La San Felice/Tom VIII/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł La San Felice
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1896
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La San Felice
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Indeks stron


Aleksander Dumas (Ojciec).

LA SAN FELICE
ROMANS
PRZEKŁAD Z FRANCUSKIEGO.

TOM VIII.

WARSZAWA.
NAKŁAD JÓZEFA ŚLIWOWSKIEGO.
SKŁAD GŁÓWNY W DRUKARNI NOSKOWSKIEGO,
15. ulica Warecka 15.

1896.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 2 Сентября 1896 года.




Jak św. Januarjusz wykonał swój cud i o ile do niego przyczynił się Championnet.

Równo z brzaskiem przystęp do katedry Santa Clara był przepełniony tłoczącym się ludem. Krewni św. Januarjusza, potomkowie starej kobiety którą niewidomy spotkał w cyrku Pauzzoles, zbierającą krew świętego w flaszeczki, zajęli swoje miejsce w chórze, nie z chęci przyczynienia się do cudu jak zwykle, lecz w celu przeszkodzenia mu, jeżeli to było możebnem. Katedra była już przepełniona ludem.
Przez całą noc rozlegał się potężny dźwięk wszystkich dzwonów. Potrzeba było aby nietylko Neapol, ale wszystkie miasteczka, wszystkie wioski, aby cała ludność okolicy wiedziała że św. Januarjusz miał uczynić cud.
To też równo ze świtem, główne ulice Neapolu wydawały się kanałami któremi napływali mężczyźni, kobiety i dzieci. Cały ten tłum zdążał do arcybiskupstwa dla przyjęcia udziału w procesji mającej o siódmej rano wyjść z arcybiskupstwa do katedry.
Jednocześnie wszystkiemi bramami miasta wchodzili rybacy z Castelmare i z Sorrento, poławiacze korali z Torre del Greco, sprzedający makaron z Portici, ogrodnicy z Pauzzoles i Baïa, nakoniec kobiety z Procida, Ischia Acera, Maddalone w najstrojniejszych ubiorach. Wśród tego tłumu różnobarwnego, hałaśliwego, wyzłoconego, przechodziła od czasu do czasu stara kobieta z siwemi rozrzuconemi włosami, podobna do sybilli z Cumae, wołając głośniej, gestykulując więcej od innych przerzynając tłum, nie troszcząc się o zadawane przezeń razy, wreszcie otoczona wszędzie gdzie przechodziła czcią i uszanowaniem. Była to jakaś opóźniona krewna św. Januarjusza, spiesząca połączyć się z towarzyszkami i zająć miejsce, w procesji lub chórze w Santa Clara, z prawa jej przynależne.
W czasach zwyczajnych, kiedy cud ma nastąpić w zwykłej porze, procesja potrzebuje całego dnia aby się udać z arcybiskupstwa do katedry; ulice bywają tak natłoczone iż potrzeba czternastu lub piętnastu godzin dla przebycia przestrzeni pół kilometra.
Ale tym razem nie chodziło o bawienie się po drodze, o zatrzymywanie się przy drzwiach kawiarni i karczem, o posuwanie się trzy kroki naprzód a jeden w tył, jak pielgrzymi stosujący się do wykonanych przez nich ślubów. Podwójny szpaler żołnierzy republikańskich rozciągał się od arcybiskupstwa do św. Klary uprzątając przejście, rozpędzając grupy, usuwając nakoniec wszelkie przeszkody jakie procesja mogłaby napotkać. Tylko bagnety ich były umieszczone przy boku a bukiety z kwiatów w lufach strzelb.
Procesja miała w przeciągu godziny przebyć przestrzeń jaką zwykle przebywała w piętnaście godzin.
Punkt o siódmej, Salvato z swoją kompanią, to jest strażą honorową św. Januarjusza, mającą w pośrodku Michała ubranego w piękny mundur, i niosącego chorągiew na której był napis złotemi literami: Cześć św. Januarjuszowi, wyszli z arcybiskupstwa do katedry.
Napróżno szukanoby w tej ceremonii czysto wojskowej, tej osobliwej swobody charakteryzującej procesje św. Januarjusza w Neapolu.
W istocie zazwyczaj, kiedy procesja nie jest niczem krępowana, postępuje ona wałęsając się jak Durance albo swobodna jak Loara, uderzając falami swemi o podwójny szereg domów tworzących jej wybrzeża, zatrzymując się nagle bez przyczyny, i ruszając znów w pochód tak iż niemożna odgadnąć co ją znowu w ruch wprowadza. Wśród tłumów ludu nie było widać błyszczących, zahaftowanych złotem mundurów, orderów i krzyżów oficerów neapolitańskich, z pochylonemi świecami woskowemi w ręku, z których każdego otaczało trzech lub czterech lazzaronów, popychających się, tłoczących, przewracających się aby zebrać w papierową trąbkę wosk ze świec spadający, gdy tymczasem oficerowie z głową podniesioną nie zważając na to co się w koło nich i u ich nóg dzieje, z królewską hojnością rozrzucając za jeden lub dwa karliny wosku, spoglądali na damy zebrane w oknach i na balkonach, które pod pozorem rzucania kwiatów na drogę procesji, posyłały im bukiety w zamian za ich spojrzenia.
Szukano także napróżno wokoło krzyża i chorągwi, zmieszanych z ludem otaczającym ich, mnichów wszystkich reguł i wszystkich barw, kapucynow, kartuzów, dominikanów, kamedułów, karmelitów bosych i trzewikowych, z których jedni opaśli, okrągli, krępi, z obliczem promieniejącem, z głową silnie na szerokich barkach osadzoną, idący jak na wiejską uroczystość lub na jarmark, bez żadnego szacunku dla krzyża nad nimi górującego, dla chorągwi ocieniającej ich czoła, śmiejąc się, śpiewając, rozmawiając, podając w rogowych tabakierkach tabakę mężom, udzielając rad ciężarnym niewiastom, innym numerów na loterję, spoglądając pożądliwiej, niż na to pozwala reguła ich klasztoru na dziewczęta stojące w bramach, na słupach w rogach ulic i na balkonach pałacowych; inni wysocy, szczupli, chudzi, wycieńczeni postem, wybledli powściągliwością, wznosząc do nieba zżółkłe jak kość słoniowa czoła, zapadłe i podsiniałe oczy, idący nie patrząc, unoszeni falą ludzi, żyjące widma stwarzające sobie piekło na tym świecie, w nadziei że piekło to zaprowadzi ich wprost do raju i którzy w dniach wielkich uroczystości religijnych zbierają owoce swoich cierpień klasztornych, w bojaźliwym szacunku jaki ich otacza.
Nie! za krzyżem i chorągwią niema ludu, niema mnichów, opasłych czy chudych, ascetycznych czy światowych. Lud jest zbity w ciasnych ulicach, uliczkach, zaułkach: groźnem okiem patrzy na żołnierzy francuzkich niedbale postępujących w pośród tłumu, gdzie każda osoba składająca go, trzyma rękę na nożu, oczekując tylko chwili wydobycia go z zanadrza, z kieszeni albo z za pasa i utopienia w sercu zwycięzkiego wroga który już zapomniał o swojem zwycięztwie i teraz zastępuje mnichów w rzucaniu słodkich wejrzeń i w grzecznościach, ale który mniej dobrze od nich przyjęty w zamian otrzymuje tylko szemranie i zgrzytanie zębów.
Co do mnichów, są oni obecni, ale pomięszani z tłumem podburzając go po cichu do morderstwa i buntu. Tym razem, jakkolwiek suknia ich jest odmienną, opinia ich jest jednaka, i ten głos, jak mówią w Neapolu, przebiega tłumy, podobnie jak błyskawica w czasie burzy: „Śmierć heretykom! Śmierć wrogom króla i naszej świętej religii! Śmierć profanującym św. Januarjusza! Śmierć Francuzom!“
Za krzyżem i chorągwią niesionemi przez ludzi kościelnych i eskortowanemi tylko przez Pagliuccella którego Michał przybrał za towarzysza robiąc go podporucznikiem, ten zaś przybrał około stu lazzaronów, będących w tej chwili przedmiotem urągań swych dawnych towarzyszów i przekleństw mnichów, postępywało 75 posągów srebrnych patronów drugorzędnych miasta Neapolu, tworzących jak to już powiedzieliśmy dwór św. Januarjusza.
Co do św. Januarjusza, popiersie jego zostało przeniesione w nocy do św. Klary, gdzie na ołtarzu oczekiwało na uwielbienie wiernych.
Ten orszak świętych zbiorem nazwisk najwięcej czczonych w kalendarzu i w spisie męczenników nakazujący powszechne w przechodzie swym uszanowanie i uwielbienie, tego dnia musiał być oburzonym sposobem przyjęcia i odzywania się do niego.
Ponieważ obawiano się aby większa część tych świętych czczonych we Francji nie udzieliła przychylnej dla Francuzów rady św. Januarjuszowi, lazzaroni uwiadomieni przez kronikę publiczną o przewinieniach ciążących niegdyś na błogosławionych, robili im wymówki w miarę jak przechodzili, wyrzucali św. Piotrowi zdradę, św. Pawłowi bałwochwalstwo, św. Augustynowi swawolę, św. Teresie jej uniesienia, św. Franciszkowi Borgia jego zasady, św. Kajetanowi niedbalstwo, a to z przekleństwami przynoszącemi zaszczyt świętym, bo milczeniem swem dowodzili, że na czele wszystkich cnót prowadzących do raju, postępowała cierpliwość i pokora.
Każdy z tych posągów zbliżał się niesiony przez sześciu ludzi i poprzedzony sześciu duchownymi, należącymi do kościołów gdzie ci święci byli szczególnie czczeni i każdy z nich wzbudzał po drodze okrzyki o jakich wspomnieliśmy, a które w miarę zbliżania się do kościoła z przekleństw przechodziły w groźby.
Tak napominane, tak zagrożone posągi, nakoniec przybyły do kościoła świętej Klary, i skłoniwszy się pokornie przed św. Januarjuszem, zajęły miejsce naprzeciw niego.
Za świętymi postępował arcybiskup Capece Zurlo, którego widzieliśmy już pojawiającego się w czasie zaburzeń poprzedzających przybycie Francuzów i mocno o patrjotyzm podejrzanego.
Procesja jak potok podążyła do kościoła św. Klary, gdzie się cała wtłoczyła. 120 ludzi Salvaty tworzyło szpaler od głównych drzwi do chóru, on zaś sam stanął przy wejściu do nawy z szablą w ręku.
Oto jaki był widok, przedstawiający się w przepełnionym kościele:
Na wielkim ołtarzu stało z jednej strony popiersie św. Januarjusza, z drugiej flaszeczka krew zawierająca.
Na straży przed ołtarzem stał kanonik; arcybiskup nie mający z cudem nic do czynienia, oddalił się pod baldachim.
Na prawo i na lewo ołtarza były trybuny, w środku zaś znajdował się ołtarz. W trybunie z lewej strony, mieściła się muzyka z instrumentami w ręku, oczekując na cud aby go uczcić.
Trybuna na prawo zajęta była przez stare kobiety, tytułujące się krewnemi św. Januarjusza, przybywające tam zwykle dla popierania cudu przez swe stosunki ze świętym, tym razem zaś pragnące mu przeszkodzić.
U góry schodów prowadzących na chór, rozciągała się długa balustrada ze złoconej miedzi, przy wejściu do której stał Salvato z szablą w ręku. Przed tą balustradą, na prawo i na lewo, uklękli wierni.
Kanonik stojący przed ołtarzem brał wtedy flaszeczkę i dawał im do ucałowania, pokazując że krew była zupełnie zsiadła; potem wierni zadowoleni, oddalili się ustępując miejsca innym. Ta adoracja błogosławionej krwi rozpoczęła się o godzinie w pół do dziewiątej zrana.
Święty któremu zazwyczaj pozostawiają jeden, dwa lub trzy dni dla okazania cudu, a czasami po przeciągu trzech dni nie wykonywa go wcale, dziś miał wyznaczone półtrzeciej godziny.
Lud był przekonanym że cud nie spełni się, a lazzaroni rachując się i widząc tak niewielu Francuzów w kościele, przyrzekali sobie, że jeżeli z uderzeniem wpół do jedenastej cud się nie stanie, będą mieli z nimi łatwą sprawę.
Salvato dał rozkaz swoim 120 ludziom, ażeby, skoro dziesiąta uderzy, a tem samem zbliży się chwila stanowcza, wyjęli bukiety zdobiące ich lufy i zastąpili je bagnetami. Jeżeli o wpół do jedenastej cud by nie nastąpił i gdyby groźby słyszeć się dały, był nakazany obrót, tak że 120 grenadjerów miało się zwrócić, połowa na prawo, połowa na lewo i w ten sposób stanąwszy przodem do ludu, wymierzyć na niego bagnety. Na rozkaz: — ognia! miało się rozpocząć straszne strzelanie; każden Francuz miał 50 nabojów.
Nadto baterja armat była w nocy ustawiona w Mercatello otaczając całą ulicę Toledo; druga na strada dei Studi, otaczając Largo delle Pigne i la strada Foria; nakoniec podwójna baterja przytykająca jedna do zamku del Ovo, druga do Vittoria, otaczały całą groblę Santa Lucia z jednej i całą rzekę Chiaja z drugiej strony.
Castel Nuovo i zamek del Carmine zajęte przez załogę francuzką, na wszelki wypadek były w pogotowiu; Nicolino zaś stojąc na okopach zamku San-Elmo z lunetą w ręku, potrzebował dać tylko znak swoim artylerzystom, aby ci rozpoczęli straszny ogień, mogący sprawić pożogę w całym Neapolu.
Championnet znajdował się Capodimonte na czele 3,000 rezerwy, z którą w miarę okoliczności albo miał wejść spokojnie i uroczyście do Neapolu, albo też z wystawionemi bagnetami posunąć się na Toledo. Widzimy, że pomimo modlitwy do św. Januarjusza na którą Championnet rachował, wszystkie środki ostrożności zostały przedsięwzięte i jeżeli jedna strona sposobiła się do napadu, druga gotową była do obrony.
Zresztą wrzawa w ulicach nigdy nie była groźniejszą i nigdy więcej przejmująca obawa nie ogarniała osób znajdujących się na balkonach i w oknach górujących nad tłumem i oczekujących, albo na stanowcze przywrócenie pokoju, albo na stanowcze rozpoczęcie rzezi, pożarów i rabunku.
W pośród tłumu, podburzając go do buntu, znajdowali się ciż sami ajenci królowej, których tak często widzieliśmy czynnymi, Pasquale de Simone, Beccajo i straszny ksiądz kalabryjski, pleban Rinaldi, który jak piana na powierzchni morza tylko w czasie burzy się ukazuje, ukazywał się na powierzchni społeczeństwa tylko w dniach rozruchu i rzezi.
Wszystkie te krzyki, zgiełki, wszystkie groźby ustawały natychmiast jak przez czary skoro usłyszano pierwsze uderzenie zegarów bijących godziny. Wtedy tłum z uwagą rachował uderzenie młotka, ale skoro godzina wybiła, powracała wrzawa podobna do szumu morza.
Rachowali tak ósmą, dziewiątą, dziesiątą godzinę. Skoro zaczęła bić dziesiąta, wśród ciszy powstałej w kościele i za kościołem, grenadjerzy Salvaty wyjęli bukiety z luf i zastąpili je bagnetami. Ruch ten doprowadził oburzenie obecnych do najwyższego stopnia.
Dotąd lazzaroni poprzestawali na grożeniu pięściami żołnierzom, teraz pokazali im noże.
Z swojej strony, wstrętne baby, tytułujące się krewnemi św. Januarjusza, sądzące że na zasadzie pokrewieństwa, mają prawo swobodnie odzywać się do Świętego, groziły mu najstraszniejszemi przekleństwami, jeżeli cud się spełni. Nigdy tyle rąk chudych i pomarszczonych nie wyciągnęło się ku Świętemu, nigdy tyle ust wykrzywionych gniewem i starością nie wyzionęło u stóp ołtarza bardziej gorszących złorzeczeń. Kanonik ukazujący flaszeczki, co pół godziny zmieniany, był jak ogłuszony i zdawał się się biizkim obłąkania.
Nagle usłyszano na ulicy podwojenie gróźb i krzyków. Było to skutkiem ukazania się 25 huzarów z muszkietami przy siodle, przebywających próżną przestrzeń, pozostawioną pomiędzy podwójnym szpalerem żołnierzy Francuzkich od arcybiskupstwa do katedry. Oddział ten dowodzony przez adjutanta Villeneuve spokojny, niewzruszony, zwrócił się w małą uliczkę okrążającą katedrę i zatrzymał przy wewnętrznych drzwiach zakrystji.
Biła dziesiąta i nastała właśnie chwila ciszy o której wspominaliśmy.
Villeneuve zsiadł z konia.
— Przyjaciele, powiedział do huzarów, jeżeli w 35 minut po dziesiątej nie powrócę i cud się nie spełni, wejdźcie do zakrystji nie zważając na zabronienie i groźby a nawet na stawiony opór.
— Dobrze komendancie, odpowiedziano.
Villeneuve wszedł do zakrystji, gdzie wszyscy kanonicy, z wyjątkiem podającego flaszeczkę do ucałowania, byli zgromadzeni i zachęcali się wzajemnie, aby nie dopuścić wykonania cudu.
Widząc wchodzącego Villeneuv’a, okazali zadziwienie; ale ponieważ to był oficer dobrze wychowany, wyrazu twarzy łagodnego, raczej melancholicznego niżeli surowego i wchodził z uśmiechem, to ich uspokoiło i nawet gotowali się żądać od niego wyjaśnienia powodu tak niewłaściwej obecności jego, kiedy tenże zbliżając się do nich, powiedział:
— Kochani bracia, przybywam z polecenia generała.
— A to dla czego? zapytał przewodniczący kapituły dość pewnym głosem.
— Aby być obecnym cudowi, odparł Villeneuve.
Kanonicy potrząsali głowami.
— Ah! ah! powiedział Villeneuve, obawiacie się jak sądzę, iż cud się nie spełni?
— Nie taimy, rzekł przewodniczący, że św Januarjusz jest źle usposobiony.
— A więc, odparł Villeneuve, przybywam powiedzieć wam jedną rzecz, która może zmieni jego usposobienie.
— Wątpimy, odpowiedzieli chórem kanonicy.
Wtedy Villeneuve wciąż uśmiechnięty, zbliżył się do stołu, wyjął lewą ręką z kieszeni pięć rulonów, każdy po sto luidorów, prawą zaś parę pistoletów z za pasa; potem wyjąwszy zegarek, umieścił go między rulonami i pistoletami i powiedział:
— Oto pięćset luidorów przeznaczone dla przewielebnej kapituły św. Januarjusza, jeżeli punkt o w pół do jedenastej cud będzie dokonany. Jak widzicie, obecnie jest czternaście minut po dziesiątej macie więc jeszcze szesnaście minut czasu.
— A jeżeli nie będzie dokonany? zapytał przewodniczący kapituły tonem lekko szyderczym.
— A to znów co innego, odpowiedział spokojnie młody oficer, przestając się uśmiechać. Jeżeli o w pół do 11 cud się nie spełni, 35 minut po dziesiątej, od pierwszego do ostatniego każę was wszystkich rozstrzelać.
Kanonicy poruszyli się jakby do ucieczki; ale Villeneuve biorąc pistolety w obie ręce, rzekł:
— Niech żaden z was nie ruszy się, z wyjątkiem tego co ma cud przysposobić.
— To ja go spełnię, powiedział przewodniczący kapituły.
— Punkt w pół do 11-tej, ani minuty wcześniej ani minuty później.
Kanonik skinął na znak posłuszeństwa i wyszedł pochylając się aż do ziemi Było 20 minut po dziesiątej. Villeneuve spojrzał na zegarek.
— Macie jeszcze dziesięć minut czasu, powiedział. Potem nie odwracając oczu od zegarka, mówił z przerażająco zimną krwią: — Święty Januarjusz ma już tylko pięć minut! św. Januarjusz ma już tylko trzy minuty! święty Januarjusz ma już tylko dwie minuty czasu!
Niepodobna wyobrazić sobie wzrastającego zgiełku, jakby z połączenia grzmotu z rykiem morza pochodzącego, gdy po dźwięku poprzedzającym uderzenie, w pół do jedenastej wybiło. Potem śmiertelna cisza nastąpiła. Następnie w chwili kiedy krzyki i groźby na nowo się rozpoczynały, usłyszano głos kanonika donośny i wyraźny, który podnosząc flaszeczkę nad głowami, zawołał:
— Cud się spełnił!
W tej samej chwili wrzawa, krzyki i groźby, jak wskutek uroku ustały. Wszyscy padali na twarz wołając: Cześć świętemu Januarjuszowi! Tymczasem Michał wybiegł z kościoła i na progu powiewając chorągwią, zawołał:
— Il miracolo e fatto!
Wszyscy upadli na kolana.
Potem jednocześnie uderzono we wszystkie dzwony w Neapolu.
Jak powiedział Championnet, znał on modlitwę której św. Januarjusz niezdolny był odmówić. I jak widzieliśmy św. Januarjusz nie odmówił.
Radosne wystrzały artylerji ze wszystkich czterech warowni, oznajmiły Neapolowi i jego okolicom że św. Januarjusz oświadczył się za Francuzami.

Rzeczpospolita Partenopejska.

Zaledwo Championnet usłyszał odgłos dzwonów równocześnie z poczwórnym wystrzałem artylerji, poznał od razu że cud został spełniony i wyruszył z Capodimonte aby odbyć wjazd uroczysty do Neapolu.
Przebył całe miasto, wchodząc przez la strada dei Cristallini, przeszedł largo della Pigne, largo San-Spirito, Marcatello, wśród hałaśliwej radości i okrzyków tysiąckroć powtarzanych: Niech żyją Francuzi! Niech żyje rzeczpospolita francuzka! Niech żyje rzeczpospolita partenopejska. — Całe pospólstwo walczące z nim przez trzy dni, mordujące, wyrzynające i palące jego żołnierzy, przed godziną gotowe jeszcze palić ich, krajać i mordować — w jednej chwili zostało nawrócone cudem św. Januarjusza, bo odkąd święty stanął po stronie Francuzów, nie było żadnej przyczyny aby przeciwko nim występować.
— Święty Januarjusz lepiej wie od nas jak należy postąpić, mówili, róbmy tak jak św. Januarjusz.
Ze strony stanu średniego i szlachty którą najście Francuzów wyswobodzało z pod przemocy tyranii burbońskiej, radość i zapał niemniej były wielkiemi. Wszystkie okna były zdobione trójkolorowemi chorągwiami francuzkiemi i neapolitańskiemi, łączącemi swe zwoje, mieszającemi barwy. Tysiące młodych kobiet stało w oknach powiewając chustkami i wołając: Niech żyje rzeczpospolita! Niech żyją Francuzi! Niech żyje główno-dowodzący! Dzieci biegły przed jego koniem, powiewając małemi chorągwiami żółtemi, czerwonemi i czarnemi. Prawda, że pozostawały jeszcze plamy krwi na bruku, że z niektórych zwalisk wznosił się dym jeszcze; ale w kraju tym podległemu wrażeniom chwili, gdzie burze przechodzą bez zostawienia śladu na niebie lazurowem, żałoba już była zapomnianą.
Championnet udał się wprost do katedry, gdzie arcybiskup Capece Zurlo odśpiewał Te Deum w obec popiersia i krwi św. Januarjusza, wystawionych na widok publiczny, a który Championnet na znak wdzięczności za szczególną protekcję udzieloną Francuzom, nakrył mitrą wysadzoną djamentami, którą święty raczył przyjąć bez oporu.
Później zobaczymy, ile go miała kosztować ta słabość dla Francuzów.
Jednocześnie gdy Te Deum śpiewano w kościele na murach przylepiono następującą odezwę:

„Neapolitańczycy[1]!

„Bądźcie wolnymi i umiejcie używać wolności! Rzeczpospolita francuzka w szczęściu waszem znajdzie obfite wynagrodzenie za swoje trudy i walki. Jeżeli znajdują się jeszcze między wami stronnicy upadłego rządu, wolno im opuścić tę ziemię wolności. Niech się usuną z kraju gdzie już tylko znajdują się obywatele — niewolnicy niech się łączą z niewolnikami. Od tej chwili wojsko francuzkie przyjmuje nazwę armii neapolitańskiej i zobowiązuje się uroczystą przysięgą podtrzymywać wasze prawa i dobywać oręża ilekroć będzie tego potrzeba w obronie waszej wolności. Francuzi będą szanować religią, święte prawa własności i osób. Nowi urzędnicy przez was mianowani, mądrym i ojcowskim zarządem, czuwać będą nad spokojem i szczęściem obywateli, będą się starali usunąć błędy ciemnoty, uspokoją szaleństwo fanatyzmu i nakoniec okażą wam tyle życzliwości, ile okazywał złej wiary rząd upadły.“
Przed wyjściem z kościoła, Championnet uwalniając Salvatę, utworzył straż honorową mającą odprowadzić św. Januarjusza do arcybiskupstwa i czuwać nad nim z hasłem: cześć świętemu Januarjuszoui.
Od rana, w przewidywaniu, że św. Januarjusz raczy łaskawie cud uczynić, o czem Championnet nie wątpił wcale, rząd tymczasowy został ustanowionym i sześć komitetów mianowanych.
Komitet centralny — komitet spraw wewnętrznych — komitet finansów — komitet sprawiedliwości i policji — komitet prawodawstwa. Wszyscy członkowie komitetu byli wybrani z rządu tymczasowego.
Cirillo i Manthonnet, nasi spiskujący z pierwszych rozdziałów, byli członkami tymczasowego rządu, Manthonnet nadto, był jeszcze ministrem wojny, Ettore Caraffa był mianowany dowódzcą legii neapolitańskiej; Schipani miał objąć dowództwo jedno z pierwszych, skoro tylko armia zostanie zorganizowaną; Nicolino pozostał nadal komendantem zamku San-Elmo; Velasco nie chciał nic przyjąć i został tylko ochotnikiem.
Z katedry Championnet udał się do kościoła św. Wawrzyńca. Kościół ten dla neapolitańczyków, którzy od dwunastego wieku, nigdy się sami nie rządzili, jest miejscem posiedzeń, gdzie w dniach trwogi albo niebezpieczeństwa, zbierają się dla narady wybrani i naczelnicy ludu. Towarzyszyli mu członkowie tymczasowego rządu, będący zarazem członkami komitetu.

Tam w pośród niezmiernego tłumu Championnet przemówił doskonałym włoskim językiem:
„Obywatele!

„Rządzicie tymczasowo rzeczpospolitą neapolitańską; rząd stały będzie mianowany przez lud, kiedy wy sami, rządząc podług zasad stanowiących cel tej rewolucji, skrócicie pracę jakiej wymaga spisanie nowych praw, i w tej to nadziei tymczasowo powierzyłem wam obowiązki prawodawców i rządzących. Macie więc władzę nieograniczoną, ale równocześnie ciąży na was odpowiedzialność niezmierna. Pamiętajcie że w waszych rękach spoczywa szczęście publiczne albo najwyższe nieszczęście ojczyzny, wasza chwała lub wasza hańba. Wybrałem was; nazwisk waszych nie podała mi ani stronność ani intryga, ale zaleciła wasza dobra sława; odpowiecie waszemi czynami na zaufanie, widzące w was nietylko ludzi genialnych, ale nadto młodych, zapalonych i szczerych miłośników ojczyzny.
„W konstytucji rzeczypospolitej neapolitańskiej, będziecie brać wzór, o ile na to pozwolą obyczaje i prawa krajowe, z konstytucji francuzkiej, matki nowej cywilizacji. Rządząc waszą ojczyzną, uczyńcie rzeczpospolitą partenopejską przyjaciółką, sprzymierzoną, towarzyszką, siostrą rzeczypospolitej francuzkiej. Niech one stanowią jedność niech będą niepodzielnemi! Bez niej niespodziewajcie się szczęścia. Jeżeli rzeczpospolita francuzka zachwieje się, rzeczpospolita neapolitańska upadnie.
„Wojsko francuzkie będące rękojmią waszej wolności przybierze, jak to już powiedziałem, nazwę armii neapolitańskiej. Będzie ona popierać wasze prawa i pomagać wam w pracy; będzie ona z wami i za was walczyła, a umierając w waszej obronie, nie będzie żądała innej nagrody, jak związku i przyjaźni z wami“.
Mowa ta zakończyła się wśród okrzyków i oklasków, radości i łez tłumu. Widok ten był nowością dla kraju, wyrazy podobne były nieznane neapolitańczykom. Po raz to pierwszy pomiędzy nimi ogłaszano wielkie prawo braterstwa ludów, najwyższą dążność serca, ostatnie słowo cywilizacji!
Dzień ten 24 stycznia 1799 r. był dniem tak uroczystym dla neapolitańczyków, jak dla Francuzów dzień 14 Lipca. Republikanie ściskali się spotykając na ulicach i z wdzięcznością wznosili oczy ku niebu. Po raz pierwszy ciało i dusza uczuły się wolnemi w Neapolu. Rewolucja w 1647 roku była rewolucją ludu czysto materjalną i bezustannie groźną. Rewolucja 1799 r. była rewolucją mieszczaństwa i szlachty, to jest wyrozumowaną i miłosierną. Rewolucja Masaniella była pożądaniem odzyskania narodowości ludu zawojowanego, od ludu zwycięzkiego. Rewolucja Championneta była domaganiem się wolności ludu uciśnionego, od swego ciemięzcy. Była więc ogromna różnica, a nadewszystko wielki postęp między dwiema rewolucjami.
I wtedy nastąpiła rzecz rozrzewniająca:
Mówiliśmy już o trzech pierwszych męczennikach wolności włoskiej; o Vitaglano, Galianim i Emanuelu de Deo. Ten ostatni nie przyjął ułaskawienia ofiarowanego mu, jeżeliby zechciał zdradzić swych wspólników.
Były to dzieci: we trzech mieli sześćdziesiąt dwa lat. Dwóch pierwszych powieszono; trzeciego Vitagliano — ponieważ wykonanie wyroku dwóch pierwszych wywołało niejakie wzruszenie wśród ludności — trzeciego kat zasztyletował, z obawy ażeby korzystając z zaburzenia nie uniknął śmierci — i powiesił go nieżywego, z krwawą raną w boku. Jednomyślnie zebrała się deputacja patrjotyczna i 10,000 obywateli przybyło w imię rodzącej się wolności, pozdrowić rodziny szlachetnych młodzieńców, których krew poświęciła plac, gdzie miano zasadzić drzewo wolności.
Wieczorem z radości zapalono ognie we wszystkich ulicach i na wszystkich placach i jak gdyby naśladując przykład św. Januarjusza, współubiegacz jego w popularności Wezuwiusz wybuchnął płomieniami, które były raczej uczestnictwem w radości powszechnej, niż groźbą. Te płomienie milczące i bez lawy, były rodzajem gorejącego krzaku, górą Sinai polityczną.
Dla tego też Michał Szalony w wspaniałem ubraniu, przejeżdżając na dzielnym koniu, wśród armi lazzaronów wołających: Niech żyje wolność tak jak poprzedniego dnia wołali: Niech żyje król! mówił do tego pospólstwa:
— Widzicie, dziś rano św. Januarjusz zrobił się jakobinem; wieczorem Wezuwiusz przywdziewa czerwoną czapkę!

