<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żeliga
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




Ów człowiek podżyły już, którego znano w Chełmskiem pod imieniem Żeligi, a o którym później tak dziwne chodziły wieści, że je nieledwie za bajki poczytać było można, przyszedł cale niespodzianie do państwa Barcińskich do Barcina i przyjęto go zrazu jako podróżnego na nocleg wedle starego obyczaju i dawnego przysłowia „gość w dom, Bóg w dom.“ Cóż dopiero gdy tym gościem był człowiek zmęczony drogą, potrzebujący wypoczynku, ubogi?
Żeliga przyszedł pieszo, z kijem w ręku, tłumacząc się tem, że mu szkapa w drodze zdechła, a innej nie trafiło się kupić, lub się z niemi, korzystając z jego biedy, nad miarę drożono. A że naówczas szlachcic ze szlachcicem, bądź co bądź zawsze z sobą byli krewni, i składali wszyscy jakby jednę rodzinę, choć przybyły nie bardzo jasno ze swych koligacyj i pochodzenia się tłumaczył, z jego rozmowy poznać było można, że nie ladajakim był karmazynem.
Mienił się on być obywatelem województwa Kijowskiego, ale szczegółowo opowiadać się wzdrygał, jak i po co wędrował ztamtąd i przybył w Lubelskie. Przyciśnięty mocniej, począł nawet prosić, aby go o nic nie badano, gdyż ślub był uczynił o tych sprawach nie mówić nikomu, a łamać go nie chciał. Szanując to zobowiązanie i pan Marcin Barciński i pani Marcinowa już mu dali pokój, i o nic więcej nie dopytywali.
Wieczór spłynął na bardzo miłej gawędce, gdyż podróżny mimo pozornej i ubogiej powierzchowności miał o czem mówić i widział dużo świata, jak się to z jego rozmowy okazywało. Wyznaczono mu bardzo porządną izbę w oficynie na nocleg, a nazajutrz rano w dalszą miał wyruszyć drogę. Pożegnał się był nawet z gospodarzem i gospodynią z wieczora, pragnąc odejść o świcie, ale i pan Marcin oparł się temu stanowczo i pani Marcinowa rada że tak miły gość przerwał tęskną czasem wiejską samotność, która zdawała się niekiedy ciężyć panu Barcińskiemu.
— Ależ proszęż cię, miły panie a bracie — odezwał się do przybysza, — jeśli cię tam nic w szyję nie pędzi, po cóż się masz zrywać do dnia, wypocznij sobie do woli.
— I bez ciepłego śniadania nie uciekajcie mi proszę — dodała jejmość, — każę wam piwa grzanego przygotować, bo ranki bywają dobrze chłodne.
Gdy wyszli na ganek, bo gospodarz choć ubogiego gościa odprowadził na kwaterę, aby się przekonać jak mu tu nocleg przysposobiono, przystanął pan Marcin, i szepnął cicho do Żeligi, ujmując go za rękę:
— Słuchajcie bracie kochany, ja się waszmości o nic nie dopytuję, ale nie będziecie mi mieli za złe, gdy się dowiem, czy jesteście przy zapasie? bo to w drodze mospaneńku wyczerpuje się... nie ma w tem wstydu między swoimi, hodie mihi, cras tibi. Nie jestem ja bogacz, ale tem lepiej ci znam ludzkie potrzeby. Gdybyś był łaskaw, a przyjął odemnie kilka talarów na wypadek... bardzo by mi służyć wam miło było.
Że tam jakoś w izbie trochę ciemnawo było, nie dostrzegł pan Marcin, jakie wrażenie te wyrazy uczyniły na Żelidze, ale uściskał pana Marcina serdecznie i zawołał głosem wzruszenia pełnym:
— Bogdajmy się nam tacy ludzie na kamieniach rodzili, ze złotemi sercami braterskiemi, jak wasze. Bóg zapłać... nie! nie! chwała Najwyższemu, mam jeszcze tyle grosza ile mi go potrzeba... przyjmijcie dzięki serdeczne.
W oficynie znalazło się posłanie wygodne i co tylko mógł potrzebować podróżny; Żeliga był atencją gospodarzy dla ubogiego włóczęgi prawie rozrzewniony.
— Ale cóż to wy, — rzekł ze łzami w oczach i głosie — tak biednego człowieka porządnie przyjmujecie, dla mnie byle kącik, byle barłog, abym się tam jako tako przespał, to i dosyć... a wy jak jakiego wojewodę w te kotary mnie kładziecie, człek się tylko tam popsuje i rozpieści.
— Mój bracie — odezwał się pan Marcin — powiem ci rzecz jednę. Gdy do mnie wielki, a znaczny gość jaki zawita, nie tak znów ja bardzo troszczę się o niego; ma on z sobą swoją służbę, pościele i sam się też pieści, da sobie rady, mnie o to głowa nie boli; ale uboższemu bratu posłużyć, to prawdziwa gościnność, bo o nim nikt nie pamięta, bo on sam o siebie nie wiele się troszczy, a ludzie też nasi niezbyt spieszą, gdzie się datku nie spodziewają. Temu to wygoda należy od nas bo się o nią nie upomni, a więcej jej potrzebuje.
Żeliga ukrywał wrażenie, jakie te wyrazy czyniły na nim, pożegnali się oba, czując ku sobie skłonność. P. Marcin w istocie był człowiekiem rzadkiego serca.
Nazajutrz rano jakoś mżyło, deszczyk popruszał, dzień był wilgotny, wstał do dnia pan Marcin i zaraz poszedł do oficyny: — zastał właśnie gościa nad stołem odzianego już, bo mu była jejmość troskliwa przysłała piwa ogrzanego z dobremi grzankami. Powitali się oba wesoło.
— E! słuchajcie — rzekł gospodarz — gdzie waść tam po tej ślizgawce i po błocie będziesz się wlókł, odpocznij dzionek z nami, mamy na objad barszcz z rurą i flaki... bośmy wołu zabili... Zjesz co Bóg dał... i siły nabierzesz...
Żeliga nie dając się długo prosić przystał na to. Okazało się że dobrze zrobił, bo się jakoś zaniosło na srogą niepogodę, ranny ów wietrzyk wkrótce zmienił się na szczerą słotę, na kapuśniaczek, który u nas zwykle trzydziestkę wróży.
Poszli więc z panem Marcinem na gawędę do dworu, przegadali o tem i owem nie spostrzegłszy się cały czas do objadu, a po barszczu i flakach z majerankiem, które były przedziwne, grali w warcaby do wieczerzy. Wieczorem, gdy znowu począł się żegnać i dziękować państwu Marcinostwu za gościnność Żeliga, spodziewając się, że nazajutrz choć cokolwiek się rozjaśni, pani Marcinowa, żwawa kobiecina, ani mówić nie dała o odejściu, jeśliby pora nie była po temu. Rada była niezmiernie, że jej męża rozruszał i rozweselił, i że jegomość ani drzemie we dnie, co jest rzecz po objedzie nie zdrowa, ani gderać, ziewać i w szybę palcami bębnić, przeklinając słotę, co jest rzecz nudna, nie okazywał ochoty. A godzili się cudownie, jakby lata przeżyli.
— Co do waszego jutrzejszego wyjścia — odezwała się pani Marcinowa, dając mu rękę do pocałowania — szeroko o tem Dawid pisał... zobaczymy... zobaczymy... tym co powozami przyjeżdżają, koła zdejmują, a pieszemu gościowi postawimy wartę i będziesz jegomość w areszcie... abyś się na deszcz nie wyrwał.
Nie dziw, że się Żeliga powszechnie podobał wszystkim, bo choć per pedes apostolorum się przywlókł i nie zbyt wspaniale w szaraczkowej kapocie wyglądał, poznać było łatwo, że człek niepospolity, otarty ze światem i koło wyższych klamek, dużo widział, słyszał, zapamiętał i myślał, miał też co powiedzieć i na podziw do rzeczy. Całej rzeczypospolitej familje i ich kolligacje znał na palcach, kto kogo rodził, kto z kim był spowinowacony; ludzi znakomitszych, zdaje się że osobiście nawet i poufale miał gdzieś zręczność wybadać i stosunki krajowe, politykę, nawet zagraniczne państwa i panujących ilekroć wspominał, to tak jakby się o nią otarł, sądził jak prawdziwy statysta. Rzucił też czasem i łacińskiem słowem w rozmowie i sentencją jakąś, znać uczył się i czytywał. Słowem pod tą szaraczkową kapotą, ciężko się było coś podobnego spodziewać.
Mimowolnie uczuli gospodarstwo dla tego ubożuchnego wędrowca jakieś poszanowanie, choć był skromny nader, potulny a wszędzie się ostatniego miejsca dopraszał. Trzeciego dnia wstał Żeliga rano i przekonał się ze smutkiem, że co wczora mżyło tylko, dzisiaj już lało. Naprawdę pieszemu człowiekowi ruszyć się nie było podobna — psa by za wrota nie wypędził. Aż nadszedł znowu i gospodarz do oficyny pod ogromnym na trzcinie osadzonym parasolem, śmiejąc się ze swojego gościa, który przez wszystkie szyby upatrywał pogodniejszego kąta na niebie.
— A co — rzekł — nie dobry ze mnie prorok? nie widzisz asindziej, że leje jak z cebra? a ja jegomości mówię, że to jeszcze tak jutro będzie.
— O! niechże pan Bóg uchowa! — zawołał Żeliga ręce składając.
— Pewien jestem, że dopiero pojutrze rano wybierze się na piękną pogodę. Księżyc się opłakuje, trzeba mieć cierpliwość.
— Ale ja państwu łaskawym dobrodziejom moim załogą jestem... zawołał skłopotany przybysz.
— No! no! dajcie temu pokój to nam wiedzieć... moja jejmość aż się śmieje z radości, a co ja o sobie to już nic nie mówię. Chodź asindziej do mnie na śniadanie i nie mówmy już o tem.
Stary spojrzał niespokojnie przez okno, ale niebo całe powleczone było jakby jednym szarym obłokiem, ani nadziei, żeby się rychło rozjaśnić mogło, wiatru najmniejszego a deszcz nie padał, ale lał spokojnie z chmur prostopadłemi strugami na ziemię. Ledwie pod parasolem wielkim dostali się cało do dworu. Dosyć że i ten dzień przegawędzili wesoło; nad wieczór przeciwko przepowiedni pana Marcina, z wielką gościa pociechą trochę się obłoki rozjaśniać zaczęły i deszcz niby ustał, słońce zaszło jaskrawo, ale dząc, jak to u nas zowią obejrzało się. Pomarańczowe jego promienie cudownie pozłociły całą okolicę, obmytą świeżą ulewą co widząc Żeliga, który jako pieszy podróżny a zapewne niegdyś i gospodarz znał się na pogodzie, pokręcił głową na to, i zarówno z p. Marcinem zmiarkowali, że nazajutrz znowu deszcz padać musi. Tak się też stało: zrana było pochmurno, wietrzno, chłodno i dżdżysto, nie ruszył się jeszcze i tego dnia Żeliga, wielce upokorzony tem, smutny, milczący. Grali gawędząc w marjasza, na zdrowaśki za dusze zmarłe. Dopiero z południa dobrze rozeszły się chmury, ostatecznie, błękit niebios zasiany złotemi obłoczkami się pokazał, i już śmiało wróżyć można było że podróżny wyruszy nazajutrz rano.
Tak nawet zrobiło się pięknie, że siedli w ganku z p. Marcinem i tu im p. Agnieszka przyniosła wódeczkę, pierwszą przed wieczerzą. Miał bowiem zwyczaj pan Barciński, zresztą nie lubiący trunków, pijać przed jedzeniem dla konkocji dwa kieliszki małe wytrawnej gdańskiej wódki, ale jeden na wpół godziny wprzód, drugi siadając do stołu. Przepiwszy nim do Żeligi, a zakąsiwszy kawałeczkiem toruńskiego piernika, uścisnął gościa swego.
— Ej kochany Żeligo — rzekł — co cię tam tak korci ta dalsza droga, powiedz bo mi szczerze? masz tam co tak pilnego?
— Pilnego tak dalece — odparł Żeliga — Bogiem a prawdą nie ma nic, ale muszę iść.
— Po co? Jak pana mojego kocham — zawołał Barciński — tak mi z jegomością dobrze, wesoło, jakby mi Pan Bóg rodzonego dał brata, jejmość także z waszeci kontenta... wszyscy w domu radzi, łaskę nam prawdziwą zrobisz, gdy u nas sobie jakiś czas spoczniesz i przemieszkasz... daj się nam namówić i uprosić.
Żeliga się uśmiechnął, ale łzy w oczach mu stały.
— Co wam z takiego jak ja niedołęgi? — rzekł powolnie — na co ja się wam zdam darmojad i nudziarz.
— No! no! to już nam powiedzieć! — począł pan Marcin, — cicho! cicho! mówię wam zabawcie, spocznijcie, a gdy się znudzicie, toć to nie turecka niewola, pójdziecie gdy zechcecie.
Tak został Żeliga na tydzień, z czego pani Marcinowa nadzwyczaj była rada, a po tygodniu, choć ubogi węzełek podróżnego stał jeszcze zawsze nie rozpakowany, jakoś już mowy o podróży nie było. Dziwnie bo podróżny ów przystał do tego domu i ludzi, a tak prędko zrósł się z nimi, jak gdyby się tu rodził, lub do rodziny należał.
Coś tak upłynęło bodaj czy nie parę miesięcy. Żeliga przyjęty po bratersku, jak brat się też wysługiwał państwu Barcińskim, a nie był to człek prosty i nie taki próżniak jak najczęściej rezydenci, co się tylko w godzinie stołu regularnie do talerza stawiali. Znał się na wszystkiem bardzo dobrze, a szczególniej na koniach i stadzie, lubił też ogród i myśliwstwo, miał mnóstwo znać z doświadczenia nabytych sposobów i recept skutecznych na końskie słabości, i różne łowiectwo znał doskonale, a ze psami ogarami, ba i ptakami, umiał się obchodzić jak nikt. Do gawędki też i opowiadania starych dziejów nie miał sobie równego, słowem był to nieoszacowany przyjaciel w domu, a co dziwniejsza nietylko u państwa, ale u czeladzi i najmniejszego człowieka umiał sobie miłość zaskarbić.
Najczęściej się trafia, że gdy się nowa postać zjawi we dworze, szukają na niej plam gwałtem, boją się ulubieńcy stracić trochę miłości pańskiej, zazdrośnie patrzą starsi słudzy, szepcą, donoszą i usiłują czernić. Kto zna domowe sprawy wiejskiego dworu i życia, ten wie jak tu każdy nowy przybysz szpiegowany jest przez oczów tysiące, jakby radzi wszyscy co przeciw niemu wynaleźć. Nie minęło to i p. Żeligę, ale ci co się nań usadzili ze wstydem odeszli bo przy najściślejszej pilności nic znaleźć nie mogli, coby mu w oczach państwa krzywdę robiło. I jak to zawsze po takich próbach bezskutecznych bywa, zmuszeni do poszanowania ludzie, nisko się już kłaniali Żelidze, który niżej jeszcze im się odkłaniać miał zwyczaj.
Ale bo też przeciwko temu biednemu człowiekowi trudno było coś wynaleźć, tak życie jego było jawne, a czyste, tak niezmożonej był cierpliwości, pogody umysłu i wesela niezachwianego. Źle się może wyrażam, zwiąc to weselem, wesołym bowiem właściwie mówiąc nie był Żeliga, prędzej tęsknie zamyślonym, ale w mowie jego nigdy się ból ten wewnętrzny uczuć nie dawał. Ludziom zdawać się mogło, gdyby mu w oczy i na czoło patrzyli, że był najszczęśliwszym. Dopiero gdy sam na sam, a z boku nań kto popatrzał z nienacka, wydała się posępna myśl na sfałdowanem czole. To pewna, że coś na duszy tego człowieka leżało, nie świeża to snać rana była, ale bolesna. Panował on nad sobą, ale wysiłek niekiedy się zdradzał; zamyślał się głęboko, nie słyszał co doń mówiono, chodził posępny a w tych chwilach pogrążenia dziwne mu się trafiały dystrakcje. Przybierał minę jakąś butną, pańską, siadał na pierwszem miejscu, wyrwało mu się słowo rozkazujące, ale oprzytomniawszy sam się z tego śmiał i przepraszał. Gdy go co zniecierpliwiło, mieniła mu się twarz straszliwie, ręce dygotały, mimo to z zaciśniętych ust słowo się nigdy gorętsze nie wyrwało.
Po dłuższym pobycie u Barcińskich, sam p. Marcin i żona, polubiwszy go jakoś, probowali nieraz wybadać coś od niego z przeszłości, napróżno jednak: albo ich zbywał żarcikami, albo usiłował zmienić rozmowę lub milkł zupełnie. Więc też dali pokój, przekonywając się coraz mocniej, że tam niezagojona była blizna, której się dotykać nie dopuszczał.
Gdy się już miało ku zimie, wieczorem raz, a była w pokoju u komina i pani Marcinowa i on sam, stanął Żeliga przy oknie i rzecze:
— A toć by już przecie czas dalej.
— O czem to mówicie? — zapytał p. Marcin.
— Domyśleć się łatwo, bo to zawsze jedno po głowie mi krąży o mojej podróży.
A w tem pan Marcin śmiać się począł.
— Jużbyś temu dał pokój — zawołał rubasznie — po cóż ci to, co znowu zakorciło? Zapomnieliśmy i my, żeś waszmość obcy i wy powinniście już byli zapomnieć, że to był dom cudzy, trzymajmy się tak kupką, kiedy nam dobrze... Bo że nam dobrze — dodał — to kwestji nie ma, chybaby...
— Ale cóż znowu? mnie tu z wami jak w raju — podchwycił Żeliga — ale kto kiedy wnijdzie w raj a prawa do niego nie ma, toż kiedyś wyjść musi, albo go w końcu wyrzucą.
— Ani mi mówcie o tem — przerwała żywo pani Marcinowa, z właściwą sobie prędkością, bo była kobieta szparka, otwarta i brzydząca się wszelką obłudą.
— A to pięknie! toćbyśmy z tęsknoty po was wszyscy pochudli, pozagryzali się, pomarli, przecież nie chcesz nam być przyczyną śmierci. Mój Marcin za waszmością przepada, ja się aż wstydzę, żem się tak do was przywiązała, Justysia już płacze na samą groźbę, a cóżby się dało powiedzieć o innych.
Tu odchrząknęła, było to wielkiego znaczenia i bodaj czy się nie stosowało do wielkiej przyjaźni pana Żeligi, dla panny Agnieszki, o której niżej się powie.
Łzy w oczach stanęły znowu biednemu Żelidze, począł po rękach całować panią Marcinowę, a p. Marcin go ściskać, i Justysia się też uczepiła mu do rękawa. Tak się to na niczem skończyło, że potem długo już wcale o podróży wzmianki żadnej nie było.
I ta izba, którą mu byli pierwszego dnia dali na nocleg, została już nadal jego mieszkaniem: nazywano ją nawet pokojem Żeligi, bo choćby najparadniejszego w domu miał gościa p. Barciński, nigdy ztamtąd przyjaciela ruszyć nie pozwolił.
Dziwna też rzecz, dawniej w gospodarstwie różnie się wiodło, a nie bardzo szczęśliwie państwu Marcinostwu, odkąd zaś przybył do nich nieznany człowiek, wszystko poczęło iść po maśle. Czy to że teraz dozór był pilniejszy, bo Żeliga nie mając co robić ciągle się włóczył od kąta do kąta, czy że zdrowej nie skąpił rady, czy że z sobą istotnie przyniósł jakieś błogosławieństwo Boże, dość, że skutek ten od czasu jak zamieszkał w Barcinie był bardzo widoczny i wszyscy to uznawali. Ale gdy czasem pan Marcin śmiejąc się coś o tem, przy nim wspomniał, Żeliga się obruszał.
— Dajcież pokój, dajcie pokój — mówił — jak może człek z sobą to przynieść; czego nigdy w życiu nie miał.
Do Barcina należały dwa jeszcze folwarki, Miękoszki i Sroczyn, i trzy wsie roboczym ludem zasobnym i pracowitym osiadłe. Gospodarstwo nie było nazbyt wyszukane, ale dosyć zapobiegliwe i staranne. W Barcinie wśród starych olch stał dwór zbudowany jeszcze przez dziada p. Marcina, drewniany, na podmurowaniu, ale bardzo porządny. Oprócz tego była oficyna stara z dawniejszego przerobiona dworu i zabudowania rozległe i piękne. Folwarki wszystkie w dobrej glebie, pszenicy siać było można ile chcieć, byle trochę podsmarować, a oprócz zwyczajnego dobytku, Barciński kochał się w stadzie, i stadninę też miał bardzo piękną, słynącą wówczas na kilkadziesiąt mil w kraju. Konie te wszystkie pochodziły podobno od jakiegoś stadnika, którego był pradziad jegomościa przyprowadził chudego i skulawionego z pod Wiednia. Miała to być wedle tradycji szkapa cisawa, niepokaźny dla pospolitego człowieka, ale w którym Barciński krew poznał i kupił go kulawego, wychudzonego, na pół żywego od jakiegoś rajtera. Potem go do swojego wozu przywiązawszy z wielkim kłopotem ledwie do domu dowlókł, bo konisko w drodze coraz gorzej kulało. Ale też dopiero gdy koło niego pochodził, wyleczył, okazał się prawdziwy ogier dziwnej piękności, ognia wielkiego, ba i młody jeszcze wcale. Zęby ledwie na lat siedm pokazywały. W nodze też nic tak strasznego nie było, tylko kopyto srodze obrażone, które gdy odrosło, koń się wystał, odpasiono go, wyczyszczono, postrzyżono, wymyto, zdumieli się wszyscy, kiedy im po raz pierwszy Barciński wyprowadzić kazał. A był koń ów tak rozpieszczony, tak przywykł do swojego pana, że jak dziecko za nim chodził bez uzdy aż do izby, głos jego poznał, rżał ino go zasłyszał z daleka i lizał po twarzy gdyby pies. Gdy go dosiadł, bo to był jeździec zawołany, to go nosił jak niańka dziecię ukochane, czuć nie było że się porusza, choć wiatry przeganiał, ino mu było cugle rzucić na kark. Ale obcemu doń się przybliżyć albo go próbować dosiąść nie łatwo było: stawał się dzikim i tak kąsał, że jednego z masztalerzy, który go był w złości potrącił, omal na całe życie nie uczynił kaleką.
Otóż z tego to stadnika, o którym dotąd jeszcze cuda rozpowiadano, a który żył lat dwadzieścia i kilka, po różnych niezgorszych matkach, poszło potem całe owo sławne stado Barcińskich, w którem cisawa szerść przemagała.
Trafiały się w niem takie konie, że je po dwieście i po więcej czerwonych złotych płacono, nie dziw też, iż w Barcinie około tego stada chodzono bardzo zabiegle, a pilnowano go może staranniej niż innego gospodarstwa; Barciński sam bardzo lubił konie.
Do tego Żeliga dziwnie się nadał panu Marcinowi, bo był znawca koni jakich mało: ledwie spojrzał, poznał zaraz w każdym krew, pochodzenie, ledwie nie naturę na pierwsze wejrzenie. Widać, że to był dawniej mąż rycerski i wielce doświadczony miłośnik koni. W wypadkach kalectwa, choroby, czy wąsacz napadł, czy odęcie, czy krew, natychmiast środek miał łatwy i prędki, aby zwierzęciu ulżyć. Ale mimo to choć nie stary, konia nigdy nie dosiadł.
Pyta go tedy raz p. Marcin:
— A toż Waszmość musiał dawniej dobrze na koniu jeździć?
— No, nieźle — odparł Żeliga.
— A teraz że nie bierze ochota?
Ten oczy spuścił i westchnął.
— E! — rzekł z cicha — dajcie pokój... teraz wolę nie próbować... swojego człek konia nie ma, a na cudzych nie zwykł był jeździć...
Tymczasem zebrało się sąsiadów trochę do pana Marcina na Ś. Zofię, bo samej pani imię było Zofia, choć ją mąż Żońką i Zonią i Sonią przezywał z czułości. Więc po objedzie i po miodzie, wyszli wszyscy na ganek i nuż się końmi chwalić, okazywać, przejeżdżać, handlować, czynić popisy, jak to był zwyczaj szlachecki. Osobliwie też koniarz rzadko do domu temi końmi powrócił któremi wyjechał.
Stał sobie pokornie w ganku i Żeliga, ale poglądał milczący, mało się co do tego mięszając, bo był przy gościach mniej jeszcze śmiały niż zazwyczaj. Jęli tedy jedni z wozów wyprzęgać szkapy i handlować niemi a dobierać, drudzy ścigać się a gonić to kłusem w koło dziedzińca, to kroczą, to w cwał, osadzając w miejscu. Przyszła też kolej i na gospodarskie konie, a miał tę słabość p. Marcin, że się ze swojemi bardzo popisać lubił. Stadninę i stajnię miał, nie ma co powiedzieć bardzo ładną, jak na szlachecką, ależ znowu tak je cenił, że dlań na całym świecie drugiej takiej nie było. Wybaczyłby był chętnie, bo człek był dobry i serca miękkiego, gdyby kto co jemu zarzucił, ale koniowi... nigdy. Unosił się, gniewał strasznie i końskiej krzywdy nie darował. Wiedzieli o tem wszyscy, że z najbliższym sąsiadem, który jednego z ulubionych jego koni, kłapouchem nazwał, bo miał uszy przydłuższe, zupełnie żyć przestał i sam go też inaczej odtąd nie nazywał tylko — ten kłapouchy.
Otóż kiedy się tak popisywać zaczęto, powiada niejaki p. Bogusz do p. Marcina (był to szlachcic, który chodził po dzierżawach i zastawach.)
— No! już to co konie, to konie, u waszmości, ale co prawda to nie grzech, że one wszystkie ile ich jest kłusa nie mają, zaraz każdy zrywa się cwałem... a tak wyciągniętego dobrego co się zowie kłusa, nie pójdzie żaden.
— O! o! o! co waćpan pleciesz — zawołał zrywając się p. Marcin — moje konie kłusa nie mają?... A no chcesz spróbować, każę wyprowadzić siwego...
— Którego chcesz — rzekł Bogusz.
Siwy był wałach piękny bardzo, pod wierzch jeżdżony, koń co się zwie, zbudowany jak pod husarza, tylko lewą zadnią nogę miał do kolana białą i to go nieco szpeciło. Gdyby też nie ta noga, byłby stadnikiem pewnie, bo piersi, szyję, łeb, oko miał tak udatne, choć go było malować.
— Okulbaczyć siwego! — wołają.
W mgnieniu oka poprowadzili go pod ganek, Bogusz też szkapę swoję przyprzężoną, niepokaźną, chudawą, w czarnem ścierwie, kazał osiodłać, bo w wózku zawsze siodło woził. Poszli na wyprzódki kłusa. Dosiadł swojego kónia pan Marcin, ale nieszczęście chciało, że Bogusza szkapa tak kłusowała potężnie, iż siwy jej wydążyć nie mógł. Powrócili do ganku, a p. Marcin tak zgryziony, taki chmurny, że gdyby mu najlepszy koń zdechł, nietyleby może był bolał. Spojrzał nań Żeliga i zmiarkował widać że Barcińskiemu nie tyle o siebie szło i reputację jeźdźca, co o dobrą sławę stada. Ozwie się tedy po cichuteńku:
— Z przeproszeniem waszem, panie stolniku — a był naówczas stolnikiem Barciński — nie koń to winien, ale wy sami.
— Jakto? ja? — ofuknął się pan Marcin.
— Nie gniewajcie się tylko, jesteście doskonałym jeźdźcem, nie przeczę, ale za gorącoście się wzięli do konia. Koń czuje człowieka, rwał też sobie.
— No potraficie lepiej?
— Lepiej nie, ale wziąwszy się powolniej — rzekł Żeliga — ręczę, żebym p. Boguszowego konia zostawił za sobą.
Pan Bogusz począł się z Żeligi śmiać i przedrwiwać.
— A no! a no! toć służę i jeśli chcecie, pięć czerwonych złotych w zakład stawię.
Mrugnął Żeliga na p. Marcina, aby nie kazał koni odprowadzać, poszedł do oficyny, przyniósł pięć obrączkowych, położył na ławie w ganku.
— No a teraz, — rzekł trąc czuprynę — sprobujemy się... Zebrał lejce, nie tknąwszy prawie strzemienia skoczył na konia, ale tak jakby z siebie dwadzieścia lat zrzucił, zdawało się, że odmłodniał.
Gdy go zobaczyli na koniu ci, co go jeszcze dotąd nie widzieli nigdy na kulbace, nie wyjmując p. Marcina, wszyscy się zdumieli. Inny był człowiek, ani go poznać, wyprostował się, wyrósł, spoważniał razem, rzekłbyś, że hetmanić jechał wojsku, tak mu z oczów błyszczało jakimś ognistym wodza wzrokiem; koń poczuwszy jeźdźca i rękę poszedł zaraz inaczej, jak posłuszna dziecina.
Bogusz zobaczywszy co się święci, jużby był może rad się cofnąć, ale go jakoś wstyd wziął, zaczął tedy junaczyć sobie i żartować, myśląc, że tamtemu fantazję odbierze.
Ledwie staje odsadzili się od ganku, jak się siwy wyciągnął, jak począł iść, tak Boguszowa szkapa w galop, bo była siarczyście gorąca, ten ją po łbie, ta jeszcze gorzej, dosyć, że w dziesięć minut zakład został zwycięzko rozstrzygnięty i honor stada ocalony. A owych pięciu kulfonów, które Bogusz dobyć musiał rad nie rad z mieszka, Żeliga ani tknął, oddał je masztalerzowi.
Bogusz nań spojrzał z podełba i potrząsł głową.
— Oj to... ptasio! — szepnął po cichu — oj to ptasio!...
Ale na tem się skończyło.
Jak go później p. Marcin i ściskał i całował, jak mu dziękował, wypowiedzieć trudno; bo istotnie chodziło o honor koni, a gdyby się raz była fama rozeszła, że tej krwi konie kłusa nie mają, byliby je ludzie łacno sponiewierali. A w koniu kłus dobry to wszystko; mała rzecz gdy stąpa idzie porządnie, gdy kroczą ruszyć umie, choć to chód nie rycerski, gdy cwałuje i szybki jest a pewny w nogach rozbiegawszy się, ale kłus to chleb powszedni, tyle konia, ile kłusa: stępą nie daleko zajdziesz, cwałem także w wypadku się salwujesz chyba, a kłusem po wsze czasy i koło roli, i w podróży i na wojnie koń iść musi, bo to jego chód przyrodzony. Szkapka żeby najlepsza, gdy nie wykłusowana, kaleka.
Gdy się goście rozjechali, przyszedł do Żeligi p. Marcin.
— Mój dobrodzieju! cóż to ci się stało, to ty konno jedziesz jak dwudziestoletni chłopak, czemużem ja o tem dotąd nie wiedział?
— Ale bo to wszystko przypadek — odparł stary — trochem się podpalił, no... i szczęście miałem, i siwy koń to taki dobra szkapa... o dobra!
— Więc jeśli ty mnie kochasz, Żeliniu, — zawołał ręce składając p. Marcin, weź ty sobie tego konia.
— Co znowu? a mnie on na co? — zapytał obcy — żebym mu musiał owies kupować i masztalerza najmować, albo go na waszej łasce trzymać, nie dość że sam na niej siedzę? bo jużcić go nie sprzedam.
— Ale ja ci go do zdechu trzymać będę... zakrzyknął Barciński.
— A cóż mi po nim?
— Toćbyś się czasem przejechał do Chełma, kiedy teraz pieszo chodzić musisz.
— Gdybym jeździć chciał, tobyście mi konia nie pożałowali, odparł Żeliga, ale nie... przyznam się wam szczerze, postanowieniem sobie takie uczynił, aby się od konia wstrzymywać... ot! mam moje dziwactwa. I zmydlił jakoś spuszczając oczy.
Chciał Barciński, w grzeczny sposób nagradzając przysługę, konia darowanego potem odkupić niby, ale Żeliga się obraził i znać było, że go to zabolało, więc już p. Marcin dał pokój.
Nie pierwszy to raz spostrzegł gospodarz, iż gość jego o grosz wcale nie dbał, a widać go nie potrzebował. Było około niego ubogo dosyć, rzeczy mało, oszczędność jednak jakaś, jakby nie szczera i dla oka, bo po kątach dowiadywano się nieraz, że dał po pańsku, szczególniej czeladzi.
A ta zwąchawszy, że dobrym był, często gęsto mu się do kieszeni nastręczała.
Raz pod niebytność p. Marcina na przednowku jakoś, gdy o grosz najtrudniej, przyjechał szlachcic, któremu się zaległy procent od pięciu miesięcy należał. Szlachcic ów mieszkał aż pod Kowlem, nie łatwo mu się było wybrać w podróż drugi raz, a spieszył z powrotem, bo mu ktoś w drodze powiedział, że słyszał jakoby w jego okolicy bydło strasznie padać zaczęło. Pani Marcinowej brakowało jak na toż pieniędzy, posłała do Moszka arędarza, ten znowu nieszczęściem wyruszył był do Włodawy, i sumka była znaczna, bo za lat kilka do pięćset złotych się przyzbierało. Poili i karmili wierzyciela w oficynie, wyglądając pana Marcina, ale szlachcic się codzień gorzej niecierpliwił i wyrzekał; Marcinowa gorąca kobieta aż spać ni jeść nie mogła.
Wieczorem przychodzi Żeliga z polowania, zastaje ją po izbie latającą, zburzoną całą.
— Co pani dobrodziejce takiego?
A toć się domyślać musicie, że mi ten szlachcic choroby przyczynił... ja tu z nim zwarjuję. Mały dłużek, a wielkie strapienie... Dosyć tego, żeby mi trzy razy w dzień przyszedł, stanął u drzwi i zapytał cienkim głosikiem: kiedyż p. Marcin powróci... Od tego jednego licho weźmie... Gotowabym trzewiki sprzedać, a oddać należytość... tak mi wstyd.
— Ale moja dobrodziejko — rzecze Żeliga żywo — trzebaż mi było zaraz pierwszego dnia powiedzieć, toćby się może rada znalazła... ja tam mam w Chełmie znajomych...
— Toć i my ich mamy, kiedy goli...
— E! to jużby człek i sam węzełki porozwijawszy coś znalazł — rzekł Żeliga — wieleż to tam tej biedy? co jejmości brak?
— Co mi brak? ba! ba! trzysta złotych mój drogi, to nie żart.
— No! no! jeśli tylko trzysta, to ja moje pogrzebowe rozpieczętuję, pójdę do oficyn i przyniosę.
Pani Marcinowa o mało go nie pocałowała; jak rzekł tak się stało, pobiegł do swojej izby i w tej chwili owe trzysta złotych przyniósł złotem obrączkowem i talarami bitemi.
Zdziwiła się niepomało gospodyni, dziwił się Barciński potem wróciwszy.
Gdy mu je p. Marcin pospieszał oddać, Żeliga odrzekł:
— To nie pilno, wszakże nie uciekam, ani umierać myślę; oddacie później.
Choć go już wprzód szanowali pp. Barcińscy, teraz nie wiedzieć dla czego jeszcze w większem go mieć poczęli poszanowaniu, bo u ludzi tak zawsze grosz w kalecie i mizernemu człowiekowi wagi dodaje.
— To jakaś doprawdy zagadka, ten nasz poczciwy Żeliga — szeptał potem jegomość do żony, — nie pierwszy raz dał mi do myślenia, że gruby grosz mieć może.
— Waćpan nie uwierzysz, serdeńko moje, — dodała żona — jak on honeste ludzi obdarowuje i tego kozaka Sawkę, co mu posługuje czasem, tak oporządził i opłaca, że najbogatszy pan nie mógłby lepiej.
— W tem jest bo jakaś tajemnica — mówił Marcin — to niepospolity człek.
— W roku przeszłym — przerwała żona — gdy tu do nas ze mszą św. przyjechał Reformat, dał mu w sekrecie na nabożeństwo żałobne za duszę Elżbiety, Jana i Karola, złotych dwieście obrączkowemi dukatami, aż się u mnie ojciec Kalikst dopytywał co to za jeden.
— Tak, tak — powtórzył swoje gospodarz — zauważałem ja to od dawna, że to nie jest lada włóczęga i hołota... Bóg wie co to takiego jest... czy dziwactwo, czy jaki go też wypadek kryć się przymusza... nie godzi się może w tem szperać, ale coś jest, coś jest... Bo znowu pieszo przybył, mając grosz, o niczem nie myśli dalej... a człek coby i rozumem mógł się go dorobić, gdyby chciał... taż to jak z nieba spadł dla Justysi naszej... czego on jej nie nauczy!
Justysia była to śliczne dziecię, jedyna córka Barcińskich, do której w istocie Żeliga przywiązawszy się bardzo, jakby madame jaka lekcje jej regularnie dawał — ale o tem niżej będzie.
Barcińscy oboje choć się czegoś domyślali, postrzegłszy, że byle zaczepić go o przeszłość, chcieć dopytywać o życie, o stan, o rodzinę, zaraz posępniał i zamykał się w sobie, niekiedy nawet w pole uciekał i nie rychło się pokazał potem, poszanowali nieszczęście i milczeli. Ale w sąsiedztwie nie mając co robić, nieraz niestosowne wymyślano o nim baje.
Szczególniej go śledził, choć potajemnie, o miedzę tylko mieszkający niejaki Achinger, herbu jak wiadomo, Wiewiórka, wywodzący się od Achingerów Holzackich, a potomek onego Zybulta, który był na Rusi pierwszy się usadowił. Tym Achingerom Rudolf cesarz za ich zasługi przekształcił rodzinny herb Wiewiórkę, dodając doń wieżę i rycerstwa na hełmie, z czego się dosyć chlubili. A byli to ludzie bystrego umysłu wszyscy. I ów też, co sąsiadował z Barcińskimi, miał nie mało przyrodzonego dowcipu, ale że go była natura upośledziła, bo był na jednę nogę nieco kulawy, i z lica szpetny, więc się mścił na rodzaju ludzkim nieco lepiej wyglądającym, a zgryźliwym i szyderskim stał się nad miarę, zwłaszcza gdy postarzał, a żadna niewiasta, choć bogatego kuternogi nie chciała za męża. Zwano go też poufale kuternogą, a niekiedy i przyjaciele w żarcie pozwalali go w oczy tak mianować.
Achinger złym tak człowiekiem nie był, ale kwaśnym, a że próżnował, więc go ludzie niepotrzebnie, a do zbytku zajmowali. Nikt z całego sąsiedztwa lepszych nad niego wiadomości nie miewał, bo też mu je wszyscy znosili, wiedząc, że był ich ciekawym, i on sam z pajęczyny sobie nieraz płótno wytkał, tak był srodze uważający i niezmiernie przenikliwym. Bano się go jak ognia, ale z tem źle mu nie było, bo też ten i ów ugłaskać pragnął, aby się na szorstki język nie popaść. Achinger pod ten czas był już dobrze kawalerem, ale młodości za wygrane nie dał, a złe języki utrzymywały, że nie mając miru po pańskich dworach, do Nastek i Parasek z cicha koperczaki stroił.
Zaraz gdy Żeliga przybył, a Achinger go zobaczył, obejrzał, rozgadał się i dowiedzieć do gruntu nie mógł, co to był za jeden, markotno mu się zrobiło. Począł pana Barcińskiego jątrzyć że nieznajomego tak łacno do domu i poufałości przypuścił, z czego ten się tylko śmiał, ruszając ramionami; potem go żgał nieustannie prześladując, że w takiej nieświadomości żyć może, naostatek sam się uwziął coś koniecznie dojść o Żelidze, ale na tem sobie zęby ścierał próżno, co go z każdą chwilą bardziej drażniło. Niezrażony wszakże, na każdy krok jego czatował, i najdrobniejsze plotki o nim zbierał. Z tego jednak wszystkiego ścisnąwszy dobrze nic wydusić się nie dało.
