał Nicolino.
— Potem? Nic, odrzekł gubernator. Do was należy zastanowić się, co w takiem starciu może uczynić dobrego lub złego dla swych sprzymierzonych, ktokolwiekby oni byli, gubernator zamku San-Elmo.
— A czy można wiedzieć, w razie starcia, komubyś dał pierwszeństwo?
— Pierwszeństwo! Czyż człowiek rozumny, kochany więźniu, daje bezwględniez komukolwiek pierwszeństwo? Objawiłem panu moje wyznanie wiary, mówiąc, iż jestem ojcem rodziny i przytoczeniem francuzkiego przysłowia: Pierwsza miłość od siebie. Powróć do siebie i zastanów się nad tem. Jutro pomówimy o polityce, moralności i filozofii, a że Francuzi mają jeszcze inne przysłowie: Noc przynosi dobrą radę, a zatem polegaj na radzie przez noc udzielonej; jutro przy dniu powiesz mi co ci ona doradziła. Dobranoc mości książę.
A że rozmawiając weszli na schody prowadzące do dolnych więzień, dozorca odprowadził Nicolina do jego celi i jak zwykle zamknął na dwa spusty.
Nicolino znalazł się w zupełnej ciemności.
Szczęściem polecenia odebrane, łatwe były do wykonania; omackiem trafił do łóżka i położył się w ubraniu. Zaledwo leżał pięć minut, gdy usłyszał okrzyk na alarm, potem nastąpiło dość gęste strzelanie i trzy strzały armatnie. Następnie wszystko powróciło do zupełnej ciszy.
Cóż się stało?
Jesteśmy zmuszeni powiedzieć, że pomimo doświadczonej odwagi Nicolina, serce mu biło gwałtownie, kiedy zadawał sobie to pytanie.
Nie upłynęło jeszcze dziesięć minut, gdy Nicolino usłyszał kroki na schodach, klucz obrócił się w zamku i drzwi się otworzyły, przez które wszedł zacny komendant trzymając świecę w ręku.
Roberto Brandi zamknął za sobą drzwi z największą ostrożnością, postawił świecę na stole, wziął krzesło i usiadł przy łóżku więźnia, który nie domyślając się wcale do czego te przysposobienia prowadzą nie przemówił ani słowa.
— I cóż, powiedział gubernator, dobrze ci mówiłem kochany więźniu, że zamek San-Elmo posiada niejaką ważność w kwestji mającej się rozwiązać jutro.
— I z jakiego powodu kochany komendancie, o tej godzinie przychodzisz do mnie winszować sobie tej bystrości umysłu?
— Gdyż to zawsze pochlebia miłości własnej, jeżeli możemy powiedzieć człowiekowi rozumnemu, jak pan: „Widzisz, miałem słuszność.“ Zresztą sądzę, że gdybyśmy czekali do jutra, aby pomówić o interesach, o których nie chciałeś mówić dziś wieczorem — wiem teraz dla czego — jeżeli będziemy czekać do jutra, mówię, może będzie za późno.
— Słucham, kochany komendancie, mówił Nicolino, zaszło więc coś bardzo ważnego od czasu naszego rozstania się?
— Sam to osądzisz. Republikanie podchwyciwszy nie wiem jakim sposobem, moje hasło, które było Pausilip i Partenope, nadeszli do placówki; tylko ten co miał wyrzec Partenope, pomięszał nowe miasto ze starożytnem i powiedział Neapol zamiast Partenope. Placówka prawdopodobnie nie wiedząc że Partenope i Neapol to jedno, zaalarmowała; straż dała ognia, artylerzyści dali ognia i zamach się nie udał. Jeżeli więc w oczekiwaniu tego zamachu rzuciłeś się w ubraniu na łóżko kochany więźniu, możesz rozebrać się i położyć, jeżeli nie wolisz podnieść się i usiąść przy tym stole, gdzie pomówimy z sobą jak dwaj dobrzy przyjaciele.
— Dobrze, dobrze, powiedział Nicolino, podnosząc się, zbierz atuty, pokaż twoją grę i mówmy.
— Mówmy! rzekł gubernator, to powiedzieć łatwo.
— Ani słowa! Ale przecież to pan chciałeś ze mną mówić.
— Tak, ale po otrzymaniu niektórych objaśnień.
— Jakich?
— Czy masz pan dostateczne upoważnienie do umówienia się ze mną?
— Mam.
— To, o czem będziemy mówić, czy będzie zatwierdzone przez pańskich przyjaciół?
— Ręczę słowem szlachcica.
— A zatem nie ma żadnej przeszkody. Siadaj kochany więźniu.
— Siedzę już.
— Więc panowie republikanie bardzo potrzebują zamku San-Elmo?
— Po usiłowaniu jakie przed chwilą uczynili, słusznie byś mię pan uważał za kłamcę, gdybym powiedział, iż posiadanie jego jest im zupełnie obojętne.
— I przypuściwszy, że jmćpan Roberto Brandi, gubernator tego zamku, podstawi na swe miejsce i swą posadę wysoko urodzonego i potężnego pana Nicolino z książąt Rocca Romana i książąt Caraccioli, cóż na tej substytucji zyska biedny Roberto Brandi?
— Jmć pan Roberto Brandi uprzedził mnie, zdaje mi się, iż jest ojcem rodziny?
— Zapomniałem powiedzieć małżonkiem i ojcem rodziny.
— Niema w tem nic złego, ponieważ w porę naprawiasz twoje zapomnienie. A zatem żona?
— Żona.
— Ile dzieci?
— Dwoje; śliczne dzieci, szczególniej córka, o której wydaniu za mąż trzeba myśleć.
— Sądzę że nie dla mnie pan to mówisz.
— Nie śmiałbym mych oczu podnieść tak wysoko; była to tylko uwaga godna, aby się nią zainteresować.
— I wierzaj mi że w najwyższym stopniu mnie zajmuje.
— A zatem, jak pan sądzisz, co mogliby uczynić dla człowieka oddajającego im ważne usługi, dla żony i dzieci tego człowieka, republikanie neapolitańscy.
— Cobyś pan powiedział na dziesięć tysięcy dukatów?
— O! przerwał gubernator.
— Czekajże, pozwól mi skończyć.
— Słusznie słucham więc.
— Powtarzam. Cobyś pan powiedział na dziesięć tysięcy dukatów gratyfikacji dla siebie, dziesięć tysięcy dukatów na szpilki dla swojej żony, dziesięć tysięcy dukatów dla swego syna i dziesięć tysięcy posagu dla swojej córki?
— 40,000 dukatów?
— 40,000 dukatów.
— Wszystkiego?
— I cóż!
— 190,000 franków?
— Właśnie.
— Czy nie uważasz pan, że niegodną jest rzeczą ludzi, których przedstawiasz, ofiarować nie okrągłe sumy?
— Dwakroć-sto-tysięcy liwrów naprzykład?
— Tak, nad 200,000 liwrów można się zastanowić.
— A na czem ukończylibyśmy?
— Aby się z panem nie targować, na 250,000 liwrów.
— To ładne pieniądze, 250,000 liwrów.
— Ładny to kąsek, zamek San-Elmo.
— Hum!
— Odmawiasz pan?
— Namyślam się.
— Pojmujesz pan dobrze, kochany więźniu: Mówią... cały dzień rozmawialiśmy przysłowiami; pozwól mi pan zastosować jeszcze jedno, przyrzekam ze to będzie ostatnie.
— Pozwalam.
— Powiadają że każdy człowiek znajduje raz w życiu sposobność zbogacenia się, chodzi tylko o to, ażeby umiał z niej korzystać. Obecnie ta sposobność mnie się nastręcza, chwytam ją więc za włosy i nie puszczę.
— Nie chcę się z tobą zbyt targować, kochany komendancie, tem więcej że mogę tylko chwalić pańskie ze mną postępowanie, będziesz miał swoje 250,000 liwrów.
— Bardzo dobrze!
— Tylko pojmujesz pan to dobrze, że 250,000 liwrów nie mara w kieszeni?
— Mości książę, gdybyśmy chcieli zawsze robić interesa na gotowe pieniądze, nie robilibyśmy ich nigdy.
— A zatem poprzestaniesz pan na moim bilecie?
Roberto Brandi wstał i ukłonił się.
— Poprzestanę na pańskiem słowie, książę; długi z gry pochodzące są święte, a my gramy w tej chwili o wielką stawkę, bo o nasze głowy.
— Dziękuję ci panie, za twoje zaufanie, odpowiedział Nicolino z najwyższą godnością; dowiodę ci że na nie zasłużyłem. Teraz już chodzi tylko o środki wykonania.
— Właśnie aby dojść do tego, chcę odwołać się do całej pańskiej grzeczności, mości książę.
— Wytłómacz się pan.
— Miałem zaszczyt powiedzieć panu, że ponieważ schwyciłem sposobność za włosy, nie puszczę jej nie zyskawszy fortuny.
— Tak, ale zdaje mi się że suma 250,000 franków.
— To nie jest majątek mości książę. Pan co posiadasz miliony, powinieneś to rozumieć.
— Dziękuję!
— Nie, potrzeba mi 500,000 franków.
— Panie komendancie, z przykrością muszę ci powiedzieć, że nie dotrzymujesz słowa.
— W czem? Jeżeli ich nie od pana żądam.
— Tak, to co innego.
— A jeżeli zdołam skłonić króla Ferdynanda, iż mi udzieli taką samą sumę za moją wierność, jaką pan mi ofiarujesz za moją zdradę?
— Ah! jakiego brzydkiego wyrazu pan użyłeś! Komendant z komiczną powagą, właściwą neapolitańczykom, wziął świecę, zajrzał za drzwi, pod łóżko i powrócił stawiając świecę na stole.
— Co pan robisz? zapytał Nicolino.
— Patrzyłem czy kto nas nie podsłuchuje.
— Dla czegóż to?
— Bo jeżeli jesteśmy tylko we dwóch, pan wiesz że jestem zdrajcą, a może cokolwiek zręczniejszym, cokolwiek dowcipniejszym od innych, ale zawsze zdrajcą.
— W jaki sposób masz zamiar skłonić króla Ferdynanda, aby ci udzielił za twoją wierność 250,000 franków?
— Dlatego właśnie potrzebna mi pańska grzeczność.
— Rachuj na nią, ale wytłómacz się.
— Aby dojść do tego celu, nie mogę być twoim spólnikiem, potrzeba abym był twoja ofiarą.
— To jest dość logicznie powiedziane. Słucham więc, jakim sposobem możesz stać się moją ofiarą?
— To bardzo łatwo.
Komendant wyjął z kieszeni pistolety.
— Oto są pistolety.
— Ah, to moje własne, powiedział Nicolino.
— Które prokurator pozostawił tutaj. Czy pan wiesz jak ten poczciwy markiz zakończył?
— Mówiłeś mi pan o jego śmierci, na co odpowiedziałem iż bardzo żałuję, że nie mogę go żałować.
— Prawda. Otrzymałeś więc pan swoje pistolety, które nie wiem gdzie się znajdowały, za pośrednictwem swoich znajomości w zamku, tak że kiedy ja zszedłem, przyłożyłeś mi pan pistolet do gardła.
— Bardzo dobrze, powiedział Nicolino, śmiejąc się: oto tak.
— Ostrożnie, pistolety nabite. Potem wciąż z pistoletem przyłożonym do gardła, przywiązałeś mię pan do tej wmurowanej obrączki.
— Czem? czy prześcieradłem z mego łóżka?
— Nie, sznurkiem.
— Nie mam sznurka.
— Ja go panu przynoszę.
— Bardzo dobrze, jesteś człowiekiem przewidującym.
— Chcąc aby zamiary nasze przyszły do skutku, nie należy niczego zaniedbywać.
— Cóż dalej?
— Dalej! Kiedy już mocno będę przywiązany do obrączki, pan mi przewiążesz usta chustką, abym nie krzyczał. Zamykasz drzwi za mną i korzystasz z tego, że nieroztropnie wysiałem na patrol wszystkich ludzi, których jestem pewny, a zostawiłem wewnątrz tylko zbiegów i robisz między nimi zaburzenie.
— A jakże zrobię to zaburzenie?
— Nic łatwiejszego, ofiarujesz pan dziesięć dukatów na jednego żołnierza. Jest ich około trzydziestu pięciu z urzędnikami: to wynosi 350 dukatów. Rozdajesz je natychmiast, zmieniasz hasło i rozkazujesz dać ognia, gdyby patrol wejść usiłował.
— A zkądże wezmę 350 dukatów?
— Z mojej kieszeni Tylko rozumie się że to oddzielny rachunek.
— Mający być dołączony do 250,000 liwrów; bardzo dobrze.
— Skoro tylko zostaniesz panem zamku, rozwiązujesz mnie, zostawiasz w swojej celi i obchodzisz się ze mną tak źle, jak ja z panem dobrze się obchodziłem; potem jednej nocy kiedy mi już wypłacisz moje 250,000 liwrów i 350 dukatów, przez litość każesz mnie wyrzucić za drzwi. Idę aż do portu, najmuję łódkę, czy szalupę, i tysiąc razy naraziwszy swe życie, przybywam do króla Ferdynanda prosić o wynagrodzenie mojej wierności. Cyfra na jaką ją cenię, mnie tylko obchodzi; zresztą znasz ją pan.
— Tak, 250,000 franków.
— Zatem zgadzasz się pan na wszystko?
— Tak.
— Mam pańskie słowo honoru?
— Masz je.
— A zatem do dzieła. Pan trzymasz pistolet, który z obawy wypadku możesz położyć na stole; oto sznury i oto pieniądze. Sznurkiem ściskaj mocno, ale nie uduś mnie chustką. Masz jeszcze dobre pół godziny czasu, zanim patrol powróci.
Wszystko tak się ułożyło, jak przewidział przebiegły gubernator i możnaby sądzić, iż naprzód wydał swoje rozkazy aby Nicolino nie miał żadnej przeszkody. Komendant został związany, skrępowany zakneblowany i drzwi za nim zamknięte. Nicolino ani na schodach ani w piwnicach nie spotkał nikogo. Poszedł wprost do koszar, wypowiedział znakomitą przemowę patrjotyczną, a że przy końcu tej mowy dostrzegł pewne wahanie, zadzwonił pieniędzmi i wyrzekł słowo magiczne, mające znieść wszelkie przeszkody: „Dziesięć dukatów na człowieka.“ Na te wyrazy wahanie znikło, a okrzyki: „Niech żyje wolność!“ zabrzmiały. Zerwano się do broni, rzucono się do bram i wałów, zagrożono patrolowi ogniem z broni, jeżeliby natychmiast nie usunął się do głębi Vomero lub Infrascata. Patrol znikł jak widmo za kulisami teatralnemi. Potem zajęto się przysposobieniem trójkolorowej chorągwi, co z niejakim trudem dokonano, za pomocą kawałka starej flagi białej, firanki od okna i kołderki na nogi. Ukończywszy tę pracę, zrzucono biały sztandar a zatknięto trójkolorowy.
Nakoniec Nicolino nagle przypomniał sobie niby o nieszczęśliwym komendancie, którego władzę sobie przyswoił. Zszedł z czterema ludźmi do celi, kazał go odwiązać i odkneblować, trzymając mu pistolet na gardle, i pomimo jęków, próśb, błagania zostawił go na swojem miejscu w owej celi pod numerem 3 na drugiem piętrze pod antresolami.
I oto w jaki sposób dnia 21 stycznia zrana Neapol przebudziwszy się, zobaczył francuzką trójkolorową chorągiew powiewającą na zamku San-Elmo.
Championnet spostrzegł także tę chorągiew, natychmiast rozkazał swojej armii posuwać się w stronę Neapolu, aby go atakować około jedenastej zrana.
Gdybyśmy pisali romans nie zaś książkę historyczną, gdzie wyobraźnia jest tylko rzeczą podrzędną, bezwątpienia bylibyśmy znaleźli już sposobność wprowadzenia Salvaty do Neapolu, chociażby z oficerami Francuzkimi przybywającymi odebrać pięć milionów kontrybucji umówionej przy rozejmie w Sparanisi. Zamiast pójść do teatru, jak jego towarzysze, zamiast zajmowania się odbiorem pięciu milionów z Archambalem, który to odbiór wcale nie nastąpił, bylibyśmy go zaprowadzili do tego domu Palmowego, gdzie pozostawił, jeżeli nie całą, to przynajmniej połowę tej duszy, w której istnienie sceptyczny chirurg z Monte Cassino nie mógł wierzyć, i zamiast długiego opowiadania, wprawdzie zajmującego, lecz zimnego, jak każde opowiadanie o sprawach politycznych, bylibyśmy przedstawili sceny namiętne, wydatniejsze jeszcze przez obawę i przerażenie, jakieby spowodowały Luizie dzikie wrzaski rozwścieczonego motłochu i okropności rzezi. Ale jesteśmy zmuszeni zamknąć się w granicach faktów, a jakkolwiek Salvato gorąco pragnął zobaczyć Luizę, musiał przedewszystkiem słuchać rozkazów swego generała, który nie domyślając się wcale przyczyny przyciągającej jego dzielnego oficera do Neapolu, raczej go od niego oddalał aniżeli przybliżał.
W San Germano, w chwili gdy po przepędzeniu nocy w klasztorze Monte Cassino, Salvato uściskał i opuścił swego ojca, Championnet rozkazał mu wziąść 17-tą półbrygadę, aby okrążywszy armią jako ze strażą przednią, udał się do Beneventu przez Venafro, Marcone i Ponte Landolfo. Salvato miał ciągle udzielać o sobie wiadomości główno dowodzącemu generałowi.
Tak więc Salvato rzucony w pośród rozbójników, codziennie miał nowy napad do odparcia, co noc dowiadywał się o jakim podstępie, który trzeba było udaremnić. Ale Salvato urodzony w tym kraju mówiący językiem krajowym, był równie uzdolnionym do wielkiej wojny, to jest do walnej regularnej bitwy, przez swoją zimną krew, odwagę i wiadomości strategiczne, i do wojny podjazdowej, to jest wojny w górach, swoją niezmordowaną czynnością, przezornością nieustanną i przeczuciem niebezpieczeństwa, które Fenimore Cooper wskazuje nam tak rozwinięte w ludziach czerwonych plemion Ameryki północnej. Podczas tego długiego i trudnego pochodu, jaki trzeba było odbyć w grudniu, przebywać rzeki zamarznięte, góry pokryte śniegiem, drogi błotniste i zniszczone, jego żołnierze wśród których żył, wspierając rannych, podtrzymując słabych, chwaląc silnych, poznawali w nim człowieka dobrego, i wyższego zarazem, a nie mogąc mu zarzucić ani błędu, ani słabości, ani niesprawiedliwości, otaczali go nietylko szacunkiem podwładnych dla dowódzcy, ale nadto miłością dzieci dla ojca.
Przybywszy do Venafro, Salvato dowiedział się że droga, a raczej ścieżka w górach nie była możebną do przebycia. Dostał się aż do Isernia dość piękną drogą, którą krok za krokiem zdobywał na rozbójnikach; potem zaś boczną drogą przez góry, lasy i doliny, dotarł do wioski a raczej miasteczka Bocano.
Na przybycie tej drogi, którą w zwykłych warunkach można odbyć za jednym wypoczynkiem, teraz pięciu dni potrzebował.
