La San Felice/Tom V/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

LA SAN FELICE
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM V.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
15. ulica Warecka 15.

1896.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 16 Августа 1896 года.




Gdzie znów ukazuje się Nanno.

List pisany przez króla Ferdynanda do Karoliny, wywołał wrażenie, jakiego się spodziewał. Wieść o tryumfie wojsk królewskich, z szybkością, błyskawicy rozbiegła się od Mergelliny do mostu de la Madeleine i od Saint-Martin do Môle, potem z Neapolu środkami nąjszybszemi do reszty królestwa; wysłano kurjerów do Kalabrji, lekkie statki do wysp Lipparyjskich i Sycylii a zanim posłańcy i zcorridori przybyli na miejsce, rozporządzenia zwycięzcy spełniano, dzwony trzechsest kościołów neapolitańskich dzwoniły z całych sił, wzywając na Te Deum. Salwy armatnie ze wszystkich fortec łączyły się z głosem spiżu i pochwałami Bogu armii.
Odgłosy dzwonów i wystrzałów rozlegały się we wszystkich domach Neapolu i w miarę przekonań mieszkańców, obudzały radość lub smutek. W istocie, należący do partji liberalnej z przykrością widzieli tryumf Ferdynanda nad Francuzami, nie był to bowiem tryumf jednego narodu nad drugim narodem, ale zasady nad zasadą. Wreszcie idea francuzka przedstawiała w oczach liberalnych Neapolu, ludzkość, miłość dobra publicznego, postęp, światło, wolność, wtedy kiedy idea napolitańska w oczach tych samych liberalnych przedstawiała barbarzyństwo, egoizm, zacofanie, ciemnotę i tyranję.
Ci czując się zwyciężonymi moralnie, zamknęli się u siebie, pojmując bardzo dobrze, iż pokazując się publicznie, nie byli pewni życia. Pamiętano jeszcze o strasznej śmierci księcia de la Torre i jego brata, ubolewając nie tylko nad Rzymem gdzie znów miała powrócić władza papiezka, ale i nad Neapolem, gdzie miał się utrwalić despotyzm tryumfem króla Ferdynanda, to jest dążności wstecznych nad dążnościami rewolucyjnemi. Co do zwolenników samowładztwa, a liczba ich była znaczna, bo składała się ze wszystkich należących do dworu, żyjących z niego i z całego narodu: rybaków, tragarzy, lazzaronów, ci ludzie byli w najwyższem uniesieniu. Przebiegali ulice z okrzykami: Niech żyje Ferdynand IV! Niech żyje Pius VI! Śmierć Francuzom! Śmierć jakobinom! Jednym z najgłośniej krzyczących był brat Pacifico prowadzący do klasztoru swego osła Giakobina, upadającego pod ciężarem dwóch koszy przepełnionych rozmaitemi prowizjami, który ryczał na wzór swego pana utrzymującego w swoich niewykwintnych żartach, że jego towarzysz kwesty tak opłakiwał porażkę swoich współbraci Jakobinów.
Żarty te rozśmieszały bardzo lazzaronów niezbyt wymagających w wyborze złośliwości.
Jakkolwiek dom Palmowy a raczej dom księżnej de Fusco był oddalonym od środka miasta, odgłos dzwonów i strzałów armatnich dał się i tam słyszeć. Salvato zadrżał jak koń wojenny na głos trąby.
Tak jak donoszono generałowi Championnet w ostatnim bezimiennym liście, pochodzącym jak łatwo się domyśleć od doktora Cirillo, ranny nie będąc jeszcze zdrów zupełnie, czuł się jednak coraz lepiej. Podniósłszy się z łóżka z upoważnienia doktora, z pomocą Luizy i jej służącej, przeszedł naprzód na fotel, potem z fotelu oparty na ramieniu Luizy przeszedł kilka razy przez pokój. Nakoniec pewnego dnia kiedy w czasie nieobecności swej pani, Giovanina chciała mu pomódz do zwykłej przechadzki, podziękował jej, ale nie przyjął i przeszedł się sam tak, jak to czynił oparty na ramieniu San Felice. Giovanina nic nie mówiąc, odeszła do siebie i długo płakała. Nie podlegało wątpliwości że Salvato czuł wstręt do przyjmowania od służącej starań, które go tak uszczęśliwiały od jego kochanki i chociaż Giovanina dobrze pojmowała, że człowiek dystyngowany nie mógł się zawahać w wyborze między nią a jej panią, niemniej jednakże uczuła głęboką boleść nie dającą się niczem wyperswadować, boleść, którą wszelkie perswazje czynią jeszcze dotkliwszą.
Kiedy przez szklanne drzwi zobaczyła przechodzącą swoją panią, po oddaleniu kawalera, biegnącą lekko jak ptak do pokoju chorego, zęby jej zacisnęły się, wydała jęk podobny do groźby i tak jak uczuła pociąg zmysłowy do doskonałości fizycznej, jak kochała pięknego młodzieńca bezwiednie, tak samo uczula instynktową nienawiść dla swojej pani.
— O! wyszeptała, on wkrótce wyzdrowieje, a w dniu swego wyzdrowienia odjedzie, wtenczas to znów ona będzie cierpiała. I na tę złośliwą myśl, uśmiech powrócił na jej usta, oczy z łez obeschły.
Za każdą wizytą doktora Cirillo, a wizyty te były coraz rzadszemi, Giovanina śledziła na jego twarzy wyraz radości w miarę polepszającego się zdrowia chorego, i za każdą wizytą pragnęła i lękała się zarazem, aby doktór nie wyrzekł że choroba już skończona.
W wilją dnia w którym jednocześnie odezwały się dzwony i armaty, doktór Cirillo przybył, i z uśmiechem promieniejącym po wysłuchaniu oddechu Salvato, po opukaniu jego piersi, powiedział te słowa które jednocześnie odezwały się w dwóch a nawet w trzech sercach:
— Dobrze, dobrze, za dziesięć lub dwanaście dni nasz chory będzie mógł dosiąść konia i zawieść sam o sobie wiadomości generałowi Championnet.
Giovanina dojrzała, że przy tych słowach Luiza powstrzymała dwie wielkie łzy, a młody człowiek zbladł bardzo. Ona zaś więcej niż kiedykolwiek doznała podwójnego uczucia radości i bólu, tylokrotnie doznawanego. Pod pozorem odprowadzenia Cirilla, Luiza za nim wyszła; Giovanina prowadziła ich wzrokiem póki nie zniknęli, potem podeszła do okna, swego obserwatorium. W pięć minut potem widziała jak doktór wychodził z ogrodu a że młoda kobieta nie powracała natychmiast do pokoju rannego:
— A! powiedziała, ona płacze.
Po upływie dziesięciu minut Luiza weszła; Giovanina zauważyła że oczy jej były zaczerwienione pomimo mycia wodą i wyszeptała:
— Ona płakała!
Salvato nie płakał, łzy zdawały się nieznanemi tej twarzy spiżowej; tylko kiedy wyszła San-Felice, głowa jego opadła na rękę i stał się tak nieruchomym i pozornie obojętnym na wszystko co go otaczało, jak gdyby się zamienił w posąg; zresztą był to jego zwykły stan w czasie nieobecności Luizy. Przy jej wejściu, a nawet przed wejściem jeszcze, to jest na szelest jej kroków, podniósł głowę i uśmiechnął się, tak, że tą rażą, jak zwykle, młoda kobieta wchodząc ujrzała uśmiech człowieka ukochanego.
Luiza poszła prosto do młodego człowieka, podała mu obiedwie ręce i powiedziała z uśmiechem.
— O! jakże jestem szczęśliwa, że już niebezpieczeństwo minęło.
Nazajutrz Luiza była przy Salvacie, kiedy około pierwszej po południu zaczęli dzwonić i bić salwy armatnie. Królowa odebrała depesze od swego dostojnego małżonka o jedenastej rano i trzeba było dwóch godzin dla wydania rozkazów na te radosne objawy.
Salvato na ten podwójny odgłos zadrżał, jak to już powiedzieliśmy, na swoim fotelu; zerwał się i z zmarszczonemi brwiami, nozdrzami rozdętemi, jak gdyby czuł zapach prochu, nie zabawy publicznej, jakby usłyszał sygnał z pola bitwy i spoglądając kolejno na Luizę i jej służącą.
— Co to jest? zapytał.
Obiedwie kobiety zrobiły jednocześnie ruch mający znaczyć, iż nie umieją odpowiedzieć na zapytania Salvaty.
— Idź dowiedzieć się Giovanino, powiedziała San Felice; to prawdopodobnie jakaś uroczystość o jakiej zapomnieliśmy.
Giovanina wyszła.
— Jaka uroczystość? zapytał Luizy Salvato.
— Którego to dzisiaj? spytała młoda kobieta.
— O! odrzekł Salvato, od dawna już przestałem dni rachować. I dodał z westchnieniem: — Zacznę od dzisiaj. — Luiza wzięła kalendarz.
— Rzeczywiście, powiedziała uradowana, dziś jest Niedziela Adwentowa.
— Czy to jest zwyczajem Neapolu, powiedział Salvato, strzelać z armat na uczczenie przybycia naszego Zbawcy? Gdyby to było Boże Narodzenie, byłoby to prawdopodobniejsze.
Weszła Giovanina.
— I cóż? spytała San Felice.
— Pani, Michał jest tam.
— I cóż on mówi?
— O! nadzwyczajne rzeczy mówi on. Ale, ciągnęła dalej, lepiej żeby to sam pani powiedział; pani zrobi z nowinami Michała co jej się podoba.
— Powrócę natychmiast mój przyjacielu, powiedziała San Felice, idę dowiedzieć się sama co mówi nasz szaleniec.
Salvato odpowiedział uśmiechem i skinieniem głowy. Luiza wyszła.
Giovanina spodziewała się pytań młodego człowieka, ale on po wyjściu San Felice zamknął oczy i wpadł w swoją zwykłą nieruchomość. Nie będąc pytaną, pomimo wielkiej chęci, Giovanina nie śmiała mówić.
Luiza zastała brata mlecznego w jadalnym pokoju, wyglądał tryumfująco, był ubrany w świąteczne szaty, a przy kapeluszu wisiał pęk wstążek.
— Zwycięztwo! wykrzyknął spostrzegając Luizę, zwycięztwo siostrzyczko! Nasz wielki król Ferdynand wszedł do Rzymu, generał Mack zwyciężył na wszystkich punktach, Francuzi wytępieni, żydów palą, a jakobinów wieszają. Eviva la Madonna! Ale co tobie jest?
To zapytanie wywołało bladość Luizy, którą na te wieści siły opuściły i upadła na krzesło.
Ona pojmowała tylko: że Francuzi zwycięzcami, Salvato mógłby pozostać przy niej i oczekiwać ich w Neapolu; ale Francuzi zwyciężeni, Salvato powinien porzucić nawet ją, aby dzielić trudy wojenne swych współtowarzyszy.
— Jeszcze raz zapytuję, co ci jest? powiedział Michał.
— Nic mój przyjacielu, ale ta wiadomość tak zadziwiająca, tak nadzwyczajna. Czy jesteś jej pewnym Michale?
— Ale czyż nie słyszysz dzwonów? Czyż nie słyszysz armat?
— Tak, słyszę je. I wyszeptała półgłosem: — Nieszczęściem i on je słyszy także.
— No, powiedział Michał, jeżeli wątpisz, to kawaler San Felice, który się zbliża, potwierdzi je; już jest w dziedzińcu, on to musi posiadać nowiny.
— Mój mąż! wykrzyknęła Luiza, ależ on o tej porze nigdy nie powraca. I żywo się odwróciła w stronę ogrodu.
W istocie, kawaler to powracał godzinę wcześniej jak zwykle. Nie ulegało wątpliwości, że taka zmiana, musiała być wynikiem ważnego zdarzenia.
— Prędko! prędko! Michale, biegnij do pokoju rannego, ale nie mów ani słowa o tem, co mnie powiedziałeś i czuwaj aby Giovanina milczała; rozumiesz?
— Tak, rozumiem, że to wyrządziłoby przykrość biednemu chłopcu; ale jeżeli zapyta mnie o dzwony i armaty?
— Powiesz że to na uroczystość Adwentową. Idź.
Michał zniknął w korytarzu, Luiza za nim drzwi zamknęła. Był wielki czas, głowa kawalera w tej samej chwili ukazała się nad gankiem.
Luiza naprzeciw niemu pobiegła z uśmiechem na ustach, ale z sercem bijącem.
— A! na honor, powiedział ten wchodząc, otóż nowina jakiej nie spodziewałem się nigdy; król Ferdynand bohaterem. Francuzi w rozsypce! Rzym opuszczony przez generała Championnet! i nieszczęściem, morderstwa, egzekucje jak gdyby zwyeięztwo nie mogło pozostać czystem. Nie tak je pojmowali Grecy, nazywali Nice, robili je córką siły i waleczności i z Thémis stawiali zaraz po Jowiszu. Prawda że Rzymianie nie dawali mu wagi za przymiot, chyba dla ważenia złota zwyciężonych. Vae victis, — mówili, a ja powiem Vae victoribus, zawsze jeżeli zwycięzcy do swoich trofeów wojennych będą łączyli aresztowania i szubienice. Byłbym złym wojakiem, moja biedna Luizo i wolę wchodzić do uśmiechającego mi się naszego domku, jak do płaczącego miasta.
— Więc to prawda co mówią, mój przyjacielu? zapytała Luiza, nie mogąc jeszcze uwierzyć.
— To pewność urzędowa, kochana Luizo, słyszałem ją z ust księcia Kalabrji. odesłał on mnie prędko do domu, abym się przebrał, bo z tej okoliczności wydaje obiad.
— I idziesz tam? powiedziała Luiza ze zbyt widocznym pośpiechem.
— O mój Boże! jestem zmuszony pójść, odrzekł kawaler: jest to obiad uczonych; chodzi o zrobienie łacińskich napisów i wynalezienie allegorji na powrót króla. Będą dla niego urządzać wspaniałe uroczystości moje dziecko, od których trudno ci się będzie uchylić. Kiedy książę powiedział mi w bibliotece tę nowinę, tak to było dla mnie niespodziane, że o mało nie spadłem z drabinki, a byłoby to bardzo niegrzecznie, bo dowodziłoby, że straszliwie wątpiłem o geniuszu wojennym jego ojca. Nakoniec jestem tutaj tak zmieszany, że nawet nie wiem czy zamknąłem drzwi od ogrodu. Pomożesz mi się ubrać wszak prawda? Daj mi sama wszystko co potrzeba do małej dworskiej toalety. Obiad akademicki! Jakże się będę, nudził, powrócę jak się da najwcześniej, będzie można około dziesiątej lub jedenastej wieczór. Boże i jakiż ja im się wydam głupi, a oni mnie jakimiż pedantami! Pójdź, pójdź Luizo, już druga a obiad ma być na trzecią. Ale czemuż ty się tak przyglądasz? I kawaler poruszy! się, chcąc zobaczyć czemu od strony ogrodu żona jego się tak przyglądała.
— Nic mój przyjacielu, nic, powiedziała Luiza, popychając go do sypialnego pokoju, masz słuszność, trzeba się spieszyć, inaczej się spóźnisz.
Spojrzenie Luizy które chciała ukryć przed mężem, było zwrócone na drzwi ogrodu, których w istocie kawaler zamknąć zapomniał; teraz zaś otwierała je powoli Nanno wróżka niewidziana przez nikogo od czasu udzielania pierwszych starań ranionemu i przepędzenia przy nim nocy. Zbliżała się swoim sybilijskim krokiem, weszła na stopnie balkonu, pojawiła się we drzwiach sali jadalnej i jak gdyby wiedziała, że zastanie w niej tylko Luizę, weszła bez wahania, przebyła go wolno i po cichu, potem nie zatrzymując się dla pomówienia z Luizą, która patrzyła na nią blada i drżąca jak gdyby ścigała wzrokiem widmo, zniknęła w korytarzu prowadzącym do Salvaty, kładąc palec na ustach na znak milczenia.
Luiza otarła chustką pot występujący na jej czoło i aby tem pewniej uniknąć zjawiska, które uważała za fantastyczne, wbiegła do pokoju męża i zamknęła drzwi za sobą.

Acilles w Déidamie

Michał łatwo mógł się zastosować do polecenia Luizy, bo oprócz przyjaznego skinienia, młody oficer nie odezwał się do niego ani słowa.
Wtedy Michał i Giovanina oddalili się w framugę okna i tam po cichu ale żywo rozmawiali. Michał obszernie opowiadał Giovaninie zdarzenia, z których miał czas zaledwo parę słów nadmienić, a które czuła ona, miały wywrzeć ważny wpływ na losy Salvato i Luizy i tem samem i na jej także.
Co do Salvatego, ten chociaż nie znał wypadków szczegółowo, domyślał się po objawach radości Neapolitańczyków, że ich coś pomyślnego spotkało, a tem samem nieszczęśliwego dla Francuzów; lecz zdawało mu się, że jeżeli Luiza chciała ukryć przed nim to zdarzenie, byłoby niedelikatnością zapytywać obcych, szczególniej służących. Jeżeli była tajemnica, dowie się o niej z ust tej. którą kocha.
W czasie rozmowy Niny i Michała, marzenia młodego oficera — drzwi skrzypnęły, ale że Salvato poznał, iż nie były to kroki San Felice, nawet oczu nie otworzył.
Lazzarone i służąca, którzy nie mieli tych przyczyn co Salvato do zagłębiania się w swych własnych myślach, spojrzeli ku drzwiom i wydali okrzyk zdziwienia.
To Nanno weszła.
Na okrzyk Niny i Michała, Salvato odwrócił się i chociaż widział ją tylko jak przez mgłę, w półomdleniu, poznał natychmiast wróżkę i wyciągnął do niej rękę.
— Dzień dobry matko, powiedział, dziękuję ci że przybyłaś odwiedzić swego pacjenta, lękałem się że przyjdzie mi opuścić Neapol, niepodziękowawszy ci.
Nanno potrząsła głową.
— Nie mego pacjenta przybywam odwiedzać, powiedziała, pacjent już nie potrzebuje mojej nauki; nie po dziękczynienia przybyłam, bo to co zrobiłam jest obowiązkiem każdej kobiety znającej własność ziół, więc nie chcę podziękowania; nie, ja przybywam powiedzieć rannemu, którego rana już zabliźniona: Posłuchaj dziejów naszej przeszłości, którą od trzech tysięcy lat, matki opowiadają swym synom, jeżeli lękają się, aby ci nie pozostali w nędznej bezczynności, kiedy ojczyzna jest w niebezpieczeństwie.
Oko młodego człowieka żywiej zabłysło, bo głos wewnętrzny mówił mu, że ta kobieta ma jakąś łączność z jego myślami.
Wróżka oparła lewą rękę na poręczy fotelu Salvaty, prawą zasłoniła czoło i oczy i zdawała się szukać w pamięci legendy dawno zapomnianej.
Michał i Giovanina, nie wiedząc co usłyszą, patrzyli na Nanno nietylko z zadziwieniem, ale nawet z przestrachem. Salvato pożerał ją oczami, bo jak powiedzieliśmy odgadywał, że wyrazy z tych ust wyjść mające, rozjaśnią jak błyskawica w czasie burzy to, co było jeszcze niepewnego w jego przeczuciach obudzonych pierwszemi uderzeniami dzwonu i strzałami artylerji.
Nanno podniosła płaszcz na czoło i tem samem poruszeniem zrzuciła kaptur z głowy, potem głosem powolnym, nie będącym ani mową zwyczajną ani śpiewem, rozpoczęła następującą legendę:
Oto co orły Trojady opowiadały sępom Albanii!
„W czasach kiedy życie bogów zespalało się z życiem ludzi, nastąpi! związek między boginią morza imieniem Tytes i królem Tessalii Peleuszem“.
„Neptun i Jowisz chcieli ją zaślubić, ale dowiedziawszy się że urodzi się z niej syn doskonalszy od ojca, ustąpili jej synowi Eaka“.
„Tytes miała z swoim małżonkiem kilkoro dzieci, jedno po drugiem rzucała w ogień, aby się przekonać czy były śmiertelne; wszystkie zginęły“.
„Nakoniec miała jedno które nazwała Achillesem; matka tak jak inne, chciała rzucić go w ogień, Peleusz wydarł go z jej rąk i wymógł przyrzeczenie, że zamiast go zabić, umacza go w Styxie, co wprawdzie nie zrobi go nieśmiertelnym, ale tylko nietykalnym“.
„Tytes otrzymała od Plutona pozwolenie zejść raz jeden do piekieł, aby wykąpać syna w Styxie; uklękła nad brzegiem rzeki, wzięła dziecko za piętę i w istocie umaczała je“.
„W ten sposób całe dziecko było nietykalne z wyjątkiem pięty, za którą matka je wzięła; w skutek tego poradziła się wyroczni“.
„Wyrocznia odpowiedziała, że syn jej nabędzie nieśmiertelnej chwały na tronie wielkiego miasta, ale że w pośród tryumfu znajdzie śmierć“.
„Wtedy pod imieniem Pyrrusa matka zaprowadziła go na dwór króla Scyros i w ubraniu kobiecem zmieszała z córkami króla. Dziecko do piętnastu lat nie wiedziało że jest mężczyzną“.
Ale kiedy Albanka doszła do tego punktu opowiadania:
— Znam twoją historję Nanno, powiedział młody oficer przerywając jej, zaszczycasz mnie porównaniem do Achillesa a Luizę do Deidamie, ale bądź spokojna, nie będziesz potrzebowała jak Ulisses pokazać mi miecza aby przypomnieć że jestem mężczyzną. Bija się, nieprawdaż? z błyszczącem okiem ciągnął dalej oficer, i te strzały artyleryjskie donoszą o jakiemś zwycięztwie Neapolitańczyków nad Francuzami. Gdzie się bija?
— Te dzwony i strzały zwiastują, odpowiedziała Nanno, że król Ferdynand wszedł do Rzymu i rzeź rozpoczęta.
— Dziękuję, powiedział Salvato chwytając ją za rękę, ale jaki interes możesz mieć na celu udzielając mi twej rady, ty kalabryjska poddanka króla Ferdynanda?
Nanno wyprostowała się.
— Nie jestem wcale kalabryjką, odpowiedziała; jestem córką Albanii, a albańczycy uciekli z swojej ojczyzny aby nie być niczyimi poddanymi; nie słuchali oni i słuchać nie będą nikogo oprócz potomków Wielkiego Scanderberga. Każdy naród pognębiony jest ich bratem i Nanno modli się za Francuzów którzy zostali zwyciężeni.
— To dobrze, powiedział Salvato, powziąwszy już postanowienie. Potem odwracając się do Michała i Niny, milczących świadków tej sceny: — Czy Luiza wiedziała o tem wszystkiem, kiedy jej zapytywałem co znaczy ta wrzawa?
— Nie, odrzekła Giovanina.
— Ja jej dopiero o tem powiedziałem, dodał Michał.
— Co ona robi? zapytał młodzieniec. Dla czego niema jej tutaj?
— Kawaler z przyczyny wypadków, przybył wcześniej jak zazwyczaj, powiedział Michał, i zapewne siostra moja nie może go opuścić.
— Tem lepiej, rzekł Salvato, będziemy mieli czas do zrobienia przygotowań.
— Boże! zawołała Giovanina, pan myślisz nas opuścić, panie Salvato?
— Wyjeżdżam dziś wieczór Nino!
— A twoja rana?
— Czyż Nanno nie powiedziała że jest zagojoną?
— Ale doktór powiedział, że trzeba jeszcze dziesięciu dni.
— Doktór powiedział wczoraj, ale nie powiedziałby tego dzisiaj. Potem odwracając się do młodego lazzarona: — Michale, mój przyjacielu, ty zechcesz oddać mi przysługę, wszak prawda?
— Ah! panie Salvato, wiesz dobrze że kocham wszystko co kocha Luiza!
Giovanina zadrżała.
— Więc sądzisz że ona mnie kocha, poczciwy chłopcze? zapytał żywo Salvato, wychodząc z swej zwykłej obojętności.
— Zapytaj pan Giovaniny!
Salvato odwrócił się do młodej dziewczyny, ale ta nie czekając zapytania:
— Tajemnice mojej pani, nie są mojemi, powiedziała zbladłszy bardzo, a zresztą oto właśnie pani mnie woła.
I rzeczywiście imię Niny rozległo się w korytarzu. Nina poskoczyła do drzwi i znikła.
Salvato śledził ją zdziwionym, a zarazem niespokojnym wzrokiem, potem jak gdyby to nie była stosowna chwila zagłębiania się w podejrzenia:
— Zbliż się Michale, powiedział; w tej sakiewce jest około stu luidorów, potrzebuję dziś wieczór na dziewiątą konia, ale czy rozumiesz, jednego z tych krajowych koni robiących dwadzieścia mil bez wytchnienia.
— Będziesz go miał, panie Salvato.
— Kompletnego ubioru wieśniaka.
— Będziesz go pan miał.
— I najlepszą szablę jaką będziesz mógł znaleść, dodał młody człowiek śmiejąc się, wybieraj ją podług twego gustu i ręki, tem więcej że będzie to twoja szabla pułkownika.
— Ah! panie Salvato, wykrzyknął Michał zachwycony, to pan pamiętasz o swojem przyrzeczeniu.
— Teraz jest godzina trzecia, powiedział młody człowiek, nie masz czasu do stracenia; z ostatniem uderzeniem dziewiątej bądź w pogotowiu z koniem w małej uliczce przylegającej do domu równolegle od okna.
— Dobrze, powiedział lazzaron, potem idąc do Nanno:
— Słuchaj Nanno, ciągnął dalej Michał, ponieważ jesteś z nim sama, czy nie mogłabyś ułożyć rzeczy w ten sposób, aby nieszczęście grożące mojej biednej siostrze zostało zaklęte?
— Po to przybywam, odrzekła Nanno.
— Słowo honoru, jesteś uczciwą kobietą Nanno. Co do mnie, ciągnął dalej z pewnym smutkiem młody lazzaron, rozumiesz mnie? jeżeli koniecznie potrzeba aby moja siostra była szczęśliwą, oddać pewną część djabłu, w takim razie zostaw koniec mego stryczka w ręku mistrza Donato i myśl tylko o niej. Na Pausilippie, na moście de la Madeleine, Michałów i warjatów jest do licha, nie licząc pochodzących z Awersa, a tylko jedna Luiza San Felice jest na całym świecie. Panie Salvato polecenia twoje będą spełnione i dobrze spełnione, bądź więc spokojny. I wyszedł.
Młodzieniec został sam z Nanno; słyszał co powiedział Michał.
— Nanno, już kilkakrotnie słyszę o ciemnych przepowiedniach twoich dla Luizy; wiele jest w tym prawdy?
— Młodzieńcze, odrzekła, ty wiesz że wyroki nieba nie są nigdy tak jasno wyłożone, aby ich się można ustrzedz; ale przepowiednia z gwiazd stwierdzona liniami ręki, grozi tej którą kochasz, śmiercią krwawą, a widzę na pewno że miłość dla ciebie będzie przyczyną jej śmierci.
— Jej miłość dla mnie, czy też moja miłość dla niej? spytał Salvato.
— Jej miłość dla ciebie i dla tego to prawa honoru, jako francuza, prawa ludzkości jako kochanka, nakazują ci opuścić ją. Rozłączcie się, rozłączcie się na zawsze, a może ta rozłąka zaklnie przeznaczenie. Już powiedziałam wszystko.
I Nanno nasuwając kaptur na oczy, oddaliła się, nie chcąc odpowiadać ani na dalsze pytania, ani też słuchać próśb młodzieńca. We drzwiach spotkała Luizę.
— Odchodzisz Nanno?
— Misja moja spełniona, odrzekła wróżka, dla czegóż miałabym zostawać?
— A czy nie mogłabym wiedzieć po co przybyłaś? zapytała Luiza.
— On ci to powie, odparła Nanno, wskazując palcem młodzieńca. I oddaliła się tak jak weszła, krokiem powolnym i uroczystym.
Luiza jak oczarowana fantastycznem zjawiskiem prowadziła za nią oczami. Widziała ją jak przechodziła korytarz, salę jadalną, balkon, nakoniec otworzyła drzwi ogrodu i zamknęła je za sobą. Pomimo jej zniknięcia Luiza stała nieruchoma; można było o niej powiedzieć że jak bogini Dafne, nogi jej przyrosły do ziemi.
— Luizo! szepnął Salvato swoim najsłodszym głosem.
Młoda kobieta zadrżała; czar zniknął, odwróciła się do wołającego ją i widząc jego oczy błyszczące niezwykłym ogniem, nie gorączkowym ani miłosnym, ale ogniem zapału:
— O! wykrzyknęła, ja nieszczęśliwa! ty wiesz o wszystkiem!
— Tak kochana Luizo.
— Więc to po to przybyła Nanno, a zatem.
— Tak, po to.
— I... z wysileniem zapytała młoda kobieta, kiedy odjeżdżasz?
— Małem zamiar odjechać o dziewiątej wieczór, ale nie widziałem cię Luizo!
— A teraz kiedy mnie widzisz?
— Pojadę kiedy zechcesz.
— Jesteś dobrym i łagodnym jak dziecko, Salvato, ty, straszny wojownik. Pojedziesz dziś wieczór przyjacielu, o godzinie o której postanowiłeś wyjechać.
Salvato zdziwiony patrzył na nią.
— Czy sądziłeś że cię tak źle kocham i tak mało dbam o swoją własną sławę, że będę ci radzić postępek przeciwny twemu honorowi? Odjazd twój Salvato, wiele też będzie mnie kosztował, bo tchnienie nieznane które przyniosłeś z sobą i umieściłeś we mnie, zabierzesz z sobą i Bogu tylko wiadomo ile smutku i samotności będzie w próżni jaka się utworzy w około mego serca. O! biedny pokoju opuszczony! ciągnęła dalej, patrząc w około siebie, podczas gdy dwie srebrne łzy spływały po jej policzkach nie naruszając czystości jej głosu, ileż to razy przybędę tutaj wśród nocy szukać marzenia zamiast rzeczywistości! Jak te wszystkie pospolite przedmioty, staną mi się drogiemi i poetycznemu twoją nieobecnością! To łóżko na którem cierpiałeś, ten fotel na którym czuwałam przy tobie, szklanka z której piłeś, stół na którym opierałeś się, firanka którą odsuwałam żeby wpuścić promień słońca do ciebie, wszystko to będzie mówić o tobie mój przyjacielu, o mnie zaś nic ci nie będzie mówiło.
— Z wyjątkiem mego serca Luizo, przepełnionego tobą!
— Jeżeli tak jest Salvato, jesteś mniej nieszczęśliwym odemnie, bo ty mnie wciąż będziesz widział: znasz godziny należące do mnie, a raczej te, które były twojemi; nieobecność twoja nic nie zmieni, mój przyjacielu; będziesz mnie widział wchodzącą i wychodzącą z tego pokoju o tych samych godzinach, w jakie wchodziłam i wychodziłam kiedy ty byłeś. Ani jeden dzień, ani jedna minuta spędzona razem w tym pokoju nie będzie zapomniana, a ja gdzież cię będę szukała? Na polach bitwy, wśród ognia i dymu, wśród ranionych lub umarłych... O! pisz do mnie, pisz do mnie Salvato, dodała młoda kobieta z jękiem bolesnym.
— Ale czy mogę? zapytał młody człowiek.
— A któżby ci zabronił?
— Jeżeliby się który z moich listów zagubił i został znalezionym!
— W istocie byłoby to wielkie nieszczęście, nie dla mnie, ale dla niego.
— Dla niego!... Dla kogo?... Nie rozumiem cię Luizo.
— Nie nie rozumiesz mnie. Nie, ty nie możesz mnie rozumieć, bo nie wiesz jakim mój mąż jest aniołem dobroci. Unieszczęśliwiłaby go myśl, że ja nie jestem szczęśliwa. O bądź spokojny, będę czuwała nad jego szczęściem.
— A gdybym napisał pod innym adresem, pod adresem księżnej de Fusco albo Niny?
— Nie potrzeba, mój przyjacielu, wreszcie byłoby to oszustwo, a pocóż oszukiwać jeżeli tego nie potrzeba, a nawet gdyby była konieczność tego? Nie, będziesz pisywał do mnie, do Luizy San Felice w Mergellinie, w domu Palmowym.
— Ale jeżeli który z moich listów wpadnie w ręce twego męża?
— Jeżeli będzie zapieczętowany, nie otworzy go; jeżeli będzie otwarty, odda mi nieczytany.
— Ale gdyby przeczytał? powiedział Salvato, zdziwiony tą upartą ufnością.
— Czyż będziesz mi mówił co innego w tych listach niż kochający brat może powiedzieć kochającej siostrze?
— Będę ci mówił że cię kocham.
— Jeżeli tylko to powiesz i nad tobą i nademną będzie ubolewał.
— Ale jeżeli ten człowiek jest takim jak mówisz, jest więcej niż człowiekiem.
— Pomyśl mój przyjacielu, że to jest więcej ojciec niż małżonek. Od piątego roku życia wzrastałam pod jego okiem. Rozgrzaną u jego serca, znajdujesz mnie czułą, rozumną, wykształconą; to on jest czuły i wykształcony, to on jest rozumy, bo rozum, wykształcenie i czułość posiadam od niego. Ty jesteś Salvato bardzo dobry, bardzo wielki, bardzo wspaniały; widzę i sądzę cię oczami kobiety która kocha. A więc on jest lepszy, jest wyższy, jest wspanialszy od ciebie, i daj Boże aby nie miał zręczności przekonania cię kiedykolwiek o tem.
— Ale ty Luizo budzisz we mnie zazdrość o tego człowieka!
— O! bądź zazdrosnym mój przyjacielu, jeżeli kochanek może być zazdrosnym o uczucia córki dla ojca. Ja cię bardzo głęboko kocham, Salvato, mówię ci o tem niepytana, z własnego natchnienia: a więc gdybym was widziała obydwóch w niebezpieczeństwie jednakowem, prawdziwem, najwyższem, a moja pomoc mogłaby jednego tylko z was ocalić, jego bym ocaliła Salvato, a z tobą powróciłabym razem umrzeć.
— Ab! Luizo, jakże kawaler jest szczęśliwy, będąc tak kochanym!
— A jednak nie chciałbyś tej miłości Salvato, bo to jest uczucie jakie mamy dla istot wyższych, bo uczucie to nie mogło przeszkodzić miłości jaką tobie oddałam: kocham go lepiej niż ciebie, ale ciebie kocham więcej od niego.
I domawiając tych słów Luiza, jak gdyby wyczerpawszy wszystkie siły w tej walce podwójnego uczucia, mającego źródło, jedno w duszy, drugie w sercu, upadła na krzesło, przechyliła w tył głowę, złożyła ręce, i z oczami wzniesionemi w niebo, uśmiechem szczęśliwych na ustach, szeptała słowa niewyraźne.
— Co robisz? — zapytał Salvato.
— Modlę się, odpowiedziała Luiza.
— Do kogo?
— Do mego anioła stróża; uklęknij Salvato i módl się ze mną.
— Szczególne! szczególne! szepnął młodzieniec, zwyciężony jakąś siłą nadprzyrodzoną. I uklęknął.
Po kilku chwilach Luiza schyliła głowę, Salvato swoją podniósł, oboje z głębokim smutkiem na siebie spoglądali, ale zarazem z najwyższą spokojnością serca, Godziny upływały. Godziny smutne upływają tak prędko, a nawet częstokroć prędzej jeszcze od godzin szczęśliwych. Młodzi ludzie nie przyrzekali sobie nic na przyszłość, mówili o przeszłości. Nina weszła, Nina oddaliła się; oni jej nie widzieli, żyli w świecie nieznanym, zawieszonym pomiędzy niebem i ziemią; tylko na dźwięk każdej godziny głęboko wzdychali.
O ósmej Nina weszła.
— Michał to przysyła, powiedziała. I położyła przed młodymi ludźmi zawiniątko okryte serwetą.
Rozwiązali je. Było to ubranie wieśniaka.
Kobiety wyszły. W kilka chwil Salvato ubrany jak do ucieczki, otworzył drzwi. Luiza wydała okrzyk zdziwienia: był piękniejszy jeszcze pod ubraniem górala niżeli obywatela.
Ostatnia godzina upłynęła jak gdyby minuty zamieniły się na sekundy. Dziewiąta wybiła.
Luiza i Salvato rachowali każde uderzenie, a przecież wiedzieli że to biła dziewiąta.
Salvato patrzył na Luizę, ona podniosła się także.
Młoda dziewczyna była blada jak chusta, brwi jej były zmarszczone, przez usta na wpół otwarte widać było białe i ostre zęby, głos jej zdawał się przez nie z trudnością wychodzić.
— Michał czeka, powiedziała.
— Pójdźmy, powiedziała młoda kobieta podając rękę Salvacie.
— Jesteś wielką i szlachetną Luizo, odrzekł i podniósł się, ale chociaż mężczyzna, zachwiał się.
— Oprzej się jeszcze raz na mnie przyjacielu, powiedziała; niestety! będzie to raz ostatni.
Wchodząc do pokoju wychodzącego na uliczkę; usłyszeli rżenie konia.
Michał był na stanowisku.
— Otwórz okno Giovanino, powiedziała młoda kobieta.
Giovanina była posłuszną.
Cokolwiek niżej od okna można było odróżnić w ciemności, grupę składającą się z człowieka i z konia; okno otwierało się w równej linii z podłogą i wychodziło na mały ganek.
Młodzi ludzie zbliżyli się; Nina otworzywszy okno odsunęła się i stanęła za nimi jak cień. Oboje płakali w ciemności, ale spokojnie i po cichu, nie chcąc sobie wzajemnie odbierać odwagi. Nina nie płakała; źrenice jej były suche i palące, oddech syczał w jej piersiach.
— Luizo, powiedział Salvato, głosem przerywanym, zawinąłem w papier złoty łańcuch dla Niny, oddasz go jej odemnie.
Luiza powiedziała tak, poruszeniem głowy i ścienieniem ręki, ale nie wyrzekła ani słowa. Potem do młodego lazzarona:
— Dziękuję ci Michale, powiedział. Dokąd pamięć tego anioła żyć będzie w mojem sercu. — I objął San Felice za szyję, — to jest dokąd moje serce bić będzie, każde z jego uderzeń przypominać mi będzie dobrych przyjaciół, w których ręku zostawiam ją i powierzam.
Konwulsyjnym ruchem i może niezależnym od woli, Giovanina schwyciła rękę młodzieńca, pocałowała ją, ugryzła prawie.
Salvato zdziwiony, odwrócił głowę; ona w tył odskoczyła.
— Panie Salvato, powiedział Michał, mam ci zdać rachunek.
— Zdasz go twojej starej matce, Michale, i powiesz jej żeby prosiła Boga i Najświętszej Panny za mnie i za Luizę.
— Dobryś, powiedział Michał, otóż, i ja płaczę.
— Do widzenia kochany przyjacielu, powiedziała Luiza, niech Bóg i Jego święci Aniołowie strzegą cię.
— Do widzenia! wyszeptał Salvato, a czyż nie wiesz, że zobaczenie się znowu grozi nam śmiercią.
Luiza zaledwo pozwoliła mu dokończyć.
— Cicho! cicho! powiedziała; nieznaną przyszłość pozostawmy w ręku Boga; ale cokolwiek się stanie, nie żegnam cię na zawsze.
— A więc dobrze, powiedział Salvato przestępując balkon i siadając na siodle, ale nie odejmując rąk od szyi Luizy, która schyliła się ku niemu z giętkością krzaka różanego: A więc dobrze! ukochana serca mego. Do zobaczenia.
I ostatnia sylaba symbolu nadziei zniknęła w ich pierwszym pocałunku.
Salvato wydał okrzyk radości i bólu zarazem, dał ostrogę koniowi, ten puszczając się galopem wyrwał go z objęć Luizy i zniknął w ciemności.

