Choroby wieku/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Choroby wieku | |
Podtytuł | Studjum pathologiczne | |
Wydawca | Piller i Gubrynowicz & Schmidt | |
Data wyd. | 1874 | |
Druk | Kornel Piller | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
CHOROBY WIEKU.
Studjum pathologiczne
PRZEZ
J. I. Kraszewskiego.
Ducha nie gaście.
Św. Paweł do Thessalon. R. V 19.
Trudno tym, co w pieniądzach ufają
wnijść do Królestwa Bożego.
Św. Marek R. X. 24.
Wydanie nowe, przejrzane i poprawione przez Autora.
LWÓW.
W księgarni Gubrynowicza i Schmidta
przy placu św. Ducha l. 10.
1874.
WARSZAWA.
W księgarni Michała Glücksberga.
Nakładem Pillera i Gubrynowicza & Schmidta.
Drukiem Kornela Pillera.
Pamięci niepraktycznych ojców naszych,
ten ubogi krzyżyk na mogile postawił.
J. I. K.
|
Obrazek ten, nad inne musiał mniej mieć szczęścia u ludzi — u nas życie i prądy jego zawsze są w ostatecznościach, tu celem było przypomnieć, że należy we wszystkiem zachować — miarę, to właśnie na czem u nas zbywa najbardziej. W roku 1856 to nawoływanie do poskromienia się w wyłącznej pogoni za materjalnemi celami gorzej istotnie brzmiało niż dzisiaj, gdy już więcej jest umysłów zaczynających zło, nieuchronne następstwo tego, przewidywać. Spojrzyjmy na Poznańskie, do czego je teraz ten propagowany tak gorąco, a położeniem wywołany — materjalizm doprowadził. — W roku 1856. poczytywano autorowi niemal za grzech tę protestację, w roku 1874. również się ona wyda dziwną, któż wie rok 1890 może ją usprawiedliwi. Nie miał na myśli autor pisząc ani wyrzeczenia się postępu, ani starania o dobrobyt, prosił tylko i błagał — Ducha nie gaście — tam gdzie go zgaszono, społeczność już chodzi w ciemnościach, które z każdym dniem rosną, w chłodzie, który się z dniem każdym powiększa... Lecz są nieuchronne próby, przez które ludzkość, kraje i indywidua przechodzić muszą. Fiat voluntas tua.
Jeden z najdowcipniejszych niedowiarków naszych czasów, H. Heine, który się naszydził i z siebie i ze świata w ciągu utrapionego życia, Niemiec sercem, Francuz głową, nie widząc nigdy do siebie choroby sceptycyzmu, na którą i on i pisma jego bolały, wyrzekł w swem dziele o Niemczech kilka słów dziwnie trafnych w dziewiętnastym wieku. Udało się ślepej kurze ziarnko znaleźć — posłuchajcie.
„Pieniądz — powiada — jest początkiem i końcem wszystkich dzisiejszych dzieł ludzkich, to też gdy wznoszą budowę, pamiętają dobrze, by na węgielnym kamieniu złożyć kilka sztuk monety, różnego rodzaju grosze zamknięte w skrzyneczce.
Tak — w średnich wiekach wszelki gmach, każda budowa z kamienia czy z ducha, kościół i państwo spoczywały na wierze w wartość krwi, w krwawych ofiar znaczenie; dziś wszystkie ustawy i instytucje mają za zasadę pieniądz tylko, pieniądz sam i nic więcej. Krwawa religja średniowieczna była przesądem (według Heinego), religja gotowego grosza, jaką widzimy za dni naszych, jest egoizmem. Rozum targnął się na pierwszą, uczucie obali drugą... Posada na której się oprze kiedyś społeczność ludzka, lepszą będzie, i wszystkie wielkie serca dni naszych boleściwie pracują nad jej wynalezieniem.“
Póty Heine; to co powiedział po swojemu, mieszając fałsz z prawdą, silniej się jeszcze daje uczuć ludziom wiary i serca niż jemu, człowiekowi fantazji utartej ze sceptycyzmem w moździerzu niemiecko-francuskim. Któż spojrzawszy na świat dzisiejszy nie boleje i nie przeczuwa smętnie przyszłości jaką sobie czcią cielca złotego gotuje? Na nieszczęście takeśmy daleko w tej fałszywej zabrnęli wierze, takeśmy ją wyrozumowali, uzacnili, ubrali w złociste słów strzępki i pozornie piękne zasady, że wszelkie pokuszenie się przeciwko panującemu błędowi, zuchwalstwem się wyda i fałszu obroną. Ale nie wyrzec co się myśli i czuje w obec tego kierunku, u nas zgubniejszego niż gdzieindziej, niepodobna, choćby się przyszło na śmieszność i szyderstwo, choćby na odrzucenie pogardliwe narazić.
Cichą i ubogą protestacją niech będzie to słówko nasze i na prędce skreślony obrazek.
Wnijdźcie ze mną do tego domu, który się tam wznosi na pagórku, w tak pięknej okolicy wśród drzew, bielejąc czołem wspartem na kolumnach — nie prawdaż że tu miło i pięknie — a nadewszystko jak porządnie!! jak porządnie! jakie do koła drogi, co za mosty, jak urządzony płodozmian, jakie przepyszne zabudowania gospodarskie, — i znowu — co za porządek! aż miło spojrzyć, że i my już tak czysto po niemiecku umiemy się uregulować.
Nie poznasz kraju swojego w tym zakątku tak przerobionym i urządzonym z cudzoziemska! Wioska pod sznur, chata w chatę jak jedna wedle rysunku i rozmiaru danego stawiane, ogródki rozmierzone pod cyrkiel, płoty jednej wysokości, ulica jak strzelił, drzewka stoją przy kołkach poprzywiązywane jak dzieci u boku guwernerów... wszędzie przy zmianach paliki z napisami, z numerami, w lesie policzbowano zapusty i wręby, na błotach nieużytki, wydmy nawet piasczyste weszły w rachubę... prześlicznie! przecudownie!
Wyobrażam sobie, że holender lub szwab, któryby tu przyjechał jakim wypadkiem, serdecznieby się zapewne uradował i wykrzyknął by z głębi przepełnionego serca, niosąc dzięki niemieckim Bogom.
— A! nareszcie — zniemczeli i słowianie i nabrali rozumu... wkrótce niestanie ich i cały Boży świat pójdzie vorwärts z nami, chórem śpiewając Germania!
Ale nam starym, zdziecinniałym, niedołężnym i zapewne ograniczonym ludziskom, co tośmy od kolebki przywykli do nieładu naszego, do nieopatrzności posępnej, do wód naszych ukochanych — czegoś smutno i tęskno za tą poezją, którą żelazny sznur geometryczny i linje agronoma i te wszystkie ulepszenia kieszeniowe wyganiają gdzieś precz daleko!
Zdaje się nam, że z tak wzorowie urządzonego kraju i ptaki gdzieś zamilkłszy pouciekały, w dzikszych lasów ustronia, i kwiaty Boże nikomu na nic przy sianych pastwiskach niepotrzebne, bez pozwolenia uczonego agrykultora rosnąć i rozkwitać nieśmieją, i powietrze inne a cięższe i oko wstrzymywane co chwila nieubłaganemi linjami prostemi, znudzone i zniechęcone, nie ma tu czego szukać, nie ma pójść po co, więc się zamyka i nie pragnie obrazu, bo go ocenić nie potrafi...
Rozum nie umie i nie może zaprotestować przeciwko tak oczewistemu postępowi — ale serce i uczucie go nie przyjmują, ciężko im rozstać się ze znanym światem swoim, pod którego pierwotną powłoką, droga jakaś prastara myśl, dziś nielitościwie wygnana mieszkać musiała.
Przyznaję się chętnie do tej wady, do przesądu, do grzechu jeźli chcecie, że mi ten tak na nowo poprzerabiany kraj mój wcale się nie podoba, nie poznaję go, czuję się w nim obcy, tęskno mi, cudzo w nim, smutno. Zawsze mi się zdaje że człowiek obłąkał się szukając przedewszystkiem materjalnych tylko korzyści i poświęcając im najdroższe cele żywota. Bo nie pojmuję by ludzie tak zacięcie gospodarzący, mogli zarazem służyć sprawie duszy, jak służą interesowi kieszeni. Ten świat tak porządny, dziwnie suchy, zimny, straszny mi się nawet wydaje. Juściż, to przesąd zapewne, starość i niedołęztwo, biję się w piersi, przyznaję do winy, a przestać grzeszyć jednakże nie mogę.
Chciałbym uwierzyć w to, że wszystko co się robi, robi bardzo dobrze i ku lepszemu prowadzi, że jesteśmy istotnie na prawej drodze, na szczerym gościńcu postępu... ale taki smutno i smutno, obejrzawszy się do koła siebie.
Wszelką poezją (o co może mniejsza dla wielu), wszystko w życiu niespodziane, własną swobodę odejmuje światu, taki postęp pod sznur i cyrkiel... coś tu musi być przesadzonego i fałszywego — prawdziwy postęp jakoś by powinien inaczej wyglądać.
Wolałbym z lichem dawne ubóstwo nasze, trochę nawet starego nieładu, a większe zasoby ducha, a gorętsze serca, a silniejsze uczucia. — Niech mi nikt nie dowodzi że można być najlepszym gospodarzem, agronomem, spekulantem, przemysłowcem i najczulszym a najpoetyczniejszym z ludzi. To są podobno żywioły, które z sobą nigdy w parze chodzić nie będą. Przerobi się świat na wielki kantor gospodarsko-industrjalno-komersyjny, ludzie na komisantów, książki na regestra, życie na rachubę podwójną przez habet i debet... i zapewne... komuś z tem będzie dobrze, ale nam starszym i leniwego umysłu ludziom, tęskno za szaraczkową przeszłością naszą!!
Powiadają że już tak jest wszędzie, u rozumniejszych braci na zachodzie... musimy więc naturalnie iść za przykładem cudzym i popróbować sobie także tego szczęścia... czas wreszcie i nam zostać ludźmi rozsądnymi, zimnymi, praktycznymi — jednem słowem — ale czyż mamy przestać być sobą?...
Wnijdźmy więc do domu niezmiernie praktycznego człowieka, którego dwór jużeśmy tam wam ukazali na pagórku, w samym środku pól ornych, otoczony wspaniałemi budowlami gospodarskiemi.
Na ten pałacyk plan musiał dawać Marconi lub Lanci, tak dobrym a nie naszym smakiem wzniesiona ta wilia europejska — rzekłbyś że jesteśmy gdzieś na drugim końcu Europy, nie u siebie w domu, takie to artystycznie piękne, kosmopolityczne, postępowe... a cudze. Ani śladu wedle dworu, tego co go u nas dawniej otaczało — ogród angielski, trawniki przepyszne, holenderskie, gorzelnia po niemiecku, a co krok to furtka, to słupek, to numer, to napis, i czysto i śliczniuchno umieciono, pogracowano, a każda rzecz na swojem miejscu, a każde miejsce ma swoje przeznaczenie, a nic nieużytecznego i zapomnianego... Ale wszedłszy tu poza okopy, płoty, zagrody, zdaje ci się żeś wpadł do więzienia, tak ci ciasno — i zachciewa się wybiedz na dalekie gdzieś, na dzikie pola, do zarosłych i poobalanych lasów, aby tam trochę zaczerpnąć swobody, powietrza i dać oku spocząć po tych nieznośnych linjach prostych, które świat czynią podobnym do kartki z geometrji Laplace’a. Tu myśl Boża, myśl wielka, i nieskończenie rozmaita, ustąpiła całkiem idei człowieka nieskończenie maluczkiej i jednostajnej.
A! przecież i fizjonomja świata ma znaczenie swoje, a ta symetrja i regularność postępowa coś mówią formą swoją, a może się znajdą ludzie, dla których one będą postępem, pięknością, najwyższego dobra ziemskiego objemem — ale my stare niedołęgi, zatęsknim za tak nieznośnie poprzerabianym nam krajem naszym.
Nie mówcie nam, jakoby poezja godziła się z takim postępem, nie dowódźcie że i on ma poezję swoją, my nie uwierzym temu, by całe życie wpatrując się w wasze sznury, można nabyć pojęć estetycznych o pięknie w naturze, by całe życie rachując z wami i ważąc tylko, można tą czynnością podnieść się na duchu. Przyznajcież raczej że nie chcecie marzenia i poezji, żeście ukochali rzeczywistość i nie wierzycie w ducha, a więc i karmić go macie za rzecz próżną. Ale tak gawędząc nigdy podobno nie wnijdziemy do domu u którego drzwi rozprawiając stoimy, cicho więc, natrętny gdero, i otwórzmy drzwi na sprężynie... a, wchodzimy już nareszcie.