W Bocano dowiedział się o rozejmie w Sparanisi i odebrał rozkaz zatrzymania się i oczekiwania na dalsze instrukcje.
Po zerwaniu rozejmu, Salvato znów wyruszył w pochód i walcząc nieustannie, dostał się do Marcone. W Marcone dowiedział się o rozmowie generała Championnet z deputowanymi miasta, i o postanowieniu powziętem przez głównodowodzącego tegoż samego dnia, wyruszenia nazajutrz na Neapol.
Instrukcje jego polecały mu iść przez Benevent i zwrócić się niezwłocznie na Neapol, dla wzmocnienia sił generała w napadzie mającym nastąpić 21 stycznia.
Dnia 20 wieczorem po podwójnym wypoczynku wchodził do Beneventu.
Spokojność z jaką odbywał się ten pochód, bardzo niepokoiła Salvatę. Jeżeli rozbójnicy pozostawili mu drogę wolną z Marcone do Beneventu, to niewątpliwie dla tego tylko, aby mu w lepszej pozycji przeszkodzić.
Salvato chociaż nigdy nie był w tej stronie kraju, znał go przynajmniej strategicznie. Wiedział że nie może się dostać z Beneventu do Neapolu nieprzebywając starożytnej doliny Caudia, to jest tego słynnego wąwozu Kaudyńskiego, gdzie na 321 lat przed Chr, legiony rzymskie pod dowództwem konsula Spurniusza Postuma zostały pobite przez samnitów i zmuszone przejść pod jarzmem.
Przeczucie jakie miewają niekiedy ludzie wojskowi mówiło mu że tam właśnie czekają nań rozbójnicy.
Ale Salvato, ponieważ mapy Terra del Lahore i księztwa były niedokładne, postanowił kraj zwiedzić osobiście.
O ósmej wieczorem, przebrał się za wieśniaka, dosiadł najlepszego konia, kazał sobie, także konno, towarzyszyć zaufanemu huzarowi, i wyruszył w drogę. Prawie o milę od Beneventu, w lasku zostawił huzara i konie, a sam poszedł dalej.
Dolina ścieśniała się coraz więcej i przy świetle księżyca mógł rozpoznać miejsce gdzie zdawała się zamykać zupełnie. Było niewątpliwem że w tem samem miejscu Rzymianie spostrzegli, ale zapóźno, że ich wprowadzono w zasadzkę. Salvato zamiast iść drogą, posuwał się między drzewami, któremi była obsadzona dolina, i tak przybył do folwarku położonego o 500 kroków od tego ścieśnienia góry. Skoczył przez płot i znalazł się w owocowym ogrodzie.
Część zabudowania oddzielona od innych, była mocno oświetlona. Salvato przyczołgał się do miejsca zkąd mógł zajrzeć do pokoju oświetlonego. Przyczyną tego oświetlenia był wielki ogień rozłożony w piecu, a dwóch ludzi stało gotowych do wsadzenia stu bochenków chleba Nie ulegało wątpliwości że podobna ilość chleba, nie mogła być przeznaczoną do użytku dzierżawcy i jego domu.
W tej chwili zapukano gwałtownie do drzwi domu folwarcznego, wychodzących na szosę. Jeden z dwóch ludzi powiedział:
— To oni.
Salvato nie mógł widzieć drzwi, ale usłyszał je skrzypiące na zawiasach, i zobaczył w kole oświetlonem ogniem z pieca, czterech ludzi, których po ubraniu rozpoznał jako rozbójników.
Zapytali o której godzinie pierwszy wypiek będzie gotowy, wiele można będzie wypiec w nocy i jaką ilość chleba dadzą cztery wypieki.
Dwaj piekarze odpowiedzieli, że o wpół do dwunastej będą mogli dostarczyć pierwszy wypiek, drugi o godzinie drugiej, trzeci o piątej Każdy wypiek mógł dać sto do 120 bochenków chleba.
— To mało, powiedział jeden z rozbójników potrząsając głową.
— Iluż was jest? zapytał jeden z piekarzy.
Rozbójnik, który już się odezwał, zaczął rachować na palcach.
— Około 850, powiedział.
— To będzie prawie półtora funta chleba na człowieka, powiedział piekarz dotąd milczący.
— To nie dosyć odrzekł bandyta.
— Jednakże musicie na tem poprzestać, powiedział piekarz tonem opryskliwym. W piecu, na raz tylko 110 bochenków się mieści.
— To dobrze, muły za dwie godziny przybędą.
— Uprzedzam was, że przynajmniej pół godziny poczekają.
— Zdajesz się zapominać o tem, że jesteśmy głodni.
— Jeżeli chcecie, zabierzcie chleb tak jak jest i sami kaźcie go upiec.
Rozbójnicy zrozumieli że nie poradzą z ludźmi mającymi takie odpowiedzi na wszystko.
— Czy są jakie wiadomości z Beneventu? zapytali.
— Tak, powiedział piekarz, przed godziną przybyłem ztamtąd.
— Co tam słychać o Francuzach?
— Przy mnie właśnie wchodzili.
— Czy mówiono, że się tam zatrzymają?
— Mówiono że jutro równo ze świtem wyruszą.
— Do Neapolu?
— Do Neapolu. Wielu ich było?
— Około 600.
— Układając ich porządkiem, wielu Francuzów możnaby w twój piec pomieścić?
— Ośmiu.
— A więc jutro wieczorem, jeżeli nam przybraknie chleba, będziemy mieć mięso.
Wybuchem śmiechu przyjęto żart barbarzyński i czworo ludzi przykazując pospiech piekarzom, wyszli drzwiami wychodzącemi na trakt główny.
Salvato przeszedł ogród, unikając miejsca oświetlonego ogniskiem, przeskoczył drugi płot, i w odległości 150 kroków postępował za czterema ludźmi wracającymi do towarzyszów, widział jak wstępowali na górę i przy świetle księżyca mógł zbadać położenie gruntu.
Widział wszystko co pragnął zobaczyć: plan miał gotowy. Przeszedł z przodu około zabudowań zamiast obchodzić z tyłu, połączył się z huzarem, wsiadł na konia i przed północą był już w swojem pomieszkaniu. Zastał oficera służbowego generała Championneta, tego samego Villeneuva, którego widzieliśmy podczas bitwy pod Civita Castellana przebiegającego całe pole bitwy dla powiedzenia Macdonaldowi, iżby rozpoczął bój zaczepny.
Championnet kazał oznajmić, że uderzy na Neapol w południe. Nakazywał mu największy pospiech aby mógł zdążyć na czas do walki i upoważniał Villeneuva do pozostania przy nim jako adjutant, zalecając ostrożność przy przebywaniu wąwozu Caudium.
Wtedy Salvato opowiedział Villeneuvowi przyczynę swej nieobecności; potem wziąwszy wielki arkusz papieru i pióro, narysował plan zwiedzonej miejscowości, gdzie nazajutrz miała być stoczona bitwa.
Potem obadwaj młodzi ludzie rzucili się na posłanie i zasnęli. Ze świtem przebudzili ich dobosze pięciuset żołnierzy piechoty i pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu huzarów składających jazdę tego oddziału.
Okna pokoju Salvty wychodziły na mały plac gdzie zbierały się jego szczupłe siły. Otworzył je i poprosił oficerów składających się z majora, czterech kapitanów i ośmiu czy dziesięciu poruczników aby weszli do jego pokoju.
Plan zrobiony w nocy leżał na stole.
— Panowie, powiedział do oficerów, obejrzyjcie uważnie tę mapę. Skoro przybędziecie na miejsce, które po zbadaniu tej mapy będzie tak dobrze wam jak i mnie znane, powiem jak należy postąpić. Od waszej zręczności i roztropności w pomaganiu mi, będzie zależeć nietylko pomyślny skutek dnia tego ale ocalenie nas wszystkich. Stan rzeczy jest ważny; mamy bowiem do czynienia z wrogiem przewyższającym nas liczbą i dogodnością pozycji.
Salvato kazał przynieść chleba, wina, pieczonego mięsiwa i zaprosił oficerów aby jedli, badając jednocześnie topografię miejscowości gdzie miała się stoczyć walka.
Co do żołnierzy rozdzielenie żywności miało miejsce na placu Beneventu i przyniesiono im 24 wielkich flasz szklanych, zawierających po 10 kwart.
Po ukończeniu posiłku, Salvato kazał wezwać do szyku i żołnierze utworzyli wielkie koło, w środek którego wszedł Salvato z oficerami.
Ponieważ nie było ich więcej niż 600, jak to już powiedzieliśmy, każdy z nich mógł dosłyszeć głos Salvaty.
„Przyjaciele, powiedział, piękny dzień dzisiaj dla nas wschodzi, bo odniesiemy zwycięztwo w miejscu, gdzie najdzielniejszy naród w świecie został pobity.
Jesteście mężami, żołnierzami, obywatelami, a nie maszynami do zwyciężania, nie narzędziami despotyzmu, jakie wlekli za sobą Kambizes, Daryusz i Xerxes.
„Wy macie przynieść ludowi z którym walczycie swobodę nie niewolnictwo, światło nie zaś ciemnotę. Trzeba więc abyście wiedzieli po jakiej ziemi chodzicie i jaki lud stąpał po miejscach gdzie wy iść będziecie.
„Jest temu około 2000 lat, gdy pasterze samniccy — tak się zwały ludy zamieszkujące te góry — oznajmili rzymianom że miasto Luceria, dziś Lucera, wkrótce będzie zajęte i że dla przeniesienia mu skutecznej pomocy, potrzeba przebyć Apeniny. Legie rzymskie ruszyły w pochód, prowadzone przez konsula Spurniusza Postuma; tylko wychodząc z Neapolu, dokąd my idziemy, poszli drogą przeciwną tej, jaką my się udamy. Przybywszy w wązki przesmyk, właśnie tam gdzie my będziemy za dwie godziny i gdzie nas rozbójnicy oczekują, rzymianie znaleźli się między dwoma prostopadłemi skałami uwieńczonemi gęstym lasem, potem przybywszy do doliny w miejsce najwięcej zacieśnione, zastali ją zamkniętą niezmiernem mnóstwem drzew ściętych, ułożonych jedno na drugiem. Chcieli wrócić na powrót, ale ze wszystkich stron samnici zamknąwszy im drogę, rzucali na nich odłamy słał, które tocząc się ze szczytu na dół góry, gniotły ich setkami.
Zasadzkę tę przygotował wódz samnicki Caius Pontius; ale widząc rzymian schwytanych w zasadzkę, sam się przeraził swojem powodzeniem, gdyż za legionami rzymskiemi była armia, a za armią Rzym. Mógł zgnieść obie legie, aż do ostatniego żołnierza, staczając na nich łomy granitu: powstrzymał śmierć nad ich głowami i posłał zapytać o zdanie swego ojca Erenniusza.
Ereniusz był człowiekiem mądrym.
— „Wytęp ich wszystkich, powiedział, albo odeślij wszystkich wolno i zaszczytnie. Zabijajcie waszych nieprzyjaciół, albo czyńcie ich swymi przyjaciółmi.
„Cajus Pontius tych mądrych rad nie posłuchał wcale. Darował życie rzymianom, ale pod warunkiem że przejdą ze schylonemi głowami pod sklepieniem utworzonem z maczug, dzid, dzirytów, swoich zwycięzców.
„Rzymianie mszcząc się za to upokorzenie, wydali samnitom wojnę wytępienia i cały kraj zawojowali.
„Dzisiaj, żołnierze, zobaczycie to, widok kraju nie jest już tak straszny; ostre skały znikły, ustępując łagodnej spadzistości, a krzaki dwie do trzech stóp wysokie, zastąpiły lasy, niegdyś je pokrywające.
„Dzisiejszej nocy czuwając nad waszem bezpieczeństwem, przebrałem się za wieśniaka i sam grunt zbadałem. Ufacie mi, nieprawdaż? a więc ja wam mówię, że tam gdzie rzymian pobito, my zwyciężymy“.
Okrzyki hurra i niech żyje Salvato, ze wszystkich stron zagrzmiały. Żołnierze nie czekając rozkazu, sami przytwierdzili bagnety do broni, zanucili Marsy Hankę i ruszyli w pochód.
Skoro się zbliżyli na ćwierć mili od folwarku, Salvato zalecił największą cichość.
Niedaleko za piekarnią droga skręcała się.
Byleby tylko rozbójnicy nie mieli placówek przed piekarnią, nie mogli widzieć przygotowań jakie przedsiębrał Salvato. Na to właśnie najwięcej rachował młody dowódzca brygady. Rozbójnicy chcieli podejść Francuzów, a rozstawione na drodze placówki, plan ten zwęszyły.
Oficerowie już naprzód odebrali instrukcje. Villeneuve z trzema kompaniami poszedł drogą boczną i okrążając sad, ukrył się w rowie, dzięki któremu Salvato więcej niż 500 kroków mógł postępować za czterema rozbójnikami wracającymi do swej kryjówki; on sam z 60 huzarami umieścił się za folwarkiem; nakoniec resztę swoich ludzi oddał pod dowództwo majora, starego żołnierza, na którego krew zimną można było liczyć: oddział ten miał udawać że wpadł w zasadzkę, bronić się chwilę, potem rozpierzchnąć się i zwabić wroga aż za piekarnię, cofanie swe przekształcając zwolna w pozór ucieczki.
To czego spodziewał się Salvato nastąpiło. Po dziesięciominutowem strzelaniu, rozbójnicy widząc Francuzów zachwianych, wyskoczyli z kryjówek z głośnemi okrzykami. Francuzi jak gdyby przerażeni liczbą i gwałtownością napadających, cofnęli się w nieładzie i wrogowi tył podali. Po krzykach i groźbach, nastąpiły wycia i nie wątpiąc że republikanie znajdują się w bezładzie ucieczki, rozbójnicy ścigali ich nie zachowując ani porządku ani ostrożności; tym sposobem wpadli na drogę. Villeneuve dozwolił im się zapędzić; potem nagle podnosząc się i dając znak swoim trzem kompaniom aby się podniosły, rozkazał dać ognia, od którego legło przeszło dwustu ludzi. Potem natychmiast biegnąc kłusem i nabijając broń, Villeneuve poszedł zająć stanowisko przez rozbójników opuszczone. W tym samym czasie, Salvato i jego 60 towarzyszów, wypadłszy z po za folwarku, przecięli kolumnę na dwoje, rąbiąc szablą na prawo i na lewo, podczas gdy na krzyki: „Stój!“ mniemani pierzchający odwrócili się i wzięli na bagnety mniemanych zwycięzców.
Była to rzeź straszna. Bandyci byli zamknięci jak w cyrku przez żołnierzy Villeneuva i majora, a w środku tego cyrku, Salvato z 60 huzarami rąbali i kłuli do woli.
Pięciuset rozbójników zostało na placu boju. Uciekający dążyli do wyżyn gór, dziesiątkowani podwójnym ogniem. O godzinie jedenastej zrana wszystko było skończone, a Salvato z swymi 600 ludźmi z których trzech albo czterech zabito, a najwięcej dwunastu raniono, spiesznym pochodem puścił się drogą do Neapolu, na którą powoływał go głuchy dział odgłos.
Zaledwo Championnet przeszedł ćwierć mili drogą z Maddone do Aversa, gdy spostrzegł jeźdźca pędzącego co koń wyskoczy: był to książę Maliterno, uciekający przed wściekłością lazzaronów.
Ci, skoro tylko spostrzegli chorągiew trójkolorową powiewającą na zamku San-Elmo, okrzyk: „Do broni!“ rozległ się w calem mieście i od Portici do Pouzzoles, wszyscy ktokolwiek był zdolny nieść strzelbę, pikę, kij, nóż, począwszy od piętnastoletnich dzieci aż do sześćdziesięcioletnich starców, rzucili się do miasta, krzycząc a raczej wyjąć: „Śmierć Francuzom!“
Sto tysięcy ludzi stawiło się na szalone powoływania księży i mnichów, którzy z białą chorągwią, w jednej, z krzyżem w drugiej ręce, przemawiali we drzwiach kościołów, albo na słupach w zaułkach.
Te kazania pełne doniosłości, pobudziły w lazzaronach do najwyższego stopnia zapał przeciwko Francuzom i jakobinom. Każde zabójstwo dopełnione na osobie Franuza lub jakobina, uważane było za czyn zasługi; każdy lazzaron zabity, będzie uważany za męczennika.
Od pięciu lub sześciu dni, ludność ta na pół dzika, tak łatwo dająca się nakłonić do okrucieństw, upojona krwią, rabunkiem, pożogą, doszła do tego stopnia wściekłego szaleństwa, w którym, stając się narzędziem zniszczenia, człowiek myśląc tylko o morderstwach, zapomina nawet o własnem bezpieczeństwie.
Ale gdy lazzaroni dowiedzieli się że Francuzi zbliżają się jednocześnie przez Capodichino i Pogio-Reale, gdy spostrzeżono tych dwóch kolumn czoła, podczas kiedy tumany kurzu wskazywały że trzecia okrąża miasto i przez bagna i Via de Pascone zbliża się do mostu Magdaleny, zdawało się jak gdyby prąd elektryczny popychał, jak wir, ten tłum do punktów zagrożonych.
Kolumnami grożącemi Neapolowi, dowodzili:
Tą która postępowała drogą Aversa, generał Dufresse, zastępujący Macdonalda, który skutkiem sprzeczki z Championnetem w Kapui, podał się do dymisji i podobny do konia jeszcze pianą okrytego słuchał drżąc odgłosu trąb i bębnów, będąc sam zmuszonym do bezczynności. Generał Dufresse miał pod rozkazami Hektora Caraffę, który, jak Koriolan wolności, przybywał w imieniu wielkiej bogini, walczyć z despotyzmem.
Kolumną zbliżającą się przez Capodichino, dowodził Kellerman mający pod swemi rozkazami generała Rusca, którego, ten co pisze tę książkę, widział padającego w 1814 roku przy oblężeniu Soissons, gdy kula armatnia urwała mu głowę.
Zbliżająca się przez Poggio-Reale, miała na czele generała głównodowodzącego, pod którego rozkazami pozostawali generałowie Duhesme i Monnier.
Nakoniec tę która postępowała przez bagna i Via del Pascone, okrążając miasto, prowadził generał Mateusz Maurice i dowódzca brygady Broussier.
Kolumną najdalej posuniętą w marszu, bo postępowała najpiękniejszą drogą, była kolumna Championneta. Opierała się ona prawą stroną o drogę Capodichino, którą jak powiedzieliśmy, szedł Kellerman, lewą zaś o bagna któremi postępował Mateusz Maurice, jeszcze nie wyleczony z rany zadanej mu w bok kulą Fra-Diavola.
Duhesme blady jeszcze z odebranych dwóch ran, ale u którego zapał wojenny zastępował krew utraconą, dowodził przednią strażą Championneta. Miał rozkaz wytępienia wszystkiego cokolwiek spotka na swojej drodze. Duhesme był człowiekiem jakiego potrzeba do owych śmiałych przedsięwzięć wymagających silnego postanowienia i odwagi.
O ćwierć mili przed bramą Kapuańską spotkał tłum z 5 do 6,000 lazzaronów złożony; ciągnęli oni baterję dział obsługiwaną przez żołnierzy generała Naselli, którzy się z nimi połączyli.
Duhesme wysłał Monniera i 600 ludzi z rozkazem, ażeby ten tłum rozbił bagnetami i zabrał armaty umieszczone na małem wzniesieniu, a które raziły Francuzów po nad głowami lazzaronów.