— O tak! szeptała młoda kobieta, zobaczyć cię jeszcze... i umrzeć!

Bitwa.

Widzieliśmy jak generał Championnet wychodził z Rzymu przyrzekając uroczyście pułkownikowi Thiebault i jego pięciuset ludziom iż przed upływem dwudziestu dni przybędzie ich uwolnić.
W czterdzieści ośm godzin, po dwóch wypoczynkach, stanął w Civitta-Castellana. Natychmiast po przybyciu, zwiedził miasto i jego okolice.
Civitta Casteliana, którą długo mylnie uważano za starożytną Veies, naprzód zajęła Championneta jako archeologa, ale obrachowawszy odległość dzielącą Civitta-Castellana od Rzymu, przekonał się, że to było omyłką ze strony robotników, zowiących się uczonymi i że ruiny znajdujące się w niewielkiej odległości od miasta, były to ruiny de Taleiese. Badania nowożytne dowiodły, że Championnet miał słuszność.
Pierwszem jego staraniem było, naprawić cytadelę wybudowaną przez Aleksandra VI, służącą już tylko za więzienie, i wyznaczenie pozycji różnym oddziałom swojej małej armii. Postawił Macdonalda, któremu pozostawił wszystkie zaszczyty spodziewanej bitwy, z siedmioma tysiącami ludzi w Bargheto, rozkazując, żeby w obronie korzystać z domu pocztowego i kilku otaczających go zabudowań przytykających do Civitta-Castellana, tworzącego koniec prawego boku wojska francuzkiego, a raczej u stóp którego zebrane było wojsko francuzkie. Posłał generała Lemoine z 500 ludźmi do wąwozów Terni, leżących na lewo, mówiąc mu, tak jak Leonidas Spartańczykom: Dajcie się zabić! Casabianca i Rusca otrzymali te same rozkazy co do wąwozów Ascoli, będących zakończeniem lewej strony. Dokąd Lemoine, Casabianca i Rusca będą się trzymali, Championnet nie obawiał się napadu z boku, a atakowany wprost tylko, miał nadzieję obronienia się. Nakoniec wysłał kurjerów do generała Pignatelli który właśnie miał zreformować armię rzymską pomiędzy Civita-Ducale i Marano, z rozkazem aby natychmiast ruszyli w pochód skoro ludzie będą gotowi, i połączyli się z generałem polskim Kniaziewiczem, mającym pod swoimi rozkazami 2-gi i 3-gi batalion 30-tej półbrygady liniowej, dwa szwadrony 16-go pułku dragonów, oddział 19 strzelców konnych i trzy armaty, aby postępowali prosto ku miejscu zkąd usłyszą strzały armatnie. Oprócz tego, dowódzcy brygady La Hure rozkazano z piętnastą półbrygadą zająć pozycję w Regnano, przed Civitta-Castellana, i generałowi Maurycemu Mathieu aby udał się do Vignanello, aby przeciął Neapolitańczykom pozycję w Orte i przeszkodził im do przebycia Tybru. Jednocześnie wysłał kurjerów na drogę Spoletto i Foligno aby przyspieszyć przybycie 3,000 ludzi, jako posiłki przyrzeczone przez Jouberta. Po tych rozporządzeniach, oczekiwał spokojnie nieprzyjaciela, którego wszystkie ruchy mógł widzieć z wzniesionego miejsca swej pozycji gdzie stał z tysiącem ludzi, gotów na pomoc gdzie tego zdarzy się potrzeba.
Szczęściem, zamiast ścigać bezustannie Championneta swoją liczną i wspaniałą kawalerją neapolitańską, Mack stracił trzy dni w Rzymie, a potem trzy albo cztery na zgromadzenie sił swoich, to jest czterdziestu tysięcy ludzi, aby pójść na CivittaCastellana. Nakoniec generał Mack podzielił swoją armię na pięć oddziałów i ruszył w pochód.
Zdaniem strategików, oto jak Mack powinien był postąpić: Powinien był wezwać przez Perouse oddział generała Nazelli. przyprowadzony i eskortowany do Liworno przez Nelsona; powinien był główne siły swojej armji zgromadzić na lewym brzegu Tybru i założyć obóz w Terni; nakoniec powinien był zaatakować z sześć razy większemi siłami mały oddział Macdonalda, który wzięty pomiędzy siedm tysięcy wojska Nazellego i trzydzieści do trzydziestu pięciu tysięcy, które byłby zachował Mack, nie mógłby się oprzeć tej podwójnej napaści; ale on przeciwnie, rozproszył swoje siły, zbliżając się w pięciu kolumnach i drogę do Perouse zostawił wolną. Prawda że okoliczna ludność, to jest ludność Rieti, od Ricoli i Viterbo poduszczona proklamacjami króla Ferdynanda, zbuntowała się i była gotową wspierać wszelkie ruchy generała Mack.
Ten, zbliżał się poprzedzony proklamacją śmieszną swojem barbarzyństwem. Championnet opuszczając Rzym, pozostawił w szpitalach trzystu chorych, których polecił honorowi i ludzkości nieprzyjacielskiego generała; ale dowiedziawszy się z depeszy króla Ferdynanda o wycieczce z warowni św. Anioła, i sposobie w jaki ocalono dwóch konsulów przy stopniach rusztowania, Mack zredagował manifest, którym oświadczał generałowi Championnet, że jeżeli nie opuści swej pozycji w Civitta-Casstellana, albo odważy się bronić trzystu chorych pozostających w szpitalach rzymskich, ci odpowiedzą swymi głowami, za głowy żołnierzy zabitych w potyczce i zostaną wydani na słuszne oburzenie Indu rzymskiego, co znaczyło, że zostaną rozszarpani na kawały przez pospólstwo w Transtevere.
W wigilią dnia kiedy spostrzeżono głowy oddziałów neapolitańskich, wieśniak doręczył ten manifest forpocztom francuzkim; dostał się on do rąk Macdonalda i jego prawą naturę doprowadził do wściekłości. Macdonald wziął pióro i napisał do generała Mack.
„Panie generale! Odebrałem manifest; strzeż się, republikanie nie są rozbójnikami; ale oświadczam z mojej strony, że gwałtowna śmierć jednego chorego ze szpitali rzymskich, będzie wyrokiem śmierci dla całej armji neapolitańskiei, i że wydam rozkaz moim żołnierzom aby nie brali zupełnie do niewoli. List pański za godzinę będzie znany całej armii, czuje ona wstręt i oburzenie które przewyższyć będzie mogła tylko pogarda jaką wzniecił ten który go napisał.

„Macdonald.“

I istotnie w tej samej chwili Macdonald rozdał kilkanaście sztuk manifestu, każąc dowódzcom aby je przeczytali swoim podwładnym, on zaś siadł na koń i galopem puścił się do Civitta-Castellana aby zakomunikować powyższą proklamację generałowi Championnet i odebrać jego rozkazy. Zastał generała na wspaniałym moście o podwójnych arkadach rzuconym na Rio Maggiore, postawionym w 1712r. przez kardynała Imperiali. Trzymał lunetę w ręku przyglądał się okolicom miasta i swemu sekretarzowi kazał pisać uwagi na mapie wojennej. Widząc przybiegającego galopem Macdonalda bladego i wzruszonego:
— Generale, powiedział, z daleka sądziłem, że przynosisz mi wieści o nieprzyjacielu, ale teraz widzę że się mylę, bo gdyby tak było, byłbyś spokojnym a nie wzruszonym.
— A jednak przynoszę je generale, powiedział Macdonald zeskakując z konia; oto są. I podał mu manifest.
Championnet czytał bez gniewu, a tylko poruszał ramionami.
— Czyż nie znasz człowieka z jakim mamy do czynienia? powiedział. I cóż na to odpowiedziałeś?
— Naprzód wydałem rozkaz przeczytania manifestu armii.
— Dobrze zrobiłeś, dobrze jest, gdy żołnierz nienawidzi nieprzyjaciela, a jeszcze lepiej jeżeli nim pogardza. Ale domyślam się że to jeszcze nie wszystko, zapewne odpisałeś generałowi Mack?
— Tak. że z kolei każdy więzień neapolitański odpowie głową, za głowę każdego francuza chorego w Rzymie.
— Tym razem źle zrobiłeś.
— Źle!
Championnet patrzył na Macdonalda z niewypowiedzianą dobrocią i kładąc mu rękę na ramieniu:
— Przyjacielu powiedział, nie uciskiem krwawym republikanie powinni odpowiadać wrogowi. Królowie już i tak nas spotwarzają, nie dajmyż im więc powodu. Wracaj do twoich ludzi, Macdonaldzie i przeczytaj im rozkaz dzienny który ci wydam. I obracając się do sekretarza, podyktował mu następujący rozkaz, który ten napisał ołówkiem.
„Rozkaz dzienny generała Championnet przed bitwą Civitta-Castellana“. — Tak się będzie nazywać bitwa którą jutro wygrasz Macdonaldzie. I dyktował dalej: „Każdy żołnierz neapolitański wzięty w niewolę, będzie traktowany ze zwykłą ludzkością i łagodnością republikanów względem zwyciężonych. Każdy żołnierz któryby pozwolił sobie złego obchodzenia się z więźniem rozbrojonym, surowo będzie ukaranym. Generałowie są odpowiedzialni za wykonanie tych dwóch rozkazów“.
Championnet brał ołówek dla podpisania, kiedy konny strzelec, obryzgany błotem raniony w czoło, pokazał się na końcu mostu i zbliżał wprost do Championneta.
— Generale, powiedział, neapolitańczycy podeszli przednią straż z pięćdziesięciu ludzi w Baccano i wszystkich w koszarach wymordowali, a z obawy żeby któren ranny nie ożył i nie uciekł, podłożyli ogień pod budynek, który się nad naszymi zawalił przy odgłosie zniewag królewskich i okrzykach radości pospólstwa.
— I cóż generale, powiedział Macdonald tryumfująco, co myślisz o postępku naszych wrogów?
— Myślę że przy nim, tem lepiej nasz się wyda, Macdonaldzie. I podpisał; potem widząc że Macdonaldowi nie podobało się jego umiarkowanie: — Wierz mi, powiedział mu Championnet, że w taki to sposób cywilizacja powinna odpowiadać barbarzyństwu. Idź Macdonaldzie, proszę cię jako przyjaciel, każ ogłosić mój rozkaz natychmiast, a w potrzebie rozkazuję jako twój generał.
Macdonald chwilę stał milcząc i jak gdyby wahając się, potem nagle zarzucił ręce na szyję Championneta i całując go:
— Bóg ci jutro dopomoże kochany generale, powiedział, bo w tobie jednoczy się sprawiedliwość, odwaga i łagodność.
Wskoczył na konia, powrócił do swoich ludzi, kazał im stanąć w szeregu, i przed frontem tej linii odczytał dzienny rozkaz generała Championnet który przyjęto z zapałem.
Były to ostatnie piękne dni Rzeczypospolitej. Nasi żołnierze posiadali jeszcze wtenczas niektóre z wielkich uczuć ludzkości, mające później zmienić się w poświęcenie i cześć dla jednego człowieka. Pozostali oni równie wielkimi, ale mniej dobrymi.
Championnet natychmiast wysłał kurjerów do Lemoine’a i Casabianc’a aby im donieść że prawdopodobnie będą zaatakowani nazajutrz, i rozkazał aby w razie gdyby byli zmuszeni wysłać do niego kurjera, uczynili to natychmiast, ażeby mógł obmyśleć środki. La Hure odebrał także wiadomość o tem co zaszło w Baccano od tego samego strzelca który uniknął rzezi i który cały pokrwawiony jeszcze z potyczki wczorajszej, upraszał aby go nazajutrz pierwszego użyto do walki dla pomszczenia swoich towarzyszów i siebie samego.
Około trzeciej po południu Championnet zeszedł z Civitta-Castellana, naprzód zwiedził przednie straże dowódzcy brygady la Hure’a, potem oddział Macdonalda. wszedł pomiędzy żołnierzy i przypomniał’ im że byli bohaterami z Ascoli i Rivoli, że mieli zwyczaj walczyć jeden przeciwko trzem, że walczyć jednemu przeciwko czterem, tem samem nie było dla nich nowością mogącą ich zastraszyć.
Potem zakomunikował im manifest generała Mack i swój rozkaz dzienny; powiedział im że żołnierz Rzeczypospolitej jest uzbrojonym apostołem, podczas kiedy żołnierz despotyzmu jest rzemieślnikiem bez przekonania; zapytał ich czy kochali ojczyznę, i czy uważają wolność jako cel usiłowań wszystkich inteligentnych narodów, i czy z tem podwójnem przekonaniem, które o mało nie pozwoliło odnieść tryumfu trzechset spartańczykom nad ogromną armią Xerxesa, powątpiewali że dziesięć tysięcy francuzów może zwyciężyć czterdzieści tysięcy neapolitańczyków.
Po tej ojcowskiej przemowie, zrozumianej przez wszystkich, bo Championnet nie używał wielkich wyrażeń ani metafor, wszyscy uśmiechali się i zapytali tylko czy nie zbraknie im amunicji. A na zapewnienie Championneta że nie ma w tej mierze najmniejszej obawy.
— Wszystko pójdzie dobrze, odpowiedzieli.
Wieczorem Championnet kazał rozdzielić po beczułce wina Montefiascone na kompanią, to jest prawie po pół butelki na człowieka. Wyborny świeży chleb upieczony pod jego dozorem w Civitta-Castellana i po pół funta mięsa. Była to uczta sybaryty dla tych ludzi którym od trzech miesięcy brakowało wszystkiego i od pół roku nie pobierali żołdu.
Potem zalecił nietylko dowódzcom ale i żołnierzom największą czujność. Wieczorom zapalono wielkie ognie na biwakach francuzkich a muzyki pułkowe grały Marsyliankę i śpiew odjazdu.
Nieprzyjazne pospólstwo spoglądało z zadziwieniem z swoich wiosek ukrytych w załomach gór, jak w zasadzkach, na tych ludzi którzy mieli walczyć i prawdopodobnie zginąć nazajutrz, przygotowujących się do walki i śmierci śpiewem i zabawą. Nawet dla tych którzy nie pojmowali tego, widok był wspaniały.
Noc upłynęła spokojnie, ale wschodzące słońce oświeciło cala armię generała Mack, zbliżającą się » w trzech kolumnach; czwartej która niewidzialna postępowała na Terni, można się było domyśleć po ogromnej kurzawie odbijającej się na horyzoncie, nakoniec piąta, ta co wczoraj wieczorem wyszła z Baccano do Ascoli, była niewidzialną.
Trzy kolumny pod dowództwem generała Mack składały się prawie z 33,000, sześć tysięcy miało atakować nasze przednie straże z lewej strony, cztery tysiące miało zająć wioskę Vignanello, górującą nad całym placem bitwy, nakoniec część najsilniejsza z 20.000 ludzi pod osobistem dowództwem generała Mack, miała atakować Macdonalda i jego siedm tysięcy ludzi.
Championnet z lunetą w ręku, widział całe pole bitwy i swoją rezerwę rozstawił na okopach góry na której szczycie sam zostawał.
Oficerowie służbowi otaczali go, w pogotowiu do roznoszenia rozkazów wszędzie gdzie zajdzie tego potrzeba.
Z ogniem spotkał się pierwszy dowódzca brygady La Hure; ustawił on swoich ludzi przed wioską Regnano rozkazawszy rozebrać pierwsze domy. Żołnierze atakujący La Hure’a byli ci sami którzy wczoraj w Baccano wyrżnęli więźniów. Mack poił ich krwią, tak jak to robią z tygrysami, nie aby im dodać więcej odwagi ale dzikości. Silnie natarli na pozycją. Ale w armii francuzkiej były tradycje o odwadze wojska neapolitańskiego, które nie robiły z nich widma bardzo przerażającego dla naszych żołnierzy; La Hure z 15 półbrygadą, to jest z tysiącem ludzi, odparł to pierwsze natarcie z wielkiein zdziwieniem neapolitańczyków, natarli oni jeszcze gwałtowniej i zostali po raz drugi odparci. Wtedy kawaler Micheroux, dowodzący kolumną nieprzyjacielską, kazał się zbliżyć artylerji, i zburzyć pierwsze domy gdzie byli w zasadzce nasi tyralierzy; domy te wkrótce się zawaliły, zostawiając swych obrońców bez schronienia. Wtedy nastąpiło chwilowe zamięszanie z którego skorzystał generał neapolitański, kazał się rzucić na wioskę kolumnie z trzech tysięcy ludzi i ci zdobyli ją.
Ale z drugiej strony La Hure uporządkował swoje wojsko za załomem gruntu w ten sposób, że w chwili kiedy neapolitańczycy wychodzili z wioski, przyjęto ich tak rzęsistym ogniem, że z kolei musieli się cofnąć. Wtedy Micheroux kazał trzema kolumnami zaatakować francuzów; jedna z trzech tysięcy ludzi zbliżała się główną ulicą miasta, dwie z pięciuset otaczały ją. La Hure oczekiwał odważnie nieprzyjaciela za naturalnym szańcem, gdzie stał w zasadzce i pozwolił żołnierzom strzelać tylko na odległość strzału. Żołnierze ślepo słuchali, ale tłumy neapolitańczyków były tak wielkie, że zbliżały się gdyż ostatnie szeregi popychały pierwsze. La Hure widział że zostanie wypartym, kazał się więc swoim ludziom sformować w czworoboki i z wolna cofać się do Civitta-Castellana. Ruch ten wykonano jak na paradzie, trzy czworoboki stanęły w jednej chwili pod ogniem neapolitańczyków i wytrzymały kilka bardzo świetnych szarży kawalerji.
Championnet z wierzchołka skały widział tę wspaniałą obronę; widział jak La Hure cofał’ się aż do mostu Civitta-Castellana, ale jednocześnie spostrzegł że ściganie ich sprawiło nieporządek w szeregach neapolitańskich, posłał natychmiast oficera służbowego do walecznego dowódzcy 15 półbrygady z rozkazem, że przyszłe mu pięciuset ludzi aby znów rozpoczął kroki zaczepne. La Hure uwiadomił o tem żołnierzy, wiadomość tę przyjęli oni okrzykami: Niech żyje Rzeczpospolita! i widząc zbliżające się przyrzeczone posiłki z wystawionemi bagnetami, słysząc bębny bijące do natarcia, rzucili się z taką gwałtownością na neapolitańczyków, że ci nie spodziewając się już ataku, sądząc że byli zwycięzcami, z początku zdziwili się, potem chwilę zawahali, zerwali szeregi i uciekli.
La Hure ścigał ich, wziął do niewoli pięciuset więźniów, zabił siedmset czy ośmset ludzi, zabrał dwa sztandary, cztery armaty, któremi zburzyli domy i powrócił zwycięzko do Regnano zająć pozycję jaką zajmował przed bitwą.
W tym samym czasie dowódzca trzeciej kolumny formującej prawy bok ataku głównego, który opanował Vignanello, widząc zbliżającego się generała Maurycego Mathieu z kolumną dwa razy słabszą od swojej, rozkazał swoim ludziom przybliżyć się ku brzegowi miasta, ustawić baterją z czterech armat i zaatakować francuzów; rozkaz wykonano. Ale generał Maurycy Mathieu takim natchnął zapałem swoich żołnierzy, że chociaż zmęczeni forsownym marszem dnia poprzedniego, najprzód odparli atak, potem sami tak gwałtownie naparli, że nieprzyjaciel widział się zmuszonym schronić do Vignanello, a to tak prędko i w takim nieładzie, że kanonierzy nie mieli czasu zaprządz do armat, które tylko raz wystrzeliły i zostawili je z furgonami w ręku pięćdziesięciu dragonów stanowiących całą kawalerję generała Maurycego Mathieu. Ten rozkazał zwrócić je na wioskę której mieszkańcy przyjęli stronę neapolitańczyków i dali ognia do francuzów, uprzedzając, że zburzy wioskę, przeprowadzi pod jarzmem wieśniaków i neapolitańczyków jeżeli ci ostatni sami nie ustąpią.
Przerażeni groźbą neapolitańczycy opuścili Vignanello i ścigani, z bagnetami na karku nie zatrzymali się aż w Borgnetto. Stracili 500 ludzi poległych, 500 wzięto do niewoli, zabrano im sztandar i cztery armaty. Atak środkowy był ważniejszy, Mack dowodził osobiście i prowadził 30,000 ludzi. Przednia straż Macdonalda umieszczona pomiędzy Otricoli i Cantalupa, dowodzona była przez generała Duhesme, który świeżo przeszedł z armii Renu do armii rzymskiej. Znaną jest rywalizacja pomiędzy armią reńską a armią włoską, dumną, że walczyła pod okiem Bonapartego i odniosła głośniejsze zwycięztwa od swojej rywalki. Duhesme chciał od razu pokazać żołnierzom z Tessino i Mincio że był godnym dowodzić nimi: rozkazał, zamiast oczekiwać ataku dwom batalionom, 15-mu lekkiemu i 11-mu liniowemu natrzeć z głową na dół na kolumnę zbliżającą się do nich; zaczął ostrzeliwać prawy bok nieprzyjaciela dwiema armatami lekkiej artyllerji, stanął sam na czele trzech szwadronów 19-go pułku strzelców konnych i napadł na nieprzyjaciela w tej właśnie chwili kiedy ten sądził że jego atakuje. Tak niespodzianie napadnięta przednia straż neapolitańska, cofnęła się gwałtownie na korpus armii. Widząc ten mały oddział zgubionym i prawie pochłoniętym w tłumach neapolitańczyków, Macdonald rozkazał dwom tysiącom ludzi podtrzymywać przednią straż, te dwa tysiące puściło się i dokonało rozbicia pierwszej kolumny która się cofnęła na drugą złożoną z 10 do 12 tysięcy ludzi. W tym odwrocie kolumna neapolitańska zostawiła dwie armaty ustawione w baterje które nie wystrzeliły ani razu, sześć jaszczyków amunicji, dwa sztandary i sześciuset jeńców. Pięciuset czy sześciuset neapolitańczyków zabitych lub ranionych pozostało na pustej przestrzeni od miejsca, gdzie przednia straż francuzka ruszyła się aż do miejsca gdzie doszła. Ale przestrzeń ta nie została długo pustą, bo Duhesme i jego ludzie zmuszeni do cofania się przed drugą kolumną, po bokach niepokojeni szczątkami przedniej straży która się połączyła i przez tłumy wieśniaków walczących jako tyraljerzy, cofał się powoli, ale zawsze się cofał.
Macdonald posłał adjutanta do generała Duhesme z rozkazem, aby powrócił na pierwsze stanowisko, zatrzymał się, uformował batalion w czworoboki i wziął nieprzyjaciela na bagnety; jednocześnie rozkazał baterji z czterech armat umieszczonej na małym wzgórku opasującym neapolitańczyków, rozpocząć ogień, a sam z resztą wojska, to jest prawie z 5,000 podzielonymi na dwie atakujące kolumny, przechodząc z prawego na lewy bok batalionu Duhesma, natarł jak prosty pułkownik.
Championnet górując nad niezmierną szachownicą, zapomniał swojej własnej odpowiedzialności, aby patrzeć za Macdonaldem którego kochał jak brata; widział ze ściśnieniem serca, którego nie mógł opanować, generała i żołnierza zarazem, dowodzącego i walczącego z odważnym spokojem cechującym charakter Macdonalda. Odwaga Macdonalda w dziesięć lat później pod Wagram zadziwiła cesarza, który przecież znał się na odwadze. Byłby pragnął być za nim i wołać aby się zatrzymał, żeby więcej szanował życie swoje i swoich ludzi, a mimowoli musiał uwielbiać i przyklasnąć tej nieroztropności. Jednakże Championnet zapytywał czy nie należałoby posłać oficera służbowego z rozkazem cofania się, sprowadzić na boczne skrzydło neapolitańczyków z jednej strony La Hure’a a z drugiej Maurycego Mathieu, gdy zobaczył że Macdonald bez rozkazu zaczął się cofać; jednocześnie dla ułatwienia odwrotu, Duchesme sformował się w kolumnę, natarł gwałtownie na środek tego tłumu tak, że zachwiani silnem uderzeniem musieli się cofnąć. Macdonald uwolniony uformował się w bataljony czworoboczne i zdawał się bawić oczekiwaniem o pięćdziesiąt kroków natarcia kawalerji neapolitańskiej i gromadzeniem się z dwóch stron atakujących go, trupów ludzi i koni. Duchesme któremu chodziło tylko o uwolnienie swego dowódzcy, wyprostował swoje kolumny czworoboczne i plac bitwy przedstawiał 30 tysięcy ludzi, oblegających sześć redut, złożonych każda z 1.200 ludzi i ziejąca potokami ognia.
Mack widząc że miał do czynienia z nieprzyjacielem którego nie mógł zmusić do cofnięcia się, postanowił użyć swej ogromnej artylerji. Na dwóch wzniesionych punktach pola bitwy, rozkazał umieścić dwie baterje, każda z 20 dział, których krzyżowy ogień przekątnie uderzałby czworoboki, podczas kiedy 10 innych sztuk, wyłącznie atakowałoby front Duhesme’a, który tworzył środek, w celu jeżeli mu się uda rozerwać go, wpuszczenia weń wielkiej kolumny, którą miał przygotowaną, aby rozciąć na dwie części środek armji republikańskiej.
Championnet widział z niepokojem, że sprawa zamieniała się w walkę w której odwaga i genjusz nic nie znaczyły, mierzył wzrokiem tłumy generała Mack, zalegające horyzont, kiedy nagle spojrzawszy na lewo zobaczył około Rieti błyszczące zbroje wśród tumanów kurzu zbliżające się szybko. Sądził że to nowe posiłki przybywają generałowi Mack, może wojska wysłane wczoraj do Ascoli na odgłos strzałów armatnich zbliżały się, kiedy odwracając się dla zapytania jednego z oficerów służbowych nazwiskiem Villeneuve znanego z doskonałego wzroku, spostrzegł od strony przeciwnej, to jest na drodze do Viterbo drugi korpus znaczniejszy od pierwszego, podążający w kierunku pola bitwy z równą szybkością. Możnaby sądzić że te korpusy umówiły się aby przybyć każdy z swej strony o jednej godzinie, prawie o tej samej minucie, ażeby przyjąć udział w jednej i tej samej sprawie.
Byłżeby to korpus generała Naselli przybywający z Florencji i Mack byłby zręczniejszym generałem niż sądzono?
Nagle adjutant Villeneuve radośnie krzyknął i wyciągając rękę w kierunku tumanów kurzu jakie wznosiło na ulicy Viterbo, między Ronciglione i Monterasso to liczne wojsko:
— Generale! zawołał, chorągiew trójkolorowa!
— A! więc to nasi, powiedział Championnet, Joubert dotrzymał mi słowa. Potem spoglądając na drugie wojsko przybywające z Rieti: — O! powiedział, to byłoby za wiele szczęścia!
Oczy wszystkich otaczających generała zwróciły się w kierunku jego wskazującego palca i ze wszystkich ust wybiegł jeden okrzyk:
— Chorągiew trójkolorowa! chorągiew trójkolorowa! To Pignatelli i legia rzymska, to Kniaziewicz i jego polacy! jego dragoni i jego konni strzelcy! Nakoniec to zwycięztwo! Wtedy wyciągając rękę ku Rzymowi z majestatyczną wielkością: — Królu Ferdynandzie. wykrzyknął generał republikański, możesz teraz jak Ryszard III., za konia ofiarować swoją koronę.