— Ale poczekajcie — mówił Achinger — pomaleńku, pomaleńku, taki ja się tam czegoś domyślam.
Tak się to w zawieszeniu zostało.
Żeliga zresztą wyjąwszy to dziwactwo i milczenie o sobie uparte, człowiek był choć do rany przyłożyć. P. Marcin powtarzał przy nim i bez niego:
— Błogosławię ten deszcz, co mi go tu zatrzymać pomógł, i dzień i godzinę co go tu przyniosła.
Od Barcina do Chełma było dobrej półtora mili po dosyć górzystej drodze, w większej części lasem idącej, więc choć w Barcinie było oratorjum i najczęściej ksiądz rezydował na kapelanji jednego z sąsiednich klasztorów, Żeliga widać nabożny będąc wielce do obrazu Matki Boskiej, często do miasteczka chadzał pieszo. Czasem i pół dnia i dzień nawet cały spędził tam na nabożeństwie. Państwu Marcinostwu aż tęskno bywało po nim i chcieliby mu oszczędzić przykrej wędrówki, obawiając się aby w drodze czasem nie miał jakiego przypadku, ale na wózek i konia namówić go nie było podobna. Ująwszy kostur w rękę szedł sobie z różańcem takim żwawym i spiesznym krokiem, że się mało kto z nim zejść potrafił.
Jak skoro wpadł do miasteczka, już tam nikt nie odkrył ani co robił, ani gdzie się podziewał. Raz zdarzyło się, że pani Marcinowej wypadło jechać do Chełma na nabożeństwo i po małe sprawunki na święta; chciała z sobą zabrać Żeligę, bo cały tam dzień miała przepędzić. Wcześniej jednak jeszcze niż się ona wybrała, nie wiedząc o wyjeździe, pieszo ruszył Żeliga. Dziwiła się pani Marcinowa nie spotkawszy go nigdzie po drodze, ale domyśliła się że przez las krótką ścieżkę obrał; nie widziała go też ani w kościele, ani mogła odszukać w miasteczku, choć wcale wielkie nie jest. Była więc o niego bardzo niespokojną, ale gdy mrok nadszedł, a znaleźć go nie było podobna wróciła sama do domu. Dopytywano go potem gdzie był i co przez cały dzień robił, Żeliga pół żartem, pół serjo niby się ze wszystkiego wytłumaczył, Achinger wszakże przytomny tej indagacji wypadkiem kiwnął głową i dowodził, że coś innego było w tem wszystkiem. Nikt też go tak nielitościwie nie szpiegował jak on.
Wpłynął nawet podejrzliwością swoją na państwo Marcinostwo, którzy poczuli się trochę obrażeni, że jakieś tajemnice tak starannie przed nimi ukrywał, ale go tak kochali, że mu nawet mówić nie śmieli. Kilka tak razy do roku w sposób nie wytłumaczony znikał na dni parę i powracał albo smutniejszym albo weselszym, zawsze pomięszanym nieco, zwłaszcza gdy go się pilniej o to, gdzie był co robił dopytywano. W końcu już musiano udawać, że się tego nie spostrzega.
— Wiesz asińdźka co — mawiał często p. Marcin do żony, — gdyby ten poczciwy Żeliga nie był taki jakiś zacny i obudzający poszanowanie, jabym się go obawiał. Ta jucha Achinger ciągle dowodzi, że to być musi jakiś kryminalista. Bo i prawda, po co się tak kryje? zkąd pieniądze? prawdą a Bogiem czy ja wiem, nazywa się on istotnie Żeliga albo nie? nawet familji takiej nie znam nigdzie. Jest w tem licho jakieś, że się z sekretami nosi; że milczy, człowiek czysty nie boi się odkryć z sobą! Jest jakieś licho... słusznie mówi Achinger.
— Ale dajże pokój z tym twoim Achingerem — odpowiadała pani Marcinowa, ten kuternoga rodzonego ojca by posądzał i odgadywał, na kimże on kiedy suchą nitkę zostawił?
— No! to prawda — bąkał pan Marcin.
— Co nam tam do tajemnic biednego człowieka — dodawała p. Marcinowa, która go bardzo lubiła — sam widzisz kochanie moje, jaki to dobry człowiek, łagodny, pobożny... juścić nie żaden zbójca i zbrodzień ani wywłoka...
— Ja też tam tego nie mówię, uchowaj Boże — tłumaczył się p. Marcin — ale ten Achinger... ja go o nic nie posądzam, choć po świecie różnie się trafia. Słyszałaś pewnie moja duszko, że sam Bolesław Śmiały zabiwszy św. Stanisława, pod obcem nazwiskiem ukrywał się w klasztorze w Ossyaku... kto tu odgadnie, co tam jest na dnie? jak powiada Achinger. (Trzeba wiedzieć, że Achinger miał nieznośny zwyczaj rymowania w rozmowie, co uważał za dowcip i słynął z niego bardzo).
— Człowiek w grosz zapaśny — dodawał pan Marcin — a bez majątku ziemskiego, stroniący własnego kąta, boć gdzieś swój kąt mieć musi, wzdrygający się mówić o przeszłości.
— Że nie bez kozery obrał sobie to życie, to pewna — szeptała jejmość, ale mój kochany, ty wiesz, jak to między rodzinami bywa, nie wszyscy do siebie podobni, przyjdzie do sporu, zajmie się kłótnia, ludzie się znienawidzą, jeden potem od drugiego ucieka, człowiek sobie i kąt swój i braci obrzydzi.
Odgadywali tak nieraz, silili się. Achinger plotki nosił wszelkie, ale na żaden trop wpaść nie mogli, a gdy Żeliga dostrzegł, że go kuternoga szpiegował, takie mu figle płatał, że się stary kawaler wściekał ze złości. Pan Marcin wszakże codzień na to był obojętniejszym, i za grzech sobie poczytywał potajemnie dochodzić, co gość przed nim z powodów sobie wiadomych, ukrywać musiał. Parę razy i to mu dało do myślenia, że Żeligę po tych wycieczkach zastawał z rana zszedłszy niespodzianie nad jakiemiś papierami, listami, raptularzami, które ten starannie zaraz do szuflady ukrywał. Mimowolnie rzuciwszy okiem na nie, widział pan Marcin na listach świecące jakieś ogromne pieczęcie, na papierach cechy urzędowe, a przynajmniej nie lada jakiej kancelarji. Do jakiego to stopnia draźniło ciekawość, wypowiedzieć trudno. Achinger się zakradał, pod oknami podglądał, nigdy jednak nic nie wypatrzył takiego, coby go na ślad jakiś naprowadzić mogło i głowa mu pękała.
Już i miłość własna przenikliwego człowieka w grze była, upokorzonym się czuł nadaremnemi zachody, zawstydzony i tem, iż Żeliga wcale nań nie uważał, a w rozmowie zbywał go półsłówkami i dwuznacznemi uśmiechy. Przyczyniała się też do rankoru przeciw obcemu, jeszcze jedna okoliczność nie małej wagi.
Rezydowała wówczas na dworze państwa Marcinostwa już od lat kilku krewna samej jejmości, panna Agnieszka Przecińska, niegdyś bardzo majętnych rodziców córka, którzy wszystko stracili przez nieszczęsne pieniactwo. W tym żywocie naszym szlacheckim proces nie zawsze był dla grosza i interesu wiedziony, poczynał się on zwykle od majątkowego sporu, ale kończył walką, w której więcej szło o zwycięztwo, niż o pieniądze. Strony nieraz obie poszły z torbami, ten co wygrał zrujnował się i ten co przegrał, wieś musiał na opłatę rzeczników puścić, ale oba się nie dali do końca. To „nie daj się!“ zapalało do ostateczności a interes szedł na ostatku. Tak właśnie co się stało z rodzicami p. Agnieszki, którzy straciwszy chodząc po trybunałach wioskę ostatnią, ze zgryzoty pomarli. P. Agnieszka, lub jak ją pospoliciej tam zwano Agnusia, była pięknością jakich mało, ale roje pretendentów razem z majątkiem ją opuściły. Z całej spuścizny zostało jej trochę rupieci kosztowniejszych i dziesięć tysięcy złotych. Z tych pobierając prowizję po pięć od sta, miała na trzewiki i sukienki Agnusia, ale nie na zwabienie męża. Żyjąc zresztą u krewnych, którzy ją kochali, nic nie potrzebowała. Zrazu rachowała na swą niezrównaną piękność, i pewną była, że prędko za mąż wyjść potrafi, choć bez wielkiego posagu. Ufała zwłaszcza niejakiemu porucznikowi Trzylateckiemu, który się w niej śmiertelnie kochał, i wiekuistą jej był miłość poprzysiągł, ale ten ją potem opuścił, a tak rok za rokiem osmutniała biedna i wszystkie swe dawne przeżyła nadzieje. Achinger, który zawsze o ożenieniu przemyśliwał, a już pary sobie nigdzie dobrać nie mógł, człek zresztą majętny, bo miał i wioskę porządną i kapitał znaczny u Radziwiłłów ulokowany, za który mu zastawę wioskę dać chciano, rozsądny, niezbyt stary, tylko kuternoga i szpetny, rzucił był wędkę na Agnieszkę. Ta jednak na pierwszą oznakę afektów, zżymała się i tak zakrzyczała, że ani słuchać o tem nie chciała.
— Nic pilnego, poczekamy — mówił w duchu stary kawaler — niech troszynę podwiędnie, będzie tańsza. — I czekał tak spokojny, gdy licho przyniosło Żeligę.
Żeliga nie był zalotnikiem, ani pierwszej młodości człowiekiem, do tego ubogim i pokornym, ale mimo swych lat dojrzałych, mimo ubóstwa, miał wielki urok, zwłaszcza dla niewiast, był niesłychanie miłym i poważnym. Nic tak nie odstrasza kobiety jak szyderstwo, a te co się na dowcip biorą, nie wiele są warte: Achingera bała się panna Agnieszka jak ognia, mimo że ją bawił, śmieszył i pochlebiał: milczący Żeliga ze swą powagą smutną, zaraz się jej podobał. Wcale się on o to nie starał, unikał raczej pozoru nawet jakiego sentymentu, bo w jego położeniu mógłby się narazić na wstyd i przykrość, nie było też nic pomiędzy nim a panną Agnieszką, coby najsurowsze oko obrazić mogło; ale od pierwszych dni zawiązała się przyjaźń wielka. A że najniewinniejsze nawet przywiązanie dwojga ludzi wolnych i niezbyt starych musi dawać do myślenia, państwo Barcińscy nieraz sobie o tem kręcąc głową szeptali.
Żeliga unikał panny Agnieszki, ona go też nie szukała, jakoś się to przecie zawsze tak złożyło, że się niechcący znajdowali... czasem mimowoli zagadali się zbyt długo, czasem on spojrzał i wzrok jej zawstydzony spotkał, czasem się i on zarumienił obaczywszy ją, koniec końcem hamowane uczucia trzymane na wodzy serca, wyrywały się ku sobie. Oboje wszakże zapewne nie łudzili się wcale, aby te darowane im chwile marzenia u słońca zachodu, miały się kiedy rzeczywistszem szczęściem zakończyć. On nie był młody, a znać przecierpiał wiele, ona zachowała i wielki wdzięk i piękność jeszcze niepospolitą, a powagę pańską królowej; miłość też to była jesienna, dziwna, wstrzemięźliwa, osobliwego rodzaju, tak że nie wiem czy ją tem imieniem nazywać było można.
Kiedy się czasem p. Marcin prześmiewał nieco z Żeligi, on mu odpowiadał spokojnie.
— Ale mój dobrodzieju, chybażeście zapomnieli kto ja jestem... możnaż takie rzeczy przypuszczać! — A gdy pani Marcinowa w cztery oczy badała pannę Agnieszkę, to nie bez rumieńców wypierała się przed nią wszystkiego, przyznając tylko do szacunku.
Ten dziwny dwojga biednych ludzi stosunek tak święty i czysty, że go pewnie żadna myśl nawet namiętniejsza nie pokalała, wcześnie zwrócił uwagę Achingera, i jeszcze w nim większą dla obcego przybysza obudził nienawiść.
— Ot! czego mu się chce, tej hołocie! widzieliście! panienki! A taki skromny, a taki niewinny... I ona też woli pono jego proste nogi, niż moją krzywą, ale z tego nic nie będzie... Łaska Pana Boga, wygra kuternoga. I mu zedrę tę maskę z twarzy którą się okrywa... ja go obnażę i pokażę. Ale pokazać mimo usiłowań nie było co i to właśnie bolało p. Achingera.
Postanowił obudzić baczność p. Marcina i rzekł mu wręcz.
— Słuchaj stolniku... niech tam sobie panna Agnieszka ze mną robi co się jej podoba, ale tu o honor domu waszego idzie. Ten przybłęda, włóczęga bez łomu i domu, on panienkę durzy... przypatrzcie no się z bliska... tam coś jest... żeby czasami ślub nie przyszedł zapóźno i z musu, bo tacy poważni ludzie, poważni, mądrzejsi są jeszcze od młokosów.
— Co ty pleciesz kuternogo! — wołał p. Marcin na pół rozgniewany... a toć to Agnieszka to święta...
— Choć święta Agnieszka... a djabeł w niej mieszka! — odpowiedział Achinger — nie darmo kobieta... no! no!
— Ale on i ona Bogu ducha winni, im się nie śni...
— No! no! bodaj się nie śniło... — szeptał Achinger, — dobre ja mam oczy.
I prawda to, że oczy zazdrośnika pierwsze zawsze upatrzą rodzące się uczucie...
Panna Agnieszka jednak, ani Żeliga nie przyznawali się nawet sami przed sobą do miłości, tak im się ona zdawała niepodobną, a mimo to kochali się sami o tem nie wiedząc może. I była to miłość niezwyczajna, spokojna, beznamiętna a niepokonana; więcej miłość ducha i powinowactwo serc, niż burzliwa żądza, którą wybucha młodość. Miała ona wszystkie cechy miłości dziecinnej, przeczucia tęsknoty, jasnowidzenia, które obojgu przychodziły mimowoli i z wielkiem podziwieniem ich własnem, a mimo to i panna Agnieszka wypierała się sama przed sobą kochania, i p. Żeliga wzruszał ramionami, kiedy mu na myśl przyszło, że to ktoś miłością nazwać gotów.
Doświadczeńsi od nich obojga państwo Barcińscy, czasem między sobą rozmawiali, trochę się niepokojąc wreszcie.
— Moja dobrodziejko — mówił pan Marcin, mów ty sobie co chcesz, a to taki między nimi coś jest.
— Ale Agnieszkę przecież znasz i tego człowieka także, nie posądzaj że ich, nie sąć że to dzieci.
— Otóż to najgorzej — przerwał pan Marcin — bo w młodości ogień się łatwo zapali i rychło zgaśnie, a w dojrzalszym wieku to rzecz niebezpieczna.
Achinger przypatrywał się zdaleka, a coraz go na Żeligę złość większa brała, ostatnią nadzieję ożenienia odbierał mu ten człowiek. Z tego domu już rugować go niczem nie było podobna, bo się nie tylko gospodarstwo oboje, panna Agnieszka, ale i mała Justysia do niego przywiązała niezmiernie, a Justysia w Barcinie była pierwsze oko w głowie.
Pieszczotka, jedynaczka ukochana, jak aniołek śliczna, Justysia była niepospolitem na wiek swój dziecięciem, Bóg ją obdarzył tak, jak tylko wybranych swoich zwykł uposażać. Co do wdzięku i urody nie zrównała jej żadna rówieśnica, ludzie nawet w kościele stawali się w nią wpatrywać, gdyby w obraz cudowny. Biała była jak lilja, oczy miała ciemno szafirowe jak bławatki, włosy jasno orzechowe, a kształtna jak młoda sarneczka. Rączka, nóżka, wszystko w niej było urody cudownej, tak że patrząc na tę powietrzną istotę, strach brał aby lada powiew nie porwał do nieba, z którego zda się chmurką jakąś spłynęła. Ale niczem to jeszcze było wszystko przy duszyczce tego dziewczęcia, tak czystej, świętej, anielskiej, iż gdy się ozwała czasem, zdumiewali się słuchający słowem z jej ust płynącem. Rodzice ją sami wychowywali, potem trochę matce pomagał Żeliga, najwięcej rozmową lub opowiadaniem przy czytaniu, wychowanie więc to było bardzo proste, jednak Justysia szerzej i więcej widziała niżeli jej pokazywano, jasnowidzenie miała świata, życia, niebios i duchów. Było to prawdziwie cudownem w niej szczególniej dla matki, która, słuchając jej rozrzewnienia, często siebie porównywała do kury, która wychowywała młodego łabędzia i łabędź popłynął... a ona u brzegu zostać musiała... Zkąd się w niej myśli te biorą, zkąd ona to bierze co mówi? czy jej aniołowie szepcą we śnie?
Żeliga też słuchał, uśmiechał się, i łzy mu czasem w męzkiem oku kręciły się, a gdy dziewczę nadto wysoko myślami wzlatywało, on je sprowadzał zabawką dziecinną na ziemię... i nie dawał bujać w niebiosach do zbytku. Przy tym niezwyczajnym rozumie i wcale nie dziecinnej powadze, Justysia miała prostotę niemowlęcą, wesele aniołka, pokorę zakonnicy. Ukochana przez rodziców kochała ich gorąco, a serce jej tylko też kochać umiało, i nie było istoty, do którejby się nie przywiązała, którejby nie otaczała troskliwością. Przez nią płynęło wszelkie dobro na wieś i okolicę, ona była tłumaczem biednych, ich pośrednikiem, obrońcą przed rodzicami. Chory, ubogi, obawiający się kary za winę, wszyscy szli do Justysi, i przez nią trafiali do matki i ojca. Był to istotnie anioł opiekuńczy dworu i wioski, a z okolicznych osad i miasteczka, kto tylko ciężką miał sprawę, pewnie do niej pierwszej biegł by mu pomogła. Justysia z uśmiechem, z radością wywiązywała się z tych dobroczynnych poselstw, których co dnia było pełno. Śmiał się z niej czasem pan Marcin, gdy którego dnia milczała i zapytywał:
— A cóż to dzisiaj Justysia żadnej sprawie za adwokata nie służy? czyby to waszmość pannie klientów zabraknąć miało? Albo się odzywał: — Co ci tam za to dali, żebyś za nimi mówiła?
Dziewczę się rumieniło, uśmiechało, lub ojca za szyję ująwszy, okrywało pocałunkami.
Dni jej płynęły jak w raju na tej poczciwej pracy, na rozmowach długich z Żeligą, przy książkach pobożnych, w ogródku, za krosienkami, lub po pieszczotach z matką i kochanym ojcaszkiem, w swawoli wesołej z panną Agnieszką.
Rzadko kiedy jeździły w sąsiedztwo, do kościoła lub na dalsze ku Lublinowi wycieczki. Domyśleć się łatwo, jak gorącą była przyjaźń dziecięcia dla nauczyciela i piastuna Żeligi. Nikt też go zapamiętalej nie bronił nad nią, nikt lepiej nie pilnował, aby mu na niczem nie zbywało, czuwała nad nim jak on nad nią, i pieściła go niemal tak, jak ją rodzice. Przy niej słówka nań pisnąć nie było wolno. Pamiętała o wszystkich jego potrzebach, wiedziała najlepiej co on lubi, domyśliła się zawsze najpierwsza czego mu zabraknąć mogło. Nawzajem Żeliga też znosił jej kwiatki, podlewał ogródek, budował altanki, i zajmował nieskończonemi opowiadaniami. Nosił jej ciche jałmużny dziecięce na wieś, był posłem i pełnomocnikiem; ale dziwne z tego trafiały się jakieś omyłki, bo zawsze zaniósł więcej niżeli mu dano. Pytany potem nie dobrze się umiał wytłumaczyć, i nie bardzo chciał rozumieć o co go pytano, bałamucił, zagadywał, udawał że się przesłyszał, Justysia mu groziła, ale kończyło się zgodą.
On, Justysia i panna Agnieszka stanowili prawie nierozłączną trójkę, wśród której zawsze panowało wesele i niezmącony pokój.
Gdy Żeliga się na jaki dzień oddalił, chodziły na jego spotkanie, wypatrywały powrotu, a Justysia umiała go przeczuć za wrotami, zobaczyć w ciemności, i poznać po chodzie. Naówczas rzucała się na powitanie śpiewając i zbiega ująwszy za poły, prowadziła jak swego niewolnika. Idąc na przechadzkę, Justysia zawsze stawała pomiędzy nimi, trzymając ich za ręce, spoglądając na przemian to jemu to jej w oczy i wypowiadając za nich myśli, jakby w obojgu sercach czytała.
Rozkoszne były to chwile, a tak płynęły im szybko... Tylko Achinger coraz to posępniej mruczał, coraz to się więcej niecierpliwił.
— Wołokita jakiś — mówił do siebie — ni to z pierza, ni z mięsa, hołysz rezydent... sam się nie ożeni a mnie psuje.
Nie mogąc na to poradzić, wypatrzył nareszcie kuternoga dzień, gdy Żeliga poszedł do Chełma, dali mu znać szpiegi jego we dworze, a że drożynę znał, którą zwykł był powracać, zasiadł na niego w chacie leśnika postanowiwszy sam na sam stanowczo się z nim rozmówić.
Nad wieczór już było, gdy spieszący do Barcina Żeliga, postrzegł na drodze na kamieniu młyńskim dawno porzuconym nad rowem czatującego Achingera. Byłby go minął, ale unikać nie wypadało... uciec się wstydził... musiał tedy iść przebojem.
Pokłoniwszy się grzecznie, już miał nie zatrzymując się pójść dalej, gdy kuternoga wstał z młyńskiego kamienia i zatrzymał go.
— Za pozwoleniem, panie, za pozwoleniem...
Żeliga stanął.
— Przepraszam, ale chciałbym pomówić.
Żeliga się skłonił milczący.
— Dawno mi to leży na sercu — rzekł kuternoga — trzeba raz się roztłumaczyć.
Odchrząknął, ale mimo zuchwałości i dowcipu trudno było zacząć.
— Czekam — ozwał się Żeliga.
— Zaraz — rzekł Achinger. — Pan wiesz czy nie, że ja mam zamiar starać się o rękę panny Agnieszki?
— Nie wiem... a co to do mnie należy?
— No tak, to nie do waszmości należy, ale mi waszmość przeszkadzasz.
— Ja? czem?
Achinger splunął.
— E! e! kruty ne werty! co to długo gadać. Waszmość do niej cholewy smalisz...
— Ja? co panu jest? ja?
— Nie?
— Nie...
Znowu się kuternodze urwało.
— Ale ja mówię waszmości że mi przeszkadzasz!
— Dalipan nierozumiem... — odparł sucho Żeliga — panna Agnieszka jest woli swojej panią, a ja nie śmiałbym nawet pomyśleć sięgnąć po jej rękę...
— To po cóż ją durzysz? — zawołał ze złością Achinger.
Żeliga ramionami ruszył.
Kuternoga jako sobie był zawczasu inaczej rozmowę ułożył, nie szła mu, zwrócił ją na żart.
— Kochany panie Żeligo — rzekł — obaśmy nie młodzi, niech kruk krukowi oka nie kole.. nie psuj mi interesów...
— Ani psuję, ani naprawię — odparł przybysz — wiesz waćpan położenie moje w tym domu... wysokie progi na moje nogi... dobranoc!
— Ale zaczekajże — krzyknął Achinger — poradź mi.
Żeliga się uśmiechnął.
— Źle to już, gdy do małżeństwa cudzej rady potrzeba, to tak jak gdy się jeździec na konia podsadzać każe... nie zajedzie daleko... Zdrową jednę dam panu radę, porzuć waćpan amory...
— I powracaj do nory! — zgrzytając zębami i udając wesołość dodał kuternoga. Dobryś ty! dobry! ale słuchaj, kto ty jesteś ja cię odkryję, ja się pomszczę... ja ci nie daruję...
— Za co? — spytał Żeliga.
— Tyś mi wszystko popsuł... No! no! dobranoc, ale jak Boga kocham, że się jeszcze gdzieś zobaczymy.
Żeliga, który już odchodził zatrzymał się, zdawał się z sobą walczyć, twarz mu krwią nabrzmiała i kij, który w ręku trzymał począł trzeszczeć bo go w pięści zdusił; Achinger uląkł się i pobladł.
— Nie daj ci Boże, abyś ty się ze mną spotkał tak jako myślisz! — rzekł ponuro.
Słowa więcej nie rzekli, kuternoga poszedł cicho do chaty leśnika, gdzie był konie zostawił, a Żeliga do dworu pospieszył. Achinger nigdy nikomu o tem spotkaniu nie wspominał.
Wszelako od imprezy swej nie odstąpił, unikał spotkania z Żeligą, ale starał się zbliżyć i rozmówić z panną Agnieszką. Sam bowiem dotąd z nią otwarcie jeszcze się był nie rozgadał; wiedziała ona dobrze co się święci, bo któraż kobieta się tego nie domyśli, ale Achinger pochlebiał sobie, iż gdyby sam jej przedstawił ofiarę ręki i majątku, nieochybnie by ją przyjąć musiała. Szukał więc tylko sposobności, aby z nią pomówić o tem.
Nadarzyła się wkrótce jak najprostszym sposobem. Żeliga bowiem na polowanie wyszedł, a Marcinostwo wyjechali do sąsiadów z Justysią, tak, że nie rada odwiedzinom panna Agnieszka, została sama i siedziała w ganku upatrując rychło li Brańscy powrócą, gdy ją niespodzianie zszedł Achinger. Być może, iż sobie przez swe szpiegi to spotkanie przygotował. Z razu spostrzegłszy go panna Agnieszka uciekać chciała i skryć się, ale pomiarkowała, iżby ta obawa zbyt była znaczącą i pozostała w ganku.
Kuternoga pospieszył z powitaniem i żarcikiem.
— Pani, jak widzę, nie obawia się rozbójników, kiedy tak sama w domu siedzi.
— Ja prócz pana Boga niczego się nie boję — odpowiedziała panna Agnieszka.
— A ja to jeszcze w dodatku i djabła... pani dobrodziejko — rzekł Achinger, boć często się z nim choć w ludzkiej skórze, spotkać można.
To mówiąc zasiadł kuternoga na przeciwko panny Agnieszki na ławie, otarł pot z czoła i począł myśleć od czego począć, aby do swojego przyjść. Westchnął tedy.
— A! pani! pani! gdybyś pani wiedziała co dla niej ludzie cierpią...
Panna Agnieszka spojrzała nań i poczęła się śmiać.
— A toż co? — spytała — czy i pan takie rzeczy mówić umiesz?
— Jakto i ja? dla czego? czym to za stary?
— Tak mi się zdaje, boć to czcze słowa i dla pustej młodzieży zabawka, ani pan ani ja jużeśmy nie do tego...
— No dobrze, tem lepiej — zawołał Achinger — po prostu z mostu mówmy, jak dojrzalszym ludziom Pan Bóg przykazał. Ja pannę Agnieszkę bardzo kocham.
— A ja pana nie...
— Nic a nic?...
— Ani trochę...
— To jeszcze nic nie szkodzi — przerwał kuternoga — miłość jak apetyt nabywa się, nie wierz gębie, połóż na zębie... ja miłości Leonildy dla Koloandra nie wymagam, bo ostateczne postanowienie i małżeństwo święte mam na myśli... Chcesz mnie pani czy nie?
— Ale zdaje mi się, kiedym panu powiedziała, że do niego nie czuję afektu...
— To nic nie dowodzi... ja żądam trochę tylko respektu, tylko...
— Ja za mąż wcale iść nie myślę...
— Bo się pono nie trafiało od niejakiego czasu, ale pomyśl asińdźka teraz, człek ze mnie nie chwaląc się nie ostatni, siebie ani żony w kaszy nikomu zjeść nie dam, majątek jest dobry... tytulik jak się postaram będzie... familja Achingerów od Rudolfa cesarza...
Panna Agnieszka, która o tym Rudolfie już nie jeden raz słyszała, uśmiechnęła się i przerwała:
— Toć wiem.
— No! to tak jak wszystko — rzekł gość — jak mię asińdźka widzisz tak pisz. Kuternoga to prawda, aleć małżeństwo nie taniec.
— Nic przeciwko panu nie mam... ale... — dodała ciszej rumieniąc się panna, ja za mąż iść nie myślę...
— Ej! ej! czemu? czy to miło doczekać na starsze dni łaskawego kąta u familji kiedy swój własny mieć można? po co być na obcych łasce...
— Ale to nie obcy i jam nie na łasce, oburzyła się Agnieszka — bardzo panu dziękuję za tę o mnie troskliwość, ale mi tak jest dobrze...
Achinger potarł wąsa.
— Moja mościa dobrodziejko — rzekł — możeby wziąć do namysłu dłuższego sprawę bo się Achingery nie codzień trafiają.
Czuć było w głosie, że już w nim kipiało, ale panna Agnieszka z uśmiechem odparła:
— Dziękuję za uczyniony mi honor, ale stanowczo za mąż iść nie myślę.
— Tak?
— Tak panie — dodała — nie poszłam będąc młodszą, dziś zapóźno o tem marzyć.
— Lepiej późno niż nigdy.
— Lepiej nigdy niż późno.
Stuknął Achinger laską w podłogę gankową aż się zatrzęsły słupy.
— Ej wiem ja wiem — rzekł — co to jest... nie małżeństwo pannie wstrętliwe jest, ale ja... gdyby tak inny...
— Nie, zaręczam — zawołała już gniewna panna Agnieszka.
— I wiem nawet kto inny...
— O tem wątpię, bo byś pan więcej chyba wiedział niżeli ja sama.
— Podobał się podobno tajemniczy człowiek, ów przybłęda, co to niewiadomo czy się gdzie z szubienicy oberwał, czy z pod ekonomskiego bizuna...
— Mości panie — porywając się z siedzenia ofuknęła się panna Agnieszka cała pąsowa — ani słowa więcej, lub...
— Nie wiedziałem, że nawet mówić nie wolno... ale pozwól asińdźka dać sobie przestrogę... niebezpieczna to gra, gdzie jeden w masce chodzi, drugi z twarzą odkrytą... byle nie żałować.
— Nie wiem zkąd pan mogłeś posądzić mnie... — zawołała panna — domysł jego fałszywy, ale na przyjaciela domu moich krewnych i człowieka którego szanuję, nic powiedzieć nie dam.
— No! no! proszę się nie gniewać, coś się przebacza miłości — rzekł miarkując się Achinger — prawda żem za gorąco się wyraził, ale też i gorąco poczułem... więc o pardon i milczenie proszę.
W tej chwili szczęściem nadjechali państwo Marcinostwo, zaczęli żartować ze samotnej pary i na tem się skończyło, ale Achinger jeszcze większą i zaciętszą powziął do Żeligi nienawiść, jemu przypisując swe niepowodzenie.
Być może iż miał trochę słuszności, ale Żeliga będąc w najlepszych stosunkach z panną Agnieszką, pono w istocie nie myślał, aby one kiedy ściślejszemi węzły mogły się zakończyć: unikał nawet pozoru przypodobywania. Mniej ostrożną może była sama panna Agnieszka, nie myśląc aby ją posądzić miano o co innego jak o przyjaźń, której się wcale nie wstydziła. Pani Marcinowa z lekka jej czasem napomykała, aby była ostrożniejszą i ludzkim językom niedostarczała pastwy; rumieniła się naówczas panna Agnieszka i milczała; żartował też niekiedy sam pan Marcin.
— Ej panienko, — mówił grożąc — coś mi waćpanna myślisz widzę Żeligę bałamucić? czy ci tak w oko wpadł? Niebezpieczna to rzecz rozmiłować się w podżyłym człowieku, bo takie kochanie, jak mówią, do żywota trwa.
— Ale dajże mi pan pokój — broniła się panna Agnieszka — z palcaście to państwo wyssali...
Tak mówiła, ale nazajutrz, w długiej przechadzce z Justysią i Żeligą, wszystkie te przestrogi i żarty się zapominały. Mówiliśmy już, że panna Agnieszka była niegdyś bardzo piękną, mimo lat z górą trzydziestu wdzięk ten zachowała cały, stała się tylko poważniejszą, smutniejszą, ale przebyte strapienia zniesione mężnie nie starły z niej wiekuistego uroku młodości, która nie zużytkowana cała przy niej została. Była więc jeszcze majestatycznie piękną i czas zdawał się oszczędzać to wspaniałe dzieło ręki Bożej.
Żeliga co do powierzchowności był najdziwniejszym człowiekiem w świecie, w ogóle postawę miał męzką, wzrost słuszny, czoło odkryte oko wypukłe, rysy pełne szlachetności, ale się mienił jak nikt. Jednego dnia wydawał się starym, przybitym, znękanym, innych czasów gdy się ożywił, gdy go coś mocniej choćby boleśnie dotknęło, zadziwiająco młodniał, prostował się, krzepił i naówczas obudzał we wszystkich podziwienie pięknością jaśniejącego oblicza. Oczy jego czasem zaszklone, mętne, niekiedy połyskiwały ogniem prawie przerażającym. W tych paroksyzmach młodości widać było, że się hamował i na wodzy trzymał, aby nie dać sobie wybuchnąć, trwały też one krótko, a po nich wracał do spokojnego jakiegoś zdrętwienia, do którego widocznie siłą starał się nawyknąć. Było w nim jakby dwóch ludzi: jeden dawny, drugi nowy, tamten lotny i śmiały, ów cichy i spokojny, ostatni się wszakże rzadko cały objawiał, zasłaniał go pokorny wędrowiec, pragnący zapomnieć jakiejś dokuczliwej przeszłości. Mimo to walka była widoczną i nie zawsze kończyła się zwycięztwem cichego pielgrzyma; gdy człowiek przeszłości brał górę, naówczas Żeliga uciekał w las i nie pokazywał się przez dzień cały, dopóki nieprzyjaciela nie złamał. Powracał też istotnie jak po boju znękany, milczący i osmutniały. W chwilach roznamiętnienia fizjognomja jego nabierała dzikiego wyrazu, fałd przez czoło idący, graby jak blizna, nadawał jej cechę gniewu przestraszającego; naówczas źrenice jego rozogniały się i nos rozdymał jak nozdrza konia biegiem zdyszanego, ale miarkował się prędko i mając wielką moc nad sobą, powracał do zwykłego oblicza pełnego pokory.
Jak zwykle bywa z ludźmi pozbawionymi długo rodziny, przyjaciół i serdecznych związków, Żeliga był nadzwyczaj czuły na okazywaną mu przyjaźń w domu Barcińskich, przywiązał się do nich, do dziecka i do panny Agnieszki, gorącością człowieka który kochać potrzebował.
Rok już drugi upływał od czasu, jak się Żeliga w Barcinie znajdował, a położenie jego w tym domu wcale się nie zmieniło. Achinger zdaleka tylko i ostrożnie wszystkiemu się przyglądał, panna Agnieszka okazywała mu zawsze jednę i serdeczną przyjaźń, podejrzenia przeszłości dotyczące, niekiedy czemś podsycone wznawiały się to znów usypiały i p. Marcin wreszcie ufał poznawszy bliżej Żeligę, że się on z niczem tak bardzo strasznem kryć nie mógł.
Przybysz zdawał się szczęśliwym i spokojnym.
Tak stały rzeczy, gdy jednego wieczora, podczas gdy Achinger w Barcinie gościł i szpiegował, z cicha śledząc każde słowo i wejrzenie mieszkańców, z zawziętością skrytego nieprzyjaciela, nadjechał z dalekich stron ksiądz staruszek powracający z ziemi świętej. Był to bernardyn kwestujący na ołtarz jednej z kaplic jerozolimskich, w której chciano obraz Matki Boskiej Częstochowskiej dla Polaków pielgrzymów umieścić. Człowiek był już dosyć w lata podeszły, ale przywykły do niewczasów, różnych klimatów, niewygody wszelakiej, i jak to mówią zwiędły; trzymał się więcej duchem niż ciałem, bardzo jeszcze silen i zdrów. Przyjazd jego, pamiątki z ziemi świętej i Rzymu, które przywiózł z sobą, różańce, krzyżyki, agnusy, oliwki z ogrójca, świętości i relikwie, cały dom poruszyły i skupiły w pokoju w którym zasiadł. We drzwiach nawet i pod oknami pełno było sług i czeladzi.
Ksiądz ów miłej twarzy, łagodny, z długą brodą siwą wyglądał patrjarchalnie i cudnie był piękny, a ciekawe też i serdeczne opowiadał rzeczy o kraju uświęconym stopy Chrystusowemi, o Betleem, Nazarecie, Jordanie i Jerozolimie; a mówił tak pięknie, że się go nasłuchać dosyć nie można było.
Podówczas jakoś nie było Żeligi we dworze, wyszedł na polowanie i do dalszego gospodarstwa, gdy powrócił nie było komu dać mu znać o gościu, bo wszyscy skupili się do koła księdza. Przebrawszy się nieco i niczego się nie domyślając Żeliga pospieszył zdać sprawę p. Marcinowi z przechadzki... wszedł niespodzianie do izby, w której ksiądz ów siedział, ale zaledwie drzwi uchylił i spostrzegł starca, w progu stanął jak wryty.
Ksiądz też na skrzypnięcie drzwi obróciwszy oczy, zobaczył Żeligę, otworzył usta widocznie zdziwiony, porwał się z krzesła i stanął z wyrazem przerażenia i strachu, jakby osłupiały. Przez krótką chwilę oczyma mierzyli się i jakby porozumieli, oprzytomnieli oba, obecni nie wiedząc co ta scena znaczy, czekali jej rozwiązania, gdy staruszek powoli spuściwszy oczy osunął się na krzesło, a Żeliga przywitawszy się jak zwyczajnie, zajął pokornie miejsce swe u progu, milczący i zmięszany.
Obu tych ludzi wzruszenie było tak jawne, że się z niego przecie przed świadkami wytłumaczyć było potrzeba. Bernardyn przeprosił wszystkich, mówiąc, iż sam nie wiedział, jak i czego się uląkł, a Żeliga pozostał milczący uniewinniając półgłosem, że tak niespodzianie, nagle wszedł do pokoju. Uwierzono temu czy nie, to pewna, że Achinger mrugnął sam sobie dając znak jakiś i księdza do siebie zaraz nazajutrz na rybę zaprosił, zacierając ręce. Wszystkich nawet pana Marcina dotknęło podejrzenie, iż ci ludzie gdzieś kiedyś, dawniej znać się musieli. Zatrzymano księdza na noc, ale z Żeligą słowa do siebie nie przemówili, owszem zdawali się unikać wzajemnie. Nazajutrz rano odprawiwszy mszę św. w oratorjum, pielgrzym sowicie obładowany odjechał.
Chodziła tylko głucha wieść pomiędzy czeladzią, że gdy ojciec odszedł do oficyn na spoczynek, widziano skradającego się do izdebki Żeligę, który znaczną część nocy z nim przepędził... Ktoś nawet dopatrzył że klęczał przed staruszkiem jakby się spowiadał, że płakał, że głosy ztamtąd wielkie, ale wnet hamowane wybuchały kilka razy, przerywane jakby łkaniem i jękami.
Nazajutrz jednak po odjeździe bernardyna do Achingera, na Żelidze nic znać nie było nadzwyczajnego, owszem weselszym zdawał się niż wprzódy, a spytany nawiasem czy tego księdza nie znał kiedy, milcząc ruszył tylko ramionami.
