Żeliga/Tom II
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Żeliga |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1884 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Są ludzie, których dola w szczególniejszy doświadcza sposób, i jak na miękkim piasku u brzegów morza fale nie biją, a o skały tłuką rozwścieczone bałwany, tak właśnie z ludźmi się dzieje i słabym życie uchodzi spokojniej. Silniejsi są do walk stworzeni, nie oszczędza im też bojów przeznaczenie.
Ledwie się wydobyli z jednego niebezpieczeństwa, już oto drugie nadchodzi; ledwie zapragnęli spoczynku, wnet potrzeba do nowych stawać zapasów, gdy zapragną śmierci, szyderski los uzbraja ich w nowe do życia siły.
Zdawało się panu kasztelanowi przebywszy lata długie w utrapieniu, osamotnieniu, pokucie, na wygnaniu, że nareszcie dościgniętego dziwnym trafem szczęścia i pokoju miał kosztować. Usunął się był prawie od dworu i wyższego świata, upatrując w nich dla siebie niebezpieczeństwo; po ożenieniu z panną Agnieszką zamieszkał na wsi, otoczył drużyną małą, a pilnie wybraną, i pragnął tylko aby w miękko usłanem gnieździe mógł bezpiecznie dożyć końca.
Ale czara nie była do dna wypitą. Szczęście miało chwilowem być tylko wytchnieniem.
Urządzało się wszystko na długie lata, obiecywało trwać jakby naumyślnie dla tego, by tem krwawszy zawód uczynić.
W pierwszym roku pożycia, pan Bóg pobłogosławił synem, w drugim córką. Ale wkrótce po przyjściu na świat, matka poczuła się słabą i mimo szczęścia, dostatku i pokoju domowego gasnąć poczęła, a niedługo cierpiąc rozstała się z tym światem uśmiechnięta do lepszego.
W niemej rozpaczy, ale z żelazną siłą, wytrwał ten ból, najcięższy ze wszystkich boleści ziemi rozstania się z najmilszą istotą. Bo choć silną jest wiara, choć ufa się Bogu i niebu, zawsze pożegnać towarzysza doli, widzieć go uciekającym w nieznane krainy, z których nikt z wieścią nie wraca, jest okropnem dla serca. Pustką staje się świat niezrozumiałą, dziką, z której by się także wynijść chciało, lecz wrota stoją zawarte, samotnie usiąść pod niemi trzeba i czekać i płakać.
Dwie kolebki, dwie główki dziecięce wzywały do życia, ale starszy synek przyszedł na świat słabiutki i wielką miłością matki utrzymywał się tylko przy życiu; córeczka zdawała się silniejszą, lecz zatęskniła za matką.
Postawiono naprzód trumienkę jej przy matczynej w kościelnych sklepach. Żeliga nie odstępował już syna. W rok dzieciak usnął na jego rękach snem wiecznym. Czarny smutek nim owładnął.
— Źlem uczynił — powiedział sobie w duchu — żem się woli Bożej chciał opierać; otóż owoce, więcej boleści i czarniejsze resztki żywota, i trzy trumny przy których wiecznie łzy płynąć będą.
Dowiedziawszy się o nieszczęściu przyjaciela i dobrodzieja, pan Marcin z Barcina pospieszył do niego po śmierci syna, choć mu podróżować nie było łatwo. Ale zastał go na poły tylko żywym, pogrążonym w żałobnej sukni, a tak straszliwie milczącym, iż się słowa z niego dopytać nie było można. Uścisnęli się, popłakali, usiedli, i rozmowa uboga nie dała się i kilka minut przeciągnąć, niestawało do niej wątku; trudno było wynaleźć taki przedmiot, któryby o drażliwą nie uderzył strunę.
Dnia następnego nie było lepiej, a i Barciński nie nawykły do takiej żałoby uczuł ucisk na sercu, ale myślał że to przejść powinno. Czwartego ani piątego jednak dnia, na Żelidze żadnej nie dostrzegł zmiany, a dopatrywał tylko coraz groźniejszych znaków jakiejś twardej, niepożytej niczem boleści, która się w sobie zamykała, aby jej ludzie tknąć nie śmieli.
Żal mu się zrobiło kasztelana, żeby mu tak marno ginąć nie dać; ale stolnik był człowiekiem niezwykłym, nie umiał po nowych drogach szukać na stare choroby lekarstwa, i nie umiał nic tak dalece wymyślić. Łamał głowę, trafiał zawsze na bardzo pospolite środki, szukanie dystrakcji, pracę, modlitwę itp.
Trapiło go to że w głąb duszy Żeligi zajrzeć nie mógł, nic o sobie mówić mu nie chciał, planów na przyszłość nie czynił, zdawał się wlec aby dalej, wyrzekłszy się wszystkiej woli względem samego siebie; tem bardziej więc przyjaciel powinien był o nim myśleć.
Rezydencją kasztelana był stary dwór pański, na nowo z przyczyny ożenienia restaurowany, i urządzony z wielkim przepychem; ale tu co krok przypominała się przeszłość boleśnie. Stolnik więc naprzód osądził, że go ztąd koniecznie wyciągnąć potrzeba, ale obawiał się razem by do owej pustelni, w której lat tyle przeżył uciec nie chciał, bo by się tam pewnie na resztę dni do końca życia zagrzebał. Nie łatwo więc było wspomnieć mu nawet o wyjeździe.
Było to w lecie. Przy starym dworze ogród był także dawny, w ulice starożytne sadzony, z pięknym na końcu widokiem na szeroki, wspaniale płynący Styr. Po za rzeką ogromne się ciągnęły bory. Część znaczną dnia spędzali z panem kasztelanem na przechadzce po tych ulicach, milczący oba; czasem przysiedli na ławie. Żeliga podparł się na dłoni i dumał, ale na dłuższą rozprawę wywabić go nie było podobna, a gdy się Barciński rozgadał, uważał, że choć go słuchał, nie wiedział o czem była mowa, i zdradzał się pytaniem nieforemnem. Myśl jego była gdzieindziej.
Znaczną część dnia spędzał Żeliga na modlitwie przy klęczniku u siebie lub w kaplicy dworskiej; co drugi i trzeci dzień jeździł na cmentarz. Barciński wychudł i posmutniał także, nie mogąc w tym smutku wytrwać dłużej; ale z temperamentu i obyczaju uważał sobie za obowiązek starać się o przywrócenie do trybu zwykłego życia.
Szczęściem nadjechał staruszek O. Ignacy; nim się jeszcze z kasztelanem zobaczył, stolnik go porwał do ogrodu, opisując mu stan duszy i umysłu kasztelana, i prosząc usilnie o radę. Nie taił się i z tego, że się obawia aby do pustelni wrócić nie chciał. O. Ignacy wysłuchał skarg cierpliwie, ale ani się zdziwił, ani zniepokoił.
— Mój stolniku — rzekł — inaczej być nie mogło, każde mizerne szczęście ziemi, człowiek odchorować musi i odboleć, nie jest ono tu przeznaczeniem naszem. Godzę się z waszmością, że ludzie światowi obowiązki względem świata mają, chociaż po bożych... jednakże gdyby się życie kasztelanowi sprzykrzyło wielce, a chciał zakonnego pokoju skosztować... możnaż mu tego bronić?
Właśnie tego najwięcej lękał się pan stolnik i temu zapobiedz usiłował; jął więc dowodzić jak jeszcze Żeliga światu i Bogu na świecie mógł być wielce użytecznym.
Wszystkich tych argumentów wysłuchał ksiądz tak, jak by je znał oddawna; westchnął, uśmiechnął się i nic już nie odpowiedział tylko:
— Uczyni się stolniku kochany, co sumienie każe, co Bóg dozwoli i natura ludzka dopuści.
Niespokojny jeszcze Barciński napisał do siostrzeńca i do Justysi aby z nim razem przyjechała do Kniażej. Tak się zwała rezydencja pana kasztelana.
Ale oni z listem się rozminąwszy nadjechali, bo już i bez niego postanowili wuja odwiedzieć. Radość Barcińskiego była wielką, a nawet kasztelan się na chwilę ożywił, ale wprędce zebrało mu się na łzy i wyszedł, a gdy wrócił po nich, był tak ciężko strapiony jak przedtem. Szczebiotanie Justysi, jej uśmiech, nieco mu jednak zdawały się słodzić boleść, mówił z nią więcej, przymuszał się nieco dla niej, i przyjazd ten zdawał się bardzo dlań pożądanym.
Staremu uśmiechało się w Justysi wspomnienie szczęścia i to życie rodzinne, do którego człowiek jest stworzonym, a gdy mu go niedostaje, niezapełnioną w sobie czuje próżnię.
— Już go ztąd nieodmiennie wyrwać muszę — rzekł stolnik — bądź co bądź, jak się tu zasiedzi ztetrycznieje w niwec. A nigdzie mu nie jechać tylko do mnie, do Barcina.
— Ale w Barcinie to mu się biedna kasztelanowa przypomni jeszcze bardziej — rzekła Justysia.
— Jest to prawda — odparł stolnik — wszelako nie tak bolesna tam pamięć jak tu, gdzie z nią żył i gdzie go nieboszczka osierociła.
Postanowiwszy wyciągnąć kasztelana, jak mówił Barciński, czemu się O. Ignacy już nie sprzeciwiał, zaraz po objedzie począł o tem rozmowę.
— Mój poczciwy stolniku — odrzekł na pierwsze słowo kasztelan bez niecierpliwości i zdziwienia — co mi to pomoże gdzie ja będę? Noszę smutek w sobie i poniosę go z sobą choćbym za kraj świata powędrował. Tego co w człowieku jest, pozbyć mu się nie łatwo. Co to tam zresztą znaczy czy mi trochę gorzej czy lepiej... życie tak czy inaczej skończyć się musi, nie jest długie, znieść je potrzeba.
— Więc jeśli tak, to się też dla nas kasztelan namówić dozwolisz i pojedziesz z nami.
— Zechcesz, to pojadę wreszcie — odpowiedział Żeliga — ale wy ze mnie ciężar mieć będziecie, nie pociechę, a mój smutek z was resztę waszego poczciwego wesela wyssie.
Zdobywszy przyzwolenie, ucieszony stolnik, ucałował kasztelana, ruszył z dobrą nowiną do córki i odżył. Szło o to, aby zamiar jak najprędzej przyprowadzić do skutku. Kasztelan się nie opierał, dozwolił dzień wyjazdu naznaczyć, dał się rozporządzać siostrzeńcowi, sam do niczego się nie mięszając, dłużej tylko na cmentarzu przesiadywał dni ostatnich.
O. Ignacy wcale nie był wyjazdowi przeciwnym; cicha to była radość, ale wielka w tem kółku przyjaciół, którzy się wiele spodziewali po zmianie miejsca, towarzystwa i wyrwania się z koła żałobnych pamiątek.
Zdziwił się mocno stolnik, gdy rano przed odjazdem, kasztelan wyszedł do nich, wprawdzie w żałobie ale tym krojem zrobionej i tak niepoczesnej jak chodził w Barcinie, gdy był owym milczącym i pokornym Żeligą.
— Proszęż was — rzekł do Barcińskiego — mój panie Marcinie, nie nazywajcie mnie inaczej jak Żeligą, nie miejcie za kogo innego, zapomnijcie o tym nieszczęśliwym kasztelanie. Mnie z tem może lżej będzie. Lekką mi była u was pokuta, dobrowolnie ją znowu biorę na ramiona.
Dano znać przodem pani Barcińskiej, że kasztelan przyjeżdża, ale przestrzeżono zarazem, żeby mu innego mieszkania nie przygotowywano, tylko to, które miał w oficynie i żeby żadnego dlań nie czyniono występu na przyjęcie bo tego wyraźnie żądał.
Droga przeszła w milczeniu, uważano wszakże, iż Żeliga był mniej w sobie pogrążony, częściej przemówił, uważniej się przysłuchiwał; Barciński nabrał wiele otuchy.
Siostrzeniec kasztelana był zmuszony udać się do stolicy w pół więc drogi ich pożegnał, a Barciński z Justysią przeprowadzili go sami.
Wieczorem jakoś przypadł przyjazd, w ganku przyjęła ich zapłakana pani Marcinowa, powitanie było milczące, do wieczerzy nie siadł nawet kasztelan, wyszedł do ogrodu i pod znajomemi drzewy do północy przesiedział.
Następnych dni mało się co zmieniło. Justysia była mimowolnie wesołą, latała po wszystkich kątach, witała znajomych, opatrywała czy jej co nie zginęło, dziwiło ją dziecinnie i cieszyło po dziecinnemu co jej się zastarzałem, innem wydało teraz, niż dawniej. I matka odżyła przy niej, a potroszę ojciec, który tylko pilnie i troskliwie miał oko na Żeligę.
Od pierwszego wieczora Żeliga przeniósł swój tłumoczek do pokoju w oficynie, nie można było nawet prosić żeby mieszkanie zmienił.
Z soboty na niedzielę późno już, bo około północy, Barciński się był spać układł i drzemał, gdy posłyszał pukanie do drzwi. A że się mu na sen zbierało i w pierwospy go to zbudziło, począł gderać z pod kołdry sądząc, że kto z domowych niepotrzebnie mu przeszkadza do snu. W tem wszedł Żeliga wiedząc że Barciński był sam.
— Daruj mi, kochany przyjacielu — rzekł — alem cię musiał przyjść i zbudzić. Stało się ze mną coś tak dziwnego, zaprawdę, że aby oprzytomnieć i pochwycić zerwaną nitkę życia, musiałem szukać żywego i przytomnego człowieka, któryby mi ją nawiązać dopomógł.
— Cóż to jest? — spytał chwytając się z łoża Barciński.
— Weź mnie za rękę, pomacaj pulsu, — zawołał Żeliga — przyłóż dłoń do czoła; powiedz mi szczerze, czy nie mam ja gorączki?
Barciński zdumiony uczynił co mu kazano.
— Przyjacielu, kasztelanie, — rzekł po chwili — cóż to tam jest takiego, ja cię widzę w zwykłym stanie.
— A ja się czuję przytomnym także, odpowiedział Żeliga, a przecież nie mogę uwierzyć, by na jawie mnie to spotkać mogło, co mnie przed chwilą spotkało.
— Ale cóż? co? na miłość Bożą? — zawołał stolnik zrywając się z łóżka.
— Gdy ci powiem, pomyślisz żem oszalał — smutnie dodał kasztelan.
Barciński się uląkł trochę.
— Czekajcie no, przerwał, wezmę co na siebie, wyjdziemy na ganek lub pod lipę, nuż tu kto nas podsłucha; jeśli to coś takiego dziwnego niech między nami zostanie.
Jak rzekł tak i zrobił natychmiast stolnik i przyodziawszy się pociągnął z sobą Żeligę pod lipę. Milczący siedli tu na ławie.
Kasztelan mu rękę położył na ramieniu.
— Wiem to — odezwał się powoli, — że Bóg cuda czyni i że to co powszednie życie stanowi, nie zamyka wszystkiego żywota w sobie... Jednak nie pojmuję dla czegóż bym ja miał cudu doświadczyć.
— Ale już mów kasztelanie co się stało, bo i mnie ze strachu w głowie się mięsza, rzekł Barciński.
— Nie ma temu i godziny — mówił zniżając głos Żeliga — moim obyczajem wyszedłem do ogrodu, w tę ulicę, po której nie jeden raz przechadzaliśmy się mile gwarząc z moją zacną świętą Agnusią. Jeszcze mi jej rozmowy w uszach tętniły, a łza z oczów ciekła na te przypomnienie chwil, które nigdy nie powrócą nigdzie; boć i w niebiosach jeśli się duszy spotkają, to już inaczej. Szedłem tak zadumany i rozrzewniony gdy w drugim końcu ulicy postrzegłem postać niewieścią. Stała w blasku księżyca, nieruchoma; wydało mi się marą i przywidzeniem, żem w niej zdawał się poznawać moją Agnusię. Zrazu nogi podemną zdrętwiały, zrobiłem znak krzyża na piersiach, począłem iść powoli, jak gdyby mnie tam ku temu cieniowi jaka siła ciągnęła niepohamowana. Włosy mi powstały na głowie, zimny dreszcz przebiegał po mnie, drżałem a szedłem, pchało mnie.
— I cóż znowu! to któraś z kobiet być musiała — zawołał Barciński.
— Słuchaj mnie waćpan do końca — ozwał się Żeliga. Mogę ci przysiądz na wszystko najświętsze że nie kłamię i nie dodaję nic. Im bardziej zbliżałem się, tem widoczniej ukazywała mi się postać nieboszczki. Nie znikała, nie poruszała się, nie bladła. Byłem już o trzy kroki, i w świetle księżycowem widziałem jej twarz smutną ale do mnie uśmiechniętą. Tu mi siły zabrakło, upadłem na kolana. Cień ów ruszył się, jakby wiatr powiał nim i poczułem podaną mi dłoń zimną, tak jak oto czuję że was dotykam.
Barciński się przeżegnał ze strachu.
— Gdybyś to nie waszmość panie kasztelanie mi mówił, istotnie nie wierzyłbym.
— Nie gniewałbym się na was, gdybyście i mnie uwierzyć nie chcieli — dodał Żeliga — ja sam zaledwie swej pamięci wierzę. Za dotknięciem jej dłoni wstałem lecz chwiejąc się patrzałem na nią tylko, ona też na mnie, nareszcie ozwała się:
— Dlaczegoś mnie z grobu żalem swoim wywołał? Nie płacz po mnie, z dwojgiem aniołów moich i twoich, mieszkam tam gdzie wiekuisty pokój panuje.
Barciński ze złożonemi rękami słuchał przelękły i drzący.
— Dla czego wy ludzie małej, słabej wiary — mówiła po cichu ale własnym głosem, płaczecie po umarłych i tęsknicie za tymi, którym jest lepiej? Tam do nas aż dochodzą te jęki i żale, i bole. Nam milej, gdy nie zapominając o nas, nie wstrzymujecie się dla nas na drodze. Między światem żywych i światem umarłych a żyjących jest przepaść nieprzebyta; co wasze życie przy żywocie naszym? Tyś duchem czysty mężu mój ziemski i przyjacielu jedyny, ja ciebie kocham, ale nie tą miłością ziemską, wyłączną; ja ciebie kocham, bo kocham wszystko, bo żyję miłością, w miłości, bo miłość jest naszem życiem, bytem, istnieniem, wszyscy są jednem i w jednem...
— Powtarzam to niemal co do słowa, — mówił Żeliga, bo pamiętam każdy wyraz. Nie śmiałem ust otworzyć aby jej odpowiedzieć, ona ciągle szeptała mi wdzięcznym, anielskim głosem dziwne objawienie.
— Wy i waszego — mówiła — i naszego nie rozumiecie życia, wyście biedni, ale też was ratować potrzeba i trzymać, bo o swej sile iść wam trudno. Z kim jest duch Boży, niewidzialny, ten drogę widzi i idzie nią śmielej; kogo on opuści błąkać się musi.
— Towarzyszu mój — dodała — nim twoja dusza powróci na łono Boże, jeszcze musi cierpieć i walczyć na świecie. Życie twe nieskończone, praca niedokonana, jest dusza biedna, która na ciebie czeka abyś ją wybawił od zagłady. Musisz żyć, kochać, cierpieć, męczyć się, być po waszemu szczęśliwym, a o mnie zapomnieć. Zeszłam aby ci to objawić, bo wiem że cię pokrzepię i ośmielę. Z niebios nie ma zazdrości, na ciebie czeka kobieta...
Na te słowa przerwałem milczenie zdziwiony i przelękły:
— Przysięgam ci, rzekłem — i dochowam przysięgi.
— Dochowałeś jej — odpowiedziała — jesteś wolnym. Jak śmiesz sprzeciwiać się woli Bożej? a jeśli jesteś potrzebnym, jeśliś wyznaczony do trudu, do szczęścia, do pokuty, do spełnienia wyroku, którego nie rozumiesz, bo sięga po za życie twoje i po nad twe życie? duchu mój — mówiła ciągle — oto dla upewnienia kroków twych, dla oszczędzenia walki, zgryzot, niepewności, schodzę i mówię ci: Żyj, kochaj, zapomnij...
— Na te wyrazy — dodał kasztelan, rozdarło się serce moje, łzy miałem w powiekach, jęk mi i łkanie mówić nie dało. Postrzegłem tylko, że mi krzyż uczyniła nad czołem i jakby wiatr przewiał nad twarzą, ku której się schyliła. Duch zniknął.
Barciński milczał długo, Żeliga spuścił głowę.
— Przyjacielu — rzekł po chwili stolnik — nie jeden raz człowiek własnego widziadła staje się ofiarą, jabym sądził, że tu jedyne lekarstwo modlitwa i pilna na siebie baczność aby nie dopuszczać...
— Mój stolniku — odparł Żeliga, — przecieżbym przeciwko sobie nie marzył i to jeszcze takich dziwactw, których spełna nie rozumiem. Jestem przerażony i boję się bym nie oszalał.
— Ale cóż znowu panie kasztelanie — odparł stolnik — nie trzeba takich myśli przypuszczać. Bywają halucynacje i widzenia złudne, ale im się człowiek bronić powinien, aby nie popadł w sidła złego ducha. Przyznasz mi kochany przyjacielu, że to widmo dziwne jakoś prawiło rzeczy przeciwko samemu sobie, coś mi w tem jest podejrzanego.
Kasztelan westchnął.
— Kiedym waszmości zaczął o tem opowiadać, wiedziałem już z góry, że to na was takie uczyni wrażenie, obudzi niewiarę, zrodzi wątpliwość; ale znacie mnie przecie, jestem trzeźwego umysłu, chłodny, nie przypuszczający fantazji.
— Lepiej o tem milczmy — rzekł stolnik cicho — ludzie by to wzięli na języki i coby z tego zrobili, Bóg jeden wiedzieć raczy.
— Ja też to waszmości tylko dla ulżenia sobie powierzam sub rosa — odparł kasztelan — a co zresztą Bóg da, to da.
— I dodam jeszcze jedno — rzekł stolnik — jeśli waszmość, co być może, nie oprzesz się chęci przechadzki po tej uliczce znowu, weźże kasztelan mnie z sobą, niech ja będę, a ręczę, że się tym razem nam nie pokaże.
— No to idźmy jutro wieczorem, gdy księżyc tylko zejdzie, — żywo zawołał Żeliga.
— A jam gotów — rzekł stolnik — człowiek na swoich śmieciach śmiały, i nigdym się duchów nie obawiał. Pójdziemy.
Z tem się rozstali, a następny dzień upłynął cały w posępnem milczeniu; kasztelan był zamyślony dziwnie, stolnik zakłopotany. Biały dzień przypomnienia wczorajsze uczynił tak jakoś nieprawdopodobnemi, że o nich nawet mówić nie śmieli przed sobą.
Po objedzie tylko uważali dziwne jakieś szepty i tajemnicze rozmowy, wychodzenia, narady niespokojne pomiędzy Justysią a matką. Trzy razy wychodziły obie, powracały, a na ostatek pani Marcinowa kiwnęła na męża i wyprowadziła go do bokówki.
— Nigdybym jegomości z takiego dzieciństwa się nie zwierzała — rzekła — ale bo mi Justysia dziwnego napędziła strachu.
— No coż tam takiego? — spytał stolnik ruszając ramionami.
— Jakaś osobliwsza historja — rzekła zniżając głos pani Marcinowa — wystaw sobie jegomość: z rana poszła Justysia przejść się do ogrodu, bo to ona codzień musi oblecieć wszystkie kąty. Wczoraj respektem tego, że kasztelan często się po ogrodzie przechadzać lubi, kazałam późno wieczorem dziewczętom powracającym z pańszczyzny przynieść w fartuszkach piasku i posypać ścieżki w ogrodzie. Dałam im za za to chleba i séra na podwieczorek. Justysia swawolna ciesząc się tak ślicznie zagrabionemi ulicami, że na nich jeszcze stopa ludzka nie postała, wbiegła do alei. Ale cóż? oto w rogu gdzie się kończy szpaler, znajduje na wygładzonym piasku dwie malutkie stopy wyciśnięte, widocznie kobiece. Nic by to nie było dziwnego, ale ulica i od nich i do nich nietknięta, śladu żadnego, tylko męzkie z jednej strony stopy. Zkądże się tam wzięły, z nieba spadły? Obok nich wyciśnięte stopy większe mężczyzny, które wychodzą od dworu. Ale te kobiece, dwie, raz tylko zdaje się stąpiły na piasek i dalej ich już nie ma nigdzie. Justysię to tknęło. Trzeba wiedzieć że choć moja noga nie wielka, a Justysi jeszcze mniejsza, wszystko to nie w porównaniu do tej stopy, którą podobno miała tylko Agnusia. Takeśmy się tem zmięszały, żeśmy chodziły, stare jej trzewiczki, które tu były schowane na pamiątkę, mierzyć z tym śladem, i co jegomość powiesz, akuratnie tak przypadły, jakby ona z tamtego świata...
Stolnik ofuknął się nie dając żonie dokończyć.
— I co mi wasani durzysz głowę takiem bzdurstwem! Kto to co podobnego widział! słyszał! urojenie, warjacja! Stopy dziewczyna jakaś pochodziła, dziecko może, bzdurstwo! głupstwa! Tfu! tfu! Przeżegnajcie się i dajcie mi pokój.
Pani Marcinowa obraziła się także.
— No to idź sam, zobacz, przekonaj się i nie gderz. Ja cię się radzę poufnie, a ty na mnie krzyczysz, sam nie wiedzieć za co i po co?
Stolnik się zmitygował i pocałował jejmość w rękę.
— No! no! zgoda bo, — rzekł — cicho, zgoda; znowu nie ma się tak czego gniewać! Ale ja tych duchów, aberacyj, baśni przy kądzielach nie lubię, od tego ludzie głowy tracą. Z tamtego świata pono nikt nie powraca, a my powinniśmy pilnować tego, co tu do czynienia mamy, na naszym; ot basta.
Nie przyznał się stolnik przed żoną, że po nim ciarki przeszły, ale poleciał zaraz cichaczem w ulicę, i przypatrzył się tym dwom stopom na piasku, poczem starłszy ich ślad nogą powrócił do domu, próżno usiłując umysł do równowagi przyprowadzić. Przy wieczerzy wszyscy byli milczący, stolnik sam opowiadał dykteryjki, ale niemi śmiechu na usta niczyje wydobyć nie mógł.
Stolnikowa z Justysią poszły się potem modlić, a kasztelan pociągnął gospodarza pod lipę, gdzie prawie milczący przesiedzieli do wschodu księżyca.
Wieczór był cichy, noc zrazu ciemna, spokojna, prawdziwa chwila spoczynku, do koła milczenie snu nad kołebką dziecięcia; potem zszedł zwolna księżyc zarumieniony, jakby się zmęczył w drodze, lekki zarazem zerwał wiaterek, który liśćmi drzew poruszał i powoli rozjaśniać zaczęło. Długie cienie ukośne powlokły się pod pniami starych lip, a smugi srebrnego światła drżącego przekroiły pasami ciemności. W końcu alei szpalerowej, którą ztąd widać było, wyglądał wielki księżyc przecięty wąskim na pół obłoczkiem, jakby ze związaną głową.
— Chodźmy — odezwał się po cichu kasztelan.
W miarę jak stanowcza zbliżała się chwila, stolnik znacznie stracił ochotę towarzyszenia kasztelanowi. Te dwie stopy na piasku przypominały mu się w sposób nieprzyjemny, i byłby chętnie się cofnął, ale pokazać obawy nie chciał i po cichu powlókł się za kasztelanem, który szedł jak w gorączce.
Rzuciwszy okiem w ulicę, przekonali się prędko oba, że w niej nie było nikogo; księżyc podnoszący się z wolna oświetlał ją całą wzdłuż, a między nim a niemi ani gałązki nawet. Zbliżali się zwalniając kroku już prawie do końca szpaleru, gdy się kasztelan zatrzymał, stolnik drgnął mimowolnie, milczeli oba. Gospodarz już miał usta otworzyć chcąc powiedzieć: a widzisz panie kasztelanie, gdy głos mu zamarł na wargach nagle, oczy stanęły słupem. Jakby chmurka leciuchna przesunęła się pomiędzy księżycem a niemi, odpadła ku ziemi, poczęła się dziwnie zgęszczać, i w oczach ich stanęła nareszcie postacią wyraźną niewieścią, pół przezroczystą, lekką, nie ziemską. Stolnik przecierał oczy, kasztelan posunął się żywo, niepodobna było go opuścić.
Poszli więc oba, ale Barciński nieco wolniejszym krokiem.
Byli już tak blisko, że nieśmiało podnosząc wzrok w tę stronę stolnik dostrzegł bardzo wyraźnie nieboszczkę kasztelanowę, ale osobliwszym fenomenem jakimś, przez nią widział razem jakby zamglony księżyc. Uśmiechnęła się.
Wiatr zaszeleściał w gałęziach dziwnie, stolnik drgnął, głos łagodny bardzo, miły, cichy, ale wyraźny mówił do nich.
— Nie ściągajcie mnie na ziemię, widok jej obudza tęsknotę, przypomina cierpienie... Czemu nie idziecie o własnych siłach, czyż my wam potrzebni, my co już tego przebytego żywota tak nie rozumiemy, jak człowiek dojrzały smutków i radości swojego dziecięctwa?... Mój miły, czyżeś mnie nie zrozumiał, czyżeś mi nie uwierzył? Czytam w duszy twej! Oburzasz się na mnie. Ale miłość ziemska jest wcale inną od niebiańskiej, jest zazdrosną, bo jest egoizmu pełną; dla tego gdym wspomniała kobietę, oburzyłeś się. My ztamtąd patrząc na was litujemy się nad wami. Tu dwie dusze tylko mogą się kochać, bo miłość wasza starczy zaledwo na jedno kochanie, tam kochają się wszystkie i wszystkie zarówno, i pragną na ziemi i niebie powszechnej, czystej, spokojnej miłości. Nie pojęliście mnie, bo miłość wasza nie jest czystą, kala ją to ciało, które na sobie nosicie, a które z niej czyni namiętność zwierzęcą, ohydną. Niech się twa dusza ukoi, niech serce twe się uleczy i czeka, masz jeszcze obowiązki na ziemi i nie zejdziesz z niej, dopóki ich nie dopełnisz. Gdy ci będę potrzebną, znijdę do ciebie z radą i pomocą...
Obłoczek drżał jakby go wiatr miał porwać lub rozprószyć w powietrzu. Kasztelan wyciągnął ręce ku niemu i stanął w miejscu znowu, ale już głosu słychać nie było, tylko jakby wyciągnięta dłoń spoczęła na jego czole i Żeliga pochylił się, ugiął, i padł na ziemię.
Stolnik poskoczył ku niemu, aby go ratować, lecz gdy z trwogą oczy wlepiał w widzenie, postać skinąwszy głową na pożegnanie znikła, a czysty, jasny rąb księżyca po nad gałęziami drzew pokazał się znowu i oświetlił aleję.
Z wielkiego wzruszenia kasztelan był zasłabł, trwało to jednak krótko, natychmiast odzyskał władzę i przytomność. Obaj ze stolnikiem, nie naradzając się nad tem co począć mieli, uklękli się modlić i zmówili Anioł Pański.
Nie mogąc do siebie wyrzec słowa jeszcze, noga za nogą, oglądając się, wysunęli się ze szpaleru. Dopiero gdy siedli na ławce pod lipą stolnik rzekł po cichu:
— Wracam activitatem kasztelanowi, ale jeżeli wiem co to jest... Ruszył ramionami. W życiu mojem nigdy mi się nic podobnego nie przytrafiło, i prawdę rzekłszy, miałem podobne historje za wymysły zabobonnych, którym się przy rozgorączkowaniu lada co przywiduje. Ale teraz no jużem głupi i Pana Boga chwalę.
— Kochany stolniku — odparł wzruszenia pełnym głosem kasztelan — są cuda, ale one się nie przytrafiają ani ludziom siedzącym za stołem przy kieliszku, ani liczącym grosze, ani tym co leżą w błocie, ani takim, co mają oczy by nie widzieli i uszy by nie słyszeli, tylko ziemski szwargot i brudy nasze. Nie zawsze jednakim jest człowiek, sami to przecież uznajemy; są chwile, w których jaśniej widzi, lepiej rzeczy rozumie, pojmuje wyraźniej, czemużby władze nasze nie miały się w nadzwyczajnych momentach podnieść aż do widzenia rzeczy niewidzialnych i wkroczenia w świat duchów? Któż nam zaręczyć może, iż one nas nie otaczają niewidome nam, wśród życia powszedniego? Sąć przecie narzędzia ludzkie spotęgowujące wzrok, z pomocą których spostrzegamy to, co gołem okiem widzianem być nie mogło? dla czegoż by stan duszy nie miał dla niej, a przez nią dla ciała nawet, być takiem narzędziem? Potrzeba nauczyć się wierzyć i nie zdumiewać niczemu. Otaczają nas cuda, my je sami do swej miary obcinamy, bo się ich lękamy podobno więcej, niż pożądamy.
— Ja już milczę — odparł stolnik — oczy me widziały, uszy słuchały. Ale mój kasztelanie kochany — dodał — bądź co bądź ja się boję aby to między ludzi się nie rozeszło; kobietom głowy się pozawracają; Justysia i tak bardzo jest do przeczuć i wizyj skłonna, ja się tego obawiam dla niej. Żyjmy już powszednim chlebem, a wola Boża niech się stanie z nami.