Przeciwko wojsku regularnemu podobny rozkaz byłby bezrozumnym; nieprzyjaciel w ten sposób napadnięty, potrzebowałby tylko rozstąpić się i z obydwóch stron dać ognia, aby w jednej chwili znieść sześćset napastników. Ale Duhesme wcale nie uważał lazzaronów za wojsko. Monnier postąpił z wystawionemi bagnetami i nie zwracając uwagi ani na strzały ani na ciosy puginałów, przebił się przez środek tłumu i znikł biorąc wszystkich na bagnety, ktokolwiek się nawinął, przebiegł, jak potok przebiega jezioro, wpośród krzyków, wycia i przekleństw, podczas gdy Duhesme niewzruszony, na czele swoich ludzi pod ogniem baterji, wstępował z nastawionemi bagnetami na pagórek, pozabijał artylerzystów usiłujących bronić się przy swych działach, obniżył cel armat i dał ognia do lazzaronów z ich dział własnych.
Jednocześnie, korzystając z nieładu, jaki ta porażka sprawiła w tłumie, Duhesme kazał bębnić do ataku i uderzył na niego z bagnetem.
Niezdolni do uformowania się w kolumny atakujące, dla odebrania baterji lub w czworoboki, aby wytrzymać natarcie Duhesma, lazzaroni rozbiegli się po płaszczyźnie, jak stado spłoszonych ptaków.
Niezajmując się już tymi 6 czy 8,000 ludzi, Duhesme ciągnąc za sobą zdobyte armaty, postępował ku bramie Kapuańskiej.
Ale o dwieście kroków przed placem nieregularnym, rozciągającym się przed bramą Kapuańską, Duhesme na początku ścieżki prowadzącej do Casanova, spotkał mały mostek i z dwóch stron tego mostu domy, opatrzone strzelnicami, z których tak rzęsiście i celnie strzelano, że żołnierze zachwiali się. Monnier spostrzegł to wahanie, puścił się więc na ich czele, wznosząc swój kapelusz na końcu szabli; ale zaledwo zrobił dziesięć kroków, upadł niebezpiecznie raniony. Jego oficerowie i żołnierze skoczyli aby go podeprzeć i odprowadzić na bezpieczne miejsce; ale lazzaroni do całej tej masy dali ognia. Trzech lub czterech oficerów, ośmiu do dziesięciu żołnierzy, padło na swego rannego generała, nieład powstał w szeregach, przednia straż zaczęła się cofać.
Lazzaroni rzucili się na umarłych i ranionych: na ranionych aby ich dobić, na umarłych aby oszpecić martwe ich ciała.
Duhesme spostrzegł ten ruch, zawołał swego adjutanta Ordonneau, rozkazał mu wziąść dwie kompanie grenadjerów i za jakąbądż cenę przejście przez most otworzyć.
Byli to starzy żołnierze z Montebello i Rivoli: zdobyli z generałem Augereau most Arcole, z Bonapartem most Rivoli. Ze spuszczonemi bagnetami puścili się biegiem i pod gradem kul rozproszyli lazzaronów i przybyli na wierzchołek ścieżki. Generał, żołnierze i oficerowie ranni zostali ocaleni; ale byli oni wystawieni na morderczy ogień ze wszystkich okien i tarasów, podczas kiedy na środku ulicy podobny do wieży, wznosił się trzypiętrowy dom rażący ogniem od dołu do szczytu.
Dwie barykady wznoszące się do wysokości pierwszego pietra, zostały wzniesione z każdej strony domu i broniły przystępu do ulicy.
Trzy tysiące lazzaronów broniło ulicy, domu i barykad. 5 do 6,000 rozproszonych na płaszczyźnie łączyło się z tymiż, przez małe uliczki i wyłomy ogrodowe.
Ordonneau znalazłszy się w obec tego stanowiska, uważał je za niezdobyte.
Jednakże wahał się jeszcze, z wydaniem rozkazu do odwrotu, kiedy został ugodzony kulą i upadł.
Duhesme przybywał, prowadząc za sobą działa zabrane lazzaronom pod ogniem tyralierskim. Ustawiono je w baterje, i za trzecim wystrzałem dom zachwiał się, straszliwie zatrzeszczał zapadł się, miażdżąc swoim upadkiem i tych którzy w nim znajdowali się i obrońców barykad.
Duhesme rzucił się z bagnetami i z okrzykiem: „Niech żyje rzeczpospolita!“ zatknął sztandar trójkolorowy na zwaliskach domu.
Ale podczas tego lazzaroni ustawili wielką baterję z dwunastu armat, na wysokości o wiele przenoszącej stos kamieni, na którym sztandar powiewał a republikanie w posiadaniu dwóch barykad i zwalisk domu, zostali nagle gradem karta czy zasypani.
Duhesme schronił swoją kolumnę za ruinami i barykadami i rozkazał 25-u pułkowi strzelców konnych wziąść trzydziestu artylerzystów za sobą, okrążyć wzgórze gdzie się znajdowała baterja z dwunastu działami i uderzyć na nie z tyłu.
Zanim lazzaroni mogli domyśleć się zamiaru strzelców, ciż przez płaszczyznę nie zważając na rażące ich z drogi strzały, obeszli półkole; potem, nagle dawszy koniom ostrogi, rzucili się na wzgórze i przebiegli je galopem. Na odgłos tego huraganu ludzkiego, od którego ziemia się zatrzęsła, lazzaroni opuścili armaty w połowie nabite. Artylerzyści z swojej strony, przybywszy na szczyt wzgórza, skoczyli na ziemię i zabrali się do swojej czynności; strzelcy zaś spuszczając się jak lawina z przeciwnej strony wzgórza, ścigali lazzaronów i rozproszyli ich po płaszczyźnie.
Duhesme pozbywszy się napastujących, rozkazał saperom otworzyć wyłom w barykadzie i pchając armaty przed sobą, posuwał się oczyszczając drogę, podczas kiedy z wierzchołka wzgórza, artylerzyści republikańscy dawali ognia do każdej grupy usiłującej formować się.
W tejże chwili Duhesme usłyszał za sobą odgłos bębnów bijących do ataku, odwrócił się i zobaczył 64-ą i 63-ą półbrygadę liniową prowadzone przez Thiebauta, przybywające pospiesznie z okrzykami: „Niech żyje rzeczpospolita!“
Championnet słysząc straszną kanonadę, poznjąc po liczbie i nieregularności strzałów z ręcznej broni, że Duhesme miał do czynienia z tysiącami ludzi, puścił konia galopem, rozkazując Thiebautowi, aby udał się za nim jak najspieszniej dla niesienia pomocy Duhesmowi. Thiebaut nie dał sobie tego powtarzać dwa razy: wyruszył i przybył szybkim biegiem.
Przebiegli most, przeszli po trupach zalegających ulice, przeskoczyli wyłomy barykad i przybyli w chwili, kiedy Duhesme zostawszy panem pola bitwy, kazał się zatrzymać swoim zmordowanym żołnierzom.
O sto kroków od żołnierzy Duhesma, wznosiła się brama Kapuańska, ze swemi wieżami, a dwa rzędy domów tworzących przedmieście, zdawały się zbliżać na przeciwko republikanów.
Nagle gdy się tego najmniej spodziewano, straszne strzelanie dało się słyszeć z tarasów i okien tych domów, na płaskim dachu bramy zaś dwie ręczne armatki zionęły kartaczami.
— Ah! na Boga! wykrzyknął Thiebaut, obawiałem się, ze przybędę za późno. Naprzód przyjaciele! To świeże wojsko, prowadzone przez jednego z najdzielniejszych oficerów armii, dostało się na przedmieście pomiędzy dwa ognie. Ale zamiast postępować środkiem ulicy, podwójna kolumna szła pod domami, kolumna lewa dawała ognia i do okien i tarasów z prawej strony, podczas gdy uzbrojeni siekierami sapery wybijali drzwi domów.
Wtedy waleczni żołnierze Duhesma wypocząwszy dostatecznie, zrozumieli obrót Thiebauta i wpadając do wnętrza domów, w miarę jak je otwierali sapery, rzucali się na lazzaronów, ścigali ich z dołu na pierwsze piętro, z pierwszego na drugie, z drugiego na tarasy. Wtedy ujrzano lazzaronów i republikanów w walce nadpowietrznej. Tarasy pokrywały się ogniem i dymem, podczas kiedy uciekający którzy nie mieli czasu dostać się do tarasów, sądząc, podług tego co im powiadali księża i zakonnicy, iż nie mogą spodziewać się łaski od Francuzów, rzucali się przez okna łamiąc nogi na bruku lub spadając na bagnety.
Wszystkie domy przedmieścia zostały w ten sposób wzięte i opróżnione; następnie ponieważ nadeszła już noc i było za późno uderzyć na bramę Kapuańską, ponieważ obawiano się jakiego podejścia, sapery otrzymali rozkaz spalenia domów, korpus zaś Championneta zajął stanowisko przed bramą którą miał nazajutrz atakować, a od której oddzieliła go wkrótce podwójna zasłona płomieni.
Tymczasem przybył Championnet, uściskał Duhesma, i aby wynagrodzić Thiebauta za jego piękne czyny zapomniane i dopiero wykonaną wspaniałą akcją zaczepną: — Wprost bramy Kapuańskiej, którą zdobędziesz jutro, powiedział, mianuję cię generał-adjutantem.
Na wszystkich trzech punktach, gdzie Francuzi uderzyli na Neapol, walczono z równą zaciętością. Ze wszystkich stron adjutanci przybywają do głównej kwatery bramy Kapuańskiej i znajdują biwak generała między Via del Vasto i Arenaccia, za podwójną linią palących się domów.
Generał Dufresse, pomiędzy Aversa i Neapolem, w punkcie gdzie ścieśnia się droga, spotkał oddział z 10, do 12,000 lazzaronów złożony z sześciu działami. Lazzaroni byli u stóp wzgórza, armaty zaś na szczycie. Huzary Dufressa pięciokrotnie na nich uderzyli nie mogąc ich rozbić. Byli tak liczni i ściśnięci, że zabici pozostawali w szeregach, podtrzymywani przez żyjących.
Potrzeba było grenadjerów i bagnetów, by w nich zrobić wyłom. Cztery działa artyleiji konnej pod kierunkiem generała Eble przez trzy godziny raziły lazzaronów kartaczami; schronili się na wysokość Capodimonte, gdzie Dufrese uderzy na nich nazajutrz.
Przy końcu walki, oddział patrjotów pod przewodnictwem Schipaniego i Manthonneta, rzucił się w szeregi generała Dufresse. Oznajmili oni że Nicolino opanował zamek San Elmo; ale ma tylko trzydziestu ludzi, a jest otoczonym przez tysiące lazzaronów, zbierających faszyny. aby podłożyć ogień pod bramy i znoszących drabiny, chcąc się dostać na mury. Zajęli klasztor św. Marcina leżący u stóp wału twierdzy, a raczej zakonnicy wezwali ich i otworzyli im bramy; z tarasów klasztornych ostrzeliwują mury. Jeżeli Nicolino nie otrzyma spiesznej pomocy, nie ulega wątpliwości, iż warownia San-Elmo ze świtem będzie zdobytą.
Trzechset ludzi prowadzonych przez Hektora Caraffę i patrjotów, utorują sobie drogę podczas nocy, aż do bram warowni San-Elmo, dwustu powiększy liczbę załogi a stu odbiorą lazzaronom klasztor św. Marcina.
Kellerman po zaciętej walce, zajął wzgórza Capodichino, ale nie mógł przestąpić Campo-Santo. Był on zmuszony zdobywać bagnetami jedne po drugich zabudowania, kościoły i wille, wszystkie bohaterski opór stawiające. Jazda stanowiąca główną jego siłę, była mu bezużyteczną, pośród tego mnóstwa pagórków grunt pokrywających. Z swego namiotu widzi on długą ulicę Foria zapchaną lazzaronami; niezmierna budowla, szpital ubogich, daje im schronienie. W każdem jego oknie widać światło; jutro ze wszystkich tych okien będą padały kule.
Na ulicy San Giovaniella znajduje się baterja armat; na Largo delle Pigne, biwak po większej części złożony z żołnierzy armii królewskiej. Dwa działa bronią wejścia do muzeum Borbonico, wychodzącego na wielką ulicę Toledo.
Za pomocą lunety widzi on dowódzców, przebiegających konno ulice, dodających odwagi swoim ludziom. Jeden z tych dowódzców nosi ubranie kapucyna i siedzi na ośle.
Mateusz Maurice i dowódzca brygady Broussier, opanowali bagniska. Ale ponieważ bagna są poprzerzynane siecią rowów, przy zdobyciu ich poniesiono znaczne straty, tem więcej że lazzaroni byli zasłonieni nierównościami gruntu, republikanie zaś walczyli odkryci. Dotarli aż do Granili, której wcale nie myślano bronić; przecięli drogę do Portici. Broussier stoi obozem na pobrzeżu Marinella; Mateusz Maurice, lekko ranionym w lewe ramię, jest w młynie Inferno. Jutro będą w pogotowiu do zaatakowania mostu Magdaleny, płonącego od woskowych świec, palących się przed statuą św. Januarjusza.
Z okiem Granili widać cały Neapol od Marinelli aż do tamy portowej; miasto przepełnione jest lazzaronaroi gotującemi się do obrony.
Championnet słuchał tego ostatniego raportu, kiedy nagle za sobą usłyszał ogromną wrzawę i strzelanie rozpoczęło się w rozległem kole, którego jeden kraniec dotykał bramy Kapuańskiej, drugi sięgał do Arenaccia. Kule rozrzucają popiół na ogniu przy którym grzał się główny dowódzca.
W jednej chwili Championnet, Duhesme, Thiebault, Marmier już są na nogach. Trzy tysiące ludzi, składających korpus armii głównego dowódzcy, formują się w czworobok i dają ognia na nacierających, których nie znają jeszcze.
Są to powstańcy ze wszystkich wiosek, przez które Francuzi w ciągu dnia przechodzili; połączywszy się, teraz oni na Francuzów uderzają; korzystając z ciemności nocy, podeszli na odległość strzału i dali ognia. Gęstość wystrzałów wskazuje, że oddział składa się przynajmniej z czterech do pięciu tysięcy ludzi.
Ale wśród huku strzałów, po nad okrzykami i wyciem lazzaronów, z drugiej strony tej grożącej linii, słychać odgłos bębnów i dźwięki trąb, potem ogień plutonowy wskazujący zbliżanie się regularnego wojska. Lazzaroni sądząc iż im się powiedzie podejść Francuzów, sami zostali znienacka napadnięci.
— Zkąd przybywa ta pomoc, równie niespodziana jak napad?
Championnet i Duhesme pytali się wzrokiem, nie umiejąc sobie dać odpowiedzi.
Bębny i muzyka zbliżają się, okrzyki: „Niech żyje rzeczpospolita!“ odpowiadają na takież same okrzyki. Główno dowodzący zawołał:
— Żołnierze! to Salvato i Villeneuve przybywają z Beneventu. Uderzmy na tę całą hołotę, zaręczam wam, że nie odważy się na nas czekać.
Duhesme i Monnier zamieniając czworoboki na kolumny atakujące, strzelcy dosiadają koni, ogólny ruch wszystkich ożywia. Lazzaroni zostają rozbici przez huzarów Salvaty i strzelców Thiebaulta, przez bagnety Monniera i Duhesma i po trupach wroga dwa oddziały łączą się i ściskają przy okrzykach: „Niech żyje Rzeczpospolita!
Championnet i Salvato kilka słów pospiesznie zamieniają. Salvato jak zwykle, przybył w dobrą chwilę i oznajmił swoje przyjście uderzeniem piorunu.
Z swoimi 600 ludźmi uda się on wzmocnić oddziały Mateusza Maurice i Broussiera. Jeżeli rana Mateusza Maurice jest niebezpieczniejszą niż mniemano, lub jeżeli generał ten, zawsze dotknięty, ponieważ zawsze znajduje się w pierwszym szeregu, nową otrzyma ranę, Salvato obęjmie dowództwo.
Zawiózł on generałowi Mateuszowi Maurice rozkaz atakowania mostu Magdaleny równo ze świtem. Most ten jest broniony strzelnicami w domach Marynarki i zamku San-Loreto; za nim jest warownia Del Carmine, broniona przez sześć dział, batalion albańczyków i tysiące lazzaronów, do których przyłączyło się tysiąc żołnierzy przybyłych z Livorno.
Około trzeciej zrana obudzono Championneta śpiącego w płaszczu.
Adjutant Kellermana przybywał z wiadomościami o wyprawie na zamek San-EImo.
Hector Carafta, korzystając z ciemności zdołał wślizgnąć się wpośród wzgórz łączących Capodimonte z San-Elmo. Oprócz trudności przebycia wynikającego z nierówności gruntu, musiał on podczas czterech godzin pochodu ciągłe toczyć walki, często z nierównemi siłami, morderczo zawsze. Należało przebyć pięć mil przepełnionych zasadzkami, następującemi jedne po drugich, a nadto całą dzielnicę Neapolu, gdzie wrzało powstanie.
Przybywszy pod ogień warowni San-Elmo, podtrzymywany ślepemi strzałami z dział, aby kule nie myliły się w celu i zamiast wroga, nie dosięgały przyjaciół, Hektor Caraffa nie rozdzielił swych ludzi na dwa hufce, lecz zjednoczył wszystkie swe siły i w chwili gdy mniemano iż podąży z niemi do warowni San-Elmo, rzucił się na klasztor San Martino. Lazzaroni nie spodziewając się napadu, próbowali się bronić, a napróżno. Patryoci pragnąc przekonać Francuzów że odwadze nikomu nie ustępują, wybiegli na czoło kolumny i pierwsi weszli z okrzykami: „Niech żyje Rzeczpospolita! “ Mniej niż w przeciągu dziesięciu minut lazzaronów z klasztoru wypędzono i bramy zamknęły się za Francuzami.
Stu, jak było postanowiono, zostało w klasztorze; dwustu innych przez pochyłość Del Petrio, weszło do warowni, gdzie ich przyjęto nietylko jako sprzymierzeńców, ale jako wybawców.
Nicolino kazał prosić Championneta, by mu udzielił zaszczyt dania nazajutrz sygnału do walki, wystrzałem armatnim przy pierwszym promieniu słonecznem.
Otrzymał na to zezwolenie i generał wysłał adjutanta do wszystkich dowódców korpusów celem zawiadomienia ich, że sygnałem do ataku będzie wystrzał armatni, dany przez patrjotów neapolitańskich z twierdzy San-Elmo.
O godzinie szóstej rano ognista linia zarysowała się w zmroku nad czarną masą zamku San-Elmo, usłyszano wystrzał armatni: sygnał był dany.
Trąby i bębny francuzkie odpowiedziały i wszystkie wzgórza górujące nad ulicami Neapolu uwieńczone armatami przez generała Eblę, dały ognia jednocześnie.
Na ten sygnał, Francuzi z trzech różnych punktów zaatakowali Neapol.
Kellerman dowodzący prawem skrzydłem, połączył się z Dufressem i uderzył na Neapol przez Capodimonte i Capodichino. Podwójne natarcie miało dosięgnąć do bramy św. Januarjusza, Strada Foria.