Zwycięztwo.

Championnet, odwracając się do adjutanta Villeneuve:
— Czy widzisz ztąd Macdonalda? zapytał.
— Nie tylko że go widzę generale, odrzekł adjutant, ale go podziwiam!
— I dobrze robisz, piękny to przykład dla was, młodych ludzi. Takim to trzeba być w ogniu.
— Pan się znasz na tem, generale, powiedział Villeneuve.
— Idź więc do niego i powiedz żeby przez pół godziny jeszcze nie ustępował, a dzień do nas należy.
— Żadnych innych objaśnień?
— Żadnych, chyba że jak tylko zobaczy niejakie zamieszanie pomiędzy neapolitańczykami, którego przyczyny nie będzie mógł zrozumieć, niech natychmiast sformuje kolumnę atakową, każę zabębnić do ataku i niech rusza naprzód. Ci dwaj panowie pojada za tobą, ciągnął dalej Championnet wskazując dwóch młodych oficerów oczekujących niecierpliwie jego rozkazów, i w razie gdyby cię spotkało nieszczęście, zastąpią cię; w przeciwnym wypadku, czego się spodziewam kochany Villeneuve, jeden z nich uda się do Duchesme’a, drugi do czworoboku lewego; powtórzy każdy z nich to samo, dodając tylko: generał ręczy za wszystko.
Trzej oficerowie, pyszni że wybór Championneta padł na nich, ruszyli galopem wywiązać się z swego poselstwa. Championnet śledził ich wzrokiem, widział jak trzej odważni młodzieńcy rzucili się w gorący ogień i każdy dobiegł przeznaczonego stanowiska.
— Odważna młodzież, szepnął; z takimi jak ci ludzie, dowódzca musiałby być bardzo niezręcznym gdyby się pozwolił pobić.
A dwa korpusy republikańskie zbliżały się szybko, kawalerja na czele, piechota biegnąc, a nie nie zwiastowało zbliżania się ich neapolitańczykom; wpadną więc na nich niespodzianie.
Nagle na dwóch skrzydłach armji królewskiej, trąby republikańskie odezwały się do ataku, i podobne do dwóch lawin obalających wszystko co spotykają na swej drodze, dwa oddziały kawalerji uderzyły na tę ściśniętą masę, torując drogę dla piechoty, a na około nich trzy 1-kkie armaty manewrowały jak latające pioruny.
To co przewidział Championnet, stało się; neapolitańczyczy nie wiedząc zkąd przybywał nowy przeciwnik zdający się spadać z nieba, zaczęli pierzchać; Macdonald i Duchesme rozpoznali po wahaniu się nieprzyjaciela i zmniejszeniu jego strzałów że w wojsku generała Mack zaszło coś niespodziewanego i niezwykłego i że to coś było prawdopodobnie tem o czem mówił Championnet, nadeszła więc chwila spełnienia jego rozkazów. Macdonald przywrócił czworoboki w kolumny, Duchesme zrobił to samo, inni dowódzcy naśladowali go, czworoboki wyciągnęły się w kolumny i spoiły się jedne z drugiemi, jak zwoje trzech olbrzymich wężów, rozległo się straszliwe wezwanie do ataku, groźne bagnety zniżyły się, okrzyki niech żyje Rzeczpospolita! dały się słyszeć i neapolitańczycy przed napływem furia francese ustąpili.
— Pójdźmy przyjaciele! krzyknął Championnet do 500 ludzi, których pozostawił sobie w rezerwie, niech nie będzie powiedzianem że widzieliśmy walczących naszych braci a sami nie przyczyniliśmy się do zwycięztwa. Naprzód! I pociągając swych ludzi w straszliwe zamieszanie, on także zrobił swój wyłom w tym żyjącym murze.
Wśród tego wielkiego nieładu, gdzie tylko Bóg zdający się sam prowadzić za rękę rozmaite oddziały francuzkie, mógłby się zorjentować, o mało nie stało się wielkie nieszczęście. Po zniesieniu każden z swej strony neapolitańczyków, po usunięciu ich, korpus Kellermana i przybywający z Rieti to jest dragoni Kellermana i polacy Kniaziewicza, spotkali się i wzięli za dwa oddziały nieprzyjacielskie: dragoni nastawili szable, polacy zniżyli lance, kiedy w tym nagle dwaj młodzieńcy rzucili się w opróżnioną przestrzeń, wołając każdy z swej strony: Niech żyje Rzeczpospolita! i rzucili się w swe objęcia; ci dwaj młodzieńcy byli: ze strony Kellermana Hector Caraffa, który jak przypominamy sobie, udał się do Jouberta po posiłki; ze strony zaś Kniaziewicza i Pignatellego był Salvato Palmieri, który jadąc z Neapolu dla połączenia się z swym generałem, wpadł pomiędzy polaków i legion rzymski. Obadwaj znużeni długim wypoczynkiem, wiedzeni swą odwagą i nienawiścią, stanęli na czele kolumny i pierwsi do ataku uderzając z równą siłą, podobni do kosarzy, którzy wyszli każdy z przeciwnej strony pola, spotykają się na środku tegoż, tak oni spotkali się w środku armji neapolitańskiej i rozpoznali dość wcześnie, aby zapobiedz strzelaniu francuzów do polaków.
Jeżeli z naszego opisu czytelnicy powzięli właściwe wyobrażenie o charakterze dwóch młodych ludzi, pojmą łatwo z jaką radością po dwóch miesiącach rozdziału rzucili się sobie w objęcia w pośród okrzyku dziesięciu tysięcy głosów: Zwycięztwo! zwycięztwo!
I w istocie zwycięztwo było zupełne, trzy kolumny Duchesme’a i Macdonalda, jakoteż oddziały Kellermana i Kniaziewicza, dobiły się do środka armji neapolitańskiej, druzgocząc po drodze wszystko cokolwiek stawało im na przeszkodzie.
Championnet przybył dla dokończona porażki; była ona straszna, niepojęta, niepraktykowana. 30 tysięcy neapolitańczyków zwyciężonych, rozproszonych, uciekających w różnych kierunkach wydzierało się 12 tysiącom francuzów zwycięzców, kombinujących wszystkie swoje ruchy z nieubłaganą zimną krwią, aby za jednym zamachem znieść nieprzyjaciela trzy razy silniejszego od siebie.
Wśród tego strasznego upadku, wśród umarłych, umierających, ranionych, opuszczonych armat, otwartych furgonów, broni zalegającej plac, tysiącami poddających się jeńców, wodzowie zebrali się. Championnet uścisnął rękę Salvata Palmieri i Hectora Caraffy, robiąc obydwóch na placu bitwy dowódzcami brygady i pozostawiając im, jakoteż Macdonaldowi i Duchesmowu wszystkie zaszczyty zwycięztwa którem dowodzili. Uścisnął rękę Kellermana, Kniaziewicza, Pignatellego i powiedział że oni Rzym ocalili, ale że nie dosyć było ocalić Rzym, że należało jeszcze zawojować Neapol, tem samem nie trzeba dawać wytchnienia neapolitańczykom ale przeciwnie uparcie ich ścigać i przeciąć, jeżeli będzie można, wąwozy Abruzyjskie królowi neapolitańskiemu i jego armji.
W skutek planu przedstawionego pułkownikom, Championnet rozkazał najmniej zmęczonym oddziałom puścić się znów w pochód dla ścigania, a nawet wyprzedzenia nieprzyjaciela. Salvato Palmieri i Hector Caraffa ofiarowali się za przewodników korpusom, które przez Civita-Ducale, Tagliacozzo i Sora miały wkroczyć do królestwa Obojga Sycylji. Ofiarę ich Championnet przyjął. Maurycy Mathieu i Duhesme mieli dowodzić dwoma przedniemi strażami postępującemi, jedna przez Albano i Terrasino, druga przez Tagliacozzo i Sora. Będą mieć pod swemi rozkazami Kniaziewicza i Pignatellego, Lemaira, Rusca i Casabianca, których zawiadomią aby opuścili swoje stanowiska. W tym samym czasie Championnet i Kellerman zbiorą różne rozproszone oddziały, po drodze, zabiorą z sobą La Hura z Regnano, wstąpią do Rzymu, przywrócą rząd republikański, poczem armja francuzka, pospiesznym marszem uda się za przednią strażą, kierując wprost do Neapolu.
Po tej naradzie na koniach, pod golem niebem, stojąc we krwi, zajęto się zbieraniem trofeów zwycięztwa. Trzy tysiące umarłych leżało na polu bitwy, tyleż ranionych. 5.000 jeńców rozbrojonych i zaprowadzonych do Civita-Castellana, 8.000 strzelb porzuconych, 30 armat i 60 jaszczyków zostawionych przez artylerję i tyleż koni, usprawiedliwiały przepowiednię Championneta, który mówił że z dwoma miljonami nabojów, dziesięciu tysiącami francuzów, nigdy nie zabraknie armat. Nakoniec między bagażami i przyrządami obozowemi, zostawionemi w rękach armji republikańskiej znaleziono dwa furgony złota. Była to kasa armji królewskiej, wynosząca siedm miljonów.
Część wartości wekslu wydanego przez sir Williamsa na bank angielski, poręczony przez Nelsona, wypłaconego przez Backerów, miała posłużyć do wypłacenia żołdu armji francuzkiej.
Każdy żołnierz otrzymał sto franków. Wyszło na to miljon dwakroć sto tysięcy franków. Obrachowano część umarłych i rozdzielono ją między żyjących. Każdy kapral dostał 120 franków, każdy sierżant 150. każdy podporucznik 400, porucznik 600, kapitan 1.000, pułkownik 1.500, dowódzca brygady 2 500, każdy generał 4.000 franków. Podział ten nastąpił tego samego wieczoru, przy świetle pochodni, przez kasjera armji który od rozpoczęcia kampanji 1792 r. nie był nigdy tak bogatym. Wszystko to odbywało się na polu bitwy. Postanowiono odłożyć 15.000 franków na sprawienie nowego ubrania i obuwia dla żołnierzy, resztę odesłano, to jest prawie cztery miljony do Francji.
W liście do Dyrektorjatu, donosząc o swojem zwycięztwie i nazwiskach tych, którzy się odznaczyli, Championnet zdawał rachunek z trzech miljonów pięciu czy sześciu kroć stu tysięcy franków rozdzielonych i mających już swoje przeznaczenie; potem prosił panów dyrektorów aby go upoważnili do wzięcia tej samej sumy czterech tysięcy franków, jaką rozdzielił między innych generałów, ale nie pozwolił sobie wziąść ich samowolnie samemu.
Noc była nocą zabawy. Ranni tłumili jęki aby nie zasmucać towarzyszów broni, o umarłych zapomniano. Czyż nie dosyć im było że zginęli w dniu zwycięztwa?
Król siedząc w Rzymie wkrótce powrócił do swoich zwyczajów neapolitańskich. W sam dzień bitwy z eskortą 300 ludzi wybrał się na upolowanie dzika do Corento, a że niepodobieństwo było zebrać w Rzymie sfory dobrych psów, kazał w furgonach pocztowych sprowadzić swoje psy z Neapolu. Poprzedniego dnia wieczorem, odebrał od generała Mack depeszę z Baccano, pisaną o drugiej po południu; była ona w tych słowach:
„Najjaśniejszy Panie, mam zaszczyt donieść Waszej Królewskiej Mości, że dziś zaatakowałem przednią straż francuzką, która po silnej obronie została zniesioną. Nieprzyjaciel stracił pięćdziesięciu ludzi, a my dzięki Opatrzności, mamy tylko dwóch ranionych i jednego zabitego. Upewniają, mnie, że Championnet odważa się oczekiwać na mnie w Civitta-Castellana; jutro równo ze świtem ruszam na niego a jeżeli się nie cofnie, zmiażdżę go. O ósmej rano Wasza Królewska Mość usłyszy moje, a raczej swoje armaty i będzie mógł powiedzieć: taniec rozpoczęty. Dziś wieczorem korpus z 4,000 ludzi wyrusza dla opanowania wąwozów Ascoli, a ze świtem wyrusza taki sam dla opanowania wąwozów Terni aby zająć nieprzyjacielowi tył podczas kiedy ja będę atakował z frontu. Jutro, jeżeli się Bogu podoba, Wasza Królewska Mość będzie miał pomyślne wiadomości z Civitta-Castellana, a jeżeli będzie w teatrze, dowie się między dwoma antraktami że francuzi wypędzeni z państwa Rzymskiego. Mam zaszczyt pozostawać sługą Waszej Królewskiej Mości i t. d.

„Baron Mack.“

List ten sprawił wielką przyjemność królowi; odebrał go przy deserze, przeczytał głośno, zagrał w wista, wygrał sto dukatów od markiza Malaspina, co bardzo rozradowało Jego Królewską Mość, bo markiz Malaspina był ubogim, przespał się do szóstej, o szóstej obudzono go, o w pół do siódmej pojechał do Corento, przybył tam o dziesiątej, usłyszał strzały armatnie i powiedział:
— Otóż Mack morduje francuzów. Taniec rozpoczęty.
I rozpoczął polowanie, zabił swoją królewską ręką trzech dzików, powrócił w bardzo dobrym humorze, rzucił nieprzyjaznym wzrokiem na warownię św. Anioła, której trójkolorowa chorągiew wzrok mu raziła, wynagrodził i ugościł swoją eskortę, oznajmił że zaszczyci swoją obecnością teatr Argentina gdzie grano Matrimonio Segreto Cimarosy, i balet okolicznościowy pod tytułem: Wejście Aleksandra do Babilonu.
Rozumie się że Aleksandrem był Ferdynand.
Król jadł wytworny obiad w gronie swoich poufałych, księcia d’Ascoli, markiza Malaspino, księcia de la Salhandra, wielkiego łowczego przybyłego z psami z Neapolu, pierwszego koniuszego księcia de Migliano, księcia de Sora i księcia Borghese, i nakoniec swego spowiednika Mgra Rossi arcybiskupa z Nicosia, codziennie odprawiającego cichą mszę i co ośm dni dającego mu rozgrzeszenie.
O ósmej Najjaśniejszy Pan wsiadł do powozu i udał się do teatru Argentina oświetlonego à giorno; przygotowano dlań wspaniałą lożę, w sąsiednim pokoju ustawiono nakryty stół, aby w antrakcie między operą a baletem, mógł jeść swój makaron jak to robił w Neapolu. Wreszcie mówiono że widok ten będzie dodanym do zapowiedzianego na afiszu; sala była przepełniona widzami.
Wejście króla przyjęto głośnemi oklaskami.
J. k. Mość polecił w pałacu Farnese, aby mu przysłano do teatru Argentina kurjera mogącego przybyć od generała Mack, a reżysera teatru uprzedzono, aby był gotowym w galowym mundurze kazać podnieść kortynę i ogłosić że francuzi zostali wypędzeni z państwa Rzymskiego.
Król słuchał arcydzieła Gimarozy z roztargnieniem którego nie mógł opanować. Niepodlegający wrażeniom muzyki, tego wieczora był jeszcze obojętniejszym dla niej niż kiedykolwiek; wciąż mu się zdawało że słyszy ranniejsze armaty, i daleko baczniej wsłuchiwał się w każdy szelest pochodzący z korytarza jak w orkiestrę teatralną.
Po ukończeniu Matrimonio Segreto przy okrzykach hurra! całej sali, zasłona zapadła, wywołano kastrata Veluti, który chociaż już czterdziestoletni i bardzo pomarszczony za sceną, odgrywał z największem powodzeniem rolę kochanki; wyszedł on skromnie z wachlarzem w ręku, zdając się rumienić i z spuszczonemi oczami trzykrotnie skłonił się publiczności. Dwóch lokajów w wielkiej liberji wniosło do loży królewskiej stół nakryty do wieczerzy, stały na nim dwa kandelabry każdy o dwudziestu ramionach, a pomiędzy niemi wznosił się olbrzymi półmisek makaronu pokryty apetyczną warstwą pomidorów.
Teraz król rozpoczął swoje przedstawienie.
J. K. Mość wystąpił na przód loży, i z zwykłą swoją pantominą oznajmił publiczności rzymskiej, że będzie miała zaszczyt widzieć go jedzącego makaron na sposób poliszynella.
Publiczność rzymska mniej skłonna do głośnych objawów od neapolitańskiej, przyjęła to mimiczne ogłoszenie dosyć zimno; ale król zrobił znak parterowi mający znaczyć: Ani się spodziewacie, co zobaczycie a gdy zobaczycie wtenczas dopiero powiecie mi swoje zdanie. Potem odwracając się do księcia Ascoli:
— Zdaje mi się że jest jakaś intryga dziś wieczorem.
— W takim razie N. P. będziesz tryumfował nad jednym nieprzyjacielem więcej, odpowiedział mu dworak.
Król uśmiechem podziękował przyjacielowi, wziął w jedną rękę półmisek z makaronem, drugą ręką pomięszał pomidory z ciastem, ukończywszy zaś mieszaninę otworzył szeroko usta i tą samą ręką, gardzącą widelcem, spuścił w nie kaskadę makaronu mogący iść w zawody tylko z słynnym wodospadem Terni, którego generał Lemoine z rozkazu Championneta bronił przed neapolitańczykami.
Na ten widok rzymianie jakkolwiek poważni i mający wysokie wyobrażenie o godności najwyższej wybuchnęli głośnym śmiechem. Nie króla to już oni mieli przed oczami, był to Pasquino, był to Malforio, był to mniej jeszcze od nich, był to błazen Osque Pulcinella.
Król zachęcony tym śmiechem który uważał za oklaski, do połowy wypróżnił już salaterkę i szykując się do połknięcia reszty, był przygotowanym już do trzeciej kaskady, kiedy gwałtownie drzwi jego loży z trzaskiem, przeciwnym wszelkim zasadom etykiety, roztworzyły się tak, że król obrócił się z ustami otwartemi i ręką w powietrzu, aby zobaczyć jaki to bałwan pozwolił sobie przeszkadzać mu w środku tak ważnego zajęcia.
Tym bałwanem był generał Mack w własnej swojej osobie. Ale taki blady, taki przerażony, tak okryty kurzawą, że na sam jego widok, nie pytając nawet o nowiny, król upuścił salaterkę i obtarł palce batystową chustką.
— Czyżby?... zapytał.
— Niestety N. Panie! odpowiedział Mack.
Zrozumieli się. Król skoczył do salonu obok loży i zatrzasnął drzwi za sobą.
— N. Panie, powiedział generał, N. Panie, opuściłem pole bitwy, opuściłem armię, aby powiedzieć Waszej Królewskiej Mości, że nie ma chwili czasu do stracenia.
— Na co? zapytał król.
— Na opuszczenie Rzymu.
— Opuścić Rzym?
— Albo W. K. Mość narazi się iż francuzi pierw od niej będą w Abruzzyjskich wąwozach.
— Francuzi przedemną w Abruzzyjskich wąwozach! Managgia San-Genaro! Ascoli, Ascoli!
Książę wszedł do salonu.
— Powiedz reszcie żeby zostali do końca widowiska, rozumiesz? Ważną jest rzeczą aby ich widziano w loży i nie domyślano się niczego, a ty pójdź za mną.
Książe d’Ascoli objawił rozkaz królewski dworakom bardzo zaniepokojonym tem co zaszło, ale niedomyślającym się nawet prawdy; potem Ascoli powrócił do króla będącego już na korytarzu i wołającego:

— Ascoli, Ascoli, pójdźże niedołęgo! Czyż nie słyszałeś jak sławny generał Mack mówił, że nie mamy chwili do stracenia, albo ci synowie d...... francuzi będą przed nami w Sora.

Powrót.

Mack miał słuszność lękając się szybkich obrotów armii francuzkiej. Zaraz pierwszej nocy po bitwie, dwie przednie straże, jedna prowadzona przez Salvata Palmieri, druga przez Hectora Carafę, wymaszerowały drogą Civita-Ducale w nadziei przybycia, pierwsza do Sora przez Tagliacozzo i Caspitrello, druga przez Ceprano, Tivoli, Palestrynę, Valmoutone i Ferentinę dla zamknięcia neapolitańczykom wąwozów Abruzzyjskich.
Co do generała Championnet, ten po ukończeniu interesów w Rzymie miał pójść drogą Velletri i Terrasina przez błota Pontyńskie. Równo ze świtem rozkazawszy uwńadomić Lemoina i Casabianca o wczorajszem zwycięztwie i rozkazawszy im wyruszyć w pochód do Civita-Ducale i tam połączyć się z Macdonaldem i Duhesmem i wraz z nimi udać się w drogę do Neapolu, Championnet z 6,000 ludzi pojechał osobiście do Rzymu, przebył dwadzieścia pięć mil w ciągu jednego dnia, obozował w Storta, i nazajutrz o ósmej rano stawił się u bramy di Popolo, wszedł do Rzymu przy odgłosie wystrzałów na znak radości, z warowni św. Anioła, zwrócił się lewym brzegiem Tybru i dostał do pałacu Corsini, gdzie jak mu to przyrzekł baron Riescach wszystko zastał nienaruszone na swojem miejscu.
Tego samego dnia kazał ogłosić taką proklamację:
„Rzymianie! Przyrzekłem wam że przed upływem dwudziestu dni powrócę do Rzymu, dotrzymałem wam słowa powracam siedmnastego.
„Armia despoty neapolitańskiego odważyła się wydać bitwę armii francuzkiej.
„Jednej potyczki wystarczyło do zniesienia jej, możecie widzieć jej szczątki uciekające do Neapolu; gdzie już ich nasze zwycięzkie legie poprzedziły.
„3,000 zabitych i 5,000 ranionych okrywało wczoraj pole bitwy w Civitta-Castellana; zabitych pochowa się uczciwie jako żołnierzy poległych na placu bitwy; ranieni będą uważani jak bracia; czyż nie jesteśmy nimi wszyscy w obliczu Boga który nas stworzył.
„Trofeami naszego zwycięztwa jest pięć tysięcy jeńców, ośm chorągwi, czterdzieści dwie armaty, ośm tysięcy strzelb, wszystka amunicja, wszystkie bagaże, wszystkie przyrządy obozowe i nakoniec kasa armii neapolitańskiej.
„Król neapolitański uciekł do swojej stolicy gdzie powraca ze wstydem wśród złorzeczenia ludu i pogardy świata całego.
„Jeszcze raz Bóg zastępów pobłogosławił naszej sprawie. — Niech żyje Rzeczpospolita!

„Championnet“.