— Podzielam twe zdanie — rzekł kasztelan, — nie ma potrzeby żadnej mówić o tem, ani kobietom ani nikomu w świecie. Ja czuję się o wiele teraz spokojniejszym, smutek i żal po Agnusi zostaną mi na zawsze, ale widzę jaśniej, że człowiek stworzony jest do pracy, wezmę się do niej. Zwierzę musiał Pan Bóg głodem i chłodem do roboty zaprządz, człowiek idzie do niej przez rozum znajdując w niej lekarstwo na wszelkie bole, obowiązek razem i rozkosz. Od jutra zatem dawajcie mi co robić lub jadę i szukam czegoś do pracy, bo mi ona jak chleb potrzebna.
— Nicbym ja przeciwko temu nie miał — rzekł stolnik — ale kasztelanie na świeże wspomnienie smutków sam jeden jeszcze nie jedź, nic potem by to było. Znajdziemy jakieś zajęcie, księgi. Poszlę po pożyczenie, jeśli się zda, do Chełma, to mi tam bodaj bazyljański przeor nie odmówi, choćby furę przysłać.
— Na cóż słać, ja jutro sam starym obyczajem jako Żeliga ruszę do Chełma i księgi sobie wybiorę. Inne mi przyśle siostrzan z domu, a w oficynie miejsca i światła dosyć; rozpocznę notować historję domu, której też nam braknie. Wiem dużo tradycyj nigdzie nie zapisywanych od ojca, od krewnych; gotowa praca na dobry czas, bo to tam od kilkuset lat jest się w czem grzebać.
Wstali z ławki żegnając się. Barciński jeszcze poprowadził kasztelana do oficyn, a sam powrócił do swojej sypialni.
Dziwił się bardzo zastawszy w niej p. Marcinową, która z koronką w ręku chodziła pomięszana i wzruszona, jakby oczekując na męża. Chciał udać wesołego i począł od powitania rubasznego, ale go stolnikowa powstrzymała.
— Nie bałamuć, — rzekła — nie bałamuć i tobie nie do żartów i mnie też. Coście wy tam po nocy robili w tej ulicy z kasztelanem? hę?
Stolnik się zmięszał.
— Cóżeśmy mieli robić, chodziliśmy.
— Czego się jegomość kryjesz przedemną, tam coś się pokazuje?
— A no księżyc, — rzekł stolnik — patrzaliśmy na księżyc, prorokując pogodę, tertia, quarta qualis, tota luna talis, mam pasję to obserwować i sprawdzać.
Stolnikowa aż splunęła.
— Co waść przedemną robisz sekreta? zawołała.
Barciński, im więcej nań nalegała, postanowił się trzymać mocniej.
— Jakie sekreta? żadnych nie mam, dajcie mi pokój, uroiło się wam coś.
— No to się uroiło, odparła pani Barcińska — ale i ja coś wiem, czego się też jegomość odemnie nie dowiesz.
Zabierała się z tem wychodzić, gdy ją stolnik wstrzymał całując czule w rękę.
— O! o! niechże się moja panna nie gniewa na mnie.
— Niechże jegomość mi też lepiej wierzy i ufa.
— Ale.
— Nie ma ale, mąż przed żoną, a żona przed mężem sekretów mieć nie powinni. Ja jegomości tylko tyle powiem, że stałam w ulicy, w drugim końcu, kiedyście tam z kimeś rozmawiali. Kasztelan kląkł, w rękę całował, potem się pochylił, a jegomość go ratowałeś. I doskonale widziałam trzecią osobę, która potem nie wiem gdzie i jak się podziała. Któż to był?
Stolnik ręce załamał.
— Widziałaś to jejmość? zawołał.
— A no tak jak na was patrzę!
— I cóż o tem myślisz?
— Alboż wiem, kto to był.
— Agnusia! zawołał głosem stłumionym stolnik.
Przerażona pani Marcinowa upadła aż na krzesło.
— Wszelki duch pana Boga chwali.
— A no tak! dodał Barciński, stała się rzecz niepojęta. Wczoraj to widzenie ukazało się po raz pierwszy, nie chciałem wierzyć mu, mimo śladu na piasku. Otóżem dziś na nie własnemi oczyma patrzył.
Zniżywszy głos począł się już Barciński spowiadać przed żoną i wygadał się ze wszystkiem, zaklinając tylko, żeby przed kasztelanem tak się trzymała, jakby o niczem nie wiedziała. Stolnikowa drżała, płakała, modliła się, gadali długo, naradzali się, narzekali, boleli, naostatek gdy pierwsze kury zapiały, pani Barcińska odeszła po cichu, a stolnik kląkł i sen go zmorzył już na modlitwie. Dopiero o białym dniu ranny chłodek przebudził, i rozebrawszy się położył do łóżka, ale w łóżku sen nie brał i gdy słońce się ukazało, zawołał chłopca aby mu polewki przyniósł.
Od niego się dowiedział, że Żeliga pieszo poszedł o świcie do Chełma, tak wesół i w dobrym humorze, jak go oddawna niewidziano.
Na stole w oficynie leżała kartka:
„Proszę z objadem nie czekać, a na wieczerzy się odrobię za oboje, bo mi piesza przechadzka da apetyt.“
Pół roku upłynęło od tego pamiętnego wieczoru, a w Barcinie się prawie nic nie zmieniło, mieszkał sobie Żeliga w oficynie obłożony ogromnemi foljałami, na stoliku stosy papierów, po kątach olbrzymie rulony genealogji; cały Boży dzień w tym trudzie, z piórem, i dziwna rzecz gdy drudzy od tej stęschlizny i ślęczenia chudną i żółkną, on jakby odmłodniał przy zajęciu. Prawda że kilka godzin w dniu było na przechadzkę, rozmowy z gospodarzami, a niekiedy też i sąsiad zawitał.
O owej nadzwyczajnej wizji, objawieniu, rozmowie z duchem nieboszczki, rzadko kiedy napomknięto; unikali oba zarówno rozmowy o tym przedmiocie. Nikt też już ich nie śmiał o to badać, nawet stolnikowa milczała. Na dobry rachunek trzy osoby tylko wiedziało co to było i jak się przytrafiło, a przecież mimo, że wszystkie zdawały się utrzymywać tajemnicę, po sąsiedztwie chodziły jakieś głuche wieści, nie wiedzieć zkąd początek biorące, o ukazywaniu się ducha nieboszczki kasztelanowej w Barcinie.
Ale że stolnikostwo oboje milczeli i na insynuacje o tem nie odpowiadali, nie śmiano ich badać. Wiedziało jednak sąsiedztwo, że jakaś tam była tajemnica, szanowano ją. Tylko z domysłów, półsłówek, podchwyconych dworskich gawęd, podsłuchanych przez sługi może rozmów, zbudowała się bajka dziwaczna o widmie na ulicy, o wyciśniętym śladzie stóp, o tem że dusza nieboszczki prosiła o modlitwy. Niektórzy dodawali, że ukazała się obciążona kajdankami, ze swędem siarki, że wyznała jakiś ciężki grzech itd. itd. Ale z czasem nawet cuda i dziwy się pospolitują; gdy nikt nie mógł dotrzeć do gruntu, dowiedzieć się istoty rzeczy, powoli poszła cała historja rzeczy w zapomnienie, a silniejsze umysły śmiały się z niej jako z babskiego konceptu. We dworze jednak, po zachodzie słońca, szczególniej zaś o księżycu do szpaleru nikt nie śmiał zajrzeć oprócz kasztelana, który tam spokojnie zwykł był pacierz odmawiać... Nawet stolnik unikał tej przechadzki. Miejsce gdzie na piasku wyryły się były stóp ślady, tak instynktowo omijali wszyscy, że do jesieni porosło naprzód trawą, a potem niewiedzieć zkąd, pewnie od wiatru przyniesione nasienie pospolitej lilji szafirowej, która rośnie po ogrodach, rozkrzewiło się na niem i poszanowane wybujało w kwiat piękny.
Stolnik miał podejrzenie na kasztelana, że go tam zasadził, kasztelan posądzał stolnika, stolnikowa ich obu, ale się wzajem o to nie rozpytywali.
Późną jesienią, jakoś już po ukończonej siejbie, gdy liście z drzew się sypały, kasztelan był zupełnie przyszedł do siebie skutkiem swego zażytego lekarstwa — pracy. Bywały takie dnie, że wcale wesół rozmawiał o dawnych dziejach, w nich się teraz ciągle grzebał, codzień prawie natrafiając na coś ciekawego; stolnik też wiele umiał podań i znał tradycję, nieprzebrane więc mieli źródło do dysput, rozpraw i opowiadań. Dawniej więcej też wagi przywiązywano do tych domowych legend, które dzisiejsze pokolenie lekceważy i wyśmiewa.
Płynęło więc sobie życie w Barcinie po bożemu, a cud ów tak się z nimi zespolił, zrósł, tak się pamięci codziennej pracą wcielił w przeszłość, że choć dziwnie od całości odbijał, już do niego wtajemniczeni przywykli. Bardzo rzadko sam na sam będąc stolnik z kasztelanem mówili o tem jako o rzeczy zwykłej, z uczuciem tylko jakiegoś religijnego poszanowania.
Badając przeszłość i podania familijne, kasztelan natrafiał na mnóstwo wypadków jemu nieznanych, już za Stanisława Augusta podawanych; tylko, iż ocenić zdala co było rzeczywistością, a co być mogło fałszem lub przesadą, niezmiernie mu było trudno, i trzeba było wielkiej bystrości umysłu, aby stanowczy sąd wydawać o tem, co z pod warunków powszednich wychodzi i przedstawia się oku odosobnione, wyrwane, bez wszystkiego, co je w życiu otaczało i prawdopodobnem czynić mogło.
Z sąsiadów Barcina, których odkrycie w Żelidze znakomitego rodu kasztelana, najmocniej skłopotało, podobno najprzykrzej dotkniętym był kuternoga Achinger. Zajścia jego z Żeligą kazały mu się obawiać zemsty, której oprzeć by się nie potrafił chudy pachołek przeciw takiemu magnatowi.
Zaraz w początkach drżał o siebie niezmiernie, później jednak ochłonął, gdy nie doznawszy najmniejszej przykrości, ujrzał kasztelana wynoszącego się z okolicy, i zdającego się zapominać o dawnej urazie.
Już sądził, że go może nigdy w życiu nie ujrzy, gdy znowu Żeliga zjawił się w Barcinie. Achinger był już naówczas żonaty ze swoją włościanką, i po ożenieniu tem, które choć niby szczęśliwe dziwnie się wiodło, podupadł i postarzał strasznie. W umyśle też jego zaszły zmiany, temperament znacznie zwolniał, zamiłowanie spokoju się wzmogło. Począł był ukazywać się wprzódy w Barcinie, gdzie go stolnikowa choć dosyć dumnie ale grzecznie i ludzko z jego jejmością przyjmowała, ale teraz dowiedziawszy się, iż Żeliga tam osiadł, musiał dawny stosunek zerwać. Przez całe to półrocze nie było go w Barcinie widać; nie bardzo też po nim zatęskniono.
Przypadł jakoś jarmark w Chełmie, a że Barciński wołów kilka par potrzebował, ruszył nań. Tu najniespodziewaniej stanąwszy u Szmula na dole zetknął się zaraz w progu z Achingerem, który wprzód zajechał też do tego domu. Wychodząc do sieni spotkali się sąsiedzi. Kuternoga witał.
— Com ja jegomości takie wieki nie widział? zapytał stolnik — aż mi już tęskno. Wilczysko się ożeniło, uszy spuściło, ani was teraz zobaczyć. Ale bo komu dobrze, ten swego kąta pilnuje.
— A żebyś jegomość wiedział, panie stolniku, com ja się za wami natęsknił — zawołał gorąco Achinger. Mój Boże! dałbym ogon mojej herbownej wiewiórki, żeby kogo z Barcina najrzeć! ale ba! ale ba!
— O! o! czemużeś waszeci do Barcina po tę raritas nie przyjechał.
— No tak... gadajcie zdrowi... — mruknął sąsiad — a Żeliga!
— A cóż on wam teraz szkodzi?
Achinger głową potrząsł.
— Stolniku kochany — rzekł — mów sobie co chcesz, ta sałata co z głowiastego szlachcica w słup na pana wyrosła, to inny gatunek ludzi. My to się i pokłócim, i wybijem, i wytargamy, i pokrwawim, i pocałujem i zapijemy sprawę i zgoda, ale z nimi jest rzecz inna. Jak tam w to pańskie serce żółci szlachcic zaleje, to mu dziesiątego pokolenia nie zapomną i nie przebaczą, to darmo. Miałem gruby zatarg z kasztelanem, kiedym wcale nie wiedział kto on był, może mi to przebaczyć na oko jak się ukorzę, ale żeby mi miał sprzyjać i w sercu nie chować nienawiści, to nie może być. Na to on magnat z magnatów, jest to u nich we krwi.
Stolnik począł się śmiać aż się za pas trzymał.
— Pluń waszeć na te przywidzenia — odparł — Żeliga to Żeliga, a nie jakiś tam magnat, choć ma kroplę krwi ich w żyłach. Hodowało go nieszczęście, uczyła go bieda, hartowała pokuta, pozbył się nałogów pańskich, a co się tyczy uraz starych, to tak zapomina łatwo jak nikogo w świecie nie znam. Już na to wam szlacheckie słowo daję, że gdybyście jeno przyjechali a podali mu dłoń, uściśnie was i wszystko pójdzie w niepamięć. Nie wiem nawet zgoła czy jeszcze przypomina sobie tę historję dawną, bo nigdy o niej i nie bąknął.
— Ale ba! przerwał Achinger.
— Słowem szlacheckiem waści ręczę, że ono tak jest — rzekł stolnik. — Co bym za powód miał kłamać, a do domu sobie naprowadzać niepokoju, gdybym się choć najmniej obawiał?
— Czy to stolnik tu sam? spytał.
— Sam przybyłem woły kupić i wracać zaraz do domu.
— A ja tu z moją jejmością — rzekł ciszej Achinger — bo ja bez niej nie stąpię, jadę na jarmark i ją z sobą biorę; zawsze to bezpieczniej, weselej chciałem powiedzieć. Jeżeli stolnik pozwoli, na przekąskę? mam z sobą bigos i kiełbasę, a jajecznicę Rózia usmaży taką, że palce oblizywać. Ej namów się stolniku!
— Ale ba! do trzech nie gadaj, głodny jestem jak po czterdziestodniowym poście, tylko się boję abym waści nie zrobił kłopotu. Jużem myślał sobie kazać dać Szmulowej ryby po żydowsku, ale to pieprzne u nich takie, że potem w gardle jakby świece zapalił.
— A mój ojcze i dobrodzieju! — zawołał Achinger — toć mi honor zrobisz i łaskę, wstąpiwszy do mnie na bigos. Jużci się u mnie nie strujesz, za to ci ręczę. Rózia gospodyni nie lada.
Stolnik szepnąwszy coś faktorowi, którego po woły posyłał, sam się spokusił, i gdy Achinger drzwi mu otworzył do izby, poprawiwszy pasa i wąsa wszedł w bardzo dobrym humorze.
Przy stole, na którym stała kobiałka podróżna z owym bigosem przyobiecanym, siedziała właśnie pani Achingerowa. Stolnik który jej nie widział od kilku miesięcy, byłby może nie poznał, tak się zmieniła, a prawdę rzekłszy wyładniała i wyszlachciała. Już to się i strój wykwintny do tego przyczyniał. Wyglądała całkiem na idealną pastuszkę z obrazka Boucher lub Vatteau. Choć do małego jechała miasteczka, wzięła przecie pod sukienkę robron, który jej kibić i tak wysmukłą, jeszcze bardziej do osy czynił podobną. Miała na nim sukienkę jasną w bukiety kwiatów rzucaną z gorsecikiem wciętym i zręcznym, na wierzch jubkę karmazynową aksamitną z futerkiem, na szyi fontazik czarny, włosy utrefione do góry zamaszysto, jasne, a na nich czarną też koronkową osłonę spiętą pod brodą; trzewiczki haftowane, na koreczkach, i pończoszki kolorowe, które dość krótkie ubranie dozwoliło oglądać.
W tem wszystkiem dziwnie jej było do twarzy, twarzyczka też bez różu i bielidła biała i różowa, usteczka z dołkami na uśmiechy, oczy duże szafirowe z rzęsami które się spać kładły na licu, gdy powieki przymknęła, czyniły ją podobną do obrazka na cukierku nęcącego oczy. Pomimo że się tak w niej wszystko uśmiechać chciało, a do wesela zdawało stworzonem, mimo tych dołków, mimo tych oczu trochę figlarnych, mimo wyrazu twarzy całej, przygotowanej aby po niej igrała młodość ochocza, wyglądała pani Achingerowa zakłopotana, smutna, zafrasowana, przelękniona, a trocha tej nieśmiałości wieśniaczej, którą zachowała z dawnego stanu, czyniła ją jeszcze ponętniejszą, nadając urok niewinności niemal dziecięcej.
Na widok stolnika zmięszała się jeszcze więcej, powitała go wyuczonym niskim ukłonem i spojrzała na męża niespokojnie, zabierając się sprzątać ze stołu zarzuconego zapasami z kobiałki dobytemi.
— Otóż nam Pan Bóg dał miłego gościa choć na popasie — rzekł Achinger — kochana moja panno zajmijże się byśmy go czem przyjąć mieli; ja już w waszem imieniu przyobiecałem jajecznicę.
Rózia żywo się chwyciła, zarumieniła niezmiernie nie wiedziała co począć, miała straszną ochotę sama zaraz zabrać się do kuchni podróżnej, ale sobie przypomniała, że mąż gderał często gdy zbytecznie się zapomniawszy, nie dość godność swą szlacheckiej małżonki szanowała. Była więc między młotem a kowadłem, chcąc usłużyć, a bojąc się rozgniewać. Stolnik, który choć stary, był galant i lubił ładne twarzyczki, które oczy rozweselają, pocałował jejmość w rączkę sporą, różową, ale ładną; bo Achinger nauczył żonę, że powinna była mieć tem piękniejsze ręce, iż ludzie na nich złośliwie szukać będą pewnie śladów dawnej pracy. Rózia nie mogła ich wprawdzie zmniejszyć, ale ucywilizowała tak, że miło było na nie spojrzeć; młodość tylko jeszcze je zbyt żywym krasiła kolorytem.
Słowo się jeszcze z ust zmięszanej pani Achingerowej dobyć nie mogło, za to uśmiechała się twarz temi dwoma dołkami, oczy przymrużone lśniły, a lekkie drżenie oblicza zdradzał przestrach, który ją ogarniał. Stała tak w niepewności, gdy mąż wesół i więcej na ten raz pobłażający, odezwał się:
— Już to moja panno trzeba zrzucić pychę z serca i samej się wziąć do roboty.
Na kominie palił się ogień wesoły, rynka do bigosu była przygotowana, trzeba było widzieć, z jakim pośpiechem rzuciła się Rózia do podróżnej kuchni.
— Siadaj panie stolniku mam tu wódkę gdańską podróżną, napijemy się aby skrócić chwilę oczekiwania; a nim zakąsim twardem jajem, które jest też w pogotowiu, nadejdzie pora na bis repetita, moja Rózia się uwinie z przekąską, nie prawda? — rzekł zwracając się do żony.
— O! nie zabawię? — odpowiedziała głosem nieco drżącym — tylko zawołam aby mi podali czego braknie, a zrobię w momencie.
Chłopak zjawił się w progu, wnet posłano po materjał żądany, a w rynce już się bigos przysmażał.
Stolnik czując jego zapaszek mile się rozchodzący po izbie, aż się uśmiechnął; był dobrze głodny.
— Bigosu to nie ma na świecie jak podróżny, — rzekł. — „Kto chce dobry jeść musi z sobą wieść,“ mówi przysłowie; dopiero gdy się przetrawi drogą i przysmaży, jest bigos jak należy.
— To prawda — potwierdził Achinger śmiejąc się.
Oba oczy mieli zwrócone ku kominowi, przy którym gosposia się krzątała tak żwawo a tak jakoś zręcznie, że Achinger sam się jej zdumiewał, choć nieco niespokojny, aby na szlachecką żonę nie nazbyt się wydawała z umiejętnością kucharki. Ale położenie było wyjątkowe.
Wszczęła się rozmowa o cenie wołów, o wschodach oziminy, o prawdopodobnej ostrej zimie zapowiadającej się wcześnie, i ani się spostrzegli, gdy bigos był już na stole, a powtórzenie gdańskiej wódki stało się koniecznem.
— Moja dobrodziejko siadajże z nami, to nam będzie weselej pożywać twe dary — zawołał stolnik. — Najlepsza to przyprawa do jedzenia miła twarzyczka u stołu.
— Jeszcze państwu służyć nie mogę — odpowiedziała Rózia — dopiero gdy moja druga potrawa na stół przyjdzie; spaliła by mi się, gdybym jej nie pilnowała, jedzcie państwo.
Szczerze się oba zabrali do półmiska, i byliby rychło pokonali, gdyby im nie przerwała biesiady niespodzianka.
Żeliga, który był został w Barcinie, w godzin parę po wyjeździe stolnika postrzegł się, że mu kroniki jakiejś zabrakło, którą przed parą dniami odesłał XX. bazyljanom, a że dzień jarmarku ludzi rozpędził, pojechał do Chełma, spodziewając się ze stolnikiem tam spotkać i z nim razem powrócić.
Przybywszy do Szmula, gdy spytał o Barcińskiego, chłopiec mu drzwi izby, w której właśnie do bigosu się zabierano, otworzył, i w progu jak niespodziany ów wilk z za płota gdy o nim była mowa, ukazał się zdumionym oczom Achingera pan kasztelan.
Oniemiał nieborak kuternoga, a stolnik przytomny pochwycił zręcznie za uszy, zerwał się ze stołka i pobiegł naprzeciw przyjaciela.
— Kasztelanie! — zawołał, drugim kieliszkiem gdańskiej wódki ośmielony — nigdy bardziej nie mogłeś w porę przybyć. Choć się zdumiewam, podziwiam rozum trafu, który cię tu zesłał. A tożeśmy tylko co o was z panem Achingerem mówili, bo miły sąsiad frasował się, żeście sobie jeszcze dłoni nie podali, że żal do niego w sercu chowasz. Jam ręczył, że nie, nieprawdaż?
— Co za żal? — zawołał podchodząc kasztelan i rozglądając się ciekawie, nie ma między nami nic, prócz wspomnienia dawnej znajomości. Witam was panie sąsiedzie, mówię sąsiedzie, bom ja w Barcinie parafię zasiedział, objadając tych nieszczęśliwych Barcińskich moich.
Achinger ściskając podaną dłoń, zrobił się maleńkim, pokornym, a ze śmiechu, do którego się zmuszał, podszytego strachem, stał się poczwarnie brzydkim. Prawdę rzekłszy nigdy pięknym nie był, ale chwilami udawało mu się być okropnym.
Szczęściem osobliwszem jajecznica smażąca się w kominie uratowaną została, gdyż pani Achingerowa na widok nowego przybylca, o którym tyle słyszała, którego była niesłychanie ciekawą, straciła prawie przytomność; a tu gdy się chciała skryć przed nim w kątek, mąż ją właśnie na środek wyjść i ukłonić się przymusił.
Spojrzał na ten kwiatek różowy Żeliga, i z wdzięku jego prawie się musiał uśmiechnąć, tak dziwnie zakłopotanej było do twarzy. Gdyby był nawet nie wiedział kasztelan o pochodzeniu Achingerowej, może by się go był domyślił; coś w niej mimo właściwego wdzięku było silniejszego, żywszego, bujniejszego nad krew szlachecką, można by rzec i dzikszego i szczerszego razem. Pomimo że się młoda jejmość hamowała jak mogła, aby się nazbyt wieśniaczką nie wydawać, znać było naturę pierwotną, przywykłą do objawiania w inny sposób, raźniej, otwarciej, szczerzej.
— A to moja żonka! rzekł przedstawiając ją kuternoga i z podełba spoglądając zaraz, jakie też zrobi wrażenie na kasztelanie.
Pani Achingerowa, która wiele słyszała o Żelidze, aż widocznie była wzruszoną, spojrzała nań z uwielbieniem, a Żeliga niemal osłupiał, widocznie był olśniony niepospolitą jej pięknością i wdziękiem dusznym, który z niej promieniał.
To zapoznanie trwało mgnienie oka, ale djabeł, djabeł, który nie spi sprawił, że kuternoga postrzegł wrażenie, jakie na sobie uczynili wzajemnie i rzekł w duchu:
— Ażeby też stary zaszłapał, ot to bym go dopiero pociągnął.
Ta obrzydliwa myśl, jak pocisk w ranie, utkwiła w głowie Achingera.
Kasztelan niemal zmięszany, po grzecznem przywitaniu, nie wiedząc co począć dalej, chciał się wycofać, czując że wpadł niepotrzebnie na przyjęcie i mógł przyczynić kłopotu. Stał mrugając na stolnika, ale stolnik od bigosu nie miał się ochoty oderwać, a kuternoga nie rad był opuścić zręczności wciąż sobie powtarzając w duchu: A! żeby go zdurzyć potrafiła!
— Ani śmiem ani bym się ważył pana kasztelana prosić na szlachecką i do tego podróżną przekąskę — odezwał się Achinger nabrawszy odwagi od złej myśli, która go opanowała, — ale oto mi stolnik uczynił tę łaskę, że ubogiem śniadaniem nie pogardził, gdybyś j. w. pan...
— Będzie nas tu już za wiele pono niespodziewanych gęb — odparł Żeliga.
— O to się proszę nie troszczyć, — to moja rzecz — zawołał Achinger uszczęśliwiony — bigosu wzięliśmy zapas nie zły, a z jajecznicą stanowiącą drugie danie, moja jejmość musi sobie dać radę.
Kasztelan się zawahał, ale szlachcicowi odmówić, nie zasiąść i nie przełamać z nim chleba kawałek, to śmiertelna obraza, tem bardziej że dawna waśń byłaby odmowę uczyniła jeszcze więcej znaczącą.
— Boję się, żeby jejmość dobrodziejka nie gniewała się na mnie — rzekł Żeliga — bo to zawsze cały kłopot przyjęcia spada na gospodynię.
— Ale proszę kasztelana — odezwała się żywo z wdzięcznym uśmiechem pani Achingerowa — ja sobie radę dam, i miło mi będzie że się to na coś przyda; niech p. kasztelan siada... ja wrócę do kominka...
— Zgoda na śniadanie — rzekł Żeliga, — ale mam jeden warunek moja mościa dobrodziejko, i od tego nie odstąpię.
— O warunki proszę mówić z moim mężem — szepnęła Rózia.
— Warunek ten, że jejmość dobrodziejka siędziesz zaraz z nami, a ja zgotuję jajecznicę sam po węgiersku.
Achinger aż ręce załamał, kasztelan żeby jajecznicę smarzył... o tem jeszcze jak żyw nie słyszał, nie wiedział nawet czy ma wierzyć uszom swoim.
— Ale, panie kasztelanie.....
— Nie ma ale, albo mi zaufacie do tyla, że mi oddacie kuchnię, a ręczę że was nie potrzebuję, albo nie siadam do stołu.
— Do węgierskiej jajecznicy — przerwał stolnik — czegoś braknie.
— To moja rzecz — rzekł Żeliga.
— Panie kasztelanie — ośmielając się odezwała piękna pani Achingerowa, chociaż ze wstydu i ze wzruszenia i od ognia stała cała w płomieniach jak wiśnia różowa, — na wszystko zgoda, ale ja w takim razie kuchtą będę, i muszę się choć nauczyć jajecznicy po węgiersku.
Stolnik począł się śmiać, Achinger był uszczęśliwiony.
Już dłużej nie sprzeczając się i przyjmując spółkę pięknej pani, Żeliga rzucił czapkę i futro w którem wszedł, zatoczył rękawy i klasnął w ręce na progu. Zjawił się żydek faktor, który za nim zawsze w ślad chodził, bo choć nic nie robił, dostawał zawsze coś odczepnego.
— Słuchaj Moszku — zawołał Żeliga — na jednej nodze, ale rozumiesz na jednej nodze biegnij mi do księdza Onufrego do klasztoru i proś go, aby dla mnie przysłał natychmiast tej bryndzy węgierskiej, którą ma odemnie, — no tak sporo, jak na cztery, pięć osób, obwinąć ją czysto i żywo!
Żydek zastrzągł mimo zapowiedzi, że miał iść na jednej nodze, nie zrozumiał bryndzy... musiano mu ją wytłumaczyć, dopiero się ruszył.
Rozmowa najprozaiczniej w świecie poczęła się od jajecznicy i różnych sposobów robienia jej, co należało dodawać, aby była kruchą, jak jej przydać smaku itp. Żeliga rozwinął w tym przedmiocie zadziwiającą erudycję, której pani Achingerowa z poważaniem i podziwieniem nadzwyczajnem słuchała. Achinger bardzo był uszczęśliwiony tem, że jego żona tak bardzo się zajęła kasztelanem a kasztelan nią. Parę razy wmięszał się niefortunnie do rozmowy, ale utknął zaraz i wycofał się aby nie przeszkadzać.
— Nie ma się co dziwować — mówił Żeliga — że ja to znam i wiem; długom się włóczył po świecie sam, bywałem w przygodach różnych, potrzeba było sobie radzić, nieraz zgotować samemu. Zyskało się na tem, że się do wszystkiego zwykło.
Nie będziemy opowiadali jak się węgierska owa jajecznica usmarzyła i zjadła; że była wyborną świadczyło najlepiej to, iż z niej cząstka dla chłopaka nie została, który też rad był skosztować jajecznicy po węgiersku przez senatora zrobionej, bo dotąd innej nad zwykłą z kiełbasą nie jadał. Pani Achingerowa przyznała, że kasztelan przeszedł ją w sztuce kucharskiej, przypiąwszy fartuszek krzątała się koło niego uśmiechnięta, zajęta nim, ciekawa, a nie kryjąc się wcale z jakąś dziecinną dlań sympatją.
Po przekąsce, gawędce, stolnik i Żeliga pożegnali gościnnego Achingera i piękną gosposię. Kuternoga szczęśliwym był, że się przejednał i uspokoił, a może nad niego szczęśliwszą była Rózia, której się kasztelan bardzo a bardzo podobał. Swoboda i grzeczność jego obejścia, niewymuszoność, szczerość, chwyciły ją za serce. Taki wielki pan dla niej prostej chłopki, tak był miłym i serdecznym... tego pojąć nie mogła. Pamiętała, że nie z wszystką drobną szlachtą równie jej było łatwo i swobodnie, i wdzięczną musiała być za to.
— Teraz — rzekł Achinger w drodze do domu spowiadając się przed żoną jak był nie zwykł nigdy — teraz kiedy już spokojny jestem o kasztelana, i do Barcińskich mogę ciebie zawieźć i zbliżyć się do senatora. Ponieważ się przegniewał i urazy nie pamięta, łatwo z nim można zawiązać stosunek... To też Barciński z jego łaski dostał Św. Stanisława, do licha czemuż bym znowu i ja nie miał coś sobie wyrobić, czy tytulik, czy orderzynę? Stare to przysłowie szlacheckie, trzymać się pańskiej klamki, i nie głupie. O to tylko idzie, czem się mu przypodobać i zasłużyć, ale to pomyślawszy się znajdzie. — I dodał parę razy półgłosem: żebyś to ty miała rozum!
Naturalnie jejmość na to nic nie odpowiedziała, była bowiem przywykła słuchać, potakiwać, ale nie wolno jej było odpowiadać, rozumować i pytać. Pomyślała tylko w duchu, że nowi ludzie, to zawsze rozrywka jakaś... a w domu było tak nudno! tak ciężko biednej kobiecie.
Cała wieś jej zazdrościła niesłychanego szczęścia, ale kto by w serce jej zajrzał, podpatrzył łzy ukrywane, odgadł tęsknicę, ten by użalił się nad istotą, która szczęścia na ziemi dotąd nie znała i była milczącą ofiarą.
Długo bardzo kuternodze, mimo jego starożytnej prozapii i wcale nie złego majątku, nie wiodło się w konkurach, gdzie się posunął tylko, częstowano go czarną polewką, lub inny brał mu z pod nosa upatrzoną pannę.
Z latami Achinger coraz pod skromniejsze schodził strzechy, coraz do uboższych zalecał się szlachcianek, tak że ostatnia czynszowego szlachcica była córką; ale i tę mu ekonom ze wsi poblizkiej podchwycił. Naówczas w sercu wzgardzonego zrodziło się pragnienie i powiedział sobie:
— Bierz was licho, ożenię się z chłopką! ale się ożenię.
Rózia była córką wdowy po gospodarzu, we wsi Achingera osiadłym, bardzo majętnym; jedynaczka u matki, pieszczotka ojca, nadzwyczaj ładna, roztropna i żywa, oddawna wpadła była w oko marcowemu kawalerowi, ale jak się tu było odważyć na krok stanowczy, tak niezwyczajny! takiego mający narobić hałasu.
Maciejowa Szyszkowa, matka Rózi, sługiwała niegdyś we dworze, i jak na wieśniaczkę, była wcale wykształconą, a niezmiernie ambitną. Roiła ona zawsze dla córki los świetny, to jest ekonoma lub pisarza, który z czasem mógł wyjść na dzierżawcę a potem... z Bożą pomocą na dziedzica. Ale to były sny i marzenia; to sobie założyła tylko, że córki za pańszczyźnianego chłopa nie wyda; a strzegła jej i wychowała z nadzwyczajną pilnością. Rózia na krok z domu oddalić się sama nie mogła, nie wolno jej było zająć się robotą, na to były dziewki, byli parobcy najęci. Matka sama nauczyła ją czytać, trochę pisać, tkać w krosnach, szyć czerwone wzory na ręcznikach i śpiewać ładne pieśni ludowe; a że Szyszkowa była herod baba, energiczna, z gębą wyparzoną, śmiała i pracowita, jak postanowiła, tak dokonała wychowania córki.