Nawałnica.

Czytelnicy nie zapomnieli zapewne że Nelson zatrzymany od 21 do 23 stycznia przeciwnym wiatrem, korzystając z silnego północno-zachodniego wiatru, mógł nakoniec wypłynąć około trzeciej po południu i że flota angielska tego samego wieczora zniknęła w zmroku na wysokości wyspy Kaprei.
Dumny pierwszeństwem udzielonem mu przez królowę, Nelson czynił wszystko co było możliwem, aby okazać się wdzięcznym za tę łaskę i od trzech dni, gdy dostojni zbiegowie przybyli prosić o jego gościnność, przysposobiono wszystko na pokładzie Vanguarda, aby gościnność ta była ile możności najdogodniejszą. Zachowując dla siebie izdebkę w tyle okrętu, Nelson kazał przygotować dla króla, królowej i młodych książąt, wielką izbę oficerską za wielką baterją. Działa znikły w draperjach, a każdy przedział zmieniony został na pomieszkanie ozdobione z największą wytwornością.
Ministrowie i dworzanie zabrani przez króla do Palermo, byli umieszczonymi w kwaterze oficerów, to jest w przedziale między dwoma pomostami, w około którego znajdują się kajuty.
Caracciolo lepiej jeszcze się urządził. Własnego pomieszczenia odstąpił następcy tronu i księżnej Klementynie, a kwaterę oficerów ich orszakowi.
Nagła zmiana wiatru, przy pomocy której Nelson mógł podnieść kotwicę, jak to już powiedzieliśmy, zaszła między trzecią a czwartą po południu. Zmienił on się — mówimy o wietrze — z południowo zachodniego na północno zachodni. Skoro tylko Nelson spostrzegł tę zmianę, rozkazał kapitanowi Henry, z którym się obchodził jak z przyjacielem raczej nie jak z podwładnym, rozwinąć żagle.
— Czy będziemy z daleka okrążać wyspę Capri? Zapytał kapitan.
— Przy tym wietrze to niepotrzebne, odpowiedział Nelson, wypłyniemy na otwarte morze.
Henry przez chwilę śledził wiatr i wstrząsnął głową.
— Nie sądzę ażeby ten wiatr był pomyślny ku temu, powiedział.
— Mniejsza o to, korzystajmy z takiego jaki jest. Chociaż gotów jestem umrzeć i poświęcić na śmierć od pierwszego do ostatniego wszystkich moich ludzi dla króla i jego rodziny, nie będę o nich spokojnym, dopóki nie będą już w Palermo.
— Jakież sygnały należy dać innym statkom?
— Aby rozwinęły żagle i płynęły za nami drogą do Palermo z obrotami niezależnemi.
Zrobiono sygnały i rozwinięto żagle. Ale na wysokości Capri wraz z nocą wiatr ustał, sprawdzając przepowiednie kapitana Henry. To chwilowe uciszenie dało sposobność dostojnym zbiegom, słabym od trzech dni na chorobę morską, posilić się cokolwiek i odpocząć.
Zbytecznem byłoby mówić, że Emma Lyona nie udała się z mężem do kwatery oficerów a została przy królowej.
Po wieczerzy, Nelson który był przy niej obecnym, powrócił na pomost. Część przepowiedni kapitana Henry już się spełniła, ponieważ wiatr opadł; obawiał się on przeto jeszcze w ciągu nocy, jeżeli już nie burzy, to przynajmniej ulewy.
Król rzucił się na łóżko ale nie mógł usnąć. Ferynand zarówno jak nie był wojownikiem, nie był też marynarzem. Wszelkie cudowne widoki, wszystkie wzniosłe ruchy morza, marzenia umysłów poetycznych, zupełnie go nie zajmowały. Co do morza, znał tylko chorobę i grożące niebezpieczeństwa. Około północy, widząc że napróżno przewraca się na łóżku na którem bezsenność nigdy mu nie dokuczała, zeskoczył z posłania z swoim wiernym Jowiszem, podzielającym chorobę swego pana i udał się schodami prowadzącemi na tył okrętu. W chwili gdy już miał stanąć na podłodze, o trzy kroki od siebie zobaczył Nelsona i kapitana Henry, pilnie i niespokojnie zajętych badaniem widnokręgu.
— Miałeś słuszność, Henry, twoje dawne doświadczenie nie zawiodło cię. Ja jestem żołnierzem morskim, ale ty jesteś prawdziwym marynarzem. Nietylko wiatr nie dotrwał, ale będziemy jeszcze mieć ulewę.
— Pominąwszy to milczeniem, że znajdujemy się w złem położeniu na jej przyjęcie. Należało nam płynąć tą drogą co Minerwa.
Nelson nie mógł powstrzymać poruszenia niecierpliwości.
— Tak samo jak Wasza Ekscellencja nie lubię pysznego Caracciolo, który nią dowodzi; ale należy wyznać milordzie że na pochwałę jaką przed chwilą mnie udzieliłeś, — on także zasługuje. To prawdziwy marynarz, dowodem tego że przepływając pomiędzy Kapreą i przylądkiem Campanella, jako zasłonę od wiatru ma Kapreę, dla złagodzenia gwałtowności ulewy, z której my nie unikniemy ani kropli deszczu, ani jednego podmuchu wiatru i pod wiatr całą zatokę Salerno.
Nelson niespokojnie obrócił się ku czarnej masie przed nim się wznoszącej i nie przedstawiającej od strony południowo-zachodniej żadnego schronienia.
— Dobrze, rzekł, jesteśmy o milę od Kaprei.
— Chciałbym być o dziesięć mil, mruknął Henry, nie dość cicho jednak, aby go Nelson nie usłyszał.
Wiatr zachodni zadął, poprzednik nawałnicy o której mówił Henry.
— Każ spuścić reje i płynąć tuż pod kierunkiem wiatru.
— Wasza Ekscelencja nie obawia się o maszty? zapytał Henry.
— Boję się brzegów, to i wszystko, odpowiedział Nelson.
Henry głosem pełnym i donośnym marynarza rozkazującego wiatrom i falom morskim, powtórzył rozkaz stosujący się równocześnie do majtków i do sternika.
— Spuścić reje! płyńcie z wiatrem!
Król słyszał tę rozmowę i rozkaz, nic z tego nie rozumiejąc: odgadł tylko że groziło niebezpieczeństwo i że niebezpieczeństwo to pochodziło z zachodu. Wszedł więc na pomost i chociaż Nelson nie więcej rozumiał po włosku niż król po angielsku, zapytał go:
— Czy grozi nam niebezpieczeństwo milordzie?
Nelson skłonił się i odwracając się do kapitana Henry powiedział:
— Zdaje mi się że J. K. Mość zaszczyca mię pytaniem. Odpowiedz Henry, jeżeli zrozumiałeś, na pytanie króla.
— Najjaśniejszy Panie, odparł Henry, nigdy niema niebezpieczeństwa na statku, gdzie lord Nelson dowodzi, bo jego przezorność uprzedza wszelkie niebezpieczeństwa; tylko zdaje mi się że będziemy mieli zawieruchę.
— Zawieruchę? jaką? zapytał król.
— Zawieruchę wiatru, odpowiedział Henry, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
— Jednak, zdaje mi się, że czas jest dość piękny, powiedział król, spoglądając na księżyc posuwający się po niebie wysłanem chmurami, przedzielonemi pomiędzy sobą pasami ciemno niebieskiemi.
— To nie nad głową należy patrzeć Najjaśniejszy Panie, lecz tam na widnokręgu przed nami. Czy W. K. Mość widzi tę linię czarną wznoszącą się powoli na niebie, oddzieloną od morza, jak ona ciemnego promieniem światła zdającego się nicią srebrną? Za dziesięć minut wybuchnie ona nad nami.
Przebiegł drugi powiew wilgotnego wiatru; pod jego ciśnieniem Vanguard pochylił się i jęknął.
— Zwinąć wielki żagiel! zawołał Nelson nie przeszkadzając rozmowie króla z kapitanem Henry i bezpośrednio wydając rozkazy — ściągnąć trójkątny żagiel!
Obrót ten wykonano z szybkością wskazującą że osada rozumiała jego ważność i okręt oswobodzony z ciężaru płótna, płynął pod trzema żaglami bocianiego gniazda i małym żaglem trójkątnym.
Nelson zbliżył się do kapitana Henry i powiedział mu kilka słów po angielsku.
— Najjaśniejszy Panie, rzekł Henry, Jego Ekscelencja prosi mnie, abym zwrócił uwagę W. K. Mości, że za chwilę ulewa na nas spadnie i jeżeli W. K. Mość zostanie na pomoście, deszcz nie będzie miał dla niego więcej względów jak dla każdego z naszych marynarzy.
— Czy mogę upewnić królowę i powiedzieć jej że niema niebezpieczeństwa? zapytał król, pragnąc przy tej sposobności sam się upewnić.
— Tak Najjaśniejszy Panie. Z pomocą Bożą, milord i ja ręczymy za wszystko.
Król zszedł, Jowisz wciąż mu towarzyszył i bądź z powiększenia słabości, bądź z przeczucia niebezpieczeństwa, czasami miewanego przez zwierzęta, postępował wyjąć. Jak powiedział Henry, zaledwo kilka minut upłynęło, nawałnica spadła na Vanguard i z przerażającem towarzyszeniem grzmotów i ulewnego deszczu, wydała wojnę całej flocie.
Nad Ferdynandem ciężyło nieszczęście: naprzód ziemia go zdradziła, teraz zdradzało go morze.
Królowa pomimo upewnienia króla, na pierwsze wstrząśnienie okrętu i pierwszy jego jęk, zrozumiała że Vanguard walczył z huraganem. Umieszczona wprost pod pomostem, słyszała to pospieszne, nieregularne bieganie majtków, wskazujące, niebezpieczeństwo przez usiłowania czynione dla jego zwalczenia. Siedziała na łóżku z całą swoją rodziną około niej zebraną, Emma Lyona jak zwykle u nóg jej spoczywała.
Lady Hamilton nie ulegająca chorobie morskiej, zupełnie się oddała pielęgnowaniu królowej, młodych księżniczek i dwóch małych książąt Alberta i Leopolda. Podnosiła się od nóg królowej tylko aby podawać filiżankę herbaty jednym, szklankę wody z cukrem drugim, aby ucałować czoło swej królewskiej przyjaciółki, mówiąc, jej niektóre z tych wyrazów dodających odwagi, ponieważ okazują poświęcenie.
Po przeciągu pół godziny przybył Nelson. Ulewa przeszła; ale ulewa będąca czasami zwyczajnym wypadkiem, oczyszczającym niebo, czasami jest poprzedniczką burzy. Nie mógł więc powiedzieć królowej że wszystko skończone i przyrzec nocy zupełnie spokojnej.
Na jej zaproszenie usiadł i wypił filiżankę herbaty. Dzieci królowej, z wyjątkiem młodego księcia Alberta, usnęły i utrudzenie połączone z lekceważeniem młodego wieku, odniosło zwycięztwo nad obawą, która zarówno z chorobą morską nie dozwoliły usnąć ich rodzicom.
Nelson prawie od kwadransa znajdował się w sali, a już od pięciu minut zdawał się badać poruszenia okrętu, — kiedy zapukano do drzwi; na wezwanie królowej drzwi otworzyły się i młody oficer ukazał się na progu.
Widocznie że przybył po Nelsona.
— To ty panie Parkenson? powiedział admirał. Co nowego?
— Milordzie, kapitan Henry przysyła mnie oznajmić Waszej Ekscelencji, że od pięciu minut wiatr zmienił się na południowy i że jeżeli będziemy płynąć w tym samym kierunku, będziemy rzuceni na Kapreę.
— A więc zmieńcie kierunek statku, powiedział Nelson.
— Milordzie, morze jest wzburzone, okręt stracił swoją szybkość.
— Aha! powiedział Nelson, i obawiacie się iż nie podołacie zmienić kierunku?
— Statek cofa się.
Nelson powstał, ukłonił się królowej i królowi z uśmiechem i wyszedł za porucznikiem.
Król, powiedzieliśmy, nie umiał po angielsku; królowa zaś znała ten język, ale wyrażenia marynarskie były jej obcemi, pojęła tylko że grozi nowe niebezpieczeństwo, wzrokiem zapytała Emmę.
— Zdaje się, odpowiedziała Emma, że chodzi o jakiś trudny obrót, który nie śmią wykonać w nieobecności milorda.
Królowa zmarszczyła brwi i jęknęła; Emma chwiejąc się na ruchomej posadzce poszła słuchać pode drzwiami.
Nelson dobrze pojmując niebezpieczeństwo, żywo powrócił na pomost. Wiatr, jak powiedział porucznik Parkenson, przyjął kierunek południowy: wiało sirocco a statek był zupełnie na wiatr wystawiony.
Admirał szybko i niespokojnie obejrzał się na około. Niebo zawsze pochmurzone, wyjaśniło się jednakże cokolwiek. Kaprea rysowała się z lewego brzegu okrętu i zbliżono się o tyle, iż przy bladem świetle księżyca, tłumionem przez chmury, można było dojrzeć białe punkta oznaczające domy. Ale najwyraźniej widać było szeroki szlak z białej piany ciągnący się wzdłuż całej wyspy, która wskazywała z jaką wściekłością rozbijały się bałwany.
Za jednym rzutem oka Nelson zrozumiał całe położenie rzeczy. Wiatr południowy zasłonił żagle: maszty przeciążone płótnem trzeszczały. Głosem znanym dobrze osadzie, zawołał:
— Zmienić ster! Skierować w tył!
I mówiąc do kapitana Henry, dodał: — Nawracajmy, cofając się!
Obrót ten był niebezpieczny. Jeżeli okręt nie odsunie się, zostanie rzucony o brzeg.
Zaledwie obrót rozpoczęto, zdawało się że wicher i morze usłyszały rozkaz Nelsona i porozumiały się aby mu się sprzeciwić. Żagiel bocianiego gniazda coraz więcej ciążący na maszcie, zgiął go jak trzcinę i usłyszano straszne trzeszczenie Jeżeli się złamie, statek zgubiony!
W tej okropnej chwili Nelson poczuł coś lekko opierającego się na swem ramieniu. Odwrócił głowę: była to Emma.
Ustami dotknął czoła młodej kobiety z gorączkową energią i uderzając nogą, jak gdyby statek mógł go zrozumieć, szepnął:
— Zwróćże się, zwróć!
Statek był posłuszny, posunął się i po kilku minutach wahania, popłynął lewem bokiem w stronę zachodnio północną.
— Dobrze, mruknął Nelson oddychając, mamy teraz przed sobą 150 mil morza, zanim spotkamy wybrzeże.
— Kochana lady Hamilton, powiedział jakiś głos, chciej mi powtórzyć po włosku, co powiedział milord.
Był to głos króla, który widząc wychodzącą Emmę, udał się za nią na pokład.
Emma przetłómaczyła mu wyrazy Nelsona.
— Ależ, powiedział król, niemający żadnego wyobrażenia o sztuce żeglarskiej, zdaje mi się że wcale nie płyniemy do Sycylii a nawet sądzę, że się udajemy w kierunku Korsyki.
— Najjaśniejszy Panie, odparł Nelson z pewną niecierpliwością, płyniemy z wiatrem i jeżeli W. K. Mość raczy zostać na pomoście, za dwadzieścia minut zobaczy zmieniony kierunek i odzyskamy czas i drogę straconą.
— Zmienić kierunek? Tak, rozumiem, powiedział król: jest to co zrobiłeś przed chwilą. Ale czy nie mógłbyś mniej często zmieniać kierunku? Przed chwilą zdawało mi się że duszę mi wydzierasz.
— Najjaśniejszy Panie, gdybyśmy byli na Atlantyku i gdybym płynął z wysp Azorskich do Rio Janeiro, dla oszczędzenia W. K. Mości dolegliwości jakiej sam podlegam i dla tego znam ją, zmieniał► bym kierunek okrętu co sześćdziesiąt lub ośmdziesiąt mil; ale jesteśmy na morzu Śródziemnem, płyniemy z Neapolu do Palermo i potrzebuję zmieniać kierunek co trzy mile najwyżej. Zresztą, ciągnął dalej Nelson, rzuciwszy okiem na Kapreę od której coraz więcej się oddalano, W. K. Mość może powrócić do swego mieszkania i uspokoić królowę. Ja ręczę za wszystko.
Z kolei król odetchnął, chociaż słów Nelsona nie rozumiał bezpośrednio; Nelson wymówił je z takiem przekonaniem, że przekonanie to przeszło w serce Emmy, a z serca Emmy do serca królewskiego.
A więc król zszedł, uwiadomił że niebezpieczeństwo minęło i że Emma szła za nim, aby o tem królowę upewnić.
Emma w istocie szła za królem, ale ponieważ zboczyła z linii prostej przechodząc przez kajutę Nelsona, dopiero więc po przeciągu pół godziny królowa została zupełnie uspokojoną i zaczęła usypiać oparłszy głowę na ramieniu swej przyjaciółki.
Nawałnica która o mało nie rzuciła Nelsona na wybrzeża Kaprei, dosięgnęła i Caracciola, ale w sposób mniej dotkliwy. Najprzód część jej gwałtowności rozbiła się o szczyty wzgórz wyspy, pod wiatr wystające; potem mając do czynienia ze statkiem lżejszym, admirał neapolitański mógł nim kierować łatwiej niż Nelson ciężkim Vanguardem, pokaleczonym jeszcze kulami Abukiru.
Gdy więc ze świtem, po dwóch lub trzech godzinach wypoczynku, Nelson wszedł na pomost swego statku, ujrzał że kiedy on z wielkim trudem ominął Kapreę, Caraeciolo z swoim statkiem dostał się na wysokość przylądka Lisoka, to jest wyprzedził go o piętnaście mil do dwudziestu. Niedość na tem. Podczas kiedy Nelson żeglował tylko pod trzema żaglami bocianiego gniazda i trójkątnym masztem, on zachował wszystkie żagle i za każdą zmianą kierunku zyskiwał więcej wiatru.
Nieszczęściem, w tej chwili król wyszedł na pokład i zobaczył Nelsona z lunetą w ręku, spoglądającego zazdrosnem okiem na Mineruę.
— I cóż! zapytał kapitana Henry, gdzie jesteśmy?
— Sam widzisz, Najjaśniejszy Panie, opłynęliśmy Kapreę.
— Jakto, ta skała, to jeszcze Kaprea?
— Tak, Najjaśniejszy Panie.
— A więc od wczoraj od trzeciej po południu zrobiliśmy 26 do 28 mil?
— Prawie.
— Co mówi król? zapytał Nelson.
— Dziwi się żeśmy tak mało się posunęli.
Nelson wzruszył ramionami.
Król odgadł zapytanie admirała i odpowiedź kapitana, a że ruch Nelsona wydał mu się lekceważącym, postanowił zemścić się upokarzając jego pychę.
— Na co patrzył milord, kiedy przybyłem na pokład? zapytał.
— Na statek który jest pod wiatrem do nas.
— Chcesz powiedzieć przed nami, kapitanie.
— Jedno i drugie.
— A cóż to za statek? Nie przypuszczam żeby należał do naszej floty.
— Dla czegóż to, Najjaśniejszy Panie?
— Ponieważ Vanguard jest najlepszym statkiem, a milord Nelson najlepszym marynarzem, sądzę że żaden statek ani żaden kapitan nie może go wyprzedzić.
— Co mówi król? zapytał Nelson.
Henry powtórzył admirałowi odpowiedź Ferdynanda.
Nelson przygryzł wargi.
— Król ma słuszność, powiedział, nikt nie powinien wyprzedzać okrętu admiralskiego, nadewszystko, jeżeli ten ma zaszczyt wieść JJ. KK. Moście. To też popełniający tę nieprzyzwoitość zostanie natychmiast ukaranym Kapitanie Henry, daj sygnał księciu Caracciolo aby już więcej nie posuwał się z wiatrem i poczekał na nas.
Ferdynand odgadł po obliczu Nelsona że cios nie chybił i zrozumiawszy po tonie mowy krótkim i wyniosłym że admirał angielski wydawał rozkaz, śledził wzrokiem kapitana Henry aby zobaczyć spełnienie tego rozkazu.
Henry wyszedł z tylnej części okrętu kilka chwil był nieobecnym, potem powrócił z rozmaitemi flagami ułożonemi w pewnym porządku i kazał je przymocować na sznurach sygnałowych.
— Czy uprzedziłeś królowę, powiedział Nelson, że strzelą z armaty i że nie powinno jej to przerażać?
— Tak, milordzie, odrzekł Henry.
W istocie, w tej chwili usłyszano wystrzał i słup dymu wybuchnął z baterji wyższej. Pięć flag przyniesionych przez kapitana Henry, wzniesiono jednocześnie na sznurach sygnałowych, objawiając tym sposobem szorstki rozkaz Nelsona.
Celem wystrzału armatniego było zwrócenie uwagi Minerwy, która wywiesiła banderę na znak że oczekiwała sygnału Vanguarda. Ale jakiekolwiek wrażenie sprawił na nim widok sygnału, Caracciolo natychmiast usłuchał. Zebrał reje, zwinął żagle na przedni maszt i wielki żagiel i skierował liny brzeżne żaglów równolegle do wiatru.
Nelson z lunetą w ręku patrzył na obroty przez siebie nakazane. Widział żagle Minerwy opadające: tylko trójkątny żagiel został wydęty i fregata straciła trzy części swojej szybkości, podczas kiedy Nelson przeciwnie, widząc czas uspakajający się kazał rozwinąć wszystkie żagle. W kilka godzin Vanguard dopędził Minertcę. Wtedy to ona rozwinęła swoje żagle.
Ale chociaż Caracciolo żeglował już tylko pod żaglami bocianiego gniazda i żaglem trójkątnym, trzymając się o ćwierć mili za Vanguardem, nie tracił on ani jednego cala drogi, postępując za ciężkim kolosem płynącym z rozwiniętemi żaglami.
Widząc łatwość obrotów Minerwy, gdy jak koń dobrze ujeżdżony, zdawała się być posłuszną swemu dowódzcy, Ferdynand zaczął żałować że nie wsiadł raczej na statek swego dawnego przyjaciela Caracciolo, jak mu to przyrzekł, niż na pokład Vanguarda. Powrócił do wielkiej sali i zastał królowę i młode księżniczki dość spokojne. Tylko mały książę Albert, delikatnego zdrowia, dostał wymiotów i leżał na piersi Emmy Lyona, która cudowna w swojem poświęceniu, ani chwili nie wypoczęła i nie przestała się zajmować królową i jej dziećmi.
Cały dzień płynięto w zygzak; tylko było to coraz uciążliwszem, ponieważ morze było coraz przykrzejsze. Przy każdej zmianie kierunku, cierpienia młodego księcia zdwajały się.
Około trzeciej po południu Emma Lyona wyszła na pomost. Jej obecność była potrzebną dla rozpogodzenia czoła Nelsona. Przybywała mu powiedzieć że książę bardzo chory i że królowa zapytała, czy nie możnaby gdzie wylądować lub zmienić drogi.
Okręt był prawie na wysokości Amantea: można było zatrzymać się w zatoce św. Eufemii. Ale cóżby pomyślał Caracciolo’? Pomyślałby że Vanguard nie mógł utrzymać się na morzu, i że Nelson zwycięzca ludzi, został zwyciężonym przez morze.
Jego niepowodzenia marynarskie były prawie tak sławne jak jego zwycięztwa. Zaledwo miesiąc upłynął, jak w zatoce Lwa nagły podmuch wiatru zerwał z jego okrętu trzy maszty, który powrócił do portu Cagliari, gładki jak ponton, ciągniony przez drugi statek mniej od niego uszkodzony.
Badał on widnokrąg przenikliwem okiem marynarza, któremu wszystkie oznaki niebezpieczeństwa są znane.
Pogoda nic dobrego nie wróżyła. Słońce ukryte między chmurami, z trudnością barwiące je żółtawem światłem, opuszczało się zwolna i smutnie ku zachodowi, przerzynając niebiosa swemi promieniami zapowiadającemi wiatr nazajutrz, o których mówią marynarze: „Strzeżmy się; słońce jest zatrzymane na kotwicach!“ Stramboli, którego grzmot słychać było w oddali, był zupełnie zakryty, jakoteż archipelag wysp nad któremi się unosi, w tumanie mgły zdającej się płynąć nad morzem i zbliżać naprzeciw zbiegom. Z przeciwnej strony, to jest ku północy, niebo było dosyć czyste; ale jak daleko można było okiem zasięgnąć nie widać było żadnego innego statku oprócz Minerivy, która wykonywając jednakowe poruszenia z Vanyuardem zdawała się jego cieniem. Inne okręta korzystając z udzielonego przez Nelsona zezwolenia obrotów niezależnych, schroniły się albo do portu Castellamare, albo kierując się na zachód wypłynęły na otwarte morze.
Gdyby wiatr nie ustał i gdyby dalej żeglowano do Palermo, trzebaby przez całą noc i cały dzień następny zmieniać kierunek.
Było to jeszcze dwa albo trzy dni pobytu na morzu, a lady Hamilton utrzymywała że młody książę ich nie zniesie.
Jeżeli przeciwnie ten sam wiatr pozostanie, gdyby obrano kierunek ku Messynie, można było korzystając z prądu, pomimo przeciwnego wiatru, jeszcze tej nocy wpłynąć do portu.
Tak postępując, Nelson nic nie zaniedbywał: był posłusznym rozkazom króla. Zdecydował się więc na Messynę.
— Henry, powiedział, daj sygnał Minerale.
— Jaki?
Nastała chwila milczenia. Nelson zastanawiał się w jakich słowach ma być wydanym rozkaz, aby nie zadrasnąć swej miłości własnej.
— Król rozkazuje Vanguardowi, rzekł, aby udał się do Messyny. Minerwa może dalej płynąć ku Palermo.
W pięć minut rozkaz został zakomunikowanym.
Caracciolo odpowiedział, że będzie posłuszny.
Nelson potrzebował tylko trochę rozwinąć żagle aby się dostać na pełne morze, do czego pomagał wiatr południowy, a sternik otrzymał rozkaz płynąć w ten sposób, aby miał Salinę pod wiatr i przebył między Panaria i Libari. Gdyby czas był bardzo przykry, pozbywszy się kontroli Caracciola, Nelson mógł się schronić do zatoki św. Eufemii. Wydawszy ten rozkaz, Nelson ostatni raz spojrzał na Minerwę, która na rozhukanem morzu biegła z lekkością ptaka, i zostawiając okręt pod opieką kapitana Henry, sam zszedł do salonu, gdzie obiad podano.
Nikt jednak do niego nie zasiadł, nawet król Ferdynand, zwykle dobrze jeść lubiący. Naprzód choroba morska, potem ciągły niepokój, odebrały mu apetyt. Jednak, jak zwykle, widok Nelsona uspokoił dostojnych gości i wszyscy zbliżyli się do stołu, z wyjątkiem Emmy Lyona i małego księcia którego wymioty coraz gwałtowniej ponawiały się i przybierały charakter niepokojący.
Dwa razy chirurg okrętowy, doktór Beaty, odwiedzał dziecko królewskie; ale jest rzeczą wiadomą, że nawet dziś jeszcze nie znają środka dla uśmierzenia tej strasznej choroby.
Doktór Beaty poprzestał na poleceniu herbaty i lemoniady w wielkiej ilości. Ale książę od nikogo nic nie przyjmował tylko od Emmy Lyona, tak że królowa, która zresztą nie domyślała się niebezpieczeństwa, w napadzie zazdrości macierzyńskiej, zupełnie zostawiła dziecko pod opieką Emmy.
Co do króla, ten nie był zbyt czułym na cierpienia drugich i chociaż więcej od królowej kochał swoje dzieci, zaniepokojenie osobiste nie dozwalało mu zwrócić całej uwagi na chorobę małego księcia.
Nelson zbliżył się do dziecięcia, aby się zbliżyć do Emmy Lyona.
Od kilku chwil wiatr zmniejszał się i okręt ciężko kołysał się na bałwanach. Po okropności zmieniania kierunku, nastąpiło kołysanie.
— Patrz! powiedziała Emma, pokazując Nelsonowi prawie martwe ciało dziecka.
— Tak, odparł Nelson, rozumiem dlaczego królowa zapytywała, czy nie możemy zawinąć do jakiego portu. Nieszczęściem, nie znam ani jednego na całym archipelagu liparyjskim któremu mógłbym powierzyć okręt rozmiarów Vanguarda, nadewszystko gdy niesie losy królestwa, a jesteśmy jeszcze daleko od Messyny, od Mallaza i od zatoki św. Eufemii.
— Zdaje mi się, powiedziała Emma, że burza się uspokaja.
— Chcesz powiedzieć że wiatr się uspokaja, bo burzy wcale nie było. Strzeż nas Boże od burzy, a nadewszystko w tych stronach! Tak, wiatr się zmniejsza; ale daje nam on tylko wypoczynek, bo nie ukrywam przed tobą iż lękam się aby dzisiejsza noc nie była gorszą od wczorajszej.
— Wcale nie jest pocieszającem to co mówisz, milordzie, powiedziała królowa, która po cichu zbliżywszy się, usłyszała i zrozumiała słowa Nelsona.
— W. K. Mość może być przekonaną że uszanowanie i poświęcenie czuwają nad nią, odpowiedział Nelson.
W tej chwili drzwi od pokoju górnego otworzyły się i porucznik Parkenson zapytał, czy u Ich KK. Mości nie było admirała.
Nelson usłyszał głos oficera i podszedł ku niemu. Potem zamienili z sobą kilka słów po cichu.
— Dobrze, powiedział Nelson dosyć głośno, przybierając ton rozkazujący, każ przymocować armaty i przywiązać je najgrubszemi jakie masz linami. Idę na pokład... Pani, dodał Nelson, gdybym nie miał tak drogocennego ładunku, zostawiłbym dowództwo kapitanowi Henry; ale mając zaszczyt posiadać na pokładzie W. K. Mość, na sobie tylko mogę polegać. Niech więc W. K. Mość nie lęka się że tak prędko pozbawiam się szczęścia zostawania przy niej. I szybko posunął się ku drzwiom.
— Czekaj, czekaj milordzie, powiedział Ferdynand, idę z tobą.
— Co mówi J. K. Mość? zapytał Nelson, nie rozumiejący po włosku.
Królowa przetłumaczyła żądanie króla.
— Na Boga! Pani, wymóż na królu aby tu pozostał. Na pokładzie będzie onieśmielał oficerów i przeszkadzał obrotom.
Królowa zakomunikowała małżonkowi słowa Nelsona.
— Ah! Caracciolo! Caracciolo, wyszeptał król upadając na fotel.
Skoro tylko Nelson wyszedł na pokład, zobaczył że się dzieje nietylko coś ważnego ale i niezwykłego. Rzeczą ważną było to, że nie groziła już nawałnica ale burza. Niezwykłą zaś, że bussola straciwszy swą niewzruszoność, zmieniała się z północy na wschód.
Nelson zrozumiał natychmiast że blizkie sąsiedztwo wulkanu tworzyło prądy magnetyczne, wpływające na igłę magnesową. Na nieszczęście noc była ciemna, ani jednej gwiazdy nie było na niebie, podług której w braku bussoli, statek mógłby się kierować.
Jeżeli wiatr południowy będzie się zmniejszał, jeżeli morze się uspokoi, niebezpieczeństwo będzie mniejsze, a nawet prawie żadne. Rozłożonoby żagle okrętu tak, aby połowa ich działania popychała okręt, druga zaś cofała go, w ten sposób oczekiwanoby dnia. Ale na nieszczęście rzecz się miała inaczej; nie było wątpliwości że wiatr południowy opada, ale tylko dlatego żeby zawiać z innej strony.
Ostatnie powiewy wiatru południowego zmniejszały się stopniowo, aż wreszcie ucichły zupełnie, i wkrótce usłyszano uderzanie ciężkich żagli o maszty. Przerażająca cisza zaległa morze. Marynarze i oficerowie spoglądali na siebie z przerażeniem. Cisza ta grożąca z nieba, zdawała się być zawieszeniem broni danem przez wspaniałomyślnego ale śmiertelnego wroga, aby zostawić czas przygotowania się do walki tym na których miał uderzyć. Woda uderzała smutno o boki statku i z głębokości morza wychodziły nieznane dźwięki pełne tajemniczej uroczystości.
— Straszna noc się gotuje, milordzie, powiedział Henry.
— Nie tak straszna jak dzień Abukiru.
— Czy to grzmot słychać? w takim razie, co znaczy że kiedy burza przybywa z tyłu, grzmot odzywa się przed nami?
— To nie grzmot, to Stromboli. Będzie straszny huragan. Każ spuścić bocianie gniazda, ich żagle, wielki żagiel i przedni maszt.
Henry powtórzył rozkaz admirała, a majtkowie podnieceni niebezpieczeństwem, rzucili się do lin i przed upływem pięciu minut, ogromne kawały płótna uczyniono nieszkodliwemi przywiązując je do rei.
Cisza stawała się coraz głębszą. Bałwany przestały łamać się o przód okrętu. Samo morze zdawało się być uprzedzonem że blizka i gwałtowna zmiana się gotowała. Nagle, tak daleko jak sięgał wzrok, ujrzano w ciemnościach powierzchnię morza falującą. Fale te okryły się pianą, straszny ryk nadbiegł z widnokręgu i wiatr zachodni, najpotężniejszy ze wszystkich, rzucił się na boki okrętu, którego maszty zgięły się pod okropnem uderzeniem.
— Ster pod wiatr! krzyknął Nelson, ster pod wiatr! Potem po cichu, jakby mówił sam do siebie: — Idzie o życie! powiedział.
Sternik był posłuszny; ale przez minutę, wydającą się wiekiem osadzie, okręt był na lewy bok pochylony. W czasie tej chwili lękliwego oczekiwania, armata z prawego boku zerwała liny i tocząc się przez całą szerokość statku, jednego człowieka zabiła, a pięciu lub sześciu zraniła.
Henry chciał rzucić się na pomost, Nelson zatrzymał go.
— Zimnej krwi! powiedział, niech ludzie przygotowują siekiery. Jeżeli będzie potrzeba, poobcinam cały okręt jak ponton.
— Podnosi się! podnosi się! zawołało naraz stu majtków.
I w istocie okręt podniósł się zwolna i majestatycznie, jak uprzejmy i odważny przeciwnik oddający pokłon przed walką; potem posłuszny sterowi i obracając się tylną częścią do wiatru, przerżnął bałwany biegnąc przed burzą.
— Zobacz czy bussola odzyskała swoją nieruchomość, powiedział Nelson do Henrego. Henry poszedł do bussoli i wrócił.
— Nie milordzie i obawiam się, abyśmy nie biegli prosto na Stromboli.
W tej chwili, jak gdyby w odpowiedzi na odgłos grzmotu pochodzący z zachodu, usłyszano przed sobą jeden z tych ryków jakie poprzedzają wybuch wulkanu; potem ogromny płomienisty słup wzniósł się ku niebu i zagasł prawie natychmiast. Płomień ten był zaledwo o milę odległym od okrętu. Jak obawiał się Henry, biegli prosto na wulkan, który zdawało się iż rozmyślnie szczyt swój oświecił, aby Nelsonowi wskazać niebezpieczeństwo.
— Ster na prawy bok okrętu! zawołał admirał.
Sternik usłuchał, a statek przechodząc z wiatru wschodnio południowego na południowo wschodni był posłusznym sternikowi.
— Wasza Ekscellencja wie, powiedział Henry, że od Stromboli do Panaria, to jest prawie w rozległości siedmiu do ośmiu mil, morze jest pokryte wysepkami i skałami wystającemi nad powierzchnią?
— Tak, powiedział Nelson. Wyślij naprzód jednę z najlepszych straży, a na maszty najlepszych rotmanów, niech przy nich zostanie pan Parkenson dla dopilnowania sondowań.
— Sam pójdę! powiedział Henry, umieścić światło na łańcuchach drabiny wielkiego masztu! Potrzeba aby milord z pomostu mógł słyszeć co będę mówił.
Ten rozkaz przygotował załogę do chwili przesilenia.
Nelson zbliżył się do bussoli chcąc sam nad nią czuwać: bussola nie odzyskała swojej nieruchomości.
— Ziemia przed nami! zawołał człowiek na straży na przednim maszcie.
— Ster na lewy bok! zawołał Nelson.
Statek zwrócił się nieco na południe. Burza skorzystała z tego, aby wtargnąć w jego żagle. Usłyszano trzeszczenie; przez chwilę zdawało się że obłok zawisnął przed Vanguardem. Słychać było trzask kilku zrywających się lin i wiatr uniósł ogromny kawał płótna.
— To nic, zawołał Henry, wielki żagiel opuścił swoje liny.
— Skały na prawo statku! krzyknął człowiek stojący na straży.
— Bezużytecznem byłoby na taki czas usiłować zwrócić się, szeptał Nelson sam do siebie, moglibyśmy się posuwać powoli. Jakkolwiek byłyby zbliżone wysepki, zawsze między niemi znajdzie się miejsce na statek. Ster na prawy bok.
Na ten rozkaz zadrżała cała osada; szli na spotkanie niebezpieczeństwa, rzucano się w nie głową naprzód.
— Sonduj, powiedział głos silny, i rozkazujący Nelsona, głośniejszy od burzy.
— Dziesięć sążni, odpowiedział głos kapitana Henry.
— Baczność wszędzie krzyknął Nelson.
— Skała na lewym boku zawołał majtek na straży.
Nelson zbliżył się do parapetu, zobaczył w istocie morze wściekle uderzające o 120 sążni.
Okręt posuwał się z taką szybkością że już prawie ominął skałę.
— Trzymaj ster! powiedział Nelson sternikowi.
— Skały na prawym boku! zawołał strażnik.
— Sonduj! powiedział Nelson.
— Siedm sążni! odpowiedział Henry. Ale sądzę że płyniemy za prędko; gdybyśmy spotkali skały przed sobą, nie mielibyśmy czasu ich uniknąć.
— Zwinąć żagle bocianiego gniazda na przednim i wielkim maszcie! Każ w trzech miejscach przewlec mały żagiel! Sonduj!
— Siedm sążni, odpowiedział Henry.
— Jesteśmy w przejściu między Panaria i Stromboli. Potem dodał półgłosem: — Za dziesięć minut albo będziemy ocaleni albo będziemy spoczywać na dnie morskiem.
I w istocie zamiast porządku z jakim zwykle biegną bałwany nawet w czasie burzy, bałwany zdawały się jedne o drugie roztrącać, tak że w tym całym odmęcie piany, której szum przypominał wycie psów Scylli, widziano tylko ciemną linię między dwoma ścianami skał. W to ciasne przejście miał się puścić Vanguard.
— Wiele sążni? zapytał Nelson.
— Sześć.
Admirał zmarszczył brwi: sążeń mniej, a Vangriard osiędzie na dnie.
— Milordzie! powiedział sternik ponuro, statek nie idzie już!
W istocie ruch Vanguarda był prawie nieznaczny, i gdy poprzednio pędził przed burzą z szybkością jedenastu węzłów na godzinę, teraz nie możnaby więcej niż trzy sprawdzić.
Nelson patrzył w około siebie. Wiatr złamany przez małe wysepki wśród których płynął, mógłby zawładnąć tylko wysokiemi żaglami, gdyby te były rozwinięte. Z drugiej strony prąd podmorski zdawał się sprzeciwiać dalszemu posuwaniu się statku.
— Wiele sążni? zapytał Nelson.
— Ciągle sześć, odpowiedział Henry.
