La San Felice/Tom VI/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | La San Felice |
Wydawca | Józef Śliwowski |
Data wyd. | 1896 |
Druk | Piotr Noskowski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La San Felice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Aleksander Dumas (Ojciec).
LA SAN FELICE
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.
TOM VI.
WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
15. ulica Warecka 15.
1896. Дозволено Цензурою.
Варшава, 20 Августа 1896 года.
|
Tego samego dnia około czwartej lub piątej po południu, głuchy i groźny szmer, jak poprzedzający burzę lub trzęsienie ziemi, wznoszący się ze starej dzielnicy Neapolu, stopniowo zaczął się rozchodzić po calem mieście. Ludzie wychodzili tłumami z drukarni signora Floro Giordani, położonej na Largo Mercatello, trzymając w lewej ręce duże drukowane arkusze, w prawej zaś kubły pełne kleju i szczotki; rozchodzili się w rozmaite dzielnice miasta, zostawiając każdy za sobą szereg ogłoszeń, około których gromadzili się ciekawi. Odgłos ten dał się słyszeć bądź wznosząc się do Vomero przez ulicę Infrascata, bądź schodząc przez Castel Capuano, przez stary rynek, bądź nakoniec dochodząc do Albergo dei Poveri przez Largo delle Pigne, albo też ciągnąc się przez Toledo w całej jego długości dosięgał do Santa Lucia przez zejście Olbrzyma, albo do Mergellina przez Ponté i Riviera di Chiaja.
Te ogłoszenia sprawiające taką wrzawę, uderzające wzrok na wszystkich punktach miasta, była to odezwa króla Ferdynanda, a raczej kapitana Pronio, którą tenże według zalecenia kardynała Ruffo, pokrył mury stolicy Obojga-Sycylii; ten zaś stopniowo wzrastający zgiełk, ta wzmagająca się wrzawa we wszystkich dzielnicach miasta, był to skutek wywołany jej czytaniem.
W istocie, Neapolitańczycy dowiadywali się jednocześnie o powrocie króla, o którym mniemali, iż się znajduje w Rzymie i o najściu Francuzów, mniemając że ci są w rozsypce.
W pośród tego nieco zawiłego opowiadania wypadków, która to sama zawiłość była genialnym pomysłem, król przedstawiał się jako jedyna nadzieja kraju, jak zbawczy anioł królestwa.
Przedarł się przez szeregi Francuzów, gdyż już wieść krążyła iż przybył w nocy do Caserte; narażał swoją wolność, swoje życie aby przyjść umrzeć razem z swymi wiernymi Neapolitańczykami.
Król Jan nie uczynił więcej w Poitiers, Filip Valois nie zdziałał więcej pod Crécy.
Niepodobna było zdradzić podobnego poświęcenia, nie wynagrodzić podobnej ofiary.
To też przed każdem ogłoszeniem można było widzieć tłumy ludzi rozprawiających, robiących komentarze i rozbierających proklamację; znajdujący się w tym tłumie ludzie umiejący czytać, a liczba ich była bardzo mała, korzystali z swej przewagi, zabierali głos, a że udawali iż rozumieją, mieli widoczny wpływ nad nieumiejącymi czytać którzy słuchali z osłupiałym wzrokiem, natężonem uchem i otwartemi ustami.
Na starym rynku, gdzie wykształcenie mniej jak gdziekolwiek indziej było rozpowszechnione, nie[1] zmierna ciżba zebrała się u drzwi Beccaja; w środku tego tłumu dość blisko manifestu aby mógł go czytać, stał nasz przyjaciel Michał Szalony, który korzystając z przywileju swego wykształcenia, tłomaczył osłupiałej gromadzie wiadomości zawarte w proklamacyi.
— Co widzę najjaśniej w tem wszystkiem, mówił Beccajo utkwiwszy w Michale swoje ogniste oko, jedyne jakie mu zostawiła straszna rana otrzymana z ręki Salvaty w Mergellina; co widzę najjaśniej w tem wszystkiem to, że ci łotry republikanie, których niech piekło pochłonie, oćwiczyli generała Mack.
— Nie widzę ani słowa o tem w całej proklamacyi, odrzekł Michał, jednak muszę przyznać że to jest prawdopodobne; my ludzie wykształceni nazywamy to domyślnikiem.
— Domyślnik czy nie, powiedział Beccajo, niemniej jednak jest prawdą, że francuzi, bodaj ostatniego z nich choroba zatłukła! idą na Neapol i może przed upływem piętnastu dni przybędą.
— Tak, powiedział Michał, bo widzę z proklamacyi że zajmą Abruzzy, co jest niewątpliwie drogą do Neapolu; ale od nas samych zależy ażeby nigdy do Neapolu nie wkroczyli.
— A jak im przeszkodzić? zapytał Beccajo.
— Nic łatwiejszego, odparł Michał. Ty, na — przykład biorąc swój wielki nóż, Pagliucchella swoją wielką strzelbę, ja moją ogromną szablę, każdy z nas coś biorąc i wyruszając przeciwko nim.
— Wyruszając przeciwko nim, wyruszając przeciwko nim, burknął Beccajo znajdując propozycyę Michała cokolwiek niebezpieczną, łatwo to powiedzieć.
— A jeszcze łatwiej zrobić przyjacielu Beccajo, potrzeba tylko jednej rzeczy, prawda iż nie znajduje się ona pod skórą baranów przez ciebie zarzynanych: potrzeba tylko odwagi. Wiem z dobrego źródła że francuzów liczba nie przenosi 10,000; nas zaś znajduje się w Neapolu 60,000 lazzaronów zdrowych, silnych, z pewną ręką, dobremi nogami i doskonałemi oczami.
— Doskonałemi oczami, doskonałemi oczami, powiedział Beccajo, dopatrując w w słowach Michała przymówkę do swego wypadku, dobrze ci żartować.
— A więc, ciągnął dalej Michał nie zważając na przerwę Beccaja, każdy z nas niech się uzbroi czemkolwiek, chociażby kamieniem i procą, jak pasterz Dawid i niech każdy z nas zabije chociaż szóstą część francuza, a francuzów już nie będzie ponieważ nas jest sześćdziesiąt a ich tylko dziesięć tysięcy; nie będzie to trudnem szczególniej dla ciebie Beccajo, co jak mówisz walczyłeś sam przeciwko sześciu.
— Prawda, powiedział Beccajo, że wszystko cokolwiek mi wpadnie w ręce...
— Tak, odparł Michał, ale mojem zdaniem, nie należy czekać aż oni ci popadną w ręce, bo wtedy my będziemy w ich mocy; trzeba pójść naprzeciwko nich, należy walczyć z nimi gdziekolwiek ich się spotka. Cóż u dyabła, człowiek wart człowieka! Ponieważ ja się ciebie nie boję, nie boję się Pagliucchella, nie boję się trzech synów Basso Tomea, mówiących zawsze że mnie zamordują, a nie mordujących nigdy, tem więcej sześciu ludzi którzy się boją jednego są nikczemnikami.
— Ma słuszność Michał, ma słuszność, zawołało kilka głosów.
— A zatem jeżeli mam słuszność, dowiedźcie tego. Ja z chęcią pójdę na śmierć, ci co chcą razem zginąć, niech powiedzą.
— Ja! ja! ja! my! my! my! krzyknęło pięćdziesiąt głosów. Chcesz być naszym dowódzcą Michale?
— Bardzo chętnie, odpowiedział Michał.
— Niech żyje Michał! niech żyje Michał! niech żyje nasz kapitan! wołała wielka liczba głosów.
— Dobrze, otóż jestem kapitanem, powiedział Michał; zdaje się że przepowiednia Nanny zaczyna się sprawdzać. Chcesz być moim porucznikiem Pogliucchella?
— Ah! na honor, bardzo chętnie, rzekł ten do którego odezwał się Michał; jesteś dobry chłopiec, chociaż trochę dumny z tego co umiesz; ale wreszcie ponieważ koniecznie trzeba mieć dowódzcę, lepiej zawsze mieć takiego co umie czytać, pisać i rachować niż zupełnie nic nie umiejącego.
— A więc, ciągnął dalej Michał, niech ci którzy mnie chcą za dowódzcę, zbiorą się na Strada Carbonara jakokolwiek uzbrojeni; ja idę po moją szablę.
Wtedy powstał wielki ruch w tłumie, każdy szedł w swoją stronę, i setka ludzi gotowych uznać Michała Szalonego swoim dowódzcą, wystąpiła z tłumu w celu poszukiwania broni, bez której nie przyjmowano do szeregów kapitana Michała.
Coś podobnego działo się na drugim końcu miasta, pomiędzy Toledo i Vomero na szczycie wzgórza Infrascata u stóp Salita dei Capucini.
Fra Pacifico wracając z kwesty z swoim przyjacielem Jakobino, widział ludzi biegnących z ogłoszeniami i przylepiających je wszędzie na mułach, gdzie znaleźli do tego miejsce dogodne do czytania; wtedy braciszek kwestarz zbliżył się z innymi ciekawymi do ogłoszenia, odczytał go, a na wiadomości w nim zawarte, jego zapał wojowniczy jak łatwo się domyślić, rozbudził się gwałtowniej niż kiedykolwiek, widząc owych jakobinów, przedmiot swej nienawiści gotowych przejść granice królestwa.
Wtedy swoim kijem wawrzynowym uderzywszy wściekle o ziemię, prosił o głos, wszedł na słup i trzymając Jakobina za uzdę, wśród religijnej ciszy, objaśniał ludziom licznie zebranym w około niego, co to są francuzi. A zatem, według zdania braciszka Pacifico, francuzi byli wszyscy bezbożnikami, świętokradcami, rabusiami, gwałcicielami kobiet, mordercami dzieci, byli ludźmi nie wierzącymi że madonna Pié di Grotta poruszała oczami, i że włosy Chrystusa del Carmine rosły o tyle że musiano je co rok obcinać. Fra Pacifico utrzymywał iż wszyscy byli nieprawymi synami dyabła i podawał jako dowód: że wszyscy których widział nosili na jakiemkolwiek miejscu swego ciała znamię szponów, pewna wskazówka, że wszyscy byli przeznaczeni wpaść w szpony szatana; było więc rzeczą naglącą wszelkiemi możliwemi środkami przeszkodzić im wkroczenia do Neapolu, w przeciwnym razie Neapol zostanie ze szczętem spalony i zniknie z powierzchni ziemi tak, jak gdyby popiół Pompei albo lawa Herkulanum utorowały sobie przezeń drogę.
Mowa Fra Pacifica a nadewszystko jej zakończenie wywarło wielkie wrażenie na słuchaczach. Okrzyki zapału powstały w tłumie; dwa lub trzy głosy zapytały, czy w razie gdyby lud neapolitański powstał przeciwko francuzom, Fra Pacifico wyszedłby osobiście na spotkanie wroga. Fra Pacifico odrzekł, że nie tylko on, ale i jego osieł Jakobino byli na usługi sprawy królewskiej i ołtarza, i że na tym skromnym wierzchowcu wybranym przez Chrystusa do tryumfalnego wejścia do Jerozolimy, on, Fra Pacifico, zobowiązywał się prowadzić do zwycięztwa tych, którzy chcieli z nim razem walczyć.
Wtedy okrzyki: „Jesteśmy gotowi! Jesteśmy gotowi!“ rozległy się. Fra Pacifico prosił tylko o pięć minut czasu, spiesznie udał się do dei Capucini dla złożenia w kuchni ładunku Jakobina i w istocie w pięć minut potem pojawił się, ale tym razem siedząc na swoim ośle i w szybkim galopie zajął miejsce w pośród tych którzy go wybrali.
Była prawie szósta godzina wieczorem i Neapol był w stanie uniesienia jaki opisaliśmy, kiedy Ferdynand nie domyślając się niczego, z głową pochyloną wjeżdżał w bramę Capuana, zapytując sam siebie jakiego przyjęcia dozna w stolicy. Lękając się aby do swego niepowodzenia, nie dołożyć jeszcze niepopularności ciążącej na królowej i jej ulubienicy, rozłączył się z niemi w chwili wejścia do miasta, polecając im aby się udały przez bramę del Carmine, la Marinella, la via del Piliero, le largo del Castello, podczas gdy on sam postępować będzie ulicą Carbonara, Foria. le largo del Pigne i Toledo.
Zatem dwa powozy królewskie rozłączyły się przy bramie Capuana, królowa udając się z lady Hamilton, sir Williamsem i Nelsonem drogą wyżej opisaną do pałacu królewskiego, król zaś, z księciem d’Ascoli, swoim wiernym Achaten, wjeżdżał prosto, znaną bramą Capuana, z wielu względów tak słynną w Neapolu.
Przypominamy sobie że właśnie na wprost Porta-Capuana, na placu rozciągającym się u stopni kościoła San Giovanni w Carbonara, na tern samem miejscu gdzie sześćdziesiąt lat później ścięto Agesilasa Milano, Michał przypadkiem i z powodu że plac ten jest punktem środkowym dzielnic przez pospólstwo zamieszkałych, naznaczył schadzkę swojemu oddziałowi; oddział ten rekrutując się po drodze, prawie zdwoił się, bo każdy spotykając przyjaciół pociągał ich za sobą, w ten sposób przeszło 250 ludzi zalegało plac w chwili gdy król ukazał się chcąc go przebyć.
Król był przekonanym że w pośród swoich lazaronów nie potrzebuje się niczego obawiać. Był więc tylko zdziwionym spostrzegłszy wśród tylu ludzi, przy świetle niewielu palących się latarni, i liczniejszych świec zapalonych przed madonnami, błyszczące szable i lufy strzelb; w skutek tego nachylił się i dotykając z lekka ramienia tego który się wydawał dowódzcą:
— Przyjacielu, zapytał gminnem neapolitańskiem narzeczem, czy nie mógłbyś mi powiedzieć co się tutaj dzieje?
Człowiek obrócił się i znalazł się twarz w twarz z królem. Tym człowiekiem był Michał.
— Oh! wykrzyknął pod wrażeniem radości wywołanej widokiem króla, zadziwienia z jego obecności i dumy że był przez niego dotknięty: oh! J. K. Mość król Ferdynand! Niech żyje król! Niech żyje nasz ojciec! Niech żyje zbawca Neapolu!
I cały tłum powtórzył jednym głosem:
— Niech żyje król! Niech żyje nasz ojciec! Niech żyje zbawca Neapolu!
Jeżeli król Ferdynand spodziewał się być powitany jakimkolwiek okrzykiem, za powrotem do stolicy, to niezawodnie na taki nie liczył.
— Czy ty ich słyszysz? zapytał księcia d’Ascoli. Co oni u djabła śpiewają?
— Wołają: Niech żyje król! N. Panie, odrzekł ten z swoją zwykłą powagą; nazywają cię swoim ojcem, nazywają cię zbawcą Neapolu.
— Jesteś tego pewnym?
Krzyki zdwoiły się.
— Chodźmy, powiedział, ponieważ chcą tego koniecznie... I wychylając się do połowy z powozu: — Tak, moje dzieci, rzekł, tak, to ja, wasz król, wasz ojciec, i jak dobrze mówicie, powracam ocalić Neapol, albo zginąć z wami.
Ta obietnica podwoiła zapał dochodzący aż do szału.
— Pagliucchella, krzyczał Michał, biegnij naprzód z dziesięciu ludźmi, pochodni! kagańców! oświetlenia!
— Nie potrzeba moje dzieci, wołał król któremu zbyteczna jasność nie była pożądaną; nie potrzeba, dla czego chcecie robić iluminację?
— Aby lud widział że Bóg i święty Januarjusz oddaje mu jego króla zdrowego i ocalonego i że otaczali W. K. Mość swoją opieką wśród niebezpieczeństw na jakie się narażał przedzierając się przez szeregi Francuzów, aby powrócić do swego wiernego miasta Neapolu, wołał Michał.
— Pochodni! światła! iluminacji! wołał Pagliucchella i jego ludzie, biegnąc jak opętani przez strada Carbonara. To król do nas powraca! Niech żyje nasz ojciec! Niech żyje zbawca Neapolu!
— Chodźmy, chodźmy, rzekł król do Ascolego, mojem zdaniem nie trzeba im przeszkadzać. Pozwólmy im działać; ale teraz już nie ulega wątpliwości, że opat Pronio jest zręcznym człowiekiem! Krzyki Pagliucchelli i jego lazzaronów wywarły czarodziejski skutek; tłumnie wychodzono z domów niosąc pochodnie i świece, wszystkie okna były iluminowane; zbliżywszy się do ulicy Foria widziano ją całą jaśniejącą jak Piza w dniu la Lutninara.
Z tego wyniknęło że wjazd króla, zagrożony milczeniem i wstydem przegranej, przybierał przeciwnie cały blask zwycięztwa, zupełny rozgłos tryumfu.
Podchodząc do muzeum Borbonico lud nie mógł dłużej znieść, aby króla wiozły konie, — odprzęgli powóz, zaprzęgli się i ciągnęli go sami. Gdy pojazd króla z swoim zaprzęgiem przybył na ulicę Toledo, ujrzano schodzący z Infrascato drugi tłum, łączący się z tłumem Michała Szalonego, tłum nie mniej roznamiętniony, nie mniej hałaśliwy. Prowadził go fra Pacifico siedząc na ośle i trzymając kij na ramieniu jak Herkules swoją maczugę; gromada ta składała s:ę co najmniej z 200 lub 300 ludzi.
Jechano ulicą Toledo; literalnie gorzała ona od światła, cały zaś lud zbrojny w zapalone pochodnie, wydawał się morzem fosforycznem. Tłum był tak wielki że powóz zaledwo mógł się posuwać. Nigdy starożytny tryumfator, nigdy Paweł Emiliusz zwycięzca Perseusza, Pompejusz zwycięzca Mitrydatesa, Cezar zwycięzca Gallów nie miał tak wspaniałego orszaku, jak ten zbiegły król powracający do swego pałacu.
Królowa odludnemi ulicami przybyła ostatnia i znalazła pałac królewski milczący i prawie osamotniony; potem usłyszała w oddaleniu wrzawę, coś podobnego do szumu poprzedzającego burzę; stanęła na balkonie wahając się, bo słyszała jeszcze w ulicach na placach szmer tłoczącego się ludu, nie wiedząc do czego tenże lud dąży. Wtedy usłyszała wyraźniej wrzawę, okrzyki, ujrzała potoki światła wychodzące z ulicy Toledo i zmierzające ku pałacowi królewskiemu, poczytała to za objawy rewolucji; przeraziła się, przypomniała sobie 5 i 6 października, 21 czerwca i 10 sierpnia swojej siostry Antoniny, już nawet mówiła o ucieczce; Nelson już jej ofiarował schronienie na pokładzie swego okrętu, gdy jej oznajmiono że to lud odprowadzał z tryumfem króla.
Fakt wydał jej się więcej niż nieprawdopodobnym, zdawał jej się niemożliwym; radziła się Emmy, Nelsona, sir Williamsa i Actona; żaden z nich nawet Acton tak głęboko gardzący ludzkością nie mógł sobie wytłómaczyć tego obłędu całego lodu; nie wiedziano o proklamacji Pronia, którą król a raczej kardynał za staraniem jej autora, kazał wydrukować i porozlepiać nic nie mówiąc nikomu, a brak zmysłu filozoficznego nie dozwalał dostojnym osobom, przez nas wymienionym, przypuszczać od jak lichych i drobnych wypadków, gdy tron jest zachwiany, zależy jego utwierdzenie albo też upadek.
Królowa nakoniec z wielkim trudem uspokojona, pobiegła na balkon, jej przyjaciele poszli za nią. Acton sam pozostał w tyle, niedbąjący o popularność, znienawidzony jako cudzoziemiec obwiniony o wszystkie nieszczęścia tron spotykające, unikał pokazywania się publiczności, która prawie zawsze przyjmowała go szemraniem, niekiedy do zniewagi dochodzącem. Dopóki czuł się kochanym, albo sądził się być kochanym od Karoliny, mało go obchodziła ta niepopularność; ale odkąd czuł że jest już tylko przedmiotem obawy, środkiem do zaspokojenia jej dumy, przestał się narażać opinii publicznej, która, oddajemy mu sprawiedliwość, była dlań zupełnie obojętną.
Pojawienie się królowej na balkonie zostało niepostrzeżonem, a przynajmniej nie zdawało się wywołać żadnego wrażenia, chociaż plac zamkowy był zapchany ludem; wszystkie oczy, wszystkie okrzyki, wszystkie wybuchy serca były dla tego króla, który, przedarł się przez szeregi francuzów aby umrzeć z swoim ludem.
Królowa rozkazała aby oznajmiono księciu Kalabrji iż ojciec jego zbliżał się, ponieważ obecność matki nie zdołała go sprowadzić do salonów królewskich; nadto kazała przyprowadzić wszystkie dzieci królewskie, ustąpiła im miejsca na balkonie, a sama stanęła za niemi.
Ukazanie się dzieci królewskich na balkonie przyjęto kilkoma okrzykami ale nie odwróciło ono uwagi tłumu od orszaku królewskiego, którego pierwsze szeregi przechodziły już około świętej Brygidy.
Co do Ferdynanda, zaczął zwolna podzielać zdanie kardynała Ruffo, uważając go za doskonałego doradcę. Za podobny wjazd zapłacić 10,000 dukatów nie było drogo, zwłaszcza porównawszy go z wjazdem jaki go oczekiwał, który jego sumienie królewskie, jakkolwiek niezbyt surowe, kazało mu przeczuwać.
Król wysiadł z powozu; zaciągnąwszy go, teraz lud zapragnął go nosić: wziął go na ręce i wielkiemi schodami poniósł aż do drzwi jego pokojów.
Tłum był tak wielki że go oddzielono od księcia d’Ascoli, na którego nikt nie zwracał uwagi i który zniknął pośród masy ludzi.
Król ukazał się na balkonie, podał rękę księciu Franciszkowi, uściskał swoje dzieci wśród rozdzierających okrzyków stu tysięcy ludzi i łącząc w jedną grupę wszystkich młodych książąt i młode księżniczki objął ich w ramiona.
— Oni także, zawołał, oni także umrą z wami! Ale wszystek lud odpowiedział jednogłośnie:
— Za ciebie i za nich N. Panie, wszyscy życie nasze oddamy!
Król wyjął chustkę z kieszeni udając że łzy obciera.
Królowa blada i drżąca oddaliła się z balkonu i weszła w głąb pokoju, gdzie stał Acton ręką o stół oparty, przyglądając się temu dziwnemu widokowi z zwykłą swą obojętnością irlandzką.
— Zginęliśmy, powiedziała, król zostanie.
— Bądź pani spokojną, rzekł Acton kłaniając się; ja biorę na siebie nakłonić go do wyjazdu.
Lud po oddaleniu się króla i zamknięciu okien, długo stał jeszcze na ulicy Toledo i na pochyłości olbrzyma.
Król wszedł do swych pokojów nie zapytawszy nawet co się stało z d’Ascolim, którego odniesiono do domu omdlałego, stratowanego, na wpół umarłego. Prawda że spieszno mu było zobaczyć Jowisza od sześciu tygodni niewidzianego.
Umysły pospolite, których wzrok suwa się tylko po powierzchni, mogły sądzić widząc tę manifestację niespodzianą, nagłą, prawie ogólną, iż nic nie mogło nawet chwilowo, obalić tronu spoczywającego na obszernej podstawie całego państwa; ale umysły wyższe-i rozumne nie dające się olśnić próżnemi słowami i demonstracjami powierzchownemi, tak zwyczajnemi u Neąpolitańczyków, widziały po za tem uniesieniem ślepem, jak wszystkie manifestacje lu dowe, smutną prawdę, to jest ucieczkę króla, armię neapolitańską pobitą, Francuzów idących na Neapol, a ci widząc w prawdziwem świetle zdarzenia, przewidywali nieuniknione następstwa.
Jednym z domów gdzie wieść tego co zaszło wywarła silne wrażenie, najprzód dla tego że dwie osoby dom ten zamieszkujące należały do dwóch odmiennych stronnictw; potem że każda z nich była wielce interesowaną co do następstwa tych wypadków, jedna powodowana uczuciami serca, druga ze względu na stosunki społeczne; był dom dobrze znany naszym czytelnikom pod nazwą domu Palmowego.
Luiza dotrzymała słowa Salvacie, od chwili wyjazdu młodzieńca, odkąd zostawił ten pokój opróżnionym, gdzie zaniesiony umierającym pod okiem i pielęgnowaniem młodej kobiety zwolna powrócił do życia, wszystkie chwile wolne, pozostawione przez jej męża, spędzała w tym pokoju.
Luiza nie płakała, Luiza nie żaliła się, nie czuła nawet potrzeby mówienia o Salvacie. Giovanina zdziwiona milczeniem swej pani o młodzieńcu, próbowała je przerwać, ale bezskutecznie. Kiedy Salvato odjechał, kiedy go już nie było, zdawało jej się, że tylko z Bogiem mogła o nim mówić.
Nie, czystość tej miłości jakkolwiek silnie opanowała całą jej duszę, pozostawiła ją w melancholicznym spokoju; wchodziła do pokoju, uśmiechała się do wszystkich sprzętów, witała je skłonieniem głowy, czule na nie poglądała i nareszcie siadała na swojem zwykłem miejscu, to jest u wezgłowia łózka i marzyła. Te marzenia w których dwa upłynione miesiące snuły się przed oczami jej wyobraźni dzień po dniu, godzina po godzinie, gdzie przeszłość — Luiza miała dwie przeszłości: jedną którą zupełnie zapomniała, drugą o której marzyła bezustannie — marzenia te, mówimy, gdzie przeszłość odbudowywała bez żadnego wysiłku jej pamięci, były nieopisanej słodyczy; od czasu do czasu, kiedy wspomnienia jej zatrzymywały się na chwili wyjazdu, podnosiła rękę do ust jak gdyby chcąc utrwalić jedyny szybki pocałunek Salvaty, wyciśnięty w chwili rozłączenia, i odczuwała wtedy całą jego rozkosz i słodycz. Niegdyś w swojem osamotnieniu doznawała potrzeby pracy albo czytania; dziś igła, ołówek, muzyka, wszystko zostało zaniedbanem. Gdy przyjaciele jej i mąż byli obecnymi, Luiza w połowie żyła przeszłością, w połowie chwilą obecną. Jeżeli pozostawała sama, oddawała się natychmiast wspomnieniom przeszłości i żyła życiem sztucznem, o wiele przyjemniejszem niż życie rzeczywiste.
Cztery dni zaledwo upłynęły od wyjazdu Salvaty, a te cztery dni nieobecności zajęły wielkie miejsce w życiu Luizy; przestrzeń ta tworzyła rodzaj jeziora błękitnego, spokojnego, samotnego i głębokiego w którem odbijało się niebo; gdyby nieobecność Salvaty przedłużyła się, jezioro to powiększałoby się w miarę trwania nieobecności; gdyby nieobecność była wieczną, wtedy jezioro to zajęłoby całe jej życie, przeszłość i przyszłość, zatopiłoby nadzieję, przyszłości, pamięć przeszłości, a wybrzeża jego tak jak morza, stałyby się niewidzialnemi.
W tem życiu myślą, zagłuszającem życie materjalne, wszystko tak jak we śuie przybierało kształty odpowiednie marzeniu w którem była pogrążona; tak więc widziała przybywający do niej ten tak wyczekiwany list, a jednak oczekiwany bez zniecierpliwienia, pod postacią białego żagla, prawie niewidzialnego na widnokręgu, zwiększającego się zwolna i zbliżającego, muskając swem śnieżystem skrzydłem błękitne nurty wybrzeża na którem spoczywała.
Ta tęsknota wywołana odjazdem Salvaty, łagodzona nadzieją powrotu, perłą zamkniętą w głębi serca stanowczem przyrzeczeniem młodzieńca, była tak spokojna, że nawet mąż jej którego nieskończona dobroć zdawała się podsycać jej widokiem, nie zauważywszy tego wcale nie potrzebował pytać o przyczynę; ta czuła i głęboka przyjaźń, w połowie wdzięczność, w połowie czułość synowska jaką miała dla niego, w niczem nie ucierpiała z powodu miłości jaką Luiza czuła dla innego. Uśmiech jej może był cokolwiek bledszym kiedy wychodziła oczekiwać na balkonie jego powrotu z biblioteki; może kiedy witała go z powrotem, czuć było łzę w jej głosie; ale aby to zauważył, trzeba by było aby zwrócono jego uwagę, San Felice był więc zawsze tak jak dawniej człowiekiem spokojnym i szczęśliwym.
Ale każde z nich doznało odmiennego zaniepokojenia, gdy doszła do nich wieść o powrocie króla do Caserte.
San Felice przybywszy do pałacu królewskiego nie zastał księcia, adjutant w imieniu następcy tronu powiedział mu, że J. Wysokość poszedł odwiedzić króla, który przybył poprzedniej nocy bardzo pospiesznie z Rzymu.
Chociaż wypadek wydał mu się ważnym, ale ponieważ nie wiedział że zdarzenie to w inny sposób interesowało jego żonę jak jego samego, nie opuścił pałacu królewskiego ani o jedną minutę wcześniej i o zwykłej godzinie powrócił do domu.
Tylko wchodząc powiedział Luizie o tym powrocie, a raczej jako o wypadku nadzwyczajnym aniżeli niepokojącym. Ale Luiza wiedząc ze zwierzeń Salvaty, że bitwa była nieodzowną, natychmiast pomyślała że powrót króla musiał mieć związek z tą bitwą i objawiła z pewnością zadziwiającą kawalera, że jeżeli król powrócił prawdopodobnie miała miejsce potyczka Francuzów z Neapolitańczykami i że Francuzi odnieśli zwycięztwo.
Ale objawiając to przypuszczenie będące dla niej pewnością, Luiza potrzebowała całej swej władzy nad sobą samą, aby ukryć wzruszenie; gdyż Francuzi nie zostali zwycięzcami bez walki, a w tej walce musiało być więcej lub mniej zabitych lub rannych, a któż ją mógł upewnić że Salvato nie był w liczbie zabitych lub ranionych?
Pod pierwszym lepszym pozorem Luiza oddaliła się do swego pokoju, i przed tym samym krucyfiksem w obec którego jej ojciec umierał, przed którym San Felice przysiągł spełnić wolę księcia Caramanico, zaślubiając Luizę i uszczęśliwiając ją, długo modliła się gorąco, nie wyrażając powodu swej modlitwy, pozostawiając Bogu odgadnieme go, jeżeli istniał jaki.
O godzinie piątej San Felice usłyszał wielki rozruch na ulicy, pobiegł do okna i ujrzał ludzi biegnących ze wszystkich stron. Jedni przylepiali ogłoszenia, inni je natychmiast czytali. Wtedy wyszedł na ulicę, zbliżył się do pierwszego ogłoszenia i tak jak inni przeczytał niezrozumiałą proklamację, przeczytawszy ją zaś jak każdy umysł badawczy, starał się odgadnąć tę zagadkę polityczną; potem zapylał Luizy czy nie chciałaby udać się z nim do willi dla zasiągnięcia wiadomości, a gdy ta odmówiła, sam wyszedł.
W czasie jego nieobecności przybył Cirillo; nie wiedział on nic o odjeździe Salvaty; jemu młoda kobieta powiedziała wszystko: jak przybyła Nanno i swoim obrazowym językiem w kształcie legendy greckiej dala do zrozumienia Salvacie że Francuzi będą walczyć, a on powinien walczyć razem z nimi. Cirillo nie wiedząc więcej niż San Felice, zaniepokoił się bardzo; ale upewnił Luizę że jeżeli nieszczęście nie spotkało Salvaty, on jakimkolwiek sposobem zawiadomi o sobie swoich przyjaciół. Wtedy, czego się tylko dowie Cirillo, zobowiązał się donieść o tem młodej kobiecie.
Luiza nie mówiła mu wcale że spodziewała się równie wczesnych wiadomości.
Cirillo oddalił się dawno, gdy San Felice powrócił: był obecnym tryumfowi króla i na uniesienie neapolitańczyków wzruszał ramionami; wykształconym swoim umysłem od razu spostrzegł niewyraźną ciemną stronę proklamacji, a nie był tak naiwnego serca aby się w tem nie domyślił oszustwa.
Żałował że nie widział się z Cirillem którego kochał jako człowieka, podziwiał jako lekarza.
O jedenastej jak zwykle, odszedł i Luiza udała się do siebie a raczej do pokoju Salvaty, jak to zwykle czyniła kiedy on tam był, a nawet odkąd go tam nie było; obawa dodała jej miłości więcej namiętności; uklękła przy łóżku, płakała i kilkakrotnie przycisnęła usta do poduszki na której spoczywała jego głowa. Posłyszawszy lekki szelest odwróciła się. Zobaczyła Giovaninę; podniosła się zawstydzona, że ją tak zeszła młoda dziewczyna, która tłómaczyła się mówiąc:
— Słyszałam panią płaczącą i sądziłam że będę pani potrzebną.
Luiza poruszyła tylko głową, lękała się przemówić, aby głos jej łzawy nie wyraził więcej aniżeli chciała powiedzieć.
Nazajutrz Luiza była blada i osłabiona; usprawiedliwiła to bezsennością, skutkiem wrzawy nocnej i puszczania rac.
Kawaler kończył śniadanie, gdy powóz zatrzymał się przed bramą. Giovanina otworzyła i wprowadziła sekretarza księcia; książę zmuszony udać się na radę w południe, a pragnąc wprzód pomówić z San Felice, przysłał swój powóz prosząc aby przybył natychmiast.
Na schodach spotkał posłańca z poczty, trzymającego list W ręku.
— Czy do mnie? zapytał San Felice.
— Nie Ekscelencjo, to do pani.
— Zkąd?
— Z Portici.
— Zanieś go prędko, te prawdopodobnie od jej nauczycielki.
I San Felice poszedł dalej, wsiadł do powozu i szybko odjechał.