Bywało, gdy razem w świątecznych strojach, na pół miejskich, świeżych, zręcznych, szły do kościoła z matką, wszyscy się im kłaniali jak paniom. Szyszkowa miała naówczas lat nie więcej czterdziestu kilku, była jeszcze dosyć świeża, figurę miała piękną, włos czarny, wzrost słuszny, wyraz twarzy szlachetny, ale razem groźny nieco. Nie jeden młody parobczak byłby się poswatał do samej pani Maciejowej, w której chacie tylko ptasiego mleka brakło, ale ona jednem spojrzeniem od siebie odganiała, a do córki przystępu nie było.
Kumoszki usłużne nieraz jej dawały do zrozumienia, że mogłaby była jeszcze użyć świata póki służą lata, ale Szyszkowa surowo je karciła.
— Dajcie mi z tem spokój — mawiała — jam już moje na świecie miała i odbyła, moja przyszłość to Rózia... Było mi z nieboszczykiem jak w raju, po co mam piekła szukać. Oj! oj! młody mąż to wielkie nieszczęście dla starej baby... dużo łez ją kosztuje, a więcej w tem grzechu i obrazy Bożej, niż szczęścia.
Stręczyli się wdowce i tych puszczała prędzej jeszcze z kwitkiem i śmiechem, aż gdy ludzie się przekonali, że wcale za mąż iść nie myśli, dali jej spokój. Do córki już, znając matkę, nie tak się kto łatwo kusił; rosła Rózia, patrzali na nią, jak w gwiazdę, ale parobczaki sobie wcześnie powiedzieli, że z nich żaden jej nie weźmie; z daleka tylko wzdychali do niej, a w piosenkach, Rózia świeciła jako ideał wioskowy. Była nim ona w istocie, nawet wówczas jeszcze, kiedy sukienek jedwabnych nie nosiła, prześlicznie jej było z długiemi kosami, w białej jak śnieg koszulce, w koralach i szkaplerzu, w fartuszku wzorzystym i trzewikach, które matka zawsze z miasteczka dla niej sprowadzała. Wyglądała jak przebrana panienka i złośliwi ją pannusią wielmożną przezwali.
Pierwszy co się do niej zgłosił był organista dla syna; sam on poszedł do Maciejowej ubrany jak od święta, rachował na wymowę, na dobre syna wychowanie, na trochę talarów w kuferku, ale gdy Szyszkowej przedłożył swe życzenia, potrzęsła głową.
— Mój jegomość, — rzekła — Rózia młoda jeszcze, to jej tam poczekać nie zawadzi, będzie potem na życie silniejsza, a nieuwłaczając wam, cóż to dla niej za los... zostać organiściną, a na starość może księżą gospodynią. Jużbym wolała gospodarskiego syna, to by choć grunt nie upadł i chudoba.
Organista był wymowny, ale Maciejowa uparta, spocił się biedak darmo i wyszedł zły narzekając, ale musiał swoją biedę schować do kieszeni, aby się z niego nie śmiano.
Rozeszło się to jednak po wsi i drugich uczyniło ostrożniejszymi.
Maciejowa była rozumną kobietą i stateczną, ale pamiętała, że się na dworze wychowała, że się otarła o szlachtę, że w młodości, jak mówiono, miała nawet wielką wziętość u swego pana i całem jego gospodarstwem trzęsła... została jej na późniejszy wiek ambicja wielka. Córkę wychowała nie na wieśniaczkę pewnie, a gdyby ją los minął, który się zdarzył, nie łatwo by piękne dziewczę cięższej doli podołało. Rózia była żywa, nad wiek i stan roztropna, choć mimo starań matki i otaczającego dostatku od młodości nieszczęśliwa, jak wszystkie istoty wyrwane z właściwej sfery, a nie mogące sobie wynaleźć innej, w którą by się wcieliły. Dziwne uczucie jej towarzyszyło prawie od kolebki, surowo utrzymywana, zamykana, odstręczana od pracy i powszedniego życia Rózia za niem tęskniła. Dla niej największem szczęściem było wyrwać się cicho do siana, na łan, do krówek i owieczek, zastąpić w czem jedną z dziewcząt, podsłuchać ich śpiewu, i nauczyć się go, przez szczelinę popatrzeć na wiejską zabawę, na którą tylko z matką pójść mogła na chwilę. Serce jej się rwało do tej swobody ubogich rówieśnic, które zgrzane, uznojone, w wiankach z bławatków, ze śpiewami na rumianych ustach powracały z pola. Rózia wybiegała przeciw nim, słuchała śmiechów i pieśni, a potem ze łzami zamykała się w komorze. Lecz tego smutku matka nigdy pojąć nie mogła, nie rozumiała tęsknoty dziecięcia. Ile razy się domyśliła tej skłonności w córce, ganiła ją, usiłując przekonać, że i do tego nie była stworzoną; ale im bardziej wysilała się matka na poprawę Rózi, tem ona serdeczniej przywiązywała się do tego, co dla niej miało urok zakazanego owocu...
Za to w ogródku mogła sobie gospodarzyć Rózia jak chciała: siać rutę, hodować barwinki, słoneczniki, astry, lilje, nogietki; mała jednak z tego była pociecha, nie starczyły jej kwiatki, serce uciekało w pole... Nieraz letniego dnia wstawszy od krosien, gdy się robotnicy w polu przypóźnili, a śpiew wracających dochodził ją zdala, stojąc u przełazu zasłuchała się, zadumała aż do płaczu. Ale niech no by broń Boże te łzy zobaczyła Szyszkowa, Rózia tak była strzeżoną i bojaźliwą, że się nawet w żadne dziecinne miłostki wdać nie mogła, i uczucie to znane jej było tylko z pieśni i obliczone w ten wdzięk jaki nadaje poezja. Byłaby się może zakochała w jakim chłopcu, gdyby który z nich domyślił się tajemnicy, przez jaką serce jej pozyskać było można; wszyscy zbliżali się do niej z uśmiechem na ustach, dla niej kochanek, jak w pieśni, powinien był być zadumanym i smutnym. Żadnego takiego nie spotkała na szczęście.
Maciejowa nie była w bardzo dobrych ze dworem stosunkach, kuternoga znał ją jako babę śmiałą, wygadaną, rezolutną, a że wszyscy ją we wsi szanowali i obawiali się, on też po troszę musiał jej oszczędzać. Rózi, że była strzeżoną pilnie, prawie nie widział p. Achinger. Dorosła do ośmnastu lat niepostrzeżona, gdy raz powracając z matką z kościoła napotkał. Uderzyła go jej niezwyczajna piękność i szykowność. Pierwsze myśli złe być musiały; ale gdy się dobrze o Maciejowę gumiennego rozpytał, wyrzekł się ich raz na zawsze.
Twarzyczka Rózi go prześladowała ciągle, niepokoił się, walczył z sobą, nareszcie jednego wieczora powracając z pola pod pozorem kubka wody wstąpił do chaty. Wyniosła sama mu pani Szyszkowa ową żądaną wodę i to w szklance na misce na próg, ale tu poczęła się rozmowa gospodarska od słowa do słowa, dziedzic jakoś sam nie wiedząc jak, wszedł do chaty. Nie powstydziła się zamożna wdowa swego mieszkania, rada była pochwalić z niem, wyglądało w istocie całe obwieszone obrazkami, wieńcami, bardzo schludnie i zamożnie. Przy krosnach siedziała Rózia, której kazano pana w rękę pocałować i wyjść do alkierza.
Rozmowa trwała z pół godziny, dziewczę się już więcej nie pokazało. Maciejowa rada była odwiedzinom, wygadała się z całym swym rozumem, znajomością świata, dworów, odprowadziła pana za wrota aż, i choć to jej dumę połechtało, żadna jeszcze myśl nie przyszła.
Achinger też się wahał bardzo, lecz po tygodniu namysłu i walki, z postanowieniem stałem zaszedł już wieczorem powtórnie do Maciejowej.
Tknęły ją te drugie pańskie odwiedziny. Rózia była w ogródku.
Maciejowa po wiejsku, nie długo czekając, natychmiast wypowiedziała co jej na serce padło.
— Bardzom ja panu wielmożnemu rada, że moją ubogą chatę nawiedzić raczycie — odezwała się dworka stara na samym wstępie — ale... ale...
Tu mu się pochyliła do kolan.
— Tyś pan nasz i ojciec, nie rób że nam wstydu i szkody?
— Albo co? — obruszył się pan Achinger.
— Jakże bo wy pomyśleć o tem nie chcecie, że wyście nie starzy, a u mnie dziecko w domu... Ludzie wezmą na języki, choćby nie było za co, i los jej znieważycie...
Achinger siadł za stołem i podparł się na ręku.
— Siadaj no moja Maciejowa — rzekł po chwili — pogadajmy rozumnie.
— Ojcze dobrodzieju, nie ma o czem mówić, — zawołała kobieta — gdyby mi tu król sam przyszedł do dziewczyny się zalecać, to bym mu powiedziała: omyliłeś się najjaśniejszy panie, nie tędy droga przez kościół...
Achinger się trochę pogniewał.
— Zapominasz moja Maciejowa — zawołał — że ja to pan, a gdybym był zły i chciał złego, to czyż nie mam siły...
— Macie ją, macie — zawołała kobieta — ale myślicie, że ja też jej nie mam. — Podparła się w boki. — Jest i Bóg i król i ksiądz nad nami, ja was szanuję, ale bym sobie krzywdy też zrobić nie dała.
— Któż ci u licha powiedział, że ja o tem myślę, — krzyknął dziedzic stukając pięścią o stół. — Jeszcześ nie wysłuchała, a już puściłaś język...
— Darujcie i przebaczcie kobiecie — poczęła Szyszkowa — jam wdowa, jednę mam moją gołąbkę, jednę pociechę, dla niej życie gotowam postradać. Ej! mój panie! byłam ci i ja młodą, bywałam po dworach, żyłam, odpłakałam nie jedno; dał Bóg córkę, wiem jak jej strzedz i czego jej życzyć!
— Moja Maciejowa, dajże mi też choć przemówić.
— Paneczku, gdybyście złotem pluli, na nic się to nie zda. Drugi raz do dwóch tygodni jesteście u mnie w chacie, myślicie to, że już z tego nie uplotą ludzie czarnej przędzy na moją żałobę.
— Siadaj Maciejowa i słuchaj raz jeszcze — odezwał się Achinger.
Stara ruszyła ramionami.
— No, panie wielmożny, chcecie to posłucham, toć ja wasza poddanka, choć i ja za młodu rozkazywałam... — westchnęła.
— Jam ci tu nie myślał wstydu przynieść — rzekł przychodząc do słowa dziedzic, — ale z innym poczciwszym zamiarem. Ot co ci powiem moja Maciejowa, nie jestem już pierwszej młodości, ale jeszczem też nie stary, znudziło mi się życie samopasne; do szlachty nie mam szczęścia, a z poczciwą dziewczyną chciałbym się ta jeszcze ożenić. Cóżbyście powiedzieli, gdybym ja się tak po bożemu na męża do waszej córki swatał... ha?
Jakkolwiek Maciejowa wysoko patrzała, nigdy może oko jej tak znowu daleko nie zaszło, stanęła jak osłupiała, zdało jej się, że się jak mówią przesłyszała.
Achinger widząc milczącą powtórzył.
— No cobyś powiedziała, gdybym ja się z twoją Rózią myślał ożenić?
Stara byłaby mu do nóg padła z radości, tak jej szczęście to zawróciło nagle głowę, ale się jakoś wstrzymała od tej oznaki.
— Ale czyż to być może? — spytała po cichu.
— Ot tak, na złość tej szlachcie paskudnej, chcę się ożenić i ożenię się z chłopką. Córka mi się wasza podobała, jeśli nie ma narzeczonego i kochanka, no, krótko mówiąc Maciejowa, żenię się.
— Już za to przysiądz mogę, że jej w głowie kochanek nie postał, toć to jeszcze dziecko. Chowałam ją jak oka w głowie strzegąc, a komu się to dostanie, ten już musi być z nią szczęśliwy, bo pewnie żadne choćby pańskie i szlachetne dziecko, lepiej być wypieszczone nie mogło! I to mogę powiedzieć, że tyle umie, iż nie powstydzi we dworze siąść, a główka, panie wielmożny, a rozumek! czyta w książce, czyta z pisanego, napisze lepiej niż stary organista.
Byłaby śpiewała te pochwały do nieskończoności, gdyby niecierpliwy Achinger jej nie przerwał.
— Ale ja nie chcę ją uczynić nieszczęśliwą, ani przymuszać, ani patrzeć na łzy, ani obojgu nieszczęścia przysporzyć... pierwsza rzecz, że ona musi na to pozwolić sama.
— Cyt że... cicho, — oglądając się do koła, rzekła matka — to mnie zostawcie, dajcie mi tydzionek czasu, a już się nie frasujcie, ja to sama zrobię. — I pocałowała go w rękę. — Ale słuchaj panie wielmożny — dodała — nie róbcież mnie i jej nieszczęśliwą. Jeżeli macie tę wolę postanowioną, ja pewnie się jej sprzeciwiać nie będę, bo wiem że dziecko tego szczęścia warte; ale jeśli byście się mieli rozmyśleć i zerwać, a ją słomianą wdową zostawić, żeby potem ludzie się z nas śmieli, a ja dla niej męża przepłacała...
Uklękła stara przed nim ze złożonemi rękami:
— Nie zaczynajcież lepiej niżelibyście zwodzić mieli...
— Byle ona chciała, przysięgam wam, że to moje niezmienne postanowienie — zawołał Achinger. — Słowo się wyrzekło, a słowo szlacheckie święte.
— No, toć wierzę, — odparła znowu całując go w rękę Maciejowa, przez trzy dni jegomościuniu, posłuchajcie mnie, nie zaglądajcie do nas, potem sobie przychodźcie, to ją tu zastaniecie przy mnie, na pogawędę, aby się dziecko oswoiło, a reszta to już moja rzecz; pokryjomu żadnych starań nie róbcie bo...
Na te słowa Rózia weszła niespodzianie, Maciejowa mrugnęła na Achingera, urwała, kazała córce pocałować go w rękę, poczem dziedzic wstał, pożegnał się i wyszedł.
Ale wejrzawszy teraz na dziewczynę, z tą myślą, że ona ma być jego, mało nie oszalał... wydała mu się taką, jaką była w tej chwili, cudnie piękną; porównywał ją z temi dziewczętami o które się starał, wyobrażał sobie jak ją przystroi, jak ona w pańskich sukienkach wyglądać będzie, jak mu jej będą zazdrościć, jak tryumfować będzie, dostawszy ten świeży pączek różany. Żeby jeszcze była szlachcianką, no! ale na to już nie ma rady!
Tak go nieboraka, gdy do domu powrócił, język świerzbiał, iż przed gumiennym zaufanym doradcą, z kluczami wieczorem przybywającym po dyspozycję, nie wytrwał, i wypaplał się zaraz.
Gumienny ów była to już kapotowa figura, pół szlachcica, wyga stary, a miał Julkę córeczkę nieszpetną, którą sobie dawno w myśli z panem był poswatał; niezmiernie go to zmięszało, gdy się pan począł z Rózią chwalić.
— Ej, wielmożny panie — rzekł — jak tam wola pańska, ale choć Maciejowa teraz porządna kobieta, nic powiedzieć nie można, przecież o jej młodości różnie tam ludzie gadali, a nie daleko pada jabłko od jabłoni. Piękne to cacko, ale tem ci gorzej, a pieszczone, a wyrachowane...
Nie przekonał tem Achingera gumienny, ale po wsi rozpaplał niepotrzebnie, a kując żelazo, córkę niby dla pomocy klucznicy, wystroiwszy podesłał do dworu. Julce daleko było do Rózi, Achinger na nią ani spojrzał. Wieczorem Maciejowa przybiegła po cichu z żalem do pana, że rzecz rozniosła się, że córka przed czasem dowiedziała się, i prosiła, żeby przez tydzień noga jego w chacie nie postała. Domyślił się Achinger kto mu tej kaszy nawarzył, zamilkł, nie wypędzał natrętnej Julki ze dworu, nawet się i ludziom i klucznicy zdawało, że na nią począł patrzeć dosyć względnem okiem, ale nadzieje zawiodły. W tydzień przyszła dać znać Maciejowa przygotowana i że dziedzic przyjść może. Achinger poleciał. Znalazł ją, przy krosienkach dość wesołą, śmiejącą się i choć nieśmiałą, ale swobodnego umysłu. Nie zważając na matkę począł się przysiadać, mówić, nawrócił rozmowę jak było potrzeba, obudził miłość własną, a za trzecią bytnością zaręczynne pierścionki zamieniono przy proboszczu bez głośnego płaczu. Gruchnęła też po sąsiedztwie wieść jak piorun, że Achinger się żeni z chłopką, ale on się wcale tego nie wypierał. Gdy przyszło do ślubu jechać, kościół był pełniuteńki, ludzie aż się dusili: wieśniacy, szlachta, ciekawych tłumy. Szlachcic umyślnie ten raz pozwolił się narzeczonej przybrać po chłopsku, sam wdział paradny strój i spinkę i guzy z drogich kamieni i pas złotolity, a wystąpił poszóstno — znaj pana — była i kareta. Maciejowa, która córce towarzyszyła, wydobyła z kufra węzełek i nie pożałowała sto talarów dać za swoje ubranie, a dęła się jak wojewodzina.
Do oryginalności tego wesela należało, że drużkami były dziewczęta wiejskie, a drużbami Achingera dwóch szlachty, ubogich prawda ale herbownych. Ale z kościoła do dworu na wesele mało kto pojechał prócz czynszowych, a z kobiet ledwie kilka; ze wsi były tylko drużki i Maciejowa.
Sprowadzono jednak skrzypki i tany miały się rozpocząć, gdy nagle zaczęto krzyczeć: „gore!“ W istocie palił się dwór od węgła podłożony, szczęściem, że wcześnie pożar postrzeżono i ugaszono go zaraz, ale to zmięszało wesele, popłoch rzuciło i dużo zajęło czasu, tak że po wieczerzy już się wszyscy rozjechali.
Chodziły głuche wieści, jakoby owa Julka, która z niewiadomych powodów miała się za zdradzoną, ogień ten podłożyła. W kilka dni też gumienny się gdzieś z całą rodziną cichaczem wyprowadził.
Tak się rozpoczął żywot małżonki Achingera. Maciejowa wcześnie sobie wymówiła, że przy córce mieszkać będzie, a do gości nie wyjdzie; wyniosła się więc do dworu, i jej był winien mąż, iż piękna Rózia pogodziła się ze swym losem, który nie był w istocie do zazdrości.
Maciejowa była niewiasta wytrawna i rozsądna. Nieszczęściem nie była nieśmiertelną, a lubiła węgorze, po którym napiwszy się wody, dostała gorączki i umarła. Rózię ledwie oderwano od jej ciała, tak srogim żalem była zdjętą; czuła ona, że bez matki sierotą samą biedną będzie na świecie. Achinger sprawił pogrzeb wspaniały, gromady ze wszystkich wsi sąsiednich zeszły się na stypę... ale od tych dni żałoby i w życiu i w domu małżeństwo wielce się zmieniło. Małżonek trochę się lękał matki, szanował ją mimowolnie, słuchał chętnie, córka też miała w niej doradcę i przyjaciela: dopiero po śmierci Maciejowej okazało się, jak ona była potrzebną na świecie.
Rózia posmutniała, tęsknota jakaś chmurna, dziwna owładła nią, całe dnie siadywała w oknie słuchając pieśni wiejskich, gwaru wioski. Mąż znajdywał ją często płaczącą, chciał ją wprowadzić w szlacheckie towarzystwo, ale tu ją i jego karmiono tak gorzko, że wytrwać nie mogli. Nie miała więc Rózia nikogo, a że Achinger nie był zabawny, zgryźliwy, nudziarz i gdera, życie się wlokło ciężko, łzami oblewane.
Nie kłócili się, bo Rózia na to nie miała odwagi, wolała się wypłakać, ale mąż za łzy gderał, za wesele łajał, nic mu się nie podobało; spokoju nie dał, musztrował, często słowem nierozważnem obraził: był nieznośny. Żona jedyny ratunek widziała w milczeniu, tak ją nauczyła matka, nie odpowiadała nic, a pokora ta zamiast rozbroić jątrzyła dziwaka; wkrótce te potoki słów, które na nieszczęśliwą wylewał ofiarę, jak po skale zaczęły spływać po odrętwiałej kobiecie. Myślą, sercem, tęsknotą uciekała od tego cierpienia, broniąc mu się obojętnością rozpaczliwą. Mąż krzyczał, milczała; gniewał się, uśmiechała; groził, nie uważała; ale koniec końcem musiały się tą walką niecierpliwą siły jej wyczerpać. Od niemożliwego życia zewnętrznego, Rózia schroniła się w głąb duszy, zamykała się z krosienkami w pokoiku i tam albo płakała, albo śpiewała tęskno, albo dumała tak, że czasem ją zszedł Achinger i musiał po grubijańsku huknąć nad uchem, aby ją z tego snu na jawie przebudzić.
I w tem skorzystała z nauk matki pani Achingerowa, że jakkolwiek źle jej było w domu, starała się ukrywać cierpienie, aby się obcym ludziom nie podawać na szyderstwo. Przy gościach była prawie wesołą, a łez jej nikt nie widział, nawet dziewczynka służąca.
Z tęsknotą w początkach nieokreśloną, bezcelną, później połączyło się przypomnienie lat młodych, tęsknot dawnych do wiejskiego, chłopskiego prostego żywota. Teraz się jej wydawało jeszcze w kraśniejszych barwach, po spróbowaniu innego.
Ale mąż jak najsurowiej zakazał był raz na zawsze wszelkich zwrotów do tej przeszłości, nie wolno było chodzić w sukience dawnej, ani pobiedz w pole, ani nawet własnemi rękami coś zrobić w ogródku, musiała być panią! zawsze panią...
Obrzydło jej to państwo ciężkie jak kajdany, a gdy w czasie dożynek zdejmowała wieniec z głowy dziewczęcia, serce jej biło do szarych koszul, do sukmanek ciemnych, jak do szczęścia marzonego. Czasem zamknąwszy się na klucz, wdziewała strój swój młody, który głęboko schowany był na dnie kufra, i przeglądając się w zwierciedle płakała.
Ta odzież była jej skarbem, najdroższą z pamiątek, najmilszą zabawą, ale najstraszniejszą z tajemnic... Gdyby się mąż domyślił, dowiedział się o sukmance i fartuszku, o koralach i trzewikach, byłby je pewnie był popalił. To też zamknięte to było jak najdroższa materya, a ukryte na samym spodzie.
Kiedy los z sobą skuje takich istot dwoje, nie stworzonych dla siebie, a zbliżonych na to tylko, aby wzajemną żarły się męczarnią, jeśli fatalność jeszcze je osamotni, odsunie od ludzi, rzuci wśród życia próżniaczego na przeżuwanie wszystkich godzin z jedną przyprawą trucizny... albo ten łańcuch, co łączy nieszczęśliwych, zerwać się musi, lub skóra którą ociera stwardzieje jak żelazo.
Łatwo jest przecierpieć burzę gwałtowną kilku godzin, ale przenikającą słotę kilku miesięcy, lat kilku pod ołowianem niebem, na którem nigdy nie widać słońca? Rózia w odrętwieniu swem miała oręż dany jej przez Opatrzność przeciwko cierpieniu, wychodząc uzbrajała się w niezmożony chłód i odwagę, traciła czucie, myśl, prawie przytomność, a dopiero w chwili spoczynku i samotności rozmarzały jej łzy i płynęły swobodnie; nikt ich nie widział, Bóg liczył.
Pojąć łatwo jej życie, w które nawet żadna namiętność nie wrzuciła ognia, coby zakłócił je, ale pożreć mógł prędzej.
Śpiewała, gdy jej nikt nie słuchał, o miłym, słowami wiejskich dziewcząt, ale ten mileńki był dla niej z mgły i chmur postacią. Wyobrażała go sobie różnie: raz rycerzem jasnowłosym, to znów rólnikiem spokojnym, to poważnym, łagodnym, rozumnym, a umiejącym kochać i upieścić mężczyzną.
Wśród tych długich chwil, które jej zostawały wolnemi od obowiązków, zresztą bardzo nie ciężkich na pozór, choć dręczących w istocie, posłużyła jej wiele umiejętność czytania, którą winna była matce. Było to więcej jedną po niej pamiątką. Z początku nie wiedziała nawet, że inna książka istnieć mogła nad tę, na której się do Boga modlono; przypadek dał jej w ręce kilka innych. A stało się to wcale w niespodziany sposób.
W sąsiedztwie pana Achingera i Barcińskich była majętność pańska, Chwalewo, od bardzo dawna opuszczona i chodząca z rąk do rąk dzierżawców. Dziedzic mieszkał w Warszawie i żył na bardzo wielkim świecie, nosił on imię sławne, ale go nie bardzo szanował.
Znano go naówczas w koronie całej i za granicą pod nazwiskiem Krajczyca, gdyż ojciec jego piastował urząd krajczego koronnego czy litewskiego; syn zaś wcale ani do dworu, ani do służby krajowej się nie kwapił, i innego tytułu nie miał. Jedynak u ojca, wychowany na pół po francuzku, pan znacznej fortuny i pięknego imienia. Krajczyc wiedział tylko jedno z dziecinnych lat: że przyszedł na świat aby używał. Wiedział i o tem, iż były inne klasy ludzi, stworzone do pracy, do nędzy, do upokorzenia, jak woły do orania, a konie do noszenia jeźdźców; ale jego posłannictwo ograniczało się do tego, by być miłym, łagodnym, szczęśliwym i bogatym. To mu już Pan Bóg w kolebce przyrzekł i powinien był dotrzymać, nie było mowy... Z tem przekonaniem idzie się lekko po świecie, z zupełnem bezpieczeństwem; że się człowiekowi nic stać nie może... nie troszczy się o grosz, o popełnione głupstwa, o szwanki na sławie, do Pana Boga należy to naprawiać i dostarczyć, co fantazje pańskie wymagać mogą. Krajczyc też zrozumiał zadanie swego życia wybornie i używał go wspaniale.
Ale zdaje się, że w rachunkach opatrzności zaszły jakieś omyłki; fortuna poczynała niedopisywać, humor się popsuł, zawód doznany przykro się czuć dawał... Krajczyc czuł się nadewszystko obrażonym tą niesłownością losu, który przecie powinien się by znać na swoich obowiązkach.
Ale nie mógł znowu dla takich bzdurstw wstrzymywać tryumfalnego pochodu; nadrujnowany, robił długi śmiało i szedł dalej. Miał obrachowanych w najgorszym razie siedm ogromnych sukcesyj do wzięcia. Żył więc godnie, jak panu takiego imienia przystało.
Za młodu pokwapił się był ożenić, ale w półtora roku się rozwiódł: pierwsza żona jego wyszła w trzy miesiące za mąż i potem już tylko parę razy się rozwodziła; Krajczyc więcej się nie żenił. Miał tej pierwszej próby dosyć. Tak mu zeszło do lat czterdziestu kilku w swobodnej lataninie po kwiatach... Ale starsze motyle łatwo się złapać dają; dziwnym trafem rozwódka i wdowa, osoba dojrzała, choć przy swiecach wyglądała na młodziuchną, tak usidłała Krajczyca, że się z nią ożenił. A że pani ta i z pochodzenia i z powszechnej opinii, i z fortuny wątpliwej, nie zdawała się rodzinie Krajczyca stosowną dla niego partyą, wszyscy się od niego odsunęli, on z gniewu postanowił jak Achilles zamknąć się w namiocie, wyjechać na wieś. Nagle kazano stary dwór zrestaurować, i Krajczyc z żoną przybył w zapadłe okolice Chełma.
Krajczycowa była wychowanką wieku XVIII, w ściślejszem znaczeniu tego wyrazu, samo się więc przez się rozumie, że wszystkie ideały stanu natury, niewinności błogiej, złotego wieku pastuszego, gdy piękne panie, mając u stóp ufryzowanego pasterza w złocistych falbanach, gnały na paszę baranki różowemi wstążeczkami pozaplatane, były najulubieńsze Krajczycowej.
Proszęż sobie wyobrazić, gdy znudzona posłyszała o prześlicznej chłopce zaślubionej przez Achingera i wziętej z tego stanu natury... co się z nią dziać musiało, dopóki jej nie poznała! Heloiza (było to imię pani) postanowiwszy sobie, dla rozrywki wśród wielkiej samotności, czynić studja nad kobietą ze stanu natury, jej sercem i uczuciami, tak się do tego wzięła zręcznie, że zapoznała się z Achingerami i wciągnęła Rózię do siebie. Ale w bardzo prędkim czasie zrodził się niesmak i obawa. Krajczyc bowiem zobaczywszy panią Achingerowę, dawnym swym obyczajem śmiertelnie się w niej rozkochał. Starał się ukryć przed żoną ten kaprys, jak go nazywał, ale oczy kobiety są w takim razie nieomylne. Heloiza się ulękła; bliższe jednak poznanie bohaterki natchnęło ją odwagą, przekonała się bowiem, że Rózia nie jest wcale zalotną, i nie ma najmniejszej ochoty żeglowania po fleure du tendre.
Do studjów pani Krajczycowej należało i to, jakie wrażenie na istocie świeżej uczynią książki rozbudzające myśli i uczucia dla niej nieznane. Nie było wprawdzie polskich pod ręką, ale napisano do Warszawy, przywieziono nieco nowości. Heloiza spodziewała się ogromnego wrażenia; w istocie ciekawość wieśniaczki wyrównywała oczekiwaniom, ale sąd jej o dziełach zawiódł zupełnie. To co czytała wydało się jej niedorzecznem; przy całem poszanowaniu, jakie miała dla drukowanego słowa, do którego wdrożyły ją książki pobożne, Rózia krytykowała pisarzy w sposób tak niespodziany, naiwny, dziwny, iż Krajczycowa często sile umysłu tego świeżego wydziwić się nie mogła.
Chciwa czytania Rózia znajdowała w niem nadzwyczajną przyjemność, chwile upływały prędzej, dzień schodził niepostrzeżenie, a dla biednej męczennicy już i to było dobrodziejstwem. Ale książki, w większej części tłumaczenia romansów, dramata, poezje, oddziaływały na wrażliwą duszę kobiety, ukazały jej światy i ludzi niebywałych, uczucia nieznane, namiętności gwałtowne, pragnienia nienasycone, jakieś kraje ducha, o których dotąd nie miała pojęcia. W główce jej mąciło się, czuła w tem fałsz zmięszany z prawdą, coś, co wysnute było z rzeczywistości, i jakąś ludzką fałszywą robotę, która tkała z nici życia płótno fantastycznych wzorów.
Z tej znajomości z sąsiadką, która jakoś wprędce odjechała za granicę, potem wróciła znowu do Chwalewa, Rózia skorzystała wiele, poczuła się silniejszą, pewniejszą siebie, zbrojną do walki, której tylko bierny opór przeciwstawiła.
Achingerowi pochlebiały stosunki z Krajczycem i miłem było to książkowe żony zajęcie, rad był że się uczyła, zajmowała i kształciła, nie domyślał się wcale, jak rozwinięcie tego umysłu i serca wpływało na poniżenie jego w oczach żony.
W rozmarzonej główce i pustem sercu kobiecem, jakże się nie miała zrodzić chętka doznania tego uczucia, o którem nieustannie czytała wszędzie, które przepełniało wszystko, a które dotąd było jej obcem... Romanse dowodziły, że małżeństwo wcale nie broniło od miłości, że było przeszkodą dodającą uroku; ale piękna Rózia z ideałów cudzych, z ksiąg i serca stworzyła sobie człowieka do kochania takiego, iż do jego miary ludzie widywani codziennie wcale nie dochodzili. Była więc i ona bezpieczną z tej strony, i Achingerowi nie zagrażało najmniejsze niebezpieczeństwo. Po niejakim tylko czasie, gdy czytanie wywarło skutek, poczuł mąż w pięknej Rózi (raczej niż doświadczył) siłę oporu i wyższość taką, iż się zląkł, aby go nie podbiła i nie opanowała.
Całą nadzieją jego było, że czuwaniem, gderaniem i okazywaniem kiedy niekiedy nieograniczonej swej władzy, utrzyma się przy niej.
Ze wszystkiem się człowiek oswaja, można spać we młynie, gdy się w nim mieszkać nawykło; pani Achingerowa znosiła burze i hałasy z rezygnacją prawie wesołą.
Po owem spotkaniu w Chełmie, z którego nadzwyczaj rad był kuternoga, postanowił on korzystać ze zbliżenia, i wedle wyrażonej teorji wejść w ściślejsze z kasztelanem stosunki. Chciał też swoim obyczajem pokazać i jemu i Barcińskim, że choć żona jego była sobie prosta chłopianka, ale główkę miała nie lada, umysł otwarty i potrafiła się znaleźć między ludźmi, jak tylko pierwszą obawę zbliżenia się do nich przemogła.
Pilno mu było do Barcina, zacierał ręce, roił że do siebie zaprosi, jak przyjmie, i usiłował wmówić w nią, aby była nadzwyczaj śmiałą i rezolutną, szczególniej z Żeligą.
Rózię ten świat i człowiek ten nowy dość nęcił. Na pierwszy rzut oka poczuła niezmierną różnicę wartości pomiędzy nim a Krajczycem; domyśliła się potęgi umysłu i serca bardziej, niż je odkrywała w kasztelanie.