— Milordzie, rzekł stary sternik, sycylijczyk rodem z małej wioski la Place który widział zaniepokojenie Nelsona, milordzie, za pańskiem pozwoleniem, czy wolno mi powiedzieć jedno słowo?
— Mów.
— Prąd się wznosi.
— Jaki prąd?
— Prąd z cieśniny. I szczęściem dodaje nam pół a nawet całą stopę wody.
— Czy myślisz że prąd aż tutaj dochodzi?
— Dochodzi aż do Paolo, milordzie.
— Każ podnieść żagle bocianiego gniazda, zawołał Nelson.
Chociaż rozkaz zadziwił marynarzy, wykonali go jednak z biernem i milczącem posłuszeństwem, stanowiącem główny przymiot marynarzy, nadewszystko w chwilach niebezpieczeństwa.
Po powtórzeniu rozkazu przez oficera straż odbywającego, zobaczono z górnej części masztów rozwijające się żagle, które wiatr mógł dosięgnąć.
— Posuwa się! posuwa! zawołał sternik z radością, wskazującą iż przez chwilę obawiał się aby Vanguard zamiast wiernie puścić się drogą wskazaną, nie wpadł na otaczające go skały.
— Sonduj! zawołał Nelson.
— Siedm sążni.
— Skały przed nami! krzyknął majtek trzymający straż na przednim maszcie.
— Skały na prawym boku! zawołał majtek oparty na przodzie statku.
— Ster na prawy bok! zawołał Nelson grzmiącym głosem; całkiem! całkiem! całkiem!
Ten potrójnie powtórzony rozkaz admirała wskazywał najwyższe niebezpieczeństwo. W istocie okręt dopiero wtenczas był posłusznym, kiedy dwóch majtków połączonemi siłami skierowało cały ster na prawy bok i kiedy końce drągów przymocowanych do masztów dla zaszczepienia żagli rozciągnęły się już nad pianą.
Wszyscy znajdujący się na okręcie z obawą śledzili ruchy statku; dziesięć sekund oporu rudla, a dotknąłby skały.
Nieszczęściem, opierając się lewem bokiem statek znalazł się w prostej linii do wiatru, nieprzedstawiając żadnego oporu do złamania go. Straszny wicher uderzył na okręt, który po raz drugi nachylił się na prawy bok tak dalece, że koniec jego drągów masztowych, dotknął się wierzchu srebrzystych bałwanów. Jednocześnie maszty jęcząc zgięły się, a że ich nie podtrzymywały nizkie żagle, trzy maszty bocianiego gniazda złamały się z przerażającym trzaskiem.
— Ludzie do bocianiego gniazda z nożami! zawołał Nelson. Odciąć i rzucić w morze.
Dwunastu majtków dla spełnienia tego rozkazu rzuciło się na drabinki, pomimo ciągłego ich kołysania, z małpią zręcznością, a przybywszy na miejsce uszkodzenia, rzucili się do ucinania z taką zaciekłością, że po upływie kilku minut, żagle, drągi i maszty, wszystko było w morzu.
Okręt zwolna wyprostował się; ale w tejże chwili ogromny bałwan wpadł w żagiel małego masztu, który nie mogąc unieść takiego ciężaru, złamał maszt z tak okropnym trzaskiem, iż można było sądzić że okręt się otwiera. Tym razem jeszcze cudem uniknął rozbicia. Marynarze odetchnęli i spoglądali na siebie, jak ludzie po omdleniu powracający do życia. W tej chwili usłyszano głos kobiecy wołający:
— Milordzie w imię nieba! pójdź do nas!
Nelson poznał głos Emmy Lyona wołającej o pomoc. Obejrzał się niespokojnie; za sobą miał dymiący i grzmiący Stromboli; na prawym i lewym brzegu przestrzeń bez granic; przed sobą obszar wody sięgający aż brzegów Kalabrji, na której okręt, wyszedłszy majestatycznie z pośród skał, kołysał się porąbany ale zwycięzki. Kazał spuścić małe żagle i płynąć na otwartem morzu siłą żagli bocianich gniazd i żagli trójkątnych. Potem oddawszy tubę kapitanowi Henry, to jest znak dowództwa, spiesznie zszedł ze schodów, gdzie na dole spotkał Emmę Loyna.
— O, przyjacielu! powiedziała Chodź, chodź prędko! Król szaleje z przerażenia, królowa zemdlała a młody książę nie żyje!
Nelson wszedł. Król rzeczywiście klęczał z głową ukrytą w poduszkach krzesła, królowa leżała na sofie, trzymając w objęciach trupa swego syna!
Sceny które odbywały się na pomoście, miały swój odgłos w wielkiej sali. Niezwykły ruch okrętu, świst burzy, huk grzmotów, przyspieszone obroty, pytania Nelsona, odpowiedzi kapitana Henry, wszystko to słyszeli dostojni zbiegowie. Ale nadewszystko w chwili kiedy wychodząc ze skał podwodnych okręt został uderzony i nachylony kłębem wiatru, król, królowa a nawet Emma Lyona sądzili że nadeszła ich ostatnia godzina. Nachylenie Vanguarda rzeczywiście było tak wielkie, że kule wyleciały ze skrzynek znajdujących się pomiędzy armatami i tocząc się po pochyłości okrętu z strasznym łoskotem, wywołały tym wewnętrznym grzmotem, trudnym do pojęcia, najwyższe przerażenie w podróżujących.
Co do biednego małego księcia, widzieliśmy co ucierpiał przez cały czas podróży. Choroba morska doszła u niego do najwyższego stopnia. Przy każdem gwałtownem poruszeniu okrętu, dostawał strasznych konwulsji, tem boleśniejszych, iż od rana nie chciał przyjmować żadnego pokarmu nawet z ręki Emmy, chociaż wciąż siedział na jej kolanach a od dwóch dni nic nie jedząc, kolejno przychodził z wymiotów do konwulsji i z konwulsji do wymiotów. W czasie przechylania się Vanguarda doznał tak silnego wstrząśnienia i uczuł tak wielki przestrach, że naczynie krwionośne pękło w jego piersiach, krew rzuciła się ustami i po krótkim konaniu, wydał ostatnie tchnienie na ręku Emmy.
Dziecko było tak słabe, a przejście z życia do śmierci było u niego tak nieznacznem, że Emma przestraszywszy się upływem krwi i następnie ruchami konwulsyjnemi, jego nieruchomość wzięła za wypoczynek zwykle następujący po przesileniu i dopiero po kilku minutach, poznawszy prawdziwą przyczynę nieruchomości, w napadzie najwyższego przerażenia, bez najmniejszej oględności, bądź że znała filozofią królowej, bądź że przerażenie nie dozwoliło jej być oględną, zawołała:
— Wielki Boże! Pani, Książe skonał! Rozdzierający krzyk Emmy zupełnie różne wrażenie wywołał u Karoliny i u Ferdynanda.
Królowa odpowiedziała:
— Biedne dziecię! poprzedzasz nas na tak krótko do grobu, że nie warto płakać po tobie. Ale jeżeli kiedykolwiek odzyskam koronę, biada tym co twoją śmierć spowodowali! — Złowrogi uśmiech towarzyszył tej groźbie. Potem wyciągając ręce ku Emmie, powiedziała: — Daj mi dziecię.
Emma była posłuszną, nie sądząc aby można odmówić matce, jakkolwiek niezbyt czułej, trupa jej dziecka.
Co do Ferdynanda, grożące niebezpieczeństwo zagłuszyło w nim wszystko aż do śladów morskiej choroby, której początkowo podlegał. Nie ważąc się wyjść na pokład, usłyszawszy życzenie Nelsona, iż powinien zostać w swoim pokoju, aby obecnością królewską nie przeszkadzał obrotom, przebył on wszystkie okropności przerażenia, przerażenia tem większego, że nie znając niebezpieczeństwa, nie mógł go ocenić, a chociaż było ono groźne, jeszcze wydawało się o wiele groźniejszem w jego wyobraźni. Dla tego w chwili pochylenia okrętu kiedy kule wylatujące z pak toczyły się z łoskotem do grzmotu podobnym, jak słusznie powiedziała Emma, niemal oszalał z przerażenia, a kiedy ta wykrzyknęła jeszcze: „Wielki Boże, pani, książę skonał!“ powtórzył ten okrzyk na kolanach, wyrażając swoją wzgardę dla św. Januarjusza który go opuszczał w podobnej ostateczności, i głośno ślubował św. Franciszkowi a Paulo błogosławionemu, o sto lat późniejszemu od św. Januarjusza, wystawić kościół na wzór św. Piotra w Rzymie.
W tej to właśnie chwili, Emma złożywszy młodego księcia na kolanach matki, wyszła z pokoju, pobiegła na schody prowadzące na pokład i zawołała Nelsona.
Nelson szybko obejrzał się w około, i zobaczył, jak to już powiedzieliśmy, królowę leżącą na sofie, obejmującą w uścisku trupa swego syna, i króla, który w obec osobistego niebezpieczeństwa zupełnie zapomniał o uczuciach ojca, klęczącego i czyniącego ślub dotyczący swego ocalenia, nie myśląc wcale przy tym ślubie o bezpieczeństwie osób swojej rodziny, które powinny mu być najdroższemi Nelson pospieszył więc uspokoić dostojnych podróżnych.
— Pani, powiedział do królowej, nie mogąc nic uczynić przeciw nieszczęściu jakie cię spotkało, jest to sprawa między Bogiem który pociesza, a tobą; ale przynajmniej mogę cię upewnić że dla pozostałych przy życiu prawie minęło niebezpieczeństwo.
— Słyszysz kochano królowo! powiedziała Emma, podnosząc głowę Karoliny; słyszysz N. Panie!
— Niestety! nie, powiedział król. Wiesz dobrze, mylady, że ani słowa nie rozumiem z waszego szwargotu.
— Milord mówi że niebezpieczeństwo minęło.
Król powstał.
— Aha, powiedział, milord to mówi?
— Tak, N. Panie.
— Czy nie przez grzeczność, aby nas uspokoić?
— Milord tak mówi, ponieważ to jest prawdą.
Król powstał i strzepnął kurz z kolana ręką.
— Czy już jesteśmy w Palermo? zapytał.
— Jeszcze nie zupełnie, odpowiedział Nelson, któremu zapytanie powtórzyła Emma, ale że prawdopodobnie z brzaskiem nastąpi zmiana wiatru na północ lub południe, będziemy mogli być tam dziś wieczorem. Zboczyliśmy z drogi tylko na rozkaz królowej.
— Na mą prośbę, chcesz mówić milordzie. Ale teraz jaki chcesz, możesz obrać kierunek. Obecnie mogę prosić tylko Boga i modlić się za umarłe dziecię które trzymam na kolanach.
— A więc, powiedział Nelson, teraz od króla będę odbierał rozkazy.
— Moje rozkazy, od chwili kiedy mówisz że minęło niebezpieczeństwo, moje rozkazy są, że wołałbym udać się do Palermo niż gdziekolwiek indziej. Ale, ciągnął dalej król zachwiawszy się od kołysania okrętu, zdaje mi się że jeszcze bardzo wiele jest ruchu na twoim nader chwiejnym zamku i jeżeli mybyśmy burzę chętnie pożegnali, ona wcale nie ma chęci nas opuścić.
— To pewna, żeśmy z nią jeszcze nie skończyli, odpowiedział Nelson. Ale albo się bardzo mylę albo też największa jej wściekłość już minęła.
— Jakież więc twoje zdanie milordzie?
— Moje zdanie jest, N Panie, aby król i królowa użyli wypoczynku którego zdają się bardzo potrzebować, co do podróży zaś, żeby pozostawili ją memu staraniu.
— Co mówisz o tem, kochana nauczycielko? zapytał król.
— Mówię, że rady milorda zawsze należy słuchać, tem więcej jeżeli chodzi o sprawy morskie.
— Słyszysz milordzie. Działaj dowolnie; cokolwiek zrobisz, ja na to się zgodzę.
Nelson skłonił się; a że pod jego szorstką powierzchownością, biło serce zawsze religijne, poetyczne czasami, nim opuścił pokój ukląkł przy młodym księciu.
— Niech Wasza Wysokość spoczywa w spokoju,\ powiedział; nie potrzebuje ona zdawać rachunku przed Bogiem, który w swej nieodgadnionej dobroci wysłał anioła śmierci na spotkanie jej w progu życia. Bodajbyśmy mogli szczycić się tą samą czystością, kiedy staniemy z kolei przed tronem Przedwiecznego, dla zdania rachunku z naszych czynów! Amen. I wstając, skłonił się po raz drugi i wyszedł.
Skoro Nelson powrócił na pokład, już dniało i burza strudzona, wydawała ostatnie tchnienia, tchnienia straszne, podobne tchnieniom Tytana który porusza Sycylię za każdem poruszeniem się w grobie.
Każdy inny, jak Nelson, mniej oswojony z podobnym widokiem, byłby olśniony jego wzniosłą wielkością. Pod wiatrem coraz słabszym unosi się na podobieństwo mgły niebieskawej pasmo Apeninów; na lewym brzegu rozciągała się przestrzeń bez granic; pole bitwy na którem morze z wiatrem staczało ostatnią walkę; na prawym brzegu rozróżnić można było na dość czystem niebie, wybrzeża Sycylii nad któremi wznosiła się, jak pomysł fantastyczny stworzenia, kolosalna Etna szczytem dosięgająca obłoków; z tyłu pozostawiono bielejące pod falami, te skały, szczątki wulkanów zagasłych albo skruszonych, których uniknięto cudem; nakoniec przed statkiem, morze wzruszone aż do głębi, rysowało głębokie bruzdy po których Vanguard postępował jęcząc, a przy każdem posunięciu zdawało się iż zatonie.
Nelson rzucił okiem na ten wspaniały obraz natury; ale zbyt dobrze znał ten widok, aby jakkolwiek świetny, długo zajął jego uwagę. Zawołał kapitana Henry.
— Co myślisz o pogodzie? zapytał.
Nie ulegało wątpliwości, że biegły kapitan jeszcze przed zapytaniem Nelsona musiał sobie wyrobić zdanie w tej mierze. Ale nie chcąc wydawać zdania lekkomyślnie, zbadał ponownie cztery punkta widnokręgu, usiłując dojrzeć przez mgły i chmury tajemniczą głębię przestrzeni.
— Mojem zdaniem milordzie, rzekł, już ukończyliśmy z burzą a za godzinę ani jeden jej powiew już nie zostanie. Ale spodziewam się zmiany wiatru bądź z południa, bądź z północy. W jednym i drugim wypadku będziemy mieli wiatr pomyślny do Palermo, bo będziemy na otwartem morzu.
— Właśnie to samo powiedziałem ich Królewskim Mościom i sądziłem że mogę ich zapewnić iż dziś będą nocować w pałacu króla Rogera.
— Idzie więc tylko o dotrzymanie twego przyrzeczenia, milordzie, a ja się tego podejmuję.
— Jesteśmy jednakowo znużeni, bo tak jak ja, ty także nie spałeś.
— A więc za zezwoleniem W. Ekscellencji w ten sposób dzień rozdzielimy: milord pięć lub sześć godzin wypocznie; przez ten czas wiatr może wyprawiać jakie zechce sztuki. Milord wie, że kiedy mam wodę na około statku, niczego się nie lękam; a zatem czy wiatr przybędzie z północy czy z południa skieruję okręt na Palermo, a skoro milord się obudzi, już będziemy w drodze. Wtedy złożę mu dowództwo które milord zatrzyma tak długo jak zechce.
Nelson upadał ze znużenia, nadto, chociaż żeglował od swych młodych lat, podlegał chorobie morskiej. Zgodził się więc na nalegania kapitana i zostawiwszy mu pieczę nad statkiem, poszedł do siebie aby kilka godzin wypocząć.
Gdy Nelson powrócił na tył okrętu, była jedenasta z rana. Wiatr zamienił się na południowy, Vanguard opłynął przylądek Rolanda i robił ośm węzłów na godzinę.
Nelson spojrzał na statek. Trzeba było oka doświadczonego marynarza, aby rozeznać że była burza i że zostawiła ślady swego przejścia na przyrządach okrętowych. Podał rękę z uśmiechem wdzięczności kapitanowi Henry i posłał go na odpoczynek. Tylko w chwili kiedy ten schodził, zawołał go jeszcze dla zapytania co zrobiono z ciałem młodego księcia; złożono je staraniem doktora Beaty i kapelana Skot w pokoju porucznika Parkensona.
Upewnił się że okręt dobrze skierowany, rozkazał sternikowi dalej płynąć tą drogą i sam zszedł do pokoju porucznika.
Dziecię królewskie leżało na łóżku Parkensona; prześcieradło je okrywało, kapelan siedział na krześle i zapominając że jako protestant modlił się za katolika, odmawiał modlitwy za umarłych.
Nelson ukląkł, zmówił modlitwę i podniósłszy prześcieradło twarz okrywające, ostatni raz spojrzał na dziecię.
Chociaż już śmierć wyryła swoje piętno, jednakże przywróciła mu ona spokój oblicza, zeszpeconego chwilowo boleścią konania. Długie blond włosy tegoż odcienia jak włosy jego matki, wiły się w około bladej twarzy i grube niebieskie żyły wystąpiły na marmurową szyję; koszula z wywiniętym kołnierzem, obszyta bogatą koronką, pierś okrywała. Zdawało się iż jest we śnie pogrążony. Tylko zamiast matki lub Emmy, ksiądz czuwał nad snem jego.
Nelson, chociaż nie zbyt czułego usposobienia pomyślał, że młody książę spoczywający sam z duchownym protestanckim modlącym się za niego — i z nim, Nelsonem patrzącym na jego spoczynek — miał o kilka kroków ojca, matkę, cztery siostry i brata, z których żadne nie przybyło tak jak on, pobożnie go odwiedzić. Łza zakręciła mu się w oku i upadła na sztywną rękę umarłego w połowie przykrytą mankietem z bogatej koronki.
W tej chwili uczuł lekką rękę opierającą się na jego ramieniu. Obrócił się i dotknął wonnych ust: usta te i ręka były Emmy.
W tej to ramionach, a nie na ręku matki, przypominamy sobie, dziecię skonało, a podczas kiedy jego matka spała, lub z zamkniętemi powiekami pod zachmurzonem czołem snuła zamiary zemsty, znów Emma, nie chcąc aby szorstkie ręce majtka dotknęły delikatnego ciała, przychodziła spełnić pobożną powinność chowania zmarłego.
Nelson z uszanowaniem pocałował ją w rękę. Serce największe, najgorętsze, jeżeli nie jest pozbawione wszelkiej poezji, staje się wstydliwem w obec śmierci.
Wracając na pokład, zastał tam króla.
Pod świeżem wrażeniem żałobnego widoku, Nelson był przekonany ze będzie musiał pocieszać serce ojcowskie. Nelson się mylił. Król czuł się lepiej, król był głodny: król przyszedł polecić Nelsonowi aby na obiad podano mu półmisek makaronu, bez którego dla niego nie było dobrego obiadu. Potem ponieważ cały archipelag liparyjski był widzialnym, zapytywał o nazwę każdej wyspy, wskazując palcem Nelsonowi i opowiadał że w swojej młodości miał pułk złożony z młodych ludzi z tych wysp pochodzących i nazywał ich swymi Liparjotami. Wtedy nastąpiło opowiadanie uroczystości jaką przed kilku laty wydał oficerom tego pułku, uroczystości podczas której on, Ferdynand, ubrany po kucharsku odgrywał rolę oberżysty, królowa zaś przebrana za wieśniaczkę, otoczona najpiękniejszemi kobietami, odgrywała rolę oberżystki. Tego dnia Ferdynand sam przyrządził pełen kocioł makaronu i nigdy nie jadł równie dobrego. Nadto, ponieważ poprzedniego dnia sam łowił ryby w zatoce Mergellin a w przeddzień jeszcze upolował sam sarny, dziki, zające i bażanty w lesie Persano, obiad ten zostawił w jego pamięci niezatarte wspomnienie, objawiające się głębokiem westchnieniem i następującemi słowami:
— Bylebym tylko znalazł tyle zwierzyny w moich lasach sycylijskich, wiele jej mam a raczej wiele jej miałem w moich lasach na stałym lądzie!
Tak więc ten król, którego Francuzi wyzuli z królestwa — tak więc ten ojciec któremu śmierć wydarła syna, jako pociechę po tem podwójnem nieszczęściu, o jedną rzecz tylko prosił Boga: to jest aby mu przynajmniej zostały lasy pełne zwierzyny.
Około drugiej po południu wymieniono przylądek Cefali.
Dwie rzeczy niepokoiły Nelsona, i dla tego kolejno spoglądał na morze i na wybrzeża:
Gdzie mógł znajdować się Caracciolo z swoją fregatą? Jak sobie poradzi, aby przy wietrze południowym wpłynąć do zatoki Palermo
Nelson który spędził swoje życie na Atlantyku, nie zbyt dobrze był oznajmiony z morzem gdzie się obecnie znajdował i po którem żeglował rzadko. Prawda że miał na pokładzie dwóch majtków sycylijskich. Ale jakżeby on, Nelson, najpierwszy marynarz swojej epoki, odwoływał się do prostego majtka co do kierowania okrętem o 12 działach, przy wejściu do Palermo?
Jeżeli przybędą w dzień, dadzą sygnały żądając sternika; jeżeli przybędą w nocy, będą czynić zwroty aż do jutra rana. Ale wtedy król, nieświadomy przedstawiających się trudności, zapytałby:
— Ponieważ widzimy Palermo, dla czego tam nie wpływamy? I należałoby odpowiedzieć: — Bo nie znam o tyle portu, żebym mógł sam do niego wpłynąć.
Nelson nie zdecydowałby się nigdy na podobne wyznanie. Wreszcie w kraju tak źle uorganizowanym, gdzie życie człowieka jest najmniej cenionym towarem, czy są nawet ustanowieni z urzędu sternicy? Wkrótce będzie miał o tem wiadomości; bo już spostrzegano górę Pellegrino, wznoszącą się i rozciągającą na zachód Palermo, a około piątej po południu, to jest przy schyłku dnia będzie już widać stolicę Sycylii.
Król zszedł do siebie około drugiej, a że makaron urządzono podług jego wskazówek, obiad wydawał mu się doskonałym. Królowa pod pozorem choroby, leżała w łóżku; księżniczki i książę Leopold wraz z ojcem zasiedli do stołu.
Około w pół do czwartej, w chwili kiedy miano opłynąć przylądek, król z wiernym Jowiszem, który dosyć szczęśliwie przebył podróż morską, i z księciem Leopoldem przybyli na pokład do Nelsona. Admirał był zamyślony, bo ani na morzu, ani nigdzie nie dostrzegł Minerwy. Byłoby dlań wielkim tryumfem przybycie przed admirałem neapolitańskim; ale podług wszelkiego prawdopodobieństwa, admirał neapolitański go wyprzedził.
Około czwartej opłynięto przylądek. Towarzyszył im silny wiatr południowo-wschodni. Nie można było inaczej wpłynąć do portu, tylko płynąć w zygzak, a w ten sposób można było trafić na mieliznę lub skały.
Skoro tylko ujrzano port, Nelson kazał dać sygnały aby mu przysłano sternika. Za pomocą wybornej lunety Nelson mógł odróżnić wszystkie statki w przystani, i bez trudności rozpoznał przed wszystkiemi, jak żołnierza stojącego na straży w oczekiwaniu swego dowódzcy, Minerwę z wszystkiemi nienarusżonemi masztami, kołyszącą się na kotwicach. Gniewnie przygryzł wargi: to czego się obawiał nastąpiło.
Noc szybko się zbliżała. Nelson pomnażał sygnały, a zniecierpliwiony, nie widząc żadnej zbliżającej się łodzi, kazał strzelić z armaty, uprzedziwszy poprzednio królowę, że celem tego strzału było sprowadzenie sternika.
Ciemność już była tak wielka że pokryła zatokę i widziano tylko rozliczne światła w Palermo, przebijające cienie nocy. Nelson już miał rozkazać drugi strzał armatni, kiedy Henry opatrzony doskonałą nocną lunetą, oznajmił że łódź płynie w kierunku Vanguarda.
Nelson wziął lunetę z rąk kapitana, i zobaczył w istocie przybywającą łódź z trójkątnym żaglem, w której znajdowało się czterech majtków i człowiek okryty prostą opończą, jakiej używali marynarze Sycylijscy.
— Hola! z łodzi! zawołał majtek na straży, czego chcecie?
— Sternik! odrzekł krótko człowiek w opończy.
— Rzućcie linę temu człowiekowi, i przytwierdźcie jego łódź do statku, powiedział Nelson.
Okręt stał obrócony lewym bokiem. Ściągnął żagle. Czterej majtkowie wzięli wiosła do ręki i przybili do Vanguarda.
Rzucono linę sternikowi, ten ją schwycił, i dopomagając sobie ze zręcznością doświadczonego marynarza przy zakrętach statku wszedł przez jedną ze strzelnic wyższej baterji i wkrótce ukazał się na pomoście. Udał się wprost na miejsce zajmowane przez dowodzącego, tam oczekiwali go Nelson, kapitan Henry, król i syn królewski.
— Długo kazałeś na siebie czekać, rzekł Henry po włosku.
— Przybyłem na pierwszy strzał armatni, kapitanie.
— Więc nie widziałeś sygnałów?
Sternik nie odpowiedział.
— Dalej, powiedział Nelson, nie traćmy czasu, zapytaj go po włosku, Henry, czy jest obeznany z portem i czy ręczy iż bez przypadku zaprowadzi okręt na kotwicę.
— Znam wasz język, milordzie, odpowiedział sternik doskonałą angielsczyzną Jestem z portem obeznany, ręczę za wszystko.
— To dobrze, powiedział Nelson. Rozkazuj obroty, jesteś panem tutaj. Tylko pamiętaj że manewrujesz statkiem na którym się znajdują twoi władcy.
— Wiem, że mnie spotyka ten zaszczyt, milordzie.
Potem nie biorąc tuby podawanej mu przez kapitana Henry, głosem donośnym, rozlegającym się z jednego na drugi koniec okrętu, nakazywał obroty tak dobrą angielsczyzną i technicznemi wyrażeniami jak gdyby służył w marynarce króla Jerzego.
Jak koń czujący że niesie zręcznego jeźdźca, że wszelki opór byłby bezużytecznym, Vanguard uległ rozkazom sternika i był posłusznym nietylko bez oporu ale nawet z pewnym rodzajem gorliwości, co nie uszło uwagi króla.
Król zbliżył się do sternika, od którego Nelson i Henry przejęci jednem uczuciem dumy narodowej, oddalili się.
— Przyjacielu, zapytał król, jak sądzisz, czy mógłbym jeszcze dziś wieczorem wylądować?
— Nie ma żadnej przeszkody dla W. K. Mości: przed upływem godziny zarzucimy kotwicę.
— Który jest najlepszy hotel w Palermo?
— Sądzę że król nie umieści się w hotelu mając na rozkazy pałac króla Rogera.
— Gdzie nikt mnie nie oczekuje, gdzie nie znajdę co jeść, gdzie intendenci nie spodziewając się mego przybycia, skradli aż do ostatniego prześcieradła z mego łóżka.
— Przeciwnie, W. K. Mość znajdzie wszystko w porządku. Wiem o tem że admirał Caracciolo przybywszy dziś z rana o godzinie ósmej do Palermo przygotował wszystko.
— A ty zkąd wiesz o tem?
— Jestem sternikiem admirała i mogę upewnić W. K. Mość, że zarzuciwszy kotwicę o ósmej, o dziewiątej był już w pałacu.
— A zatem pozostaje mi tylko wystarać się o powóz?
— Ponieważ admirał przewidywał że W. K. Mość przybędzie w ciągu wieczora, trzy karety od godziny piątej oczekują w marynarce.
— Doprawdy, admirał Caracciolo jest nieocenionym człowiekiem, rzekł król, i jeżeli kiedy będę podróżował lądem, użyję go za kwatermistrza.
— Byłoby to dlań wielkim zaszczytem, N. Panie, mniej ze względu stanowiska samego przez się, jak z powodu położonego w nim zaufania.
— Czy admirał poniósł wiele szkody w czasie burzy?
— Żadnej.
— Nie ulega wątpliwości, wyszeptał król skrobiąc się w ucho, że byłbym dobrze zrobił dotrzymując słowa admirałowi.
Sternik zadrżał.
— Co to? zapytał król.
— Nic, N. Panie, tylko admirał byłby niezmiernie uszczęśliwionym, gdyby usłyszał z ust W. K. Mości wyrazy które ja słyszałem.
— A! ja się z tem nie kryję. Potem odwracając się do Nelsona: — Czy wiesz, milordzie, powiedział, że admirał bez najmniejszego uszkodzenia przybył dziś o godzinie ósmej rano. Musi on być chyba czarownikiem, kiedy Vanguard, chociaż przez ciebie prowadzony, to jest przez największego marynarza na świecie, utracił swoje bocianie gniazda, żagiel wielkiej rei i — jak to nazywacie? — i żagiel małego masztu.
— Czy mam słowa W. K. Mości przetłómaczyć milordowi? zapytał Henry.
— Dlaczegóżby nie? odrzekł król.
— Dosłownie?
— Dosłownie, jeżeli ci to może sprawić przyjemność.
Henry powtórzył słowa króla Nelsonowi.
— N. Panie, odpowiedział zimno Nelson, W. K. Mość miał dowolny wybór między Vanguardem a Minerwą; wybór padł na Vanguarda; a co tylko może dokazać drzewo, żelazo i płótno w połączeniu, Vanguard to wykonał.
— W każdym razie, rzekł król, korzystając ze sposobności aby się zemścić nad Nelsonem za ucisk jaki za jego pośrednictwem wywierała Anglia, i mając jeszcze na sercu swą spaloną flotę, gdybym był wsiadł na pokład Minerwy, byłbym przybył jeszcze z rana i przepędziłbym bardzo przyjemny dzień na lądzie. Ale trudno, dla tego nie jestem ci mniej obowiązanym, milordzie: zrobiłeś jak umiałeś najlepiej. I dodał z udaną dobrodusznością: Kto czyni co może, robi tak jak powinien.
Nelson tupnął nogą, przygryzł wargi i zostawiwszy kapitana Henry na pokładzie, zszedł do kajuty. W tej chwili sternik wołał:
— Każdy na swoje stanowisko do zarzucenia kotwicy!
Zarzucenie kotwicy, tak jak wypłynięcie na morze, jest najuroczystszą chwilą wojennego statku. Skoro zatem usłyszano rozkaz udania się na swoje miejsca dla zarzucenia kotwicy, największa cisza zaległa pokład. W ogóle milczenie to zachowywane nawet przez podróżujących, ma w sobie coś nieokreślonego: ośmiuset ludzi uważnie i milcząco oczekuje na jeden wyraz.
Oficer dowodzący obrotami z tubą w ręku, powtórzył a przełożony osady ponowił na świstawce rozkaz sternika. Natychmiast majtkowie ustawieni przy linach zaczęli wspólnemi silami holować. Keje wyprostowały się i Vanguard przeszedł pomiędzy statkami ustawionemi już na kotwicach, żadnego z nich nie dotknąwszy, i pomimo małej przestrzeni zostawionej mu do obrotów, przybył dumnie do przeznaczonego dla siebie miejsca.
Podczas tego obrotu większa część żagli została zwinięta i wisiała w festonach pod rejami. Te co pozostały rozwinięte, służyły tylko do hamowania zbyt pospiesznego ruchu statku. Sternik postawił u rudla majtka sycylijskiego, który już dał lordowi Nelson objaśnienia o prądach cieśniny.
— Zarzucać kotwicę! krzyknął sternik.
Tuba oficera i świstawka przełożonego osady powtórzyły rozkaz. Natychmiast kotwica odłączyła się od boków okrętu i z łoskotem wpadła w morze: ciężki łańcuch wił się za nią. Okręt jęknął i zadrżał na wskroś zachwiany; jego członki zatrzeszczały i wśród burzącego się z przodku swego morza dało się uczuć ostatnie wstrząśnienie i kotwica zapadła. Zadanie sternika było skończone, nie był już potrzebnym. Z uszanowaniem zbliżył się do kapitana Henry i pożegnał go.
Henry z polecenia Nelsona podał mu dwadzieścia gwineów. Ale sternik poruszył głową, uśmiechnął się i usuwając rękę kapitana, powiedział:
— Jestem przez mój rząd zapłacony, zresztą przyjmuję pieniądze tylko z popiersiem króla Ferdynanda albo króla Karola.
Król ani na chwilę nie spuścił go z oczu, i w chwili kiedy sternik kłaniając się przechodził, schwycił go za rękę.
— Słuchajno przyjacielu, rzekł, czy nie mógłbyś mi wyświadczyć małej przysługi?
— Niech król rozkaże, a jeżeli ten rozkaz nie przechodzi sił człowieka, będzie spełnionym.
— Czy możesz mnie przewieść na ląd?
— Nic łatwiejszego. Ale czy ta nędzna łódka dobra dla sternika, jest godną króla?
— Zapytuje czy możesz ranie zaprowadzić na lad?
— Tak, N Panie.
— A zatem, zawieź mnie.
Sternik skłonił się i powracając do kapitana Henry, powiedział:
— Kapitanie, król chce popłynąć do lądu! bądź łaskaw kazać spuścić schody honorowe.
Kapitan Henry przez chwilę stał osłupiały tem życzeniem króla.
— I cóż? zapytał król.
— N. Panie, odpowiedział Henry, żądanie W. K. Mości muszę przedstawić lordowi Nelson; nikt nie może opuścić okrętu J. K. Mości Brytanskiej bez rozkazu admirała.
— Ani ja nawet? zatem jestem więźniem na Vanguardzie?
— Król nie jest więźniem nigdzie; ale im dostojniejszą jest osoba podróżująca, tem więcej gospodarz statku uważałby za niełaskę, gdyby podróżny ten oddalił się nie pożegnawszy się z nim. — I składając ukłon królowi, Henry poszedł do kajuty.
— Przeklęci Anglicy! mruknął król przez zaciśnięte zęby, nie wiele braknie iżbym został jakobinem, abym tylko nie potrzebował więcej przyjmować waszych rozkazów.
Życzenie króla niemniej zadziwiło Nelsona jak Henrego Admirał szybko wybiegł na pokład.
— Czy to prawda, zapytał zwracając się do króla wbrew przepisom etykiety, nie dozwalającej zapytywać panujących, czy to prawda, że król chce natychmiast opuścić Vanguard?
Nic prawdziwszego nad to, kochany milordzie. Doskonale mi tu na Vanguardzie, ale nierównie lepiej będzie mi na lądzie. Widocznie nie urodziłem się na marynarza.
— W. K. Mość nie raczy zmienić swego postanowienia?
— Upewniam cię że nie, kochany admirale.
— Wielka łódź na morze, krzyknął admirał.
— Nie potrzeba Niech Wasza Ekscelencja nie trudzi tych biedaków już i tak zmordowanych.
— Ależ nie mogę uwierzyć temu, co mi powiedział kapitan Henry.
— A co ci powiedział kapitan Henry, milordzie?
— Że król chciał popłynąć do lądu w łódce tego marynarza?
— Prawdę ci powiedział. Zdaje mi się on być zręcznym a zarazem wiernym poddanym, sądzę więc że mogę mu zaufać.
— Ależ, N. Panie, nie mogę zezwolić aby inny patron jak ja, inna łódź jak Vanguarda, i inni majtkowie jak króla W. Brytanii Waszą królewską Mość na ląd wysadzili.
— A zatem, jak to przed chwilą mówiłem kapitanowi Henry, jestem więźniem.
— Wolę raczej natychmiast zgodzić się na to życzenie, aniżeli zostawić króla jedną chwilę w tem przekonaniu.
— Chwała Bogu: jest to jedyny środek abyśmy się rozstali przyjaciółmi.
— Ale królowa? nalegał Nelson.
— O! królowa jest zmęczona; królowa jest cierpiąca i byłoby to dla niej i dla młodych księżniczek wielką niedogodnością dziś wieczorem opuszczać Vanguard. Królowa wyląduje jutro. Polecam ją wraz z całym moim dworem twojej opiece, milordzie.
— Czy ja z tobą popłynę ojcze? zapytał młody książę Leopold.
— Nie, nie Coby powiedziała królowa, gdybym zabrał jej ulubieńca.
Nelson skłonił się.
— Spuścić schody honorowe, powiedział.
Schody spuszczono: sternik spuścił się na linie i w kilka sekund znajdował się już w łodzi i przyprowadził ją do stóp drabinki.
— Milordzie Nelson, powiedział król, w chwili opuszczenia twego statku, pozwól mi wyrazić że nigdy nie zapomnę starań jakiemi otoczyłeś nas na pokładzie Vanguarda, jutro zaś twoi majtkowie odbiorą dowód mego zadowolenia Nelson skłonił się w milczeniu po raz drugi.
Król zszedł ze schodów i usiadł w łodzi odetchnąwszy z głębi piersi, tak że admirał pozostawszy na pierwszym stopniu schodów, mógł słyszeć to westchnienie.
— Odbijaj! powiedział sternik do majtka trzymającego bosak.
Łódź odczepiła się i oddaliła od schodów.
— Płyńcie, chłopcy a żwawo, powiedział sternik.
Cztery wiosła wpadły jednocześnie w morze, a pod siłą ich uderzeń łódź zbliżała się do Marynarki, to jest do tego miejsca w porcie gdzie oczekiwały powozy króla, naprzeciw ulicy Toledańskiej. Sternik wyskoczył pierwszy, przyciągnął łódkę i umocował ją u tamy. Ale nim zdążył rękę podać królowi, tenże wyskoczył sam na groblę.
— Ah! wykrzyknął wesoło, jestem więc nakoniec na stałym lądzie. Niech djabli wezmą teraz króla Jerzego, Admiralicję, lorda Nelsona, Vauguarda i całą flotę króla Wielkiej Brytanii! Masz przyjacielu, to dla ciebie. I podał sternikowi woreczek.
— Dziękuję, N. Panie, odparł cofając się, ale W. K. Mość słyszał, co odpowiedziałem kapitanowi Henry. Jestem przez mój rząd płatny.
— A nawet dodałeś że nie przyjąłbyś innych pieniędzy, tylko z wizerunkiem króla Ferdynanda albo króla Karola: bierz że więc.
— N. Panie, czy jesteś pewny że te pieniądze nie są z popiersiem króla Jerzego?
— Jesteś zuchwałym hultajem chcąc dać naukę swemu królowi. W każdym razie dowiedz się jednej rzeczy, że jeżeli otrzymałem pieniądze od Anglii, wysokie jej za to zmuszony jestem opłacać procenta. Pieniądze są dla twoich ludzi, ten zaś zegarek dla ciebie. Jeżeli znów kiedykolwiek zostanę królem, a ty będziesz miał jaką prośbę do mnie, przybędziesz, pokażesz mi ten zegarek, a prośba będzie wysłuchaną.
— Jutro Najjaśniejszy Panie, powiedział marynarz, biorąc zegarek, a woreczek rzucając swoim majtkom, stawię się w pałacu, a spodziewam się że W. K. Mość nie odmówi mi łaski, o którą będę miał zaszczyt prosić.
— No, powiedział król, ten czasu nie traci.
I wskoczył do najbliżej stojącego powozu.
— Do pałacu królewskiego! zawołał.