Bernardyn zaproszony i znęcony obietnicą ofiary pojechał nazajutrz do Achingera, który niby przez zapomnienie nawet pana Marcina do siebie z nim nie prosił. Wszystko było jak najzręczniej obrachowane, aby z staruszka tajemnicę, której się gospodarz domyślał, koniecznie wyciągnąć. Podano objad postny, bo to był piątek, a do niego wino przednie węgierskie i miód stary. Achinger nalewał gościowi pełną, a gdy się dobrze rozgadali, napomknął o Barcińskich ich domu i Żelidze.
— Ten to podobno asana dobrodzieja, ojcze mój, dawny jest znajomy! — dodał kuternoga.
— He? znajomy? kto? — spytał powolnie staruszek.
— Żeliga...
— Żeliga? żadnego Żeligi nigdy w życiu nie znałem — rzekł spokojnie bernardyn.
— A to może dawniej inne nosił nazwisko — rzekł powoli Achinger — ale ten, ten... coś to się jegomość tak przestraszył gdy wszedł...
— Ale bo to ja taki jestem — przerwał śmiejąc się stary — od czasu jak mnie Arabowie ściąć chcieli, lada czego się wstrząsam... Trzeba wam wiedzieć — dodał, żem już klęczał i poganin dziki dobył miecza by mi głowę odciął, świsnął nim i jam się mimowoli ugiął... Otóż od tej pory wszelki hałas wznawia mi ten przestrach... słabość ludzka.
Achinger popatrzał na staruszka, który miód smoktał i smakował.
— Dobry miodek — rzekł bernardyn.
— A ja myślałem, że to jaki stary znajomy...
— Miodek? miodek? o! o! znałem ci ja różne miody, ale tak dobrego, wytrawnego rzadko.
Kuternoga dał pokój na ten raz, ale po kilku kieliszkach począł opowiadać o Żelidze, jak się on do domu Barcińskich wśrubował, jak opanował ich umysły, jak to był człowiek zagadkowy i niebezpieczny.
Bernardyn słuchał, smoktał powoli i głową kiwał.
— E! — rzekł w końcu — czy to się jegomości nie przydaje tak?... czy nie masz do niego jakiej osobistości? To się człek zdaje spokojny i uczciwy... dalibyście mu pokój...
Achinger znów zmilczał, ale po chwili dorzucił:
— A dałbym też na klasztor czy na ołtarz jaki z kilkaset złotych, żeby tego człowieka odkryć co jest za jeden.
— I nie wwodź nas na pokuszenie! — cicho szepnął staruszek stawiając kieliszek... Ja doprawdy nic nie wiem, nic nie wiem, a gdybym wiedział nawet, jeśli to tak waszmości korci, bałbym się, abyś na złe nie użył wiadomości... ale nic nie wiem.
— E! e! ojcaszku — rzekł podochocony Achinger, — ty wiesz ale nie chcesz mówić...
— A może i nie chcę... ot i kwita — dodał stary — ale najpewniej nie wiem nic. Co mam wiedzieć i dla czegobym miał wiedzieć?... nic nie wiem! — mruczał z cicha — nic nie wiem...
— Duchownemu nie godzi się mówić fałszywie — odparł Achinger — choćby w dobrym celu...
— No i to wiem! wiem, wiem! — przerwał stary — masz słuszność, nie chcę kłamać, znam go doskonale, wiem jego życie ale tajemnicy mu zobowiązany jestem dochować — i dochowam... Więcej wam nie powiem słowa.
Napróżno go na wszystkie strony obracał Achinger, ust mu już więcej otworzyć nie potrafił. Staruszek odmówił modlitwę, przeżegnał się i nie wiele podobno zyskawszy tu, prócz dobrego objadu, natychmiast do Chełma odjechał.
Trzeciego dnia i p. Marcin udał się do Chełma, bo wiedział, że się tam staruszek miał zatrzymać w klasztorze i zastał go tam w istocie. Po różnych rozmowach obojętnych poszli razem do ogrodu, a Barciński otwartszy przystąpił wprost do rzeczy.
— Mój ojcze — rzekł — gdyście byli łaskawi nawiedzić mój domek ubogi, spotkaliście tam Żeligę.
— Kogo! jak nazywacie? — spytał stary.
P. Marcin zdziwiony tą niewiadomością powtórzył imię.
— No... Żeligę, Żeligę. Nie uszło to niczyjego oka, żeście się na widok jego zdumieli... juści to nie przypadek, jest jakaś tego przyczyna. Człowiek ten parę lat już gości u nas, kochamy go jak brata. Zdaje się zacny i poczciwy, ale się z sobą kryje... przeszłości jego nie wiemy wcale. Zdajecie się go znać, nie chcemy badać tajemnicy, jeśli tam jaka jest, radzibyśmy przecie wiedzieć czy w tem nie ma coś... rozumiecie mnie — dodał p. Marcin.
Bernardyn stanął i popatrzał smutnie.
— Żeligi nie znam — rzekł.
— Aleście go może pod innem znali dawniej nazwiskiem?
Staruszek opuścił głowę, wziął za rękę Barcińskiego i odparł głosem łagodnym:
— Nie badajcie mnie tak proszę... nie badajcie nic wam powiedzieć nie mogę — i westchnął głęboko.
Stali właśnie w ogrodzie klasztornym nad kwaterą, w której chwasty ogromne bujały, staruszek schylił się ku zielsku i począł ręką między liśćmi jego przebierać.
— Patrzajcie no — rzekł jako osty i łopuchy i pokrzywy wysoko głowy ku słońcu jasnemu podnoszą, a spojrzyjcie co się pod niemi niziuchno kryje... oto zwiędły krzaczek lewandy... oto pożyteczna macierzanka i skromny fiołek... tak i na świecie, co się ukrywa, nie zawsze najgorsze, co się świeci nie koniecznie najlepsze...
Pan Marcin wysłuchał z powagą tej przypowieści, łza mu się w oku zakręciła i zamilkł nie dopytując więcej.
Widocznem było dlań, że tajemnica jakaś na dnie tego wszystkiego spoczywała, ale jej należało poszanować.
Bernardyn milczał, rozstali się mówiąc już o czem innem.
— Niech się więc dzieje wola Boża — rzekł w duchu — szło mi o Agnieszkę, która się z dniem każdym więcej przywiązuje do tego nieznajomego człowieka, ale na to radzić trudno...
Żeliga znać się domyślał celu podróży do Chełma p. Marcina, chodził cały dzień trochę niespokojny, czekał jego powrotu w dziedzińcu, potem ruszył na spotkanie za bramę i spotkał go też na dobrą staję od dworu u rogatki. Spojrzeli na siebie oba, a nim usta otwarli, Żeliga go już oczyma do głębi wybadał, jakby odkryć pragnął myśl w duszy tajoną. Uśmiech pana Marcina i dłoń przyjacielsko podana uspokoiły go.
Barciński zlazł z bryczki i poczęli iść pieszo. Po krótkiej chwili Żeliga zatrzymał się i począł głosem drżącym:
— Mój dobrodzieju, potrzebuję się rozmówić z wami, cięży mi na sercu wiele... a że brzemienia zrzucić pora przyszła, a z każdą godziną wam ze mną trudniej, mnie z wami przykrzej w tem położeniu, pono panie Marcinie na ten raz rozstać się potrzeba...
Chciał przerwać Barciński, ale mu nie dał Żeliga.
— Dajcie mi się wygadać — rzekł powoli. — Znam ja dobrze położenie moje i com wam winien i sercu waszemu, ale nie znany, okryty dla was jakąś tajemnicą, jestem dla was niespokojem i kłopotem. Za cóż byście mieli dla cudzej winy... Panie Marcinie — dodał — wierzcie mi, że waszego serca dla ubogiego włóczęgi, waszej dobroci, tych chwil które pod waszą przeżyłem strzechą nie zapomnę nigdy, ale opuścić was muszę... Niepokój wniosłem z sobą, potrzeba was od niego uwolnić.
Barciński znowu chciał przerwać, Żeliga go uścisnął i mówił dalej po cichu:
— Nie wiem za co Achinger mnie nie znosi, szpieguje i grozi, wzbudza może i w was jakieś podejrzenia, co dzień wyraźniejsze... pozwólcie mi odejść, to będzie najlepiej.
— Na to nie pozwolę stanowczo wam powiadam — odezwał się pan Marcin, po dwóch leciech pobytu uczynilibyście mi krzywdę bolesną. Gdybyście drugiego lub trzeciego dnia byli odeszli, nie śmiałbym wam zapierać drogi, dziś, jeśli innych powodów ku temu nie macie, nie godzi się to kochany Żeligo, nie godzi. Myśmy przyrośli do was, dziecię nasze kocha cię jako ojca... Macie tu serca wszystkich, a jednego próżniaka zgryźliwa ciekawość wam nie zaszkodzi.
— Kochany mój gospodarzu — rzekł Żeliga — prędzej czy później musi nadejść chwila rozstania... nie dziś, to jutro... nie lepiejże teraz?...
— Nie, nie lepiej, bo widzę, że innego ku temu powodu nie macie, jeno obawę, aby nam nie ciężyć a to jest trwoga próżna... daremna... Więc dajmy temu pokój. Patrzcie z ganku już bieży do was i żona moja, plaska nam w dłonie obu... nie mówię — dodał ciszej — że tam ktoś jeszcze trzeci stoi i nieśmiało na was spogląda... wszystko to serca przyjazne... Chcieliżbyście to życie tak spokojne, szczęśliwe, rozerwać tęsknotą, za wami, którego myślą nawet nie wiedzielibyśmy gdzie szukać.
Mówił to tak serdecznie, iż Żeliga umilkł.
— Stań się więc wola wasza — rzekł namyśliwszy się — a daj Boże, bym wam to poczciwe serce braterskie mógł kiedykolwiek zawdzięczyć... tego tylko u miłosierdzia opatrzności proszę.
Został tedy Żeliga znowu, i popłynęło życie swym trybem bez żadnej zmiany, a gdy ono tak płynie jednostajnie, wówczas płynie najskorzej... niepostrzegli, już kilka lat uleciało.
Justysia wyrosła na zachwycającą dzieweczkę, jak była anielską dzieciną, kwiatkiem przecudnym, którego i blask i woń podziwiali wszyscy. Żeliga przyczynił się też wielce do zbogacenia jej umysłu rozlicznemi wiadomościami, ale dorastając można powiedzieć dziewcze wybujało, i stało się aż do zbytku jakąś nieziemską istotą. Było w niej coś wieszczego, natchnionego, jakieś jasnowidzenie niby prorocze, jakaś wszechwiedza i przeczucie przerażające. Nie żyła życiem powszedniem, ale jakby wygnaniec z innego świata, z oczyma wlepionemi w niebo, zasłuchiwała się w milczeniu, jakby jej uszy niepochwyconemi dla innych napawały się dźwiękami, zamyślała się godzinami, budziła nie łatwo do rzeczywistości, niby żałując straconych widziadeł... Matka i ojciec przelęknięci tym niezwyczajnym stanem dziewczęcia, czynili co tylko mogli, aby ją tym zachwytom odebrać, obawiali się o nią... starali się bawić, rozrywać, rozweselać... Justysia była im posłuszną, ale od zabawy w chwili, gdy najmniej można się tego było spodziewać, wracała do swej zadumy i snów niebieskich.
Najmocniej przerażoną tym stanem córki była matka, jej serce widziało w nim jakąś nieokreśloną groźbę dla życia i przyszłości jedynaczki. Sam p. Marcin, chłodniej się na to zapatrujący, utrzymywał, że przejść musi później, gdy małżeństwo i życie domowe na ziemię ją sprowadzą... ale Justysia o pretendentach, którzy się zjawiać zaczęli, nawet słuchać nie chciała.
Zagadywana ostrożnie, parę razy odpowiedziała, że jej najlepiej jest w domu, że o mężu myśleć nie chce... a gdy raz rozmarzoną matka badała, jakby nie chcący odezwała się:
— Żeliga o tem pomyśli... on mi da tego, na którego ja czekać muszę...
Było to tak zagadkowe, tak dziwaczne, że biednej pani Marcinowej aż się serce ścisnęło, modliła się, płakała, wreszcie gdy to parę razy powtórzyła Justysia zawsze prawie słowy jednemi, biedna matka Bóg wie co myśląc postanowiła rozmówić się z Żeligą.
— Mój dobry przyjacielu — odezwała się gdy została sam na sam, — cóżeś to ty w głowę nabił Justysi... co to jest, powiedz, ciągle mi prawi że... ty jej tam jakiegoś męża masz przyprowadzić?
— Ja? — zawołał zdziwiony Żeliga — ja?
— Jakto? alboż o tem nic nie wiesz?
— Pierwszy raz jak żyw słyszę...
— Cóż to jest? nie domyślasz się.
Żeliga spuścił głowę, ruszał ramionami, dumał długo.
— Nie rozumiem, — rzekł — Justysia ma czasem takie przeczucia dziwne, że ich rozum zwyczajny nie doścignie... to jest coś takiego o czem ja wyobrażenia nie mam...
Gdy później toż samo Justysia znowu powiedziała matce, pani Marcinowa reflektując ją odezwała się:
— Ale moje serce, Żeliga o tem nic nie wie...
— Tak jest, Żeliga nic nie wie o tem, odpowiedziało dziewczę uśmiechając się spokojnie, ale to się stanie jak ja powiadam... niech już matusia będzie pewna...
Jednego jesiennego wieczora, pani Marcinowa, że we dworze było trochę duszno, a roje much dokuczały, pod starą lipą nakryć kazała do stołu; wszyscy się tedy wynieśli i zasiedli na rozmowę. Był i Żeliga, ale od dwóch dni chodził dziwnie jakoś zamyślony i smutny.
— Co to tam waszeci? — spytał go p. Marcin, — chodzisz coś jakby nie swój, gdybyś się zwierzył, możebyśmy co poradzić potrafili.
— Ale co jegomości w głowie! co mi ma być! — odparł Żeliga — nic mi nie jest tylko że parno, a na burzę się gotuje, to człek w istocie chodzi jak osowiały... Dobrześ waszmość rzekł, prawda żem nie swój, ale to nic...
— To nic? — spytał patrząc mu w oczy p. Marcin.
— A no nic... i umilkli.
W tej chwili podobne usłyszawszy pytania panna Agnieszka mrugnęła na gospodarza i odprowadziła go nieco na bok.
— Zdaje mi się — odezwała się nieśmiało — że Żeliga do drogi się jakiejś gotuje.
— Zkądże to wnosisz?
— Kozaczek mnie ostrzegł, że go widział jak układał i pakował.
— To go wręcz o to zapytam, — rzekł p. Marcin.
— A! niech Bóg broni! nie mów pan nic, tylko go trochę miejcie na oku.
I zarumieniła się mocno, Barciński spojrzał na nią, łzy kręciły się jej w oczach, ale szybko odeszła. W tej chwili nadbiegła Justysia...
— Słuchaj — rzekł ojciec, tobie to wolno, pono Żeliga coś myśli o podróży. Spytaj go.
— Nie trzeba — odpowiedziało zamyślając się dziewczę — nie trzeba.
— Dla czego?
— Już ja wiem dla czego, ale powiedzieć nie mogę — szepnęła Justysia — zostawcie mu wszelką swobodę...
— Dla czegóż mnie zbywasz zagadką? zapytał p. Marcin.
— Ojcze! — zawołała ściskając go — w tem jest wszystko zagadką, ale dzień przyjdzie, gdy się ona rozwiążę... ja to czuję. Nie męczcie go...
Smutnie popatrzył na dziewczę Barciński, a tak był nawykł czynić wolę jej, że i tym razem uległ.
W istocie inaczej jakoś tego dnia chodził Żeliga pod lipą, śmielszy, weselszy chwilami; panna Agnieszka spoglądała nań z jakimś strachem, on na nią z niezwyczajną czułością. Była chwila gdy państwo Marcinostwo oddalili się ku gospodarstwu, a Justysia jakby naumyślnie odbiegła za niemi i Żeliga sam na sam pozostał z panną Agnieszką. Milczeli długo oboje, wreszcie przybysz usiadł przy niej i począł głosem, w którym niezwykłe wzruszenie czuć było.
— Człowiek nie wie dnia ani godziny... — rzekł powoli — zawsze więc pora, gdy serce pełne, wylać z niego uczucie poczciwe, którego się może wypowiedzieć nie zdarzy. Mam wielką dla was wdzięczność...
— Za cóż takiego?
— Za dobre serce wasze, dla nieznanego przybysza... za wiarę waszą w poczciwość, za zaufania trochę, za litość i miłosierdzie... Powiem wam teraz, że żyłem długo oczekując kobiety, któraby zawierzyć chciała, i miłosierdzia jałmużnę szczerej przyjaźni mi wyświadczyć, a nie znalazłem nikogo litościwego i dobrego, dopókim was nie poznał... Nic nie mówi za mną, jestem ubogi, bez imienia, włóczęga, prędzej mieliście prawo po mnie złego niż dobrego dorozumiewać, a jednak... Bóg wam zapłać, pocieszyliście mnie, i dali mi lat kilka nie zmąconego niczem szczęścia, gdy mi się ono nie należało. Ubogiem słowem wdzięczności dziś się tylko wypłacić mogę, lecz wierzcie mi, panno Agnieszko, że bądź co bądź nigdy tego nie zapomnę, a wiekuistą wdzięczność poniosę z sobą do grobu...
Słowa te jakoś uroczyste, smutne, potwierdzając domysły panny Agnieszki, przeraziły ją bardzo, zmięszała się i cała drżąca chciała coś odpowiedzieć, słów jej zabrakło; on mówił dalej:
— A wy nie zapomnijcie też o mnie?
— Mój panie — odezwała się kobieta — pochwaliliście może nie zasłużone serce moje; znacie więc je, że złem nie jest. Bolało ono wiele, pragnęło przyjaźni, znalazło ją i nie rzuci tego skarbu nigdy w życiu... Ale dla czego mi to mówicie?...
— Sam nie wiem — odparł Żeliga — cokolwiek by się stało, proszę was, zaufajcie mi... Na świecie nic powiedzieć niepodobna... wszystko się stać może co najnieprawdziwszem się zdaje... gdybym miał strzechę ubogą... imię i rodzinę, czybyście też nie wzgardzili mną i biedą moją?
Było to bardzo wyraźne, chociaż warunkowe oświadczenie, panna Agnieszka spłonęła cała, znowu zabrakło jej głosu.
— Będę na was czekać — rzekła — choćby do śmierci...
Żeliga zerwał się z siedzenia, do ust przyciskając jej rękę; szczęściem stary pień lipy i cień wieczora tę scenę oczom państwa Barcińskich zasłonił.
Zasiedli tedy wszyscy do koła stołu i jedna tylko panna Agnieszka na chwilę odbiegła aby ukryć pomięszanie swoje.
— Mój Boże — ozwał się po długim przestanku milczenia Żeliga — co też to życie ludzkie warto? ledwie się gdzie przywiąże, już mu odstawać potrzeba.
— Dla czego wy to mówicie? — zapytał p. Marcin.
— Ot tak mi przez myśl przeszło! — westchnął stary, a po chwili dodał:
— Któregoż to dzisiaj mamy?
— Wszakże pierwszy Septembris, Idziego opata... a jutro Stefana... Na święty Szczepan, każdy se pan... ale to pono nie o tym Szczepanie mowa...
Żeliga się zamyślił.
— Tak — szepnął — nie ma wątpliwości, pierwszy Septembris, wszystko się kończy.
— Co się kończy? — spytał pan Marcin.
— A! lato! Czas płynie rączo... osobliwie też te roczki, którem z waszej łaski przebył w tym cichym zakątku... będęż je będę całe życie pamiętał...
— Po co je pamiętać — przerwał markotno Barciński, — wszak ci je dalej snuć będziemy, spodziewam się długo jeszcze.
Żeliga nic na to nie odpowiedział.
W tem Justysia, która była wbiegła pomiędzy olchy stojące nad stawkiem, powróciła niosąc narwane przez siebie niezapominajki. Jednę ich gałąź rzuciła na kolana Żelidze.
Ten jakby przestraszony spojrzał jej w oczy, ona mu uśmiechnęła się tylko.
— Dla czego mnie tem darzycie? — zapytał.
— A cóżeście to wy tu mówili, kiedy mnie nie było? — szepnęła figlarnie.
Żelidze dwie łzy perliste zakręciły się w oczach, pochyliła się przed nim i ojcowski pocałunek złożył na jej czole dziewiczem.
— Ja pamiętam, ale wy? — spytał cicho.
— O! my! o nas się nie obawiajcie, u nas z niezapominajkami pamięć o was rosnąć będzie... bodaj tylko gałązka ta u was nie zeschła.
— Ale cóż tak u kaduka rozczulacie się dzisiaj? — przerwał p. Marcin — dalibyście temu pokój, oto wazę na stół niosą, a ja myślę gorzałki przepić do przyjaciela Żeligi... W ręce wasze...
— Za zdrowie was wszystkich — zawołał podnosząc kieliszek Żeliga.
— Za pozwoleniem, to w ręce moje! ozwał się głos śmiechem przerywany z za lipy. Poznano po nim przychodzącego od wrót kuternogę, który wózek u bramy zostawiwszy, przystykulał do wieczerzy.
— Zkądże tak późno?
— Z Chełma wracam...
— A nowego co przynosisz? — spytał Barciński.
— No nic, pustki i cisza...
— Ależ przecie? — zawołała Marcinowa — mogliście choć plotkę jaką upolować.
— Kiedy mi się nie powiodła wycieczka — rzekł posępnie Achinger. — Wystawcie sobie państwo, jak jest trzy lepsze gospody na całe miasteczko, wszystkie zastałem zajęte, ani nosa wetknąć. Konie słuchały kazania na rynku... a ja odprawiwszy interesa moje drapnąłem co prędzej.
— A cóż to tam tak pełno w Chełmie? spytał pan Marcin, to nie jarmark i nie odpust...
— Ani jedno, ani drugie — zawołał Achinger — ale to moje szczęście kulawe jak ja sam kulawy... Jeśli się wybiorę kiedy, nawet ducha nie znajdę.
— Pewnie kupcy z Rusi?
— Gdzie tam! jakiś dwór jaśnie wielmożnego pana, kozactwo zamaszyste, a wozy, a powodne konie, a hajduki, a różnego tałałajstwa co niemiara.
— Cóż to takiego?
— Ani się nawet dowiedzieć?
— Popasali?
— Na nocleg się roztasowali i na kogoś tam czekają... alem się reszty nie pytał, bo to lud butny a przyznam się żem się zaczepić obawiał.
— Miałeś pan dobrodziej wielką słuszność, odezwał się niespodzianie z końca stołu Żeliga — ja tych kozaków spotykałem nieraz w Chełmie, pewnie w sinej z żółtem barwie.
— Jakbyś ich jegomość widział — rzekł zdziwiony Achinger.
— To strasznie lud zawadjacki... mówił Żeliga.
— Czyjeż oni są?
— Doprawdy nie wiem — rzekł pierwszy — ale oni często się tym gościńcem przejeżdżają i nigdy pono bez jakiej awantury się nie obejdzie... zwyczajnie widać lud wojenny, to mu się bitwy pragnie, aby zaczepka.
— Srodze ci wyglądają — dodał Achinger — dwór dobrany, chłop w chłopa, wąsy jak miotły, a bary jak u wołów. Pomknąłem się był pod gospodę do Chaima, ale jakem ich w szopie zobaczył, co prędzej się wycofałem; bo mi się już odgrażać zaczęli...
— Dobrześ asindziej uczynił — dodał Żeliga z dziwnym uśmiechem — ja ich znam, to hajdamaki mości dobrodzieju...
Na tem skończyła się rozmowa o Chełmie, mówiono o tem i owem, a Żeliga i nie jadł i milczał. Po wieczerzy odjechał zaraz sąsiad, a oni siedzieli długo jeszcze pod lipą. Gdy rozchodzić się przyszło, Żeliga żegnał się i dawał kilka razy dobranoc, a jakby odejść nie mógł, czy nie miał siły, wciąż do Marcinostwa powracał.
Było we wszystkich jakby jakieś przeczucie rozstania, jakby groźba z której sobie nie zdawano sprawy, bo nikt wszakże żadnej zmiany gwałtownej nie przypuszczał, oprócz może niespokojnej Agnieszki i jasnowidzącej ale dość wesołej Justysi.
Gdy się nareszcie rozstali, a panna Agnieszka poszła sama z Justysią, dziewczę odezwało się smutnie:
— Szkoda mi starego!
— Czy się lękacie o niego?
— Nie... ale mi go żal...
— Myślicie że nas opuści? — spytała panna Agnieszka bledniejąc.
Na to nic nie odpowiedziała Justysia, ale powtórzyła parę razy po cichu:
— Szkoda mi starego.
Z rana zaledwie trochę już niespokojna wstała panna Agnieszka, a była zawsze najwcześniej ze wszystkich zbudzona i słudzy się jej bardzo obawiali, bo zaraz do pracy ich też budziła. Kozaczek posługujący zawsze Żelidze, nadbiegł zadyszany, zapłakany do pokoju, stanął w progu i ręce załamał.
— A! panienko — zawołał — panienko! stało się nieszczęście... nie ma mojego starego...
— Jak to nie ma? cóż? co się stało!... — krzyknęła ręce załamując panna Agnieszka... cóż? mów... umarł... o Boże!...
— Nie! nie! ale... przepadł... znikł...
— Jakto znikł! może tylko swoim zwyczajem do Chełma poszedł.
— Ale nie! już to ja wczoraj zmiarkowałem, że się coś złego gotuje, bo wieczorem mnie w głowę pocałował, dziękował mi, żem mu dobrze służył... i dał mi dziesięć bitych talarów... przez co potem prawie całą nockę oka zmrużyć nie mogłem, bom jeno myślał a myślał, co ja z niemi będę robił, czy luzaka kupić, czy cielaka... czy z przeproszeniem panienki... kobyłę...
— Ale mówże co się stało!
— A no, rano ja przychodzę, jak zwyczajnie po jegomościne buty, otwieram drzwi powoli, szaro było... mac... mac... szukam, gdzie zawsze stawia obówie... nie ma! aj źle myślę sobie... kiedy ja do łóżka... patrzę a ono nawet i nietknięte, jak była pościel z wieczora, tak została... tylko na stole papier leży... a starego ani słychu... ani duchu i tłomoczka też.
— Gdzież ten papier?
— Papier? a no gdzie położył tam i leży, ja go tykać nie śmiałem...
Panna Agnieszka zerwała się spiesznie i pobiegła do oficyn; w izbie starego było w istocie pusto, na stoliku tylko znalazła kartę zapisaną, na której stały te słowa:
„Niechaj wam Bóg błogosławieństwem swem za długą gościnę zapłaci, za przyjęcie braterskie i ludzkie nieznajomego człowieka, za powolność i przyjaźń cierpiącemu okazywaną. Darujcie mi, że tak odchodzę... było potrzeba was opuścić i opuścić w ten sposób. Bóg, który losami ludzi rozporządza, sam jeden tylko wie, czy się kiedy jeszcze w tem życiu zobaczymy, ja mam nadzieję, że tego szczęścia doczekam.

Wspomnijcie też czasem przyjaciela, który po was jak po rodzinie serdecznej tęsknić będzie. Nie znaliście mojego prawdziwego nazwiska, kiedyś się go jednak dowiecie, były powody ważne, które mi je ukrywać nakazywały. Dla was ja zawsze zostanę wdzięcznym waszym
Żeligą.“
Porwawszy papier, z którego tyle tylko zrozumiała panna Agnieszka, że Żeliga nie był Żeligą, — pobiegła ze łzami w oczach, z sercem bijącem obudzić natychmiast pana Marcina i panią Marcinowę, zwiastując im ów wypadek. W jednej chwili cały dom był na nogach, wszyscy poruszeni do żywego. Justysia tylko uśmiechała się tęskno ale spokojnie szepcąc: że go jeszcze zobaczymy. Pani Marcinowa gniewała się, Marcin był mocno zakłopotany, sam zaraz siadł na koń i pięciu ludzi w różne strony rozesłał, przykazując aby koni nie żałowali. Tknięty jakiemś przeczuciem Barciński dotarł do Chełma i zetknął się w samej bramie miasteczka z ową kalwakatą, o której wczoraj wspominał Achinger, magnata jakiegoś jadącego zapewne na Ruś do dóbr swoich w której szło parę kolebek, kilka wozów, konie powodne i kozaków w barwie sinej z żółtem kilkunastu. Ledwie się z nimi rozminął bez szwanku, bo nie wiedzieć dlaczego spieszyli gdzieś i gnali, a jemu też pilno było i poczekiwać nie chciał... Dobiwszy się do gospody, dowiedział się tam tylko, że dwór jakiegoś kasztelana przybył na nocleg wczora, oczekując na niego samego do późnej nocy, że ów magnat nadjechał czy nadszedł gdy kury pierwsze piały, a rano spiesznie ruszyli dalej. Jedni utrzymywali że to był któryś z Potockich, drudzy że Lubomirski, ale służba miała usta zamknięte i od niej nic się dowiedzieć nie można było.

O Żelidze zaś nigdzie języka nie dostał. Smutny też do Barcina powrócił, gdzie gdy tego jednego człowieka nie stało, wszystko się teraz pustką wydawało. Siedli do stołu krzywi, miejsce jego zostało próżne, w rozmowie go brakło, brakowało go w gospodarstwie, wieczorem przy gawędce; panna Agnieszka nie pokazywała się nawet, a kozaczek mimo dziesięciu talarów bitych, długo płakał w oficynach. Szczęściem kupił sobie zaraz łoszaka, to go nieco pocieszyło, ale że się nie opatrzył i wziął niewyzołzowanego jak się okazało, zdechł mu później i dziesięć owych talarów przepadły. Wychudł też Sawka z tęsknoty i utrapienia tego tak, że go trudno było poznać.
Nie rychło też w Barcinie oswojono się z tem sieroctwem, a co gorzej, różne też klęski, jedna po drugiej na tych biednych państwa Marcinostwa spadać poczęły. Gospodarstwo jakoś się znowu nie powiodło, piorun spalił stodołę i oborę, proces stary o granicę został przegrany, przyszła druga familijna sprawa o sukcessję i zaplątała się wciągając w długi, słowem jak to najczęściej bywa w świecie, jedna bieda nie dokuczy, sypnęły się razem nieurodzaj, niedostatek, kłopoty i chorobska. Jeszcze to wszystko byłoby do zniesienia, gdyby nie najboleśniejszy cios, — słabość ukochanego dziecka, Justysi. Kwiatek ten doszedłszy do największego blasku, nagle schnąć i więdnąć począł: radzono po domowemu, nic nie pomagało, sprowadzono lekarzy, sypano jałmużny, odbywano podróżne pielgrzymki, Justysia widocznie usychała. Stała się milczącą, smutną nawet; dawne jasnowidzenia prorocze ją opuściły: wybielała jak lilja, krew z warg i oblicza uciekła, schudła, zdawała się codzień przezroczystsza i wiotsza. Cudnie jej było nawet z tą chorobą dziwną, ale rodzice patrząc, krwawemi łzami płakali. Na różne wpadano pomysły i środki ratunku, aż nareszcie doktor Merkel zadecydował, że koniecznie potrzeba było zmienić powietrze.
Wprawdzie tem ci ona powietrzem oddychała od urodzenia, niem wyrosła i rozkwitła, nie wiedzieć dlaczego miało się jej tak nagle stać szkodliwem, doktor zawyrokował, potrzeba było słuchać. A tu właśnie i procesami i lekami i niefortunnem gospodarstwem Barcińscy przywiedzeni byli do takiej ostateczności, że o grosz w domu coraz było trudniej, tego roku i grad ich jeszcze nawidził. Wszelako pan Marcin dla dziewczęcia nic nie szczędząc, musiał dać Boguszowi Sroczyn w zastaw za summę nie wielką, i to bez rachunku, żeby mieć o czem z domu wyruszyć. Podróże naówczas nie mało kosztowały.
Już się wieść o tej umowie rozeszła była po sąsiedztwie i wszyscy żałowali Barcińskich, bo Bogusz sławnym był z tego, że z interesu nikt z nim na sucho nie wyszedł, Sroczyn więc zawczasu uważać było można za przepadły, a folwark był co się zowie piękny, intratny, najlepszy może ze wszystkich trzech. Szczęściem, że jeszcze transakcja zastawu spisaną nie była, raptularz tylko przygotowano, a na ten jakoś obie strony się nie zgadzały, różnych wymagając zastrzeżeń i dodatków.
Życzył p. Bogusz utrudnić wykup, a dziedzic sobie ułatwić i nie mieć potem rachunków, więc punkta tyczące się zabudowań, zasiewów, remanentów, i t. d. szczelnie roztrząsano i jak to się niestety między ludźmi wiedzie, Bogusz widząc, że łyka się drzeć daje, ciągnął sobie jak mógł, a pan Marcin tarł biedaczysko czuprynę, tylko gdy na Justysię spojrzał, o wszystkiem zapominał.
— Niech tam Sroczyn licho bierze, byle dziecko żyło, — zawołał w ostatku — będzie dla niej i tego co zostanie, byle Bóg dał zdrowie.
Był więc już zdecydowanym, gdy Bogusz nadejdzie podpisać co zechce, byle pieniędzy dostać. Nie można było powiedzieć cale, ile ta podróż kosztować miała, bo doktorowie warszawscy ostatecznie dopiero wyrokowali, jakiego to tam potrzeba było powietrza, aby kochane dziecię uzdrowiło.
Tego dnia, gdy się prawie na pewno przychodziło ze Sroczynem pożegnać, pan Marcin całą noc nie spał, wyrwał się rano z izby, i z oczyma załzawionemi prawie, chodził modląc się po sadzie. Serce mu się ściskało... W Sroczynie mieszkali dawniej jego rodzice za życia nieboszczyka dziada, tam się on sam urodził, tam dziecinne lata przebiegał, żegnać mu się było z tą ziemią, oddawać ją w obce ręce, tak boleśnie, tak trudno, że niemal dzieckiem się stawał, gdy pomyślał o tem. Znał każdy kamyk, pamiętał tam każdą ścieżynę, gromada tamtejsza do chrztu go trzymała, ludzie wszyscy stanowili jakby rodzinę, żyła jeszcze staruszeczka mamka, co go wykarmiła, piastunka Marysia, dotąd choć 60-letnia, gracjalista Mateusz, który na rękach go nosił, gospodarze, których on znał małymi chłopakami... co z nim razem polowywali i swawolili w lasach i stawie sroczyńskim. Bogusz był dosyć ostrym panem i to go więc martwiło, że ci ludzie od niego ucierpią, a choć ich z pod jurysdykcji jego wyjął i od roboty uwolnił, wiedział dobrze, że na gruncie siedząc, do tysiąca uciążliwych robót i posług mogli być tak lub owak zaprzęgnieni.
Wszystko go to martwiło... chodził i gryzł się, a tu gdy się u furtki ogrodu pokazał, postrzegł całą niemal gromadę ze Sroczyna, smutnie stojącą w dziedzińcu; starą Marysię, starego Mateusza i gospodarzy z pospuszczanemi głowami. Wieść się już była rozeszła o zastawie, o Boguszu, i ludzie przybiegli, chcąc się jeśli można, wyprosić od grożącego im nieszczęścia.
Zobaczywszy ich p. Marcin aż ręce załamał, serce mu bić zaczęło... A tu z drugiej strony córka, dziecię jedyne... co począć... co począć? Dałby chętnie w zastaw Miękosze a choćby i Barcin, ale z niemi taż sama sprawa. Miękosze były jejmościną kolebką, a w Barcinie i dwór i stado i zasób cały i owa skarbniczka szlachecka. Gdyby Bogusz chciał się zgodzić i dać pieniądze choć na grubą prowizję, żeby się wyrzekał zysku pewnego dla cudzego smutku? O tem i pomyśleć nie było można.
Spojrzawszy na furtę, na tę ludzi gromadkę, stojącą tak smutnie, zobaczywszy, że staruszka łzy ociera, a Mateusz z łysą głową w ziemię spuszczoną stoi pogrążony w myślach jak przybity, p. Marcin wyjść do nich nie śmiał i poszedł ukryć się w gąszcze, aby rozstanie i rozmowę odwlec trochę. Sam już nie wiedział co robić. W tem zatętniało w dziedzińcu.
— Otóż masz i Bogusza! — zawołał z rozpaczą prawie... — ależ mu pilno, tak rano... poznaję kłus jego przebrzydłej szkapy. Nie ma co robić, trzeba wyjść z nory.
Wychodził właśnie na ganek od ogrodu gdy zdyszana wybiegła na przeciw niemu Agnieszka.
— Ależ proszęż no jegomości! a prędko... a prędko... ktoś z listem pilnym przyjechał...
— To nie Bogusz?
— A! nie... musi być ważny jakiś interes, bo kozak nikomu oddać go nie chce, tylko do rąk samemu panu.
— Ale co? od kogo? zkąd? — spytał pan Marcin, który i czytać listów i odpisywać na nie szczególniej nie lubiał.
— Otóż to, że kozak gadać nic nie chce — odpowiedziała Agnieszka — zsiadł z konia przed gankiem... barwa granatowa z żółtem... ubrany pięknie aż strach, stary, siwy jakiś, ino wąsa pokręca, i mówi, że musi się prędzej z jegomością widzieć, bo sprawa jakaś bardzo pilna...
Pan Marcin zaciekawiony wszedł do izby, a tu z drugiej strony drzwiami od dziedzińca wsunął się kozak i pokłonił mu się do ziemi. Oczyma wskazał na pannę Agnieszkę dając do zrozumienia, że przy niej poselstwa sprawiać nie może; domyśliwszy się o co idzie, p. Marcin dał jej znak, aby ustąpiła, choć niechętnie więc, musiała się usunąć.
Kozak był jak dąb ogromny, barczysty, stary, posiwiały, wąs spuścisty wielki spływał mu na usta, czoło wygolone, tylko osełedec biały za ucho zakręcony czupurzył się na głowie, szrama na czole jedna od szabli, druga przez policzek głęboko czerwieniała od zmęczenia, z oczów mu patrzały bystrość dziwna i rozum.
Jak tylko zostali sam na sam, kozak powoli dobył z kontusza pismo uwinięte w chustkę, potem w oka mgnieniu odpasał trzos skórzany, który miał pod suknią, położył go cicho i ostrożnie na stole, sam się znowu nisko pokłonił, a gdy pan Marcin zdziwiony i zaciekawiony, pieczęcie łamał, stary wyszedł na palcach, konia dosiadł przy ganku, chwycił cugle i ledwie na łączek skoczył, jak go smagnie nahajką... tyleście go widzieli, tuman tylko kurzu poleciał za nim po drodze i znikł jak w wodę. Ludzie którzy na to patrzali, zlękli się, czy jakiego kryminału nie popełnił, jedni rzucili się za nim, drudzy do izby... Ale kozak ledwie się wychwyciwszy z dworskich opłotków, nie pojechał drogą, szczwany lis przesadził rów i znikł w krzakach i lesie.
Wybiegł natychmiast i p. Marcin szukając go, wykomenderował w pogoń ludzi najżwawszych, kazawszy ścigać do zdechu, ale wszyscy popowracali znużywszy szkapy bez skutku. Masztalerz Onufry schwycił był kozaka na oko i formalne nań odbył polowanie, ale dopędzić nie mógł. Kozak oglądał się, stawał, kłaniał mu się, żartował sobie, udawał że go na tabaczkę prosi, a gdy ten już się doń przysuwał, znikał w takich dziurach, kędy płochliwy koń Onufrego i przecisnąć się nie mógł.
List, który kozak wręczył p. Marcinowi był napisany znanym charakterem Żeligi, z treści następującej:

Wielmożny panie a bracie!