Jest to pierwszem znamieniem wyższości człowieka, gdy ma instynkt oszacowania ludzi; są podniebienia, dla których strawa pół zgniła, siano i kwiatki, gałęzie i liście smakują jednakowo; nie umieją one rozróżnić istotnej wyższości od najpospolitszego jej udawania. Rózia miała właśnie ten wielki dar Boży jasnego widzenia w człowieku. Dla każdej innej kobiety w jej położeniu taki Krajczyc zcudzoziemczały, komedjant, byłby się wydał może wyższym nad kasztelana, a przynajmniej świetniejszym daleko; ona od razu oszacowała Żeligę i postawiła go po nad wszystkimi dotąd znanymi ludźmi.
Trzeciego dnia po jarmarku, zaraz z południa, Achinger zapowiedział żonie, aby się w najnowszą suknię przybrała, i kazał konie przygotować do Barcina; spodziewał się, jak zwykle w razach podobnych oporu, trochę łez, ociągania się, zdziwił się nieco znalazłszy dosyć ochotną gotowość. Jejmość nic mu nie odpowiedziawszy skłoniła główką i poszła się ubierać.
Achinger rzekł sobie w duszy:
— To osobliwsza rzecz... gdyby trochę zbałamuciła kasztelana! hm! ja bym dopilnował, że nicby mi się nie stało, a taką rybę grubą złowić w sieci... wcale byłoby nie szpetnie.
Szlachcic był okrutnie zazdrośny, ale położenie było wyjątkowe, a Żeligi się nie lękał jakoś, czując w nim uczciwego człowieka.
Zatarł ręce.
Rózia poszła do swego pokoju, i dumała jak się ubrać; dobyła suknię seledynową, niebieską, turkusową, piaskową, gorge de pigon bardzo ładniuchną, lilja blada z różowem, nakoniec czarną... czarna się jej wydała najprzyzwoitszą. W istocie było jej tak do twarzy w czarnem, że mogła pozawracać głowy nawet na reducie w Warszawie, w Radziwiłłowskim pałacu... Miała przy tem niebieską wstążkę we włosach przy koronkowej czarnej chusteczce, a na szyi i białych ramionach także narzuconą koronkę z niteczek, z których różowe wyglądały palce i wachlarz malowany w kwiaty.
Achinger, którego despotyzm sięgał nawet aż do ubioru żony, w pół godziny opamiętał się, że stroju jej nie podyktował, pobiegł więc do niej i znalazł już wystrojoną przed zwierciadłem. Miał na myśli ową materję seledynową, ale spojrzawszy na Rózię i znalazłszy ją tak uroczyście piękną, oniemiał. Jedną tylko ośmielił się uczynić uwagę, aby balsamkę ze złotym łańcuszkiem wzięła do wachlarza.
Przybyli do państwa Barcińskich w samą porę na kawę; woźnica choć domorosły, zajechał zręcznie, z bata wypalił trzy razy jak należy, w oknie pokazała się głowa pani stolnikowej, a i Barciński wyszedł na ganek. Przyjęcie było uprzejme... pani Marcinowa wprawdzie nie mogła się oswoić z tą myślą, że to była prosta chłopka, szukała w sąsiadce jakichś poszlaków jej pochodzenia, ale zmuszona była wyznać bądź co bądź, iż wieśniaczka ta wcale nie była pospolitą, a w towarzystwie najlepszem chyba jej tylko jednej francuzczyzny brakować mogło. Przyszła i Justysia, która dotąd bawiła przy matce, tylko kasztelan się nie zjawił, siedział jak mól w oficynie. Trochę to rachuby pana Achingera zmięszało, ale był cierpliwy. Wyczekawszy dobrą godzinę, spytał o Żeligę Barcińskiego; podawano właśnie kawę, stolnik poszedł prosić na nią do oficyn. Kasztelan siedział przy Niesieckiego herbarzu...
— Mamy gości — rzekł u progu Barciński, — trzeba się panu rozerwać, prosimy na kawę.
— A któż to tam taki?
— Ale ba, owa śliczna Achingerowa, z którąśmy się poznali w Chełmie na popasie, a powiadam kasztelanowi tak dziś wygląda gdyby róża.
— A mąż przy niej?
— Jak żółty nagniotek — odparł stolnik. — Osobliwsza rzecz jak to się wykształciło, jak nabrało prezentacji, maniery, uwierzyć trudno, że to z prostej chaty przeszło do dworu. Powiadam kasztelanowi ósmy cud świata.
— Stolniku! — śmiejąc się zawołał Żeliga, powiem jejmości.
— Ale ja i sam się przyznam, że admiruję ją... — rzekł Barciński; — rzuć waćpan suchą księgę, a choć patrzyć na żywy twór Boży, nad który o piękniejszy trudno.
— Tak mnie asindziej napastujesz, że się oprzeć nie można — odparł kasztelan zamykając księgę — no idę.
Achinger dostrzegłszy przez okno kroczącego kasztelana, mimowolnie ręce zatarł, szepnął był żonie, żeby go na następny piątek na postny obiad prosiła razem z Barcińskimi; układał sobie, że musi ich wszystkich pobałamucić.
Gdy Żeliga wszedł, zarumieniła się pani Achingerowa, poczuła się daleko mniej śmiałą, ale po krótkiej chwili odwaga wróciła; ma to do siebie jasny umysł i czyste serce, że z niemi wkrótce czuje się człowiek bratersko oswojonym i pociągniętym ich siłą. Ludzie fałszu odpychają tylko i niepokoją, nawet największą sztuką nie mogą obudzić zaufania, a gdy je pozyskają, zostaje zawsze w człowieku obawa niewytłomaczona, która jest przestrogą.
Żeliga wszedł wesół i dobrej myśli, powitał Achingera, uśmiechnął się do Justysi i przysiadł z drugiej strony przy pani Achingerowej.
— Jakżeście tam państwo do domu naówczas dojechali? — zapytał kasztelan, — kawał drogi i nie dobry, nie obawiałaś się pani?
— Ja? — odpowiedziała Rózia rumieniąc się; ja staram się nie lękać niczego, a z wielu strachami jestem od młodu oswojona. Konie mamy spokojne, gościniec do Chełma tak znajomy, że i po nocy nie straszny.
— Myśmy też dobili się do Barcina bez wypadku — dodał kasztelan — choć u nas w porze zimowej nocą, nie zawsze to szczęście spotyka.
— A nasze lasy — dodał Achinger — mają od wieków złą dosyć reputację. Lasy i góry jest to właśnie, czego rozbójnikom potrzeba.
— Z dodatkiem jeszcze jednej rzeczy, rzekł kasztelan — żeby mieli kogo rozbijać, a przyznam się panu, że u nas wędrowców objuczonych złotem po gościńcach nie wielu, na faseczkę bigosu i puzderko z gdańską wódką nie są łakomi.
Poczęto się śmiać.
— Nasz kraj w ogóle nie sprzyja awanturnikom i awanturom — dodał Żeliga — płaski jest, widny, nie ma się gdzie skryć chyba w krzaki, a połowę roku nawet rozbójnik nie wytrzyma w tym klimacie. I życie też i umysły i namiętności nie potemu... W południowych krajach wcale inaczej, próżnowania więcej, na powietrzu łatwiej żyje się choćby rok cały, a umysł nieujęty szaleje i pcha do wybryków.
— Dla tych co swoją tylko ziemię znają, — odezwała się nieśmiało pani Achingerowa, wielce to dziwną jest rzeczą dowiedzieć się, że człowiek, nie wszędzie jest jeden i jednakowy... że tak ogromne są różnice między mieszkańcami krajów i części świata.
— Gdyby to nie było poważną rzeczą o takich przedmiotach rozprawiać, ozwał się kasztelan — dodałbym, że człowiek jest leniwego umysłu pospolicie, a stworzenie Boże, świat, nieskończony i nieustannie inny. Ztąd dla nas też dziwów jest pełen. My sobie wystawiamy, że to co znamy jest już wszystkiem, a życie ledwie starczy na rozpatrzenie się w cząsteczce. Kraje, ludzie, zwierzęta, rośliny, niby jedną formą wszystkie a jak rozmaite... i wiek wiekowi podobny, i jeden człowiek w różnych latach jest wcale odmienny, słowem wszystko przemija, mieni się, ginie, wyrasta co chwila, a jeden Bóg, którego siłą się to wszystko stało i trwa, pozostaje zawsze sobą i niezmiennym.
— Za pozwoleniem kasztelana — przerwał Achinger rad się wmięszać do rozmowy — co się tyczy człowieka, żeby się on miał w życiu tak bardzo zmieniać, nie sądzę...
— I zmienia się mój dobrodzieju, i sobą pozostaje — rzekł kasztelan — przynosi miarę na świat, do której rosnąć może, rośnie więc ale w swej formie Ot tak uderzmy się w piersi, kto z nas, w przeszłość swoją zajrzawszy nie przyzna, że przynajmniej parę razy skórę zmieniał i wyleniał jak wąż...
— A szczególniej — dorzucił stolnik — kto się ożeni to się odmieni.
— O! o! czy jegomość pijesz do mnie? spytał szlachcic.
— Ale jak żywo! — tłumaczył się Barciński — do nas wszystkich się to stosuje. Zresztą mój mości dobrodzieju, gdybyś się jegomość i zmienił, to pewno nie na gorsze, mając taki wonny kwiatuszek u boku. Jego zapach musiałby i waści zaprawić swą wonią...
Pani Achingerowa tak się zmięszała wypowiedzianym jej w oczy komplimentem stolnika, że się zarumieniła, oczy spuściła i chustką musiała zasłonić; kasztelan się rozśmiał, Achinger napuszył, stolnikowa nie była rada.
Ta chwila zamięszania małego nadała inny obrót rozmowie. Justysia przybliżyła się do pani Achingerowej i poczęła z nią szeptać, mężczyźni się nieco oddzielili, Barcińska kawą zajęła.
— Dziękuję za sprawiedliwość oddaną mojej żonie — rzekł Achinger — w istocie to nie jest pospolita niewiasta... codzień się jej zdumiewam.
Kasztelan zwrócił się na chwilę do p. Marcinowej, której kwaskowate usposobienie postrzegł.
— Stolnikowo dobrodziejko — szepnął jej na ucho — bez uprzedzeń! bez uprzedzeń...
— Wszyscyście głowy potracili od zapachu tego kwiatka! — szydersko odpowiedziała pani Barcińska — tylko ja jedna nosem kręcę.
— Ale to przejdzie — rzekł Żeliga całując ją w rękę — boś pani dobra i sprawiedliwa.
— Nie bierz mnie kochany przyjacielu na pochlebstwo, słodyczy nie lubię.
— Patrzże pani, jak Justysia nawet do niej przylgnęła, to już dobry znak, sądzę... rzekł Żeliga, Justysia ma sąd i instynkt trafny, nigdy się na ludziach nie myli.
— Ależ mi daj pokój, a kiedy ci smakuje, ruszaj sobie do niej — pół żartem, pół gniewnie odpychając go ozwała się Barcińska.
Kasztelan uśmiechnąwszy się w istocie poszedł ku pani Achingerowej, a mąż patrząc z daleka zatarł ręce z radości.
Walczyła w nim zazdrość z ambicją, ale ostatnia zwyciężyła.
— Niech mu głowę zawróci, — mówił w duchu — nie mam się czego obawiać, a skorzystam z tego wiele... człek w świat przecie wejdzie i kto to może wiedzieć, do czego to doprowadzi; gdyby tylko zaszłapał, pociągnąłbym go dobrze.
— Stolniku — dodał nagle nieco — ja do was mam prośbę.
— A no mówże sąsiedzie.
— W piątek na postny objadek z całym domem do mnie. Nie mogę tego przenieść, żem was licho przyjął w Chełmie, trzeba sobie sławy poprawić! Jak mi co dobrego życzycie.
— A będzie węgorz.
— Będzie.
— No proścież drugich, mnie już macie.
Achinger posunął się do stolnikowej, która zdala dosłyszała o co chodziło, i powtórzył zaproszenie.
— Z miłą chęcią bym służyła, ale wierzcie mi jestem cierpiąca, a na to zimno narazić się nie mogę. Jeśli mąż i kasztelan pojadą, to i Justysia z nimi, mnie uwolnijcie.
Nie chciał Achinger nalegać, ale na dany przezeń znak, Rózia przyszła z kolei prosić wszystkich na piątkowy objad. Zgodzili się chętnie prócz pani Barcińskiej. Stanęło na tem, że stolnikowa nie pojedzie obawiając się chłodu...
Chwilę potem jeszcze rozmawiał kasztelan z młodą panią, zdumiewając się naturalnemu jej rozsądkowi, a gdy zmierzchać poczęło, sąsiedzi pożegnali Barcińskich i ruszyli do domu.
Po odwiedzinach, wszyscy zebrani przy kominie pozostali czas jakiś milczący, szanując niedobry humor samej pani Barcińskiej, z tego uciszenia już wnieść było można, że rozmowa będzie burzliwą...
Stolnikowa siedziała przy kominie nakwaszona (jak zwykł był mówić mąż), ręką brodę podparłszy, nachmurzona...
— No, no! puśćcież sobie waszmość oba cugle i chwalcie tę chłopiankę, bo widzę że wam już języki świerzbią... — odezwała się po chwili Barcińska — ja nie przeszkadzam chórem, chórem... Najlepsi nawet mężczyźni, zawsze mężczyźni jak im świeże liczko oczy olśni, pogłupieją z pozwoleniem...
— Gdybyś pani chciała mnie cierpliwie posłuchać to bym coś powiedział — odezwał się kasztelan łagodnie — zaczepieni musimy się bronić.
— Czem wy się obronicie — mówiła ciągle niechętnie jakoś Barcińska — bałamuty jesteście i po wszystkiem.
— I ja? spytał kasztelan.
— Jakto, i ja? toś waszmość co lepszego odemnie, a ja to już zdesperowany wisus na starość? — ofuknął się stolnik.
— Otóż i waszmość panie kasztelanie — dodała Barcińska. — Coście w tej sroczce upatrzyli? Wyglądała dziś w tej czarnej sukience fertycznie jak sroczka! jak sroczka! ale sroczka młoda i ładna, a szczebiotliwa też...
— Aleśmy nic nie upatrzyli! — zawołał kasztelan. — Ładna i rozsądna kobiecina, ot i koniec.
— I rozsądna! tfu! — mówiła stolnikowa — a gdzież to ona tego rozumu nabrała? w chłopskiej chacie? a ja waszmościom powiadam, o sto mil bym zwąchała w niej, że nie jest szlachcianka! Wygląda na przystojną garderobianę... a że Krajczycowa ją trochę wymusztrowała i książkami ladajakiemi głowę napchała... ot, to już wielkie rzeczy! A dosyć tego, dosyć!
Żeliga począł się śmiać, pocałował w rękę jejmość i rzekł:
— Jesteście niesprawiedliwi, ale ponieważ macie nas za skorumpowanych sędziów, apeluję do Justysi.
Powołana dotąd milcząca Justysia przypadła do nóg matki, uklękła, pocałowała w kolana i szepnęła:
— Matuś kochana, mnie się nie godzi tobie zaprzeczyć, ale Achingerowa, chłopka czy kto tam ona jest, do serca mi przypadła!
— I tobie!
— A co? zawołał kasztelan i stolnik.
— Przekupiliście mi ją! — rzekła Barcińska; — co wy tam w niej widzicie?
— Ja to powiem asińdźce — przerwał Żeliga — choć nie wiem czy się dobrze wysłowić potrafię. Oto są dwa rodzaje ludzi, co się najlepiej rozumieją i zgodzą... lud i szlachta... ci których Bóg stworzył a świat nie zepsuł, z tymi co za światem dążą też nie zepsuci; w pośrodku między nimi są różne ludziska do których przystać trudniej, bo mięszaniny... ni to Boże stworzenie, ni owoc świata zdrowy... dużo pychy, wiele zazdrości, żółci pełno. Lud prawdziwy tego nie ma, ani prawa szlachta. Chłopa ja lepiej rozumiem, niż mieszczanina, i mniej się go też boję.
— Otoś się waszmość w chamskiem plemieniu nagle rozkochał — zawołała stolnikowa gniewnie — ale dajcie mi pokój, dla mnie ludzie to ino nasza szlachta... a reszta mój dobrodzieju małpy, którym się zbiera na to, i zachciewa czemś być, ale daleko jeszcze... o daleko!
— Jejmościuniu — przerwał Barciński — a co Chrystus Pan powiedział: że wszyscy ludzie braćmi.
— Daj że ty mi pokój, są bracia i braciszki; nie wypieram się pokrewieństwa, ale cóżem winna, że mi ono śmierdzi..
W śmiech to poszło.
— Oj świat! świat! — rzekł kasztelan — co to sobie ludzie potworzyli... miły panie! Stolnikowo kochana wszyscy bałamucimy... i ja i wy... Ludzie wszędy ludźmi... ten lepszy co więcej wart...
— Tak! tak! a czemuż to ta jejmość ma być warta wiele? — spytała stolnikowa — poszła młodo za pół zgniłego kuternogę przez ambicję... to to pięknie?
— Matka ją wydała przecie! — wrzucił stolnik.
— A posłuchajcież jej jak się wyrobiła — dodał kasztelan — z jakim talentem, skromnością...
Tych pochwał pani Barcińska już wytrzymać nie mogła, porwała się aż z krzesła.
— A no dosyć — zawołała — bo my tu przy niej wszystkie na czupiradła wyjdziemy... dosyć, śliczna, rozumna, doskonała, ino dosyć...
Zamilkli tedy. Była to środa, we czwartek mowy o tem nie było aż nadszedł piątek i ów postny objad u Achingerów. Stolnik poszedł do stajni sam konie wybrać, a że to się w owych czasach wcześniej wszystko czyniło i godziną objadową było południe, po dziesiątej wszyscy już byli gotowi, tylko Barcińska trwając w swem postanowieniu, nie ruszyła się od pończochy i komina.
Kasztelan acz skromnie i żałobnie przybrał się świąteczno, przypasał szablę czarno szmelcowaną, wziął pas jedwabny turecki, czapkę z barankiem białym aksamitną, postawę miał pańską i piękną. Justysia chciała być strojną i wystąpić, czego matka nie broniła i wyglądała na młodą królowę. Stolnik dla uhonorowania gospodarza wziął pod kontusz wstęgę a do boku przypiął gwiazdę.
Dzień był chmurny i słotny, ale droga jeszcze niezbyt popsuta, około południa stanęli przed dworem, w którego ganku oczekiwał kuternoga wystrojony niesmaczno, w palonych bótach, w pasie zbyt zawiesistym do jego postawy, ze świeżo jak rzepa wygoloną głową. Nawet wąs, ta ozdoba twarzy niepięknych, która je znośnemi czyni, jemu nieborakowi, nie dopisywał, cienki był jakby powysmykiwany i najeżony dziwacznie. Ale na żółtem licu malowała się radość z przyjmowania dostojnych gości. Podał rękę Justysi i wprowadził ją do salki, w której oczekiwała gosposia na ten raz w mienionym robronie, w klejnotach, przystrojona wedle dyspozycji pana męża, więc dosyć niesmacznie a błyszcząco. Zmięszana była widocznie...
Dom Achingera nie był urządzony zbyt wykwintnie i niezwykły do przyjęć uroczystych, kłopotu było więc nie mało z nim, ludzie biegali jak poparzeni, kadzidło czuć wszędzie, nieład razem i zmięszanie. Kadzono trociczkami po pokojach, rożkiem w sieni, a więcej było dymu niż zapachu. Na dobitkę ten zbytek pachnideł kazał się domyślać jakiejś niewonnej ich przyczyny, która lada chwila zwycięzko objawić się mogła.
Gosposia się rumieniła co chwila, Achinger perzył i niecierpliwił, we drzwiach to się rozczochrana pokazała dziewczyna, to minął jakiś przybór zakulisowy, który nie miał pozwolenia ukazywać się gościom. Jegomość i jejmość wybiegali na przemiany, dawali sobie znaki, brzęczały klucze, w pośpiechu leciały talerze na ziemię, chłopcy poubierani w nieswoją odzież chodzić nie umieli... słowem utrapienia z początku więcej było niż pociechy. Ale podano przekąskę i jakoś już potem wszystko weszło w karby, gdy pierwszy przestrach przeminął.
Rózia wybiegła jeszcze zajrzeć na stół i wydać rozkazy ostatnie do kuchni, a tymczasem mężczyźni poczęli w ręce asana dobrodzieja gdańską wódkę przedziwną.
Wędliny godne jej były... Justysia pomagała ochotnie Achingerowej, naostatek drzwi się otwarły i poprowadzono do stołu nakrytego z całą elegancją, na jaką stary kredencerz, który po dworach bywał, mógł się zdobyć. Szczególniej figlarne ułożenie serwet na talerzach dowodziło, że mu pańskie obyczaje nie były obce. Obrus też misternie karbowany w desenie, gdyby nie tabaka, którą go autor nieco posypał, uszedłby za prawdziwe dzieło sztuki.
Ale z temi proszonemi objadami na wsi, zawsze jedna historja: jedno się przysmali, drugie przydymi, trzecie niedopieczone; im gospodarz by bardziej chciał wystąpić, tem pewniej kopce i dymy zawiodą. Choć Rózia była sama w kuchni, choć kucharz miał zapowiedziane piętnaście bizunów, jeśliby sobie podchmielił, objad był nieosobliwy tylko węgorz udał się paradnie. Oblano go dobrem winem węgierskiem, naprzód słabszem, potem starem wytrawnem. Achinger, który się wzmagał niezmiernie aby ugościć, najpierwszy sobie podchmielił. Wstali wszyscy w dobrych humorach, tak że zgryzoty z powodu różnych półmisków chybionych zostały zapomniane.
Rózia tego dnia była małomówną, zafrasowaną, ale mimo stroju niesmakownego wydawała się piękną jak zawsze, smutniejszą tylko niż innych dni.
Achinger, mający w tem myśl swoją, tak po objedzie kierował, aby żonę z kasztelanem na rozmowie zostawić. Udało mu się nadspodziewanie nawet; Żeliga przysiadł się do jejmości, oboje się zapomnieli... i dopiero o zmierzchu gdy stolnik wziął za czapkę, ocknęła się pani Achingerowa, a Żeliga zmiarkował, że zadługo przy niej przesiedział.
— Jeśli w tym człowieku jest jeszcze choć kropla krwi i odrobina serca niewyschłego, to musi się głowa zawrócić! — rzekł sobie w duchu szlachcic stojąc w ganku po odjeździe gości. O moją jejmość się nie obawiam, jest stateczna, sama nie wie co czyni, jaki ma urok... ale Żeligę złapałem... no! i już go nie puszczę.
To mówiąc śmiał się i ręce zacierał. Wszedłszy do pokoju, zdziwił się, żonę zastawszy jak słup stojącą i zamyśloną; ale to sobie wytłumaczył tem, że się zmęczyła. Chciał ją pocałować, ale odskoczyła od niego, przelękła, aż się śmiać począł z niej, i uciekła do swojego pokoju.
Achinger zajął się jak zwykle obrachowaniem szkód, czerepów potłuczonych, wypitych flaszek, wymierzeniem kar na winowajców, łajaniem kucharza i następstwami zwykłemi, które objad taki ciągnie za sobą zawsze; to go przyjemnie zajęło aż do dnia następnego, i już Rózi nie widział tego wieczora. Zdaje się, że ostateczne rachunki z ludźmi ukończył nazajutrz rano gumienny na toku.
Wiosna w tym roku spóźniona, poczęła się dopiero pierwszych dni kwietnia zwiastować: ale jak to zwykle bywa, po tęgiej i długiej zimie sybirskim sposobem śniegi stopniały, trawa zazieleniała, leśne kwiatki pootwierały pyszczki w ciągu dni kilku, a po plutach, zamieciach, mrozach, gdy ten pożądany gość zawita: ciepło słońce, zieloność i rajskie wonie liści, nie ma duszy ludzkiej, któraby się nie radowała powrotowi do życia.
Choć pod naszem niebem często się prawdzi przysłowie: „do świętego Ducha nie zrzucaj kożucha, a po świętym Duchu, chodź zawsze w kożuchu,“ jednak i u nas bywa ciepło i śmieje się ziemia choć chwilę. W Barcinie wielkanocne święta razem z wiosną powołały do czynnych zajęć panią Barcińskę, a trochę nawet ciężkiego stolnika. Żeliga bawił u nich ciągle, ale że mu tu jakoś było dobrze, swobodnie, cicho, że miłował oboje starych, choć się z nimi czasem pokłócił, a ciężarem znowu być nie chciał, zaprowadził sobie rodzaj małego osobnego gospodarstwa w oficynie, trzymał parę koni, wierzchowca, stajennego, służącego i chłopaka. Stolnikowa mimo kłótni to o panią Achingerowę, to o inne różne zdania kasztelana, z któremi się pogodzić nie mogła, kochała go bardzo i mawiała teraz, że jakby go im w Barcinie uchowaj Boże zabrakło, to by i ona w nim nie wytrzymała.
Ze wszystkich jednak uraz, jakie miewała do Żeligi, najmocniejszą może była wspomniana właśnie o sąsiadkę.
Achinger po owym pamiętnym objedzie piątkowym nie zaniedbał wciągać kasztelana, narzucać mu się prawie, zapraszać, odwiedzać. Gniewało to niepomału stolnikowę.
— Ależ na miłego Boga, — mawiała cicho do męża, — głupi człowiek, albo już oczów nie ma, czy co? Ciągnie go do żony, a to jakkolwiek stateczny, poważny, i nie bardzo młody mężczyzna, ale dalipan jabym za niego nie ręczyła, że się w niej nie rozmiłuje.
— E! cóż to jejmość pleciesz znowu! wołał Barciński śmiejąc się.
— Plotę albo i nie plotę — mówiła stolnikowa — ja mam dobre oczy, lubią się bardzo i rozumieją z sobą najlepiej. Nie ma w tem grzechu, ale po co kusić licho kiedy spi? Rózia mało nie szaleje za kasztelanem, a kasztelan widzi w niej więcej niż jest. I trochę za często tam bywa, i wiem że grzeczności robi, książki posyła, prezenciki...
Barciński bronił zawsze do upadłego kasztelana; stolnikowa go podejrzywała mocno.
— Jejmości to się śni nie wiedzieć co... — powtarzał — dałabyś pokój. Czyż nie znasz człowieka... a i Achingerowa uczciwa kobieta. Cóż to już i przyjacielem zamężnej kobiety być nie wolno?
Stolnikowa ruszyła ramionami.
— A ja tego nie lubię — mówiła — ja tego nie lubię. Czemu, jak się ich zejdzie dwoje czasem i cały wieczór przy sobie przesiedzą, a ona go słucha, a ten jej prawie, jakby lekcje dawał.
— No to co? albo Justysi naszej nie uczył? pytał stolnik.
— To było co innego, a to co innego, tamto dziecko.
— I to dziecko.
— Już daj mi jegomość pokój.
Na tem się zwykle kończyła rozmowa, ale przy pierwszej zręczności z małemi odmianami powtarzała. Nie był stolnik ślepy także, widział, że kasztelan miał słabość do Achingerowej, ale w tem nie upatrywał nic złego.
Szlachcic zazdrośny okrutnie o innych, który jak oka w głowie żony pilnował i młodzież odganiał na wsze strony, co do kasztelana był nader pobłażającym i ślepym; zostawiał go z żoną godzinami, nastręczał mu widywanie się z nią, słowem grał jakąś rolę dziwaczną. To jeszcze bardziej rozjątrzało stolnikowę, która mu tej, jak ją po prostu nazywała, podłości darować nie mogła.
Miała słuszność; czuła ona w żółtym kuternodze rachubę przewrotną i niegodziwą; szczęściem od jej urzeczywistnienia bronił szlachetny charakter kasztelana, który wcale ze swobody jaką mu dawano, korzystać nie chciał. Ale któż nie jest słabym w obec uczucia tego, które największy skarb człowieka na ziemi stanowi? Żeliga bardzo niewinnie przywiązał się do Rózi i bez złej myśli uczęszczał do Achingerów.
Stolnikowę to niepokoiło, umiała ona badać przyjaciela, który nigdy nie kłamał, wiedziała i liczyła ile razy tam był, kiedy męża zastał lub nie i jak bawił długo.
Naostatek, gdy w ciągu tygodni samych roztopów, wypytała się, że cztery razy w najgorszą drogę jeździł Żeliga do Achingerów, a dwakroć męża nie zastał i bawił mimo to po kilka godzin, poczęła się bardzo frasować.
Weszła do męża wieczorem tego dnia, gdy Żeliga późno wrócił z sąsiedztwa, i poczęła wyrzekać.
— Ja ci powiadam, mój jegomość, że to jest łajdak ten Achinger, on sobie rachunek zrobił na niego i nie chybi... chce mu sprzedać żonę... nie pierwszy to raz i nie ostatni takie się rzeczy trafiają. Mało do tego było przykładów, że panowie rozwodzili żony mężom, za to opłacając... Ja kasztelana nie posądzam o postępek tak niemoralny, ani tę sroczkę nawet, ale Achinger nań rachuje. Po co wyjeżdża z domu umyślnie i samych ich z sobą zostawia, zaklinając kasztelana aby bawił? toć to bije w oczy...
To mówiąc, obejrzała się po za siebie, poczuwszy jakby przytomność trzeciej osoby, i spostrzegła dopiero Żeligę, który stał za nią i rozmowy słuchał.. Krzyknęła pani stolnikowa ze strachu, ale co się rzekło, tego odwołać było niepodobna.
Kasztelan stał smutny i zamyślony, ale nie gniewny wcale.
— Moja zacna przyjaciółko — rzekł po chwili — siadaj, uspokój się i jako obwinionemu pozwól mi się więc wytłómaczyć.
— Ale ja cię kochany kasztelanie wcale nie obwiniam.
— Obwiniasz moja dobrodziejko, boć gdybym dla swej satysfakcji domowe szczęście sąsiada zakłócał, zawsze bym był winien sądu i kary. Ale rzeczy się mają inaczej... Ja nad losem tej nieszczęśliwej kobiety boleję i strzegę jej, aby nie zeszła z drogi obowiązków... Stolnikowo nie potępiaj, nie macie pojęcia co ta Achingerowa z mężem znosi, to męczennica... Gdyby nie ja, albo by od niego dawno uciekła, lub oszalała... Wiele złego mówiliście o kuternodze, ale to wszystko jeszcze mało. A potrzeba, aby się bezsilna przewrotność tego niecnika rozbiła o wytrwałość, o zacność tej niewiasty. Wiedziałem i wiem, że mnie posądzaliście i posądzacie, czułem że tracę część szacunku jaki miałem u stolnikowej, alem spełniał powinność. Pamiętajcie, że ta kobieta jest sierotą, że jest samą bez rady i opieki, i że Achinger czyni z nią co chce. Gdyby ją religijne słowo, otucha jakaś, wreszcie pewna opieka nie osłaniała... ta kobieta mogłaby zgubić duszę swą. Korzystam z tego, że mnie Achinger ma za rozmiłowanego, że mnie może ciągnie w sidła, które dobrze widzę; ale w sposób uczciwy daję jej rady ojcowskie, umacniam słabego ducha, podtrzymuję, wierzcie mi, na drodze prawej; a jeśli przyjdzie mi zdać sprawę przed Bogiem z uczuć i postępków moich, stanę na sąd czysty, z sumieniem spokojnem, wierzcie mi nie kłamałbym i nie kłamię. Otóż cała prawda moja stolnikowo dobrodziejko. Ale z drugiej strony, żebym miał ze strachu ludzkich plotek, z obawy sądów ludzkich, rzucić na pastwę nieszczęśliwą kobietę, którą ratować mogę, tego nie uczynię. Starczy mi spokój mojego sumienia, a że mnie inaczej osądzą niżem wart, że mnie potępią, że przyjaciele nawet może nie ocenią i nie rozumieją, może to być nieszczęściem, nie powinno jednak być w żadnym razie pobudką do zmiany w postępowaniu.
Stolnikowa była poruszoną do głębi.
— Mój kasztelanie — rzekła — zważ sam, czy wszelkie pozory nie były przeciw tobie, szanuję cię i pewnie wierzę jak nikomu więcej. Ale tyś człowiek... i ty słabość mieć możesz. A z drugiej strony powiedz, jeśli postępowanie dwuznaczne jest złym przykładem dla drugich, jeśli na ciebie patrząc, męża poważnego i znanego z cnoty, będą się tłómaczyć twoją mniemaną słabością ze swych istotnych występków? Co tu wybierać, czy dalej brnąć dla wybawienia jednej, szerząc zgubę drugich...
— Stolnikowo — przerwał Żeliga — to coś teraz powiedziała, męczyło mnie; zadałaś pytanie, które sam sobie czyniłem nieraz, nie umiejąc na nie odpowiedzieć. Ale bądźże sędzią chłodnym do ostatka, powiedz czy z każdej czynności ludzkiej nie biorą ludzie pochopu do złego kiedy chcą? czy jam dlatego powinien nie spełniać obowiązku, że oni mogą sobie mój postępek tłómaczyć fałszywie?
Stolnikowa zamilkła zamyślona...