Tego samego dnia rząd republikański został przywrócony w Rzymie, dwaj konsulowie Mattei i Zaccalone tak cudownie ocaleni, powrócili na swoje urzęda, a w zastępstwie grobu Dufanta zniszczonego na hańbę ludzkości przez pospólstwo rzymskie, wzniesiono sarkofag gdzie w braku jego szczątków rzuconych psom, napisano jego chwalebne imię.
Jak to powiedział Championnet, król neapolitański uciekł; ale ponieważ niektóre ustępy charakterystyczne tej ucieczki zostały nieznane naszym czytelnikom, gdybyśmy poprzestali na ogłoszeniu samego tylko faktu jak to zrobił Championnet w swojej proklamacji, prosimy więc aby nam pozwolono towarzyszyć jego ucieczce.
Przed drzwiami teatru Argentina Ferdynand zastał swój powóz, wskoczył do niego z generałem Mack, wołając na Ascolego żeby siadł z nimi Mack z uszanowaniem zajął przednie siedzenie.
— Siadaj w głębi generale, powiedział król, nie mogąc pozbyć się swej złośliwości, nie zastanawiając się że szydzi sam z siebie, zdaje mi się że i tak będziesz musiał dosyć drogi zrobić cofając się, nie rozpoczynaj więc dopóki tego nie potrzeba.
Mack westchnął i usiadł przy królu.
Książe d’Ascoli zajął przednie siedzenie.
Dojeżdżano do pałacu Farnezów; przybył z Wiednia kurjer przywożący depeszę od cesarza austrjackiego. król pospiesznie ją otworzył i czytał:
„Ukochany bracie, kuzynie, wuju i sprzymierzeńcze. Pozwól mi powinszować ci serdecznie powodzenia twojej armji i tryumfalnego wejścia do Rzymu“.
Król nie czytał więcej.
— A! powiedział, w samą porę przybyło, i schował depeszę do kieszeni. Potem oglądając się:
— Gdzież jest kurjer przywożący ten list? zapytał.
— Oto jestem, N. Panie, powiedział kurjer zbliżając się.
— A! to ty przyjacielu, masz za fatygę, powiedział król i dał mu swoją sakiewkę.
— Czy W. K. Mość raczy dać odpowiedź memu dostojnemu panu?
— Rozumie się, ale nie mając czasu pisać dam ci ją ustną. Wszak prawda Mack że nie mamy czasu?
Mack spuścił głowę.
— Mniejsza o to, mogę upewnić W. K. Mość że mam doskonałą.. pamięć.
— Tak, iż jesteś pewnym, że wszystko co ja powiem powtórzysz swemu dostojnemu władzcy?
— Nie zmieniwszy ani syllaby.
— A więc, powiedz mu odemnie, czy dobrze rozumiesz, odemnie?
— Rozumiem N. Panie.
— Powiedz mu że jego brat, kuzyn i sprzymierzeniec, król Ferdynand jest osłem.
Kurjer przerażony cofnął się.
— Nie zmieniaj ani jednej syllaby, ciągnął dalej król, a powiesz największą prawdę jaka kiedykolwiek z twoich ust wyszła.
Kurjer zdumiony oddalił się.
— A teraz ponieważ już wszystko powiedziałem co miałem do powiedzenia J. C. Mości cesarzowi austrjackiemu, jedmźy.
— Śmiem zwrócić uwagę W. K. Mości, powiedział Mack, że niebezpiecznie jest przybywać płaszczyzny Rzymu powozem.
— A jakże chcesz żebym je przebył, piechotą?
— Nie, ale konno.
— Konno! a dla czego konno?
— Bo powozem W. K. Mość jest zmuszoną wciąż jechać głównemi drogami, kiedy tymczasem konno, w razie potrzeby, W. K. M. może zjechać na bok. Będąc tak wybornym jeźdźcom jak W. K. Mość, jadąc na dobrym koniu, nie będzie się obawiać nieprzyjemnych spotkań.
— A! malora! wykrzyknął król, więc można je mieć?
— Nie jest to prawdopodobne, ale powinienem uprzedzić W. K. Mość, że ci podli Jakobini odważyli się powiedzieć, iż gdyby król wpadł w ich ręce.
— To cóż?
— To powiesiliby go na pierwszej latarni gdyby to było w mieście, na pierwszem drzewie, gdyby to było w polu.
— Uciekajmy d’Ascoli. uciekajmy! A wy próżniaki co tam robicie? Dwa konie! dwa konie! najlepsze! Rozbójnicy zrobiliby tak jak mówią! Ale jednakże nie możemy aż do Neapolu jechać konno?
— Nie, N. Panie, odpowiedział Mack, ale w Albano można nająć powóz pocztowy.
— Masz słuszność. Buty! Nie mogę jechać pocztą w jedwabnych pończochach. Buty! słyszysz głupcze!
Kamerdyner pobiegł na schody i powrócił z parą długich butów.
Ferdynand włożył buty w powozie, troszcząc się o swego przyjaciela d’Ascoli tyle jak by go nie było wcale. Kiedy kładł drugi but przyprowadzono dwa konie.
— Na koń d’Ascoli! Na koń! powiedział Ferdynand. Co u djabła robisz tam w kącie powozu, zdaje mi się, Boże odpuść, że ty śpisz!
— Eskortę z dziesięciu ludzi, krzyknął Mack, i płaszcz dla króla!
— Dobrze, powiedział król, wsiadając na konia, eskortę z dziesięciu ludzi i płaszcz dla mnie!
Podano mu płaszcz koloru ciemnego, ubrał się weń natychmiast. Mack także dosiadł konia.
— Ponieważ nie uspokoję się aż będę widział W. K. Mość za murami miasta, upraszam o pozwolenie towarzyszenia jej do bramy San Giovanni.
— Czy sądzisz generale że grozi mi jakie niebezpieczeństwo w mieście?
— Przypuśćmy to co nie jest przypuszczalne.
— Do djabła! mruknął król, zawsze przypuszczajmy.
— Przypuśćmy że Championnet miał czas uwiadomić dowódzcę warowni św. Anioła i że jakobini strzegą bram miasta.
— To być może, krzyknął król, bardzo być może, jedźmy.
— Jedźmy, powiedział Mack.
— No, gdzież jedziesz generale?
— Prowadzę cię N. Panie jedyną bramą którą nie spodziewają się abyś wyjechał, gdyż jest właśnie wprost przeciwną bramie do Neapolu, prowadzę cię do bramy di Popolo, wreszcie jest ona najbliżej; najgłówniej nam chodzi o to, aby jak najprędzej wydostać się z Rzymu, objeżdżamy okopy i za kwadrans jesteśmy u bramy San-Giovanni.
— Jednakże ci hultaje francuzi muszą być chytrzejsi od djabła, kiedy tak zręcznego śmiałka jak ty pobili.
Prowadzono tę rozmowę jadąc i dostano się do końca Rippeto. Król schwycił za uździennicę konia generała Mack.
— Hola generale! rzekł, co znaczą ci wszyscy ludzie wchodzący bramą di Popolo?
— Gdyby trzydzieści mil można przebiedz w pięć godzin, powiedziałbym że to uciekający żołnierze W. K Mości.
— To oni generale! to oni! ty nie znasz tych zuchwalców! Gdy chodzi o ucieczkę biegną tak jakby im skrzydła u nóg wyrastały.
Król nie mylił się, było to czoło uciekających którzy więcej jak dwie mile ubiegli na godzinę i powracali do Rzymu; król zasłonił twarz płaszczem i przejechał niepoznany.
Za miastem mała trupa skierowała się na prawo, jechała obwodem Aureliana, minęła bramę San-Lorenzo, potem bramę Maggiore i nakoniec przybyła do bramy San-Giovanni gdzie król, szesnaście dni przedtem z taką okazałością przyjmował klucze miasta.
— A teraz, powiedział Mack, oto droga, za godzinę N. Panie będziesz w Albano, a w Albano nie ma już dla ciebie niebezpieczeństwa.
— Opuszczasz mnie generale?
— N. Panie, moim obowiązkiem przedewszystkiem, było myśleć o królu, teraz zaś moim obowiązkiem jest myśleć o armii.
— Idź i zrób jak najlepiej, tylko co bądź się stanie, żądam abyś pamiętał, że to nie ja chciąłem wojny, i że to nie ja pokrzyżowałem twoje interesa, jeżeli je miałeś w Wiedniu, sprowadzając cię do Neapolu.
— Niestety! to prawda N. Panie. Jestem gotów zaświadczyć że to królowa wszystko zrobiła. A teraz, niech cię Bóg strzeże, N. Panie!
Mack ukłonił się królowi, puścił konie galopem i powracał drogą jaką przebyli.
— I ty, mruknął król, kłując swego konia ostrogą i całym pędem puszczając się na drogę Albano — i ty, niech cię djabli porwą niedołęgo!
Widzimy więc, że od dnia zebrania rady państwa, król nie zmienił zdania o swoim głównym dowódzcy.
Pomimo największych usiłowań orszak nie mógł podążyć za królem i księciem d’Ascoli; dwaj dostojni jeźdźcy za prędko jechali, a Ferdynand do którego stosował się d’Ascoli, za nadto się obawiał aby go nie miał wkrótce wyprzedzić; zresztą należy powiedzieć, że król tak mało ufał swoim poddanym, iż przypuszczając jakieś nieszczęście w drodze, na ich pomoc zupełnie nie liczył, a kiedy król i jego towarzysz przybyli do Albano, orszak ich już dawno powrócił do miasta.
Przez całą drogę króla przejmował strach paniczny.
Jeżeli jest miejsce na świecie przedstawiające szczególniej w nocy widoki fantastyczne, to wioska rzymska z swemi zniszczonemi wodociągami, zdającemi się być szeregiem olbrzymów postępujących w ciemnościach, ich grobami ukazującemi się nagle to na prawo, to znów na lewo, i swoim szmerem tajemniczym, jakoby jęki cieniów zamieszkujących je. Co chwila Ferdynand zbliżał swego konia do swego towarzysza, ściągał cugle aby być gotowym do przesadzenia rowu i zapytywał: — Czy widzisz Ascoli? — Czy słyszysz Ascoli? — I Ascoli spokojniejszy, bo odważniejszy od króla, patrzy! i odpowiadał: — Nic nie widzę N. Panie — słuchał i odpowiadał: — Nic nie słyszę N. Panie. A Ferdynand z swoim zwykłym cynizmem dodawał:
— Mówiłem generałowi Mack, że nie jestem pewnym czy jestem odważny; a więc teraz mam już zdanie ugruntowane w tej mierze, z pewnością nim nie jestem!
W ten sposób jechano do Albano; dwaj uciekający przebyli drogę z Rzymu w niespełna godzinę; wszystkie bramy były pozamykane, pocztowa tak jak inne. Książe d’Ascoli poznał ją po napisie nad bramą, zsiadł z konia i zaczął się głośno dobijać. Poczthalter śpiący już od trzech godzin, przyszedł otworzyć mrucząc w bardzo złym humorze; ale d’Ascoli wyrzekł magiczny wyraz wszystkie drzwi otwierający:
— Uspokój się będziesz dobrze zapłacony.
Twarz poczthaltera natychmiast rozpogodziła się.
— Czem mogę służyć Waszym Ekscelencjom? zapytał.
— Powozem, trzema pocztowemi końmi i pocztyljonem umiejącym zręcznie powozić, powiedział król.
— Za kwadrans wszystko to będzie gotowe. — Może tymczasem panowie raczą wejść do mego pokoju.
— Tak, tak, rzekł król, mając pewien projekt na myśli, masz słuszność. Pokoju, pokoju natychmiast.
— A cóż zrobić z końmi Waszych Ekscelencji?
— Odprowadź je do stajni, przyjdą je odebrać w mojem imieniu, w imieniu księcia d’Ascoli, czy rozumiesz?
— Tak Ekscelencjo.
Książe d’Ascoli spojrzał na króla.
— Wiem co mówię, mruknął Ferdynand, chodźmy, nie traćmy czasu.
Gospodarz zaprowadził ich do pokoju i zapalił dwie świece.
— To najgorsze, że posiadam tylko kabrjolet.
— Niech będzie kabrjolet jeżeli jest mocny.
— Mocny, Ekscelencjo, możnaby nim dojechać do piekła.
— Jadę tylko na pół drogi, a zatem wszystko jest dobrze.
— Więc Ekscelencje kupują mój kabrjolet?
— Nie, ale zostawiają ci dwa konie, wartujące 1,500 dukatów, głupcze.
— Więc konie są moje?
— Jeżeli ich od ciebie nie zażądają. Gdyby jednak zażądano, zapłacą ci twój kabrjolet, ale spiesz się.
— Natychmiast Ekscelencjo.
I gospodarz widząc króla bez płaszcza, obsypanego orderami, oddalił się cofając i kłaniając się aż do ziemi.
— Bardzo dobrze, powiedział książę d’Ascoli, ordery W. K. Mości wywarły swój skutek, usłużą nam natychmiast.
— Tak sądzisz d’Ascoli?
— W. K. Mość sama to widziała, nie wiele brakowało aby nasz gospodarz wyszedł na czworakach.
— No, mój kochany d’Ascoli, powiedział król najpieszczotliwszym głosem, nie domyślasz się co masz zrobić.
— Ja N. Panie?
— Ale nie, ty może nie zechcesz...
— N. Panie, rzekł poważnie d’Ascoli, ja zechcę wszystko, czego W. K. Mość zażąda.
— O! ja wiem że ty gotów jesteś poświęcić się dla mnie, że jesteś moim jedynym przyjacielem, wiem dobrze że ty jesteś jedynym człowiekiem którego mogę prosić o podobną przysługę.
— Więc to coś bardzo trudnego?
— Tak trudnego — że gdybyś ty był na mojem miejscu a ja na twojem, nie wiem czy zrobiłbym dla ciebie to o co chcę prosić iżbyś dla mnie uczynił.
— O! N. Panie, to nie jest żaden dwód, odpowiedział d’Ascoli z lekkim uśmiechem.
— Zdaje mi się że wątpisz o mojej przyjaźni, to źle.
— Obecnie najważniejszem jest N. Panie, odparł książę z najwyższą godnością, abyś W. K. Mość nie wątpił o mojej.
— O! jak mi dasz ten dowód jeszcze, o niczem już nie będę wątpił, przyrzekam ci to.
— Jakiż to jest dowód, N. Panie? Zwracam uwagę W. K. Mości, że traci dużo czasu nad rzeczą prawdopodobnie bardzo prostą.
— Bardzo prostą, bardzo, wyszeptał król; czy wiesz czem ci rozbójnicy jakobini odważyli się zagrozić mi?
— Tak, że powieszą W. K. Mość, jeżeli wpadnie w ich ręce.
— A więc! mój kochany przyjacielu! mój kochcny d’Ascoli! A więc! musimy zamienić nasze ubrania.
— Tak, powiedział książę, ażeby jeżeli jakobini nas pochwycą...
— Rozumiesz; jeżeli nas pochwycą, sądząc żęty jesteś królem, zajmą się tylko tobą; ja tymczasem umknę, i wtedy odkryjesz im się. Nie narażając się na zbyt wielkie niebezpieczeństwo, spłynie na ciebie chwała ocalenia, twego króla. Czy rozumiesz?
— Nie chodzi tu wcale o mniejsze lub większe niebezpieczeństwo na jakie się narażam, chodzi tylko o wyświadczenie przysługi W. K. Mości. I książę d’Ascoli zdejmując swoje ubranie, podał je królowi, mówiąc: — Daj mi twoje N. Panie.
Król, jakkolwiek wielki egoista, uczuł się jednak wzruszony tem poświęceniem, objął księcia i przycisnął do serca, potem zdejmując swoje ubranie, pomagał księciu do włożenia go z zręcznością i pośpiechem doświadczonego kamerdynera, zapinając je od góry do dołu, pomimo stawianego przez d’Ascolego oporu.
— No, teraz ordery, powiedział król. Zaczął od orderu św. Jerzego Konstantyńskiego noszonego na szyi. Czy ty nie jesteś komandorem św. Jerzego? zapytał król.
— Tak N. Panie, ale bez komandorstwa. W. K. M. zawsze przyrzekał, utworzyć takowe dla mnie i starszych synów mojej rodziny.
— Ustanawiam je d’Ascoli, ustanawiam z 4,000 dukatów rocznego dochodu, czy słyszysz?
— Dziękuję N. Panie.
— Pamiętaj przypomnieć mi o tem, bo ja gotów jestem zapomnieć.
— Tak, powiedział książę z odrobiną goryczy, W. K. Mość jest roztargnioną, wiem o tem.
— Cicho! nie mówmy o moich błędach w takiej chwili, nie byłoby to wspaniałomyślnie; ale masz przynajmniej order Marji Teresy?
— Nie N. Panie, nie posiadam tego zaszczytu.
— Każę ci go ofiarować przez mego zięcia, bądź spokojnym. Więc ty, mój biedny d’Ascoli, posiadasz tylko św. Januarjusza?
— Św. Januarjusza nie posiadam tak samo jak i Marji Teresy.
— Ty nie masz św. Januarjusza?
— Nie N. Panie.
— Ty nie masz św. Januarjusza? Cospetto! ależ to wstyd. Daję ci go d’Ascoli, daję ci ten, którego gwiazda jest przy ubraniu, zasłużyłeś na niego. Jak to ubranie ładnie na tobie wygląda, jakby było dla ciebie robione.
— W. K. Mość może nie uważał że gwiazda jest z brylantami?
— Owszem.
— Że jest warta około 6,000 dukatów.
— Pragnąłbym iżby była warta 10,000.
Teraz król wziął na siebie ubranie księcia, na którym w istocie była zawieszona tylko srebrna gwiazda św. Jerzego i zapiął je żwawo.
— To szczególne, powiedział, jak ja się czuję swobodnym w twojem ubraniu d’Ascoli; nie wiem czemu ale tamto dusiło mnie, ah!... I król odetchnął całą piersią.
W tej chwili usłyszano zbliżające się kroki poczthaltera. Król pochwycił płaszcz i gotował się okryć nim księcia.
— Co W. K. Mość robi, zawołał d’Ascoli.
— Podaję ci płaszcz, N. Panie.
— Ależ nie pozwolę nigdy żeby W. K. Mość...
— Owszem pozwolisz!
— Jednak N. Panie...
— Cicho!
Wszedł poczthalter.
— Konie i powóz ich Ekscelencji już są gotowe.
Potem stanął zdziwiony; zdawało mu się że między dwoma podróżnymi nastąpiła jakaś zmiana, że ubiór haftowany i ordery zmieniły właściciela. Podczas tego król wkładał płaszcz na ramiona d’Ascolego.
— Jego Ekscelencja, powiedział król, aby uniknąć utrudzenia w drodze, obciąłby zapłacić pocztę aż do Terracino.
— Nic łatwiejszego, odrzekł poczthalter, mamy ośm stacji pocztowych, ćwierć mili po dwa franki za konia, to trzynaście dukatów; dwa konie posiłkowe po dwa franki, to jeden dukat; razem czternaście dukatów. Ile Wasze Ekscelencje płacą pocztylionom?
— Dukata, jeżeli jadą dobrze; tylko pocztylionów nie płacimy z góry, jechaliby powoli gdyby byli zapłaceni.
— Za dukata na wino, powiedział pocztbalter kłaniając się d’Ascolemu, Wasza Ekscelencja powinna jechać jak król.
— Tak właśnie, krzyknął Ferdynand, jego Ekscelencja chce jechać tak jak król.
— Ale sądzę, mówił poczthalter, wciąż zwracając się do Ascolego, że jeżeli Waszej Ekscelencji tak pilno, możnaby przodem wysłać kurjera dla przygotowania koni.
— Posyłaj, posyłaj! wołał król. Jego Ekscelencja zapomniał o tem. Dukata dla kurjera, pół dukata za konia, to cztery dukaty więcej za konia; czternaście a cztery, to ośmnaście dukatów; oto masz dwadzieścia. Przewyżka będzie za zamięszanie jakie sprawiliśmy w twoim zajeździe.
I król szukając w kieszonce od kamizelki księcia, zapłacił pieniędzmi księcia, śmiejąc się z figla jaki mu wypłatał.
Gospodarz wziął świecę i świecił d’Ascolemu, Ferdynand zaś pełen troskliwości mówił:
— Niech Wasza Ekscelencja uważa, tutaj jest schodek; niech Wasza Ekscelencja uważa, brakuje jednego stopnia u schodów; niech Wasza Ekscelencja uważa, bo drewno leży na drodze.
Przybywszy do powozu, d’Ascoli, zapewne z przyzwyczajenia, odsunął się aby król siadł pierwszy.
— Nigdy, nigdy, wołał król, kłaniając się i zdejmując kapelusz. Ja dopiero po Waszej Ekscelencji.
D’Ascoli wsiadł pierwszy i chciał zająć miejsce z lewej strony.
— Z prawej Ekscelencjo, z prawej, mówił król, dla mnie i tak wiele zaszczytu że jadę w jednym powozie z Waszą Ekscelencją. I wsiadając po księciu, usiadł z lewej strony.
Pocztylion wskoczył zręcznie na konia, i powóz potoczył się galopem w kierunku Velletri.
— Wszystko zapłacone aż do Terracino, z wyjątkiem pocztyliona i kuryera, krzyknął za nim poczthalter.
— Jego Ekscelencja daje podwójny tryngield.
Na to zachęcające przyrzeczenie pocztylion trzasnął z bicza, kabriolet poleciał galopem, wyprzedzając cienie poruszające się z obydwóch stron drogi z nadzwyczajną szybkością. Te cienie zaniepokoiły króla.
— Przyjacielu, zapytał pocztyliona, co to za ludzie udający się tą samą co i my drogą i którzy tak biegną jak oparzeni.
— Ekscelencjo, odrzekł pocztylion, podobno dziś była bitwa pomiędzy francuzami i neapolitańczykmi. Neapolitańczycy zostali pobici i oto uciekają.
— Na honor, powiedział król do Ascolego, sądziłem że jesteśmy pierwszymi; wyprzedzono nas. To upokarzające 1 Co za szybkość w nogach mają te chłopcy 1 Sześć franków tryngieldu pocztylionie, jeżeli ich wyminiesz.
Podczas kiedy na drodze z Albano do Velletri król walczył o szybkość z swymi poddanymi, królowa Karolina wiedząc tylko o powodzeniu swego dostojnego małżonka, nakazała podług jego życzenia, odśpiewać Te Deum we wszystkich kościołach i kantaty we wszystkich teatrach. Każda stolica: Paryż, Wiedeń, Londyn, Berlin, ma swych okolicznościowych poetów; ale przyznajemy głośno na chwałę muz włoskich, żaden kraj pod względem pochwał rymowanych nie może wytrzymać porównania z Neapolem. Zdawało się że z chwilą odjazdu króla, a szczególniej jego powodzenia, odkryło się powołanie dwóch albo trzech tysięcy poetów. Była to ulewa kantat, sonetów, czterowierszy, dwuwierszy, która groziła prawdziwym potopem. Doszło do tego, iż uważając za zbyteczne zajmować tem urzędowego poetę dworu signora Vacca, ponieważ tej pracy już tylu innych się poświęciło, królowa wezwała go do Cazerte i poleciła z trzechset sztuk wierszy przybywających ze wszystkich dzielnic Neapolu wybrać dziesięć albo dwanaście wypracowań poetycznych zasługujących na przeczytanie w teatrze, na nadzwyczajnych wieczorach w zamku i na zwykłych posiedzeniach w salonie. Tylko słusznem rozporządzeniem królowej uznano, że daleko więcej było męczącem czytać dziesięć lub dwanaście tysięcy wierszy dziennie, aniżeli napisać pięćdziesiąt a nawet sto, zważywszy łatwość języka włoskiego do tego rodzaju pracy, postanowiono zatem na cały czas trwania tego napływu poetycznego i pracy od której mógłby się uchylić, podwoić płacę signora Vacca.
Dzień 9 Grudnia 1798 r. stanowił epokę pomiędzy pracowitemi dniami, które go poprzedziły. Il signor Vacco zebrał na raz 900 rozmaitych sztuk, 150 od, 100 kantat, 320 sonetów, 215 akrostychów, 48 czterowierszy i 75 dwuwierszy. Jedna kantata do której Cimarosa natychmiast dorobił muzykę, cztery sonety, trzy akrostychy, jeden czterowiersz i dwa dwuwiersze osądzono za godne przeczytania w sali teatralnej w zamku Cazerte. gdzie tego samego wieczora było przedstawienie nadzwyczajne. Przedstawienie to składało się z Horacyuszów i Kuracyuszów Dominika Cimarosy i jednego z trzystu baletów utworzonych we Włoszech pod tytułem: Ogrody Armidy.
Odśpiewano kantatę, deklamowano dwie ody, przeczytano cztery sonety, trzy akrostychy, czterowiersze i dwa dwuwiersze składające zapas poetyczny tego wieczora, a to w obec 600 widzów których mogła sala pomieścić, kiedy oznajmiono królowej że kurjer przywdizł list od jej dostojnego małżonka. List ten zawierający wiadomości z teatru wojny, miał zostać zakomunikowanym zgromadzonym.
Klaskano w ręce, domagano się natychmiastowego odczytania listu. Rozumny kawaler Ubaldo przygotowany za świśnięciem swej stalowej pałeczki rozpędzić potwory strzegące wejścia do pałacu Armidy, zamiast tego wszystkiego musiał przeczytać publiczności list królewski.
Zbliżył się okryty zbroją, z hełmem ozdobionym kitą czerwoną i białą, kolorami narodowemi królestwa Obojga-Sycylii, skłonił się trzykrotnie i pocałował z uszanowaniem podpis. Potem głośnym i dobitnym głosem przeczytał spektatorom list następujący:
„Kochana żono! Dziś rano byłem na polowaniu w Cornetto, gdzie przygotowano dla mnie wykopaliska z grobów etruskich, jak utrzymują, pochodzące z najodleglejszej starożytności. Byłoby to wielką uroczystością dla sir Williamsa, gdyby nie był leniwie pozostał w Neapolu; a ponieważ mam w Cumes, w Sant-Agata dei Goti i w Nola, groby o wiele starsze niż ich groby etruskie, pozostawiłem moich uczonych aby grzebali dopóki im się podoba, a sam pojechałem prosto na schadzkę myśliwską.
„Podczas kiedy trwało to polowanie więcej męczące a mniej obfitujące w zwierzynę niż moje polowania w Persano albo Astroni, ponieważ zabiłem tylko trzech dzików z których jeden w nagrodę rozdarł trzech moich najlepszych psów, a ważył dwieście rottoli, słyszeliśmy armaty w stronie Civitta-Castellana; to Mack bił francuzów, właśnie w tym samym punkcie gdzie mówił nam że ich pokona, co jak widzisz przynosi wielki zaszczyt jego nauce strategicznej. O godzinie w pół do czwartej, kiedy powracałem z polowania do Rzymu, huk armat nie ustał jeszcze; zdaje się że francuzi się bronią, ale niema w tem nic niepokojącego, ponieważ jest ich tylko ośm tysięcy, a Mack ma 40,000 żołnierza.
„Piszę do ciebie kochana małżonko i nauczycielko przed obiadem. Oczekiwano mnie dopiero o siódmej, przybyłem pół godziny wcześniej, i chociaż jestem bardzo głodny, nie zastawszy obiadu gotowego, jestem zmuszony czekać; ale jak widzisz staram się przyjemnie zużytkować te pół godziny pisząc do ciebie.
„Po obiedzie jadę do teatru Argentina, gdzie usłyszę Il Matrimonio Segreto i zobaczę balet na moją cześć ułożony. Jest on pod tytułem Wejście Aleksandra do Babilonu. Czyż potrzebuję ci mówić, tobie co jesteś uosobioną uczonością, że to jest delikatna alluzja do mojego wejścia do Rzymu? Jeżeli balet jest takim jak mnie upewniają, przyślę jego twórcę do Neapolu aby go wystawił w teatrze San-Carlo.
„Wieczorem oczekuję wiadomości o świetnem zwycięztwie; po odebraniu jej natychmiast wyślę do ciebie kurjera. Teraz nic mi nie pozostaje, jak życzyć tobie i naszym ukochanym dzieciom zdrowia podobnego mojemu i proszę Boga aby was miał w swojej świętej opiece.

„Ferdynand B.“

Widocznem jest że część najważniejsza listu niknie zupełnie obok części podrzędnej; daleko więcej mówił on o polowaniu królewskiem na dziki aniżeli o bitwie wydanej przez Macka. Ludwik XIV w swojej dumie samowładczej wyrzekł pierwszy: Państwo to ja; ale zasada ta zanim jeszcze wypowiedziana przez Ludwika XIV była już tak jak i później zasadą wszystkich despotycznych monarchii.
Pomimo swej barwy egoistyczne], list Ferdynanda sprawił wrażenie jakiego oczekiwała królowa, bo nikt nie odważał się nie podzielać nadziei J. K. Mości co do rezultatów bitwy.
Po skończeniu baletu, opróżnieniu teatru, pogaszeniu światła, po zajęciu przez zaproszonych powozów mających odwieść ich do domków wiejskich w okolicach Cazerte i Santa-Maria, królowa powróciła do swoich pokojów, z poufnemi jej osobami, które mieszkając w zamku zostały na wieczerzy i czuwały z nią. Osobami temi były przed wszystkiemi Emma, damy honorowe będące na służbie, sir Williams, lord Nelson który dopiero przed czterema dniami powrócił z Liwornu, gdzie wysłał 8.000 ludzi generała Nazelli; książę Castel Cicala którego wysoka godność podnosiła prawie do wysokości dostojnego towarzystwa zapraszającego go do swego stołu i szlachetnych współbiesiadników z którymi zasiadał, chociaż rzemiosło jego stawiło go wiele niżej od lokajów posługujących mu; był też Acton, który nie łudząc się co do ciążącej nad nim odpowiedzialności, od jakiegoś czasu podwoił swoje starania i szacunek dla królowej, czując dobrze, że w dniu niepomyślnych wypadków, jeżeli ten dzień nadejdzie, królowa będzie jego jedyną obroną; nakoniec tego wieczoru jako goście nadzwyczajni, były dwie stare księżniczki. Królowa pamiętając o zaleceniu swego małżonka, aby nie zapomniała że panie Victoria i Adelajda były córkami króla Ludwika XV, zaprosiła je na tydzień do Cazerte z siedmiu oficerami składającemi straż przyboczną. Ci chociaż nie wcieleni do armii neapolitańskiej, mieli według zalecenia króla pobierać żołd w randze poruczników, stołować się i mieszkać z oficerami służbowymi, być częstowanymi przez nich, podczas gdy stare księżniczki były podejmowane przez królowę; tylko aby uczcić stare damy nawet w osobach ich straż składających, miały one zezwolenie co wieczór zaprosić na wieczerzę z sobą jednego z swej straży, który tego wieczora był ich kawalerem honorowym.
Przybyły one wczoraj i od wczoraj rozpoczęła się serja zaproszeń od pana de Boccheciampe. Tego wieczora przypadała kolej na Jana Chrzciciela de Cesar, a że księżniczki po wyjściu z teatru oddaliły się na chwilę do swoich pokojów, de Cesare, który na parterze był także obecny widowisku, poszedł po nie do ich apartamentu, aby razem wejść do królowej i być przedstawionym jej i jej dostojnym gościom.
Powiedzieliśmy że Boccheciampe należał do szlachty korsykańskiej, a de Cesare do starożytnej rodziny caporali to jest dawnych dowódzców wojskowych departamentalnych, i że obydwaj prezentowali się bardzo dobrze. W reszcie przy dobrym pozorze o którym wiedział doskonale, tego wieczora de Cesare dodał do swojej toalety wszystko co można dodać do toalety porucznika z ładną twarzą, 23 latami i odznaczającą się powierzchownością.
Jednakże to piękne dwudziestotrzech letnie oblicze, powierzchowność jakkolwiek odznaczająca się, nie usprawiedliwiała zupełnie okrzyku wydanego na jego widok przez królowę, powtórzonego przez Emmę, sir Williamsa, Actona i prawie wszystkich zgromadzonych.
Okrzyk ten był po prostu okrzykiem zdziwienia wywołanego nadzwyczajnem podobieństwem Jana Chrzciciela de Cesare z Franciszkiem księciem Kalabrji. Była to ta sama płeć różowa, te same oczy jasno-niebieskie, blond włosy, tylko cokolwiek ciemniejsze, ta sama postać może tylko wyższa cokolwiek.
De Cesar który nigdy nie widział następcy tronu, a tem samem nie domyślał się swego podobieństwa do syna królewskiego, Cesar tem hałaśliwem przyjęciem jakiego się nie spodziewał, z początku zmięszał się, ale wybrnął z tego jak człowiek dowcipny, mówiąc że książę przebaczy mu mimowolną śmiałość tego podobieństwa, a królowa zaś, ponieważ wszyscy poddani są jej dziećmi, nie powinna mieć do tych urazy, którzy mają dla niej nietylko uczucie ale i podobieństwo syna.
Wieczerza była wesoła, a to dla tego że wszyscy byli przekonani jak król, że o tej godzinie armaty przez niego słyszane oznajmiały porażkę francuzów. Ci którzy nie byli tak stanowczo przekonani a przynajmniej byli niespokojniejszymi od innych, usiłowali nadać uśmiechnięty wyraz swojej twarzy.
Tylko Nelson, pomimo ognistego wzroku jakim go pochłaniała Emma Lyona, zdawał się roztargnionym i nie mięszał się zupełnie do chóru ogólnej radości, jakim pochlebiano nienawiści i dumie królowej. W końcu Karolina zauważyła niepokój zwycięzcy Abukiru, a że nie mogła go przypisać srogości Emmy, postanowiła dowiedzieć się od niego przyczyny jego milczenia i braku wesołości.
— Wasza Królewska Mość życzy sobie wiedzieć, jakie myśli mnie zajmują; a więc, gdyby moja śmiałość miała niepodobać się nawet królowej, odpowiem jak prosty marynarz: jestem niespokojny.
— Niespokojny, i o cóż milordzie?
— Bo jestem nim zawsze jak tylko strzelają z armat.
— Milordzie, zdaje mi się że zapominasz jaki udział przyjąłeś w tych strzałach.
— Nie pani, i właśnie dla tego że pamiętam list do jakiego robisz przystosowanie, mój niepokój jest zdwojony, bo gdyby nieszczęście spotkało J K. Mość, niepokój zmieniłby się w wyrzuty sumienia.
— Dla czegóż go więc napisałeś?
— Bo upewniłaś mnie pani, że twój zięć, cesarz austrjacki, jednocześnie z wami rozpocznie wyprawę.
— A któż ci mówi milordzie że jej nie rozpoczął, albo że jej nie rozpocznie?
— Gdyby już rozpoczął pani, wiedzielibyśmy coś o tem; Cesarz niemiecki nie wyrusza w pochód z armią 200,000, aby ziemia nie zadrżała cokolwiek; a ponieważ nie wyruszył do tej pory, nie wyruszy już przed kwietniem.
— Ale, zapytała Emma, czyż nie pisał do króla aby rozpoczął wojnę, a kiedy ten będzie w Rzymie, wtedy Cesarz rozpocznie?
— Tak, zdaje mi się, wyszeptała niewyraźnie królowa.
— Czy pani widziałaś sama ten list? — zapytał Nelson utkwiwszy swoje szare oczy w królowę, jak gdyby ta była pospolitą kobietą.
— Nie, ale król powiedział to panu Actonowi, szepnęła królowa. Ależ nakoniec, przypuszczając żeśmy się omylili, albo że nas zawiódł cesarz austrjacki, czyż dla tego trzeba rozpaczać?
— Właściwie nie mówię tego, ale obawiam się bardzo aby armia neapolitańska sama występując, nie była dość słaba do wytrzymania natarcia Francuzów.
— Jakto, pan sądzisz że 10,000 Francuzów pana Championnet, mogliby zwyciężyć 60,000 neapolitańczyków prowadzonych przez generała Mack, uchodzącego za pierwszego strategika w Europie? — Mówię pani, że każda bitwa jest wątpliwą, że los Neapolu zależy od bitwy wczorajszej, mówię nakoniec, że jeżeli nieszczęściem Mack został pobity, za piętnaście dni Francuzi byliby w Neapolu.
— O! mój Boże! co pan mówisz? wyszeptała pani Adelajda blednąc. Jakto więc znów będziemy zmuszone przywdziać nasze płaszcze pielgrzymie? Czy słyszysz siostro co mówi lord Nelson?
— Słyszę, odpowiedziała pani Wiktoria z westchnieniem rezygnacji, ale losy nasze składam w ręce Boga.
— W ręce Boga! w ręce Boga! ze stanowiska religijnego to bardzo dobrze powiedziane, ale zdaje się, że Bóg ma za wiele spraw tego rodzaju, żeby miał czas tą się zajmować.
— Milordzie powiedziała królowa, przywiązując więcej wagi do słów Nelsona niżeli to sama przed sobą przyznawała, więc tak mało cenisz naszych żołnierzy, iż przypuszczasz, że sześciu przeciw jednemu nie mogliby zwyciężyć republikanów, kiedy wy z waszymi anglikami często o równych siłach, a czasami o mniejszych zwyciężacie?
— Na morzu, tak pani, bo morze jest żywiołem anglików. Urodzić się na wyspie, jest to urodzić się na okręcie stojącym na kotwicy. Na morzu, śmiało to mówię, jeden marynarz angielski, więcej wart od dwóch francuskich; ale na lądzie inna sprawa: tem czem są anglicy na morzu, tem francuzi są na lądzie. Bogu wiadomo czy nienawidzę francuzów! Bogu wiadomo że wypowiedziałem im wojnę wytępienia! nakoniec, Bogu wiadomo czy nie pragnąłbym aby resztki tego bezbożnego Indu wyrzekającego się swego Boga, wiodącego na rusztowanie swych monarchów, znajdowały się na okręcie, abym z pokładu biednego, pokaleczonego Vanguard’a mógł z owym statkiem walczyć. Ale pomimo nienawiści dla nieprzyjaciela, należy być sprawiedliwym. Kto mówi nienawidzę, nie mówi pogardzam. Gdybym gardził francuzami nie zadawałbym sobie trudu nienawidzenia ich.
— O kochany milordzie, rzekła Emma z wdzięcznym ruchem głowy, jej tylko właściwym, nie bądź tutaj ptakiem złej wróżby. Francuzi zostaną pobici na lądzie przez generała Mack, jak byli pobitymi na morzu przez admirała Nelsona. A otóż właśnie słyszę trzask bicza zapowiadający nam nowiny. Ozy pani słyszy? Czy słyszysz milordzie? Jest to niewątpliwie goniec przyrzeczony przez króla.
I w istocie słyszano szybko zbliżający się powóz pocztowy i trzaskanie z bicza, jakim pocztylioni oznajmiają zwykle swoje przybycie; ale jednocześnie oczekujący zachwiali się w swych przekonaniach słysząc turkot powozu. Jednakże wszyscy jednomyślnie podnieśli się i nadstawili ucha.
Acton dalej postąpił: widocznie więcej wzruszony niż inni zwrócił się do królowej Karoliny:
— Czy Wasza Królewska Mość pozwoli abym się dowiedział? — zapytał.
Królowa odpowiedziała skinieniem głowy.
Acton rzucił się ku drzwiom z oczami utkwionemi w pokoje przez które miał przybyć goniec albo też oznajmienie o nim.
Słyszano turkot powozu zatrzymujący się przy głównych schodach. Nagle Acton cofnął się trzy kroki jak człowiek uderzony niepodobnem zjawiskiem.
— Król! krzyknął, król! Co to ma znaczyć?

Wszystko stracone, nawet honor.