„Doszła mnie dopiero w tych dniach wiadomość o wielkich utrapieniach i stratach jakiemi się Panu Bogu podobało dotknąć państwa moich — odbolałem ja je z wami. Boję się tylko teraz aby spiesząc z przyjacielską pomocą, nie przybyć za późno. Mówiono mi że stolnik zmuszony jesteś puścić Sroczyn zastawą p. Boguszowi, nie czyń że tego proszę, a przyjm natomiast prostą pożyczkę trzech tysięcy czerwonych złotych, które oddawca listu wam złoży. Justysi na jałmużny jej i zabawki niech służy póki się przyjaciel stary nie przyjdzie upomnieć.

Wasz
Żeliga.“

Czytali ten list raz jeden i drugi i trzeci i nie wiedząc co myśleć sami; płakali, pan Marcin się modlił, pani Marcinowa szalała z radości, a panna Agnieszka uśmiechała się dziwnie jakoś.
— Już co teraz — rzekł Barciński — ani wiem co myśleć, czy królewicz zaklęty, czy czarnoksiężnik, czy alchemista, czy uchowaj Boże rozbójnik... kiedy tak sypie złotem to pewna, że nie lada kto, i że serce ma też złote.
— A widzicie, ja zawsze mówiłam! — dodała Marcinowa — że to jest wielki magnat, tylko mu coś jest, że się w biedaka poszył...
— Ja się tego spodziewałam! — dodała dosyć spokojnie Justysia.
— Ale to cuda, to istne cuda! — powtarzał pan Marcin.
Rozwiązali trzos nie dowierzając jeszcze, a nuż żart... posypało się z niego złoto, jak jeden holenderskie, nowiusieńkie dukaty... Przy nich jeszcze znaleziono cztery opieczętowane małe pakieciki w jaszczur oprawne z napisami na kartkach; Pani stolnikowej — Panu stolnikowi — Pannie Justynie — JM. Pannie Agnieszce.
Trzeba było patrzeć jak się to tam rwało wszystko z ciekawością wielką do tych podarków, jakby z nieba spadłych.
Dla Justysi były zausznice dwie, w każdej po niezapominajce turkusowej jednej, a pośrodku brylant jak dobre ziarnko grochu. Klejnoty były prawdziwej włoskiej roboty i kunsztu wielkiego. Dla pani stolnikowej łańcuszek wenecki nie wielkiej wagi, ale jakby z pajęczyny dziany i wielkiej ceny dla misterstwa swego; na nim balsaminka z jednej sztuki agatu w złoto oprawna. Dla jegomości sygnet z herbem jego Wierzeja i cyfrą na szmaragdzie cięty osobliwie, a tak oprawny, żeś mógł oczko obrócić i cyfrą lub herbem pieczętować wedle upodobania. Dla panny Agnieszki prezent był prawdę rzekłszy; najlichszy i wcale niepokaźny; prosty pierścień złoty, na którego widok tak się zarumieniła, spłonęła i zawstydziła, jak piętnastoletnia dzieweczka. Wstyd jej było nawet pokazać upominek, bo złota owa obrączka nader prostej roboty, wyobrażała dwie ręce złożone ściśnięte, które naówczas „parolem“ nazywano. Co rzecz szczególna, nie był ów pierścień nowy, ale nieco używany i trochę wytarty. Biednej łzy się w oczach zakręciły, bo to niby tak jakoś na żart zakrawało. Widząc jej zakłopotanie, stolnikowa odezwała się po cichu:
— Agnusiu, kochanie, nie jest to taka licha rzecz, jak ci się wydaje, a dalipan znaczenia pełna...
Marcin też spojrzał, uśmiechnął się i brwiami poruszył.
W pół rozczulona, na wpół spłakana panna Agnieszka nieznacznie pierścień na palec włożyła.
Ranek był ze wszech miar wesoły i szczęśliwy; p. Marcin wyszedł zaraz do gromady sroczyńskiej; pozdrowił ją i zapewnił, że wioski już nie wypuści; wszyscy mu do nóg padali i popłakali się wszyscy. Częstowano ich potem na folwarku, a prawdę rzekłszy p. Marcin choć uspokojony sam i ludzi uspokoił, nie zupełnie był wszakże pewien, jak sobie da radę z Boguszem... Słowo się rzekło bowiem, i gdyby Bogusz na warunki przystał, nie było sposobu inaczej od niego się uwolnić, tylko opłacając mu się, aby spuścił z umowy. Cała nadzieja była w tem, że on sam drożyć się jeszcze będzie, a coraz więcej wymagać, o niczem nie wiedząc i sądząc p. Marcina w potrzebie.
Jeszcze tam wrzało we dworze, gdy bryczka zaturkotała i p. Bogusz z pisarzem grodzkim Szuszkowskim na dobicie targu się przystawił. Za nim wnet chłopak wniósł szkatułkę do sieni i siadł na niej pilnując. Struło to panu Marcinowi dobrą myśl trochę, ale powiedział sobie:
— Poczekaj że bratku, cisnąłeś ty mnie, zażartuję ja może dziś z ciebie.
Prosi tedy zaraz do izby i siadają, pani Marcinowa kazała zaraz przynieść wódkę gdańską i przekąskę, nikt do rzeczy nie przystępuje, gadają o tem i owem jakby oba sprawy unikali, tylko po Boguszu widać, że wąsa zacina niecierpliwiąc się. Po gorzałce Szuszkowski stary wyga, poprawiwszy pasa nareszcie się odezwał:
— Może by tedy nie tracąc czasu ad rem przystąpić?
— A czemu nie — odparł p. Marcin — siadajmy.
— Dobrze — dodał p. Bogusz — a pan pisarz nam tranzakcją odczyta.
Odchrząknął tedy Szuszkowski i dobył raptularza z kieszeni i zaraz począł, przyszedł do punktów, ad primum, w tem p. Marcin przerywa:
— Tego przyjąć nie mogę — rzekł — musicie zmienić. Gradobicie na mnie, pożar na mnie, a toćby już p. Bogusz winien przynajmniej rachunek, kiedy ważyć nic nie chce.
— Jak mi Bóg miły, ja od tego nie ustąpię... nie mogę, — rzekł Bogusz krótko.
— No i ja też, — rzekł uradowany stolnik.
Zamilkli jakoś; widząc, że twardo stoi przy swojem pan Marcin, Bogusz odrobinę mięknąć zaczął i na małą zmianę się zgodził, aby szkody szły po połowie. Marcin milczał, zaczęli gdy mrugnął Bogusz, czytać dalej punkt drugi, znowu veto stolnik kładnie, znowu spór, ale rzecz była małej wagi co do inwentarza, remanentu, zrecesował się p. Marcin, poszli dalej, punkt trzeci do wykupu. Ten był najważniejszym. Barciński podniósłszy się z krzesła powiada:
— Kochany bracie a sąsiedzie miły, toć widocznie na moją zgubę dybiesz, chcesz abym już nigdy do Sroczyna nie przyszedł, toć moja ojcowizna... zlituj się.
— Mój panie — odparł Bogusz — kołem się fortuna toczy, co dziś wasze, jutro być moje, człek głupi, gdy ze szczęścia i losu nie korzysta.
— Aleć nie ze szkodą drugiego.
— Gdzie jeden zyskuje, wszak ktoś tracić musi.
— Proszę cię...
— Nie mogę...
— Nie możecie? — zapytał Barciński.
— Jakem szlachcic nie mogę.
— No to bywajże mi waszmość zdrów, a Sroczyna nie powąchasz! — odparł żywo stolnik.
Ten aż się porwał ze stołka.
— To tak?
— A no, tak... kwita.
— Ostatnie słowo?
— Najostatniejsze — rzekł pan Marcin sucho — napijmy się wódki, pójdźmy zjeść co Bóg dał i powrócicie sobie do domu ze swoją szkatułką...
— No to pojadę... zobaczymy czy jegomość tak łatwo innego ochotnika z pieniędzmi znajdziesz, bo o grosz gotowy codzień trudniej...
— Zobaczymy!
Przestali tedy mówić o interesie. Szuszkowski parę razy próbował pośredniczyć, ale mu się nie udało, tymczasem przyszli oznajmić, że rosół na stole, gospodarz prosił na co Bóg dał, a Bogusz zadumany powlókł się za innemi. Ale mu w gardło nic nie szło. Pocieszał się tylko mówiąc sam do siebie:
— Szlachcic goły a potrzebuje, jak go wytrzymam, to go wezmę...
Postanowił tedy trzymać. Przy objedzie choć wszyscy jeszcze byli rannym wypadkiem pomięszani, nikt o nim ust nie otworzył tylko po twarzach patrząc, począł się Bogusz domyślać czegoś, bo byli jakoś niezwyczajni, weseli i dobrego humoru, a nawet na bladej twarzyczce Justysi i wybielałych jej ustach grało jakieś pół uśmiechu.
Gdy od stołu wstali p. Marcin wcale już interesu nie zagajał, rad że go się pozbył, mówili o koniach, o stadzie, o tem i owem. Bogusz wciąż czekał czy do rzeczy nie przyjdzie, ale napróżno. Zaczynało zmierzchać, chłopiec na szkatułce zdrzemnął się w sieni, konie z pospuszczanemi łbami stały zaprzężone, a pan Marcin baraszkował jakby na świecie Sroczyna nie było.
— Jakieś tu się licho przyplątało — rzekł na ucho Szuszkowskiemu Bogusz — wczoraj był miękki jak wosk, dziś inaczej głowę nosi, jest coś nowego.
Spróbował już sam przebąknąć o zastawie, o punktach, ale p. Marcin skłonił się i rzekł:
— To już rzecz zerwana.
Bogusz aż się strząsł, ale nie było czego czekać, począł wziąwszy za czapkę stroić się do drogi.
P. Marcinowi aż ślinka cienka ciekła, żeby sobie z niego żartować jeszcze.
— Hej! — rzekł — chłopię wasze dobrze się w sieni na szkatułce przespało, a toście byli widzę już i pieniądze przywieźli.
Na te słowa Boguszowi ducha przybyło, pomyślał: Tu go mam.
Ale p. Marcin dodał zaraz.
— A jakąż monetą? bo byście mi nie małą przysługę wyrządzić mogli..
— At po szlachecku! ozwał się Bogusz, talary bite, i tynfów trochę.
— No tynfy mi na nic, bo to kapryśny pieniądz, ale gdybyście mi jakie tysiąc dukatów na talary zmienić chcieli, to by wam lżej było do domu, a mnie byście zrobili przysługę, srebro w drodze do wymiany dogodniejsze...
Bogusz się uśmiechnął, myśląc że mu tamten chce imponować.
— Czekaj, — rzecze w duchu — zrobię ja ci wstyd, bo pewnie i jednego hollendra w domu nie masz a tysiącem się przechwalasz...
— Po czemu chcecie za dukaty?
A szły naówczas po trzy talary bite z górą.
Bogusz na żart się zgodził po trzy i po tynfie, pan Marcin przyjął ofertę, wniesiono szkatułkę do pokoju, wyszedł na chwilę pan Marcin do bokówki i powrócił trzos dźwigając okrutny, jakby starego węgorza złowił. Bogusz osłupiał, gdy posłyszał szmer dukatów w worze, a gorzej gdy ujrzał z otwartego sypiące się hollendry gdyby gwiazdy świecące. Zdało mu się z podziwu że ich tam było Bóg wie wiele tysięcy... Więc jak trzymał klucz z sakiewką w ręku, niby mając szkatułę otwierać, tak go na ziemię zgłupiwszy opuścił.
— E! e! panie bracie — zawołał ze złością nietajoną — mądryś ty mądry! podszedłeś mnie gracko... djabli ci pieniędzy przynieśli... ale poczekaj! poczekaj! Będziesz ty mnie może jeszcze potrzebował, zobaczymy czy ja ci wysłużę.
Nie było już nawet mowy o zamianie, wnet zawołał chłopca aby szkatułkę precz zabierał, siadł na wózek nie żegnając się i pojechał tak szparko, że nawet o Szuszkowskim zapomniał.
Pan Marcin go na gawędę i wieczerzę zatrzymawszy dopiero nazajutrz swojemi końmi do Chełma odesłał.
Nie myślał wcale pan Marcin taić się z tem zkąd mu Pan Bóg niespodziewaną pomoc zesłał, przy wieczerzy o niczem nie mówiono tylko o tem, a rodziły się na rachunek tego tajemniczego Żeligi najdziwniejsze domysły.
Nazajutrz wiedziało już o tem całe sąsiedztwo, ktoś szepnął Achingerowi, a ten jak stał dopadłszy ledwie chłopskiego wozu przyleciał. Cały był pomięszany i kwaśny. Naprzód prosił pana stolnika aby mu całą rzecz jak była opowiedział, potem milcząc oglądał i dukaty i pamiątki, na ostatek padł na krzesło z frasunkiem wielkim.
— Jakież to tam licho przewidzieć mogło, że pod tą szarą kapotą jakiś magnat pokutuje — i zawołał: — Ot tom sobie nawarzył piwa... a tożeśmy się tu żarli z nim nieustannie... i w drogęm mu lazł! Gdybym był wiedział... ba! ba!
Otóż masz nauczkę, sąsiedzie, jak się to z każdym, by i z ubożuchnym człeczkiem obchodzić potrzeba.
Achinger więcej był przelękły niż zmartwiony.
— Jeżeli on mospanie — mówił — tak przyjaciołom się wywdzięcza wspaniale, toć pewnie ostro obchodzi się z niechętnymi a ja mu nieraz zalał za skórę... więc mi nie daruje!... Ot tom sobie biedę kupił!
— E! nie frasujcie się znowu tak bardzo — rzekł pan Marcin — złe się rychło zapomina.
— A! licha tam, ja nigdy, prędzej dobrego zapomnę co mi kto wyświadczył, ale złego... do śmierci.
— Zła natura waszeci! — odparł śmiejąc się Marcin.
— Ale już jej nie przerobić! westchnął sąsiad.
Znowuż tedy jął się rozpytywać i głowę łamać nad tem, coby za jeden mógł być, co znaczył kozak siny z żółtem, czyja to była barwa, itp.
Marcin mu pomagał i niestworzone rzeczy tak marzyli a Achinger jak litanję coraz to westchnąwszy powtarzał:
— Da mi też pieprzu! da!
— Już chyba wy mnie bronić będziecie, albo panna Agnieszka — dodał — bo się takiemu magnatowi nie opędzę. Dobrze to mówić szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie, ale ta równość szlachecka... rzecz to jest zdradziecka.
I z rymu wielce uradowany powtórzył sobie śmiejąc się kilka razy.
— Równość szlachecka... rzecz jest zdradziecka... To mi się udało.
Znów tedy puścili się w domysły, dla czego taki człowiek lat kilka mógł potrzebować ukrywać się, udawać ubogiego i rezydować u szlachcica... Co mogły za powody skłonić magnata do ponoszenia dobrowolnego upokorzenia, niewygód itp.
Nie było na to w wyobrażeniach owego wieku innego tłumaczenia nad pokutę za czyn występny, bo choć wiara zachwiana została w XVIII wieku, jeszcze gorąco była tam, gdzie zepsucie dworu i cudzoziemczyzna nie doszły.
Prawdę rzekłszy, gdy ów Żeliga po raz pierwszy do Barcina zawitał, nikt a nikt się w nim nie domyślał ukrytego pana; teraz wszyscy utrzymywali z kolei, że się czegoś zaraz dorozumiewali, przeczuwali, że coś w nim tajemniczego odgadli. Każdy się z przenikliwością swą popisywał. Jeden Achinger nie mógł się do niej przyznać. W istocie jeśli kto, to panna Agnieszka i Justysia miały prawo pierwsze utrzymywania, iż w Żelidze widziały wcześnie jakąś niezwyczajną postać, a trzeci może kozaczek, który nie po cholewach u butów kozłowych, co je czyścił, ale po talarach pana wcześnie zwąchał. Pan Marcin przypominając sobie, jak się nieraz w kwaśny humor z Żeligą obchodził, jak go niekiedy połajał przy marjaszu, aż czuprynę tarł, pani Marcinowa rumieniła się też opowiadając, jak się nim posługiwała, że czasem z kluczem za nią do spiżarni chadzał itp.
A Achinger wciąż powtarzał na różne sposoby:
— O tom sobie piwa nawarzył! ale ktoby się go tam domyślił pod taką kapotą!
Śmieli się tak, przypominali, domniemywali bez końca.
Przygoda owa tak rozbudziła wszystkich, a ciekawych napędziła do Barcina, że przez kilka dni ino przyjmować musiano, opowiadać, pokazywać, i prostować pogłoski, które o parę mil już ze trzech zrobiły trzydzieści tysięcy dukatów, a z parę klejnocików, całą pereł i djamentów szkatułę. Osoby podejrzliwe, dotknąwszy nawet darów, przekonawszy się w miejscu o ich ilości i wartości, odjeżdżając posądzali Barcińskich że się nie do wszystkiego przyznawali. Stare panny, które jakoś pod tę porę było w Chełmskiem dosyć, z zazdrością spoglądały na p. Agnieszkę, ukrywającą się ze swym pierścionkiem, któremu wszyscy wielkie przyznawali znaczenie. Domyślała się też i panna Agnieszka sama, co wyrażały dwie złączone dłonie, i przypominając przyjaciela, dla którego czuła afekt prawdziwy, marzyła także o przyszłości.
Tak ona przychodziła niespodzianie z dłonią pełną nadziei, gdy już o życiu swem zwątpiła była i o szczęściu marzyć nie śmiała, że jej się to wszystko snem wydawało dziwnym.
Ale jak i w jaki sposób miało się to zakończyć... kiedy miał się zjawić ów narzeczony, którego pierścień nosiła na palcu? Kto on był w istocie? Co mu przeszkadzało że dotąd sam się nie pokazywał, że taił się jeszcze z sobą? Wszystko to były nierozwikłane zagadki.
Pani Marcinowa co wieczora przychodziła do niej dopomagając domysłom i rojąc z nią o przyszłości.
— No cóż ty na to mówisz! co ty moja Agnusiu — wołała od progu — on ci pewnie wprzódy musiał dawać do zrozumienia... nieprawdaż? Juściż, wszyscyśmy postrzegali to, że się bardzo miał do ciebie... Jak on ci mówił? czy ci co obiecywał?
Naówczas skromna panna Agnieszka po cichutku przypominając sobie swe rozmowy z nim, powtarzała je p. Marcinowej i przeczuwały jak to się skończy, jak z wielką przyjedzie kalwakatą itp.
Jakież to szczęście dla człowieka odrobina nadziei, jakież to szczęście, gdy los da mu trochę tej pajęczyny złotej na tkankę, którą fantazja tak misternie przerabiać umie. Nigdy rzeczywistość najcudniejsza nie karmi tak u piersi dzieci dobrej nawet doli.
Ale kiedyż marzenie się wyśniło? Kiedy człowiek tworząc tysiące obrazów na odgadnienie przyszłości, spodziewał się jaka ona będzie... Nigdy! Najczynniejsza wyobraźnia nie sprosta zwierzęcej ironji losu, który naigrawać się zdaje z myśli, i iść na wyprzódki z fantazją, aby jej rzucić w oczy niespodziankę. Ten co nocy bezsenne przetrwał na wyrachowywaniu wszystkich możliwych kombinacyj losu, i doli swojej, kiedyż zgadł jutro i przewidział jego barwę? Serce czasem przeczuwa, rozum w dochodzeniu przyszłości jest zawsze zawodnym; bo serce ma instynkt nieochybny, siłę jakąś mistyczną, której rozsądek się wyrzekł. On rachuje tylko, ale niestety, rachuby jego oparte są zawsze na cyfrach lub nieznanych, lub fałszywie postawionych tak, że ostateczny wniosek, zawsze chybiać musi. Ale któż w życiu nie bawił się po tysiącznych zawodach, jeszcze raz w tę grę liczb nieznanych, w tę loterję doli, na której się zawsze przegrywa?
Tak teraz odgadywała panna Agnieszka, pani Marcinowa sam p. Barciński jak dalej, z tym tajemniczym Żeligą sprawy pójść miały.
Tymczasem krzątano się do prędkiej podróży, do której teraz już żadnych przeszkód nie było, a przyspieszenia jej, zdrowie Justysi wymagało. Pan Marcin nawet przypuszczał, że w drodze może spotkają się gdzieś, zasłyszą coś, dowiedzą się o swym nieznajomym, którego nie wiedzieli nawet kędy szukać mieli.
— Juściż kiedy dosłyszał coś o mojej biedzie, czuwa tedy nad nami — mówił p. Marcin — ale nie rychło przyszedł mi w pomoc, więc znać kędyś mieszka daleko. W której stronie, to Bóg jeden wiedzieć raczy...
Na samo pakowanie się nadjechał jeszcze raz Achinger, ciekawość połączona ze strachem, spać mu nie dawały, śledził on troskliwie nadzwyczaj tego Żeligę, którego się tak obawiał. Z różnych plotek w Chełmie dowiedział się, iż tej nocy, gdy znikł właśnie ów Żeliga z Barcina, a miasteczko było pełne jakiegoś dworu i kozactwa, przy kalwakacie i powozach pańskich nie było pana samego, oczekiwano nań noc całą. Nad ranem, już mu żyd trzymający gospodę opowiadał, coś zastukało do okna trzy razy, marszałek dworu, który ubrany siedział, zerwał się z ławy i poszedł sam nie wielkie wrota, ale małą furtę otworzyć, tą furtą wcisnął się do karczmy ktoś... Przed drzwiami na drodze nigdzie żadnego wozu, ani koni nie było, nie dosłyszano żadnego turkotu, mimo to nagle w gospodzie powstał ruch nadzwyczajny, kozacy ruszyli się z ław, poczęto wozy i konie gotować, służba latała, wołając że pan przybył. Gdy Chaim ubrany w nowiuteńki atłasowy żupan i czapkę szabasówkę zapragnął tego pana zobaczyć i powitać, popchnięto go dosyć niegrzecznie, internowano w izbie, grożąc najsrożej jeśliby śmiał wyjść za próg i koniec końcem nie widział on tego kasztelana na oczy. Kozacy wszyscy należący do dworu, byli w barwie jednostajnej sinej z żółtem.
Achinger więc wnosił, że nie kto inny był tym panem, co po nocy przyjechał czy przyszedł, tylko zbiegły z Barcina Żeliga. Wszakże i kozak który pieniądze przywoził, miał na sobie barwę siną z żółtem?
Wiele prawdopodobieństwa było w tych domysłach jedno wszakże nadwerężało je znaczenie, to obrachowanie godzin, których droga z Barcina do Chełma wymagała. Najspieszniej idący człowiek, nie mógł jej przebyć w tym czasie, jaki z rachuby wypadł między prawdopodobnem zniknieniem Żeligi z Barcina, a przybyciem jego do Chełma. Wprawdzie mógł gdzie i dostać, nająć konie, ale w miasteczku najlżejszy turkot w nocy dawał się słyszeć daleko, a po drodze nie łatwo też było natrafić na wóz i konie.
Tem tylko zbijał pan Marcin upierającego się przy swojem Achingera, który im możniejszym wyobrażał sobie swego przeciwnika, tem bardziej fantazję tracił.
— Państwo jedziecie — mówił kuternoga — a ja tu sam zostaję... nie będzie mnie nawet komu obronić jeśli mu przyjdzie ochota mnie najechać albo mnie jaką psotę wyrządzić.
P. Marcin ramionami ruszał.
— Zkąd waści te myśli? to człek nie mściwy!
— Ale ba, — szeptał Achinger — któryby to człek mający siłę a obrażony nie chciał jej użyć na powetowanie krzywdy?
— A jakążeś mu waćpan wyrządził?
Milczał Achinger, ale miał na myśli swoje spotkanie przy chacie leśniczego i odgróżkę, którą dobrze słyszał, choć się nie rad był do tego przyznać.
— Nie powiem asindziejowi — rzekł w końcu — gdzie i jak to było, ale gdyśmy się raz przemówili, to jak kij, który trzymał w ręku, ścisnął, powiadam wam aż trzeszczał, a oczy mu się iskrzyły jak ślepie u kota. Wyglądał tak, że jego oblicza dopóki żyw nie zapomnę.
— A o cóż to poszło? — spytał pan Marcin.
— A! to tak, o fraszkę... ja to jestem niepotrzebny gorączka... lada co mnie zburzy, jest to w rodzie Achingerów. Mój przodek Zybult, miał także zatarg z jednym Lubomirskim że aż do szabel przyszło... nie zważając na imię i senatorską godność i to pod bokiem J. K. Mości. Drugi z Achingerów ze trzema tureckimi czauszami się starłszy, mało życia nie postradał...
— Ale cóż znowu — zawołał p. Marcin — o naszego Żeligę nie masz się czego obawiać, w drogę ci nie wejdzie, byleś ty mu jej nie zaszedł.
— No! no! widać żeście mu nigdy nie spojrzeli jak ja w oczy.
Polecając się opiece pana Barcińskiego, odjechał nie bardzo uspokojony o siebie kuternoga do domu, a tuż i państwu przypadała podróż do Warszawy, w którą się natychmiast wybrać musieli. Jechała z nimi i panna Agnieszka, jako nieodstępna towarzyszka. O mil pięć od Warszawy, na wielkim trakcie, stała naówczas karczma w lesie, której nikt nie mijał. Stary gracjalista, niegdyś kucharz podróżny wojewody Ogińskiego, który miał ten wielki przymiot, że umiał z niczego smacznie przyprawiać objadki i nabył wielkiej sławy z jajecznicy i bigosów, i założył w niej był pierwszą na cały kraj garkuchnię na gościńcu, dając przykład, że gospoda podobna przez katolika utrzymywaną być może.
Na owe czasy było to taką nowością, że wygoda chwilowo zyskała nadzwyczajną wziętość.
Impan Izydor Pastuski, tak się zwał ów staruszek przedsiębiorca, niczego nie żałował, aby swój (jak dziś mówią) zakład postawić na wytwornej stopie. Kupił był nawet mały billardzik w Warszawie, używany wprawdzie, ale jeszcze dosyć przyzwoity, i urządził bufet, w którym wódki gdańskiej, wina węgierskiego, pierników i tłuczeńców domowych dostać było można, miał zapas wiktuałów mniej więcej świeżych, piwo butelkowe marcowe, kawę nie złą i do posługi chłopca, ubranego w liberję przenoszoną cynamonową, kupioną na tandecie. Leżała ona trochę wolno na wyrostku, ale zawsze się spodziewano, że z latami on ją wypełni. Sama powierzchowność tej oberży postępowej była pociągającą. Naprzód na przyczułku stał wielkiemi literami napis:

WYGODA
Traktyer, Oberża i Billard
Izydora Pastuskiego
b. kuchmistrza Wojewody Ogińskiego.

Potem okiennice wszystkie ozdobione były obrazami rodzajowemi, umyślnie na ten cel malowanemi w Warszawie.
Ten co je dla Pastuskiego malował, naówczas początkujący bazgracz, później był wielkiej sławy artystą. Na pierwszej z nich był rodzaj trofeum z kijów billardowych, gałek, butelek, kieliszków i godeł wesela i biesiady, oplecionych bluszczem i liśćmi winnemi.
Na drugiej dwaj ichmościowie Polak i suknią zagraniczną przyodziany człowiek, grali w billard. Polak miał poły zakasane i robił bilą z zapałem, z jakim jego przodkowie łby rozcinali niewiernym. Nowomodny jegomość stał patrząc nań w pozycji menuetowej, uśmiechnięty. Były to postacie, w których przyszły talent karykaturzysty już bardzo wybitnie się objawiał.
Na trzeciej okiennicy widać było stół nakryty z lasem butelek, szklanek i kieliszków i przy nim znowu tych samych dwóch ichmościów, z dodatkiem jednej pani w kapeluszu z piórem, w szalu pąsowym i okrutnie wygorsowanej, zajadających, o ile się można było domyśleć, wielkiego pozłocistego indyka.
Na czwartej podochoceni dwaj panowie tańcowali z kieliszkami w ręku rodzaj drabanta, w oddaleniu kapela grała na trąbkach i różnych instrumentach, których podobno nigdzie nie widziano. Artysta puścił nieco cugle swej wyobraźni, ale się za to Pastuski nie gniewał.
W tej to wspaniałej gospodzie przypadł nocleg państwu Marcinostwu i pannie Agnieszce, która w miarę jak się zmierzchać zaczynało wśród lasu, bardzo karczmę spotkać pragnęła, posądzając Mazowsze o przechowywanie Rinaldinich w głębi szumiących sosnowych borów.
Było to już o zmierzchu, wiosenny dzień majowy, pogodny, lasy pełne zapachów rozkwitłej czeremchy, i świeżo jeszcze rozwiniętych balsamicznych liści brzozowych, cisza razem z rosą spadała na usypiającą ziemię. Księżyc w pełni, czerwony jakby się zadyszał spiesząc do swych obowiązków, pokazywał z za drzew nabrzękłe oblicze; powóz stanął, a znający się na dworskich obyczajach p. Pastuski w białej na głowie szlafmycy, fartuchu świeżym, wybiegł pozdrowić przybywających państwa, zapewniając im, że nocleg będą mieli wygodny.
Tylko co się powoli wydostali z kolebki, gdy pan Marcin oczy zwróciwszy ku drzwiom gospody ujrzał w nich bardzo urodziwego młodzieńca, ubranego skromnie ale smakownie, który zdawał się z niezwyczajną ciekawością wpatrywać w nowoprzybyłych. Oczy jego wlepione w nich błyszczały niepokojem widocznym, w rękach miał jakiś papier i wahał się, czy z nim zbliżyć się do nich czy nie.
Justysia pierwsza go spostrzegła, nie wiedzieć dla czego zarumieniła się mocno, młody człowiek jeszcze mocniej i oboje zapomniawszy obecnych, stali tak chwilę jakby starzy znajomi, co po długich latach niewidzenia spotykają się znowu, a nie są pewni jeszcze, czy widma widzą, czy dawnych lat przyjaciela.
Upewniony wszakże jakby widokiem Justysi młodzieniec, żywo się posunął kilka kroków naprzód i z bardzo grzecznym ukłonem zbliżył się do p. Barcińskiego.
— Wszak p. stolnika Barcińskiego mam zaszczyt widzieć! — rzekł z uśmiechem.
— Tak jest! tak jest! lecz zkądże? zdaje mi się że nie mam przyjemności...
— Osobiście nie znałem p. stolnika — rzekł śmielej nieznany młody chłopak, — ale wiele, wiele o nim i o jego domu nasłuchałem się od mego wuja, od którego i list im przynoszę.
Na kopercie już poznał Barciński pismo Żeligi i aż zakrzyknął:
— A! jakże się ma? co porabia? i jakże się złożyło?
— Zdrów jest — odpowiedział, wciąż oczyma goniąc za Justysią młody chłopak — bardzo żałował że sam nie mógł dla ważnych spraw z domu wyjechać na spotkanie państwa.. ale domyślając się... wiedząc, że tędy jechać musicie, mnie wysłał, abym w jego imieniu ich pozdrowił.
— Jakto? więc to wuj...
— Rodzony mój wuj — odpowiedział nieznajomy chłopak. — Mam mnóstwo od niego poleceń różnych, a najpierwsze, najważniejsze, abyście raczyli przyjąć gościnę w gospodzie przygotowanej na ich przyjęcie, nim może zdołamy kiedyś zawdzięczyć im ich gościnność długą pod własnym dachem. Czuję bardzo nieudolność moją w zastąpieniu wuja, ale spodziewam się, że państwo młodości mej i niedoświadczeniu raczycie wiele przebaczyć.
Wszyscy patrzyli z natężoną ciekawością na ślicznego chłopaka, który mimo atencji starszym należnej niedyskretnie oczyma ścigał Justysię. Trzeba też przyznać, że i młode dziewczę z całą prostotą wieśniaczki wpatrywało się w niego jak w tęczę... jakiś urok dziwny ciągnął ich oczy ku sobie...
Scena ta odbywała się na podwórzu, ścieżka wiodąca do oberży p. Pastuskiego usypana była zielonym tatarakiem, u drzwi wisiały wieńce z liści dębowych. Młody gospodarz podał z wielkiem uszanowaniem rękę pani Marcinowej i zdziwioną tą niespodzianką wprowadził do pokoju, w którym wieczerza dla podróżnych była przygotowaną.
Zdumieli się niezmiernie wchodząc, gdyż izba gospody wcale niepodobną była do zwykłych najwystawniejszych nawet pokojów gościnnych.
Ściany jej całe wybite były makatami tureckiemi od góry do dołu; podłoga zarzucona zielenią i kwiatami, przy drzwiach pęki świec woskowych w lichtarzach pozłocistych rozlewały światło rzęsiste na salkę istotnie wspaniale wyglądającą. Po kątach w chińskich wazonach ogromnych stały bukiety olbrzymie, w pośrodku stół przepysznie przystrojony. Zdobiła go srebrna waza, posążki porcelanowe, wiązki kwiatów w kryształowych naczyniach i nader wspaniała zastawa stołowa. W kącie jaśniał kredens od półmisków srebrnych, czasz, puharów, nalewek i stosów talerzy. Za krzesłami stali służący w liberji szafirowej z żółtem.
Biedna p. Marcinowa w swej sukni podróżnej nader skromnej, p. Marcin w kitlu płóciennym ze skórzanym pasem, panna Agnieszka w perkaliku w kwiaty, Justysia w prostej białej sukience zmięszane się uczuły w obec tego przepychu; zawachały się nieco w progu.
— Ale mój mości dobrodzieju! — rzekł Barciński — jeśli już tak biednych ludzi chcecie konfudować pańskiemi magnificencjami, to pozwólcież byśmy się trochę z podróżnego pyłu otrzęśli i przebrali.
— Wszakże państwo jesteście w gospodzie i jak u siebie, czyńcie więc jak się podoba, ale powtarzam, że nic ich to obchodzić nie powinno. Jeślibym ja był zawadą i mógł inkomodować, ustąpię chętnie choć z żalem...
— Ale nie, — zawołał pan Marcin — tylko...
— Państwo będziecie sami, a ja pierwszym ich sługą.
To mówiąc skłonił się grzecznie, a że panie szeptały chcąc się nieco przystroić, otworzył boczne drzwi do pokoju, który dla nich był przygotowany.
I tu paliły się świece, dywanami pozaścielane były siedzenia i wszystko co w wygodzie służyć mogło, znajdowało się.
Pan Marcin pomięszany, zdumiony, przejęty, patrzał, oczom nie wierzył i łzy mu się kręciły pod powieką.
Gdy panie poszły się nieco przebrać, zostawszy sam na sam z młodym człowiekiem ujął go pod rękę i począł powoli rozpytywać się o Żeligę, ale zaraz na pierwsze słowo siostrzeniec odparł żywo:
— Co się tyczy wuja mojego, nie dozwolono mi wiele objaśnić pana stolnika, chce on sam mieć przyjemność wszystkie swoje dziwactwa, jak je zowie, wytłumaczyć... muszę więc zamilczyć prawie...
— Jak to? nawet jego nazwiska wiedzieć nie możemy?
— Niestety... właśnie go powiedzieć nie mam prawa... Mam tylko zlecenie prosić stolnika, abyś był cierpliwym jeszcze... i za złe mu tego nie poczytywał.
Pan Marcin skłonił się milczący.
Przerwana tak w najinteresowniejszym początku rozmowa z trudnością się mogła skleić, gdyż jedyny jej przedmiot został z niej wykluczonym. Poszli prawie milczący przechadzać się, oczekując na kobiety, które tymczasem co krok jakieś spotykały w swym pokoju niespodzianki, ukrytą ręką przygotowane. Justysia wianuszek niezapominajek, pani Marcinowa jakiś przysmak który lubiła, panna Agnieszka osobny bukiet kwiatów uwiązany wstęgą, na której wyszyte było jej imię. Na małym stoliczku stało puzderko gdańskie z wódkami, do których przywykł był p. Marcin, z kieliszkiem takiego rozmiaru jak używany był w Barcinie i przy nim olbrzymi złocony piernik toruński.
P. Marcinowa wykrzykiwała co chwila, ale się nie pomału gniewała na Żeligę, że sam się im pokazać nie chciał.
Po długich przyborach dano do stołu; zebrali się wszyscy i zasiedli, trafem młody chłopak przy Justysi... która od razu była z nim jak z bardzo dobrym znajomym. Poczęli rozmowę od kwiatków, a że do niej nie wiele im było potrzeba wątku, snuła się wesoło i ochoczo. Znać było, że wieczerzę zapewne nie p. Pastuski gotował, była bowiem aż do zbytku wytworną. A ryby w podziwienie wprawiały p. Marcina, który je bardzo lubił. Pieczeń była z daniela, po niej nastąpił deser, cukry i sztucznie przechowane owoce... słowem króla by było można u stołu tego posadzić, nawet takiego smakosza, jak Stanisław Poniatowski.
Gdy po tej cichej uczcie wstali znużeni wypiwszy zdrowie Żeligi starym węgrzynem z omszonych butelek, młody człowiek pożegnał gości, i oświadczył, że nie chcąc im być na zawadzie do spoczynku, natychmiast odjeżdża...
Prosił go p. Marcin, aby wujowi wdzięczność za tak miłą niespodziankę oświadczył i odprowadził młodego człowieka do sieni... Panie weszły do swojego pokoju... Barciński chciał dopilnować się i tym razem zaspokoić swą ciekawość, sam lub przez służbę rozpytując ludzi i gospodarza.
— O! teraz to mi się nie wyśliźnie — rzekł — już po tajemnicy, ktoś się tu wygadać musi przecie.
Gdy młody człowiek chodził jeszcze przed gospodą czekając na konie z panem Marcinem, ludzie, stół, makaty, światło i przyrządy kuchenne w mgnieniu oka popakowali i raz jeszcze uścisnąwszy Barcińskiego młody chłopak skoczył na wózek lekki, który nań czekał, puszczając się w las drogą...
Z żywą niespokojnością pobiegł pan Marcin do gospody, w której drzwiach zetknął się z zadumanym gospodarzem panem Pastuskim.
Powiedzże mi wasze — rzekł — bo dalipan już mnie niecierpliwość bierze, kto to był ten młody człowiek? czyj to dwór? ludzie?
— Z przeproszeniem JW. pana — odparł Pastuski zdejmując szlafmycę, alboż to nie J. W. pana ludzie i dwór odjechał?
— Jak to? mój? ale cóż znowu?
— Ale bo oni się mienili być ludźmi stolnika Barcińskiego.
— Jak to? waszmość ich nie znasz?
— Ja? pierwszy raz widziałem w życiu.
— A zkądże przybyli?
— Powiedzieli mi, że jadą z pod Chełma dla przygotowania przyjęcia pod przyjazd JW. pana.
Stolnik osłupiał, ale mu bardzo zrobiło się markotno.
— Komedja jakaś, czy co? tfu! cóż u kaduka!
Gospodarz patrzał nań z jakąś miną pół głupkowatą pół chytrą.
Pan Marcin dobył dukata i wcisnął mu go w rękę.
— No gadaj bo wasze — rzekł — nie bałamuć.
— Radbym z duszy coś powiedzieć... ale istotnie... istotnie nic nadto nie wiem, com miał szczęście mówić.
Popatrzał jeszcze Barciński na niego, ale nie było sposobu nic dobyć, powrócił więc do żony dosyć kwaśny.
— Wszystko to śliczne i piękne, ale po cóż jeszcze sekreta? przecież widzimy że magnat... a z imieniem się tai. Wystaw sobie jejmość, serce najdroższe, wszak to gospodarz udaje czy istotnie... kto go tam zrozumie, — nie wie nic zkąd to się wzięło. To moja dobrodziejko, czysto jak w bajce... czarodziejstwo, stół, sługi, makaty, srebra... wszystko znikło...