Powóz ruszył galopem.

Jaka była łaska o którą miał prosić sternik.

Uprzedzony o przybyciu króla przez admirała Caracciolo, gubernator zamku zawiadomił o tem urzędownie wszystkie władze w Palermo.
Syndyk, municypalność, magistrat i wyższe duchowieństwo, od trzeciej godziny po południu na dziedzińcu pałacowym oczekiwali na króla. Król głodny i śpiący, skoro pomyślał że trzeba będzie wysłuchać trzech mów powitalnych, zadrżał od stóp do głowy. To też odzywając się pierwszy, powiedział:
— Panowie, jakkolwiek wielkiemi mogą być wasze zdolności oratorskie, wątpię abyście zdołali powiedzieć mi coś przyjemnego. Chciałem wojować z Francuzami i oni pobili mnie; chciałem bronić Neapolu, byłem zmuszony go opuścić; wsiadłem na okręt i spotkała mnie burza. Mówiąc mi że moja obecność cieszy was, byłoby to powiedzieć mi że cieszy was moje nieszczęście, a przedewszystkiem mówiąc mi to, przeszkodzilibyście mi wieczerzać i udać się na spoczynek, co w tej chwili byłoby mi jeszcze przykrzejszem, jak pobicie przez Francuzów, ucieczka z Neapolu, trzechdniowa choroba morska i perspektywa być pożartym przez ryby — ponieważ umieram z głodu i znużenia. Tak więc uważam wasze mowy jako wypowiedziane, panie syndyku i panowie rady w miejskiej. Daję 10,000 dukatów na ubogich, po które możecie przysłać jutro Wtedy spostrzegłszy biskupa pośród duchowieństwa, powiedział: — Monsignore jutro u Świętej Rozalii odśpiewa dziękczynne Te Deum, za cudowne ocalenie mnie od rozbicia okrętu. Powtórzę uroczyście ślub uczyniony Świętemu Franciszkowi ii Paulo postawienia kościoła na wzór św. Piotra w Rzymie, i przedstawisz mi najzasłużeńszych członków swego duchowieństwa. Jakkolwiek zmniejszone są nasze dochody, będziemy usiłowali wynagrodzić ich w miarę zasługi. Potem zwracając się do urzędników magistratu i poznając na ich czele prezydenta Cardillo: — Aha! to ty Cardillo, powiedział.
— Tak, Najjaśniejszy Panie, powiedział ten kłaniając się aż do ziemi.
— Czy zawsze jesteś nieszczęśliwym graczem?
— Zawsze, Najjaśniejszy Panie.
— I zapalonym myśliwym?
— Więcej niż kiedykolwiek.
— To dobrze Zapraszam cię do mojej gry, z warunkiem że ty mnie zaprosisz na swoje polowanie.
— Jest to dla mnie podwójnym zaszczytem.
— A teraz panowie, ciągnął dalej król zwracając mowę do wszystkich, jeżeli jesteście tak głodni i spragnieni jak ja, udzielę wam dobrej rady: zróbcie jak ja, wieczerzajcie, a potem udajcie się na spoczynek.
Było to najformalniejsze pożegnanie. To też potrójna deputacja skłoniwszy się, odeszła.
Ferdynand któremu przyświecało czterech służących, wszedł na schody honorowe, za nim postępował Jowisz, jedyny gość którego król uznał za stosowne zatrzymać.
Obiad był nakryty na trzydzieści osób. Król usiadł przy jednym rogu stołu, i kazał Jowiszowi zasiąść na drugim, zatrzymał jednego służącego dla siebie, dwóch zaś dla swego psa, któremu kazał podawać wszystkie potrawy.
Jowisz nigdy nie był na podobnej uroczystości.
Potem, po kolacji, Ferdynand zabrał go do swego pokoju, kazał położyć przy swojem łóżku najmiększy dywan, i przed położeniem się pogłaskał piękne, rozumne i wierne zwierzę.
— Spodziewam się, powiedział, że nie powiesz, jak nie pamiętam już który poeta, że schody cudze są strome i chleb wygnańców gorzki.
Powiedziawszy to, usnął, śniło mu się że był na cudownem rybołóstwie w zatoce Castellamare i setkami zabijał dziki w lesie Ficuzza.
W Neapolu był wydany rozkaz, aby w razie gdyby król nie zadzwonił o ósmej, obudzono go; ale ponieważ tego rozkazu nie wydano w Palermo, król obudził się dopiero o dziesiątej.
Rano, królowa, książę Leopold, księżniczki, ministrowie i dworacy wylądowali i każdy szukał dla siebie mieszkania, jedni w pałacu, drudzy w mieście. Ciało młodego księcia zaniesiono do kaplicy króla Rogera.
Król zamyślił się przez chwilę i wstał. Czyta ostatnia okoliczność, o której zdawało się iż zapomniał zupełnie, teraz kiedy mu już nie groziło żadne niebezpieczeństwo, zaciążyła smutnie na jego sercu ojcowskiem — czy też zastanawiał się że św. Franciszek à Paulo okazał się cokolwiek skąpym w swojej protekcji, i że wznosząc ślubowany kościół, bardzo drogo zapłaci za opiekę, tak niedokładnie rozciągniętą nad jego rodziną.
Król rozkazał aby ciało młodego księcia było cały dzień wystawione w kaplicy i nazajutrz bez żadnej okazałości pochowane.
Tylko o śmierci jego zawiadomi się inne dwory, i dwór obojga Sycylii, zmniejszony do Sycylii samej, przywdzieje żałobę na piętnaście dni, koloru fioletowego.
Po wydaniu tego rozkazu, oznajmiono mu admirała Caracciolo, który poprzedniego dnia, jak tego dowiedzieliśmy się z opowiadania sternika, pełnił obowiązki kwatermistrza królewskiego i królewskiej rodziny. Admirał pragnął widzieć się z królem i oczekiwał w przedpokoju.
Król przywiązał się do Caracciola całą antypatją jaką w nim budził Nelson; to też rozkazał, aby go natychmiast wprowadzono do biblioteki przytykającej do sypialnego pokoju i nie dokończywszy nawet ubrania, pospiesznie wyszedł do admirała z wyrazem twarzy jak można najweselszym.
— Ach! kochany admirale, powiedział, cieszę się że cię widzę, a naprzód dziękuję ci, że przybywszy przedemną, natychmiast o mnie pomyślałeś.
Admirał skłonił się i pomimo uprzejmego przyjęcia, nie zmieniwszy poważnego wyrazu twarzy, powiedział:
— Najjaśniejszy Panie, było to moim obowiązkiem jako posłusznego i wiernego poddanego.
— Potem chciałem ci powinszować że tak doskonale manewrowałeś swoją fregatą w czasie burzy. Wiesz że Nelson o mało nie pękł z wściekłości. Upewniam cię, że gdybym się tak bardzo nie bał, byłbym się uśmiał doskonale.
— Admirał Nelson, odpowiedział Caracciolo, nie mógł zrobić takim statkiem ciężkim i porąbanym jak Vanguard tego, co ja mogłem dokazać małą fregatą, statkiem lekkim i tegoczesnej budowy, nigdy nie uszkodzonym. Admirał Nelson wszystko co mógł, zrobił.
— To samo i ja mu powiedziałem, może w innej myśli, ale zupełnie temi samemi słowami; a nawet dodałem że żałuję niezmiernie, iż tobie nie dotrzymałem słowa i zamiast z tobą, z nim przybyłem.
— Wiem i umiem to cenić, Najjaśniejszy Panie.
— Wiesz? a kto ci powiedział? A domyślam się: sternik?
Caracciolo nic nie odpowiedział na pytanie króla. Ale po chwili:
— Najjaśniejszy Panie, rzekł, przybywam prosić o łaskę.
— Przybywasz w dobrą chwilę. Mów.
— Przybywam prosić W. K Mość o uwolnienie mnie z obowiązków admirała floty neapolitańskiej.
Król cofnął się o krok, tak ta prośba była dlań niespodzianą.
— Żądasz dymisji admirała floty neapolitańskiej! I dla czegóż to?
— Naprzód, Najjaśniejszy Panie, dla tego że admirał jest niepotrzebny gdy niema floty.
— Tak, wiem o tem, powiedział król z widocznym gniewem, lord Nelson ją spalił; ale skoro kiedykolwiek będziemy panami u siebie, odbudujemy ją.
— Nawet w takim razie, odpowiedział zimno Caracciolo, ponieważ straciłem zaufanie W. K. Mości, nie mógłbym nią dowodzić.
— Ty straciłeś moje zaufanie, ty Caracciolo!
— Wolę raczej temu wierzyć Najjaśniejszy Panie, aniżeli myśleć, że król w którego żyłach płynie najdawniejsza krew królewska w całej Europie, nie dotrzymał słowa.
— Tak, wiem o tem dobrze, powiedział król, przyrzekłem ci...
— Naprzód nie opuszczać Neapolu, a gdybyś go W. K. Mość miał opuścić, że to nastąpi na moim statku.
— No, no, kochany Caracciolo! powiedział król podając rękę admirałowi.
Admirał wziął rękę króla, ucałował ją z uszanowaniem, cofnął się i wyjął papier z kieszeni.
— Najjaśniejszy Panie, powiedział, oto moja dymisja, którą racz przyjąć.
— A więc nie, nie przyjmuję jej, odrzucam twoją dymisję.
— W. K. Mość nie ma prawa tego uczynić.
— Jakto nie mam prawa? Nie mam prawa odmówić twojej dymisji?
— Nie, Najjaśniejszy Panie, ponieważ wczoraj przyrzekłeś W. K. Mość udzielić mi pierwszą łaskę o którą będę prosił; a więc! jako o łaskę proszę o przyjęcie mojej dymisji.
— Ja przyrzekłem ci, wczoraj!... W głowie ci się mięsza!
Caracciolo wstrząsnął głową.
— Jestem przy zupełnie zdrowych zmysłach, Najjaśniejszy Panie.
— Ja ciebie wczoraj wcale nie widziałem.
— To znaczy, że mnie W. K. Mość wcale nie poznałeś. Ale może ten zegarek poznasz, Najjaśniejszy Panie. — I Caracciolo wyjął okazały zegarek, ozdobiony portretem króla i osadzony brylantami.
— Sternik! wykrzyknął król, poznając zegarek ofiarowany dnia poprzedniego człowiekowi, który go tak zręcznie wprowadził do portu, sternik!
— To ja byłem, Najjaśniejszy Panie, odrzekł Caracciolo, kłaniając się.
— Jakto! Ty zdecydowałeś się, ty, admirał pełnić służbę sternika?
— Najjaśniejszy Panie, niema poniżającej służby, jeżeli idzie o ocalenie króla.
Twarz Ferdynanda przybrała wyraz melancholiczny, bardzo rzadko na niej pojawiający się.
— Doprawdy, powiedział, jestem bardzo nieszczęśliwym monarchą: albo oddalają odemnie moich przyjaciół, albo też usuwają się oni sami.
— Najjaśniejszy Panie, niesłusznie żalisz się na Boga za złe, które sam wyrządzasz lub pozwalasz wyrządzać. Bóg dał ci za ojca króla nietylko motnego ale nawet znakomitego, miałeś starszego brata mającego odziedziczyć koronę i berło Neapolu; Bóg dotknął go szaleństwem i usunął z twojej drogi. Jesteś człowiekiem, jesteś królem, posiadasz wolę i władzę; obdarzony wolną wolą, możesz wybierać między dobrem i złem, wybierasz złe, Najjaśniejszy Panie, a więc dobre oddala się od ciebie.
— Czy wiesz Caracciolo, powiedział król więcej zasmucony niż oburzony, że dotąd nikt do mnie tak jak ty nie przemawiał.
— Bo z wyjątkiem jednego człowieka, kochającego tak jak ja króla i pragnącego dobra państwa, W. K. Mość otoczony jesteś tylko dworakami, kochającymi jedynie samych siebie i pragnącymi tylko zaszczytów i fortuny.
— A któż jest tym człowiekiem?
— Ten o którym król zapomniał w Neapolu, ja zaś przywiozłem go do Sycylii: kardynał Ruffo.
— Kardynał wie tak dobrze, jak ty, że zawsze pragnę go przyjąć i słuchać.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie; ale przyjąwszy nas i wysłuchawszy, będziesz szedł za radami królowej, Aktona i Nelsona. Najjaśniejszy Panie, jestem w rozpaczy ubliżając szacunkowi należnemu dostojnej osobie, ale te trzy imiona będą przeklinane docześnie i wiecznie.
— Czy sądzisz, iż ja ich także nie przeklinam; sądzisz że nie widzę iż prowadzą państwo do upadku a mnie do zguby. Jestem niedołęgą ale nie jestem głupcem.
— A więc walcz, Najjaśniejszy Panie.
— Walczyć, walczyć! łatwo to tobie powiedzieć. Ja nie jestem człowiekiem walki, Bóg mnie nie stworzył do niej. Jestem człowiekiem wrażeń i uciech, dobrego serca, które psują dręczeniem i przykrościami. Jest ich troje lub czworo wydzierających sobie władzę, jedno chwyta za koronę, drugie za berło... nie przeszkadzam im. Berło, korona, to moja Kalwarja; tron, to moja Golgota. Nie prosiłem Boga o to abym był królem. Lubię polowanie, rybołóstwo, konie, ładne dziewczęta i nie mam żadnej innej dążności. Z 10,000 dukatów rocznego dochodu i swobodą używania życia podług upodobania, byłbym człowiekiem najszczęśliwszym na świecie. Ale nie, pod pozorem że jestem królem, nie dają mi chwili spokoju. Pojmowałbym to gdybym panował; ale inni panują w mojem imieniu, inni wypowiadają wojnę, a ja ciosy odbieram; to inni popełniają błędy, a ja je muszę urzedownie naprawiać. Żądasz dymisji, masz słuszność; ale to innych powinieneś o nią prosić, im bowiem nie mnie służysz.
— A więc właśnie dlatego, że chcę służyć memu królowi nie zaś innym, pragnę powrócić na drogę życia prywatnego, którego przed chwilą tak pragnąłeś Najjaśniejszy Panie. Najjaśniejszy Panie, po raz trzeci błagam W. K. Mości o przyjęcie mojej dymisji, a w razie potrzeby, zaklinam w imię danego wczoraj słowa.
I Caracciolo podał królowi jedną ręką swoją dymisję, drugą pióro do podpisania.
— Chcesz tego? rzekł król.
— Błagam cię, Najjaśniejszy Panie.
— A jeżeli podpiszę, dokąd się udasz?
— Powrócę do Neapolu, Najjaśniejszy Panie.
— Po co powrócisz do Neapolu?
— Służyć memu krajowi, Najjaśniejszy Panie. Neapol jest obecnie w takim stanie, że potrzebuje światła i odwagi wszystkich swoich dzieci.
— Zastanów się nad tem, co będziesz działał w Neapolu, Caracciolo.
— Najjaśniejszy Panie, będę usiłował postępować tak jak dotąd, to jest jak uczciwy człowiek i do tego obywatel.
— To twoja rzecz. Ciągle się upierasz?
Caracciolo poprzestał na wskazaniu Ferdynandowi końcem palca, zegarka leżącego na stole.
— Uparta głowo! powiedział król niecierpliwie.
I biorąc pióro napisał u spodu dymisji:
— Przyjęto; ale niech kawaler Caracciolo nie zapomina, że Neapol jest w ręku moich nieprzyjaciół.
I podpisał jak zwykle. „Ferdynand B.“
Caracciolo rzucił okiem na trzy wiersze dopisane przez króla, złożył papier, schował do kieszeni, skłonił się z uszanowaniem Ferdynandowi i zabierał się wyjść.
— Zapominasz twego zegarka, powiedział król.
— Ten zegarek nie był dany admirałowi, a sternikowi. Najjaśniejszy Panie, wczoraj sternik nie istniał wcale, dziś admirał już nie istnieje.
— Ale mam nadzieję, powiedział król z godnością, od czasu do czasu zjawiającą się u niego jak błyskawica, że przyjaciel ich przeżył. Weź ten zegarek, a jeżeli kiedy będziesz zamierzał zdradzić twego króla, spojrzej na portret tego co ci go daje.
— Najjaśniejszy Panie, odpowiedział Caracciolo, nie jestem już w służbie królewskiej; jestem tylko obywatelem: będę postępował, jak mi dobro mojego kraju nakaże. — I wyszedł zostawiając króla nie tylko smutnego, ale zamyślonego.
Nazajutrz, jak to Ferdynand rozkazał, pogrzeb jego syna, księcia Alberta, odbył się bez żadnej okazałości, tak, jak pogrzeb każdego innego dziecka. Ciało złożono w sklepieniach kaplicy zamkowej, znanej pod nazwą kaplicy króla Rogera.