Sień, aż miło, jasna, biała, nic dla oka, ale nic bez użytku, a jak już poustawiane bacznie, jak każdy oszczędzono kątek!... Dalej, jesteśmy w salonie oklejonym obiciem nowiuteńkiem, przystrojonym w meble palisandrowe świeże, pokryte trypą ciemno-wiśniową; w zwierciadła z ramami rzeźbionemi, w angielskie dywany... Salon to jak najściślej zastosowany do ogólnych prawideł dzisiejszego smaku, vulgo mody, nic w nim nie zastanawia, ale nic nie razi, każda rzecz tak jak być powinna, i nadto ani główki od szpilki... trochę kwiatów u okien, ale moda ich podlewać nie każe, uczucie nie zaleca, więc smutne i powiędłe stoją na straży, gdzie je ktoś z obowiązku postawił.
Pochodziwszy kwadrans po tym pokoju, zachciewa się wprawdzie spać lub wyniść, ale możeż być inaczej gdzie życie indywidualne człowieka nie objawia się niczem, gdzie nie poczuwasz nic coby cię pociągało, zaciekawiało, rozpowiło myśl, rozbudziło uczucie? Właśnie to dobre, że możesz w takim salonie będąc całkiem panem siebie, usnąć spokojnie lub zasiąść do obrachunku, jeżeli masz jaką rachubę prawdopodobieństw w głowie.
Mamże was dalej jeszcze z tego salonu prowadzić? nie, zdaje mi się że z niego potraficie się wybornie domyślić reszty domu, w którym wszystko znaleźlibyście na swojem miejscu, wygodę, komfort, czystość, porządek, usługę nieliczną ale wyborną, sprzęt nie wystawny, ale dogodny — nie wiele smaku, nigdzie życia, nigdzie świętej iskierki uczucia i poezji, które są w chłopskiej chacie, ale nie mają się gdzie pomieścić w takim nowiuteńkim domu ściśle obrachowanym na potrzeby właściciela.
Przed kanapą w salonie, na okrągłym stole, są i książki okryte niedostrzeżoną warstwą pyłu dowodzącą że je tu położono dla mody i przyzwoitości, ale nikt w rękę ich nie bierze; więdną one także jak kwiatki w oknach, których nie pieści ręka niczyja. Nigdzie niczego nie dotknęła się fantazja, nie ozłocił uśmiech, nie obmyła łza — wszystko jakby dziś ze sklepu, z fabryki, do niczego nie przylega wspomnienie, w niczem udziału nie miało serce.
Nie idźmy dalej, nie ma po co, zostańmy już w salonie, powoli doczekamy się, że się tu pościągają wszyscy domu mieszkańcy — a naprzód sam gospodarz którego mierzone kroki już słychać.
Mam honor przedstawić go państwu, nazywa się Jan Dembor...
Bóg jeden raczy wiedzieć o pochodzeniu pana Dembora, nazwisko niby nasze, o krwi i rodzinie i przeszłości ich, różni różnie prawią. Jedni, przykładając rękę do twarzy i wskazując niby izraelską brodę, szepczą o jerozolimskiej genealogji, drudzy głośniej i śmielej mówią o dziaduniu kupcu w najbliższem wojewódzkiem mieście, inni czarno na białem przekonywają, że go potwierdziła heroldja a nawet dała mu armes parlantes Demboroga. To pewna, że nikt mu nic zarzucić nie może, a wielu go sławi jako człowieka potężnej intelligencji (wyrażenie czysto dzisiejsze i szerokiego nader zastosowania) — niesłychanie praktycznego (drugie wyrażenie charakterystyczne naszej epoki) pierwszego agronoma i technika, gospodarza nieporównanego, obywatela jakich mało itd. itd.
Spojrzawszy na twarz, przekonywasz się że w istocie niepospolitego masz przed sobą człowieka — głowa piękna, posągowa, rysy regularne choć bez żadnego wyrazu, czoło wyniosłe, oczy rozumne i jasne, nos orli, usta nieco szczupłe i zaciśnięte. Ale chłód śmierci wieje z tego oblicza zawsze zastygłego jak lód, wygolonego świeżutko, bez żadnej zmarszczki, bez żadnego żywotnego piętna. Strach przejmuje, gdy się rozmierzy obojętność i sceptycyzm jakich te rysy są uosobieniem, nie pociąga cię do nich nic, chociaż nie powiesz byś chwycił choćby najmniejszą odrobinkę fałszu lub poniżającej jakiej namiętności, króluje tam i panuje zimniuteńki rozum. Jest to też człowiek będący zawsze i wszędzie najzupełniej panem siebie. Gdyby można wcielić w krew i ciało machinę rachunkową Sterna, nie inaczejby zapewne wyglądała.
Niezmiernie przyzwoity, poważny, umiarkowany, surowy nieco, Jan Dembor zdaje ci się wyciosany z jednej bryły, tak dalece wszystko w nim zlewa się w doskonałą całość. Żadnego tu rozdwojenia które tak często trafia się w pospolitych słabych ludziach, nawet gdy śni i marzy, marzenia jego muszą być dalszym ciągiem tylko osnutych na jawie projektów i ponętnej rachuby. Nawet gdy sam jeden spoczywa, czyni to z godnością, z powagą, nie zrzucając z siebie jarzma przyzwoitości, do którego już przyrósł na wieki, w którem mu chodzić dobrze i wygodnie. Nikt go nie widział ani rozweselonym, ani smutnym, ani uśmiechnionym, ani płaczącym, ani nawet niespokojnym i ożywieńszym niż zwykle, nic go nie porusza i nie dręczy, nie bawi i nie niecierpliwi, gotów jest zawsze na wszystko co go spotkać może. Nie można powiedzieć by przenosił coś jednego nad drugie, żeby miał w czem upodobanie szczególne, trącące słabostką, oprócz zamiłowania porządku, oszczędności i przyzwoitości.
Litość jego i miłość dla ludzi, obrachowaną jest jak inne czynności, wymierzoną, ograniczoną stałym procentem od dochodu, i stale jedną — tyle a tyle ma dla biednych czasu i pieniędzy, więcej nie da ani grosza, ani chwili. — Rządzi się rozumem nie sercem i z tego szuka chluby, dowodząc głośno, że jedynie czyn wyrozumowany, chłodny, może mieć jakąś zasługę, a litościwy uczynek bez przyłożenia doń serca jest większą ofiarą, niż nierozważne miłosierdzie z drażliwej płynące czułości.
Sofizmat ten wcale niezgorszy, rządzi całem jego życiem.
Dosyć majętny z rodziców, ale po nich wziąwszy fortunę zadłużoną, powiększył ją pracą i skąpstwem, przyrobił ożenieniem i podniósł do pary miljonów, a że mu się to udało, stale trzyma się planu na który wszedł zrazu instynktowo — żyje nadzwyczaj oszczędnie i bez żadnej próżności dogadzającej wystawy, z oględnością i rachubą niemiecką nie dozwalając sobie tracić nic nad roczny procent od dochodów. Reszta natychmiast się kapitalizuje, obraca w procentujące papiery, w akcje, na kupno ziemi lub spekulacje i fabryki, powiększając co roku rosnącą w ten sposób majętność Dembora.
Najstaranniejsze odebrawszy wychowanie, Jan umiał z niego i z życia korzystać, ale zwrócił się w jednym kierunku do celu jednego, i reszcie egzystencji, niemal prawa bytu zaprzeczył. Długo podróżując po Niemczech i Anglji, wpatrzywszy się w rodzaj życia tamtejszego, za wzór je sobie postawił, i dorobił do tego co było wynikłością jego charakteru, stosowną a wcale niezgorzej wyglądającą teorję, uchodząc z nią za najgodniejszego obywatela, najzasłużeńszego syna kraju, któren obdarza co rok nowym rodzajem przemysłu.
Ma też tę wielką pociechę, że przykład jego do pracy, przemysłu, oszczędności i spekulacji, do ulepszeń poprowadził bardzo wielu, i nawraca codzień obłąkanych, leniwych, zatwardziałych, przesądnych.
Jednej rzeczy tylko niedopatrzył się Dembor, i nie dojrzy już nigdy, że istotne dobro jakie czyni, psuje przesadą i wyłącznem rzucaniem się w kierunku, który dalej poprowadzić może niżeli sięga rachuba materjalna; nie rozumie i nie pojmuje że ubieganie się wyłączne za materjalną korzyścią i postawienie jej na pierwszym celu, wiedzie wprost do wynarodowienia i zgaszenia ducha. Nie widzi że i sam się staje, i drugich robi uczciwymi żydami, zacnymi kupcami i komisantami, niemcami, anglikami chłodnymi, kosmopolitami bez barwy, którym w trzeciem pokoleniu gdy ziemi zabraknie i przyjdzie się wynosić do Ameryki, serce już nie zabije do własnej ziemi, ani do starego ojców mogilnika, bo kości jego na szuwaks ani do cukrowni się nie zdały. Gdy mu przypadkiem zagra kto z tego tonu, Dembor leciuchno i przyzwoicie rusza ramionami, uśmiecha się półuśmiechem pogardliwym i szepce pocichutku: — Poezja! poezja!
Tak zupełnie to mówi jak nieboszczyk Napoleon powtarzał: — Ideologowie!
Dembor zowie mianem pogardliwem poezji wszystko co nie produkuje, co nie praktyczne, co przeszkadza spekulacji, co zmiękcza i bałamuci przywiązanie do własnej ziemi, miłość, wstręt, uwielbienie, łzy i radość.
Ideje jego o ludzkości i społeczeństwie wyrobiły się raczej rozumowaną drogą teorji, niż chrześcjańskiemi zasadami i natchnieniem. Pragnie ulepszeń dla wszystkich, zaprowadza u siebie czynsze, woła o nie u drugich, zakłada szkółki i ochrony, pilnuje kasy oszczędności, moralizuje lud, w przekonaniu, że to się wszystko wypłaci, a ludzkość w ten sposób od burz socjalnych zasłonioną zostanie. Miłosierdzie jest dla niego gradochronem. Nie o sprawiedliwość mu tu chodzi, ale o bezpieczeństwo własne i pokoleń przyszłych.
Zresztą zasady jego są jak najściślej nowoczesne, oparte na teorjach ekonomistów i obrachowane tak, by miłosierdzie, stosownym, nie dziś to jutro, wypłaciło się procentem amortyzacyjnym, pewnością jutra, spokojem, bezpieczeństwem, godnością... Jałmużna prywatna, kapryśna, nie uregulowana, psuje według niego i do próżnowania wdraża, nałogi złe podsyca; więc grosza nie da ubogiemu, ale założył dom pracy i przytułku dotąd pustką stojący, bo od niego żebracy jak od powietrza uciekają.
Jest to, jednem słowem, dobroczyńca ludzkości, jest to filozof, i nie posłyszysz o nim inaczej jeno jak o najzacniejszym człowieku. W istocie nic mu też zarzucić nie można, prócz że został machiną rachunkową, a człowiekiem nie jest wcale.
Teorja jego w zastosowaniu do kraju i społeczeństwa naszego, jest zresztą bardzo prostą. Przedewszystkiem, powiada on, wadami naszemi narodowemi były zawsze próżniactwo i niedbalstwo — potrzeba byśmy się nauczyli pracować, pilnować i rachować. Gdy kraj zbogaci się, gdy się w nim rozpowszechni powoli przemysł, oświata, dobry byt — będziemy silni, odrodzeni i szczęśliwi. — Zapomniał tylko pan Dembor, że naówczas będzie nam już tak dobrze, ale to tak dobrze, że naładowawszy trzosy, napchawszy pugilaresy, gdzie się obrócim, poniesiemy wszędzie z sobą bez tęsknicy szczęście nasze; zapomniał i tego że odrodzenie wszelkie poczynać się powinno w duchu, nie w kieszeni, że pierwej nam trzeba silnej wiary i namaszczenia chrześcjańskiego, niż przemysłu i pieniędzy, że bez tych dwojga, martwe dzieło wszelkie, a staranie o dobry byt nie odrodzi nas moralnie.
Zapomniał, że idąc w tym kierunku na pozór najrozumniejszym, ale poniżającym człowieka, ochłodniemy do zbytku, zastygniemy śmiertelnie, i gdy przyjdzie dzień taki jaki dziś już nadszedł dla szwabów, nie mogących się pomieścić w zabranych słowianom ziemiach, i wędrujących na stepy Ameryki — będziemy mogli opuścić nasze modrzewiowe kościołki i stare świątynie bez żalu, dla bożnic Mormońskich, dla kościołów protestanckich, dla chwalenia Boga w lesie ze skowronkami, lub nie chwalenia go wcale, uważając modlitwę za stratę czasu, a zatem i kapitału procentującego.
Zresztą nie wina pana Dembora, że poszedł posłuszny za swoim wiekiem i za tem co mu się jasną wydało prawdą — nie wina jego, że się podnieść nie umiał nad sferę tych poziomych aforyzmów, zimnych i martwych jak figury jeometryczne, przy rozkwitłych kwieciach i rozzielenionych drzewach.
Całe tedy swe życie nieubłaganie zastosował do formuły z którą je rozpoczął — ożenił się przyzwoicie, dzieci wychował starannie, a zresztą krzewi porządek, robi majątek i zasługuje codzień bardziej na imie znakomitego, a nadewszystko praktycznego człowieka, co dziś największą pochwałą — niestety!