I otworzył p. Marcin drzwi od jadalni, z której w istocie z dawnego stroju zostały tylko porozrzucane kupy pachnących kwiatów, a na stole wielki kosz pokryty białemi serwetami.
Do kosza pobiegły kobiety, ale nic w nim nie znalazły prócz zapasów podróżnych, bułek, wędlin, pieczystego, win itp.
Panna Agnieszka, która dotąd ciągle była milczącą i zamyśloną, chwyciła bardzo ciekawie za bieliznę, sądząc, że na niej znajdzie cyfrę, znak lub jakąś poszlakę pochodzenia.
Ale i to oczekiwanie zawiodło, wszystkie cztery rogi były czyste, na jednym tylko ślad pozostał jakiś wyprutych starannie hieroglifów.
— Bądź co bądź — odezwał się siadając na ławie pan Marcin — los nam dał zetknąć się z jakimś bardzo możnym człowiekiem, ale dziwak też niepospolity. Uważałaś asindźka srebra?
— Widziała mama malowanie na porcelanie? dodała Justysia.
— Czy państwo spostrzegli wspaniałe chińskie naczynia w których były kwiaty?
— A sztućce do deseru przy końcu, podawali złote! — ozwała się pani Marcinowa.
— Zgadnij Jezu kto cię bije! — westchnął p. Marcin — dalipan okrutnym być potrzeba, żeby tak ludzi drażnić i nie zaspokoić ich słusznej ciekawości.
— Ale któż to wie? — odezwała się nieśmiało i z cicha panna Agnieszka, mnie się zdaje, że nie może tego czynić dla fantazji, musi mieć słuszne powody...
— Dziwactwo je zawsze wynajdzie! — rzekł Barciński — mnie to już nudzi, moje państwo... i trochę się gniewam, bo go kocham, bom mu wdzięczen, a tak się mi kryje jakby siebie lub nas się wstydził.
— A ja powiadam, bądź serce cierpliwy — odezwała się pani Marcinowa — wszystko się w porę wyjaśni i roztłumaczy.
— Ja także — dodała Justysia.
— O! i ja też! — szepnęła Agnieszka.
— Moście kobiety — rzekł p. Marcin, — wam w to graj, żeby cudami samemi życie się plotło, ja wolę to, co rozumiem i co jasne jak słońce.
Na tem skończyła się rozmowa, rozeszli się wszyscy, aby nazajutrz wstać rano i stanąć nie zbyt późną porą w stolicy, do której przyjazd w nocy dla nieznajomych był niewygodnym.
Zostawał im na pół drogi jeszcze jeden popas, bo ciągle swojemi jadąc końmi, musiano ich oszczędzać, a nikt tak, nawet powozowych nie żałował jak Barciński.
Słońce przygrzewało mocno, co na wieczór zdawało się grozić burzą, konie szły po piaskach jak w pługu, a karczmy jakoś widać nie było, choć u nas prędzej ich za wiele niż za mało stało po gościńcach, wszelkiego rodzaju, począwszy od chaty z wódką aż do austerji z miodem. Barciński pochmurny, zadumany siedział w kolebce, bo go droga nużyła, a jeszcze bardziej nieustanny spór z woźnicą, który mu nigdy dogodzić nie umiał. Miał bowiem w tem nie dobry zwyczaj, że nie powożąc sam, bo by to godności jego ubliżało, ciągle wszakże mięszał się do koni. Nieszczęśliwy Hryszko furman był już z tem obeznany i milczał na koźle nic nie odpowiadając na gderanie. Barciński albo zżymał się i klął, albo go nieustannie strofował, co bywało powodem, że Hryszko czasem głowę tracił i wiózł coraz gorzej.
— Słyszysz, przyprzężonego batem, opuszcza się, — i wołał: klacz zawsze pierwsza się spoci, a dyszel idzie na rewizora. Rewizora pilnuj. Łowczy także sobie folguje, proboszczychę smagnij. — Były to wszystkie imiona koni. A po chwili znowu: Jużeś to waszeć kamieniowi nie przepuścił, a toć osie gdyby były djamentowe nie wytrzymają, wolno... licowe batem. Rewizor się opuszcza itp. Czasem Hrysza się zniecierpliwił, wynikał spór od słowa do słowa, powaśnili się starzy przyjaciele pan z woźnicą, ale talar i poczciwy wyraz załagodził sprawę.
— Gdyby to nie był taki dobry pan, — mówił czasem Hrysza, żeby mi miljony płacił nie woziłbym go. Aby za próg domu, czy sobie wątrobę strzęsie czy co, zaraz się do człowieka czepia. Ale dobre takie panisko, niech już sobie kaprysuje, kiedy mu to na zdrowie.
Taka była natura stolnika; żona i córka w drodze, aby go nie drażnić, milczały.
W tem pokazała się koło południa mała karczemka w której popasać nie było można ani myśleć, bo szopy nawet przy niej nie było, ale Hrysza nagle zatrzymał konie, p. Marcin że mu to nie wiele potrzeba było do gniewu zerwał się:
— A to co jest? czego stajesz? co ty myślisz popasać?
Ale tych słów domawiając, aż krzyknął:
— W imię Ojca i Syna... toć pan... toć... Żeliga!
Prawie, niżeli powóz stanął, już pan Marcin był na ziemi i z otwartemi ramiony biegł do przyjaciela, który stał sobie w kubraku letnim, płóciennym, ubrany nader ubogo, poglądając z gorącem uczuciem ku przybywającemu.
Był zrazu tak wzruszonym Barciński, że o domniemanej dostojności nieznajomego zapomniał, ale w chwili, gdy mu się miał rzucić w objęcia, obawa go opanowała, przyszła na pamięć wczorajsza wieczerza i wspaniałość, zdjął czapkę i zawachał się. Przeczuł to znać Zeliga, sam wystąpił doń i ściskać go począł ze łzami. Potem poskoczył do p. Marcinowej, a Justysia sama już do niego biegła. Zaczęły się przywitania serdeczne. Panna Agnieszka cała drżąca pąsowa, gdy ją po rękach całować zaczął, słowa nawet ze wzruszenia przemówić nie mogła.
Ów Żeliga, którego posądzali o wielkie państwo, nic a nic się nie był zmienił od ucieczki z Barcina, tylko trochę lepiej wyglądał, rumieńszy był, jaśniejszego czoła, taki właśnie jak gdyby siwosza dosiadł i honoru stada bronił. Myślał p. Marcin, że tu za nim zobaczy dwór, kozaków, kolasy, ludzi, ale przy karczemce stał tylko wózek mały parokonny, mucami zaprzężony i chłopak wyrostek w szarej barwie bardzo skromnej.
— Panie a bracie! — zawołał Barciński — czapkę trzymając u kolan, dalipan raz już mnie przecież nauczcie, jak was mam nazywać, jak szanować, kim wy jesteście... Boć znacie poczciwe serca nasze, zdrady po nich obawiać się nie możecie, a boli to, gdy zaufać im nie chcecie.
— Cierpliwości chwilę, tylko chwilę — rzekł uśmiechając się Żeliga — pozwólcie panie stolniku, abym czas jakiś jeszcze pozostał dawnym Żeligą, mnie z tem lżej, a wam istotnie jedno, bo serce się nie zmieniło. Jeszcze chwila a wyjaśni się wszystko, przebaczycie mi, gdy się przekonacie, że inaczej być nie mogło. Chciałem was wczoraj jeszcze tam powitać w Wygodzie, ale mnie sprawa główna zatrzymała w Warszawie, ledwie że dziś rano wyrwać się mogłem. Wierzcie mi, że na milczeniu i tajemnicy ja najwięcej cierpię. Folgi zatem krótkiej już proszę p. Marcinie. Alboć by wam lepiej smakowało imię słynniejsze niż to moje dawne, z którem przecież przyjęliście mię tak poczciwie, tak serdecznie, że tego pókim żyw nie zapomnę... No... a gdybym też, mimo wszystkich tych pozorów państwa i bogactw był chudym pachołkiem, jakeście mnie wprzódy znali?
— Tobyśmy waszmość jeszcze lepiej kochali, — gorąco przerwała p. Marcinowa — bo mówcie sobie co chcecie, między człowiekiem a człowiekiem, imię i majątek znaczne zapory kładną.
— No więc nazywajcie mnie Żeligą i myślcie po staremu żem ubogi, a dalipan... dalipan... — dodał wzdychając — nie omylicie się wiele. Wszystko się wkrótce wyjaśni. Dysponuję ja bogactwy, ale się sam za bogatego nie uważam, a ta rodzina, którą najwięcej miłuję, była ubogą szlachecką rodziną.
Spojrzał na pannę Agnieszkę, w której oczach błysnęła radość widoczna... nie tyle smakowało jej państwo, ile się go obawiała. Gdy z dwojga ludzi kochających się jedno nadto wiele obowiązanem jest drugiemu, zawsze ciężar dźwiga, który się często czuć daje.
Któż zresztą nie doświadczył, że jak nabywanie pieniędzy często polepsza i podnosi człowieka, tak nabytych posiadanie niemal zawsze go psuje, wbija w pychę i obałamuca. Panna Agnieszka wolała kochać ubogiego (bo kochała go) niż magnatowi być za miłość jego obowiązaną, miłość, która już była zniżeniem się ku niej i ofiarą. Kobiety zawsze prawie wolą ku sobie podnosić, niżby się ku nim schylano.
Pan Marcin popatrzał i głową pokiwał.
— Panie bracie — rzekł — dużo w tem zagadki dla mnie, ale...
— Ale nie odgadniecie ich i nie frasujcie się o nie — przerwał wesoło Żeliga. — Tandem cóż? Wszak myślicie popasać?
— Gdyby było można — odparł Barciński — ale nie ma nawet koni gdzie postawić.
— Na to rachowałem — zawołał Żeliga — więcem czekał, aby drogę pokazać do folwarczku, w którym się wszystko znajdzie i dla koni i dla państwa. Siadajcie panie moje do kolebki, ja z panem Marcinem siądę do wózka mego i poprowadzę was przodem.
— Daleko to? spytał p. Marcin.
— Ale pół godziny drogi...
— Ja więc z waszmością na wózek a chłopiec kędy?
— Uczepi się z tyłu, jest tam miejsce dla niego.
Siedli tedy razem, kobiety nazad do kolebki, Hryszka uwolniony od pańskiej komendy palnął z bicza zamaszysto, i w lewo małą, ale dobrze utrzymaną drożyną ruszyli od gościńca.
— Ale dokądże to jedziemy? — spytał po chwili Barciński — może znowu jaka niespodzianka w rodzaju wczorajszej?
— Nie, nie, jeśli niespodzianka, to w innym już rodzaju. Z tamtą wystąpił mój siostrzeniec, bogaty panicz światowy, z tą biedny pokutnik Żeliga.
Słysząc westchnienia dobywające się z piersi, p. Marcin o więcej się już dopytywać nie śmiał. Droga coraz gęstszym i ciemniejszym szła lasem, otoczona niebotycznemi sosnami.
Kto takiego sosnowego starego boru nie widział, kto w nim ciszy nie kosztował i nie poczuł wrażenia, jakie ona czyni, ten i w kościele modlić się nie potrafi.
Stoją sosny jak zajrzeć, gdyby słupy w gotyckiej świątyni, po nad któremi szumi modlitwą nieustanną zielonych gałęzi sklepienie. Igłami posypana ziemia, rzekłbyś posadzka marmurowa, po której biegają wystające korzenie sosen, jak mozajkowe wysadzanie. Piękne są te kolumny uciekające w górę ku niebu, pnące się do światła i słońca, siwe u spodu, czerwieniejące się jakby się paliły ku wierzchołku, piękne, jakby je ręka budowniczego rozmierzyła i różnobarwnemi wysłała marmury. W taki to las prastary, nietknięty siekierą, wjechała kolebka, a mimo skwaru dnia gorącego, miłe obwiały ją chłody... rozwite świeżo igły balsamiczne roztaczały wonie. Aliści po kwadransie jazdy rysować się zaczęły owe drzew słupy i z po za nich ukazała się polanka, wskróś taką samą puszczą okolona w dali. W pośrodku niej jakiś dziwny widać było budynek na wzgórzu. Droga wiła się po piaszczystej dolinie, potem bokiem pagórka, ku wielkiej bramie drewnianej, wśród wysokiego ostrokołu otaczającego niezbyt rozległą przestrzeń z zabudowaniem i dworem. Ztąd tylko wysokie i spiczaste dachy widać było i wznioślejszą kopułkę jakiejś stojącej w pośrodku kaplicy.
— Niechże tam Hryszka ściągnie dobrze licowe i w garść je weźmie — rzekł Żeliga odwracając się ku powozowi — bo konie zlęknąć się mogą niedźwiedzi.
— A gdzież niedźwiedzie? — zapytał nieco strwożony Barciński.
— Głupstwo to moje... parę ich chowam, na warcie są przy bramie — rzekł Żeliga, — ale dla nowych koni to postrach.
— Przecież na łańcuchach? — spytał p. Marcin.
— Dziś w budach — odparł wiozący — ale gdy ja tu sam jestem, to je wolno po dziedzińcu puszczam, bo Marucha i Meszka dobrze mnie znają. Wychowało się to ze szczeniąt we dworze.
P. Marcin rozciekawiony, przypatrywał się dworowi, którego budowa wcale do zwykłych szlacheckich podobną nie była.
Brama drewniana wysoka, pod gątem z dwiema po bokach furtami, ze wschodkami do nich, zamczysta, kuta, wyglądała niemal na forteczną. W szczycie jej pod osobnym daszkiem, tkwił krzyż i na nim rozpięty Chrystus jak to bywa po klasztorach.
Zaraz za nią ukazał się dziedziniec trochę większy niż się spodziewać było można, zapełniony wielą dziwacznemi budowlami drewnianemi. Cieśle co ją wznosili, niepospolici być musieli mistrze w swem rzemiośle, bo budynki stały, gdyby cacka, pięknie rzezane, ozdobne, jak u nas nie widać, a mało gdzie podobnych i na obczyźnie chyba w Szwecji.
Przedniejsze miejsce zajmował dosyć duży dwór z wysokim dachem o dwóch kondygnacjach, do którego przytykała kaplica otoczona gankami i połączona z domem galerją krytą.
Dwór nie bielony z posiwiałego drzewa, był pozoru poważnego a smutnego, przecież wspaniały dosyć. Jodły pozasadzane po bokach, wyrosłe ogromnie, stulały go z boku czarnemi gałęźmi.
Szarpnęły nieco konie poczuwszy niedźwiedzie, które stały po obu stronach bramy w rodzaju bud strażniczych przekroczystych, z mocnych belek zbudowanych. W nich widać było Meszkę i Maruchę, które wdrapawszy się na stojące w pośrodku drzewa, ciekawie wyglądały na wjeżdżających. Były to dwa bure niedźwiedzie tłuste i wypieszczone, a mimo tuszy tak po drzewach łaziły jak koty.
W dziedzińcu wolno chodziły psy niemal takiego wzrostu jak niedźwiedzie; ale znać łagodne, bo ledwie na nieznanych ludzi szczeknąwszy, odeszły zaraz na boki i pokładły się, przypatrując się im z daleka.
Gdy wózek do ganku poszedł, a z niego wysiedli panowie, Żeliga lice rzucił koniom, które wolnym truchtem do stajni same pobiegły, i u jej wrót stanęły. Przywitał je tam brykając ogromny kozioł, z którym widać dawno przyjaźń je łączyła, bo się im zaraz począł po nogach plątać i aż do pysków podskakiwać.
— Miły Jezu! a cóż to tu u waszmości wszelakiego stworzenia — zakrzyknął pan Marcin postrzegłszy z sieni wychodzącego na spotkanie młodego lisa, hodowanego wilczka i psiarstwa różnego co niemiara. Wszystko to rzuciło się witać skomląc Żeligę, obrywało mu poły, i lizało po nogach, aż widząc też tu przybywającą kolebkę, musiał ich rozpędzić na zwykłe legowiska.
Na świśnięcie jedno i skinienie, jak czarodziejką laską tknięte stworzenia te odeszły i pochowały się w swem miejscu, znać bardzo do posłuszeństwa nawykłe.
— Był czas, panie bracie — rzekł Żeliga — gdy prawie z ludźmi żyć przestałem naówczas potrzebując jakiegoś żywego towarzystwa, zamknięty w tej pustelni hodowałem zwierzęta, uczyłem je, zabawiałem się niemi; i powiem wam, nieraz łatwiej mi było z nierozumnemi istotami dać sobie radę niż z ludźmi, braćmi mojemi.. Wszystkom to u nich znajdował czem grzeszym my, krom jednej obłudy, dopiero zły człek, złe zwierzę kłamstwa nauczyć może.
Powóz pani Marcinowej potoczył się w tej chwili przede dwór z niemałem zdziwieniem służby, która za ten pustynny, nie wiedzieć ostróg czy klasztor, z jakąś obawą spoglądała. Sama nawet pani przestraszona była dziką fizjognomją ustroni tej, której straż zwierząt nadawała osobliwą powierzchowność.
— Weselej tam u was w Barcinie — odezwał się Żeliga, wysadzając z kolebki p. Marcinowę — ale się nie lękajcie, zwierzęta oswojone, posłuszne i łagodne, żadne ani zaburczy na człowieka. Witam was w mojej pustelni, w której smutnych lat dużo przeżyłem w rozmyślaniu. Przebaczcie, że popas wasz tu nie będzie bardzo wygodny.
Dotąd żywy duch się nie pokazywał, bo nawet wrota otwarły się jakby same i odźwiernego widać nie było, ale nareszcie na odgłos dzwonka zawieszonego w ganku, który Żeliga poruszył, z bocznego budynku wyszedł naprzód staruszek, odziany biało, poważny i miłego oblicza, za nim dwa karły po węgiersku przystrojone i dwa chłopaki w szarej barwie, jak ten co z wózkiem Żeligi przyjechał. Znać to wszystko nawykłe było do wielkiego porządku i nie miało prawa ukazać się dopóki nie było zawezwanem. Staruszek wiodąc za sobą ten dwór, przystąpił milczący do ganku, a służba rozdzieliła się na swoje miejsca, karły stanęły w sieni przy ławie, na której widać było sieci, które wiązały, gdy nie było co innego do roboty; chłopcy przy drzwiach prowadzących do wnętrza domu.
— Otóż i mój cały dwór, — rzekł Żeliga, — proszę państwa do środka.
Tak to jakoś mimo jasnego dnia białego na bajkę wyglądało, tak było dziwaczne że Barcińscy i panna Agnieszka nawet, patrzali ust nie śmiejąc otworzyć; Justysia tylko cieszyła się znajdując wszystko dziwnie pięknem.
W sieni na powbijanych rogach wisiały już gotowe sieci na grubego zwierza, rogi, trąby, torby i najrozmaitsze przybory myśliwskie. Do koła otaczały ją ławy dębowe, z boku stały dwa wielkie stoły na krzyżowych nogach. Zegar, zwykły stróż przedsieni, w dębowej także szafie zamknięty, poważnie sobie w kącie klekotał. Ale był też osobliwszy jak i cały dom. Na cyferblacie z kosą i klepsydrą, wyrażony był czas lecący, a kosa urządzona misternie cięła nieustannie. Sypały się z pod niej głowy ludzkie, połamane laski, buławy, berła, korony i potargane wieńce i poszarpane księgi. Na czarnej karcie po nad godzinowem kołem, białemi głoskami z kości ludzkich stało wypisane:

Memento mori.

Krótko zatrzymali się tu goście, Żeliga wprowadził ich zaraz do głównej izby, która była cała dębiną ciemną wykładana, z obrazami w ramach i lisztwach wielkiemi niepospolitego pęzla. Pierwszy rzut oka na nie dał zaraz rozpoznać historję Abla i Kaima. Wybór tego przedmiotu zadziwił wszystkich, a główny obraz zabójstwo wyrażający, przeraził okropnością, którą malarz umiał nader silnie wystawić. W rysach Kaima z podziwieniem postrzegli jakby odmłodzoną twarz Żeligi; udali wszakże iż jej nie poznają, pan Marcin tylko pobladł i zmięszał się.
Okna tego pięknego pokoju wychodziły na ganek z balasami zwieszony nad urwiskiem wzgórza, na którem stał dwór cały, i widać ztąd było naprzód rzeczkę z drugiej strony dworu zakrytą, dalej wielką przestrzeń piasków i sine lasy pasami porozkładane daleko na widnokręgu. Czarna jodła opierała się tak o balkon, że gałęzie jej prawie w okna wchodziły. Obraz był dziwnie dziki a smutny, ale wspaniały rozmiarami; ani jednej budowy ani chaty, ani wioski, jak okiem zajrzeć tylko żółte piaski i sine lasy, a u góry nieba przestrzeń ogromna.
I całe wnętrze tego domu, jak ten krajobraz w oknach, oblane było wyrazem jakiejś niewysłowionej tęsknoty bez nadziei, smutku bez końca, bólu rozłożonego na wieki, wyglądało na klasztor pokutnika, na pustkę, której wrota mogą zapaść, i wieki przytrzymać człowieka w głuchej ciszy, w odosobnieniu od całego świata. Wszyscy goście uczuli zarówno niepokój jakiś i ogarniającą ich tęsknotę, nikt nie śmiał ust otworzyć, stali, patrzyli zdumieni, a gospodarz obok nich milczący także i pogrążony w sobie. Jakaś tajemnica straszna wycisnęła piętno na tem schronieniu do więzienia za karę podobnem.
— Spocznijcież państwo w tej smutnej pustelni mojej — rzekł wreszcie Żeliga — prawda ponurą jest, przerażającą, alem ja przywykł do niej przebywszy długie lata sam jeden w tej ciszy. Ona mnie nauczyła wiele, ona zrobiła człowiekiem. Wy z sobą przynosicie tu trochę wiosny, młodości, wesela, rozbudzacie ściany milczące, które prawie ludzkiego nie słyszały głosu, zostawiacie mi po sobie niezatarte wspomnienia, ale was ta lodownia ostudzi.
Klasnął w ręce Żeliga i we drzwiach pokazały się karły.
— Do stołu? — spytał.
— Gotowo — odpowiedziano.
— Dobrze — rzekł, podając rękę pani Marcinowej — proszę państwa; ale nie spodziewajcie się wytwornej kuchni ani wspaniałego przyjęcia, chciałem was tak ugościć, jak sam żyję, po wiejsku.
— Niepospolity dziwak z tego Żeligi — szepnął na ucho pannie Agnieszce Barciński, tegom się nie spodziewał, powiem asińdźce, to do niczego niepodobne.
Przeszli jeden pokój dosyć nagi, w którym tylko wisiał jeden wizerunek mężczyzny dość z twarzy do Żeligi podobnego, ale we zbroi i płaszczu z gronostajami; znaleźli się zaraz w izbie jadalnej od dziedzińca, w której stół zastawiony był skromnie, istotnie po wiejsku, ale dziwnie ze staroświecka. Obrusy były odwieczne, szyte bogato, ciężkie misy i talerze z fajansu wzorzystego dawnego, dzbany gliniane polewane, kształtów niezwyczajnych, szkło weneckie, wielce misternej roboty, nawet sztućce z rękojeściami rzeźbionemi z koralu i kości słoniowej, nosiły na sobie cechę niezwykłą i starą. Sreber było prawie nie widać, cynę, glinę, szkło tylko, ale może nad srebro kosztowniejsze. Karły z chłopcami posługiwali do stołu. Staruszek siwowłosy, kredencerz czy marszałek dworu, po cichu nimi dowodził, ale przybrany bogato i przy szabli. Objad składał się z potraw prostych, zwyczajnych, lecz wielce starannie przyrządzonych.
— Jeszcze jak ten dom mi za schronienie służy drugi pono raz gości przyjmuję — rzekł gospodarz — nie mam więc nawet potrzebnego ku temu przyboru i staremi gratami obchodzić się muszę, pradziadowskich to jeszcze kredensów ostatki. Lepsze one widziały czasy.
— Długoż pan tu samotnie tak zamieszkiwałeś? — zapytał Barciński, który wszystko oglądał nader ciekawie.
— O długo, bardzo długo! — odparł Żeliga smutnie — ale o tem lepiej nie mówmy, dziś już to przeszło, bom na świat powrócił. Panno Agnieszko dobrodziejko — przerwał gospodarz — proszę, racz rozgospodarować za mnie, jeśli wolno tej łaski żądać, jam zły w domu rządca, choćbym najgościnniejszym być pragnął. Bądź więc tak uczynna, jakąś być zwykła, a pomóż wiernemu słudze rozporządzając jak we własnym dworze.
Na te słowa pełne znaczenia, panna Agnieszka mocno się zarumieniła, ale mimo przywiązania do Żeligi, w tej chwili radaby się była wyrwać z gościny jego, tak ją ten posępny dwór i obyczaj jego przestraszał. Nie mogła sobie wytłumaczyć dla czego te karły, niedźwiedzie, psy, czarne komnaty, niezrozumiałe obrazy niepokoiły ją, jak zaklęty zamek w bajce jakiej dziecinnej. Sam Żeliga otoczony tem wszystkiem, królujący w tem państwie tajemnie, inny i straszniejszy się jej wydawał.
Wszyscy byli posępni prócz Justysi, której wesołości nawet ta atmosfera ołowiana przydusić nie mogła, dziecinnie bawiła się, zaglądała, śmiała, ciekawiła, pytała o rzecz każdą. Na ścianach w jadalni pełno było wizerunków mężczyzn i kobiet, p. Marcin zauważał nad niektóremi mitry książęce, na kilku płaszcze gronostajowe, w rękach buławy i laski, dobrze znane herby u góry.
Starczyły one za nazwisko, ale byli to przodkowie gospodarza, po mieczu czy po kądzieli? Rysy twarzy Żeligi wymownie świadczyły o pokrewieństwie ze staremi portretami.
— No, ale pan teraz już tu mieszkać przestałeś? — spytał Barciński.
— Teraz już tu nie mieszkam — odparł wzdychając Żeliga — przyjeżdżam czasem, a trzymam wszystko jak było, aby uchowaj Boże burzy mieć się gdzie schronić.
Zamilkli znowu, tylko Justysia z dawną poufałością zaczepiała starego przyjaciela, uśmiechając mu się.
Tak dosyć smętnie przeszedł objad cały, i po obfitym ale skromnym posiłku, wstawszy od stołu, znowu wrócili do dawnej salki z widokiem na piaski i bory; ale tu ich nie długo zatrzymał gospodarz, postrzegłszy z jaką obawą oczy się zwracały na ów obraz Kaima.
— Widzę — rzekł — że ta moja pustelnia trochę was zaciekawia — rzekł — więc już może i resztę jej obejrzeć zechcecie.
To mówiąc odemknął drzwi boczne i powiódł ich do obszernej izby od dołu do góry założonej księgami, tak że wcale w niej ścian nie widać było. Justysia rzuciła się z radością i okrzykiem postrzegłszy razem ksiąg tyle, ile ich jeszcze przez całe życie nie widziała.
Klasztorem i pustką wiało wszakże od sali ciemnej, ponurej, w pośród której niski stół pokryty suknem dźwigał ogromne foljanty z klamrami, nie mieszczące się na półkach, i szacowne rękopisma w futerałach. Z okna widać było tylko wnijście do kaplicy.
— Cóż to? koniec domu? — spytał pan Marcin, nie widzę dalej drzwi, a zdawał mi się większy?
— Jest tu przecie ich aż dwoje — odparł gospodarz — tylko misternie schowane jedne wiodą do sypialni, drugie do pokoju w którym się czasem coś zrobiło... ot zaraz...
Wszyscy patrzali po ścianach, gdy Żeliga dotknął sprężyny, szafa z księgami poruszyła się, odskoczyła i po za nią ujrzeli maleńką, prawdziwą celę pokutnika. Zajrzawszy w nią kobiety krzyknęły, a p. Agnieszka cofnęła się przerażona.
Opasywały ją cztery nagie białe ściany; na jednej z nich wisiał wielki krucyfiks, pod nim klęcznik z trupią głową, dalej stół, stołek, dzban do wody, a co najstraszniejszem się im wydało, to zamiast łóżka, stojąca na podstawach trumna czarna dębowa, której wieko obok oparte było o ścianę. W niej widać było posłanie z grubego sukna, małą poduszkę podobną i grubą wełnianą kołdrę.
Pan Marcin nachmurzył czoła, drzwi się lekko przymknęły, a panna Agnieszka dojrzała jeszcze na kołku pas żelazny, dyscyplinę i włosiennicę.
— O! o! coś ten człek grubo musiał nagrzeszyć — rzekł sobie w duchu Barciński, kiedy się na taką skazał pokutę.
Żeliga z drugiej strony przycisnął guz na pułce i druga szafa otwarła się, a gospodarz wprowadził ich do obszernej izby, nieco jednak od poprzedzającej weselszej. Tu też i sprzęt był wykwintniejszy, bióro, księgi, przybory kancelaryjne staroświeckie, a po ścianach wisiały przepyszne zbroje, buławy, hełmy, misiurki, koszule żelazne, rzędy na konie, sadzone kością i macicą, sztućce, pistolety i szable bogato oprawne.
— Tu aż raźniej odetchnąć — zawołał p. Marcin — uśmiecha się człowiekowi sprawa rycerska, a masz też pan tak piękne tu rzeczy, jakich teraz nigdzie nie zobaczy.
I oko aż rozpaliło się szlachcicowi, a kobiety także jęły się rozglądać w rynsztunku już podówczas ledwie kędy spotykanym, używanym więcej do parady jak do boju.
Naprzeciw bióra nad stołem, zatrzymał Justysię portret kobiety, której rysy piękne, łagodne a smutne przypominały bardzo wczoraj poznanego młodziana.
— A! niech no matusia patrzy, jak ta pani do kogoś podobna — zawołała Justysia — do kogoś, cośmy go wczoraj widziały, ale to tak... ale tak...
— Jest wizerunek siostry mojej, a matki tego, który państwa wczoraj na noclegu miał szczęście przyjmować — odezwał się Żeliga — żywy jej obraz ten mój siostrzan, i za to go jeszcze więcej kocham że mi Teresę tak bardzo przypomina, ale bo też podobieństwo uderzające.
Wszyscy to potwierdzili... p. Agnieszka na której portret ten zrazu nieco przykre jakieś zrobił wrażenie, lżej potem odetchnęła.
Mimo zajęcia bronią i ozdobnemi rzędy na konie, Barciński wszakże dostrzegł przez okno od dziedzińca, iż konie jego zaszły przed ganek, wedle wydanej Hryszce dyspozycji; przypomniał, że miał jeszcze przed nocą kawał drogi niemałej a po piaskach, i chwycił się napędzając swoich do wyjazdu.
— Czego się państwo tak spieszycie? — zapytał ich smutnie Żeliga — prawda że to tu u mnie nie wesoło, ale znalazła by się inna chata do przenocowania.
Wszystkim na myśl przyszła trumna z kołdrą i trupia głowa i nikt próbować noclegu w tej cmentarnej pustelni nie miał wielkiej ochoty.
Żeliga na zbyt nie nastawał.
— Przenocowalibyście — dodał — nie tu, ale w innym dworku, w chacie mojej ogrodowej, przeznaczonej dla gości... bo tu ja sam wiem że klasztor, a wyście ludzie ze świata...
Barciński wahał się, a może trochę mu się chciało pozostać, gdy Żeliga zobaczywszy ogromnego pająka, który się ku stołowi spuszczał, niespokojnie kręcąc na nici, potrząsł głową znacząco. Pająk był tak tuczny ogromny, ruchomy, i tak sobie śmiało jakoś gospodarował, a wydawał się tak straszny, że Justysia postrzegłszy go, aż krzyknęła.
— Nie lękaj się pani droga — rzekł przystępując Żeliga — to także jest mieszkaniec tutejszy a mój dawny wychowaniec, stary pająk, który tu żyje od lat nie wiem wielu, przychodzi on oznajmić że państwo choćbyście chcieli jechać, przenocować musicie.
— Jakto? — czemu? — spytał p. Marcin — a cóż to ma do pająka?
— Zapewne... — odparł Żeliga — ale to nieochybna, że gdy on się we dnie kręci niespokojny i wyłazi ze swego schronienia, tylko co nie widzi burzy...
Jakby na potwierdzenie tego domysłu, daleki huk grzmotu rozległ się po nad lasy.
— No! konie do stajni! — odezwał się nie pytając nawet już Barcińskiego Żeliga — burza w tych lasach to nie żart... nie jest bezpiecznie pod nią puszczać się w drogę i ja was już wstrzymać muszę... Zanosi się może i na całą noc... chodźmy zobaczyć.
Kobiety pierwsze pospieszyły do pokoju z balkonem, z którego najlepiej widać było okolicę; chmura ławą szeroką zaległa widnokrąg, sina płowa, straszna, wrzało w niej i huczało. Wiatr, który się zrywać poczynał, szumiał już kręcąc wierzchołkami jodeł.
— Ponieważ nocować musicie, bo to już wątpliwości nie ulega — rzekł Żeliga — a tu siedzieć nie byłoby wam przyjemnie, idźmyż natychmiast do domku na zwierzyńcu bo za pół godziny już się nawet tam dostać będzie trudno.
Klasnął znowu w ręce i karły się zjawiły, które na skinienie pana zabrały rzeczy podróżnych i poszły przodem jakby zgadując dokąd iść było potrzeba.
Po za domem furta zamczysta wiodła do oddzielonej części lasu, przerobionej na rodzaj ogrodu a raczej zwierzyńca opasanego zewsząd wysokimi płotami.
Kilka spłoszonych danielów i sarn przebiegły im u wejścia drogę, ale jeden rogacz stary, który był zrazu pierzchnął zaraz się opamiętał, zwrócił i przyszedł Żelidze do ręki.
— Ruszaj sobie stary — rzekł głaszcząc go Żeliga — nie mam nic, nie mam nic.
Kozioł postał jeszcze, popatrzał, pociągnął powietrza i jakby zrozumiawszy wreszcie, poskoczył za swemi w gęstwinę.
Ścieżka usypana piaskiem kręcąc się pomiędzy drzewy prowadziła do stojącego w pośrodku starych dębów prawdziwie wiejskiego domku. Pnie gładkie i wyniosłe, kilkaset letnich owych starców, trafem były tak ustawione, że przypierając do czterech węgłów domu, zdawały się go podtrzymywać. Dach kryty był trzciną, ściany z bierwion korą odzianych na mech kładzionych wyglądały dziko ale wdzięcznie. Daleko tu, było jakoś weselej niż w wielkim dworze, a gdy weszli zdziwili się wszyscy wytworności mieszkaniu, którego powierzchowność wcale nie była obiecującą. Zewnątrz był to mało co więcej niż porządna chata, w środku mało co mniej niż pałac. Posadzki marmurowe, kominy rzeźbione, zwierciadła weneckie wielkie, ściany makatami przyodziane, stoły mozajkowe, porcelanowe naczynia; słowem pańska wspaniałość i smak nader wytworny.
— U pana zajrzeć cuda tylko i dziwy! — zawołał Barciński rozweselony — chowasz waszmość klejnoty i djamenty w pudełku z mchu i kory... a toć to choćby króla przyjmować...
Uśmiechnął się na to Żeliga.
— Zgadliście — rzekł — był tu jeden... ale o tem potem...
Machnął ręką. — Nie ma co o tem mówić wiele.
Zaledwie mieli się czas rozpatrzeć, gdy karły kawę przyniosły już widać przygotowaną, na tacy srebrnej jak stół wielkiej, ale tuż i burza poczęła drzewami miotać, błyskawica jedna po drugiej oślepiały, huk grzmotów coraz bliższy przestraszył kobiety. Pozamykano okna, nie było w istocie ani sposobu myśleć o podróży, ulewa okrutna puściła się jak z cebra.
P. Marcinowa z Justysią i p. Agnieszką poczęły się modlić, a Marcin z Żeligą wyszli do bocznego pokoju.
Tu siedli na ławie kobiercami wysłanej.
— Rozumiem — odezwał się gospodarz po chwili milczenia — że cię już kochany stolniku niecierpliwić musi tajemniczość moja, to co mię otacza, co widzisz, wszystko to są zagadki, które się rozwiązania dopominają. Przyszła godzina, w której potrzeba żebyś się wszystkiego dowiedział, ale ja nie mam siły ci powiedzieć historji mojej, zbyt boleśnie odnowiłaby rany... Ot — rzekł — księga z której ją sobie odczytasz, tu czy w Warszawie. Z tego, co się dowiesz możesz swoim opowiedzieć, co uznasz potrzebnem.
To mówiąc dobył Żeliga księgę z szafy i położył ją przed Barcińskim.
— Nie lękajcie się — rzekł — ogromu, nie całą ja ją zapisałem. Był w rodzinie naszej jak w wielu innych zwyczaj notowania wypadków życia i dziejów swojego czasu. Ci co tworzyli historję pisali ją, ci co żyli spokojnie spokój swój opisywali. Ojciec i dziad mój notowali tu sprawy i dzieła urzędzowe życia poświęcone krajowi; jam te karty zamknął osobistą a boleśną przygodą moją, która popchnęła całego mnie...
Zamilkł smutnie i książkę posunął.
— Dowiecie się — dodał — całych dziejów moich...
To rzekłszy ścisnął rękę Barcińskiego i mimo bijących piorunów wyszedł powoli z domku dążąc do swej pustelni. P. Marcin widział go kroczącego po ulewie, zwolna, wśród błyskawic, szedł tak aż do furty pogrążony w zadumie i znikł mu z oczów nareszcie.
Barciński chciwie księgę wziął w rękę i czytał.
Rękopism zostawiony rozpoczynał się notami z szesnastego wieku, w rodzaju tych, o których Paprocki pisze, że się w domu Tęczyńskich znajdować miały; zapisywali różni z kolei życia swego główne wypadki, daty małżeństw, urodzin i śmierci. Szczegóły biograficzne przeplatały akta urzędowe, tak jak życie ówczesne na pół było domowem, pół publiczną służbą, często więcej nią niż spoczynek u rodzinnej strzechy. Zmieniło się nietylko pismo, ale notat charakter, ku końcowi i suchsze były i dłuższe, w epoce czynu wielkie fakta zapisywały się w dwóch słowach, później jedno nic rozlewało się na mnogich stronicach. Na końcu, rozpoczynało się opowiadanie Żeligi, pisane świeżo, prędko jakby umyślnie dla wypowiedzenia przed ludźmi tylko.
„Roku 1760 die Septembris ultima, ojciec mój... wojewoda... w roku życia swego ośmdziesiątym i trzecim, zeszedł z tego świata do wiekuistej przenosząc się chwały, w majętności swej P...anach na Rusi. Ostatki życia jego ciężką nawidzone były niemocą, gdyż przez lat dwa z łoża już się nie podnosił, straciwszy w nogach władzę. Starszy mój brat Stanisław, z pierwszego jegomości p. wojewody małżeństwa zrodzony, z polecenia ojcowskiego i też z konieczności wszystkiemi sprawami się zajmował. Było nas troje z rodzeństwa, pomieniony Stanisław z pierwszego ślubu i ja z siostrą Teresą z drugiego jegomości małżeństwa. Niech Bóg uchowa bym sercu ojcowskiemu, które z razu nie wiele dla mnie i siostry okazywało czułości, wymówki miał czynić; wiele się do tego okoliczności przyczyniło, winna też była niemoc i zgryźliwość z cierpienia ustawicznego pochodząca.
Małośmy też jegomość rodzica naszego znali oboje, i on nas też, zawczasu bowiem, zaraz prawie po śmierci matki naszej, mnie odesłano do konwiktu OO. Jezuitów, zkąd nawet czasu wakacji do domu udać się nie miałem pozwolenia; siostrę zaś moją w klasztorze lwowskim panien Brygitek lokowano, jakoby próbując na niej wokacji, która się wszakże nie objawiała, bo do stanu duchownego nie czuła się powołaną. Obcy więc prawie byliśmy dla domu rodzicielskiego. To oddalenie nasze i małą przez długie lata czułość ojcowską, której pozbawieni prawie byliśmy dowodów, przypisać należało obcym nam nieprzyjaznym wpływom, rodziny pierwszej żony jegomości pana wojewody.