Generał Championnet miał jak zapowiedział dnia poprzedniego, wysadzić bramę Kapuańską, przed którą mianował Thiebaulta generałem brygady, i miał wejść do miasta przez ulicę de Tribunali i przez San Giovanni de Carbonara.
Nakoniec Salvato, Mateusz Maurice i Broussier, mieli zdobyć most Magdaleny, opanować zamek del Carmine, przez plac Starego Rynku dostać się na ulicę dei Tribunali i inną drogą nad brzegiem morza dotrzeć do tamy przystani.
Lazzaroni mający bronić Neapolu od strony Capodimonte i Capodichino, zostawali pod dowództwem Fra Pacifico; na czele broniących bramy Kapuańskiej, stał nasz przyjaciel Michał szalony; nakoniec broniącymi mostu Magdaleny i bramy del Carmine dowodził towarzysz jego Pagliuccela.
W tego rodzaju walkach, gdzie nie chodzi o wzięcie szturmem miasta, ale o zdobycie każdego domu z osobna, lud podburzony jest straszniejszym niż wojsko regularne. Wojsko regularne bije się mechanicznie, z zimną krwią i że się tak wyrazimy, jak można najmniejszym kosztem, podczas gdy w walce jaką usiłujemy opisać, pospólstwo wzburzone przeciwstawia zamiast poruszeń strategicznych łatwych do odparcia, bo łatwych do przewidzenia, wybuchy szalonych namiętności, upór zacięty i podstępy indywidualnej wyobraźni.
Wtedy nie jest to już bitwa, ale walka na śmierć, rzeź, morderstwo, gdzie nacierający są zmuszeni stawić upór odwagi przeciwko wściekłości rozpaczy; w tej okoliczności mianowicie, gdy Francuzi w liczbie 10 tysięcy atakowali ludność 500,000 ze wszystkich stron zagrożeni potrójnem powstaniem w Abruzzach, Kapitanacie i w Terra del Lahore, obawiali się przbycia przez morze na pomoc tej ludności, armii której szczątki mogły być jeszcze cztery razy liczniejsze od ich wojska, chodziło już nie o zwycięztwo dla chwały, ale o zwycięztwo dla własnego zachowania. Cezar mówił: „We wszystkich wydanych przeżeranie bitwach, walczyłem o zwycięztwo, w Munda walczyłem o życie.“ W Neapolu Championnet mógł tak samo wyrzec jak Cezar i ażeby niezginąć, trzeba było zwyciężyć tak, jak Cezar zwyciężył w Munda.
Żołnierze wiedzieli o tem że od wzięcia Neapolu zależało ocalenie armii. Chorągiew francuzka musiała powiewać nad Neapolem, gdyby nawet miała na gruzach powiewać.
Przy każdej kompanii było dwóch ludzi niosących pochodnie, przygotowane przez artylerją. W braku dział, toporów, bagnetów, w tym nieprzebytym labiryncie uliczek i zaułków, tak jak w nieprzebytych lasach Ameryki — ogień miał torować drogę.
Równocześnie prawie, to jest około siódmej rano, Kellerman wchodził z dragonami na czele na przedmieście Capodimonte, Dufresse na czele grenadjerów do Capodichino, Championnet wysadził bramę Kapuańską, a Salvato z włoską chorągwią trójkolorową, niebieską, żółtą i czarną w ręku, zdobywał most Magdaleny i widział armaty z del Carmine kładące trupem około niego pierwsze szeregi jego ludzi.
Niepodobieństwem byłoby opisać ze wszystkiemi szczegółami te trzy ataki. Szczegóły zresztą są te same. W którymkolwiek punkcie miasta Francuzi usiłowali otworzyć sobie przejście, wszędzie napotykali ten sam opór zacięty, niesłychany, śmiertelny. Nie było ani jednego okna, ani jednego tarasu, ani jednego otworu w dachu lub piwnicy, który nie miałby swoich obrońców i któreby nie zionęły ogniem i śmiercią. Francuzi z swojej strony, postępowali poprzedzani swą artylerją, torując sobie drogę ogniem kartaczowym; wybijali drzwi, dobywali się do domów, przechodząc od jednego do drugiego, pozostawiając za sobą pożogi. Domy których nie można było zdobyć, zostały spalone. Wtedy w środku tego płomienistego krateru którego dym gnany wiatrem jak żałobna kopuła, unosił się nad miastem, wychodziły przekleństwa konających, wycia śmierci nieszczęśliwych palących się żywcem. Ulice przedstawiały widok sklepienia ognistego, pod którem toczyły się krwi potoki. W posiadaniu strasznej artylerji, lazzaroni bronili każdego placu, każdej ulicy, każdego zaułku z roztropnością i siłą, jakich wojsko regularne nie oczekiwało; i na przemiany, odparci lub napadający, zwyciężeni, albo zwycięzcy, chronili się w uliczki nie zaprzestając walki i rozpoczynali zaczepkę z energią rozpaczy i uporem fanatyzmu.
Nasi żołnierze niemniej zacięci w napaści jak oni w obronie, ścigali ich wśród płomieni, które zdawały się chcieć ich pochłonąć, gdy tymczasem oni podobni demonom walczącym w swoim żywiole wypadali z palących się domów, nacierając z większą jeszcze niż poprzednio śmiałością. Walczą, posuwają się, cofają pod kupą zwalisk. Zapadające się domy miażdżą walczących; bagnety prują masy ścieśnione przedstawiające szczególny widok walki sam na sam pomiędzy trzydziestu tysiącami walczących, a raczej trzydzieści tysięcy walk w których zwykła broń staje się nieużyteczną. Nasi żołnierze zrywają bagnety z swej broni używając ich jak sztyletów, a kolby strzelb służą im za maczugi. Ręce usiłują dusić, zęby gryść, piersi tłoczyć. Na popiołach, na kamieniach, na rozżarzonych węglach, w płynącej krwi, czołgają się ranni, jak zdeptane węże w konaniu kąsając jeszcze. Każda piędź ziemi jest wywalczoną. Za każdym krokiem stąpa się po trupie lub umierającym.
Około południa nowa pomoc przybyła lazzaronom. Dziesięcio tysięczny tłum podniecony przez mnichów i księży, udał się dnia poprzedniego drogą Pontona, w celu odebrania Kapui. Nie wątpili oni że mury Kapui runą przed nimi, jak mury Jericho przed Izraelitami.
Lazzaroni ci przechodzili z Petit-Mole i z Santa-Lucia.
Lecz widząc kurzawę przez tłum ten wzniesioną na płaszczyźnie około Santa-Maria, oddzielającej starą Kapuę na nowej, Macdonald zawsze całem sercem francuz, jakkolwiek dymisjonowany, stanął jako ochotnik na czele załogi i podczas gdy z wysokości wałów dziesięć armat zionęło ogień morderczy na ten motłoch, zrobił dwie wycieczki dwoma przeciwnemi bramami i tworząc olbrzymie koło, którego punktem środkowym była Kapua i jej artylerja, dwoma zaś skrzydłami piechota i jej ogień plutonowy, zrządził straszną rzeź w tym tłumie. 2,000 lazzaronów zabitych lub ranionych legło na polu bitwy między Caserte i Pontana. Ktokolwiek ocalał, lub lekką tylko poniósł ranę, chronił się ucieczką i niezatrzymywał aż w Casanuova.
Nazajutrz słyszano grzmot dział w kierunku Neapolu; ale utrudzeni jeszcze wczorajszą porażką, oczekiwali pijąc wieści o bitwie. Z rana dowiedzieli się że dzień był pomyślnym dla Francuzów, którzy zabrali ich towarzyszom 27 dział, zabili 1,000 ludzi i wzięli 600 do niewoli.
Wtedy zebrało się ich do 7,000 i spiesznym pochodem puścili się na pomoc lazzaronom broniącym miasta, zostawiając na drodze jako wskazówki rzezi tych ranionych, którzy połączywszy się poprzedniego dnia i w nocy, nie mieli dość siły aby biedź z nimi.
Przybywszy do Largo del Castello, podzielili się na trzy oddziały. Jedni przez Toledo pobiegli z pomocą na Largo delle Pigne; drudzy przez la strada dei Tribunali do Castelcapuano, inni przez La Marina na Stary Rynek.
Kurzem i krwią okryci, upojeni winem, które im przez całą drogę dawano, rzucili się jako nowe posiłki w szeregi od wczoraj walczących. Już raz zwyciężeni, przybiegając na pomoc braciom, nie chcieli być zwyciężonymi po raz drugi. Każdemu republikanów! walczącemu jeden przeciwko sześciu, przybywał jeszcze jeden lub dwóch wrogów do pokonania; a iżby ich pokonać, niedość było ranić, należało zabić, bo jak już powiedzieliśmy, ranni walczyli do ostatniego tchnienia.
Walka ta prawie bez żadnej korzyści trwała do trzeciej po południu. Salvato, Monnier i Mateusz Maurice zdobyli zamek del Carmine i Stary Rynek; Championnet, Thiebault i Duhesme zajęli Castel Capuano i posunęli swoje przednie straże aż do largo San Giuseppe i do trzeciej części ulicy dei Tribunali; Kellerman postąpił aż do końca ulicy dei Cristallini, podczas gdy Dufresse po zaciętej walce opanował Albergo dei Poveri.
Wtedy nastąpił rodzaj rozejmu skutkiem utrudzenia; obie strony już były rzezią znużone. Championnet spodziewał się że ten straszny dzień, w którym lazzaroni utracili 4 do 5,000 ludzi, będzie dla nich nauką i że się upokorzą. Widząc że się na to niezanosi, pisał wśród zgiełku na bębnie proklamacją do ludu neapolitańskiego i polecił adjutantowi swemu Villeneuve, który napowrót objął przy nim swą służbę, aby ją zawiózł do magistratu Neapolu. W tym celu dodał mu jako parlamentarzowi trębacza i białą chorągiew. Ale wśród okropności jakich był pastwą Neapol, magistrat stracił całą powagę. Patrjoci wiedząc iż w owych zamieszaniach byliby zamordowani, pozostawali ukryci. Villeneuve pomimo trębacza i chorągwi białej, gdzie tylko się zjawił, był strzałami przyjęty. Kula zerwała mu łęk u siodła i był zmuszony powrócić, nie dawszy nieprzyjacielowi poznać proklamacji generała.
Była ona zredagowaną po włosku, w języku którym Championnet władał równie jak francuzkim i brzmiała jak następuje:
„Obywatele! Zawiesiłem na chwilę zemstę wojenną wywołaną strasznem rozpasaniem i wściekłością kilku osobistości zapłaconych przez waszych morderców. Wiem jak lud neapolitański jest dobrym i dlatego z głębi serca ubolewam nad złem, jakie jestem zmuszony mu wyrządzić. To też korzystam z tej chwili spoczynku, aby odwołać się do was, jakby się odwołał ojciec do swych dzieci wzburzonych, ale kochanych zawsze, aby wam powiedzieć: wyrzeczcie się obrony bezużytecznej, złóżcie broń, a osoby, własność i religia będą uszanowane.
„Każdy dom z którego padnie strzał, będzie spalonym, a mieszkańcy jego rozstrzelani. Ale niech tylko nastanie spokój, zapomnę przeszłości i błogosławieństwa Niebios spadną znów na tę szczęśliwą okolicę.
Po przyjęciu jakiego doznał Villeneuve, trudno było nie stracić nadziei, na ten dzień przynajmniej. O czwartej godzinie kroki nieprzyjacielskie rozpoczęto z większą niż kiedykolwiek zaciętością. Nawet noc nie zdołała rozłączyć walczących. Jedni strzelali, nie zważając na ciemność; drudzy kładli się między umarłymi na gorących popiołach i rozpalonych gruzach, Armia francuzka upadająca z utrudzenia, utrąciwszy tysiąc ludzi zabitych i rannych, zatknęła sztandar kolorowy na twierdzy del Carmine, na Castel Capuano i na Albergo dei Poveri.
Jak to już powiedzieliśmy, prawie trzecia część miasta była w ręku Francuzów.
Wydano rozkaz aby armia całą noc stała pod bronią, pilnowała stanowisk i równo ze dniem rozpoczęła walkę.
Gdyby nawet rozkaz stania całą noc pod bronią nie był wydany przez generała główno dowodzącego, żołnierze dla własnego bezpieczeństwa nie mogli jej ani na chwilę porzucić. Przez całą noc dzwoniono na gwałt we wszystkich kościołach leżących w dzielnicach neapolitańskich, pozostałych w posiadaniu neapolitańczyków. Wszystkie przednie straże lazzaroni próbowali atakować; ale wszędzie zostali odparci ze znacznemi stratami.
W nocy wszyscy otrzymali rozkazy na dzień następny. Salvato przybywając donieść generałowi o zdobyciu twierdzy del Carmine, odebrał rozkaz na dzień następny posunięcia się z bagnetami i przyspieszonym krokiem, brzegiem morskim, z dwoma oddziałami swego korpusu do Zamku Nowego i zdobycia go za jakąkolwiek cenę, ażeby mógł niezwłocznie zwrócić swe działa przeciwko lazzaronom, podczas gdy Monnier i Mateusz Maurice będą usiłowali utrzymać się w swoich stanowiskach; Kellerman zaś, Dufresse i główno dowodzący, złączeni na strada Foria, przerżną się do Toledo przez Largo delle Pigne.
Około drugiej zrana jakiś człowiek przedstawił się w namiocie głównego dowódzcy w San Giovanni z Carbonara. Na pierwszy rzut oka, pod przebraniem wieśniaka z Abruzzów generał poznał Hektora Caraffę.
Opuścił on zamek San-Elmo aby oznajmić Championnetowi że warownia będąc źle w. żywność zaopatrzoną, nie posiadająca więcej nad 500 do 600 ładunków, nie chciała bezużytecznie pozbywać się swojej amunicji, ale że nazajutrz, celem poparcia go, armaty z twierdzy będą bić z tyłu dosięgając na wszystkich punktach lazzaronów, których armia francuzka będzie atakować z przodu.
Znudzony bezczynnością, Hektor Caraffa przybywał nietylko dla powiadomienia generała, ale nadto aby przyjąć udział w jutrzejszej bitwie.
O godzinie siódmej zabrzmiały trąby i uderzono w bębny. Podczas nocy Salvato posunął się dalej.
Z 1,500 ludźmi na dany sygnał wysunął się z po za gmachu celnego i puścił się biegiem ku Zamkowi Nowemu. W tej chwili szczęśliwy przypadek przybył mu w pomoc.
Nicolino niecierpliwie oczekujący ze swej strony ataku, przechadzał się po wale, zachęcając swoich artylerzystów, aby z pożytkiem używali pozostałej im amunicji.
Jeden z nich śmielszy od innych, zawołał go.
Nicolino przybył.
— Czego chcesz? zapytał.
— Czy widzisz pan tę chorągiew powiewającą na Castel Nuovo?
— Zapewne, że ją widzę, powiedział młodzieniec i przyznaję nawet iż ona mnie drażni niepomiernie.
— Czy komendant pozwala mi ją zrzucić?
— Czem?
— Kulą.
— I ty będziesz mógł to dokonać?
— Tak się spodziewam, komendancie.
— Wiele żądasz strzałów?
— Trzech.
— Zgadzam się; ale uprzedzam cię iż jeżeli jej nie zrzucisz za trzecim strzałem, odsiedzisz trzy dni w areszcie.
— A jeżeli zrzucę!
— Dostaniesz dziesięć dukatów.
— Dobrze, zgadzam się.
Artylerzysta wycelował, przyłożył lont; kula przeszła między tarczą herbową i drzewcem, dziurawiąc płótno chorągwi.
— Dobrze, powiedział Nicolino, ale to jeszcze nie dosyć.
— Wiem o tem, odpowiedział artylerzysta, to też będę się starał zrobić lepiej.
Działo zostało wycelowane z większą jeszcze niżeli pierwszy raz uwagą. Artylerzysta badał z której strony wiatr wieje; uznał małą zmianę w kierunku, jaką powiew mógł nadać kuli, podniósł się, znów się nachylił, zmienił cel o setną część linii i zbliżył lont: usłyszano huk i chorągiew przecięta u podstawy upadła.
Nicolino klasnął w ręce i dał artylerzyście przyrzeczone dziesięć dukatów, nie domyślając się wpływu jaki wywrzeć miało to zdarzenie.
W tej chwili czoło kolumny Salvaty przybywało do Immacolatella. Salvato jak zwykle, szedł pierwszy. Widział upadającą chorągiew i chociaż poznał iż to było skutkiem przypadku, zawołał:
— Zniżają chorągiew, warownia się poddaje. Naprzód przyjaciele! Naprzód!
I puścił się przyspieszonym biegiem.
Z swojej strony obrońcy warowni nie widząc chorągwi i sądząc że ją rozmyślnie zdjęto, wołali że ich zdradzono. Ztąd wynikło zamieszanie wśród którego obrona została chwilowo osłabioną. Salvato skorzystał z tego, aby przebyć ulicę del Piliere. Wysłał swoich saperów przeciwko bramie warowni petarda ją wysadziła. Wpadł do wnętrza Castel Nuovo, wołając:
— Za mną!
W dziesięć minut potem warownia była zdobytą, a jej armaty miotając ogniem na largo del Castella i pochyłość Olbrzyma, zmuszały lazzaronów schronić się w ulicach gdzie mury domów od kul ich zasłaniały.
Trójkolorowa chorągiew Francuzka natychmiast zastąpiła sztandar biały.
Placówka postawiona u szczytu castel Capuano, oznajmiła generałowi Championnet o wzięciu warowni.
Trzy zamki tworzące trójkąt miasto obejmujący, były już w ręku Francuzów.
Championnet, który właśnie połączył się z Dufressem na ulicy Foria, gdy otrzymał wiadomość o zdobyciu Castel Nuovo, posłał Villeneuv’a brzegiem morza, powinszować Salvacie i rozkazać, aby powierzywszy straż zamku jednemu z oficerów, sam natychmiast przybył do niego.
Villeneuve zastał młodego dowódzcę brygady opartego o strzelnicę z okiem w Mergelinę utkwionem. Ztamtąd mógł widzieć ten drogi dom Palmowy, który od dwóch miesięcy tylko w snach widywał. Wszystkie okna były zamknięte; jednakże za pomocą lunety zdawało mu się iż widzi otwarte drzwi od balkonu na ogród wychodzące. Rozkaz generała zastał go w tem zadumaniu.
Powierzył dowództwo Villeneuvowi, wsiadł na konia i pojechał galopem.
W chwili gdy Championnet i Dufresse połączeni gnali lazzaronów ku ulicy Toledo i gdy straszny ogień raził nietylko z largo delle Pigne, ale ze wszystkich okien, spostrzeżono dym nad wałem zamku San-Elmo; potem usłyszano huk kilku armat wielkiego kalibru i ujrzano wielkie zamieszanie między lazzaronami zrządzone.
Nicolino dotrzymywał słowa.
W tym samym czasie oddział dragonów przebiegł jak potok pędząc przez ulicę della Stalla, podczas gdy gęste strzały dały się słyszeć za muzeum Borbonico. Był to Kellerman łączący się z korpusami Dufressa i Championneta.
W jednej chwili largo delle Pigne zostało opióźnione i trzej generałowie mogli sobie podać rękę.