Jest to chwila w której Dembor oczekuje właśnie na śniadanie i po rannej pracy, przechadzać się zwykł po salonie. Wie z pewnością o której przyniosą tacę i zadzwonią na resztę towarzystwa, wie że nikt przed porą nie przyjdzie i odpoczywa nieco zamyślony, zwolna mierząc salon krokami równemi. Twarz jego posągowej martwości i kolorytu, nie zdradza żadnego uczucia, oczy patrzą ale nie widzą, dusza myśli o czem nawykła w danym czasie i okolicznościach. A że w tym roku nieurodzaj na buraki — przyszłość fabryki cukrowej, cena wełny i upadek owiec, są nielada zadaniem. Nic dziwnego, zawikłane kwestje te męczą go nawet wśród spoczynku, nie dając chwili spokoju. Strata na burakach nagradza się zaraz ceną cukru, którego podrożenie spadnie na konsumentów, taillables et corvéables po troszę znowu pokryje się ulepszeniem obiecanem w produkcji nowo sprowadzoną z Belgji machiną i świeżo nabytym sekretem mającym o pół raza podnieść procent wydatku. — Z owocami cięższa sprawa, ale Dembor myśli zaprowadzić w kilku folwarkach wielkie gospodarstwo rybne, sztucznie zapłodniane, i wie że to nowe źródło dochodów wypełni próżnię jaką zrobił upadek owiec. Wchodzi tu w rachubę i post katolicki dziś znowu ściślej zachowywany, który zapewnia odbyt szczupaków i karpiów, i gastronomiczne postępy jakieśmy w ostatnich lat dziesiątkach zrobili.
Z tych przedmiotów pan Jan wpadł na nierównie smutniejsze i byłby się może nawet jeśli nie zasępił to zamyślił surowiej, gdyby panowanie nad sobą ciągłe, dozwoliło objawu na zewnątrz jakiegośkolwiek stanu duszy.
Zgadniecie państwo lub nie domyślicie się może, że pomyślał o rodzinie, o żonie, córce i synu, którzy wcale mu się nie dali tak jakby był chciał, wykształcić na ludzi praktycznych, i nie poszli tą drogą jaką ich chciał poprowadzić. Poznajmy i ich nieco bliżej.
Rzadko się kiedy zdarza, by najsilniej nawet uorganizowany człowiek, z wolą wyrobioną i energiczną, świat swój na obraz i podobieństwo własne mógł i umiał przerobić. Wpływ jego większy lub mniejszy, najczęściej rozbija się o właściwe wszystkim, nawet najsłabszym istotom jasnowidzenie wad i przesady tych z którymi żyją. Wprędce bardzo poczuwa się słabą stronę towarzyszów wędrówki, codzień się ona potem widoczniejszą staje. Najpotężniejszy umysł w ciągłem zetknięciu się z najpospolitszym, zapoznany przezeń w swej wartości, oceniony zawsze jest trafnie ze strony wad, braków i niedostateczności. Każdy z nas łatwiej pozna słabiznę bliźniego, niż oszacuje cnoty. Jest to cechą ułomności ludzkiej, że nie ma człowieka któryby doskonałym i niemylnym był dla wszystkich. Najlepiej nawet odegrywający rolę swoją, prędzej czy później odkryje się z jakąś słabostką i przez nią wyspowiada, że jest ułomną istotą.
Jan Dembor człowiek silnego wpływu i powagi wielkiej dla obcych i dalszych, temu zapewnie duchowi sprzeciwieństwa który jest w nas wszystkich po troszę, a rodzącemu się najczęściej z poznania lub przeczucia jakiejś ułomności w bliźnim — winien był, że rodzina jego najmniej mu się dała pokierować, rozchodząc się w takim kierunku w jakim najmniej może widzieć się ją spodziewał, despotyczny naczelnik, głowa domu i rodu.
Chociaż bardzo młodą poślubił żonę swoją i naprzód od niej rozpoczął nowe, drugie wychowanie, obmyślane systematycznie aby ją uczynić akcjonarjuszem i komisantem spółki pod firmą Jana Dembor i komp.; choć miał zrazu wszelką nadzieję, że ją przekształcić potrafi na stosowną dla siebie towarzyszkę żywota — z nią mu się najgorzej powiodło, choć najwięcej do działania miał czasu i pomocniczych okoliczności. Było to dziewczę naówczas rozpieszczone przez matkę jako jedynaczka, panna mająca kilkakroć posagu, piękna jak anioł, swawolna, a nadewszystko lubiąca świat, zabawy, tryumfy salonowe. Kazać jej życie pojąć na serjo, księgą obowiązków i praw, było niemal niepodobna.
Dembor w początku ożeniwszy się, chcąc nią zawładnąć powoli i wpływ swój wzmocnić, dogadzał jej dziecinnym upodobaniom, starając się pomalutku przywieść do tego co nazywał ustatkowaniem, do wyrzeczenia się próżności światowych, i spełnienia ścisłego obowiązków komisanta swego, spólnika i rachmistrza. Nie poszło mu to łacno i żadnego zwycięztwa nie odniósł bez użycia siły prawie i przemocy, co naturalnie rozerwało, jeśli był kiedy jaki, związek serdeczny między niemi.
Mądre naostatek użycie gwałtowniejszych już środków, usunięcie się od stolicy, zamknięcie na wsi, odosobnienie, nudy, przywiodły biedną piękność do szukania innego dla życia pokarmu. Ale nie przewidział Dembor, że żona jego rzucając bale i stroje, ciągłe zachcenia podróży kosztownych i chętkę świecenia w salonach, zwróci się nie na tę drogę którą on jej wskazywał, ale na cale inną. Znudzona śmiertelnie, wypłakawszy się na próżno, bo łzy za dzieciństwo uważał poważny mąż, poczęła młoda pani w lekkich naprzód książkach szukać pokarmu i zabicia czasu, potem stała się nieznacznie, całkowitą blue stocking, niebieską pończochą. Zrazu uważając to tylko za przejście i kaprys, mąż nie sprzeciwiał się jej wcale, obrachowawszy że książki zawsze mniej niż fatałaszki kosztują i mają jakąś cenę; później gdy się ta gorączka literacka wzmogła, począł ją lekko prześmiewać — ale raz zasmakowawszy w tem zatrudnieniu i zapragnąwszy sławy, pani Demborowa znalazła się na właściwem sobie stanowisku i zejść z niego nie chciała.
Zostawszy zapoznanym gienjuszem, muzą domorosłą, zapragnąwszy wieńców, myślała tylko o coraz nowych wawrzynach i dalszym pochodzie zwycięzkim.
Utrzymanie piękności, którą pielęgnowała starannie będąc pewna, że takie jak ona wyjątkowe istoty nigdy zestarzeć nie mogą — potem nauka, a raczej zabawka literaturą — stały się celem jej życia.
Bóg ją nie obdarzył ani szczególnym talentem, ani umysłem wyższym, ani uczuciem któreby powieść mogło na nowe drogi i jasne przed nią horyzonty roztoczyć — mierna choć żywego pojęcia, zręczna tylko i doskonała aktorka, pani Demborowa chciała raczej grać rolę uczonej, niżeli nią zostać w istocie. Miała cokolwiek łatwości w pisaniu czczych rzeczy, wiele przesady i pathosu mogącego uchodzić za poezją, dosyć nieporządnego oczytania, pamięć szczęśliwą, umiejętność wreszcie pochwytania wiadomostek i myśli cudzych i układania ich w jakąś niby własną całość — a tem wszystkiem mogła pospolitych ludzi ułudzić łatwo i uchodzić za wyższą, potężnie obdarzoną istotę wyjątkową.
Kosztowała ją zapewne ta pracowicie odgrywana komedja życia, te zręczne przedstawianie się w pożyczanem blasku, ale czegoż człowiek nie uczyni dla dogodzenia miłości własnej? Nie żałowała ani czasu ani pieniędzy, na prenumeraty, wspieranie uczonych przedsięwzięć, korespondencje, sztukowanie artykułów i podtrzymywanie pism perjodycznych, a choć mąż nieobyczajnie się czasem z niej naśmiewał (szczególniej gdy byli sam na sam, nie oszczędzając jej wcale), ona pewna, że dla decorum i sławy domu przed obcemi fantazje jej szanować musi i pokrywać je o ile możności — śmiało brnęła dalej, nie dając się pohamować.
Z nadzwyczajną zręcznością, umiała szczególniej przed każdym nowo przybyłym, niby niechcący i półsłówkami, pochwalić się z tem co czyniła, do czego wpływała i należała, co pisała, kto z nią korespondował, jak ważną grała rolę, jak dobrze była uwiadomioną o wszystkiem co się gdzie działo w literaturze, na polu sztuk i umiejętności i t. p.
Prawdę powiedziawszy wszystko co robiła, służyło jej tylko na to, by się miała czem pochwalić, i tego nic nie zaniedbywała, a że nie zbywało jej na przebiegłości niewieściej, dla nieznajomych mogła nawet uchodzić zaskromną, tak się ta komedyjka odgrywała zręcznie, pół słówkami, tak się wszystko mówiło przypadkowo, niechcący, mimowoli, dając do zrozumienia i domyślania więcej może niż w istocie było. — Często nawet na przekorę, dla przyzwoitości, mąż nieszczęśliwy musiał odgrywać rolę pomocnika, choć w duszy się zżymał!
Piękność pani Demborowej, wybornie zachowana i utrzymywana starannie, bo o nią równie starała jak o swą sławę literacką, dopomagała jej jeszcze do świetnego grania tego dramatu Korynny wiejskiej, a raczej szlacheckiej Vittorji Acorombony.
Rzadko która blondynka tak długo i szczęśliwie potrafiła się zachować jak nasza pani, młodość jej istotnie cudownie się zdawała przedłużoną, dzięki eterycznym sferom, w których ciągle była wzniesioną. Biała, rumiana, świeża, pełnych ale niezbytecznych form, przepysznej kibici, modrych łzawych oczów, przymrużonych uczuciowie, koralowych ust, dziwnie piękną obdarzona ręką, nóżką malutką i olbrzymim warkoczem włosów popielatawych — Demborowa istotnie była zachwycającą i lubiła też zachwycać. Ale w jej piersi nie zabiło nigdy serce, próżność tylko kołatała nieustannie... drażliwa, niespokojna, chorobliwa, nienasycona.
Nie gniewała się gdy ją wielbiono, na westchnienia adoratorów odpowiadała nawet wzrokiem, który mógł mówić bardzo wiele wcale nie kompromitując — ale dalej ani słowem, ani ruchem, ani sercem, nie posuwała się nigdy. To wejrzenie wyuczone, głębokie, obietnic pełne, zwracała zarówno ku starym i młodym, obdzielało ono promieniami swemi wszystkich wielbicieli, a im koło było większe, tem bóstwo szczęśliwsze.
Dembor doskonale znając żonę, zupełnie o siebie był spokojny, nie kochała go wprawdzie, ale też wiedział, że nikogo innego kochać nie może, i dosyć jej będzie zawsze trochy komedji, trochy fraszek mających pozór czegoś ważnego.
Tłum wielbicieli otaczających panią Demborową nie frasował go wcale, śmieszył raczej, a entuzjazmy młodzieży byłyby go oziębiły może, gdyby ten marmur ostudzonym mógł być jeszcze.
Nie zważając na nieme szyderstwo i obojętność męża, pani śmiało grała rolę swoją, czując to, że Dembor jeśli ją nawrócić nie potrafi, podtrzymywać będzie musiał dla uniknienia śmieszności i brać jej stronę, gdyby tego było potrzeba. Tak się też stało, człowiek praktyczny spuścił głowę zwyciężony wytrwałością muzy, zrezygnował się na owe „malum necessarium“ i udał przed wszystkiemi, że panią uważa za prawdziwie wyższą istotę, choć się z niej w duchu wyśmiewał, i na cztery oczy podżartowywał niemiłosiernie.
Urodzenie syna i córki bynajmniej nie przeszkodziły pani Leoncji do dalszych studjów nad astronomją, filozofją Hegla, kierunkiem ducha publicznego w Meksyku, przyszłością Texas, znaczeniem dróg żelaznych humanitarnem, reformami religijnemi XIX wieku, neokatolicyzmem, mormonizmem i puseizmem... Nie było bowiem przedmiotu któregoby nie zgłębiała (powierzchni), to jest któregoby nie zapragnęła wyuczyć się terminologji, języka i kilku głównych formułek. Z tym malutkim zapasikiem, odważna niewiasta puszczała się w drogi najniebezpieczniejsze, i wychodziła zawsze, jeśli nie zwycięzko, to z honorami wojny kapitulując.