Matka nasza wcześnie zgasła, nie wniosła w dom starożytny do którego insperate wchodziła ani bogactw, ani zaszczytów, była bowiem ubogą szlachcianką a prawie sługą w tym domu, którego na krótką chwilę miała zostać panią; ale wielkiem poszanowaniem dla rodzica i miłością ku niemu nagrodziła pewnie na czem jej zbywało ze strony majętności i imienia.
Wielka niechęć całej zresztą rodziny p. wojewody przeciwko matce naszej, którą niegodną być tak wielkiego szczęścia sądzono, dziwując się trafowi i kaprysowi (jak zwano) które ją wyniosły na dostojną senatora małżonkę, przyczyną była, że do niej i do dzieci jej się zniechęcił. Zaraz bowiem po weselu, na które nikt z zaproszonych familjantów przybyć nie chciał, rodzina pierwszej nieboszczki żony p. wojewody odebrała nawet syna z pierwszego małżeństwa zrodzonego p. Stanisława, nie dopuszczając, aby się w domu przy matce naszej chował, a na swą go biorąc opiekę, gdyby sierotę. Goryczą to napoiło śp. wojewodę, gdyż do dziecięcia tego mocno był przywiązanym. Dopiero po śmierci matki mej, gdyśmy oboje ja i Teresa do klasztorów rozesłani zostali, z wyraźnem zastrzeżeniem żeśmy do życia zakonnego destynowani byli oboje, zwrócono p. Stanisława ojcowskiej opiece. Ta krzywda wyrządzona przez familję pierwszej żony panu wojewodzie, zamiast go ku niej zniechęcić, dla nas go tylko uczyniła obojętnym i prawie zagniewanym.
Pomnożyły okoliczności tę obojętność i gniew raczej ojcowski ku mnie i ku Teresie tak, żeśmy już rodzica prawie nie znali, bo wiele z naszego powodu, jakoteż dla powtórnego małżeństwa swojego cierpiał. Nic przecie nieboszczce matce naszej zarzucić nie mogła rodzina do której weszła, krom jej ubóstwa i szlacheckiego imienia, a ciężko opłaciła ona to szczęście swe, przepłakawszy resztę żywota, gdy ujrzała się odepchniętą a rodzica też z jej powodu umartwionego, cierpiącego wielce i los dzieci swych, przewidując bezustanku, a nim sobie życie skracając, we łzach bezprzestannych.
Ponieważ na losy moje przyszłe, jakoteż ukochanej siostry mej Teresy, to małżeństwo rodzica wielce wpłynęło, a było można powiedzieć wyrokiem na nas, niżeliśmy na świat przyszli, muszę więc nieco obszerniej powiedzieć tu o niem. W pierwszem małżeństwie swem z księżniczką S. p. wojewoda nie bardzo był szczęśliwym, chociaż sobie do wyrzucenia nic nie miał. Już nieco podżyły umyślił się żenić, gdy siwieć poczynał, raczej ku temu familja go skłoniła sama mu stręcząc księżniczkę z rodu, bogactw i wieku za stosowną ją dlań żonę uważając. Nie była nigdy p. wojewodzina piękną, a wiek nieco poważniejszy, którego doszła w panieństwie z powodu, że dwóch narzeczonych z kolei umarło, uczynił ją nieco zgryźliwą. Może też i inny jaki afekt, którego się wyprzeć musiała, jak to powiadano, życie jej zatruł; dosyć, że wojewoda w tem pierwszem ożenieniu szczęścia, jak mówiono nie zaznał. Nie trwało ono nad lat kilka, a zostawiło mu po sobie jednego tylko syna, mego brata starszego p. Stanisława, do którego ojciec się bardzo przywiązał w braku innego afektu. Nieboszczka matka moja wychowała się we fraucymerze księżnej L. z księżniczki na dwór wojewody przybyła, a po śmierci jej pozostała dla zarządu domu. Charakteru łagodnego i wielkiej piękności, słodziła jak mogła dobrocią swą i utrapienia lat pożycia małżeńskiego i później wdowieństwa ojca naszego, który się do niej powoli wielce przywiązał. Nigdy śp. matka nasza znając kondycję swą szlachecką i nierówność stanu, jakoteż ubóstwo i sieroctwo, myślą nawet nie sięgnęła po wysoki zaszczyt zostania małżonką wojewody, a gdy, jak mi to poufały przyjaciel jej opowiadał, bom ja jej prawie cale nie znał i nie pamiętał, gdy p. wojewoda pierwszy raz z życzeniem zaślubienia jej się przed nią otworzył, przestraszona, nie mało łez z tego powodu wylała i więcej uchronić się tej doli niżeli ją sobie pozyskać pragnęła. Owszem bardzo długo opierała się woli p. wojewody, reflektując go i prosząc, aby zamiaru swego zaniechać raczył. Na nic to wszakże się nie przydało, p. wojewoda na samotność bolejąc, szczęścia nie zakosztowawszy, postanowił niezmiennie, familji się nie radząc tylko serca własnego, uczynić po swej myśli. Matka moja błagała go i prosiła, dom nawet chcąc skrycie opuścić, aby przewidywanych nieszczęść uniknąć, nie żeby serca do p. wojewody nie miała (bo go kochała szczerze, i szanowała wielce), ale że jasno widziała przyszłość i mogła wcześnie przeczuć, jakie to małżeństwo następstwo za sobą pociągnąć musi.
Wojewoda o zamierzonej ucieczce przez swych dworskich się dowiedziawszy, nietylko siłą prawie stanął jej na zawadzie, straże porozstawiawszy pilne, ale zniecierpliwiony, nie pytając nikogo przyspieszył swój ślub, zaledwie na dni kilka przed nim listami dawszy znać o swem postanowieniu rodzinie.
Chociaż listy te dosyć późno wyprawione były, natychmiast wszakże dla przeszkodzenia małżeństwu zbiegli się bracia stryjeczni, siostry, stryjowie, synowcowie, siostrzeńcy i dalsza familja, perswadując, prosząc, błagając; a gdyby koniecznie żenić się zamierzał, stręcząc młode i urodziwe panny pięknych imion i kolligacyj, aby tylko osoby nieznanego imienia i krwi niepańskiej do domu nie wprowadzał, i sługi nie podnosił do tego zaszczytu, aby miejsce pośród patrycjatu zająć miała. Nic i to wszakże nie pomogło, wystawiony na prośby natarczywe, na błagania i groźby, wytrwał wojewoda oświadczając uroczyście, że nie odstąpi od zamiaru, co tak familję rozgniewało, iż nazajutrz w wigilją ślubu, po ostatecznej rozmowie, wszyscy się rozjechali, a brat nieboszczki wojewodziny, dziecię jej z sobą niemal gwałtem zabrał, nie chcąc go przy macosze zostawiać, choć ta najstaranniej wychowaniem się jego zajmowała. Otóż jak w smutnych okolicznościach przyszło do skutku to nieszczęśliwe małżeństwo.
Na ślubie, w kaplicy zamkowej, nikogo nie było oprócz domowników, sług i dworzan którzy wyniesienie matki mej złem widząc okiem, chociaż dla nich wszystkich najlepszą była, niechętnymi się jej stali. Od tego dnia poczęło się męczeństwo kobiety, która z anielską cierpliwością znosić je umiała. Wojewoda wskutek rozdrażnienia, a potroszę wieku i słabości, odosobniony od familji swojej i pierwszej żony, pozbawiony dziecka, do którego był przywiązany, prędko wpadł w przykre usposobienie i nie wychodząc już prawie z nieustannych zatargów, waśni, sporów ze swemi, stracił smak i ochotę do życia. Matka też nasza szczęścia nie miała, pozbawioną będąc przyjaciół, otoczona niechętnymi, cierpiąc wymówki od ojca częste, jak wielkie dla niej poniósł ofiary. We łzach przyszedłem ja na świat, a w rok po mnie siostra moja. Jakkolwiek przewidując losy, które nas czekały na świecie, matka nasza żyć pragnęła, aby czuwać nad nami i bronić swych dzieci, wkrótce sił jej nie stało, i wczesnym zgonem osierociła wojewodę, mnie z siostrą niemowlętami prawie zostawiając na łasce Bożej.
Nic z tych wypadków zapamiętać nie mogę, ale z opowiadania jedynego przyjaciela, staruszka, który matkę naszą jak własną córkę kochał, wszystkich jej nieszczęść będąc świadkiem, wiem, iż czując się blizką zgonu, prosiła wojewodę do siebie, i z łoża powstawszy, z wysileniem wielkiem do nóg mu upadła, dziękując za wyniesienie swe, a razem błagając go za dziećmi swemi, aby im krzywdy czynić nie dał, prawdziwie ojcowskiem sercem je miłując. Ostatni to był wysiłek nieszczęśliwej kobiety, która go zgonem tejże nocy przypłaciła.
Wojewoda słysząc boleściwy jej głos, widząc zbladłą a zalaną łzami twarz, sam też od łez powstrzymać się nie mógł, gdy mu raz ostatni otwierając serce przedłożyła wszystko co wycierpiała, co przebyła z pokorą, i jako wcale nie pragnęła zaszczytu i korony, która dla niej była cierniową. Pogrzeb nieboszczki matki naszej, pod wrażeniem żalu dotkliwego, odbył się ze wspaniałością wielką, a nikt z familji wojewody przybyć nie chciał, a staraniem pokątnem nieprzyjaciół matki, trumny nawet do grobów familijnych nie wstawiono, ale ją na uboczu w pospolitych grobach umieścić kazano, aby i po śmierci prochy jej nie zmięszały się z kośćmi pańskiemi.
Wojewoda dosyć z przyczyny tego powtórnego małżeństwa ucierpiawszy, znękany, coraz starszy, po śmierci matki, ażeby się z rodziną pojednać i zgodę przywrócić, nas ofiarował się poświęcić. Obiecywano mu powrócić ulubionego syna Stanisława, z warunkiem, aby mnie i siostrę Teresę do stanu duchownego przeznaczył, do klasztoru zawczasu oddając. Zgodził się na to natarczywością rodziny złamany wojewoda, i dla dziecinnego naszego wieku, naprzód nas do oddalonej majętności wysłał, kędy uboga krewna zajmowała się wychowaniem naszem, a gdyśmy nieco podrośli, natychmiast, dotrzymując słowa, mnie do OO. Jezuitów oddał, siostrę do Lwowa do pp. zakonnic wyprawił.
Wiek, choroba, znękanie nieboszczyka rodzica, naleganie familji, dokonały tego, że się prawie nas zaparł, i żeśmy jego serca dla nas mało mieli dowodów. Ukradkiem niekiedy przywożono nas czasu świąt po błogosławieństwo ojcowskie, a na uboczu je odebrawszy niewiele pieszczot rodzicielskich kosztując, potajemnie wkrótce odjeżdżaliśmy z siostrą do naszych zakonników i zakonnic. Że nas wcześnie oboje do stanu duchownego ordynowano, wychowanie też stosowne za młodu i surowe odbieraliśmy, prawie dziecinnej swobody i wesela nie zażywszy. Modlitwy, posty i ostre reguły, zawczasu przysposabiały do żywota klasztornego. Wiedzieliśmy oboje co nas czeka, a że niedola wspólna i sieroctwo serca zbliża, kochaliśmy się z siostrą Teresą, najbardziej nad tem bolejąc, że się nam z sobą na wieki rozstać przyjdzie. Projektowaliśmy też ja i ona, że kapłanem zostawszy w klasztorze, którego ona będzie ksienią, miejsca spowiednika dopraszać się i starać mam. Ale Bóg inaczej rozporządził.
Oboje jakoś pomimo wychowania, mimo pobożności, nie czuliśmy w sobie żadnego powołania do stanu duchownego; ale wiedząc o niezmiennem postanowieniu rodzica z rezygnacją się do niego przygotowywaliśmy.
Ciężko tylko było rozstać się nam z sobą, gdy przyszedł czas udania się do klasztoru; opłakaliśmy tę godzinę gorzkiemi łzami, ale młodość i jej siły boleść tę pokonały.
Wstąpiłem do szkół OO. Jezuitów a razem prawie do seminarjum ich i nowicjatu, naznaczoną mi oblekając sukienkę. Ciężyła ona a raczej przestraszała, bo czułem się stworzonym do czynnego życia. Przełożeni też moi wcale ze mnie nie byli zadowoleni, mając do czynienia z naturą twardą, nieugiętą, na wszelki gwałt jej zadany oburzającą się. Z początku usiłowano ją pokonać, później przedstawiono ostrożnie ojcu mojemu, że do ciszy klasztornej nie zdawałem się stworzonym. Ale on obstał przy swojem raz dawszy słowo, i obiecywał wiele ojcom, byleby bez użycia środków ostrych skłonić mnie do stanu duchownego potrafili. Nie opierałem ja się wcale otwarcie anim stawał krnąbrnie, lecz im mocniej i zapobiegliwiej chodzono koło mnie, tem ten nacisk silniejszą we mnie budził odrazę do klasztoru, do sukni; zamiast pokory rosła we mnie duma ludzka nieukrócona, chęć swobody nieprzełamana.
Toż prawie samo działo się z siostrą moją, w innym klasztorze zamkniętą, która pobożna była nadzwyczaj, ale nie mogła się oswoić z myślą wyłączenia ze świata żyjących, nie własną wolą, a z góry narzuconym rozkazem.
Tłumaczono nam to obojgu tem, że rodzic przewidując, jakie w życiu trudności ciągnąć miało za sobą urodzenie i imię nasze a niechęć rodziny, dla szczęścia naszego pragnął od świata usunąć, aleśmy tego zrozumieć nie mogli.
Tymczasem wojewoda mając przy sobie brata starszego p. Stanisława, widząc go ciągle, obcując z nim, sam zaś siły i zdrowie straciwszy, szczególniej się do niego przywiązał, a nieustannie mając go z sobą, nałogowo się do niego przyzwyczaił. Stanisław owładnął nim całkowicie, a serca dla nas braterskiego mieć nie mogąc, bo nas za natrętnych jakichś przybłędów niemal uważać nawykł, jak cała rodzina, mocniej jeszcze utwierdzał ojca w postanowieniu rozporządzenia tak losem naszym, abyśmy ani w domu ani w sercu ojcowskiem żadnego nie mieli udziału. Nie jego w tem była wina może, gdyż mu od dzieciństwa wszystko tak przedstawiono, iż inaczej myśleć nie mógł. Zapomnieni, zaparci niemal, siostra i ja żyliśmy sierotami wśród obcych, z bolesnem uczuciem naszego odrzucenia: nieostrożne słowa zimnych ludzi, dawały mu coraz mocniej czuć krzywdę, jaka się nam działa. Ojciec starzał i słabł, coraz gorzej się mając... Po jego śmierci wiedzieliśmy, że całe losy nasze i przyszłość zależeć miały od brata, który dla nas był dotąd obcym, braterstwa nie dając najmniejszego dowodu, niechęci bardzo wiele.
Stało się wszakże z woli Bożej inaczej niż było ułożone. Stanisław rosnąc w lata, słabym ojcem zawładnąwszy, znudzony ciągłym przymuszonym przy nim pobytem, stał się ostrym, niecierpliwym, dla rodzica nawet ciężkim. Nie żeby winnego mu uszanowania chybiał, ale panować w domu nawykłszy, mniej sobie coraz wolę ojcowską cenił, postępował często, jakoby już nikogo nad sobą nie uznawał.
Chorobą dolegliwą złożony ojciec zatęsknił za kimś, coby mu jak dziecię służył, a nie jak starszy rozkazywał. Na pół roku przed śmiercią trafiło się, że Ojciec Ignacy przybył na święta do rezydencji. Znał on mnie dobrze, lubił dosyć, i zawsze śmiejąc się przepowiadał, że ze mnie dobrego mnicha nie zrobią. Począł go ojciec rozpytywać o mnie, bo mu chwilami teraz przychodziła troskliwość jakaś o nas, żal obojgu.
O. Ignacy nie wahał się wyznać przed nim całą prawdę, wyraził ojcu zdziwienie swe, że gwałt chce zadać sumieniowi dziecka, zmuszając je do obrania zawodu, którego obowiązków spełnić dobrze nie potrafi; dodał, że grzechem jest popychać do nieuchronnego grzechu. Sądzę że tym rozmowom z O. Ignacym winien byłem, iż mi w końcu zjechać na czas jakiś do chorego rodzica dozwolono. Byłem tak z tego szczęśliwym, iż nie pomnę w całem życiu chwili błogosławieńszej, nad te niespodziewane powołanie i przybycie do domu.
Czułem jakbym przestawał być sierotą; do zupełnego uszczęśliwienia tylko siostry mi brak było.
Nie obrachowywałem wcale, że ten przyjazd nie w smak przyjdzie bratu starszemu, który przywykłszy być tu sam i rządzić, nie lubiąc z nikim dzielić się afektem ojcowskim, krzywem okiem patrzał na tego, którego przecież za brata uznawać musiał.
Pamiętam tę chwilę uroczystą, gdym przez O. Ignacego do łoża ojca był przyprowadzony, drżałem jak liść równie z obawy jak z radości. Leżał starzec od dawna już wstawać nie mogący, wychudły, blady, ale poważny jak patrjarcha z siwą po pas brodą, z wybielałemi chorobą rękami; podniósł się gdym się przybliżał i ukląkłem, patrzał na mnie długo milczący, wyciągnął drżące dłonie, położył mi je na głowie i rozpłakawszy się całować począł. Słowa nie rzekł, tak mu uczucie tłumiło oddech i wikłało myśli. Posadził mnie potem naprzeciw okna, i patrzał się długo; trzymał nie dając odejść od siebie, a gdym się na chwilę oddalił, wnet posyłał po mnie abym powracał.
Ta czułość ojcowska jeszcze bardziej rozdrażniła Stanisława, który od dnia pierwszego milczeniem mnie zbywał pogardliwem, lub szydersko o klasztor dopytywał. Nie wiele też z nim przestawałem, bom prawie nieustannie był przy łożu ojcowskiem na posługach. Stary, który dotąd miał najemników tylko, poczuł około siebie różnicę dziecinnego starania. Widocznie przywiązywać się do mnie zaczynał.
A i to uczucie taić musiał przed bratem Stanisławem, przy nim był zimniejszy, zdając się lękać więcej o mnie niż o siebie. Gdy chciał co dla mnie uczynić, świadczył mi ukradkiem; całował gdyśmy byli sami, przy panu Stanisławie spojrzeć się niemal obawiał.
A że często już wprzódy rozpytywał mnie i wspominał o Tereni, uprosiłem O. Ignacego, który był spowiednikiem wojewody, aby też i dla niej przyjazd do domu na czas jakiś wyjednał. Stało się to, ale nie bez wielkich trudności, bo p. Stanisław już i mnie samemu często powrót do klasztoru przypominał, a przyjazdowi siostry widocznie był przeciwnym, czując, żeśmy mu trochę serca ojcowskiego odebrać mieli. Przecież nam ono należało.
Stało się, że mimo przekąsów i dąsów p. Stanisława, który nawet ojcu był podobno swoim wyjazdem zagroził, Terenię z klasztoru powołano. Z nią pełniejsze jeszcze rozpoczęło się szczęście, gdy ta prawdziwie anielska istota, przyszła ostatnie chwile ojca swym uśmiechem opromienić. Była ona tak piękną obliczem, a życie zakonne tak ją udoskonaliło i podniosło, iż nie podobna było patrzeć na nią bez głębokiego poszanowania. Czuł każdy spojrzawszy, posłyszawszy głos, że miał niemal świętą przed sobą. Ojciec sam zdumiał się jej, a pokochał ją wkrótce tak, że bez niej żyć nie mogł. Musiała całe dnie siedzieć przy nim, czytać z nim, modlić się, opowiadać, stary odżywać się zdawał, gdy ją miał przy sobie.
Już i ja trochębym był mógł zazdrościć gdybym mniej ją kochał, cóż dopiero p. Stanisław, któremu krzywda się działa widoczna. Codzień więc szło nam gorzej, a gdyśmy bodaj do stołu siedli bez ojca i zostali sami, brat starszy obchodził się tak z nami, że i rumieniec i łzy z oczów, a z serca żółć tryskać musiała.
Skutkiem wzruszenia czy słabości, mimo że z początku wojewoda zdawał się zdrowszym i trochę był sił odzyskał, potem nagle osłabł bardzo i zdrowie jego bardzo szwankować poczęło.
Nie wiedzieliśmy nic, aniśmy mogli myśleć o tem, jak naszą przyszłością wola rodzicielska rozporządzi, aniśmy dorozumiewali się wyroku, jaki na nas już był dawno zapadł w testamencie ojca, zaraz po zgodzie z rodziną zawartej, uczynionym. Wola ta ostatnia, mocą której my z siostrą prawie wydziedziczeni byliśmy, gdybyśmy stanu duchownego obrać nie chcieli, złożoną była u wuja Stanisława, bo ją familja książąt L. na starcu wymogła. Poznawszy nas bliżej i pokochawszy, może idąc za poradą księdza Ignacego, poczuł wojewoda całą wielkość krzywdy nam uczynionej, ulitował się nad stanem naszym i w wielkiej tajemnicy nowy testament przygotować kazał. Spodziewając się zaś, iż pierwszy, którego dopominać się zwrotu obawiał, posłużyć może familji matki Stanisława, a drugi unieważnionym by być mógł, postarał się, aby ostatniemu wszelkie formy prawne nadane zostały. Nie wiedziałem naówczas o niczem. Korzystając z polowania, na które pan Stanisław na dzika wyjechał, sprowadzono prawników, rejenta, i potajemnie akt ten dla nas tak ważny spisano.
Ojciec nasz po wykonaniu tego spokojniejszym, a nawet nieco zdrowszym się być poczuł. Jednakże rodzina książąt L. coś o robocie tej zasłyszawszy przez zwolenników swoich na dworze, niebezpieczeństwo jakieś przeczuwając, baczną była i pilną nalegając coraz bardziej, aby nas do klasztoru wysłano. Ojciec się na to nie zgodził, i wręcz odmówił żądaniu.
Zostaliśmy więc w domu, i w nieszczęściu naszem tę przynajmniej mieliśmy pociechę, żeśmy na wieczny odchodzącego spoczynek rodzica pożegnać mogli.
Śmierć przyszła spodziewana a przecież naglej niż przewidywano. Czasu pogrzebu zostawiono nas w spokoju, nie śmiejąc mieć za złe, żeśmy przy zwłokach rodzicielskich miejsce dzieci zajmowali. Wszakże z zimnego i prawie pogardliwego obejścia się brata Stanisława i familji matki jego, a nawet stryjów i dalszych krewnych, miarkować mogliśmy już, co nas w przyszłości czekało. Nie śmiano nas wypędzić, ale wśród tłumu wszędzie nas dwoje tylko było, rozstępowano się przed nami, wydzielając jak zapowietrzonych.
Miałem naówczas lat około dwudziestu, ale mnie surowe wychowanie zawczasu dojrzałym uczyniło a przywiązanie do Teresy wkładało obowiązki opieki, którą spełnić poprzysiągłem.
Zaraz po pogrzebie pana wojewody, pospieszono z uroczystem otwarciem testamentu jego, który się w rękach książąt L. znajdował. Cała rodzina przybyła na ten obrzęd, przytomna była czytaniu, my także staliśmy w kątku. Nikt najmniejszej opozycji woli nieboszczyka stawić nie myślał, my płakaliśmy tylko; opiekę nad nami bezwarunkową testament zdawał na brata Stanisława, zlewając nań prawa ojcowskie.
Gdy się to czytanie pierwsze dokonało, po którem głuche zgromadzeniu panowało milczenie, p. starosta Bielski, stryjeczny p. wojewody, którego był do siebie wezwał na parę tygodni przed śmiercią, powstał i poprosiwszy o głos, z zanadrza dobył opieczętowaną kartę.
Wszyscy z podziwieniem spoglądali po sobie.
— Upraszam — rzekł — pana rejenta aby był łaskaw powtórzyć datę testamentu p. wojewody.
Rejent głośno i wyraźnie ją odczytał, twarze bladły, starosta po chwili dodał zwolna:
— Wezwany zostałem przez śp. brata mego na tygodni kilka przed zgonem jego, celem sporządzenia innego testamentu, gdyż ten pierwszy po rozmyśle sumiennym nie zdał mu się właściwym. Inny spisany został. Jako opiekun naznaczony małoletnim, za wolą zmarłego przedgrobową, prawnie spisaną i poświadczoną, upraszam o odczytanie złożonego na ręce moje w odpisie uwierzytelnionym testamentu, który poprzedzającego dyspozycję obala.
Wrażenie jakie to oświadczenie starosty uczyniło na zgromadzeniu, nie daje się opisać, cała familja książąt L. tem okrutniejszym wybuchnęła gniewem, im mniej się tego spodziewała. Starosta, który był człowiekiem chłodnego charakteru, ale energicznym, cale się tem nie poruszył.
— Gdzież testament? jaki? kiedy sporządzony? poczęto wołać ze wszech stron.
— Testament, który mam honor i obowiązek przedstawić, — rzekł starosta spokojnie — sporządzony jest formalnie, w assystencji osoby duchownej, dyrektora sumienia p. wojewody, O. Ignacego, oblatowany w trybunale. Oryginał przedstawiam.
Niecierpliwie zaczęto się domagać czytania, słuchano go z oznakami oburzenia i gniewu, zupełnie bowiem obalał pierwsze rozporządzenie, opiekę nad nami powierzał staroście a nas z siostrą do praw wszelkich spadkowych zarówno z p. Stanisławem, bratem przyrodnim, przypuszczał.
Wstyd tylko jakiś od wybuchu powstrzymał rodzinę L.. która natychmiast do wyjazdu sposobić się zaczęła. Testament był tak prawnie obwarowany, iż po długich naradach czy by go zaatakować nie można, pokusić się nawet o obalenie jego nie śmiano. Poszliśmy z siostrą spłakawszy się złożyć Bogu dzięki za niespodziane szczęście, potem do p. starosty opiece się jego oddając.
Wybrał go ojciec nasz nieboszczyk nie bez myśli, jeden on bowiem z całej rodziny nie miał przesądów rodowych, które magnata od szlachcica dzieliły. Sam prawie ubogi, bez rodziny bliższej, poniewierany przez krewnych dla tego, że się ze szlachtą rad bracił, żył po większej części z uboższymi od siebie i państwa się był wszelkiego wyrzekł, a nawet z niego sobie żarcików pozwalał.
Stał się też ulubieńcem drobnej szlachty, którą jak chciał kierował, co mu nie małe dawało wpływy. Dogadzało mu upokorzenie familji L. i dumnego p. Stanisława, który się z nim dawniej dość pogardliwie obchodził, i gdy do rezydencji przyjeżdżał, zawsze mu albo przy stajni, albo w kuchni kwaterę wyznaczał.
Starosta był nieporywczy, zimny, ale twardy do zgryzienia dla nich.
— Masz waćpan powołanie do stanu duchownego? — zapytał mnie od razu, gdym wszedł ze siostrą.
— Raczej do szabli stryju dobrodzieju, odpowiedziałem.
— Nic nie mam przeciwko szabli, jak i przeciw brewiarzowi, byleby coś robić — rzekł — do czegoby dążyć a nie próżnować. No, a panna Teresa czy myśli zostać w klasztorze?
— Stanowczo nie — odparłem za nią.
— Radbym to z własnych jej ust posłyszeć, rzekł stryj.
Teresa powtórzyła za mną, że nimby obrała stan, w którym życie całe spędzić ma, pragnie wprzódy poznać lepiej świat i samą siebie.
— Gdzież sobie obieracie rezydencję?
— Zostaniemy tutaj.
— Z p. Stanisławem? zapytał.
— Nie wiemy czy on tu zostać myśli.
— A jeśli i on, co być może, mieszkać tu zechce?
— Będziemy mieszkali razem.
Stryj zamyślił się chmurno.
— Czy to będzie dobrze i dogodnie? zastanówcie się — rzekł powoli. — P. Stanisław jest spodziewam się młodzieńcem zacnym, aleście osobno rośli, nieznajomi sobie jesteście, on tu nawykł rozkazywać.
— Gdybyśmy nawet uniknąć tego pragnęli — rzekłem — nie możemy. Jesteśmy małoletni, ojciec działu nie uczynił, my go dziś zrobić nie mamy jeszcze prawa. Gdzież szukać schronienia, jeśli nie tu? Gdybyśmy raz opuścili dom nieboszczyka rodzica naszego, jużby dla nas prawo doń niejako straconem zostało.
Nic na to stryj nie odpowiedział, wiem tylko, że gdy o tem postanowieniu naszem oznajmiono p. Stanisławowi, rzekł:
— A! dobrze, niech zostaną, zobaczymy jak długo tu wycierpią.
Powtórzono mi te słowa, oburzyłem się, alem postanowił przyjąć wyzwanie, i prosiłem tylko stryja, aby czas jakiś z nami pozostał.
Życie w istocie obiecywało się nieznośne, ale musieliśmy pozostać w miejscu, nie mogąc ze strachu ani pomyśleć o jakich bądź układach, gdyż ufając w swe stosunki, odraczał wszystko na przyszłość, a miał nadzieję że dokuczywszy nam, zbędzie nas jak najmniejszem. W pierwszej chwili testamentowi nic zarzucić nie śmiano, ale poradziwszy się stronników, wyszukano w nim i w naturze posiadanych majątków nieboszczyka wojewody łatwe do wykwitowania nas jak najmniejszą cząstką preteksta. Wszystko to działo się po za nami. Starosta mimo przenikliwości swej, grożących nam niebezpieczeństw nie dorozumiewał się wcale. Z p. Stanisławem zgoda i zbliżenie się było całkiem niemożliwe.
Nie godziło się go nazwać złym człowiekiem, ale go rodzina czyniła nam nieżyczliwym, niechętnym. Dumny, przywykł był nas uważać za jakichś obcych, co się mu narzucili w dom, imię i majętność ukradłszy podstępnie; wychowany wśród rodziny przywykłej do wysokiego ocenienia się, mniemał się najsumienniej sam jeden prawym następcą imienia i majętności, za obowiązek swój ocalenie obojga od napaści naszej uważając. Był szorstki, twardy i nieugięty, zawarty w sobie, zimny, szyderski i do raz postanowionego celu idący z uporem, choćby mu największe przeszkody zwalczać było potrzeba. Wzmagały one tylko jego zaciętość młodzieńczą. Duma rodowa, pewność siebie, czyniły go w obcowaniu nieznośnym, chociaż w istocie gdy namiętności cichły, zdolnym był i miłym nawet, rozsądnym i wykształconym pełnym szlachetnych uczuć człowiekiem. Ale w nim na przemiany zło i dobro z kolei przemagało, a miał to sobie za zasadę, że wartość ludzi zależy od pozbycia się serca i tkliwości, zwalczenia tego, co zwał słabością. Usposobienia do szyderstwa nabyte w obcowaniu z rodziną L. nie dawało mu najczęściej widzieć strony rzeczy i spraw ludzkich prawdziwej, dopatrywał prędzej i łatwiej ułomności i śmieszności niż dobrego się domyślał; stosunki rodzinne, położenie u dworu, związki, znajomości, dawały mu wielką w istocie przewagę i oręż przeciwko nam silny.
Nie będąc już obowiązanym powracać do zarzuconej sukienki nowicjatu, potrzebowałem zająć się czemś, i coś na przyszłość przedsiębrać, alem to od dnia do dnia odkładał, bo z domu oddalić się nie mogłem na długo, zmuszony czuwać i opiekować się siostrą.
Próby zawiązania znajomości i stosunków ze znaczniejszemi domami za pośrednictwem starosty, wcale się nam nie powiodły. Sam on nie najlepiej był widziany, my jeszcze gorsze znaleźliśmy dla siebie usposobienie, objechaliśmy dwory, wszędzie nas grzecznie, zimno, odstręczająco przyjęto, tak że nigdzie potem powracać nie mieliśmy ochoty. Stanisław i jego rodzina lekceważeniem nas wpłynęli na sąsiadów; siostra więc i ja grzecznie odepchnięci, zostać musieliśmy w domu, szukając w nim sobie zatrudnień. Mieliśmy po ojcu znaczną bardzo bibljotekę, a ja dla siebie myśliwstwo i stajnię. Dla Teresy nie młodą już wdowę, daleką krewnę ubogą, uprosić musiałem do towarzystwa, sam obchodziłem się bez ludzi, czytając, jeżdżąc i polując po dniach całych.
P. Stanisław dotrzymał co nam zapowiedział. Spotykaliśmy go jako zawadę i przeszkodę na każdym niemal kroku, przykrzył się nam umyślnie. Równe mając prawa do niedzielonego jeszcze po ojcu spadku, żyjąc pod jednym dachem, nieustannie coraz nieprzyjaźniej ocieraliśmy się o siebie. Jeśli ja sobie wybrałem konia do jazdy, pewnie on potrzebnym był p. Stanisławowi; jeśli Teresa chciała wyjechać do kościoła, konie i powozy zabierał wprzód pewnie dla siebie i przyjaciół. Służba, mieszkanie, kuchnia, stajnie, nawet książki były powodem nieustannych sporów. Brat umyślnie prawie się nie oddalał, aby nam chwili nie dać wytchnąć, my postanowiliśmy trwać, znosić i jakkolwiek przykrem było położenie, milcząco je przyjąć jako konieczność. Wzywany do gwałtowniejszej walki i kłótni, najczęściej zbywałem pogardliwem milczeniem brata, którego to bardziej jeszcze jątrzyło.
Szczególne też uczucie wyrodziło się we mnie z tego dziwnego, dwoistego położenia i pochodzenia. Krew pańska ojca płynęła w żyłach moich i burzyła się we mnie, szlachecka też matki całą siłą uciśnionych i upokorzonych z nią we mnie walczyła. Byłem naprzemiany pod wpływem jednej lub drugiej, ostatecznie jednak więcej szlachetką się czułem, bom w tem uczuciu był draźniony i nieprzyjaźń ku magnatom wyrobiła się niechęcią ku bratu wzmagana. Chciałem był na złość rodzinie do imienia głośnego ojca, przydać sobie nieznane imię matki, i połączyć je umyślnie; przybierałem tem pokorniejszą powierzchowność im w głębi duszy w istocie duma więcej się srożyła. Często też w bracie widząc przedstawiciela pańskości, której nie nawidziłem, ostro na magnaterję przy nim odzywałem się, łatwych przeciwko niej używając argumentów.
Ale nękała mnie ta walka nużąca, którą on prowadził chłodno, ja gorączkowo. Ja i Teresa chcieliśmy się w końcu odosobnić zupełnie, zachowując tylko dla oka stosunek jakiś familijny, ale się to uskutecznić nie dało, formy pewne do których poszanowania zmuszeni byliśmy, były dlań orężem do nowych i zręcznych prześladowań. Zwyczaj odwieczny wymagał tego, byśmy do jednego siadali stołu; zmienić to było bardzo ciężko, brat zwykle przyprowadzał kogoś ze swoich i wiódł przy nas rozmowy, któremi ranił nas najboleśniej. Teresa nieraz zalana łzami rzucała obiad aby ujść przykrych wymówek, które ja cierpiałem jak głuchy i martwy.
Ale mimo najmocniejszych postanowień w końcu się miara cierpliwości przebierała, niepodobieństwem było wytrzymać kamieniem, usta drgały, słowo z nich samo się wyrywało. Chwytał ją zręcznie Stanisław, a ostrzem nielitościwego wprawnego szyderstwa rozcinał.
Niekiedy wdzierał się pod różnemi pozorami aż do naszego mieszkania, aby nam nie dać chwili spokoju. Musiałem szanując pewne formy przyjęte okazywać mu deferencję jako starszemu bratu, a bronić się od ostatecznego z nim zerwania, do którego on widocznie dążył. Obrachował, jak się zdaje, że zmusi nas do ucieczki w końcu i przeniesienia się gdzieindziej. Szło mu o to abym rezydencji głównej na schedę moją nie wybrał. Z prawa jemu służył przywilej oznaczenia sched majątku, mnie zaś wybór pomiędzy niemi; chciał mi to miejsce zohydzić.
Zamykając gniew w sobie, cierpiałem coraz okrutniej, nienawiść braterska rosła.
Byłbym łatwiej zniósł własną boleść, ale patrząc na łzy Teresy, burzyłem się, kilka razy nawet jużem się miał wyrzec myśli pierwszej pozostania w miejscu i chciałem wynieść się do innej majętności, co by było ze wszech miar rozumnem, koniec końcem duma jakaś wstrzymała, nie chciałem aby się chlubił zwycięztwem.
Ale życie z każdym dniem stawało się nieznośniejszem, gniew wewnętrzny mnie pożerał, zatruwał wszystkie chwile, rozgorączkowywał do szaleństwa, mimo siły jaką miałem nad sobą, czułem czasami, jakbym mógł obłąkania dostać, owładywał mną szał zwierzęcy, pragnienie zemsty dzikie. Naówczas starałem się je odpędzić rzewną, gorącą modlitwą, obawiałem się sam siebie. Zdaje się że Stanisław postrzegł te moje znękanie i postanowił z niego korzystać, podwajając dumę, lekceważenie, wysilając się na urągowiska.
Raz zaprosiwszy na obiad dwóch młodych ludzi, przyjaciół swych serdecznych, tak nielitościwie wprost nam dokuczał, lub słowy dwuznacznemi smagał, że mnie do największej pasji doprowadził. Drżeć mi poczęły ręce, w głowie splątały się myśli; Teresie łzy kroplami ściekły po twarzy, on nie przestał sobie żartować z nas obojga. Opowiadał zmyślone historje familij różnych, czyniąc alluzję do matki naszej, słowem zdawał się pragnąć wybuchu i przyprowadzić mnie do niego. Ja poskromiwszy się siedziałem jak głuchy. Teresa i ja odeszliśmy od obiadu co rychlej, zostawując młodzież przy kielichach śmiejącą się na całe gardło.
Nie przerwało im to szumnej zabawy, która się długo przeciągnęła. Ja czekałem aż goście odjadą, postanowiwszy rozmówić się z p. Stanisławem otwarcie, nie mogłem znieść by pamięci mej matki śmiał lekkiemi słowy dotykać. Zebrałem resztę sił, pomodliłem się aby ich nie utracić, a gdym wiedział że Stanisław sam pozostał, zszedłem do jego mieszkania.
Zdziwiło go to przyjście moje, bom nigdy u niego, a on u mnie nie bywał, stanął we drzwiach jakby tamując mi przystęp i zapytał sucho:
— Cóż to jest? co go tu sprowadza? czem mogę mu służyć?
— Mamy z sobą do pomówienia — rzekłem, poważnie siłą wciskając się do pokoju i drzwi zamykając za sobą. Energja moja trochę go zmięszała.
— Służę — odparł — na rozkazy...
— Jakkolwiek się podoba panu bratu, rzekłem, mnie i siostrę moją uważać, prawnie przed Bogiem, światem i ludźmi, nosimy jedno nazwisko, jesteśmy rodzeństwem. Matka nasza była ubogą szlachcianką, wasza bogatą panią i księżniczką, ale ojciec jeden wasz i nasz dał nam jedno nazwisko i kochał nas miłością jedną. Jesteśmy tu, bo mamy prawo być tu tak dobrze jak i pan. Chcesz nas WPan wygnać ztąd obejściem braterskiem, to mniejsza, ale nie ludzkiem. O mnie nie idzie ale o siostrę moją. Dziś poważyłeś się WPan czynić boleśne dla nas przymówki do pochodzenia matki naszej, ja tego dłużej cierpieć nie będę...