I w istocie, prawie zaraz wszedł król a za nim książę d’Ascoli. Przybywszy już na miejsce i nie mając się czego obawiać, król powrócił do swoich praw i wszedł pierwszy.
Król był w szczególnem usposobieniu umysłu. Zgryzota spowodowana przegraną, walczyła z zadowoleniem uniknienia niebezpieczeństwa, i doświadczał właściwej sobie potrzeby szydzenia, które w obecnych okolicznościach było jeszcze jadowitszem. Dodajmy do tego zmęczenie fizyczne człowieka, więcej nawet, bo króla, który przejechał 60 mil w niewygodnym kabriolecie, nic nie jedząc, w zimny dzień grudniowy i noc deszczową.
— Brr! powiedział wchodząc i zacierając ręce nie zwracając uwagi na nikogo. Wygodniej tutaj niż na drodze z Albano; a ty jak mówisz Ascoli? Potem, gdy goście królowej nisko się kłaniali: — Dobry wieczór, jestem uszczęśliwiony, że stół nakryty. Od wyjazdu z Rzymu nie mieliśmy kawałka mięsa w ustach. Kawałek chleba i sera, jak to posilne! ha! szkaradne oberże w mojem królestwie, i jakże ubolewam nad biedakami liczącymi na nie! d’Ascoli, do stołu! Jestem wściekle głodny. I król zasiadł do stołu, nie zważając na to że mógł zająć czyjeś miejsce, rozkazawszy Ascolemu usiąść przy sobie.
— Najjaśniejszy Panie, czy nie byłbyś łaskaw uśmierzyć mej niespokojności, powiedziała królowa, zbliżając się do swego dostojnego małżonka, od którego przez uszanowanie wszyscy stali oddaleni — objawiając mi okoliczność której zawdzięczam szczęście tego niespodziewanego powrotu?
— Pani, zdaje mi się że to ty mi opowiadałaś, bo z pewnością nie Nicandro, historję króla Franciszka I, który, nie pamiętam po jakiej bitwie, będąc jeńcem nie wiem jakiego cesarza, napisał do swojej matki długi list kończący się tem pięknem zdaniem: Wszystko stracone oprócz honoru! A więc! przypuść pani że powracam z Pawii, takie jest miejsce bitwy, przypominam sobie; przypuść więc, że przybywam z Pawii i że nie będąc tyle głupim aby się dać schwytać jak Franciszek I, zamiast pisać do ciebie, przybywam sam aby ci powiedzieć...
— Wszystko stracone oprócz honoru! wykrzyknęła przerażona królowa.
— O! nie pani, rzeki król z ostrym śmiechem, jest tu mała zmiana: wszystko stracone, nawet honor!
— O! N. Panie! wyszeptał d’Ascoli zawstydzony jako neapolitańczyk, tym cynizmem króla.
— Jeżeli honor nie stracony, d’Ascoli. powiedział król marszcząc brwi i zaciskając zęby, co dowodziło że nie był tak obojętnym na położenie rzeczy jak usiłował okazać, za czemże ci ludzie biegli tak prędko, że płacąc półtora dukata tryngieltu, zaledwo ich mogłem prześcignąć? Za czemże, jeżeli nie za wstydem!
Wszyscy milczeli i nastąpiła lodowata cisza, bo nie wiedząc nic jeszcze, domyślano się wszystkiego. Król, jak to powiedzieliśmy, siedział i kazał przy sobie usiąść księciu d’Ascoli, wyciągnął rękę z widelcem i wziął z półmiska na przeciw stojącego pieczonego bażanta, rozdzielił go na dwie połowy, jedną położył na swój talerz, drugą na talerz d’Ascolego.
Król obejrzał się i zobaczył że wszyscy stali, nawet królowa.
— Siadajcie, siadajcie, jeżeli źle będziecie wieczerzać, interesa się przez to nie poprawią. Potem nalewając sobie kieliszek wina Bordeaux i podając butelkę d’Aseolemu: — Za zdrowie Championneta, rzekł król. Oto człowiek słowny; przyrzekł republikanom że powróci do Rzymu przed upływem dni dwudziestu, a siedmnastego powrócił. On to zasłużył pić to doskonałe wino Bordeaux, a ja powinienem pić asprino.
— Jakto panie! co mówisz? zawołała królowa. Championnet w Rzymie?
— To tak prawda jak to, że ja jestem w Caserte. Prawda, że może nie jest lepiej przyjętym tam, jak ja tutaj.
— Jeżeli nie jesteś lepiej przyjętym N. Panie, jeżeli nie urządzono ci przyjęcia do jakiego masz prawo, powinieneś to przypisać tylko zadziwieniu jakie wywołała twoja obecność w chwili, kiedy zupełnie nie spodziewaliśmy się takiego szczęścia. Nie dalej, jak przed trzema godzinami odebrałam twój list przyrzekający mi gońca z wiadomościami z pola bitwy.
— A więc pani, powiedział król, gońcem ja będę, wiadomości są takie: zostaliśmy pobici zupełnie. Co powiesz na to milordzie Nelson, ty zwycięzco zwycięzców?
— Na pół godziny przed przybyciem W. K. Mości, mówiłem że obawiam się porażki.
— I nikt nie chciał ci wierzyć milordzie, dodała królowa.
— Większą połowę przepowiedni taki los spotyka, a jednakże lord Nelson nie jest prorokiem w swoim własnym kraju. W każdym razie on miał słuszność, a inni pomylili się w rachubach.
— Ależ N. Panie! cóż się stało z 40,000 ludzi, którymi generał Mack, przyrzekał pognębić 10,000 republikanów Championneta?
— A no, zdaje się że nie był on prorokiem, tak jak lord Nelson bo się stało przeciwnie; 10, 000 republikanów Championneta, pobiło zupełnie 40, 000 ludzi generała Mack. Słuchaj no, d’Ascoli, kiedy sobie pomyślę, że pisałem do papieża aby na skrzydłach Cherubinów przybył do Rzymu przepędzić ze mną święta; mam jednak nadzieję, że nie przyjął zbyt pospiesznie zaproszenia. Podaj no mi ten udziec dzika, nie zaspakaja się głodu połową bażanta, przez dwadzieścia cztery godzin nic nie jedząc. Potem zwracając się do królowej: — Czy masz mnie pani o co jeszcze zapytać?
— O jedno już tylko N. Panie.
— Słucham.
— Chciałabym się dowiedzieć od W. K. Mości co znaczy ta maskarada. Karolina wskazała księcia d’Ascoli w zahaftowanem ubraniu, z krzyżami, orderami i gwiazdami.
— Jaka maskarada?
— Książe d’Ascoli ubrany po królewsku.
— A! tak, a król ubrany jak książę d’Ascoli! Ale naprzód siadajcie, nie miło mi jeść siedzący, kiedy wy w około mnie stoicie, nadewszystko ich KK. WW. powiedział król wstając i obracając się do księżniczek.
— N. Panie! rzekła pani Wiktorja. w jakichkolwiek okolicznościach widzimy cię, bądź przekonanym że widok twój uszczęśliwia nas.
— Dziękuję, dziękuję. Ale cóż to za piękny porucznik, który sobie pozwala być podobnym do mego syna?
— Jeden z siedmiu oficerów Ich Królewskich Wysokości, powiedziała królowa; pan de Cesare, pochodzi z dobrej rodziny korsykańskiej, zresztą szlify uszlachetniają.
— Jeżeli ten co je nosi nie poniża ich... Jeżeli to co powiedział Mack jest prawdą, jest dużo w mojej armii szlif potrzebujących zmiany właścicieli. Służ dobrze moim kuzynkom, panie de Cesare a jedną parę tych szlif zatrzymamy dla ciebie. — Król dał znak i wszyscy usiedli, ale nikt nie jadł. — Ale, powiedział Ferdynand do królowej, zapytywałaś dla czego d’Ascoli był przebrany za króla, a ja za d’Ascolego? D’Ascoli wam to opowie. Opowiadaj książę, opowiadaj.
— Nie ja to powinienem chwalić się z zaszczytu wyświadczonego mi przez W. K. Mość.
— On to nazywa zaszczytem! Biedny d’Ascoli! A więc ja wam sam opowiem zaszczyt jaki mu wyświadczyłem. Wyobraźcie sobie, doniesiono mi, że ci nędznicy jakobini, powiedzieli, iż jeżeli wpadnę w ich ręce powieszą mnie.
— I byliby zdolni to uczynić.
— Widzisz pani, jesteś także tego samego zdania, a więc, ponieważ pojechaliśmy tak jak byliśmy, nie mając czasu przebrać się, w Albano powiedziałem d’Ascolemu: Daj mi twoje ubranie a weź moje, aby jeżeli te łotry jakobini nas schwytają, wzięli ciebie za króla, a mnie pozwolili uciec; potem kiedy już będę ukryty, ty im wytłumaczysz, że to nie ty jesteś królem. Ale o jednej rzeczy nie pomyślał ten biedak Ascoli, dodał król wybuchając głośnym śmiechem, to jest, że gdyby nas pojmano, nie zostawiliby mu czasu do tłómaczenia, powiesiliby naprzód, zostawiając tłómaczenie na później.
— Właśnie myślałem o tem, rzekł książę skromnie i dla tego zgodziłem się.
— Myślałeś o tem?
— Tak N. Panie.
— I pomimo to zgodziłeś się?
— Właśnie dla tego zgodziłem się, jak to już miałem zaszczyt powiedzieć W. K. Mości, odrzekł d’Ascoli kłaniając się.
Król po raz drugi uczuł się wzruszonym tem poświęceniem tak szlachetnem i skromnem; d’Ascoli był jedynym z dworaków najmniej żądającym i dla którego tem samem nigdy nic nie zrobił.
— D’Ascoli, powiedział król, już ci raz powiedziałem, a teraz powtarzam, zachowasz to ubranie takie jak jest z orderami i gwiazdami, na pamiątkę dnia w którym chciałeś poświęcić swoje życie dla ocalenia króla, a ja zachowam twoje, także tego dnia na pamiątkę. Jeżeli kiedykolwiek będziesz potrzebował prosić o łaskę albo uczynić mi zarzut, włożysz na siebie to ubranie i przyjdziesz do mnie.
— Bravo! bravo! N. Panie, zawołał de Cesare, oto co się nazywa nagradzać!
— Młodzieńcze, powiedziała pani Adelajda, czy zapominasz że masz zaszczyt mówić do króla?
— Przepraszam W. Wysokość, nigdy o tem więcej nie pamiętałem, bo nigdy nie widziałem wspanialszego króla.
— A! a! powiedział Ferdynand, są dobre zasady w tym chłopcu. Pójdź tu: jak się nazywasz?
— De Cesare, N. Panie.
— De Cesare, powiedziałem ci, że mógłbyś zasłużyć na szlify oberwane z ramion nikczemnika; nie będziesz czekał tak długo i nie zrobię ci tego wstydu: mianuję cię kapitanem. Panie Acton, pamiętaj aby jego dyplom był jutro gotowym; dodasz do tego gratyfikacji 1,000 dukatów.
— Które W. K. Mość pozwoli podzielić mi z towarzyszami.
— Zrobisz jak ci się będzie podobało; ale w każdym razie stawisz się jutro przedemną z oznakami twego nowego stopnia, abym był pewnym że rozkazy moje wykonano.
Młodzieniec ukłonił się i cofając powrócił na swoje miejsce.
— N. Panie, powiedział Nelson, pozwól mi sobie powinszować; dziś wieczorem dwa razy byłeś królem.
— To za te dnie w których zapominam mm być milordzie, odrzekł król z wyrazem graniczącym między złośliwością i dobrodusznością, co właśnie tak utrudniało wydanie o nim sądu. Potem zwracając się do księcia: — No cóż, d’Ascoli, powiedział, wracając do naszej sprawy, przyjmujesz zamianę?
— Tak, N. Panie, a wdzięczność powinna być tylko z mojej strony, odparł d’Ascoli. Tylko niech W. K. Mość raczy mi zwrócić małą szyldkretową tabakierkę z portretem mojej córki, znajdującą się w kieszonce od kamizelki, a ja z mojej strony zwracam list Najjaśniejszego cesarza austrjackiego, który W. K. Mość po przeczytaniu pierwszych wyrazów schował do kieszeni.
— Prawda, przypominam sobie, daj książę.
— Oto jest N. Panie.
Król wziął list z rąk Ascolego i machinalnie go otworzył.
— Jak się miewa nasz zięć, zapytała królowa z pewnym niepokojem.
— Mam nadzieję że dobrze; wreszcie powiem ci to zaraz, bo jak słusznie zauważył d’Ascoli, oddano mi list w chwili gdym dosiadał konia.
— Tak, że tylko przeczytałeś pierwsze wiersze nalegała królowa.
— Któremi winszował mi mojego tryumfalnego wejścia do Rzymu; a że list przybył w niewłaściwą chwilę, bo właśnie kiedy miałem wychodzić wcale nie tryumfująco, uważałem za niewłaściwe tracić czas na czytanie go. Teraz przeciwnie, jeżeli pozwolisz...
— Czytaj N. Panie, odpowiedziała królowa, kłaniając się.
Król zaczął czytać, ale przy drugim lub trzecim wierszu twarz jego nagle zmieniła się i przybierając inny wyraz, pochmurniała widocznie.
Królowa i Acton zamienili spojrzenie, a oczy ich chciwie spoczęły na liście, który król czytał ze wzmagającem się wzruszeniem.
— A! rzekł król, na św. Januariusza, to szczególne, chyba że ze strachu wzrok mi się zaćmił.
— Ale co się stalo N. Panie? zapytała królowa.
— Nic pani, nic. Tylko J. C. Mość donosi mi nowinę której me spodziewałem się wcale.
— Wznosząc z wyrazu twej twarzy N. Panie, obawiam się że jest niepomyślną.
— Niepomyślna! nie mylisz się pani; jesteśmy w dniu fatalnym; pani znasz przysłowie: nieszczęście nie przybywa nigdy pojedynczo.
W tej chwili kamerdyner zbliżył się do króla i nachylając się do jego ucha:
— N. Panie, powiedział, osoba którą W. K. Mość kazał wezwać wysiadając z powozu, a która wypadkowym sposobem była w San Leucio, oczekuje W. K. Mości w jego gabinecie.
— To dobrze, odpowiedział król. Idę. Czekaj. Dowiedz się czy Ferrari... To on przywoził moją ostatnią depeszę, nieprawdaż?
— Tak N. Panie.
— Dowiedz się więc czy jest jeszcze tutaj.
— Tak N. Panie; miał odjechać, kiedy się dowiedział o przybyciu W. K. Mości.
— To dobrze. Powiedz mu żeby się nie oddalał. Za kwadrans lub pół godziny będę go potrzebował.
Kamerdyner wyszedł.
— Pani, powiedział król, chciej wybaczyć że cię opuszczam, ale sądzę że nie potrzebuję ci mówić, iż po podróży cokolwiek za pospiesznej, potrzebuję wypoczynku.
Królowa głową dała znak przyzwolenia.
Wtedy zwracając się do dwóch starych księżniczek które dowiedziawszy się o złych nowinach, szeptały między sobą:
— Panie, chciałbym wam był ofiarować gościnność bezpieczniejszą, a nadewszystko trwalszą: ale w każdym razie, gdybyście były zmuszone opuścić moje królestwo, a gdyby wam się nie podobało udać tam, gdzie my być może będziemy przenieść się zniewoleni, nie będę się o was niepokoił, dopóki straż wasza przyboczna będzie się składała z kapitana de Cesare i jego towarzyszów. — Potem do Nelsona. — Milordzie Nelson, mam nadzieję że zobaczę się z tobą jutro a raczej dzisiaj, nieprawdaż? W obecnych okolicznościach potrzebuję znać moich przyjaciół i wiedzieć, jak dalece mogę na nich rachować.
Nelson ukłonił się.
— N. Panie, odpowiedział, spodziewam się, że W. K. Mość nigdy nie wątpił i wątpić nie będzie, tak o mojem poświęceniu, jako też o życzliwości mego dostojnego monarchy i o poparciu ludu angielskiego.
Król skinął głową, co znaczyło jednocześnie dziękuję i rachuję na twoją obietnicę.
— D’Ascoli. mój przyjacielu, tobie nie dziękuję, powiedział, ty zrobiłeś rzecz tak zwyczajną, przynajmniej twojem zdaniem, że nie warto za nią dziękować. Nakoniec zwracając się do ambasadora angielskiego: — Sir Williamsie Hamilton, ciągnął dalej, czy pamiętasz że w chwili gdy ta nieszczęśliwa wojna została postanowioną, jak Piłat umyłem ręce od wszystkiego co mogło nastąpić?
— Pamiętam doskonale N. Panie, a nawet pamiętam, że kardynał Ruffo podawał ci miednicę, powiedział sir Williams.
— A zatem, teraz, niech się co chce dzieje, to już do mnie nie należy; to należy do tych co wszystko zrobili nie radząc się mnie, a którzy wtenczas kiedy się mnie poradzili, mego zdania słuchać nie chcieli. I objąwszy wzrokiem pełnym wyrzutu Actona i królowę wyszedł.
Królowa żywo zbliżyła się do Actona.
— Czy słyszałeś Actonie? po przeczytaniu listu cesarza, wymówił nazwisko Ferrarego?
— Naturalnie że słyszałem, ale Ferrari nie wie o niczem, wszystko się odbyło w czasie jego snu i zemdlenia.
— Nic to nie znaczy, ostrożność nakazuje pozbyć się tego człowieka.
— A więc, powiedział Acton, pozbędziemy się go.

Jego Królewska Mość rozpoczyna od tego że nic nie rozumie, a kończy na tem że nic nie zrozumiał.

Oczekującym króla w jego gabinecie i znajdującym się przypadkiem w San-Leucio, kiedy król go wzywał, był kardynał Ruffo, to jest ten do którego król odwoływał się zawsze w wypadkach nadzwyczajnych.
A że do wypadku nadzwyczajnego w skutek którego król powrócił, przyłączyła się jeszcze niespodziewana gmatwanina, pragnął przeto więcej niż kiedykolwiek zasięgnąć jego rady. To też król szedł pospiesznie, wołając:
— Gdzie on jest, gdzie on jest?
— Oto jestem N. Panie, odrzekł kardynał idąc naprzeciw Ferdynanda.
— Przedewszystkiem przepraszam kochany kardynale, że cię kazałem zbudzić o godzinie drugiej rano.
— Od chwili kiedy życie moje należy do W. K. Mości, dnie jak i noce zarówno do niego należą.
— Bo to widzisz Eminencjo, nigdy więcej nie potrzebowałem jak w tej chwili, rady i życzliwości moich przyjaciół.
— Dumnym i szczęśliwym jestem, że król liczy mnie w poczet przyjaciół, na których poświęcenie rachować może.
— Wnosząc z mego niespodziewanego powrotu musisz się domyślać co zaszło, nieprawdaż?
— Domyślam się że generał Mack dał się pobić.
— A szybko się z tem uwinięto, od razu i za jednym zamachem. Nasi 40.000 neapolitańczyków ani się spostrzegli jak ich rozbito.
— Czyż potrzebuję mówić W. K. Mości, że spodziewałem się tego?
— Dla czegóż więc radziłeś mi wojnę?
— Wasza K. Mość raczy sobie przypomnieć, że tylko pod jednym warunkiem ją doradzałem.
— Pod jakim?
— Że cesarz austryacki wyruszy na Mincio w tym samym czasie, kiedy W. K. Mość wyruszy na Rzym, ale zdaje się że cesarz nie wyruszył wcale.
— Dotykasz zupełnie innej tajemnicy, Eminencjo.
— Jakto?
— Przypominasz sobie zapewne list którym cesarz przyrzeka mi, że skoro tylko ja przybędę do Rzymu, on także natychmiast wyruszy w pole?
— Doskonale; czytaliśmy go, badali i roztrząsali razem.
Właśnie muszę go tu mieć w oddzielnym pugilaresie.
— Więc cóż, N. Panie, zapytał kardynał.
— A więc poznaj treść drugiego listu, który odebrałem w Rzymie w chwili wyjazdu, właśnie kiedy dosiadałem konia, a czytanie jego dokończyłem dopiero tego wieczora; jeżeli cokolwiek z niego zrozumiesz, uznam że jesteś nietylko przebieglejszym odemnie, co nie jest zbyt trudnem, ale nadto że jesteś czarownikiem.
— N. Panie, racz to zeznanie zachować dla siebie. Już i tak nie jestem zbyt dobrze położonym u dworu rzymskiego.
— Czytaj, czytaj!
Kardynał wziął list i czytał:
„Kochany bracie i kuzynie, wuju, teściu i sprzymierzeńcze...
— A! rzekł kardynał, przerywając czytanie, ten jest cały ręką cesarza pisany.
— Czytaj, czytaj, wołał król.
Kardynał czytał.
„Pozwól mi naprzód powinszować ci twego tryumfalnego wkroczenia do Rzymu. Bóg zastępów opiekował się tobą i składam mu za to dzięki; jest to tem szczęśliwsze zdarzenie, że zdaje się iż zaszło między nami ważne nieporozumienie.
Kardynał spojrzał na króla.
— Czytaj Eminencjo, nie wiesz jeszcze wszystkiego.
Kardynał czytał dalej.
„Mówisz rai w liście, jakim mię zaszczyciłeś donosząc o swoich zwycięstwach, że teraz jaz mojej strony winienem dotrzymać przyrzeczenia, tak jak ty dotrzymałeś z swojej; mówisz mi wyraźnie, że przyrzekłem ci rozpocząć kroki wojenne natychmiast po twojem wkroczeniu do Rzymu.
— Przypominasz sobie kardynale że cesarz, mój siostrzeniec, zobowiązał się do tego?
— Zdaje mi się że to wyraźnie stoi w jego depeszy.
— Wreszcie, ciągnął dalej król, który podczas gdy kardynał czytał pierwszą część listu cesarskiego, otworzył swój pugilares i znalazł pierwszą odezwę, zobaczymy: oto list mego ukochanego siostrzeńca; porównamy go z tym, i przekonamy się kto z nas ma słuszność. Czytaj dalej, czytaj!
Kardynał czytał:
„Nie tylko nie przyrzekałem ci tego ale przeciwnie oświadczyłem stanowczo, iż nie rozpocznę kroków wojennych przed przybyciem generała Suworowa i jego 40,000 Rosyan, to jest około przyszłego kwietnia.“
— Przekonywasz się Eminencjo, przerwał król, że jeden z nas dwóch cierpi pomięszanie zmysłów.
— Powiedziałbym nawet że jeden z nas trzech, odparł kardynał, bo i ja z W. K. Mością ten list czytałem.
— A więc czytaj dalej.
Kardynał znów czytał.
„Tem pewniejszym jestem tego, kochany wuju i teściu, że podług zalecenia W. K. Mości list ten cały był pisany moją własną ręką.
— Słyszysz? jego własną ręką.
— Tak, ale ja powiem jak W. K. Mość, że nic tego nie rozumiem.
— Przekonasz się Eminencjo, że przeciwnie dostojną ręką mojego siostrzeńca jest pisany tylko adres, nagłówek i pozdrowienie.
— Pamiętam to wszystko doskonale.
— Czytaj dalej.
Kardynał czytał.
„I aby niczego nie zaniechać o czem miałem zaszczyt mówić W. K. Mości, poleciłem memu sekretarzowi zrobić kopię. Kopię tę posyłam abyś ją mógł porównać z oryginałem i przekonać się naocznie że w zdaniach moich nie było dwuznaczności mogącej spowodować podobną omyłkę“.
Kardynał spojrzał na króla.
— Czy rozumiesz co z tego? zapytał Ferdynand.
— Nie więcej jak ty, N. Panie, ale pozwól mi W. K. Mość przeczytać do końca.
— Czytaj, czytaj, ach! dobrze nas wykierowano, kochany kardynale!
„I jakto już miałem zaszczyt powiedzieć W. K. Mości, czytał dalej Ruffo, podwójnie jestem uszczęśliwiony że Opatrzność pobłogosławiła twojemu orężowi, ponieważ gdyby W. K. Mość zamiast odniesionego zwycięztwa, została pobitą, byłoby mi niepodobieństwem, bez naruszenia układów z państwami sprzymierzonemi przybyć z pomocą i z wielkim moim żalem musiałbym pozostawić W. K. Mość jego losowi. Byłoby to dla mnie wielką zgryzotą, której szczęściem Opatrzność oszczędziła mi dając ci zwycięztwo“.
— Tak, zwycięztwo, powiedział król, piękne to zwycięztwo!
„A teraz przyjmij ukochany bracie i kuzynie, wuju i teściu“.
— Et caetera, et caetera, przerwał król. A teraz kochany kardynale, zobaczymy kopię mniemanego listu, którego szczęściem zachowałem oryginał.
Kopia ta istotnie znajdowała się w liście. Ruffo ją czytał. Była to rzeczywiście kopia listu rozpieczętowanego przez królowę i Actona, w miejsce którego jaki nie odpowiadającego ich życzeniom, podłożono list sfałszowany, jako król trzymał w ręku chcąc go porównać z kopią przysłaną do cesarza.
Z listu tego niżej przytoczonego, czytelnicy osądzą w jakie podziwienie ta kopia musiała wprowadzić króla:

„Zamek Schoenbrun, 28 Września 1798 r.

„Ukochany bracie, kuzynie, wuju i sprzymierzeńcze, Na list W. K. Mości odpowiadam własnoręcznie, jak to i W. K. Mość uczyniła. Zdanie moje, zgodnie ze zdaniem rady państwa jest, że nie powinniśmy rozpoczynać wojny przeciwko Francji, dopóki nie będziemy mieli wszelkiej pewności powodzenia; a jedną z pomyślnych okoliczności na które mi wolno liczyć jest przybycie 40, 000 Rosjan, pod wodzą feldmarszałka Suworowa, któremu zamierzam oddać główne dowództwo naszych armij; tych 40,000 ludzi nie spodziewamy się wcześniej jak w końcu Marca. Zwlekaj więc ukochany bracie, kuzynie i wuju; opóźniaj wszelkiemi możliwemi sposobami rozpoczęcie nieprzyjaznych kroków; nie sądzę żeby Francja więcej niż my pragnęła wojny; korzystaj z usposobienia pokojowego; daj jakąkolwiek przyczynę, dobrą czy złą temu co zaszło, a w Kwietniu zebrawszy wszystkie nasze siły, wyruszymy w pochód.
„Na tem kończąc niniejszy list, modlę się ukochany bracie, kuzynie, wuju i sprzymierzeńcze aby cię Bóg zachował w swojej świętej i godnej opiece.

„Franciszek.“

— A teraz kiedy przeczytałeś mniemaną kopię, rzeki król, przeczytaj oryginał a przekonasz się, że jest zupełnie w innym duchu pisany.
I podał kardynałowi list sfałszowany przez Actona i królowę, który przeczytał go głośno, tak jak pierwszy.
Ten zarówno jak i pierwszy przedstawiamy czytelnikom pamiętającym może jego myśl, ale z pewnością nie jego osnowę.

„Zamek Schoenbrunn, 28 Września 1798 r.

„Ukochany bracie, kuzynie, wuju i sprzymierzeńcze.
„Nic nie mogło być dla mnie przyjemniejszego nad twój list w którym przyrzekasz bezwarunkowe zastosowanie się do mego zdania. Wiadomości otrzymane z Rzymu donoszą, iż armia francuzka jest w zupełnem przygnębieniu; toż samo dzieje się z armią górnych Włoch.
„Ty więc, ukochany bracie, kuzynie, wuju i sprzymierzeńcze zajmij się jedną, drugą zaś ja biorę na siebie. Natychmiast po odebraniu wiadomości iż jesteś w Rzymie, ja z 440,000 wojska wyruszę w pochód; ty z swojej strony masz 60,000 oczekuję 40,000 Rosyan; jest to więcej aniżeli potrzeba ażeby przyszły traktat pokoju zamiast nazywać się traktatem Campo Formio, nazywał się traktatem Paryzkim.
„Na tem kończąc niniejsze pismo, modlę się ukochany bracie, kuzynie, wuju i sprzymierzeńcze aby cię Bóg miał w swojej świętej i godnej opiece.

„Franciszek“.

Po przeczytaniu listu kardynał zamyślił się.
— No, i cóż myślisz o tem Eminencjo? zapytał król.
— Że cesarz ma słuszność, ale że i W. K. Mość nie jest winnym.
— Co znaczy?
— Że pod tem wszystkiem ukrywa się może straszna tajemnica; więcej niż tajemnica, bo zdrada.
— Zdrada a któż mógł mieć interes w zdradzaniu mnie?
— To jest zapytanie o nazwiska winnych, N, Panie, a ja ich nie znam.
— Ale czy nie możnaby ich poznać?
— Szukajmy ich, z chęcią będę śledził ich tropy dla W. K. Mości; Jowisz wynalazł Ferrarego... ale gdy mowa o Ferrarim, dobrze byłoby wybadać go.
— Było to moją pierwszą myślą, to też rozkazałem iżby był gotów.
— Niech więc W. K. Mość rozkaże mu przybyć.
Król zadzwonił, ten sam służący który przy stole mówił do króla, wszedł.
— Ferrari? zapytał król.
— Oczekuje w przedpokoju, N. Panie.
— Każ mu wejść.
— W. K. Mość mówił mi iż może ufać temu człowiekowi?
— To jest Eminencjo, powiedziałem ci, że sądzę iż mogę mu ufać.
— A więc ja posunę się dalej niż W. K. Mość, ja ufam mu zupełnie.
Ferrari stanął we drzwiach, w długich butach, przy ostrogach, zupełnie gotowy do drogi.
— Zbliż się poczciwcze, powiedział król.
— Jestem na rozkazy W. K. Mości. Gdzie są moje depeszy N. Panie?
— W tej chwili nie chodzi o depesze mój przyjacielu, rzekł król, chodzi o to, abyś odpowiedział na nasze zapytania.
— Jestem gotów N. Panie.
— Pytaj, kardynale.
— Mój przyjacielu, rzekł Ruffo do gońca, król ma w tobie zupełne zaufanie.
— Sądzę że na nie zasłużyłem przez piętnaście lat uczciwej służby.
— I dla tego to król prosi cię abyś zebrał wszystkie wspomnienia, uprzedza cię on przezemnie, że chodzi o rzecz wielkiej wagi.
— Czekam na pytanie jaśnie oświecony panie, powiedział Ferrari.
— Wszakże pamiętasz najmniejsze okoliczności twojej podróży do Wiednia? zapytał kardynał.
— Tak jakbym z tamtąd w tej chwili przybywał.
— Czy cesarz sam oddawał ci list który przywiozłeś królowi?
— Tak, on sam, jak to już miałem zaszczyt powiedzieć J. K. Mości.
— Król życzy sobie to po raz drugi z ust twoich usłyszeć.
— Mam więc zaszczyt po raz drugi o tem zapewnić.
— Gdzie miałeś schowany list cesarza?
— W tej kieszeni, powiedział Ferrari, odchylając swój kaftan.
— Gdzie się zatrzymałeś? — Nigdzie, oprócz dla zmiany konia.
— Gdzie spałeś?
— Nie spałem nigdzie.
— Hum! mruknął kardynał; ale słyszałem, — ty sam nawet mówiłeś — że spotkał cię przypadek.
— Tak, J. 0. Panie, na dziedzińcu zamkowym, za krótko ściągnąłem konia, ten padł, ja głową uderzyłem o słup i zemdlałem.
— Gdzie powróciłeś do przytomności?
— W aptece.
— Jak długo byłeś nieprzytomnym?
— Łatwo to obrachować J. O. Panie. Koń mój padł około wpół do drugiej rano, a kiedy otworzyłem oczy już dniało.
— W początku października dnieje o w pół do szóstej lub o szóstej rano, a zatem około czterech godzin byłeś zemdlony?
— Tak J. O. Panie.
— Kto był przy tobie kiedy otworzyłeś oczy?
— Sekretarz J. Eks. generał-kapitana, pan Richard i chirurg z Santa-Maria.
— Czy nie podejrzywasz aby ci wyjmowano list z kieszeni?
— Skoro tylko odzyskałem przytomność natychmiast poszukałem go w kieszeni i przekonałem się że jeszcze się tam znajduje. Obejrzałem pieczątkę i kopertę, zdawały mi się nienaruszone.
— A więc obawiałeś się czego?
— Nie, działałem instynktowo.
— A potem?
— Potem, gdy chirurg z Santa-Maria w czasie omdlenia opatrzył mnie, dano mi wypić filiżankę bulionu, pojechałem i doręczyłem list J. K. Mości. Zresztą i J. O. Pan był temu obecny.
— Tak, kochany Ferrari i sądzę że mogę zaręczyć królowi iż w tej okoliczności zachowałeś się jak wierny i uczciwy sługa. To już wszystko czego pragnęliśmy się dowiedzieć od ciebie; czy tak N. Panie?
— Tak — odrzekł Ferdynand.
— J. K. Mość pozwala ci się oddalić, przyjacielu, abyś użył spoczynku którego bardzo potrzebujesz zapewne.
— Odważam się zapytać J. K. Mości, czy zasłużyłem czem na naganę?
— Przeciwnie kochany Ferrari, powiedział król, przeciwnie, ufam ci więcej niż kiedykolwiek.
— To tylko pragnąłem usłyszeć, gdyż to jest jedyna nagroda o którą się ubiegam. I oddalił się uszczęśliwiony zapewnieniem króla.
— I cóż? zapytał Ferdynand.
— N. Panie, jeżeli podrobienie lub zmiana listu nastąpiła, to tylko podczas zemdlenia tego nieszczęśliwego.
— Ale powiedział ci przecież kardynale, że koperta i pieczątka były nienaruszone.
— Zrobić odcisk z pieczątki jest rzeczą bardzo łatwą.
— Więc sfałszowanoby podpis cesarza? W każdym razie, ten coby to uczynił byłby bardzo zręcznym fałszerzem.
— Nie potrzebowano fałszować podpisu cesarza, N. Panie.
— Jak więc postąpiono?
— Racz uważać N. Panie, że nie mówię tego co uczyniono.
— Więc cóż mi powiesz?
— Powiem W. K. Mości to, co mogło być uczynionem.
— Słucham.
— Chciej przypuścić N. Panie że nabyto lub kazano zrobić pieczątkę z głowa Marka-Aureliusza.
— Dalej?
— Można było rozpuścić lak pieczątki rozgrzewając go nad świecą, otworzyć list i złożyć w ten sposób, — i Ruffo w istocie składał list tak, jak go składał Acton.
— Dla czego tak go złożyć? zapytał król.
— Aby zachować nagłówek i podpis; potem za pomocą jakiegokolwiek kwasu wywabić pismo, i w miejsce tego co było wprzód, napisać to co jest obecnie.
— Sądzisz Eminencjo, że to możliwe?
— Nic łatwiejszego, powiem nawet iż to najłatwiej wytłomaczyłoby obce pismo między nagłówkiem i podpisem ręki cesarza.
— Kardynale, kardynale, powiedział król, oglądając list uważnie, Jesteś bardzo zręcznym człowiekiem.
Kardynał ukłonił się.
— A teraz twojem zdaniem, jak należy postąpić — zapytał król.
— Pozwól mi N. Panie przez noc się namyśleć, a jutro pomówimy znów o tem.
— Nie zapominaj o tem kochany Ruffo, powiedział król, iż dla tego tylko nie mianuję cię pierwszym ministrem, że nie mogę tego uczynić.
— Jestem tak silnie o tem przekonany, N. Panie, że nie będąc pierwszym ministrem, jestem W. K. Mości tyle wdzięcznym, jak gdybym nim był w istocie.
I z zwykłym szacunkiem kłaniając się, kardynał wyszedł zostawiając króla przejętego uwielbieniem dla siebie.