— Abym wam jaśniej się wytłómaczył — dodał kasztelan — opowiem o dzisiejszych odwiedzinach u Achingerów. Pojechałem tam czując się potrzebnym, alem sądził że jego zastanę w domu. Wiecie, że na tej długiej grobli, która do dworu prowadzi, widać na przestrzał i pół godziny wprzód poznać można gdy kto jedzie. Ledwie byłem wjechał na nią, patrzę, wyjeżdża biedka ode dworu, bliżej poznałem żółtego kuternogę; stanąłem. — A! panie kasztelanie dobrodzieju! rzecze mi, darujcie, przebaczcie, pilny nader interes do młyna, za kwandrans będę nazad... jedźcie do dworu, ja wnet przybywam. Proszę i błagam. Chciałem koniecznie zawrócić, jak zaczął zaklinać, prosić, męczyć, przysięgać, że powróci wnet, dałem się skłonić, pojechałem!... a on zaciął konie, i ze swą biedką ruszył do młyna. Przyjeżdżam do dworu, słudzy już widzieli na grobli, żem pana spotkał, puszczają do sali, mówiąc że pani czeka. Jakoż zastałem ją chodzącą wielkiemi krokami, zamyśloną; jak tylko mnie postrzegła, przybiegła prawie płacząc. Ojcze mój — rzekła — dobrze że przybyłeś, ratuj mnie... Nie, ja dłużej tego życia z nim wytrzymać nie będę mogła... On mnie nie kocha, ja do niego przywiązania, ani szacunku dlań nie mam; ja ucieknę, pójdę do klasztoru, dam się wykraść... wolę wstyd, hańbę, sieroctwo, nędzę, niż to życie. — Widząc ją tak rozgorączkowaną, począłem zwolna badać, co, jak... ale nic się nie stało nowego; miara tylko cierpliwości jaka jest dana człowiekowi, przebrała się, biedna kobieta znękana, czuła się do rozpaczy przyprowadzoną. Chcecie wiedzieć, jakie to życie z nudziarzem gderliwym, który ma czasem napady złości i gniewu, i który bije ją za to, że milczy i słucha cierpliwie osłupiała jego łajań i znęcań? Wystawcież sobie od rana do wieczora wyrzuty, wymówki, przekąsy, zmaganie się na to aby gniew wywołać, skąpstwo najobrzydliwsze, a razem chęć popisu przed obcemi i posądzenia najbrudniejsze, domysły szkaradne, niewolę upokarzającą, naostatek w dodatku sługi wciągnione w szpiegowstwa, donoszenia, uzuchwalone do postępków względem niej, najboleśniej dotknąć mogących. Z tem wszystkiem cierpiała ona i cierpi wytrwale, ale gdybyś stolnikowa wiedziała co się z nią stało, jak zmieniona, zbiedzona, znędzniona.
Kasztelan westchnął.
— Posądzam — rzekł — tego łajdaka, że podwaja surowość i staje się nieznośniejszym coraz; aby ją zmusić do szukania opieki u mnie, a mnie do stanowczego kroku. Muszę więc zdobyć się na krok istotnie i dla mnie stanowczy... wyjadę.
Oboje Barcińscy zakrzyknęli.
— Dodawszy jej ducha, zachęciwszy do cierpliwego znoszenia tego krzyża, który Pan Bóg na jej ramiona włożył, przyrzekłszy, że wy mnie tu u niej zastąpicie, oznajmiłem już pani Achingerowej, iż na czas oddalić się muszę. Pojadę do mojej pustelni, a później, później może kiedyś do was znów powrócę.
— Kasztelanie — zawołała stolnikowa głosem, w którym płacz i łkanie czuć było, a cóż my nieszczęśliwe sieroty bez ciebie poczniemy? Przywykliśmy do was, nie wyżyjemy już sami. Zostawisz nam pustkę... zlituj się.
— Ja nie puszczę — rzekł stolnik.
— Nie mówmy o tem — odparł Żeliga — muszę jechać, potrzebuję się w ciszy i samotności z mojem też rozmówić sumieniem, uspokoić się i pokrzepić na duchu. Położę się znowu spać w tę moją trumnę, która ziemskiego żywota troski odpędza; będę się modlił, słuchał szumu drzew starych i patrzał na moje niedźwiedzie.
— Ale my na to nie pozwolimy, my cię ubłagamy.
— Nie — rzekł stanowczo Żeliga — com był powinien czynić, uczynię, co teraz należy, dopełnię. Przyszedłem się wam wyspowiadać, pożegnać was, a jutro do dnia już śladu w oficynach nie będzie.
Próżne były namowy, perswazje, prośby, kasztelan milczał smutny, ale trwał uparcie przy swojem, zostawiał im tylko na pociechę nadzieję, że wróci może, a zaklął stolnikowstwo oboje, aby Achingerowej byli opiekunami.
Smutnie więc skończyła się rozmowa, a przeciągnęła długo w noc. Gdy Barciński poszedł odprowadzić swego Żeligę do oficyn, znalazł już wszystko popakowane, pokój ogołocony i gotowość do podróży zupełną. A że na wiosnę świt wczesny, nim znów rozpoczętą gawędę skończyli, zaczęło dnieć, i cicho konie Żeligi zaszły z tyłu po niego. Rozstali się więc ze stolnikiem przy bryczce, a Barcin znowu wydał się straszliwą pustką obojgu biednym starym.
Naturalnie wieść o tym nagłym wyjeździe kasztelana gruchnęła natychmiast po sąsiedztwie, różne o nim chodziły pogłoski, przyznawano powodom najrozmaitszym to oddalenie niespodziane.
Drugiego dnia po objedzie, siedzieli Barcińscy oboje w ganku, gdy się biedka Achingera zatoczyła ku oficynom. Kuternoga wylazł z niej, popytał ludzi, i wkrótce z zakłopotaną twarzą ukazał się w dziedzińcu. Stolnik się go prawie spodziewał, ale nie tak prędko.
Po pierwszych przywitaniach Achinger siadł, otarł pot z czoła, popatrzał na stolnikowę i zaprosił gospodarza na słówko pilne do jego pokoju.
Mając się na baczności, aby się z czem niepotrzebnem nie wypaplać, ostrzeżony jeszcze przez żonę, aby był wstrzemięźliwym, Barciński rad nie rad powlókł się do sypialni.
— Stolniku dobrodzieju — zawołał ledwie przysiadłszy Achinger — cóż to się stało kasztelanowi, ani się pożegnał, ani powiedział nic, ani się dał domyślać wyjazdu swojego, a tu nagle dowiaduję się, że znikł jak kamfora. Co to jest?
— Ja tego dobrze nie rozumiem — odezwał się stolnik — musiał mieć jakieś ważne interesa.
— A nie mówił nic? — spytał szlachcic.
— Wyraźnie mi tak nie powiedział — odrzekł Barciński; naturalnie rozpytywałem o powody tak nagłego postanowienia, ale niepodobna było nacierać. Może miał jakieś polityczne racje status, senator... czasy są krytyczne... rada...
— I nie przyznał się po co jedzie?
— Tak głucho mi tylko mówił, że ma pilne interesa... że potrzebuje być w domu.
— A kiedyż powróci?
— Wcale tego oznaczyć nie mógł.
— Ale mniej więcej, obiecywał? nie?
— Stanowczo mi nic nie przyrzekł, odpowiedział Barciński. — Miarkujesz waćpan, że mi też bez takiego przyjaciela, któregom nawykł za domowego uważać, bardzo tęskno... więcem prosił, nalegał, ale to nic nie pomogło.
— Ale cóż mu się stało? spytał Achinger — nie domyślacie się?
— Głowę łamiemy z żoną, nie mogąc dojść przyczyny.
— To niepojęta rzecz, żeby mi też był na odjezdnem choć do zobaczyska powiedział; zerwał się; nie rozumiem.
— Ani ja! — rzekł Barciński.
— Nie domyślasz się? — powtórzył szlachcic.
— Nie umiem, nie potrafię nic dojść, to był człowiek otwarty...
Achinger chodził długo ze spuszczoną głową po izbie.
— A czy pisywać do niego będziecie? spytał.
— Adresu mi swojego nie zostawił.
— Gdzież go szukać? spytał szlachcic, — wiatru w polu.
— Myślę, że się zgłosi do mnie...
Achinger usiadł zakłopotany.
— Ej stolniku, ojcze dobrodzieju — rzekł — gdybyście się ze szlachcica nie naigrywali, powiedziałbym coś...
— A no co? spytał Barciński.
— Ja to coś wiem, co go tak spłoszyło.
— Doprawdy? myślicie...
— Ale to musi sub rosa zostać pomiędzy nami.
— Naturalnie, gdy tego żądasz.
— Ja wam powiem na ucho — szepnął Achinger, on... on się w mojej żonce na zabój pokochał.
Barciński odskoczył śmiejąc się.
— Ale co znowu! świta wam w głowie, on, człek poważny, surowy! w zamężnej kobiecie... gdzieżby to być mogło.
— Było, mówię wam, było... — szeptał Achinger tajemniczo — ja się na tem znam, mego oka to nie ujdzie... po póty...
Szlachcic ręką pociągnął po szyi.
— I od tego to on drapnął! — dodał śmiejąc się.
Barciński udał oburzonego i zdziwionego razem. — Już wy mi tego z głowy nie wybijecie — mówił Achinger — od pierwszego spotkania, gdy się zeszli z nią, całemi godzinami nagadać się nie mogli. Dojeżdżał do jejmości i kiedym był i gdy mnie nie było, bałamucił co się zowie, a postrzegłszy że ja się domyślałem... umknął.
Stolnik nie mogąc wytrzymać, buchnął strasznym gniewem, tupnął nogą i począł burząc się wymyślać, a Achinger śmiechem tylko odpowiedział:
— Cyt stolniku, — rzekł chwytając go za rękę — nie gniewaj się, nie ma czego, przypadki chodzą po ludziach... Zacny człowiek mógł też zaszłapać... ale szczęściem miał do czynienia ze mną, którego ocenić nie umiał... Bylibyśmy tę sprawę połatali.
Stolnik zaczął machać rękami, nie chcąc słuchać takich herezyj, aż gość go wstrzymał.
— Ale mnie bo asindziej nie rozumiesz — rzekł gwałtowniej — albo to nie ma konsystorza i rozwodu? Jam nie tyran, mogliśmy się byli jakoś ułożyć ze sobą... coś... w pewien sposób... byłyć przecie praktyki podobne... zgodnym sposobem, bez gniewów, fuków, jabym znowu go nie odarł jak drudzy...
— Słuchaj Achinger — przerwał mu stolnik wrząc — albo ci się przyśniło, alboś ty zwarjował! Nie znasz człowieka... żonę swą poczciwą ogadujesz. Do czego to podobne! Gdzieby między poważnymi ludźmi, szlachcicowi senator żonę bałamucił... i potem dał koziołka?
— To tak mu na sucho nie ujdzie — dodał szlachcic — ja mu nie popuszczę... on mi się musi...
Barciński nie dał mu mówić.
— Jakież masz dowody tego bałamuctwa?
— Mam, słuchali moi ludzie podedrzwiami ich rozmów o miłości i djabli wiedzą o czem, postawię świadków, że się schodzili że mieli konszachty, że ona pisywała do niego, że...
— A gdy on postawi świadków, żeś waszmość wyjeżdżał z domu umyślnie, gdy on przybywał, to co?
— No, to co? — spytał Achinger — gdyby i tak? Już mi to kością w gardle siedziało, robiłem zasadzki, chciałem raz skończyć... A chciał jej, niech rozwodzi i żeni się. Rozwód może być, bom ja ostrożny człeczek! — rozśmiał się kuternoga, jest jedna formalność niedopełniona umyślnie, i ślub mój z nią jak ja chcę to dobry, a jak ja zechcę, nic nie wart.
Barciński popatrzał na niego i ukłonił się.
— Co to ma znaczyć? — spytał Achinger.
— Kłaniam uniżenie, — rzekł gospodarz i postąpił ku drzwiom, które otworzył, kłaniam uniżenie.
Achinger zbył ten afront śmiechem, a drzwi zamknął.
— Kochany stolniku — rzekł — ty znowu jesteś świętym... a my ludzie słabi... nie perz się tak strasznie. Powiesz mi, żem szelma, ale kto nie zrobił szelmostwa ten nie da sobie rady na świecie... anim lepszy anim gorszy od drugich, bliższa ciała koszula niż kaftan. Łaj mnie, łaj, ale co miałem robić, musiałem być ostrożnym.
— Już ja z waszmością nie gadam — rzekł stolnik.
— A ja kochanego stolnika czczę, wielbię, miłuję i poważam, a tych małych jego przycinków nie biorę do serca, przyjmuję jak od ojca. No... szelma jestem... jak mnie widzisz tak mnie pisz, ale szczery i bez obłudy!
Barciński parsknął śmiechem nie udanym, kuternoga swą podłością go rozbroił.
— Gadajże już sobie co chcesz, — odezwał się — ale nie na kasztelana, że ci żonę zbałamucił, raczej ty próbowałeś czy ci się nie uda poczciwej żony użyć do niepoczciwego frymarku... i oto poszedłeś z nosem długim, bo cię rachuba zawiodła.
Achinger westchnął, rzucił czapkę o ziemię z pasją.
— Kroć sto tysięcy djabłów — zawołał — albo zawiodła, albo nie zawiodła! No tak... co mam lepszego udawać niż jestem, rachowałem na starego że mi się opłaci, byłbym mu Rózię oddał. Cóż to ja pierwszy? albo to generał W. nie sprzedał swojej? albo to książę... nie odstąpił za dwa kroć sto tysięcy matki swoich dzieci? Każdy jak może pcha na świecie. Ja powinienem był wziąć pół miljona; ale to stary wyga, noszony ptak! ho! ho! No tak noszony, ale i jam nie głupi — rzekł Achinger uspakajając się nieco. Napiszcie do niego, że skandaliczny proces mu zrobię, a moi świadkowie poprzysięgną co zechcę, nawet to co nie było. Ultimatum musi zapłacić.
Barciński znowu zawrzał, ten stał spokojny.
— Albom to ja tyle czasu miał na niego darmo polować? hę? — spytał — to moje ma przepadać! Nigdy na świecie... Powiecie sobie żem szelma, to mi wszystko jedno... a ja go zedrę... i musi mi się opłacić.
— Jak ci nie wstyd! bezbożniku ty jakiś... — krzyknął stolnik, — mnie uszy więdną słuchając.
— No to dość — odparł szlachcic biorąc czapkę pod pachę — wiecie już o co idzie i na co się ważę. Wasza rzecz dać znać kasztelanowi, jaki ja mu przysmak gotuję. Dalipan lepszy od tej węgierskiej jajecznicy, od której to się zaczęło. Mam przy konsystorzu adwokata rozwodowego i takiego co małżeńskie sprawy prowadzi, pozwę go do nuncjatury, do... gdzie tylko pozwać można, a co będzie to będzie, oszkaluję go i owalam co wlezie.
— Ale z nim i żonę, — krzyknął Barciński.
— Abym ja jej pewny był, to co mi tam, że ludzie gadać będą, a zresztą rozwód to zagładzi... Tymczasem jejmość wpakuję do klasztoru na chleb i wodę. Napiszcie mu to wszystko, bo jeśli uczciwej rezolucji nie będę mieć do trzech tygodni, proces rozpocznę. Ludziom pociechę narobię! o narobię... Kłaniam uniżenie! — dodał w końcu czapką prawie zamiatając ziemię. Do stóp się ścielę stolnika... Interesiczek mój łasce jego powierzając, mam honor submitować się... służeczka, służeczka!
Barciński stał osłupiały, Achinger był już za drzwiami, dopadł swej biedy i pojechał.
Gdy stolnik wszedł potem powoli do pokoju żony, tak był blady, wzruszony, dotknięty widocznie wrażeniem rozmowy z sąsiadem, że pani Marcinowa spojrzawszy na niego przestraszyła się, myśląc że zachorował. Musiał się chwycić za stół aby nie padł.
— Co jegomości jest, na rany Chrystusowe? — zawołała.
Stolnik mówić nie mógł, sapał tylko, nie rychło przyszedł do siebie, a żona z załamanemi rękami stojąc nad nim wciąż tylko powtarzała:
— Co ci się stało? co za nieszczęście?
— A to ten rozbójnik! — zakrzyknął nareszcie, pięścią o stół bijąc Barciński — wielem się po tym łajdaku spodziewał, ale takiej przewrotności, bezwstydu, wytartego czoła... no! po prostu zbójectwa...
— Cóż on chce? co zrobił?
Stolnik dopiero powoli opowiadać zaczął swoją z Achingerem rozmowę i groźby jego przeciwko kasztelanowi. Barcińska struchlała.
W głowie uczciwej kobiety podobna sprawa pomieścić się nie mogła, sądziła, że mężowi się przywidziało, musiał jej własne wyrazy kuternogi powtarzać.
— Mówże jejmość co ja tu mam robić! radź! — zawołał stolnik — czy posyłać natychmiast z oznajmieniem do kasztelana, czy zdać wszystko na wolę Bożą i czekać trzech tygodni? a nuż się ten rozbójnik zawstydzi i opamięta? sumienie go ruszy może? Kto wie czy nie były to tylko strachy próżne, aby kasztelana zmusić do okupienia się.
— Mój jegomość — rzekła — z człowiekiem, który takiemi rzeczami grozić śmiał bezwstydnie, nie ma co żartować, znasz dobrze rzecz całą, potrzeba nie strasząc Żeligi poczciwego, naradzić się z adwokatem. Adwokat jak spowiednik dotrzyma ci tajemnicy, nie rozpaple, a najlepiej oceni, czy istotnie to rzecz groźna, czy strachy na Lachy.
— Dobrze by to było, moja jejmość, ale co pomoże adwokat? on szaleniec wygra czy nie, dość że skandalu narobi, hałasu, i uczciwego człowieka splami. Czemu zapobiedz potrzeba, to nie przegranej, ale rozgłosowi i zgorszeniu. Wszak ci po troszę i na nasz dom to spadnie, bo nas oczernią żeśmy o tem wiedzieli dopomagali, i pośrednikami byli do niecnej intrygi.
— A! Boże litościwy! co począć! co począć! — zawołała załamując ręce stolnikowa — widzicie jam zawsze patrząc na tę Achingerowę miała złe przeczucie.
— Ale cóż ta biedna kobieta temu winna! — westchnął stolnik, — winienem ja, żem temu łajdakowi domu nie zamknął, do którego on wstyd i hańbę wniósł z sobą.
Biedni Barcińscy zgryźli się tak i rozmyślali nad tem co począć do późnej nocy, ale trudno przychodziło postanowić coś w tej mierze, i kasztelana uwiadomić w każdym razie zdawało się obowiązkiem. Pisać do niego nie wypadało, gonić nie wiedzieć było dokąd? Dwa czy trzy dni zeszły w niepewności, naostatek stolnik pomyślał o podróży, a piątego ruszył do pustelni na wypadek wszelki. Z ostatnich słów Żeligi domyślał się, że go tam znajdzie. Barcińska pożegnała ze łzami, przeżegnała i powróciła do swej komorki modlić się i płakać.
Z niepokojem w duszy pojechał stolnik, a w drodze co mu się różnych projektów w głowie naprzewracało, tego by na wołowej skórze nie spisał. Czwartego dopiero dnia stanął w karczemce, w której się spotkali byli pierwszy raz z Żeligą i tu się o niego rozpytywać począł, ale mu nic powiedzieć nie umiano. Wypocząwszy, pod noc puścił się do pustelni.
Wrota znalazł zatarasowane i nie rychło się z za nich głos odezwał przez odsunięte okienko. Stolnik był nawet na to przygotowany, że mogą nie wpuścić, podać więc tylko kazał kartę wcześnie, przysposobioną przez ów otwór, który natychmiast się zasunął. Dobre pół godziny stała bryczka u bramy, nim nareszcie posłyszano brzęk łańcucha, którym drzwi były znać zaciągnięte i wrota się powoli otworzyły i Barcińskiego wpuszczono. W ganku postrzegł ze swym papierem stojącego Żeligę. Chociaż go tak niedawno widział, znalazł w nim zmianę niezmierną, tak był wymizerniał i wychudł, policzki mu wpadły, oczy się czernią obwiodły; zdawał się nawet złamany w barkach i jakby przygarbiony ciężarem jakimś.
— Kasztelanie! na miłość Boga, czyś nie chory? zmizerniałeś przez tych parę tygodni.
— Ale nic mi nie jest przyjacielu, rzekł Żeliga — nie, nic. Ujmij ciału obroku, a dusza będzie syta, powiadają duchowni, no! spełniłem przepis i nic więcej. Ciała ubyło, duszy przybywa!
— Nie spodziewałem się widzieć cię tak rychło — dodał Żeliga — wdzięczen jestem za pamięć i przyjaźń, ale cóż się to tam stało? co tak pilnego mogło cię tu zwabić do mnie?
— Będziemy o tem mówili — rzekł Barciński nie chcąc na wstępie uderzyć go tą wiadomością jak obuchem, — jest racja, bo bym bez niej się nie przywlókł.
— Zła? spytał kasztelan.
— No, nie dobra.
— A zatem dawaj gorąco na stół, oczekiwanie złego często gorszem jest niż ono samo, bo otwiera pole niezmierzonym domysłom. Chodź siadaj i mów. Cokolwiek zeszle na mnie ręka Boża, niech będzie błogosławioną.
Wachał się Barciński, ale kasztelan posadziwszy go, kazawszy przysposobić wieczerzę, naległ; naówczas ze łzami prawie w oczach i oburzeniem stolnik począł opowiadać jak najwierniej całą swą rozmowę z Achingerem i zakończenie jej wreszcie.
Kasztelan stał milczący, bladł, wzdrygał się, lecz wypił cierpliwie kielich do dna. Gdy gość ostatnich słów domówił, nastąpiła długa cisza. Żeliga łzy miał w oczach.
— Przypominasz sobie asińdziej — rzekł nareszcie po długim namyśle, owo cudowne widzenie moje w Barcinie i rozmowę z duchem nieboszczki? i pamiętasz co ona mówiła i polecała?
Barciński oniemiał z razu, związek teraźniejszych wypadków z owem zjawieniem dotąd mu ani na myśl nie przyszedł, olśnił go teraz dopiero nagle.
— Uważasz, że to było przepowiedzeniem? — rzekł Żeliga — żem był przestrzeżony, że drogę mam niemal wytkniętą, że tej niewiasty nieszczęśliwej na pastwę temu łotrowi rzucić nie mogę.
— Ale ona jest jego żoną! — zawołał Barciński.
— Ani też ja myślę między małżeństwo wchodzić, a przecież muszę tak postąpić, aby ją ratować...
— E! po ludzku — krzyknął stolnik oburzony na Achingera, jabym wprost łajdaka powiesił i byłby koniec.
— Zostaw Bogu karę — rzekł kasztelan — a my litościwą dłoń wyciągnijmy tym, co niewinnie cierpią...
— Jak? w jaki sposób? bo ja nie rozumiem.. — zawołał Barciński.
— Widzi mi się — zawołał Żeliga, — że ja nie zważając na kalumnie żadne, muszę powracać do Barcina, i tam z odkrytą twarzą w pogotowiu do odpowiadania za moje postępki.
— A przekupieni świadkowie? a rozgłos?... Nie lepiejżeby unikając zgorszenia...
— Co myślisz? spytał kasztelan.
— Ułożyć się z tym rozbójnikiem i gębę mu zatkać.
— Myślisz że to możliwe? Jużciż ja do rozwodu kobiety przywodzić nie będę... tego nie uczynię. Małżeństwo jest sakramentem, rozwód naigrywa się z niego; co Bóg połączył, człowiek rozdzielać nie ma prawa.
— To niech sobie trzyma i żonę i pieniądze — zawołał stolnik — byle milczał...
— Nie wiem czy i to na co by się przydało. Jakże z nim się układać? możnaż go potem, gdy zechce tę sztukę powtórzyć dla wyłudzenia znowu pieniędzy odeprzeć tem że sobie raz kazał zapłacić? Czyż zapłacenie nie jest oszkalowaniem kobiety i przyznaniem się do winy? a w jego rękach dowodem że miał słuszność?... Naostatek... nie! nie! — rzekł kasztelan — tak nic się nie zrobi!
— Więc jak? zapytał Barciński.
— Nie wiem — odpowiedział gospodarz — ja jak ty jestem przybity, znękany, nie umiem myśli zebrać i zgłębić tej przepaści i podłości i bezwstydu. Nie jestem przywykły sięgać w kałużę i z błotem mieć do czynienia, a to kał i paskudztwo. My oba kochany stolniku, mimo żeśmy grzeszni ludzie, jesteśmy jeszcze za prości, za szczerzy, za niewinni, ażebyśmy sobie dali radę teraz, gdzie kresu niegodziwości oznaczyć nie potrafimy. Na to potrzeba człowieka co by z chorobami namiętności i upadków często miewał do czynienia, trzeba duchownego lub prawnika oswojonego z trupiarnią i zgnilizną. Zatem nie łamiąc sobie głowy próżno, jutro siądziemy na bryczkę z waszmością i pojedziemy do Warszawy. Mam tam człowieka wielkiej zacności, biegłego w znajomości praw i wypadków wszelkich... udamy się do niego. Jak na spowiedzi wyznam mu wszystko, bo tu nie ma czego bym się miał wstydzić, a co on wyrzecze, usłucham. Na dziś dość żółci przelewać.
Wieczór zszedł na obojętniejszych rozmowach, chociaż stolnik nie mógł wytrzymać, kilka razy wtrącił coś o Achingerze i klął go nielitościwie, a samo wspomnienie tego imienia całego burzyło. Kasztelan choć tu o niego szło, był daleko spokojniejszym.
Noc minęła prędko, o świcie korzystając z chłodu puścili się w drogę, a na noc zajechali do pałacu kasztelana, który wszakże oznajmił ludziom aby o bytności jego najgłębszą zachowali tajemnicę.
Tegoż wieczora wyprawiono kartkę poufną do mecenasa Opoczyńskiego, a marszałek dworu przyniósł odpowiedź, że nazajutrz o naznaczonej godzinie służyć będzie. Barciński zamówiony był także na ósmą, jako świadek rozmowy. Kończyli jeszcze ranną kawę gdy drzwi się otwarły i wszedł pan mecenas Opoczyński. Był to mężczyzna średniego wzrostu, twarzy zawiędłej, na której pierwszy rzut oka nie wyśledziłby był rozumu błyskającego w chwilach ożywienia; więcej na niej znać było znużenie życiem i smutek. Niepozorny człowiek wszedł milcząco i usiadł pokornie.
— Wiele to lat jak my się znamy panie Antoni? — spytał kasztelan spokojnie.
— Jeśli się nie mylę dwadzieścia dochodzi — rzekł mecenas.
— Spodziewam się, że mnie kochany panie Antoni znasz dosyć, nieprawdaż? — mówił gospodarz. Jakbyś też sądził, czy gdyby ci kto powiedział, żem ja małżeństwo skłócił, uczciwe stadło chciał poróżnić, cudzą sobie żonę przywłaszczyć, lub w pokątne bawić się miłostki, uwierzyłbyś ty temu?
— Właśnie panie kasztelanie, nie dalej jak dnia wczorajszego — odparł zimno mecenas — gardłowałem że to być nie może.
Kasztelan osłupiał.
— Jakto? Waćpan... broniłeś mnie? a któż obwiniał?
— Jeden z moich towarzyszy z palestry radził się mnie.
— Więc już ktoś poczynił kroki? zawołał przelękły Barciński.
— Żadnych jeszcze kroków nie zrobiono, ale ujęto prawnika i naradzono się de probabili ewentu sprawy.
Niespodzianym uderzony ciosem Żeliga, padł na krzesło milczący, stolnik chodził rwąc włosy z głowy.
— Otóżem się spóźnił! A nie byłoż mi jechać drugiego dnia! zaraz! tegoż wieczora!
— Wiesz waćpan całą rzecz? spytał po chwili ochłonąwszy kasztelan.
— Tyle tylko co mi z tamtej strony powiedziano, radząc się poufnie.
— Ażebym sam nie był własnym obrońcą, kochany stolniku — rzekł kasztelan — uzbrój się w cierpliwość i ty opowiedz panu Antoniemu jak się rzeczy miały.
Nie prędko się zabrał Barciński, ale naostatek począł mówić i dokazał cudu, bo czując w sobie wrzenie hamował je tak, że chłodno sprawę całą aż do ostatniej swej rozmowy z Achingerem opowiedział.
Opoczyński słuchał uważnie nie okazując po sobie ani zdziwienia ani zgryzoty ani płochej ciekawości, znać było że badał ranę i szukał sposobu uleczenia jej. Wrzucił kilka pytań nawiasem, zamyślił się, milczał.
Gdy się ten rodzaj inkwizycyj ukończył, mecenas spuścił głowę i długo nie mówił słowa.
— Szanowny kasztelanie — odezwał się nareszcie — znam pana dawno, i mogę powiedzieć, że o wszelkiej czynności przypisywanej mu, a priori potrafię osądzić czy jest możliwą czy nie, czy mogła się stać lub jest niepodobieństwem. Zatem dla mnie wątpliwości nie ma najmniejszej żeś pan niewinny, ale w oczach ludzi, ogółu, dla świata, który rychlej wierzy w złe niż dobre, dla złych, co radziby świętego pochwycić na grzechu; aby sami się mniej występnymi wydawali... dla zgrai ulicznej i opinji publicznej, pan się nieochybnie wydasz winnym. Źle się wyraziłem... okażesz się słabym przebaczą ci, co gorzej poklasną nawet, a ich aplauz panu będzie najsroższym, najdotkliwszym ciosem. Sprawa jest zła... pan byłeś poczciwym, poszedłeś za sercem, ulitowałeś się niedoli, aleś to uczynił nieostrożnie, dałeś się pochwycić niegodziwcowi. Co zrobimy jeśli postawi świadków, którzy przysięgną żeś pan uwodzicielem? Prawo przewiduje wiele występków, ale są głębiny niegodziwości, do których nie sięga nawet przypuszczeniem, aby ludziom do nich nie pokazało drogi. Pozory są wszystkie przeciwko panu.
— Jakże się mam ratować? — spytał chłodno kasztelan.
— Jeżeli proces ma być, strawić życie uczciwe i czoło jasne przeciw potwarzy i krzywoprzysięztwu... Drobnych sposobów obrony jest tysiące, ale to są może takie środki, których może byś pan nawet w poczciwej sprawie użyć nie chciał; kto inny starałby się pozyskać ludzi tych co mogą być za świadków użyci, przekupić ich, rozproszyć, złamać niegodziwego, odejmując mu moc szkodzenia. Ale na to potrzebaby jechać na miejsce, działać potajemnie, przekupywać.
— W istocie — rzekł kasztelan, — ja tego się chwycić nie mogę, myśl o innych sposobach...
Opoczyński milczał zafrasowany, ramionami zżymał, tarł włosy, milczenie jego było zastraszające.
— Achinger przysłał czy przyjechał tu sam? — spytał kasztelan.
— Zdaje się, że tu sam być musi — odparł mecenas — wczoraj przysłał mi swojego obrońcę, wiedząc że ja się interesami kasztelana trudniłem, polecił on mi, abym panu zaraz o tem znać dał, dopóki strona nie uczyni kroków i gotową jest jeszcze do cichego ukończenia sprawy.
— Cóż się stało z żoną? — przerwał Żeliga — jeśli on wyjechał. Zostawić jej sam nie mógł.
— Z tego co mi mój towarzysz mówił wnoszę, — odpowiedział Opoczyński — że żona jest jeszcze na wsi pod strażą sług, w rodzaju niewoli i zamknięcia. Jak skoro sprawa się rozpocznie, odwiezie ją do panien Brygidek do Lublina.
Kasztelan zadumał się.
— Radź co robić! — spytał mecenasa — ratując kobietę niewinną bo mi o mnie najmniej chodzi, mamże mu zapłacić? Byłoby to przyznaniem się do jakiejś winy.
Opoczyński spojrzał z ukosa na kasztelana.
— Jeszcze raz powtórzę, — rzekł, — że znam pana, że mu wierzę, ale daruj mi, ludźmi jesteśmy; powiedz mi pan jak na spowiedzi...
Kasztelan ukląkł, złożył palce na krzyż i pełnym wzruszenia głosem uroczyście zawołał:
— W imię Boga w Trójcy świętej jedynego, na zbawienie duszy mojej przysięgam, że ona i ja jesteśmy niewinni potwarzy na nas rzuconej.
— Gdyby sąd dopuścił się panu odprzysiądz — rzekł mecenas — sprawa byłaby skończoną... ale to być nie może. Zapłacić mu, jak to pan słusznie powiedziałeś, jest uznać siebie winnym i niewiastę zbezcześcić — to niepodobna. Proces zdaje się nieuniknionym.
— Przyjmuję go więc jako krzyż na barki, ręką Bożą na nie wrzucony... Fiat! — rzekł kasztelan. — Brakło mojemu życiu nie potwarzy, bo te miotano na nie już nieraz, ale tego oklasku złych, od którego się zarumienić będę musiał; uśmiechy pobratymstwa jakiemi mnie powitają, uwięzną w piersi ale cóż począć?... znieść trzeba i ofiarować Bogu.
— Przyjmujesz waćpan sprawę moją? spytał kasztelan.
Opoczyński się skłonił tylko.
— Z największą wdzięcznością, że mi ją jaśnie wielmożny pan raczysz powierzyć, dla mnie jest to szczęśliwem prawie, bo mnie podnosi, ale wyrzekłbym się jej, byle nie przyszła do skutku.
— Teraz jest ona w twem ręku — dodał Żeliga — zdaję się na ciebie panie Antoni, jak na przyjaciela... Rób z tem co chcesz; pamiętaj tylko, że mi nie idzie o spokój, ale o obowiązek, nie o uwolnienie siebie, ale o sprawiedliwość, a wreszcie o los nieszczęśliwej istoty, która pada ofiarą niegodziwca.
Po krótkiej naradzie rozmowa się skończyła.
Mecenas wyszedł prosząc kasztelana aby się w mieście zatrzymał.