— A któż WPana przymusza, abyś to cierpiał? spytał urągając.
— Zmusza mnie do tego — odparłem, konieczność pozostania tu aż do pewnego podziału majętności po ojcu naszym. Jest to tak dobrze moje jak twoje gniazdo.
— Zapominasz, żem starszy! rzekł.
— Ja o tem pamiętam, wy zapominacie, bo postępujecie nie po starszemu, obchodzicie się z nami nie jak brat, który się opiekować powinien, ale jak wróg, który prześladuje.
— Nie szafujcie tem braterstwem.
— Trudno się go zbyć, choć mi zaszczytu nie czyni, odrzekłem gniewny.
— No, więc czemże mi grozicie? — zapytał.
— Słuchaj — odparłem tamując się w gniewie który mną miotał — nie ja ci grożę, ale Bóg, postępujesz sobie nieludzko, pastwisz się nad słabą, nieszczęśliwą kobietą, sierotą, pamiętaj, że to nie uchodzi bezkarnie.
— Robię co chcę — zawołał — nikt mnie z czynności moich słuchać nie ma prawa.
— Ja, ja mam prawo za siostrą się upomnieć.
— Cóż to się jej za krzywda dzieje?
— Nie zmuszaj mnie, i nie kuś do złego! nie wyzywaj nieszczęścia, zawołałem. Jestem szalony, jestem wściekły, nie będę winien jeśli mnie uczynisz zbrodniarzem.
Stanisław rozśmiał się, ale nachmurzył brew.
— Cóż to myślisz, że się ciebie ulęknę? spytał.
— Siebie, nie mnie przestraszyć się powinieneś, krzyknąłem, postępowanie twe niegodne, okrutne, podłe jest.
— Coś powiedział! — zawołał Stanisław rzucając się ku mnie.
Na te słowa nic nie odrzekłszy powoli wziąłem za klamkę i zostawiwszy go drżącym od gniewu, wyszedłem nie spiesząc.
Myślałem, że pobieży za mną, ale pozostał, a ja wróciłem rozżarzony do mieszkania, długo się uspokoić nie mogąc.
Nazajutrz gdy wybiła godzina obiadu, sądziliśmy że nie przyjdzie, ale blady wszedł świszcząc, siadł na swem miejscu, jakby nas nie widział, przyprowadził dwa psy z któremi się bawił i tak ucztowaliśmy nie patrząc na siebie. Podobnie było dni następnych, dopóki ktoś z przyjaciół jego nie nadjechał. Chcąc nam pokazać, że się wcale nie uląkł, rozpoczynał na nowo swe szyderstwa i przymówki, niekiedy rzucając na mnie spojrzenie z ukosa i badając wrażenie jakie to czyniło. Zaciąłem wargi, milczący, gniewny, obróciwszy się do siostry, usiłując niesłyszeć nic i nie wiedzieć. Przez parę dni następnych powtarzało się to jeszcze, znosiłem, zuchwalstwo wzrastało, gniew mój także. Ani ja ani Teresa nie chodziliśmy już do wspólnego stołu i nie widzieliśmy się z nim przez dni kilka. Postanowiliśmy zerwać zupełnie z bratem i nie zważać nań wcale. Wydawaliśmy rozkazy, on także, ale dla groźb Stanisława nikt do naszych stosować się nie chciał. Musiałem za każdą rzeczą chodzić sam, i zniżyć się do walki ze sługami. Widząc, że nie wytrwamy w tem piekle, wezwałem na radę starostę. Przybył na wezwanie nasze, opowiedzieliśmy mu wszystko, ja byłem już tego zdania, aby dla spokoju, dla zagrożonego zdrowia Teresy ustąpić.
Stryj zostawiał do woli mojej, ale siostra dla pamięci matki nie chciała dopuścić byśmy się poniżali ucieczką z rodzicielskiego gniazda.
Rok jeszcze przecierpim, rzekła, dział musi nastąpić.
— Ale tu dnia wyżyć niepodobna — wołałem. Napróżno usiłowaliśmy ją uprosić; Teresia płakała, jej łzy wszechmogące były dla mnie.
— Cierpmy więc, rzekłem.
Stryj poszedł sam rozmówić się ze Stanisławem, ten przyjął go grzecznie, ozięble, ale udawał, że nie rozumie o co chodzi — odpychał wszelkie pośrednictwo. Postanowiliśmy znowu unikać go, udawać głuchych, lecz nie ustąpić.
Gdy w kilka dni po odjeździe stryja przekonał się, że usunąć się nie myślimy i czaszę postanowiliśmy do dna wypić, znowu go niecierpliwość gorętsza jeszcze niż przedtem porwała, rozpoczął walkę z gwałtownością większą daleko niż wprzódy. Wszystkie przykrości, jakie mógł nam tylko uczynić, robił jawnie i w sposób tak boleśny, że znowu zwątpienie opanowało, czy wytrzymać je potrafimy.
Zbliżam się do nieszczęsnej chwili, która o przyszłych życia mojego losach stanowić miała; było to jesienią, powróciłem był na godzinę obiadową z polowania, znużony, sam nie wiedząc czego niespokojny. Wpadłszy do pokoju siostry zastałem ją spłakaną, mimo najusilniejszych wszakże prośb moich przyczyny łez wyznać mi nie chciała, złożyła je na zwykły swój smutek, na boleśne przeczucia, na życie któreśmy prowadzili.
Gdy wybiła godzina obiadowa, napróżno ją namawiałem aby poszła ze mną, wyznała mi że brakło jej sił, że woli pozostać u siebie, mnie także chcąc namówić abym z nią obiadował, ale nie wiem co pędziło mnie do sali. Poszedłem. Stół nakryty był w sali jadalnej, w której ojciec nieboszczyk obok innych dwa portrety żon swoich kazał umieścić. Ledwiem wszedł na próg, uderzyło mnie, że w czasie mej niebytności obraz matki naszej zdjęto. Gniew gwałtowny owładnął mną, rozdrażniony już byłem znużeniem rannem i łzami Teresy. Spostrzegłem w tej chwili Staniaława, który siedział już za stołem, podparty, gdym zawołał:
— Kto śmiał dotknąć obrazu matki mojej?
Odparł szydersko:
— Ja... Stosowniejsze dla niej miejsce we fraucymrze niż tu. Tam go powiesić kazałem zkąd wyszła.
Już nie wiedząc co czynię przybliżyłem się doń drzący.
— Tyś to uczynił? zapytałem.
— No, ja! odparł bledniejąc.
— Twoje więc miejsce nie tu u tego stołu, do którego mężowie zacni zasiadali, gdzie święte niewiasty przychodziły niosąc pokój i miłość — ale w psiarni, hultaju!
To mówiąc pochwyciłem go oburącz za ramiona i miotając nim szalonym gniewem, cisnąłem nim o drzwi. Ale rychło i on na chwilę straconą odzyskał przytomność i siły, pochwycił nóż z kredensu przy drzwiach i wpadł z nim na mnie. Anim już wiedział jak ręka moja porwała drugi i takieśmy my bracia... zapomniawszy na wszystko... padli ku sobie zażarci...
Od tej chwili już niepomnę co się działo ze mną, ochłonąłem dopiero gdym ujrzał Stanisława przedemną leżącego na ziemi i broczącego we krwi, i ręką trzymał nóż mój, który tkwił w jego piersi.
Ja także ranny byłem w szyję, krew moja płynęła, alem zapomniał o sobie. Kain bratobójca stanął mi przed oczyma, padłem na kolana z okrzykiem boleści, usiłując wyrwać żelazo z rany. Stanisław zobaczył ten ruch i sądząc że go chcę dobić, omdlał. Cały dom na tę krwawą zbiegł scenę, której świadkiem było dwoje sług struchlałych w kącie stojących. Nadbiegła Teresa i jak nieżywa padła ujrzawszy krew naszą. Rozesłano natychmiast po lekarzy, po rodzinę, gdyż Stanisław zdawał się ugodzony śmiertelnie. Mnie już nieprzytomnego zaniesiono na łoże, a gorączka nie tak od rany, jak z gwałtownego wstrząśnienia i doznanego gniewu, rozwinęła się straszliwa. Przy łożu mojem płakała klęcząc Teresa, wyrzucając sobie że mimowolnie stała się przyczyną bratobójstwa.
Nie śmiałem nawet spytać o Stanisława; później już nie wiedziałem co się ze mną stało.
Gdym niewysłowienie osłabiony oczy znowu na świat otworzył, długo przypomnieć sobie nie mogłem, co się ze mną działo, okoliczności poprzedzających chorobę, walkę naszą. Czułem się ledwie żywym, nie mogąc ocenić czasu który słabość moja trwała. Teresa i ksiądz siedzieli przy mnie. Otworzyłem usta chcąc ich pytać, ale mówić mi zakazano; pamięć opieszale przywodziła mi wypadki, w miarę jak odzyskiwałem siły przypominałem sobie wszystko, niepokój dręczyć mnie zaczął o życie Stanisława.
Mimo zakazu księdza, próśb Teresy, spytałem natarczywie.
— Co się ze Stanisławem dzieje?
— Żyje, — odpowiedział mi kapłan surowo.
Słowa już więcej nie mógłem z nich wydobyć, zawołano lekarza, który natychmiast kazał mi wziąć coś uspokajającego, sen powoli skleił mi powieki. Ale w tym śnie ciężkim dręczyły mnie marzenia piekielne. Widziałem przed sobą ojca i z nim brata, ukazującego mi szeroką ranę w rozpłatanej przezemnie piersi.
Choroba i słabość długo przeciągnęły się jeszcze, lecz na ostatek zwyciężyły siły młodości; począłem przychodzić do siebie, a im więcej odzyskiwałem zdrowia i pamięci, tem głębszy ogarniał mnie smutek, tem pełniejsze goryczy wymówki sobie czyniłem. Mówiono mi że Stanisław żyje, lecz tylko Opatrzność Boża znać go ocaliła, ja w mem własnem przekonaniu byłem bratobójcą. Wielka była wina jego, ale nie mogłem zataić przed sobą własnej. Dla czegóżem nie ustąpił przed dumą brata i ważył, dla próżności, przez miłość własną, jego i moje życie, aby koniecznie na swojem postawić? Dla czegom dopuścił, by gniew mną owładnął i pierwszy rzuciłem się na brata?
Żal uciskał mi serce, w duszy ślubowałem sobie, że przyszedłszy do zdrowia, oblokę suknię zakonną i życie poświęcę odpokutowaniu mej zbrodni.
Ale ile razy otwierałem usta o tem mówić z Teresą, z ojcem Ignacym, zbywano mnie nakazanem przez lekarzy milczeniem, o niczem nawet dowiedzieć się nie mogłem na pewno, co zaszło po strasznej owej scenie w izbie jadalnej. Ciekawość moja rosła z każdą godziną, tak dalece, żem postanowił bądź co bądź od kogokolwiek zasięgnąć wiadomości.
Był przy mnie oddawna wielce przywiązany kozaczek, którego sadzono zwykle dla pilnowania mnie przy łożu, gdy siostra odchodziła znużona wypocząć nieco, a ksiądz musiał odprawiać swe modlitwy. Do niegom się więc zwrócił zaklinając go, aby mnie o tem co się stało, a czegom nie pamiętał, uwiadomił. Długom go prosić musiał, nim się dał wreszcie skłonić i przemówił. Oznajmił mi on, że p. Stanisław mimo zrazu bardzo wielkiej utraty krwi, żył i rychlej niż ja do zdrowia przyszedł, że familia książąt L. wywiozła go natychmiast i zabrała do siebie, że po kilkakroć przyjeżdżał stryj mój w czasie choroby, a lekarze w początku małą bardzo czynili wyzdrowienia mojego nadzieję. Od niegom się też dowiedział, że Stanisław jak tylko cokolwiek pozdrowiał, sam na siebie przyjął całą winę wypadku, najgorliwszym moim stawszy się obrońcą, że się zupełnie w usposobieniach swych zmienił, a czując przewinienie, dobrowolnie postanowił wyrzec się majętności i imienia rodzicielskiego i zamknąć się w klasztorze. Familia książąt L. napróżno wszelkiemi sposoby usiłowała go od tego postanowienia odciągnąć; jak tylko do zdrowia przyszedł, wdział natychmiast habit zakonny i rozpoczął nowicyat.
To opowiadanie kozaka przejęło mnie niewymownie, czułem się upokorzonym jego skruchą i poprzysiągłem również życie przykładnej poświęcić pokucie. Nie wiedziałem o tem, że i Teresa gryzła się myślą, iż ona była rzeczywistą tego wypadku przyczyną, również powrócić do klasztoru zamyślała.
Uspokojony nieco, gorącemi zalawszy się łzami, modląc się i Bogu dziękując, że nam dał czas do pokuty, usnąłem. Od tej chwili, jakby życie nowe wstąpiło we mnie, począłem prędzej do sił i zdrowia przychodzić. Pomimo polepszenia mojego stanu, milczano i unikano jeszcze poważniejszej ze mną rozmowy. Kilka razy starałem się do niej skłonić Ojca Ignacego, odpowiadał mi zawsze surowo:
— Przyjdzie na to chwila.
Na ostatek, gdym się upierał, zakazał mi pod posłuszeństwem samemu o tem poczynać rozmowę.
Czekałem więc cierpliwie, aż mną rozporządzi.
Nierychło potem, gdym już mógł wychodzić i przechadzać się po ogrodzie, przybył mój stryj, kilku krewnych, i po odprawionej spowiedzi, otrzymanem rozgrzeszeniu, komunji i nabożeństwie, O. Ignacy wezwał mnie przed radę familijną, w której uczestniczył.
Prosiłem, aby mi naprzód głos zabrać wolno było, i przyznawszy się do mej zbrodni, wyraziwszy szczery żal za nią, oświadczyłem przed rodziną, że postanawiam zamknąć się na resztę żywota w klasztorze, by za bratobójstwo odpokutować.
Pod koniec mojej mowy, przerwał mi O. Ignacy, mówiąc, że chociaż Bóg mi przebaczył i skrucha zmazała winę, żaden jednakże klasztor nie przyjął by tak łatwo tego, który pierwszy w zapamiętałości rzucił się na brata. Dodał, że pokuta w klasztorze jest łatwa, i dla tego samego ona mi się nie należy, bo cięższą żyjąc na świecie w dobrowolnem odosobnieniu, ponieść powinienem. Był już O. Ignacy, jak się zdaje wcześnie przez rodzinę uproszony, a szczególniej przez brata Stanisława, aby mnie od mojego postanowienia odwiódł.
Gałąź domu naszego, po wstąpieniu do klasztoru starszego, kończyła się na mnie, nie chciano aby majętności przechodziły w dom obcy przez zamężcie Teresy, lub na inną rodziny naszej linję z którą stosunki były oziębłe od dawna i nie zbyt przyjazne.
Wszyscy więc, opierając się na słowach O. Ignacego, prosić, zaklinać, rozkazywać powagą swoją zaczęli, abym od mojego postanowienia odstąpił. Najpoważniejszą dla mnie była wola Stanisława, zaklinającego mnie abym stanu duchownego, do którego nie czułem powołania, nie obierał. Poddałem się wyraźnie jego woli, ale zarazem oznajmiłem rodzinie, że pokutę mając naznaczoną przez siebie, spełnię ją, chociażby przeciw surowości jej występowano i nic mnie od tego obowiązku sumienia odciągnąć nie potrafi.
Rodzina, O. Ignacy, brat Stanisław, w ostatku i ja także, sprzeciwialiśmy się postanowieniu Teresy, która również do klasztoru powracać chciała.
Występek mój był prawie publiczny. Stanisław dawał mi pierwszy przykład skruchy i ofiary, za którym ja pójść był powinien; postanowiłem więc opuścić gniazdo ojcowskie i nie powracać doń, aż po latach tylu ile ich naówczas miałem. Pokuta więc trwać miała lat dwadzieścia kilka. W ciągu tego czasu postanowiłem uroczyście żyć w odosobnieniu, lub jako wędrowny ubogi pielgrzym, nie zdradzając stanu jego i pochodzenia, narażając się na upokorzenia, których od brata znosić nie umiałem.
Zakrzyczano mnie zrazu, żem sobie zbyt ostrą zadał pokutę, alem już był niewzruszony; oddawszy Teresę w opiekę stryjowi, natychmiast udałem się w lasy na Mazowsze, gdziem sobie pustelnię tę pobudował, zapełniając ją dzikiemi zwierzęty. Przez długi przeciąg czasu wcale się ztąd nie oddalałem. Żyłem tu na modlitwie, rozmyślaniu; postach, nabożeństwie, martwiąc ciało i pokonywując ducha. Zerwałem stosunki z rodziną, tylko w razie koniecznej potrzeby, zbliżając się do niej dla krótkiej narady.
Nie przyjmowałem też nikogo, oprócz księdza, który był moim kapelanem i spowiednikiem, a dwa razy do roku dowiadywałem się tylko do siostry.
Jużem w lesie był zamieszkał, ale jeszcze w prostej budzie leśniczej, która tu stała poprzednio, zanim na jej miejsce dom wzniosłem, gdy O. Ignacy niespodzianie przybył do mnie.
Przyniósł mi on list od Stanisława, pełen pokory, serdeczny, proszący o przebaczenie i pojednanie zupełne, a razem wzywający mnie, bym to nie słowem ale czynem dopełnił, przybywając sam do niego.
Chwila to była jedna z najboleśniejszych w mem życiu, bo dawne odnowiła rany. O. Ignacy namawiał, abym spełnił wolę brata, serce samo ciągnęło mnie ku niemu, natychmiast więc umyśliłem stawić się na wezwanie, ale podróż odbywając pieszo i jako pielgrzym pokutujący. Zaraz nazajutrz grubą przywdziawszy siermięgę, boso, z sakwami na plecach, sam jeden wyszedłem z pustelni i rozpocząłem tę podróż, która trwała dni kilkanaście. Stanisław znajdował się naówczas w klasztorze Bernardynów około H. zasuniętym w lasy, w odległej i dosyć pustej części kraju. Przypadek raczej niż wola moja zrządził, żem tu przyszedł w samą wigilję wielkiego odpustu, który tysiące ludzi do cudownego obrazu gromadził. O zachodzie słońca, znużony przywlokłem się do bramy klasztornej i padłem tam straciwszy siłę i odwagę iść dalej.
Chwila, w której miałem ujrzeć znowu tego brata, ranionego śmiertelnie ręką moją, a ocalonego cudownie ręką Bożą, napełniała mnie trwogą niewysłowioną. Potrzebowałem nabrać odwagi, nimbym przed nim stanął. Leżałem tak na ziemi, wśród zachodzącego słońca blasków, gdym ujrzał przed sobą cień, który zatrzymał się i zasłonił mi jasność wieczorną.
Powoli usłyszawszy szelest bliski, zobaczywszy bose zakonnika nogi, który zaraz pokląkł przy mnie, podniosłem oczy.
Alem krzyknął, zakrywając je zaraz, był to bowiem Stanisław, który klęczał przedemną.
O mój Boże, jakże zmieniony, jak opromieniony pokojem i świętością, jak ubłogosławiony pokorą! Twarz jego blada, anielskiej była piękności.
Schylił się, ujął kraj mojej szaty i ze łzami całować ją począł, wołając:
— W imię ukrzyżowanego, bracie mój, przebacz mi winę moją.
— A! ja to, ja paść przed tobą winienem: rzekłem padając w proch twarzą, i błagać ciebie, abyś zabójcy swemu, jak Chrystus nieprzyjaciołom na krzyżu darował.
Tak we łzach oba, on klęczący, ja na ziemi leżąc, jużeśmy nie mówili słowa, modliliśmy się, aż uczułem dłoń jego na ramionach moich i rękę, która mnie podnosiła, dźwignąłem się i klęcząc rzuciliśmy się na szyję wołając: Parce nobis Domine!
W jakiemś błogiem zachwyceniu powstaliśmy powoli z ziemi. Kościół był otwarty, tysiące ludu go napełniało, kończyły się właśnie uroczyste nieszpory, trzymając się za ręce, razem idąc weszliśmy do kościoła, przed sam wielki ołtarz. Aniśmy wiedzieli co czynimy, serca popędu słuchając tylko. Lud który był świadkiem pojednania i odgadł coś niezwyczajnego, kilku księży stojących we drzwiach, przejętych uroczystością tego widoku, otwarli nam drogę przez tłumy. Szeptano rozstępując się nam szeroko, aż pod wielki ołtarz, kędy przyszedłszy padliśmy na kolana razem, a potem razem krzyżem na ziemię. Nad głowy naszemi zabrzmiał ostatni psalm, potem pieśń, i przeleżeliśmy płacząc pokutnicy oba, aż póki nabożeństwo się nie skończyło, a tłumy nie rozeszły.
Przełożony klasztoru, uwiadomiony o tem, przybył nareszcie nakazując wstać bratu, jam także się podniósł, i razem udaliśmy się do klasztoru. Znano tam historją naszą, przyjęto mnie litościwie i serdecznie.
Jakże teraz Stanisław w rozmowie i obejściu się okazał nowym! jak istotnie odrodzonym człowiekiem! Jakże go te dni życia w samotności, na modlitwie przeistoczyły i uświęciły!
Przemieszkałem w klasztorze dni parę na nabożeństwie wspólnem z bratem, po odpuście ukończonym odprawiliśmy żałobne nabożeństwo za rodziców naszych, za obie matki, Stanisława i moją egzekwie.
Przyjednanie w imię Chrystusa było tak zupełnem, tak szczerem, iż nas obu uspokoiło. Stanisław pozostał w zakonie, którego był członkiem, jam powrócił do mojej pustelni i pokuty. Wiodłem tu życie ostre, i mimo nalegań O. Ignacego, mimo namów, abym ze ślubu uczynionego dał się rozwiązać dla powrócenia na łono rodziny, obstawałem przy wypełnieniu zadosyć uczynienia. Nawet ślub Teresy, która wyszła za mąż za dalekiego krewnego naszego, nie wyciągnął mnie z mojej pustelni. Przybyła ona sama po błogosławieństwo braterskie, ale zaślubiny musiały się odbyć bezemnie. Przed światem, któremu ukryć się starano rodzinne nasze zajścia, mówiono głośno, żem w daleką i długą puścił się podróż, która lata trwać miała. Starali się tymczasem usilnie bliżsi krewni moi, dla ziemskiego interesu rodu naszego, wywlec mnie z tego ustronia, namawiano gwałtownie na ożenienie, alem postanowiwszy dotrwać, mimo nalegań obstał przy swojem. A były tak silne prośby, że się im w istocie z trudnością opierać przyszło. Starosta, któremu pieczę nad majętnościami naszemi powierzyliśmy i szwagier mój, mąż Teresy, trafili aż do króla z prośbami, nasłano mi tu naprzód nominację na kasztelana, a gdy to nie pomogło, uproszono Poniatowskiego, aby powagą swą monarhiczną upamiętać mnie spróbował. Król jako był w takich rzeczach do zbytku powolny, zgodził się nawet sam mnie w mej pustelni nawidzić.
Wypadek to nadto ciekawy i pamiętny w życiu mojem, abym go nie zanotował. Pod pozorem łowów w którejś z puszcz sąsiednich, wyjechał król z Warszawy, mnie o tem znać nie dano, obawiając się bym snać nie uciekł, tak że na przyjęcie przygotowanym nie byłem. Ze stacji, na której król nocował, w towarzystwie generała Komarzewskiego, lekkim powozem przybył do najbliższej gospody. Tu porzuciwszy konie, resztę drogi zrobił pieszo, prowadzono tylko za nim wierzchowca, na wypadek znużenia. Zdaje się że oprócz przyjaznego usposobienia dla rodziny naszej, której przysługę pragnął uczynić. Poniatowski ciekawością też pustelni mej, o której zasłyszał, silnie był pociągnięty. Nie widziałem był dotąd króla JMci oprócz na talarach.
Letniego dnia jednego z południa, ludzie posłyszeli stukanie do bramy zawartej wedle zwyczaju, u której zawsze straż stała; zbliżył się do okienka odźwierny, i ujrzał dwie osoby dopominające się mocno, aby je wpuszczono. Ilekroć bowiem podobne trafiły się wypadki, była dyspozycja ogólna, aby odźwierny, czym ja miał się z kim widzieć, czy nie puścił każdego, i przyjmował podróżnych; po większej jednak części mówiono, żem doma nie był. Stało się tak i tym razem, gdy król z generałem zastukali, stary im odryglował i na żądanie wprowadził do tak zwanego foresterium.
Na zapytanie, gdzie pan? odpowiedziano z razu, iż w domu go nie ma.
— Otóż ja, mój kochany — odparł król odźwiernemu — ja wiem że jest i widzieć się z nim muszę, a ponieważem przewidywał że mnie tu tak przyjmiecie, macie oto gotowy list, który go natychmiast pod gardłem oddajcie.
Nie opierał się odźwierny. Byłem w bibljotece na czytaniu św. Augustyna, gdy zapukawszy, sługa mi pismo w kopercie doręczył. Poznałem pieczęć królewską, w środku na papieru karcie, jakiego król zwykle używał, stało jego własną ręką wielkiemi literami:
„Widzieć się z Jegomością, panie kasztelanie życzę.
Stanisław król.“
Przyznaję się, że mnie te odwiedziny z razu nie mało skłopotały, alem natychmiast wyszedł przeciwko królowi JMości jakem stał.
Król w podwórcu opatrywał z generałem dom mój, z żywą przyglądając mu się ciekawością. Przystąpiłem doń z poszanowaniem, cały pomięszany, prosząc aby dom mój zaszczycił wstępując doń.
Foresterium bowiem znajduje się w osobnym budynku, poza moją klauzurą.
Poniatowski wesołość udawał, chociaż dostrzegłem, że ponure to schronienie, lekkiego człowieka nabawiało jakimś smutkiem, przypominając mu żywot umartwień, ale nieznany i dlań niepojęty.
Rzucał oczyma na wszystkie strony z obawą jakąś i trwogą dosyć źle tajoną, zrozumieć zapewne nie mogąc uczucia głębszego, które tu człowieka wolnego żywcem zagrzebać mogło. Generał był także jak nie swój.
Nie wiedziałem zrazu kędy ich prowadzić, bo król z cokolwiek dziecinną ciekawością, którą starał się maskować niepokój, wszystko oglądał, w każdy kątek zazierał, rozpytywał chciwie o rzecz najmniejszą. Weszliśmy do domu: począł od wielkich pochwał smaku i fantazji właściciela i budowniczego, i prosił o pozwolenie obejrzenia szczegółowo; jednę więc po drugiej izbę egzaminował, pytał, bawił się niby, ale jakoś gorączkowo, więcej dla mnie niż dla siebie. Prosiłem, abym go mógł ugościć wedle przemożenia, na co zezwolił, przyjmując jednę tylko filiżankę czekolady, która szczęściem się znalazła, generał nie pogardził posilniejszą przekąską. Zostawiliśmy go w salce jadalnej za stołem, a król pod pozorem bibljoteki odciągnął mnie na bok.
Gdyśmy sami byli, stanął milczący. Odgadłem od razu cel odwiedzin, jako po chwili Poniatowski począł:
— Kochany kasztelanie, pozwól do siebie przemówić szczerze, nie jako królowi, ale jako przyjacielowi rodziny. Ani Bóg, ani świat, ani sumienie wasze nie wymagają tak srogiej pokuty, jaką sobie naznaczyłeś... Ojczyzna mało ma ludzi zdolnych, a poważniejszych umysłów, głów dojrzałych potrzebuje. Czasy są ciężkie. Wiem ja, co WMości w to dobrowolne wygnanie popchnęło, nie tajne mi są najmniejsze okoliczności, które towarzyszyły temu postanowieniu; pojmuję, że WMości samo nawyknienie do tej ciszy, mogło ją drogą uczynić, ale mamy inne obowiązki, które spełnić należy.
— Najjaśniejszy panie, odparłem, najpierwszy to obowiązek uczciwego człowieka danego słowa dotrzymać. Część znaczna mojej pokuty już wypełnioną została, resztę też jej dokonać muszę.
— Ale są wyższe konsyderacje — zawołał król — ujmując mnie za rękę. Trzeba gasnącą familję utrzymać. Starszy brat WMości już się życiu klasztornemu poświęcił i dla świata jest stracony. Imienia pięknego i zasłużonego przyszłość na WMości ramionach spoczywa, winieneś być ojcem rodziny i synem kraju. Jako król, nie roszczę sobie prawa sięgać do sumienia moich poddanych, jest to rzeczą duchownych, nie moją. Ale godzi się władza duchowna na rozwiązanie WMości z jego nierozważnych acz świętobliwych ślubów, familja się tego domaga, błaga i prosi. Satis pro peccatis, mości kasztelanie, powróć do nas i bądź pewien, że na dworze moim należne sobie urodzeniu i talentom znajdziesz miejsce. Jeszcze raz powtórzę WMości, czasy są takie, iż ludzi nam potrzeba...
— Najjaśniejszy panie, odezwałem się, powtóre, mało ja się na co przydam, a zbyt wielkim kosztem niepokoju sumienia przyszłoby okupywać ladajaką posługę. Od życia odwykłem, publicznegom nie kosztował wcale, mała ze mnie pociecha W. K. Mości i królewstwu, a wielkie utrapienie duszy mojej.
— Toż WMości znaczniejsza część życia tak przejdzie, a gdy termin upłynie, starym, złamanym powrócisz do świata, i już go nie użyjesz.
— Stanie się tedy wola Boża nademną, rzekłem, ale nie mam tej zarozumiałości, bym wiele osobą moją przyczyniał dobra. Podobno dziś już edukację statysty rozpoczynać zapóźno.
Król się nagle zadumał, jakby pańszczyznę odbywszy, i patrząc w otwartą księgę św. Augustyna, dodał, uderzywszy w nią ręką.
— Lepszą cząstkę obraliście! a! nie przeczę! ale pod pozorem dźwigania brzemienia wzięliście ów Ezopowy ciężar, którego, co dnia ubywa. Ażaliż na świecie żyć nie jest stokroć trudniejszą pokutą, niż w takim klasztorze? niżeli w tej trumnie? Nie łudź się WMość, dodał, zmiarkuj nie jest-li to lenistwo ducha? byś miasto ofiary nie powodował się egoizmem ubranym w pozory świętości i skruchy. Pozwól bym otwarcie to i po ojcowsku rzekł, ażali nie łudzisz się? jest-li to pokuta czy gnuśność?
— Przyjmuję z pokorą — odpowiedziałem — surowe napomnienie ojcowskie, W. K. Mości, ale na sąd Boży się zdaję... Ciężar to Ezopowy, przyznam, alem ja go sobie jak ów Ezop, z początku drogi wybrał, a cóżem winien, że mi go ubywa? Jam na to nie rachował.
— Łacniej — mówił król z uczuciem — żyć tu Waszmości z dzikiemi obłaskawionemi zwierzęty, niżeli z ludźmi, co się nigdy przyrodzonej swej dziczyzny zupełnie pozbyć nie mogą; mniej tu doświadczasz zdrady, a co najmilsza, mniej przewrotność ludzka cięży WMości na sercu, zyskujesz więc ze wszech miar.
Tak mnie przekonywać usiłował król, nie złamał wszakże, stałem twardy przy swojem, a on zmiękł... Obchodził więc potem raz jeszcze całą ustroń dziwując się, uśmiechając, pociągnął za sobą generała, a jako to był umysł lekki, który w poważniejszym żywiole długo wytrwać nie umiał, już pod koniec tych odwidzin żartobliwego nabrał usposobienia i śmiał się z tego co mojem dziwactwem nazywał.
Na ostatek miał się ku wyjściu, a na wychodnem, zaręczając mnie o łasce swej monarszej, upewniał, że zawsze mile na dworze widzianym będę, zachęcając, abym w nadaremnym nie trwał uporze. Przeprowadzałem króla daleko za dwór mój, aż na koń siadł i pożegnał mnie. Wymógł to przecie rozkazem i powagą swoją, iż przyrzekłem raz w rok stawić się na jego dworze i choćby na dzień jeden do stolicy zjeżdżać.
Po królu zjawił się jeszcze z naleganiem O. Ignacy; namówiono znać mojego spowiednika także; zewsząd spłynęły się na mnie przekonywające dowody, żem był moją pustelnią opuścić powinien, lub w jakikolwiek sposób do życia czynnego się przygotować, które choć późno, rozpocząć na nowo byłem zmuszony.
Wyrwał mnie z pustelni dopiero smutny obrzęd pogrzebu siostry mojej i obowiązki opiekuna nad jej synem. Musiałem opuścić ukochaną już Tebaidę moją; chwilowo naówczas skłonił mnie dyrektor sumienia, abym przynajmniej pokuty się nie wyrzekając tryb jej odmienił. Przedsięwziąłem więc jako nowicjat do życia, podróż pieszą i ubogą niekiedy tylko chwilowo powracając na stare łożysko.“




Przeszła już była burza, a księżyc na pogodne wszedł niebo, gdy p. Marcin księgę notat gospodarza złożył zadumany. Obliczał się właśnie z datami, że pokuta jeszcze w Barcinie dokonaną została, domyślił się też łacno iż ów ksiądz staruszek jeżdżący po kweście na ołtarz Jerozolimski musiał być zapewne bratem Żeligi; naostatek dumał chmurny jak się to wszystko skończy szczególniej z panną Agnieszką, dla której afekt kasztelana bardzo był widoczny. Mimowolnie wszakże historja matki kasztelana, nabawiła go niepokojem o los krewnej, która wnijść mogła do rodziny dumnej jak tamta, aby cierpieć jak ona i srodze przepłacić wyniesienie swoje.
Po rozmyśle więc krótkim, domyślając się, że zapewne panna Agnieszka jeszcze się do snu nie układła, postanowił wejść do niej i dać jej także do czytania notaty Żeligi.
Znalazł ją p. Marcin jak się spodziewał na modlitwie poruszoną tem, co we dnie widziała i czego się już bardzo domyśleć mogła.
— Moja Agnieszko — rzekł p. Marcin słodząc pieprz który przynosił — trzeba asińdźce jeszcze dziś trochę oczów namęczyć, i oto ten raptularz, dosyć zresztą wyraźnie napisany, z większego przepatrzeć. Są w nim rzeczy, które jak mi się zdaje, dobrze abyś wiedziała. Dał mi gospodarz te notaty, jam je odczytał, ale miarkuję, że nie zawadziłoby je wam także przewertować, może nawet były mi udzielone w tej myśli, abym się z wami podzielił niemi.
— A! mój ojcze! to pewnie coś strasznego! zawołała ręce łamiąc panna Agnieszka, mam jakieś niedobre przeczucia.
— Już to tam asińdźka sama ocenisz — rzekł skłopotany trochę p. Marcin, ja tam sądzić o tem nie chcę. Dowiesz się z nich przeszłości człowieka, który cię jak sądzę, obchodzi. Dzieje się to nie z wyraźnej woli jego, ale i nie przeciwko tej woli, bo mi nie nakazywał sekretu i sądzę że dając to czytać, nie co innego miał na celu, tylko nas wszystkich objaśnić o powodach, które go do obrania sobie tego rodzaju życia zmusiły.
P. Agnieszka spojrzała mu w oczy, ale z nich prócz smutku nic wyczytać nie mogła; wzięła drżącemi rękami księgę, Barciński odszedł po cichu, a ona siadłszy, do białego prawie dnia, płaczem sobie tylko przerywając, cały żywot Żeligi przebiegła. Padła potem na modlitwę, a gdy z niej wstała, słońce już złocistemi promieniami wciskało się do okien domku, i ruch w pokoju pani Marcinowej dowodził że już wstawano. Wkrótce też wszedł i Barciński dla zabrania rękopismu i uląkł się znalazłszy już poruszoną, zmienioną, zapłakaną.
Czekała już na niego p. Agnieszka i ujrzawszy podbiegła żywo; poczęła go naprzód po rękach całować za to, że jej ten rękopism udzielił, potem się rozpłakała okrutnie.
Milczał już zafrasowany p. Marcin, starając się ją uspokoić, ale pojął co się w jej duszy dziać musiało.
— Płacz nic nie pomoże — odezwał się — mówże no mi asińdźka proszę, co na to? czego się tam temi łzami zalewacie, wszystkoć przeszło, człek odpokutował.
Pannie Agnieszce rumieniec na twarz wystąpił, bo jeszcze nigdy z p. Marcinem o swem postanowieniu i projektach nie mówiła, więc jej się nie łatwo było zdobyć na szczersze wyznanie.
— Służyliście mi sierocie za rodziców, rzekła wreszcie, jak moich własnych was szanuję. Nic nie mam, i nie chcę mieć dla was tajnego, kocham i poważam tego człowieka z dawna, niemal od pierwszej chwili, kiedy go ubogim i biednym wędrowcem w dom wasz przychodzącym ujrzałam. Milczał on długo też, ale w końcu wyznał mi, że się do mnie przywiązał, daliśmy sobie słowo wzajemnie, cóż ja teraz pocznę! — zawołała ręce łamiąc p. Agnieszka.
— A no, kiedy tak jest, pójdziesz Asińdźka za niego — odparł p. Marcin.
— Nie! — odpowiedziała stanowczo p. Agnieszka — ta księga otworzyła mi oczy, nie...
— Ot dziwactwo — szepnął Barciński, ale z mowy miarkować można było, iż przekonania był innego.
— Nie, nie, nie dziwactwo — przerwała żywo Agnieszka. Sam to pan przyznasz, że w małżeństwie nierównego stanu szczęścia być nie może, bolesny przykład tego z jego życia czerpię. Tam tylko pokój i wzajemne zadowolenie, gdzie z obu stron równo się przynosi, gdzie kondycje, urodzenie, majątek, osobie odpowiadają, ubóstwo z ubóstwem, a bogactwo z bogactwem się łączy, kiedym mu słowo dawała, nie wiedziałam wcale kim był, miałam go za równego stanu człowieka. Przekonywacie się sami z czytania żywota kasztelana, ile to nieszczęść spłynęło na jego rodzinę z powodu, że wojewoda ukochał i pojął najzacniejszą ale nierówną sobie urodzeniem niewiastę. A! panie! nie możeż to się powtórzyć na inny sposób choć mniej okrutny... i ze mną, gdybym była tak nieroztropną? Rodzina kasztelana, mimo srogich prób które przecierpiała, jest jaką była, nie zmieniła się pewnie, byłabym upokorzoną wciskając się do niej, upokorzyłabym ich narzucając się. I ja i on pozostalibyśmy odosobnionymi na zawsze, gdy właśnie jemu po długiem od świata i rodziny oddaleniu, do obojga się zbliżyć potrzeba. Musi on teraz opłacać dług względem kraju i społeczeństwa zaciągnięty, ku czemu ja bym stawała zawadą. Zatem próżna myśl o tem...
Wdzięczną wam jestem, dodała, żeście mi odczytać dali jego życie, ale teraz postanowienie mam niezmienne; dalibyście wy p. Marcinie, córkę waszą na ten świat, gdzieby jej nieznane imię i małe szlachectwo nieustannie, jeśli nie głośno, to po cichu... wyrzucano?...
— Masz asińdźka słuszność, w tem coś powiedziała, — rzekł Barciński, nie ma co gadać. Tak to ono jest niewątpliwie, kochać i żyć w przyjaźni należy; ale łączyć się i bratać gdzie gra nie równa, nie można... Człowiek to zacny, ale go wiążą twarde węzły z rodziną, które by się jeszcze przykrzejszemi stały, gdyby swej fantazji i sercu dogadzając, do nas się zniżył. Równiśmy, słowa nie masz, ale świat między równemi różne stopnie potworzył, a złoto je jeszcze poczyniło wyższemi, tak że wyniosłe progi nie na wszystkie nogi, zwłaszcza kto się skaleczyć nie ma ochoty.