Niezmiernie czynna w drobnostkach, wychowanie dzieci zdawszy na ludzi, by na nie drogiego nie tracić czasu, sama nieustannie się własnem zajmowała wykształceniem. Naprzód parę razy na tydzień w dnie pocztowe ogromną miała korespondencją z wszystkiemi czterema częściami świata, dbając bardzo by do niej i od niej listy szły jak najdalej i w jak najdziwniejsze miejscowości, do Pekinu i Kalkuty, do Teheranu i Algieru; czytała potem pięć różnych Revue, jakby stworzonych dla niej, bo wszystkiego mających po troszę, przewracała nowo wychodzące dzieła, szczególniejszą dając baczność na przemowy, regestra i główne ich działy, z których umiała całość odgadnąć — wreszcie tłumaczyła, studjowała, tworzyła! Prace jej uczone, anonyme lub pod imieniem Beaty z Deborowa, ukazywały się w pismach perjodycznych i zbiorowych, zwracając wielostronnym kierunkiem zwłaszcza uwagę krytyki i czytelników. Niektórzy przez tydzień, inni prawie przez rok cały, mieli ją za fenomenalną istotę, najupartsi trwali w przekonaniu o talencie nie zrażeni dziurami i łatami jakie w nim odkrywali... Bo też jeśli nie jako pisarz, to jako komedjantka literacka, pani Demborowa nie mogła ujść baczności niczyjej, występowała zawsze niezmiernie trafnie, wybierała przedmiot zręczniutko jak wiewiórka orzeszek, robić umiała około siebie tyle wrzawy ile było potrzeba by oczy ściągnąć, a nie wywołać opozycji, w stylu zaś, obrobieniu, poczęciu, zakończeniu każdego jej artykułu, tyle było umiejętności: sztuczek i figlów! Wprawdzie ścisnąwszy to wszystko mocno, szum tylko i pianę mydlaną otrzymywałeś w rezultacie, ale na oko! na oko! co to były za wspaniałe rzeczy! A tylu ludzi sądząc okiem, nie duszą i sercem, dają się zabałamucić lada słowem — ba! nawet umiejętnie umieszczonym wykrzyknikiem i punktem! To też sława pani Demborowej była ustaloną, i nazywano ją powszechnie kobietą gienjalną, filozofem-aniołem, wielką nieznajomą... i Bóg wie jak jeszcze, bo tłum wielbicieli nie szczędził jej imion brzmiących, a w admiracjach swych dochodził do absurdów!
Męża to niepokoiło chwilę, bał się żeby ludzie się nie poznali na bałamuctwie, i nie zaczęli wyśmiewać, ale postrzegłszy że u nas choćby nawet było poznanie śmieszności, zabraknie odwagi na wypowiedzenie go wbrew wszystkim — uspakajał się i milczał.
Dodajmy jeszcze do charakterystyki wielkiej nieznajomej, że miała już lat czterdzieści, ale wyglądała na dwadzieścia kilka we dnie w wielkim stroju, na trzydzieści najdalej w rannym negliżu, czasem wieczorem przy świecach na ośmnaście. Udawanie młodości obchodziło ją przynajmniej tyle co komedja sławy i talentu, jedno bowiem pomagało drugiemu i podpierały się wzajemnie.
Dzieci państwa Demborów, wychowane jak najstaranniej, a że środki materjalne były po temu, i nieszczędzono na to niczego co tylko do wykształcenia ich fizycznego i umysłowego służyć mogło, rzeczywiście zrobiono tyle, ile za pieniądze uczynić się może. Ale tu, jak niejednokrotnie w razach podobnych, skutek nie odpowiedział wcale usiłowaniom, dla tego że w nich zimna wola i rozsądek tylko, bez udziału serca, przewodniczyły wyłącznie; nie powiem żeby oboje państwo nie kochali dzieci, ale większa cząstka serca nie była przy ich kolebce. Dembor był najmocniej przekonany, że wszystko kupić można i wszystko pieniędzmi zastąpić — dbał żeby im na niczem nie zbywało, ale spełniał swój obowiązek chłodno jak zadanie, bez niepokoju, bez trwogi serdecznej, bez przejęcia i modlitwy. Obrachował przyczyny i skutki, kupował przyczynę, i skutku był tak pewny jak mączki cukrowej z buraka. Matka odegrywała czasem w chwilach wolniejszych rolę macierzyńską i ładne swe dzieciaki przy gościach w malowniczą z sobą układała grupę, bawiąc się kędziorami ich włosów, całując białe twarzyczki, oplatając ramieniem słoniowem różowe ich ciałka wybornie odbijające przy kolorycie jej ręki... ale... ale — wychowanie tych aniołków zdane było na najemników, bo czas pani Leoncji należał do ogółu; bo pióra z ręki wypuścić nie mogła, ani się wyrzec swych ważnych zajęć literackich, a mianowicie wielkiego dzieła pod tytułem: „O stanowisku kobiety w nowej społeczności i wpływie jej na ukształcenie przyszłych pokoleń.“ Dzieło to z którego mnóstwo krążyło wyjątków, studjowała, przerabiała, doskonaliła wedle coraz nowego planu, ale od roku do roku odkładała jego wydanie.
Tymczasem do kochanych dziatek bony sprowadzono ze Szwajcarji, guwernantki z Londynu i Paryża, profesorów z Berlina, gymnastyków ze Szwecji — do każdego dla nich przedmiotu był nauczyciel specjalny, do każdego talentu artysta znakomity. — Dembor sypał pieniędzmi skreśliwszy sobie plan edukacji rozumowany na wielką stopę, obrachowawszy lata, obliczywszy godziny, określiwszy kolej nauk jak najrozważniej, z zastosowaniem jak najświeższych i najpewniejszych metod nauczania.... Z tego wszystkiego na końcu z podziwieniem ujrzano (nie chcąc się przyznać) skutek maluczki, właśnie tyle ile za pieniądze kupić można, a w moralnym względzie chybioną całkiem rachubę.
Roślinki te pielęgnowane tak starannie, powyrastały juścić bujno, ale umysł pożarł w nich serce, do którego nikt nigdy nie przemówił, którego nikt ze snu nie budził i nie rozwijał. Przytem to skrępowanie ciągłe i wodzenie na paskach, poczyniło z nich istoty zobojętniałe, bierne, bez woli, bez popędu, zestarzałe od razu, i na nieszczęście tak rozumne w dzieciństwie, głupiemi musiały być na starość.
Postępy ich w naukach były w początkach zdumiewające; wychowano Emilkę i Tymoleona jako młode wielkich nadziei genjusze, ale jak je zaczęto spowijać, naprostowywać, kierować, karmić, przesycać, przeuczać, uczyć, — dorastając oboje bardzo przyzwoicie, stali się istotami niezmiernie pospolitemi, — umieli wiele, nie rozumieli nic.
A! bo lepiej, lepiej wychowuje jedno słowo serdeczne wieśniaka przyciskającego dziecię do piersi, i gorzkie lat młodych doświadczenie i łzy i praca i cierpienie i błędy nawet i upadek czasem, niż najrozumniejsza teorja, nie dająca umysłowi na chwilę wytchnienia, człowiekowi należnej swobody, uczuciu i myśli pola do rozwinienia się siłą własną. Dzieci Demborów wyrosły na paskach i z podziwieniem oboje rodzice ujrzeli w nich cale co innego, nie to czego się po nich spodziewali, były to dwie sztucznie zbudowane lalki norymbergskie.
Starszy, Tymoleon, naturalnie w szkołach nigdy nie był, bo z teorją ojca nie zgodziło się oddawać go między młodzież źle wychowaną, swawolną i mogącą szkodliwie wpłynąć na jedynaka — chuchano nań w domu, gdzie cała zaimprowizowana szkoła z prywatnych nauczycieli, po większej części z cudzoziemców złożona, zajmowała się karmieniem go najczystszym szpikiem i esencją mądrości ludzkiej, w jak najstaranniej przyrządzonych pigułkach i miksturach pedagogicznych. Później jeszcze z nauczycielami wyprawiono go do Berlina, potem w podróż naukową po Europie, a że sposobił go ojciec na swojego następcę, to jest wielkiego agronoma, technika, industrjalistę, spekulanta, słuchał więc po uniwersytetach śmietanki profesorów w tych przedmiotach. Wszędzie gdzie był, musiał pisać porządny dziennik swych studjów, z których ojcu co dwa miesiące posyłał w wyciągach krótsze sprawozdanie. Potem praktykował jeszcze za granicą przy najsławniejszych gospodarzach w Anglji, w Niemczech i Belgji. Odbywał też kursa praktyczne przy wielkich zakładach fabrycznych, a w ostatku powrócił do kraju obładowany nauką, doświadczeniem i dojrzały do żywota w latach dwudziestu.
Ojciec z dumą spojrzał na to dzieło swoje — oczekując po niem niesłychanych rezultatów, ale Tymlo (tak go nazywała matka w dzieciństwie) po części zawiódł silnie ugruntowane nadzieje rodzicielskie. — A! jestli co kruchszego nad ludzkie rachuby i nadzieje?! Tymlo wyrósł zmęczony młodością pracowitą, osowiały, przemądrzały, i z zagranicy powrócił z najwidoczniejszą wzgardą dla kraju barbarzyńskiego, któremu był zupełnie obcym, a na dobitkę, ojciec postrzegł za późno, że zbytkiem drzewa zamiast ogień podsycić, zagasił go podobno na zawsze.
Młode chłopię miało się już za najrozumniejszą z istot pod słońcem i wierzyło w siebie niezachwianą wiarą Emmersonowską, tak że ojciec nawet wydawał mu się pygmejczykiem i zacofanym; nie ma mowy o profesorach. Poważny, milczący, mocno znudzony, wielce wzgardliwy, dla ogółu ludzi ledwie grzeczny, do nauk i pracy nie miał już zapału i ochoty. Odegrywał spokojnie rolę wyższego człowieka, milczeniem, myśleniem i zamknięciem się w sobie wielkiej i majestatycznej powagi. Ale ojciec wkrótce się przekonał, że czytać nie lubi, że ciągu w żadnem jego nie ma zajęciu, że w każdej pracy jego jest jakiś robak co ją przejada, że umysł Tymla szuka w niej roztargnienia tylko, przerzucając się z jednej w drugą, a nareszcie w nic nie wierzy i wszystko mu zarówno obojętnem; co najgorzej w ostatku nietylko nie ma upodobania w kraju, ale zaledwie za karę w nim wyżyć potrafi. Napróżno starał się wmówić mu posłannictwo wielkiej reformy, które złożył na jego ramionach. Tymlo uśmiechał się i milczał, nie biorąc tego do serca.
Wychowanie tak troskliwe, tak metodycznie obmyślane, jeden tylko zmysł rozwinęło w młodym człowieku do wysokiego stopnia, jedną stronę i skłonność: Tymlo widział we wszystkich materjał do krytyki, i z prawdziwym talentem umiał wskazywać słabość każdej nauki, niedostateczność każdej czynności, śmieszność wszelkiej postaci. To chorobliwe skrzywienie inteligencji czyniło go na resztę obojętnym i ślepym, a do chwytania ułomności tylko dziwnie jasnowidzącym i potężnym.
Pierwszym zaraz rzutem oka obejmował nauki, sprawy, człowieka grzech pierworodny, zakalce, plamy, ułomności, umiał je określić i oskarżać, ale bezsilnym był dla zaradzenia czemkolwiek i poznania strony jasnej i żywotnej. Jakieś dziwne nawyknienie skłaniało go zawsze w tę stronę i przywiązywało do drobnostkowego wyszukiwania przywar. Analityk, krytyk, nic już potem zbudować nie umiał na jasnem poznaniu słabości i niedostatków, bo nie było rzeczy i czynności w którejby się ich nie dopatrzył, wyłącznie do nich przywiązując.
W chwili rozpoczęcia powieści naszej, był to młodzieniec pięknego wzrostu, piękniejszej może jeszcze twarzy, rysów delikatnych i czystych, ale równie i słodkiej i pozbawionej wyrazu jak ojcowska, nic w nim już nie było młodzieńczego. Świat nie miał dlań tajemnic bo mu go doskonale i jasno wytłómaczono przez a+b, rozebrano chemicznie, wywiedziono filozoficznie, wyjaśniono i otworzono na wszystkie boki. Nie było rzeczy którejby nie umiał i nie znał, ale nie było też którejby pragnął i którąby ukochał.
Wszystko mu było obojętnem, i wszystko zarówno zdawało się możliwem, a ostatecznie każda rzecz słabą i ułomną.
Serca w nim ani iskierki — spało czy we śnie umarło.
W czarnych jego oczach, na wysokiem białem czole, w ustach łagodnie ale z trochą przylgłego do nich sarkazmu uśmiechniętych — posągowa tylko rozlana była martwość, zgrzybiała obojętność i z obliczem młodzieńczem, starcem był, dla którego życie nie miało powabu, ani tajemnic.
Wrażeń nie szukał, znając je z teorji i nie widząc by do czego innego prócz do zamącenia błogiego spokoju prowadzić mogły. Przy tem jedno go tylko nieco obchodziło, to dobry byt, bez którego egzystencji nie pojmował. Ojciec przy nim skutkiem kontrastu wydawał się jeszcze istotą gorączkową i nazbyt złudzeniami przekarmioną, — tamten miał cele, pragnienia, plany, ten ich nie wyrobił sobie i nie czuł potrzeby. Urocze słowa tyle działające na młodych, miłość, sława, wielkość, jemu się widać przedstawiały odarte z tego wdzięku jakim drugich mamią, uśmiechał się, ruszał ramionami na nie... gotów był je przyjąć, gdyby mu je na złotej tacy ofiarowano jako hołd należny, ale nigdy o nie współubiegać by się nie ruszył, za nieskończenie niższych mając wszystkich co go otaczali.