Władza królewska w Palermo.

Widzieliśmy powyżej że pierwszą rzeczą jaką król zorganizował przed zwołaniem rady ministrów, natychmiast po przybyciu do Palermo, była partja gry reversi.
Na szczęście jak się tego spodziewał Ferdynand, książę d’Ascoli, którym on wcale się nie zajmował, znalazł sposób dostać się do Sycylii, powodowany tem naiwnem i wytrwałem przywiązaniem, stanowiącem główną jego zaletę, której król zarówno nie umiał ocenić jak Jowisza wierności.
Książe d’Ascoli udał się do Caracciola prosząc aby go zabrał na swój pokład, a Caracciolo wiedząc, iż książę d’Ascoli jest najlepszym i najbezinteresowniejszym przyjacielem króla, natychmiast przychylił się do jego prośby.
Król więc zaraz wieczorem pomiędzy osobami otaczającemi go, znalazł swego towarzysza ucieczki z Albano, księcia d’Ascoli. Ale obecność jego nie zadziwiła wcale króla i na przywitanie powiedział tylko:
— Byłem przekonany że znajdziesz sposób dostania się tutaj.
Oprócz tego przypominamy sobie że w gronie osób magistratu przyjmujących wczoraj króla, znajdowała się dawna jego znajomość, prezydent Cardillo, który nigdy nie zwiedził Neapolu, aby choć raz nie był przypuszczony do królewskiego stołu, w zamian czego król za każdym razem gdy był w Palermo, czynił mu zaszczyt, iż polował w jego wspaniałej posiadłości lennej w Illicji.
Król na korzyść prezydenta Cardillo wyjątkowo zrzekł się swoich sympatyj i antypatyj. Ferdynand zwykle wielki arystokrata, chociaż nader popularny a nawet gminny, brzydził się szlachtą przez urząd wyniesioną. Ale prezydent Cardillo ujął go dwiema ważnemi zaletami. Król lubił polowanie, a prezydent Cardillo był od czasów Nemroda, po królu Ferdynandzie jednym z najpotężniejszych myśliwych przed Bogiem, jacy kiedykolwiek istnieli. Król nienawidził włosów obciętych ś la Titus, wąsów i faworytów, a prezydent Cardillo nie miał ani jednego włosa na głowie, m twarzy i podbródku. Majestatyczna peruka pod którą zacny urzędnik ukrywał swoją łysinę, posiadała zatem rzadki przywilej przypodobania się królowi. To też niezwłocznie zwrócił się do niego, aby go wraz z Ascolim i Malaspiną przyjąć za uczestnika swej partji reversi.
Innymi graczami bez kart, na podobieństwo ministrów bez teki, byli książę de Castelcicala, jeden z trzech członków junty państwa, którego królowa raczyła zasłonić swą protekcją i zabrać z sobą, markiz Circello, powołany przez króla na ministra spraw wewnętrznych i książę de San Cotaldo, jeden z najbogatszych właścicieli Sycylii południowej.
Ten zaprząg króla, jeżeli mam wolno określić w ten sposób trzech dworaków mających zaszczyt być do gry jego zawezwanymi, był to najdziwaczniejszy zbiór oryginałów jaki można spotkać.
Znamy już księcia d’Ascoli którego niesłusznie nazywamy dworakiem Książe d’Ascoli był człowiekiem z obliczem pogodnem, a odwaga jego i prawość były przymiotami wyróżniającemi go zaszczytnie między innymi dworzanami. Jego przywiązanie do króla było zupełnie bezinteresowne. Nigdy nie prosił on o łaskę, ani o pieniądze, ani o zaszczyty, jeżeli zaś król przyrzekł mu którą z tychże łask i zapomniał o tem, on nigdy nie przypominał. Książe d’Ascoli był typem prawdziwego szlachcica zakochanego w monarchii, jakoż w uświęconej tej instytucji, sam przyjął względem niej powinności, i z czasem powinności te uznał za obowiązki.
Markiz Malaspina przeciwnie, był to jeden z tych charakterów kapryśnych, kłótliwych i upartych, stawiających opór wszystkiemu, kończący jednak zawsze na posłuszeństwie, jakikolwiek byłby rozkaz wydany przez pana, mszczący się za to posłuszeństwo wyrazami złosliwemi i kaprysami mizantropijnemi, ale zawsze słuchając Była to, jak mówiła Katarzyna de Medicis, o księciu de Guise, trzcina pomalowana na żelazo, uginająca się pod każdym naciskiem.
Czwarty, prezydent Cardillo, którego portret już naszkicowaliśmy, a do uzupełnienia go należy już tylko dodać kilka rysów.
Prezydent Cardillo przed przybyciem króla był człowiekiem najgwłtowniejszym a zarazem najgorszym graczem w Sycylii; po przybyciu króla, gdyby chciał koniecznie, jak Cezar, zajmować pierwsze stanowisko, byłby zmuszony udać się do jakiego miasteczka Sardynii lub Kalabrji.
Pierwszego już wieczora, kiedy go przypuszczono do gry królewskiej, prezydent Cardillo jednym wyrazem dał dowód swej uległości dla etykiety królewskiej.
Jednem z najważniejszych zajęć przy grze reversi, jest pozbywanie się asów. Otóż król Ferdynand spostrzegł że mogąc pozbyć się asa zatrzymał go w ręku, zawołał więc:
— Jakiż ja głupi! mogłem się pozbyć asa i zatrzymałem go.
— A więc, odpowiedział prezydent, ja jestem jeszcze głupszy od W. K. Mości, bo mogąc się pozbyć waleta czerwiennego, nie uczyniłem tego.
Król roześmiał się, a prezydent mający już wielkie poważanie u króla, posunął się w jego szacunku o jeden stopień wyżej. Szczerość jego prawdopodobnie przypominała królowi szczerość jego poczciwych lazzaronów.
Tym razem był to tylko wyraz, ale prezydent nie zawsze ograniczał się na wyrazach. Dopuszczał się on czynów i gestów. Przy najmniejszem sprzeciwianiu się, lub najmniejszym błędzie swego partnera w zasadach gry, rozrzucał liczmany, karty, pieniądze, świeczniki. Ale widząc się uczestnikiem gry królewskiej, biedny prezydent hamował się i był zmuszonym tłumić swój gniew.
Wszystko odbywało się w porządku przez trzy lub cztery wieczory. Ale król znający z doświadczenia charakter prezydenta i widząc jaki sobie gwałt zadaje, bawił się doprowadzeniem go do ostateczności; potem kiedy prezydent już był blizkim wybuchu, patrzył na niego i zadawał mu pierwsze lepsze pytanie. Wtedy biedny prezydent zmuszony odpowiadać grzecznie, uśmiechał się z wściekłością ale zarazem jak tylko mógł najuprzejmiej, kładł na stole pierwszy lepszy przedmiot, który już miał rzucić o sufit lub złamać o podłogę, zabierał się do swoich guzików, obrywał je, a nazajutrz znajdowano niemi dywan zasiany.
Czwartego dnia jednakże prezydent już nie mógł wytrzymać i rzucił w twarz markizowi Malaspina karty, których nie śmiał rzucić w twarz królowi, a ponieważ jedną ręką trzymał chustkę od nosa, drugą perukę i pot z gniewu zlewał jego czoło, wziął jedną ręką za drugą, zaczął obcierać twarz peruką i ostatecznie nos w nią wytarł.
Król o mało nie umarł ze śmiechu i przyrzekł sobie o ile można najczęściej urządzać podobną komedję.
To też Ferdynand przyjął natychmiast od prezydenta Cardillo pierwsze zaproszenie na polowanie.
Prezydent Cardillo, jak to już powiedzieliśmy, posiadał w Illicji wspaniałe dobra lenne przynoszące 60,000 franków rocznego dochodu: w dobrach tych znajdował się pałac godny pomieszczenia króla.
Król w wilię dnia przybył na obiad i nocleg.
Król był ciekawy; kazał się szczegółowo oprowadzić po zamku. Jego pokój będący pokojem honorowym, był naprzeciwko pokoju gospodarza.
Wieczorem po przegraniu jak za zwyczaj partji reversi i podług zwyczaju doprowadziwszy do rozpaczy gospodarza, położył się. Ale chociaż łóżko, tak jak tron miało baldachim, król zawsze młody i niezmordowany gdy chodziło o polowanie, obudził się na godzinę przed uderzeniem pobudki Nie wiedząc co robić w łóżku i nie mogąc zasnąć, przyszła mu myśl zobaczyć jak wyglądał prezydent w łóżku bez peruki i w nocnym czepku. Było to o tyle mniej bezwzględnem, że prezydent był wdowcem Król więc podniósł się, zapalił świecę i w koszuli skierował się ku drzwiom swego gospodarza, otworzył je i wszedł. Jakkolwiek śmiesznego widoku spodziewał się król, nie był jednak przygotowanym na to co ujrzał.
Prezydent bez peruki i tylko w koszuli, siedział na środku pokoju, na tego samego rodzaju tronie, na jakim pan de Vendôme przyjął Alberoniego. Król zamiast zadziwić się i cofnąć, podszedł prosto do niego, gdy tymczasem biedny prezydent znienacka napadnięty, siedział nieruchomo i nie przemówił ani jednego słowa. Wtedy król, aby tem lepiej widzieć wyraz jego twarzy, przybliżył świecę i z godną uwielbienia powagą zaczął obchodzić statuę z jej piedestałem, podczas kiedy tylko głowa prezydenta opierającego się dwiema rękami na swojem siedzeniu, podobna do chińskiego magota towarzyszyła J. K. Mości ruchem centralnym, odpowiadającym poruszeniom króla kulistym.
Nakoniec obie gwiazdy wykonywające swój obrót, znalazły się jedna naprzeciw drugiej, a że król wyprostował się i milczał:
— Najjaśniejszy Panie, powiedział z najzimniejszą krwią prezydent, ponieważ wypadek ten nie był przewidzianym przez etykietę, czy mam siedzieć, czy mam się podnieść?
— Siedź, siedź, powiedział król; ale oto bije czwarta, nie daj nam czekać na siebie. — I Ferdynand z taką samą powagą wyszedł, jak wszedł do pokoju.
Ale jakkolwiek król udawał powagę, w przyszłości przygodę tę z przyjemnością opowiadał, zawsze z mniejszą jednakże niżeli swoją ucieczkę z d’Ascolim, ucieczkę, w której jego zdaniem, d’Ascoli miał tysiąc szans iż będzie powieszonym.
Polowanie u prezydenta było wspaniałe. Ale jakiż dzień, nawet w błogosławionej Sycylii może upłynąć choć bez małej chmurki? Król, jak to powiedzieliśmy, był doskonałym strzelcem, któremu prawdopodobnie nikt nie wyrównywał. Król strzelał kulą, trafiał zawsze pod łopatkę, rzecz niezmiernie ważna w polowaniu na dzika, ponieważ tylko tam może być ugodzony śmiertelnie. Ale co było najciekawszego to, że wymagał od wszystkich polujących aby posiadali taką jak on zręczność. To też zaraź wieczorem po tem słynnem polowaniu u prezydenta Cardillo, gdy wszyscy myśliwi byli zgromadzeni przy stosie dzików, trofeach dnia tego, król zobaczył jednego dzika w brzuch ranionego.
— Któryż to prosiak w taki sposób strzela? zapytał.
— Ja, Najjaśniejszy Panie, odpowiedział Malespina. Czy mam się za to powiesić?
— Nie, ale w dnie polowania, należy zostać w domu.
Od tej chwili markiz Malespina nietylko w dnie polowania siedział w domu, ale nadto przy grze króla miejsce jego zastąpił markiz Circello.
Zresztą gra króla nie była jedyną w salonie pałacu królewskiego, położonym w czworobocznym pawilonie, wystającym nad bramą Montreale. O kilka kroków od stołu z reversi króla, był stół faraona przy którym przewodniczyła Emma, bądź jako bankier, bądź jako poniterująca. Przy grze szczególniej, na ruchliwej twarzy pięknej angielki, można było śledzić wpływ namiętności. Niepomiarkowana we wszystkiem, Emma grała z szałem, a przedewszystkiem z upodobaniem zagłębiała swoje piękne ręce w kupach złota, zebranych na jej kolanach, które w połyskujących kaskadach z kolan spuszczała na zielony dywan. Lord Nelson nie grywający nigdy, siedział za nią lub stał oparty o jej krzesło, pochłaniając jej piękne ramiona jedynem pozostałem mu okiem, z nikim oprócz niej nie rozmawiając, zawsze po angielsku i pół głosem.
Podczas kiedy przy grze króla można było najwyżej przegrać lub wygrać tysiąc dukatów, tam wygrywano lub przegrywano dwadzieścia, trzydzieści lub czterdzieści tysięcy.
W około tego stołu gromadzili się najmożniejsi panowie Sycylii, a pomiędzy nimi kilku szczęśliwych graczy słynnych szczęściem, nigdy ich w grze nieodstępującem.
Jeżeli Emma u którego z tychże spostrzegła z upodobaniem pierścień lub szpilkę, zwracała na nią uwagę Nelsona, który nazajutrz stawił się u właściciela djamentu, rubina lub szmaragdu, i za jakąkolwiek bądź cenę szmaragd, rubin lub djament przechodził z palca lub szyi właściciela, na palec lub szyję pięknej ulubienicy.
Co do sir Williama zajętego archeologią i polityką, ten nic nie widział, nic nie słyszał; załatwiał swoją korespondencją z Londynem i klasyfikował okazy geologiczne.
Gdyby nas posądzono o przesadę w opisie zaślepienia małżeńskiego zacnego ambasadora, odpowiedzielibyśmy na to listem Nelsona, pisanym do sir Spencera Smith pod datą dnia 12 marca 1799 r., a należącego do zbioru listów i depesz, ogłoszonego w Londynie po śmierci słynnego admirała:
„Kochany panie! Pragnę posiadać za jakąkolwiek bądź cenę dwa lub trzy piękne szale indyjskie. Ponieważ w Konstantynopolu nie mam nikogo, komu mógłbym polecić ten sprawunek, ośmielam się prosić ciebie panie o tę przysługę. Przypadającą za nie kwotę zwrócę z tysiącznem podziękowaniem, bądź w Londynie, bądź gdziekolwiek, natychmiast skoro będę uwiadomiony o jej wysokości.
„Spełniając moją prośbę, nabędziesz pan nowego prawa do wdzięczności

„Nelsona.“

Sądzimy że list ten nie potrzebuje objaśnienia, i dowodzi że Emma Lyona, zaślubiając sir Williama niezupełnie zapomniała przywyknień swego dawnego rzemiosła.
Co do królowej, nie grywała ona nigdy, a przynajmniej grała bez ożywienia i przyjemności. Rzecz szczególna, była jedna namiętność nieznana tej namiętnej kobiecie. W żałobie po małym księciu Albercie, tak prędko zgasłym, a jeszcze prędzej zapomnianym, siedziała w rogu pokoju z księżniczkami tak jak ona w żałobę przybranemi, zajęta jakąś ręczną robotą. Trzy razy w tydzień podczas gry, książę Kalabrji z żoną odwiedzał króla. Ani on ani księżna Klementyna nie grywali. Księżna siadała przy królowej pomiędzy młodemi księżniczkami i rysowała lub też zajmowała się robotą na kanwie.
Książe Kalabrji przechodził od jednej grupy do drugiej, mieszał się do rozmowy jakkolwiek by ona była, z tą łatwą i pozorną wymową, którą ludzie prości biorą za wiedzę.
Cudzoziemiec któryby wszedł do tego salonu, nie wiedząc z kim ma do czynienia, nigdyby nie odgadł, że ten król bawiący się tak wesoło w grę reversi, ta kobieta tak obojętnie haftująca, że ten młodzieniec nakoniec, witający wszystkich z uśmiechem na twarzy, byli to król, królowa i następca tronu, którzy tylko co utracili królestwo, i zaledwo przed paru dniami wylądowali na ziemię wygnania.
Tylko na twarzy księżnej Klementyny były wyryte ślady głębokiego smutku; ale czuć było, że wpadając w przeciwną ostateczność, zgryzota była większą aniżeli ta, jakiej się doświadcza po utracie tronu. Byłby on zrozumiał że biedna arcyksiężna straciła szczęście, bez nadziei odzyskania go kiedykolwiek.

Nowiny.

Chociaż król Ferdynand, jak to powiedzieliśmy już, mniej się spieszył z uorganizowaniem swego ministerstwa aniżeli partji reversi, jednakże po upływie kilku dni, urządzono coś podobnego do rady państwa Arioli, będącemu jakiś czas w niełasce, powierzył na nowo ministerstwo wojny, przekonał się bowiem prędko, że zdrajcami byli nie odradzający wojnę, lecz pobudzający do niej. Mianował markiza Circello kierującym w wydziale spraw wewnętrznych, a księcia Castelcicala, którego należało nagrodzić za utratę ambasady w Londynie i posady członka junty państwa w Neapolu, ministrem spraw zagranicznych.
Książe Pignatelli namiestnik państwa, pierwszy przywiózł wieści z Neapolu do Palermo. Uciekł on, jak powiedzieliśmy, tego samego wieczora, gdy wezwany aby wydał skarb państwa w ręce rady municypalnej i złożył władzę w ręce wybranych delegowanych, prosił o dwanaście godzin do namysłu. Książe Pignatelli został bardzo źle od króla przyjęty, a szczególniej od królowej. Król polecił mu ażeby pod żadnym warunkiem nie wchodził w układy z francuzami i buntownikami, co u niego znaczyło jedno, a książę mimo to podpisał rozejm Sparanisi, królowa poleciła mu spalić Neapol, opuszczając go, i wyrżnąć wszystkich począwszy od notarjuszów i wyżej, a on nie spalił nawet najmniejszego pałacu, nie zamordował najnędzniejszego patrjoty.
Księciu Pignatelli kazano usunąć się do Castanizetty.
Kolejno i różnemi drogami dowiedziano się o zamachu na generała Mack, o opiece jaką tenże znalazł pod namiotem generała francuskiego, o wyniesieniu Maliterna na generała ludu, o przybraniu przez tegoż za towarzysza Rocca Romany i nakoniec o coraz bliższem posuwaniu się Francuzów ku Neapolowi.
Nakoniec pewnego poranku, mały statek z Castellamare po trzech i pół dnia podróży przybył do Palermo, wysiadł z niego człowiek utrzymujący iż przywozi wieści najwyższej wagi. Mówił on że tylko cudem ocalał od jakobinów i pokazując ręce poprzerzynane sznurami, żądał przedstawić się królowi.
Król uprzedzony o tem, kazał zapytać kto jest ten człowiek. Odpowiedział, że nazywał się Roberto Brandi i był gubernatorem zamku San-Elmo. Król sądząc że w istocie wiadomości przywiezione przezeń mogą być ważne, kazał go wprowadzić.
Roberto Brandi opowiedział królowi, że nocy poprzedzającej napad Francuzów na Neapol, nastąpił straszny rozruch pomiędzy ludźmi i załogą zamku San-Elmo. Wtedy on wyszedł z pistoletami w obu rękach, ale buntownicy rzucili się na niego. Bronił się rozpaczliwie. Dwoma swemi wystrzałami jednym ranił, drugim zabił człowieka. Ale cóż mógł poradzić on jeden przeciwko pięćdziesięciu ludziom? Schwycili go, zakneblowali i wpakowali do celi Nicolina Caracciolo, którego uwolnili i zrobili komendantem zamku na jego miejsce. Zostawał on 72 godzin zamkniętym w swojej celi i nikt mu nie podał ani szklanki wody, ani kawałka chleba. Nakoniec dozorca który zawdzięczał mu swoją posadę, ulitował się nad nim i trzeciego dnia korzystając z zamieszania walki, przybył do niego i przyniósł przebranie, w którem on zdołał uciec. Ale ponieważ w pierwszej chwili niepodobna mu było znaleść środka przeprawy, był zmuszony pozostać ukryty u przyjaciela i tym sposobem obecnym przy wejściu Francuzów do Neapolu i zdradzie św. Januarjusza. Nakoniec po ogłoszeniu rzeczypospolitej partenopejskiej, dostał się do Castellamare, gdzie na wagę złota nakłonił właściciela małego statku do zabrania go na pokład i przewiezienia do Sycylii. Jego podróż trwała trzy dni; obecnie zaś przybywa on oddać się z całem poświęceniem na usługi swych dostojnych monarchów.
Opowiadanie to było nadzwyczaj rozrzewniające; Roberto Brandi udzieliwszy je królowi, musiał powtórzyć królowej, a ponieważ królowa więcej niż król umiała cenić wielkie poświęcenia, kazała ofierze Nicolina Caracciolo i jakobinów wyliczyć sumę 10,000 dukatów, mianowała go gubernatorem zamku w Palermo, z pensją jaką pobierał w zamku San-Elmo, przyrzekając mu daleko więcej, jeżeli powróci kiedykolwiek do Neapolu.
Niezwłocznie zebrano radę u królowej: Akton, Castelcicala, Nelson i markiz Circello, zostali wezwani. Chodziło o przeszkodzenie rewolucji tryumfującej w Neapolu, przejścia przez cieśninę i wtargnięcie do Sycylii. Niewielką to było rzeczą posiadać wyspę, posiadając poprzednio wyspę i ląd stały; nie wielką rzeczą było półtora miliona poddanych, mając ich poprzednio siedm milionów; ale nakoniec wyspa i półtora miliona poddanych, więcej są warte, aniżeli nic, a królowi chodziło o zatrzymanie Palermo, gdzie co wieczór grywał reversi, gdzie prezydent Cardillo urządzał tak piękne polowania — i o panowanie nad swymi 1, 500,000 sycylijczykami.
Łatwo się domyślić że rada nic nie uchwaliła. Królowa zręczna w uchwyceniu drobnych szczegółów i w kierowaniu podrzędniejszemi kołami maszyny, była niezdolną do powzięcia znakomitego pomysłu i uorganizowania pewnego planu. Król powiedział tylko: „Ja, jak wiecie, nie chciałem wojny. Umyłem sobie od niej ręce i umywam raz jeszcze. Niech ci którzy wywołali złe, znajdą nań lekarstwo. Tylko św. Januarjusz odpowie mi za to wszystko. I na początek, przybywszy do Neapolu, każę wznieść kościół św. Wincentemu a Paulo“. Akton przygnębiony wypadkami, a nadewszystko przekonaniem, że król wie jaki on przyjął udział w sfałszowaniu listu jego kuzyna cesarza austryackiego, czując swoją niepopularność codzień wzrastającą, obawiał się wynurzyć swoje zdanie, któreby mogło popchnąć państwo jeszcze do głębszego upadku, ofiarował więc swoją dymisję na korzyść tego, kto to zdanie objawi. Książe de Castelcicala, dyplomata podrzędny, zawdzięczający swoje wysokie stanowisko we Francji i Anglii tylko względom Ferdynanda i nagrodzie swych zbrodni, był nieudolnym w wypadkach nadzwyczajnych. Nelson wojownik, groźny marynarz, wódz genialny w swoim żywiole, był zdumiewającą nicością w obec każdego położenia nie mającego się ukończyć bitwą morską. Nakoniec markiz Circillo który poprzednio przez dziesięć lat piastował tęż godność przy królu, jaką mu obecnie ofiarowano, był tem co królowie nazywają dobrym sługą, ponieważ wykonywa bezwarunkowo wszelkie rozkazy, jakkolwiekby one były nierozsądne — tem, co świat nazywa dworakiem, a przyszłość żadną nie mianuje nazwą, szukając daremnie śladów jego współdziałania w wypadkach równoczesnych i znajduje tylko podpis jego poniżej królewskiego podpisu.
Jedynym człowiekiem mogącym w podobnych okolicznościach dać dobrą radę i który już kilkakrotnie udzielał jej królowi, był kardynał Ruffo. Jego geniusz przedsiębiorczy, pomysłowy i wynalazczy, był z rzędu takich do których królowie w każdej okoliczności mogą się odwoływać. Król o tem wiedział i odwoływał się doń osobiście. Ale kardynał zawsze mu odpowiadał. — Przenieść kontrrewolucję do Kalabrji i na jej czele postawić księcia Kalabrji.
Pierwsza część rady podobała się królowi, ale druga zdawała się niepodobną do wykonania.
Książe Kalabrji był nieodrodnym synem swego ojca i czuł wstręt do każdego środka politycznego, mogącego narazić jego drogocenną egzystencję. Pomimo nalegań króla, nigdy nie chciał udać się do Kalabrji z obawy nabawienia się gorączki. Z pewnością więc król nie zdołałby go nakłonić teraz, kiedy już chodziło nietylko o gorączkę ale i o kule. To też będąc przekonanym o bezużyteczności podobnej propozycji, król zaniechał w tym przedmiocie wszelkiej z synem rozmowy.
Rada się więc rozeszła nic nie postanowiwszy, dając na pozór że objaśnienia co do stanu Państwa były niedokładnemi; należało więc czekać innych. A jednak położenie było tak jasne, iż jaśniejszem już być nie mogło.
Francuzi byli panami Neapolu, rzeczpospolita Partenopejska została ogłoszoną i rząd tymczasowy wysyłał reprezentantów celem propagandy demokratycznej w prowincjach.
Tylko ponieważ rada nic nie działając, chciała mieć pozór przynajmniej obradowania, postanowiono że zbierze się nazajutrz i dni następnych. A jednakże rada miała słuszność postanowiwszy oczekiwać innych wiadomości, zaraz nazajutrz bowiem nadeszła wieść zupełnie niespodziewana.
J. K. W. Następca tronu wylądował zbrojno w Kalabrji, kazał się uznać w Brindisi i Torento i podburzył całą część południową półwyspu.
Na tę wiadomość urzędownie oznajmioną przez markiza Circillo, którą ten otrzymał dziś przez gońca przybyłego z Reggio, członkowie rady spojrzeli na siebie ze zdumieniem, król zaś wybuchnął głośnym śmiechem.
Nelson pojmujący podobne zdarzenie, ponieważ sam byłby to radził, lub dokonał, zwrócił uwagę, że od ośmiu dni książę opuścił Palermo i udał się do zamku Favorita; że od ośmiu dni nie widziano go wcale i że prawdopodobnie nic nikomu nie mówiąc, powodowany swą odwagą, umyślił i wprowadził w wykonanie przedsięwzięcie, które zdawało się mieć tak dobre powodzenie.
Tym razem król wzruszył ramionami.
Ale ponieważ biorąc wszystko na uwagę, rzecz najnieprawdopodobniejsza jest jeszcze możliwą, król zezwolił aby wysłano posłańca konnego do Favorita, dla zapytania w imieniu króla, zaniepokojonego tą długą nieobecnością, co się dzieje z jego synem.
Posłaniec wsiadł na konia, pojechał galopem i powrócił z doniesieniem że książę przesyła pozdrowienie swemu dostojnemu ojcu i miewa się doskonale. Widział się z nim, rozmawiał i oznajmił że książę był niezmiernie wdzięczny za troskliwość ojcowską, do której go król nie przyzwyczaił.
Rada która dnia poprzedniego rozeszła się nic nie uchwaliwszy, dla braku ważnych wiadomości, dziś znów rozeszła się, ponieważ wiadomości były zbyt ważne.
Król powracając do siebie, właśnie chciał posłać po kardynała Ruffo, gdy mu powiedziano, że ten oczekiwał w jego pokojach, korzystając z przywileju danego mu wchodzenia o każdej porze dnia i nocy bez oznajmienia. Kardynał stojąc, z uśmiechem na ustach czekał na króla.
— No cóż, Eminencjo, powiedział król, czy wiesz jakie są pogłoski?
— Następca tronu wylądował w Brindisi i cała południowa Kalabrja stoi w ogniu.
— Tak, ale nieszczęściem niema w tem wszystkiem ani słowa prawdy. Następca tronu nie znajduje się w Kalabrji, tak samo jak ja, który nie mam chęci tam się udać: jest on w Faworita.
— Gdzie bardzo naukowo rozbiera z kawalerem San Felice, l’Erotika Biblion.
— Co takiego, l’Erotika Biblion?
— Bardzo uczone dzieło o starożytności, napisane przez hrabiego Mirabeau, podczas jego niewoli w zamku d’If.
— Ależ, jakkolwiek wielkim uczonym jest mój syn, nie odkrył jeszcze rószczki czarodzieja Merlina i nie może się jednocześnie znajdować w Kalabrji i w Faworita.
— A jednakże tak jest.
— Kochany kardynale, nie męcz mnie dłużej i powiedz znaczenie zagadki.
— Król żąda tego?
— Twój przyjaciel prosi cię o to.
— A więc Najjaśniejszy Panie znaczenie zagadki, które tylko W. K. Mości samemu objawię, racz dobrze uważać Najjaśniejszy Panie...
— Mnie samemu, dobrze, zgadzam się.
— A zatem rozwiązanie zagadki jest, że kiedy potrzebuję następcy tronu, a król do tego stopnia jest wrogiem samego siebie, iż mi go dać nie chce...
— Więc cóż? zapytał król.
— Więc tworzę sobie następcę tronu! odpowiedział kardynał.
— O! na Boga! powiedział król, a to nowina! Powiesz mi w jaki sposób to czynisz, czy prawda?
— Bardzo chętnie, Najjaśniejszy Panie Tylko zasiądź W. K. M. z komfortem w fotelu, jak mówi mój przyjaciel Nelson, bo uprzedzam że opowiadanie będzie dość długie.
— Mów, mów, kochany kardynale, powiedział król siadając na kanapie i nie obawiaj się być rozwlekłym. Mówisz tak dobrze iż zawsze słucham cię z przyjemnością.
Ruffo skłonił się i zaczął swoje opowiadanie.