Łzy znowu skręciły się w oczach pannie Agnieszce, gdy począwszy ściskać, opiece się jego dalszej polecała, i jemu jakoś zwilżyły się powieki.
Wszyscy już dawno byli poubierani, a Justysia którą bawiła nowość, biegała po zwierzyńcu dawno razem z sarnami, sama do sarneczki podobna, tak swobodna, rozbujała i wesoła; na odgłos dzwonka zebrali się zaraz wszyscy na nabożeństwo.
Kaplica stała tuż przy dworze, okolona jodłami, choć drewniana, ale bardzo piękna. W środku tylko jakoś wyglądała posępnie. Jeden ołtarz z Chrystusem konającym na krzyżu rzeźbionym, widać było w głębi, w pośrodku przez czas mszy zwykł był leżeć krzyżem co dzień pokutnik. Miejsce to dawno już było przez niego zajęte. Na ścianach wizerunki rodziny na blachach malowane z podpisami nagrobkowemi, i prośbami o modlitwy. Byli tam ojciec, dziad, matka, siostra, szwagier, inni krewni bliżsi i dalsi. Wielkim kosztem sprowadzone z Rzymu kości jednego z męczenników pierwszych wieków, mieściły się w sarkofagu czarnym marmurowym, który zarazem menzę ofiarną stanowił.
Ze mszą wyszedł kapucyn staruszek, cała służba i czeladź była przytomną.
Po ofierze obyczajem miejscowym odśpiewano siedm psalmów pokutnych i suplikacje, na ostatek „Przed oczy twoje Panie.“ Kasztelan dopiero z ziemi powstał na kolana i jeszcze się modlił, gdy już wszyscy kaplicę opuszczali. Niespokojny o dalszą podróż swoją p. Marcin wcześnie prosił o konie, te też już zaprzężone stały przed gankiem, ale śniadanie czekało we dworze, na które i gospodarz z weselszą niż wczoraj twarzą się zjawił.
— Nie śmiem was o dłuższy pobyt prosić — rzekł — bo tu dobrze zajrzeć dla osobliwości, ale na pustyni tej zasiedzieć się, wiem najlepiej jaki smutek rodzi. O jednę jeszcze łaskę, kochanych państwa moich prosić będę i od tego nie odstąpię.
— Rozkaż co chcesz, spełnimy — przerwała szybko p. Marcinowa.
— Słowo się rzekło, — pochwycił kasztelan, trzymam was za nie. Nie zajedziecie WMość w Warszawie nigdzie tylko do mnie.
O! o! kasztelanie kochany — przerwał stolnik — tego już nadto! nie bierz że sobie na barki niepotrzebnego ciężaru.
— Co za ciężar! dom stoi pustkami! — odparł wpatrując się w Barcińskiego Żeliga, siedziałem ja u was tyle lat, możecie mi choć tyleż dni darować, ja od tego nie odstępuję. Daję wam przewodnika, który doprowadzi i umieści, a dziś wieczorem i ja sam będę wam służył. Już od tego nie odstępuję.
Znać było, że kasztelan niespokojnie śledził wrażenia jakie przeczytanie jego rękopismu uczyniło na gościach, postrzedz też musiał na Barcińskim pewien rodzaj pomięszania, a na twarzy panny Agnieszki ślady bezsenności i wielkiego poruszenia. Tylko pani Marcinowa i wesoła zawsze Justysia nie wiedzące o niczem były swobodniejsze, przyjazne, poufałe jak dawniej.
— Ale bo my w Warszawie długo bawić nie myślimy — przerwał Barciński — parę dni, póki się lekarzy nie poradzimy, potem w imię Boże gdzie oczy poniosą.
— Tem ci bardziej — zawołał kasztelan — musicie gospodą stać u mnie... to darmo... albo się pogniewamy.
I zwrócił się z kortezją do panny Agnieszki.
— Moja mościa dobrodziejko, — rzekł — byłaś mi tak łaskawą i przyjazną zawsze, iż teraz śmiem się do niej o istancję odezwać, mając nadzieję iż poprzeć mnie zechcesz u państwa stolnikostwa...
Panna Agnieszka na tak wyraźną do niej odezwę spłonęła cała.
— Ale jakąż tu wagę pośrednictwo moje mieć może? szepnęła skromnie.
— Wielką, wielką — przerwał gospodarz.
— Zresztą — dodała spuszczając oczy panna, i ja się lękam abyśmy panu kasztelanowi nie byli ciężarem.
— A! na Boga! — zawołał ręce załamując Żeliga — takżeście zapomnieli jakim mnie znaliście! Za kogoż to mnie macie! za kogo! Tak że się to czasy i serca wasze zmieniły, dla tego żeście mnie teraz majętniejszym i głośniejszym ujrzeli, niżelim się wam przedtem wydawał! Zaprawdę przyjdzie mi pożałować owych lat szczęśliwych, kiedym u was był Żeligą, przybłędą, a dziś, dziś, dorzucił smutnie, przeczytaliście dzieje moje, i ot już serce straciliście do mnie...
— Kasztelanie, nie mówcież tak — zawołał z kolei pan Marcin — kochamy was pewnie nie mniej ani gorzej jak w on czas, ale wiemy co tobie od nas należy, a samo życie twe i cierpienia więcej cię czyni dla nas niedostępnym, i szanownym niżeli imię i bogactwa.
— Już mówcie sobie co chcecie, a stanąć u mnie musicie.
— Co ja, z przeproszeniem starszych, — przerwała pieszczona Justysia, — to doprawdy tych ceremonij nie rozumiem.
— Ani też ja... — mruknęła chętnie potakująca matka (która o rękopiśmie nic nie wiedziała), juściż mężu kochanie, jeśli pan kasztelan taki grzeczny i łaskaw, to nam tam pewnie lepiej będzie...
Nie dokończyła, spotkawszy wzrok męża, który surowo jakoś na nią spoglądał, kasztelan tego dostrzegł i nagle osmutniał.
— Róbcie jak wam dogodniej — dodał z powagą, ale mi odmową uczynicie wielką przykrość, będzie to brak zaufania, i zbytni szacunek tego, co świat czci do zbytku, grosza i imienia. Ja zaś powiadam wam, że jako was kochałem i szanowałem wprzódy, tak gdyby na was królewstwo spadło i korona na głowę, serca bym nie zmienił pewnie.
— Kasztelanie dobrodzieju — zakrzyknął p. Marcin — nie krzywdźcie serc naszych, a zrozumiejcie szacunek z dobrej, a nie ze złej strony. Zresztą, co powiesz familji i przyjaciołom gdy spytają dlaczego stojemy u ciebie gościną?
— Powiem im — zawołał kasztelan — oto są prawdziwi druhowie i rodzina moja, bo oni mnie przytulili gdym był ubogi, bez imienia, gdy posądzać mnie mieli prawo raczej o złą niżeli o dobrą przeszłość...
Nastąpiły uściski i rozczulenie powszechne, opierać się więcej nie było podobna; Barcińscy przystali, a chłopak w liberji sinej z żółtem siadł na koń, aby ich przeprowadzić do miasta.
W progu kasztelan rzekł im jeszcze:
— Nie o wiele wyprzedzicie mnie, muszę tylko pożegnać pustelnię moją, uspokoić się na duchu i pomodlić, chwila to w mem życiu stanowcza...
To mówiąc zwrócił się do p. Agnieszki kryjącej się nieco za Justysię i w rękę ją pocałował; poczuła że łzy miał na oczach, a głos którym mówił był drżący.
Tak nareszcie wyjechali i w milczeniu przebywszy niedźwiedzią bramę, drożynę w dolinie, znaleźli się znowu w lesie szumiącym, jakby to co niedawno widzieli snem było. Barciński był zadumany, Marcinowa wzdychała, Justysia tylko żwawo szczebiotała rozweselona, na oczach panny Agnieszki łzy się kręciły, które ukradkiem ocierać musiała... i myślała w duchu:
— Spełzła ostatnia mojego szczęścia nadzieja, ostatnie miłości marzenie... takiem go kochała... rozstać się z nim muszę... O nie, nie wniosę w tę rodzinę nowego strapienia i boleści, nie chcę mojego dobra okupywać ofiarą drugich... nie, ja nie mogę pójść za niego. I żal chwytał ją za serce, gdy pomyślała, że rozstać się z nim na zawsze będzie potrzeba, nie widzieć go nigdy, oddzielić się, nie słyszeć o nim, wyrzec się jedynego na świecie przyjaciela... Ale duma niewiasty walczyła z miłością kobiecą, wolała się poświęcić, niż jego poświęcać dla siebie. Straszliwe owe sceny o których czytała, przychodziły jej na pamięć, — czyliż się teraz na inny sposób odnowić nie mogły?
Łzy połykała strapiona, ale niemi coraz umacniała się w przekonaniu, że odmówić mu było jej obowiązkiem. Barciński, nie chcąc trapić żony i opowiadać przy córce tych krwawych dziejów, milczał posępny. Napróżno ożywiona tą podróżą Justysia ciągle wyglądając zwiastowała im nowe widoki, p. Marcin ani spojrzał, aż się nareszcie kolasa wtoczyła w bramę wspaniałą pałacu przy Krakowskiem-przedmieściu.
Na owe czasy był ten gmach okazały i piękny, kratą i podwórcem oddzielony od ulicy, architektury prostej i zarazem poważnej, bez zbytnich ozdób, których gdzieindziej w owym wieku nie szczędzono.
Służba liczna w barwie sinej z żółtem, natychmiast wysypała się na ganek, a marszałek przodkujący jej, z wielkim respektem wprowadził państwa Barcińskich do przeznaczonego im apartamentu, tem milszego dla nich, że im wieś nieco przypominał.
Był bowiem położony od ogrodu; ów ogród w piękne stare drzewa obfity, z ciemnemi alejami i zieloną łąką ciągnął się ztąd aż do brzegów Wisły, którą po za domkami rybaków widać było wspaniale szerokiem płynącą korytem.
Widok z okien, przez drzew zwieszone gałęzie, na wodę i lasy był bardzo piękny.
Pokoje wspaniale przybrane zdawały się oddawna oczekiwać na obiecanych gości, tak wygodnie dla nich urządzone były i zaopatrzone we wszystko, co im miłem być mogło.
Zdziwiła się nieco i zafrasowała razem panna Agnieszka, gdy marszałek dworu, mąż już podżyły i znać zaufany kasztelana, ukazał dla niej nie pokoik skromny jakiego się spodziewała, ale cały apartament osobny, zbytkownie urządzony i ze wszystkich może najwykwintniejszy.
Odmówiła mu więc wręcz, prosząc o skromniejsze pomieszczenie, ale marszałek z uszanowaniem oświadczył, iż w niczem woli kasztelana zmienić nie może i prosi, aby do przybycia jego i rozmowy z nim, przeznaczone sobie pokoje objąć była łaskawa.
Justysia, ciekawe ptaszę, pierwsza zaczęła biegać po wszystkich kątach zaglądać wszędzie, pytać naiwnie o wszystko, nie mogąc się wydziwić i nacieszyć pięknością pałacu. Odkryła ona swą przenikliwością dziewczęcą w pokojach cioci Agnusi mnóstwo jakby naumyślnie poznoszonych tam sprzętów, które rozmaitym jej gustom i przywyknieniom odpowiadały. W jednym stała ogromna mosiężna z kanarkami klatka, w drugim kwiaty niemal takie, jakie na oknie w Barcinie, tylko jakoś bardziej pańsko wyglądające, dalej krosna przy oknie ze wszystkiemi przyborami do roboty, a przy łóżku klęcznik wspaniały z oprawną w jaszczur książką do nabożeństwa. Na stole w sypialni misterne czarne szkatuły hebanowe, kością słoniową i bursztynem sadzone, nęciły okrutnie, bo też przy nich i klucze leżały, ale panna Agnieszka tknąć ich Justysi nie dozwoliła, która się napróżno skradała.
Pan Marcin pomrukiwał; po dworku w Barcinie pałac mu był za przestronny, za piękny czegoś, za pusty, radby był wynijść aby się gdzieś pod strzechą swobodniej roztasować.
Zaledwie się rozpatrzyli nieco w tych cudach, gdy marszałek dworu oznajmił im odwiedziny siostrzeńca pana kasztelana, który w imieniu wuja pragnął gości powitać.
Justysia się mocno zarumieniła i spojrzała instynktowo ku zwierciadłu, ale w tejże chwili wpadł na próg znany nam już z noclegu w Wygodzie młody ów chłopak z rozpromienioną twarzą.
Był teraz taki strojny a tak inaczej piękny, że go tylko jedna Justysia poznała. Proste dziewczę powitało go też bez ceremonij, po wiejsku, prawie po dziecinnemu z nieudaną i nieukrywaną radością, jak starego znajomego. Powitawszy rodziców i pannę Agnieszkę, gość się też do niej obrócił równie wesół i rad z bukietem, który trzymał w ręku.
— Oto pierwsze kwiatki warszawskie witają panią, ze strachem żeby się przy nowym kwiecie nie wstydziły... Mówiłaś pani, że lubisz kwiaty, pilno im było pokazać i pochwalić że brzydsze nie są od swej wiejskiej braci. — Ale czy będzie tu państwu dobrze? — zapytał obracając się do Barcińskiego, który stał milczący pokręcając wąsa.
— Otóż nie, nie... szanowny mój wicegospodarzu, — odpowiedział stolnik, nie... nie będzie nam tu wcale dobrze... A wiesz dla czego? ot dla tego, żeśmy do strzechy słomianej, do skromnego szlacheckiego dworku przywykli, że nas te wspaniałości zawstydzają i straszą. Myśmy żyli całe lata długie w naszej chacie ubogiej, obyczajem przywykliśmy do niej, jest to nasza rodzinna skorupka, do której przyrośliśmy wszystkiemi boki...
Młody człowiek zczerwienił się mocno, postrzegł się stolnik, że mu przykrość uczynił i począł go ściskać.
— Daruj pan weredykowi wiejskiemu — zawołał, takim Bóg gbura stworzył. Ale kiedy losy chciały, abyśmy kilka dni życia przebyli pod pańskiemi stropami, wyda się to nam jak sen z jakiejś bajki, który przypomnieć będzie miło.
— Spocznijcież państwo — rzekł cofając się młody człowiek — pozwólcież w imieniu wuja powtórzyć prośbę, żebyście się uważali jak u siebie.
To rzekłszy w koło pożegnał wszystkich, i jeszcze się obróciwszy do Justysi, która patrząc w bukiet pełen róż, uśmiechnięta wdzięcznie sama jak róża spłonęła, rzekł wesoło:
— Pozwolisz mi pani być swym ogrodnikiem... póki gościsz w Warszawie?
Nie było czasu na odpowiedź, bo Barcińska gdyby zaraz nie wyszedł, możeby go była po macierzyńsku uściskała, stary tylko pot z czoła obcierał, ale mu było markotno widocznie. Chciał zaraz usiąść, i postrzegłszy aksamitem obitą kanapę, nie prędzej tego pozwolił sobie, aż na niej chustkę rozpostarł.
— Wszystko to nie dobrze, — mruknął, ja tego nie lubię, młodzik mi coś bardzo do Justysi podjeżdża, a ta jak gapiątko cała ku niemu... nic potem! nic potem!
Justysia wybiegła z Agnieszką do drugiego pokoju szukać szklanki, w którąby swój śliczny bukiet zanurzyć mogła, swobodniej więc mógł gderać stary, bo sam z żoną pozostał.
— Słuchajno asińdźka... sama powiedz wcześnie Justysi, niech nie będzie głupią... To dziecko, nie wie co miejscy panicze, gotowa się zadurzyć, a to na wierzbie gruszki, z tego nigdy nic nie będzie.
— A to czemu, jeśliby się sobie spodobali? — zapytała biorąc się za boki pani Marcinowa.
— Czemuż czemu? wiele by mówić o tem — odparł Barciński, dosyć, że i ja oświadczam asińdzce, że z tego nic być nie może. To są wielcy panowie, my chude pachołki, ja mojego dziecka na pozbycie ladajako nie mam. Pod temi złoconemi gzymsami rzadko szczęście mieszka... ot, wolę chatę.
— Słuchaj rybko, — stanowczo odezwała się nie tracąc wcale fantazji jejmość, i ja wolę chatę, ale jak będzie wola Boża... to ją uszanuję... I jak ona postanowi o mojem dziecięciu, tak się stanie.
Barciński tylko splunął, ale zapomniawszy o posadzce i kobiercu, postrzegł zapóźno, że postąpił nieprzyzwoicie jak z sosnową podłogą w swym dworku, i z pokorą jął się błąd swój naprawiać, narzekając na pałace; na tem się też i rozmowa przerwała.
Wieczór już potem zszedł na cichej gawędce, ale Barciński poszedł do swego pokoju frasobliwy, i długo jeszcze wzdychał tam chodząc i modląc się po cichu. Justysia i pani Marcinowa usnęły w różowych marzeniach, panna Agnieszka w łzach i niepokoju. W tych pokojach wielkich, pustych, jakiś strach ją ogarniał, zdawało się jej co chwila, że widzi po kątach przesuwające się cienie mężczyzn i kobiece jakieś zakwefione postacie, dumne i groźne... ślizkie posadzki jakby świeżą krwią były pooblewane. W ciemnościach zarysowywały się na niej dusze pokutujące.
Było około północka, a panna Agnieszka próżno starając się przemódz jakąś trwogę, chodziła jeszcze po swoim pokoju, zamyślona głęboko, gdy do drzwi jej z lekka zapukano.. W tej chwili obawa doszła do najwyższego stopnia, i już zebrała się krzyknąć, gdy z za lekko uchylonych podwojów ujrzała wchodzącą sługę, która na srebrnej tacce przyniosła list, wielką zamknięty pieczęcią.
— Najmocniej panią za śmiałość przepraszam, odezwała się służąca widząc jej trwogę — ale czuwając obok i słysząc, że pani się spać nie kładzie, myślałam że lepiej zrobię, gdy dziś przyniosę pismo, które dopiero rano miało pani być oddane...
To mówiąc popatrzyła, lekko się uśmiechnęła, postawiła tacę na stole i wymknęła się po cichu.
List leżał długo; nim p. Agnieszka dotknąć go miała odwagę, wreszcie przeżegnawszy się czytać go zaczęła. Był dosyć obszerny i znać już po wyjeździe Barcińskich z pustelni pisany, kasztelan przeczuł jakie wrażenie na stolniku i pannie Agnieszce spowiedź jego uczynić musiały, usiłował je rozprószyć, błagając, aby mu dawną przyjaźń i zaufanie wrócili:
„...Uważałem — pisał w liście — żeś pani także zimniejszą, trwożliwszą była ze starym przyjacielem... dla tego spieszę się do jej serca zapukać, jak ów przed laty ubogi podróżny, któregoście w dom wasz tak gościnnie przyjęli... Za cóż byście teraz się mnie mieli wyrzekać? Małoż ja ucierpiałem? cóżem winien, że na mnie cięży przeszłość, której dwudziestoletnie łzy zmyć nie mogły? Będziesz mnie karać za grzechy, które Bóg przebaczył, każecież mi wyrzec się jedynego szczęścia, o jakiem marzę jeszcze, dla tego, że świat jest płochy i ludzie mają oczy skruszone...
Wiesz pani, jakiem się przywiązał całem sercem do waszego domu i do ciebie... wiesz, iż żyję tą nadzieją, że mi dozwolisz dozgonną nazwać się przyjaciółką... mam słowo wasze... Od wczoraj, widzę to dobrze, ulękłaś się nieszczęśliwego... trwożę się, ale szanować będę wolę twoją... nie żądam ofiary, bo sam potrafię poświęcić się... ale wiedz pani, że poprzysiągłem żyć z tobą lub umrzeć samotnym na pokucie w pustelni mojej...“
Panna Agnieszka czytała, płakała i wielka trwoga a niepokój wstąpiła w jej duszę... ale duma przemagała, i postanowienie odrzucenia ofiary kasztelana górę wzięło.
— Żal mi go niewymownie porzucić, mówiła w duszy — przywiązałam się do niego, on do mnie, ale godziż się wnijść w tę rodzinę, aby za sobą wprowadzić nieprzewidziane nieszczęścia? Cóżby to było ze mną? Co on sam z mej przyczyny cierpieć by był zmuszonym? wstydzić się za wieśniaczkę... słuchać ich przekąsów z imienia nieznanego i ubóstwa... Nie, nie — powtarzała panna Agnieszka — Bóg tak chciał, byśmy się rozstali, on sam to uznać musi...
Ale mówiąc to płakała i czuła, że szczęśliwą nie będzie, iż nigdy nie odtęskni się po nim.
— Czemuż on nie jest jak ja ubogim? bylibyśmy tak szczęśliwi!
I wyrzucała sobie gorzko słabość swoją i łatwowierność, ale któż mógł pod tą szarą suknią domyśleć się wielkiego magnata, w pokornym Żelidze, sławnego imienia? Ten długi przeciąg czasu wszelkie w końcu zbijał domysły.
Nazajutrz rano, gdy Barcińscy zebrali się około śniadania, z wielką trwogą o porcelanę kosztowną na której było zastawione, bo stolnik cuda o cenach tego saskiego wyrobu rozpowiadał i wszyscy się bali dotknąć jej aby nie potłuc, wszedł na pokoje sam kasztelan z siostrzeńcem swoim, oba w paradnych strojach, przy szablach, z sobolemi kołpakami pod pachą, z gwiazdami na piersiach, jakby na królewskie szli pokoje. Na siostrzeńcu czerwona, u wuja ciemno-szafirowa pod kontuszem przezierała wstęga. Stolnik starym szlacheckim obyczajem aż się uląkł tych luminarzów; ale pod aksamitnym kontuszem kasztelana i pod świetną wstęgą wynalazł się dawny Żeliga, który w ramiona potężne pochwycił go serdecznie, wzbraniającego się z uszanowaniem.
— Panie Marcinie, waść nie żartuj ze mnie, a tożem ja ten sam com włodarzył u waszeci, a u jejmości nieraz służył za szafarza, nie pognębiaj że mnie odpychając od siebie. Przyszliśmy z siostrzanem dziękować wam i jeszcze dziękować, boście mnie pogodzili ze światem, bom znalazł u was, czego Diogenes próżno w biały dzień z latarką szukał... człowieka.
Pani Marcinowej serce rosło, a na niej te splendory wielkiego nie czyniły wrażenia. Żeliga pozostał dla niej czem był, kiedy mu nieraz klucze do spiżarni dawała, aby ją wyręczył. Justysia też pozostała poufałem jego jak dawniej dziecięciem. Tylko Barciński i p. Agnieszka smutniejsi byli i widocznie pomięszani.
Pierwsze to jednak spotkanie z kasztelanem występującym w całym blasku, wesoło się odbyło, bo Barcińskiego niespodzianym sposobem ujął sobie. Szlachcic nie był bez pewnej odrobiny próżności, zmiarkował Żeliga, że przestraszonego i upokorzonego tą wielkością i pańskością podnieść potrzeba, postąpił więc sobie po ludzku, a może nie tyle przez rachubę jakąś ile przez wdzięczność. Wiedział, że niespodzianką, którą przynosił, Barcińskiego do siebie przywiąże i połechce.
Nie było naówczas trudno, umiejętnie chodząc, i u króla i w kancelarji, wyrobić order dla szlachcica majętniejszego. Kasztelan potajemnie przez Pinatolego postarał się o order S. Stanisława, dyplom i insignia oddano na jego ręce. Zdziwił się niepomału Barciński, gdy kasztelan po chwili wziąwszy z rąk siostrzeńca ozdobne pudełko, w te przemówił słowa:
— Przychodzę tu oprócz gospodarskiej powinności i przyjacielskiego obowiązku, jeszcze jako poseł J. K. Mości do JM. Pana stolnika. Znał oddawna najmiłościwszy pan, szacunek na jaki życiem prawem zasłużyłeś u całego ziemiaństwa, poznał bliżej cnoty jego z opowiadania ludzi wiarogodnych i proprio motu, chcąc okazać jak skromną a cichą ceni zasługę, przysyła na ręce moje dyplom i oznaki orderu św. Stanisława, które mam honor w imieniu króla złożyć nowemu kawalerowi i pierwszy mu tej łaski monarszej winszować.
Non sum dignus! — zawołał — non sum dignus! wiem czyjej przyjaźni to winienem, a nie własnej zasłudze.
Marcinowa, Justysia, panna Agnieszka poczęła winszować ze łzami, Barciński istotnie był przejęty i zmięszany, i nie wiedział co już rzec, ściskając tylko kasztelana, ale serce mu jakoś zmiękło i owe pańskie splendory mniej się strasznemi wydawać poczęły.
Nie dał też rozmowie ustać kasztelan i oddawszy przyjacielowi order, zwrócił mowę ku innemu przedmiotowi.
— Abyście waszmości po tych labiryntach warszawskich doktorów nie szukali — rzekł — dwóch tu najsłynniejszych już dziś zamówiono dla panny Justyny, choć mi się wszystko zda, że młodość sama, ruch powietrze, rozrywka i bez nich ją uleczą. Zresztą lekarze niech mędrkują, a tymczasem bawić się, po ogrodzie biegać i zapomnieć trzeba o chorobie. Daleko jechać zdaje mi się że nie będzie potrzeby.
— A! dałby to Bóg, odezwał się pan Marcin wzdychając, bo to sekatura wielka dla domatora podróż w odległe strony. Przyznam się kasztelanie, że mi postrach awantur i niebezpieczeństw, zwłaszcza z kobietami jechać mającemi, spać nie daje. Człek, gdy bywało z Chełma do Pińska ruszyć potrzebował, to się jak za kraj świata wybierał, cóż dopiero tam, kędy ani obyczaju, ani języka, ani ludzi się nie zna?
Zamilkł i lżejsze nastąpiły pogadanki o tem i owem, naostatek gospodarz z siostrzeńcem umówiwszy się o przepędzenie dnia i rozrywki już uprojektowane dla gości, przeprowadzeni do ostatnich drzwi przez Barcińskiego, odeszli.




Domyśleć by się można reszty wyśmienicie, ale zwyczaj każe dopowiedzieć jak to było. Stało się jak łacno dorozumie każdy. Barcińscy zasiedzieli się nieco w Warszawie, dni spływały szybko, do widzenia było wiele, gospodarz uprzejmy, a nadewszystko lekarze oświadczywszy, że się bez podróży dalszej obejdzie, tak jakoś w mieście mimo to wstrzymywali, że można ich było posądzać o zmowę z kasztelanem. Przez ten czas wiele uprzedzeń znikło, trzymał się Barciński swojego ale coraz słabiej, stała przy postanowieniu panna Agnieszka, ale czekała tylko aby ją kto chciał nawrócić.
W parę tygodni po przybyciu, znowu któregoś rana wszedł wuj z siostrzeńcem w wielkiej paradzie do Barcińskich i odezwał się w te słowa:
— Nie mogę już dłużej ważnej dla mnie, bo całego mego życia sprawy zwlekać, przychodzę więc z pokorną prośbą do państwa dobrodziejstwa i panny Agnieszki, aby serca mojego ofiarę i rękę przyjąć raczyła. Nie obcesowo to czynię, myślałem nad tem długo, poznałem wysokie jej przymioty i uroczyście błagam was abyście mnie i prośbę moją poparli.
P. Marcinowa, której do śmiechu i do łez równie było łatwo, rozpłakała się, kasztelan po chwili ciągnął dalej:
— Ten zaś młodzieniec, przez usta moje jako najbliższego opiekuna i krewnego, doprasza się pozwolenia zasługiwania i starania o względy miłej panny Justyny. Niech się bliżej poznają, ocenią i przekonają czy szczęśliwymi być mogą.
— Panie kasztelanie dobrodzieju — rzekł Barciński — pozwól mi naprzód za honor rodzinie uczyniony podziękować, ale zarazem być otwartym, jak szlachcicowi przystało. Panie, miałeś w swej własnej rodzinie smutny przykład czem są, prędzej, później nierównych kondycyj małżeństwa... Wielka to cześć dla nas i niespodziane szczęście, ale zważ też proszę jak niemi upokorzeni będziemy; ty nam przynosisz wszystko, my ci nic dać nie możemy.
— Serca! serca! — zawołał kasztelan — serca wasze złote, najdroższy skarb na ziemi. Mówicie po ludzku i po ziemsku panie stolniku, wedle świata ale nie podług Boga. Cenicież znowu tak bardzo te dary znikome, których zbytni szacunek krzywi pojęcia i tylu jest nieszczęść przyczyną. Bądźcież wyższymi nad to.
— Nie w naszej mocy tak wysoko się podnieść gdy tak nisko żyć musimy — rzekł Barciński. — Panie kasztelanie błagalny cię, odstąp od twojego zamiaru, szukaj bliżej siebie towarzyszki życia sobie i zacnemu siostrzanowi swojemu.
— A pani — spytał z wyrzutem niejakim zwracając się do panny Agnieszki kasztelan, pani za mną i dla mnie nie zechcesz rzec słowa?
— Panie, cóż mam innego powiedzieć nad to coście słyszeli?
— Chcieliżbyście nieszczęścia mojego? spytał gospodarz smutnie. — Nie! nie! zlitujcie się nademną, bo powiadam wam i przysięgam tu uroczyście, że albo p. Agnieszka będzie żoną moją, lub — żadna.
Wszyscy zamilkli, p. Agnieszka jeszcze z listu kasztelana o jego postanowieniu wiedziała.
— Macie tedy czas do rozmysłu nad losem moim — mówił dalej kasztelan, gdyż żadna moc ziemska ze słowa raz danego rozwiązać mnie nie potrafi. Co się tyczy mego siostrzana, — dodał spoglądając na mocno zarumienioną Justysię, spodziewam się że mu czas dacie i sposobność, aby się wam lepiej dał poznać.
To rzekłszy mocno poruszony pocałował w rękę pannę Agnieszkę i wyszedł prędko.
Barciński stał z razu jak słup z rękami założonemi, milczenie trwało długą chwilę, aż pani Marcinowa pierwsza wstała — to była kobieta prędka i serdeczna.
— No, o Justysi nie ma mowy — rzekła — na to jeszcze dużo czasu, ale co do Agnusi, jak Pana Boga kocham, oboje waszmość, choćby i ty Marcinie, słuszności nie macie. O sobie myślicie, a nie o poczciwym a nieszczęśliwym człowieku. Kochasz go waćpanna czy nie?
— Ale któżby go nie kochał? — odezwała się panna Agnieszka ze łzami.
— Tak, a siebie jeszcze więcej niż jego — mówiła pani Marcinowa — to ci się nie chce dlań nic uczynić, nic poświęcić, to ci twoja duma droższa niż jego szczęście?
— A dalipan ma rację! — rzekł Barciński — który już się słabiej coraz trzymał, tylko znowu...
— Cóż mi odpowiedzieć możecie? — pytała Marcinowa — więc się go boicie? więc mu nie dowierzacie?
— Ale rodzina! zawołał Barciński.
— Można nie zważać na nią, — odparła Marcinowa — przecież on, co cieniom matki krzywdy uczynić nie dał i żonie swej wyrządzić jej nie dozwoli. Albo go waćpanna kochasz to zań pójdziesz, albo nie... to ja sama iść nie życzę bo dla grosza lub śmiania się sprzedać rzecz nieuczciwa. Masz jak to mówią, wóz i przewóz.
Na ten raz rozmowa się przerwała, wzięto rzeczy do rozmysłu w milczeniu, ale już domyśleć się było łatwo końca.
Panna Agnieszka wahała się jednak długo, nim zgodziła się podzielić życie z człowiekiem, którego szczerze kochała. Cała rodzina kasztelana musiała, pierwsze czyniąc kroki i przekonywując ją że nie miała uprzedzenia, prosić aby przyjęła jedno z najpiękniejszych imion starych, w zamian za swe skromne imie szlacheckie. Tymczasem Barcińscy przekonawszy się, że podróż dla ukochanej córki ich nie była koniecznym przyjścia do zdrowia warunkiem, zabawili tylko dłużej w mieście, a siostrzan kasztelana skorzystał z czasu, by się zbliżyć do Justysi.
Poznanie też lepsze tego świata, do którego wnijść miała, odjęło pannie Agnieszce zbytnie o przyszłość obawy.
Nie wydał się on jej rajem, ani ideałem, ale wielce podobnym przy zmienionych nieco proporcjach, do mniejszych rozmiarów świata, w którym ona żyła. Przekonała się, że wnosząc z sobą w te sfery poczciwe zasady, niewzruszoną cnotę i męztwo, i w nim wyżyć było można. Raziły ją obyczaje; śmieszyły ceremonje, dziwacznie wydawały się formy, ale oswajała się z niemi, pocieszając tem, że zamknięta w domu żyć może, nie rzucając we wrzawliwy żywot miejski, do którego kasztelan ani ona pociągnioną się nie czuła.
Wszyscy powoli oswoili się nieco ze stolicą; jeden pan Marcin był w niej zawsze obcym i stęsknionym za wsią swoją. Chodził wprawdzie po miejskim bruku, ale duszą i myślą ciągle był w Barcinie, a nieustannie go sobie przypominał. Padał li deszcz, pan Marcin obrachowywał zaraz czy on pomocnym być mógł gospodarstwu czy szkodliwym; każda data i święto przywodziły mu na pamięć zajęcia wiejskie.
— Ciekawym też — odzywał się do żony — czy już len posiali? czy też owieczki postrzyżone?... A jak tam żyto kwitnie? otóż deszcz na sam kwiat; gotowi się przypóźnić z sianokosem itp.
Listy odbierane z domu zawsze go na jakie parę dni niepokoiły, chodził i stękał, jak tam sobie dadzą radę bez niego, i bez czujnego gderania.
Przypomniało się też stado ilekroć lepsze konie zobaczył; żal mu nawet było że kilka z sobą młodzieży nie przyprowadził do Warszawy, aby się też popisać. Gdy już wesele panny Agnieszki z kasztelanem postanowione zostało, a ślubne zaprzęgi miano sztyftować, Barcińskiemu przyszła myśl ofiarowania czterech siwoszów kasztelanowi; napisał zaraz w sekrecie do domu, aby mu je wnet przyprowadzono nie męcząc, wiodąc w rękach, rankami i wieczorami, unikając upału. Czwórka, którą wyznaczył sam, była w istocie znakomicie dobrana i bardzo piękna, choć konie nie zbyt rosłe. Niepokojąc się oczekiwał na nią stolnik, a gdy nareszcie znać mu dano że nadeszła, gdy ją kazał odprowadzić do stajen pańskich, pokrywszy czerwonemi kapami, chodził tak niespokojny znowu o wrażenie, jakie szkapy jego uczynią w Warszawie, jakby nie o reputację stada, ale o jego własną chodziło. Szczęściem konie w istocie bardzo piękne, powszechny aplauz zyskały, podobały się wszystkim, kasztelan przyjął je z wdzięcznością, stolica przez dni kilka o nich tylko mówiła, w gazecie nawet wzmiankowano o Barcińskich stadzie, a numer ten stolnik sobie zachował, włożywszy go w książkę od nabożeństwa.
Po zwłokach różnych, panna Agnieszka nareszcie oddała rękę przyjacielowi, którego pokochała ubogim; ale ślub odbył się po cichu na wsi, a zaproszono nań tylko kilka osób z rodziny i przyjaciół. Państwo młodzi zaraz potem do dóbr swych, na Ruś wyjechali, a Barcińscy do domu. Justysia też cudownie ozdrowiała, przed wyjazdem oświadczył się o nią formalnie siostrzeniec kasztelana i został przyjęty. Marcinostwo choć ślub odwleczono na pół roku, spieszyli do domu, aby godnie nowej kolligacji wystąpić. A tyle było do zrobienia! Dom, służba, przybory, wszystko dla znakomitych gości potrzeba było wyrządzić na nowo, stroić, łagodzić, zaprowadzać. Pani Marcinowa odżyła przy tej pracy, ale Barciński trochę leniwy skwaśniał i postarzał, bo się do zbytku kłopotał o swą szlachecką sławę, pamiętając na stare przysłowie: zastaw się a postaw się.
Ale to było dla jedynaczki... drugiego też wesela już nikomu sprawiać nie mieli.
A gdy młodzi potem wyjechali z Barcina, przy huku moździerzy pożyczonych od księdza proboszcza z kościoła (strzelano z nich na rezurekcję tylko), opustoszało po nich i bardzo posmutniało. Marcinowa siadła w oknie płacząc, i długo łez otulić nie mogła. Agnieszka i Justysia pisywały często; obie też odwiedzały Barcin gdy mogły... a wówczas przynosiły z sobą radość wielką. Pan Marcin pogodził się nawet z Boguszem, aby mieć kogo w słotny czas do marjasza, i Achingera odwiedzał, choć u niego w domu zaszła nadzwyczajna zmiana, na którą koso spoglądano.
Achinger bowiem ożenił się, a co najgorzej, ożenił się z prostą chłopką. Napróżno zjeździwszy dwory do koła, odepchnięty wprawdzie wszędzie, gdzieby był życzył się zbliżyć, kuternoga wybrał sobie z własnej wsi ładną i młodą dzieweczkę i mimo ogromnego larum, które podniosła familja, podziwu, śmiechu urągań, poprowadził ją do ołtarza. Przebrana z sukmanki w do zbytku może wykwintne sukienki, młoda pani Achingerowa, bardzo piękna z twarzy, co jej wielce pomagało do przejednania niechętnych, niegorzej wyglądała w pokoju bawialnym na kanapie, od pań innych, które nosem na nią kręciły. Czuć było w niej pomięszanie, zakłopotanie, zbyt często rumieniła się może, czasem jej słowa dobornego zabrakło, niekiedy biegła spłoszona kryć się do bokówki, ale jednak rady sobie dawała niezgorzej, a Achinger kochał ją niezmiernie i przysiągł się, że był najszczęśliwszy z ludzi. Tylko z sąsiadami ciężka była sprawa. Pani Achingerowej nie chciano z razu nigdzie przyjmować, w kościele choć w drugiej siedziała ławce i tam często albo miejsca brakło, albo nikt przy niej siąść już nie chciał. Achinger dużo miał jak powiadał szczęścia, ale i zgryzoty nie mało z tego heroicznego małżeństwa.
Postarzał też prędko, posiwiał i piękna Rózia zupełnie nim owładła, opowiadano dziwne rzeczy, ale też wszystkiemu wierzyć się nie godzi.
Pożycie kasztelana z żoną było szczęśliwe ale krótkie: osierociwszy dwoje dziatek, poszła kasztelanowa po nagrodę na świat lepszy za doznane strapienia i przerwane szczęście. Z historji Żeligi potworzyły się bajki dziwne, a Panie Kochanku, kuzyn kasztelana, opowiadał potem o samym sobie, jak służył za kuchcika u pana Gałeckiego...
Wszystkich tych powieści początkiem był ów pobyt kilkoletni pokutnika w Barcinie, z którego się opisane przez nas nawiązały wypadki. Na starość pan Marcin miał zwyczaj, złapawszy gościa tysiące szczegółów o Żelidze opowiadać, i trafiało się, że nieraz dni kilka miał o czem mówić, coraz sobie coś nowego przypominając. Wiedzieli już wszyscy jadąc do Barcina, co tam ich spotka, stolnik bowiem nabrał takiego nałogu do prawienia dykteryjek o kasztelanie, iż nie było przedmiotu, z którego by asumptu nie znalazł do swoich powieści.
Powtarzali je potem, dodając potroszę swego ludzie, a co się z tego za historje potworzyły, domyśli się każdy, kto kiedy śledził, jak to się powoli wspólnemi siły urabia podanie, stroi, przykrawa do ducha i myśli czasu, aż w postaci nowej z prawdy rzeczy i z prawdy ducha, prawdą później wyrośnie.


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.