Pycha kolosalna, tytaniczna, zimna, pewna siebie, wypotęgowana do indyjskiego jakiegoś zakopania się w sobie, stanowiła tajemne tło tego dziwnego charakteru. Miał się za rodzaj bóstwa, i nie mógł zniżać do pospolitego żywota. Jako umysł już się zabijał tem pojęciem swojej wielkości, bo nie ma postępu i rozwoju, gdzie nie ma wiernego pojęcia natury człowieka i jej ułomności; a Tymlo słabą stronę cudzą chwytając z trafnością nadzwyczajną, w sobie jej nigdy nie dostrzegł i badania krytycznego nigdy nie zwrócił na siebie. Wiele umiał istotnie, ale nachwytana wiedza leżała w nim martwą i bezwładną, bo jej nie ogrzewało serce, brakło ruchu i życia, służyła tylko za oręż zabójczy. To co sam umiał i wiedział uważając za ostateczne, za najwyższy pomnik i rezultat usiłowania ludzkiego, za coś niewzruszonego, krańcowego — naturalnie nie uczuwał potrzeby iść dalej i szukać więcej.... Z zastosowaniem zaś wiadomości innem jak krytycznem, nie spieszył się przez pogardę i lekceważenie kraju w którym żyć musiał, tęskniąc za komfortem angielskim i wszelkiego rodzaju niepoścignioną doskonałością Wielkiej Brytanji. Był to jeden świat i kraj, z którego Tymlo nie szydził otwarcie, po cichu tylko i zrzadka.
Zresztą był to człowiek grzeczny choć zabijającej dumy i chłodu, obojętny, wyrachowany i żyjący tak sobie, — że żyć musiał, a nic innego nie pozostawało mu do życzenia, tylko powoli dobić się do jakiegoś końca.
Wychowanie specjalne i rozumowane uczyniło go w rzeczach ducha, serca, wiary i najistotniejszej części życia tak obojętnym — obojętniejszym może niż w innych. Nie mówił o nich nigdy, nigdy podobno nie myślał, a kwestje te zwykł był nazywać „questions oiseuses“ nie wiodącemi do niczego. Spełniał powierzchownie co wymagało decorum, ale katolicyzm, protestantyzm, filozofją, po swojemu nazywał zadaniami czasowemi i miejscowemi. Że zaś z majątku i położenia w społeczeństwie liczył się już do arystokracji, obowiązkiem zaś tej klasy uznać raczył protegowanie katolickiego wyznania, był więc en principe ściśle katolikiem, nawet de Maistrzystą, tak jak w Niemczech może by był został pietystą protestanckim, a w Ameryce mormonem. Rzeczy te dlań były obojętne, i poglądał na nie z wysokiego stanowiska nauki społecznej.
Dla niego jak dla ojca, bo w tem zgadzali się zupełnie na jedno, głównem zadaniem był dobry byt materjalny, zbogacenie się uczciwe, prawne, a postępowanie praktyczne. Ale ojciec pracował, on zaś z wysoka patrzał na pracę i tylko czasem przekąsem o kierunku jej raczył przemówić, czując się stworzonym do sterowania ludźmi, nie zaś do mięszania się między pospolitą gawiedź.
Powróciwszy z zagranicy na wieś, pod okiem ojca zamieszkał z nim razem, w osobnym domku szwajcarskim za ogrodem, czas pędząc na niezmiernie systematycznem i obrachowanem próżnowaniu. Życie jego upływało metodycznie i porządnie... po angielsku, w samotności i nudzie poważnej. Wstawał nie rano, przejeżdżał się trochę konno po polach lornetując ojcowskie gospodarstwo z pół uśmiechem często szyderskim, śniadał z Timesem lub Evening Mail w ręku głaszcząc swe charty i daksy, potem szedł na chwilę do rodziców, leżał z książką, jadł obiad, powracał do swego domku, polował, pływał, przewracał nowości naukowe i literackie które mu nadsyłano, zaczynał kilka robót do których ukończenia zawsze mu czegoś nie dostawało, światła, powietrza, materjałów i ochoty, — ziewał, przechadzał się, jadł i kładł się spać nareszcie, by wstać znowu do takiego samego rodzaju życia.
Ojciec napróżno starał się go obudzić z tej apatji, Tymlo uśmiechał się tylko, ruszał ramionami i odpowiadał że zajmować się czemkolwiek u nas nie było warto. Jednak przyznajmy mu to, że gdy go przemożna władza ojcowska zmusiła niejako do wzięcia udziału w czemkolwiek, czynił to zimno, niechętnie, ale z siłą wielką i nie mniejszą umiejętnością. To co umiał, umiał istotnie gruntownie, a umiał bardzo wiele i nie było dlań rzeczy obcej.
Jeździec wyborny, choć inaczej jak na folblucie i na siodle angielskiem nie mógł jeździć, bo na prostym koniu jazdy nie rozumiał, pływacz doskonały, muzyk wykształcony i teoretyk biegły, rysownik wprawny i malarz gruntownie z techniką obeznany, śpiewał z talentem. Przy tem agronom specjalny, cukrownik, gorzelnik, technik we wszystkich gałęziach przemysłu gospodarskiego wyćwiczony, z pamięcią niezmierną, z dowcipem ostrym choć flegmatycznym, miał wszystko co mogło stanowić niepospolitego człowieka, a był w istocie zamkniętą i w tekturę angielską oprawną encyklopedją.
Panna Emilia tak piękna jak matka, równie staranne otrzymała wychowanie, ale i tu brakło tego co życie stanowi i żywot daje, co wskrzesza, uskrzydla i tchnie ducha — brakło serca... Rój guwernantek otaczał ją od kolebki, uczono ją sylabizować najnowszą metodą, rozwijano gimnastycznie, obmywano zimną wodą co rano, trzymano w pokoju w którym termometr wskazywał zawsze daną liczbę stopni ciepła, karmiono wyważoną ilością mięsa i jarzyny, historji i jeografji, nauczono czego tylko można było nauczyć, i zrobiono z niej martwą lalkę, bez iskry ducha.
Emilja piękną była w rodzaju winiety angielskiego Keepsaku, ale z jej oka nie patrzyła młodość, ani z ust powiało uczucie. Ekstyrpowano starannie wszelkie ich zarody. Grała jak pani Borer, malowała jak Rose Bonheur i śpiewała jak Jenny Lind, tańcowała jak Fanny Elssler i Taglioni, mogła w potrzebie improwizować trzema językami wielkiemi słowy o wielkich rzeczach, a myślą maluczką i pospolitą, a czuciem odgadnionem raczej niż uczutem, ale nie lubiła ani muzyki, ani malarstwa, ani tańca, ani poezji. Wzbudzała podziw, nie pociągała serca, bo sama go nie miała.
W żadnej główce niewieściej może mniej się marzeń nie snuło — nie wzlatywała nigdy poza granice sfery swojej, zbytku, bogactwa, salonowych tryumfów, znaczenia w kole arystokratycznem, i sukcessów w swojej klasie społecznej. Nie było dla niej innego świata nad ten w którym żyła, reszta wydawała się jej podścieliskiem (substratem) tłem, narzędziem stworzonem na usługi wybranych.
Oko jej spoglądało także z wyżyn dumy i bogactwa na szeroki widnokrąg świata rozciągający się u stóp jej pokornie i posłusznie. Ideałem jej był udzielny książe niemiecki, hrabia z nad Renu lub Paryża, lord angielski.... coś znakomitego choćby starego i niepokaźnego... w ostatku domorosły jaki miljoner bodaj trochę brudny, ale bardzo bogaty... dalej śniła o podróży do Paryża, o loży w operze, jak furore będzie ukazaniem się swem robić za granicą, a zasypiała znudzona wsią, nie wiele wiedząc czy mogłaby zapragnąć czegoś więcej lub inaczej.
Modliła się na przepyszniej książce minjaturowanej i oprawnej w kość słoniową, na klęczniku z palisandru i aksamitu, przed rzeźbami i obrazkami wytwornego smaku choć wartości tuzinkowej — ale do Pana Boga w wiejskim kościołku nie czuła żadnego nabożeństwa. — Wsi nie lubiła wcale, wieś jej się zdawała stworzoną na żywienie miasta.
Odbywała wprawdzie z obowiązku pielgrzymki po wioskach, do ochron i szkółek ojcowskich, ale nigdy nie dotykała biednych zasmolonych wieśniaków i pamiętała żeby zawsze mieć z sobą pod ręką ocet i perfumy na dwóch chustki węzełkach, a rolę opiekuńczego anioła znajdowała dosyć nudną i utrudzającą, stworzoną dla starych panien i matron podżyłych.
Syn i córka z nałogu upodobania w spokoju, szanowali rodziców i byli im posłusznemi, ale serce nigdy im do nich nie zabiło, a Emilji matka jej z swą literaturą, z poezją, z komedją entuzjazmu, wydawała się w sekrecie dosyć pocieszną niewiastą, tak jak Tymlowi ojciec pospolitym, nieco upartym i przesadnym. Niekiedy uśmiechem i spojrzeniem dyskretnem udzielali sobie swych postrzeżeń nad obojgiem.
Nie było obawy żeby kiedy o co poróżnić się mogli z sobą lub rodzicami, gdyż ani Emilja, ani Tymlo, nie pragnęli tak bardzo niczego żeby aż walkę o to staczać mieli, a postępowanie i znany sposób widzenia rodziców, zapewniał im zgodę w głównych życia zadaniach.
Stan majątkowy Demborów był jak najświetniejszy w oczach świata, majątek się powiększał i rósł co roku, głowa domu bowiem był człowiekiem najwyższym stopniu praktycznym.... Ciężyła jednak nad tą fortuną jak miecz Damoklesa niewidoma groźba, z którą się oswojono powoli, i zapomniano o niej po trosze. Majętności Demborów przez dziada dzisiejszego dziedzica nabyte tanio, zostawały pod prastarym o posiadanie ich procesem, który przywykniono za nic nieznaczący uważać. Ten proces ciągnął się lat kilkadziesiąt, i nie mogąc rozwiązać wlókł powoli, a Dembor, który zrazu chciał go w jakikolwiek sposób ukończyć, widząc niepodobieństwo i rozważywszy następstwa, musiał puścić go drogą zwyczajną. Przeciwna strona popierała słabo, wiodła dla formy powoli, broniono się pilnie ale nie naciskano także, w przekonaniu, że zmożony i wycieńczony nieprzyjaciel, w ostatku przyjdzie prosić miłosierdzia. Narady prawników uspakajały Dembora i nie wahał się w majątku który za swój uważał, kosztownych robić ulepszeń, rozrządzać nim jak swoim, śmiejąc się ilekroć mowa była o procesie. Czasem jakiś go ogarniał niespokój, ale to trwało chwilę, a kilkadziesiąt lat tej walki szczęśliwej nie dozwalały przypuścić, by się czem innem jak zwycięztwem na stronę Dembora ukończyć miała. Wszyscy byli tego zdania i spali spokojnie; niedostrzegając że w tak ostrożnie obmyślonej egzystencji, w tak usilnie pomnażanym dostatku, tkwiła nieustanna groźba. Nie można obwiniać Dembora, by się w tem łudził jakąś nadzieją płochą, jakiemś wyrachowaniem mylnem, w istocie wszystko było za nim, ostrożność największa, praca i czujność nieustanna, — ale w rzeczach ludzkich jest-że co pewnego? jestli rachuba niemylna? któż ręczy, że na gładkiej drodze noga się nie pośliźnie?
Do tego wcale nie był przygotowanym człowiek który przywykł wszystko rozumem rozwiązywać i w niemylność jego wierzyć jak w ewangelją — którego życie spłynęło na obwarowywaniu się na stanowisku takiem, na któremby nawet Opatrzność i Pan Bóg stały się niepotrzebnemi.
Nic więc mniej nie ustraszało w chwili, gdy się ta powieść zaczyna, całej rodziny Demborów, nad ten spór zadawniony, który z przeciwnej strony mieli za proces o sumy neapolitańskie.
I nie o nim też pewnie zamyślił się Jan Dembor przechadzając po salonie z rękami pod poły surduta założonemi, w oczekiwaniu na śniadanie — gdy służący wniósł na tacy listy z poczty. Gospodarz domu popatrzał na plikę, jakby przez koperty chciał zbadać co się w nich zawiera, i jak zawsze powolnie, zasiadłszy w krześle, począł metodyczny rozbiór poczty, od listów.
Było ich kilka, od fabrykanta machin, o żniwiarce i hydraulicznej prasie zamówionych w Anglji, o jakimś pługu który się okazał niepraktycznym, od kupca o zbożu, od bankiera o wypłacie weksla, od fabrykanta umyślnie wypisanego z Belgji do sukiennic, a na spodzie — coś niezwyczajnego i niespodzianego.