Luiza usłyszała krótką rozmowę męża, wyszła na przeciwko posłańca z poczty i wzięła list od niego.
Pismo było jej nieznane. Otworzyła list machinalnie, spojrzała na podpis i krzyknęła: list Salvaty. Przycisnęła go do serca i pobiegła zamknąć się w uświęconym pokoju. Zdawało jej się iż byłoby bezbożnością pierwszy jego list czytać w innem miejscu.
— To od niego, szeptała rzucając się na krzesło stojące u wezgłowia, to od niego!
Przez chwilę nie mogła czytać, krew wypływająca z serca uderzała jej do głowy, tentniała w skroniach i wzrok pokrywała zasłoną.
Salvato pisał z pola bitwy:
„Dziękuj Bogu ukochana, przybyłem na czas do walki i nie byłem obcy zwycięztwu, twoje święte i dziewicze modły zostały wysłuchane. Bóg, błagany przez najpiękniejszego ze swoich aniołów czuwał nademną i nad moim honorem.
„Nigdy zwycięztwo nie było zupełniejsze, ukochana Luizo; na polu bitwy mój kochany generał przycisnął mnie do serca i mianował dowódzcą brygady. Armia generała Mack rozpierzchła się jak dym; w tej chwili wyjeżdżam do Civita-Dukale, skąd znajdę sposób wysłania ci tego listu. W nieładzie wynikającym z naszego zwycięztwa i porażki Neapolitańczyków, niepodobna rachować na pocztę. Kocham cię sercem przepełnionem duma i miłością; zarazem. Kocham cię! Kocham cię!...
„Otóż więc jestem dziesięć mil bliżej od ciebie. Hector Carafffa i ja znaleźliśmy wieśniaka, który dzięki koniowi zostawionemu przezemnie tutaj, a za którego podziękuj Michałowi, zgadza się jechać natychmiast; zatrzyma się on dopiero gdy koń pod nim padnie i weźmie natychmiast innego; zobowiązuje się on zawieść list do tego z naszych przyjaciół u którego Hector Caraffa był ukryty w Portici. Twój list będzie załączony do jego listu i on ci go odeśle „Mówię ci to dlatego, abyś nie poszukiwała jakim sposobem przybywa on do ciebie; to zajęcie odwróciłoby na chwilę twoją myśl odemnie. Nie, chcę ażebyś mię z całą radością czytała, tak jak ja jestem uszczęśliwiony pisząc do ciebie.
„Nasze zwycięztwo jest tak zupełne, iż nie sądzę abyśmy jeszcze mieli stoczyć bitwę. Idziemy wprost na Neapol i jeżeli nas nic nie wstrzyma, co jest bardzo prawdopodobnem, za ośm lub dziesięć dni najdalej znów cię zobaczę.
„Zostawisz otwarte okno przez które wyszedłem, przez to samo okno powrócę i zobaczę cię w tym samym pokoju gdzie byłem tak szczęśliwy! przyniosę ci napowrót życie dane mi przez ciebie.
„Nie zaniedbam żadnej sposobności pisania do ciebie; gdybyś jednakże nie otrzymała listu, nie bądź niespokojną; posłańcy mogą być niewierni, schwytani lub zabici.
„Oh! Neapolu! ukochana moja ojczyzno! druga moja miłości, po tobie! Neapolu będziesz więc nakoniec wolnym!
„Nie chcę wstrzymywać gońca, nie chcę opóźniać twej radości; dwa razy jestem szczęśliwy mojem i twojem szczęściem. Do zobaczenia, uwielbiana moja Luizo; kocham cię; kocham cię!...
Luiza odczytała list młodzieńca dziesięć, dwadzieścia razy może, byłaby go odczytywała bezustannie, straciła miarę czasu.
W tem Giovanina zapukała do drzwi.
— Pan kawaler powraca! powiedziała.
Luiza krzyknęła, ucałowała list, złożyła go na sercu, wychodząc z pokoju rzuciła okiem na to okno przez które wyszedł, okno którem miał powrócić.
— Tak, tak, szeptała uśmiechając się do niego.
Miłość ta była tak potężną że nadawała życie wszystkim przedmiotom martwym otaczającym Luizę, a które niegdyś otaczały Salvatę. Luiza weszła do salonu jednemi, kawaler drugiemi drzwiami.
Kawaler widocznie był roztargniony.
— Co tobie przyjacielu? zapytała Luiza podchodząc do niego i patrząc swoim jasnym wzrokiem; jesteś smutny.
— Nie moje dziecko, odrzekł kawaler, nie smutny ale niespokojny.
— Widziałeś księcia? zapytała młoda kobieta.
— Tak.
— I twój niepokój pochodzi z rozmowy jaką z nim miałeś?
Kawaler twierdząco poruszył głową.
Luiza usiłowała przeniknąć jego myśli.
Kawaler usiadł, wziął obie ręce Luizy przed nim stojącej i patrzył na nią.
— Mów przyjacielu, powiedziała Luiza, którą zaczynało ogarniać smutne przeczucie. Słucham cię.
— Położenie w jakiem znajduje się rodzina królewska, jest co najmniej tak trudne jak to przepowiadaliśmy wczoraj wieczorem; niema żadnej nadziei wzbronienia Francuzom wstępu do Neapolu, postanowiono więc oddalić się do Sycylii.
Nie wiedząc dla czego, Luiza uczuła ściśnienie serca.
Kawaler ujrzał na twarzy Luizy odcień tego co się działo w jej sercu. Usta jej drżały, powieki przymykały się.
— Wtedy, uważaj dobrze moje dziecko, mówił kawaler tym słodkim głosem czułości ojcowskiej jaki czasami przybierał z Luizą, wtedy książę mi powiedział: Kawalerze, jesteś moim jedynym przyjacielem; jesteś jedynym człowiekiem z którym z przyjemnością rozmawiam, tę trochę wykształcenia jakie posiadam, tobie zawdzięczam, trochę osobistej wartości mam od ciebie; jedyny człowiek może osłodzić moje wygnanie, tym człowiekiem ty jesteś, kawalerze. Proszę cię, błagam cię, jeżeli będę zmuszonym wyjechać, jedź ze mną.
Luiza uczuła dreszcz w całem ciele.
— I.. co odpowiedziałeś, przyjacielu? zapytała drżącym głosem.
— Litość mnie zdjęła nad tą niedolą królewską, nad tą słabością, wielkości, nad tym księciem, wygnańcem bez przyjaciół, nad tym dziedzicem korony bez sług, dlatego że może postradać koronę; przyrzekłem.
Luiza zadrżała; to drżenie nie uszło uwagi kawalera trzymającego jej ręce.
— Ale, ciągnął dalej żywo, chciej to zrozumieć Luizo, że moje przyrzeczenie jest czysto osobiste i tylko mnie zobowiązuje; oddalona od dworu, gdzie nie chciałaś zająć miejsca, ty nie masz obowiązków dla nikogo.
— Tak sądzisz, mój przyjacielu?
— Tak sądzę, ty z całą swobodą, ukochane dziecię mego serca, możesz zostać w Neapolu, nie opuszczać tego domu który kochasz, tego ogrodu gdzie biegałaś i bawiłaś się dzieckiem będąc, nakoniec możesz nie opuszczać tego kawałka ziemi gdzie zebrałaś siedmnaście lat wspomnień, bo już siedmnaście lat jesteś tutaj pociechą mego domowego ogniska; zdaje mi się że przybyłaś dopiero wczoraj.
Kawaler westchnął.
Luiza nic nie odpowiedziała; on mówił dalej:
— Księżna Fusco oddalona przez królowę, skoro tylko królowa odjedzie, powróci natychmiast; pod strażą takiej przyjaciółki, będę, o ciebie tak spokojnym, jak gdybyś była pod opieką matki. Za piętnaście dni Francuzi będą w Neapolu; ale Francuzów niepotrzebujesz się obawiać. Żyjąc z nimi długo, poznałem ich.
Przynoszą oni memu krajowi dobrodziejstwa jakiemi byłbym pragnął aby go obdarzyli jego władcy; postęp, wolność, oświatę. Wszyscy moi przyjaciele a zatem i twoi są patryotami; żaden przewrót nie powinien cię niepokoić, żadne prześladowanie nie może cię dosięgnąć.
— Więc sądzisz przyjacielu, zapytała Luiza, że mogę żyć szczęśliwa bez ciebie?
— Mąż taki jak ja, kochane dziecię, powiedział San Felice z westchnieniem, nie jest mężem pozostawiającym po sobie żal w kobiecie twego wieku.
— Ale przypuszczając że mogłabym być bez ciebie, czy ty mój przyjacielu będziesz mógł żyć bezemnie?
San Felice spuścił głowę.
— Lękasz się abym nie tęskniła za tym domem, ogrodem, tym kawałkiem ziemi, ale czyż ty sam, nie czujesz braku mojej obecności? Nasze życie zespolone od lat siedmnastu, rozrywając się nagle, czyż nie przerwie nietylko twych nawyknień, ale niezbędne twego spokoju warunki?
San Felice milczał.
— Nie opuszczając księcia, który jest tylko twoim przyjacielem, ciągnęła dalej Luiza przytłumionym głosem, czyż nie jest dowodem jak mało mnie cenisz, gdy mi proponujesz ażebym cię opuściła, ciebie, który jesteś dla mnie ojcem i przyjacielem zarazem, ciebie co wykształciłeś mój umysł, napełniłeś dobrocią moje serce, wielkością Boga przejąłeś moją duszę?
San Felice westchnął.
— Kiedy przyrzekłeś towarzyszyć księciu, czy myślałeś że ja nie udam się z tobą?
Łza oczu kawalera padła na rękę Luizy.
— Jeżeli tak myślałeś mój przyjacielu, ciągnęła dalej z łagodnym i smutnym ruchem głowy, to niesłusznie; mój ojciec umierając, złączył nas, Bóg pobłogosławił nasz związek, śmierć tylko może nas rozłączyć. Pójdę z tobą, mój przyjacielu!
San Felice żywo podniósł głowę promieniejącą szczęściem i tym razem łza Luizy upadła na rękę jej męża.
— A więc ty mnie kochasz? Łaskawe nieba! więc ty mnie kochasz! wykrzyknął kawaler.
— Ojcze, rzekła Luiza, byłeś niewdzięcznym, proś o przebaczenie twojej córki.
San Felice rzucił się na kolana, całując ręce swej córki, ta zaś wznosząc oczy do nieba szepnęła:
— Wszakże prawda, Boże, iż gdybym nie była uczyniła tego co czynię, byłabym niegodną ich obudwóch?
Książe Franciszek mówiąc do San Felice o ucieczce rodziny królewskiej do Sycylii jak o rzeczy postanowionej, sądził że mówi w imieniu ojca swego i matki, ale w rzeczywistości mówił tylko w imieniu królowej; z tej strony istotnie ucieczka była postanowioną i chciano jej za jakąbądź cenę; ale widząc poświęcenie swego ludu, słuchając zapewnień stu tysięcy ludzi, że śmierć poniosą od pierwszego do ostatniego za jego sprawę, król powziął zamiar bronienia swej stolicy i pomijając znikczemniałą armię odwołać się do energii ludu tak jednomyślnie ofiarującego mu swoje usługi.
Wstał więc dnia 11 Grudnia rano, to jest nazajutrz po tym nieprawdopodobnym tryumfie, który usiłowaliśmy opisać naszym czytelnikom, nie zdecydowany jeszcze, ale nakłaniający się raczej do oporu niż do ucieczki, kiedy oznajmiono mu, że admirał Franciszek Caracciolo od pół godziny czekał w przedpokoju przebudzenia króla.
Podburzony uprzedzeniami królowej, Ferdynand nie lubił admirała, ale nie mógł mu odmawiać szacunku; jego godna podziwu odwaga w kilkakrotnych utarczkach z barbareskami, szczęście z jakim uprowadził fregatę Minerwę z przystani Tulonu, gdy Bonaparte odebrał Tulon Anglikom, zimna krew jaką okazał w obronie innych statków nadwerężonych przez kule, zniszczonych burzą, zjednały mu stopień admirała.
Widzieliśmy w pierwszych rozdziałach tego opowiadania powody niechęci królowej dla admirała, a ze swą zwykłą zręcznością potrafiła go postawić w niekorzystnem świetle w umyśle króla.
Ferdynand sądził że Caracciolo przybywa prosić go o ułaskawienie Nicolina swego synowca, i zadowolony że w skutek fałszywej pozycji jednego z członków jego rodziny, może wyrządzić przykrość admirałowi, względem którego czuł się w nieprzychylnem usposobieniu, rozkazał aby go natychmiast wpuszczono.
Admirał w galowym mundurze wszedł spokojny i poważny jak zwykle; wysokie stanowiska jakie od czterechset lat zajmowali naczelnicy jego rodziny, stawiały ich w częstych stosunkach z panującymi wszelkich rodów, andegaweńczykami, aragonami, hiszpanami zasiadającymi kolejno na tronie neapolitańskim; łączył więc ze swą wrodzoną godnością, wytworną uprzejmość dworaka, której dał dowód królowej w podwójnej odmowie za swoją siostrzenicę i za siebie samego, nie chcąc być obecnym na uroczystościach danych przez dwór dla admirała Nelsona.
Uprzejmość ta zkądkolwiekby pochodziła, sprawiała zawsze niemiłe wrażenie na Ferdynandzie u którego grzeczność nie była cechą wybitną; to też kiedy zobaczył admirała, zatrzymującego się z szacunkiem o kilka kroków i oczekującego według etykiety dworskiej aby król pierwszy do niego przemówił, nie miał nic pilniejszego jak rozpocząć rozmowę od wymówki jaką chciał mu uczynić.
— A! przybyłeś admirale, powiedział, zdaje się że koniecznie pragnąłeś mnie widzieć?
— To prawda, N. Panie, odrzekł Caracciolo, w tym razie król oddaje sprawiedliwość mojej wierności.
— Tak, tak, przybywasz przemawiać za tym ladaco Nicolinem, twoim synowcem uplątanym w brzydką sprawę, ponieważ chodzi to nie mniej ni więcej tylko o zbrodnię zdrady państwa; ale uprzedzam cię, że wszelkie prośby, nawet twoje, pozostaną bezowocne, sprawiedliwość będzie wymierzona.
Uśmiech przebiegł po poważnem obliczu admirała.
— W. K. Mość myli się, powiedział, wśród wielkich przesileń politycznych, małe wypadki familijne nikną; nie wiem i nie chcę wiedzieć co uczynił mój synowiec; jeżeli jest niewinnym, po przeprowadzeniu procesu, niewinność jego wykaże się tak jak kawalera de Medici, księcia de Canzano, Maria Pagano i tylu obwinionych, których po trzechletnim więzieniu musiano uwolnić; jeżeli jest winnym, sprawiedliwość, jak W. K. Mość raczył powiedzieć, będzie wymierzoną. Nicolino pochodzi z wysokiego rodu, ma prawo być ściętym, a W. K. Mość wie, że miecz jest bronią tak szlachetną, że nawet w ręku kata nie odbiera części temu którego uderzy.
— A zatem, powiedział król, zdziwiony tą godnością tak prostą i spokojną, o której jego natura, usposobienie, charakter nie dawały mu żadnego pojęcia; a zatem, jeżeli nie przybywasz mówić mi o swym synowcu, cóż chcesz mi powiedzieć?
— Przybywam mówić o tobie N. Panie i o królestwie.
— Aha! przybywasz rady mi udzielać?
— Jeżeli W. K. Mość raczy się mnie poradzić, powiedział Caracciolo z pełnem uszanowania poruszeniem głowy, będę szczęśliwy i dumny mogąc moje doświadczenie oddać na Jego usługi. W przeciwnym razie poprzestanę na ofiarowaniu mego życia i odważnych marynarzy którymi mam zaszczyt dowodzić.
Król byłby rad znaleść sposobność gniewania się, ale w obec podobnego uszanowania nie było pozoru do gniewu.
— Hm! mruknął, hm! I po dwóch lub trzech sekundach milczenia, powiedział: — A więc admirale, poradzę się ciebie.
I w istocie zwrócił się już do Caracciola, kiedy w tem służący wchodząc przez drzwi od pokojów, zbliżył się do króla i półgłosem powiedział kilka słów których Caracciolo nie słyszał i nie starał się usłyszyć.
— Aha! powiedział król i on jest tam?
— Tak N. Panie, i mówi że przedwczoraj w Caserte W. K. Mość powiedział mu iż potrzebuje z nim pomówić.
— To prawda. Potem obracając się do Caracciola: — Czy o tem co mi pan masz powiedzieć, można mówić w obec świadka?
— W obec całego świata, N. Panie.
— A zatem, powiedział król obracając się do służącego, poproś. Wreszcie, dodał obracając się do Caracciola, ten co pragnie wejść jest przyjaciel, więcej niż przyjaciel, sprzymierzeniec, to sławny admirał Nelson.
W tej samej chwili drzwi się otworzyły i służący uroczyście wygłosił:
— Lord Horacy Nelson du Nil, baron Barnhum Thorpes, książę Bronte!
Lekki uśmiech nie zupełnie pozbawiony goryczy pojawił się na ustach Caracciola przy wyliczaniu tych wszystkich tytułów.
Nelson wszedł, nie wiedział z kim król się znajdował, utkwił swoje szare oko w tego który go uprzedził i poznał admirała Caracciolo.
— Nie potrzebuję was przedstawiać wzajemnie, wszak prawda panowie? powiedział król; znacie się.
— Od wyprawy Tulońskiej, tak N. Panie, odpowiedział Nelson.
— Mam zaszczyt znać pana dawniej jeszcze, rzekł Caracciolo z swą zwykłą uprzejmością, znam pana od dnia kiedy na wybrzeżu Kanady w dwumasztowym statkiem walczyłeś przeciw czterem francuzkim fregatom, wymknąłeś się im przerzynając swoim statkiem przejście, które dotąd uważano za niemożebne; było to, zdaje mi się w 1786 roku, dwanaście lat temu.
Nelson ukłonił się, on także, prostacki marynarz nie był przywykły do takiego nastroju rozmowy.
— Milordzie, powiedział król, oto admirał Caracciolo przybywa udzielić mi rady z znanem ci położeniu rzeczy; siadaj i słuchaj co powie admirał, skoro skończy odpowiesz, jeżeli będziesz miał co do odpowiedzenia; tylko mówię ci z góry że byłbym szczęśliwy gdyby dwaj tak znakomici ludzie, tak dobrze znający sztukę wojowniczą, byli jednego zdania.
— Jeżeli milord, czego jestem pewny, rzekł Caracciolo, jest prawdziwym przyjacielem królestwa, spodziewam się że co do naszych przekonań, mogłyby zachodzić tylko małe różnice w szczegółach, me przeszkadzające nam zgodzić się na rzecz samą.
— Mów Caracciolo, mów, powiedział król powracając do zwyczaju królów hiszpańskich i neapolitańkich, odzywania się przez ty do swych poddanych.
— N. Panie, rzekł admirał, rozeszła się pogłoska po mieście fałszywa, jak się spodziewam, iż W. K. Mość zwątpiwszy o obronie swego królestwa na stałym lądzie, postanowił oddalić się do Sycylii.
— A ty, zdaje się jesteś przeciwnego zdania?
— N. Panie, będę zawsze zdania przez honor wskazanego, przeciwko radom hańbę sprowadzającym. Chodzi tutaj o cześć królestwa N. Panie, a tem samem i o twoją własną, aby stolica była bronioną do ostateczności.
— Wiesz w jakim stanie znajduje się nasza sprawa? zapytał król.
— Tak N. Panie, sprawa jakkolwiek w złym stanie, nie jest straconą. Wojska są rozproszone ale nie zniesione; trzy albo cztery tysiące poległych, sześć albo ośm tysięcy wziętych do niewoli, odejmij to od 52.000 a zostanie 40.000, to jest armia cztery razy liczniejsza od armii Francuzów, walcząca na swojem terytorjum, broniąca wąwozów niezdobytych, poparta przez ludność dwudziestu miast i sześćdziesięciu wiosek, przez twierdze niezdobyte bez materjału oblężniczego, Civitella del Tronto, Gaëta i Pescara, nie licząc Kapui ostatniej warowni, najpotężniejszego przedmurza Neapolu, dokąd Francuzi nawet dotrzeć nie zdołają.
— I ty zobowiązałbyś się znów zjednoczyć armię?
— Tak, N. Panie.
— Powiedz mi w jaki sposób, zrobisz mi przyjemność.
— Mam pod memi rozkazami 4.000 marynarzy, N. Panie, są to ludzie doświadczeni a nie żołnierze dnia jednego jak twoja armia lądowa; rozkaz, N. Panie a natychmiast stanę na ich czele, 1,000 będzie broniło przejścia od Itri do Sessa, 1,000 od Sora do San Germano, 1,000 od Castel di Sangero do Isernii, tysiąc zaś pozostałych, marynarze są do wszystkiego zdolni, milord Nelson lepiej to wie niż ktokolwiek, on który ze swoimi dokazał cudów — ostatni więc tysiąc będzie przekształcony na pionierów, zajmą się oni ufortyfikowaniem tych trzech przejść i wykonaniem służby artyleryjskiej; z nimi choćby tylko w piki uzbrojonymi, wytrzymam najstraszniejsze natarcie Francuzów, a gdy twoi żołnierze, N. Panie, zobaczą jak umierają marynarze, połączą się za nimi w szeregi, nadewszystko jeżeli obecność W. K. Mości będzie dla nich sztandarem.
— A przez ten czas kto będzie strzegł Neapolu?
— Następca tronu N. Panie, i ośm tysięcy ludzi pod rozkazami generała Naselli których lord Nelson zaprowadził do Toskanii, gdzie już nie mają nic do czynienia. Milord Nelson, zdaje się, zostawił część swojej floty w Liwornie; niech pośle lekki statek z rozkazem W. K. Mości sprowadzenia do Neapolu te 8,000 świeżego wojska, a przy pomocy Boskiej będą mogli tu stanąć w ciągu dni ośmiu. A zatem uważ, N. Panie jak potężna pozostąje ci siła, 45,000 do 50.000 wojska, ludność trzydziestu miast i pięćdziesięciu wiosek gotowa do powstania, a za tem wszystkiem Neapol i 500,000 jego mieszkańców. Cóż się stanie z 10,000 Francuzów, kiedy wpadną w ten ocean?
— Hm! mruknął król patrząc na Nelsona, wciąż milczącego.
— Zawsze będzie czas N. Panie, ciągnął dalej Caracciolo, wsiąść na okręt. Zechciej pomyśleć tylko N, Panie, Francuzi nie mają ani łódki uzbrojonej, a ty posiadasz trzy floty w porcie: swoją, portugalską i angielską.
— Co mówisz na tę propozycją admirała milordzie? zapytał król, stawiając Nelsona w konieczności odpowiedzi.
— Mówię, N. Panie, powiedział Nelson, nie podnosząc się i lewą ręką kreśląc hieroglify na papierze, mówię że niema nie gorszego na świecie, jak zmienić raz powzięte postanowienie!
— Czy król powziął już jakie postanowienie? — zapytał Caracciolo.
— Nie, jak widzisz, nie jeszcze; sam nie wiem, waham się.
— Królowa, powiedział Nelson, postanowiła wyjazd.
— Królowa, powiedział Caracciolo nie zostawiając królowi czasu do odpowiedzi; bardzo dobrze! niech jedzie. Kobiety w takich jak te okolicznościach, mogą oddalić się od niebezpieczeństwa, ale mężczyźni powinni na nie śmiało oczekiwać.
— Widzisz Caracciolo, milord Nelson jest zdania aby odjechać.
— Przepraszam N. Panie, odparł Caracciolo, ale nie sądzę aby milord Nelson zdanie swoje objawił.
— Objaw je milordzie, rzekł król, proszę cię o to.
— Moje zdanie jest takie jak królowej N. Panie, to jest że widziałbym z radością W. K. Mość szukającego w Sycylii schronienia pewnego, którego już Neapol nie może zabezpieczyć.
— Błagam milorda Nelsona aby nie objawiał lekko swego zdania, powiedział Caracciolo obracając się do swego kolegi, z góry wiedząc jakiej wagi jest zdanie człowieka takich zasług.
— Powiedziałem i nie cofam się wcale, odparł szorstko Nelson.
— N. Panie, powiedział Caracciolo, milord Nelson jest anglikiem, nie zapominaj o tem.
— Cóż to ma znaczyć, panie? zapytał dumnie Nelson.
— To, że gdybyś był neapolitańczykiem a nie anglikiem, mówiłbyś inaczej.
— A dla czego miałbym mówić inaczej będąc neapolitańczykiem?
— Bo miałbyś na celu honor swego kraju a nie interes W. Brytanii.
— A jakiż interes W. Brytania mieć może, w mojej radzie udzielonej królowi?
— Im większe niebezpieczeństwo tem większej domaga się nagrody. Wiadomo że Anglia pragnie Malty, milordzie.
— Anglia posiada Maltę, panie, król nam ją dał.
— Oh! N. Panie, powiedział Caracciolo tonem wyrzutu, mówiono mi to, ale nie chciałem wierzyć.
— Cóż u djabła chciałeś żebym robił z Maltą? powiedział król; skała jedynie przydatna do gotowania jajek na słońcu!
— N. Panie, powiedział Caracciolo, nie zwracając się już do Nelsona, błagam cię w imieniu wszystkich serc prawdziwie neapolitańskich w królestwie, nie słuchaj rad cudzoziemców stawiających twój tron nad przepaścią. Pan Acton jest cudzoziemcem, sir Williams Hamilton jest cudzoziemcem, nawet sam milord Nelson jest także cudzoziemiec; jakże chcesz żeby oni sprawiedliwie ocenili honor neapolitański?
— To prawda panie; ale są oni sprawiedliwi w ocenianiu nikczemności neapolitańskiej, odpowiedział Nelson, i dla tego to potem co zaszło w Civitta-Castellana, mówię królowi: N. Panie, nie możesz się powierzać ludziom, którzy cię opuścili bądź z tchórzostwa bądź przez zdradę.
Caracciolo pobladł strasznie i mimowoli ujął rękojeść swej szpady; ale przypomniał sobie że Nelson ma tylko jedną rękę i to rękę lewą; powiedział więc tylko:
— Każdy naród ma swoje chwile słabości, N. Panie. Francuzi przed którymi uciekamy, trzy razy mieli swoje Civita-Castellana: Poitiers, Crécy, Azincourt; jedno zwycięztwo zmazało te trzy przegrane: Fontency.
Caracciolo wymówił te słowa patrząc na Nelsona który przygryzł do krwi wargi; potem zwracając się znów do króla:
— N. Panie, ciągnął dalej, jest to obowiązkiem króla kochającego swój naród, dać mu sposobność podniesienia się z takiego upadku. Niech król da rozkaz, powiedz jedno słowo, da znak jakikolwiek, a ani jeden Francuz nie wyjdzie z Abruzzów, jeżeli nierozważnie tam wejdą.
— Kochany Caracciolo, powiedział król do admirała, którego rada schlebiała jego tajemnemu życzeniu, jesteś zdania człowieka którego sąd wysoko cenię; jesteś zdania kardynała Ruffo.
— Już tylko tego brakowało W. K. Mości aby postawiła kardynała na czele swojej armii, rzekł Nelson z pogardliwym uśmiechem.
— Nie tak źle wyszedł na tem przodek mój, Ludwik XIH czy Ludwik XIV, nie wiem już na pewno który, że stawił na czele armii kardynała, a niejaki Richelieu biorąc Roszellę nie zrobił uszczerbku monarchii.
— A więc N. Panie, żywo zawołał Caracciolo czepiając się tej nadziei, jaką obudziły w nim słowa króla, dobry geniusz Neapolu natchnął cię; powierz się kardynałowi Ruffo, idź za jego radą, a ja cóż mogę powiedzieć więcej, ja będę posłuszny jego rozkazom.
— N. Panie, powiedział Nelson podnosząc się i kłaniając królowi, spodziewam się iż W. K. Mość nie zapomni, że jeżeli admirałowie włoscy słuchają rozkazów księdza, admirał angielski jest posłuszny tylko rozkazom swego rządu.
I rzucając na Caracciola groźne wejrzenie zwiastujące wieczną nienawiść, Nelson wyszedł temi samemi drzwiami któremi wszedł. Prowadziły one do pokojów królowej.
Król patrzył za Nelsonem, a kiedy drzwi się za nim zamknęły:
— A więc, powiedział, to jest podziękowanie za ofiarowane mu 20,000 dukatów rocznego dochodu, za księztwo de Bronte, szpadę Filipa V i wielką gwiazdę św. Ferdynanda. Zwięzły jest ale jasny. Potem obracając się do Caracciola: — Masz słuszność, kochany Franciszku, powiedział, wszystko złe pochodzi od cudzoziemców, pan Acton, sir Williams, pan Mack, lord Nelson, nawet królowa, Irlandczycy, niemcy, anglicy, austrjacy wszędzie; neapolitańczyków nigdzie. Jakiż to buldog ten Nelson! mniejsza o to, dobrze mu odpłaciłeś. Jeżeli kiedykolwiek będziemy mieli wojnę z Anglią, a on dostanie cię w swoje ręce, dobrze się z tobą za to porachuje.
— N. Panie, powiedział Caracciolo śmiejąc się, szczęśliwy jestem pomimo narażenia się na niebezpieczeństwo, robiąc sobie wroga ze zwycięzcy Abukiru, — jestem szczęśliwy iż zasłużyłem na twoje uznanie.
— Czy widziałeś jak się skrzywił, kiedy powiedziałeś mu... Jak tyto mówiłeś? Fontency, czy tak?
— Tak, N. Panie.
— Więc tam dobrze wytrzepano panów anglików?
— Znakomicie.
— I pomyśleć tylko że gdyby San Nicandro nie był ze mnie zrobił osła, ja także mógłbym tak samo odpowiadać; ale niestety zapóźno już temu zaradzić.
— N. Panie, odpowiedział Caracciolo, czy mogę jeszcze nalegać?
— Nie potrzeba, ponieważ jestem twego zdania. Zobaczę się dziś z kardynałem Ruffo i pomówimy o tem razem. A teraz kiedy jesteśmy tylko we dwóch, powiedz mi, dla czego uczyniłeś sobie wroga z królowej? Wiesz przecie, że kiedy ona nienawidzi to już z całej duszy.
Caracciolo potrząsnął głową, jakby nie znajdując odpowiedzi na wyrzut króla.
— Wreszcie, powiedział król, to sprawa taka jak z San Nicandro, co się stało to się stało, nie mówmy o tem więcej.
— A więc, nalegał Caracciolo, wracając do nieodstępującej go myśli, unoszę z sobą nadzieję że W. K. Mość wyrzekł się tej haniebnej ucieczki i że Neapol będzie broniony aż do ostateczności.
— Unosisz więcej niż nadzieję, unosisz pewność. Dzisiaj jest posiedzenie rady, objawię że moją wolą jest zostać w Neapolu. Bądź spokojny, wszystkie środki obrony o których mówiłeś, zachowałem w pamięci; co do Nelsona to trzeba mu ciskać w twarz Fontency, chcąc aby sobie przygryzał wargi, czy tak? To dobrze, będę pamiętał o wszystkiem.
— N. Panie, ostatnia łaska?
— Mów.
— Jeżeliby wbrew wszelkim oczekiwaniom W. K. Mość odjeżdżał...
— Ależ mówię ci że nie jadę.
— Ale, N. Panie, gdyby jakimkolwiek wypadkiem, z jakiejkolwiek niespodziewanej przyczyny W. K. Mość wyjeżdżał, spodziewam się że nie zechce zrobić wstydu marynarce neapolitańskiej wyjeżdżając na statku angielskim.
— O! co do tego możesz być spokojnym. Gdybym był doprowadzonym do tej ostateczności, ha! nie ręczę ci za królowę, królowa zrobi jak zechce; ale ja daję ci słowo honoru, wyjadę na twoim statku, na twojej Minerwie. Jesteś więc uprzedzonym, zmień kucharza jeżeli nie umie gotować i zrób zapas makaronu i parmezanu, jeżeli go masz niewiele na pokładzie. Do widzenia. Fontency, wszak prawda?
— Tak N. Panie.
I Caracciolo zachwycony rezultatem swego widzenia się z królem, oddalił się licząc na jego podwójne przyrzeczenie.
Król patrzył za nim z widoczną życzliwością.
— I pomyśleć sobie, powiedział, że się jest tyle nierozsądnym, aby odstręczać od siebie takich jak ten ludzi, dla takiej jędzy jak królowa i takiej błaźnicy jak lady Hamilton!
Król dotrzymał przyrzeczenia danego admirałowi Caracciolo; oznajmił wyraźnie i stanowczo na radzie, że był zdecydowanym po wczorajszej manifestacji ludowej, pozostać w Neapolu i bronić do ostateczności Francuzom wkroczenia do królestwa. Na oznajmienie tak jasno postawione, opozycja była niemożliwą; opozycja mogłaby tylko nastąpić ze strony królowej, która upewniona stanowczem przyrzeczeniem Actona, że on wynajdzie środek naglenia króla, nie chciała występować do otwartej walki z opornym charakterem Ferdynanda.
Powróciwszy z rady, król zastał u siebie kardynała Ruffo. Ten z zwykłą sobie punktualnością załatwił to co postanowił z królem; Ferrari przybył do niego w nocy, a w pół godziny potem pojechał do Wiednia drogą przez Manfredonię, wioząc z sobą list sfałszowany aby go przedstawić cesarzowi; — Ferdynandowi bowiem bardzo chodziło o zachowanie z nim przyjaznych stosunków, gdyż on tylko swoim wpływem we Włoszech mógł go popierać przeciwko Francji, taksamo jak w razie przeciwnym tylko Francja mogła go popierać przeciwko Austrji.
Nota objaśniająca, napisana w imieniu króla ręką kardynała Ruffo i przez niego podpisana, dołączona była do listu, dając klucz do rozwiązania tej zagadki, bez czego cesarz nicby nie zrozumiał.