W którym Vanni dosięga nakoniec oddawna upragnionego celu.

Przypominamy sobie polecenie króla Ferdynanda w jednym z listów pisanych do królowej. Polecenie to zasadzało się na tem, aby nie trzymać długo w więzieniu Nicolina Caracciolo, a nalegać na markiza Vanni prokuratora rządowego, o jak najspieszniejsze rozpoczęcie jego procesu. Spodziewamy się że czytelnicy domyślili się dążności tego polecenia i nie przypisywali mu zamiarów filantropijnych. Nie! król zarówno jak i królowa miał swoje powody do nienawiści. Pamiętał on doskonalę że wytworny Nicolino Caracciolo. udawszy się z Pausilippu do zatoki Neapolitańskiej dla uczczenia Latouche Trevilla i jego marynarzy, jeden z pierwszych wyrzekł się pudru i harcapa, poświęcając je nowym ideom, a natomiast zapuścił faworyty, nakoniec wstąpił na błędne drogi przybierając długie pantalony w miejsce krótkich spodni.
Nakoniec Nicolino, jak wiadomo, był bratem pięknego księcia Rocca Romana, który słusznie lub niesłusznie uchodził za przedmiot licznych i przemijających kaprysów królowej, nie zapisanych w historji gardzącej takiemi szczegółami, ale potwierdzonych przez skandaliczną kronikę dworów, która niemi się zajmuje. A że król nie mógł się pomścić nad księciem Rocca Romana, ponieważ tenże nie zmienił ani jednego guzika u swego ubioru, nic nie obciął, nic nie zapuścił, a tem samem ani na jeden krok nie odstąpił od etykiety — zadowolony był jako mąż zdradzony, iż nie mogąc znaleść dostatecznego pozoru zemszczenia się nad nim, znalazł takowy do pomszczenia się nad młodszym bratem. Zresztą głównym powodem wstrętu króla do Nicolina Caracciolo, był ten, iż tenże mając matkę francuzkę był w połowie francuzem z urodzenia, a z przekonania był nim zupełnie.
Mogliśmy się przekonać że podejrzenia króla, chociaż niejasne i instynktowe nie były bez podstawy, ponieważ Nicolino należał do wielkiego spisku sięgającego aż do Rzymu, mającego na celu powołanie do Neapolu Francuzów, i wprowadzenie razem z nimi oświaty, postępu i wolności.
Pamiętamy jak w skutku nieprzewidzianych okoliczności Nicolino Caracciolo pożyczył swoich sukien i broni Salvacie przemoczonemu wodą morską, jak zapomniał wyjąć z kieszeni swego surduta listu pisanego przez kobietę, jak zbir Pasquale Simone znalazł go i oddał królowej, królowa zaś Actonowi; byliśmy prawie obecnymi przy doświadczeniu chemicznem które wywabiając krew, pozostawiło atrament, a widzieliśmy dokładnie doświadczenie poetyczne, oskarżające kobietę, a powodujące ujęcie jej kochanka. Kochankiem przyaresztowanym i zaprowadzonym do zamku Ś-go Elma, był nasz lekceważący i szukający przygód przyjaciel Nicolino Caracciolo.
Gdyby nasza książka ukazała się w zwyczajnem księgarskiem wydaniu, nie trudzilibyśmy czytelników powtarzaniem faktów bylibyśmy oszczędniejsi co do objaśnień; ale była ona przeznaczoną okazywać się w codziennych urywkach i dla tego to pragniemy dodać tych kilka wierszy, chociażby one miały być nawet bezpożytecznemi, aby opowiadanie nasze uczynić jasnem, które pomimo wszelkich usiłowań może się zaciemnić przez wielką liczbę osób doń wprowadzonych, jedne drugim ustępujących, czasami przez kilka rozdziałów, a czasami nawet przez tom cały.
Niech więc czytelnicy wybaczą nam niektóre zboczenia, przez wzgląd na dobre zamiary i niech nie uważają naszych dobrych chęci za brak przedsionka do piekła.
Zamek Ś-go Elma do którego zaprowadzono i zamknięto Nicolina Caraeciolo, był jak to już nadmieniliśmy, Bastylią Neapolu.
Zamek San-Elmo odgrywający wielką rolę we wszystkich rewolucjach Neapolitańskich, a tem samem i w dalszym ciągu naszego opowiadania, jest zbudowany na szczycie pagórka wystającego nad dawną Partenopą. Nie będziemy badać jak uczony archeolog sir Wiliams Hamilton, czy nazwisko Elmo pierwotna nazwa zamku San-Elmo pochodzi od starożytnego wyrazu fenickiego erme znaczącego wyniosły, górny, czy też nazwano go tak od posągów Priapa, któremi mieszkańcy Nicopolis oznaczali granice swoich pól i domów nazywając je Termami; my nie otrzymaliśmy od niebios przenikliwego wzroku badaczy zródłosłowów, czytających w głębokiej ciemności, i poprzestaniemy na przytoczeniu nazwiska kaplicy San-Erasmo, która nadała swoją nazwę górze gdzie była zbudowaną; górę tę naprzód nazywano San-Erasmo, potem skrócono na San-Ermo, aż nareszcie przekręcając coraz więcej nazywano ją San-Elmo. Na tym szczycie górującym nad miastem i morzem zbudowano naprzód wieżę na miejscu kaplicy i nazwano ją Belforte; wieżę tę przemienił na zamek Karol II d’Anjou, zwany kulawym; fortyfikacje jego zwiększyły się w czasie oblężenia Neapolu przez Lantreffa nie w 1518 r. jak mówi signor Giuseppe Gallanti, autor Neapolu i jego okolic, ale w 1528 r. został on z rozkazu Karola V. fortecą przeznaczoną dla obrony ludu w pośród którego była wzniesioną. San-Elmo powoli doszedł do tego, że nietylko zaprzestał bronić ludu neapolitańskiego, ale zaczął zagrażać i z tego to powodu neapolitańczycy do dziś dnia, patrząc się na ponury zamek będący ich postrachem przy każdej rewolucji, którą sami robią albo pozwalają robić u siebie — żądają jego zburzenia. Nowy zarząd potrzebujący popularności wydaje rozkaz zburzenia San-Elmo, ale strzeże się zburzyć go naprawdę. Lecz ponieważ należy oddać sprawiedliwość zarówno kamieniom jak ludziom, pospieszamy uprzedzić że cierpliwy zamek San-Elmo, wieczna groźba zniszczenia miasta, poprzestawał na groźbie tylko, nigdy nic nie zniweczył, a nawet w pewnych okolicznościach protegował.
Przed chwilą powiedzieliśmy, że należy oddać sprawiedliwość zarówno kamieniom jak i ludziom, odwróćmy tę zasadę i powiedzmy teraz iż zarówno należy oddać sprawiedliwość ludziom jak i kamieniom.
Markiz Vanni, Bogu dzięki nie przez próżniactwo ani niedbalstwo tak zwolna prowadził proces Nicolina, nie; markiz prawdziwy prokurator rządowy, pragnący jak najwięcej winnych, usiłujący znaleść winę tam nawet, gdzie jej nie było, niezasługiwał na taki zarzut; ale był to człowiek sumienny w swoim rodzaju, prowadził on przez siedm lat proces księcia de Tersia, a trzy lata kawalera de Medici i tych których upierał się nazywać jego wspólnikami. Tym razem trzymał winnego, miał dowody jego winy; był przekonanym że winowajca nie umknie mu przez potrójne drzwi zamykające jego loch i przez potrójny mur otaczający San-Elmo; nie chodziło mu więc o zwłokę jednego dnia, tygodnia a nawet miesiąca, byle tylko dojść do pożądanych rezultatów. Wreszcie powiedzieliśmy już że instynktami i zachowaniem się należał on do zwierząt rodzaju kociego, wiadomo że tygrys igra z człowiekiem zanim go poszarpie w kawały, a kot z myszą wprzód nim ją pożre.
Markiz Vanni igrał więc z Nicolinem Caracciolo, zanim mu każę ściąć głowę.
Ale należy powiedzieć, że w tej grze śmiertelnej, gdzie walczył jeden przeciwko drugiemu, człowiek uzbrojony w prawo, torturę i rusztowanie, i człowiek zbrojny tylko w swój rozum, nie zawsze ten wygrywał, po którego stronie były wszelkie warunki powodzenia. Przeciwnie, po czterech badaniach, z których każde trwało przeszło dwie godziny i w ciągu których Vanni próbował podejść oskarżonego, wszelkiemi sposobami, sędzia nie dowiedział się więcej, ani oskarżony nie był mocniej skompromitowany jak dnia pierwszego, to jest że badający dowiedział się o imieniu, nazwisku, godności, wieku, stanowisku w świecie Nicolina Caracciolo, o czem wszyscy wiedzieli w Neapolu, nie potrzebując uciekać się do całomiesięcznego uwięzienia i trzechtygodniowego śledztwa; ale markiz Vanni pomimo swej ciekawości, a był najciekawszym sędzią z całego królestwa Obojga-Sycylii, nie mógł się dowiedzieć nic więcej.
Nicolino rozumował sobie w ten sposób: jestem winny lub niewinny. Jeżeli jestem winnym, nie jestem tyle głupim abym zeznaniami kompromitował się jeszcze więcej; jeżeli jestem niewinnym, tein samem nie mam nic do zeznania i do niczego się nie przyznani. W skutku tego systemu obrony, na wszelkie zapytania Vannie’go zadawane w celu dowiedzenia się czegoś więcej niż wszyscy wiedzieli, to jest o jego imieniu, nazwisku, godności, wieku, miejscu zamieszkania i stanowisku, Nicolino Caracciolo odpowiadał podnosząc nowe kwestje, zapytując markiza Vanni z zajęciem czy był żonatym, czy jego żona była piękna, czy ją kochał, czy miał dzieci, w jakim wieku, czy miał braci, siostry, czy jego ojciec żył jeszcze, czy matka już umarła, ile mu królowa płaciła za jego rzemiosło, czy jego tytuł markiza przechodził na starszego syna, czy wierzył w Boga, w piekło, raj, a odstępując w ten sposób od rzeczy utrzymywał, iż wszystko co dotyczyło markiza budziło w nim współczucie, przynajmniej tak żywe, jak markiz miał dla niego i że tem samem jeżeli nie dozwolonem mu było zadawać tych samych pytań — nie był tyle niedelikatnym, — to przynajmniej wolno mu było robić zapytania odpowiednie tym, jakie jemu zadawano. Z tego wynikło, że przy końcu każdego badania, markiz Vanni wiedział mniej jak na początku i nie śmiał nawet zamieszczać w protokóle wszystkich szaleństw jakie mu prawił Nicolino, i że nakoniec, w czasie ostatnich odwiedzin zagroził więźniowi torturą, jeżeli nie przestanie drwić z szanownej bogini zwanej sprawiedliwością. Po tej groźbie przybył do zamku San-Elmo dnia 9 Grudnia rano, to jest w kilka godzin po przybyciu króla do Caserte, o którem przybyciu nikt nie wiedział w Neapolu, z wyjątkiem osób które miały zaszczyt widzieć J. K. Mość; stawił się więc mówimy w zamku San-Elmo, tym razem stanowczo zdecydowany, że jeżeli Nicolino nie przestanie swych żartów, on wprowadzi w wykonanie swoje pogróżki i spróbuje owej sławnej tortury, sicut in cadaver, której odmówiono mu, z wielkiem jego żalem, większością. głosów Junty państwa, a obecnie nie potrzebował się do niej odwoływać.
Twarz markiza Vanni zazwyczaj nie wesoła, tego dnia była jeszcze więcej ponurą.
Oprócz tego towarzyszył mu mistrz Donato, kat Neapolu, za którym postępowało dwóch jego pomocników, sprowadzonych umyślnie w celu pomagania przy wykonaniu tortury, jeżeliby więzień obstawał, nie powiemy przy zaprzeczaniu, ale przy swych krotochwilnych i fantastycznych żartach niepamiętnych w rocznikach sprawiedliwości.
Nie wspominamy o pisarzu wiecznie towarzyszącym markizowi, który przez szacunek dla prokuratora w jego obecności tak milczał bezwarunkowo, że Nicolino utrzymywał iż to nie był człowiek z ciała i kości, ale cień którego Vanni kazał przebrać za pisarza, nie dla tego aby oszczędzić państwu wynagrodzenie tego podrzędnego urzędnika, lecz aby mieć zawsze pod ręką sekretarza gotowego do zapisywania jego badań.
Na tę wielką uroczystość tortury, nie zastósowanej w Neapolu, ani nawet w królestwie Obojga-Sycylii, gdzie była zniesioną od czasu wstąpienia na tron neapolitański Don Karlosa, to jest od 65 lat — a którą markiz Vanni miał mieć zaszczyt wskrzeszenia, nie wykonywając jej in anima vili, ale na członku jednej z pierwszych rodzin neapolitańskich, rozkazano Don Robertowi Brandi, gubernatorowi zamku odnowić wszystko w starej sali tortur w San-Elmo. Don Roberto Brandi, gorliwy sługa króla, który dwa lata wprzódy doznał tej przykrości, iż z pod jego nadzoru uszedł z fortecy Hector Caraffa, spieszył dowieść królowi swej wierności, spełniając punktualnie rozkazy prokuratora tak, że kiedy tenże kazał się oznajmić, gubernator wyszedł na przeciw niemu z uśmiechem zadowolonej dumy.
— Pójdź pan, powiedział, mam nadzieję że będziesz ze mnie zadowolony.
I zaprowadził markiza do sali zupełnie odnowionej na cześć Nicolina Caracciolo, nie domyślającego się nawet, że państwo na narzędzia tortury wydało na niego ogromną summę 700 dukatów, której połowę, podług zwyczaju neapolitańskiego, gubernator schował do swojej kieszeni.
Vanni poprzedzony przez don Roberta, w towarzystwie pisarza, kata i jego dwóch pomocników, wszedł do tego muzeum boleści i jak generał przed bitwą ogląda pole na którem ma ją stoczyć, i położenie gruntu mogące się przyczynić do zwycięztwa, on badał jedną po drugiej ten zbiór narzędzi pochodzących z arsenałów klasztornych; archiwa inkwizycji dowiodły że umysły ascetyczne są najwięcej pomysłowe w tego rodzaju maszynach, zdolnych obudzić drżenie niepokoju w najgłębszych tajnikach ludzkiego serca.
Każde narzędzie stało na swojem miejscu a nadewszystko było w dobrym stanie.
Wtedy pozostawiwszy w tej grobowej sali, oświetlonej tylko pochodniami przytwierdzonemi do muru za pomocą rąk żelaznych, mistrza Donato i jego dwóch pomocników, przeszedł do pokoju sąsiedniego, oddzielonego od sali tortur żelazną kratą przed którą wisiała czarna wełniana firanka; światło pochodni widziane przez niedość gęstą firankę aby je zakryć zupełnie, zdawało się jeszcze więcej ponure.
Za staraniem tegoż samego don Roberta pokój ten, dawna sala trybunału tajnego, opuszczona w tym samym czasie co sala tortur, został przyprowadzony do porządku; oprócz zupełnego braku światła nie miał on w sobie nic szczególnego; całe umeblowanie stanowił stół okryty zielonym dywanem, oświetlony dwoma pięcioramiennemi świecznikami i znajdujące się na nim papier, atrament i pióra.
W środku stołu stał fotel, a po drugiej stronie ławka oskarżonego; obok tego wielkiego stołu, któren możnaby nazwać stołem honorowym i który widocznie był przeznaczonym dla sędziego, stał stoliczek dla pisarza.
Nad sędzią wisiał wielki krucyfiks wyciosany z pnia dębu, zdający się być dziełem cierpkiego dłuta Michała Anioła, takie jego surowa twarz wywoływała zwątpienie w patrzącym; czy umieszczono go wtem miejscu dla dodania otuchy niewinnemu, lub też dla przerażenia winnego?
Lampa zawieszona u sufitu oświecała to straszne konanie, wydające się nie konaniem Jezusa Chrystusa z słowami przebaczenia na ustach.
Prokurator rządowy aż do tej chwili oglądał wszystko w milczeniu i don Roberto nie słysząc z jego ust wychodzącej pochwały do jakiej sądził że miał prawo, z niepokojem oczekiwał jakiejkolwiek oznaki zadowolenia; oznaka ta tak długo oczekiwana była tem pochlebniejszą. Vanni głośno pochwalił całe te grobowe przybory i przyrzekł godnemu komendantowi że królowa będzie uwiadomioną o gorliwości z jaką jej służy.
Zachęcony pochwałą człowieka doświadczonego w podobnym przedmiocie, don Roberto objawił nieśmiało życzenie, aby królowa raczyła przybyć kiedykolwiek zwiedzić zamek San-Elmo i zobaczyć na własne oczy tę wspaniałą salę tortur, o wiele ciekawszą według jego zdania, od muzeum Copodimonte. Ale chociaż Vanni miał wielkie uważanie u J. K. Mości, nie śmiał przyrzekać tej łaski królewskiej godnemu gubernatorowi, który westchnąwszy żałośnie musiał poprzestać na upewnieniu, że królowa będzie miała to wszystko opowiedziane wiernie, że dowie się o jego trudach i osiągniętem powodzeniu.
— A teraz kochany komendancie, powiedział Vanni, powróć do siebie i przyślij mi więźnia bez kajdan, ale pod dobrą strażą; mam nadzieję, że sam widok tej sali naprowadzi go na rozumniejszą drogę niż ta, na której dotąd błądził. Rozumie się, dodał Vanni niedbale, że jeżeli chcesz widzieć zadawane tortury, możesz przybyć razem z więźniem. Może będzie zajmującem dla człowieka twojego wykształcenia, badać sposób w jaki będę kierował tą operacją.
Don Roberto w gorących wyrazach oświadczył prokuratorowi rządowemu swoją wdzięczność za dane pozwolenie uszczęśliwiające go. I kłaniając się aż do ziemi prokuratorowi rządowemu, wyszedł aby spełnić otrzymane rozkazy.

Ulysses i Circé.

Zaledwie król, jakeśmy to powiedzieli, po rozmowie z lokajem, wyszedł z sali jadalnej, udając się na przeciw kardynała Ruffo do swoich apartamentów, kiedy jak gdyby on tyko był węzłem łączącym między sobą gości, miotanych rozlicznemi uczuciami, każdy powrócił do siebie. Kapitan Cesare odprowadził stare księżniczki zrozpaczone myślą, że będąc zmuszanemi uciekać z Paryża i Rzymu przed rewolucją, prawdopodobnie przyjdzie im uciekać z Neapolu, zawsze przed tymże samym nieprzyjacielem.
Królowa uprzedziła sir Williamsa, że po wiadomościach udzielonych jej przez króla, potrzebowała łagodnego wpływu przyjaciółki i dla tego zatrzymuje swoją kochaną Emmę Lyona przy sobie. Acton kazał prosić do siebie swego sekretarza Ryszarda, aby powierzyć mu staranie dowiedzenia się dla czego czy dla kogo król powrócił do swoich pokojów. Książe d’Ascoli, powróciwszy do swych zajęć szambelana, poszedł za królem, w ubraniu pokryłem gwiazdami i wstęgami, zapytać się czy król nie potrzebuje jego usług. Książe de Castel Cicala wołał o konie i powóz; spieszno mu było wrócić do Neapolu aby czuwać na bezpieczeństwem swojem i swoich przyjaciół, straszliwie skompromitowanych tryumfem jakobinów francuskich za którym naturalnie miał pójść tryumf jakobinów neapolitańskich. Sir Williams Hamilton wrócił do swego mieszkania, aby wysłać depeszę do swego rządu, a Nelson z głową spuszczoną i sercem zajętem ponurą myślą, udał się do swego pokoju, który, pełna dla niego delikatnych względów królowa postarała się wyznaczyć nie zbyt daleko od pokoju przeznaczonego dla Emmy, na noce w których zatrzymywała ją przy sobie, jeżeli wszakże, podczas tych nocy jeden pokój nie łączył obydwóch przyjaciółek.
Nelson także, jak sir Williams Hamilton, nie depeszę wprawdzie, ale list miał do pisania; nie był on głównodowodzącym na morzu Śródziemnem, ale zostawał pod rozkazami admirała lorda hrabiego de Saint-Vincent, która to zależność wcale mu się uczuć nie dawała, gdyż admirał obchodził się z nim raczej jak z przyjacielem nie tak z podwładnym, a ostatnie zwycięztwo Nelsona stawiało go na najwyższym szczeblu w opinii marynarki angielskiej.
Zażyłość Nelsona z jego naczelnikiem jest stwierdzona korespondencją Nelsona z hrabią de Saint-Vincent, znajdującą się w piątym tomie jego listów i depeszy wydanym w Londynie, i ci z naszych czytelników którzy lubią rozpatrywać dokumenta oryginalne, mogą się odnieść do tych listów pisanych przez zwycięzcę pod Abukir, od 22 Września, epoki w której się zaczyna to opowiadanie, do 9 Grudnia, czasu do którego doszliśmy. Zobaczą tam opowiedziane szczegóły postępu tej niezwalczonej namiętności jaką go natchnęła lady Hamilton, namiętności dla której zaniedbał swoich obowiązków admirała i człowieka, więcej nawet obowiązku przez honor wskazanego. Listy te, malujące nieład panujący w jego umyśle, namiętność głowy i serca, byłyby jego jedynem usprawiedliwieniem przed potomnością, gdyby ta potomność która od dwóch tysięcy lat potępia kochanka Kleopatry, mogłaś wój sąd odwołać.
Skoro tylko Nelson powrócił do swego pokoju, zaniepokojony wypadkiem mającym sprawić wielkie zamieszanie nietylko w sprawach królestwa, ale prawdopodobnie i w sprawach jego serca, skłaniając admiralicję angielską do wydania nowych rozporządzeń odnośnie do floty na morzu Śródziemnem, Nelson poszedł prosto do biórka, i pod wrażeniem opowiadania królewskiego, — jeżeli wyrazy wychodzące z ust Ferdynanda mogą się nazwać opowiadaniem, — rozpoczął list następujący:

„Do admirała lorda hrabiego de Saint-Vincent.

„Kochany lordzie. Postać rzeczy o wiele się zmieniła od czasu mego ostatniego listu datowanego z Liworno, i lękam się niezmiernie aby J. K. Mość Król Obojga-Sycylii nie stracił jednego ze swoich królestwa może nawet obydwóch.
„Generał Mack, tak jak się tego domyślałem, a nawet zdaje mi się i mówiłem, jest fanfaronem który uzyskał imię wielkiego generała nie wiem gdzie, ale to pewno że nie na polu bitwy; prawda że pod swojemi rozkazami miał niefortunną armię, ale któż mógłby przypuścić że 60,000 wojska zostaną pobite przez 11,000.
„Oficerowie neapolitańscy nie wiele mieli do stracenia, ale co tylko mieli wszystko stracili“.
Nelson doszedł do tego punktu listu a jak widzimy, zwycięzca Abukiru surowo sądził zwyciężonych z Civitta-Castellana. W istocie może miał prawo być wymagającym co do odwagi, ten surowy marynarz, który dzieckiem jeszcze zapytywał co to jest bojaźń i nie znał jej nigdy, chociaż w każdej walce pozostawiał część swego ciała, tak że kula zabijająca go pod Trafalgar zabiła już tylko jego połowę i szczątki żyjące bohatera. Nelson mówimy doszedł do tego punktu listu, gdy usłyszał za sobą szmer podobny do szelestu skrzydeł motyla, lub opóźnionego sylfa z kwiatu na kwiat przeskakującego. Odwrócił się i ujrzał lady Hamilton. Krzyknął radośnie.
Ale Emma Lyona z cudownym uśmiechem położyła palec na ustach, i uśmiechnięta, pełna wdzięku, jak posąg szczęśliwego milczenia dała mu znak aby był cicho. Potem zbliżyła się do jego fotelu pochyliła się nad poręczą i rzekła półgłosem:
— Pójdź za mną Horacy; nasza ukochana królowa oczekuje cię i pragnie z tobą pomówić, zanim znów zobaczymy się z królem.
Nelson westchnął, pomyślawszy że kilka słów przybywających z Londynu zmieniając jego przeznaczenie, mogły go oddalić od tej czarodziejki, której każdy ruch, każdy wyraz, każda pieszczota, były nowem ogniwem krępującego go łańcucha; z trudnością podniósł się z krzesła pod wrażeniem jakiego doświadczał zawsze gdy po krótkiej nieobecności widział’ znów tę olśniewającą piękność.
— Prowadź mnie, powiedział, wiesz że widząc ciebie nic więcej nad to nie widzę.
Emma odjęła szarfę gazową którą miała okręconą na około głowy, tworząc z niej ubranie i zasłonę, tak jak to widać na miniaturach Isabeya i rzucając mu jeden koniec który on schwycił i gorączkowo poniósł do ust:
— Pójdź, kochany Tezeuszu, powiedziała mu, oto nić labiryntu, gdybyś mnie nawet miał porzucić jak drugą Ariadnę. Tylko uprzedzam cię, że jeżeli mnie spotka to nieszczęście, nikomu się nie pozwolę pocieszyć, chociażby ten ktoś był nawet bogiem.
Poszła pierwsza. Nelson postępował za nią; gdyby go nawet prowadziła do piekła byłby z nią poszedł.
— Kochana moja królowo, powiedziała Emma, przyprowadzam ci tego który jednocześnie jest moim królem i moim niewolnikiem.
Królowa siedziała na sofie w buduarze oddzielającym pokój Emmy Lyona od jej pokoju; oczy jej rzucały źle ukryte płomienie, ale tym razem były to płomienie gniewu.
— Zbliż się Nelsonie, mój obrońco, powiedziała, i siadaj przy mnie; czuję prawdziwą potrzebę widzieć i czuć przy sobie bohatera, aby się pocieszyć w naszem poniżeniu. Czy widziałeś go? ciągnęła dalej wstrząsając pogardliwie głową; czy widziałeś tego błazna koronowanego, robiącego się posłem swej własnej hańby? Czy słyszałeś jak sam szydził z własnej nikczemności? Ach! Nelsonie! jak to smutno być dumną królową i mężną kobietą i mieć małżonkiem króla nie umiejącego dzierżyć ani berła ani oręża.
Przyciągnęła Nelsona ku sobie, Emma usiadła nizko na poduszkach i ogarniała go swym magnetycznym wzrokiem, bawiąc się jego krzyżami i wstążkami, — jak Amy Robsart naszyjnikiem Leicestera, — tego którego miała polecenie oczarować.
— Rzeczywiście pani, powiedział Nelson, król jest wielkiem filozofem.
Królowa spojrzała na Nelsona marszcząc swoje piękne brwi.
— Czy doprawdy mianujesz filozofią, powiedziała, ten brak poczucia własnej godności? Niech nie posiada geniuszu króla, będąc wychowanym jak lazzarone, to pojmuję, geniuszu niebo rzadko udziela; ale nie mieć serca człowieka! Doprawdy Nelsonie, dzisiejszego wieczora d’Ascoli miał nie tylko ubranie cle i serce królewskie, król był tylko lokajem d’Ascolego i pomyśleć tylko, że gdyby ci jakobini których się tak obawia, byli go schwytali, byłby dozwolił go powiesić, nie wyrzekłszy ani słowa dla jego ocalenia!... Być jednocześnie córką Marji-Teresy i żoną Ferdynanda jest to, przyznasz, jedna z licznych fantazji losu, pozwalająca wątpić o Opatrzności.
— Owszem, powiedziała Emma, czyż nie lepsze takie położenie rzeczy, czyż to nie jest cudem Opatrzności że stworzyła cię królową i królem zarazem? Lepiej być Semiramidą jak Artemizą, Elżbietą jak Marją de Medicis.
— Oh! zawołała królowa, nie słuchając Emmy, gdybym była mężczyzną, gdybym nosiła oręż!
— Nigdy nie byłby on więcej wart od tego, powiedziała Emma, bawiąc się szablą Nelsona, i odkąd on się tobą opiekuje, nie potrzebujesz innego, dzięki niebu!
Nelson położył rękę na głowie Emmy i spoglądał na nią z wyrazem nieskończonej miłości.
— Niestety! kochana Emmo, powiedział, Bogu tylko wiadomo wiele mnie będą kosztować wyrazy które mówię, ale czy sądzisz Emmo że przed chwilą kiedy cię niespodzianie ujrzałem, byłbym wzdychał, gdybym się nie lękał także?
— Ty, zapytała Emma.
— O! odgaduję co on chce powiedzieć, wykrzyknęła królowa podnosząc chustkę do oczu; oh! ja plączę, tak, tak, to prawda, ale to są łzy wściekłości...
— Tak, ale ja nie domyślam się, powiedziała Emma, a czego się nie domyślam, to trzeba aby mi wyjaśniono. Nelsonie objaw mi swoje obawy, mów, chcę tego.
I zarzuciwszy mu rękę na szyję, unosząc się z wdziękiem, pocałowała go w pokryte bliznami czoło.
— Emmo, powiedział Nelson, jeżeli to czoło promienieje dumą pod dotknięciem twych ust, nie promienieje jednocześnie radością, to dla tego jedynie, że w bliskiej przyszłości przewiduję wielką boleść.
— Ja znam tylko jedną na świecie, powiedziała lady Hamilton, to jest być rozłączoną z tobą.
— Widzisz więc że odgadłaś Emmo.
— Rozłączenie! wykrzyknęła młoda kobieta z doskonale odegranem przerażeniem; i któżby nas mógł teraz rozłączyć?
— O! mój Boże! rozkaz admiralicji, fantazja pana Pitt; czyż nie mogą mnie wysłać na zdobycie Martyniki i wyspy św. Trójcy, tak jak mnie wysłano do Calvi, Teneryffy i Abukiru? W Calvi postradałem oko, w Teneryffie rękę, w Abukirze skórę z czoła. Jeżeli mnie wyślą do Martyniki lub na wyspę św. Trójcy, radbym tam stawić głowę i już raz wszystko skończyć.
— Lecz gdybyś taki rozkaz otrzymał, nie usłuchałbyś go, spodziewam się?
— Ale jakże bym postąpił, kochana Emmo?
— Byłbyś posłuszny rozkazowi opuszczenia mnie? — Emmo! Emmo! czyż nie widzisz że zostawiasz mnie między miłością i obowiązkiem, chcesz mnie uczynić zdrajcą albo człowiekiem zrozpaczonym.
— A więc, odparła Emma, przypuszczam że nie mógłbyś odpowiedzieć J. K. Mości Jerzemu III: N. Panie, nie chcę opuścić Neapolu, bo kocham szalenie żonę twojego ambasadora, która mnie kocha wzajemnie aż do obłędu; ale możesz mu powiedzieć; Królu, nie chcę opuścić królowej, której jestem jedyną podporą, jedynym obrońcą; wy głowy koronowane, powinniście się sobą wzajemne opiekować, odpowiadacie jedni za drugich przed Bogiem który was uczynił swymi wybranymi; a jeżeli ty mu tego nie powiesz, ponieważ poddany nie może przemawiać w ten sposób do swego króla, sir Williams będąc jego mlecznym bratem, posiada prawa jakich ty nie posiadasz, sir Williams może mu to powiedzieć.
— Nelsonie, powiedziała królowa, może jestem wielką egoistką, ale jeżeli ty nie przyjmiesz nad nami opieki, zginęliśmy, a jeżeli ci przedstawiają kwestję podtrzymania tronu i protegowania królestwa, czyż nie zwiększa się ona o tyle dla człowieka z sercem, że ten winien narazić się na niebezpieczeństwo aby nas ocalić?
— Masz pani słuszność, odrzekł Nelson, widziałem tylko moją miłość: nic dziwnego, ta miłość, to jutrzenka mego serca. W. K. Mość uszczęśliwia mnie odkrywając mi poświęcenie tam, gdzie widziałem tylko namiętność. Jeszcze dzisiejszej nocy napiszę do mego przyjaciela lorda Saint-Vincent, a raczej dokończę listu już do niego zaczętego. Będę go prosił, błagał, aby mnie pozostawił, lepiej jeszcze aby mnie przeznaczył na wasze usługi; on zrozumie to i napisze do admiralicji.
— A sir Williams, powiedziała Emma, napisze z swojej strony wprost do króla i do pana Pitt.
— Czy pojmujesz Nelsonie, ciągnęła dalej królowa, jak bardzo cię potrzebujemy i jak wielkie możesz nam oddać przysługi. Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, będziemy zmuszeni opuścić Neapol i udać się na wygnanie.
— Czy pani sądzisz że sprawy są w tak rozpaczliwym stanie..?
Królowa z smutnym uśmiechem wstrząsnęła głową.
— Zdąje mi się, mówił Nelson, że gdyby król chciał...
— Byłoby to nieszczęściem gdyby chciał, Nelsonie, nieszczęściem dla mnie; znam się na tem. Neapolitańczycy nienawidzą mnie, jest to plemię zazdrosne na wszelki talent, piękność i odwagę; zawsze zgięci pod jarzmem niemieckiem, francuskiem lub hiszpańskiem, nazywają cudzoziemskiem nienawidzą i spotwarzają wszystko co nie jest neapolitańskiem; nienawidzą Actona, bo jest urodzony we Francji; nienawidzą Emmy, bo jest urodzona w Anglii; nienawidzą mnie, bo jestem urodzona w Austrji. Przypuśćmy że nadzwyczajną odwagą, do jakiej król nie jest zdolnym, zbiorą napowrót szczątki armii i zatrzymają Francuzów w Abruzzyjskich wąwozach, jakobini neapolitańscy sami sobie pozostawieni skorzystają z nieobecności wojska i powstaną, a wtedy okropności Francji z 1792 i 1793 roku powtórzą się tutaj. Któż ci zaręczył że nie postąpią ze mną jak z Marją-Antoniną, a z Emmą jak z księżną de Lamballe, królowi dzięki wielbiącym go lazzaronom, nic złego się nie stanie: jego chroni tarcza narodowości; ale Acton, Emma, ale ja, kochany Nelsonie, zginiemy! Teraz, sam powiedz, czy nie wielką rolę przeznacza ci Opatrzność, jeżeli zdołasz uczynić dla mnie to, czego Mirabeau de Bouille, król szwedzki, Barnave, pan de Lafayette, moi dwaj bracia, dwaj cesarze nie mogli uczynić dla królowej Francji?
— Byłaby to zbyt wielka chwała, o jakiej nie marzę, powiedział Nelson, chwała wieczna.
— Nareszcie, czyż za nic uważasz Nelsonie, że to przez nasze poświęcenie dla Anglii skompromitowaliśmy się; gdyby wierny traktatom z rzecząpospolitą, rząd Obojga-Sycylii nie pozwolił ci zaopatrzyć się w wodę, żywność, naprawiać uszkodzonych statków w Syrakuzie, byłbyś zmuszonym jechać po żywność do Gibraltaru i nie zastałbyś już floty francuzkiej w Abukirze.
— To prawda pani, wtedy ja byłbym zgubiony, zamiast tryumfu wytoczonoby mi hańbiący proces. Jakże to powiedzieć: miałem oczy utkwione w Neapolu, kiedy moim obowiązkiem było patrzeć od strony Tunisu.
— Nareszcie, czyż to nie w skutek uroczystości jakie w naszem uniesieniu urządziliśmy dla ciebie, ta wojna wybuchła? Nie, Nelsonie, los królestwa Obojga-Sycylii jest związany z tobą, ty zaś przywiązany jesteś do losu jego władców. Powiedzą w przyszłości: Wszyscy ich opuścili, sprzymierzeńcy, przyjaciele, krewni; cały świat przeciwko nim powstał mieli tylko Nelsona za sobą i Nelson ich ocalił.
I mówiąc te wyrazy królowa wyciągnęła rękę ku Nelsonowi; Nelson pochwycił tę rękę, przyklęknął na jedno kolano i ucałował ją.
— Pani, powiedział, uniesiony pochlebstwami królowej, czy W. K. Mość raczy mi jedną rzecz przyrzec?
— Masz prawo wymagać wszystkiego od tych którzy ci będą wszystko zawdzięczać.
— A więc upraszam o słowo królewskie, że w dniu kiedy pani opuścisz Neapol, okręt Nelsona a nie żaden inny poprowadzi do Sycylii twoją poświęconą osobę.
— O! to przysięgam ci, Nelsonie i dodaję jeszcze, że tam gdzie ja będę, będzie także ze mną moja jedyna, moja ukochana, moja wieczna przyjaciółka Emma Lyona.
I ruchem namiętniejszym może niż na to pozwalała ta przyjaźń, jakkolwiek wielka, królowa ujęła w obydwie ręce głowę Emmy, żywo ją przybliżyła do swoich ust i pocałowała w obydwa oczy.
— Masz pani moje słowo, powiedział Nelson. Od tej chwili twoi przyjaciele są moimi przyjaciółmi, twoi nieprzyjaciele są mymi wrogami, i gdybym nawet miał zgubić się, ocalając cię, ocalę.
— O! wykrzyknęła Emma, jesteś prawdziwie rycerzem króli i obrońcą tronów! Ty jesteś właśnie człowiekiem o jakim marzyłam i któremu miałam oddać całą moją miłość, całe moje serce!
I tym razem już nie czoło okryte bliznami bohatera, ale drżące usta kochanka, ucałowała nowoczesna Circe. W tej chwili zapukano lekko do drzwi.
— Wejdźcie tam, ukochani przyjaciele mojego serca, powiedziała królowa wskazując pokój Emmy; to Acton przybywa z odpowiedzią.
Nelson upojony pochwałami, miłością, dumą, uprowadził Emmę do tego pokoju z wonną atmosferą, którego drzwi zdawały się same za nimi zamykać.
W sekundę wyraz twarzy królowej zmienił się, jak gdyby włożyła lub zdjęła maskę; wzrok jej stał się surowym i głosem krótkim wymówiła to jedno słowo:
— Wejdź.
Był to Acton w istocie.
— No cóż, zapytała, kogóż J. K. Mość oczekiwał?
— Kardynała Ruffo, odrzekł Acton.
— Nie wiesz o czem mówili?
— Nie pani, ale wiem co robili.
— I cóż robili?
— Posełali po Ferrarego.
— Tego się domyślałam. Jeden powód więcej do tego co wiesz Actonie.
— Zrobi się to przy pierwszej sposobności. W. K. Mość nie ma nic więcej do rozkazania?
— Nie.
Acton ukłonił się i wyszedł. Królowa zazdrośnie spojrzała na pokój Emmy i milcząco weszła do swego.