List ten ostatni obok porządnych kopert okrytych stemplami domów i poczty, zapisanych charakterem wprawnym i pewnym, wyglądał ubożuchno i jak wieśniak biedny w towarzystwie salonowych ludzi, wstydzie się zdawał swojego stroju i niezgrabnego adresu.
Koperta na nim była papieru regestrowego, widocznie robiona od ręki, a napis nakreślony głoskami wielkiemi, trochę krzywy i ukośny. Czarna pieczątka szeroko rozlana, z jednej tylko strony przyjęła odcisk, z drugiej zastygła lśniąca nietknięta. Widocznie korespondent nie był przywykły do listów lub nie wiele się troszczył o fizjognomię tego który wysyłał, przejęty czem innem.
Dembor nie przywykły do odbierania tego rodzaju odezw, coś namiętnego w samej powierzchowności mających, potrzymał w ręku list z czarną pieczątką, obrócił go razy kilka i choć się nie zdradził z myślą wewnętrzną znać było, że nie bardzo chciwie brał się do otworzenia. Ćwiarteczka papieru wycięta z arkusza, zapisana na cztery strony, wysunęła się z siwej koperty... spójrzał na podpis, ale nie można było poznać po twarzy co w nim wyczytał, począł sumiennie od początku. Odezwa była następującej treści:
„Kochany wuju..... Z czarnej, żałobnej pieczątki tego listu, domyślisz się może nieszczęścia naszego... od dwóch miesięcy jesteśmy sierotami... zupełnemi sierotami. W pierwszej chwili, ani sił, ani przytomności nie mieliśmy żeby się uciec do ciebie, żeby co donieść nawet o ciosie, który nas dotknął.
Płakaliśmy, płakali, nieprzytomni, pogrążeni w żalu, zapomniawszy, że jest jeszcze ktokolwiek na świecie, co zechce może podzielić z nami łzy nasze. Daruj nam tę winę, do której się poczuwamy kochany wuju, wiemy żeśmy byli obowiązani uciec się do ciebie i przytulić pod opiekuńcze skrzydła twoje — daruj żalowi naszemu i ogromowi straty jakąśmy ponieśli. — Ani Michaś, ani ja, nie mieliśmy siły pomyślić nawet o ratunku w nieszczęściu naszem, płakaliśmy tylko.
Świętej matki naszej nie ma już na tej ziemi, przeszła opiekunka do niebios, modlić się za nas u tronu Bożego — pusto w koło, a nas samych na świecie sierot dwoje... Dwa miesiące upływa już od strasznej chwili rozstania, a jeszcze obojgu nam przytomną jest, jakbyśmy dziś nią przeboleli, i oswoić się nie umiemy w straszliwem położeniu naszem. Choć łzy mi zasłaniają oczy i pióro drży w ręku, winnam ci kochany wuju, pożegnanie od zmarłej matki i opis ostatnich jej godzin, i przekaz ostatniej jej woli, którą opiece twojej nas poleciła. Przebacz jeśli nie potrafię nawet powtórzyć ci porządnie tych strasznych dla nas przypomnień chwili uroczystej życia, w której Bóg dotknął najpierwszą najcięższą boleścią.
Matka nasza na parę tygodni przed zgonem lekko na pozór zasłabła, choroba jej wcale nas nawet nie zastraszyła, bo przyszła jak zwykła dolegliwość wieku i nie miała w sobie zrazu nic groźnego. Posłaliśmy po doktora, przepisał lekarstwa chłodzące, ból z piersi ustąpił, święty nasz anioł uczuł się lepiej i uśmiechnął.
— Nie potrzebnie się tak o mnie starą troszczycie, mówiła z uśmiechem i pogodą na twarzy, nie bójcie się, nie bójcie, nic mi się nie stanie, jeszcze wam długo dokuczać i nudzić was będę...
Żartowała sobie, śmiała się i była w jak najlepszym humorze. Nazajutrz jednak po tem polepszeniu dostała pod noc lekkiej gorączki, a ja w sekrecie posłałam znowu po doktora, poleciwszy mu tylko, aby ją nie zastraszał i powiedział, że będąc w sąsiedztwie, przez troskliwość o nią nie wzywany przyjechał. Tak się stało, i jeszcze nic się nam gorzej nie zdawało, ponowił lekarstwo, upewnił mnie, że to zwykła mamy choroba, która przejdzie spoczynkiem i lekkiem lekarstwem, odjechał... Ale matka znać czując się gorzej w sobie, a nie chcąc nas przestraszać tylko, w nocy jakem się później dowiedziała korzystając z chwili gdym wyprawiona przez nią gwałtem do łóżka w sąsiednim pokoju usnęła — zawołała do siebie naszą poczciwą Klembosię, i po cichu jej różne dawała rozkazy. Nazajutrz znowu było lepiej, przynajmniej tak się nam zdawało zaślepionym — czytałam jej Naśladowania Chrystusa Pana i Świętego Franciszka Salezego, mówiliśmy z sobą wiele. Michaś był z nami dzień cały. Dopiero pod wieczór po twarzy rozognionej i krótkim oddechu poznałam, choć się mama nie przyznawała, że cierpieć musi więcej — i wyprawiłam znowu po doktora. Choroba przybrała gwałtowny charakter, i gdy nadjechał, już prawie nie było środka na nią. Poznałam na jej twarzy, która kłamać nie umie, że Bóg zesłał na nią groźbę straszliwą... Oboje z Michasiem nie odstępowaliśmy już od jej łóżka na chwilę. Nawet w najcięższych męczarniach anioł nasz nie zapominał na jedną chwilę o biednych dzieciach, którym chcąc ulżyć męczarni, skrywał w sobie boleść, przestrach śmiertelny i panował nad chorobą samą. Doktor wydziwić się nie mógł mocy duszy z jaką cierpiała święta matka nasza — przytomności, rezygnacji.
Nareszcie przyszedł moment, w którym wyrzekła złamanym głosem, nie mogąc dłużej wytrwać, byśmy posłali po proboszcza. Uspokojona znowu, przyjęła Sakramenta, pobłogosławiła nas i wszystkich jak dzieci własne przywiązanych do niej ludzi co ją otaczali, rozjaśniło się jej lice uśmiechem świętości, i zasnęła pocieszając sieroty swoje.
Chwili tej w której martwe już tylko zwłoki jej ujrzeliśmy przed sobą, opisać nie potrafię — nie będę silić się na to — powtórzę ci tylko, kochany wuju, ostatnie jej wyrazy wyrzeczone do ciebie.
— Powiedzcie Janowi, rzekła — że mu was polecam, ufam jego rozumowi i sercu — niech wam radzi, niech was wspiera, wiem pewnie, że was nie opuści, że się na nim nie zawiodę, słuchajcie go jak ojca.
Nie mogę ci pisać więcej kochany wuju, ani Michaś, ani ja, nie mamy jeszcze na to dość siły, on biedak leży nawet chory dotąd, tak go przejęła ta strata, którą ja nie mniej uczułam od niego, ale z większą przyjęłam odwagą. — Nie mogę i nie mam prawa myślić o sobie, bo Michaś na mojej opiece.
Czekamy rozkazów twoich, wuju kochany, przybycia lub wezwania, rady, której we wszystkiem potrzebujemy biedne sieroty. Bądź nam ojcem łaskawym, bądź opiekunem... Bóg ci to odda, bo my nie potrafimy; przywiązane dzieci twoje
W przypisku były jeszcze słów kilka od Michała, brata Anny, który mimo choroby zdobył się na wyrazy pełne uczucia... skreślone ręką drżącą.
Dembor przeczytał list nie zmrużywszy oka, powoli, uważnie, twarz jego nie zdradziła żadnego uczucia, nie zadrżała mu ręka, nie dobyła się łza... złożył papier uważnie, zasunął go w kopertę, schował do bocznej kieszeni i trochę się tylko zamyślił.
Nie wziął już tylko do ręki gazet i tak zadumany, pozostał w fotelu, gdy na znak dany z przedpokoju, drzwi się otworzyły z sali jadalnej i służący wezwał do śniadania.
Prawie w chwili gdy się to działo, weszła drugiemi drzwiami od swoich pokojów pani Demborowa, wedle zwyczaju niosąc z sobą mnóstwo książek, papierów, gazet, rękopismów, listów, które rozpatrywała w czasie śniadania, czasem udzielając treści ich przytomnym, zawsze skarząc się na ciężar zajęć i brak godzin nie mogących jej na wszystko wystarczyć.
Jużeśmy odmalowali ją kilku rysami, tu dodam tylko, że strój czynił ją młodą i świeżą do zadziwienia, a ogólny wyraz twarzy oznaczał zamyślenie się poważne i oderwanie się od życia powszedniego. Czasem tylko ukradkowym wzrokiem, którego się wstydzić zdawała, schodziła chwilowo na ziemię.
Wszedłszy spojrzała na męża, który jej chłodnem skinieniem przesłał urzędowe dzień dobry i zasiadła nie bez myśli jaką ma przybrać postawę, zanurzając się w swoich papierach.
Śniadanie stało przygotowane, ale nikt nie brał się do rozdawania go. Dembor przechadzał się zamyślony, pani czytała zmarszczywszy białe czoło; minęła chwila, nikt nie przychodził więcej, gospodyni domu zadzwoniła niecierpliwie.
— Proścież panny Emilji i pani Lully, zawołała do wchodzącego służącego.
— Proszono, zaraz idą...
W ślad też prawie za służącym wsunęła się panna Emilja, którą nie za córkę ale za młodszą siostrę pani Demborowej wziąć było można, tak do siebie były podobne, i tak jednako piękne obie. Ale na licu matki było trochę choć sztucznego życia, na twarzy córki duma i znudzenie panowały tylko. Wszedłszy do pokoju przywitała matkę, która jej roztargniona pocałunek oddała, i ojca, który się niby uśmiechnął do niej, obejrzała się i usiadła na swojem miejscu, wygodnie rozpierając w krześle na dumanie.
Pani Lully, nieodstępna towarzyszka Emilji, dosyć nie ładna, ale mocno wystrojona i zaperfumowana francuzka, której się zdawało że ma uroczą kibić i przynęcające kształty, w krygach i ruchach pełnych przesady, wzięła się do robienia herbaty — wszyscy zresztą milczeli. Brakło jeszcze Tymoleona, który zazwyczaj się spóźniał.
Porozstawiano herbatę, każdy ją pić zaczął powoli i przysunął sobie co mu do niej było potrzeba, gdy nareszcie Tymlo ukazał się we drzwiach szklannych od ogrodu, z chartem, wyżelkiem i daksem, towarzyszącemi mu, w rannym stroju a l’anglaise, dżokiejskiej czapeczce, ze szpicrutem w ręku.
Był to ładny mężczyzna, gdyby nie panująca na twarzy jego martwość, właściwa ojcu i córce, u matki wyrobionem zastąpiona ożywieniem. Wąsik mu wysypywał się na wardze górnej i mszysta młodzieńcza bródka okrywała policzki, ale w oku nie było ognia młodości, zamyślenie tylko jakieś i chłodne szyderstwo patrzały z niego.
Ledwie przywitawszy rodziców, padł na krzesło swoje, podając rękę siostrze uśmiechającej się doń melancholicznie, i zajął zaraz psami, które na widok jadła z właściwą niecywilizowanym istotom zazdrością, warkiem i swarem jak najbliżej stołu poczęli się umieszczać, grożąc sobie i prześcigając wzajemnie.
Pani Demborowa zatopiona w jakiejś książce nie podnosiła z niej oczów, małym ołówkiem w bronz oprawnym znacząc niekiedy niecierpliwie na marginesach miejsca, które chciała zapamiętać — gospodarz przewracał także swoje gazety, Tymlo psy swoje uczył obyczajności, panna Emilja ziewała skrycie, a pani Lully prostowała się w oczekiwaniu spojrzenia młodego dziedzica, którego obojętność niecierpliwiła ją po troszę. Martwe milczenie przerywane tylko brzękiem łyżeczki, rozpostarło się na dość długą chwilę.
Machinalnie rozpatrując gazetę rolniczą, Dembor myślał o czem innem, choć zaprzątnienie jego nie zdradzało się żadną marszczką, żadnem twarzy poruszeniem... Wiadomość o śmierci jedynej siostry nie dotknęła go zbyt głęboko, jednakże nie zewszystkiem zdrętwiałe jeszcze fibry serca doznały jakiegoś starannie utajonego wstrząśnienia. Człowiek nadewszystko praktyczny, obrócił zaraz wynikłe z tej wiadomości zadanie w taki sposób, by dojść do rozwiązania jego jak najkrótszą i najkorzystniejszą dla siebie drogą.