Król opowiedział kardynałowi co zaszło między nim, admirałem Caracciolo i Nelsonem. Ruffo był zachwycony postąpieniem króla i domagał się aby on z admirałem Caracciolo mogli mieć naradę w obecności króla. Postanowiono czekać wiadomości, jaki skutek wywarła manifestacja Pronia w Abruzach i do tego zastosować dalsze postępowanie.
Tego samego dnia jeszcze młody korsykanin de Cesare przedstawił się królowi. Czytelnik przypomina sobie zapewne że król mianując go kapitanem, rozkazał aby nazajutrz w mundurze swego stopnia stawił się u niego, iżby tym sposobem mógł się przekonać że rozkazy jego były spełnione i że minister wojny wydał mu nominacją. Acton mając polecenie wykonania woli królewskiej, nie zaniechał tego i młodzieniec przedstawił się królowi — gdzie odźwierni wzięli go skutkiem wielkiego podobieństwa, za następcę tronu, — w mundurze i z dyplomem w kieszeni.
Młody kapitan był uradowanym i dumnym; przybywał swoje i swych towarzyszów usługi złożyć u nóg królewskich. Jedna tylko przeszkoda nie dozwalała im dać królowi natychmiast dowody swego poświęcenia, a mianowicie to, że stare księżniczki odwoływały się do danego słowa, iż będą im służyć za straż przyboczną i nie chciały im zwrócić tego słowa dopóki nie będą na pokładzie statku mającego je zawieść do Tryestu. Siedmiu młodych ludzi zobowiązali się zatem towarzyszyć im do Manfredonii, miejsca gdzie miały wsiąść na okręt; wyprawiwszy księżniczki statkiem, powrócą oni do Neapolu zająć stanowiska pomiędzy obrońcami tronu i ołtarza.
Wiadomości oczekiwane od Pronia wkrótce nadeszły; przewyższały one wszelkie nadzieje. Słowo króla rozlegało się jak głos Boga; księża, szlachta, syndycy stali się jego echem; okrzyk: Do broni! zagrzmiał od Isoletta do Kapui i od Aquila do Itrii. Widział się on z Fra Diavolem i Mammouem, powiedział im jakie na nich włożono posłannictwo, przyjęli je z zapałem; z dyplomem w ręku, z imieniem króla na ustach, władza ich nie miała granic, ponieważ prawo ich popierało zamiast powściągać. Odtąd mogli rozbojom swym nadać barwę polityczną, przyrzekali podburzyć kraj cały.
Rozbójnictwo w istocie jest cechą narodową w prowincjach Włoch południowych; jest to owoc krajowy w górach rosnący; możnaby powiedzieć, mówiąc o płodach Abruzzów, Terra dei Lahore, Basilikatu i Kalabrji: doliny rodzą pszenicę, kukurydzę i figi; wzgórza rodzą oliwki, orzechy i winogrona: góry rodzą rozbójników.
W wymienionych prowincjach rozbójnictwo jest rzemiosłem jak każde inne. Zbójca ma tak dobre warunki bytu jak piekarz, krawiec lub szewc. Rzemiosło to nie ma w sobie nic zbezczeszczającego; ojciec, matka, brat, siostra rozbójnika, nie są bynajmniej zhańbieni zawodem swego syna lub brata, dla tego że zawód ten sam przez się nie jest hańbą. Rozbójnik jest czynnym przez ośm lub dziewięć miesięcy w roku, to jest podczas wiosny, lata i jesieni; zimno i śnieg wyganiają go z gór i sprowadzają do rodzinnej wioski; powraca i bywa mile widziany; spotyka mera, kłania się i wzajemny ukłon odbiera; często jest jego przyjacielem, a czasami krewnym.
Z powrotem wiosny, bierze znów swoją strzelbę, pistolety, puginał i powraca w góry. Ztąd przysłowie: „Rozbójnicy razem z liśćmi wyrastają“ Odkąd istnieje rząd w Neapolu, a przeglądałem wszystkie archiwa od 1503 roku aż do naszych czasów, są rozporządzenia przeciwko rozbójnikom, a co najciekawsze, to że rozporządzenia vice-królów hiszpańskich są zupełnie zgodne z rozporządzeniami gubernatorów włoskich, z powodu że przestępstwa były te same. Gwałtowne kradzieże, kradzież z bronią w ręku na publicznej drodze, listy z żądaniem okupu, z pogróżkami pożaru, kalectwa, morderstwa; — morderstwa okaleczenia i pożogi, gdy listy nie sprawiły pożądanego skutku.
W czasach rewolucyjnych rozboje przybierają rozmiary olbrzymie; opinia polityczna staje się pozorem, sztandar uniewinnieniem; rozbójnik należy zawsze do stronnictwa wstecznego, to jest tronu i ołtarza, a to z powodu że jedynie tron i ołtarz u Burbonów przyjmują takich sprzymierzeńców, kiedy przeciwni liberalni, ludzie postępowi, rewolucjoniści odpychają ich i gardzą nimi; Rozgłośne lata w rocznikach rozboju są lata reakcji politycznej 1799 — 1809 — 1821 — 1848 — 1862, to jest wszystkie w których; władza zachwiana wzywała na pomoc rozbójników.
W takich stosunkach, rozbójnictwo jest tem trudniejsze do wytępienia iż go podtrzymują władze, które w innych czasach mają powołanie zapobieżenia temuż. Syndycy, adjunkci, kapitanowie straży narodowej nietylko są Manutengoli, to jest podporami rozbójników, ale częstokroć sami są rozbójnikami. Czytelnicy czasopisma la Presse przypominają sobie może, iż czytali w tym dzienniku proces rozbójników którzy porwali małego Falwella; rozbójnikami tymi był to wójt gminy i kapitan straży narodowej z Buonabitacolo: skazano ich obydwóch na szesnaście lat galer.
W ogóle księża i zakonnicy podtrzymują moralnie rozboje, są ich duszą. Rozbójnicy którzy słyszeli ich kazania podżegające do powstania, otrzymują od nich gdy już powstali, medale pobłogosławione, mające ich chronić od ran; jeżeli przypadkiem pomimo medalu zostają ranieni, zabici lub rozstrzelani, medal bezsilny na ziemi jest odznaką dla której św. Piotr ma najwyższe względy; rozbójnik ginący stawia nogę na pierwszym szczeblu drabiny Jakóba, prowadzącej wprost do raju; całuje on medal i umiera bohatersko, przekonany że rozstrzelanie otwiera mu drogę do najwyższego szczebla.
A teraz, zkąd pochodzi ta różnica między jednostkami i masami? Zkąd pochodzi że żołnierz ucieka czasami przy pierwszym strzale armatnim, gdy rozbójnik jak bohater umiera?
Spróbujmy to wytłómacżyć, gdyż bez tego objaśnienia, dalszy ciąg niniejszego opowiadania wydałby się ciemny naszym czytelnikom; zapytywaliby zkąd pochodzi sprzeczność moralna i fizyczna między tymi ludźmi złączonymi w masy lub walczącemi osobno.
Otóż ona:
Odwaga zbiorowa jest cnotą narodów wolnych. Odwaga jednostek jest cnotą narodów niezależnych tylko. Prawie wszystkie ludy górskie, szwajcarowie, korsykanie, szkoci, sycylijczycy, kalabryjczycy, czarnogórcy, albańczycy, druzy, czerkiesi, doskonale mogą się obejść bez wolności, aby im tylko pozostawiono niezależność.
W 1798 roku tedy neapolitańczycy byli dopiero w stanie niepodległości; nie uznali jeszcze ani wolności, ani braterstwa i dla tego to w regularnej bitwie zostali pokonani przez wojsko pięć razy od nich liczebnie mniejsze.
Ale wieśniacy prowincyj neapolitańskich zawsze byli niepodległymi.
Dla tego to na głos zakonników mówiących w imieniu Boga, na głos króla mówiącego w imię rodziny, a nadewszystko na głos nienawiści, przemawiający w imię chciwości rabunku i morderstwa, wszystek lud powstał.
Każdy wziął swoją strzelbę, siekierę, nóż i wyruszył w pochód w jednym celu niweczenia, z jedyną nadzieją rabunku, popierając swego naczelnika bez posłuszeństwa, postępując za jego przykładem, a nie zważając na rozkazy. Tłumy pierzchły przed Francuzami, jednostki przeciwko nim wyruszyły — armia zniknęła, naród wyszedł z pod ziemi.
Już też czas naglił. Wieści przybywające z armii wciąż były rozpaczliwe. Część wojska pod rozkazami generała Mack, nieznanego nikomu, nawet Nelsonowi, który w swoich listach zapytywał kto to taki, usunęła się do Calvi i tam ufortyfikowała. Macdonald któremu Championnet polecił uzupełnić zwycięztwo przez znaglenie do przyspieszonego odwrotu wojska neapolitańskiego, rozkazał generałowi Maurycemu Mathieu zdobyć to stanowisko. Zajął miejsce na całej przestrzeni górującej nad miastem i wezwał generała Mack aby się podał: tenże zgodził się ale pod warunkami niemożebnemi. Generał Maurycy Mathieu natychmiast kazał zrobić wyłom w. murze klasztoru i tym wyłomem dostać się do miasta.
Po dziesiątym wystrzale przybył parlamentarz.
Ale nie dozwalając mu mówić generał Mathieu rzekł:
— Zdać się na laskę i niełaskę, albo cala załoga będzie w pień wyciętą!
Wojsko królewskie poddało się na łaskę i niełaskę.
Szybkość obrotów Macdonalda ocaliła pewną część jeńców wziętych przez generała Mack, ale nie mogła ocalić ich wszystkich.
W Ascoli trzystu republikanów przywiązano do drzew i rozstrzelano.
W Aricoli trzystu chorych lub ranionych, z których kilku amputowanych, zostało wyrżniętych w ambulansie.
Innych leżących na słomie, spalono bez litości.
Ale wierny swej odezwie Championnet, na te wszystkie barbarzyństwa odpowiadał czynami ludzkości, które szczególniej odbijały od okrucieństwa żołnierzy królewskich.
Generał de Damas, wychodźca francuzki, sądząc że powinien oddać swą szpadę na usługi Ferdynanda, — generał de Damas sam tylko w następstwie strasznej klęski pod Civitta-Castellana, utrzymał honor białego sztandaru. Opuszczony przez generała Mack, pamiętającego tylko o ocaleniu króla, — zapomniany z kolumną 7, 000 ludzi, polecił prosić generała Championnet wracającego do Rzymu, o pozwolenie przejścia miasta dla połączenia się ze szczątkami armii królewskiej na Teverone, — szczątkami jak powiedzieliśmy pięć razy liczniejszemi jeszcze od armii zwycięzkiej.
Na tę prośbę Championnet wezwał jednego z odznaczających się oficerów, jakimi lubił się otaczać.
Był to naczelnik sztabu głównego Bonami.
Rozkazał mu rozpoznać stan rzeczy i zdać sobie raport.
Bonami wsiadł na koń i natychmiast pojechał.
Ta wielka epoka rzeczypospolitej jest taką, że każdy oficer wojsk francuskich zasługiwałby na oddzielny opis, w rodzaju ustępów jakie Homer w Illiadzie, poświęca naczelnikom Greków, a Tasso w Jerozolimie wyzwolonej, dowództwom wojsk krzyżowych.
Przestaniemy na nadmienieniu że Bonami był tak jak Thiebaut, jednym z tych ludzi myśli i czynu których generał może powiedzieć:
Zobacz sam i działaj w miarę okoliczności.
W bramie Solara Bonami spotkał jazdę generała Rey wychodzącą do miasta. Opowiedział generałowi Rey o co chodziło i nie mogąc rozkazać, nakłonił go do wysłania podjazdów rekonensansowych na drogę Albano i Frascati. On sam na czele oddziału jazdy przeszedł Ponte Molle, starożytny most Milvius i puścił się z całą szybkością na jaką się mógł koń zdobyć, w7 kierunku gdzie wiedział, iż znajdzie generała Damas; z daleka za nim postępował generał Rey z swoim oddziałem i Macdonald z lekką jazdą.
Bonami tak się pospieszył, że zostawił wojska Macdonalda i Reya w takiem oddaleniu, iż potrzebowałby przynajmniej godzinę czasu aby się z nim połączyć. Chcąc im dać czas na to, przedstawił się jako parlamentarz.
Zaprowadzono go do generała Damas.
— Pisałeś generale do głównodowodzącego armią francuską — powiedział; przysyła on mnie po objaśnienie czego pan sobie od niego życzy.
— Przejścia dla mojej dywizji, odpowiedział generał Damas.
— A jeżeli odmówi?
— Pozostanie mi tylko jeden środek: otworzyć sobie przejście z szpadą w ręku.
Bonami uśmiechnął się.
— Musisz pan rozumieć generale, odparł, że dobrowolnie pozwolić przejścia twoim siedmiu tysiącom ludzi, jest niemożliwem. Co do otworzenia sobie tego przejścia z bronią w ręku, uprzedzam cię generale, będzie dużo pracy.
— A zatem cóż mi proponujesz pułkowniku? zapytał generał.
— To co się radzi dowódzcy korpusu w twojem położeniu generale: złożyć broń.
Teraz generał Damas się uśmiechnął.
— Panie naczelniku sztabu głównego, odrzekł, kto stoi na czele siedmiu tysięcy ludzi, kiedy każdy z tych ludzi ma ośmdziesiąt ładunków, ten się nie poddaje tylko przechodzi lub ginie.
— A więc dobrze, powiedział Bonami, bijmy się generale.
Generał zamyślił się.
— Zostaw mi sześć godzin, powiedział, do zebrania rady wojennej dla rozpatrzenia twojej propozycji.
Nie zgadzało się to z zamiarami Bonami’ego.
— Sześciu godzin niepotrzeba, powiedział, zostawiam ci godzinę czasu.
Było to właśnie tyle czasu, ile naczelnik sztabu potrzebował dla połączenia się z swoją piechotą.
Postanowiono więc, ponieważ generał Damas był na łasce Francuzów, że za godzinę udzieli odpowiedź.
Bonami puścił konia galopem i złączył się z generałem Rey dla przyspieszenia marszu wojska.
Ale generał Damas z swojej strony skorzystał z tej godziny, a gdy Bonami powrócił z wojskiem zobaczył, iż tenże w zupełnym porządku cofał się na drogę Orbitello.
Natychmiast generał Bey i naczelnik sztabu głównego Bonami, pierwszy na czele oddziału 16go pułku dragonów, drugi 7go strzelców, puścili się w pogoń za neapolitańczykami i dognali ich w Storta, gdzie na nich natarli energicznie.
Tylna straż zatrzymała się, stawiając czoło.
Rey i Bonami pierwszy raz spotkali dzielny opór; ale ponawiając natarcia pokonali przeciwników. Tymczasem noc nadeszła. Poświęcenie i odwaga tylnej straży ocaliły armię. Generał Damas skorzystał z ciemności i obeznany z miejscowością, zdołał odwrót swój uskutecznić.
Francuzi zbyt znużeni aby korzystać z zwycięztwa, powrócili do Hueta gdzie noc spędzili.
Bonami w nagrodę roztropności rozwiniętej w poselstwie i odwagi okazanej w potyczce, został mianowany przez Championneta generałem brygady.
Ale generał Damas nie skończył jeszcze z republikanami. Macdonald wysłał adjutanta do Kellermana stojącego w Borgheta z wojskiem cokolwiek mniej zmęczonem niż to które było w tymże dniu czynnem, z zawiadomieniem o kierunku w jakim udała się kolumna neapolitańska. Kellerman natychmiast zebrał swoje oddziały i wyruszył przez Ronciglione na Toskanella gdzie spotkał kolumnę generała Damas. Ale ci ludzie tak skłonni do ucieczki pod rozkazami generała niemieckiego lub neapolitańskiego, dzielnie walczyli po dowództwem generała francuzkiego i silny stawili opór. Jednakże Damas był nakoniec zmuszonym do odwrotu, lecz cofając się walczył sam w szeregach tylnej straży z godną podziwiania odwagą.
Ale jedno z tych natarć jakie umiał wykonywać Kellerman, rana jaką otrzymał generał wychodźca, przeważyły stanowczo zwycięztwona stronę Francuzów. Jednakże większa część kolumny neapolitańskiej dostała się do Orbitello i zdążyła wsiąść na statki neapolitańskie znajdujące się w porcie. Gwałtownie party do miasta, Damas miał czas zamknąć za sobą bramę, i bądź ze względu na jego odwagę, bądź że generał francuzki nie chciał tracić czasu na szturmowanie lichej warowni, Damas otrzymał od Kellermana zezwolenie spokojnego odpłynięcia z swoją przednią strażą pozostawiając artylerję.
Jedyny przeto generał armii neapolitańskiej spełniający swoją powinność w tej krótkiej ale haniebnej wyprawie, był generał francuzki.
Zwycięzca na Wszystkich punktach, sądząc że nic nie przeszkodzi jego pochodowi na Neapol, Championnet rozkazał wtargnąć w granice neapolitańskie trzema kolumnami.
Lewe skrzydło pod wodzą Macdonalda, zajęło Abruzzy przez Aquila i miało zdobyć wąwozy Capisteallo i Sora. Prawe skrzydło pod dowództwem generała Rey, wkroczyło do Kampanii przez Pontyńskie bagna, Terracino i Fondi. Środek, pod rozkazami generała Championnet, zajął Terra Del Lahore przez Valmontone, Ferrantina, Ceperano.
Trzy warownie prawie niezdobyte, broniły wejścia do królestwa; Gaëta, Civitella del Tronto. Pescara. Gaëta strzegła drogi od morza Tyreneńskiego, Pescara od morza Adriatyckiego; Civitella del Tronto wznosiła się na szczycie góry strzegąc dalszych Abrnzów. Gaëty bronił stary generał szwajcarski nazwiskiem Tchudy; miał pod swemi rozkazami 4000 ludzi, jako środki obrony siedmdziesiąt armat, dwanaście moździerzy, dwadzieścia tysięcy broni palnej, żywności na rok, statki w porcie, nakoniec morze i ziemia do niego należały.
General Rey wezwał go aby się poddał. Starzec tylko co zaślubił młodą kobietę. Lękał się o nią, kto wie? może o siebie. Zamiast stawić opór jak to później uczynił Philipstald, zwołał radę, odniósł się do biskupa, który przedewszystkiem pamiętał o swojem posłannictwie pokoju i zgromadził urzędników magistratu, którzy chwycili się pozoru ochronienia Gaëty od klęsk oblężenia. Jednak wahano się jeszcze, gdy generał francuzki puścił granat na miasto; ta demonstracja spowodowała Tchudego iż posłał deputację do oblegających, zapytując ich o warunki.
— Zdać twierdzę na łaskę i niełaskę, pod zagrożeniem wszelkich surowych środków wojennych, odpowiedział generał Rey.
W dwie godziny potem warownię oddano.
Duhesme postępujący z 1,500 ludźmi brzegami Adrjatyku, posłał do komendanta Pescary, nazwiskiem Pricard, parlamentarza z wezwaniem aby się poddał. Komendant, jak gdyby miał zamiar zagrzebać się w gruzach miasta, przedstawił wszystkie swoje środki obrony oficerowi francuzkiemu, pokazał mu fortyfikacje, broń, magazyny pełne amunicji i żywności i nakoniec odesłał go do Duhesma z temi wyniosłemi słowy:
— Twierdza tak zaopatrzona nie poddaje się.
Co jednak nie przeszkodziło komendantowi za pierwszym strzałem armatnim, otworzyć bramę i oddać to miasto tak dobrze ufortyfikowane generałowi Duhesme, który tamże znalazł sześćdziesiąt dział, cztery moździerze, 1,900 żołnierzy.
Co do Civitella del Tronto, miejscowość swem własnem położeniem silna, wzmocniona jeszcze sztucznemu robotami, bronioną była przez hiszpana Jana Lacombe, uzbrojona dziesięcioma działami wielkiego kalibru, zaopatrzona w żywność i amunicję. Mogła się trzymać przez rok cały: trzymała się jeden dzień i po dwugodzinnem oblężeniu, poddała się.
Pora więc była, jak to powiedzieliśmy powyżej, aby dowódzcy band zastąpili generałów, a rozbójnicy żołnierzy. Trzy bandy pod kierunkiem Pronia uorganizowały się z szybkością błyskawicy. Jedną dowodził on sam. Drugą Gaetano Mammone. Trzecią Fra Diavolo.
Pronio najpierwszy starł się z kolumnami francuzkiemi. Po wzięciu Pescary, pozostawiwszy tamże załogę z 400 ludzi, Duhesme udał się w pochód drogą Chieti, aby podług rozkazu przed Kapną złączyć się z Championnetem. Przybywszy do Tocco usłyszał gęste strzały od strony Sulmona i kazał swoim ludziom przyspieszyć kroku.
W istocie, kolumna francuzka pod wodzą, generała Rusca, wszedłszy bez obawy przy odgłosie bębnów do miasta Sulmona została znienacka ze wszystkich okien gradem kul przywitaną. Zdziwiona tem niespodziewanem przyjęciem, zawahała się chwilę.
Pronio oczekujący w zasadzce w kościele San Panfila, korzystając z tego, wybiegł z kościoła ze stu ludźmi i uderzył na Francuzów z przodu, podczas gdy strzelanie z okien coraz się wzmagało. Pomimo usiłowań generała Rusca, nieporządek wkradł się w jego szeregi, wyszedł więc pospiesznie z Sulmone zostawiając w ulicach dwunastu ranionych lub zabitych.
Ale na widok żołnierzy Pronia rąbiących umarłych, na widok mieszkańców miasta, którzy dobijali rannych, z rumieńcem wstydu na obliczach, żołnierze sami sformowali szeregi, i z okrzykami zemsty weszli napowrót do Sulmone, odpowiadając jednocześnie na wystrzały z okien i wystrzały na ulicy. Lecz ukryci w framugach drzwi, zaułkach ulic, Pronio i jego ludzie razili ogniem morderczym i może republikanie byliby zmuszeni cofnąć się po raz drugi, kiedy posłyszano gęste strzały na drugim końcu miasta.
Był to Duhesme i jego ludzie którzy usłyszawszy strzały, okrążyli miasto i wpadli z tyłu na Pronia.
Pronio z pistoletami w obu rękach, nadbiegł do swojej tylnej straży, zebrał ją, stanął naprzeciwko Duhesma, wystrzelił do niego z jednego pistoletu i zranił go w ramię. Jeden z republikanów ze wzniesioną szablą rzucił się na Pronia, ale drogim strzałem Pronio położył go, podniósł fuzję i na czele swych ludzi zaczął się cofać dając im w gminnym języku rozkazy, których żołnierze francuzcy nie mogli zrozumieć. Rozkaz ten był aby się cofać, uciekać wszystkiemi małerai uliczkami i dostać się w góry. W mgnieniu oka miasto zostało opuszczone. Ci którzy zajmowali domy uszli przez ogrody. Francuzi pozostali panami Sulmony; ale tym razem rozbójnicy walczyli jeden przeciwko dziesięciu. Zostali zwyciężeni, ale republikanie ponieśli ogromne straty. Zatem spotkanie to, było w Neapolu za tryumf uważane.
Z swojej strony Fra Diavolo z setką ludzi, po haniebnem poddaniu się Gaëty, bronił walecznie mostu Garigliana, atakowanego przez adjutanta Gourdel i pięćdziesięciu republikanów, których generał Rey, nie domyślając się organizacji band, wysłał aby go opanować. Zmuszono Francuzów do cofnięcia się. a adjutant Gourdel, jeden dowódzca batalionu, kilku oficerów i żołnierzy pozostało rannych na polu bitwy; podniesiono ich na wpół umarłych, przywiązano do drzew i palono przy wolnym ogniu w pośród wrzasków i urągania ludności z Mignano, Sersa i Traetta i szalonych tańców kobiet zazwyczaj okrutniejszych od mężczyzn przy tego rodzaju uroczystościach.
Z początku Fra Diavolo chciał opierać się tym morderstwom o przedłużonem konaniu. Z poczucia litości zastrzelił swemi pistoletami i karabinem kilku ranionych. Ale po zmarszczeniu brwi swoich ludzi, po obelgach kobiet przekonał się, że narażał swoją popularność podobnemi objawami litości. Oddalił się od stosów na których republikanie ponosili śmierć męczeńską i chciał także oddalić Franceskę; ale Franceska ni© chciała nic stracić z widowiska. Wyrwała mu się z rąk i z większym jeszcze szałem od innych tańczyła z przeraźliwym wrzaskiem.
Co do Mammona, ten znajdował się w Capistrella pod Sora, pomiędzy jeziorem Fucino i Liri. Doniesiono mu że widziano z daleka nadchodzącego oficera w mundurze francuzkim w towarzystwie przewodnika.
— Przyprowadźcie mi ich obudwóch, powiedział Mammone.
W pięć minut potem obadwaj w obec niego stanęli. Przewodnik zdradził zaufanie oficera i zamiast prowadzić go do generała Lamoine, któremu miał doręczyć rozkaz generała Championnet, zaprowadził do Mammona.
Był to jeden z adjutantów głównodowodzącego nazwiskiem Claie.
— Przybywasz w porę, rzekł Mammone, mam pragnienie.
Wiadomo jakim płynem Mammone miał zwyczaj zaspakajać pragnienie.
Rozkazał obedrzeć adjutanta z munduru, kamizelki, krawata i koszuli, kazał mu związać ręce i przywiązać go do drzewa. Potem położył palec na głównej arterji, aby przekonać się o miejscu gdzie biła; rozpoznawszy je zagłębił swój sztylet.
Adjutant nie przemówił ani słowa, nie prosił, nie wydał ani jednego jęku: wiedział w jakiego ludożercy dostał się ręce, i jak starożytny gladiator o jednej rzeczy tylko myślał, to jest jak umrzeć z godnością. Uderzony śmiertelnym ciosem nie krzyknął, nie westchnął nawet. Krew trysnęła z rany potokiem — jak zwykle płynie z arterji. Mammone przyłożył usta do szyi adjutanta, tak jak je przyłożył do piersi księcia Filomarino, rozkoszując się tem ciałem ciekłem, krwią nazwanem.
Następnie, kiedy już zaspokoił pragnienie, podczas gdy więzień drgał jeszcze, przeciął sznury przywiązujące go do drzewa i zażądał piły. Podano mu ją.
Wtedy, aby przysposobić naczynie odpowiednie do napoju, przepiłował mu czaszkę, nad powiekami i tylną częścią mózgu, wyjął mózg, obmył ten straszny puhar krwią płynącą jeszcze z rany, zebrał i związał na wierzchu włosy sznurkiem aby mógł ująć tę ludzką czarę jak za podstawę, resztę ciała kazał porżnąć na kawałki i rzucić psom na pastwę.
Potem dowiedziawszy się od swoich szpiegów że oddział republikanów z trzydziestu lub czterdziestu ludzi złożony, zbliżał się drogą z Tagliacaza, rozkazał pochować broń, zbierać kwiaty i gałązki oliwne, oddać kwiaty w ręce kobiet, gałązki do rąk mężczyzn i chłopców i wyjść na przeciw oddziału z zaproszeniem oficera dowodzącego, aby zechciał wraz z swymi ludźmi przyjąć udział w uroczystości, jaką patrjotyczna ludność wioski Campistrella wydawała na ich cześć, jako oznakę radości z ich przybycia.
Wysłańcy poszli śpiewając. Wszystkie domy otwarto; wielki stół ustawiono na placu merostwa: przyniesiono wina, chleba, rozmaitego mięsiwa, szynek i sera.
Drugi stół zastawiono dla oficerów w sali merostwa, której okna na plac wychodziły.
O milę od miasta wysłańcy spotkali mały oddział, dowodzony przez kapitana Tremeau. Przewodnik tłómacz, zdrajca jak zwykle, wyjaśnił kapitanowi republikańskiemu czego pragnęli ci mężczyźni, kobiety i dzieci, wychodzący na jego spotkanie z kwiatami i gałązkami oliwnemi w ręku. Odważny i prawy kapitan nie domyślał się zdrady. Ucałował ładne dziewczęta podające mu kwiaty i rozkazał wiwanderce otworzyć baryłkę z wódką; pili za zdrowie generała Championnet, za wzrost rzeczypospolitej francuzkiej i wziąwszy się pod ręce udali się do wioski śpiewając Marsyliankę.
Gaetano Mammone z resztą ludności oczekiwał oddziału Francuzów u bramy wioski: przyjęto go głośnym okrzykiem. Zaczęto się znów ściskać i bratać i wpośród okrzyków radości skierowano się do merostwa.
Tam jak powiedzieliśmy był stół zastawiony; położono tyle nakryć ile było żołnierzy. Kilku oficerów obiadowało, a raczej miało obiadować wewnątrz z syndykiem, adjunktami i władzą municypalną których przedstawili Gaetano Mammone z kilku rozbójnikami swego oddziału. Żołnierze zachwyceni takiem przyjęciem, ustawili broń w kozły o dziesięć kroków od stołu dla nich przygotowanego, kobiety odpasały ich szable któremi dzieci bawiły się w żołnierzy; następnie usiedli, odkorkowano butelki i napełniono w szklanki.
Kapitan Tremeau, porucznik i dwóch sierżantów równocześnie zasiedli w sali dolnej.
Ludzie Mammona wślizgnęli się między stół i broń, którą wyruszając w pochód, kapitan kazał nabić przez ostrożność; oficerów przy stole usadzono w ten sposób że jeden od drugiego był przedzielony trzema lub czterema rozbójnikami.
Znak rozpoczęcia rzezi miał dać Mammone; miał podnieść w jednem z okien czaszkę adjutanta Claie napełnioną winem i wznieść toast za zdrowie króla Ferdynanda.
Wszystko stało się jak rozkazano. Mammone zbliżył się do okna, napełnił winem czaszkę zakrwawioną jeszcze nieszczęśliwego oficera, wziął ją za włosy, jak się bierze czarę za podstawę i stanąwszy przy oknie wzniósł toast umówiony. Natychmiast cała ludność odpowiedziała okrzykiem: — Śmierć Francuzom!
Rozbójnicy rzucili się na broń w kozłach, ci którzy pod pozorem obsługiwania otaczali Francuzów, usunęli się w tył; rozpoczęło się strzelanie na odległość jednego kroku i republikanie padli od ognia swojej własnej broni. Ci których chybiono albo zraniono tylko, byli wymordowani przez kobiety i dzieci które zabrały ich szable.
Oficerowie umieszczeni wewnątrz sali, chcieli biedź na pomoc swoim żołnierzom, ale każdy z nich był przez pięciu lub sześciu ludzi przytrzymany.
Mammone tryumfujący zbliżył się do nich z swoją krwawą czarą w ręku i ofiarował życie, jeżeli zechcą pić zdrowie króla Ferdynanda z czaszki swego rodaka.
Wszyscy ze wstrętem odmówili. Wtedy rozkazał przynieść gwoździ i młotków, i wyciągnięte przemocą ręce oficerów kazał przybić do stołu.
Potem oknami i drzwiami narzucano faszyny i pęków słomy do izby, i zapaliwszy to wszystko, drzwi i okna zamknięto.
Jednak męczarnie republikanów były krótsze i mniej straszne jak się spodziewali ich kaci. Jeden z sierżantów miał odwagę oderwać ręce od przybijających je gwoździ, i szpadą kapitana Tremeau oddał im smutną przysługę przebijając ich naprzód a potem samego siebie.
Czterech bohaterów poniosło śmierć z okrzykiem: niech żyje rzeczpospolita!
Wieści te przybyły do Neapolu i ucieszyły bardzo króla Ferdynanda, który widząc się tak dobrze popieranym przez swoich wiernych poddanych, tem więcej utwierdził się w postanowieniu swem nie opuszczenia Neapolu.
Pozostawmy Mammona, Fra Diavola i opata Pronio przy ich czynach wojennych i zobaczmy co się działo u królowej, która przeciwnie, więcej niż kiedykolwiek pragnęła opuścić stolicę.
Caracciolo powiedział prawdę. Wiele zależało na tem polityce angielskiej, aby wygnani z swojej stolicy na stałym lądzie, Ferdynand i Karolina schronili się do Sycylii, gdzie już nic nie mogli liczyć na swoje wojska i swoich poddanych, a tylko na okręta i marynarzy angielskich.
Dla tego to Nelson, sir Williams i Emma Lyona tak zachęcali królowę do ucieczki, doradzonej jej wreszcie i przez własną obawę. Królowa wiedziała że jest tak nienawidzoną iż w razie jakiegokolwiek ruchu republikańskiego, o ile jej mąż będzie bronionym przez lud, o tyle tenże sam lud usunie się od niej, w razie gdyby jej zagrażało uwięzienie lub nawet śmierć! Widmo jej siostry Antoniny trzymającej w ręku swą głowę posiwiałą w ciągu jednej nocy, ciągle stało przed jej oczami.
W dziesięć dni po powrocie króla, to jest 18 Grudnia, królowa znajdowała się w swojej sypialni z Actonem i Emmą Lyona.
Była ósma godzina wieczorem. Straszliwy wicher wstrząsał oknami pałacu i słychać było szum morza rozbijającego się o wieże arragońskie pałacu Chateau-Neuf. Jedna tylko lampa oświecała pokój a całe jej światło było skierowane na plan pałacu, na którym królowa i Acton zdawali się chciwie szukać jakiegoś szczegółu którego znaleść nie mogli.
W rogu pokoju można było dostrzedz w półcieniu sylwetkę nieruchomą i niemą, która z obojętnością statuy zdawała się oczekiwać rozkazów i być gotową do wykonania.
Królowa poruszyła się niecierpliwie.
— A jednak to przejście tajemne istnieje, powiedziała, jestem tego pewną, chociaż od dawna nie jest użytkowanem.
— Czy W. K. Mość sądzi iż to przejście będzie jej potrzebnem?