Lazzaroni cofali się przez ulicę Santa-Maria in Constantinopoli i la salita dei Studi. Ale chcąc przebyć largo San Spirito i Mercatello, byli zmuszeni przechodzić pod ogniem zamku San-Elmo, który, pomimo szybkości biegu zdążył przesłać w ich szeregi pięć lub sześć zwiastunów śmierci.
Podczas cofania się lazzaronów, przyprowadzono Championnetowi, jednego z ich dowódzców którego ujęto po rozpaczliwej obronie. Okryty krwią, w podartem odzieniu, z groźnym wyrazem twarzy, głosem szyderczym, był on prawdziwym typem neapolitańczyka doprowadzonego do najwyższego stopnia wzburzenia.
Championnet wzruszywszy ramionami, odwrócił się od niego.
— Dobrze, powiedział. Niech rozstrzelają tego zucha dla przykładu.
— Zdaje się, rzekł lazzaron, że Nanno się omyliła, miałem zostać pułkownikiem i być powieszonym; jestem tylko kapitanem i umrę rozstrzelany. To mnie uspokaja o moją siostrzyczkę.
Championnet usłyszał i zrozumiał te słowa. Już miał wybadać skazanego, ale gdy w tej chwili spostrzegł jeźdźca pędzącego w cwał, i kiedy w jeźdzcu tym poznał Salvatę, całą swoją uwagę zwrócił na tegoż. Pociągnięto lazzarona, oparto go o podwaliny muzeum burbońskiego i chciano mu zawiązać oczy.
Ale on oburzył się na to.
— Generał powiedział, żeby mię rozstrzelano, zawołał; ale nie kazał zawiązać mi oczów.
Na ten głos Salvato zadrżał, odwrócił się i poznał Michała; Michał poznał także młodego oficera.
— Na krew Chrystusa! — odezwał się do niego lazzaron, powiedzże im panie Salvato, że nie ma potrzeby przewiązać mi oczów, aby mnie rozstrzelać. I odpychając otaczających go, założył ręce i oparł się o mur.
— Michał! wykrzyknął Salvato. Generale, ten człowiek ocalił mnie od śmierci, błagam cię o jego życie.
I nie czekając odpowiedzi generała, będąc pewnym że prośba jego będzie wysłuchaną, Salvato zeskoczył z konia, usunął żołnierzy przysposabiających broń do rozstrzelania Michała, rzucił się w objęcia lazzarona, uściskał go i przycisnął do serca.
Championnet spostrzegł od razu jakie z tego zdarzenia może wyciągnąć korzyści. Wymierzać sprawiedliwość jest wielkim przykładem, ale przebaczać jest niekiedy wielkiem wyrachowaniem. Natychmiast dał znak Salvacie, który mu przyprowadził Michała. Wielkie koło otoczyło dwóch młodych ludzi i generała.
Koło to składali Francuzi zwycięzcy, jeńcy neapolitańscy i patrjoci, którzy przybiegli bądź aby powinszować Championnetowi, bądź aby się oddać pod jego opiekę.
Championnet przewyższający o całą głowę to koło, podniósł rękę na znak że chce mówić i nastąpiła cisza.
— Neapolitańczycy! powiedział po włosku, zamierzyłem, jak widzieliście, kazać rozstrzelać tego człowieka, wziętego z bronią w ręku i przeciwko nam walczącego; ale mój dawny adjutant, dowódzca brygady Salvato, prosi o ułaskawienie tego człowieka, mówiąc mi że on ocalił mu życie. Nietylko ułaskawię go ale pragnę wynagrodzić człowieka który ocalił życie oficerowi francuzkiemu. Potem odwracając się do Michała zdumionego tą przemową: — Jaki stopień zajmowałeś pomiędzy twoimi towarzyszami?
— Byłem kapitanem, Ekscelencjo, odpowiedział więzień. I z właściwą sobie swobodą, dodał: Ale zdaje się że na tem nie skończę. Wróżka przepowiedziała mi że będę mianowany pułkownikiem a następnie powieszonym.
— Nie chcę i nie mogę zająć się spełnieniem obydwóch przepowiedni, jednej tylko się podejmuję. Mianuję cię pułkownikiem rzeczypospolitej partenopejskiej. Zajmij się uorganizowaniem swego pułku. Na siebie biorę twój żołd i umundurowanie.
Michał podskoczył z radości.
— Niech żyje generał Championnet! zawołał, niech żyją Francuzi! Niech żyje rzeczpospolita partenopejska!
Jak to już powiedzieliśmy, pewna liczba patrjotów otaczała generała. Okrzyk Michała wywołał więc rozleglejsze echo aniżeli można się było spodziewać.
— A teraz, rzekł generał, mówiono wam, że Francuzi są bezbożnikami, nie wierzącymi ani w Boga ani w Madonnę, ani w świętych: oszukano was. Francuzi mają wielkie nabożeństwo do Boga, do Madonny, szczególniej zaś do św. Januarjusza. Dowodem tego jest że w tej chwili głównie zajmuje mnie myśl, aby uchronić i uczcić kościół i relikwie błogosławionego biskupa neapolitańskiego i chcę mu dać straż honorową, jeżeli Michał zobowiąże się jej przewodniczyć.
— Zobowiązuję się! wykrzyknął — Michał, podrzucając w górę swoją czerwoną wełnianą czapeczkę, zobowiązuję się! więcej nawet, ręczę za nią!
— Zwłaszcza, rzekł mu po cichu Championnet, jeżeli dowódzcą jej będzie twój przyjaciel Salvato.
— Ah! za niego i moją siostrzyczkę, oddałbym życie, generale.
— Czy słyszysz Salvato, powiedział Championnet do młodzieńca, polecenie jest nadzwyczajnie ważne: chodzi bowiem o zawerbowanie św. Januarjusza pomiędzy republikanów.
— I mnie polecasz, generale, przypięcie mu trójkolorowej kokardy? odpowiedział śmiejąc się młodzieniec. Nie sądziłem że posiadam tyle powołania do dyplomacji; ale mniejsza o to, zrobi się co będzie można.
— Pióra, atramentu i papieru, zawołał Championnet.
Wszyscy się rzucili i po chwili Championnet miał przed sobą dziesięć piór i tyleż arkuszy papieru do wyboru. Generał nie zsiadając z konia, napisał na łęku siodła do kardynała-arcybiskupa list następującej treści:
„Eminencjo! Zawiesiłem na chwilę wściekłość moich żołnierzy i zemstę za popełnione zbrodnie. Skorzystaj z tego zawieszenia broni i otwórz wszystkie kościoły; wystaw Najświętszy Sakrament, zachęcaj do pokoju, porządku i posłuszeństwa prawom. Pod temi warunkami zapomnę przeszłości i nakażę uszanowanie dla religii, osób i własności. Oświadcz ludowi, że ktokolwiek byliby ci których zmuszony będę ukarać, powstrzymam rabunek i że spokojność i cisza odrodzą się w tem nieszczęśliwem, zdradzonem i oszukanem mieście. Ale zarazem oświadczam że za jeden wystrzał dany z okna, dom zostanie spalonym, a mieszkańcy jego rozstrzelani. Spełnij więc powinności twego powołania, a sądzę że twoja gorliwość będzie pożyteczną dla ogółu. Posyłam straż honorową dla kościoła św. Januarjusza.
Michał wysłuchawszy, tak jak wszyscy, czytania tego listu, szukał w tłumie wzrokiem swego przyjaciela Pagliuccella; ale nie znalazłszy go, wybrał czterech lazzaronów, na których mógł liczyć jak na samego siebie i szedł przed Salvatą, za którym postępowała kompania grenadjerów.
Mały orszak udał się z Largo delle Pigne do gmachu arcybiskupiego, nie zbyt od tego placu oddalonego, przez la strada dell’Orticello, vico di San-Giacomo dei Ruffi i la strada del’Archevescovado, to jest przez kilka najjaśniejszych i najwięcej zaludnionych ulic w starym Neapolu. Francuzi nie zdobyli jeszcze tego punktu miasta, zkąd od Czasu do czasu dochodził odgłos strzału w rodzaju zachęty i gdzie przechodząc republikanie mogli wyczytać na twarzach trzy wrażenia tylko: przestrach, nienawiść i zdumienie.
Szczęściem Michał ocalony przez Salvatę, ułaskawiony przez Championneta, widząc się już harcującego na pięknym koniu, w mundurze pułkownika, połączywszy się z Francuzami szczerze i z całym zapałem swej prawej natury, postępował przed nimi krzycząc ile mu sił starczyło: „Niech żyją Francuzi! Niech żyje generał Championnet! Niech żyje święty Januarjusz!“ Potem gdy wyraz twarzy ludności wydawał mu się nadto złowrogim. Salvato kładł mu w rękę garść karlinów, on rzucał na około siebie, oznajmiając ziomkom swym jakie polecenie było powierzone Salvaeie, a to zwykle sprowadzało na twarze wyraz łagodniejszy i życzliwszy.
Oprócz tego Salvato pochodzący z prowincyj neapolitańskich, mówił językiem gminu neapolitańskiego, jak gdyby pochodził z Porto-Basso, odzywał się od czasu do czasu do swoich ziomków, co poparte garściami karlinów Michała, także swój wpływ wywierało.
W ten sposób przebyto drogę do gmachu arcybiskupiego; grenadjerzy ustawili się pod portykiem. Michał miał długą mowę, tłumacząc swoim rodakom ich obecność, dodał że dowodzący nimi oficer ocalił mu życie w chwili kiedy już miał być rozstrzelanym i prosił w imieniu przyjaźni jaką miano dla niego, t. j. dla Michała, aby nie znieważano ani tegoż oficera ani jego żołnierzy, będących obrońcami św. Januarjusza.
Zaledwo Championnet zobaczył znikających Michała, Salvatę i kompanię francuzką na rogu la strada del l’Orticello, kiedy przyszła mu nagle myśl mogąca się nazwać natchnieniem. Pomyślał że najlepszym środkiem do zerwania szeregów lazzaronów, usiłujących bronić się jeszcze i zakończenia rabunków pojedyńczych, będzie wydanie na rabunek powszechny królewskiego pałacu. Spiesznie zakomunikował tę myśl kilku lazzaronom wziętym do niewoli których uwolniono pod warunkiem, że powrócą do swoich towarzyszów i objawią im ten projekt jako swój własny. Był to rodzaj wynagrodzenia samych siebie za poniesione trudy i krew przelaną.
Projekt ten został pożądanym skutkiem uwieńczony. Najzaciętsi, widząc trzy części miasta zdobyte, stracili nadzieję zwycięztwa i tem samem uznali za korzystniejsze rabować niż bić się dalej.
W istocie zaledwo lazzaroni dowiedzieli się o upoważnieniu zrabowania zamku — a nie tajono przed nimi że upoważnienie to pochodziło od generała francuzkiego — cała ta tłuszcza rzuciła się w ulicę Toledo i w ulicę dei Tribunali ku pałacowi królewskiemu, zabierając z sobą kobiety i dzieci, roztrącając warty, wyłamując drzwi i zalewając potokiem trzy piętra pałacu.
W niespełna trzy godziny, wszystko zabrano, nawet okucia okien.
Pagliuccella, którego Michal daremnie szukał na Largo delle Pigne, aby go uwiadomić o swym świetnym losie, jeden z pierwszych rzucił się do pałacu i zwiedził go z ciekowością która nie była bezowocną, od piwnic do strychu i od frontu wychodzącego na kościół San Ferdinando do wychodzącego na Darsena.
Fra Pacifico przeciwnie, widząc że wszystko stracone, wzgardził nagrodą ofiarowaną za upokorzoną jego odwagę i z bezinteresownością przynoszącą zaszczyt dawnej nauce karności na fregacie admirała, jak lew ciągle stawiając czoło nieprzyjacielowi, cofał się do klasztoru Infrascata i la salita dei Capucini; potem, gdy się zamknęły za nim drzwi klasztoru, odprowadził osła do stajni, kij swój rzucił w ogień i połączył się z innymi braciszkami śpiewającymi w kościele Dies illa, dies irae. Musiałby być bardzo przebiegłym, ktoby odgadł pod suknią mnicha jednego z dowódzców lazzarońskich, który przez trzy dni walczył.
Nicolino Caracciolo z wysokości wału zamku San-Elmo widział wszystkie koleje dnia 21, 22 i 23 i przekonaliśmy się że w chwili kiedy mógł przynieść pomoc Francuzom, dotrzymał im słowa. Zdziwienie jego było niezmierne, kiedy zobaczył lazzaronów opuszczających stanowiska wtenczas gdy ich nikt nie ścigał i z bronią w ręku i z pozorem odwrotu, nie cofających się do pałacu królewskiego, lecz rzucających się na niego.
Po chwili wszystko się wyjaśniło Po sposobie w jaki odepchnięto wartę, wysadzono drzwi, potem po ukazaniu ich się w oknach na wszystkich piętrach i na wszystkich balkonach, domyślił się że walczący, korzystając z chwili zawieszenia broni, aby nie tracić czasu, urządzili sobie rabunek. A że nie wiedział że rabunek ten nastąpił z poduszczenia generała francuzkiego, w cały ten tłum posłał trzy strzały armatnie, które zabiły siedmnaście osób, między nimi jednego księdza, a zgruchotały nogę olbrzyma marmurowego, starożytnego posągu Jowisza Statora, zdobiącego plac pałacowy.
Żądza rabunku tak ten tłum opanowała, tak dalece zastąpiła wszystkie inne uczucia, że przytoczymy dwa fakta, dające wyobrażenie o ruchliwości umysłu tego ludu, dokonywającego chwilą przedtem cudów waleczności dla obrony swego króla.
W pośród tego tłumu myślącego tylko o rabunku, adjutant Villeneuve, trzymający straż w Castel Nuovo, wysłał porucznika na czele patrolu z pięćdziesięciu ludzi, z rozkazem posunięcia się do Toledo, celem porozumienia się z przednią strażą francuzką Porucznik kazał postępować przed sobą kilku lazzaronom patrjotom, wołającym: „Niech żyją Francuzi! Niech żyje wolność!“ Na te okrzyki, marynarz z Santa Lucia, zagorzały burbonista — marynarze z Santa-Lucia do dziś dnia są jeszcze burbonistami, — zaczął krzyczyć: „Niech żyje król“ Ponieważ ten okrzyk mógł znaleźć echo i spowodować wymordowanie całego oddziału, porucznik schwycił marynarza za kołnierz i przytrzymując go zawołał: „ognia!“
Marynarz padł rozstrzelany wśród tłumu, a ten tłum zaprzątniemy teraz innemi sprawami, nie zwrócił na to uwagi i nie pomyślał o zemście.
Drugim przykładem był sługa pałacowy, który gdy nieoględnie wyszedł w liberji wyszywanej złotem, liberję tę podarto na szmaty, aby oberwać złoto, chociaż to była liberja królewska.
W tej samej chwili, kiedy sługę królewskiego zostawiono w koszuli aby zerwać galony jego ubrania, Kellerman na czele oddziału złożonego z 200 lub 300 ludzi idąc od strony Mergelliny, wchodził przez Santa-Lucia na plac zamkowy. Ale zanim tam przybył, zatrzymał się przy kościele Santa-Maria di Porto Salvo i kazał wywołać don Michel-Angelo Ciccone.
Przypominamy sobie że był to ten sam ksiądz patrjota, którego Cirillo sprowadził dla udzielenia ostatnich Sakramentów zbirowi ranionemu przez Salvatę w nocy z dnia 22 na 23 września, a który 23 września rano skonał w domu gdzie go złożono, na rogu wodotrysku lwa.
Kellerman miał list od Cirilla, który odwoływał się do patrjotyzmu godnego księdza, zachęcając aby się połączył z Francuzami.
Don Michel-Angelo Ciccone nie wahał się ani chwili: poszedł z Kellermanem.
W południe lazzaroni złożyli broń i Championnet zwycięzca przebiegał miasto. Kupcy, mieszczanie, cała spokojna część ludności nie biorąca udziału w walce, nie słysząc już wystrzałów, ani okrzyków śmierci, zaczęli nieśmiało otwierać drzwi i okna magazynów i domów. Pierwszy rzut oka na generała dawał już rękojmię bezpieczeństwa, gdyż był otoczony ludźmi których talent, nauka i odwaga były szanowane w całym Neapolu. Byli to: Baffi, Poerio, Pagano, Cuoco, Logoteta, Carlo Lambert, Ettore Caraffa, Cirillo, Manthonnet, Schipani. Dzień nagrody nadszedł nakoniec dla tych ludzi, którzy z pod despotyzmu przechodzili na prześladowanie, teraz zaś z prześladowanych stawali się wolnymi. Generał w miarę jak widział otwierające się drzwi, zbliżał się do nich i usiłował upewnić tych, którzy ukazywali się na progu, mówiąc że wszystko skończone, że przynosił im pokój nie wojnę i że tyranię zastąpi wolnością. Wtedy rzuciwszy okiem na drogę przebytą przez generała, widząc spokój panujący tam gdzie przed chwilą Francuzi i lazzaroni mordowali się wzajemnie, neapolitańczycy uspokoili się w istocie i cała ludność di mezzo ceto, to jest mieszczaństwo stanowiące siłę i bogactwo Neapolu, z trójkolorową kokardą na czapce, krzycząc: „Niech żyją Francuzi! Niech żyje wolność! Niech żyje rzeczpospolita!“ rozbiegła się wesoło po ulicach, powiewając chustkami, a w miarę jak się więcej uspokajało, oddawała się żywej radości, ogarniającej tych którzy już pogrążeni w otchłani ciemności i śmierci, nagle jakby cudem odnajdują dzień, światło i życie.
Rzeczywiście gdyby Francuzi byli o 24 godzin później wkroczyli do Neapolu, któż zdoła oznaczyć ile byłoby pozostało domów stojących i ile patrjotów przy życiu?
O godzinie drugiej po południu, Rocca Romana i Maliterno zatwierdzeni w swoich stopniach naczelników ludu, wydali edykt rozkazujący otworzyć sklepy. Edykt ten był wydany pod datą roku I i dnia 2 rzeczy pospolitej Partenopejskiej.
Championnet widział z niepokojem że tylko mieszczaństwo i szlachta zgromadzili się około niego, lud trzymał się na uboczu. Wtedy postanowił nazajutrz użyć środka stanowczego. Wiedział on doskonale że gdyby mu się powiodło przeciągnąć na swoją stronę św. Januarjusza, lud za św. Januarjuszem pójdzie wszędzie. Wysłał polecenie do Salvaty. Salvato mający powierzoną sobie straż katedry, najważniejszego punktu Neapolu, odebrał rozkaz, aby nie opuszczał swego stanowiska bez wyraźnego wezwania wprost od generała.
Polecenie przesłane Salvacie nakazywało mu porozumieć się z kanonikami i zachęcić ich aby nazajutrz wystawili uświęconą ampułkę dla uczczenia przez publiczność, w nadziei że św. Januarjusz dla którego Francuzi najwyższą cześć wyznawali, raczy ukazać cud na ich korzyść.
Kanonicy znaleźli się między dwoma ogniami. Jeżeli św. Januarjusz sprawi cud, skompromitują się w oczach dworu Jeżeli go nie spełni, będą narażeni na gniew generała Francuzkiego. Znaleźli wykręt i odpowiedzieli, że to nie jest pora w której św. Januarjusz miał zwyczaj okazywać cud i że powątpiewają bardzo aby dostojny błogosławiony zechciał nawet dla Francuzów, zmienić zwykłą datę.