Badanie Nikolina.

Kilka chwil ubiegłych pomiędzy oddaleniem się komendanta don Roberta Brandia a wejściem więźnia, prokurator rządowy zużytkował na włożenie togi sędziego i ubranie swojej długiej, suchej głowy w ogromną perukę, dodającą według jego zdania majestatyczności jego twarzy, na perukę zaś włożył biret.
Pisarz położył na stole jako dowody dwa pistolety naznaczone literą N. i list markizy San Clemente, potem zrobił takąż toaletę jak jego zwierzchnik, z zachowaniem wszakże różnicy stopnia, to jest, włożył suknię ciaśniejszą, perukę mniejszą i biret niższy. Potem usiadł przy swoim małym stoliku.
Markiz Vanni zajął miejsce przy dużym, a że był człowiekiem porządnym, ułożył papier przed sobą tak, ażeby jeden arkusz nie wystawał nad drugi, upewnił się że jest atrament w kałamarzu, obejrzał koniec pióra, poprawił go scyzorykiem i zrównał obydwa końce obcinając je na paznokciu, wyjął z kieszeni tabakierkę złotą ozdobioną portretem króla, położył ją w blizkości, mniej dla tego aby z niej czerpać tabakę, jak aby się bawić nią z tem lekceważeniem sędziego igrającego równie niedbale z życiem człowieka jak się bawi z swoją tabakierką i oczekiwał Nicolina Caracciolo w postawie, jaka sądził wywoła największe wrażenie na więźniu.
Na nieszczęście Nicolino Caracciolo nie był człowiekiem któremu by postawa markiza Vanni mogła zaimponować. Drzwi zamknięte za komendantem w dziesięć minut potem otworzyły się przed więźniem i Nicolino Caracciolo w ubraniu wytwornem, bynajmniej nie zdradzającem niewykwintnego pobytu w więzieniu, wszedł z uśmiechem na ustach, nucąc dość czystym głosem Pria che spunti l’aurora, z Matrimonio segreto.
Towarzyszyło mu czterech żołnierzy, za nim postępował gubernator. Dwóch żołnierzy zostało przy drzwiach, dwóch innych zbliżyło się z prawej i z lewej strony więźnia, idącego prosto do ławki dla niego przygotowanej, który zanim usiadł obejrzał się naokoło z wielką uwagą i wyszeptał po francusku trzy syllaby: No! No! No! przeznaczone jak wiadomo do wyrażenia strony komicznej zadziwienia, a zwracając się z nąjwyszukańszą grzecznością do prokuratora rządowego:
— Czy przypadkiem panie markizie, zapytał, nie czytałeś pan Tajemnic Udolfa?
— Co to jest Tajemnice Udolfa? zapytał Vanni, odpowiadając zapytaniem, jak to robił Nicolino.
— Jest to nowy romans pewnej damy angielskiej nazwiskiem Anna Radcliffe.
— Nie czytuję romansów, rozumiesz pan! odrzekł sędzia, z powagą.
— Źle pan robisz, bardzo źle, niektóre są bardzo zajmujące i gdyby było w mojej celi cokolwiek widniej, z chęcią czytałbym z nich jaki.
— Panie, żądam ażebyś się przejął tą prawdą.
— Jaką, panie markizie?
— Że jesteśmy tutaj ażeby się zajmować czem innem, nie romansami. Siadaj pan.
— Dziękuję, panie markizie, chciałem panu powiedzieć, że w Tajemnicach Udólfa znajduje się opis pokoju zupełnie takiego jak ten; w tej to sali dowódca rozbójników miewał swoje posiedzenia.
Vanni przyzwał całą swoją powagę.
— Spodziewam się, obwiniony, że tym razem...
Nicolino przerwał.
— Naprzód, nie nazywam się obwiniony, pan wiesz o tem.
— Niema stopnia społeczeńskiego w obec prawa, jesteś obwinionym.
— Przyjmuję to jako słowo, ale nie jako rzeczownik; no i o cóż jestem obwiniony?
— Jesteś obwiniony o spisek przeciwko rządowi.
— No, i otóż pan znów wpadasz w swoją manię.
— A pan w swój brak uszanowania dla sprawiedliwości.
— Ja nie szanuję sprawiedliwości?! A! panie markizie, chyba mnie bierzesz za kogo innego. Bogu dzięki nikt więcej nie szanuje sprawiedliwości odemnie. Sprawiedliwość! ależ to słowo Boże na ziemi. O nie, ja nie jestem tak bezbożnym iżbym nie szanował sprawiedliwości, Co się tyczy sędziów, to zupełnie co innego, o tem nic nie mówię.
Vanni niecierpliwie tupnął nogą.
— Czy nakoniec zdecydujesz się dzisiaj odpowiadać na pytania jakie ci zadam?
— To zależy od pytań.
— Obwiniony!... krzyknął zniecierpliwiony Vanni.
— Jeszcze, powiedział Nicolino ruszając ramionami; powiedz mi pan, co ci szkodzi nazywać mnie księciem. Ja cię nazywam markizem, a z pewnością chociaż mam zaledwie trzecią część twego wieku, dawniej jestem księciem niż ty markizem.
— Dobrze, dosyć o tem... Wiele masz lat?
Nicolino wyjął z kieszonki okazały zegarek:
— Dwadzieścia jeden, trzy miesiące, ośm dni, pięć godzin, siedem minut, trzydzieści dwie sekund. Mam nadzieję że tym razem nie obwinisz mnie o brak szczegółów.
— Jak się nazywasz?
— Nicolino Caracciolo, zawsze jednakowo.
— Gdzie mieszkasz?
— W zamku San-Elmo, w celi pod N. 3, na drugiem piętrze pod antresolami.
— Nie pytam się gdzie mieszkasz teraz; pytam gdzie mieszkałeś kiedy cię aresztowano?
— Nigdzie nie mieszkałem, byłem na ulicy.
— To dobrze. Mniejsza o twoją odpowiedź, wiadome jest miejsce twego zamieszkania.
— W takim razie powiem jak Agamemnon do Achillesa: dla czego pytasz, kiedy wiesz?
— Czy należałeś do zebrania spiskowych zgromadzonych z 22 na 23 Września w ruinach pałacu królowej Joanny?
— Nie wiem o żadnym pałacu królowej Joanny w Neapolu.
— Jakto, nie znasz zwalisk pałacu królowej Joanny na Pausilippie, prawie naprzeciwko twego mieszkania?
— Przebacz panie markizę. Gdyby człowiek z gminu, stangret dorożkarski, przewodnik, nawet minister oświecenia publicznego, — Bóg wie zkąd w naszych czasach biorą ministrów! popełnił taką omyłkę nie dziwiłbym się; ale panu, archeologowi, omylić się w architekturze o półtrzecia wieku a w historji o pięćset lat, tego panu nie mogę wybaczyć. Pan chcesz mówić o ruinach pałacu Anny Caraffa, małżonki księcia de Medina, ulubieńca Filipa IV, która nie umarła uduszona jak Joanna I, ani otruta jak Joanna II... uważasz pan, ja nic nie twierdę, fakt pozostaje wątpliwy, ale zjedzona przez wszy jak Sylla i Filip II... To nie uchodzi panie Vanni, gdyby się rzecz rozgłosiła, wziętoby cię za prawdziwego markiza.
— A więc w ruinach pałacu Anny Caraffa, jeżeli wolisz.
— Tak, wolę, zawsze wolę prawdę; jestem ze szkoły filozofa genewskiego i mam za godło: Vitam impendere vero. Wybornie jeżeli zacznę mówić po łacinie, gotowi mnie uznać za fałszywego księcia.
— Czy byłeś w ruinach pałacu Anny Caraffa w nocy z 22 na 23 Września, odpowiadaj tak albo nie? nalegał Vanni z wściekłością.
— A cóż bym tam robił u djabła? Chyba pan nie pamiętasz jaki szkaradny był czas w nocy z 22 na 23 Września.
— No, więc ja ci powiem co tam robiłeś, ja: spiskowałeś.
— Cóż znowu, nie spiskuję nigdy podczas deszczu; to już nawet w czasie pogody dość, nudne.
— Czy owego wieczoru pożyczałeś komu swego surduta?
— Nie takim głupi, na taka noc, na taki ulewny deszcz pożyczać mego surduta! Ależ ja sam, gdybym ich miał dwa, włożyłbym jeden na drugi.
— Czy poznajesz te pistolety?
— Gdybym je poznawał, musiałbym powiedzieć że mi je skradziono, a ponieważ wasza policja jest bardzo nędznie uorganizowaną, nie wykrylibyście złodzieja, co byłoby upokarzającem dla waszej policji; a że ja nie chcę upokarzać nikogo, więc nie poznaję tych pistoletów?
— Jednakże są naznaczone litera N.
— Czyż w całym Neapolu tylko jedno moje imię rozpoczyna się od litery N? Poznajesz ten list?
I Vanni pokazał więźniowi list markizy San Clemente.
— Przepraszam, panie markizie, ale potrzebował bym go widzieć zbliska.
— Zbliż się.
Nicolino spoglądając kolejno na dwóch żołnierzy stojących przy nim z prawej i z lewej strony:
— E permesso? powiedział.
Żołnierze usunęli się, Nicolino zbliżył się do stołu, wziął list i przyglądał mu się.
— Fi! jakże można pytać człowieka dobrze wychowanego czy poznaje list od kobiety! O! panie markizie! I spokojnie podnosząc list do kandelabru, zapalił go.
Vanni zerwał się wściekły.
— Co pan robisz? krzyknął.
— Jak pan widzisz, palę go, należy zawsze palić listy kobiece, inaczej biedne istoty bywają skompromitowane.
— Żołnierze! wołał Vanni.
— Nie zadawaj pan sobie trudu, rzekł Nicolino dmuchnąwszy popiół pod nos Vanniemu, już po wszystkiem. I spokojnie poszedł usiąść na swojej ławce.
— Bardzo dobrze, powiedział Vanni, uśmieje się dobrze, kto będzie się śmiał ostatni.
— Panie, ja się nie śmieję ani pierwszy ani ostatni, powiedział Nicolino wyniośle, tylko mówię i działam jak uczciwy człowiek.
Vanni ryknął; ale widać nie był jeszcze u kresu swoich pytań bo zdawał się uspokajać, chociaż z wściekłością wstrząsnął tabakierką prawą ręką.
— Pan jesteś synowcem Franciszka Caracciolo? mówił dalej Vanni.
— Mam ten zaszczyt, panie markizie, odrzekł spokojnie Nicolino, kłaniając się.
— Często go widujesz?
— Jak mogę najczęściej.
— Czy wiesz o tem że to jest człowiek złych zasad?
— Wiem że jest człowiekiem najuczciwszym z całego Neapolu i najwierniejszym poddanym J. K. Mości, nie wyłączając nawet ciebie panie markizie.
— Czy słyszałeś że on miał do czynienia z republikanami?
— Tak, w Tulonie gdzie walczył z nimi tak świetnie, że stopień admirała zawdzięcza tym walkom.
— No, powiedział Vanni, jak gdyby powziął nagłe postanowienie, widzę że pan nie będziesz mówił.
— Jak to, więc pan znajdujesz że to nie dosyć jeszcze, przecież ja prawie wciąż sam mówię.
— Mówię że łagodnością, nie dobędziemy z pana żadnego zeznania.
— Ani siłą, uprzedzam pana.
— Nicolino Caracciolo. nie wiesz jak daleko może się rozciągać powierzona mi władza sędziego.
— Nie, niewiem jak daleko może się posunąć tyrania króla.
— Nicolino Caracciolo, uprzedzam cię, że będę zmuszony wziąć cię na tortury.
— Bierz markizie, bierz, to zajmie zawsze jakąś chwilę czasu, a w więzieniu tak nudno.
I Nicolino Caracciolo przeciągając się ziewnął.
— Mistrzu Donato! krzyknął prokurator rozsrożony, pokaz oskarżonemu izbę tortury.
Mistrz Donato pociągnął za sznurek, firanki rozsunęły się; Nicolino zobaczył kata, dwóch jego pomocników i straszne narzędzia katuszy.
— No, powiedział Nicolino, postanowiwszy nie cofać się przed niczem, oto kollekcja zaciekawiająca mnie bardzo; czy można ją zobaczyć bliżej?
— Za chwilę będziesz skarżył się że ją zbyt blizko widzisz, nieszczęśliwy, zakamieniały grzeszniku.
— Mylisz się markizie, odrzekł Nicolino wstrząsając swoją piękną i szlachetną głową, ja nie skarżę się nigdy, poprzestaję na pogardzie.
— Donato! Donato! krzyknął prokurator, bierz obwinionego.
Krata obróciła się na zawiasach tworząc komunikację izby indagacyjnej z salą tortur, i Donato zbliżył się do więźnia.
— Czy jesteś przewodnikiem? zapytał młodzieniec.
— Jestem katem, odrzekł mistrz Donato.
— Markizie Vanni, powiedział Nicolino blednąc cokolwiek, ale z uśmiechem na ustach, bez żadnej innej oznaki wzruszenia, przedstaw mnie temu panu; podług praw etykiety angielskiej nie miałby prawa przemawiania do mnie, ani mnie dotykania, gdybym mu nie był przedstawionym, a pan wiesz, od czasu przybycia na dwór ambasadorowej angielskiej, żyjemy pod prawami angielskiemi.
— Na tortury! na tortury! ryknął Vanni.
— Markizie, rzekł Nicolino, zdaje mi się że skutkiem pospiechu pozbawiasz się jednej wielkiej przyjemności.
— Jakiej? zapytał Vanni oddychając z trudnością.
— Objaśnienia mi osobiście użytku każdej z tych dowcipnie przyrządzonych maszyn; kto wie czy samo objaśnienie nie wystarczyłoby na zwyciężenie, jak nazywasz, mego uporu.
— Masz słuszność, chociaż to jest dla ciebie środek opóźnienia godziny której się lękasz.
— Czy pan wolisz natychmiast? powiedział Nicolino patrząc badawczo w twarz Vanniego; co do mnie, to mi wszystko jedno.
Vanni spuścił oczy.
— Nie, odparł, niech nie będzie powiedzianem że odmówiłem oskarżonemu, jakkolwiek winnemu, zwłoki której żądał.
W istocie Vanni pojmował że będzie to dla niego cierpką radością i ponurą zemstą objaśnienie jakiego miał udzielić, bo tym sposobem uprzedzał torturę fizyczną, przez torturę moralną, gorszą może nawet od pierwszej.
— A, powiedział Nicolino śmiejąc się, wiedziałem że rozumowaniem można od pana uzyskać wszystko. A więc panie prokuratorze rządowy, rozpocznijmy od tego sznura zawieszonego u sufitu i spuszczającego się po bloku.
— Tak, w istocie od tego się zaczyna.
— Przekonaj się pan co to jest przypadek; mówimy więc że tan sznur...
— Nazywają to estrepadą. mój młody przyjacielu.
Nicolino ukłonił się.
— Wiąże się pacjentowi ręce na plecach, przywiązuje się do nóg mniejsze lub większe ciężary, podnosi go się za pomocą tego sznura do sufitu i opuszcza się wstrząsając aż do ziemi.
— Musi to być niewątpliwy środek dopomagający ludziom do wzrostu. A ten rodzaj hełmu przytwierdzonego do muru jakże on się nazywa.
— Jest to la cuffia del silenzio, dla tego że im więcej się cierpi, tem mniej można krzyczeć. Kładzie się głowę pacjenta w to żelazne pudło i przez zakręcenie śruby pudło się ścieśnia; przy trzecim obrocie, język z ust a oczy z swojej oprawy wychodzą.
— Mój Boże! cóż to dopiero musi być przy szóstym? powiedział Nicolino drwiąco. A ten fotel z blachy nabijany żelaznemi gwoźdźmi z rodzajem fajerki pod spodem? Czy także ma swój użytek?
— Zobaczysz zaraz. Sadza się pacjenta obnażonego, przywiązuje się go mocno do fotelu, i zapala ogień w fajerce.
— Jest to mniej dogodne jak ruszt św. Wawrzyńca, nie możecie go obrócić. A te kliny, młotki drewniane i deski?
— Jest to tortura kleszczy: kładzie się nogi między cztery deski; związuje się sznurem, i tym drewnianym młotem między deski wbija się kliny.
— Dla czego nie wpakować ich od razu między goleń i kość zewnętrzną golenia? byłoby to krócej. A ta ławka obstawiona dzbankami?
— Jest to tortura wodna: kładzie się pacjenta na ławkę tak aby miał głowę i nogi niżej od żołądka i wlewa się w usta do pięciu miar wody.
— Wątpię aby toasty wznoszone w ten sposób za twoje zdrowie markizie, przynosiły ci szczęście.
— Chcesz pan pójść dalej?
— Na honor nie! zbyt wielką pogardę budzi to we mnie dla wynalazców tych maszyn, a jeszcze większą dla tych którzy się niemi posługują. Doprawdy wolę być oskarżonym niż sędzią, ofiarą niż katem.
— Więc odmawiasz zeznań?
— Więcej niż kiedykolwiek.
— Pamiętaj że to już nie jest chwila żartów.
— Od jakiego rodzaju tortury masz pan zamiar rozpocząć?
— Od estrapady, odrzekł Vanni, tą zimną krwią do rozpaczy doprowadzony. Wykonawco rozbierz pana.
— Jeżeli pan pozwolisz, sam się rozbiorę, jestem łechciwy.
I z największą spokojnością Nicolino zdjął z siebie surdut, kamizelkę i koszulę, pokazując tors młodzieńczy i biały, cokolwiek może za chudy, ale doskonałych kształtów.
— Jeszcze raz zapytuję, nic nie chcesz przyznać? wołał Vanni wstrząsając rozpaczliwie tabakierką.
— Cóż znów, odrzekł Nicolino, czyż szlachcic, ma dwa słowa; prawda, dodał wzgardliwie, że pan nie możesz o tem wiedzieć.
— Związać mu ręce na plecach, związać ręce, krzyczał Vanni; przywiązać ciężar stufuntowy do każdej nogi i podnieść do sufitu.
Pomocnicy kata rzucili się na Nicolina aby wykonać rozkaz prokuratora rządowego.
— Chwilę, chwilę, krzyknął mistrz Donato, trzeba zachować względy i przezorność. Trzeba żeby to potrwało; wyprowadźcie ze stawów, ale nie łamcie; jest to kąsek arystokratyczny.
I sam z wszelkiemi względami i ostrożnością jak to powiedział, związał mu ręce na plecach, podczas kiedy dwaj pomocnicy przywiązywali ciężary do nóg.
— Nie chcesz wyznać? nie chcesz wyznać? krzyczał Vanni zbliżając się do Nicolima.
— Owszem; przybliż się jeszcze, powiedział Nicolino.
Vanni zbliżył się; Nicolino plunął mu w twarz.
— Na krew Chrystusa! ryknął Vanni, wznoście go! wznoście!
Kat i pomocnicy już mieli usłuchać, kiedy komendant Roberto Brandi zbliżając się pospiesznie do prokuratora rządowego:
— Kartka bardzo pilna od księcia de Castel-Cicala, powiedział.
Vanni wziął kartkę i dał znak wykonawcom aby się wstrzymali aż przeczyta. Otworzył kartkę, ale skoro tylko rzucił na nią okiem, pobladł śmiertelnie. Przeczytał ją drugi raz i zbladł jeszcze więcej. Potem po chwilowem milczeniu, obcierając chustką spocone czoło:
— Odwiązać pacjenta, powiedział i zaprowadzić do więzienia.
— A jakże będzie z torturą? — zapytał mistrz Donato.
— Na inny dzień się odkłada, odrzekł Vanni.
I wybiegł z lochu nie rozkazawszy nawet swe mu pisarzowi udać się za sobą.
— A twój cień, panie prokuratorze rządowy? wołał za nim Nicolino; zapominasz pan swojego cienia!
Odwiązano Nicolina. Włożył on na siebie koszulę, kamizelkę i surdut z takim samym spokojem jak je zdejmował.
— Djabelskie rzemiosło, mruczał mistrz Donato, nigdy człowiek nie jest pewnym niczego.
Nicolino zdawał się dotkniętym zawodem kata.
— Wiele zarabiasz rocznie, przyjacielu? zapytał.
— Mam czterysta dukatów stale, Ekscelencjo dziesięć dukatów za egzekucję, a cztery dukaty za torturę; ale już przeszło od trzech lat, skutkiem uporu trybunału, nie było żadnej egzekucji; a widzisz pan sam że w chwili zadania tortury nadszedł rozkaz przeciwny! Daleko korzystniej byłoby dla mnie podać się do dymisji jako kat i zrobić się zbirem, jak mój przyjaciel Pasquale de Simone.
— Masz, przyjacielu, powiedział Nicolino, wyjmując z kieszeni trzy sztuki złota, rozczulasz mnie; oto dwanaście dukatów. Niech nie będzie powiedzianem że cię trudzono dla niczego.
Mistrz Donato i dwaj pomocnicy ukłonili się.
Wtedy Nicolino zwracając się do Roberta Brandi, nie więcej rozumiejącego od innych tego co zaszło:
— Czy pan nie słyszałeś komendancie, powiedział, pan prokurator rządowy kazał ci odprowadzić mię do więzienia.
I wchodząc w środek żołnierzy którzy go przyprowadzili, wyszedł z sali badań, udając się do swojej celi.
Może czytelnik oczekuje teraz wytłomaczenia nagłej zmiany zaszłej w fizjonomii markiza Vanni podczas czytania biletu księcia de Castel Cicala i odłożenia tortury po przeczytaniu go. Wytłomaczenie będzie bardzo proste; przytoczymy tylko treść biletu; był on taki:
„Król przybył dzisiejszej nocy. Wojsko neapolitańskie pobite; przed upływem dni piętnastu, Francuzi będą tutaj.

książę de Castel-Cicala“.

Tak więc markiz Vanni zastanowił się, że chwila w której Francuzi mieli wejść do Neapolu, była źle wybraną dla zadania tortury więźniowi oskarżonemu, którego całą winą było posądzenie iż jest stronnikiem Francuzów.
Co do Nicolina, który pomimo całej swojej odwagi był zagrożony ciężką próbą, powrócił on do swojej celi pod numerem trzecim na drugiem piętrze pod antresolami, jak sam mówił, nie wiedząc jakiemu szczęśliwemu wypadkowi zawdzięczał swoje tak łatwe zwolnienie.

Opat Pronio.