— Koniecznem, rzekła królowa. Podanie mówi że wychodziło ono na port wojenny, i tem jedynie przejściem niewidzialni możemy przenieść na okręta angielskie nasze klejnoty, złoto, dzieła sztuki, które pragniemy uwieźć z sobą. Jeżeli lud domyśli się naszego wyjazdu, a domyśli się skoro tylko zobaczy choć jeden pakunek przeniesiony na pokład Vanguard’a, nastąpi rozruch i nie będzie już wtedy możności oddalenia się. Koniecznie więc trzeba odnaleźć to przejście.
I królowa z pomocą szkła powiększającego znów zaczęła uporczywie szukać śladu mogącego wskazać podziemie w którem całą pokładała nadzieję.
Acton widząc silne zajęcie królowej, podniósł głowę, poszukał wzrokiem cieniu o którym mówiliśmy, a znalazłszy go:
— Dick! zawołał.
Młodzieniec zadrżał, jak gdyby nie oczekiwał tego wezwania i jak gdyby jego myśli znajdowały się o sto mil od miejsca w którem się znajdował.
— Jaśnie oświecony panie, odrzekł.
— Wiesz o co chodzi, Dick?
— Nie, J. 0. Panie.
— Jesteś jednakże tutaj od godziny, powiedziała królowa z pewną niecierpliwością.
— To prawda, N. Pani.
— Powinienbyś więc słyszyć co mówiliśmy i wiedzieć czego szukamy.
— J. 0. Pan nie mówił że wolno mi słuchać. Nic więc nie słyszałem.
— Sir John, powiedziała królowa tonem powątpiewania, masz nieoszacowanego sługę.
— To też mówiłem W. K. Mości, ile go cenię.
Potem obracając się do młodego człowieka którego już raz widzieliśmy, jak podczas nocy, upadku i zemdlenia Ferrarego, roztropnie a biernie spełniał rozkazy swego pana:
— Zbliż się Dick, powiedział.
— Oto jestem, J. O. Panie.
— Zdaje mi się że jesteś trochę budowniczym?
— W istocie uczyłem się dwa lata architektury.
— A więc patrz i szukaj, może prędzej znajdziesz to czego my znaleść nie możemy. Powinno istnieć w piwnicach podziemie, tajne przejście prowadzące z wnętrza pałacu do portu wojennego.
Acton usunął się od stołu, ustępując miejsca swemu sekretarzowi. Ten pochylił się nad planem ale podniósł się natychmiast.
— Sądzę że szukanie jest nadaremne, powiedział.
— A to dla czego?
— Jeżeli budowniczy pałacu urządził przejście tajne, niezawodnie nie wykazał go na planie.
— I dla czegóż to? zapytała królowa ze zwykłą swą niecierpliwością.
— Ależ pani, od chwili kiedy przejście tajemne zostałoby oznaczone na planie, przestałoby być tajnem, ponieważ wiedzieliby o niem wszyscy ci co plan znają.
Królowa się roześmiała.
— Wiesz generale że to bardzo logiczne, co mówi twój sekretarz?
— Tak logiczne, iż wstydzę się że ja na tę myśl nie wpadłem, rzekł Acton.
— A więc teraz, panie Dick, powiedziała Emma Lyona, dopomóż nam do wynalezienia tego podziemia. Skoro podziemie odnajdziemy. czuję się usposobioną jak heroina Anny Radchffe zwiedzić je i zdać sprawozdanie królowej.
Ryszard zanim odpowiedział, spojrzał na generała Actona. jak gdyby prosił o pozwolenie.
— Mów Dick, mów, powiedział generał, królowa pozwala, a ufam twej roztropności i dyskrecji.
Dick ukłonił się.
— Sądzę, powiedział, że przedewszystkiem należy zwiedzić część fundamentów pałacu wychodzących na Darse. Chociażby drzwi były jak najlepiej ukryte niepodobieństwem jest aby nie można znaleźć jakiegokolwiek ich śladu.
— Trzeba więc znów czekać do jutra, powiedziała królowa, i znów noc stracona.
Dick zbliżył się do okna.
— I dla czegóż to pani? Niebo jest pochmurne, to prawda, ale księżyc świeci w pełni. Ile razy będzie przechodził między dwiema chmurami, udzieli mi światła wystarczającego do moich poszukiwań. Potrzeba mi tylko wiedzieć hasło, abym mógł krążyć dowolnie wewnątrz portu.
— Nic łatwiejszego, powiedział Acton. Pójdziemy razem do gubernatora zamku, da on nam nietylko hasło, ale nadto każę uprzedzić warty aby się nie zajmowały tobą i dozwoliły ci spokojnie zdziałać wszystko co masz do zrobienia.
— Pójdźmy generale, nie traćmy czasu, jak mówi J. K. Mość.
— Idź generale, idź. powiedziała królowa. A pan staraj się nie zawieść dobrego wyobrażenia, jakie mamy o tobie.
— Zrobię wszystko jak będę umiał najlepiej.
I skłoniwszy się nisko, wyszedł za generał-kapitanem. W przeciągu dziesięciu minut Acton powrócił sam.
— I cóż? zapytała królowa.
— A cóż, odpowiedział tenże, nasz ogar tropi, i zdziwiłbym się wielce gdyby powrócił nic nie zrobiwszy.
W istocie, znając hasło, zalecony wartom przez oficera straży, Dick rozpoczął swoje poszukiwania i w zagięciu muru odkrył kratę żelazną pokrytą rdzą i pajęczyną, około której wszyscy przechodzili nie zwracając na nią uwagi. Przekonany że znalazł jeden kraniec podziemia, myślał tylko o tem jakimby sposobem odkryć drugi.
Wszedł do zamku, zapytał kto był najstarszym sługą z całej tej ciżby tłoczącej się w niższych piętrach, i dowiedział się że był nim ojciec piwniczego, który spełniając tę służbę przez lat czterdzieści, od dwudziestu lat ustąpił ją synowi. Starzec miał 82 lat wieku i wszedł do służby za Karola III, który go sprowadził z sobą w tym samym roku kiedy wstąpił na tron.
Dick kazał się zaprowadzić do piwniczego. Zastał całą rodzinę przy stole. Składała się ona z dwunastu osób. Starzec był pniem, reszta były to gałęzie.
Było tam dwóch synów, dwie synowe, siedmioro dzieci i wnuków.
Jeden z synów był piwnicznym królewskim, tak jak ojciec, drugi ślusarzem pałacu.
Dziad, był to piękny starzec, szczupły i prosty, silny jeszcze i jak się zdawało w posiadaniu całej swej inteligencji.
Dick wszedł i odzywając się do niego po hiszpańsku:
— Królowa cię wzywa, powiedział.
Starzec zadrżał: od wyjazdu Karola III, to jest od czterdziestu lat, nikt do niego nie przemawiał jego rodowitym językiem.
— Królowa mnie wzywa! powtórzył ze zdziwieniem po neapolitańsku.
Wszyscy biesiadnicy powstali, jakby sprężyną poruszeni.
— Królowa cię wzywa, powtórzył Dick.
— Mnie?
— Ciebie.
— Pan jesteś pewnym że się nie mylisz?
— Tak jest.
— I kiedyż to?
— Natychmiast.
— Ale nie mogę się tak pokazać J. K. Mości.
— Ona wzywa cię tak jak jesteś.
— Ależ Wasza Ekscelencjo.
— Królowa czeka.
Starzec powstał więcej zaniepokojony niż ucieszony z zaproszenia i spojrzał na synów z pewnem zakłopotaniem.
— Powiedz swemu synowi ślusarzowi żeby się nie kładł, ciągnął dalej Dick, zawsze w tym samym języku; prawdopodobnie królowa będzie go jeszcze dziś potrzebowała.
Starzec w języku neapolitańskim powtórzył rozkaz synowi.
— Jesteś gotów? spytał Dick.
— Jestem na usługi Waszej Ekscelencji.
I krokiem prawie równie pewnym, chociaż cokolwiek ociężalszym jak jego przewodnik, wszedł na schody służbowe, któremi wychodził Dick i przeszedł przez korytarze.
Odźwierni widzieli wychodzącego z pokoju królowej młodego człowieka w towarzystwie Actona, — powstali chcąc oznajmić jego powrót, ale on dał im znak ażeby pozostali na miejscu i lekko zasztukał do drzwi królowej.
— Wejdź, powiedział rozkazujący głos Karoliny, domyślającej się że tylko Dick mógł być tyle dyskretnym, iżby nie kazać oznajmić swego przybycia.
Acton powstał aby drzwi otworzyć, ale nim zrobił dwa kroki już Dick stał we drzwiach zostawiając starca w przedpokoju.
— I cóż panie, zapytała królowa, i cóż znalazłeś?
— To czego W. K. Mość szukała, tak się spodziewam przynajmniej.
— Znalazłeś podziemie?
— Znalazłem jeden z jego otworów, a mam na dzieje iż sprowadzam W. K. Mości człowieka który znajdzie drugi.
— Człowiek który znajdzie drugi?
— Dawnego piwniczego króla Karola III, starca 82 letniego.
— Zapytywałeś go?
— Nie sądziłem się upoważnionym do tego i z tej przyczyny zapytywanie pozostawiłem W. K. Mości.
— Gdzież jest ten człowiek?
— Tam, powiedział sekretarz wskazując drzwi.
— Niech wejdzie.
Dick poszedł ku drzwiom.
— Wejdź, powiedział.
Starzec wszedł.
— Ah, ah! to ty Pacheco, powiedziała królowa, poznając w nim człowieka który jej służył przez 15 lub 20 lat, nie wiedziałam że liczysz się jeszcze do tego świata. Cieszy mnie że widzę cię żyjącym i w dobrem zdrowiu.
Starzec skłonił się.
— Właśnie z przyczyny twojego podeszłego wieku, możesz mi oddać przysługę.
— Jestem na rozkazy W. K. Mości.
— Zapewne za czasów świętej pamięci króla Karola III — niech Bóg świeci nad jego duszą! — zapewne widziałeś a przynajmniej słyszałeś o przejściu tajnem, wychodzącem z piwnic zamku do portu wojennego.
Starzec potarł czoło.
— W istocie przypominam sobie coś podobnego, powiedział.
— Szukaj Pacheco, szukaj, potrzeba nam dziś odnaleść to przejście.
— Cóż robić, nie jest się już młodym, rzekł Pacheco, w 82 latach pamięć nas opuszcza. Czy wolno mi zapytać moich synów?
— Czem są twoi synowie? zapytała królowa.
— Starszy liczący pięćdziesiąt lat wieku, objął po mnie miejsce piwniczego, drugi, czterdziesto ośmioletni jest ślusarzem.
— Ślusarzem mówisz?
— Tak, na usługi W. K. Mości,, jeżeli może jej być w czem przydatnym.
— Ślusarzem! W. K. Mość pojmuje, rzekł Ryszard. Aby otworzyć drzwi, potrzeba będzie ślusarza.
— Dobrze, powiedziała królowa. Idź pomów z swymi synami, ale tylko z nimi, a nie z kobietami.
— Niech Bóg będzie z W. K. Mośeią, powiedział starzec kłaniając się i wychodząc.
— Idź za tym człowiekiem, panie Dick, rzekła królowa, i powracaj jak najspieszniej udzielić mi wiadomości o skutku narady.
Dick skłonił się i wyszedł za Pachecą.
W kwadrans powrócił.
— Przejście znalezione, powiedział i ślusarz oczekuje aby roztworzyć drzwi na rozkaz W. K. Mości.
— Generale, rzekła królowa, posiadasz w panu Ryszardzie nieoszacowanego człowieka i prawdopodobnie będę cię kiedyś prosić o niego.
— W tym dniu, odpowiedział Acton, moje i jego najdroższe życzenia zostaną spełnione. Tymczasem zaś, co W. K. Mość rozkaże?
— Chodź, rzekła królowa do Emmy Lyona, są rzeczy które należy koniecznie własnemi oglądać oczyma.
Tego samego dnia, o tej samej godzinie, gdy drzwi tajnego przejścia otwierały się przed królową i gdy Emma Lyona według danego przezeń przyrzeczenia, jak bohaterka romansu, zapuszczała się w podziemie, poprzedzona i oświetlona przez Ryszarda, pewien młody człowiek wstępował konno na górę Cassino, na którą zazwyczaj wchodzi się pieszo lub na mule.
Ale bądź że ufał zupełnie koniowi i swojej zręczności nim kierowania, bądź że przywykł do niebezpieczeństwa i lekceważył je, wyjechał konno z San Germano, i pomimo uwag czynionych mu co do nieroztropności puszczania się konno pod górę, większej jeszcze przy schodzeniu z niej, obrał ścieżkę kamienistą prowadzącą do klasztoru założonego przez św. Benedykta, wznoszącego się na najwyższym szczycie góry Cassino.
Pod nim rozciągała się dolina, gdzie Garigliano skręca się na chwilę, ale wkrótce uchodzi wpadając w morze w pobliżu Gaety (na brzegach którego Gonzulw z Korduby pobił Francuzów w 1503 roku) a w miarę jak postępował w górę, mógł rozróżnić namioty armii francuzkiej, która, szczególnym zbiegiem okoliczności, po trzech wiekach znosząc monarchię hiszpańską, pomściła porażkę Bayarda, prawie ta jak zwycięztwo dla niego chwalebną.
Raz z prawej, to znów z lewej strony, stosownie do zakrętów drogi widział miasto San Germano z jego starą twierdzą w ruinach, wzniesioną na starożytnem Cassinum Rzymian i noszącą tę nazwę tak jak miasto nad którem górowała aż do roku 844, epoki w której Lotarjusz pierwszy król włoski osiedliwszy się w księztwie Benewentu i Kalabrji po wyparciu Saracenów, ofiarował kościołowi palec św. Germana biskupa Kapui.
Drogocenna relikwia nadała nazwę świętego miastu włoskiemu, a reszta ciała przesłana do Francji do klasztoru Benedyktynów wznoszącego się w lesie Ledia, nadała tę samą nazwę miastu francuzkiemu, gdzie urodził się Henryk II, Karol IX i Ludwik XIV.
Góra Monte-Cassino na którą piął się nieroztropny podróżnik, nie zmieniła nazwy, poprzestając na zwłoszczeniu nazwy Cassinum; jest ona górą świętą w Terra del Lahore. Tam to szukają ucieczki wielkie cierpienia moralne i nieszczęścia polityczne. Karloman brat Pepina Małego spoczywa tam w grobowcu; Grzegorz VII zatrzymał się tam zanim zmarł w Salermo; trzej papieże byli tu opatami: Stefan IX, Wiktor III i Leon X.
W 497 r. św. Benedykt urodzony w 480 r., zniechęcony widokiem zepsucia pogańskiego w Rzymie, wydalił się do Sublaqueum, dzisiejszego Subiaco, gdzie rozgłos jego cnoty sprowadził mu wiele uczniów, a w następstwie prześladowanie. W 529 r. opuścił kraj, zatrzymał się w Cassinum i widząc pagórek górujący nad miastem, postanowił, mniej może w celu zbliżenia się do nieba, a raczej dla wzniesienia się nad mgłą którą Garigliano okrywa dolinę, założyć na najwyższym szczycie tego wzgórza klasztor swojej reguły.
A teraz w braku dowodów historycznych, niech nam wolno będzie odwołać się do legendy.
Święty Benedykt, wówczas po prostu Benedyktem zwany, jeszcze nie dostał się na wierzchołek pagórka rzeczonego, gdy spostrzegł że będzie miał trudności w dostawieniu materjałów potrzebnych do tego zabudowania. Wtedy przyszła mu myśl wezwać na pomoc do tej pracy szatana. Często przez szatana kuszony, św. Benedykt nie dał się zwyciężyć; ale za mało jeszcze było nie być zwyciężonym przez szatana, aby mieć możność rozkazywania mu, na to trzeba było być jego zwycięzcą. Na tym punkcie św. Antoni dokonał tyle co on, a może więcej od niego.
Chodziło o to aby djabła postawić w takiem położeniu, iżby nie mógł niczego odmówić.
Skutkiem bądź własnej wyobraźni, bądź natchnienia z nieba, jednego poranku św. Benedykt sądził, że znalazł czego szukał.
Poszedł do Cassinum, wszedł do sklepu uczciwego ślusarza, o którym wiedział że jest dobrym chrześcianinem, ponieważ sam go chrzcił przed tygodniem. Rozkazał mu zrobić parę obcęgów. Ślusarz ofiarował mu bardzo piękne już gotowe, ale św.
Benedykt nie przyjął. Chciał on obcęgów zupełnie odmiennych, z dwoma szponami w miejscu gdzie się kleszcze łączą. Pobłogosławił wodę w której ślusarz miał maczać rozżarzone żelazo, i przedewszystkiem zalecił mu aby nigdy nie rozpoczynał ani nie kończył pracy nie przeżegnawszy się wprzódy.
— Czy wasza Ekscelencja życzy abym odniósł gdy będą gotowe? zapytał ślusarz.
Św. Benedykt przed ukończeniem budowy klasztoru, zamieszkiwał tymczasowo grotę na szczycie góry Cassino, dziś jeszcze czczoną przez wiernych jako niegdyś mieszkanie świętego.
— Nie, odrzekł św. Benedykt, sam po nie przyjdę. Na kiedy będą gotowe?
— Pojutrze w południe.
— A zatem do pojutrza.
W naznaczony dzień, o godzinie oznaczonej św. Benedykt wszedł do ślusarza, a w dziesięć minut potem, wychodził z obcęgami w ręku starannie ukrywając je pod płaszczem.
Mało było takich nocy, ażeby podczas kiedy św. Benedykt w swojej grocie czytał OO. kościoła, djabeł nie wchodził, bądź otworem wyrżniętym dla wpuszczania światła, bądź drzwiami i tysiącznemi rozmaitemi środkami nie usiłował kusić błogosławionego.
Św. Benedykt przygotował ugodę następującą: „W imię Pana Wszechmocnego, Stwórcy nieba i ziemi i Jezusa Chrystusa Syna jego jedynego: Ja szatan, anioł przeklęty za mój bunt, zobowiązuję się pomagać wszystkiemi siłami Jego słudze św. Benedyktowi do zbudowania klasztoru na górze Cassinum, przenosząc kamienie, kolumny, belki, słowem wszystkie materjały potrzebne do wzniesienia rzeczonego klasztoru, — spełniając wiernie i bez podstępu wszelkiego, rozkazy dawane mi przez Benedykta. W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego Amen.
Położył złożony papier na stole wraz z piórem i atramentem którym pisał.
Tego samego wieczora uczyniwszy przysposobienia, oczekiwał spokojnie. Przygotowania zasadzały się na włożeniu w ogień obcęgów poświęconych i rozgrzania do czerwoności ich kończyn.
Ale możnaby sądzić że szatan domyślał się zasadzki: trzy dni a raczej trzy noce nie pokazywał się wcale. Czwartej nocy przybył nakoniec, korzystając z burzy grożącej przewrotem całej naturze. Pomimo łoskotu gromów, pomimo rażącego światła błyskawic św. Benedykt udawał śpiącego; ale spał przy ogniu, jednem tylko okiem, w takiem oddaleniu iżby mógł od razu schwycić obcęgi.
Święty tak doskonale sen udawał że zdołał podejść szatana. Ten zbliżył się na palcach i wyciągnął szyję nad ramionami świętego. Tego właśnie pragnął św. Benedykt: porwał obcęgi i zręcznie schwycił go za nos.
Gdyby szatan miał do czynienia z zwyczajnemi obcęgami, jakkolwiekby one były rozpalone, śmiałby się tylko z tego, bo wszakże ogień jest jego żywiołem; ale były to obcęgi kute, jak sobie przypominamy, pod wezwaniem krzyża i maczane w wodzie święconej. Szatan czując się schwytanym, zaczął się rzucać na wszystkie strony, zionął ogniem piekielnym w twarz świętego, groził mu i wyciągał szpony.
Ale Benedykt był zabezpieczony długością obcęgów a im więcej szatan rzucał się, im więcej miotał ogniem, im więcej groził świętemu Benedyktowi, tem więcej tenże jedna ręką ściskał obcęgi, drugą zaś czynił znak krzyża świętego. Szatan przekonał się że miał z silniejszym od siebie do czynienia, że Bóg pomagał świętemu i zażądał warunków rozejmu.
— Dobrze, odpowiedział Benedykt, tego też tylko pragnę. Przeczytaj pargamin leżący na stole i podpisz go.
— Jakże chcesz abym czytał, mając obcęgi między oczami?
— Czytaj jednem okiem.
Trzeba było się zastosować do wymagania pustelnika i z straszliwym zyzem szatan czytał pargamin.
Skoro się podejdzie szatana, staje się on poczciwym dyablikiem i w ogóle skłonnym do zgody: główną rzeczą jest podejść go. Przeczytawszy pargamin, powiedział:
— Jakże chcesz żebym podpisał? nie umiem pisać.
— W takim razie zrób krzyżyk, odpowiedział święty.
Na te wyrazy „zrób krzyżyk“ szatan podskoczył tak, iż bez haczyka który święty oględnie kazał zrobić na końcu obcęgów, byłby wyciągnął nos z kleszczy.
— No, powiedział szatan, sądzę że najlepiej będzie podpisać. I wziął pióro.
— Teraz, powiedział święty, należy rzecz zrobić porządnie. Rozpocznijmy od daty i bieżącego roku. A nadewszystko piszmy wyraźnie, aby później nie było nieporozumienia.
Szatan pisał pięknem drobnem pismem: „24 lipea 529 roku“.
— Już, powiedział.
— Tylko bez lenistwa, odparł święty; dodaj naszego Pana Jezusa Chrystusa.
Szatan już chciał podpisać, ale święty wstrzymał go.
— Zaczekaj, zaczekaj, powiedział: zatwierdźmy pismo.
Szatan był zmuszony pisać i wzdychając napisał wreszcie:
„Powyższe pismo zatwierdzono“.
— A teraz podpisz.
Szatan radby był szukać jakiego nowego wykrętu; ale święty ścisnął obcęgi o wiele mocniej aniżeli dotąd, a szatan aby już raz się uwolnić, spiesznie podpisał swoje imię.
Święty przekonał się że wszystkie sześć głosek, były wypisane, że zostały zaparafowane, rozkazał szatanowi złożyć pargamin w czworo i z wierzchu położył swój różaniec. Potem otworzył obcęgi.
Szatan jednem susem wyskoczył z groty.
Przez trzy dni straszna burza pustoszyła Abruzzy i dała się uczuć nawet w Neapolu. Wezuwiusz, Strumbola i Etna buchały płomieniem. Ale że burza ta pochodziła od szatana nie od Stwórcy, Stwórca nie dozwolił aby jakakolwiek żyjąca istota zginęła.
Natychmiast po uspokojeniu burzy, Benedykt posłał po budowniczego. Święty, jakkolwiek nie kanonizowany jeszcze, taką już czcią był otoczony w kraju, że nazajutrz przybiegł budowniczy.
Święty objawił mu swoje życzenia i wskazał miejsce gdzie chciał budować klasztor. Było to jak powiedzieliśmy na najwyższym szczycie góry.
Wtedy dochodziło się tam wązką, przez kozy wydeptaną ścieżką. Pomimo całego szacunku, budownicy nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
Święty Benedykt zapytał o powód tej wesołości.
— A któż dostawi tam materjały? zapytał budowniczy.
— To już do mnie należy, odparł Benedykt.
Święty dużo podróżował, budowniczy sądził więc że w tych podróżach, na wschodzie, dowiedział się o jakich środkach dynamicznych, tylko egipcjanom znanych, którzy jak wiadomo, byli najlepszemi mechanikami w starożytności; a gdy święty pustelnik od budowniczego tylko planu zażądał, ten zrobił go natychmiast.
Nazajutrz z ugodą w ręku, święty Benedykt wezwał szatana. Szatan przybiegł, święty z razu go nie poznał: z wściekłości dostał żółtaczki, nos zaś jego był czerwony jak rozpalony węgiel.
Należy oddać sprawiedliwość szatanowi, że skoro się raz do czego zobowiąże, zobowiązanie wiernie wypełnia.
Święty podał mu spis wszelkich potrzebnych materjałów. Szatan zawołał dwudziestu swoich naj« zwinniejszych dyabłów i natychmiast wzięli się do roboty.
Miejsce wybrane przez świętego przytykało do gaju i świątyni Apollinowi poświęconej; święty przedewszystkiem polecił szatanowi las spalić. Szatan potarł nosem smolne drzewo, które natychmiast się zapaliło, a od niego i reszta lasu buchnęła płomieniem.
Potem rozkazał aby zniknęła z widowni świątynia pogańska, z wyjątkiem kilku bardzo pięknych filarów które chciał zachować dla kościoła swojego klasztoru. Szatan zebrał na plecy filary i z obawy aby ich nie uszkodzono sam je przeniósł na wskazane miejsce; potem dmuchnął na szczątki świątyni i świątynia zniknęła.
Jednocześnie święty uzbrojony młotem rozbijał posąg bożka.
Dzięki współudziałowi szatana, klasztor szybko został zbudowany. A gdyby powątpiewano o udziale w tem wszystkiem szatana, odesłalibyśmy niedowiarków do fresków Giordana, jego arcydzieła może, ponieważ wykonał je po swym powrocie z Hiszpanii, to jest u szczytu swego talentu. Przedstawiają one króla piekieł i głównych jego ministrów zajętych bardzo niechętnie budową klasztoru św. Benedykta.
Pierwszy klasztor zbudowany cudowną przewagą jaką sobie zjednał św. Benedykt nad szatanem, był w całej swej okazałości, a św. Benedykt w sześćdziesiątym roku życia swego zasłużoną czcią otoczony, gdy Totila król Gotów, słysząc wiele o świętym założycielu postanowił go odwiedzić. Ale Goci nie byli jeszcze chrześcianinami, a Totila tylko ciekawością a nie uczuciem wiary wiedziony udał się na górę Cassinum.
Zamierzał więc sam się przekonać czy święty był tak dalece laskami Boga zaszczycony iżby mimo przebrania mógł odgadnąć z kim ma do czynienia. Zamieniwszy zatem ubranie z jednym z sług swoich nazwiskiem Riga, wszedł do klasztoru w tłumie, spodziewając się w ten sposób w błąd wprowadzić św. Benedykta.
Uprzedzony o odwiedzinach króla, Benedykt wyszedł naprzeciwko, a widząc z daleka Rigę postępującego na czele orszaku, ubranego w płaszcz i koronę królewską, zawołał: — Synu mój, porzuć ten ubiór który do ciebie nie należy.
Na ten wykrzyknik, dowodzący że Bóg był z swoim sługą, Riga pełen skruchy i pokory padł na kolana, a wszyscy nawet król, poszli za jego przykładem.
Św. Benedykt nie zatrzymując się przy nikim poszedł wprost do Totili i podniósł go; następnie wyrzucał mu rozwiązłość jego obyczajów, napominał o poprawę, przepowiedział iż zdobędzie Rzym, iż po zajęciu go, będzie panował jeszcze lat dziewięć i zakończy życie.
Totila oddalił się skruszony, przyrzekając poprawę.
Około tegoż czasu, to jest 12 lutego 543 roku zmarła św. Scholastyka siostra św. Benedykta. Święty modląc się w swojem oratorium, usłyszał westchnienie, wzniósł ręce do nieba, dach się rozsunął a on zobaczył gołąbka wzbijającego się do nieba.
— To dusza mojej siostry, powiedział radośnie. Bogu niech będą za to dzięki! Potem zawołał swoich zakonników, oznajmij im wieść szczęśliwą; wszyscy śpiewając, na znak radości trzymając w ręku zielone gałęzie i kwiaty, udali się po ciało które dusza opuściła i pochowali w grobie już dla niej i dla niego przygotowanym.
W następnym — inni kronikarze utrzymują że w tym samym roku, 21 marca, św. Benedykt sam lekko przeszedł z doczesnego do wiecznego życia i podeszły w lata, bogaty sławą, jaśniejący cudami poszedł zasiąść po prawicy Pana. Ciało jego złożono przy ciele św. Scholastyki, w tymże samym grobie.
Św. Benedykt był rodem z Norcia w Umbrji; pochodził z szlachetnej rodziny Guarda. Matka jego słynna miłością niebiańską i dobroczynnością, została kanonizowaną wraz z nim i jego siostrą pod imieniem św. Abondancji.
Matki i siostry tych wszystkich wielkich świętych upadającego Rzymu i średnich wieków, których Dante był Homerem, są prawie wszystkie świętemi i za przyczyną synów i braci, niewiasty te, ich życia towarzyszki, przyjmują udział w czci im oddawanej.
W ten sposób obok św. Augustyna ukazuje się św. Monika, a św. Marcelina obok św. Ambrożego.
Klasztor wzniesiony przez św. Benedykta, w 884 r. został prawdopodobnie za sprawą szatana spalony przez jego sprzymierzeńców saracenów. Był on już poprzednio zrabowanym przez lombardów w 589 r. a za czasów normandów stał się prawdziwą warownią. Opaci tytułowani już biskupami, przybrali nadto tytuł pierwszego barona w królestwie, który dotąd noszą.
Trzęsienia ziemi nastąpiły po barbarzyńcach, wysadziły klasztor z fundamentów pierwszy raz w 1349 roku, drugi w 1649 r. Urban V, Wilhelm de Grimoard, który wybrany w Awinionie przywrócił stolicę papiezką do Rzymu, papież bogobojny i uczony, erudyt i artysta, przyjaciel Petrarki i który otrzymał tyarę w klasztorze Benedyktynów, przyczynił się wiele do jego odbudowania.
Znane są zasługi oddawane we Francji, w dziedzinie historji, przez pracowitych uczniów św. Benedykta. Na górze Cassino, dzieła największych autorów starożytnych zostały przez nich poświęcone.
W XIX wieku opat Desiderio z domu książąt Kapui, kazał przepisywać zakonnikom Homera, Virgilego, Horacego, Terencjusza. Roczniki Owidjusza i sielanki Teokryta. Nadto sprowadził z Konstantynopola artystów mozajki, których należy umieścić w liczbie tych co przyczynili się do odrodzenia sztuki we Włoszech.
Droga wijąca się w około góry na której jest wzniesiony klasztor, została przeprowadzoną staraniem opata Ruggi. Jest ona brukowana wielkiemi płytami nierównej wielkości, jak drogi starożytne, tafle takie znajdują się na drodze Appia, przez Rzymian królową dróg nazwanej, o dwie mile z tamtąd przechodzącej. Była to ścieżka którą postępował jeździec, a która spowodowała ten ustęp archeologiczny. Jeździec okryty wielkim płaszczem, był nieczułym na gwałtowny wicher, który wiejąc od morza, ustawał nagle, a wtedy ulewny deszcz opuszczał się, jakkolwiek było to w grudniu z towarzyszeniem 85 grzmotów i błyskawic podobnych tym które miały miejsce owej nocy gdy szatan tak niefortunną, uczynił wycieczkę do groty św. Benedykta. Po deszczu znów zrywał się wicher, tłocząc masy chmur tak blizko ziemi, że w pośród nich jeździec niknął, aby się znów ukazać w czasie błyskawicy. Deszcz, grzmoty, błyskawice i chmury zdawały się żadnego na nim nie wywierać wrażenia, tak że ani na chwilę nie przyspieszył, ani zwolnił kroku swego konia.
Przybywszy po przeciągu trzech kwadransów jazdy na szczyt góry, zniknął po raz ostatni nie w chmurach ale w grocie, którą tradycja podaje za mieszkanie św. Benedykta a znów się ukazując, znalazł się na przeciwko olbrzymiego klasztoru, który rysując się na tle zachmurzonego nieba przedstawiał się z imponującą okazałością nieruchomym przedmiotom właściwą.
Klasztory prowincyj południowych we Włoszech, a szczególnie w Terra del Lahore. Abruzzach i Bazylikacie, do jakiejkolwiek należą reguły i jakkolwiek łagodna byłaby ta ustawa, będąc w średnich wiekach cytadelami wzniesionemi przeciwko najściu barbarzyńców, pozostały do naszych czasów warowniami przeciw napaściom, nie ustępującym w niczem barbarzyństwu średnich wieków: mówimy o rozbójnikach. Do tych gmachów przybierających jednocześnie pozór religijny i wojenny, przybywa się nie inaczej jak przez rodzaj zwodzonych mostów, przez spuszczane kraty, na ruchomych drabinach. To też z nadejściem nocy, to jest około ósmej wieczorem, bramy klasztorne otwierają się tylko albo na polecenia ludzi możnych, albo na rozkaz opata.
Jakkolwiek z pozoru wydawał się spokojnym, młodzieniec obawiał się zastać klasztor zamknięty. Ale mając tylko jedną noc na zrobienie zamierzonych odwiedzin i nie mogąc ich odłożyć do jutra, na los szczęścia puścił się w drogę. Przybywszy do San Germano o wpół do ósmej wieczorem z oddziałem wojska generała Championnet, zapytywał nie zsiadając z konia, czy nie znano pomiędzy Benedyktami góry świętej niejakiego brata Józefa chirurga i lekarza klasztornego, na co natychmiast odpowiedziano mu chórem błogosławieństw i pochwał. Brat Józef w dziesięciomilowym okręgu był podziwianym jako chirurg wysokiej zręczności i czczonym jako człowiek wielkiej miłości bliźniego. Chociaż do reguły należał tylko suknią, ponieważ nie wykonał ślubów i był tylko prostym braciszkiem, żadne serce więcej chrześciańsko nie poświęcało się boleściom fizycznym i moralnym ludzkości. Mówimy moralnym, gdyż właśnie tego brakuje księżom do spełniania ich misji braterstwa i pocieszenia; nie będąc bowiem sami ani ojcami ani mężami, nie postradawszy nigdy żony ani dziecka ukochanego, nie znają zupełnie języka ziemskiego jakim należy przemawiać do serc osieroconych. W cudownym wierszu Wirgiliusz mówi przez usta Dydony, że łatwo mieć współczucie dla cierpienia któregośmy sami doznali. Otóż w tem sympatycznem współczuciu Bóg umieścił osłodę boleści moralnych. Płakać z cierpiącym jest to pocieszać go. Księża zaś mający wyrazy na wszystkie cierpienia, dla największych nawet rzadko łzy znajdują.