Salvato za pośrednictwem Michała odpowiedź kanoników przesłał Championnetowi.
Ale z kolei Championnet odpowiedział, że ta sprawa do Świętego, nie do nich należy, że oni nie powinni przesądzać o złych lub dobrych zamiarach św. Januarjusza i że znaną mu była pewna modlitwa, którą spodziewał się, iż św. Januarjusz pozwoli się wzruszyć.
Kanonicy odpowiedzieli, że ponieważ Championnet wymaga tego koniecznie, oni wystawią ampułki, ale z swojej strony za nic nie odpowiadają.
Zaledwo Championnet był w ten sposób upewniony, kazał natychmiast ogłosić w całem mieście wiadomość, że uświęcone ampułki, będą nazajutrz wystawione i punkt o wpół do jedenastej z rana płynienie drogocennej krwi nastąpi Była to wiadomość dziwna i zupełnie niezrozumiała dla neapolitańczyków. Św. Januarjusz dotąd nic nie uczynił takiego, coby usprawiedliwiło jego stronniczość na korzyść Francuzów. Przeciwnie od jakiegoś czasu okazywał się kapryśnym aż do manii. I tak, w chwili swego wyjazdu na wojnę rzymską, król Ferdynand osobiście stawił się w katedrze, prosząc św. Januarjusza o pomoc i opiekę, a św. Januarjusz pomimo naglącej modlitwy uparcie odmowił płynienia swojej krwi; skutkiem czego wiele osób przewidywało jego klęskę. Przeto, jeżeli św. Januarjusz czynił dla Francuzów to, czego odmówił królowi neapolitańskiemu, to znaczy że św. Januarjusz zmienił swoją opinię, że został jakobinem.
O czwartej po południu widząc spokojność zupełnie przywróconą, Championnet wsiadł na konia i kazał się zaprowadzić do grobowca innego patrona Neapolu, dla którego czuł o wiele większą cześć niż dla św. Januarjusza. Grobowcem tym był grób Publiusza Wirgiliusza Marona, a przynajmniej ruiny, jak utrzymują archeologowie, mieszczące popioły autora Eneidy.
Wszyscy wiedzą że po powrocie z Aten, zkąd go August sprowadził, Wirgiliusz zmarł w Brindisi i że jego popioły ujrzały znów ukochany przezeń Pausilip, zkąd mógł widzieć wszystkie okolice unieśmiertelnione w szóstej księdze Eneidy.
„Zważywszy że pierwszym obowiązkiem rzeczypospolitej jest czcić pamięć wielkich mężów, zachęcając tym sposobem obywateli do ich naśladowania, przedstawiając im chwałę towarzyszącą aż do grobu wzniosłym geniuszom wszystkich narodów i wszystkich czasów —
„Postanowiliśmy co następuje:
„1. Będzie wzniesiony Wirgiliuszowi grobowiec murowany w tem samem miejscu gdzie się obecnie grób jego znajduje, to jest przy grobie Pauzzoles.
„2. Minister spraw wewnętrznych ogłosi konkurs, do którego zostaną przyjęte wszystkie projekta pomnika jakie artyści przedstawią. Konkurs ten trwać będzie dni dwadzieścia.
„Po upływie tego czasu, komisja złożona z trzech członków wyznaczonych przez ministra spraw wewnętrznych, wybierze pomiędzy przedstawionemi projektami ten, który się będzie wydawał najlepszym, a kurja wystawi pomnik, którego wzniesienie będzie powierzone temu, czyj projekt będzie przyjęty.
„Ministrowi spraw wewnętrznych poleca się wykonanie niniejszego rozkazu.
Godną uwagi jest rzeczą, że dwa pomniki przeznaczone Wirgiliuszowi, jeden w Mantui, drugi w Neapolu, zostały nakazane przez dwóch generałów francuzkich. W Mantui przez generała Miollis. W Neapolu przez generała Championnet. W Neapolu po 65 latach nie położono jeszcze pierwszego kamienia do tego pomnika.
Konieczność zmuszająca nas do postępowania bez przerwy za biegiem wypadków politycznych i wojennych, w skutek których Neapol dostał się w ręce Francuzów, spowodowała nas zaniechać na chwilę część romantyczną naszego opowiadania i zostawić na uboczu osoby bierne podlegające tym wypadkom, aby się zająć osobami czynnemi, kierującemi tem wszystkiem. Niech nam więc dozwolonem będzie teraz, kiedyśmy zwrócili już na aktorów epizodycznych tej historji należną im uwagę, powrócić do pierwszych ról, w których koncentruje się interes naszego dramatu.
Do liczby tych osób, względem których obwiniają nas może, chociaż niesłusznie, o zapomnienie, liczy się biedna Luiza San Felice, której przeciwnie ani na chwilę nie straciliśmy z oczu.
Pozostawszy omdlała na ręku swego mlecznego brata Michała, na pobrzeżu Vittoria, podczas kiedy jej mąż wierny swym obowiązkom względem księcia a zarazem i przyrzeczeniom danym przyjacielowi, dążył do księcia Kalabrji z narażeniem własnego życia i zostawił Luizę w Neapolu z narażeniem własnego szczęścia, Luiza zaniesiona do powozu, była odwieziona z wielkiem zadziwieniem Gipyanniny do domu Palmowego.
Michał nie znając prawdziwej przyczyny tego zdziwienia, któremu brew zmarszczona i oko prawie groźne Giovanniny nadawało charakter wyjątkowy, opowiedział zdarzenia tak jak miały miejsce.
Luiza położyła się do łóżka z gwałtowną gorączką. Michał przepędził noc przy niej, a gdy nazajutrz stan Luizy nie polepszył się, pobiegł uwiadomić o tem doktora Cirillo.
Podczas jego nieobecności, posłaniec z poczty przyniósł list pod adresem Luizy.
Nina poznała stempel z Portici. Zauważyła ona iż ile razy przybywał list podobny do tego który trzymała w ręku, pani jej odbierając go, była niezmiernie wzruszoną; potem wychodziła i zamykała się w pokoju Salvaty, zkąd zawsze powracała z oczami łez pełnemi. Domyślała się więc że był to list od Salvaty, i nie wiedząc jeszcze czy go będzie czytała lub nie, zatrzymała go, mając za pozór gdyby listu zażądano, stan w jakim się Luiza znajdowała.
Cirillo przybiegł. Sądził on że Luiza wyjechała, ale z opowiadania Michała domyślił się wszystkiego.
Znamy ojcowską czułość dobrego doktora dla Luizy. Poznał w chorej wszystkie symptomata zapalenia mózgu, nie zadając więc jej żadnych pytań, któreby mogły więcej ją jeszcze rozdrażnić, zajął się tylko zwalczeniem choroby. Zbyt zręczny, aby dozwolił rozwinąć się chorobie, wtenczas kiedy ta choroba zaledwie się rozpoczynała, zapobiegł jej energicznie i po przeciągu trzech dni, Luiza jeżeli nie była zupełnie wyleczoną, przynajmniej wyszła z niebezpieczeństwa.
Czwartego dnia zobaczyła otwierające się drzwi i na widok wchodzącej osoby wydała okrzyk radości i wyciągnęła ku niej obie ręce. Osobą tą była jej serdeczna przyjaciółka, księżna Fusco. Jak to przewidział San Felice, po wyjeżdzie królowej, księżna powróciła do Neapolu. Po kilku chwilach księżna wiedziała już o wszystkiem. Od trzech miesięcy Luiza zmuszoną była wszystko w głębi serca ukrywać; od czterech dni serce to było przepełnione i wbrew maksymie wielkiego moralisty że mężczyźni zachowują lepiej cudze tajemnice, kobiety zaś lepiej zachowują swoje własne, w kilka minut Luiza już nie miała tajemnicy dla swojej przyjaciółki.
Nie potrzebujemy mówić że drzwi łączące obydwa mieszkania były otwarte i że o każdej porze dnia i nocy księżna mogła rozporządzać poświęconym pokojem.
W dniu w którym Luiza opuściła łóżko, odebrała nowy list z Portici. Przy odbieraniu go Giovannina patrzyła na Luizę z niespokojnością. Potem oczekiwała na odczytanie tego listu. Jeżeliby w nim była wzmianka o liście poprzednim, Giovannina wyszukałaby go, znalazłaby z nienaruszoną pieczątką i złożyłaby swoje zapomnienie na karb niespokojności w czasie choroby swej pani. Jeżeli zaś Luiza go nie zażąda, Giovannina na wszelki wypadek zatrzyma go. Nie wiedziała jeszcze co z nim zrobi, ale miał on być pomocą w nikczemnym zamiarze, który jeszcze nie zupełnie dojrzał ale już kiełkował w jej umyśle.
Wypadki postępowały swoim porządkiem. Znane są one: długośmy o nich mówili. Księżna Fusco należąca do stronnictwa patrjotycznego, otworzyła swoje salony i przyjmowała wszystkich ludzi znakomitych i wszystkie odznaczające się kobiety tegoż stronnictwa. W liczbie tych kobiet była Eleonora Fonseca-Pimentel, którą w krotce zobaczymy z sercem kobiety i odwagą mężczyzny, biorącą udział w wypadkach politycznych swego kraju.
Dla Luizy nie zajmującej się dawniej polityką, teraz wszystkie wypadki polityczne były najwyższej wagi. Jakkolwiek zaufani księżnej Fusco dobrze byli o wszystkiem uwiadomieni, w jednym jednak punkcie Luiza zawsze więcej od nich wiedziała, to jest o pochodzie Francuzów na Neapol. I w istocie co trzy lub cztery dni odbierała listy od Salvaty i z nich wiedziała dokładnie, gdzie się znajdowali republikanie.
Odebrała także dwa listy od kawalera. W pierwszym donosił jej o szczęśliwem przybyciu do Palermo i ubolewał ze burzliwy stan morza nie dozwolił jej wraz z nim wsiąść na okręt, ale nie wymagał aby przybyła do niego. List był czuły, spokojny, ojcowski jak zwykle. Prawdopodobnie kawaler nie słyszał lub nie chciał słyszeć ostatniego krzyku rozpaczy Luizy.
Drugi list zawierał o stosunkach na dworze w Palermo, szczegóły, jakie znajdziemy w dalszym ciągu naszego opowiadania. Ale tak jak pierwszy, nie wyrażał życzenia aby Luiza opuściła Neapol. Przeciwnie, udzielał jej rad jak miała się zachować wśród przesilenia politycznego, mającego poruszyć stolicę i uprzedzał ją że przez tegoż samego kurjera dom Backer otrzymał wezwanie aby małżonce kawalera San Felice dostarczył sum jakichby potrzebowała.
Tegoż samego dnia, z listem kawalera w ręku, Andrzej Backer którego Luiza nie widziała od dnia jego odwiedzin w Caserte, przedstawił się w domu Palmowym.
Luiza przyjęła go z zwykłym sobie poważnym wdziękiem, dziękowała mu za jego gotowość, ale uprzedziła, że żyjąc w oddaleniu od świata, postanowiła nieprzyjmować nikogo przez czas nieobecności swego męża. Gdyby zapotrzebowała pieniędzy, uda się sama do banku, albo też przyśle Michała z pokwitowaniem.
Było to najformalniejsze pożegnanie. Andrzej to zrozumiał i oddalił się z westchnieniem.
Luiza odprowadziła go na schody i powiedziała Giovanninie nadchodzącej, zamknąć drzwi za nim:
— Jeżeliby kiedykolwiek pan Adrzej Backer przybył tutaj i chciał ze mną mówić, pamiętaj że nigdy mnie dla niego niema w domu.
Znana jest poufałość sług neapolitańskich z ich paniami.
— A mój Boże! odpowiedziała Giovannina, jakim sposobem taki piękny młodzieniec mógł się pani nie podobać?
— Nie mówię żeby mi się nie podobał, moja panno, odrzekła zimno Luiza; ale w nieobecności męża nie będę przyjmować nikogo.
Giovannina zawsze pod wpływem zazdrości, o mało nie powiedziała: „z wyjątkiem pana Salvato“; lecz się wstrzymała, a całą jej odpowiedzią był uśmiech powątpiewania.
Ostatni list Salvaty do Luizy był datowany 19 stycznia, a nadszedł 20.
Cały ten dzień 20 był dla Neapolu dniem trwogi, a trwoga ta była dla Luizy jeszcze dotkliwszą niż dla innych. Wiedziała od Michała o przygotowaniach do obrony, od Salvata zaś wiedziała także że główno-dowodzący przysiągł za jakąbądź cenę zdobyć miasto.
Salvato błagał Luizy aby w razie bombardowania Neapolu, schroniła się przed pociskami do najgłębszej piwnicy swego domu.
Można się było obawiać tego niebezpieczeństwa szczególniej gdyby zamek San-Elmo nie dotrzymał danego przyrzeczenia i oświadczył się przeciw Francuzom i patrjotom.
Dnia 21 stycznia z rana wielki rozruch powstał w Neapolu. Zamek San-Elmo, jak przypominamy sobie, zatknął chorągiew trójkolorową; dotrzymał więc przyrzeczenia i oświadczył się za patrjotami i Francuzami.
Luiza była uradowana, nie z powodu patrjotów, nie z powodu Francuzów, nie miała ona nigdy żadnej opinii politycznej; ale zdawało jej się że poparcie dane patrjotom i Francuzom, zmniejszało niebezpieczeństwo na które był narażony jej ukochany, ponieważ był patrjotą z serca, Francuzem z przyznania.
Tego samego dnia Michał przybył ją odwiedzić. Michał jeden z naczelników ludu, zdecydowany walczyć do ostatniej kropli krwi, za sprawę której dokładnie nie rozumiał, ale do której należał przez urodzenie swoje i przez porywający go wir — Michał na wszelki przypadek przybywał pożegnać się z Luizą i polecić jej swą matkę.
Luiza bardzo płakała żegnając swego brata mlecznego; ale nie wszystkie łzy płynęły skutkiem niebezpieczeństwa na jakie narażał się Michał: większa ich część płynęła nad niebezpieczeństwem jakiem był Salvato zagrożony.
Michał w połowie śmiejąc się, w połowie plącząc, nie sięgając dalej myślą nad to co Luiza mówiła, uspakajał ją co do swego losu, przypominając przepowiednie Nannony: Podług przepowiedni albanki, Michał miał umrzeć albo pułkownikiem albo na szubienicy. Obecnie zaś Michał był dopiero kapitanem i jeżeli był narażony na utratę życia, to tylko śmiercią przez ogień lub żelazo a nie przez postronek.
Prawda, że jeżeli przepowiednia Nannony ziściłaby się dla Michała, powinnaby się także sprawdzić dla Luizy i jeżeli Michał miał umrzeć powieszony, Luiza miała zginąć na rusztowaniu.
Widoki te nie były pocieszające.
W chwili gdy Michał oddalał się od Luizy, ona zatrzymała go i z ust jej wydobyły się oddawna na nich błądzące wyrazy:
— Jeżeli spotkasz Salvatę...
— O! siostrzyczko! wykrzyknął Michał.
Oboje doskonale się zrozumieli.
W godzinę po ich rozłączeniu się, usłyszano pierwsze strzały armatnie.
Większa część patrjotów neapolitańskich, którzy skutkiem podeszłego wieku lub spokojnego usposobienia nie uważali się powołanymi do broni, była zgromadzona u księżnej Fusco. Tam co chwila przybywały wieści o bitwie. Ale Luizę zanadto zajmowała ta walka ażeby oczekiwała na wiadomości w salonie i wśród towarzystwa zebranego u księżnej. Sama w pokoju Salvaty klęcząc przed ukrzyżowanym Zbawicielem, modliła się. Każdy strzał armatni odbijał się w jej sercu.
Od czasu do czasu księżna Fusco przychodziła do swej przyjaciółki i mówiła o powodzeniu Francuzów, ale zarazem uniesiona dumą narodową, opowiadała o cudach waleczności lazzaronów.
Luiza odpowiadała jękiem. Zdawało jej się że każda kula, każdy cios groził sercu Salvaty. Czyż ta straszna walka miała trwać wiecznie?
Podczas wypadku dnia 21 i 22 stycznia, Luiza położyła się ubrana na łóżku Salvaty. Kilka razy lazzaroni sprawili popłoch; opinia patrjotyczna księżnej nie chroniła jej od niebezpieczeństwa. Luizę wcale nie obchodziło to, co niepokoiło innych: ona myślała tylko i marzyła o Salvacie.
Trzeciego dnia zrana strzelanie ustało i doniesiono że Francuzi byli zwycięzcami na wszystkich punktach, ale nie byli jeszcze panami miasta.
Jakie były następstwa tej zaciętej walki? Czy Salvato zginął, czy żyje jeszcze?
Wrzawa walki ustała zupełnie po ostatnich trzech wystrzałach armatnich z zamku San-Elmo na rabusiów zamku królewskiego wymierzonych.
Jeżeli nie zdarzyło się nieszczęście, powinna zobaczyć Michała albo Salvatę; — niewątpliwie Michała pierwej, gdyż Michał mógł do niej przybyć o każdej dnia porze, podczas gdy Salvato niewiedząc że ona jest samą, nieodważyłby się przybyć do niej inaczej jak w nocy i drogą umówioną.
Luiza stanęła w oknie z oczami utkwionemi w Chiaja: od tej strony spodziewała się wiadomości.
Godziny upływały. Dowiedziała się o zupełnem poddaniu miasta; słyszała okrzyki tłumu towarzyszącego Championnetowi do grobu Wirgiliusza; wiedziała że nazajutrz miało nastąpić rozpłynienie błogosławionej krwi św. Januarjusza; ale wszystko to przesunęło się przed jej umysłem, jak widma przesuwają się około łóżka uśpionego człowieka. Nie tego ona oczekiwała, spodziewała się, pragnęła.
Zostawmy Luizę przy oknie, powróćmy do miasta i zwróćmy uwagę na obawy innej duszy, niemniej od niej stroskanej.
Wiadomo o kim chcemy mówić.
Albo nam się zupełnie nie udał portret fizyczny i moralny Salvaty, albo nasi czytelnicy wiedzą że jakkolwiek młody oficer gorąco pragnął widzieć Luizę, jednakże obowiązki żołnierza miały u niego zawsze pierwszeństwo przed dążnościami kochanka. Odłączył się od armii, oddalił od Neapolu, to znów zbliżał się nie wydawszy skargi, nie zrobiwszy najmniejszej uwagi, chociaż doskonale wiedział że na pierwszą wzmiankę uczynioną Championnetowi o magnesie ciągnącym go do Neapolu, generał czujący dla niego życzliwość i szacunek, byłby go posunął naprzód i byłby mu ułatwił wejście do Neapolu.
W chwili gdy przybywszy tak w porę do Largo delle Pigne aby ocalić życie Michałowi, przyciskał młodego lazzarona do piersi, serce jego było przepełnione podwójnem uczuciem radości; raz dlatego że mógł się odwdzięczyć za wyrządzoną mu przez tegoż przysługę, powtóre ponieważ wiedział że zostawszy z nim sam na sam otrzyma wiadomości o Luizie i będzie miał z kim o niej pomówić.
Ale i tym razem jeszcze oczekiwanie jego było zawiedzione. Żywa wyobraźnia Championneta upatrzyła w połączeniu lazzaronów z Salvatą zdarzenie mogące przynieść korzyści. Pomysł w zarodzie, który następnie dojrzał do tego stopnia że generał postanowił nakłonić św. Januarjusza do okazania cudu, przyszedł mu do głowy i zamierzył oddać straż katedry Salvacie, wybierając Michała jako przewodnika do katedry.