Jakim sposobem następca tronu mógł być jednocześnie w Sycylii i w Kalabrji.

— Czy W. K. Mość przypomina sobie JJ. KK. W W. panie Wiktorję i Adelajdę córki J. K. Mości króla Ludwika XV?
— Doskonale, biedne stare księżniczki, tem bardziej, że w chwili opuszczenia Neapolu, posłałem im 10 czy 12,000 dukatów, zalecając im aby wsiadły na ostatek w Manfredonia płynący do Tryestu, albo jeżeliby wołały, połączyły się z nami w Sycylii.
— W. K. Mość przypomina sobie także siedmiu oficerów stanowiących ich straż przyboczną, a szczególniej jednego z nich, pana de Boccheciampa, osobliwie zaleconego przez hrabiego Narbonne? — Wszystko to sobie przypominam.
— Jeden z nich — W. K. Mość zapewne przypomina sobie ten szczegół — był dziwnie podobnym do następcy tronu.
— Do tego stopnia, że na pierwszy rzut oka, ja sam się omyliłem.
— A więc, Najjaśniejszy Panie, w dzisiejszych okolicznościach, przyszła mi myśl zużytkowania tego nadzwyczajnego podobieństwa.
Król patrzył na kardynała wzrokiem człowieka nie domyślającego się jeszcze, co usłyszy, ale mającego taką ufność w opowiadającym, że z góry go już podziwia. Ruffo, mówił dalej:
— W chwili wyjazdu, wezwałem do siebie Cesarego, a ponieważ wątpiłem, aby książę Kalabrji zgodził się na odgrywanie roli czynnej, w takiej wojnie jaka się obecnie przysposabia, nie objawiając mego projektu Cesare’mu na którego odwagę wiedziałem, iż mogę liczyć, albowiem jest korsykaninem, powiedziałem mu, że bez wątpienia nie przez prosty przypadek, lecz z wielkiemi zamiarami co do jego osoby, natura obdarzyła go tak niezwykłym podobieństwem do następcy tronu.
— I cóż odpowiedział?
— Muszę mu oddać sprawiedliwość, że ani chwili się nie zawahał. Jestem, powiedział, prochem tylko w odgrywającym się dramacie; ale moje i moich towarzyszów życie, jest na usługi króla. Co mam czynić? — Nic, odpowiedziałem. Daj tylko sobą powodować. — Czy mamy postępować według jakiego przepisu? — Będziesz towarzyszył JJ. KK. W W. księżniczkom do Manfredonii; skoro wsiędą na pokład statku, wy będziecie postępować wschodniem wybrzeżem Kalabrji aż do Brindisi. Jeżeli w ciągu drogi nic wam się nie wydarzy, weżcie w Brindisi łódkę, lub jakikolwiek mały statek i udajcie się do Sycylii; jeżeli przeciwnie spotka was coś nadzwyczajnego, jesteś odważnym i rozumnym, korzystaj z okoliczności: los twój i twoich towarzyszy — los o jakim nie śmiałeś marzyć nawet, jest w waszych rękach.
— Czy miałeś względem nich jaki zamiar?
— Bez wątpienia.
— A więc dlaczego, znając ich odwagę nie objawiłeś im swojego zamiaru?
— Bo na siedmiu, jeden mógłby mnie zdradzić; a któż może zaręczyć że na siedmiu jeden nie zdradzi? Król westchnął.
— Ale przedemną, rzekł, nie masz powodu ukrywania tego zamiaru.
— Tem więcej, Najjaśniejszy Panie, ciągnął dalej Ruffo, że zamiar się udał.
— Słucham więc.
— A zatem, Najjaśniejszy Panie, siedmiu młodzieńców wiernie wykonało dane polecenia. Umieściwszy obie księżniczki na pokładzie statku, udali się wybrzeżem południowem Kalabrji, gdzie ich oczekiwał jeden z moich agentów, z którego strony również nie obawiałem się zdrady, tak samo bowiem jak oni, o niczem nie wiedział.
— Jesteś stworzonym na pierwszego ministra, kochany Ruffo, nie małego państwa jak Neapol, ale mocarstwa wielkiego jak Francja, Anglia lub Rosja. Mów dalej, mów, słucham. Zobaczymy kto był tym agentem i co miał uczynić? Jak wielkim mistrzem jesteś w polityce, kochany kardynale i co za nieszczęście żeś nie miał we mnie pojętniejszego ucznia!
— Ten agent, którego W. K. Mość na moje wstawienie się mianowałeś przed rokiem intendentem, mieszkał w mieście Montejosi, które naturalnie musiało znajdować się na drodze naszych awanturników. Napisałem do niego że J. K. W. książę Kalabrji postanowiwszy chwycić się ostatecznego środka aby odzyskać królestwo swojego ojca, udał się na statku do Kalabrji z księciem Saskim, swym konetablem i swym wielkim koniuszym i prosiłem go, aby czuwał nad nimi jako wierny poddany, w wypadku gdyby zamiar ich nie powiódł się; ale także aby im dopomagał wszystkiemi siłami w razie gdyby była najmniejsza nadzieja powodzenia. Otrzymał polecenie, ażeby objawił tajemnicę tej wyprawy przyjaciołom, których mógł być pewnym. Miałem krzesiwko i krzemień, oczekiwałem iskry.
— Krzemień nazywał się de Cesare, to już wiem; ale jak nazywało się krzesiwko?
— Buonafede Gironda, Najjaśniejszy Panie.
Nie trzeba zapominać o żadnem z tych nazwisk, Eminencjo, gdyż wiem o tem, że jeżeli kiedyś będę musiał karać, będę także wynagradzał.
— Jak przewidywałem, stało się. Siedmiu młodzieńców przebyło przez miasto Montejosi, główne miejsce okręgu naszego intendenta; zajechali do nędznej oberży i po obiedzie wyszli na balkon. Prefekta uprzedzono o ich przybyciu; liczba siedm obudziła w nim myśl, że to mógł być książę Kalabrji, książę Saski, konetabel Colonna, wielki koniuszy Boccheciampe i ich orszak. Z drugiej strony zupełnie inna pogłoska krążyła po mieście: mówiono że siedmiu młodzieńców byli agentami jakobinów, przybywających celem propagandy demokratycznej na prowincji. Ponieważ prowincja nie jest usposobienia demokratycznego, czterysta lub pięćset osób zgromadzonych na placu chciało się źle obejść z naszymi podróżnymi, gdy nadszedł prefekt Buonafede Gironda, to jest człowiek o którym mówiłem. Wysłuchał on krążące pogłoski i odpowiedział że do niego, pierwszej władzy w okręgu, należało upewnić się o tożsamości ludzi przebywających w głównem miejscu jego zarządu i dla tego uda się do nieznajomych i wybada ich; mieszkańcy miasta będą więc wiedzieli za dziesięć minut czego się trzymać. Młodzi ludzie opuścili balkon i zamknęli okno, bo nie trudno było im domyślić się że jakaś nieznana przyczyna sprowadzała na nich burzę, która wkrótce wybuchnie, kiedy oznajmiono im odwiedziny intendenta. Oznajmienie to zamiast ich uspokoić, powiększyło jeszcze niepokój. Zdaje się że we wszystkich drażliwych okolicznościach de Cesare głos zabierał; gotował się więc zapytać prefekta o przyczynę złych zamiarów mieszkańców Montejosi, kiedy ten wszedł i twarz w twarz z nim się znalazł Na widok Cesarego wszystkie domniemania Buonafede potwierdziły się. Nie ulegało wątpliwości że siedmiu podróżnych byli to właśnie ci, których mu poleciłem, i że stał on w obec następcy tronu. To też mimowolnie zawołał: — Następca tronu! J. K. M. książę Kalabrji! De Cesare zadrżał. Okoliczność niespodziewana i trudna do uwierzenia którą mu przepowiedziałem i zaleciłem korzystać z niej, była to niewątpliwie ta właśnie w której się obecnie znajdował; ten los niespodziewany, niesłychany o jakim nie śmiał marzyć nawet, sam mu się narzucał, chodziło tylko o korzystanie z niego. Spojrzał na swoich towarzyszów, szukając w ich wzroku przyzwolenia, a ośmielony danym znakiem, za całą odpowiedź, postąpił jeden krok ku intendentowi z najwyższą godnością podał mu rękę do ucałowania.
— Ale wiesz Eminencjo, że ten twój de Cesare jest dzielnym człowiekiem.
— Zaczekaj jeszcze, N Panie. Intendent podnosząc się prosił, aby mógł być przestawionym księciu Saskiemu, konnetablowi Colonna i wielkiemu koniuszemu Bocchecciampe; sam on wskazywał mniemanemu następcy tronu, jak miał nazywać swoich towarzyszów i jak ich tytułować. Me wycia tłumu nie dozwoliły dokończyć prezentacji. Trzy lub cztery kamienie wybiły szyby i upadły u nóg książąt i intendenta. Ten ostatni otworzył okno, wziął de Cezarego za rękę i przedstawiając go zdumionemu ludowi dobrem porozumieniem intendenta królewskiego z wysłańcami jakobinów, krzyknął głosem górującym nad tłumem: — Niech żyje król Ferdynand! Niech żyje nasz następca tronu Franciszek! — Łatwo osądzisz, N. Panie, jakie wrażenie wywarł na tłum ten okrzyk i to zjawienie. Kilku mieszkańców którzy byli w Neapolu i widzieli księcia Kalabrji, poznali go a raczej sądzili że go poznają. Niezmierny okrzyk: „Niech żyje król! Niech żyje następca tronu!“ odpowiedział na okrzyk intendenta. De Cesare odkłonił się bardzo po książęcemu. W pośród nieustających gwałtownych okrzyków, dwa albo trzy głosy zawołały: „Do katedry! Do katedry!“ Nic tak nie rozwesela ludu jak Te Deum. To też tłum powtórzył jednym głosem: „Do katedry! Do katedry!“ Dziesięciu posłańców odłączyło się i poszło do arcybiskupa uprzedzić go aby był gotowym do odśpiewania Te Deum. Nakoniec wśród ogromnego natłoku ludu, domniemany książę udał się do kościoła niesiony na rękach tłumu przy ogólnem uniesieniu. — Dobrze pojmiesz, N. Panie, że po odśpiewaniu Te Deum, jeżeli jeszcze istniały jakie podejrzenia, takowe upadły. Któż mógłby wątpić o następcy tronu jeżeli sam Bóg znał go i pobłogosławił? Ta szczęśliwa wieść z szybkością błyskawicy rozbiegła się po wioskach. We wszystkich miejscowościach dokąd doszła, wybrano deputowanych, którzy nazajutrz przybiegli do Montejosi złożyć hołd fałszywemu księciu.
De Cesare przyjął ich z wrodzoną sobie godnością, oświadczył im że przybywa z twego polecenia, N. Panie, dla odzyskania królestwa, i że polega na odwadze i szlachetności tych, którzy kiedyś mają być jego poddanymi.
— No, no, powiedział król, to wszystko wskazuje niepospolitego człowieka, i przekonywam się że nic nadto dla niego nie uczyniłem, dając mu mundur porucznika.
— Czekaj, N. Panie, najlepsze jeszcze pozostaje do opowiedzenia. W ciągu dnia nadeszła wiadomość do Montejosi, że księżniczki francuzkie które chciały udać się do Tryestu, skutkiem niepomyślnych wiatrów musiały wpłynąć do portu Brindisi. Trzeba się było odważyć na krok stanowczy, zamykający usta największym sceptykom i niedowiarkom: to jest złożyć wizytę Paniom, szczerze opowiedzieć im położenie i skłonić je do uznania siebie za księcia. Lubiły one dosyć dowódzcę straży, i o tyle były przywiązane do I. I. K. K. Mości Sycylijskich, że ani chwili nie wahały się obciążyć kłamstwem sumienia w ich interesie. Zaszedłszy tak daleko, de Cesare postanowił poprowadzić rzecz do końca. Tego samego wieczora udano się do Brindisi, oznajmiając że następca tronu chce odwiedzić swoje dostojne kuzynki, księżniczki Francji. Nazajutrz całe miasto Brindisi wiedziało o przybyciu księcia, a władze przybyły powitać go do pałacu don Francesca Errico, gdzie raczył zajechać. Około południa, wśród natłoku ludu, naszych siedmiu młodzieńców skierowało się ku portowi, postępując za następcą tronu i oddając mu wszelkie należne hołdy. Księżniczki były na pokładzie statku, nie chcąc wylądować. Widząc swoją straż przyboczną okazały wielką radość, de Cesare zaś prosząc o chwilę rozmowy na osobności, przybył do nich, podczas kiedy sześciu towarzyszów pozostało na pomoście z panem de Châtillon, dawnym swym znajomym. Księżniczki dowiedziały się o obecności następcy tronu w Kalabrji, ale nie przypuszczały że tym następcą był de Cesare. Opowiedział im zaszłe zdarzenia i zapytywał czy ma dalej przeprowadzić lub zaniechać. Ich zdaniem należało korzystać ze szczęścia jakie los nastręczał, a na uwagę de Cesarego, że może W. K. Mość uzna niewłaściwem iż on udaje się za następcę tronu, a następca tronu, że się udaje za niego samego, zobowiązały się sprawę tę załatwić z W. K. Mością i księciem Kalabrji. De Cesare przejęty radością, prosił wtedy księżniczki o dowód szacunku który w oczach publiczności potwierdziłby ich kuzynostwo. Księżniczki zgodziły się, powróciły z nim na pomost, podały rękę do ucałowania, i doprowadziły dostojnego gościa aż do schodów statku. Tam de Cesare miał zaszczyt ucałować je obydwie.
— Ależ wiesz, Eminencjo, że ten twój de Cesare jest najdzielniejszym z najdzielniejszych.
— Tak, N. Panie, dowodem tego, że towarzysze nie śmiąc przedłużać przygody, opuścili go i popłynęli do Korfu.
— Tak, że..?
— Tak, że de Cesare i Boccheciampe, to jest książę Franciszek i jego wielki koniuszy są w Tarencie z 300 do 400 ludźmi, i że cala ziemia Bari powstała w ich i w twojem imieniu.
— Otóż to są obfite wiadomości, Eminencjo! Czy nie możnaby skorzystać z nich?
— Naturalnie, i dla tego to właśnie tu przybyłem.
— I przybywasz pożądany, jak zawsze Więc słucham, bo jakkolwiek jestem filozofem, nie gniewałbym się, gdybym mógł wypędzić Francuzów z Neapolu i powiesić kilku jakobinów na placu Mercato Vecchio. Co należy czynić kochany kardynale aby to osiągnąć? Słyszysz Jowiszu? Będziemy wieszać jakobinów. Ah! Ah! to będzie śmieszne!
— Co należy czynić?
— Tak, pragnę wiedzieć.
— A więc N. Panie, należy mi pozwolić dokończyć tego co rozpocząłem: to wszystko.
— Kończ Eminencjo, kończ.
— Ale sam N. Panie!
— Jakto sam?
— Tak, to jest bez pomocy żadnego generała Mack, żadnego Pallavicini, żadnego Maliterno, żadnego Romana.
— Jakto! Ty sam chcesz odzyskać Neapol?
— Tak, sam mając de Cesarego za porucznika, a poczciwych Kalabryjczyków za armię. Urodziłem się pomiędzy nimi, znają mnie, moje nazwisko a raczej nazwisko moich dziadów, jest czczonem w najodleglejszych chatach. Powiedz tylko tak, N. Panie, daj potrzebną władzę, a przed upływem trzech miesięcy z 60,000 ludzi będę u bram Neapolu.
— A jakim sposobem zbierzesz 60 tysięcy ludzi?
— Ogłaszając wojnę świętą, wznosząc lewą ręką krzyż, w prawej trzymając miecz, grożąc i błogosławiąc. To co zrobili Fra Diavolo, Mammone, Provino w Abruzzach, w Kampanii i w Terra del Lahore, ja równie dobrze zrobię w Kalabrji i w Bazylikacie.
— Ale broń?
— Tej nam nie zabraknie, choćbyśmy mieli tylko tę którą odbierzemy jakobinom. Wreszcie czyż każdy kalabryjczyk nie posiada strzelby?
— Ale pieniądze?
— Znajdę je w kasach prowincjonalnych. Na to wszystko potrzebuję tylko zezwolenia W. K. Mości.
— Mego zezwolenia? Niech żyje św. Januarjusz! Nie, mylę się, św. Januarjusz stał się renegatem. Mego pozwolenia, masz je. Kiedy rozpoczynasz wyprawę?
— Od dziś. Ale znasz moje warunki, N. Panie?
— Sam, bez broni, bez pieniędzy, czy nie tak?
— Tak N. Panie. Czy znajdujesz że jestem za nadto wymagającym?
— Nie, na Boga!
— Ale sam z nieograniczoną władzą: będę twoim namiestnikiem, twoim alter ego N. Panie.
— Będziesz tem wszystkiem, i zaraz dziś oświadczam zgromadzonej radzie że taka jest moja wola.
— W takim razie wszystko przepadło.
— Jakto, wszystko przepadło?
— Naturalnie. W radzie mam tylko samych wrogów. Królowa nie lubi mnie, pan Acton nie cierpi mnie, milord Nelson nienawidzi mnie, książę de Castelcicala wstręt do mnie czuje. Gdyby mnie więc nawet inni ministrowie podtrzymywali, zawsze przeciwko mnie jest większość... Nie, nie tak trzeba, N. Panie.
— A zatem jak?
— Bez rady państwa, bez innego zezwolenia prócz woli króla, bez innego poparcia, tylko z pomocą Bożą. Czy potrzebowałem czyjej pomocy dla dokazania tego, co już uczyniłem? Nie więcej będę jej potrzebował do ukończenia rozpoczętego dzieła. Nie mówmy ani słowa o naszym planie, zachowajmy tajemnicę. Jadę bez rozgłosu do Messyny z moim sekretarzem i kapelanem, przebywam cieśninę, i tam dopiero oświadczam Kalabryjczykom po co przybyłem do Kalabrji. Wtedy rada państwa zbierze się bez W. K. Mości lub z W. K. Mością. Ale już będzie zapóźno. Będę sobie drwił z rady państwa. Postąpię na Cosenza, rozkażę Cesaremu połączyć się ze mną, a za trzy miesiące, jak to powiedziałem W. K. Mości, będę pod murami Neapolu.
— Jeżeli to wszystko wykonasz, Fabricio, mianuję cię pierwszym ministrem na całe życie i odbieram memu niedołędze Franciszkowi tytuł księcia Kalabrji a tobie go daje.
— Jeżeli tego wszystkiego dokonam, ty N. Panie uczynisz, jak robią wszyscy Królowie dla których się inni poświęcają: będziesz usiłował jak najprędzej zapomnieć. Bywają przysługi tak wielkie że tylko niewdzięcznością można je opłacić, ta którą ja oddam, właśnie do rzędu takich się liczy. Ale cel mój jest wyższym nad bogactwa i zaszczyty. Jestem chciwy sławy, rozgłosu: chcę być umieszczony w historji jako Monk i Richelieu zarazem.
— A ja będę ci dopomagał całą moją władzą, chociaż nie bardzo wiem, czem ci panowie są albo byli. Więc kiedy chcesz wyjechać?
— Dziś jeszcze, jeżeli W. K. Mość zezwoli.
— Jakto, jeżeli zezwolę? Dobry sobie jesteś. Popycham cię, popycham rękami i nogami. Ale jednakże nie zamierzasz pojechać bez pieniędzy?
— Mam około tysiąca dukatów, N. Panie.
— A ja powinienem mieć dwa do 3 tysięcy w mojem biórku.
— To jest wszystko czego mi potrzeba.
— Poczekajno. Nowy mój minister skarbu, książę Luzzi oznajmił mi wczoraj, że markiz Francesco Taccone przybył do Messyny z 500,000 dukatów, które podniósł u Backerów w zamian za bilety bankowe. Polecam ci Backerów, Eminencjo; kiedy powrócimy do Neapolu, i ty będziesz pierwszym ministrem, ich zrobimy ministrami finansów.
— Dobrze, N. Panie. Ale powróćmy do 500,000 dukatów.
— Czekajże, podpiszę rozkaz odebrania ich od Taccone. To będzie twoja kasa wojskowa.
Kardynał roześmiał się.
— Z czego się śmiejesz?
— Śmieję się że W. K. Mość nie wie, iż 500,000 dukatów nigdy nie odbyło podróży z Neapolu do Sycylii, nie zginąwszy po drodze.
— To być może. Ale przynajmniej Danero, generał Danero, gubernator Messyny, odda do twego rozporządzenia broń i amunicję potrzebną dla twego nielicznego oddziału z którym masz wyruszyć w pochód.
Król wziął dwa arkusze papieru, napisał i podpisał dwa rozkazy.
Tymczasem kardynał wyjął trzeci papier z kieszeni, rozłożył go i podsunął pod oczy króla.
— Co to jest? zapytał król.
— To mój dyplom na namiestnika i alter ego.
— Czy sam go zredagowałeś?
— Aby nie tracić czasu, N. Panie.
— A że ja nie chcę opóźniać twego wyjazdu.
I król położył rękę pod ostatnim wierszem.
Kardynał zatrzymał go w chwili, gdy chciał podpisać.
— Naprzód przeczytaj, N. Panie, powiedział.
— Przeczytam później, rzekł król. I podpisał.

Pierwszy krok do Neapolu.

Wszystko było urządzone, jak widzimy, nietylko z rozumnym rozkładem człowieka wojennego, ale jeszcze z oględną przezornością osoby duchownej.
Ferdynad był zachwycony.
Generałowie, oficerowie, żołnierze, ministrowie zdradzili go. Ci których powołaniem było nosić broń przy boku, albo wcale nie dobyli szpady, albo oddali ją wrogowi; ci których powołaniem było powziąć wiadomości i z nich korzystać, nie wiedzieli ich, lub wiedząc nie korzystali wcale; radcy których powołaniem było udzielać rady, nie znaleźli jej do udzielenia; nakoniec król bezużytecznie szukał tam, gdzie powinien się był spodziewać, odwagi, wierności, rozumu i poświęcenia.
I oto znalazł to wszystko, nie w żadnych z tych których obsypał łaskami, ale w duchownym, mogącym zamknąć się w granicach swych powinności, to jest poprzestać na czytaniu brewiarza i udzielaniu błogosławieństwa.
Ten duchowny wszystko przewidział. Uorganizował powstanie jak człowiek polityczny; umiał nabyć wszelkie wiadomości jak minister policji; przygotował wojnę jak generał, i w tym samym czasie gdy generał Mack złożył szpadę u nóg Championneta, on dzierżył miecz wojny świętej i bez żołnierzy, bez pieniędzy, bez broni, bez amunicji, szedł na zdobycie Neapolu, okazując sztandar Konstantyna z okrzykiem: „In hoc signo vinces.“
Dziwny kraj, dziwne społeczeństwo, w którem złodzieje dróg publicznych bronili królestwa; gdzie królestwo postradane, miał ksiądz odzyskać.
Szczególnym wypadkiem, Ferdynand dotrzymał tym razem i tajemnicy i przyrzeczenia Dał kardynałowi przyrzeczone 2 tysiące dukatów, te połączone z jego tysiącem, utworzyły sumę 12,500 franków na francuzką monetę.
Tego samego dnia, kiedy dyplom kardynała został podpisanym, to jest 27 stycznia — dyplom niewiadomo z jakiej przyczyny otrzymał datę o dwa dni wcześniejszą — kardynał pożegnał króla pod pozorem podróży do Messyny i niezwłocznie wyruszył w drogę, odbywając podróż bądź morzem, bądź lądem, w miarę tego jak nasuwały się środki popychające go naprzód.
Cztery dni był w podróży, 31 stycznia po południu stanął w Messynie. Natychmiast zaczął poszukiwać markiza Taccone, mającego z rozkazu króla wypłacić mu dwa miliony przywiezione z Neapolu; ale jak przewidywał — markiz znalazł się, lecz milionów znaleść było niepobobna.
Na wezwanie kardynała, markiz odpowiedział że przed wyjazdem z Neapolu, z rozkazu generała Actona, wszystkie sumy jakie miał w ręku, oddał księciu Pignatelli. Wtedy na zasadzie swego mandatu, kardynał zażądał sprawozdania o stanie kasy. Ale przyparty do ściany markiz odpowiedział, że niepodobna było zdać rachunków, kiedy wszystkie regestra i papiery skarbu zostały w Neapolu. Kardynał który to przewidział i przepowiedział królowi, zwrócił się do generała Danero, myśląc że w każdym razie broń i amunicja były mu jeszcze potrzebniejsze niż pieniądze. Ale generał Danero, pod pozorem że nie warto było oddawać kardynałowi broni, która musiałaby popaść w ręce wrogów, odmówił mu jej, pomimo wyraźnego rozkazu króla.
Kardynał napisał do Palermo, użalając się przed królem: Danero napisał, Taccone napisał, każdy obwiniając innych a usiłując siebie usprawiedliwić.
Kardynał aby sobie nie mieć nic do wyrzucenia, postanowił w Messynie oczekiwać odpowiedzi króla. Szóstego dnia przywiózł mu ją markiz Malaspina.
Król wielce ubolewał że służą mu tylko złodzieje i zdrajcy. Zachęcał kardynała aby rozpoczął wojnę i próbował szczęścia za pomocą środków swego geniuszu. Przysłał mu markiza Malaspina, prosząc go aby go przyjął za swego adiutanta.
Jasnem było jak dzień, że mając zwyczaj wątpić o wszystkich, Ferdynand zaczął wątpić o kardynale Ruffo, jak o innych i przysłał mu nadzorcę. Na szczęście nadzorca ten był źle wybranym; markiz Malaspina przedewszystkiem był człowiekiem opozycji. Kardynał odbierając list królewski, z uśmiechem spojrzał na niego:
— Prosta rzecz, panie markizie, rekomendacja króla jest rozkazem; chociaż szczególne to stanowisko dla wojskowego jak ty, być adjutantem duchownego. Ale niewątpliwie J. K. Mość dał ci jakieś wyjątkowe polecenie, podnoszące twoją pozycję przy mnie.
— Tak Wasza Eminencjo, odpowiedział Malaspina. Przyrzekł mi świetne przywrócenie swej łaski jeżeli mu będę donosił oddzielną korespondencją o twoich czynach i ruchach. Zdaje się że ufa więcej moim zdolnościom donosiciela aniżeli myśliwego.
— A więc markizie, miałeś nieszczęście popaść w niełaskę J. K. Mości?
— Przed trzema tygodniami jeszcze, zostałem usunięty od gry królewskiej.
— A jakież jest przestępstwo zasługujące na tak wielką karę?
— Nie do darowania, Eminencjo.
— Wyspowiadaj się, powiedział kardynał śmiejąc się; mam władzę z Rzymu.
— Trafiłem dzika w brzuch, zamiast trafić go pod łopatkę.
— Markizie, władza moja nie jest tak rozległą abym mógł rozgrzeszyć podobne przestępstwo; ale tak samo jak król ciebie mnie polecił, ja mogę cię polecić wielkiemu jałmużnikowi św. Piotra. — Potem poważnie podając mu rękę, kardynał powiedział: — Dosyć żartów. Nie proszę cię, markizie, żebyś był albo za królem, albo za mną. Mówię ci tylko: Czy chcesz być jako szczery i szlachetny neapolitańczyk za swoim krajem?
— Eminencjo, powiedział Malaspina, jakkolwiek sceptyk ujęty tą szczerością i prawością, zobowiązałem się raz na tydzień pisywać do króla: dotrzymam słowa; ale upewniam cię honorem, kardynale, ani jeden list nie odejdzie, zanim ty go nie przeczytasz.
— To zbyteczne, panie markizie. Będę usiłował zachowywać się tak, abyś sumiennie mógł spełnić swoje polecenie i wszystko donosił J. K. Mości.
A ponieważ oznajmiono mu że radca don Angelo de Fiore przybył z Kalabrji, kazał go natychmiast wprowadzić. Markiz chciał oddalić się; kardynał zatrzymał go.
— Przepraszam cię markizie, powiedział, zaczynasz pełnić swoją służbę; zechciej więc pozostać.
Wprowadzono radcę don Angelo de Fiore.
Był to człowiek liczący od 45 do 48 lat, rysów szorstkich i wydatnych ze wzrokiem złowrogim, przywykłym widzieć złe wszędzie, co stanowiło sprzeczność z jego łagodnem imieniem. Przybywał, jak to powiedzieliśmy, z Kalabrji z oznajmieniem że Palmi, Bagnara, Scylla i Reggio były na drodze zdemokratyzowania się. Namawiał więc kardynała, aby wylądował jak najspieszniej, ponieważ wylądowanie w chwili kiedy te miasta już będą demokratycznemi byłoby szaleństwem; i tak już, utrzymywał radca, zbyt wiele czasu straconego na pozyskanie dla króla serc wahających się.
Kardynał patrzał na Malaspinę.
— Co myślisz o tem, mój panie adjutancie? zapytał.
— Że nie ma ani chwili czasu do stracenia i że należy natychmiast wylądować.
— Takie jest i moje zdanie, odpowiedział kardynał Tylko że już było za późno, aby się puścić w podróż tegoż dnia jeszcze, odłożono do jutra rana przebycie cieśniny.
Nazajutrz ósmego lutego 1799 r., kardynał wsiadł na statek o szóstej rano w Messynie, a w godzinę potem wylądował na pobrzeżu Catona wprost Messyny, to jest w tem samem miejscu, które Columna Regina nazywano, gdy Kalabrja była jeszcze Wielką Grecją.