Inaczej miała się rzecz z bratem Józefem, o którego przeszłości nic nie wiedziano; przybył on pewnego dnia do klasztoru i w zamian za swoją sztukę prosił o gościnność.
Propozycję brata Józefa przyjęto, gościnność była mu udzieloną, a wtedy nietylko swoją naukę ale i serce, duszę, całą swoją osobę poświęcił nowym współbraciom. Nie było bólu fizycznego ani moralnego, któremuby w dzień czy w nocy nie przyniósł pociechy lub ulgi. Na cierpienia moralne miał słowa płynące z głębi serca. Można było powiedzieć że sam był ofiarą tych wszystkich cierpień, które balsamem łez pocieszał, balsamem danym nam od Boga przeciwko boleściom które bez niego byłyby śmiertelnemi, tak jak nam dał środki przeciwko truciźnie. Względem fizycznych cierpień był równie uprzywilejowanym od natury jak był uprzywilejowanym od Opatrzności odnośnie do boleści moralnych. Jeżeli nie zawsze powiodło mu się wykorzenić zupełnie, zawsze umiał je złagodzić. Królestwo mineralne i królestwo roślinne, zdawało się iż powierzyły mu swoje najskrytsze tajemnice celem niesienia ulgi, cierpieniom materjalnym. Jeżeli chodziło nie o te długie, straszne choroby niszczące z czasem organ i sprowadzające śmierć powolną, ale o jeden z tych wypadków gwałtownie źródło życia wyczerpujących, wtedy brat Józef stawał się cudownym operatorem. Lancet, narzędzie zgubne w ręku innego, w jego stawało się narzędziem zachowawczem. Dla biednych zarówno jak dla bogatych używał wszelkich ostrożności jakie odkryła nowożytna nauka, aby złagodzić wprowadzenie żelaza do rany; odgadł je wszystkie i zastosował. Bądź wyobraźnia pacjenta, bądź zręczność operatora, chory witał go zawsze z radością i kiedy brat Józef przy łożu boleści rozkładał nieznane narzędzia, zamiast uczucia przestrachu, promień nadziei budził się w biednego chorego duszy.
Wreszcie wieśniacy z Terra del Lahore i z Abruzzów, znający wszyscy brata Józefa, określali go wyrazem doskonale malującym ich naiwną wdzięczność za jego podwójny wpływ moralny i fizyczny; nazywali go czarodziejem.
W dzień i w nocy, nie skarżąc się nigdy że mu przeszkadzano w naukowej pracy, lub że go ze snu zbudzano, wśród śniegów zimy, wśród upałów lata brat Józef bez skargi, bez zniecierpliwienia, z uśmiechem na ustach, opuszczał krzesło lub łóżko, zapytywał posłańca boleści: „Gdzie trzeba iść?“ i udawał się tam gdzie mu wskazano.
Oto człowiek do którego przybywał młody republikanin. Bo jego płaszcz niebieski, trójgraniasty kapelusz ozdobiony kokardą trójkolorową, wyraz twa rzy spokojny i wojowniczy zarazem, gdyby nawet młodzieniec nie przybył ze sztabem głównodowodzącego, łatwo dawały poznać w nocnym wędrowcu oficera armji francuzkiej.
Ale z wielkiem jego zdziwieniem zamiast zamkniętych bram klasztornych, jak się spodziewał, zastał je otwarte, a dzwon, ta dusza klasztoru, jęczał żałobnie.
Zsiadł z konia, przywiązał go do żelaznego kółka, okrył swoim płaszczem z troskliwością prawie braterską jaką jeździec ma dla swego wierzchowca, zalecił mu spokojność i cierpliwość, jak gdyby koń był osobą rozumną, przestąpił próg, wszedł do klasztoru, postępował długim korytarzem i prowadzony światłem i oddalonemi śpiewami, doszedł do kościoła.
Tam oczekiwał go żałobny widok.
Na środku chóru, trumna okryta suknem białem i czarnem stała na wzniesieniu; na około chóru, w stallach modlili się zakonnicy; tysiące świec paliło się na ołtarzu i na około katafalku; od czasu do czasu zwolna brzmiał w powietrzu żałosny jęk dzwonu.
Śmierć to weszła do klasztoru a wchodząc zostawiła drzwi otwarte.
Młody oficer przybył aż do chóru, a na szelest jego kroków, na odgłos ostróg, nikt się nie obrócił.
Z coraz większym niepokojem przyglądał się wszystkim tym obliczom; gdyż pomiędzy modlącymi się nie znajdował tego którego szukał. Nakoniec z kroplami potu na czole, z drżeniem w głosie, zbliżył się do jednego z tych mnichów, co podobni do senatorów rzymskich, niewzruszeni na swych krzesłach zdawali się opuszczać myślą ziemię aby duchem swym towarzyszyć zmarłemu do nieznanych krain, dotknął palcem jego ramienia i zapytał:
— Mój ojcze, któż to umarł?
— Nasz święty opat, mnich odpowiedział.
Młodzieniec odetchnął.
Potem, jak gdyby potrzebował kilku chwil na opanowanie wzruszenia które umiał tak dobrze tłumić w piersi że na twarzy nigdy się nie malowało, po chwili milczenia wzniósł wdzięczne spojrzenie w-niebo i rzekł:
— Czy brat Józef jest nieobecny, czy też chory że go nie widzę w waszem gronie?
— Brat Józef nie jest ani nieobecny, ani słaby; jest w swojej celi gdzie czuwa i pracuje, co jest także modlitwą. Potem mnich zawołał nowicjusza: — Zaprowadź tego nieznajomego do celi brata Józefa.
I nie odwróciwszy głowy, nie spojrzawszy na tych do których przemawiał, mnich zaczął śpiewać psalmy i w nich się zatopił. Co do niewzruszoności, ta nie opuściła go ani na chwilę.
Nowicjusz dał znak oficerowi aby szedł za nim. Obadwaj weszli w korytarz, na środku nowicjusz wszedł na schody okazałej struktury, wydające się jeszcze okazalszemi przy drżącym blasku woskowej świecy przez młodego chłopca niesionej od którego wszystkie przedmioty niewyraźny i ruchomy pozór przybierały. Przeszli razem cztery piętra cel; nakoniec na czwartem piętrze chłopiec zwrócił się na lewo, poszedł na koniec korytarza i wskazując drzwi nieznajomemu:
— Oto cela brata Józefa, powiedział.
Młodzieniec na drzwiach wskazanych przeczytał te słowa:
„W ciszy Bóg przemawia do serca człowieka: W samotności człowiek przemawia do serca Boga“.
— Dziękuję, powiedział do nowicjusza.
Ten oddalił się nie dodawszy słowa, przejęty już tą obojętnością klasztorną, przez którą zakonnicy sądzą okazywać oderwanie się od spraw świata, a która tylko ich nieczułość dla ludzkości wskazuje.
Młodzieniec stał nieruchomy przy drzwiach i z ręką na sercu jak gdyby tłumiąc jego bicie, patrzył za oddalającym się chłopcem i zmniejszającym się zakresem światła na ciemnym i ponurym korytarzu.
Nowicjusz zszedł powoli ze schodów nie obróciwszy ani razu głowy za tym kogo wprowadził. Odbicie świecy jeszcze przez chwilę ukazywało się na murach, blednąc coraz więcej i nakoniec znikło zupełnie; przez krótką chwilę słychać było jeszcze jego powolne kroki na stopniach schodów.
Młodzieniec na którym silne sprawiły wrażenie te szczegóły życia klasztornego, nakoniec zapukał do drzwi.
— Proszę wejść, powiedziano głosem donośnym na który zadrżał młodzieniec, tak głos ten ożywionym swym akcentem różnił się od wszystkiego co tu widział i słyszał.
Otworzył drzwi i stanął na przeciw pięćdziesięcioletniego prawie człowieka, ale nie zdającego się mieć więcej nad czterdzieści. Jedyna zmarszczka, zmarszczka zadumy rysowała się na jego czole, ale ani jedna nitka srebrna, jako zwiastun starości, nie jaśniała w bujnych, czarnych włosach, gdzie trudno było odszukać śladu tonsury. Z prawą ręką wspartą na trupiej głowie, lewą przerzucał karty książki którą czytał z zajęciem. Lampa z osłoną oświecała ten obraz wyróżniając go w kręgu światła, reszta izby była w półcieniu.
Młodzieniec zbliżył się z otwartemi ramionami, czytający podniósł głowę patrząc ze zdziwieniem na wytworny mundur nieznany mu, ale zaledwo ten co go nosił stanął w miejscu oświetlonem, dwa okrzyki wydarły się z ust dwóch tych ludzi razem:
— Salvato!
— Mój ojcze!
Był to w istocie ojciec z synem, którzy po dziesięciu latach rozłączenia znów się widzieli, a zobaczywszy się rzucili w swe objęcia.
Czytelnicy nasi prawdopodobnie w nocnym wędrowcu poznali Salvatę; ale może w bracie Józefie nie odgadli ojca.
Radość tego ojca, od dziesięciu lat pozbawionego rozkoszy życia rodzinnego, który widząc syna czuł jednocześnie budzące się w sobie uczucia najsłodsze i najgwałtowniejsze miłości ojcowskiej — zdawała się przebiegać całą skalę wrażeń i w swoim objawie miała zarazem coś uroczo tkliwego i straszliwie namiętnego, z jednej strony do skargi gołębicy, z drugiej do ryku lwa zbliżona.
Nie pobiegł na przeciw syna, ale rzucił się na niego; nie dosyć mu było ucałować go w twarz, ujął go w ramiona, podniósł w górę jak dziecko i przyciskał do serca płacząc i śmiejąc się zarazem, zdając się szukać miejsca gdzie go ukryć na zawsze zdała od świata, zdała od ziemi, tylko niebios blisko.
Nakoniec usiadł na ławce dębowej trzymając go przy swej piersi, jak Madonna Michała-Anioła trzyma na kolanach swego Syna ukrzyżowanego, a głos jego wzruszony nic więcej nie zdołał wyrzec i powtarzać tylko: „Jakto! to ty! mój syn, mój Salvato, moje dziecko! To ty! Więc to ty! “
— O mój ojcze! mój ojcze! odpowiadał młodzieniec cały wzruszony, kocham cię, przysięgam ci, tak jak tylko syn kochać może; ale wstydzę się niemal tego słabego uczucia porównując go z twoją nieograniczoną miłością.
— Nie, nie wstydź się moje dziecko, mówił Palmieri: szczodrobliwa przyroda, Izys o stu piersiach, tak zarządziła: miłość wielka, bezmierna, nieskończona w sercu ojców, miłość ograniczona w sercu dzieci. Ona patrzy przed siebie, ta dobra zawsze logiczna i rozumna przyroda; ona chciała aby dziecko mogło się pocieszyć po śmierci ojca mającego przed niem ten świat opuścić, ale przeciwnie, chciała także aby ojciec był niepocieszonym widząc nieszczęściem dziecku umierające, mające go przeżyć. Patrz na mnie Salvato i niech dziesięć lat naszego rozłączenia wymaże się. w twojem spojrzeniu.
Młodzieniec utkwił duże czarne oczy, nieco dzikie, w ojcu, nadając jak mógł najsłodszy wyraz swojej twarzy surowej.
— Tak, powiedział Palmieri patrząc na Salvatę z miłością i dumą zarazem, tak, zrobiłem cię silnym dębem a nie wytworną palmą, trzciną stref podzwrotnikowych. Niesprawiedliwym więc byłbym żaląc się, że to silne drzewo silna pokryła kora. Chciałem iżbyś został człowiekiem i żołnierzem i stałeś się tem czem chciałem. Pozwól mi ucałować twoje szlify dowódzcy brygady: one dowodzą twojej odwagi. Miałeś siłę być mi posłusznym kiedy opuszczając cię powiedziałem: „Pisz do mnie wtedy tylko, kiedy będziesz potrzebował mojej miłości lub pielęgnowania“. Bo ja obawiam się słabości ziemskich i przez chwilę miałem nadzieję że wzruszony mojemi usiłowaniami Bóg się objawi memu rozumowi; bo jeżeli moje serce pragnie wierzyć (żałuj mnie moje dziecię!), rozum uporczywie powątpiewa. Ale ty nie miałeś siły przejść biizko mnie, nie zobaczywszy, nie pocałowawszy mnie, nie powiedziawszy mi: „Mój ojcze pozostało ci na świecie kochające cię serce, a to serce jest twego syna!“ Dziękuję ukochany Salvato, dziękuję!
— Nie, mój ojcze, nie wahałem się wcale, bo głos wewnętrzny mówił mi, że ci sprawię radość oddawna oczekiwaną. A jednakże już w drodze ogarniało mnie zwątpienie. U stóp tej góry, przed dziesięciu laty, rozłączyliśmy się, ja aby rzucić się w odmęt świata, ty aby się znaleść w obec Boga. Jechałem zgodnie z wolą konia, nie zwalniając ani nie przyspieszając jego biegu; ale uczułem ile cię kocham, kiedy przestąpiwszy progi kościoła, przybywszy do chóru, przy zwłokach opata, pomiędzy temi wszystkiemi schylonemi głowami nad trumną nie zobaczyłem twojego oblicza. Na chwilę przyszła mi myśl, że to ty mój ojcze ukochany, spoczywasz pod tym całunem. Sam nie poznałem dźwięku swego głosu, kiedy zapytałem gdzie jesteś. Jednem słowem zaspokojono mnie, dziecko mnie przyprowadziło. Przed twemi drzwiami wątpliwości moje powróciły. Drżałem na myśl aby cię nie zastać skamieniałym jak te posągi szepczące pacierze widziane w kościele, które zdają się nie więcej należeć do ludzkości jak statua Memnona, bo wydawać dźwięki, to jeszcze nie jest żyć; ale do uspokojenia mnie dość było tego wyrazu: „Wejdź“ wymówionego przez ciebie. Mój ojcze, mój ojcze, dzięki niech będą Bogu, ty jesteś jedynym żyjacym pomiędzy tymi umarłymi!
— Niestety, kochany Salvato, odrzekł Palmieri, wstępując do klasztoru, tej właśnie sztucznej śmierci szukałem. Klasztor posiada tę zaletę iż walczy zwycięzko z myślą samobójstwa. Po przebyciu wszelkiej boleści, po niewynagrodzonej stracie usunąć się do klasztoru, to moralnie odebrać sobie życie, to zabić ciało nie dotykając duszy, jak mówi kościół; i tu właśnie zaczyna się moje zwątpienie, bo zasada staje w sprzeczności z naturą. Kościół mówi że wyrzec się człowieczeństwa, to dążyć do doskonałości — podczas gdy tajemny głos mówi mi, że im więcej człowiek jest człowiekiem, a tem samem udziela się ludzkości przez wiedzę, miłość, geniusz, sztuki piękne i dobroć tym lepszym jest człowiekiem. Ten do którego w tem pobożnem ustroniu dochodzi najmniej dźwięków tego świata, jak mówią nasi bracia, będąc najdalej od ziemi jest najbliżej Boga. Usiłowałem nagiąć swą naturę i rozum do tej zasady i żyjąc jeszcze chciałem się stać trupem; rozum mój i natura powiedziały mi inaczej: „Doskonałość, jeżeli istnieje, postępuje na przeciwnej drodze. Żyj w samotności, ale dla zdwojenia na korzyść ludzkości skarbów nauki jaką posiadasz; żyj w rozmyślaniu, ale niech rozmyślanie to nie będzie płonne a obfite w owoce; utwórz z twoich cierpień balsam składający się z filozofii, miłosierdzia i łez, aby go przyłożyć na rany bliźnich. Czyż nie powiedziano w Iliadzie że rdza z lancy Achillesa, leczyła rany przez nią zadawane. Prawda że biedna ludzkość dopomagała mi przybywając do mnie, kiedy ja do niej pójść się wahałem, wzywając na swą pomoc słowa życia, a nie słowa śmierci. Wtedy poszedłem za swem powołaniem. Wszystkim którzy mnie przywoływali odpowiedziałem: „Otóż jestem!“ Nie stałem się doskonalszym, ale z pewnością zostałem użyteczniejszym. I rzecz dziwna, uchylając się, od tych pospolitych zasad, słuchając głosu sumienia mówiącego mi: „Istnienie twoje kosztowało życie trzech osób, zamiast pokuty, zamiast skruchy, zamiast postów, zamiast modlitwy — mogących pomódz tylko tobie samemu, przypuszczając że modlitwa, posty i skrucha mogą odkupić krew wylaną — nieś ulgę wszelkim cierpieniom, przedłużaj istnienie bliźnich ile razy nastarczy się do tego sposobność, i wierzaj że dziękczynienia ocalonych od śmierci, oswobodzonych od udręczeń, zagłuszą oskarżenia nędzników których przed czasem posłałeś do Najwyższego Sędziego, zdać rachunek z swoich występków i zbrodni“.
— Żyj dalej miłością bliźniego i poświęceniem, bo jesteś na właściwej drodze mój ojcze. Słyszałem mówiących otaczających cię ludziach i o tobie: ich lękają się i szanują, ciebie kochają i błogosławią.
— A jednak oni szczęśliwsi ode mnie, przynajmniej z punktu widzenia religijnego. Oni wierząc korne schylają czoła, ja walczę z powątpiewaniem.
Dla czegóż Bóg umieścił w raju drzewo wiedzy? Dla czegóż aby osiągnąć wiarę, trzeba się wyrzec części najzdrowszej, często najlepszej swego rozsądku, podczas gdy rozum nie dozwala nam nietylko twierdzić ale nawet wierzyć bez oczywistych dowodów.
— Rozumiem cię ojcze. Jesteś człowiekiem uczciwym, bez nadziei zapłaty; cnota twoja nie oczekuje nagrody. Nie wierzysz w inne życie jak obecne.
— A ty wierzysz? zapytał Palmieri.
— W moim wieku, powiedział, nie wiele zajmujemy się temi ważnemi kwestjami życia i śmierci, chociaż w moim zawodzie wciąż jestem między życiem a śmiercią, często nawet bliżej tej ostatniej niż starzec chwiejny, białowłosy pukający do bramy grodu umarłych. Potem po chwili milczenia. — Ja także, dodał Salvato, nie darmo do tej bramy pukałem, ale jeżeli nie miałem pewności co do odpowiedzi jaką grób miał udzielić na moje pytanie, miałem przynajmniej nadzieję. Dla czego nie postępujesz tak samo, mój ojcze? Dla czego usiłujesz, jak Hamlet, zbadać cienie grobowców i szukać marzeń wijących się w naszej głowie, podczas snu wiecznego? Dla czego żyjąc dobrze, źle umrzeć się obawiasz?
— Nie obawiam się źle umrzeć, ale lękam się umrzeć zupełnie. Jestem z rodzaju ludzi nie umiejących nauczać tego co sami nie wierzą. Sztuka moja nie jest tak nieomylną aby zawsze śmierć mogła zwalczyć. Jeden Herkules mógł być pewnym że zwycięży zawsze. Zatem kiedy czując zbliżający się koniec, chory mówi mi: „Nic już nie możesz dla mnie uczynić jako lekarz, pocieszaj mnie przynajmniej nie umiejąc wyleczyć“, zamiast korzystać z osłabionego umysłu chorego dla zrodzenia w nim wiary której sam nie posiadam, ja wtedy milczę nie chcąc umierającemu dawać pewności bez dowodu. Nie zaprzeczam istnienia świata nadprzyrodzonego, ale stanowczo nie twierdzę. Lękając się że zamknąwszy oczy na zawsze, nie zobaczę ani najdroższej żony, ani syna ukochanego, nie mogę powiedzieć mężowi: „Zobaczysz swoją żonę“, ojcu: „Będziesz oglądał swoje dziecko“.
— Ale wszakże wiesz o tem, że ja moją matkę po śmierci widziałem.
— Nie ty, moje dziecko. Kobieta z ludu z nieokrzesanym i pełnym zabobonnego strachu umysłem powiedziała: „Był tam przy łóżku dziecięcia cień kołyszący swego syna śpiewając;“ a ja, młody jeszcze wtedy, zwolennik rzeczy cudownych, odrzekłem: „Tak, to być może“, wierzyłem nawet że tak było. Ale starzejąc się, przekonasz się sam o tem Salvato, rodzą się wątpliwości, bo wtedy coraz więcej zbliżamy się do strasznej i nieuniknionej rzeczywistości. Ile to razy w tej celi, z pochłaniającą myślą o nicości która w pewnym wieku wdraża się w życie aby go już więcej nie opuścić i jak niewidzialne widmo obok nas postępuje — ileż to razy przed tym krucyfiksem padałem na kolana na wspomnienie o tem zdarzeniu z twojego dzieciństwa, a w godzinie uświęconej przez tradycję na zjawienie się duchów, znajdując się w zupełnej ciemności błagałem Boga aby powtórzył dla mnie cud jak uczynił dla ciebie? Nigdy Bóg nie raczył mnie wysłuchać. Wiem że nie objawi swojej Wszechmocności i woli, takiemu jak ja prochowi; ale przecież byłoby to dla mnie dowodem litości i łaski, gdybym został wysłuchany, nie uczynił jednak tego.
— Uczyni to, mój ojcze.
— Nie; byłby to cud a cuda są przeciwne logice natury. Czemże my wreszcie jesteśmy, aby Bóg dla nas zmieniał raz naznaczony porządek stworzenia? Czemże jesteśmy dla niego? Niedostrzeżonym pyłkiem materji, na której od tysięcy wieków spełnia się fenomen niewytłomaczony, ulotny, zwany życiem. Fenomen ten rozciąga się w roślinności od mchu do cedru; w królestwie zwierząt od wymoczków do mastodontów. Arcydzieło roślinności to mimoza; arcydzieło królestwa zwierząt to człowiek. Co sprawia wyższość zwierza dwunożnego bez piór Platona nad innemi stworzeniami? Cemże są Homer Pindar, Eschiles, Sokrates, Perykles, Fidiasz, Demostenes, Wirgiliusz, Justynian, Karol Wielki? Mózgami cokolwiek lepiej uorganizowanemi od mózgu słonia, cokolwiek doskonalszemi niż małpy. Jakaż jest cecha tej doskonałości? Zastąpienie instynktu rozumem. Jakiż jest dowód tej wyższej organizacji? Dar mówienia, zamiast szczekania lub wycia. Ale niech śmierć nadejdzie, niech gasi mowę, niech zniweczy rozum, niech czaszka tego który był Karolem W., Justynianem, Wirgiliuszem, Cezarem, Demostenesem, Fidiaszem, Peryklesem, Sokratesem. Eschilesem, Pindarem lub Homerem, jak czaszka Yoricka napełni się błotem, będzie po wszystkiem. Komedja życia zostanie odegraną, świeczka zgaszona, w latarni już się nie zapali! Widywałeś często tęczę, moje dziecko. Jest to łuk niezmierny od jednego do drugiego widnokręgu rozciągający się, sięgający do obłoków, ale dwie kończyny jego dotykają ziemi: te dwa krańce to dziecię i starzec. Badaj dziecię, a zobaczysz że w miarę jak się jego mózg rozwija, doskonali, dojrzewa, doskonali się także, dojrzewa i rozwija jego myśl, to jest dusza; badaj starca a przekonasz się że przeciwnie, w miarę jak jego mózg się męczy, zmniejsza, usycha, myśl, to jest dusza zaciemnia się i gaśnie. Urodzona z nami, bujnie wzrastała wraz z naszą młodością; przeznaczona umierać z nami, będzie towarzyszyła starości w jej smutnym upadku. Gdzie przebywał człowiek przed przyjściem na świat? Nikt nie wie. Czem był? Niczem. Czem będzie, nie istniejąc już? Mamy odżyć pod inną postacią, powiada nadzieja; przejść do lepszego świata, mówi duma; cóż mnie obchodzi, jeżeli podczas podróży postradam pamięć, jeżeli zapomnę iż żyłem i jeżeli noc rozciągająca się nademną przed kołyską, rozciągać się będzie po za grobem! W dniu gdy człowiek zachowa wspomnienie swoich przemian i pielgrzymek, stanie się nieśmiertelnym, a śmierć będzie tylko wypadkiem jego nieśmiertelności. Jeden tylko Pitagoras pamiętał swoje życie przeszłe. Cóż znaczy pamięć jednego cudotwórcy, w obec całego świata zapomnienia? Ale, mówił Palmieri wstrząsając głową, dosyć o tej dręczącej kwestji. To samotność te złe marzenia rodzi. Opowiedziałem ci moje życie; opowiedz mi twoje. W twoim wieku życie pisze się złotemi głoskami. Rzuć promień twojej jutrzenki i twych nadziei na moją starość i zwątpienie; mów kochany Salvato, i daj mi zapomnieć nawet dźwięku mego głosu nawet słów moich brzmienia.
Młodzieniec był posłusznym. On z swojej strony miał do opowiedzenia całe rozpoczynające się istnienie. Opisywał mu swoje walki, tryumfy, niebezpieczeństwa i miłostki. Palmieri śmiał się i płakał na przemiany. Chciał zobaczyć ranę, zbadać piersi. I tak, ojciec zapytując, syn odpowiadając, doczekali dnia, a równo ze dniem usłyszeli odgłos bębna i trąb oznajmiający, że nadszedł czas rozłączenia.
Lecz Palmieri chciał jak najdłużej pozostać z synem i jak przed dziesięciu laty, odprowadził do pierwszych domów San Germano jeźdźca wspartego na swem ramieniu, prowadzącego konia za uzdę.
Czas postępował swoim zwykłym niezachwianym krokiem i chociaż napastowane ze wszystkich stron przez hordy Pronia, Gaetana Mammone i Fra Diavola, wojsko francuzkie, niewzruszone tak jak czas, postępowało swą potrójną drogą przez Abruzzy, Terra del Lahore i tę część Kampanii której brzegi zrasza morze Tyrenejskie. W Neapolu wiedziano ę wszystkich ruchach republikanów, otrzymano tam wiadomość już 20-go że oddział główny pod dowództwem generała Championnet, obozował ośmnastego wieczorem w San Germano i zbliżał się do Kapui przez Mignano i Calvi.
Dwudziestego o godzinie ósmej rano, książę de Maliterno i książę de Rocca Romana, na czele dwóch pułków ochotników, składających się z najznakomitszej młodzieży Neapolu i jego okolic, przybyli pożegnać królowę, wychodząc przeciwko republikanom.
W miarę zbliżającego się niebezpieczeństwa, wyraźniej się rozłączały we dwa przeciwne obozy stronnictwa króla i królowej.
Stronnictwo króla składało się z kardynała Ruffo, admirała Caracciolo, ministra wojny Airola i wszystkich dbających o cześć imienia neapolitańskiego, pragnących za jakąkolwiek bądź cenę stawić opór i bronić Neapolu aż do ostateczności.
Stronnictwo królowej złożone z sir Williamsa, Emmy Lyona, Nelsona, Actona, Castelcicala, Vanniego i Guidobaldego, żądało opuszczenia Neapolu, ucieczki szybkiej, niezwłocznej i bez walki.
Królowę przy tem wszystkiem dręczyła myśl powrotu Ferrarego. Król widząc się bezczelnie zwiedzionym, dowiedziawszy się kogo należy obwiniać o wszystkie nieszczęścia spadłe na Neapol, mógł, jak wszystkie natury słabe, w samem przerażeniu swem czerpać chwilę energii i samowoli a przez tę jedną chwilę mógł się wyswobodzić na zawsze z wpływu wywieranego nań od dwudziestu lat przez ministra, którego zawsze nienawidził, i królowę którą przestał już kochać. Póki była młodą i piękną, Karolina mogła rozporządzać środkiem pewnym, niezawodnym, i korzystała z niego dla pociągnięcia króla do siebie; ale obecnie już zaczynała, jak mówi Shakespeare, schodzić doliną życia, a król otoczony młodemi i pięknemi kobietami łatwo mógł uchylić się od jej uroku.
Dwudziestego wieczorem zwołano radę państwa i król stanowczo oświadczył się za obroną.
Radę zamknięto o północy.
Od północy do pierwszej godziny, królowa znajdowała się w ciemnym gabinecie i przywołała do siebie Pasquala de Simone, który z własnych ust Actona będącego u królowej, otrzymał rozkazy. O wpół do drugiej Dick pojechał do Benevento, gdzie od dwóch dni był wysłany z najlepszym koniem ze stajni Actona zaufany masztalerz.
Dzień 21 rozpoczął się od burzy zwykle trzy dni w Neapolu trwającej; z niej to powstało przysłowie: Nasce, pasce, mori; rodzi się, nasyca i umiera.
Pomimo ulewnego deszczu, pomimo strasznej zawiei, lud przeczuwający wielkie przesilenie, cały wzburzony, zalegał ulice, place i zaułki.
Ale było to rzeczą niezwykłą że lud nie gromadził się w starych dzielnicach; jeżeli mówimy lud, to znaczy tłum marynarzy, rybaków i lazzaronów stanowiących pospólstwo w Neapolu. Można było widzieć gromady ludzi ożywionych, głośno mówiących, gestykulujących zaciekle od Strada del Malo do placu Pałacowego, to jest na całej przestrzeni pomiędzy Largo del Castello, teatrem San Carlo i ulicą Chiąja. Tłumy te otaczając pałac królewski, zdawały się mieć całą uwagę zwróconą na ulicę Toledo i la Strada del Pilero. Zresztą pomiędzy temi grupami, trzej ludzie fatalnie już znani z wypadków poprzednich, głośniej od innych rzucali się i rozprawiali. Ci trzej ludzie byli to! Pasquale de Simone, Becajo z wstrętną blizną pozostałą mu na twarzy i wybitem okiem i Fra Pacifico, który jakkolwiek nie wtajemniczony, puścił wodze swemu charakterowi gwałtownemu i hałaśliwemu, uderzając kijem laurowym, to o bruk, to o mur, to nareszcie biednego Giakobina, ofiarę burzliwych namiętności franciszkanina.
Cały ten tłum, sam nie wiedząc czego oczekuje, zdawał się czegoś lub kogoś wyglądać; a król nie więcej powiadomiony ale zaniepokojony tem zbiegowiskiem, ukryty za firanką okna na dole patrzył pieszcząc machinalnie Jowisza, na ten tłum wydający od czasu do czasu jakby łoskot grzmotu lub szum wzburzonej wody i słuchał okrzyków: „Niech żyje król““ i „śmierć jakobinom!“
Królowa dowiedziawszy się gdzie jest król, znajdowała się z Actonem w przyległym pokoju, gotowa działać w miarę okoliczności, a w tym samym czasie Emma z San Marco, w pokoju królowej pakowały najważniejsze papiery i nacenniejsze kosztowności swej królewskiej przyjaciółki.
Około godziny jedenastej, młodzieniec na koniu angielskim, przebiegał galopem most Magdaleny, pędził przez Marinella, Strada del Piliero, largo Castello, ulicę San Carlo, zamienił znaki porozumienia z Pasqualem de Simone i Beccajo, główną bramą wpadł na dziedziniec pałacowy, zeskoczył z konia, rzucił lejce masztalerzowi i jakby z góry wiedział gdzie znaleść królowę, wszedł do gabinetu, gdzie oczekiwała z Actonem a którego drzwi, jak przez czary same się przed nim otworzyły.
— I cóż? jednocześnie zapytali królowa i Acton.
— Jedzie za mną, odpowiedział.
— Jak prędko mniej więcej będzie tutaj?
— Za pół godziny.
— Uprzedziłeś tych co na niego oczekują?
— Tak.
— Idź więc do mego pokoju i powiedz lady Hamilton aby uprzedziła Nelsona.
Młodzieniec wbiegł na schody służbowe z szybkością dowodzącą jak dobrze znał wszelkie zakątki pałacu i oznajmił Emmie Lyona żądanie królowej.
— Czy masz jakiego zaufanego człowieka aby odniósł ten list milordowi Nelson?
— Ja sam go odniosę, powiedział młodzieniec.
— Pan wiesz że nie ma czasu do stracenia?
— Domyślam się tego.
— A zatem...
Wzięła pióro, atrament, kartę papieru z biórka królowej i tyle tylko napisała:
„Prawdopodobnie dziś wieczorem; bądź w pogotowiu.
Młodzieniec z równą szybkością jak wchodził, zbiegł ze schodów, przebył dziedziniec, udał się drogą prowadzącą do Portu wojennego, wskoczył w łódkę i nie zważając na wiatr i deszcz, kazał się zawieść do Vanguard’a, który z usuniętemi masztami, ażeby być mniej wystawionym na burzę, stał na kotwicy w oddaleniu kilkuset sążni od portu wojennego, otoczony statkami angielskiemi i portugalskiemu zostającemi pod rozkazami Nelsona.
Młodzieniec, którym jak nasze czytelnicy zapewne odgadli, był Ryszard, kazał się oznajmić admirałowi, wszedł szybko na schody prawego boku, zastał Nelsona w kajucie i oddał mu bilet.
— Rozkazy J. K. Mości zostaną spełnione, odpowiedział Nelson; i abyś mógł o tem zaświadczyć sam je zaniesiesz.
— Henry, rzekł Nelson do kapitana swego okrętu, każ uzbroić łódkę i niech ludzie będą w pogotowaniu odwieść tego pana na pokład Alkmeny.