Najściślejsze wydane były rozkazy w pałacu, ażeby bytności pana nie zdradzono; zdawało się nawet iż incognito da się utrzymać, bo Żeliga nigdzie nie miał wychodzić, i z nikim oprócz Opoczyńskiego widzieć się nie chciał. Jednak około południa marszałek dworu, wielce zafrasowany nadszedł sam, niosąc kasztelanowi bilecik zapieczętowany sygnetem królewskim, zaadresowany nawet nie ręką Piatolego, ale własną Jego królewskiej Mości.
Kasztelan rozerwał z niecierpliwością pieczątkę. Bilet był następującej treści w języku francuskim.
„Kochany kasztelanie! Wiem że jesteś tu incognito i na chwilę, że wydany sekret twej bytności może ci sprawić chwilową nieprzyjemność, jednakże nie mogę oprzeć się chęci widzenia cię i pomówienia kilka słówek.“
W końcu król podpisał się przyjacielem.
Żeliga pobladł.
— Zaczyna się męka! — rzekł — ale nie ma ratunku, uniknąć jej byłoby słabością.
— Kto oddał bilet? — spytał kasztelan.
— Paź królewski, Płotnicki.
— Czy dodał co ustnie?
— Mówił, że król oczekiwać będzie pana kasztelana w Łazienkach, o ósmej wieczorem na prywatną audjencję.
Nie było sposobu, wytłumaczenia się; uścisnąwszy stolnika, który pozostał sam w pałacu jako dobrowolny więzień, kasztelan pojechał.
Około posągu Sobieskiego czekał Płotnicki, domyślił się powozu, zatrzymał i grzecznie podjął się zaprowadzić do króla, który przechadzał się w ogrodzie.
Poszli więc pieszo bocznemi ulicami po za amfiteatr.
Stanisław August wracał od swych łabędzi sam jeden, w letnim ubiorze wieczornym, blady, smutny i zamyślony, postrzegłszy kasztelana powitał go ręką i uśmiechem, polecił Płotnickiemu aby nikogo nie wpuszczano i zostawiono ich samych na sam, a na ostatek ujął pod rękę przybyłego i pociągnął z sobą.
Pierwsze wyrazy rozmowy w tym wieku, który jeszcze wielką do komplementów przywiązywał wagę, były wymianą słodkich i nudnych grzeczności, zapytaniami o zdrowie, rodzinę itp.
Ukończywszy te preliminarja, król ścisnął rękę kasztelana i odstąpił kroków parę z uśmiechem.
— Spodziewam się — rzekł słodziuchno z tym wdziękiem głosu i słowa, jaki mu był właściwym, gdy chciał sobie kogo pozyskać — spodziewam się kochany kasztelanie, iż nie wątpicie i nie wątpiliście nigdy o moim dla siebie szacunku i przyjaźni. Nie weźmiecie mi więc za złe, gdy powodowany temi uczuciami zapytam co to za jakiś dziwny interes od wczoraj sobie szepcą do ucha? tyczący się was, jakiejś kobiety... nie wiem... jakiegoś grożącego procesu rozwodowego? Chciałbym być o tem przez was samych uwiadomionym dla tego właśnie, ażebym lekkomyślnym potwarcom mógł zamknąć usta.
Kasztelan, który się potroszę czegoś podobnego spodziewał, bo nigdzie przysmak skandalu nie był milszy jak na dworze króla, a usłużni przynosili tam codzień zapasy plotek na pokarm powszedni, odrzekł z uśmiechem:
— N. Panie! spotkało mnie wprost nieszczęście, jakie od złego człowieka spotkać może każdego, kogo chcą obedrzeć. Postrachem i groźbą skandalu chcą mi wyłudzić pieniądze. W rzeczy samej winy mej nie ma wcale, chyba ta, żem losu nieszczęśliwej kobiety ulitował się i starał się być jej przyjacielem i doradcą. A że ludzie nie łatwo wierzą w czyste intencje, a chętnie w słabości, naturalnie mogę być spotwarzony.
— A nie lepiejże byłoby ubić sprawę? spytał król.
— Nie mogę, bo bym się uznał winnym, a nim nie jestem.
Król się uśmiechnął.
— Ejże! szepnął cicho.
— N. Panie! — surowo odparł kasztelan — jestem niewinnym.
Król spoważniał.
— Smutna to rzecz — rzekł — gdy uczciwego człowieka spotka oszczerstwo i napaść, ale któż od tego wolny?
— Nie pojmuję tylko — dodał kasztelan — zkąd się już wieść o tem mogła rozpowszechnić po Warszawie, gdy nic jeszcze dotąd nie ma, prócz gróźb i intymidacyj.
— Plotka, mój kasztelanie, rozlatuje się jak pierze w powietrzu, a złe rychlej niż dobre... Gdybym waszmości mógł być pomocnym, z duszy serca się ofiaruję...
— N. Panie wdzięczen jestem W. K. Mości, ale proszę tylko byś wierzyć raczył, żem niewinien, i był łaskaw mnie bronić z tą pełną wiarą, z jaką ja obronę moją w ręce W. K. Mości oddaję.
Na te słowa król począł ściskać kasztelana i powtarzać zapewnienia najgorętsze, najżyczliwsze. Ofiarował się sam w to wejść, zapobiedz itd. ale znalazł Żeligę nad podziw twardym i nieugiętym, i nie zdającym się lękać wcale.
To posłuchanie dało tylko kasztelanowi miarę rozgłosu, jaki już sprawa mieć poczynała... wiedzieli o niej wszyscy... zapobiegać więc, było to także do pewnego stopnia uznać się winnym. Kość była nieodwołalnie rzucona, kielich pewny stał do wypicia... odwrócić go niepodobieństwem.
Gdy w pałacu Żeliga, wróciwszy z łazienek, spokojnie już opowiadał swą bytność u króla Barcińskiemu, przybyły do Warszawy od kilku dni Achinger, wygadawszy się z zamiarem przed dwoma prawnikami, którzy go wzięli w obroty, (bo dla nich sprawa podobna była wielce pożądaną gratką) chodził po najętej izdebce gospody na Tłumackiem i ważył rozpoczęte dzieło. Nie było mu też lekko na duszy choć się dobrze wprzód porachował... Czekał on swojego adwokata, którym był sławny Bajkowski mecenas, sztuka wygadana, z wymowy ceniony, umysłu bystrego, i nie przebierający w środkach pokonania przeciwnika, gdy szło o zapasy u kratek. Mało którą sprawę Bajkowski przegrał zupełnie, adwersarzy nie szanował, stosunki miał wielkie, obawiano się go powszechnie, a płacić sobie kazał sumy bajeczne. Często nawet tak kierował nawą procesu, że go nie wiodąc przed trybunały, korzystną komplanacją umiał skończyć.
Wielka ludzi znajomość, umiejętne korzystanie z ich złych i dobrych przymiotów, popędów szlachetnych i namiętności, czyniły go niezwyciężonym. Do pomocy w ciężkiem zadaniu przybrał sobie z woli Achingera lubelskiego prawnika Żeleżca, przyjaciela szlachcica i jego alter ego od bardzo dawnych czasów.
Bajkowski miał naturalnego przeciwnika w Opoczyńskim, były to dwa różnych charakterów typy i dwie osobistości, mimo pozornie przyzwoitych stosunków, sobie niechętne.
Stosunek w świecie niemal przyjacielski dwóch panów mecenasów, ich wzajemne dla siebie względy, sposób pochlebny, w jaki się jeden zawsze o drugim wyrażał, nie przeszkadzało im w duchu uważać się za nieprzyjaciół. Nie miał większej przyjemności w życiu Bajkowski, jak gdy Opoczyńskiemu wedle jego wyrażenia, kurtę skroił; Opoczyńskiego twarz się rozjaśniała na chwilę, gdy Bajkowskiemu niespodziankę taką spłatał, że ten, pełen przytomności adwersarz, choć na chwilę zaniemiał i zmięszał się. Nigdy głuchy ów bój obu przeciwników nie przechodził w waśń widoczną, w namiętną kłótnię; oba przesadzali się w delikatności postępowania, ale chwytali zawsze zręczność podkopania się na wzajem. W gotującej się więc sprawie dla obu przysmakiem było, że się na polu tem spotkać mogli, gdzie z całą swą zręcznością, talentem, rozumem popisać się mogli.
Bajkowski czuł wyższość przeciwnika swego w tem głównie, że Opoczyński prawością i czystością charakteru go przechodził; Opoczyński mimo niepospolitego talentu, nie miał tej co tamten bystrości umysłu i przebiegłości; stosunkowo wyglądał on przy towarzyszu na ciężką artylerję, która gromi i burzy, ale nie wszędzie przejść i dostać się może, bo dla niej są drogi nieprzebyte, gdy dla innej broni lada ścieżyna i manowce starczą.
Były sprężyny, środki i sposobiki, których Bajkowski byle do celu wiodły, używać się nie wahał! gdy Opoczyński, nawet skutek z nich dobry, przewidując, posłużyć się niemi i wzdragał i brzydził. Bajkowski wypotrzebował więcej słabości człowieka, Opoczyński jego szlachetności; tem głównie różniło się ich postępowanie. Pierwszy nie wahał się użyć kłamstwa, Opoczyńskiego słowo starczyło za przysięgę. Pełnomocnik Achingera był szczęśliwy ze sprawy, między innemi dla tego też, że na człowieka, za nieposzlakowanego dotąd mianego, cień rzucić miała, a wszelka surowa cnota nieugięta, była dlań z natury rzeczy — przeciwnicą.
Achinger, który się na wszystko ważył, mimo zuchwalstwa, z jakiem postępował, potajemnie zawsze karmił nadzieję, że do procesu nie przyjdzie, że sam rzucony postrach skandalu zmusi do jakichś układów. Nie taił on przed sobą, iż z trudnością przyjdzie mu walczyć przeciwko człowiekowi wysoko postawionemu w szacunku powszechnym, mającemu stosunki potężne, poparcie najpierwszych rodzin w kraju, łaski u dworu, i imię nieposzlakowane. Wolałby był nawet czemś mniejszem się zadowolnić, byle wyjść z interesu, który wiele kłopotów i kosztów obiecywał, a rezultat niepewny, i nie bez strony dlań sromotnej. Po naradzie więc dwukrotnej ze swym panem Bajkowskim, oczekiwał wiadomości od niego niespokojnie, i chodząc po izdebce stękał i narzekał, planując sobie jak na wszelki wypadek postąpić. Gdy godzina w której mecenas miał do niego wstąpić nadeszła, Achinger coraz niecierpliwszy wyszedł aż na ulicę, doczekując się wiadomości.
Nareszcie ów spodziewany długo doradca przybył, ale na twarzy jego wyczytał klient zaraz, że się tam coś nie najlepiej święciło.
Achinger przypadł do niego dysząc z niecierpliwości.
— A co, ojcze mój, a co? cóż słychać?...
— Źle, nie będę waćpanu taił, widziałem się z plenipotentem kasztelana, który mi wręcz odpowiedział, że na wszystko są gotowi i bronić się będą. Kasztelan już był zdaje się przez Barcińskiego zawiadomiony o postanowieniu pana, w sposób może aż nadto otwarty... podobnoś się tam jegomość niepotrzebnie wygadał i odgrażał. W żadne układy wchodzić nie myśli i czeka pozwów... gotów na wszelkie następstwa.
— A to tak! to tak! — zawołał mięszając się nieco, lecz fantazją nadrabiając Achinger, — to tak! no! to dobrze! to dobrze!
Bajkowski wszedł do izdebki, i ocierając pot z uznojonego czoła, (był bowiem barczysty i otyły dosyć) dodał:
— Rzecz więc stoi na tem, że serjo się potrzeba naradzić i rozważyć wszelkie środki nasze, bo porwać się i utknąć ja nie mogę, powiem panu szczerze, nie tyle mi idzie o pana, choć najlepiej życzę, jak o mnie samego. Niepewnej sprawy, w którejbym padł na cztery nogi, przyjąć nie mogę, chodzi o reputację. Przeciwko sobie będę miał potęgę — Opoczyńskiego, tem więcej pilnować się muszę. Zatem powinniśmy rzecz dobrze wprzódy strutynować, niżeli się ja jej podejmę.
Achinger był widocznie zafrasowany.
— Ha! no, chcą rozgłosu, chcą rozbębnienia, ja ani siebie ani ich żałować nie będę. Człek się ważył, to pójdzie do końca. Stracę wioskę, wyprzedam się do ostatniej koszuli, ale pokażę magnatowi, że bezkarnie po szlacheckich dworach plądrować nie można.
— A cobyś waćpan powiedział na to, — przerwał Bajkowski — gdyby Barciński zaprzysiągł, jako świadek strony przeciwnej, swoją rozmowę z waćpanem. Wszakże się to tam pono wygadało nad miarę?
— Ja tam tego nie pamiętam, co gadałem w pasji, — rzekł Achinger — człek w gniewie słów nie waży... ani one wagą u sądu mieć mogą. Ale czyż to podobna, żeby oni nie starali się ułożyć i zapobiedz skandalowi?
— Prawdę rzekłszy — odparł Bajkowski — możeby skłonni byli do ułożenia się, ale dziś to się im już na nic nie zdało. Rzecz nie wiem jak, ale roztrąbiona po mieście, od ucha do ucha poniosło się pono aż do dworu. Kasztelan już oczerniony, naturalnie tedy chce zmyć plamę, bo mówi, że jest cale niewinnym.
— A! niewinnym! niewinnym! — krzyknął tupiąc kulawą nogą Achinger, śliczne niewiniątko, które cudze żony bałamuci; ja mu jego okażę niewinność! ja mu dowiodę!
— Otóż tu właśnie o to idzie, abyśmy nasze dowody porządnie na sznurek znizali, zebrali i przygotowywali się, bo walka będzie nie lada i obrona rozpaczliwa... a rozgłos niesłychany. Można powiedzieć, że kraj cały zwróci na to oczy... jest to dlań Testum primae classis taki przysmak słony i pieprzny. Więc szanowny mój kliencie, nie żartem do roboty.
— Tak... do roboty... — zawołał Achinger i siadł za stół, radźmy!
Można już sobie wystawić wrażenie, jakie w stolicy i u dworu świeża uczyniła nowinka! Nie wiem czy co ludziom, zwłaszcza zepsutym, więcej do smaku być może, nad upadek tego, który ich swą cnotą upokarzał. Zacierają ręce z radości gdy do tej konfraternji kaleków mogą zapisać nowego członka; cieszą się, śmieją, czują podniesieni a każdy naówczas swą ranę mniej więcej odsłaniając bezwstydnie, szepce sąsiadowi do ucha z wewnętrznem zadowoleniem: — Takiej żem ja przecie szkarady nie zrobił... a toć był luminarz! toć świetna gwiazda! to uosobienie cnoty!
Z takiemi pogadankami latano po Warszawie, gdy wieść się rozeszła o historji kasztelana; ciekawi szukali Achingera, dowiadywali się o niego, radzi zaczerpnąć u źródła, napadano na Bajkowskiego, wyszukiwano Żeleżca, próbowano wyciągnąć coś nawet z twardego Opoczyńskiego, który jak opoka milczał. Król z wielkim taktem udawał, że nic nie wie, ale dając do zrozumienia że mu wiedzieć o tem nie wypada, bronił on kasztelana w tak żarliwy sposób, że gorącość obrony niemal przekonywała o wielkości winy.
W całej tej gmatwaninie ludzkich słabości i nędz żywota zepsutego fałszem, dla zimnego postrzegacza był przedmiot ciekawy do badania.
Oblizywano się na samą nadzieję tej sprawy, chociaż powszechnie twierdzili wszyscy, że do niej pewnie nie przyjdzie, że się to przeciągnie, że jak w bajce: albo osioł, albo nauczyciel zdechnie, a plama tylko zostanie.
Potwarz jest jak błoto; choćby na niewinnego padła, ślad po niej przetrwa.
Kasztelan znajdował właściwem, nie kryć się w chwili tak krytycznej przed światem; po namyśle otworzył dom, oznajmił w gazecie swój przyjazd, przyjął pocisk piersią obnażoną.
Społeczność, która wszystko zawsze wytłumaczyć umie po swojemu, powiedziała na to: zręcznie! bardzo zręcznie, ale zuchwale... za katy! Przyjaciele prawdziwi Żeligi milczeli, z powagą ludzi obrażonych, którzy nawet tłumaczyć się nie widzą potrzeby.
Takie było usposobienie ogółu i stan rzeczy w Warszawie; rósł niepokój i oczekiwanie. Achinger się gotował do walki, gdy jednego poranka odebrał z domu umyślnego posłańca i list od głównego dowódcy tej straży, którą otoczył żonę.
Z listu wyczytał ze zdziwieniem i niepokojem, z którego sobie sam rachunku jeszcze zdać nie mógł, że pięć dni temu, nocą pani Achingerowa w jednej koszuli i przyodziewku, wyłamawszy okno od alkierzyka, uciekła i niewiadomo gdzie się podziała. Szczegóły, które na dwóch arkuszach, najniedorzeczniej spisał ekonom, nie naprowadzały na najmniejszy ślad, jak się to stać mogło. Warty co noc stawiono około dworu, w pokoju pani spała nieodstępna dziewczyna służąca: okno było drewnianą kratą i okiennicą dębową uzbrojone. Nadedniem alarm dany był przez dziewczynę przestraszoną, która przebudziła ekonoma; w jednej chwili konnych i pieszych rozesłano na wszystkie trakty, strzęsiono budynki, szukano gdziekolwiek szukać było można, nie znaleziono jednak najmniejszego śladu, nie pochwycono wieści. Ekonom nie bez pewnej słuszności przypuszczał, że włościanie litujący się nad losem kobiety, którą pochodzenie do nich zbliżało, ułatwić musieli ucieczkę. Jednakże mimo energicznych środków użytych przez rezolutnego ekonoma ku wybadaniu prawdy, nie odkryło się nic, żaden słowa nie pisnął. Ci, którzy tej nocy byli na straży u dworu, chodzili już w kłódkach. Dziewczyna była przytrzymaną, klucznica podejrzana także, połowa wsi pilnowała drugiej; doniesienia najsprzeczniejsze pozbierane w różny sposób, spisał referent wypadku nader troskliwie, ale z tego wszystkiego żadnego światła wydobyć nie było można. Pani Achingerowa jak w wodę wpadła, a byli tacy, którzy istotnie utrzymywali, że pod bliskim młynem rzuciła się w potok. Staw był głęboki i oparzelisty.
Przeczytawszy to doniesienie, nie wiedząc jeszcze czy cieszyć się z niego czy rozpaczać, Achinger skoczył do Bajkowskiego.
Nie zastawszy mecenasa w domu, czekał na niego do północy; wrócił luminarz palestry trochę pod dobrą datą, ale znany był z tak tęgiej głowy, że gdy kilka garncy węgrzyna wypił, jeszcze jaśniej wtedy i potężniej argumentował. Tyle tylko, że go pod ręce przed kratki prowadzono i stawiano tam, a gdy czuprynę potarł i odchrząknął, pod hełmem miał swadę najpiękniejszą. I tym razem dobrze cięty, jak tylko się do krzesła dobił, siadł, mokrą chustką łysinę przykrył, bo to był jego sposób trzeźwienia się w nagłych razach, i gotów był najzawilszą sprawę badać.
Dostawał czkawki tylko, i po tej poznawano zwykle, że już sobie podchmielił.
Achinger, który go z tej strony nie znał, zatrwożył się, ale wprędce pokrzepiony został, gdy głos usłyszał.
— Nie zważaj waść — rzekł mu Bajkowski — to są minima, bagatele, mów... co się stało.
Za całą odpowiedź Achinger wziął się do czytania listu, którego Bajkowski bardzo bacznie wysłuchał, nie dając żadnej oznaki po sobie.
Achinger skończył dysząc niepokojem, a Bajkowski z głową na piersi spuszczoną, siedzi zadumany, nie mówiąc słowa, jakby o sprawie nie myślał. Zadzwonił tylko i kazał sobie podać gorącego ponczu szklankę do poduszki, bo ten go ratował zawsze od skutków węgierskiego wina, poczęstował nawet klienta, zalecając mu to dla konkocji i nie rychło się odezwał:
— Otóż to jest rzecz śliczna! i nic się nam lepszego, pomyślniejszego, szczęśliwszego przytrafić nie mogło. Zważ waćpan... śladów nie ma ucieczki... fecit cui prodest — axioma, a komuż prodest? naturalnie kasztelanowi niby... Kto mógł tak dokonać tej sprawy mimo czujności mimo straży, mimo sług, jeżeli nie magnat, potentat, człek co grosza nie żałował... Presumpcja ogromna winy, gdy winowajca nie czekając wymiaru sprawiedliwości ucieka. Wszystko to daje nam nową siłę, jest wyborne, a jegomość dopiwszy ponczu... co do sumienia jego należy, idź spać i mnie się daj położyć, bo jest godzina ni fallor, pierwsza z okładem.
To mówiąc zadzwonił Bajkowski na chłopaków swoich, aby go do łóżka przeprowadzili, bo nogi miał w takich razach słabe, i pożegnał bez ceremonji Achingera, salwując sesję do jutra.
Nazajutrz raniej niż zazwyczaj do pokoju Barcińskiego wszedł kasztelan; szlachcic dopiero był rozpoczął ablucje zwykle z konewką zimnej wody, gdy gospodarz ukazał się na progu. Po twarzy jego poznał stolnik, że coś nowego i przykrego zajść musiało; ale kasztelan usiadł milczący i podparł się na dłoni, długo nie mogąc przyjść do słowa.
Gdy się Barciński przyodział, ujął go pod rękę i rzekł:
— Przyjacielu mój, dziwne się rzeczy plączą w życie moje, potrzebuję się zwierzyć, abym i sam uwierzył. Lękam się znowu by mi się słaba głowa nie pomięszała.
— Cóż to tam znowu takiego? — spytał stolnik niespokojnie — czy nie uchowaj Boże jaka nowelacja z drugiego świata.
— Jakbyś wiedział — rzekł cicho kasztelan, — ale to może być efekt podburzonej imaginacji tylko. Sądź... wczoraj wieczorem nierychło odprawiwszy modlitwy począłem usypiać. W pokoju zwyczajem moim paliła się tylko lampka przed obrazem N. Panny, oczy miałem przymrużone nawpół, gdy mi się jakby coś białego przed niemi przesunęło. Otwarłem powieki zupełnie i postrzegłem stojącą w środku pokoju Agnusię.
Milczący i przelękły nie śmiałem się odezwać, gdy usłyszałem wyraźnie wymówione, jak szmer ciszy, jej słowa:
— Ostatni raz przychodzę abym cię uspokoiła, troski twe zbliżają się do końca. Nietrwoż się, jeśli cię nowy cios dziś dotknie, ten będzie ostatni. Odetchniesz i będziesz szczęśliwym jeszcze. Nie opuszczaj biednej istoty... nie trwoż się napróżno. Czystem sercem zwycięża się wszystko, a sprawiedliwość przychodzi po próbach.
Tak mówiąc coraz cichszym głosem, widmo się rozpłynęło i znikło. Siedziałem długo — mówił kasztelan — drżący, niepewny oczekując więcej jeszcze, ale cisza panowała dokoła. Na modlitwie dotrwałem do dnia. Jaki nowy cios jeszcze a ostatni miał by mnie dotknąć, nie wiem i nie rozumiem, ale przyjmę go z rezygnacją.
W tejże prawie chwili dano znać o przybyciu Opoczyńskiego, który znając stosunki stolnika z gospodarzem, wszedł pospiesznie do mieszkania Barcińskiego.
Mimo wielkiej siły jaką miał nad sobą prawnik, twarz jego wydawała niepokój.
— Wiesz już pan cokolwiek? — spytał żywo kasztelana.
— Ja? nic a nic... czy się co stało?
— A stało się i nie dobrze się stało — rzekł Opoczyński — pani Achingerowa uciekła z domu...
— Jakto? Uciekła? Dokąd? Kiedy? — poczęli oba razem stolnik i kasztelan.
— Nikt nic nie wie, ale naturalnie Achinger przypisuje to panu i jego staraniu, przemocy i przekupstwu magnata. W dodatku uciekający zawsze zciąga na siebie podejrzenie winy.
Długie milczenie nastąpiło. Żeliga padł na krzesło.
— Skąd o tem wiecie? — spytał.
— Od mecenasa Bajkowskiego.
— Szczegóły?
— Żadnych nie mam; śladów zbiegłej nie odkryto, Achinger z tego bierze asumpt do jeszcze straszniejszego pozwu, w którym na czernidłach zbywać nie będzie. Wspomną w nim i przeszłość ową, którą pan odpokutowałeś nie będąc jej winnym, i pokutę, w dziwnym przedstawiając ją świetle... Nieprzyjaciele rodziny, ludzie nowych przekonań, demagogi i wolnomularze, wszystko to przyczepi się do sprawy, zachaczą o Jezuitów, o wszystko co się da pociągnąć, skandal ogromnie wzrośnie. W osobie pańskiej ścigać będą wszystkich tych, których przekonania w jakikolwiek sposób przedstawiasz lub mógłbyś reprezentować. Rośnie to jak na drożdżach. Achinger cieszy się i ręce zaciera.
Kasztelan siedział przybity... nie mówił nic, nareszcie rzekł tylko:
— Stań się wola Twoja.
Ciężki to był dzień ze wszystkich względów dla biednego Żeligi, ale mimo to serce dźwigało brzemię, a czyste, mogło mu podołać.
Achinger i wszyscy ci co się do niego przyczepili, robiąc z prywatnej napaści tendencyjny proces, mogący przybrać znaczenie społeczne latali z nowiną, zacierali ręce. Z drugiej strony przyjaciele kasztelana zbiegali się co chwila dowiadywać, rozpytywać, radzić, nie mogąc pojąć stoickiej jego obojętności. Sprawa jeszcze nietknięta nabierała nadzwyczaj groźnej fizjognomji.
Król przysłał generała Komarzewskiego zaufanie z zapytaniem, czyliby nie mógł w czem kasztelanowi być użytecznym; odpowiedział, że niezmiernie jest wdzięczen N. panu, ale że czekać będzie wymiaru sprawiedliwości spokojnie.
Trzy dni upłynęło w oczekiwaniach, szeptach i tej trwodze, która poprzedza dotknięcie wszelkiego interesu tyczącego czci człowieka, mającego rodzinę okryć sromem. Opoczyński niemniej był zafrasowany od innych, ale spokojny przytomności nie tracił, tajemniczy był i milczący.
Czwartego dnia Bajkowski do niego przyjechał. Bystrym okiem zanim jeszcze wszedł zmierzył przeciwnika, na którego twarzy znalazł pocieszający wyraz niepokoju i usiadł, przybierając, jak na przyzwoitego człowieka należało, oblicze kondolencyjne zafrasowane.
— No, kochany kolego — rzekł wyciągając doń rękę, zbliżamy się tedy do fatalnego terminu, w którym się gra rozpocznie. Obowiązkiem moim było, mimo że mi sprawa ta jest smacznym ze wszech miar kąskiem, polem popisu, i walką z tak znakomitym jak wy zapaśnikiem, żebym jeszcze raz zrobił krok do zgody. Jesteśmy gotowi na wszelkie możliwe układy.
— Szanowny mecenasie — rzekł Opoczyński, — mam zupełne umocowanie do prowadzenia procesu, a wyraźny rozkaz nie przyjmowania żadnych układów.
— A! no w takim razie tem lepiej — ozwał się Bajkowski — będziemy się próbować. Sam los na nasze koło wodę prowadzi, kiedy i pani Achingerowa uciekła, to mi daje broń wielką.
— Obosieczny to oręż — rzekł Opoczyński, — dopóki pani Achingerowa niewiadomą jest z pobytu, póki przypuszczenie wam służy, że winna starała się ukryć przed mającą doścignąć jej sprawiedliwością, macie prawo się cieszyć... Ale przypuśćmy panie mecenasie, że nagle pani Achingerowa się zjawia i to w klasztorze, gotowa pod przysięgą odeprzeć wszystkie fałsze i potwarze wasze... Cóż w takim razie?
Opoczyński czynił to przypuszczenie wcale nie wiedząc co się stało z panią Achingerową, wprost tylko jako prawnik, który zwykł wszystkie drogi badać; ale Bajkowski go posądził, że coś wie, spojrzał mu bystro w oczy, nic z nich wyczytać nie potrafił, bo były mgliste i chłodne i trochę się uląkł.
— W takim razie — odpowiedział Bajkowski powoli — gra się równoważy... Czy w istocie to tak by było?
— Nie wiem — rzekł Opoczyński — ale to wiem, żeście wy podjęli się interesu nie dobrego; może on zjednać wam rozgłos, wsławić imię, ale zostawi w sumieniu ślad czarny. Mecenasie kochany, znam i ręczyć mogę za kasztelana, że to jest napaść niegodziwa na niego, prosty rozbój na gładkiej drodze. Bronicie człowieka bez czci i wiary, który obrony waszej wart nie jest.
— Kolego — rzekł Bajkowski — szanujcie mojego klienta, dotykacie mnie w nim.
— Jesteśmy sami — odezwał się Opoczyński — mówmy otwarcie, bracie, życie jest krótkie, poczciwe imię, które człowiek po śmierci zostawia trwa dłużej nad nie!... Sława nie opłaca lekkości charakteru. Gdybym był na twem miejscu, ja sprawy bym się nie podjął.
— Kochany bracie — rzekł na to mecenas — i ja ci powiem, że życie krótkie, a sława i nie sława króciej podobno nad nie na ziemi goszczą. Trzeba się pchać jak można, aby nam było nieco lepiej. Ja jestem doktor, jaką mi ranę przyniesie chory kuruję... Cóż więc ze zgodą? nic?...
— Ani mowy być o niej nie może, jedyna zgoda, którąbyśmy przyjęli, to, żeby klient potwarz starym obyczajem odszczekał pod ławą.
— Tak jesteście siebie pewni? — spytał Bajkowski.
— Najzupełniej.
— I środków obrony?
— Są przekonywające i starczą nam.
— Na Boga, ojcze mój — zakrzyknął pierwszy — gdybym był tchórz, tobym się tego mógł nastraszyć.
— Nie, kochany kolego, spokojnie dorzucił Opoczyński — nie, złe sprawy to mają do siebie, że ich dwudziestu czterema sposobami bronić można, gdy dobrej, jeśli się sama nie obroni, niepodobna inaczej ocalić, jak odwołaniem się do prawdy i cnoty, do sumienia sędziów.
— No, i nie zawadzi, gdy magnat ma kiesę nabitą... — uśmiechając się dodał mecenas.
— Na to wam słowo szlacheckie daję — rzekł Opoczyński — iż złota nie użyjemy wcale... bezcześciło by to nas.
— Tem lepiej, równiejsza gra będzie.
Zamilkli, Bajkowski wstał, niby chcąc odejść.
— Jak mi Bóg miły, gdybym ja był na miejscu kasztelana, dałbym rozbójnikowi odczepne.
— Tak — rzekł Opoczyński — kasztelan zrobił by to może gdyby był wami, ale...
— Docinasz! — zawołał Bajkowski — ale bez gniewu bracie... ad videndum przed kratkami.
— Żegnam was.
Tak się rozeszli.
Wieczór już był późny, kasztelan chodził wielkiemi krokami po sali pałacu z Barcińskim, gdy na palcach zbliżył się marszałek dworu.
— Jaśnie wielmożny panie! jakaś kobieta domaga się, aby mogła chwilkę rozmowy otrzymać.
— Kobieta? cóż to za jedna?
— Bardzo jakoś nędznie wygląda, twarzy nie widziałem, ale strój niemal chłopski. Chciałem ją odprawić do jutra, ale z płaczem się domaga, aby trzy słowa powiedzieć mogła.
Kasztelan wyszedł natychmiast do sieni, na ławie otaczającej ją, ze znużenia czy osłabienia siadłszy zsunęła się na ziemię przybyła nieznajoma niewiasta, i zdawała omdlałą. Strój w istocie był włościanki, wielka tylko chusta pokrywała go z wierzchu.
Osłabła padła tak na jeden bok twarzą na ziemię, pochylona cała, że jej lica widać nie było.
— A! na miłego Boga, zemdlała czy co? — krzyknął marszałek, posuwając się by ją podnieść.
Słudzy rzucili się także, wniesiono świecę na hałas wybiegł Barciński, i gdy omdlałą dźwignięto, krzyknął bardzo nieostrożnie przy sługach:
— Jezus, Marja! Achingerowa...
W istocie ona to była. Znużenie, niepokój, boleść, niebezpieczeństwo, od którego uciekała, niewygody doznane w podróży, wyczerpały jej siły do ostatka... leżała blada jak marmur bez czucia.
Kasztelan posłał natychmiast po doktora, a Barciński ważący już następstwa tego wypadku, w drugą stronę po mecenasa Opoczyńskiego.
W pierwszej chwili Żeliga wiedziony litością tylko, nie zastanowił się nawet, jak przybycie tu wprost Achingerowej dla procesu może się stać groźnem. Stolnik to poznał, i dla tego w tej chwili wysłał nagląc po adwokata.
Tymczasem nadbiegła żona murgrabiego pałacowego z trzeźwiącą wódką, octem, ze słynną swą biegłością w sztuce lekarskiej. Piękną panię, której twarz wychudła była do niepoznania zmienioną, złożono na szerokiej ławie, a stara Mollerowa rada, że samego kasztelana mieć będzie świadkiem popisu, jęła się żywo cucić biedną omdlałą.
Kasztelan chciał, aby ją natychmiast przeniesiono na łóżko i zmieniono ubranie, ale się Barciński stanowczo temu sprzeciwił.