Cały orszak jego składał się z markiza Malaspiny, porucznika królewskiego, opata Lorenzo Spazzoni, sekretarza, don Annibala Caporoni, kapelana, ci dwaj ostatni sześćdziesięcioletni, i don Carlo Occara de Caserte, kamerdynera. Zabrał z sobą sztandar, na którym z jednej strony były wyhaftowane herby królewskie, z drugiej krzyż z napisem już wymienionym przez nas:
In hoc signo vinces.

Don Angelo de Fiore poprzedził go w przeddzień i oczekiwał na miejscu wylądowania z 300 ludźmi, po większej części wazalami Ruffów ze Scylii i Ruffów z Bagnara, braci i kuzynów kardynała.
Scypion padł na ziemię stanąwszy w Afryce i podnosząc się na jedno kolano, rzekł: „Ta ziemia jest moją.“
Ruffo wstępując na pobrzeże Catona wzniósł ręce do nieba i powiedział: „Kalabrjo, przyjmij mnie jak syna!“
Okrzyki radości i zapału przyjęły tę modlitwę jednego z najsłynniejszych dzieci surowego Brutium, które, za czasów rzymskich, służyło za schronienie zbiegłym niewolnikom.
Kardynał na czele 300 ludzi, po krótkiej przemowie udał się do mieszkania swego brata księcia Baranella, którego willa leży w najpiękniejszej okolicy tej wspaniałej cieśniny. Natychmiast pod strażą swoich 300 ludzi kardynał rozwinął chorągiew królewską na balkonie, u spodu którego biwakował mały oddział, rdzeń armii w przyszłości.
Z tej pierwszej stacji kardynał napisał i wysłał okólnik do biskupów, plebanów, do duchowieństwa, do całej ludności nietylko Kalabrji ale królestwa. W okólniku tym kardynał mówił:
„W chwili gdy rewolucja we Francji znaczy swe postępy przez królobójstwo, proskrypcję, bezbożność, groźby przeciwko księżom, rabunek kościołów, zbezczeszczenie miejsc uświęconych, gdy to samo spełniło się w Rzymie przez świętokradzki zamach na namiestnika Jezusa Chrystusa, gdy odbicie tej rewolucji daje się odczuć w Neapolu przez zdradę armii, nieposłuszeństwo poddanych, powstanie w stolicy i prowincjach, obowiązkiem jest każdego uczciwego obywatela, stanąć w obronie religii, króla, ojczyzny, części rodziny, własności, a to dzieło święte, jest to właśnie jedna z tych świętobliwych missyj, jakiej duchowni powinni przewodniczyć“.
Oznajmił następnie w jakim celu opuścił Sycylię, w jakiej nadziei szedł na Neapol i jako punkt zborny naznaczył mieszkańcom gór, Palmi; mieszkańcom zaś płaszczyzny, Mileto.
Kalabryjczycy z gór i płaszczyzny byli więc wezwani do broni i stawienia się na naznaczonej schadzce.
Po napisaniu okólnika 25 lub 30 razy przepisanego, dla braku drukarni i po wysłaniu go przez gońców na cztery główne punkta, namiestnik wyszedł na balkon, aby odetchnąć świeżem powietrzem i wzrok nasycić wspaniałym widokiem. Ale pomimo że w przestrzeni którą mógł objąć wzrokiem, znajdowały się przedmioty daleko ważniejsze, oko jego zatrzymało się mimowoli na małej szalupie opływającej cypel latarni morskiej i na trzech w niej znajdujących się ludziach.
Dwóch ludzi zajmowało się manewrowaniem małego żagla trójkątnego, trzeci stojący w tyle, trzymał w prawej ręce sznur od spodniego rogu żagla, lewą zaś opierał się na rudlu. Człowiekiem tym był admirał Caracciolo, który uwolniony ze służby królewskiej, powracał do Neapolu prawie jednocześnie z kardynałem Ruffo, ale w celu zupełnie odmiennym i w usposobieniu wprost przeciwnem, zbliżał się do lądu Kalabrji.
Wnosząc z linii przekątnej którą statek postępował, nie można było powątpiewać że przybije do lądu przed willą.
Kardynał wyszedł aby być na miejscu wylądowania i podać rękę admirałowi w chwili, kiedy tenże stanie na lądzie. I rzeczywiście, w chwili kiedy admirał wyskoczył z łodzi, zobaczył kardynała oczekującego na siebie.
Admirał krzyknął z zadziwienia. Opuścił on Palermo tego samego dnia, kiedy dymisja jego została przyjętą i w tej samej łodzi którą przybywał płynął wzdłuż pobrzeża odpoczywając co wieczór, a wyruszając w drogę co rano, płynąc z rozwiniętym żaglem kiedy wiatr był pomyślny, za pomocą wioseł kiedy nie było wiatru lub nie można go było zużytkować.
Nic więc nie wiedział o wyprawie kardynała, a zobaczywszy zebranie ludzi uzbrojonych, rozpoznawszy chorągiew królewską, skierował łódź swoją ku temu zebrania i chorągwi, aby mieć wyjaśnienie tej zagadki.
Sympatja nie łączyła admirała Franciszka Caracciolo z kardynałem Ruffo. Ci dwaj ludzie mieli zbyt różne poglądy, opinie i uczucia, aby mogli być przyjaciółmi. Ale Ruffo szanował charakter admirała, ten zaś podziwiał geniusz kardynała Ruffo.
Wiemy już, że obadwaj przedstawiali dwie rodziny najznakomitsze z całego Neapolu, a raczej królestwa. Spotkali się więc z tym rodzajem poważania, jakiego nie mogą sobie wzajemnie odmówić ludzie wyżsi i obadwaj z uśmiechem na ustach.
— Czy książę przybywasz połączyć się ze mną? zapytał kardynał.
— Mogłoby to nastąpić Eminencjo i byłoby dla mnie wielce zaszczytnem, podróżować w waszem towarzystwie, odrzekł Caracciolo, gdybym był jeszcze w służbie J. K. Mości, ale król, na mą prośbę, skłonił się do przyjęcia mojej dymisji i obecnie Wasza Ekscelencja widzi we mnie tylko zwyczajnego turystę.
— Dodaj jeszcze, mówił dalej kardynał, że duchowny prawdopodobnie nie wydaje ci się odpowiednim do wyprawy wojennej i że kto ma prawo służyć jako dowódzca, nie uznaje zwierzchników.
— Wasza Eminencja nie słusznie mnie sądzi, odpowiedział Caracciolo. Oświadczyłem królowi że jeżeli zechce uorganizować obronę Neapolu, a tobie powierzy główne dowództwo wojska, ja i moi marynarze oddajemy się pod rozkazy Waszej Eminencji. Król odmówił. Dziś już zapóżno?
— Dlaczego za późno?
— Ponieważ król wyrządził mi zniewagę, jakiej członek mojej rodziny nigdy nie przebacza.
— Kochany admirale, w sprawie którą popieram i dla której gotów jestem poświęcić życie, chodzi nie o króla ale o ojczyznę Admirał potrząsnął głową.
— Pod rządem Burbonów nie może być ojczyzny, Eminencjo rzekł, ojczyzna tam może być tylko gdzie są obywatele. Była ojczyzna w Sparcie, kiedy Leonidas dał się zabić pod Termopilami; była ojczyzna w Atenach, kiedy Temistokles zwyciężył Persów pod Salaminą; była ojczyzna w Rzymie, kiedy Kurcjusz rzucił się w otchłań: i dlatego to historja przekazuje potomności cześć pamięci Leonidasa, Temistoklesa i Kurcjusza, ale odszukaj coś podobnego w Neapolu! Nie, poświęcać się Burbonom, jest to poświęcać się niewdzięczności i zapomnieniu; nie, Eminencjo, Caracciolowie nie popełniają takich błędów. Jako obywatel uważam za szczęście że król słaby i niedołężny tron opuszcza; jako książę cieszę się że ręka nademną ciążąca jest rozbrojoną; jako człowieka uszczęśliwia mię że dwór rozwiązły, dający całej Europie przykład niemoralności, zostaje usuniętym w cienie wygnania. Moje poświęcenie dla króla sięgało aż do bronienia jego życia i jego rodziny w czasie ich ucieczki; ale nie posunie się do przywrócenia na tron dynastji niedołężnej. Czy sądzisz, gdyby burza polityczna zrzuciła była z tronu Cezarów, Klaudjusza i Messalinę, że Corbulon, przypuśćmy, byłby wyświadczył wielką przysługę ludzkości, opuszczając z legionami Germanię dla przywrócenia na tron niedołężnego monarchy i rozpustnej monarchini? Nie. Korzystam ze szczęścia iż powróciłem do życia prywatnego; z ustronia tego życia będę spoglądał na wypadki bez żadnego współudziału.
— Czyż człowiek tak rozumny jak admirał Franciszek Caracciolo, może marzyć takie niemożliwości! Czyż istnieje życie prywatne dla człowieka twych zalet w obec mających nastąpić wypadków politycznych? Czyż może otoczyć się cieniem mąż, który sam w sobie światłość nosi? Gdy jedni walczą za monarchią, drudzy za rzeczpospolitą, czy możliwem jest dla wszelkiego serca szlachetnego, dla każdego odważnego umysłu, nie przyłączyć się do jednego lub drugiego stronnictwa? Ludzie których Bóg szczodrze obdarzył bogactwem, wysokim rodem, geniuszem, nie należą do siebie; należą oni do Boga i spełniają missję na ziemi. Ale ślepi, czasami postępują drogą nakreśloną przez Bana, czasami sprzeciwiają się jego zamysłom; lecz w jednym jak w drugim wypadku, oświecają swoich ziomków swemi porażkami, tak samo jak swemi tryumfami. Jedyni którym Bóg nie przebacza, wierz mi, są ci, co zamykają się w swoim egoizmie, jak w niezdobytej warowni i którzy zabezpieczeni od ciosów i ran, spoglądają z wysokości murów na olbrzymią walkę którą od ośmnastu wieków prowadzi ludzkość. Nie zapominaj o tem Ekscelencjo, że aniołowie których za najgodniejszych wzgardy uważał Dante, byli ci, co się nie oświadczyli ani za Bogiem ani za szatanem.
— A w sposobiącej się walce, kogo nazywasz Bogiem? Kogo szatanem?
— Czyż potrzebuję ci mówić, książę, że zarówno jak ty cenię króla według jego wartości i że taki człowiek jak ja — pozwól mi powiedzieć jednocześnie i taki jak ty — nie służy innemu człowiekowi którego uważa za niższego od siebie, pod względem wykształcenia, oświaty i odwagi, lecz zasadzie nieśmiertelnej w nim istniejącej, tak jak dusza żyje w ciele niekształtnem i szpetnem. Otóż zasady — pozwól mi powiedzieć to, kochany admirale, — wydają się słusznemi lub nieslusznemi w oczach ludzi, stosownie do punktu z jakiego się na nie zapatrują. Tak naprzykład, racz mi książę na chwilę przyznać rozum we wszystkiem wyrównywający twojemu — a więc możemy badać, cenić i osądzić jedną i tęż sarnę zasadę z punktu widzenia zupełnie przeciwnego, a to z tej prostej przyczyny, że ja jestem prałatem, wysokim dygnitarzem kościoła Rzymskiego, ty zaś jesteś księciem świeckim dążącym do wszystkich światowych godności.
— Przypuszczam to.
— Zatem namiestnik Chrystusa, papież Pius VI, został złożonym z tronu; a więc, usiłując przywrócić na tron Ferdynanda, usiłuję przywrócić Piusa VI.; sadzając na tronie neapolitańskim króla Obojga Sycylii, umieszczam na tronie św. Piotra, Angela Broschi. Mało mnie obchodzi czy neapolitańczycy będą się cieszyć z powrotu swego króla, czy rzymianie będą zadowolnieni z powrotu papieża; nie, jestem kardynałem, a tem samem żołnierzem władzy papiezkiej, walczę więc za nią, oto wszystko.
— Szczęśliwszym jesteś Eminencjo, mając cel przed sobą tak jasno wytknięty. Mój jest mniej łatwy. Mam pozostawiony wybór pomiędzy zasadą sprzeciwiającą się memu wychowaniu, ale zaspakajającą mój rozum, i monarchą, którego rozum odpycha, ale z którym wiąże mnie moje wychowanie. Co więcej, książę ten nie dotrzymał mi słowa, dotknął mój honor, ubliżył mi w mojej osobistej godności. Jeżeli będę mógł pozostać bezstronnym pomiędzy nim a jego wrogami, stanowczy mam zamiar zachować moją bezstronność; jeżeli zaś będę zmuszonym wybierać z pewnością przeniosę wroga szanującego mnie, nad króla, który mnie znieważa.
— Przypomnij sobie Korjalana u Wolsków, kochany admirale.
— Wolskowie byli nieprzyjaciółmi ojczyzny, gdy ja, przeciwnie, jeżeli przejdę na stronę republikanów, przejdę na stronę patrjotów pragnących wolności, chwały i szczęścia kraju. Wojny cywilne mają swój osobny kodeks, panie kardynale. Kondeusz nie okrył się hańbą łącząc się z frondą i nie splami Dumourieza w kartach historji, że będąc ministrem Ludwika XVI walczył za rzeczpospolitę, ale to że zbiegł do Austrji.
— Tak, wiem to wszystko. Ale nie miej mi za złe, że pragnąłbym widzieć cię w szeregach gdzie ja walczę i że ubolewam, widząc cię w szeregach przeciwników. Jeżeli ja cię spotkam, nie potrzebujesz się obawiać, samym sobą cię zasłonię; ale strzeż się Actona, Nelsona, Hamiltona; strzeż się królowej i jej faworyty. Jeżeli wpadniesz w ich ręce, zginiesz, a ja nie będę w możności ocalić cię.
— Ludzie mają swoje przeznaczenie od którego nie mogą się uchylić, powiedział Caracciolo z lekceważeniem właściwem ludziom, którzy już niejednokrotnie uniknęli niebezpieczeństwa i nie przypuszczają aby niebezpieczeństwo mogło ich pognębić — jakiekolwiek jest moje, znieść je podołam.
— A teraz, zapytał kardynał, czy zostaniesz u mnie na obiedzie, admirale? Każę ci podać najlepszą rybę z zatoki.
— Dziękuję; ale pozwól mi odmówić dla dwóch przyczyn. Pierwszą jest, iż z powodu tej zimnej przyjaźni, jaką król ma dla mnie i wielkiej nienawiści jaką inni mnie ścigają, skompromitowałbym cię, przyjmując twoje zaproszenie; potem, sam mówisz że wypadki w Neapolu są bardzo ważne; ważność ich wymaga mojej obecności. Jak wiesz, posiadam obszerne dobra, a mówią że republikanie zamierzają środki konfiskaty względem emigrantów; mogliby mnie ogłosić emigrantem i zabrać moje dobra. W usługach króla, posiadając jego zaufanie, mógłbym to Zaryzykować; ale jako dymisjonowany i popadły w niełaskę, byłbym chyba szalonym, gdybym dla niewdzięcznego monarchy, postradał majątek który pod każdem panowaniem zapewni mi niezależność. Żegnam cię więc kochany kardynale, dodał książę, podając rękę prałatowi i pozwól sobie życzyć wszelkich pomyślności.
— Ja będę zwięźlejszym w moich życzeniach, książę będę prosił tylko Boga, aby cię uchronił od wszelkiego nieszczęścia. Bywaj więc zdrów i niech cię Bóg strzeże.

I po tych słowach ścisnąwszy się serdecznie za rękę, ci dwaj ludzie przedstawiający każdy potężną a odrębną indywidualność, rozłączyli się aby znów się zobaczyć w strasznych okolicznościach które później opowiemy.

Eleonora Fonseca Pimentel.

Tego samego wieczora, kiedy kardynał Ruffo rozłączył się z Franciszkiem Caracciolo na pobrzeżu Catena w salonie księżnej Fusco zebrały się osoby najznakomitsze w Neapolu, które przyjęły nowe zasady i oświadczyły się za rzeczpospolitą, ogłoszoną przed ośmiu dniami i za Francuzami, którzy ją sprowadzili.
Znamy już prawie wszystkich promotorów tej rewolucji, widzieliśmy ich u dzieła i wiemy z jaką odwagą pracowali. Ale należy nam jeszcze zabrać znajomość z kilku innymi patrjotami. których poznania nasze opowiadanie dotąd nie wymagało, a których pominięcie byłoby niewdzięcznością z naszej strony, kiedy potomność zachowuje o nich tak chwalebne wspomnienie.
Wejdziemy więc do salonu księżnej, między ósmą a dziewiątą wieczorem i dzięki przywilejowi każdego romansopisarza, widzenia wszystkiego nie będąc sam widzianym, będziemy obecnymi jednemu z pierwszych wieczorów, gdzie Neapol pełną piersią oddychał powietrzem wolności.
Salon gdzie zgromadzone jest zajmujące towarzystwo, do którego zamierzamy wprowadzić czytelnika, był wspaniałych rozmiarów, jakich nigdy architekci włoscy nie zaniedbują zastosować w głównych komnatach swych pałaców. Sufit sklepiony i malowany al fresco, podtrzymywały kolumny umieszczone w murze. Freski były pędzla Solimena i według ówczesnego zwyczaju, przedstawiały przedmioty mitologiczne.
Na jednej ze ścian, najmniejszej w sali, mającej kształt długiego czworoboku, utworzono wzniesienie, na które wstępowano po trzech schodach, mogące służyć zarazem jako teatr do odgrywania małych sztuczek i za estradę dla muzyki w dnie balowe. Umieszczono tam fortepian, a przy nim trzy osoby z których jedna trzymała nuty w ręku, rozmawiały a raczej czytały nuty i słowa pokrywające papier.
Te trzy osoby były to: Eleonora Fonseca Pimentel, poeta Vicenzo Monti i maestro Dominik Cimarosa.
Eleonora Fonseca Pimentel, której imię już kilkakrotnie wspominaliśmy, a zawsze z uwielbieniem przy wiązanem do cnót i z szacunkiem jaki wzbudza nieszczęście, była kobietą trzydziestokilko letnią, więcej sympatyczną niż piękną. Była wzrostu wysokiego, dobrze zbudowana, z okiem czarnem, jak przystoi neapolitance, pochodzenia hiszpańskiego, ruchów majestatecznych, jakieby mógł mieć starożytny posąg ożywiony. Była ona zarazem poetką, wirtuozką i kobietą polityczną; było w niej cokolwiek podobieństwa z hrabiną de Staël, z Delfiną Gayi z panią Roland.
W poezji była spółzawodniczką Matastaza, w muzyce Cimarosy, w polityce Marjana Pagano.
W tej chwili przeglądała ona odę patrjotyczną Vicenza Monti, do której Cimarosa dorobił muzykę.
Vicenzo Monti był człowiekiem czterdziestoletnim, współzawodnikiem Alfierego, którego przewyższa harmonią, poetycznem i wytwornem wysłowieniem. Za młodu był on sekretarzem tego niedołężnego i nienasyconego księcia Broschi, synowca Piusa VI., dla wzbogacenia którego papież przeprowadził skandaliczny proces z Leprim. Napisał trzy tragedje: Arystodemus, Kajus Gracchus i Manfredi, nadto poemat w czterech pieśniach Basvigliana, śmierć Basville’a była jego przedmiotem. Potem został sekretarzem dyrektorjatu rzeczypospolitej cyzalpińskiej, profesorem wymowy w Paryżu i literatury w Medjolanie. Napisał marsyliankę włoską do której Cimarosa dorobił muzykę, a wiersze te z takim zapałem czytane przez Eleonorę Pimentel, ponieważ odpowiadały jej uczuciom, były jej utworem. Dominik Cimarosa siedzący przy fortepianie i z roztargnieniem błądzący palcami po klawiszach, urodził się w tym samym roku co Monti. Nigdy dwóch ludzi nie różniło się więcej, przynajmniej fizycznie, jak poeta i muzyk. Monti był wysoki i wysmukły, Cimarosa nizki i krępy; Monti miał oko żywe i przenikliwe, Cimarosa miał wzrok krótki, oczy wypukłe i bez wyrazu; podczas gdy na pierwszy rzut oka na Montego można było rozpoznać człowieka wyższego, w osobie Cimarosy przeciwnie nic nie objawiało wrodzonego geniuszu, a nawet z trudnością przychodziło uwierzyć, słysząc wymówione jego nazwisko, że to był człowiek który w 19 roku życia rozpoczął swój zawód, a obfitością i wzniosłością dorównywał Rossiniemu.
Grupa po tej najwięcej odznaczająca się, która z resztą górowała nad niemi, jak grupa Apollina i Muz góruje na Parnasie Tithona du Tillet, składała się z trzech kobiet i dwóch mężczyzn.
Trzy te kobiety były najzacniejsze z kobiet Neapolu. Księżna Fusco w której salonie było zebranie, znana nam od dawna jako najlepsza i najserdeczniejsza przyjaciółka Luizy, księżna de Pepoli i księżna de Cassano.
Gdy kobieta nie otrzymała od natury jakiegoś nadzwyczajnego talentu, jak Angelica Kauffman w malarstwie, pani de Staël w polityce, pani Sand w literaturze, najpiękniejszą pochwałą jest, kiedy o niej powiedzą że jest cnotliwa i nieskazitelną żoną i matką rodziny. Domum mansit, lanam fecid, mówili starożytni: Domu strzegła, wełnę przędła, otóż wszystko.
Ograniczamy więc pochwałę księżnej Fusco, księżnej de Pepoli i księżnej de Cassano na tem co powyżej powiedzieliśmy.
O mężczyźnie zaś starszym i najwięcej na siebie zwracającym uwagi, należącym do grupy, cokolwiek szerzej się rozpiszemy.
Ten człowiek zdający się mieć około 60 lat wieku, nosił ubranie z XVIII. stulecia w całej dokładności, to jest spodnie krótkie, jedwabne pończochy, trzewiki ze sprzączkami, kamizelkę długą z połami, frak klasyczny Jana Jakóba Russo i jeżeli już nie perukę, miał przynajmniej włosy pudrowane. Jego opinie niezmiernie liberalne i postępowe, na ubiór wcale nie wpływały i nie mogły go zmienić.
Był to Mario Pagano, jeden z najznakomitszych adwokatów nietylko w Neapolu ale w całej Europie. Urodził się w Brienza, małej wiosce Bazylikatu i był uczniem słynnego Genovesi, który pierwszy swemi pracami wskazał neapolitańczykom horyzont polityczny, dotąd im nieznany. Był serdecznym przyjacielem Gaetana Filangieri, autora Nauki Prawodawstwa, a pod kierunkiem tych dwóch ludzi genialnych, stał się jedną z pierwszych powag w prawnictwie. Łagodność głosu, wdzięk wyrażenia, zjednały mu przydomek Platona Kampanii. W młodym jeszcze wieku napisał Jurysdykcję kryminalną, dzieło tłómaczone na wszystkie języki, które otrzymało honorową wzmiankę we francuskiem zgromadzeniu narodowem. Gdy nastały dni prześladowania, Mario Pagano miał odwagę stanąć w obronie Emanuela de Deo i jego dwóch towarzyszy; ale każda obrona byłaby daremną i jego mowa chociaż była nader świetną, powiększyła tylko jego sławę jako mówcy i litość nad ofiarami których nie mógł ocalić. Trzej obwinieni z góry byli skazanymi, i jak to już powiedzieliśmy, ponieśli śmierć na rusztowaniu. Rząd zadziwiony odwagą i wymową słynnego adwokata, zrozumiał że takiego człowieka lepiej mieć za sobą, jak przeciwko sobie. Pagano został mianowany sędzią. Ale na tem nowem stanowisku zachował taką moc charakteru, taką prawość, że stał się dla Vannich i Guidobaldich żyjącą wymówką. Pewnego dnia, niewiadomo z jakiego powodu, Mario Pagano został aresztowanym i wrzuconym do więzienia, rodzaju przedwczesnego grobu, gdzie zostawał przez trzynaście miesięcy. Do lochu tego przedzierał się wązkim otworem jedyny promień słońca, zdający się mówić: „Nie rozpaczaj, Bóg na ciebie patrzy“. Przy świetle tych promieni napisał Rozprawę o pięknie, dzieło tak pełne słodyczy i pogodnych myśli, iż łatwo poznać że było pisanem przy promieniu słońca. Nakoniec bez stanowczego uznania jego niewinności, aby junta państwa w każdym razie mogła go ująć, powrócono mu wolność, ale pozbawiono go wszystkich urzędów.
Wtedy pojmując że nie może być dłużej na tej ziemi niewdzięcznej, przeszedł granicę i schronił się do Rzymu, gdzie właśnie rzeczpospolitę ogłoszono. Ale Mack i Ferdynand postępowali za nim zbliska i zmuszony był schronić się w szeregi armii francuskiej. Powrócił do Neapolu, gdzie Championnet poznawszy całą jego wartość, kazał go mianować członkiem rządu tymczasowego.
Człowiek z którym rozmawiał, mniej znany wówczas aniżeli po ogłoszeniu Badań nad ewolucjami neapolitańskiemi, był jednakże już wtedy urzędnikiem odznaczającym się nauką i sprawiedliwością. Rozmowa z wielkiem ożywieniem prowadzona z Pagano, toczyła się o potrzebie utworzenia w Neapolu dziennika politycznego na wzór Monitora francuskiego. Było to pierwsze czasopismo tego rodzaju, które się pojawiło w stolicy państwa Obojga Sycylii. Teraz spór toczył się o to, czy wszystkie artykuły będą podpisane, czy też bez podpisu?
Pagano roztrząsał kwestję z punktu widzenia moralnego. Zdaniem jego, skoro się głosi jakąś zasadę, nic naturalniejszego nad podpisanie jej. Cuoco utrzymywał przeciwnie, że przez tę surowość, odsunie się wielu ludzi utalentowanych, którzy z obawy nie odważą się być współpracownikami dziennika rzeczypospolitej, od chwili gdy będą zmuszeni wyznać iż w nim pracują.
Championnet obecny na wieczorze, był wezwanym przez Pagano do rozstrzygnięcia tej ważnej kwestji. Powiedział on że we Francji tylko artykuły Rozmaitości i Nauki były podpisywane, albo też niektóre prace przechodzące zwykły zakres, których autorowie nie chcieli się skromnie ukrywać pod zasłoną bezimienności.
Zdanie Championneta w tej kwestji było tem ważniejszem, że on pierwszy podał myśl założenia czasopisma.
Postanowiono więc iż życzący podpisywać swoje artykuły, będą je podpisywali, ale także nie będzie nikomu wzbronionem zachować incognito.
Pozostawał już tylko wybór głównego redaktora. Było to, przypuszczając powrót króla, narażeniem się na szubienicę. Ale i tym razem Championnet usunął trudności, mówiąc że główny redaktor już jest znalezionym.
Na te słowa drażliwość narodowa Cuoca obruszyła się. Przedstawiony przez Championneta, ten główny redaktor musiał być naturalnie cudzoziemcem i jakkolwiek oględnym był zacny urzędnik, byłby wołał narazić głowę podpisując swoje nazwisko u spodu urzędowego dziennika, niż zezwolić na podpisanie nazwiska francuskiego.
Nazajutrz miał się okazać pierwszy numer pisma: podczas kiedy rozprawiano czy Monitor partenopejski będzie lub nie podpisanym, składano Monitora.
W około wielkiego stołu okrytego zielonym dywanem, na którym był atrament, pióra i papier, pięciu czy sześciu członków komitetów siedziało redagując rozporządzenia mające być nazajutrz obwieszczonemi. Carlo Laubert prezydował im.
Rozporządzenia redagowane przez członków komitetów dotyczyły długu królewskiego, uznanego za dług narodowy; długiem tym były objęte wszystkie zabory króla w chwili wyjazdu, bądź w bankach prywatnych, bądź w zakładach dobroczynnych, jak w lombardzie, w szpitalu sierót i w Seraglio dei Poveri.
Potem następował dekret dotyczący wsparcia przyznanego wdowom po męczennikach, rewolucji, albo ofiarach wojny, matkom bohaterów, którzy w przyszłości polegną za ojczyznę. Dekret ten redagował Manthonnet, a po zredagowaniu go napisał na marginesie ostatniego paragrafu przypisek:
Mam nadzieję ze kiedyś matka moja będzie miała prawo dostąpić tej łaski“.
Inny znów dekret dotyczył obniżenia ceny chleba i makaronu, zniesienia cła od wprowadzenia oliwy, zabronienia całowania rąk między mężczyznami i tytułu ekscelencyi.
Na osobnym stoliku generał Dufresse komendant miasta i zamków, redagował ciekawe ogłoszenie o teatrach.

Generał-komendant miasta i zamków.