Potem chowając bilet Emmy na piersiach, na pisał
„Bardzo tajne“. Trzy łódki i mały kutter Alkmena, zbrojne tylko bronią sieczną, mają się znajdować w Vittorji punkt o wpół do ósmej. Jedna tylko łódź przybije do brzegu, inne zatrzymają się w pewnej odległości z wzniesionemi wiosłami. Łódź przybijająca do brzegu będzie to łódź Vanguarda. Wszystkie łodzie będą zjednoczone obok Alkmeny przed siódmą, pod rozkazami komendanta Hope. Haki w szalupach. Wszystkie inne szalupy Vanguarda i Alkmeny uzbrojone w noże, i łódki z działami zgromadzą się przy pokładzie Vanguarda, pod dowództwem kapitana Hardi, który punt o ósmej wypłynie na połowę drogi do Molosiglio. W każdej szalupie będzie czterech do sześciu żołnierzy. W razie zapotrzebowania pomocy, dać sygnał za pośrednictwem ognia. Alkmena będzie gotową do wypłynięcia w nocy, jeżeliby tego zaszła potrzeba.
Podczas kiedy te rozkazy były przyjęte z szacunkiem równającym się punktualności z jaką miały być wykonane, drugi goniec przejeżdżał mostem Magdaleny i postępując tą samą drogą jak pierwszy jechał groblą Marinella, przejeżdżał Strada Nuova i zbliżał się do Strada del Piliero.
Tam, powiedzieliśmy, znalazł tłum więcej ścieśniony i pomimo stroju po którym łatwo było poznać gońca królewskiego, dalszy pochód był mu tak utrudnionym iż musiał zwolnić kroku. Przytem niektórzy z tłumu, jakby z umysłu stawali mu na drodze i oburzeni potrącaniem konia zaczęli go znieważać. Ferrari, gdyż to był on, przywykły aby szanowano jego mundur, wymierzył kilka silnych razów na prawo i na lewo biczem. Lazzaroni ze zwyczaju rozstąpili się i umilkli. Ale gdy przybył do rogu teatru San Carlo, jakiś człowiek chciał prze. biedź drogę koniowi, a uczynił to tak niezręcznie że koń go przewrócił.
— Przyjaciele, zawołał padając, to nie goniec królewski, jak to jego ubiór wskazuje. To przebrany jakobin uchodzi! śmierć jakobinowi! śmierć!
Okrzyki: jakobin! jakobin! śmierć jakobinowi! rozległy się w tłumie.
Pasqual de Simone cisnął na konia swoim nożem który utkwił po rękojeść w piersi.
Beccajo rzucił się do łba, a przywykły do puszczania krwi baranom, otworzył mu arterją szyi.
Koń wyprostował się, zadrżał z bólu, wzniósł w górę przednie nogi a strumień krwi wytrysnął na obecnych.
Widok krwi czarodziejski wpływ wywiera na ludy południowe. Zaledwo lazzaroni uczuli się zroszonymi czerwonym i ciepłym płynem, zaledwo odetchnęli cierpkim jego zapachem, natychmiast z dzikiemi okrzykami rwali się do konia i jeźdźca.
Ferrari czuł że jeżeli koń upadnie, on będzie zgubionym. Ze wszystkich sił podtrzymywał go kolanami i uździenicą; ale nieszczęśliwe zwierzę było ranione śmiertelnie. Chwiejąc się, rzucił się na prawo, na lewo, potem upadł na przednie kolana, podniósł się rozpaczliwem wysileniem swego pana i skoczył naprzód. Ferrari czuł że koń pod nim się ugina. Był zaledwo o pięćdziesiąt kroków od odwachu pałacowego, wołał o pomoc; ale głos jego był przygłuszony sto razy powtarzanemi: „śmierć jakobnowi!“
Schwycił za pistolet mając nadzieję że strzał lepiej niż krzyk jego będzie słyszanym. W tej chwili koń upadł. Pistolet przez wstrząśnienie wydał strzał a kula przypadkiem trafiła chłopca dziesięcioletniego, który legł na miejscu.
— On dzieci morduje! zawołano w tłumie.
— Na ten okrzyk Pacifico zachowujący się dość spokojnie do tej pory, rzucił się w tłum rozpychając go swemi łokciami ostremi i twardemi, jak dębowemi klinami. Dostał się do środka właśnie w chwili kiedy Ferrari padłszy z swym koniem usiłował powstać. Zanim to zdołał uczynić, maczuga mnicha opuściła się na jego głowę: upadł jak wół uderzony obuchem. Ale nie tego chciano, Ferrari w oczach króla miał umrzeć. Pięciu czy sześciu wtajemniczonych zbirów otoczyło ciało i bronili go, Beccajo zaś ciągnął go za nogi wołając: „Miejsce dla Jakobina!“ Konia zostawiono na miejscu obdarłszy go poprzednio i postępowano za Beccajem.
Uszedłszy kilkanaście kroków tłum znalazł się naprzeciw okien króla. Chcąc się dowiedzieć o przyczynie tego strasznego zgiełku, król otworzył okno. Na jego widok krzyki zamieniły się na wycia. Słysząc to król, sądził iż w istocie wymierzano sprawiedliwość jakiemu jakobinowi. Ten sposób pozbywania się wrogów nie był mu przeciwnym. Powitał lud z uśmiechem na ustach: lud czując się zachęconym chciał królowi pokazać że był godnym tego. Podniesiono nieszczęśliwego Ferrarego skrwawionego, poszarpanego, ale żyjącego jeszcze. Trup powracał do przytomności: otworzył oczy, poznał króla, wyciągnął do niego ręce wołając:
— Na pomoc! Na pomoc! N. Panie, to ja! Ja, twój Ferrari.
Na ten widok niespodziewany, straszny, niepojęty, król cofnął się i w głębi pokoju upadł na krzesło na pół zemdlony, — podczas gdy Jowisz nie będąc ani człowiekiem, ani królem, nie mając powodu być niewdzięcznym, zawył żałośnie, i z oczami krwią nabiegłemi, z pieniącą się paszczą, rzucił się przez okno na pomoc swemu przyjacielowi.
W tej samej chwili drzwi pokoju otworzyły się, królowa weszła, schwyciła króla za rękę, znagliła go podnieść się, pociągnęła do okna, i wskazując na ten lud barbarzyński, dzielący między siebie szczątki Ferrarego:
— N. Panie, powiedziała, patrz, oto ludzie na których liczysz iż Neapol i nas obronią: dziś mordują twoje sługi; jutro zamordują nasze dzieci; pojutrze nas samych zamordują. Czy trwasz jeszcze w zamiarze pozostania tutaj?
— Każ wszystko przygotować! zawołał król, dziś wieczór wyjeżdżam...
I mając wciąż przed oczami morderstwo nieszczęśliwego Ferrarego, słysząc ciągle jego głos konający, wzywający pomocy, uciekł ukrywając twarz w dłoniach, zamykając oczy, zatykając uszy, chroniąc się do pokoju najwięcej od ulicy oddalonego.
Gdy w dwie godziny później ztamtąd wyszedł, pierwszy widok jaki jego oczom się przedstawił, był Jowisz cały zakrwawiony, leżący na szmacie sukna, który wnosząc z resztek futra i galonów, musiał należyć do nieszczęśliwego gońca.
Król ukląkł przy Jowiszu, upewnił się że faworyt nie otrzymał żadnej ciężkiej rany, a chcąc się przekonać na czem wierne i odważne zwierzę leżało, pomimo jego jęków, wyciągnął z pod niego kawałek kamizelki Ferrarego, którą pies wydarł jego oprawcom. Szczególnym trafem, w tej właśnie części ubrania znajdowała się torba skórzana, przeznaczona do chowania depesz. Król odpiął guzik i znalazł nienaruszoną odpowiedź cesarza.
Król oddał Jowiszowi szmat ubioru, on położył się na nim z żałobnem wyciem, sam zaś wrócił do swego pokoju, zamknął się, rozpieczętował list cesarza i czytał:
„Do mego ukochanego brata, kuzyna, wuja, teścia i sprzymierzeńca. Nigdy nie pisałem listu który mi przysyłasz przez swego gońca Ferrarego. Jest on od początku do końca sfałszowanym. Ten jaki miałem zaszczyt pisać do W. K. Mości był cały własnoręczny i zamiast pobudzania do wyprawy zachęcał aby nic nie rozpoczynać przed przyszłym kwietniem, to jest epoką gdzie spodziewam się przybycia naszych dobrych i wiernych sprzymierzeńców Rosjan. Jeżeli winni są z rodzaju tych których może dosięgnąć sprawiedliwość W. K. Mości, nie taję się iż radbym był aby ich ukarano, jak na to zasługują. Mam zaszczyt pozostać z szacunkiem, W. K. Mości, życzliwym bratem, kuzynem, siostrzeńcem, zięciem i sprzymierzeńcem.
Królowa i Acton popełnili zbrodnię bezużyteczną Mylimy się: zbrodnia ta osięgnęła korzyść, bo nakłoniła Ferdynanda do opuszczenia Neapolu i schronienia się do Sycylii!
Od tej chwili ucieczka była postanowioną i oznaczoną na 21. grudnia wieczorem. Ułożono że król, królowa, cała rodzina królewska — z wyjątkiem następcy tronu, jego żony i jego córki — sir Williams, Emma Lyona, Acton i najzaufańsi domownicy pałacu udadzą się do Sycylii na Vanguardzie.
Król, przypominamy sobie, przyrzekł admirałowi Caracciolo, że gdyby opuszczał Neapol, opuści go na jego okręcie, ale skutkiem przerażenia wpadłszy znów pod jarzmo królowej, król zapomniał swego przyrzeczenia z dwóch powodów.
Pierwszy pochodzący od niego samego, był to wstyd stanąć w obec admirała opuszczając Neapol, kiedy poprzednio przyrzekł że w nim pozostanie.
Drugi pochodził od królowej. Mówiła ona że Caracciolo podzielając zasady patriotyczne całej szlachty neapolitańskie;, mógłby, zamiast zaprowadzić króla do Sycylii, wydać go jakobinom, którzy mając takiego zakładnika, zmusiliby go do wprowadzenia rządu jaki sami zechcą, albo, co gorsza jeszcze, wytoczyliby mu może proces, tak jak Anglicy Karolowi I., a Francuzi Ludwikowi XVI.
Dla pocieszenia i zadosyćuczynienia za odebrany mu zaszczyt, postanowiono że admirał przewiezie później księcia Kalabrji. jego rodzinę i dwór.
Stare księżniczki francuzkie zawiadomiono o postanowieniu, radząc im, aby przy pomocy swoich siedmiu oficerów straży, myślały same o swem bezpieczeństwie i posłano im 15.000 dukatów jako środek ucieczki.
Spełniwszy tę powinność, już się więcej niemi nie zajmowano.
Przez cały dzień przenoszono i układano w przejściu Łajnem klejnoty, pieniądze, kosztowne sprzęty, dzieła sztuki i posągi które chciano zabrać do Sycylii. Król chciałby był zabrać swoje kangury, ale okazało się to niemożebnem. Poprzestał więc na poleceniu ich własnoręcznym listem, głównemu ogrodnikowi w Caserte.
Król mając na sercu zdradę królowej i Actona dowiedzioną mu listem cesarza, pozostał zamknięty w swoich pokojach nie chcąc nikogo przyjmować. Zakaz z całą surowością, został zastosowany względem Franciszka Caracciolo, który z swego statku widząc ruch i sygnały na pokładzie statków angielskich. domyślał się czegoś; i względem markiza Vanni, który znalazłszy zamknięte drzwi królowej, a wiedząc przez księcia Castel-Cicala że chodziło o wyjazd, zrozpaczony, usiłował dostać się do króla.
Temu ostatniemu na chwilę przyszła myśl wezwać kardynała Ruffo i przybrać za towarzysza i doradzcę w podróży: ale nie trudno mu było dostrzedz oznaki nieporozumienia między nim a Nelsonem. Wreszcie kardynała nienawidziła królowa a Ferdynand wołał, jak zwykle, swój własny spokój nad względy przyjaźni i wdzięczności.
A potem powiedział sobie, że człowiek tak zręczny jak kardynał, sam będzie umiał sobie poradzić.
Wyjazd był oznaczony na dziesiątą wieczorem. Uradzono więc że wszystkie osoby mające składać orszak Ich K. Mości na Vanguardzie, zbiorą się w pokojach Królowej.
Z ostatniem uderzeniem dziesiątej, król wszedł trzymają swego psa na smyczy; był to jedyny przyjaciel na którego wierność liczył, dla tego też jego tylko zabierał. Przypomniał sobie wprawdzie o de Ascolim i o Malaspinie. ale pomyślał także, iż oni zarówno jak i kardynał, sami sobie poradzą. Spojrzał na niezmierny salon zaledwie oświetlony — lękano się aby zbyt wielkie oświetlenie nie wznieciło podejrzenia — i zobaczył swoich współtowarzyszów ucieczki rozdzielonych na rozmaite grupy.
Grupę główną składała królowa, jej ulubiony syn książę Leopold, książę Albert, cztery księżniczki i Emma Lyona.
Królowa siedziała na kanapie przy Emmie Lyona, trzymającej na kolanach księcia Alberta, swego ulubieńca, książę Leopold zaś miał głowę opartą na ramieniu królowej. Cztery księżniczki otaczały królowę, jedne siedząc, drugie leżąc na dywanie.
Acton, sir Williams, książę de Castel-Cicala rozmawiali stając w framudze okna i słuchając świszczącego wichru i deszczu bijącego w szyby.
Inne grono złożone z dam dworskich, pomiędzy któremi widać było hrabinę San Marco powiernicę królowej, otaczało stół.
Nakoniec zdała od wszystkich w cieniu zaledwo można było dostrzedz Dicka, który tak zręcznie i wiernie tego samego dnia wykonał rozkazy swego pana i królowej, którą mógł także w części uważać za swoją panią.
Widząc wchodzącego króla, wszyscy się podnieśli i zwrócili w jego stronę; ale on dał znak ręką aby wszyscy pozostali na swych miejscach i powiedział:
— Nie róbcie sobie utrudzenia, to się już na nic nie przyda.
I usiadł na krześle w blizkości drzwi któremi wszedł, kładąc sobie na kolana głowę Jowisza.
Usłyszawszy głos swego ojca, mały książę Albert, który nie lubiony przez królowę, domagał się od innych tej miłości tak koniecznej i drogiej dzieciom, nie mogąc jej pozyskać u swej matki, zsunął się z kolan Emmy, poszedł do króla i podał mu do pocałunku swoje blade, cokolwiek chorobliwe czoło, na które spadały gęste blond włosy.
Król odgarnął włosy dziecka, ucałował je w czoło, zatrzymał przez chwilę zamyślony wspartego na swej piersi i odesłał do Emmy Lyona, którą dziecię nazywało swoją mateczką.
Grobowa cisza panowała w tej ciemnej sali, rozmawiający mówili przytłumionym głosem.
O godzinie w pół do jedenastej hrabia Thurn, niemiec, będący w służbie neapolitańskiej, wraz z markizem Nizza dowódzcą floty portugalskiej, zostający pod rozkazami Nelsona, miał galerją podziemną i schodami krętemi wejść do pałacu. W tym celu hrabia Thurn dostał klucz od mieszkania królowej łączącego się jedynemi, mocnemi drzwiami z wejściem prowadzącem do portu Wojennego.
Wśród ogólnej ciszy zegar wybił wpół do jedenastej. Prawie w tej samej chwili usłyszano sztukanie do drzwi stanowiących komunikację.
Dla czego hrabia Thurn sztukał zamiast otworzyć, mając klucz? W nadzwyczajnych okolicznościach w jakich się znajdowano, najmniejszy wypadek na który w innem położeniu nie zwracanoby uwagi, budzi niepokój i przestrach.
Królowa zadrżała i podniosła się.
— Cóż jeszcze nowego? zapytała.
Król spojrzał tylko, ponieważ nic nie wiedział o uczynionych rozporządzeniach.
— Ale, powiedział Acton zawsze spokojny i logiczny, to hrabia Thurn, nikt inny być nie może.
— Dla czego sztuka, kiedy mu klucz dałam?
— Jeżeli W. K. Mość pozwoli, pójdę się dowiedzieć.
— Idź, odrzekła królowa.
Acton, zapalił świecę i udał się w korytarz. Królowa patrzyła za nim z obawą. Cisza z żałobnej stała się śmiertelną. W kilka chwil Acton powrócił.
— I cóż? zapytała królowa.
— Drzwi prawdopodobnie od dawna nie były otwierane, klucz złamał się w zamku. Hrabia sztuka! chcąc się dowiedzieć czy nie ma sposobu otworzyć drzwi z wewnątrz. Próbowałem, nie można.
— Cóż więc począć?
— Wysadzić je.
— Wydałeś na to rozkaz?
— Tak pani i oto go wykonywają.
Rzeczywiście usłyszano kilka silnych uderzeń we drzwi, potem trzask tych drzwi które się łamały. Cały ten hałas miał jakąś cechę złowrogą.
Kroki zbliżyły się, drzwi otworzyły i stanął w nich hrabia Thurn.
— Upraszam Wasze Królewskie Moście o przebaczenie, rzekł, za sprawiony hałas i za środki jakich byłem zmuszony użyć; ale złamanie się klucza było nieprzewidzianym wypadkiem.
— To wróżba, powiedziała królowa.
— W każdym razie, jeżeli to wróżba, powiedział król ze zwykłym swym zdrowym rozsądkiem, oznajmia nam ona iż zrobilibyśmy lepiej zostając.
Królowa przestraszyła się iżby dostojny małżonek nie zmienił postanowienia.
— Jedzmy, powiedziała.
— Wszystko gotowe, pani; ale upraszam o pozwolenie przedstawienia królowi rozkazu jaki dziś wieczorem otrzymałem od admirała Nelsona.
Król podniósł się i zbliżył do kandelabru, gdzie hrabia Thurn oczekiwał go z papierem w ręku.
— Czytaj N. Panie, powiedział.
— Rozkaz jest po angielsku, odrzekł król, nie znam angielskiego języka.
— Przetłumaczę go W. K. Mości.
Do admirała hrabiego Thurn. Przygotuj fregaty i korwety neapolitańskie do spalenia“.
— Co pan mówisz? zapytał król.
Hrabia Thurn powtórzył: Przygotuj fregaty i korwety neapolitańskie do spalenia.
— Czy jesteś pan pewnym że się nie mylisz? zapytał król.
— Jestem tego pewnym, N. Panie.
— Ale dla czegóż palić fregaty i korwety tak wielkie koszta wynoszące i przez dziesięć lat budowane?
— Aby się nie dostały w ręce Francuzów, N. Panie.
— Lecz czy nie możnaby ich zabrać do Sycylii.
— Taki jest rozkaz lorda Nelsona i dla tego to zanim go przesłałem markizowi de Nizza. któremu polecono jego wykonanie, pragnąłem wpierw przedstawić go W. K. Mości.
— N. Panie, N. Panie, powiedziała królowa zbliżając się do króla, tracimy czas drogi i to dla drobnostek.
— Do djabła pani! krzyknął król, nazywasz to drobnostkami! Przejrzyj budżet marynarki od dziesięciu lat a przekonasz się że dochodzi do 160,000,000.
— N. Panie, oto już jedenasta bije, rzekła królowa, i lord Nelson na czas czeka.
— Masz pani słuszność, milord Nelson nie jest stworzony do czekania, nawet na króla, nawet na królowę. Postąpisz panie hrabio, według rozkazu lorda Nelsona, spalisz moją flotę. Czego Anglia nie odważa się zabrać, to niszczy ogniem. Ah! mój biedny Caracciolo, jakąż ty miałeś słuszność i jak źle zrobiłem nie słuchając rad twoich! Pójdźmy panie, pójdźmy panowie, nie dajmy na siebie czekać lordowi Nelson.
I król biorąc świecę z rąk Actona wyszedł pierwszy; wszyscy udali się za nim.
Nie tylko flota neapolitańska została skazaną na stracenie ale nadto sam król zatwierdził wykonanie tego wyroku.
Od dnia 21 grudnia 1798 r. widzieliśmy tyle ucieczek osób panujących, że dziś już nie warto ich opisywać. Ludwik XVIII. opuszczający Tuilerje 20 marca, Karol X. uciekający 29 lipca, Ludwik Filip uchodzący 24 lutego — przedstawili nam trzy rozmaite sposoby przymusowego wydalenia się. I za dni naszych w Neapolu widzieliśmy wnuka wychodzącego tym samym korytarzem, temi samemi schodami, jak niegdyś dziad jego i opuszczającego ukochaną ojczyznę dla gorzkiej ziemi wygnania. Lecz dziad miał powrócić, a według wszelkiego prawdopodobieństwa wnuk wygnany jest na zawsze.
Ale w owej epoce Ferdynand sam otwierał pochód do wyjazdu nocnego i tajnego. Szedł więc cichym krokiem z wytężonym słuchem i bijącem sercem. Przybywszy na środek schodów, na przeciw okna wychodzącego na pochyłość Olbrzyma, zdawało się że usłyszał szelest na stromej pochyłości prowadzącej z placu pałacowego na ulicę Chiatamone. Zatrzymał się, a słysząc ten sam szelest powtórnie, zdmuchnął świecę i wszyscy znaleźli się w ciemności. Wtedy trzeba było schodzić omackiem i krok za krokiem przez ciasne i trudne do przebycia schody. Były one bez poręczy, spadziste i niebezpieczne. Jednakże wszyscy bez wypadku przybyli do ostatniego stopnia, gdzie świeży i wilgotny powiew wiatru dał się czuć z zewnątrz.
Znajdowano się o kilka kroków od przystani.
W porcie wojennym morze ścieśnione pomiędzy kamienną tamą i groblą portu handlowego było dość spokojne, ale czuć było gwałtowny wicher i słychać łoskot rozbijających się fal o wybrzeża.
Przybywszy na bulwark okalający mury zamkowe, hrabia Thurn badawczo i niespokojnie spojrzał na niebo. Było ono pokryte czarnemi ciężkiemi chmurami, można było powiedzieć, że to morze nadpowietrzne krążące nad morzem ziemskiem i opuszczające się w celu połączenia z niem swoich bałwanów. W ciasnej przestrzeni pomiędzy chmurami i morskiemi nurtami cisnęły się tchnienia strasznego południowo-zachodniego wiatru, sprawcy tylu rozbić i klęsk, których zatoka Neapolitańska tak często jest świadkiem, w czasie niepogodnych dni roku.
Król dostrzegł niespokojne spojrzenie hrabiego Thurna.
— Jeżeli czas jest bardzo niepomyślny, powiedział, należałoby nie puszczać się na morze tej nocy.
— Mam rozkaz milorda, odrzekł hrabia; jeżeli jednak W. K. Mość bezwarunkowo nie chce...
— Taki rozkaz! taki rozkaz! powtarzał król zniecierpliwiony; ale jeżeli jest niebezpieczeństwo utraty życia! Czy ręczysz hrabio za nasze ocalenie?
— Uczynię wszystko co tylko jest w mocy człowieka walczącego z wiatrem i morzem, aby W. K. Mość doprowadzić do pokładu Vanguarda.
— Do djabła, to nie jest zaręczenie. A pan w podobną noc puściłbyś się na morze?
— W. K. Mość widzi, że oczekuję tylko na jego rozkazy aby popłynąć do okrętu admiralskiego..
— Ale ja mówię, gdybyś był na mojem miejscu!
— Na miejscu W. K. Mości odbierając rozkazy od Boga tylko i od okoliczności, namyśliłbym się dwa razy.
— A więc? zapytała królowa zniecierpliwiona, nie śmiejąc jednakże wejść do łódki przed swym małżonkiem, tyle jest poteżnem prawo etykiety, a więc, na cóż czekamy?
— Na co czekamy! zawoła! król, czyż nie słyszysz co mówi hrabia Thuru? Czas jest szkaradny; nie ręczy za nasze ocalenie i wszyscy, nie wyłączając Jowisza, radzą mi powrót do pałacu.
— Wracaj więc panie i dozwól nas wszystkich rozszarpać, tak jak dziś widziałeś rozszarpanego jednego z twoich sług najwierniejszych. Co do mnie przekładam morze i burzę nad Neapol i jego ludność.
— Chciej mi pani wierzyć że mego wiernego sługę więcej niż ktokolwiek żałuję, szczególniej teraz kiedy wiem czemu jego śmierć przypisać. Ale co do Neapolu i jego ludu, to nie ja potrzebowałbym się go obawiać.
— Tak, wiem o tem. Ponieważ widzi w tobie swego przedstawiciela, uwielbia cię. Aleja nie mając szczęścia cieszyć się jego współczuciem, wyjeżdżam.
I pomimo szacunku dla etykiety, królowa pierwsza wsiadła do łódki. Młode księżniczki i książę Leopold więcej przywykli do posłuszeństwa królowej niż królowi, wstąpili za nią, jak młode łabędzie postępujące za matką. Tylko młody książę Albert puścił rękę Emmy Lyona, pobiegł do króla i chwytając go za rękę i pociągając do łódki:
— Pójdź z nami ojcze, powiedział.
Król wtedy tylko zwykł był opierać się, gdy był popartym. Spojrzał w około czy może się skąd spodziewać pomocy, ale przed wzrokiem jego więcej błagalnym niż groźnym, spuściły się oczy wszystkich. Królowej w jednych bojaźń w drugich egoizm był sprzymierzeńcem. Król uczuł się zupełnie odosobnionym, opuszczonym, pochylił głowę i dał się prowadzić małemu księciu, ciągnąc psa swego za sobą, jedyną istotę jednego z nim zdania, aby nie opuszczać lądu, wsiadł do łódki, zajął miejsce na oddzielnej ławce, mówiąc:
— Ponieważ chcecie tego wszyscy... pójdź Jowiszu, pójdź.
Zaledwo król usiadł, porucznik zajmujący w łódce króla miejsce sternika, zawołał:
— Odbijać!
Majtkowie uzbrojeni bosakami odepchnęli łódź od brzegu, opuszczono wiosła i statek popłynął do wyjścia z portu.
Łódki przeznaczone do przewiezienia innych podróżnych kolejno zbliżały się do przystani, zabierały swój ciężar i udawały się za łodzią królewską.
Jakże ten wyjazd pokryjomy w ciemną noc, przy świszczącym wichrze i wyciu bałwanów był odmiennym od radosnej uroczystości 22 września, gdzie pod ciepłemi promieniami jesiennego słońca, na łagodnem morzu, wśród dźwięków muzyki Cimarosy, przy odgłosie dzwonów, przy huku z dział, udawano się naprzeciw zwycięzcy z pod Abukiru. Zaledwo trzy miesiące od tej pory upłynęło, gdy uciekając przed temiż Francuzami których klęskę przedwcześnie obchodzono, szukano o północy, po wzburzonem morzu, gościnności tego samego Vanguarda, którego przyjmowano z tryumfem.
Teraz chodziło o to czy można było doń dopłynąć.
Nelson przybliżył się do wejścia portu, o ile na to bezpieczeństwo jego okrętu pozwalało; ale pozostawało jeszcze ćwierć mili do przebycia między portem wojennym a admiralskim okrętem. Dziesięć razy w ciągu tej przeprawy łodzie mogły zatonąć.
W istocie im więcej łódź królewska — niech nam będzie dozwolonem w tem ważnem położeniu, nią się głównie zajmować — im więcej łódź królewska zbliżała się do wyjścia z portu, tem bardziej niebezpieczeństwo przedstawiało się w groźniejszem świetle. Morze parte, jak powiedzieliśmy, wiatrem południowo-zachodnim, pochodzącym z wybrzeża Afryki i Sardynii, między Ischia i Capri, nie spotykając żadnej przeszkody od wysp Balearskich aż do stóp Wezuwiuszu, toczyło olbrzymie bałwany, które zbliżając się do ziemi roztrącały się same o siebie, grożąc zatopieniem tym wątłym statkom pod wilgotnemi sklepieniami, które w cieniach nocy wydawały się paszczami potworów gotowych je pochłonąć.
Przybliżając się do tej granicy, gdzie miano przejść z morza stosunkowo spokojnego na morze rozszalałe, królowa nawet uczuła słabnącą odwagę i chwiejące się postanowienie. Król z swej strony milczący i nieruchomy, trzymając psa między kolanami i ściskając go konwulsyjnie za szyję, patrzył wzrokiem osłupiałym i rozszerzoną z przestrachu źrenicą na te długie bałwany, które jak stado morskich koni goniących za sobą rozbijały się o tamę, a łamiąc się o granitową zaporę u stóp jej się waliły, wydając złowrogie jęki, rozpryskując drżącą pianę w kształcie srebrzystego deszczu.
Pomimo tego przerażającego widoku morza, hrabia Thurn wierny wykonawca odebranych rozkazów, usiłował przezwyciężyć przeszkody. Stojąc na przodzie łódki, dzięki umiejętności zachowania równowagi, jaką tylko długie lata żeglugi wyrabiają, odwrócony twarzą do wichru który już uniósł jego kapelusz i do morza mgłą go okrywającego, zachęcał wioślarzy trzema wyrazami od czasu do czasu jednostajnie ale stanowczo powtarzanemi:
— Naprzód, śmiało! naprzód.
Łódź posuwała się. Ale przybywszy do tej wzmiankowanej granicy, już walka stała się groźną. Po trzykroć zwycięzka łódź górowała nad falą i po trzykroć została przez następujące fale odepchniętą.
Hrabia Thurn zrozumiał że byłoby szaleństwem walczyć z podobnym przeciwnikiem, odwrócił się do króla i zapytał:
— Co rozkażesz, N. Panie?
Ale nie miał czasu dokończyć zdania. Przy poruszeniu jakie uczynił, podczas chwili w której nieroztropnie opuścił kierownictwo statku, bałwan większy i więcej rozwścieczony od innych, uderzył o łódź i zalał ją wodą. Łódź zadrżała z trzaskiem. Królowa i młodzi książęta, sądząc iż wybiła ich ostatnia godzina, wydali okrzyk zgrozy; pies zawył ponuro.
— Wracać! krzyknął hrabia Thurn; w podobny czas puszczać się na morze, to stawić opór przeciw woli Boga, Wreszcie, prawdopodobnie około piątej rano morze się uspokoi.
Dostojni zbiegowie nie sami w tę straszną, noc walczyli z wiatrem i rozhukanem morzem.
O godzinie wpół do trzeciej, kawaler San Felice według zwyczaju przybył do domu i z niezwykłem u niego wzruszeniem dwa razy zawołał:
— Luiza, Luiza!
Luiza wybiegła z korytarza, po dźwięku głosu swego małżonka domyślając się że zaszło coś nadzwyczajnego; zobaczywszy go utwierdziła się w tym domyśle. W istocie kawaler był bardzo blady.
Z okien biblioteki widział co się działo na ulicy San Carlo, to jest rozszarpanie nieszczęśliwego Ferrarego. Ponieważ kawaler pod łagodnym pozorem posiadał niezmierną odwagę, jakiej wielkim sercom udziela głębokie poczucie ludzkości, pierwszem jego poruszeniem było biedź na pomoc gońca, którego doskonale poznał jako gońca królewskiego; ale we drzwiach biblioteki zatrzymał go następca tronu i głosem pieszczonym a zimnym zapytał:
— Dokąd idziesz San Felice?
— Dokąd idę? dokąd idę? Więc W. Wysokość nie wie co się dzieje.
— Wiem, mordują człowieka. A czy morderstwo człowieka jest rzeczą, tak nadzwyczajną, na ulicach Neapolu aby cię tak dalece zajmować mogło?
— Ależ to mordują sługę królewskiego.
— Wiem o tem.
— To goniec Ferrari.
— Poznałem go.
— Ale dla czegóż mordują nieszczęśliwego wśród okrzyków: „śmierć jakobinom!“ kiedy on przeciwnie jest najwierniejszym sługą króla?
— Jakto? Dlaczego? Czy czytałeś korespondencją Machiavela reprezentanta rzeczypospolitej florenckiej w Bolonii?
— Bez wątpienia czytałem.
— Znasz zatem odpowiedź jaką dał urzędnikom florenckim co do morderstwa dokonanego na Ramiro d’Orco, którego znaleziono cztery części wbite na cztery pale, na czterech rogach placu Imola?
— Ramiro d’Orco był Florentczykiem?
— Tak, i z tego tytułu senat florecnki sądził mieć prawo zapytania swego ambasadora o szczegóły tej śmierci.
San Felice szukał w swej pamięci.
— Machiavel odpowiedział: „Dostojni panowie, nic nie mam do powiedzenia o śmierci Ramira d’Orco, jak tylko że Cezar Borgia jest księciem umiejącym najlepiej wywyższać i pozbywać się ludzi według ich zasługi.
— A więc, odparł książę Kalabryi z bladym uśmiechem, powróć na drabinkę kochany kawalerze i zastanów się nad odpowiedzią Machiavela.
Kawaler powrócił na drabinkę, ale nie wstąpił jeszcze na trzeci jej szczebel, gdy pojął że jakaś ręka niewidzialna, mająca własny interes w śmierci Ferrarego kierowała ciosami przeciwko temuż wymierzonemi.
W kwadrans później wezwano księcia ze strony jego ojca.
— Nie opuszczaj pałacu zanim się ze mną zobaczysz, powiedział książę Kalabrji do kawalera, bo prawdopodobnie będę ci miał jakieś wiadomości do oznajmienia.
I w istocie przed upływem godziny książę powrócił.
— San Felice, powiedział, czy pamiętasz żeś przyrzekł towarzyszyć mi do Sycylii?
— Tak. J. O. Panie.
— Czy zawsze gotów jesteś spełnić to przyrzeczenie? — Niewątpliwie. Tylko J. O. Panie...
— Cóż?
— Kiedy powiedziałem pani de San Felice o zaszczycie jakim mnie W. K. Wys. obdarzasz...
— Więc?
— Więc zażądała towarzyszyć mi.
Książę wydał okrzyk radośny.
— Dziękuję ci kawalerze za dobrą wiadomość. Ah! więc księżna będzie miała towarzyszkę godną siebie. Ta kobieta, San Felice, jest wzorem niewiast, wiem o tem i przypominam sobie że pragnąłem ją mieć jako damę honorową księżnej; bo ona byłaby i z tytułu i w rzeczywistości prawdziwą damą honorową. Wtedy mi odmówiłeś; dziś ona sama przybywa do nas. Powiedz jej, kochany kawalerze, że cieszę się z jej przybycia.