Prawie w tym samym czasie kiedy prokurator rządowy Vanni rozkazał odprowadzić Nicolina Caracciolo do celi, kardynał Ruffo dla dopełnienia przyrzeczenia danego królowi w nocy, stawił się u drzwi jego pokojów.
Rozkaz był wydany aby go wpuścić. Zatem bez żadnej przeszkody dostał się do króla.
Król znajdował się sam na sam z człowiekiem czterdziestoletnim. W człowieku tym można było odgadnąć duchownego po niedostrzegalnej prawie tonzurze, niknącej w gęstwinie czarnych włosów. Był on zresztą silnie zbudowany i wydawał się odpowiedniejszym do noszenia munduru żołnierza, niż sukni duchownego.
Buffo cofnął się.
— Przepraszam, N. Panie, powiedział, sądziłem że zastanę W. K. Mość samego.
— Wejdź, wejdź, kochany kardynale, powiedział król, nie jesteś wcale zbytecznym; przedstawiam ci opata Pronio.
— Przepraszam N. Panie, odrzekł Ruffo uśmiechając się, ale ja nie znam opata Pronio.
— Ani ja także; ten pan wszedł na chwilę przed Waszą Eminencją; przybywa on od mego dyrektora Mgra. Rossi biskupa z Nicosia. Opat otwierał usta aby mi powiedzieć co go sprowadza, powie to teraz nam dwom, zamiast mnie samemu. Wiem tylko z niewielu słów wyrzeczonych przez opata, że jest człowiekiem mówiącym dobrze, a przyrzekającym działać lepiej. Opowiedz nam swój interes, opacie, pan kardynał Ruffo jest moim przyjacielem.
— Wiem o tem N. Panie, odpowiedział opat kłaniając się kardynałowi, a nawet jednym z najlepszych.
— Jeżeli ja nie mam zaszczytu znać pana opata Pronio, widzisz N. Panie, że on zna mnie za to bardzo dobrze.
— A któż was nie zna, panie kardynale, was fortyfikatora Ankony, wynalazcę nowego pieca do grzania kul czerwonych.
— Ah, złapano cię Eminencjo. Spodziewałeś się pochwał z powodu twojej wymowy i świątobliwości, tymczasem chwalą cię z twoich doświadczeń wojennych.
— Tak N. Panie, i szkoda że Bóg nie natchnął W. K. Mości myślą powierzenia dowództwa armii jego Eminencji, zamiast temu fanfaronowi austriackiemu.
— Opacie, powiedziałeś wielką prawdę, rzekł król, kładąc rękę na ramię jego.
Buffo ukłonił się.
— Ale, o ile mogę się domyśleć, powiedział, pan opat zapewne nie przybył tylko w celu mówienia prawdy, którą pozwoli że ja wezmę za pochwałę.
— Wasza Eminencja ma słuszność, powiedział Pronio kłaniając się, ale prawda wypowiedziana przy zdarzonej sposobności, od czasu do czasu, mogąc czasami zaszkodzić nierozważnemu który ją mówi, nigdy nie może zaszkodzić królowi słyszącemu ją.
— Jesteś pan rozumny, powiedział Ruffo.
— To samo przed chwilą sobie mówiłem, rzekł król; a jednak jest tylko prostym opatem kiedy na hańbę mego ministra oświecenia znajduje się w mojem królestwie tylu osłów którzy są biskupami.
— To wszystko nie mówi nam z czem opat przyszedł do W. K. Mości?
— Mów, mów opacie, kardynał mi przypomina że masz interes; słuchamy cię.
— Będę zwięzłym, N. Panie. Wczoraj wieczorem o dziewiątej byłem u mego siostrzeńca będącego poczthalterem.
— To prawda, napróżnom szukał gdzie cię już widziałem. Teraz już wiem, to było tam.
— Tak właśnie, N. Panie. Dziesięć minut przedtem przybiegł goniec zamówił konie, mówiąc do poczthaltera: Nadewszystko nie każ długo czekać, bo to dla bardzo wielkiego pana i odjechał śmiejąc się. Wtedy zdjęła mnie ciekawość zobaczyć tego wielkiego pana; kiedy powóz stanął, zbliżyłem się i z wielkiem zadziwieniem poznałem króla.
— Poznał mnie i o nic nie prosił; to już bardzo wiele z jego strony, nieprawdaż Eminencjo? — Wstrzymałem się z tem do dzisiejszego rana, N. Panie, odrzekł opat kłaniając się.
— Mów dalej, mów dalej, widzisz że kardynał cię słucha.
— Z największą uwagą, N. Panie.
— Król o którym wiedziano że jest w Rzymie, ciągnął dalej Pronio, wracał sam w kabriolecie, z jednym tylko szlachcicem przybranym w mundur królewski, król zaś miał ubranie tego szlachcica. Było to nieprzewidziane zdarzenie.
— I znakomite, mruknął król.
— Rozpytywałem pocztylionów z Fondi, i od pocztylionów do pocztylionów dochodząc aż do Albano, nasi dowiedzieli się że została stoczona walna bitwa, neapolitańczyczy pobici i że król, — jakże ja to powiem N. Panie? zapytał kłaniając się z uszanowaniem opat — i że król...
— Zmykał z placu boju... Ah! przepraszam, zapomniałem że jesteś sługą kościoła.
— Wtedy myśl szybka jak błyskawica powstała w mojej głowie, że jeżeli rzeczywiście neapolitańczycy uciekają, to biegną jednym tchem aż do Neapolu, skutkiem czego pozostaje tylko jedyny środek zatrzymania Francuzów, których gdyby nie zatrzymano, byliby tuż za nimi.
— Słuchamy tego środka, powiedział Ruffo.
— Wywołać rewolucję w Abruzzach i w La Terra del Labore i ponieważ niema wojska do stawienia im oporu, trzeba postawić im cały naród.
Buffo patrzył na Pronia.
— Czy przypadkiem nie jesteś geniuszem panie opacie? zapytał.
— Kto to wie.
— Tak to przynajmniej wygląda, N. Panie.
— W skutek tej myśli, dziś rano wziąłem konia od mego siostrzeńca i jednym tchem przybyłem do Kapui; na poczcie w Kapui, powiedziano mi, że J. K. Mość jest w Caserte, udałem się tedy do Caserte i śmiało przedstawiłem u drzwi króla jako przybywający od Mgra Rossi, biskupa z Nicosia i spowiednika J. K. Mości.
— Więc pan znasz Mgra Rossi? zapytał Ruffo.
— Nigdy w życiu go nie widziałem, ale spodziewałem się że król wybaczy moje kłamstwo ze względu na dobro zamiary.
— Do djabła! to się rozumie, przebaczam ci, powiedział kroi; Eminencjo daj mu natychmiast rozgrzeszenie.
— Obecnie wiesz już wszystko, N. Panie, powiedział Pronio. Jeżeli król przyjmie mój projekt powstania, wybuch prochu nie rozejdzie się z większą szybkością; ogłaszam wojnę świętą i nim ośm dni upłynie, podburzam cały kraj od Aquila aż do Teano.
— I to wszystko sam zrobisz? zapytał kardynał.
— Nie, J. O. Panie, przybiorę sobie dwóch ludzi do pomocy.
— A któż są ci ludzie?
— Jednym jest Gaetano Mammone, więcej znany pod nazwą młynarza z Sora.
— Czy to nie jego nazwisko słyszałem? zapytał król, w czasie morderstwa dwóch jakobinów z La Torre?
— Może być, N. Panie, odrzekł opat Pronio, rzadko się zdarza aby Gaetano Mammone nie był obecnym kiedy zabijają kogo w obwodzie dziesięciomilowym; on wietrzy krew.
— Znasz go, zapytał Ruffo.
— To mój przyjaciel, Eminencjo.
— A któż jest drugi?
— Młody rozbójnik najpiękniejszych nadziei, N. Panie; nazywa się Michał Pezza, ale przybrał imię Fra Diavolo, prawdopodobnie dla tego, że najzłośliwszym w świecie jest mnich, a najgorszym djabeł. Mając zaledwie 21 lat już jest dowódzcą oddziału trzydziestu ludzi, przebywającego w górach Mignano. Kochał się w córce kołodzieja z Itri, oświadczył się o nią wyraźnie i odmówiono mu; wtedy szlachetnie uprzedził swego rywala imieniem Pepino, że zabije go, jeżeli tenże nie wyrzecze się Franceski, takie było imię dziewicy. Rywal upierał się, a Michał dotrzymał mu słowa.
— To znaczy że go zabił? zapytał Ruffo.
— Eminencjo, to mój penitent. Przed piętnastu dniami z sześciu najodważniejszymi ze swych ludzi, dostał się w nocy do ogrodu ojca Franceski, wykradł jego córkę i uprowadził ją z sobą. Zdaje się że ten hultaj posiada tajemnicę podobania się kobietom, Franceska kochająca Peppina, uwielbia obecnie Fra Diavola i rabuje razem z nim, jakby się tem tylko cale swoje życie zajmowała.
— I takich to ludzi masz zamiar użyć? zapytał król.
— N. Panie, za pośrednictwem seminarzystów nie robi się rewolucji.
— Opat ma słuszność, N. Panie, rzekł Ruffo.
— Mniejsza o to. I spodziewasz się powodzenia za pomocą takich środków?
— Ręczę za nie.
— I podburzysz Abruzzy i Terra del Labore?
— Począwszy od dzieci, kończąc na starcach. Ja znam wszystkich i mnie wszyscy znają.
— Zdajesz się być bardzo pewnym swego, kochany opacie, rzekł kardynał.
— Tak pewnym, że upoważniam Waszę Eminencję do rozstrzelania mnie, jeżeli się ta sprawa nie powiedzie.
— Więc zamierzasz zrobić z swego przyjaciela Gaetano Mammone i z swego penitenta Fra Diavola, dwóch swoich poruczników?
— Zamierzam zrobić ich dwoma takimi kapitanami jak ja jestem; nie są oni mniej warci odemnie, ani ja od nich. Niech król raczy tylko podpisać dla nich i dla mnie dyplomy, aby dowieść wieśniakom że działamy w jego imieniu, resztę zaś ją biorę na siebie.
— Eh! eh! powiedział król, nie jestem zbyt skrupulatnym; ale zrobić twoimi kapitanami dwóch takich zuchów, to potrzebuje namysłu. Zostaw mi dziesięć minut czasu.
— Dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści N. Panie, nie obawiam się tego. Interes jest zbyt korzystny aby W. K. Mość nie zgodził się, a Jego Eminencja zbyt jest przychylnym sprawie korony, ażeby go nie doradzał.
— Pozostaw więc nas samych na chwilę, kochany opacie. Jego Eminencja i ja pnmówimy o twojej propozycji.
— N. Panie będę w przedpokoju czytał mój brewiarz. Skoro W. K. Mość coś postanowi, rozkaże mnie wezwać.
— Idź, idź opacie.
Pronio ukłonił się i wyszedł.
Król i kardynał chwilę w milczeniu patrzyli na siebie.
— Cóż myślisz kardynale o tym opacie? zapytał król.
— Że to człowiek jakiego potrzeba, N. Panie, i że ludzi takich rzadko się spotyka.
— Dziwny św. Bernard głoszący nową krucjatę, powiedz tylko?
— Ha! N. Panie, może mu się lepiej powiedzie niż prawdziwemu.
— Jesteś więc zdania, abym przyjął jego propozycję?
— W naszem położeniu N. Panie, nie widzę w tem nic niewłaściwego.
— Ale powiedz sam, kiedy się jest wnukiem Ludwika XIV i nazywa się Ferdynandem de Bourbon podpisywać swojem imieniem dyplom dla dowódzcy rozbójników i człowieka pijącego krew, jak inny pije czystą wodę! Gdyż znani tego Gaetana Mammone, przynajmniej z rozgłosu.
— Pojmuję wstręt W. K. Mości, ale N. Panie podpisz tylko dyplom opata i upoważnij go do podpisania dwóch innych.
— Jesteś nieocenionym człowiekiem, z tobą zawsze można uniknąć kłopotu. Przywołamy opata.
— Nie, N. Panie, niech sobie czyta swój brewiarz; my mamy także do załatwienia niektóre sprawy, przynajmniej tak ważne jak jego.
— To prawda.
— Wczoraj W. K. Mość raczył zapytywać mnie o zdanie moje co do fałszowania pewnego listu.
— Pamiętam o tem, i ty zażądałeś nocy do namysłu. I cóż Eminencjo, namyśliłeś się?
Tylko o tem myślałem.
— A więc?
— A więc, jest fakt którego W. K. Mość nie zaprzeczy, to że mam zaszczyt być nienawidzonym od królowej.
— Tak się dzieje ze wszystkimi wiernymi i przywiązanymi do mnie; gdybyśmy nieszczęściem poróżnili się, królowa by cię uwielbiała.
— Będąc więc, mojem zdaniem, dostatecznie już od niej niecierpianym, pragnąłbym N. Panie ażeby mnie nie znienawidziła więcej jeszcze.
— Z jakiego powodu mi to mówisz?
— Z powodu listu J. C. Mości cesarza austrjackiego.
— Więc czegóż się domyślasz?
— Niczego; ale rzeczy tak się odbyły:
— Słucham, rzekł król rozpierając się w fotelu, ażeby tem wygodniej słuchać.
— O której godzinie W K. Mość wyjechał do Neapolu z panem Andrzejem Backer, w dniu kiedy ten młodzieniec miał zaszczyt obiadować z W. K. Mością?
— Między piątą a szóstą.
— A więc między szóstą a siódmą, to jest w godzinę po wyjeździe W. K. Mości, posłano do poczthaltera w Kapui zawiadomienie dla Ferrarego, skoro ten przybędzie zabrać pozostawionego konia, że nie ma potrzeby jechać do Neapolu, ponieważ król znajduje się w Caserte.
— Kto wysłał to zawiadomienie?
— Pragnę nie wymieniać nikogo, N. Panie. Nie przeszkadzam jednakże W. K. Mości odgadnąć go.
— Mów dalej, słucham.
— A zatem, Ferrari zamiast do Neapolu przybył do Caserte. Dla czego chciano żeby przybył do Caserte? Nie wiem. Prawdopodobnie dla usiłowania uwieść go.
— Powiedziałem ci już kardynale, że Ferrari nie zdolnym jest zdradzić mię.
— Nie potrzebowano przekonywać się o jego wierności; lepiej się stało, Ferrari spadł z konia, stracił przytomność i został zaniesionym do apteki.
— Przez sekretarza pana Actona, wiemy o tem.
— Tam, obawiając się aby zemdlenie nie trwało za krótko i aby nie odzyskał zmysłów w chwili kiedy sobie tego najmniej życzono, uważano właściwem przedłużyć takowe za pomocą kilku kropli laudanum.
— Któż ci to powiedział?
— Nie potrzebowałem zapytywać nikogo. Kto nie chce być oszukanym, nie powinien zawierzać nikomu.
I kardynał wyjął z kieszeni łyżeczkę od kawy.
— Oto łyżeczka której do tego użyto; osad pozostały na spodzie świadczy że chory nie wypił sam laudanum, bo ustami zebrałby wszystko, a zapach ostry i nieulatniający się opium, wskazuje po kilku miesiącach do jakiej substancji należy pozostałość na łyżeczce.
Król patrzył na kardynała z naiwnem zdumieniem, jakie okazywał zawsze kiedy mu wykazywano rzecz której sam nie mógł odkryć, gdyż przechodziła obręb jego inteligencji.
— I któż to uczynił?
— N. Panie, nie wymieniam nikogo mówię uczyniono. Kto to zrobił? Nie wiem. Uczyniono to. Oto wszystko co wiem.
— A potem?
— W. K. Mość chce się dowiedzieć wszystkiego?
— Naturalnie że wszystkiego.
— A więc, N. Panie, gdy Ferrari skutkiem upadku zemdlał, a z nadmiaru przezorności uśpiono go jeszcze przez laudanum, wyjęto z jego kieszeni, rozpieczętowano trzymając lak nad zapaloną świecą i przeczytano; a że list zawierał wiadomości przeciwne tym jakich się spodziewano, wywabiono pismo kwasem.
— Jak możesz wiedzieć jakim kwasem?
— Oto flaszeczka, nie powiem która go zawierała, ale która go zawiera, połowę zaledwo użyto do operacji.
I tak jak wyjął z kieszeni łyżeczkę, tak samo kardynał wydostał flaszeczkę do połowy próżną, zawierającą płyn czysty jak woda skalna i widocznie destylowany.
— I mówisz że tym płynem można wywabić pismo?
— Niech W. K. Mość raczy mi dać jaki list niepotrzebny.
Król podał mu ze stołu pierwszy lepszy papier; kardynał nalał kilka kropli płynu na pismo, rozprowadził palcem po czterech lub pięciu wierszach i czekał. Pismo zaczęło żółknąć i stopniowo znikło zupełnie. Kardynał zmył papier zwyczajną wodą i pomiędzy wierszami zapisanemi, pokazał królowi miejsce czyste, wysuszył przy ogniu i nie zachowując innych ostrożności, napisał na niem parę wierszy. Doświadczenie nie pozostawiało nic do życzenia.
— Ah! San Nicandro! wyszeptał król, kiedy pomyślę że mogłeś mnie nauczyć tego wszystkiego!
— Nie on, N. Panie, bo on tego nie wiedział, ale mógł kazać nauczyć komuś więcej uczonemu od siebie.
— Wróćmy do naszej sprawy, powiedział król wzdychając. Cóż dalej zaszło?
— Zaszło to N. Panie, że zmieniwszy odmowę cesarza na przyzwolenie, zapieczętowano znów list pieczęcią, taką jakiej używał cesarz; tylko, ponieważ to było w nocy, i przy świetle świec, zapieczętowano czerwonym lakiem cokolwiek ciemniejszej barwy niż pierwszy. I kardynał pokazał królowi list odwrócony pieczątką.
— N. Panie, widzisz różnicę między niższym a wyższym pokładem; na pierwszy rzut oka kolor zdaje się być takim samym, ale przyjrzawszy się lepiej, widać małą różnicę.
— To prawda, zawołał król, na Boga to prawda!
— Nareszcie, ciągnął dalej kardynał, oto lak do tego użyty. W. K. Mość może się przekonać że kolor jego jest ten sam jak pokładu zwierzchniego.
Król ze zdziwieniem spoglądał na trzy dowody przekonywające: łyżeczkę, flakonik i lak, które Ruffo jedne obok drugich rozłożył na stole.
— I jakim sposobem dostałeś tę łyżkę, flakonik i lak? zapytał król o tyle zajęty tem umiejętnem dochodzeniem prawdy, że nie chciał stracić ani jednego szczegółu.
— O! najprostszym w świecie, N. Panie. Jestem prawie jedynym lekarzem osady San Leucio, przybywam więc od czasu do czasu do zamkowej apteki po niektóre środki lekarskie. Dziś rano jak zwykle przybyłem do apteki ale z pewnym powziętym zamiarem; znalazłem tę łyżeczkę na nocnym stoliku, tę flaszkę w oszklonej szafie i tę laskę laku na stole.
— I to ci posłużyło do odkrycia wszystkiego?
— Kardynał de Richelieu potrzebował tylko dwóch wierszy pisma człowieka, aby go kazać powiesić.
— Tak, ale nieszczęściem są ludzie których nie można powiesić, cokolwiekby oni zawinili.
— A teraz, rzekł kardynał patrząc badawczo w twarz króla, czy W. K. Mości wiele zależy na zachowaniu Ferrarego?
— Naturalnie że mi wiele na tem zależy.
— A więc N. Panie, nieźle byłoby go na jakiś czas oddalić. Uważam że powietrze neapolitańskie w tej chwili jest nader niezdrowe dla niego.
— Tak sądzisz?
— Więcej niżeli sądzę, jestem tego pewnym.
— W takim razie jak najspieszniej trzeba go odesłać do Wiednia.
— Jest to podróż utrudzająca, ale czasami bywają trudy zbawienne.
— Wreszcie pojmujesz, Eminencjo, że chcę raz zakończyć tę sprawę i dla tego zwrócę Cesarzowi, zięciowi mojemu, depeszę w której przyrzeka że natychmiast po mojem wkroczeniu do Rzymu rozpocznie kroki wojenne, i zapytam co myśli o tem wszystkiem.
— I aby się nie domyślano niczego, W. K. Mość dziś jeszcze z całym dworem wyjeżdża do Neapolu, mówiąc Ferraremu aby dzisiejszej nocy przybył do mnie do San Leucio i wykonał moje rozkazy, jak gdyby one były twojemi, N. Panie.
— Cóż wtedy?
— Wtedy ja piszę do cesarza w imieniu W. K. Mości, przedstawiam mu nasze domysły i proszę żeby odpowiedź przysłał pod moim adresem.
— Doskonale; ale Ferrari wpadnie w ręce Francuzów, drogi muszą być strzeżone.
— Ferrari uda się przez Benevent i Foggia do Mantredonii, tam wsiada na okręt do Tryestu, z Tryestu bierze pocztę do Wiednia. Jeżeli wiatr będzie pomyślny, oszczędza dwa dni drogi i dwadzieścia cztery godzin utrudzenia i tą samą drogą powraca.
— Jesteś człowiekiem pomysłowym kochany kardynale, dla ciebie niema niepodobieństwa.
— W. K. Mość zgadza się na to wszystko?
— Musiałbym być bardzo wymagającym, gdybym się nie zgadzał.
— A więc N. Panie, zajmijmy się czem innem; W. K. Mości wiadomo, że teraz każda minuta stanowi godzinę, godzina dzień, a dzień rok cały.
— Zajmiemy się opatem Pronio, nieprawdaż? zapytał król.
— Właśnie, N. Panie.
— Czy sądzisz że już przeczytał swój brewiarz? zapytał król śmiejąc się.
— Jeżeli go nie przeczytał dzisiaj, to przeczyta jutro, odrzekł Ruffo, nie jest on z rodzaju ludzi wątpiących o swojem zbawieniu dla takiej drobnostki.
Ruffo zadzwonił. Służący stanął we drzwiach.
— Powiedz opatowi Pronio że go oczekujemy, rzekł król.

Uczeń Machiavella.

Pronio nie dał na siebie czekać.
Król i kardynał zauważali że czytanie świętej księgi nie zmieniło swobodnych ruchów jakie poprzednio w nim zauważyli. Wszedł, stanął na progu, ukłonił się z szacunkiem królowi, następnie kardynałowi. — Oczekuję rozkazów W. K. Mości, powiedział.
— Rozkazy moje będą łatwe do spełnienia; rozkazuję ci wykonać wszystko to co mi przyrzekłeś.
— Jestem gotów, N. Panie.
— A teraz porozumiejmy się.
Pronio spojrzał na króla, widocznie nie pojmował wyrażenia: porozumiejmy się.
— Zapytuję, jakie są twoje warunki, rzekł król.
— Moje warunki?
— Tak.
— Przecież ja nie podaję żadnych warunków W. K. Mości.
— Zapytuję, jeżeli wolisz, jakiej łaski spodziewasz się odemnie?
— Służyć W. K. Mości a w potrzebie dać się zabić za Niego.
— I to wszystko.
— Wszystko.
— Nie żądasz arcybiskupstwa, biskupstwa, nawet najmniejszego opactwa?
— Jeżeli dobrze będę służył W. K. Mości, gdy wszystko już będzie skończone, Francuzi za granicami królestwa, jeżeli dobrze usłużę W. K. Mości, wynagrodzi mię, jeżeli źle, każę mnie rozstrzelać.
— Co mówisz na tę mowę, kardynale?
— Mówię, że mnie ona nie dziwi N. Panie.
— Dziękuję W. Eminencji, powiedział Pronio kłaniając się.
— A zatem, rzekł król, chodzi już tylko o wydanie dyplomu.
— Jednego dla mnie N. Panie, drugiego dla Fra Diavola, trzeciego dla Mammona.
— Czy jesteś ich mandatarjuszem? zapytał król.
— Nie widziałem się z nimi, N. Panie.
— I nie widziawszy ich, ręczysz za nimi?
— Jak za sobą samym.
— Zredaguj dyplom pana opata, Eminencjo.
Ruffo usiadł przy stole, napisał kilka wierszy i czytał: „Ja Ferdynand de Bourbon, król Obojga-Sycylii i Jerozolimy.
„Oświadczam: Iż mając zupełne zaufanie w wymowie, patrjotyzmie i zdolnościach wojennych opata Pronio, mianuję go: Moim kapitanem w Abruzach i w Terra del Lahore, a w potrzebie i w innych częściach mego królestwa. Zatwierdzam: Wszystko cokolwiek uczyni dla obrony królestwa i przeszkodzenia Francuzom wkroczyć do niego. Upoważniam go do podpisania dwóch podobnych dyplomów dla dwóch osób godnych według jego uznania dopomagać mu w tem szlachetnem przedsięwzięciu i przyrzekam uznać za dowódców ludu, dwóch ludzi przez niego wybranych. Na poparcie czego wydajemy mu niniejszy dyplom.
„W zamku naszym Caserte, dnia 10 Grudnia 1798 roku.“
— Czy tego pan chciałeś? zapytał król Pronia po ukończeniu czytania.
— Tak, N. Panie; tylko zauważyłem że W. K. Mość nie chce brać na siebie odpowiedzialności podpisania dyplomów dwom kapitanom których miałem zaszczyt polecić.
— Nie, ale przyznałem ci prawo ich podpisania; chcę ażeby mieli zobowiązania względem ciebie.
— Dziękuję W. K. Mości, a jeżeli raczy jeszcze u spodu dyplomu położyć podpis i swoją pieczęć, pozostanie mi tylko złożyć pokorne dzięki i oddalić się dla wykonania Jego rozkazów.
Król wziął pióro i podpisał, potem wyjął z biurka pieczeń i przy podpisie wycisnął.
Kardynał zbliżył się do króla i powiedział mu kilka słów po cichu:
— Tak sądzisz? zapytały król.
— Takie jest moje pokorne zdanie, N. Panie.
Król obrócił się do Pronia.
— Kardynał utrzymuje, powiedział, że lepiej jak ktokolwiek pan opat...
— N. Panie, przerwał kłaniając się Pronio, przepraszam W. K. Mość, ale od pięciu minut mam zaszczyt być kapitanem ochotników W. K. Mości.
— Wybacz kochany kapitanie, powiedział król śmiejąc się, zapomniałem, a raczej przypomniałem sobie widząc róg brewiarza wystający z twojej kieszeni.
Pronio wyjął z kieszeni i podał królowi książkę która zwróciła jego uwagę. Król otworzył i przeczytał na pierwszej stronicy; Książę, przez Machiavella.
— Co to jest? zapytał król, nie znając ani dzieła, ani autora.
— N. Panie, odrzekł Pronio, to jest brewiarz królów.
— Czy znasz tę książkę? zapytał Ferdynand Ruffa.
— Umiem ją na pamięć.
— Hm! mruknął król. Oprócz nabożeństwa do Najśw. Panny nigdy nic na pamięć nie umiałem, a i tego od czasu jak mnie nauczył San Nicandro, zdąje się że trochę zapomniałem. Miwiłem ci więc kapitanie, ponieważ już jesteś kapitanem, że kardynał utrzymuje i w tej chwili mówił mi to po cichu, iż ty lepiej jak ktokolwiek umiałbyś napisać odezwę do ludu dwóch prowincji, gdzie masz objąć dowództwo.
— J. Eminencja udzieliła dobrej rady N. Panie.
— Więc jesteś jego zdania?
— Najzupełniej.
— Siadaj więc i pisz.
— Czy mam przemawiać w imieniu W. K. Mości, czy w mojem? zapytał Pronio.
— W imieniu króla, w imieniu króla, pospieszył z odpowiedzią Ruffo.
— Pisz więc w imieniu króla ponieważ tak chce kardynał, powiedział Ferdynand.
Pronio ukłonił się królowi, dziękując nietylko za pozwolenie pisania w imieniu swego monarchy, ale jeszcze za pozwolenie siedzenia w jego obecności i nie namyślając się długo, bez wykreślania, napisał jednym ciągiem:
„Podczas gdy przebywam w stolicy świata chrześciańskiego, zajęty przywróceniem kościoła, Francuzi dla których wszystko uczyniłem aby utrzymać pokój, grożą wkroczeniem do Abruzzów. Zamierzam więc, pomimo grożącego mi niebezpieczeństwa, przebić się przez ich szeregi aby powrócić do mej zagrożonej stolicy; ale skoro już będę w Neapolu, wyjdę z licznem wojskiem spotkać ich i wytępić. Nim to jednak nastąpi, niech lud chwyta za oręż, niech biegnie na pomoc religii, niech broni swego króla, a raczej ojca, gotowego poświęcić swoje żywcie aby zachować swym poddanym ich ołtarze, mai listki, cześć ich żon i ich własną wolność. Ktokolwiek nie stanie pod sztandarem świętej wojny, będzie uważany za zdrajcę ojczyzny; ktokolwiek go opuści, należąc poprzednio do jego szeregów, będzie karanym jak buntownik, jako nieprzyjaciel kościoła i państwa.

„Rzym 7 Grudnia 1798 r.“

Pronio podał królowi swoją proklamację do przeczytania. Potem król podając ją kardynałowi:
— Nie bardzo rozumiem, Eminencjo, powiedział.
Ruffo zaczął czytać Pronio którego nie wiele obchodził wyraz twarzy króla podczas czytania, przeciwnie z całą bacznością śledził wrażenia na twarzy kardynała. Dwa lub trzy razy podczas czytania, kardynał spojrzał na Pronia i za każdym razem widział wzrok jego w twarz swoją utkwiony.
— Nie zawiodłem się na panu, rzekł kardynał skończywszy czytanie. Jesteś zręcznym człowiekiem!... Potem odwracając się do króla. N. Panie, ciągnął dalej, nikt w calem królestwie, zaręczam, nie napisałby tak zręcznej proklamacji i W. K. Mość może ją śmiało podpisać.
— To jest twoje zdanie, Eminencjo, i nie masz nic do zarzucenia?
— Upraszam W. K. Mość aby nie zmieniać ani jednej głoski.
Król wziął pióro. — Widzisz, powiedział, z całem zaufaniem podpisuję.
— Pańskie chrzestne imię? zapytał Ruffo opata, podczas kiedy król podpisywał.
— Józef Pronio J. O. Panie.
— A teraz N. Panie, powiedział Ruffo, ponieważ już trzymasz pióro w ręku, racz dodać pod swoim podpisem:
„Kapitan Pronio jest obowiązany przezemnie i w mojem imieniu rozpowszechnić tę proklamację i czuwać aby wyrażone w niej zamiary zostały wiernie dopełnione.“
— Mogę to dodać? zapytał król.
— Możesz, N. Panie.
Król bez żadnych uwag napisał słowa dyktowane przez kardynała.
— Już skończyłem, powiedział.
— Teraz N. Panie, powiedział Ruffo, podczas gdy pan Pronio zrobi nam kopię tej odezwy, — słyszysz kapitanie, król jest tak zadowolony z twojej proklamacji, że życzy sobie mieć kopię, W. K. Mość raczy podpisać na rzecz kapitana assygnację na 10,000 dukatów.
— J. O. Panie! zawołał Pronio.
— Nie przeszkadzaj mi pan.
— 10,000 dukatów!... Hm, hm, mruknął król.
— N. Panie, błagam W. K. Mość.
— Dobrze, powiedział król. Na Corradino?
— Nie, na dom Andrzeja Backer i spółki; to będzie pewniejsze a przedewszystkiem szybsze.
Król usiadł, przygotował i podpisał assygnacją.
— Oto kopia proklamacji J. K. Mości, powiedział Pronio, podając ją kardynałowi.
— Teraz my z sobą pomówimy, rzekł Ruffo. Widzisz pan jaką ufność król pokłada w tobie. Oto assygnacja na 10,000 dukatów; pójdziesz do drukarni i każesz zrobić tyle tysięcy egzemplarzy, ile ich będzie można odbić w 24 godzinach; pierwsze 10,000 egzemplarzy będą rozlepione dziś jeszcze w Neapolu przed przybyciem króla, jeżeli to być może. Teraz jest południe, potrzebujesz półtorej godziny aby dostać się do Neapolu; to wszystko może być uskutecznione około czwartej godziny. Zabierz dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści tysięcy proklamacji i niech koniecznie przed jutrzejszem wieczorem będzie dziesięć tysięcy rozdanych.
— A z resztą pieniędzmi cóż zrobię, J. O. Panie?
— Kupisz broń, kule i proch.
Pronio przepełniony radością chciał wybiedz z pokoju.
— Jakto, powiedział Ruffo, nie widzisz kapitanie!...
— Co takiego, J. O. Panie?
— Król podaje ci swą rękę do ucałowania.
— ON. Panie! wykrzyknął Pronio, całując rękę królewską, w dniu w którym dam się zabić dla W. K. Mości, jeszcze pozostanę Jego dłużnikiem.
I Pronio wyszedł, gotów w istocie dać się zabić za króla.
Król widocznie z niecierpliwością oczekiwał oddalenia się Pronia; przyjął on udział w tej scenie, nie bardzo rozumiejąc odgrywaną przez się rolę.
— No, powiedział gdy drzwi się zamknęły, prawdopodobnie jeszcze to wina San Nicandra, ale niech mię diabli wezmą, jeżeli rozumiem twoje uniesienie dla tej proklamacji nie mówiącej ani słowa prawdy.
— Eh! N. Panie, właśnie dlatego że nie mówi ani słowa prawdy, że ani W. K. Mość ani ja nie moglibyśmy, więcej nawet, nie śmielibyśmy jej napisać, właśnie dla tego ją podziwiam.
— Więc wytłómacz mi ją, rzekł Ferdynand, niech się przekonam czy warta moje 10,000 dukatów.
W. K. Mość nie byłby w stanie zapłacić jej wartości.
— Ośla głowo! rzekł Ferdynand uderzając się pięścią w czoło.
— Czy W. K Mość zechce przeczytać ją ze mną z tej kopii?
— Dobrze.
Król podał kopię proklamacji kardynałowi.
Buffo czytał:
„Podczas gdy przebywam w stolicy świata chrześciańskiego, zajęty przywróceniem kościoła, Francuzi dla których wszystko zrobiłem aby utrzymać pokój, grożą wkroczeniem do Abruzzów...“
— Wiesz, że dotąd nie podziwiam jeszcze.
— To niesłusznie N. Panie, bo zwróć tylko uwagę na doniosłość tego. Jesteś w Rzymie w chwili kiedy piszesz tę proklamację; siedzisz sobie spokojnie bez innego zamiaru jak tylko przywrócenia świętego kościoła; nie ścinasz drzew wolności, nie chcesz wieszać konsulów, nie pozwalasz ludowi palić żydów albo ich wrzucać do Tybru; znajdujesz się tam w najpewniejszej myśli, tylko w interesach Ojca świętego.
— A! mruknął król, zaczynając pojmować.
— Nie jesteś tam, ciągnął dalej kardynał, aby wojować z rzecząpospolitą, ponieważ uczyniłeś wszelkie ustępstwa Francuzom aby żyć z nimi w pokoju. A więc chociaż wszystko uczyniłeś aby zachować z nimi przyjazne stosunki, oni grozą wkroczeniem do Abruzzów.
— Eh! Eh! pomrukiwał król, pojmując.
— A zatem, ciągnął dalej Ruffo, w oczach wszystkich czytających ten manifest, a będzie go czytał świat cały, z ich to strony a nie z twojej, okazały się złe chęci, zerwanie i zdrada. Pomimo pogróżek ambasadora Garata, W. K. Mość zawierza im jako sprzymierzeńcom których pragnie za jaką bądź cenę zachować. Przybywasz do Rzymu, pełen ufności w ich prawość, a podczas kiedy jesteś w Rzymie, nie domyślasz się niczego, jesteś zupełnie spokojny. Francuzi cię napadają niespodzianie i bija generała Mack. Nic dziwnego przyznasz sam N. Panie, że generał i armia napadnięci niespodziewanie zostają pobici.
— Patrz!... powiedział król rozumiejąc coraz lepiej, na honor to prawda.
— W. K. Mość dodaje:
„Zamierzam więc pomimo grożącego mi niebezpieczeństwa przebić się przez ich szeregi do mej zagrożonej stolicy; ale skoro już będę w Neapolu, wyjdę z licznem wojskiem spotkać ich i wytępić...“
— Widzisz więc N. Panie: pomimo grożącego niebezpieczeństwa W. K. Mość usiłuje przebić się przez ich szeregi aby powrócić do zagrożonej stolicy. Rozumiesz to N. Panie? Nie uciekasz przed Francuzami, ale przebijasz się przez ich szeregi; nie lękasz się niebezpieczeństwa, przeciwnie idziesz na jego spotkanie. I dla czegóż tak śmiało narażasz swoją poświęconą osobę? Aby powrócić, ochronić swoją opieką, bronić swoją stolicę, nakoniec aby wystąpić przeciw wrogowi z liczną armią dla wytępienia go, skoro powrócisz.
— Dosyć, zawołał król, wybuchając śmiechem, dosyć kochany kardynale, zrozumiałem. Masz słuszność Eminencjo. Dzięki tej proklamacji będę uchodził za bohatera. Któż u djabła byłby się tego spodziewał kiedy zamieniałem suknie z d’Ascolim w oberży w Albano. Stanowczo masz słuszność, kochany kardynale i twój Pronio jest genialnym człowiekiem. Co to jednakże znaczy zgłębiać Machiavella! Patrz! Oto zapomniał swojej książki.
— Oh! powiedział Ruffo, możesz ją zachować N. Panie i uczyć się z niej, on już nic więcej z niej się nie nauczy.

KONIEC TOMU PIĄTEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.