„Raporta jakie codziennie składa mi rada miej ska i dyrektorowie rozmaitych teatrów co do wojskowych rozmaitych stopni, zmuszają mnie do przypomnienia tymże o ich obowiązkach i powołania ich do porządku. Po tem obwieszczeniu, ci co niezważając na karność, zapomną co winni sami sobie i co się należy towarzystwu, ulegną surowej karze.
„Teatr od niepamiętnych czasów był instytucją przedstawiającą śmieszności, cnoty i wady narodowe, społeczne i indywidualne; we wszystkich czasach był on miejscem zebrania, przedmiotem szacunku, nauką dla jednych, rozrywką spokojną dla drugich, odpoczynkiem dla wszystkich Z tych to względów, teatra od czasów odrodzenia Francji, zostały nazwane szkołą obyczajów.
„W skutek więc tego każdy wojskowy lub cywilny, uchylający się od praw przyzwoitości, będących najpierwszą zasadą zachowania się w miejscach publicznych, bądź przez nieumiarkowane objawy uznania lub niezadowolenia względem aktorów, bądź przez przerywanie widowiska w jakikolwiek sposób, zostanie natychmiast aresztowanym i zaprowadzonym przez straż buon governo do mieszkania komendanta placu, gdzie będzie ukaranym wedle ważności popełnionego przestępstwa.
„Każdy wojskowy lub cywilny, który pomimo przywróconych praw i rozkazów wydanych przez główno-dowodzącego, szanowania osób i własności, będzie usiłował przywłaszczyć sobie miejsce nie należące do niego, również będzie zaprowadzony do komendanta placu.
„Każdy wojskowy lub cywilny, który nie zważając na porządek i zwyczaje przyjęte w teatrach, będzie usiłował usunąć straż aby wejść na scenę lub do lóż aktorskich, również będzie przyaresztowany i zaprowadzony do komendanta placu.
„Oficer straży i adjutant major placu są obowiązani czuwać nad wykonaniem powyższego rozporządzenia, ci zaś którzyby w razie zaburzenia, nieprzytrzymali jego sprawców, będą aresztowani i ukarani, jak gdyby sami byli burzycielami.“
Po ukończeniu tego rozporządzenia, generał Dufresse dał znak Championnetowi czytającemu przy świetle kandelabru, że raport był gotowy i że pragnął mu go zakomunikować. Championnet przerwał czytanie, przybliżył się do Dufresse’a, wysłuchał raportu i zatwierdził go we wszystkich punktach.
Dufresse upewniony tem, podpisał go.
Wtedy Championnet prosił aby mu dozwolono przemówić, wezwał Velasca i Nicolina Caracciolo, tych dwóch ludzi politycznych, liczących we dwóch 43 lata, a którzy, podczas gdy ludzie poważni zajmowali się wykształceniem ludu, oni zajmowali się edukacją papugi księżnej Fusco — wezwał, mówimy Velasca i Nicolina, aby się uciszyli.
Championnet zbliżył się do kominka, umieścił się przy świeczniku, rozłożył papier czytany, kiedy mu Dufresse przerwał i głosem łagodnym i donośnym zarazem, przemówił po włosku:
— Panie i panowie, upraszam was o pozwolenie odczytania pierwszego artykułu Monitora partenopejskiego, mającego wyjść jutro w Sobotę 6 lutego 1799 r. dawnego stylu — używam jeszcze dawnego stylu, bo sądzę żeście się jeszcze nie zupełnie oswoili z nowym, inaczej powiedziałbym w sobotę 18 Pluviose. Oto jest odbitka tego artykułu, którą w tej chwili odbieram z drukarni. Czy chcecie go usłyszeć? a ponieważ ma on być wyrażeniem w kilku słowach opinii ogólnej, róbcie swoje uwagi, jeżeli macie jakie do zrobienia.
To zapowiedzenie do najwyższego stopnia zaciekawiło wszystkich. Jak to już powiedzieliśmy, nazwisko głównego redaktora Monitora było jeszcze nieznanem, a każdy pragnął dowiedzieć się w jaki sposób wystąpi w sztuce, zupełnie nieznanej w Neapolu, publikacji codziennej.
Wszyscy zatem umilkli, nawet Monti, Cimarosa, Velasco, Nicolino, nawet ich uczennica, papuga księżnej.
Championnet wśród najgłębszej ciszy, przeczytał następujący program:

„Wolność.Równość.
Monitor neapolitański.
Sobota 18 Pluviose, roku siódmego wolności a pierwszego rzeczypospolitej neapolitańskiej, jednej i niepodzielnej.
Numer pierwszy

Nakoniec jesteśmy wolni!“
Dreszcz przebiegł całe zgromadzenie i każdy gotów był powtórzyć ten okrzyk wydzierający się ze wszystkich serc szlachetnych, a przez który nowy organ wielkich zasad rozpowszechnianych przez Francję, oznajmił światu swoje istnienie. 10* Zanim to wzruszenie minęło, Championnet czytał dalej:
„Nakoniec nadszedł dzień w którym możemy wymówić bez obawy błogosławione wyrazy wolność i równość, ogłaszając się godnymi synami matki naszej rzeczypospolitej, braćmi ludów wolnych Włoch i Europy.
„Jeżeli rząd upadły dał przykład niesłychanego zaślepienia i nieubłaganego prześladowania, nic więcej przez to nie zdziałał, jak tylko że liczba męczenników za ojczyznę się powiększyła. Żaden z nich w obec śmierci ani o krok się nie cofnął; wszyscy przeciwnie spokojnem okiem patrzyli na rusztowanie i pewnym krokiem wstąpili na jego stopnie. Wielu z nich wśród najstraszniejszych męczarni pozostali głuchymi na przyrzeczenia i na ofiarowane nagrody szeptane im do ucha, pozostając wiernymi i niewzruszonymi w swoich przekonaniach.
„Szkodliwe namiętności wpajane od tylu lat w klasach najmniej oświeconych ludu, którym proklamacje i nauki kościelne malowały wspaniałomyślny lud francuzki w najczarniejszych barwach, nikczemne zabiegi namiestnika Franciszka Pignatelli, na którego imię serce się wzdryga, mające na celu przekonać lud, że religia będzie znieważoną, żony i córki zgwałcone, synowie wymordowani, splamiły niestety krwią piękne dzieło naszego odrodzenia. Niektóre kraje powstały, aby napaść na załogi francuzkie i podległy wymiarowi sprawiedliwości wojennej; inne po wymordowaniu wielu z swych współobywateli, uzbroiły się dla stawienia oporu nowemu porządkowi rzeczy i musiały po krótkiej walce ustąpić przed przemocą. Liczna ludność neapolitańska, w którą przez usta zbirów namiestnik wpajał nienawiść i żądzę morderstwa, po siedmiu dniach krwawego bezrządu, po zajęciu zamków i broni, po zniszczeniu własności i zagrożeniu życiu uczciwych obywateli, ludność ta przez półtrzecia dnia opierała się wkroczeniu wojsk francuzkich. Waleczni armię tę składający, sześć razy mniej liczni od swych przeciwników, rażeni z dachów z okien, z wysokości bastjonów przez niewidzialnych nieprzyjaciół, napadani przez wroga bądź na rozstajnych drogach, bądź w górzystych manowcach, to znów w ciemnych ulicach miasta, musieli zdobywać każdą piędź ziemi, więcej jeszcze wytrwałą odwagą aniżeli siłą materjalną. Ale przeciwstawiając przykład cnoty i cywilizacji w obec takiego zezwierzęcenia i okrucieństwa, w miarę jak lud był zmuszonym złożyć broń, wspaniałomyślni zwycięzcy ściskali zwyciężonych i przebaczali im.
„Kilku walecznych obywateli, korzystając ze zręcznego zwycięztwa naszego dzielnego Nicolina Caracciolo, godnego słynnego imienia jakie nosi, kilku * walecznych obywateli weszło do warowni San-Elmo w nocy z 20 na 21 Stycznia, i przysięgli zagrzebać się w jego ruinach, aby ogłosić wolność nawet z głębi swego grobu, i tam wznieśli drzewo symboliczne wolności, nietylko w swojem ale także w innych obywateli imieniu, których okoliczności zatrzymały w oddaleniu. W dniu 21 Stycznia, na zawsze pamiętnym, widziano zbliżające się niezwyciężone sztandary rzeczypospolitej francuzkiej; przysięgli oni na braterstwo i wierność. Nakoniec 23 o godzinie pierwszej po południu wojsko zwycięzkie weszło do Neapolu. O! wtedy był to wspaniały widok gdy pomiędzy zwycięzcami i zwyciężonymi braterstwo następowało po rzezi, kiedy usłyszano walecznego generała Championnet uznającego naszą rzeczpospolitą, witającego nasz rząd i licznemi, wzniosłem! proklamacjami zapewniającego prawa własności, obdarzającego wszystkich bezpieczeństwem życia“.
Czytanie przerywane już przy poprzednich paragrafach rzęsistemi oklaskami, tym razem było przerwane okrzykiem ogólnym.
Championnet skłonił się na oklaski i czytał dalej.
„Wkroczenie za pomocą zdrady despoty upadłego do Rzymu, jego haniebna ucieczka do Palermo na okręcie angielskim, obładowanie statków skarbami publicznemi i prywatnemi, łupami naszych galeryj i muzeów, skarbami naszych zakładów dobroczynnych, rabunkiem naszych banków, bezwstydnym jawnym zaborem, pozbawiającym ludność ostatnich źródeł brzęczącej monety, wszystko to znane jest obecnie.
„Obywatele znacie przeszłość widzicie czas obecny, do was należy przygotować i zapewnić sobie przyszłość! Odczytanie tego okrzyku wolności wyrzeczonego jednocześnie ustami i sercem, ta odezwa patrjotyczna do braterstwa obywateli w mieście, gdzie dotąd braterstwo było wyrazem nieznanym, to poświęcenie dla ojczyzny, nagrodzone pochwałą publiczną wszystko to, więcej jeszcze niż wartość przemowy, tak zresztą zgodnej z uczuciem narodowości, budzącem się w dniu przewrotu politycznego we wszystkich umysłach, podniosło wrażenie aż do uniesienia. Wszyscy słuchacze zawołali jedym głosem: „Autor!“ Widziano wtedy schodzącą z estrady krokiem wolnym i nieśmiałym mimo godności, stawającą przy Championnecie, podobną do muzy swej ojczyzny, protegowaną zwycięztwem czystą i szlachetną Eleonorę Pimentel.
Artykuł był przez nią pisany, ona to była nieznanym głównym redaktorem Monitora neapolitańskiego. Kobieta domagała się zaszczytu śmiertelnego może tej redakcji, dla której mężowie lękliwi, żądali zatajenia nazwiska, jakkolwiek byli głośnymi patrjotami.
Wtedy uniesienie przeszło w entuzjazm, wybuchły okrzyki pełne zapału; wszyscy ci patrjoci, jakiegokolwiek stanu, sędziowie, prawodawcy, literaci, uczeni, oficerowie i generałowie, rzucili się ku niej z tym południowym zapałem, znamionującym się niepowściągnionym ruchem i szalonemi okrzykami. Mężczyźni padli na kolana, kobiety zbliżały się z ukłonem. Był to tryumf Korynny śpiewającej w Kapitolu wielkość upadłego Rzymu, tryumf tem świetniejszy dla Eleonory, że opiewała nie wielkość przeszłą, lecz nadzieje — przyszłości. Ale że zawsze śmieszność miesza się ze wzniosłością, w chwili gdy kończył się potrójny grzmot oklasków, usłyszano głos ochrypły, wołający: „Niech żyje rzeczpospolita! Śmierć tyranom!“
Był to glos papugi księżnej Fusco, uczennicy Velasca i Nicolina, która przynosiła zaszczyt swoim nauczycielom, przekonywając że skorzystała z ich nauki.
Była druga godzina zrana; ten ustęp komiczny zakończył wieczór. Każdy owinięty w płaszcz lub w zasłonę wołał swoich ludzi i swego pojazdu, bo wszyscy ci sanculoci, jak ich król nazywał, należeli do arystokracji majątku lub nauki, mieli powozy i ludzi, wprost przeciwnie z sanculotami francuzkimi Po ucałowaniu kobiet, uściśnięciu ręki mężczyzn, pożegnawszy wszystkich, księżna Fusco pozostała sama w salonie, przed chwilą pełnym ludzi i wrzawy, teraz osamotnionym i milczącym. Poszła wprost do okna zasłoniętego bogatą karmazynową firanką adamaszkową, podniosła ją i znalazła w framudze okna, tuż przy sobie, jak dwie ptaszyny w jednem gniazdku Luizę i Salvatę, którzy wśród tego tłumu, z całą swobodą włoską, której tam nikt za złe nie bierze, odosobnili się i ręka w ręku, z głową opartą na ramieniu, wymawiali te słodkie wyrazy które jakkolwiek powiedziane półgłosem, dla tych co ich słuchają, zagłuszają odgłos grzmotu i uderzenia gromów. Dwoje młodych ludzi przy świetle promienia przedzierającego się do ich kryjówki, pozostający dotąd w łagodnym półcieniu, powrócili do życia rzeczywistego, z którego wydostali się na złotych skrzydłach ideału, zwrócili nie zmieniając postawy uśmiechnięte oczy ku księżnie, tak jak to zapewne uczynili pierwsi mieszkańcy raju, zaskoczeni przez anioła pod zieloną altaną wśród kwiecistych klombów, w chwili kiedy po raz pierwszy zamienili słowo: kocham cię!
Weszli oni tam na początku wieczoru i pozostali aż do końca. Ze wszystkiego co mówiono, nic nie słyszeli, tego co zaszło nie domyślali się nawet. Wiersze Montego, muzyka Cimarosy, artykuł Eleonory Pimentel, wszystko to rozbiło się o obicie adamaszkowe, oddzielające od światła ich raj nieznany.
Widząc salon pusty i księżnę samą, to tylko zrozumieli, że nadeszła chwila rozłączenia. Westchnęli, i oboje jednocześnie jednakowym wyrazem wyszeptali: — Do jutra.
Potem wzruszony i drżący z miłości, Salvato po raz ostatni przycisnął Luizę do serca, pożegnał księżnę i wyszedł. Wtedy Luiza zarzuciła ręce na szyję swojej przyjaciółki i w postawie dziewicy powierzającej swoją tajemnicę Wenerze, szeptała do ucha księżnej:
— O! gdybyś wiedziała jak ja go kocham!

Andrzej Backer.

Przechodząc przez próg drzwi łącznych, Luiza zastała Giovanninę oczekującą na nią w korytarzu.
Na twarzy młodej dziewczyny malowało się to zadowolenie, jakiego zwykle doznają niżsi, kiedy się zdarza ważna okoliczność wtajemniczająca ich w życie panów.
Luiza do swej służącej uczuła wstręt, jakiego nigdy nie doznawała.
— Co tu robisz i czego chcesz odemnie? zapytała.
— Oczekiwałam na panią, aby jej powiedzieć rzecz niezmiernie ważną, odrzekła Giovannina.
— I cóż takiego masz mi do powiedzenia?
— Że piękny bankier jest tutaj.
— Piękny bankier? O kim panna chcesz mówić?
— O panu Andrzeju Backer.
— O panu Andrzeju Backer! Jakim sposobem pan Andrzej Backer tu się znajduje?
— Przybył wieczorem około 10, chciał z panią mówić; stosownie do odebranych rozkazów, naprzód nie chciałam go przyjąć; wtenczas on tak uparcie nalegał że powiedziałam mu prawdę, to jest że pani nie ma w domu; sądził że to wybieg, a że mnie błagał w imię własnego pani interesu aby mu było wolno chociaż kilka słów powiedzieć, dozwoliłam mu zwiedzić cały dom dla przekonania go iż pani rzeczywiście w domu się nie znajduje; gdy pomimo jego próśb odmówiłam mu powiedzieć gdzie pani przebywa, wszedł do jadalnego pokoju, usiadł na krześle i powiedział, że będzie czekać na panią.
— A więc ponieważ nie mam powodu przyjmowania pana Andrzeja Backer o drugiej godzinie z rana, powracam do księżnej i nie wyjdę od niej, aż pan Backer moje mieszkanie opuści.
I Luiza zwróciła się, chcąc powrócić do swej przyjaciółki.
— Pani! odezwał się na drugim końcu korytarza głos błagający.
Głos ten wprowadził Luizę z zadziwienia, nie powiemy w gniew, bo jej serce gołąbki nie znało tego gwałtownego uczucia, ale w rozdrażnienie.
— A, to pan jesteś, powiedziała postępując kilka kroków naprzeciw niemu.
— Tak pani, odpowiedział młodzieniec kłaniając się, z kapeluszem w ręku, w postawie pełnej uszanowania.
— A zatem słyszałeś pan co z jego powodu powiedziałam mojej służącej?
— Tak pani, słyszałem.
— Jakto, wszedłeś pan do mnie prawie przemocą i wiedząc, że nie podobają mi się jego odwiedziny, jeszcze tutaj jesteś?
— Bo konieczność wymaga abym z panią mówił, konieczność gwałtowna, czy pani to pojmujesz?
— Konieczność gwałtowna? powtórzyła Luiza z powątpiewaniem.
— Pani, upewniam cię słowem honoru uczciwego człowieka, — tem słowem którego żaden człowiek naszego nazwiska i naszego domu od trzystu lat nie dał lekkomyślnie — upewniam cię słowem że dla bezpieczeństwa twego majątku, ocalenia twego życia, trzeba żebyś mię wysłuchała.
Przekonywający dźwięk głosu z jakim młodzieniec wymówił te wyrazy, zachwiał postanowienie San Felice.
— Po tem upewnieniu, przyjmę pana jutro o właściwej porze.
— Jutro może będzie zapóżno; zresztą, o właściwej porze... Co pani rozumiesz przez właściwą porę?
— W dzień, około południa naprzykład, wcześniej nawet, jeżeli pan życzysz sobie tego.
— W dzień zobaczą mnie wchodzącego do pani, a nie trzeba żeby wiedziano iż mnie widziałaś.
— Dla czegóż to?
— Bo z mych odwiedzin mogłoby wyniknąć wielkie niebezpieczeństwo.
— Dla mnie, czy dla pana? zapytała usiłując uśmiechnąć się Luiza.
— Dla nas obojga, odpowiedział poważnie młody bankier.
Przez chwilę panowała cisza. Trudno było nie zauważyć poważnej intonacji głosu nocnego gościa.
— Po ostrożności przez pana zachowanej, sądzę że ta rozmowa powinna odbyć się bez świadków.
— To co mam pani do powiedzenia, może być tylko sam na sam powiedziane.
— A czy pan nie zapomniałeś że w tej rozmowie sam na sam, jest przedmiot o którym mówić ze mną jest mu wzbronionem?
— To też jeżeli o nim mówić będę, to jedynie w tym celu aby cię pani przekonać, że wyznanie moje ty tylko jedna możesz usłyszeć
— Chodź pan, powiedziała Luiza.
I wyprzedzając Andrzeja, który dla ułatwienia jej przejścia przysunął się do ściany korytarza, poprowadziła go do sali jadalnej oświetlonej przez Giovanninę i drzwi za nim zamknęła.
— Czy pani jesteś pewną, powiedział Backer oglądając się, że nas tu nikt nie może podsłuchać?
— Jest tylko Giovannina, a widziałeś pan że weszła do swego pokoju.
— Ale za temi drzwiami, lub za drzwiami sypialnego pokoju pani, mogłaby słuchać.
— Zamknij pan jedne i drugie i przejdźmy do gabinetu mego męża.
Kroki ostrożności przez Backera przedsięwzięte ażeby jego rozmowa nie była przez nikogo słyszaną, uspokoiła Luizę co do jej przedmiotu. Młody człowiek nie byłby się odważył tak nalegać, gdyby chodziło tylko o oświadczenie miłości tak szczerze przez nią odepchniętej.
Drzwi od gabinetu pozostały otwarte a dwoje drzwi od sali jadalnej starannie zamknięte, upewniły Backera że nie może być podsłuchanym.
Luiza rzuciła się na krzesło i z głową na ręku, z łokciem opartym na stole, gdzie niegdyś jej mąż pracował, pogrążyła się w myślach.
Od wyjazdu kawalera, pierwszy raz wchodziła do tego gabinetu; tysiące wspomnień weszło tam razem i opanowało ją.
Myślała o tym tak dobrym dla niej człowieku, którego wspomnienie jednak tak łatwo i niemal zupełnie wygładziło się z jej pamięci; prawie z przerażeniem myślała o swojej miłości dla Salvaty, miłości zazdrosnej i uchylającej każde inne uczucie; zapytywała siebie jak daleko jeszcze była od zupełnej niewierności, i spostrzegła że przestrzeń moralna przez nią przebyta była większa niż ta, która jeszcze do przebycia pozostawała.
Głos Andrzeja Backer wyprowadził ją z tej zadumy, zadrżała. Ona już zupełnie zapomniała o jego obecności. Wskazała mu krzesło. Andrzej skłonił się, ale nie usiadł.
— Pani, powiedział, pomimo zakazu mówienia ci o mojej miłości, jednakże dla zrozumienia mojego postępku i wielkości niebezpieczeństwa na jakie się narażam, potrzeba abyś pojęła o ile ta miłość była poświęcającą się, głęboką i pełną szacunku.
— Panie, powiedziała Luiza podnosząc się, jakkolwiek mówisz o tej miłości w czasie ubiegłym zamiast w obecnym, niemniej jednak mówisz o uczuciu o którem ci stanowczo zabroniłam wspominać. Spodziewałam się że przyjmując pana o podobnej godzinie i po okazanej z mej strony niechęci przyjęcia cię, nie będę zmuszoną przypominać ci mojego zakazu.
— Racz mnie pani wysłuchać i pozostawić mi czas do wytłumaczenia się. Powiedziałem że potrzebnem jest wspomnienie tej miłości, abyś pojęła całą ważność mojego zwierzenia.
— A więc, nie ociągaj się pan z tem zwierzeniem.
— Ale pragnąłbym żebyś pani zrozumiała, że to zwierzenie z mojej strony jest szaleństwem, jest prawie zdradą.
— W takim razie nie czyń go pan; to nie ja cię szukałam, nie ja cię obecnie naglę.
— Wiem o tem, i że prawdopodobnie nie będziesz mi pani nawet za nie wdzięczną; ale mniejsza o to! Fatalność mnie popycha, niechaj spełni się moje przeznaczenie.
— Czekam panie, rzekła Luiza.
— Dowiedz się więc pani, że knuje się wielki spisek, że nowe nieszpory sycylijskie gotują się nietylko przeciw Francuzom ale i ich stronnikom.
Luizę przebiegł dreszcz po calem ciele i w tej samej chwili natężyła uwagę. To nie o nią chodziło, ale o Francuzów, a tem samem o Salvatę Zycie Salvaty było zagrożone, a może odkrycie Backera poda jej środek ocalenia tego drogiego życia, już raz przez nią ocalonego.
Ruchem mimowolnym, nachylając się nad stołem, zbliżyła się do młodzieńca: usta milczały, ale wzrok zapytywał.
— Czy mam mówić dalej? zapytał Backer.
— Mów pan.
— Za trzy dni, to jest w nocy z piątku na sobotę, nietylko 10,000 Francuzów znajdujących się w Neapolu i jego okolicach będą wymordowani, ale jak to już miałem zaszczyt pani powiedzieć, i wszyscy ich stronnicy. Pomiędzy dziesiątą a jedenastą wieczorem wszystkie domy gdzie się ma spełnić morderstwo, zostaną czerwonym krzyżem naznaczone: o północy rzeź się rozpocznie.
— Ale to straszne, to okropne co pan mówisz.
— Nie straszniejsze od nieszporów sycylijskich, nie okropniejsze od nocy św. Bartłomieja. Co uczyniło Palermo aby uchronić się od andegaweńczyków, a Paryż dla pozbycia się hugonotów, to samo może dokonać Neapol dla pozbycia się Francuzów.
— I pan się nie lękasz abym natychmiast po twojem wyjściu z tego domu, pobiegła i odkryła ten zamiar?
— Nie pani, gdyż zastanowisz się że nawet nie wymagałem od ciebie przyrzeczenia tajemnicy; nie pani, bo zastanowisz się że takie poświęcenie jak moje nie powinno być niewdzięcznością odpłacone; nie pani, bo zastanowisz się że twoje imię jest zbyt piękne i zbyt czyste aby przez historję umieszczone było pod pręgierzem zdrady.
Luiza zadrżała; gdyż w istocie pojęła całą wielkość, całe poświęcenie w tem powierzeniu bez żadnego warunku tajemnicy, przez młodego bankiera. Pozostawało tylko dowiedzieć się jeszcze, dla czego ją powierzył.
— Wybacz pan, powiedziała, ale zapytuję sama siebie, co mogę mieć wspólnego z Francuzami i ich stronnikami, ja żona bibliotekarza, więcej nawet, przyjaciela następcy tronu.
— To prawda pani, ale kawalera San Felice nie ma aby cię osłonił swoją opieką i swoją prawością; a pozwól pani sobie powiedzieć: widziałem z przerażeniem że dom twój jest jednym z mających być naznaczonemi czerwonym krzyżem.
— Mój dom! zawołała Luiza, zrywając się.
— Pojmuję, że to co mówię, zadziwia a nawet oburza panią Ale chciej mię wysłuchać do końca. W czasach jak nasze, w czasach zamieszania i burzy, nikt nie jest wolny od podejrzenia, a wreszcie jeżeli podejrzenie nie czuwa, znajdują się donosiciele aby je obudzić. A więc pani, widziałem, trzymałem w ręku, czytałem mojemi własnemi oczyma denuncjację bezimienną wprawdzie, ale tak dokładną że nie można wątpić o jej prawdziwości.
— Denuncjacja! powtórzyła Luiza zdziwiona.
— Denuncjacja! tak pani.
— Jakto, denuncjacja przeciwko mnie?
— Przeciwko pani.
— I cóż mówi ta denuncjacja? zapytała Luiza blednąc mimowoli.
— Mówi że w nocy z dnia 22 na 23 września roku przeszłego, zabrałaś pani do siebie adjutanta generała Championneta.
— O! szepnęła Luiza czując pot występujący na jej czoło.
— Że ten adjutant raniony przez Pasquala de Simone, za pomocą twoją zdołał uniknąć zemsty królowej, że był opatrywany przez wróżkę albańską nazwiskiem Nanno, że przez sześć tygodni był u pani ukryty, i wyszedł dopiero, przebrany za wieśniaka abruzyjskiego, aby się połączyć z generałem Championnet i przyjąć udział w bitwie pod Civitta-Castellana.
— A więc panie, powiedziała Luiza, gdyby tak było w istocie, czyż byłoby zbrodnią przyjąć rannego i ocalić życie człowiekowi, i czyż trzeba się dowiadywać zanim się wyleje na jego rany balsam litościwego samarytanina, o jego nazwisko, ojczyznę lub zasady?
— Nie pani, nie ma w tem zbrodni w oczach ludzkości; ale jest to zbrodnia w oczach stronnictw. Ale może rojaliści byliby ci przebaczyli, gdybyś następnie nie była obecną na wszystkich wieczorach u księżnej Fusco, i tym sposobem nie powiększyła ważności denuncjacji. Wieczory księżnej Fusco nie są pospolitemi wieczorami; są to kluby gdzie roztrząsają się projekta, opracowywują prawa, tworzą się hymny patrjotyczne, pokłada się pod nie muzykę i śpiewa; a więc, pani bywasz na wszystkich tych wieczorach, i chociaż wiadomo bardzo dobrze że pani tam bywasz z innych a nie politycznych powodów...
— Strzeż się pan, zaczynasz mi ubliżać!
— Niech mnie Bóg od tego uchowa, odparł młodzieniec, a dowodem tego że na kolanach dokończę tego, co mam jeszcze powiedzieć. I Backer ukląkł na jedno kolano. — Pani, powiedział, wiedząc że życie twoje zagrożone, ponieważ dom twój należy do liczby domów przeznaczonych dla nożów lazzarońskich, przyniosłem ci talizman i znak mający cię ocalić. Oto jest talizman. (Położył na stole kartę, z wyciśniętym na niej kwiatem lilii.) Znak zaś — nie zapominaj go pani, jest ponieść do ust wielki palec prawej ręki i dotknąć zębami jego pierwszego stawu.
— Nie potrzeba było klękać aby mi to powiedzieć, rzekła Luiza z wyrazem życzliwości, mimowoli malującym się na jej obliczu.
— Nie pani, ale potrzeba było do tego co mi jeszcze pozostaje do powiedzenia.
— Mów pan.
— Nie moją rzeczą jest wchodzić w pani tajemnice; nie czynię ci więc zapytania ale udzielam rady, a sama przekonasz się czy rada ta nietylko jest bezinteresowna, ale wspaniałomyślna. Mówią, słusznie czy niesłusznie, że tego młodego adjutanta którego ocaliłaś, mówią że pani go kochasz.
Luiza zadrżała.
— Nie ja to mówię, nie ja temu wierzę; ja w nic nie chcę wierzyć, nic nie chcę mówić, pragnę tylko abyś pani była szczęśliwą, nic więcej; pragnę aby to serce tak czyste, niewinne i szlachetne nie upadło pod brzemieniem bólu; pragnę aby te piękne oczy, ukochane od aniołów, we łzach nie tonęły. Mówię ci więc tylko, pani, że jeżeli kochasz człowieka, ktokolwiekbądź on jest, miłością siostry lub kochanki, i jeżeli ten człowiek jako Francuz lub patrjota naraża się w czemkolwiek, przepędzając tutaj noc z piątku na sobotę: pod jakimkolwiek pozorem oddal go, aby tym sposobem uniknął rzezi, a ja iżbym w nagrodę tego wszystkiego mógł sobie powiedzieć: — „Tej przez którą tyle cierpiałem, oszczędziłem cierpienia.“ Powstaję teraz — już wszystko powiedziałem.
Luiza w obec tego poświęcenia się tak wzniosłego i nieudanego, uczuła że łzy zwilżyły jej powieki. Wyciągnęła rękę do Andrzeja którą ten pochwycił z zapałem.
— Dziękuję panu, powiedziała. Nie odgaduję z kąd pochodzi zdrada, ale tobie mogę powiedzieć: oskarżyciel dobrze był uwiadomiony; nikomu jeszcze nie powierzyłam mojej tajemnicy, ale tobie powiem tak! kocham, ale miłością macierzyńską, chociaż niezmierną, człowieka którego ocaliłam. Kiedy uczułam tę miłość budzącą się w mem sercu z gwałtownością nieprzezwyciężonej namiętności, chciałam wyjechać, opuścić Neapol, udać się z moim małżonkiem do Sycylii, nie ażeby uniknąć przeznaczenia fatalnego, śmiertelnego, przepowiedzianego mi, ale aby zachować kawalerowi wiarę przyrzeczoną mu i nieskalany honor kobiety. Bóg tego nie chciał; burza nas rozdzieliła, fale jego unoszące, mnie zostawiły na brzegu. Powiesz mi że po uspokojeniu burzy, powinnam była wsiąść na pierwszy lepszy statek i połączyć się z moim mężem w Sycylii. Gdyby był rozkazał lub przynajmniej dał poznać iż pragnie tego, byłabym tak uczyniła; nie będąc wzywaną, zabrakło mi siły: pozostałam. Mówisz pan o fatalności popychającej cię do odkrycia mi twojej tajemnicy; jeżeli masz swoją, ja również moją posiadam. Idźmy oboje drogą na jaką nas rzuca przeznaczenie. Gdziekolwiek los mój mnie zaprowadzi, tam gdzie się znajdować będę, serce moje dla ciebie zawsze będzie przepełnione wdzięcznością. Żegnam cię, panie Backer. Przyrzekam ci, że wśród najstraszniejszych męczarni usta moje nie wymówią twego nazwiska.
— A twoje pani, odpowiedział Backer z pokłonem, nawet na rusztowaniu gdybym przez ciebie nań wstąpił, nie wyjdzie z mego serca.
I pożegnawszy Luizę wyszedł, zostawiając na stole kartę ozdobioną kwiatami lilii, mającą służyć za znak poznania.

KONIEC TOMU ÓSMEGO.




  1. Przytaczamy tu dokumenta oryginalne, nie znajdujące się w żadnej historji, wydobyte przez nas z ukrycia gdzie pozostawały przez sześćdziesiąt lat.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.