— Idę jej to powiedzieć, J. O. Panie.
— Czekajże, nie powiedziałem ci jeszcze wszystkiego.
— To prawda.
— Dzisiejszej nocy wszyscy wyjeżdżamy.
Kawaler spojrzał zdziwiony.
— Sądziłem, powiedział, że król tylko w ostateczności postanowił wyjechać?
— Tak, ale wszystko zmieniła śmierć Ferrarego. O godzinie w pół do jedenastej opuszcza on zamek i z królową, księżniczkami, mymi dwoma braćmi, ambasadorami i ministrami udaje się na pokład okrętu lorda Nelsona.
— A dla czego nie na pokład okrętu neapolitańskiego? Zdaje mi się że to jest wyrządzenie krzywdy całej marynarce neapolitańskiej, to pierwszeństwo udzielone statkowi angielskiemu.
— Królowa tak chciała, i zapewne dla wynagrodzenia tego, ja wsiadam na okręt admirała Caracciolo, a tem samem i ty ze mną.
— O której godzinie?
— Nie wiem jeszcze; każę cię o tem uwiadomić. Na wszelki wypadek przygotuj się, będzie to prawdopodobnie między dziesiątą a północą.
— Dobrze J. O. Panie.
Książe wziął go za rękę i patrząc mu w oczy:
— Wiesz, że liczę na ciebie, powiedział.
— Wasza Wysokość ma moje słowo, odrzekł San Felice kłaniając się, a zbyt wielkim zaszczytem dla mnie jest towarzyszyć Waszej Wysokości, abym go miał nie przyjąć.
Potem wziął kapelusz, parasol i wyszedł.
Tłum rozhukany jeszcze zapełniał ulice; dwa lub trzy ogniska były rozpalone na placu pałacowym i na rozżarzonych węglach pieczono kawałki konia Ferrarego.
Co do nieszczęśliwego gońca, tego rozszarpano w kawały. Jeden wziął nogi, drugi ręce i wszystko to złożono na zaostrzone kije — lazzaroni nie mieli jeszcze pik ani bagnetów — i noszono po ulicach te ohydne trofea przy okrzykach: „Niech żyje król! śmierć jakobinom“.
Na pochyłości Olbrzyma, kawaler spotkał Beccaja, który wziąwszy głowę Ferrarego włożył jej pomarańczę w usta i nosił głowę tę na końcu kija.
Zobaczywszy człowieka przyzwoicie ubranego, co było znakiem liberalizmu w Neapolu — Beccajowi przyszła myśl kazać kawalerowi pocałować głowę Ferrarego. Lecz powiedzieliśmy, kawaler nie dał się powodować uczuciem bojaźni; odmówił krwawego uścisku, odpychając gwałtownie nikczemnego mordercę.
— A nędzny jakobinie! krzyknął Beccajo, postanowiłem że ty i ta głowa uściskacie się z sobą i Maneggia la Madonna, pocałujcie się. I ponowił napaść.
Kawaler za całe uzbrojenie mając tylko parasol, zaczął się nim bronić.
Ale na okrzyki „jakobin! jakobin!“ przybiegli wszyscy nędznicy, których ten okrzyk zwykle jednoczył i już groźne otoczenie tworzyło się w około kawalera, gdy jakiś człowiek przedarł się przez tłum, uderzeniem nogą w piersi odrzucił Beccaja o dziesięć kroków, dobył szablę i zasłaniając sobą kawalera:
— A to szczególny jakobin! powiedział; kawaler San Felice, bibliotekarz J. K. Wysokości księcia Kalabrji, nie więcej! A więc, ciągnął dalej robiąc młynka szablą, czegóż chcecie od kawalera San Felice?
— Kapitan Michał! zawołali lazzaroni! Niech żyje kapitan Michał! on należy do naszych.
— Nie trzeba krzyczeć: Niech żyje kapitan Michał, ale niech żyje kawaler San Felice, i to natychmiast.
Tłum, któremu wszystko jedno wołać: Niech żyje ten! albo śmierć tamtemu! aby tylko krzyczał, jednogłośnie zawył: Niech żyje kawaler San Felice! Tylko Beccajo milczał.
— No, no, powiedział Michał, to nie powód że przed drzwiami jego ogrodu otrzymałeś bliznę, abyś nie miał krzyczeć: Niech żyje kawaler!
— A jeżeli mi się nie podoba krzyczeć, powiedział Beccajo.
— Niech ci się zdaje że śpiewasz, ponieważ mnie się podoba abyś krzyczał. A zatem, ciągnął dalej Michał, niech żyje kawaler San Felice, i to natychmiast, albo ci drugie wybiję oko.
I źrebił szablą młynka około głowy Beccaja, który zbladł bardzo, więcej z przestrachu niż z gniewu.
— Mój przyjacielu, mój dobry Michale, powiedział kawaler, zostaw tego człowieka w spokoju. Widzisz przecie że mnie nie zna.
— A chociaż cię nie zna, czy to powód iżby cię zmuszać do pocałowania głowy nieszczęśliwego którego zamordował. Prawda, że lepiejby było pocałować tę głowę uczciwego człowieka, aniżeli takiego łotra jak jego.
— Słyszycie go! ryknął Beccajo, on nazywa jakobinów uczciwymi ludźmi!
— Milcz nędzniku! Ten człowiek nie był jakobinem, dobrze wiesz o tem: był to Antonio Ferrari, goniec królewski i jeden z najwierniejszych sług jego. A jeżeli mi nie wierzycie, zapytajcie kawalera. Kawalerze, powiedz tym ludziom którzy nie są źli, ale na nieszczęście dają się powodować przez złego, powiedz im czem był biedny Antonio.
— Przyjaciele, powiedział kawaler, zabity Antonio Ferrari, w istocie był ofiarą jakiejś fatalnej pomyłki, bo był on najwierniejszym sługą waszego dobrego króla, w tej chwili śmierć jego opłakującego.
Tłum słuchał ze zdumieniem.
— Odważ się teraz utrzymywać że to nie jest głowa Ferrarego, i że Ferrari nie był uczciwym człowiekiem! Powiedz to! Ale powiedzże, niech mam sposobność przecięcia ci i drugiej połowy twarzy!
I Michał podniósł szablę na Beccaja.
— Litości! wołał ten podając na kolana, powiem wszystko co zechcesz.
— Ja zaś powiem tylko, że jesteś podły! Idź precz, a jeżeli kiedy znajdziesz się na mojej drodze o dwadzieścia kroków na prawo albo na lewo, pamiętaj usunąć się.
Beccajo oddalił się wśród urągania tłumu, który przed chwilą przyklaskiwał mu, a teraz rozdzielił się na dwie części: jedna postępowała za Beccajem znieważając go; druga za Michałem i kawalerem wołając: Niech żyje Michał! Niech żyje kawaler San Felice!
Michał pozostał u drzwi ogrodu aby pożegnać swój orszak, kawaler wszedł do domu i jak powiedziano, zawołał Luizy.
Opowiedzieliśmy co widział z okien biblioteki i co go spotkało na pochyłości Olbrzyma, dwa wystarczające naszem zdaniem zdarzenia, aby usprawiedliwić jego bladość. Zaledwo powiedział Luizie powód sprowadzający go do domu, twarz jej pokryła się większą jeszcze niż jego bladością; ale nie odrzekła ani słowa, nie zrobiła najmniejszej uwagi, tylko zapytała:
— Na którą godzinę naznaczony wyjazd?
— Między dziesiątą a północą, odrzekł kawaler.
— Nie troszcz się o mnie, przyjacielu, będę gotowa.
I oddaliła się do swego pokoju pod pozorem robienia przygotowań do odjazdu, rozkazując aby obiad Jak zwykle podano o trzeciej.
Nie do swego pokoju udała się Luiza, a do pokoju Salvaty.
W walce między obowiązkiem a miłością, obowiązek zwyciężył; ale sądziła że poświęciwszy swą miłość dla obowiązku ma prawo tej pierwszej łzy swoje poświęcić. To też od dnia kiedy Luiza powiedziała swemu mężowi: „Pojadę z tobą!“ dużo płakała.
Nie wiedząc jaką drogą przesyłać listy Salvacie, nie pisała ich wcale, od niego zaś jeszcze dwa odebrała.
Ta gwałtowna miłość, ta radość głęboka jaką znajdowała w każdym wierszu w listach młodzieńca, krwawiła jej serce na samą myśl o gorzkiem rozczarowaniu Salvaty, skoro pełen nadziei i pewności, sądząc że zastanie okno otwarte i Luizę w tym pokoju gdzie obecnie tak boleśnie płakała, znajdzie okno zamknięte i Luizę nieobecną. A jednakże nie żałowała tego co przyrzekła a raczej sama ofiarowała; gdyby teraz nawet, kiedy godzina wyjazdu nadeszła, zostawiono jej wolny wybór, byłaby tak samo postąpiła. Zawołała Giovanniny.
Ta przybiegła. Widziała Michała w kuchni i domyśliła się że zaszło coś niezwyczajnego.
— Nina, powiedziała jej pani, dzisiejszej nocy opuszczamy Neapol. Tobie polecam zebranie i złożenie do skrzyń przedmiotów do codziennego mego użytku służących. Znasz je tak dobrze jak ja sama, nieprawdaż?
— Naturalnie, znam je, odrzekła, i wypełnię, pani rozkazy; ale potrzebuję aby mnie pani w jednym punkcie raczyła objaśnić.
— W jakim? Mów Nino, odpowiedziała San Felice, cokolwiek zadziwiona stanowczością z jaką sługa odpowiedziała na wydany jej rozkaz.
— Co do tych wyrazów: „opuszczamy Neapol“, zdaje mi się że pani tak powiedziała.
— Nie mylisz się.
— Więc pani zamierzała zabrać mnie z sobą?
— Gdybyś była chciała, tak; ale jeżeli ci się to najmniej niepodoba...
Nina spostrzegła że zaszła za daleko.
— Gdybym zależała tylko od siebie, za panią z rozkoszą poszłabym na koniec świata, powiedziała; ale na nieszczęście mam rodzinę.
— Mieć rodzinę, moje dziecko, nie jest nigdy nieszczęściem, powiedziała Luiza z nadzwyczajną łagodnością.
— Chciej mi pani przebaczyć, jeżeli wyraziłam się zbyt otwarcie...
— Nie potrzebujesz tłumaczyć się. Mówiłaś że masz rodzinę i że rodzina ta nie pozwoli ci opuścić Neapolu.
— Nie pani, jestem tego pewna, odrzekła żywo Giovanina.
— Ale czy ta rodzina pozwoliłaby, ciągnęła dalej Luiza, która pomyślała że cierpienie Salvaty będzie mniej okrutne, jeżeli w jej nieobecności zastanie kogo z kimby mógł mówić o niej, aniżeli znaleść drzwi zamknięte i dom pusty — czy ta rodzina pozwoliłaby abyś pozostała tutaj jako osoba zaufana, z poleceniem czuwania nad domem?
— O, na to zezwoliłaby niewątpliwie, zawołała Nina z taką żywością, że gdyby Luiza miała najlżejsze podejrzenie o tem co s:ę działo w sercu młodej dziewczyny, to wykrzyknik ten byłby jej oczy otworzył zupełnie. Potem miarkując się: — Gdyż byłoby to zawsze, dodała, wielkim zaszczytem i przyjemnością dla mnie zajmować się interesami pani.
— A zatem Nino, chociaż przywykłam do twoich usług, pozostaniesz tutaj. Może nieobecność nasza długo nie potrwa. Podczas tej nieobecności tym którzy przybędą mnie odwiedzać — zapamiętaj dobrze moje słowa Nino — powiesz, że obowiązkiem mego męża było nieopuszczać księcia, moim zaś obowiązkiem było nie opuszczać mego męża; powiesz, bo ty lepiej od kogo innego odczuć to potrafisz, niechcąc sama opuścić Neapolu, wiele ja cierpię opuszczając go, powiesz że ze łzami w oczach w chwili wyjazdu żegnam wszystkie pokoje tego domu i każdy przedmiot w nich zamknięty. A skoro będziesz mówiła o tych łzach, będziesz wiedziała że to nie próżne słowa, gdyż sama je widziałaś.
Luiza dokończyła tych słów łkając.
Nina spoglądała na nią z pewną radością, korzystając z tego że jej pani przyłożywszy chustkę do oczu, nie mogła widzieć przelotnego wyrazu jej twarzy.
— A... chwilę się zawahała, a jeżeli pan Salvato przybędzie, cóż mam jemu powiedzieć?
Luiza odsłoniła twarz i z najwyższym spokojem:
— Że go kocham zawsze, odpowiedziała, i że miłość ta tak długo jak moje życie trwać będzie. Idź, powiedz Michałowi aby nie odchodził, przed wyjazdem potrzebuję z nim pomówić i liczę na to że odprowadzi mię do statku.
Nina wyszła.
Pozostawszy sama, Luiza przycisnęła twarz do poduszki pozostałej na łóżku, złożyła na niej pocałunek i wyszła.
Trzecia wybiła. Kawaler ze zwykłą punktualnością wchodził do sali jadalnej drzwiami swego gabinetu, podczas kiedy Luiza wchodziła drzwiami swej sypialni. Michał stał na krużganku przy drzwiach. Kawaler szukał go oczyma.
— Gdzie jest Michał? zapytał. Spodziewam się że się nie oddalił?
— Nie, powiedziała Luiza, on jest tutaj. Pójdźże Michale, kawaler cię woła i ja potrzebuję z tobą pomówić.
Michał wszedł.
— Czy wiesz co zrobił ten chłopiec? powiedział kawaler do Luizy, opierając rękę na ramieniu Michała.
— Nie, odrzekła młoda kobieta, ale jestem pewna że coś dobrego. — Potem dodała smutnie: — Nazywają go Michałem szalonym na Marinella; ale jego przychylność dla nas, w moich oczach przynajmniej, zastępuje miejsce rozumu.
— Oh! powiedział Michał, ważna też to sprawa.
— Prawda że nie warto o niej mówić, ciągnął dalej San Felice z dobrotliwym uśmiechem; — jestem tak roztargniony że powróciwszy nic ci nie powiedziałem; — prawdopodobnie ocalił mi on życie.
— Cóż znów 1 odrzekł Michał.
— Ocalił życie? I jakże to? zapytała Luiza z żywem wzruszeniem w głosie.
— Wyobraź sobie że jakiś łotr chciał koniecznie abym pocałował głowę tego biednego Ferrarego, a że nie chciałem tego uczynić, nazwał mnie jakobinem. W tych czasach niebezpiecznie jest być nazwany jakobinem. Nazwa zaczęła wywierać swój skutek. Michał zasłonił mnie swoją osobą w tłumie, pogroził szablą i człowiek ów odszedł grożąc mi, zdaje mi się. Co on mógł mieć do mnie.
— Do was nic, ale prawdopodobnie do domu waszego. Pamiętasz pan co powiedział doktór Cirillo o zabójstwie mającem miejsce pod waszemi oknami w nocy z 22. na 23. września; a więc jest to jeden z pięciu czy sześciu łotrów tak dobrze oporządzonych przez tego którego chcieli zamordować.
— Ah! i to pod memi oknami zrobiono mu tę bliznę na oku?
— Tak właśnie.
— Pojmuję że miejsce może mu się wydawać fatalne; ale czyż ja przyczyniłem się do tego?
— Ma się rozumieć że nie; ale gdybyś pan kiedykolwiek miał interes na Starym rynku, powiedziałbym: Jeżeli ci to nie robi różnicy, panie kawalerze, nie chodź tam bezemnie.
— Przyrzekam ci to. A teraz ucałuj twoją siostrę i siadaj z nami do stołu.
Michał przyzwyczajony był do tego zaszczytu, często mu przez Luizę i jej męża wyświadczanego. Nie wahał się zatem przyjąć zaproszenia, zwłaszcza teraz, kiedy zostawszy kapitanem wzniósł się o kilka stopni w hierarchii społecznej, oddalającej go niegdyś od jego szlachetnych przyjaciół.
Około czwartej powóz zatrzymał się przed domem, Nina wprowadziła sekretarza księcia Kalabrji, który wraz z kawalerem przeszedł do gabinetu, ale prawie natychmiast się oddalił.
Michał udawał że nic nie widzi.
Wychodząc z gabinetu i wyprowadzając sekretarza księcia Kalabrji, kawaler porozumiał się oczami z Luizą czy może zwierzyć się Michałowi.
Luiza wiedząc że Michał oddałby życie za nią, prędzej jeszcze jak za kawalera, odpowiedziała twierdząco.
Kawaler przez chwilę spoglądał na Michała.
— Kochany Michale, powiedział, musisz nam przyrzec że nikomu w świecie nie powiesz ani jednego słowa o tajemnicy jaką ci powierzymy.
— Ah, ah, ty wiesz siostrzyczko o co chodzi?
— Tak.
— I trzeba milczeć?
— Słyszysz co ci mówi kawaler?
Michał złożył w krzyż palce na ustach.
— Mówcie; możecie być tak spokojni, jak gdyby mi Beccajo uciął język.
— A więc Michale, dzisiejszego wieczoru wszyscy wyjeżdżają.
— Jakto! wszyscy! Któż to taki?
— Król, królowa, rodzina królewska, nawet my sami.
Luizie stanęły łzy w oczach. Michał szybko na nią spojrzał i łzy te zobaczył.
— I dokąd wyjeżdżają? zapytał Michał.
— Do Sycylii.
Lazzaron potrząsnął głową.
— Ah! ah! mruknął kawaler.
— Nie mam zaszczytu należeć do rady J. K. Mości, powiedział Michał, ale gdybym należał, rzekłbym: Źle robisz N. Panie.
— Oh! dla czegóż nie ma on doradzców tak szczerych jak ty, Michale!
— Mówiono mu to, rzekł kawaler; admirał Caracciolo, kardynał Ruffo tak radzili; ale ponieważ królowa się obawia, pan Acton się obawia, a szczególniej w następstwie dzisiejszego morderstwa, król postanowił wyjechać.
— Ah! ah! teraz rozumiem dla czego w liczbie morderców znajdował się Pasquale de Simone i Beccajo. Biedny zaś Fra Pacifico był tam obecny równie nieświadomy jak i jego osioł.
— A zatem Michale, ty sądzisz że to królowa...
— Cicho siostrzyczko; nie mówi się takich rzeczy w Neapolu, wolno tylko myśleć o nich. Mniejsza o to, ale bądź co bądź, król źle robi. Gdyby król pozostał w Neapolu, nigdy Francuzi nie wkroczyliby, nigdy, raczej pozwolilibyśmy się wyciąć do ostatniego! Ah! gdyby lud wiedział że król zamierza wyjechać!
— Tak, ale Michale, nie trzeba aby o tem wiedział. Dla tego to wymagałem od ciebie przyrzeczenia że nie zdradzisz tajemnicy. Dziś wieczorem wyjeżdżamy.
— I moja siostrzyczka także? zapytał Michał, głosem w którym nie zupełnie umiał pokryć zadziwienie.
— Tak, sama chciała jechać, chciało mi towarzyrzyć to ukochane dziecię, powiedział kawaler, podając nad stołem rękę Luizie.
— A więc, powiedział Michał, możesz się szczycić kawalerze że poślubiłeś świętą.
— Michale, szepnęła Luiza.
— Wiem co mówię. 1 wyjeżdżacie dziś wieczorem. Na Madonnę, jakże ubolewam że nie jestem niczem, pojechałbym razem z wami.
— Jedz Michale! jedź! zawołała Luiza, widząc w Michale przyjaciela, z którym mogłaby mówić o Salvacie.
— Na nieszczęście, to niepodobna siostrzyczko; każdy ma swoje obowiązki. Twoim jest pojechać, ja powinienem pozostać. Jestem kapitanem i dowódzcą ludu, nie tylko dla wywijania szablą nad głową Beccaja, noszę ją przy boku; noszę ją aby walczyć, bronić Neapolu i zabić ile można najwięcej Francuzów.
Luiza drgnęła mimowolnie.
— Oh! nie lękaj się siostrzyczko, powiedział Michał śmiejąc się, nie wszystkich wymorduję.
— A więc żeby raz o tem skończyć, ciągnął dalej kawaler, wsiadamy dzisiaj wieczorem w Vittori na statek aby się dostać do fregaty admirała Caracciolo.
Chciałem cię prosić abyś nie opuszczał swej siostry, a w razie potrzeby przy wsiadaniu na okręt uczynił dla niej to, co przed dwoma godzinami dla mnie uczyniłeś, to jest, żebyś się nią opiekował.
— Oh! co do tego, kawalerze, możesz być pan zupełnie spokojnym. Dla ciebie dałbym się zabić, ale dla niej pozwoliłbym się porąbać w kawałki. Jednakże gdyby lud o tem wiedział, wywołałoby to straszny rozruch.
— A więc, powiedział kawaler, wstając od stołu, mam twoje słowo Michale, opuścisz ją dopiero gdy już będzie w łodzi.
— Bądź spokojny, nie opuszczę jej, jak gdybym był cieniem jej w dzień słoneczny.
Kawaler chcąc uporządkować wszystkie swe papiery, zapakować wszystkie swoje książki i zabrać zaczęte rękopisma, wyszedł do swego gabinetu.
Co do Michała, nie mającego innego zajęcia jak tylko patrzyć na swoją siostrę, wpatrzył się w nią, a widząc dwie wielkie łzy zwolna z jej oczów płynące:
— Są ludzie bardzo szczęśliwi, powiedział, a jednym z tych szczęśliwców jest kawaler, Maneggia la Madonna. Assunta nie zrobiłaby tego dla mnie, co ty czynisz dla niego.
Luiza zerwała się i jakkolwiek szybko weszła do swego pokoju, jakkolwiek spiesznie zamknęła drzwi za sobą, Michał jednak usłyszał łkania których jej pierś przepełniona boleścią nie mogła dłużej powstrzymać.
Już raz wprawdzie w odmiennej okoliczności, gdyż wtenczas nie Luiza, ale Salvato opuszczał Neapol, śledziliśmy powolny ruch wskazówek na zegarze. Ruch ten razem z nami dwa serca śledziły, ale będąc tuż przy sobie, bezwątpienia mniej dotkliwą czuły boleść niż to biedne osamotnione serce, za całą podporę i pociechę mające tylko zadowolenie spełnionego obowiązku.
Luiza, jak zazwyczaj, przeszła tylko przez swój pokój i na palcach idąc dostała się do pokoju Salvata. Przechodząc korytarze, z zadziwieniem usłyszała głos Giovanniny śpiewającej wesołą piosnkę neapolitańską. Na odgłos tej cokolwiek niewczesnej wesołości, Luiza westchnęła i szepnęła sama do siebie:
— Biedna dziewczyna! jaka zadowolona że nie opuszcza Neapolu, gdybym ja była wolną i tak jak ona tutaj pozostała, ja także zanuciłabym wesołą neapolitańską piosnkę.
I powróciła do swego pokoju, z więcej jeszcze ściśnionem sercem, tą wesołością tak sprzeczną z jej cierpieniem.
Łatwo sobie wyobrazić jakie myśli i uczucia zajęły serce Luizy, kiedy weszła do świątyni swej miłości. Wspomnienia całego życia przesunęły się przed jej oczyma; mówimy całego życia, bo w swych wspomnieniach żyła tylko te sześć tygodni, przez które Salvato w tym pokoju przebywał.
Od chwili kiedy ranionego złożono na łożu boleści, aż dotąd, kiedy powracający do zdrowia, opierając się na jej ramieniu, wyszedł z tego domu oknem wychodzącem na małą uliczkę, złożywszy pierwszy i ostatni pocałunek na jej ustach — od tej chwili nietylko każdy dzień, ale każda godzina, z swojem wspomnieniem smutnem lub radośnem, ponurem lub jasnem, przesuwała się przed oczyma jej duszy. Teraz, tak jak zawsze z rozkoszą i bólem zarazem oddawała się temu rozmyślaniu, gdy usłyszała pukanie do drzwi i cichy głos Michała mówiącego przez dziurkę od klucza:
— To ja siostrzyczko.
— Wejdź Michale, wejdź, powiedziała; wiesz że ty możesz wejść tutaj.
Michał wszedł, trzymając list w ręku. Luiza utkwiła wzrok w tym liście z wyciągniętą ręką i oddech wstrzymując. Czyż miała ją spotkać ta niezmierna pociecha w podobnej chwili, iżby otrzymała list od Salvaty?
— Jest to list z Portici, powiedział Michał. Odebrałem go od posłańca z poczty i przynoszę tobie.
— Oh! daj, daj! krzyknęła Luiza, to od niego!
Michał oddał jej list i poszedł drzwi zamknąć. Ale nim zamknął:
— Czy mam wyjść? czy mam zostać? zapytał.
— Zostań, zostań. Wiesz że nic skrytego nie mam dla ciebie.
Michał zatrzymał się przy drzwiach.
Luiza spiesznie odpieczętowała list, ale daremnie usiłowała czytać. Łzy i wzruszenie ćmiły jej wzrok, nareszcie po kilku chwilach przeczytała:
— On jest w San Germano, a raczej był tam kiedy ten list pisał, powiedziała Luiza do Michała.
— Czytaj siostrzyczko, to ci ulgę przyniesie.
Zaczęła czytać, bo przerwała sobie aby odetchnąć; głowę w tył przechyliła, potem przycisnąwszy list do serca czytała:
„Kochana Luizo, Pozwól mi podzielić się z tobą, moją wielką radością: widziałem osobę którą kocham na równi z miłością jaką mam dla ciebie, chociaż to uczucie jest zupełnie innej natury: widziałem mego ojca!
Czem on jest i gdzie się znajduje, jest to tajemnica którą powinienem zachować nawet przed tobą, ale wyjawiłbym ci ją niewątpliwie gdybym był przy tobie. Tajemnica przed tobą? Doprawdy sam się z tego śmieję. Czyż można mieć tajemnice dla drugiej połowy swej duszy?
Przepędziłem jedną noc z moim ojcem, od godziny dziewiątej wieczorem do szóstej z rana; od dziesięciu lat nie widziałem go. Całą noc mówił mi o śmierci i o Bogu; całą noc mówiłem mu o mojej miłości i o tobie.
Trudno jest znaleść człowieka z równie podniosłym umysłem i czułem sercem, jak mój ojciec. Dużo cierpiał, kochał bardzo wiele, i — ubolewaj nad nim bo mu brakuje wiary.
Módl się za ojca, ukochany aniele syna; a Bóg który zapewne niczego ci nie odmawia, może go natchnie wiarą.
Inna kobieta, nie ty, Luizo, byłaby zdziwiona że w tych kilku wierszach dwadzieścia razy nie powiedziałem jej: „kocham cię!“ Ty jednak już sto razy to przeczytałaś, nieprawdaż? Mówię ci o moim ojcu, o którym z nikim nie mogę rozmawiać, mówię ci o radości doznanej z widzenia się z nim, ty to pojmujesz, nieprawdaż? Jest to toż samo, jak gdybym złożywszy moje serce w twoich rękach, powtarzał ci klęcząc: „kocham cię, moja Luizo! kocham cię!“
Otóż jestem zaledwo dwadzieścia mil od ciebie, ukochana wieszczko palm, a gdy odbierzesz ten list jeszcze bliżej znajdować się będę. Rozbójnicy nas napadają, mordują, kaleczą ale nie zatrzymują nas wcale. Gdyż my nie jesteśmy wojskiem w pochodzie, idącem na zawojowanie królestwa i zdobycie stolicy; my jesteśmy ideą cały świat przebiegającą.
Otóż zaczynam mówić o polityce.
Założyłbym się że odgadnę gdzie czytasz mój list. Czytasz go w naszym pokoju, siedząc u wezgłowia mego łóżka, w tym pokoju gdzie się znów zobaczymy i gdzie oglądając cię, zapomnę o długich dniach zdała od ciebie spędzonych“.
Luiza przestała czytać, łzy zasłaniały jej oczy, łkania głos tłumiły. Michał przybiegł i ukląkł przed nią.
— Siostrzyczko moja, powiedział, potrzeba odwagi. To co czynisz jest pięknem i Bóg cię wynagrodzi. A kto wie jesteście oboje młodzi, może się kiedyś zobaczycie znowu.
Luiza wstrząsnęła głową.
— Nie, nie, powiedziała z poruszeniem głowy, tak że łzy przez przymknięte powieki płynęły, nie, nie zobaczymy się nigdy. I lepiej że go już nie zobaczę; zanadto go kocham, Michale, i od chwili jak postanowiłam że go więcej nie zobaczę, przekonałam się, jak bardzo go kocham.
— Wreszcie, ty wiesz, powiedział Michał, że lepiej abyś go nie widziała, miłość wasza miała się smutno skończyć podług przepowiedni Nanny.
— Oh! cóżby mnie obchodziły przepowiednie całego świata, gdybym kochając go nie była występną.
— Czytaj, czytaj, to będzie lepiej, mówił Michał.
— Nie, odrzekła Luiza, chowając przy piersi list w połowie nie doczytany, gdyby mi wiele o tem mówił, jak go uszczęśliwia myśl widzenia mnie, możebym nie wyjechała.
W tej chwili usłyszano głos kawalera wołającego Luizy. Młoda kobieta pobiegła korytarzem, a Michał za nią i za sobą drzwi przymknął. Drzwi prowadzące z sali jadalnej do salonu były otwarte; w salonie był doktór Cirillo.
Luiza zarumieniła się. Doktór Cirillo także znał jej tajemnicę. Wreszcie było jej wiadomem że listy Salvaty odbierała za pośrednictwem komitetu liberalnego, którego Cirillo był członkiem.
— Kochana Luizo, oto nasz dobry przyjaciel, doktór Cirillo, przybywa dowiedzieć się o twojem zdrowiu; sądzę że będzie z niego zadowolony.
Doktór witając młodą kobietę, od razu odgadł jej cierpienia moralne.
— Ma się lepiej, ale jeszcze nie zupełnie zdrowa, cieszę się że dzisiaj przybyłem.
Wyraz dzisiaj doktór wymówił z szczególniejszym naciskiem.
— No, powiedział San Felice, widzę że jeszcze raz trzeba was sam na sam zostawić. Doprawdy, wy doktorzy macie przywileje jakich nawet mężowie nie posiadają. Szczęściem dla was, mam zajęcie, bo gdyby nie to, podsłuchiwałbym was przez drzwi.
— I bardzo źle zrobiłbyś kochany kawalerze, bo mamy do udzielenia sobie nadzwyczaj ważne wiadomości polityczne; czy nie tak, kochane dziecię?
Luiza chciała się uśmiechnąć; ale usta jej wydały tylko westchnienie.
— No, no, zostaw nas kawalerze; to jest ważniejsze niż sądziłem.
I śmiejąc się, Cirillo posunął kawalera ku drzwiom i zamknął je za nim. Potem powracając do Luizy i biorąc ją za ręce:
— Teraz pomówmy z sobą, kochana córko, powiedział. Płakałaś?
— O tak, nawet bardzo! wyszeptała.
— Czy wprzód, czy po odebraniu jego listu?
— Wprzód i później.
— Czy spotkał go jaki wypadek?
— Dzięki Bogu, żaden.
— Tem lepiej; bo to silny i szlachetny charakter; jest on jednym z tych ludzi jakich nam zawsze będzie brakować w Neapolu. Masz więc inny powód zmartwienia?
Luiza nie odpowiedziała ale oczy je j zwilżyły się.
— Nie masz nic do zarzucenia kawalerowi, spodziewam się?
— O! wykrzyknęła Luiza, składając ręce, to anioł ojcowskiej dobroci.
— Rozumiem, on wyjeżdża, ty zostajesz.
— On wyjeżdża a ja mu towarzyszę.
Cirillo patrzył z zadziwieniem na młodą kobietę, aż wreszcie ze łzami w oczach:
— A ty, rzekł, jakim jesteś aniołem? Nie wiem ani o jednym w niebie którego imienia nie byłabyś godną nosić, a który byłby godnym nosić twoje.
— Widzisz że plączę, nie jestem więc godną być aniołem; aniołowie nie płaczą spełniając swą powinność.
— Spełnij ją płacząc, tem większa twoja zasługa; spełnij ją a ja spełnię moją, mówiąc mu ile go kochasz i jak cierpiałaś. Jedź, a od czasu do czasu wspomnij o mnie w swojej modlitwie; takie modlitwy jak twoje bywają wysłuchane.
Cirillo chciał ucałować jej ręce, ale Luiza rzuciła mu się na szyję.
— O! ucałuj mnie jak ojciec całuje córkę, powiedziała.
I podczas gdy doktór ściskał ją z szacunkiem i uwielbieniem zarazem:
— O, powiesz mu to! wszak prawda że mu powiesz? mówiła po cichu.
Cirillo ścisnął jej rękę na znak przyrzeczenia.
San Felice wszedł i zastał Luizę w objęciach przyjaciela.
— Więc ty, powiedział śmiejąc się, w pocałunkach udzielasz rad swoim chorym?
— Nie, ale pocałunkami żegnam się z tymi których kocham, czczę i szanuję. Ah kawalerze jesteś szczęśliwym człowiekiem!
— On tak zasługuje na szczęście, powiedziała Luiza podając rękę mężowi.
— Nie zawsze to powód do szczęścia, rzekł Cirillo. Do widzenia, kawalerze, bo mam nadzieję że zobaczymy się jeszcze. Jedź i służ księciu, ja zostaję i będę usiłował służyć memu krajowi. Potem łącząc w swoim ręku małżonków ręce: — Obciąłbym być św. Januarjuszem, powiedział, nie aby dwa razy do roku robić cuda, co jest bardzo piękne, ponieważ się rzadko zdarza w naszej epoce, lecz aby was pobłogosławić jak na to zasługujecie. Bądźcie zdrowi. I wybiegł z domu.
San Felice wyszedł za nim na balkon, skinieniem ręki jeszcze raz pożegnał; potem wracając do żony:
— O dziesiątej, powiedział, pojazd księcia po nas przybędzie.