Widzieliśmy że ten podwójny wybór był dobry, ponieważ uzyskał powodzenie.
Tylko Salvato miał rozkaz pozostać przy straży w katedrze aż do jutra i był za nią odpowiedzialny.
Ale zaledwo przybyli do gmachu arcybiskupiego, zaledwo grenadjerzy zostali ustawieni pod portykiem kościoła i na małym placu wychodzącym na strada dei Tribunali, Salvato objął Michała za szyję, uprowadził do katedry i wymówił tylko te dwa wyrazy, zawierające w sobie wszystkie pytania:
— A ona?
I Michał — z głęboką domyślnością, czerpaną w potrójnem uczuciu uwielbienia, czułości i wdzięczności jakie miał dla Luizy, opowiadał mu wszystko, od usiłowań bezsilnych wyjechania z swym mężem aż do ostatnich wyrazów wymówionych przed trzema dniami z serca wypływających: — Jeżelibyś spotkał Salvatę!
Tak więc ostatnie wyrazy Luizy i pierwsze Salvaty mogły się w ten sposób tłómaczyć:
— Kocham go zawsze!
— Uwielbiam więcej niż kiedykolwiek.
Chociaż uczucie jakie Michał miał dla swojej Assunty nie dosięgało wielkości uczucia Salvaty i Luizy, młody lazzaron umiał ocenić wysokości których sam nie dosięgał; i w nadmiarze wdzięczności, radości pozostania przy życiu, jakiej młodzież doznaje po przebyłem niebezpieczeństwie, Michał stał się pośrednikiem uczuć Luizy z większą prawdą a nawet wymową, niżby ona sama odważyła się uczynić i w imieniu Luizy, nie mając od niej tego polecenia, powtórzył mu dwadzieścia razy, co Salvato zawsze słuchał z jednakowem zajęciem, że Luiza go kocha.
Michałowi czas upływał na mówieniu tego, Salvacie na słuchaniu, podczas gdy Luiza, jak siostra Anna, wyglądała czy nie spostrzeże kogo na drodze z Chiaja.
Noc zwolna zapadała. Dopóki Luiza mogła rozróżniać przedmioty w pomroce, wciąż patrzyła w okno; tylko wzrok jej od czasu do czasu wznosił się ku niebu, jak gdyby zapytując Boga, czy nie „znajdował się przy Nim ten, którego napróżno szukała na ziemi.
Około ósmej zdawało jej się że w ciemności poznaje postać Michała. Człowiek ten zatrzymał się przy drzwiach ogrodu; ale zanim zdążył zastukać, Luiza zawołała:
„Michale!“ i Michał odpowiedział: „Siostrzyczko!“
Na ten głos wzywający go, Michał przybiegł a że okno znajdowało się tylko na ośm do dziesięciu stóp wysokości, korzystając z wystających kamieni, wdrapał się na balkon i wskoczył do jadalnej sali.
Z pierwszego dźwięku głosu Michała, z pierwszego spojrzenia, Luiza odgadła że nie potrzebuje obawiać się nieszczęścia, taki na twarzy lazzarona malował się spokój i szczęście. Szczególniej uderzył ją dziwny strój jej brata mlecznego.
Miał on na głowie rodzaj ułańskiego kaszkietu z okazałym pióropuszem; piersi jego pokrywała kurtka błękitna cała złotemi pętlicami zaszyta, z rękawami suto złotem przyozdobionemi; na szyi był zwieszony czerwony dolman lewe ramię okrywający, niemniej od kurtki bogaty; spodnie popielate złotemi taśmami obszyte uzupełniały ten strój, wydający się groźnym przy wielkiej szabli, którą lazzaron otrzymał z szczodrobliwości Salvaty, a która, należy oddać sprawiedliwość jej posiadaczowi, nie zostawała bezczynną podczas trzech dni ostatnich.
Był to strój pułkownika ludu, przysłany mu przez generała, w nagrodę doświadczonej wierności lazzarona dla Salvaty. Michał przywdział go natychmiast i nie powiedziawszy Salvacie w jakim celu, prosił oficera francuzkiego o uwolnienie na godzinę, co mu zostało udzielonem.
Jednym skokiem przebył drogę z przysionka kościelnego do Assunty, gdzie jego obecność o tej godzinie i w podobnym stroju zadziwiła nietylko młodą dziewczynę, ale starego Basso Tomeo i jego trzech synów z których dwóch w kącie opatrywało odebrane rany. Poszedł prosto do szafy, wyjął najpiękniejszy strój swej kochanki, zwinął go i włożył pod pachę; potem przyrzekłszy jej iż powróci nazajutrz rano, wybiegł w tysiącznych podskokach, z słowami bez związku, które niewątpliwie byłyby mu zjednały przydomek del Paszo, gdyby go już nie był posiadał od dawna.
Z Marinelli do Margelliny jest daleko, i aby dostać się z jednej do drugiej, trzeba przebyć całą szerokość Neapolu; ale Michał znał tak dobrze wszystkie przejścia, wszystkie uliczki mogące skrócić chociażby o jeden metr jego drogę, że w kwadrans przebył przestrzeń dzielącą go od Luizy i widzieliśmy, że dla większego pospiechu wdrapał się oknem zamiast wejść drzwiami.
— Najprzód, powiedział Michał, zeskakując z okna do pokoju, żyje, jest zdrów, nie raniony i kocha cię szalenie.
Luiza krzyknęła z radości; potem łącząc uczucie jakie miała dla swego brata mlecznego do radości sprawionej jego dobremi wiadomościami, pochwyciła go w ramiona i przycisnęła do serca, szepcząc
— Michale! kochany Michale! jakżem szczęśliwa że cię znów widzę!
— I masz słuszność ciesząc się, bo niewiele brakowało do tego, żebyś mię już nie zobaczyła: bez niego byłbym rozstrzelanym.
— Bez kogo? zapytała Luiza, chociaż dobrze wiedziała o kim mówił Michał.
— Bez niego, odpowiedział Michał, bo to on. Czy mógł kto inny jak pan Salvato przeszkodzić aby mnie rozstrzelano! Kogo u djabła mogłyby obchodzić siedm lub ośm kul wpakowanych w ciało lazzarona! Ale on przybiegł, powiedział: „To Michał! który mi życie ocalił, proszę o jego ułaskawienie.“ Wziął mnie w objęcia, uściska] jak brata, a generał główno-dowodzący mianował mnie pułkownikiem, co mnie djabelnie zbliża do szubienicy, kochana Luizo. — Potem widząc że siostra mleczna słucha go, nic słów jego nie rozumiejąc: — Ale nie o to chodzi, ciągnął dalej W chwili kiedy miano mnie rozstrzelać uczyniłem ślub, w którym ty, kochana siostrzyczko, masz także udział:
— Ja?
— Tak, ty, uczyniłem ślub, że jeżeli będę ocalonym, — a nie zanosiło się na to, upewniam cię, — wtedy zanim dzień upłynie, pójdę z tobą siostrzyczko pomodlić się do św. Januarjusza. Nie ma czasu do stracenia, a że mogłoby obudzić zadziwienie iż wielka dama, jak ty, przebiega ulice Neapolu pod rękę z Michałem Szalonym, jakkolwiek pułkownikiem, przynoszę ci strój pod którym cię nie poznają. Oto jest. — I rzucił przed Luizę pakiet zawierający ubranie Assunty.
Luiza coraz mniej rozumiała; ale przeczucie mówiło jej że pod tem wszystkiem kryła się jakaś niespodzianka dla niej, której umysł nie mógł odgadnąć; a może też nie chciała zgłębiać tajemniczej propozycji Michała z obawy, aby nie musiała jej odmówić.
— Pójdźmy, powiedziała; ponieważ uczyniłeś ślub, mój biedny Michale i sądzisz że jemu zawdzięczasz życie, należy go dopełnić; niedopełnienie przyniosłoby ci nieszczęście. Zresztą, przysięgam ci, nigdy nie byłam lepiej usposobioną do modlitwy jak w tej chwili. Ale... dodała nieśmiało.
— Jakie ale?
— Przypominasz sobie, że mówił mi aby okno od małej uliczki były otwarte, jakoteż drzwi od tego okna do jego pokoju prowadzące?
— I dla tego, rzekł Michał, okno jest otwarte, i drzwi prowadzące do jego pokoju także są otwarte?
— Tak — osądź sam, coby pomyślał znajdując je zamkniętemi.
— W istocie, przysięgam ci, że byłoby mu to sprawiło wielką przykrość. Ale nieszczęściem, odkąd jest zdrów, pan Salvato nie rozrządza już sam sobą i tej nocy jest na straży, u główno-dowodzącego, a że nie będzie mógł opuścić swego stanowiska aż jutro o jedenastej rano możemy zamknąć drzwi i okna i pójść wykonać mój ślub św. Januarjuszowi.
— Chodźmy więc, westchnęła Luiza, zabierając do swego pokoju ubranie Assunty, gdy tymczasem Michał zabierał się do zamknięcia drzwi i okien.
Wchodząc do pokoju wychodzącego na uliczkę, Michał zobaczył cień, chcący się ukryć w najciemniejszym rogu pokoju. Ponieważ ta chęć ukrycia się zdawała się wskazywać złe zamiary, zatem Michał z wyciągniętą ręką zaczął szukać w ciemności.
Cień widząc że się ukryć nie zdoła, zbliżył się do niego mówiąc:
— To ja, Michale; jestem tutaj z rozkazu pani.
Michał poznał głos Giovanniny, a że w słowach jej nie było nic nieprawdopodobnego, nie zajmował się tem więcej i zaczął zamykać okna.
— Ale, zapytała Giovannina, jeżeli pan Salyato przyjdzie?
— Nie przyjdzie, odparł Michał.
— Czy go spotkało jakie nieszczęście? zapytała młoda dziewczyna tonem zdradzającym silniejsze uczucie niż prostą ciekawość, tak iż pojmując sama swoją nieoględność, prawie natychmiast dodała: — W takim razie donosząc o tem pani należałoby zastosować wszelką możliwą ostrożność.
— Pani, odpowiedział Michał, wie w tym przedmiocie wszystko co powinna wiedzieć, a chociaż pana Salvate nie spotkało żadne nieszczęście, wstrzymany jest tam, gdzie się obecnie znajduje aż do jutra rana.
W tej chwili usłyszano głos Luizy wołający swej pokojówki.
Giovannina zamyślona, ze zmarszczonemi brwiami udała się zwolna na wezwanie swej pani, podczas gdy Michał, przyzwyczajony do dziwactw młodej dziewczyny, nie szukając ich powodu, zamykał drzwi i okna, których Luiza dwadzieścia razy sobie przyrzekała iż ich nie otworzy, a które jednak od trzech dni były otwarte.
Kiedy Michał powrócił do sali jadalnej, Luiza już była zupełnie ubraną. Lazzarone krzyknął z zadziwienia; nigdy jego mleczna siostra nie wydała mu się tak piękną jak w tym stroju, który tak nosiła, jak gdyby nigdy nie używała innego.
Giovannina z swojej strony patrzyła na panią z szczególną zazdrością. Przebaczała jej że była piękną w stroju wielkiej damy; ale jako dziewczyna ludu, nie mogła jej wybaczyć że była śliczną w ubraniu pospolitej dziewczyny.
Co do Michała, podziwiał on Luizę otwarcie i naiwnie i nie mogąc odgadnąć że każda jego pochwała boleśnie drasnęła pokojówkę, powtarzał bezustannie na wszystkie tony zachwytu:
— Ale patrzże Giovannino, jaka ona piękna!
I w istocie czoło Luizy promieniało nie tylko pięknością ale szczęściem. Po tych dniach trwogi i boleści, uczucie hamowane tak długo, odniosło zwycięztwo. Po raz pierwszy kochała Salvatę nie krępując się inną myślą, bez żalu, prawie bez wyrzutu.
Czyż nie uczyniła wszystkiego co było w jej możności, aby tej miłości uniknąć? Czyż to nie fatalność przykuła ją do Neapolu przeszkodziwszy wyjechać z mężem? Lecz serca prawdziwie religijne, jak było serce Luizy, nie wierzą w fatalność. Jeżeli zatem nie fatalność, to Opatrzność ją zatrzymała; a jeźli to była Opatrzność, jakże lękać się szczęścia pochodzącego od tej błogosławionej córy Stwórcy! Dla tego też powiedziała wesoło do swego brata mlecznego:
— Czekam, widzisz Michale; jestem gotową.
I pierwsza zeszła z balkonu.
Ale wtedy Giovannina nie mogła się powstrzymać aby nie schwycić Michała za rękę.
— Gdzie pani idzie? zapytała.
— Podziękować św. Januarjuszowi że raczył dziś ocalić życie swojemu słudze, odpowiedział lazzaron, spiesząc za młodą kobietą aby jej podać rękę.
Od strony Mergelliny, gdzie nie było żadnej potyczki, Neapol przedstawiał widok dosyć spokojny. Wybrzeże Chiaja było oświetlone w całej długości, a patrole francuzkie przerzynały tłum, który uradowany że uniknął niebezpieczeństw jakim podległa pewna część ludności, a inna zagrożoną była, objawiał swoją radość na widok munduru republikańskiego, powiewając chustkami, rzucając w górę kapelusze i wołając: „Niech żyje rzeczpospolita francuska, niech żyje rzeczpospolita partenopejska!“
I w istocie, chociaż rzeczpospolita nie była jeszcze ogłoszoną w Neapolu i dopiero nazajutrz miała być proklamowaną, wszyscy wiedzieli że ten kształt rządu ma być przyjęty.
Przybywszy na ulicę Toledo, widok przybierał więcej ponure zarysy. Tam rozpoczynały się szeregi domów spalonych albo zrabowanych. Jedne były już tylko stosem palących się zwalisk, inne bez drzwi, bez okien, bez okiennic, ze szczątkami połamanych sprzętów, dawały wyobrażenie, jakie było to panowanie lazzaronów, a nadewszystko czemby być mogło, gdyby jeszcze kilka dni potrwało. W niektórych miejscach, gdzie leżeli umarli i ranni i gdzie na płytach bruku ulic widać było szerokie plamy krwi, stały wozy napełnione piaskiem, ludzie wyrzucali go szuflami, podczas kiedy inni grabiami rozpościerali piasek w ten sposób jak robią w Hiszpanii posługacze w cyrku, gdy trupy byków, koni a czasami ludzi są ze szrank wynoszone.
Na placu Mercatello widowisko było jeszcze smutniejsze. Na placu przed kollegium Jezuitów urządzono ambulans, a podczas gdy śpiewano piosneczki przeciwko królowej, palono sztuczne ognie, strzelano w powietrze, rozbijano przy okrzykach wściekłości posąg Ferdynanda I, stojący pod portykiem kollegium jezuickiego — równocześnie uprzątano ostatnich trupów.
Luiza odwróciła głowę z westchnieniem i przeszła.
Przy Porta Bianca stała w połowie rozwalona barykada, a na rogu ulicy San-Pietro z Mazella, dopalały się i waliły szczątki pałacu, wyrzucając ku niebu snopy ogniste.
Luiza drżąca cisnęła się do Michała, a jednak z trwogą łączyło się u niej jakieś wewnętrzne zadowolenie, którego przyczynę trudno byłoby określić. Tylko w miarę jak się zbliżała do starej świątyni, postępowała krokiem coraz lżejszym i aniołowie którzy przenieśli do nieba błogosławionego św. Januarjusza zdawali się użyczać jej skrzydeł do przebycia stopni prowadzących z ulicy do wnętrza świątyni.
Michał zaprowadził Luizę w najciemniejszy róg katedry; postawił przed nią jedno krzesło, obok zaś drugie; potem rzekł do swej mlecznej siostry:
— Módl się, ja zaraz powrócę.
I w istocie Michał wybiegł z kościoła. Zdawało mu się iż poznaje opartego o kolumnę i zamyślonego Śalvatę Palmieri. Zbliżył się do oficera: nie omylił się, był to on.
— Pójdź ze mną, komendancie, powiedział, chcę ci coś pokazać, co z pewnością sprawi ci przyjemność.
— Wiesz dobrze, odrzekł Salvato, że nie mogę opuścić mego posterunku.
— Wiem, ale to jest w zakresie twego posterunku.
— A więc... rzekł młody oficer, idąc za Michałem przez uprzejmość, dobrze.
Weszli do katedry; słabe światło pochodzące od lampy z chóru oświecało niewielu pobożnych odmawiających modlitwy wieczorne. Michał wskazał Salvacie młodą kobietę modlącą się z głębokiem przejęciem dusz zakochanych.
Salvato zadrżał.
— Czy widzisz? zapytał Michał, wskazując ją palcem.
— Kogo?
— Tę kobietę tak pobożnie się modlącą.
— Więc cóż?
— Więc mój komendancie, podczas kiedy ja będę czuwał za ciebie, a wykonam to sumiennie, idź i uklęknij przy niej. Nie wiem zkąd mi to przyszło do głowy, ale zdaje mi się iż ona udzieli ci pomyślnych wiadomości o Luizie.
Salvato z zadziwieniem spojrzał na Michała.
— Idźże! idź! mówił Michał popychając go.
Salvato był posłusznym Michałowi; ale zanim ukląkł przy niej, na odgłos jego kroków, które poznała, Luiza się odwróciła; słaby okrzyk w połowie powstrzymany świętością miejsca dobył się z ich piersi.
Na ten okrzyk nacechowany niewypowiedzianem szczęściem, przekonywający Michała że zamiar jego powiódł się, radość młodego lazzarona była tak wielką, że pomimo swojej nowej godności, pomimo majestatyczności miejsca które powstrzymało Salvatę i Luizę i podwójny okrzyk ich miłości przytłumiło w modlitwie, wybiegł z kościoła w skokach będących dalszym ciągiem tych, jakie wykonywał wychodząc od Assunty.
A teraz, jeżeli będziemy sądzić z punktu widzenia naszej moralności ten czyn Michała, mający na celu zbliżenie dwojga kochanków, nie zastanawiając się czy uszczęśliwiając jednych nie niszczy się szczęścia osoby trzeciej, niewątpliwie wyda nam się on nierozważnym, a nawet nagannym; ale moralność ludu neapolitańskiego nie jest tak drażliwą jak nasza, a ktoby mówił Michałowi że czyn jego jest wątpliwej wartości, byłby go niezmiernie zadziwił gdyż on był przekonanym że był to czyn najpiękniejszy w jego życiu.
Może mógłby był odpowiedzieć, że zbliżając dwoje kochanków, pierwszy raz po długiem rozłączeniu w kościele, tem samem zmusił ich do zachowania się w granicach przyzwoitości i usunął niebezpieczeństwo jakie w sam na sam, w odosobnieniu i w ustroniu mogłoby nastąpić; ale chcąc powiedzieć prawdę musimy przyznać że uczciwy chłopiec nie pomyślał o tem.
Powiedzieliśmy już jakie wrażenie wywarło w Neapolu ogłoszenie Championneta o cudzie świętego Januarjusza naznaczonym nazajutrz.
Championnet stawił wszystko na kartę. Jeżeliby cud się nie spełnił, będzie drugie powstanie do przytłumienia; jeżeli nastąpi, będzie to spokojność, a tem samem utworzenie rzeczypospolitej partenopejskiej.