— Na to nie pozwolę — rzekł — trochę wygodniej lub mniej dobrze, o to nie idzie, chodzi wielce o to, aby nikt powiedzieć nie mógł że tu dłuższe schronienie znalazła. Przybędzie Opoczyński, każecie przygotować karetę, ja natychmiast odwożę ją jak stoi w tym stroju do panien Wizytek. Przełożona jest mi znajomą, tam na żadnem staraniu i troskliwości nie zbędzie.
Kasztelan uścisnął jego rękę, tymczasem Achingerowa dzięki pani Mollerowej otwarła oczy, wejrzenie jej spotkało tuż stojącego kasztelana, i obie ręce wyciągnęła z okrzykiem ku niemu.
— A! tyś tu panie, znalazłam cię, znalazłam... ty obronisz mnie, nie dasz prześladować i nękać... ulituj się!
— Bądź pani zupełnie spokojna — odpowiedział Żeliga z cicha; w istocie gdy tu już jesteś, niczego się obawiać nie możesz, za chwilę będziesz w miejscu bezpiecznem.
— Jakto? gdzie? — spytała strwożona kobieta, nie pozwolicież mi tu zostać, spocząć, ja się boję...
Kasztelan nie mógł przy ludziach mówić wyraźniej, powtórzył tylko.
— Bądź pani spokojną.
— Kiedy głos twój słyszę, kiedy ty to mówisz panie, już nią jestem — odpowiedziała słów nie ważąc kobieta.
Stolnik zafrasowany spojrzał na kasztelana; Żeliga spuścił oczy smutnie.
Achingerowa po chwilowem omdleniu, gorączkowo odzyskiwała życie i siły; doktór nadjechał zaraz, odprawiono więc ludzi i panią Moller, która nadzwyczaj zostać sobie życzyła; posłano do apteki po jakieś przepisane lekarstwo, bo ówczas medycyna bez recepty i medykamentów stąpić nie mogła. Stolnik przysiadł na krześle i począł rozpytywać troskliwie.
— Powiedzże pani, jak potrafiłaś uciec z pod tak pilnej straży?
— O! nie przyszło mi to łatwo — odpowiedziała smutnie, ale są serca litościwe. Ekonom był nieubłaganym, dziewczyna spiąca przy mnie złośliwa... ale reszta litowała się, ratować mię pragnęła. Winnam oswobodzenie ludziom naszej wioski, mnie nawet na myśl nie przyszło, że mogę się uwolnić; oni to ułożyli i wykonali. Spojono ekonoma dano coś na sen dziewczynie... zbudziłam się przerażona łoskotem, gdy wyłamywano kratę od okna, ale mi dano znak. Jak stałam, wyskoczyłam oknem, ludzie stojący pochwycili mnie za ręce, wynieśli podając jedni drugim aż do chaty, gdzie znalazłam odzież wieśniaczą i wóz gotowy, który manowcami popędził. Trzy czy cztery razy przesiadałam na gotowe furmanki aż do gościńca bezpiecznego, na którym czekała mnie bryka furmańska, stara kobieta i dziewczynka mała. Jechałam nocami unikając pogoni, czując się chorą, płacząc a nie wiedząc dokąd się udać, by was znaleźć... bo gdzieżbym się była schroniła? Ja wiem — dodała cicho — że z sobą przynoszę wam prześladowanie, boleść, potwarz może, nieszczęście, ale nie miałam do wyboru... utopić się lub przyjść tu i powiedzieć wam: Postanówcie, róbcie ze mną co chcecie.
Zaczęła płakać, Żeliga był mocno poruszony, ale się powstrzymał od okazania wszelkiego współczucia.
— Bądź tylko pani spokojną — rzekł — ufaj w Bogu. Na teraz nie możesz tu pozostać... potrzeba dobrowolnie udać się do klasztoru, dopóki się rzeczy nie wyjaśnią...
Na ten wyraz klasztor, nieszczęśliwa Achingerowa porwała się przerażona, twarz jej znowu pobladła śmiertelnie: zaczęła płakać.
— Panie mój, gdzie każecie, ale nie do tego grobu — rzekła — ja się lękam... ja nie wyjdę już ztamtąd... Bóg sam nie wymaga tego, gdy mi powołania nie dał.
— Ale szanowna pani — przerwał stolnik — nikt też pani nie radzi klasztoru ani namawia, jest to tylko chwilowe dla niej najstosowniejsze schronienie. Pani wyjdziesz, gdy zechcesz.
— Dla czegóż mam się tam schronić?
Achingerowa nic dotąd nie wiedziała o sprawie, kasztelan nie mógł ją objaśnić, stolnik rad nie rad pochylił się do jej ucha i w kilku słowach opowiedział rzecz całą. Krzyk wyrwał się z jej ust, pochyliła się i omdlała znowu.
Nadjechał też wreszcie Opoczyński, a gdy mu na progu oznajmił o swej przygodzie kasztelan, stanął z założonemi rękami odrętwiały. Cieszyło go zapewne, że pani Achingerowa się znalazła, ale fakt ten że przyszła wprost naprzód do kasztelana, oddając się pod jego opiekę, nie mógł być utajony, miał on znaczenie w każdym razie niedobre. Potrzeba było co najrychlej odwieść Achingerowę do PP. Wizytek, podjął się tego stolnik. Ona sama już się nie wzdragała wcale.
Wstała zbierając siły, obwinęła się tą chustą i siermięgą w której przyszła, a chwiejącym krokiem zbliżyła się do Żeligi i uklękła przed nim składając ręce...
— Mój ojcze! mój panie! — zawołała głosem pełnym łkania — przebacz mi, daruj, zapomnij... Tyś jeden był mi litośny, dobry na ziemi... ty jeden miałeś odwagę wskazać mi drogę i nauczyć cierpieć... Błogosławże mnie sierotę, a nie opuszczaj, abym nie zginęła i nie upadła... Tobiem winna spokój duszy i cnotę... Pozwól, abym myślą i sercem zwracała się zawsze ku tobie... i była twoją, twoją sierotą... twojem dziecięciem.
To mówiąc, gdy chciała mu upaść do nóg, kasztelan pochylił się, podniósł ją w silnych dłoniach, i zapominając na wszystko, na bladem czole ojcowski złożył pocałunek.
— Bądź spokojną, nie opuszczę cię — rzekł — chybabym umarł.
Kareta stała u ganku. Żeliga jak trzymał ją bezwładną, zmęczoną, osłabłą, tak zaniósł do powozu, i oddając stolnikowi, dodał jeszcze:
— Nie opuścimy cię pani, ufaj mi i nie obawiaj się niczego.
Gdy kareta potoczyła się po bruku, biedny Żeliga sam potrzebował już aby go kto podtrzymał, bo się chwiał na nogach... słaniając się, poszedł milczący do swego pokoju.
Opoczyński zasiadł ze stolnikiem w sali zasępiony mocno.
— Fiat voluntas tua! — rzekł — ależ gorzej się trafić już nie mogło, jak że ona tu przyszła wprost... Chybaby jakim cudem ludzie o tem nie wiedzieli, ale złe wycieka wszystkiemi szparami, tajemnica się wyda.
— Tak — dodał stolnik — jest to nowy cios ale też i posiłek: Achingerowa żyje, wolna i powie prawdę.
— A prawdzie nikt nie uwierzy, szepnął Opoczyński, ale wojna to wojna... więc naprzód.
Dlaczego jegomość pana Dydaka Bożawolę przezwali źli ludzie onuczką, trudno było dośledzić; to pewna, że choć nosił nazwisko swego herbu i był acz ubogim, ale z prapradziadów natus i do dziś dnia po troszę possessionatus, bo miał dwóch chłopców tuż obok wsi Achingera, znała go okolica tylko pod tem imieniem dosyć wzgardliwem onuczki.
Wiadomo obyczajów starych i ludowych świadomym, że tak zwią chustę, którą się noga do buta okręca. A że ta część stroju nie bywała ani zbyt biała ani bardzo wytworna, nazwać kogo onuczką nie miało pochlebnego znaczenia.
Że Dydak Bożawola na wzgardę i lekceważenie nie zasługiwał, to wszystkim wiadomo, ale są po święcie złe języki. Trzeba wiedzieć, że jak z dokumentów się okazywało i z tradycji stałej, wszyscy słyszeli o tem, okolica na mil trzy dokoła z ogromnemi lasami należała do tej znacznej i majętnej niegdyś rodziny Bożawolów. Ale fortuna kołem się toczy, rozrodziła się familja, wyrosły procesa, narobiło się długów i majątek ogromny topniejąc, zszedł na dwóch chłopów ostatniego dziedzica.
Wcale dla tego jednak szlachcic rezonu nie stracił, owszem z ubywającą majętnością Bożawole podnosili czoło, nastrzępiali wąsa coraz lepiej, a w panu Dydaku tyle było serca, męstwa i szlachetności, że starczyłoby i na największą fortunę.
Pracował on ze swymi dwoma chłopami około roli ale przy szabli, lub folgując sobie szablę wtykał na miedzy. Dydak nikomu nie przebaczył, śmiały był i weredyk straszliwy. Za młodu sługiwał w kawalerji narodowej, i od parady kładł starą mundurzynę zawsze; a choć granatowy kontusz z amarantowym kołnierzem mocno się wyszarzał, był on dlań relikwią najdroższą.
Gdy przy dwóch chłopach da komu Pan Bóg pięcioro dzieci, żonę chorą, gradobicie co drugi rok, nieurodzaj co trzeci, a jeszcze jak Florjanowi Szaremu złego sąsiada, nie można się dziwić, że skwaśnieje mu życie i wyłysieje mu głowa zawczasu. Dydak miał wąsy spadające aż na piersi, ale czaszkę jak kolano. Był budowy kościstej, żelastej, na której nie wiele się mięsa trzymało, chodził nieco przygarbiony i miał zwyczaj lewą ręką pod bok się brać, a prawą często wąsy poprawiać. Szanowano pana Dydaka, ale trochę się zaś z jego buty i pańskiej fantazji śmiano; miał bowiem pojęcia rycerskie, które przy łatanym kubraku rzadko razem chodzą. Sąsiadując o miedzę z Achingerem, który mu bydło zabierał, w łąki się wkaszał i nieustannie jadł, znienawidził Dydak tego człowieka. On to pierwszy posądzając, że Achinger, który go raz pod Chełmem spotkał idącego boso z butami i onuczkami na plecach, nazwał go Onuczką, odwdzięczył się przezywając go kuternogą. Na dobitkę, karczemka Onuczki i austerja kuternogi stały naprzeciwko siebie na gościńcu z Chełma do Lublina wiodącym, i z powodu propinacji nieustanne kłótnie się mnożyły, niekiedy aż do zbrojnych wystąpień przychodziło. Achinger miał za sobą gromadę swej wioski, Onuczka na zawołanie całą szlachtę okoliczną.
Słowem nienawidzili się jak pies z kotem. Przychodziło do tego, że się sobie spotkawszy na gościńcu, odgrażali gębą, ręką, pluciem i łajaniem w żywe oczy.
Z resztą sąsiadów dalszych jak z całem sąsiedztwem żył pan Dydak w bardzo dobrych stosunkach; folgowano nawet jego słabości gdy utrzymywał, iż cała okolica aż po Bug do jego przodków niegdyś należała. Po cichu śmiano się z tej pociechy nieboraka, któremu pozostało dwóch chłopów tylko i pięcioro dzieci. Szczególniej z Barcińskimi, stolnikiem a potem Żeligą, za tych czasów, gdy nie wiedziano jeszcze, kto był, Dydak się przyjaźnił. Kasztelan zjeżdżał do niego, rozmawiał a później dużo mu dopomógł, tak że cząstkę we wsi z pięcią poddanymi mógł pan Dydak kupić. To też poprzysiągł wdzięczność dozgonną kasztelanowi.
Ile razy mógł, zajeżdżał zawsze do Barcina pokłonić się, pogawędzić, ducha pokrzepić, jak mówił, napatrzyć się ludzi poczciwych. Gdy ostatnie wypadki zaszły, pan Dydak leżał chory, spadł był z barci i potłukł się szkaradnie.
Ale miał na to smarowanie osobliwsze, którego przepis znalazł w starym kalendarzu pradziadowskim, i gdzie inny by był może rok chorzał, on wprędce jakoś się dźwignął.
Dopiero mu rozpowiedziała żona wszystko, co się stało, o wyjeździe kasztelana, Barcińskiego, o podróży Achingera, o ucieczce żony; a że sprawa ta miała dziwny rozgłos, wystawiła ją pani Dydakowa jako prześladowanie ze strony farmazonów na poczciwego kasztelana wymierzone.
Dydak się za głowę pochwycił.
— Ten cierpi, a mnie tam nie ma! — krzyknął — a pfe mospaneńku.
— A cóżbyś ty tam robił? — zapytała żona.
— No! to już mnie wiedzieć! — odparł szlachcic — alem tam powinien być.
Drugiego dnia Dydak w podwórku nogi prostował, próbował kości, poszedł do stajni i obejrzał podjezdka. Był to jedyny koń, jakiego miał pod siodło: niepokaźny, mały, bo go pono najeżdżać zaczęli w niespełna piątym roku, ale wytrwały i zawiędły jak jego pan. Szerść miał brudno kasztanowatą, a konie takie często bywają słabowite, ale gdy się między niemi trafi dobry, to najlepszy. Za tego, z daleka patrząc, nikt nie dał by kilkunastu talarów, a naprawdę wart był dla znawcy choć sto.
Nie było tam w budowie wdzięku, ale przymioty wielkie, noga gruba ale sucha, łeb nieco ciężki, ale skóra i kość, że żyły policzyć było można na niem, pierś szeroka, tylko że się chudo trzymał.
Ale co koń ten mógł wytrwać, to prawie nie do wiary, w wozie chodził zbyt gorąco, pod siodłem wyśmienicie, choć nieuczony, w gębie smak taki, że każde drgnięcie zrozumiał. Galopa jak się puścił, musiałyby za nim inne truchtać. Z tem wszystkiem jeden go pan Dydak znał i cenił, a nazywał go dobrodziejem. Dobrodziej w gorący czas, wstyd przyznać, bronę włóczył... ale na małem gospodarstwie trudno było inaczej.
Pogadali z sobą u żłobu, pan z koniem.
Pani Dydakowa czegoś się dorozumiewała z niepokoju męża, ale się go badać strzegła, nie lubiąc się spowiadać tylko raz w rok około wielkiej Nocy przed księdzem. Jak też co sobie w główne osnuł, i cztery pary wołów nie wyciągnęły. Spostrzegła żona, że wieczorem szablę dobył, słomiany powróz, którym od rdzy była okręcona, rozwinął, potem i mundur wytrzepał i jakiś węzełek zrobił, i do spiżarni poszedł. Tu podpatrzono, że spory garniec jagły w sakwę nasypał albo i więcej słoniny wędzonej sztukę dobrą oderznął, kiełbas kółek kilka zdjął z drąga, i wszystko to do nagotowanej sakwy pościągał.
— Gdzie on się tak wybiera? — mówiła sama do siebie pani Dydakowa, — co to takiego jest?
Ale w domu był rygor taki, że pytać się uchowaj Boże; jak sam co powiedział, dobrze, jeśli nie chciał, to z niego tylko połajanie dobyć było można. Najczęściej o zamiarach swych milczał, dopiero gdy się rzecz stała i skończyła, lubił rozpowiadać.
Nie było więc sposobu badać, dzieci i żona wiedziały czem to pachnie.
Nazajutrz raniusieńko pan Dydak wstał, poszedł dobrodziejowi owsa zasypać, piwa sobie sam zagrzał, siodło począł opatrywać i zawołał z alkierza jejmości.
— Moja panno — rzekł — mam to ja interes, muszę to ja pojechać, sumienna rzecz, święta sprawa, choć kości bolą, a muszę... Otóż chciałem ja asińdzce powiedzieć, że się mogę zabawić, abyście się nie frasowali, wszystko będzie dobrze jejmościuniu, bo kto z Bogiem Bóg z nim.
To mówiąc jejmość pocałował.
— A gdybyś ty się Dysiu nie bardzo bawił! — rzekła z cicha.
— Djabła ja tam na zabawę jadę! — odparł kręcąc głową — a no, bądźcie spokojni, sprawię się żywo... tylko mi domu dobrze pilnujcie, i jejmość mi jak Achingerowa oknem nie uciekaj. Chłopcy! — zawołał na dwóch synów dorastających, którzy się stawili zaraz. Słyszycie! słuchać matkę bo bizun będzie w robocie... A nie próżnować! Przywiozę po obwarzanku, i po jabłku jak Bóg da powrócić.
Takie było pożegnanie pana Dydaka, który na dobrodzieja wsiadł objuczywszy go; bizunem krzyż na ziemi wprzód zakreślił i sam się przeżegnał. Potem wąsa pokręcił i ruszył kłusem z kopyta. Dzieci stojąc z jejmością we wrotach tyle tylko widziały, że kędyś w stronę Chełma podążył.
Łatwo się domyślicie, dokąd poczciwy Onuczka spieszył. Dobrze zmachawszy dobrodzieja przybył do Warszawy, wprost do pałacu kasztelana i włożywszy mundur kawalerji, zameldował się do niego.
Niedobrze wprawdzie zrozumiał Żeliga kogo mu oznajmiono, bo ludzie Dydaka Bożawolę, przekręcili na Bobaka Dążygolę. Przyjął jednak szlachcica.
Stał on u drzwi przy szabli w postawie żołnierskiej.
— Melduję się jaśnie wielmożnemu kasztelanowi — rzekł salutując go — zasłyszawszy, że źli a przewrotni ludzie najgodniejszego obywatela rzeczypospolitej nękają i prześladują, wedle rycerskiego obowiązku osobą moją stawię się ku obronie świętej sprawiedliwości. Przyjechałem umyślnie z Bożej Wólki.
Kasztelan prawie oczom i uszom wierzyć nie chciał, ale przekonawszy się, że poczciwy człek tak jego sprawę wziął do serca, iż się aż o kilkadziesiąt mil dla niej turbował, nie wiedział jak go ugościć, gdzie posadzić, i czem mu zawdzięczyć.
Drugiego dnia wypocząwszy dobrze w pałacu, spytał na dole margrabiego wychodząc na miasto w pełnej formie:
— Mój dobrodzieju, gdybyś mię raczył objaśnić, gdzie ten szelma Achinger stanął kwaterą?
— Na Tłumackiem — rzekł Moller, — to wiem, bo mi mówiono?
— Bóg zapłać za informację.
Dydak poszedł, po drodze pytał o Tłumackie, na Tłumackiem o Achingera, i tak wreszcie trafił do drzwi. Było około południa, otworzywszy sobie Bożawola wszedł w czapce, ręka w bok i stanął w progu. Achinger skurczony siedział nad papierem, gdy go zobaczył, zerwał się jak oparzony.
Szlachcic nie witał, patrzał tylko.
— Cóż ty tu jucho jakaś, — począł z góry — puściłeś się na bruk miejski z ludzi poczciwych skórę odzierać? hę?
Na takie dictum nie było odpowiedzi tylko do szabli skoczyć, tak też uczynił kuternoga, ale Dydak się śmiać począł.
— Daj pokój, nie tu miejsce... non est locus... przychodzę tylko waszeci oznajmić że go wyzywam na rękę za pokrzywdzenie na honorze mojego dobroczyńcę, za oszczerstwo i potwarz. Wyzywam waszeci nie dla pomsty ale na sąd Boży, aby przez ręce nasze objawiła się prawda. Jeśli się czujesz czystym na sumieniu, nic ci się nie stanie. Przyjacioły i świadki sobie dobierzecie jakich się wam podoba. A to wam jeszcze dodać muszę, że przybyłem za tem umyślnie, od żony, dzieci i gospodarstwa, czekać i układać się nie mam czasu i nie będę. Jeżeli mnie wasińdziej zechcesz kręcić, to porąbię wśród ulicy na gorzkie jabłko. Dixi... i kłaniam uniżenie.
Nie słuchając odpowiedzi, a raczej bełkotania Achingera, pan Dydak czapki poprawił, wąsa pokręcił i pomaluteńku wyszedł. Ale zwrócił się jeszcze.
— O mnie się dowiecie u murgrabiego Mollera w pałacu na przedmieściu, to raz, powtóre jeszcze przestrzegam o pośpiech, bo czekać nie lubię.
Achingerowi się wcale nie chciało ciąć ze znanym rębaczem, ale cóż było począć, pobiegł na radę tam i sam, wszyscy mu zgodnie odpowiedzieli: musisz wyjść.
Pan Dydak dobrał sobie za przyjaciela Rymszę, Litwina, który się był z mieszczanką ożeniwszy, w Warszawie osiadł, i miał tu kamieniczkę przy Senatorskiej ulicy; był to zawołany rębacz, do wszelkiego rodzaju spraw szablą się przecinających używany, człek nosa rubinowego, milczący i żarłok sławny. Znał go niegdyś jeszcze w kawalerji Bożawola i zaprosił na te gody.
Achingerowi trudno było znaleźć znajomego, ale gdy się rzecz rozgłosiła, napraszało mu się mnóstwo ludzi. Z tych dwóch sobie wybrał za przyjaciół, niejakiego Przypkowskiego i Wyjatkowskiego, obu nie pierwszy raz już służących w takiej sprawie. Kuternoga nie był rębaczem wprawnym, ale złożyć się umiał niegdyś i nie był ostatnim, tylko pole zależał.
Umówiono się zjechać w lasku na Bielanach, nad rzeką, gdzie miejsce oznaczyć miano.
Przyjaciele do pierwszej krwi tylko rąbać się dopuszczali, ale pan Dydak z góry oświadczył, że do ostatniej bić się będzie.
— Ja mospaneńku tego — rzekł otwarcie — nie rewindykuję honoru, który się zmywa kropelką, ale chcę zgładzić ze świata łotra kuternogę, który na to żyje, aby ludzi uczciwych szatańsko męczył i zmęczył już ziemię, co go zadługo nosiła. Zabije on mnie, no, w dobrej sprawie zginąć nie wzdragam się, o sierotach poczciwi ludzie pomyślą, a nie, to poczciwszy od wszystkich Pan Bóg. Do pierwszej krwi! — powtórzył — tere fere! tego to nie będzie.
Przeprzeć go nie było podobna.
Musiano ukryć czas i miejsce spotkania, bo jak gruchnęło o Dydaku po mieście, byłoby się ciekawych zebrało nad miarę, a możeby i marszałkowska straż w to weszła, aby zapobiedz pojedynkowi.
Pan Rymsza pojechał najętym powozikiem, wioząc ze sobą, szarpie, bandaże i plastry, szable zapaśne i małą przekąskę zimną. Dydak nie chciał inaczej jak konno, okulbaczył dobrodzieja i małym kłusikiem za nim podążył. Godzina była ranna, dla chłodu wybrana.
Achinger z przyjacioły przystawił się punktualnie; plac obrano na piaszczystym wzgórku między rzadkiemi sosnami, tak, aby nikt słońca w oczy nie miał. Dydak mundur swój kawalerski zrzucił, żeby, jak mówił, niepoczciwa krew go nie pobryzgała, stanął w żupaniku z rękawami zakasanemi, z szkaplerzem na piersiach, plunąwszy w dłoń, a gdy się Achinger zbliżył, i żółtszy jeszcze niż kiedykolwiek, z dobytą szerpetyną, prosił o głos.
— Mości panowie a bracia — rzekł donośnie — ponieważ jam wyzwał tego jegomoście na ręce, a losy walki wszelkiej niepewne, a sądy ludzkie dosyć bywają głupie, mam sobie za święty obowiązek zaprotestować w obliczu nieba i ziemi, żem nie uczynił tego przez złość i zemstę osobistą, ani z namowy niczyjej, ale pozywając niegodziwego przed judicium Dei. Ponieważ nie obudziło się w nim sumienie, trzeba być narzędziem Bożem do poprawy złego, które bruździ bezkarnie. Z jegomością panem Achingerem, stojącym tu przedemną, sąsiaduję o miedzę, znam go z lat dawnych jak zły szeląg, ile mi krwi napsuł, szkód wyrządził, życia struł, to Bóg policzył tylko, a ja mu w tej uroczystej godzinie odpuszczam, tak jako pragnę, aby mi Wszechmogący moje winy przebaczył. Ale nie mogłem znieść równym umysłem wyrządzonej krzywdy kobiecie niewinnej i cnotliwemu mężowi spotwarzonemu w obliczu świata przez tego jegomościa dla wydarcia grosza. Patrzałem się ja na wszystko i mogłem czystem sumieniem rzec, że pan Achinger nieuczciwie postąpił. A że go ludzkie prawo niedosięże i owszem broni, trybunały będą bezsilne, a wyparzone gęby adwokatów bezkarność mu wyszczekają, trzebać było by ktoś za cnotą i prawdą się ujął. Nie było nikogo, staje Dydak Bożawola, towarzysz kawalerji narodowej, i pozywa żelazem na ten sąd Boży, który niechaj rozstrzyga, kto czysty, kto praw, a kto nieprawy i winien sądu kary i śmierci, amen. — Ponieważ się tu — dodał — odbywa nie pojedynek między ludźmi rozjątrzonymi, ale obyczajem dawnym sąd Boży, wzywam ichmościów, abyśmy pobożnie naprzód poklęknąwszy, odmówili litanję do Orędowniczki naszej.
To mówiąc pokląkł, a szlachta rada nie rada, poszła za przykładem jego, oprócz p. Przypkowskiego, który jako kalwin, odsunął się na bok, ramionami ruszywszy.
Dydak litanję odmówił głosem czystym i wyraźnym, poczem wstał, i połą żupanika obtarłszy szablę, tak się odezwał jeszcze:
— Ponieważ mam mocne przekonanie, w świętość sprawy ufając, iż jegomości pana Achingera o śmierć przyprawię, a w stanie grzechu zgładzić go nie pragnę, wyzywam go o to jeszcze, aby uznał się kłamcą, potwarcą, winnym i żałującym za niecne postępki swoje, a natenczas protokularnie przy świadkach spisawszy zeznanie, będę go ze spotkania kwitował.
Achinger widocznie był zaniepokojony tym długim przyborem, gniewem wrzał, bladł, ale milczał, szablę podnosząc, a Przepkowski splunąwszy zawołał:
— Nie przyszliśmy tu gadać, ale się bić. Waszmość kazania prawisz, litanję odmawiać każesz, wymyślasz androny, daćby temu pokój, a począć co trzeba.
— Będzie na wszystko czas — odrzekł Dydak — jam tu posłem sprawiedliwości, ale nie lada jakim warchołem, o duszę ludzką mi chodzi, choćby nawet taka była z pozwoleniem kiepskiego gatunku, jak pana Achingera, zawsze to Boże stworzenie. Na co się ma cieszyć piekło, że ją pochwyci.
— Dajże już pokój i panu Bogu i lucyperowi — przerwał Przepkowski — to próżna gadanina.
— Zobaczysz waszmość, że niepróżna — zawołał Dydak. Jeszcze raz mosanie Achinger, przyznajesz się, żeś zgrzeszył i winien, czy nie?
Achinger usta zaciął tak, że mu krew pociekła z warg, drżał cały, ale szablę podniosłszy, sadził już na przeciwnika.
Dydak był w swoim żywiole, a szabelką począł jak wirtuoz robić, ledwie parę razy machnął, a poznali wszyscy co to się święci. Nie upłynęło i Zdrowaś Marja ciął dwa razy Achingera, przyjaciele chcieli rozejmować, ale huknął tak, że odstąpili.
Igraszką dla niego był taki przeciwnik.
— Teraz waszmości płatnę po pysku — wołał Dydak i ciął jak powiedział — teraz w ucho — i oberżnął go jak Malchusa — teraz w ramię...
Na ostatek ogromnym głosem zawołał: A teraz ręka, co fałsz podpisywała precz.
Jednem cięciem pięść z szablą odpadła na ziemię, jak od topora.
— Ot i dosyć! — rzekł Dydak patrząc już na szablę, nie na przeciwnika. — Boży sąd dokonany. Życie zostawiłem na to waszmości, abyś do pokuty miał czas i przejednania się z Bogiem i z ludźmi. Reflektujże się.
Achinger jęcząc leżał na ziemi, ale Przypkowski poskoczył na plac cały zaperzony.
— Mospaneńku — zawołał — żeś podołał, jeszcze nie osobliwość, ale ja proszę... ja proszę, ze mną się spróbójcie.
Dydak stanął, podniósł głowę.
— Za co się będziemy bić? — spytał.
— Ja biorę jego stronę. Co to sąd Boży... jaki sąd Boży, rzecz była przewidziana, bo ten się licho bije, chcecie sądu... na to macie mnie.
— A! to waszmość chcesz djabła stronę brać? — spytał szlachcic.
— Djabła czy nie djabła, ja pomszczę przyjaciela.
— Ale mospaneńku, ten przyjaciel był nicpoń... a jam go wyzwał na judicium Dei. Bóg osądził, czy pan dekretowi Bożemu chcesz się sprzeciwiać?
— Co tu ma pan Bóg do tej sprawy — wyrwał się Przypkowski — sądź jak chcesz, mów sam co ci ślina do gęby przyniesie, a bij się.
— Ja tylko jednego słowa proszę — spokojnie dodał Dydak — czy jegomość apelujesz od sądu Bożego? hę?
— Apeluję.
— Zatem w imię Ojca i Syna staję w obronie wyroku przez najwyższą sprawiedliwość ferowanego.
Z niezmierną ciekawością otoczyli pana Przypkowskiego i Dydaka. Jakkolwiek nie ułomek, szlachcic był o pół głowy niższy od przeciwnika, który jeszcze i tę miał wyższość, że się na niewielkiej piasku kupce umieścił i górował nad Bożawolą.
W milczeniu złożyli się raz, drugi raz, szable brzęknęły i Dydak głową kiwnął.
— Dobrze się bije, ale contra Deum to nic nie pomoże! — zawołał.
— Hej! hej! czy masz waćpan żonę i dzieci? — zapytał bijąc się ciągle.
— Wdowiec i bezdzietny — rzekł ktoś z tyłu — ale ma kochanicę.
— A! to w rachubę nie wchodzi — mówił Dydak zcinając się wciąż tak, aby poznać grę przeciwnika, jego ruchy i chody.
— Teraz mospaneńku przez łeb.
Raz był taki, że od wierzchołka głowy przekroił skórę do nosa i koniec nosa rozciął na dwoje.
Przypkowski się lewą ręką pomacał tylko, a nie zawołał o pardon.
— To mało jegomości? — spytał Dydak — a no! jak wola! ja nie zwykłem odmawiać... tylko poczekajcie, żebym mógł to zrobić co mi wypada.
Krew lała się po twarzy przeciwnikowi, a szlachcic przyśpieszając już koniec, dobrał chwili i na odlew płatnął go tak, że dwa cięcia zrobiły krzyż.
— Dosyć! — krzyknął Dydak.
Przypkowskiemu też było dość, rzucił szablę klnąc wściekły, i gdyby go nie pochwycili, z pięściami by się był może i zębami puścił na szlachcica.
Tak dokonawszy tego; co nazywał wyrokiem Bożym, Dydak ukląkł i odmówił cichą modlitwę, poczem wstał, poszedł po kontusz, z kieszeni dobył onuczkę, którą szablę dobrze wyszurował, i nie zważając na nic i na nikogo i nie wdając się w gawędy żadne, kroczył do dobrodzieja, który stał przywiązany do drzewa. Mało kto uważał, iż dobrodziej był objuczony jak do drogi.
— Kochany Rymszo! — rzekł obejmując go Dydak — niech ci Bóg płaci żeś mi wygodził... nagrodę otrzymasz od tego, który sercami ludzkiemi włada. Bywaj zdrów kochanie, bo mi do domu pilno.
— Jakto?... a do kasztelana nie wstąpisz? — spytał Rymsza.
— A po co? — rzekł szlachcic — żeby mi jeszcze dziękował. Albom to ja dla niego zrobił! nie, dla miłości Boskiej. Bywaj zdrów, mnie tam żonisko czeka, dzieci pewnie szaleją, a w polu robota... muszę jechać, ino przez Warszawę się przemknę i do domu.
Począł tedy ściskać Rymszę, całować i zaraz do pakunku, boć trzeba było mundur do mantylzaka włożyć a kubrak przywdziać, a i buty na starsze przemienić.
Przebranie odbyło się na piasku, a choć o parę kroków stali poranieni i wrzawliwie się tam krzątano i rozprawiano, już na nich Dydak nie spojrzał swoje zrobiwszy. Nikt go też teraz zaczepiać nie myślał, gdy na dobrodzieja wsiadł, jeden mu Rymsza rękę podał, on czapkę zdjąwszy pożegnał przytomnych i stępa sobie ruszył ku miastu.
Przypkowski dostał dwie dobre kresy przez łeb, które kości nie nadwerężyły, ale było dla szlachcica ignominią zostać w ten sposób naznaczonym naumyślnie; więcej się też tem desperował niż raną, którą mu zalepiono plastrami. Gorzej daleko było z Achingerem, bo ten był posiekany niesłychanie, ucho się mu jedno trzymało tylko na skórze, gęba kawałkami porąbana, a co najgorzej, że prawą rękę całkowicie stracił, bo ją natychmiast odjąć było potrzeba i doktór bardzo wątpił, czy się rana da wyleczyć przy tylu innych mniej znacznych, ale zawsze ciężkich. Smętne były twarze wszystkich i dziwne wejrzenia, Achinger płakał. Milcząco położyli go na wóz i ruszyli jak z pogrzebem. Wypadek walki był fatalny i wielkiego znaczenia. Dydak wprawdzie bił się wybornie, ale ci, co na rąbaninę jego patrzyli, zaręczeli, że nic podobnego w życiu nie widzieli: razy padały jakby nie ludzką dłonią zadawane, ale jakąś fatalnością i siłą niepojętą kierowane. On sam ani razu tknięty nawet nie został, mimo, że Przypkowski bił się bardzo dobrze i kilka razy zdawało mu się, że go ciąć był powinien. Cały ten dziwny pojedynek zrobił wrażenie wielkie na patrzących, a obejście się osobliwsze Dydaka jeszcze mu dodało dziwaczności. Odbyło się to dosyć prędko, tak, że Rymsza, któremu Bożawola polecił oznajmić o skutku i całem przejściu kasztelanowi, przed południem stanął w pałacu. Kasztelan nie spodziewał się wcale nic podobnego, pragnął nawet szlachcica odciągnąć od tego, zdziwił się więc mocno, gdy mu oznajmiono naprzód, że z rana odjechał, a potem do niego się zaanonsował pan Rymsza.