Nigdy może więcej sprzeczności nie było w charakterach i usposobieniach dwojga rodzeństwa, jak między nim a zmarłą siostrą panią Solską. Starsza od niego o lat kilka, matka Anny w istocie, wedle słów dziecięcia, mogła się nazwać aniołem dobroci i świętości... Może dla tego brat i ona, choć w najlepszych stosunkach, nie zbliżyli się do siebie nigdy ściślej i pokochać nie mogli. Ona wierzyła tylko w rozum Dembora, w jego umiejętność prowadzenia interesów i nieposzlakowaną poczciwość, chłód serca odstraszał ją od niego. Ceniąc go wysoce, wyrzucając to sobie jako występek, nie mogła przystać do brata, przywiązać się jak chciała, przybliżyć jak była powinna. On ją miał za kobietę pospolitą, nazbyt dobrą i miękkiego charakteru, a wielce niepraktyczną.
Ten wyraz był w jego ustach ostatecznem ocenieniem człowieka i nieodwołalnym wyrokiem o jego nieudolności.
Widywali się rzadko, aż wreszcie prawie obcemi stali sobie. — Jan Dembor rzucił się w te wielkie przedsięwzięcia gospodarsko-fabryczne, które dźwignęły go i powiększyły majętność, pani Solska owdowiała i zajęła całkiem wychowaniem dzieci, nieco zaniedbując interesów, czy nie umiejąc im podołać.
Parę razy w ciągu roku pisywali do siebie, wdowa zasięgała rady brata, ale jej nigdy prawie zużytkować nie mogła — on śmiał się po cichu z siostry, której przepowiadał ciągle grożącą ruinę. Wszystko mu się tam u niej nie podobało, sposób zarządzania majątkiem, ogólny plan interesów, gospodarstwo, wychowanie dzieci — ruszał ramionami tylko, ale widząc że nie przekona, zdał ją na wolę Opatrzności.
W istocie, pani Solska po mężu wziąwszy dosyć znaczny majątek w ruinie, nie potrafiła go podźwignąć, ledwie zdołała utrzymać, ale wychowała dzieci (z zaparciem się siebie, pod bokiem swoim, kosztem wielkim, o resztę się prawie nie troszcząc) na użytecznych społeczności członków, i potrafiła dla nich i dla siebie zyskać miłość tych co ich otaczali, anielską słodyczą charakteru i poświęceniem bez granic. Ani wychowanie córki i syna, ani to co czyniła w ogóle dla ludzi, nie było do zbytku obrachowanem i wyrozumowanem, nazbyt zawczasu osnułem, rządziła się więcej ogólnemi zasadami religijnemi i sercem, niżeli jakąś teorją. Modliła się serdecznie, prosiła Boga o natchnienie, posłuszna szła za niem, wierzyła w Opatrzność, czyniła tyle dobrego ile tylko mogła; a robienie majątku i zapewnienie dzieciom chleba uważała nie za pierwszy, ale za ostatni z celów i zadań żywota; nigdy też nie wpajając w dzieci tej myśli, by najgłówniejszym ich obowiązkiem było zbogacić się koniecznie.
— Lepiej jest, mówiła do brata, usposobić ich tak, żeby ubóstwo z uśmiechem znieśli i na wszystko byli przygotowani, niż przysposabiać im i przymnażać grosza, który zawsze stracić mogą winą własną i zrządzeniem losu. Przysposabiamy im tylko cierpienie, gdy majątek czynim niejako warunkiem niezbędnym do życia. Lepiej przywyknąć do chłodu, na który człowiek codziennie wystawionym być może, niż siedzieć w cieple, rachując na to, że się nigdy z izby nie wyjdzie.
Nie szafując i nie tracąc ani na zbytki, ani na nierozważne dary, pani Solska żyła oszczędnie dla siebie, ale wylana dla drugich. Dzieci jej nie wychowywały się wcale po pańsku, ale też zbytek pielęgnowania i nawał nauczek nie stłumił w nich ani rozwijania się charakteru, ani wykształcenia woli, ani naturalnego rozsądku. Nie czuły się wyższe nad nikogo, a gotowe były na wszystko, ubóstwo ich nie przerażało, praca nie straszyła, zbliżenie do ludzi budziło miłość i chęć wspomożenia. Słowem ludzi czynnych i żywych wykołysała poczciwa wdowa, swoje w nich przelewając serce i pojęcie obowiązków — a stłumić usiłując uczucie i tak z położenia naszego zwykle się do zbytku rozwijające — uczucie fałszywej wyższości, państwa, — wydzielające z ogółu i czyniące tych co niem tchną jakąś narością chorobliwą na ciele społecznem. Anna i Michał czuli się synami swojego kraju i braćmi wszystkich poczciwych, a nie wiele prawiąc o katolicyzmie, czynem świadczyli że pojęli jakie na nich obowiązki.
Po śmierci pana Solskiego, znaczne choć bardzo zadłużone objąwszy dobra, pani Solska zasięgnęła rady brata, który naturalnie nic jej innego nie mógł doradzić nad to, co sam dla siebie czynił. Chciał ażeby sprowadziła agronomów i techników z zagranicy, przedsięwzięła uregulowanie nowe majętności i dozwoliła im dźwignąć się z interesów radykalną reformą zarządu. Zrazu nic przeciwko temu nie miała pani Solska, owszem zdawało się jej to jedynym środkiem w jej położeniu, ale pojechawszy z bliska obejrzyć gospodarstwo brata, zmieniła zdanie zupełnie.
Nie chciała zbyt wielką ceną okupywać trochy grosza.
Naprzód widok tych dóbr pocyrklowanych i zmienionych w ogród warzywny, uderzył ją czemś nie naszem, jakąś smutną niewolniczą regularnością, nie zdając sobie sprawy zrazu z doznanego wrażenia, nie rozumiejąc czemu przelękła się tej zmiany, fizjognomję nawet kraju przetwarzającej na nową całkiem, obcą i suchą a zimną. — Wejrzawszy później głębiej, przekonała się, że wrażenie pierwsze nie omyliło ją wcale, bo i ludziom z tem nie tak było dobrze jak się zdawało. Nagła reforma zmuszająca do zmiany życia, dotykała ich boleśnie, nowy żywot zaspakajał wprawdzie ich potrzeby cielesne, ale ich ochładzał, uczył egoizmu, materjalizował, wystudzał i ogałacał z uczucia, odzierał z poezji.
Poznać nie było można w tych zniemczałych i sprotestanciałych chłopkach i szlachcie, wesołych kmieci i zamaszystych czynszowników naszych, a panów braci... wszystko to po żydowsku mówiło tylko o groszu, pędziło za zyskiem, śniło o zarobku, obawiało się straty więcej niż grzechu, oszczędzało, chłodło, a poprawa moralna niby regularniejszem dowodząca się życiem, nie oparta na żadnej podstawie silniejszej, na najlichszej spoczywająca rachubie, wytrzebiająca uczucie, jedyny bodziec którym do czegoś dobrego poprowadzić było można — była tylko pozorną i fałszywą.
Znać było, że w reformie najmniejszego udziału nie miało serce, motywem do niej rachuba i chleb powszedni. — I choć w dostatkach i wygodzie, nie było im dobrze: matki wykradały swe dzieci ze szkółek i ochrony, chory choć mu tam było lepiej, cieplej i ciszej, nie pragnął do szpitala, wyrywał się z niego. Wołano przeciw przesądom i ciemnocie ludu, ale zimna, najęta niewiasta, siedząca nad dzieciakami, za pańszczyznę, znudzona, nie mogła zastąpić matki chłopiętom do swobody przywykłym, do słoneczka Bożego, do powietrza i skoków, ani ochrona najwykwintniej zbudowana, upadającej chatki własnej. Dla nich ochroną powinien był chyba być zielony jaki ogródek, a mistrzynią i matką poczciwa jaka siostra miłosierdzia, któraby dla miłości Bożej, nie dla pensji pilnowała, nie cudzych dzieci, ale tych maluczkich, których Chrystus powoływał dozwalając im przystępować do siebie.
A w szpitalu — mogłoż białe łóżko i czysta posilna strawa zastąpić kątek do którego człowiek przyrósł, swoich krewnych, słowo pociechy i litości, tysiące drobnostek bez których tęskno w zdrowiu, cóż w chorobie? Dziwnaż że ludzie wolą umierać w chacie, niż szukać w szpitalu zdrowia kosztem męczarni serdecznej?
Tak wszędzie, przekonała się pani Solska, że małpując najlepsze uczynki na zimno, w celu utylitarnym, nie miłosierdzia, nic nie rachowano na serce i uczucie, nigdzie nie odzywano się niemi i do nich, a to co czyniono dla ludu, działo się nie w imie wyższych pobudek braterstwa w Chrystusie, miłości chrześcjańskiej, miłosierdzia, ale w imie dobra, rozumu i rachuby materjalnej. Kupowano przyszły spokój i potrzebne serca, nie skarbiąc sobie w niebiesiech Boga, ale ludzi na ziemi na wypadek!! I dzieło też oparte na takich podstawach, kruche, smutne, kalekie być musiało.
W ten sposób przypatrzywszy się z bliska gospodarstwu i ulepszeniom brata, powróciła do domu pani Solska, nie czując się na siłach, by iść za radami jego. — Została przy starym trybie, o tyle tylko wprowadzając weń ulepszeń, o ile one pogodzić się dawały z miejscowością, ze świętym niekiedy nałogiem, kryjącym w sobie poszanowanie przeszłości, i z prawami rodziny a obyczajami prastaremi. Uczuła ona że lepiej mniej dobrego bytu a więcej ducha, przywiązanego do ziemi i jej pamiątek, miłości chrześcjańskiej i starosłowiańskiej nieopatrznej czasem cnoty; powiedziała w duchu: Niech inne narody będą bogate i przemyślne, my bądźmy sobie poczciwi, starajmy się być wprzód synami Bożymi niżeli dziećmi wieku.
Z wiarą bowiem czynną a żywą nie ma nigdy ani nędzy, ani cierpienia, ani boleści niepocieszonej, gdy najrozumniejsze i najrozleglejsze starania nie zabezpieczą od zwykłych ludzkim rzeczom kolei, w razie nieszczęścia zostawując bezbronnych na łasce miłosierdzia legalnego, bez oręża i tarczy przeciw utrapieniom i klęsce.
Pojęła sercem macierzyńskiem, że to co czyni rozum przez wyrachowanie, teorja z formułek nigdy nie potrafi zastąpić pracy poświęconej duchem miłosierdzia, jedynej płodnej i wielkiej. Chłód zawiewa od tej roboty zimnej, bezdusznej a dumnej, która nie spogląda na człowieka pojedyńczo, ale wszystkich ludzi jak obojętne przerzuca jednostki, i nie ceni ich boleści, tylko liczy głowy i waży strawę. Wzdrygnęła się na reformy, które być musiały okupione tęsknotą i łzami, i wolała mniej pieniędzy dla dzieci, a więcej w nich uczucia i serca i swobody ducha. Ani więc w uporządkowaniu majątku, ani w wychowaniu dzieci nie poszła ściśle za radą brata, i skutkiem tego było, że choć stan majątkowy Solskich się nie pogorszył, nie o wiele przecie poprawić go mogła zostawując Annie i Michałowi interesa dosyć zagmatwane, przy majętności kłopotliwej. Znał stan ten pan Dembor oddawna, jak w ogólności wiedział położenie wszystkich sąsiadów i niemal każdego czyje nazwisko doszło do jego uszów, gdyż czynny i jasnowidzący umysł ten nie potrzebował nad kilka danych, by z nich wniosek ostateczny wyczerpnąć.
Wiadomość o śmierci siostry obudziła w nim trochę troskliwości o los tak bliskich krewnych. Jako człowiek praktyczny we wszystkiem do czego się jął tylko i to zmiarkował, że usunąć się od dania wszelkiej pomocy siostrzeńcom byłoby stracić na opinji — do wielkich znowu ofiar dla nich nie czuł się powołanym. Należało, ściśle biorąc dobra zająć w administrację, polepszyć ich stan i dźwignąć interesa. Z drugiej strony zdawna życzył sobie dać jakieś zajęcie synowi, który nie godził się na podrzędną przy ojcu rolę, a za warunek przykładał zupełną niezależność... przyszedł więc do wniosku, że nicby nie było lepszego nad powierzenie całej majętności i zarządu Tymoleonowi. Ta myśl zabłysła mu przy śniadaniu, przeszła w jednej chwili przez wszystkie możliwe stanowiska rozwiązania, wzmocniła się, nabrała barwy i urosła na mocne przekonanie... Chodziło tylko o to, by ją głośno objawić i przyprowadzić do skutku.
Milczenie trwało jeszcze czas jakiś, gdy nareszcie pani sama złożyła książkę i z melancholicznym twarzy wyrazem zaczęła przypatrywać się dzieciom swoim. Trudno było odgadnąć jakie uczucie towarzyszyło w sercu temu macierzyńskiemu wejrzeniu, czy tworzyła obraz rodziny do poetycznej powieści, czy troskała się o przyszłość tych dwóch tak pięknych, a tak zastygłych istot.
Dembor porzucił też gazety i zwolna przysunął się nieco do żony.
— Wiesz, rzekł słodko i powoli — biedna siostra nasza... nie żyje.