Aby wyjaśnić ten nadzwyczajny wpływ św. Januarjusza na lud neapolitański, powiedzmy kilka słów o zasługach na których ten wpływ się opiera.
Św. Januarjusz nie jest jak inni święci z kalendarza, świętym pospolitym, dlatego że jest kosmopolitą wzywanym, jak św. Piotr i św. Paweł we wszystkich bazylikach całego świata: św. Januarjusz jest świętym miejscowym, neapolitańskim patrjotą. Św. Januarjusz pochodzi z pierwszych wieków Kościoła. Głosił on słowa Chrystusa na końcu III i w początku IV stulecia i nawrócił tysiące pogan. Ale jak wszyscy nawracający ściągnął na siebie nienawiść cesarzów i poniósł śmierć męczeńską 305 r. po Chr. Jesteśmy zmuszeni do wyjaśnienia płynienia krwi, opowiedzieć kilka szczegółów o tym męczenniku.
Wyższość św. Januarjusza nad innymi świętymi, zdaniem neapolitańczyków jest niezaprzeczalna. I w istocie inni święci zdziałali za życia lub po śmierci kilka cudów, które roztrząsane przez filozofów, doszły do nas pod postacią niepewnej tradycji wpółautentycznej, podczas kiedy przeciwnie cud św. Januarjusza dotrwał aż do naszych dni i ponawia się dwa razy rocznie na chwałę Neapolu a na najwyższe upokorzenie bezbożnych.
Święty Januarjusz przedewszystkiem obywatel kraju, kocha rzeczywiście swoją jedynie ojczyznę i wszystko dla niej tylko robi. Gdyby cały świat był zagrożony drugim potopem, lub walił się w około sprawiedliwego człowieka jak u Horacego, św. Januarjusz nie podniósłby palca aby go ocalić. Ale niech ulewy listopadowe grożą zatopieniem zbiorów, niech upały sierpniowe grożą wysuszeniem studni w ukochanym kraju, św. Januarjusz poruszy niebo i ziemię aby mieć słońce w listopadzie a wodę w sierpniu.
Gdyby św. Januarjusz nie był wziął Neapolu pod swoją wyłączną opiekę, Neapol nie istniałby już od dziesięciu wieków, albo zniżyłby się do rzędu miast Pouzzoles i Beia. I w istocie niema na całym świecie miasta tylokrotnie zdobywanego i rządzonego przez cndzoziemców; ale dzięki czynnemu wstawieniu się jego patrona, zdobywcy zniknęli a Neapol pozostał.
Normandowie panowali nad Neapolem; ale św. Januarjusz ich wygnał. Szwabi panowali nad Neapolem; ale św. Januarjusz ich wygnał. Andegaweńczycy panowali nad Neapolem; ale św. Januarjusz ich wygnał. Arragończycy z kolei losów zajęli tron neapolitański; ale św. Januarjusz ich ukarał. Hiszpanie tyranizowali Neapol; ale św. Januarjusz ich pognębił. Nakoniec Francuzi zajęli Neapol; ale św. Januarjusz ich usunął. A ponieważ piszemy te wyrazy w 1836 r. dodajemy: — A kto wie co jeszcze św. Januarjusz uczyni dla swojej ojczyzny?
I w istocie, jakiekolwiek są rządy, krajowe czy zagraniczne, prawne lub przywłaszczone, wyrozumiałe czy despotyczne, w głębi serca wszystkich neapolitańczyków istnieje wiara robiąca ich cierpliwymi aż do stoicyzmu: to jest że wszyscy królowie i wszystkie rządy przejdą, a zostaną w Neapolu tylko neapolitańczycy i św. Januarjusz.
Historja św. Januarjusza zaczyna się równocześnie z historją Neapolu i prawdopodobnie jednocześnie z nią się zakończy.
Rodzina św. Januarjusza należy naturalnie do najznakomitszej szlachty starożytnej. Lud nadający w 1647 r. swej rzeczypospolitej lazzarońskiej rządzonej przez lazzarona, tytuł najjaśniejszej królewskiej rzeczypospolitej neapolitańskiej i który w r. 1799 obrzucał patrjotów kamieniami za to że śmieli znieść tytuł Ekscellencji, nigdy nie wybrałby sobie patrona pochodzenia gminnego. Lazzaron z natury jest arystokratą, a raczej przedewszystkiem potrzebuje arystokracji. Rodzina św. Januarjusza pochodzi w prostej linii od rodziny Januarjuszów z Rzymu wywodzącej swoje pochodzenie od Janusa. Pierwsze jego lata są nieznane. Dopiero w 304 r. za papieża Marcelina św. zostaje on mianowany przełożonym biskupstwa w Benevencie. świeżo utworzonego przez papieża. Szczególne przeznaczenie biskupstwa Benewentu, zaczynającego się od św. Januarjusza a kończącego na panu de Tailleyrand.
Ostatnie prześladowanie chrześcian miało miejsce pod panowaniem Dioklecjana i Maksymiana; datowało ono od dwóch lat, to jest od 302 r. i było najstraszniejsze: 17,000 męczenników poświęciło swą krew dla rodzącej się religii. Po cesarzach Dioklecjanie i Maksymianie nastąpili cesarze Konstancjusz i Kacederus pod którymi chrześcianie odetchnęli na czas jakiś. W liczbie więźniów zapełniających więzienia w Cumae z czasu poprzedniego panowania, byli Sozyusz dyakon Miseny i Prokulus dyakon Pouzzoli. Przez całyczas prześladowania w 302 r. św. Januarjusz z narażeniem życia przynosił im słowa pociechy Chwilowo uwolnieni, więźniowie chrześciańscy sądząc że prześladowanie ha zawsze skończone, składali dzięki Wszechmocnemu w kościele Pouzzoles; św Januarjusz celebrował, Sozyusz zaś i Prokulus służyli mu do ofiary św., kiedy nagle usłyszano odgłos trąb, i herold na koniu, uzbrojony wjechał do kościoła i głośno odczytał dawny dekret Dioklecjana, ponowiony przez nowych cesarzów.
Dekret ten bardzo ciekawy, bądź autentyczny, bądź wątpliwy, istnieje w archiwach arcybiskupstwa. Możemy go więc przytoczyć naszym czytelnikom jak już przedstawiliśmy im kilka dokumentów historycznych, dosyć zajmujących.
„Dioklecjan, po trzykroć wielki, zawsze sprawiedliwy, cesarz wieczny pozdrawia wszystkich prefektów, prokonsulów państwa rzymskiego.
„Wieść wielce nam niemiła doszła do naszych boskich uszu, to jest że herezja tych którzy się nazywają chrześcianami, herezja najwyższej bezbożności, nowych sił nabiera; że wyż wspomnieni chrześcianie czczą jako Boga Jezusa urodzonego niewiadomo z jakiej żydowskiej niewiasty, znieważają obelgami i złorzeczeniami wielkiego Apollina, Merkurego, Herkulesa a nawet samego Jowisza, podczas gdy wielbią tegoż samego Chrystusa przybitego przez żydów na krzyżu jako czarownika:
„W skutek tego rozkazujemy aby wszyscy chrześcianie, mężowie i niewiasty, we wszystkich miastach i okolicach oddani zostali na śmierć w najstraszniejszych mękach, jeżeli nie zechcą czynić ofiary naszym bogom i nie zrzekną się swoich błędów. Jeżeli jednak niektórzy okażą się posłusznymi, chcemy im przebaczyć. W razie przeciwnym, wymagamy aby poszli pod miecz i zostali ukarani śmiercią najsroższą pessima morte. Nakoniec wiedzcie o tem, iż jeżeli zaniedbacie naszych boskich rozkazów, ukarzemy was temi samemi mękami jakiemi grozimy winnym“.
W dalszym ciągu tego opowiadania przytoczymy dwa lub trzy dekreta króla Ferdynanda, zasługujące aby były z powyższym zestawione. Jeżeli je porównamy z dekretami Dioklecjana, przekonamy się, że są bardzo do nich podobne. Tylko cesarza rzymskiego są lepiej zredagowane.
Łatwo się domyślić że ani św. Januarjusz, ani dwaj diakoni nie poddali się temu dekretowi. Święty Januarjusz odprawiał dalej mszę, a dwaj diakoni służyli mu; pewnego pięknego poranku schwytano ich przy spełnianiu obowiązków i uwięziono. Zbytecznem byłoby nadmienić, że obecnych na mszy także pojmano, więcej jeszcze zbytecznem dodać, że więźniowie nie dali się zastraszyć groźbami prokonsula, nazwiskiem Tymoteusza i uparcie wyznawali wiarę Chrystusa. Zaznaczymy tylko że w chwili ujęcia, jedna staruszka uważająca św. Januarjusza już za świętego, błagała żeby jej dał jaką relikwię. Św. Januarjusz ofiarował jej wtedy dwa flakoniki służące mu do spełniania tajemnic Eucharystji, mówiąc:
— Weź te dwie flaszeczki, siostro i zbierz w nie krew moją!
— Ale jestem sparaliżowana i nie mogę chodzić.
— Wypij pozostałe wino i wodę a będziesz chodziła.
Prokonsul zawziął się najwięcej na św. Januarjusza, z powodu iż on szczególnej doznawał łaski Stwórcy. Rozpoczęto od wrzucenia go w piec gorejący; ale ogień zagasł a gorejące węgle zamieniły się w posłanie z kwiatów. Św. Januarjusz został skazany na wrzucenie do cyrku na pożarcie lwom. W dniu oznaczonym tłumy cisnęły się do amfiteatru. Przybiegły one ze wszystkich punktów prowincji, gdyż amfiteatr w Pouzzoles z amfiteatrem Kapuańskim, z którego uciekł Spartacus, były najpiękniejsze w Kampanii.
Zaledwo prokonsul zajął miejsce na tronie i liktorowie około niego się zgromadzili, kiedy trzech świętych wprowadzonych na jego rozkaz, ustawiono na przeciwko drzwi któremi miały być wpuszczone zwierzęta. Na znak Tymoteusza te drzwi roztworzyły się i drapieżne zwierzęta wpadły do szrank. Na ich widok 30, 000 widzów uderzyło z radością w dłonie. Zwierzęta zdziwione, odpowiedziały rykiem groźnym, głuszącym wszystkie głosy i oklaski; potem pobudzone krzykami tłumu i głodem na które od trzech dni skazali ich dozorcy, nęcone zapachem ciała ludzkiego którem je karmiono w dni uroczyste, lwy zaczęły wstrząsać grzywami, tygrysy rzucać się, hieny oblizywać swe paszcze. Ale zdumienie prokonsula było niezmierne widząc że hieny, tygrysy i lwy legły u nóg męczenników na znak szacunku i posłuszeństwa, podczas gdy więzy św. Januarjusza opadły same, a on uwolnioną ręką z uśmiechem, błogosławił widzów.
Prokonsul zastępujący cesarza, rozumie się, niemógł uledz biednemu biskupowi, tem więcej że na widok ostatniego cudu 5,000 widzów zostało chrześcianami. Widząc że ogień nie działa, że lwy u nóg jego się kładły, rozkazał aby biskupa i dwóch djakonów ścięto.
Zatem jednego pięknego jesiennego poranku 19 Września 305 r., św Januarjusza w towarzystwie Prokulusa i Soziusza zaprowadzono na forum Vulcano, w pobliżu krateru w połowie zagasłego, na płaszczyźnie Solfatore, aby tam wyrok wykonać. Ale zaledwo uszedł pięćdziesiąt kroków w kierunku forum, kiedy biedny żebrak przebił tłum i chwiejąc się upadł mu do nóg.
— Gdzie jesteś święty mężu? zapytał żebrak, albowiem jestem niewidomy i nie widzę cię.
— Tutaj mój synu, powiedział św. Januarjusz, zatrzymując się dla wysłuchania starca.
— O! mój ojcze! zawołał żebrak, dozwolono mi więc przed śmiercią ucałować ślady stóp twoich.
— Ten człowiek jest szalony, powiedział kat, chcąc go odepchnąć.
— Pozwól się zbliżyć niewidomemu, proszę cię, rzekł św. Januarjusz, bo z nim jest łaska Pana.
Kat usunął się, wzruszając ramionami.
— Czego chcesz synu? zapytał święty.
— Jakiejkolwiek pamiątki od ciebie. Zachowam ją do końca mego życia, ona mi przyniesie szczęście w tym i w przyszłym świecie.
— Ale, powiedział kat, czyż nie wiesz że skazani nic nie posiadają swego własnego! Głupcze! który prosisz o jałmużnę człowieka mającego umrzeć.
— Mającego umrzeć! powtórzył starzec potrząsając głową; to jeszcze niepewne i niebyłoby to po pierwszy raz gdyby uniknął śmierci.
— Bądź spokojny, odparł kat; tym razem będzie miał ze mną do czynienia.
— Synu mój, rzekł św. Januarjusz, pozostaje mi już tylko chustka którą przywiążą mi oczy w chwili ścięcia; zostawiam ci ją po mojej śmierci.
— A jeżeli żołnierze nie pozwolą mi zbliżyć się do ciebie?
— Uspokój się, sam ci ją przyniosę.
— Dziękuję ci, ojcze.
— Bywaj zdrów, mój synu.
Niewidomy oddalił się; orszak postępował dalej.
Przybywszy na forum Vulcano, trzej męczennicy uklękli a św. Januarjusz mówił głośno:
— Boże mój, racz mi dziś wyświadczyć łaskę męczeństwa po dwakroć mi już odmawianą! oby nasza krew przelana mogła ukoić Twój gniew i była ostatnią krwią, z prześladowania tyranów naszego świętego kościoła pochodzącą!
Potem podnosząc się, czule uściskał dwóch towarzyszów męczeństwa i dał znak katowi ażeby rozpoczął swą czynność.
Kat najprzód ściął dwie głowy Prokulusa i Sozjusza którzy umierali śpiewając chwałę Stwórcy, ale skoro przybliżył się do św. Januarjusza, opanowało go drżenie konwulsyjne tak gwałtowne że miecz z rąk upuścił i nie miał siły schylić się po niego.
Wtedy św. Januarjusz sam sobie przewiązał oczy i przybierając położenie najdogodniejsze do tej strasznej operacji:
— A więc! zapytał kata, na co czekasz, mój bracie.
— Nie będę mógł podnieść miecza, jeżeli ty na to nie pozwolisz, i nie zetnę ci głowy, jeżeli z własnych ust twoich nie usłyszę rozkazu.
— Nietylko ci pozwalam i rozkazuję, ale nadto proszę cię o to mój bracie.
Siły natychmiast powróciły katowi i uderzył świętego z taką mocą, że nietylko głowa ale i palec odleciał za jednem ciosem.
Co do podwójnej modlitwy zaniesionej przed śmiercią do Boga przez św. Januarjusza, była ona niewątpliwie wysłuchaną przez Stwórcę: gdyż kat ścinając mu głowę umieścił go wrzędzie męczenników, i w tym samym roku kiedy święty zakończył życie, Konstantyn, później Konstantynem Wielkim nazwany, który zapewnił tryumf religji chrześciańskiej, uciekł z Nikomedji, przyjął w Yorku ostatnie tchnienie Konstancjusza ojca, i został ogłoszony cesarzem przez legiony Wielkiej-Brytanii i Hiszpanii. Zatem od roku śmierci św. Januarjusza datuje się tryumf kościoła.
W dniu egzekucji wieczorem około dziewiątej, dwie osoby podobne do dwóch cieni zbliżały się nieśmiało do opustoszałego forum, szukając oczami trzech trupów zostawionych na miejscu wykonania wyroku.
Promienie księżyca oświecały płaszczyznę żółtawą Solfatare tak że można było dokładnie odróżnić każdy przedmiot.
Dwoma osobami przybywającemi na to miejsce zgrozy, był starzec i stara kobieta. Oboje przez chwilę spoglądali na siebie z nieufnością, potem nakoniec zbliżyli się do siebie. Przybywszy na odległość trzech kroków, oboje podnieśli rękę do czoła i zrobili znak krzyża świętego. Wtedy poznali iż są oboje chrześcianami.
— Dzień dobry bracie, rzekła kobieta.
— Dzień dobry siostro, odpowiedział starzec.
— Kto jesteś?
— Przyjaciel św. Januarjusza. A ty?
— Jedną z jego krewnych.
— Z którego kraju przychodzisz?
— Z Neapolu. A ty?
— Z Pauzzoles. Co cię sprowadza o tej godzinie?
— Przybywam zebrać krew męczenika. A ty?
— Przybywam pogrzebać jego ciało.
— Oto są dwie flaszeczki któremi odprawił mszę ostatnią, wychodząc z kościoła dał mi je, rozkazując wypić wodę i wino pozostałe. Byłam sparaliżowana, od dziesięciu lat ani ręką ani nogą ruszyć nie mogłam; ale zaledwo podług rozkazu błogosławionego św. Januarjusza wypróżniłam flaszeczki, podniosłam się i zaczęłam chodzić o własnych siłach.
— Ja zaś byłem niewidomym. W chwili kiedy męczennik szedł na ścięcie, prosiłem go o jaką pamiątkę; przyrzekł mi dać po swojej śmierci chustę którą mu przewiążą oczy. W tej samej chwili kiedy kat ściął mu głowę, ukazał mi się, dał mi chustkę, rozkazał przyłożyć ją do oczów i przybyć wieczorem dla pochowania jego ciała. Nie wiedziałem w jaki sposób wykonać drugą część jego polecenia, bo byłem niewidomy; ale zaledwo świętą relikwię przyłożyłem do swoich powiek, gdy jak święty Paweł na drodze do Damaszku, uczułem że łuszczka opadała mi z oczu, i oto przybywam gotów spełnić rozkazy świętego męczennika.
— Bądź błogosławionym bracie; bo teraz jestem przekonaną iż byłeś rzeczywiście przyjacielem św. Januarjusza, który w tym samym czasie co tobie, i mnie się ukazał, rozkazując po raz drugi abym jego krew zebrała.
— Bądź błogosławioną, moja siostro, bo i ja teraz widzę że jesteś prawdziwą jego krewną. Ale o jednej rzeczy zapomniałem.
— O czem?
— Polecił mi poszukać palca odciętego razem z głową i przyłączyć go do świętych relikwii.
— I mnie także powiedział że w jego krwi znajdę źdźbło słomy i rozkazał abym je starannie w mniejszej flaszeczce zachowała.
— Szukajmy siostro.
— Szukajmy bracie.
— Szczęściem księżyc nam przyświeca.
— To także dobrodziejstwo świętego; bo od miesiąca księżyc był zakryty chmurami.
— Oto palec którego szukałem.
— Oto źdźbło słomy o którem mi mówił.
I podczas kiedy starzec z Pauzzoles kładł w skrzynię ciało, głowę i palec męczennika, stara kobieta z Neapolu, klęcząc pobożnie, zbierała gąbką do ostatniej kropli drogocenną krew i napełniała nią dwie flaszeczki otrzymane od świętego.
Jest to ta sama krew która od półszesnasta wieku wrze za każdym razem kiedy ją przybliżają do ciała świętego, i to nadnaturalne, niewytłómaczone wrzenie dwa razy do roku zdarzające się, stanowi słynny cud św. Januarjusza, sprawiający tyle wrzawy w świecie a który dobrowolnie lub przemocą Championnet spodziewał się otrzymać od świętego.