— Na dziesiątą będę gotowa, odrzekła Luiza.
I dotrzymała słowa. Po pożegnaniu ulubionego pokoju, po pożegnaniu każdego z osobna wszystkich przedmiotów w nim się znajdujących, po obcięciu pukla swoich pięknych blond włosów i przewiązaniu niemi u stóp krzyża biletu z temi czterema wyrazami „mój bracie, kocham cię“ podała rękę mężowi i spłakana jak Magdalena, ale czysta jak dziewica, wsiadła z nim do powozu księcia.
Michał wsiadł na kozioł.
Nina ustami drżącemi z radości ucałowała rękę swej pani. Potem zatrzaśnięto drzwiczki i powóz pojechał.
Opowiedzieliśmy już jaka była pogoda. Wiatr, deszcz, grad uderzały w szyby powozu a zatoka, którą pomimo ciemności można było widzieć w całej rozległości, wydawała się jak olbrzymi płat piany smagany bałwanami. San Felice z przerażeniem spojrzał na to rozszalałe morze, którego Luiza walcząc z innego rodzaju burzą, niemniej gwałtowną, nie widziała nawet. Myśl niebezpieczeństwa na jakie narażał najdroższą sobie istotę przerażała go. Obejrzał się na Luizę. Siedziała ona blada i nieruchoma w kącie powozu! Oczy jej były zamknięte, a sądząc że nie jest widzianą w cieniach nocy, nie ukrywała łez spływających po jej obliczu. Wtedy po raz pierwszy w głowie kawalera powstała myśl, że żona czyniła dla. niego jakieś poświęcenie o którem nie wiedział. Wziął jej rękę i poniósł do ust. Luiza otworzyła oczy i przez łzy uśmiechając się do męża:
— Jakiś ty dobry, mój przyjacielu, rzekła i jak ja ciebie kocham!
Kawaler objął Luizę za szyję, oparł głowę jej na swej piersi, i podnosząc kaptur płaszczyka atłasowego pokrywającego jej włosy, złożył na nich drżącemi ustami pocałunek, tym razem więcej niż ojcowski.
Luiza nie mogła powstrzymać jęku.
Kawaler udawał że go nie dosłyszał.
Przybyli na pochyłość Vittori.
Łódź z sześciu wioślarzami oczekiwała, z wielką trudnością opierając się bałwanom. Skoro wioślarze spostrzegli zatrzymujący się powóz, domyślając się że przybyli ci na których oczekiwano, zawołali:
— Spieszcie się, morze jest wzburzone, zaledwo możemy łódź utrzymać.
I w istocie San Felice rzuciwszy okiem na statek, przekonał się że znajdujący się na nim byli narażeni na utratę życia. Kawaler coś po cichu powiedział do stangreta i do Michała, podał ramię Luizie i poszedł z nią na brzeg morza. Ale nim tam przybyli, bałwan rozpryskując się na piasku, okrył ich pianą. Luiza krzyknęła. Kawaler przycisnął ją do serca.
Potem znakiem przywołując Michała.
— Poczekaj, mówił do Luizy; ja pierwszy wejdę do łodzi, a potem wraz z Michałem pomożemy tobie.
Luiza doszła do stopnia boleści poprzedzającego zupełne wycieńczenie sił, pozostawiającego zaledwo możność wysłowienia się. Niespostrzegła się więc prawie jak z rąk kawalera przeszła do rąk swego brata mlecznego. Kawaler śmiało zbliżył się do łodzi, a w chwili kiedy dwaj ludzie starali się za pomocą bosaków jak najwięcej zbliżyć ją do wybrzeża, kawaler wskoczył do łodzi wołając:
— Płyńcie!
— A pani? zapytał sternik.
— Zostaje, powiedział San Felice.
— Prawda, odparł sternik, nie jest to czas odpowiedni do podróży dla kobiet. Płyńcie chłopcy! płyńcie razem i żwawo.
W oka mgnieniu łódź oddaliła się o dziesięć sążni od brzegu. To wszystko stało się tak nagle, że Luiza nie miała czasu odgadnąć postanowienia męża i oprzeć mu się. Widząc łódź oddalającą się, krzyknęła:
— A ja, a ja! wołała usiłując wyrwać się z objęcia Michała, a ja, więc mnie opuszczasz!
— Co powiedziałby twój ojciec któremu przyrzekłem czuwać nad tobą, widząc na jakie narażam cię niebezpieczeństwo? odrzekł San Felice podniesionym głosem.
— Ale ja nie mogę zostać w Neapolu! wołała Luiza załamując ręce, ja chcę być razem z tobą. Do mnie, Lucjanie! Jeżeli zostanę, zginęłam!
Kawaler był już daleko; wiatr przyniósł tylko te słowa:
— Michale powierzam ją tobie!
— Nie! nie! wołała Luiza zrozpaczona; nikomu się nie powierzę tylko tobie Lucjanie! Więc ty nic nie wiesz! Ja go kocham!
I rzucając kawalerowi te ostatnie wyrazy na które resztę sił wyczerpała, zdawało się że ją życie opuszcza. Zemdlała.
— Luizo! wołał Michał, daremnie usiłując swą siostrę mleczną przywołać do życia.
— Ananke! szepnął głos za Michałem.
Lazzarone odwrócił się.
Za nimi stała kobieta, i przy świetle błyskawicy poznał albankę Nanno, która widząc kawalera wyjeżdżającego do Sycylii a Luizę zostającą w Neapolu, wyrzekła po grecku wyraz tajemniczy i groźny jaki daliśmy temu rozdziałowi: Fatalność.
Z rana dnia 22 grudnia, to jest nazajutrz po opisanych wydarzeniach, liczne gromady ludzi od świtu zbierały się przed ogłoszeniami z herbem królewskim, poprzylepianemi podczas nocy na murach miasta.
Ogłoszenia te zawierały rozkaz oznajmiający, że książę Pignatelli został mianowany regentem państwa, a Mack namiestnikiem generalnym.
Król przyrzekał powrócić ze znacznemi posiłkami.
Straszna więc rzeczywistość nakoniec została odkrytą Neapolitańczykom. Zawsze nikczemny, król opuszczał swój lud tak jak opuścił swoją armię. Ale tym razem uchodząc ogołocił stolicę ze wszystkich arcydzieł od wieku zbieranych i ze wszystkich pieniędzy w kasach zostających.
Wtedy lud ten zrozpaczony pobiegł do portu. Okręty powstrzymane przeciwnym wiatrem nie mogły wypłynąć z przystani. Po banderze powiewającej na maszcie poznano statek na którym się król znajdował: był to, jak powiedzieliśmy, Vanguard.
W istocie około czwartej z rana, jak powiedział hrabia Thurn, wiatr się cokolwiek uciszył, morze uspokoiło, i przepędziwszy noc u inspektora portu, nie mogąc się rozgrzać, przemokli wodą morską, zbiegowie wrócili na morze i z wielkim trudem dostali się na okręt admirała.
Młode księżniczki były głodne, i spożywały na wieczerzę słone sardele, suchary i wodę. Księżniczka Antonia, najmłodsza z córek królowej, w dzienniku znajdującym się w naszem ręku, opisuje ten takt i udręczenia swoje i swoich dostojnych rodziców podczas tej okropnej nocy.
Chociaż morze było jeszcze bardzo wzburzone, arcybiskup Neapolitański, baronowie, urzędnicy, reprezentanci ludu, wsiedli do łodzi i za pomocą złota nakłoniwszy najodważniejszych żeglarzy do przewodniczenia im, popłynęli do króla błagać go, aby powrócił do Neapolu, przyrzekając poświęcić aż do ostatniej kropli krwi w obronie stolicy. Ale król zgodził się na przyjęcie jedynie arcybiskupa Mgra Capece Zurlo, który na wszystkie swoje prośby tę tylko otrzymał odpowiedź:
— Powierzam się morzu, ponieważ ziemia mię zdradziła.
Pomiędzy łodziami była jedna w której się jeden tylko człowiek znajdował. Człowiek ten, ubrany czarno, z głową na rękach wspartą, od czasu do czasu podnosił ją aby obłąkanem okiem spojrzeć, czy się przybliżano do okrętu służącego za schronienie królowi. Okręt, jak już powiedzieliśmy, był otoczony łodziami, ale przed tą odosobnioną łódką i tym samotnym człowiekiem, łodzie się usuwały. Łatwo było można spostrzedz że nie pochodziło to z szacunku a ze wstrętu. Łódź i człowiek przybyli do stóp drabiny; ale tam stał żołnierz marynarki angielskiej, mający rozkaz nie wpuszczania na pokład nikogo. Człowiek domagał się aby mu wyświadczono łaskę, wszystkim odmówioną. Jego naleganie sprowadziło oficera marynarki.
— Panie, zawołał ten którego na okręt wpuścić nie chciano, bądź łaskaw powiedzieć mojej królowej, że to markiz Vanni prosi o zaszczyt przyjęcia go na kilka chwil.
Szmer powstał we wszystkich łodziach.
Jeżeliby król albo królowa odmawiając przyjęcia urzędników, baronów i wybranych narodu, przyjęli Vanniego, byłoby to zniewagą wyrządzoną wszystkim.
Oficer zakomunikował prośbę Nelsonowi. Nelson znając prokuratora przynajmniej z nazwiska i wstrętne jego usługi oddawane władzy królewskiej, zawiadomił o tem królowę.
Oficer ukazał się znów u wierzchu drabiny, mówiąc po angielsku:
— Królowa jest słaba i nie może przyjąć nikogo.
Vanni nie rozumiejąc angielskiego języka, lub udając że go nie rozumie, czepiał się drabiny, wciąż przez wartującego odpychany.
Przybył drugi oficer i powtórzył mu odmowę w języku włoskim.
— A więc, zapytajcie króla! krzyknął Vanni. Niepodobna aby król któremu tak wiernie służyłem, nie wysłuchał prośby jaką mam zanieść do niego.
Dwaj oficerowie naradzali się jak postąpić należy, kiedy w tej samej chwili król odprowadzając arcybiskupa pojawił się na pomoście.
— N. Panie! N. Panie! wołał Vanni spostrzegając króla; to ja! to twój wierny sługa! Król nie odpowiadając Vanniemu, pocałował arcybiskupa w rękę.
Arcybiskup zszedł ze schodów a nadszedłszy do Vanniego, odsunął się jak mógł najdalej aby go nawet suknią swą nie dotknąć. Ten ruch wstrętu, jakkolwiek niezbyt chrześciański, zauważono w łodziach zkąd dał się słyszeć szmer uznania.
Król zauważył ten objaw i postanowił zeń korzystać. Była to jedna nikczemność więcej; ale Ferdynand w tej mierze już się z sobą nie rachował.
— N. Panie! powtórzył Vanni, z odkrytą głową i wyciągniętemi ramionami, to ja!
— Kto taki? zapytał król nosowym głosem, dającym mu w jego żartach tyle do poliszynella podobieństwa.
— Ja, markiz Vanni.
— Nie znam cię, powiedział król.
— Panie! wykrzyknął Vanni, nie poznajesz swego prokuratora, referenta junty Państwa?
— A prawda, to ty powiedziałeś że spokojność wtedy dopiero będzie przywróconą w królestwie, gdy wszystka szlachta, wszyscy baronowie, wszyscy urzędnicy, nakoniec wszyscy jakobini zostaną uwięzieni; to ty domagałeś się głów trzydziestu dwóch osób i obciąłeś wziąść na tortury księcia Medici, Cauzano i Teodora Montecelli.
Pot oblewał czoło Vanniego.
— N. Panie, wyszeptał.
— Tak, odpowiedział król, znam cię ale z nazwiska tylko.; nigdy nie miałem z tobą nic do czynienia, ani ty ze mną. Czy dałem ci osobiście jakikolwiek rozkaz?
— Nie, N. Panie, to prawda, powiedział Vanni wstrząsając głową. Wszystko to co działałem, czyniłem z polecenia królowej.
— A więc, jeżeli masz o co prosić, odwołaj się do królowej a nie do mnie.
— N. Panie, w istocie odwoływałem się do królowej.
— I cóż? zapytał król, który spostrzegłszy że jego odmowa była przez obecnych dobrze widzianą i że czynem tym niewdzięczności odzyskiwał nieco popularności, zamiast skrócenia, starał się przedłużyć rozmowę; i cóż?
— Królowa nie chciała mnie przyjąć, N. Panie:
— To nieprzyjemne dla ciebie, biedny markizie^ ale ponieważ nie pochwalałem królowej wtenczas gdy cię przyjmowała, nie mogę jej ganić, że cię nie przyjmuje.
— N. Panie! wykrzyknął Vanni głosem rozbitka czującego usuwający się szczątek okrętu do którego się przyczepił, pokładając w nim nadzieję swego ocalenia, N. Panie wiesz że po usługach oddanych przezemnie rządowi nie mogę zostać w Neapolu. Odmówić mi schronienia na statkach floty angielskiej, jest to wydać na mnie wyrok śmierci: jakobini powieszą mnie!
— I przyznaj, powiedział król, że dobrze na to zasłużyłeś.
— O, N. Panie! do mego nieszczęścia brakowało tylko być przez W. K. Mość opuszczonym.
— Moja królewska mość, kochany markizie, nie jest tutaj wszechwładniejszą niż w Neapolu. Prawdziwym majestatem, wiesz o tem dobrze, jest królowa. Królowa panuje, ja zaś poluję i bawię się — ale wierzcie mi że nie w tej chwili, królowa sprowadziła pana Mack i mianowała go główno-dowodzącym; królowa chce jechać do Sycylii: wszyscy wiedzą że ja chciałem zostać w Neapolu. Staraj się załatwić z królową, ja dla ciebie nic zrobić nie mogę.
Vanni z rozpaczą schwycił się za głowę.
— A prawda! rzekł król, mogę ci udzielić rady.
Vanni podniósł głowę, promień nadziei zabłysnął na jego zsiniałej twarzy.
— Mogę ci doradzić, ciągnął dalej król, abyś się udał na pokład Minerwy, gdzie się znajduje książę Kalabrji z całym swoim dworem, poproś admirała Caracciolo niech cię zabierze. Ja zaś życzę ci tylko szczęśliwej podróży!
I król objawiając to życzenie, wydał ustami dźwięk śmieszny, naśladujący do złudzenia dźwięk jaki według Dantego wydaje ów djabeł który w miejsce trąby używał swego ogona.
Pomimo ważności położenia, gdzieniegdzie wybuchły głośne śmiechy; kilka okrzyków: „Niech żyje król!“ dało się słyszeć; ale wszyscy zgodnie świstaniem i urąganiem uświetnili odjazd Vanniego.
Jakkolwiek rada przez króla udzielona mało przedstawiała widoków powodzenia, była to jednak ostatnia nadzieja. Vanni rozkazał płynąć ku fregacie Minerwa, kołyszącej się w oddaleniu od floty angielskiej i mającej na najwyższym maszcie banderę wskazującą że na jej pokładzie znajdował się następca tronu.
Trzech ludzi w tyle okrętu przyglądało się przez lunety scenie dopiero co przez nas opisanej. Był to następca tronu, admirał Caracciolo i kawaler San Felice, którego luneta, wyznać musimy, częściej się zwracała w stronę Mergelliny gdzie był dom palmowy, niż w stronę Sorrentu, gdzie stał na kotwicy Vanguard.
Następca tronu spostrzegł łódź zbliżającą się do Minerwy, a że widział iż z człowiekiem w niej się znajdującym król długo rozmawiał, zwrócił więc z szczególną uwagą lunetę na tego człowieka. Nagle, poznając go:
— To markiz Vanni, prokurator rządowy! zawołał.
— Po cóż ten nędznik przybywa do mego okrętu? zapytał Caracciolo brwi marszcząc. Potem przypomniawszy sobie że Vanni był sługą królowej: — Przepraszam, powiedział śmiejąc się, Waszej wysokości wiadomo że marynarze i sędziowie nie wyznają jednakowych zasad: może przesąd czyni mnie niesprawiedliwym.
— Nie chodzi tutaj o przesądy a o sumienie, kochany admirale, odrzekł ks. Franciszek. Teraz rozumiem wszystko; Vanni obawia się zostać w Neapolu, Vanni chce wraz z nami uciekać. Prosił króla aby go przyjął na Vanguarda, król odmówił: przybywa więc do nas.
— Jakie jest w tej mierze zdanie Waszej Wysokości? zapytał Caracciolo.
— Jeżeli przybywa z piśmiennym rozkazem mego ojca, kochany admirale, ponieważ winniśmy posłuszeństwo mojemu ojcu, przyjmiemy go; ale jeżeli nie wiezie formalnego rozkazu piśmiennego, jesteś panem u siebie admirale, zrobisz jak zechcesz. Pójdź San Felice.
I książę zszedł do kajuty admirała, ustąpionej mu przez tegoż, pociągając za sobą swego sekretarza.
Łódź zbliżała się. Admirał rozkazał zejść jednemu majtkowi na ostatni stopień schodów, sam zaś z założonemi rękami stanął na najwyższym.
— Hej, tam w łodzi! krzyknął majtek, kto idzie!
— Przyjaciel, odpowiedział Vanni.
Admirał uśmiechnął się pogardliwie.
— Trzymać się z daleka! powiedział majtek; rozmówcie się z admirałem!
Wioślarze wiedzący co znaczy karność u admirała Caracciolo, trzymali się zdaleka.
— Czego chcecie? zapytał admirał, tonem szorstkim i ostrym.
— Jestem...
Admirał przerwał mu.
— Nie potrzebujesz pan mówić, kto jesteś, ciebie zna cały Neapol. Nie pytam się kto jesteś, ale czego pan chcesz tutaj?
— Ekscellencjo, J. K. Mość nie mając miejsca na pokładzie Vanguarda aby mnie zabrać z sobą do Sycylii, odsyła mnie do Waszej Ekscellencji prosząc...
— Król nie prosi, król rozkazuje, gdzie jest rozkaz?
— Gdzie rozkaz?
— Tak, pytam gdzie on jest. Niewątpliwie przysyłając cię do mnie, król dał panu rozkaz, bo wie o tem dobrze iż bez jego rozkazu nie przyjąłbym na pokład takiego nędznika.
— Nie mam rozkazu, powiedział Vanni przygnębiony.
— Więc odpływać!
— Ekscellencjo!
— Odpływać! A gdy zawołasz trzeci raz: odpływać! jeżeli ten człowiek nie usłucha, placówka dasz ognia!
— Odpływać! krzyknął majtek.
Łódź oddaliła się. Cała nadzieja zniknęła. Vanni powrócił do domu. Żona jego i dzieci nie spodziewały go się zobaczyć.
Ci pożądający głów ludzkich mają żony i dzieci tak jak inni ludzie; czasami posiadają nawet serce małżonka i uczucia ojca. Żona i dzieci wybiegły na jego spotkanie i zadziwiły się nad jego powrotem. Vanni usiłował uśmiechnąć się do nich; powiedział że jedzie z królem, ale ponieważ w skutek przeciwnego wiatru, wyjazd prawdopodobnie dopiero w nocy nastąpi, powrócił więc po bardzo ważne papiery których w pospiechu zaniedbał zebrać. Utrzymywał że dla tego powrócił.
Vanni uściskał żonę i dzieci, wszedł do swego gabinetu i zamknął się. Powziął straszne postanowienie odebrania sobie życia. Jakiś czas chodził po swoim gabinecie i sypialnym pokoju, rozmyślając nad rozmaitemi rodzajami śmierci jakie miał pod ręką; postronek, pistolet i brzytwę. Zdecydował się na brzytwę. Usiadł przy biórku, postawił przed sobą małe lusterko i położył przy niem brzytwę. Zrobiwszy to, umaczał w atramencie to samo pióro którem tyle razy domagał się śmierci dla innych i własny swój wyrok napisał w tych słowach:
„Niewdzięczność przewrotnego dworu, zbliżanie się strasznego nieprzyjaciela, brak schronienia, skłoniły mnie do odebrania sobie życia. O moją śmierć niech nie obwiniają nikogo i niech ona posłuży jako przykład inkwizytorom dla przestępstw stanu.
Po upływie dwóch godzin, żona Vanniego zaniepokojona nie widząc go powracającego, więcej jeszcze tem że nie słychać żadnego szelestu w pokoju, zasztukała do drzwi. Nikt nie odpowiedział. Wołała. To samo milczenie. Chciano wejść przez pokój sypialny, ale i tam były drzwi zamknięte. Wtedy służący oświadczył iż wybije szybę i wejdzie oknem. Pozostawał tylko ten środek, albo sprowadzenie ślusarza. Obawiano się nieszczęścia; wybrano środek pierwszy. Szybę wybito, otworzono okno, służący wszedł. Krzyknął i odskoczył aż do okna.
Vanni leżał przewrócony na poręczy krzesła z poderżniętem gardłem: przeciął arterję prowadzącą krew do mózgu, brzytwa przy nim leżała.
Krew trysnęła na to samo biórko, na którem tyle razy krwi się domagano; lusterko przed którem Vanni otworzył sobie arterję, było zakrwawione; list w którym objawiał przyczynę swojej śmierci był krwią poplamiony.
Skonał nagle, bez walki ze śmiercią, bez cierpienia. Bóg który był tak dlań surowym, iż mu tylko grób na schronienie zostawił, okazał się litościwym dla jego konania.
Przykład jaki Vanni sądził że zostawia dla innych, był płonnym. Czasami ludom brakło katów dla wykonania wyroków, ale nigdy sędziów do ich wydawania.
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz około godziny trzeciej po południu wypogodziło się, powstał wiatr pomyślny, okręta angielskie oddaliły się i znikły na widnokręgu.
Wyjazd króla, którego jednakże od dwóch dni oczekiwano, zostawił Neapol w osłupieniu. Lud tłoczący się na groblach i oddający się nadziei dopóki statki angielskie widział na kotwicy, że król zmieni zamiar i da się ubłagać prośbami i przyrzeczeniami poświęcenia, stał aż do chwili kiedy ostatni statek zniknął na szarym widnokręgu, następnie rozszedł się smutny i milczący. Był on jeszcze w epoce odrętwienia.
Wieczorem dziwna wieść krążyła po ulicach Neapolu. Spotykający się mówili jedni drugim: Ogień I a nikt nie wiedział gdzie ów ogień i co było jego przyczyną.
Lud znów się zebrał na wybrzeżu. Gęsty dym wychodzący ze środka zatoki, wzbijał się pod niebiosa, chyląc się z zachodu na wschód.
Była to flota neapolitańska paląca się z rozkazu Nelsona, za staraniem markiza de Nezza. Był to piękny widok; ale nader kosztowny 1 Oddano na pastwę płomieni sto dwadzieścia łodzi kanonierskich.
Po spaleniu tych 120 łodzi w jednym ogromnym stosie, w innym punkcie zatoki, gdzie w niewielkiej odległości jedne od drugich stały na kotwicy dwa okręta i trzy fregaty, zobaczono płomień przebiegający z jednego statku na drugi, potem pięć statków zapaliło się razem i ten ogień który początkowo ślizgał się po powierzchni morza, zajął boki okrętów, rysując ich kształty, wzniósł się do wysokości masztów, przebiegł po rejach, po smolnych linach, po bocianiem gnieździe, nakoniec dostał się na szczyt masztów, gdzie powiewały flagi wojenne, potem po kilku chwilach tej fantastycznej iluminacji okręta zamieniły się w popiół, zagasły i zniknęły zatopione w nurtach morza.
Był to rezultat piętnastu lat pracy, były to ogromne summy zniszczone w ciągu jednego wieczora a to bez żadnego celu, bez żadnego skutku. Lud wszedł do miasta, jak w dniu uroczystości po sztucznych ogniach; tylko te ognie sztuczne kosztowały sto dwadzieścia milionów.
Noc była ciemna i cicha, ale była to cisza poprzedzająca wybuch wulkanu. Nazajutrz równo ze dniem, lud rozbiegł się po ulicach hałaśliwy, tłumny i groźny. Najdziwaczniejsze krążyły pogłoski. Mówiono że przed wyjazdem królowa powiedziała do Pignatellego:
— Spalcie Neapol, jeżeli tego będzie potrzeba. W całym Neapolu tylko lud jest dobry. Ocalcie lud, a wytępcie resztę.
Zatrzymywano się przed ogłoszeniami zawierającemi odezwę następującą:
„Skoro tylko Francuzi staną na ziemi neapolitańskiej, wszystkie gminy powinny razem powstać i rzeź się rozpocznie.
Zresztą podczas nocy z 23 na 24 grudnia, to jest pierwszej nocy po wyjeździe króla, reprezentanci miasta zebrali się dla czuwania nad bezpieczeństwem Neapolu.
W dniu 24 grudnia, to jest nazajutrz po wyjeździe króla, podczas gdy byli zajęci wyborem czternasta deputowanych, zarząd municypalny i magistrat poszli przedstawić się księciu Pignatelli, Regentowi państwa.
Książe Pignatelli osobistość mierna w calem znaczeniu tego wyrazu, oiedorosly do stanowiska wytworzonego mu przez wypadki, i jak to zwykle bywa, o ile mezdolny o tyle pychą nadęty, — książę Pignatelli przyjął ich z taką wyniosłością że deputacja pytała sama siebie, czy domniemane instrukcje, które jak mówiono królowa miała pozostawić, były rzeczywistemi i czy za staraniem królowej w istocie nie wydano aktu fatalnego będącego postrachem neapolitańczyków.
Gdy się to dzieje, wybrano czternastu deputowanych, a raczej reprezentantów miasta. Postanowili oni jako pierwszą czynność stwierdzającą ich nominację i istnienie, pomimo niepomyślnego skutku pierwszego poselstwa, wysłać drugie do księcia Pignatelli, z poleceniem wykazania mu użyteczności straży narodowej, przez miasto postanowionej.
Alę książę Pignatelli był więcej jeszcze nieprzystępnym i zuchwalszym niż pierwszym razem, odpowiadając deputowanym że jemu a nie im, zostało powierzone bezpieczeństwo miasta, i że on co do tego bezpieczeństwa zda sprawę komu należy.
Stało się to co się dzieje zazwyczaj w okolicznościach, gdzie władze ludowe na zasadzie swych praw rozpoczynają swe czynności. Miasto któremu powtórzono zuchwałą odpowiedź Regenta nie ulękło się tej odpowiedzi. Wybrało znów deputowanych którzy po raz trzeci stawili się w obec księcia; a widząc iż tenże za trzecim razem jeszcze bezwzględniej przemawia, poprzestali na odpowiedzi:
— Bardzo dobrze. Działaj z swojej strony, my będziemy działać z naszej a zobaczymy na czyją korzyść naród zdecyduje.
Powiedziawszy to, oddalili się.
W Neapolu położenie rzeczy było wtedy mniej więcej takie same jak we Francji po przysiędze w domu gry w piłkę; tylko położenie neapolitańczyków było wyraźniej określone gdyż nie było już króla i królowej.
W dwa dni potem miasto otrzymało upoważnienie utworzenia uchwalonej przez się gwardji narodowej.
Lecz trudność zachodziła nie w uzyskaniu lub odmówieniu upoważnienia od księcia Pignatelli, ale w środkach utworzenia gwardji narodowej. Sposób tworzenia jej było werbowanie; ale werbowanie nie było jeszcze uorganizowaniem. Szlachta przywykła w Neapolu do zajmowania wszystkich posad, rościła pretensje do zajęcia w nowo organizującej się armii wszystkich stopni, lub przynajmniej pozostawienia dla mieszczaństwa tylko podrzędnych, o które nie dbała.
Nakoniec po kilkodniowych rozprawach, postanowiono że stopnie w równej części będą rozdzielone między szlachtę i mieszczaństwo. Na tej podstawie utworzono plan i w ciągu trzech dni niespełna zawerbowano do czternastu tysięcy ludzi.
Ale mając już ludzi, należało pomyśleć o ich uzbrojeniu. Na tym to punkcie napotkano nieprzezwyciężone trudności ze strony Regenta.
W skutku wytrwałości w naleganiu otrzymano raz pięćset, drugi raz dwieście strzelb.
Wtedy patrjoci — nazwa ta zaczęła być wtedy głośną — byli wezwani o dostarczenie broni, patrole niezwłocznie rozpoczęły swe czynności i miasto przybrało pozór spokojny. Ale nagle, z wielkiem zdumieniem, dowiedziano się w Neapolu, że rozejm na dwa miesiące, którego pierwszym warunkiem było poddanie Kapui, podpisany został dnia 9 stycznia 1799 r. na żądanie generała Mack, pomiędzy księciem Migliano i księciem Geno w imieniu rządu reprezentowanego przez regenta z jednej a Archambalem komisarzem zarządzającym w imieniu armii republikańskiej z drugiej strony.
Rozejm zawarto bardzo w porę dla wyprowadzenia generała Championnet z wielkiego kłopotu. Rozkazy króla dotyczące rzezi Francuzów, wykonywano co do joty. Oprócz trzech wielkich band Pronia, Mammona i Fra Diavola, które widzieliśmy czynne, wszyscy puścili się na ściganie Francuzów. Tysiące wieśniaków zalegało drogi, zaludniało lasy i góry, i ukryci za drzewami, za skałami, w urwiskach ziemi, mordowali nielitościwie wszystkich którzy nieroztropnie pozostawali z tyłu za oddziałami swemi lub oddalali się z obozu. Nadto wojska generała Nazelli, za powrotem z Livorno połączywszy się ze szczątkami kolumny generała Damas, wsiadły na statki w celu wylądowania przy ujściu Garigliano i zajęcia Francuzom tyłu, podczas gdy generał Mack natrze na nich z przodu.
Położenie generała Championnet znajdującego się z dwoma tysiącami ludzi wpośród trzydziestu tysięcy zbuntowanych żołnierzy, mając jednocześnie do czynienia z generałem Mack zajmującym Kapuę z 15,000 ludzi, z Nazelliin mającym ich 8, 000, z Damasem któremu pozostawało 5,000, z Rocca Romana i Malitorno każdym z swym pułkiem ochotników, było nader niebezpieczne.
Korpus armii Macdonalda chciał zająć Kapuę przez podejście. W tym celu posuwał się w nocy i otaczał już wysuniętą naprzód warownię św. Józefa, gdy artylerzysta usłyszawszy szelest i widząc w ciemności podkradających się ludzi, dał ognia z działa swego i wystrzałem tym zaalarmował miasto.
Z drugiej strony Francuzi usiłowali przejść Voltorno przez bród Cajazzo ale zostali odparci przez Rocca-Romana i jego ochotników. Rocca-Romana w tej sprawie dokazał cudów waleczności.
Wtedy Championnet dał rozkaz swojej armii zgromadzenia się w około Kapui, postanowiwszy ją zdobyć zanim pójdzie na Neapol. Wojsko uskuteczniło ruch nakazany. Wtedy dopiero zobaczył swoje osamotnienie i pojął całe niebezpieczeństwo swego położenia. Właśnie rozmyślał nad wykonaniem jakiego z tych czynów energicznych natchnionych rozpaczą, nad środkiem wyprowadzającym go z tego położenia przestraszając nieprzyjaciela jakim świetnym czynem, gdy nagle w chwili gdzie się tego najmniej spodziewał, spostrzegł bramę Kapui otwierającą się i kilku oficerów wyższych stopni, poprzedzonych parlamentarską flagą, zbliżających się do niego z propozycją zawieszenia broni.
Tymi oficerami wyższego stopnia, nieznającymi Championneta, byli to książę Migliano i książę Greno.
Rozejm był wstępem mającym na celu doprowadzenie do stałego i trwałego pokoju. Warunki do których dwaj pełnomocnicy neapolitańscy byli upoważnieni, było poddanie Kapui i zakreślenie linii wojennej, z każdej strony której obie armie, francuzka i neapolitańska miały oczekiwać decyzji swego rządu.
W położeniu generała Championnet warunki takie nietylko można było przyjąć, ale nawet były nader korzystne. Jednakże Championnet odrzucił je mówiąc że jedyne warunki do jakich może się przychylić, jest poddanie się prowincji i Neapolu. Upoważnienie pełnomocników nie sięgało tak daleko; oddalili się. Nazajutrz powrócili z temi samemi propozycjami, które jak dnia poprzedniego były odrzucone. Nakoniec we dwa dni później, gdy położenie armii francuzkiej coraz się pogorszało, książę Migliano i książę Geno przybyli po raz trzeci, oświadczając że zostali upoważnieni do przyjęcia wszelkich warunków z wyjątkiem poddania Neapolu.
Nowe to ustępstwo pełnomocników neapolitańskich było tak dziwne w smutnem położeniu armii francuzkiej, tak było korzystnem, że Championnet obawiał się podstępu. Zwołał generałów, zasięgnął ich zdania. Jednogłośne zdanie było za przyjęciem zawieszenia broni.
Zgodzono się więc na trzymiesięczny rozejm, a to pod następującemi warunkami. Wydanie twierdzy Kapui ze wszystkiem co się w niej znajdowało. Kontrybucja pół trzecia miliona dukatów, na pokrycie kosztów wojny do jakiej wystąpienie zaczepne króla neapolitańskiego zmusiło Francję. Suma ta miała być wypłacona w dwóch ratach: połowa 15 stycznia druga połowa 25 t. m.
Wyciągnięto linie, po obu stronach której stały dwie armie.
Rozejm ten był przedmiotem zadziwienia dla wszystkich a nawet dla samych Francuzów, nie znających powodów naglących do jego zawarcia. Przybrał on nazwę rozejmu Sparanisi, od wioski gdzie był zawarty i podpisany dnia 10 grudnia.
My znając powody skłaniające do zawarcia zawieszenia broni, później dopiero odkryte, opowiemy je naszym czytelnikom.
- ↑ Brakujący fragment str. 5-10 przepisano z wydania „La San Felice“ Aleksander Dumas (ojciec), Wydawnictwo Red. Przeglądu Tygodniowego, w Warszawie 1877 r., str. 5-11