Siedzieli ze stolnikiem w salce na dole, gdy Rymsza wszedł i przedstawił się kasztelanowi.
— Przychodzę tu w imieniu dawnego towarzysza broni, pana Dydaka Bożawoli do jaśnie wielmożnego pana, abym mu zdał sprawę.
Począł tedy opowiadać szczegółowo jak się rzecz miała. Kasztelan za głowę się chwycił dowiedziawszy, ale choć nie rad spotkania, płakał z radości słysząc relację o pojedynku, który Rymsza opisał jak należało.
— Achinger — dodał w końcu — bodaj czy się wyliże, ręka szpetnie ucięta; a że nie chirurg z Dydaka, pono kości jednej niepotrzebnie zaczepił. Doktór źle wróży. Przypkowskiemu nic nie będzie.
— Ale gdzież Dydak? co się z nim stało?
— Pojechał do domu — rzekł Rymsza — mówiąc, że mu bardzo już pilno do żony i dzieci. Pokłon tylko złożyć kazał jaśnie wielmożnemu panu i submisję, znajdując niestosownem aby się sam prezentował, kiedy rzecz szczęśliwie dokonaną została.
Można sobie wystawić zdumienie kasztelana, ale zarazem frasunek. W mieście bardzo różne były opinje o tem, jedni cudowności pełnem widzieli to spotkanie, drudzy utrzymywali, że szlachcic rębacz nasłany był umyślnie na Achingera przez magnata, aby niewygodnego nieprzyjaciela uprzątnął.
Rzecz się więc jeszcze pogorszyła oburzeniem przeciw kasztelanowi, a pozory były wielkie, bo i pan Dydak stał w pałacu i zdawał się jakby wezwany był na to, by wroga zgładził. Na ucisk magnata wołano o pomstę do Boga, rozjątrzenie było ogromne. Przyszedł Opoczyński nad wieczór bardzo smutny.
— Nie taję panu — odezwał się do kasztelana — że nam fatalnie idzie, gorzej być nie mogło, pani Achingerowa uciekła, dokąd? chroni się naprzód do pana... za nią licho przynosi zawadjakę szlachcica, który męża obcina tak, że mu ledwo życie zostało... Pozory są takie, że trzeba dobrze znać was i sprawę, aby nie posądzać o złe. W opinji publicznej, która na sędziów już działa mimo ich woli, jesteś pan potępiony.
Żeliga westchnął.
— Mój Opoczyński — rzekł — Bóg widzi; zsyła na mnie Opatrzność krzyże ciężkie, próby wielkie, mogęż ja co przeciwko temu? Tylko się z pokorą poddać woli Bożej. Ludzie się kiedyś przekonają o prawdzie... a ja gdy się to skończy, zamknę się w pustelni mojej, i dożyję wieku jaki mi Bóg przeznaczył spokojnie, bo bez zgryzoty.
Opoczyński patrząc na Żeligę, na pogodne jego czoło, niewzruszone oblicze, w którem się malowała cała potęga niezłomna ducha, nie mógł się wstrzymać od uwielbienia. Niestety! czuł on, iż uczuć swych w drugich przelać nie potrafi. Z każdym dniem odsuwano się widocznie od człowieka, na którym zdawało się ciążyć jakieś przekleństwo Boże, wszyscy aż do rodziny okazywali wstręt, obojętność, nieufność. Stolnik tylko pozostał wiernym i Opoczyński, który bliżej znał Żeligę. Upłynęło tak dni kilka w głuchej jakiejś ciszy; kasztelan raz tylko był w zamku, gdzie z twarzy króla i otaczających go poznał, że byli stanowczo przeciwko niemu. Sprawa ta, mająca obudzić różne namiętności, nie na rękę przypadała dworowi, wszyscy pragnęli aby ją kasztelan kończył, aby się opłacił. Namawiano go na to, ale napróżno, czuł się niewinnym, tymczasem oczekiwane pozwy nie wychodziły, sprawa o której tyle mówiono nie rozpoczynała się, a z wieści ulicznych i przez lekarzy wiedziano, że Achinger coraz się miał gorzej. Zepsuta krew i zgryzota rozjątrzały rany. Ukazywała się gangrena, rosła gorączka.
Achinger leżał na Tłumackiem, miał przy sobie siostrę miłosierdzia, jednego z przyjaciół dawnych, ubogiego szlachcica, lekarza który dojeżdżał i Bajkowskiego, który z nim wciąż konferował. Ale przy gorączce narady już iść nie mogły.
Bajkowskiemu srodze żal było interesu, który śmierć szlachcica mogła w nic obrócić. Często dojeżdżał na Tłumackie, dowiadywał się i kuracją rannego sam się troskliwie opiekował.
Mimo starań widocznie się pogorszyło.
Jednego ranka Bajkowski swoim zwyczajem przybył odwiedzić klijenta. Siostra Felicja siedziała przy jego łóżku, chory spał ale ciężko i niespokojnie.
— No, a co słychać? — spytał po cichu mecenas.
— Źle; bardzo źle, w ręku gangrena się szerzy, wycinano, palono, wysypywano, nic nie pomaga... Jeżeli tak dalej opuchnienie pójdzie a dosięgnie piersi, nie ma ratunku.
— Cóż doktor mówi?
— Doktor nie ma nadziei.
— O! o! o! nie ma nadziei! — powtórzył Bajkowski — więc i mnie tu nic tak dalece robić nie ma.
— Ależ zatrzymajcież się, chory od rana — rzekła siostra Felicja — koniecznie się z wami widzieć domaga, przebudzi się pewnie zaraz, bo sen ma przerywany.
Jakoż po chwili w istocie Achinger oczy otworzył, jęknął strasznie i zwrócił głowę obwiązaną ku Bajkowskiemu.
— Kto to jest? Holofernes? — zapytał.
Bajkowski przywitał go.
— Jak się macie?
— Głowę mi ucięto! — rzekł Achinger niewyraźnie — okropnie cierpię.
— Nieprzytomny! — zawołał Bajkowski do siostry Felicji.
— To mu chwilami przechodzi — odpowiedziała — pocznijcie doń mówić, to go oprzytomni.
Mecenas tedy z cicha zaczął o sprawie, Achinger słuchał odwracając się od niego, ustami poruszał, poprosił wody... podano mu napój przygotowany. W oczach widać było, że obłęd uchodził i odzyskiwał przytomność.
— At, co ty mi tam bredzisz o sprawie — odezwał się ponuro i jękliwie — daj mi pokój, przyszlij księdza, trzeba się z Bogiem porachować.
Bajkowski zamilkł.
— Moglibyście przecie zdać interes na rodzinę, gdyby nawet w najgorszym razie...
— Idź precz kusicielu, idź precz.
Mecenas się zerwał.
— Znowu gorączka, przyjadę gdy będzie przytomnym.
— E! nie fatyguj się — dodał Achinger — nie ma po co... zrobi się inaczej.
Ale mecenas już nie słyszał tych wyrazów, wyniósł się z przykrem wrażeniem.
Zaledwie wyszedł. Achinger ku siostrze Felicji.
— Poszlijcie po księdza — rzekł — czuję wewnątrz za życia płomienie piekielne, pali mnie... strasznie pali...
Ponieważ niedaleko było do Kapucynów, siostra Felicja, której spowiednikiem był słynny naówczas z pobożności ojciec Serafin, posłała natychmiast po niego.
W półgodziny siedział już przy łożu chorego i cicha spowiedź trwała długo bardzo przerywana tylko łkaniem i płaczem. Wyszedł z izdebki starzec jakby złamany, uznojony, potrzebując piersią chwycić świeżego powietrza, tak go ona znużyła.
— Siostro Felicjo — rzekł — słaby cię potrzebuje, wracaj do niego.
Achinger podniósłszy się na zdrowej ręce nieco, patrzał po izdebce, szukając oczyma opiekunki.
— Moja dobra siostro — rzekł — zrób mi tę łaskę, poszlij nie tracąc chwili do pałacu kasztelana, aby do mnie przyszedł stolnik Barciński. Niech mu powie kto pójdzie, że go wzywa w imię Boże umierający, nie powinien odmawiać.
To mówiąc padł na łoże i po chwili znowu majaczyć począł, skarżąc się, że mu głowę ucięto.
Wielkie było podziwienie stolnika, gdy go wezwano pilno do jakiegoś chorego, który prosił aby natychmiast przybył, jeżeli chce go znaleźć żywym. Nie mógł się wcale domyśleć ktoby to był taki, a gdy dobiegł zadyszany do owej przyciemnionej izdebki, schylił się nad łoże i poznał Achingera, aż się cofnął.
Szlachcic poczuwszy instynktowo przy sobie kogoś, podniósł się także i chwycił za rękę stolnika zdrową dłonią.
— Barciński? — rzekł — wszak tak? Barciński... sąsiad, stolnik? wszak tak? przyszedłeś do umierającego. Bóg ci zapłać. A! to dobrze żeś przyszedł... żyło się źle, trzeba skończyć lepiej... Nie chcę w piekle siedzieć. Zlituj się... proszę cię, błagam, niech tu przyjdzie kasztelan, żona moja, ty, wszyscy, kto chce... abym odwołał, oczyścił się i prosił o przebaczenie. Ksiądz mnie inaczej nie da rozgrzeszenia i Bóg nie przepuści. Stanie się zadość publicznem odwołaniem za wyrządzoną krzywdę. Ale spieszcie się, bo ja ranka niedożyję... Puchlina idzie do piersi, czuję ją jakby wrzątek posuwającą się coraz dalej. Zaklnijcie kasztelana, niech przychodzi, żona moja także i ktokolwiek chce... Odwołam, przeproszę, może Bóg jeszcze życie ocali...
Barciński nie mógł słowa przemówić, tak był poruszony tym cudem łaski Bożej, ścisnąwszy za rękę Achingera rzekł tylko.
— Idę i spełnię twoje żądanie natychmiast.
— Sprowadź rejenta niech zeznanie spisze, chcę tego — dodał chory.
— Stanie się wedle woli.
Ciężkim był trochę Barciński, ale niecierpliwość, radość, wzruszenie, jakby mu skrzydła przypięły, porwał powóz jaki się nastręczył, poleciał w galop do pałacu kasztelana i wpadł do sali jak bomba.
— Kasztelanie — krzyknął — Bóg jest wielki... stał się cud. Siadaj ze mną i jedź, weźmiemy Bajkowskiego, Opoczyńskiego i rejenta. Achinger umiera, a umierając chce uroczyście potwarz odwołać. Prosił też, aby żona jego przybyła.
Żeliga stał niemy, ale złożył ręce jak do modlitwy.
W pół godziny gotowe było wszystko. Rejent, Opoczyński, dwóch świadków z dworu królewskiego, doktor, ksiądz; ale najgorsza bieda była z Bajkowskim, który utrzymując że chory majaczył, że nie był przy zdrowych zmysłach, jechać nie chciał. Szło zaś o to, aby i on mówić przeciw zeznaniu temu nie mógł.
— Śliczna rzecz — zawołał w ostatku mecenas, a któż mi finalnie zapłaci za trud, kłopot i koszta.
— Kasztelan — rzekł Barciński — ja za to ręczę, w ostatku jeśli waszmość chcesz to ja... starczy mnie przecież na to.
Rad nie rad Bajkowski mrucząc się zabrał.
Mała izdebka na Tłumackiem ledwie gości tych pomieścić mogła; na przedzie najbliżej łoża stał ojciec Serafin i kasztelan, w nogach drżąca wybladła, zapłakana żona, której twarz kwefem była osłonięta. Doktor dał chłodzący napój choremu, który nieco pomilczawszy tak począł:
— Biorę panów wszystkich za świadków i zeznaję niniejszem uroczyście, jak człowiek bliski chwili, w której stanie przed sądem Bożem, iż nigdy mej żonie tu przytomnej w postępowaniu jej nic zarzucić nie mogłem, jeślim to uczynił, powodowany byłem grzeszną chciwością. Przeto proszę o przebaczenie dla miłości Boga, tak ukochaną żonę i przytomnego tu kasztelana na którego rzuciłem potwarz... uznaję i przysięgam, że czystym jest od wszelkiego zarzutu, żem go pokrzywdził niegodnie i oszkalował. Z pokorą błagam was darujcie mi, zapomnijcie uraz, winy, grzechu, występku mojego, który publicznie spowiadam abym z nich był oczyszczony; chcę i proszę by rejent słowa moje spisał, aby podane były do wiadomości publicznej, wszelkie kroki prawne, wstępnie poczynione kasuję i unieważniam, niszczę i anihiluję. Żonie mej tu przytomnej, jeśli mię Bóg powoła do siebie, majątek mój cały bez wyjątku zapisuję, prosząc jedynie, aby za duszę moją corocznie dziesięć mszy świętych przed obrazem Marji Łaskawej na górze Chełmskiej odmawiać kazała...
I spojrzał na ojca Serafina, jakby badając go czy ma mówić jeszcze; kapucyn skinieniem ręki go zachęcił.
— Przebacz mi żono — rzekł chory — daruj kasztelanie, raz jeszcze uznaję zupełną twoją niewinność a moją winę do której mię niecna chciwość powodowała. Powiedzcie że mi przebaczacie, ulży to duszy mojej.
Rózia poklęknąwszy u łoża, zaczęła płakać wymówiwszy kilka słów niewyraźnie, a potem głośniej dodała:
— Winnam ci panie mój żeś mnie z ubogiego stanu wydźwignął i za towarzyszkę sobie obrał; niech ci za to wdzięczność choć teraz wypowiem... alem grzeszna że mnie duma do oddania ci ręki wiodła gdy miłości w sercu nie miałam co i moje i twe życie zatruło. Niech ci więc ulży na sumieniu ta szczera spowiedź moja bośmy wszyscy grzeszni!
I skryła twarz w dłoni.
Po krótkiem milczeniu kasztelan podniósł głos.
— Ja wszelką urazę moją i osobistą krzywdę odpuszczam wam, tak jak pragnę aby mi Bóg grzechy moje darować i niepamiętać raczył. A dziękuję ci żeś mimowolnie był narzędziem próby w rękach Boga, żeś mi dał przestrogę i naukę. Nie mam urazy i wszystkiegom już zapomniał... a jeśli ci śmierć przeznaczona przedemną, obowiązuję się do zgonu o duszy twojej pamiętać.
Na ostatek przemówił Ojciec Serafin.
— Wielki, piękny przykład dał nam ten umierający chrześcijanin: z głębokiego grzechu powstając zrzucając pychę i fałszywy wstyd, zeznając winę; uroczyście dając mu rozgrzeszenie proszę was przytomnych poklęknijcie ze mną i proście Boga o jego uzdrowienie.
Z zakonnikiem razem schylili się wszyscy, cichą odmawiając modlitwę, chory uspokojony płakał cicho. Każdy z odchodzących podał mu rękę. Kasztelan pocałował w czoło i po cichu wyszli wszyscy, ksiądz tylko i żona została.
Mimo chwilowego polepszenia Achinger wszakże żony nie przeżył; około dwunastej stracił przytomność, a przededniem skonał w wielkich miotając się boleściach.
Nazajutrz chodziła po Warszawie historja tej spowiedzi odwołania i dziwnej śmierci Achingera, podawana z ust do ust z takiemi nawet szczegółami, które zupełnie były zmyślone, mianowicie że on sam rękę kasztelana z ręką żony swojej połączył. W istocie trafiło się że sięgając po dłoń Achingera obie ich ręce przypadkowo się spotkały... z tego upleciono owo bajeczne błogosławieństwo umierającego.
Kasztelan był oczyszczony i wychodził zwycięzko. Pogrzeb też Achingera, który on swym kosztem (nie mówiąc o tem) sprawić kazał, pociągnął ogromne tłumy za sobą. Ciśniono się za trumną, szczególniej może dla zobaczenia żony, która szła za nią zakwefiona; opowiadano bowiem o jej pochodzeniu, piękności, rozumie istne dziwy, i gdyby nie gruba żałoba i zupełne odsunięcie od towarzystwa, które ze wszech miar właściwem było, najpierwsze salony Warszawy byłyby się otwarły przed nią i najpierwsze partje Rzeczypospolitej byłyby się o wdowę stręczyły.
Z porady przyjaciół, pani Achingerowa jeszcze czas jakiś postanowiła zostać u PP. Wizytek w klasztorze, w którym sobie nadspodziewanie upodobała nie znajdując go wcale tak strasznym jak jej w ogóle klasztory opisywano.
Tymczasem stolnik Barciński podjął się zarządu majątkiem, a kasztelan zaraz po pogrzebie wyruszył znowu do swojej pustelni.
Blisko lat dwa dobiegało od opisanych wypadków a ludzie, których pamięć nie jest trwałą, dla żywszych i świeższych spraw, zupełnie prawie zapomnieli o Achingerze, kasztelanie, nawet o pięknej Rózi, której tak z razu byli ciekawi, że się w parlatorjum PP. Wizytek cisnęły odwiedziny w nadziei zobaczenia jej twarzy lub posłyszenia czegoś o niej; a trwał ten zapał niespełna parę miesięcy. Zrodził on nawet modę jakiegoś paska à la belle Rose, skórzanego, nabijanego gwoździkami, choć go pani Achingerowa nigdy w życiu nie nosiła.
Pół roku spocząwszy u Wizytek wybrała się na wieś, i spokojnie w domu osiadła. Ale tu młoda i piękna, a w dodatku i majętna wdowa, takżeby spokoju była nie miała od zalotników, gdyby od razu jak najzupełniej domu była nie zamknęła. Była parę razy u Barcińskich, tylko z niemi żyła, nie widując więcej nikogo. Pobyt w klasztorze przyzwyczaił ją do samotności, dał jej zamiłowanie w książkach i kwiatach... pamięć na dawny stan zwróciła ją do wieśniaków dla których chciała być istotnie siostrą i matką. Miano jej to za dziwactwo, że zrzuciwszy w półtora roku żałobę, przebrała się po chłopsku; ona odpowiadała na to: w tym stroju było mi najlepiej. Suknie te staranniej były zrobione, cieńsze, wykwintniejsze, ale krojem, barwą podobne do tych jakie nosili włościanie. W kościele bywając pani Achingerowa stawała w pośród nich, nigdy się nie napierając do pierwszych ławek. Lud też nietylko jej wioski, gdzie miała krewnych, ale i okolicznych kochał ją i szanował nad wyraz. Była lekarką, pocieszycielką, siostrą miłosierdzia dla braci, a tak jej było ślicznie z tym ubiorem pokornym krzątających się po chatach, że ją chłopi świętą Rózią nazywali. Czy była szczęśliwą, któż powie, możnaż być szczęśliwym będąc samotnym, i nie mając nikogo; to pewna, że była spokojnie smutną, a czasem w Barcinie, gdy się szerzej rozgadała, jakoś bardzo łatwo na łzy jej się zbierało.
I nieszczęście i ta pokora i dobroć Achingerowej rozbroiły zupełnie poczciwą panią Marcinowę, która znieść jej nie mogła póki chodziła w sukni i robronie, ale pokochała ją w sukmance. Sadzała ją przy sobie na kanapie, całowała, ściskała, przejednała się z jej pięknością i zrozumiała przyjaźń serdeczną Justysi dla niej.
Przez całe te dwa lata kasztelan siedział, jak mówiono zamknięty w swej pustelni, nie dając znaku życia. W święta tylko odbierali od niego Barcińscy zwierzynę, owoce, książki, małe przypomnienia i listy z powinszowaniem. Uważał to stolnik, że Achingerowa nigdy o niego nie zapytała, a gdy przypadkiem w rozmowie trafiła się wzmianka, rumieniła się nadzwyczajnie.
— Ja ci mówię — szeptała p. Marcinowa do męża — no zobaczysz, że oni się jeszcze znajdą i pobiorą.
— Ale, gdzie zaś — oponował Barciński — kasztelan ani dla familji tego zrobić nie może, ani dla niej, ani dla siebie, bo by z tego zaraz gadaniny urosły, że taki coś między niemi było.
— Nic nie było niepoczciwego — mówiła stolnikowa — ale że się bardzo polubili, to już mi tego nie zaprzeczysz, ja mam dobre oczy.
Jakoś przed samemi Zielonemi Świątkami, stolnik siedział pod lipą z przybyłym kwestarzem, który był nieprzebrany w dykteryjkach i śmiał się jak nigdy z różnych jego ucinków, aż zatętniało na mostku, na grobli. Mostek ten był istny zdrajca, nie widać go było, bo stare drzewa zasłaniały drogę całkiem, ale żeby kto przezeń pieszo przeszedł, we dworze zaraz słychać było. Stolnik nastawił ucha.
— Ktoś jedzie — rzekł.
— Wóz chłopski — odezwał się kwestarz.
— Nie, nie, bryczka, cztery konie... ja poznam po turkocie.
Braciszek się uparł.
— Wóz, ręczę że wóz.
— Ale bryka.
— Chcesz iść w zakład póki nie widać — spytał Barciński.
— O cóż, chyba o niuch tabaki?
— O barana!
— Baran należy do konwentu.
— Ale o barana... służę dwa przeciw jednemu.
Braciszek pomyślał...
— Dobrze — rzekł — z tym warunkiem, że o rozstrzygnięcie zakładu spytamy kogo ja wskażę...
— Zgoda.
— Zgoda.
Ledwie tych słów domówił, wtoczyła się w dziedziniec ni to wóz ni bryka długiego coś, wysłanego wygodnie... cztery konie u lic, a stolnik zapomniawszy jako żywo o zakładzie, baranie i wozie, rzucił się poznawszy Żeligę.
— A cóż to dla mnie za święto! — krzyknął — a co za fest, a co za zielone, rajskie świątki, gdy mojego dobrodzieja oglądać mogę.
Otworzył ręce, śmiał się, czapkę do góry podrzucił, oszalał starowina.
Aż kwestarz go za rękaw pociąga.
— Wóz, panie stolniku dobrodzieju.
— Wóz! wóz! i trzy barany!
— To dla mnie, a dla konwentu? — zapytał figlarnie braciszek.
— Dla konwentu drugie tyle, i hura niech żyje kasztelan.
Żeliga już wysiadał, a tu i stolnikowa na ganek wybiegła i co żyło we dworze, bo go wszyscy kochali niezmiernie. Ledwie mu dali wysiąść z wozu, ten ściskał, ów za kolana chwytał, ci po rękach całowali, aż się trochę rozczulił kasztelan, bo by go rodzeni nie witali serdeczniej.
Kwestarz także był w humorze niepoślednim zyskawszy sześć baranów i natychmiast przy opowiadaniu o zakładzie otrzymał drugie sześć od kasztelana, z dodatkiem assygnacji obfitszej do blizkiego majątku.
Stolnikowa się tylko sturbowała, że już na ulubiony krupniczek z półgęskiem było za późno, a na wieczerzę nic prócz kaszy i krążków szczupaka nie dysponowano. Przyrobiono wszakże naleśniki z powidłami, które na wsi każdego niemal niespodziewanego gościa spotykają.
Wieczór upłynął na pierwszej żywej wymianie pytań, opowiadań wyznań, na których nigdy nie zbywa przyjaciołom po długiem niewidzeniu. Stolnikowa bacznie wpatrywała się w przyjaciela, znalazła go opalonym bardzo ale dziwnie czerstwo, silnie i zdrowo wyglądającym. Pokój ducha malował się na jego twarzy.
Żeliga zajął swe dawne mieszkanie w officynach bo innego nie chciał i zdawało się znowu w Barcinie, że stare dobre czasy wróciły.
Wieczorem zasiedli pod lipą.
Barciński uścisnął Żeligę popatrzał nań i szepnął cicho:
— Daruj mi ojcze, przyjacielu, dobrodzieju, ale ja ci coś powiem.
— No cóż mój panie Marcinie, mów.
— E! boję się żebym z dobrego serca głupstwa nie powiedział.
— A choćby... śmiejąc się rzekł kasztelan.
— Darujesz?
— O! z serca także.
— Otóż powiem... nie gniewaj się... jak mi Bóg miły wdówka na ciebie czeka...
Schwycił go za rękę Żeliga.
— Cyt stary co pleciesz i czy to my do kobierca, mój drogi, czy młodszych nie ma na świecie do złotego jarzma. Myśmy poddeptani, a jarzmo lat już nam cięży, pocóż śnić o młodości, gdy jej nie ma.
— Zresztą... niewiem czyby to przystało dla samych ludzkich języków...
— A niechby tam te ozory wilki pojadły — krzyknął Barciński — żeby uczciwi ludzie mieli dla nich pokutować. Chcesz kasztelanie wiedzieć, oto ci powiem, żeś tę kobietę oczarował. Z mowy, z milczenia, z rumieńca, ze wszystkiego widać, że jest tak do was przywiązaną, że chyba równej miłości w takim składzie rzeczy jeszcze świat nie widział. Za to ręczę, bom ją wypróbował, a stolnikowa szyję daje, że się pobrać musicie. Tylko jedno głupstwo zrobiła, że zrzuciwszy żałobę przebrała się po wieśniaczemu i tak chodzi. Raz że to zakrawa na komedję, powtóre, że ją to od was niby oddala, bo jakże senator... i chłopka.
— A! mój przyjacielu — odparł Żeliga — gdyby to tylko było na przeszkodzie.
— Ale ja sobie myślałem tak — mówił Barciński — że jest tam jakiś gatunek szlubu zagranicznego dla królów, książąt i panów, gdy się żenią z osobami nierównego stanu, co się zowie organtyczny.
— Morgantyczny, stolniku kochany, ale takiego ślubu jabym nie wziął, a nie ożeniłbym się z kobietą, któraby nań zezwoliła.
— Ale familja...
— Moja rodzina, bylebym się ożenił, czego pragnie, nic mi już nie powie z kim.
— A więc? — spytał ochoczo Barciński.
— Więc panie Marcinie pono nic nie ma i nic nie nie będzie.
Na tem się to skończyło ten raz.
W parę dni stolnikowa się niezmiernie uradowała ujrzawszy przybywającą Achingerowę.
Panowie byli w ogrodzie, umyślnie jej nic nie powiedziała o kasztelanie, posadziła na kanapie, a sama wybiegła uprzedzić sługi, by nie oznajmili nic o gościu. Konie z przed ganka usunięto zręcznie. Udało się Barcińskiej całkowicie, bo gdy kasztelan wszedł, oniemiał na progu, a Achingerowa krzyknęła z radości. I tak się niebożątko zapomniała, że wyciągnąwszy ręce, rzuciła się ku niemu. Żeliga zawahawszy się chwilę jakby ze wstydu, podbiegł i gorąco ucałował jej ręce, potem odstąpił i począł patrzeć.
— Miły Boże — zawołał — gdybym nie wiedział, że to pani dobrodziejka uczyniła z innych pobudek, powiedziałbym, że się tak ubrała dlatego, aby jeszcze wydawać się piękniejszą.
— Kasztelanie — odpowiedziała Rózia żywo — wierzcie mi, że jeśli mi nie jest szpetnie w tym ubiorze, to dla tego, żem w nim wzrosła, że moim jest, że ja stworzoną byłam do niego.
I tak się poczęła rozmowa długa serdeczna, w której czas ubiegł niepostrzeżenie do wieczora. Barcińscy jak prawdziwi intryganci uszydzali się mrugając na siebie tak, aby jak najmniej poufałym zwierzeniom się przeszkadzać... To on ją, to ona jego wywoływała, a ciągle coś było do czynienia w drugim pokoju. Ani kasztelan, ani Rózia nie uważali na to, tak sobą byli zajęci.
Nie wypadało kasztelanowi samemu jechać do wdowy, ale go tam zaraz zawieźli Barcińscy i wnet ją zaprowadzono do Barcina, a wkrótce znalazł się powód spotkania, raz, drugi, trzeci i dziesiąty.
Upłynęło parę miesięcy, a stolnik się już niecierpliwił choć słowa nie rzekł.
Jednego rana poszeptali sobie coś z żoną i Barcińska sama pojechała do Achingerowej. Ale że jej było zawsze pilno, i choć nie młoda, niecierpliwą była bardzo, zaraz ją wzięła z sobą do ogrodu. Usiadły na ławce pod gruszą.
— Moja dobrodziejko — rzekła stolnikowa — ja widzę, że jeśli my baby ładu tu nie zrobimy, to go nigdy nie będzie. Kasztelan się w tobie kocha na zabój, ale utrzymuje, że stary, że to, że owo, że ty go poślubić nie możesz, że byłabyś z nim nieszczęśliwą... i boi ci się oświadczyć. Mów szczerze, chcesz go czy nie?
Achingerowa zakryła oczy i padła na kolana przed stolnikową.
— Dobrodziejko, matko moja! czyżbym ja śmiała myślą nawet sięgnąć tak wysoko. Ja go kocham więcej, powiem że go czczę, ja bez niego żyć już nie potrafię... ale czyż to może nawet być, żeby on myślał się ze mną ożenić! A! nie! to niepodobna. Powiedzcie mu, niech mię sobie weźmie choćby za sługę, za klucznicę, abym się na niego patrzeć i głos jego słyszeć mogła.
— Ale dajże ty pokój z tą pokorą, zakrzyknęła stolnikowa, a resztę zostaw mnie... bylebyś go kochała, a reszta nic. Ja to doprowadzę do końca.
Ani się nawet na kawę nie dawszy zatrzymać, Barcińska siadła na wózek, kazała prędko jechać, choć po trzęskiej grobli i na obiad stanęła w domu. Stolnik choć z nią sam na sam mówić nie mógł, z twarzy poznał zaraz że się wszystko powiodło... była rozpromieniona tryumfująca, szczęśliwa.
Po obiedzie stolnik się wysunął zostawując żonę z kasztelanem, mrugnąwszy na nią tylko nieznacznie. Barcińska siadła z pończochą naprzeciw gościa i poczęła:
— Mój kochany tatku Żeligo — tak go zawsze nazywała — no, pogadajmy otwarcie, jabym ciebie chciała ożenić.
— A to znowu co?
— Ot fantazja starej baby, a wiecie jak się baba uprze.
— Na ten raz będzie trudno.
— Gdzietam, kasztelanie, łatwiuteńko, daj mi tylko plenipotencją.
— Nie mogę.
— Dla czegoż?
— Bobyś jejmość dobrodziejka z gorącej dla mnie przyjaźni mogła mi wypłatać figla jakiego, a ja nie bardzo mam ochotę żenić się.
— A cóż u kaduka — żywo zawołała stolnikowa — kobietom głowę zawracasz.
— Ja?
— A ty, ty, tatku Żeligo... krótko węzłowato powiem ci com dziś rano na moje uszy słyszała. Chciałam sobie pożartować z Achingerowej i mówię jej: Ej coby to też było gdyby kasztelan chciał się z wami żenić...
Kasztelan zerwał się blady od stołu.
— Ale siedźże, siedź tatku Żeligo niech dokończę. Wiesz co mi ona odpowiedziała, nauczyłam się na pamięć, powiem ci: „Dobrodziejko, matko moja! czyżbym ja śmiała myślą nawet sięgnąć tak wysoko? Ja go kocham, więcej powiem, ja go czczę, ja bez niego żyć już nie potrafię... ale czyż to może nawet być, żeby on pomyślał ze mną się ożenić. A! nie! nie! to niepodobna! Powiedzcie mu, niech mnie sobie weźmie choćby za sługę, za klucznicę, abym się na niego patrzeć i głos jego słyszeć mogła.“
Kasztelan począł w ręce całować Barcińską, ale głosu mu brakło na odpowiedź, rzekł tylko:
— Mogęż ja jej szczęście zapewnić?!
Tak począwszy już Barcińscy łatwo doprowadzili do tego, że się Żeliga oświadczył, że małżeństwo omówionem zostało, i w miesiąc potem w wiejskim kościołku przy świadkach niewielu stanęli do ślubu. Sam Żeliga żądał aby żona jego w włościańskim swym stroju przyszła do ołtarza. Wdowie wesele odbyło się jak zwykle cicho i bez wystawy, państwo młodzi zaraz nazajutrz do dóbr kasztelana odjechali.
W Warszawie dziwiono się dosyć nowemu małżeństwu kasztelana, ale nie wiele o niem mówiono, gdyż i o samym kasztelanie ludzie nieco zapomnieli, od lat kilku go nie widując. Wielu się zdumiało posłyszawszy nazwisko to, bo byli pewni, że umarł.
Tylko biednym Barcińskim wyszło to nie na dobre, bo się sami jedni zostali, ale stolnikowa miała teraz do opowiadania: jak to ona zręcznie potrafiła zbliżyć ich i niemal zmusić do ślubu, — do którego gdyby nie ja — mówiła — dalipan i za lat dwa by jeszcze nie przyszło. A stolnik dodawał: — Pani Marcinowa z niczego tak nie jest dumną, jak że chłopkę wydała za senatora, a bodaj czy to nie pierwszy przykład, daj tylko Boże szczęśliwy.