Pani Demborowa zawsze niezmiernie przesadzała w okazywaniu uczucia, którego nie doznawała, chociaż wcale nie sympatyzowała ze zmarłą, i na prostocie jej i dobroci poznać się nie umiała, zakrzyknęła ręce łamiąc:
— Solska! biedna Solska! a! nieszczęśliwe sieroty!
Tymoleon i Emilja spojrzeli z zadziwieniem nie dosłyszawszy wiadomości o śmierci ciotki.
— Kto umarł? spytała Emilja.
— Ciotka wasza, Solska, odpowiedział ojciec.
— Biedny Michaś, biedna Anna! rozczulając się coraz bardziej, zawołała pani Demborowa, nieszczęśliwe sieroty! nieprawdaż że powinniśmy je przytulić...
— Powinniśmy im pomódz skutecznie i radykalnie, rzekł gospodarz domu z wielką flegmą — nieboszczka przy największych cnotach była nadzwyczaj niepraktyczną, interesa musiała porzucić w bardzo złym stanie, wszystko to spada na mnie.
— Ale należałoby albo nam pojechać, albo ich tu wezwać... wszak nikogo na świecie nie mają.
— Tak jest, coś się zrobi dla nich, obmyślimy — odparł gospodarz — opuścić ich tak niepodobna... Majątek znaczny, położenie piękne, wszystkie warunki ulepszenia go prócz kapitału, który zresztą zaciągnąć można... ale to wszystko potrzebuje reformy radykalnej. Mnie się tem samemu zająć trudno przy ogromie roboty własnej, której porzucić i zaniedbać nie mogę. Tymlo miałby tu pole zastosować swoją naukę i pokazać co u nas zrobić można z kapitałem i umiejętnością, zdaje mi się nawet że zyskałby na tem, gdyby wziął Porzeczański klucz w dwudziesto-czteroletnią dzierżawę... kontentując ich pensją...
Zagadniony tak wprost argumentem ad hominem, Tymlo podniósł głowę, spojrzał na ojca, i zatrzymał się chwilę z odpowiedzią, nie znać w nim było zbytecznego popędu do pracy.
— Ale to zadanie, rzekł, potrzebowałoby naprzód wielkiego, długiego namysłu.
— Byłbyś tam zupełnie swobodny i mógłbyś zastosować jak byś chciał wszystkie teorje twoje; przecież tak z założonemi rękami siedzieć zawsze nie możesz, a w moje gospodarstwo się mięszać nie chcesz. Porzecze ma wszystko, czego tylko pożądać można, in crudo majątek, ale z ogromną przyszłością... ziemia dobra, lasy... w najlepszym stanie, rzeka spławna, wody, stawy, buraki by pewnie rodziły, jabym je do mojej cukrowni skontraktował, gdybyś tam założyć nie chciał drugiej... Co się tyczy warunków dzierżawy, te wglądając w konieczność radykalnej reformy i wielkich nakładów, mogłyby być dogodne. Ostatecznie zaś spełniłbyś dobry uczynek, wydźwigając te biedne sieroty.
Tymlo karmił angielskiego charta, i nic nie mówił, a po chwili odezwał się z flegmą angielską:
— Jest wiele, za i przeciw... Naprzód, jak mówiłem ojcu, niepodobna mi gospodarować na cudzem, choćby na dwudziestoletniej dzierżawie, potrzebuję być panem wszechwładnym i mieć całą przyszłość przed sobą... Tak straciłbym połowę lepszą korzyści z mojej pracy... powtóre, majątek o ile wiem rozrzucony, warunki niedogodne... pozycja względem krewnych draźliwa i fałszywa... półśrodkami dla małego zysku gospodarować nie potrafię.
— Jak zechcesz, rzekł ojciec, namyśl się, ja nie zmuszam, ale ci coś robić trzeba.... ty nie chcesz.
— Nie mam nic swojego...
— Ja ci dawałem wioskę.
— Na małem szkoda pracy.
— Jak chcesz, powtórzył Dembor, ale tym sposobem czekać będziesz musiał mojej śmierci.
— Wszak się nie wyrywam do gospodarstwa! rzekł Tymlo.
— Ale wszystkiego zapomnisz?
— Niech się ojciec nie obawia o to... uśmiechnął się Tymlo, zawsze mi dosyć zostanie na tutejsze gospodarstwo.
— Coś jednak trzebaby obmyślić dla tych dzieci, przerwała pani Demborowa niespokojnie — możemy je tu na jakiś czas sprowadzić?
— Zdaje się że będę musiał — rzekł gospodarz, nie mają się gdzie podziać. Zapewne, nie powiem żeby mi to było bardzo dogodnem, ale jakże tak zostawić panienkę dwudziestoletnią i chłopca młodszego od niej? potrzeba się zająć niemi, napiszę żeby tu przyjechali, zresztą, zobaczemy...
— Biedne sieroty! co za obraz! tych dwoje sierot! z cicha szepnęła pani Demborowa.
I na tem dnia tego skończyły się narady, bo godzina w której gospodarz zwykł był odchodzić do kancelarji ekonomicznej, wybiła. Tymlo miał siąść na anglika dla przejechania go, Emilja do fortepianu z panną Lully iść musiała, sama pani do naglącej korespondencji.
Wszystkie jej listy dnia tego zaczynały się od jednostajnych prawie wyrazów.
„Darujesz mi, że ciężkiem strapieniem po stracie ukochanej istoty dotknięta, mając na myśli sieroty w świętej przekazane mi puściznie, głowy nie mam i t. d. i t. d.“
I w tydzień cały świat literacki był uwiadomiony, że pani Demborowa straciła siostrę mężowską.
Tegoż dnia odjeżdżający fornal powiózł na pocztę od Dembora list do Solskich następującej treści:
„Z prawdziwą boleścią dowiedzieliśmy się o stracie nienagrodzonej jakąśmy ponieśli, a która równie nas jak was dotyka. Nie umiem i nie chcę was pocieszać, ale pragnę podzielić żałość tak sprawiedliwą i przyjść wam w pomoc o ile siły starczą. Przybądźcie jak najprędzej do nas, naradzimy się co dla was uczynić można, rachujcie na współczucie i gotowość moją na usługi wasze. Nie piszę długo będąc niezmiernie zajęty, ale oboje zapraszamy was najmocniej ażebyście do nas przyjechali i czekać będziemy z niecierpliwością przybycia waszego.“
Do tych słów kilku, pani dodała wystudjowany przypisek z wykrzyknikami i kropkami, w którym usadziła się na czułość jakby na przekor chłodnym wyrazom męża i z całą swą poetyczną wylała się duszą. List w ten sposób sklejony, wyprawiono do Porzecza.
W żałobą okrytym dworze Solskich cicho było i smutno. Dom i okolica nie wyglądały wcale na majętność urządzoną, postępową, czułeś się tu u siebie w domu, na kochanem starem śmiecisku.
Stare drzewa okalały odwieczną siedzibę, a nie dzisiejsze choć porządne jeszcze budowy składały się na gospodarskie obejście. Dwór także nie był dzisiejszy... ale wiek nadając mu charakter poważny, przy skromnem utrzymaniu, obdarzał nieopisanym wdziękiem, bo nic smutniejszego nad białe ściany do których żadna nie przylgnęła pamiątka. Gospodarstwo znać szło tu także starym trybem tradycjonalnym, fabryk i machin nie widać było wcale. Ale przechodzących ludzi twarze świadczyły o dobrym bycie, i z ich wyrazu znać było, że związek żywy między ludem a dworcem nie został zmieniony na obojętny rachunkowy stosunek kapitalisty i wyrobnika. U ganku stały baby przynoszące na sprzedaż to czego do miasteczka zawieźć nie pospieszyły, matki z choremi dziećmi po lekarstwo, starzy gospodarze z jakimiś potrzebami do panicza, poufali znajomi z pokłonem przychodzący dowiedzieć się o zdrowie, i wypić kieliszek gorzałczyny. Wszyscy oni byli tu u pańskiego dachu tak swobodni i weseli jak w domu własnym, rozmawiali głośno, siedzieli gdy się pomęczyli, a u przechodzących dworskich dowiadywali się o swoje sieroty z uczuciem troskliwości i niepokoju, dowodzącem prawdziwego do nich przywiązania.
Po chwili oczekiwania, Anna pokazała się w ganku.
Mniej może ładna niż Emilja, bo też piękność jej mniej pielęgnowano — cale to była inna istota. Smętna jej twarz nosiła na sobie ślady myśli, cierpienia i gorącego w życiu udziału — znać było z jej oczów, że serce biło, że dusza nie zamarła w łonie.
Malutka, szykowna, nie zbyt biała, bo się też opalić nie strzegła, z niebieskiemi oczyma, z ciemnoblond włosem w ogromny warkocz zwiniętym, Anna wyglądała wśród otaczającego ją ludu, uśmiechającego się i ręce wyciągającego do swej dobrodziejki, jakby jaka święta Elżbieta Węgierska, jak Ś. Jadwiga szląska, jak jakieś uosobienie miłosierdzia. Wszyscy powstali zobaczywszy ją i cisnąć się do niej zaczęli z rozrzewnieniem i zapałem — ona uśmiechnęła się do nich ze łzą w oku, bo jej się przypomniało nagle, że tam gdzie ich zwykle dwie bywało, dziś stała osamotniona — i za dwie miłosierną, za dwie matką być musiała.
Zbliżyła się pokrywając to uczucie jak mogła do kobiety z chorem dziecięciem i poczęła ją badać troskliwie. Reszta ludzi poglądali na nią w milczeniu spokojnem, wiedząc że dla nich wszystkich czasu i serca jej stanie.
Michaś młodszy od siostry ale słuszniejszy od niej, ogorzały, zdrów, silny chłopak z ciemnem okiem i rysami twarzy bardzo pięknego kroju i linji wyrazistych — żywy obraz zgasłej matki, wybiegł także zaraz w pomoc Anusi i żwawiej od niej zajął się swoim wydziałem, to jest tymi którzy gospodarskie do niego mieli potrzeby.
Widać było, że przystępowali doń z zaufaniem, z poczciwą wieśniaczą poufałością, bez obawy i uniżoności przesadzonej, a rozmowa ich była serdeczną i braterską.
Anna nie odprawiała nikogo do szpitala, bo w Porzeczu ani ochrony ani lazaretu nie było, ale dała lekarstwa, i lepszą od nich otuchę i myśl o Bogu, kazała wydać ze spiżarni co komu było potrzeba, odprawiając ich do domów weselszych, spokojniejszych, prawie uzdrowionych słowem. Michał też nie odwoływał się do rządcy, ani do jakichś nieprzełamanych przepisów, tylko do serca własnego. Znał niemal wszystkich, wiedział jak komu poradzić, co dać, czego odmówić, a jeśli naukę dać przyszło, czynił to tak serdecznie, tak po chrześcjańsku, że mu jej za złe nie miał przyjmujący.
Oboje byli do tego przywykli od młodu, przykład matki wprowadził ich na tę drogę.
Już się byli powoli porozchodzili ludzie od ganku i stary tylko gospodarz, który bez żadnego interesu przywlókł się dzieci zobaczyć, gawędził jeszcze z Anną i Michałem, gdy z miasteczka powracający stajenny, podał panience list wuja Dembora.
Starzec postrzegłszy papier wysunął się po cichu, a dzieci zbliżywszy się poczęły czytać wezwanie wujostwa i spojrzawszy na siebie z otwartym papierem w ręku, przeszły do pokoju.
— Ha, moja Anulku, odezwał się Michał całując ją w czoło — musimy jechać, potrzeba...
Na twarzy obojga nie wiele widać było radości.
— Tak bo to ciężko się ztąd oddalić — szepnęła Anna. Zdaje się, że po drodze pogubim drogie nasze wspomnienia. Ja się tak boję ich stracić je, przykro mi pomyślić, że żal mój osłabnąć może od nowych wrażeń, że tu powrócimy chłodniejsi.
— Alboż to dokąd się wybieracie? przerwał im w tej chwili głos z kąta sali do której weszli na radę, nie uważając, że się w niej znajdował ktoś trzeci.
Na kanapie z kalendarzem w ręku siedział łysy i siwy staruszek w szarej kapocie. Twarz jego poczciwa takim tchnęła pokojem i promieniła tak gorącem uczuciem, że na nią bez wrażenia, bez poszanowania mimowolnego, nie znając nawet człowieka, spojrzyć nie było można. Overbeck lub Führich mogliby ją schwycić za studjum do jednego z tych obrazów swoich, w których głowy świętych starców na tle pogańskiego i bydlęcego tłumu jak gwiazdy promienieją; wskazując żywo różnicę istot wybranych od pospolitego ślepego jeszcze i zezwierzęconego świata. Małego wzrostu, krępy, barczysty, mimo późnego dziś wieku zdrów i silny, uśmiechał się staruszek poglądając na dzieci z ojcowską czułością.
Był to pan Józef Solski, brat nieboszczyka męża zmarłej, niegdyś rotmistrz wojsk polskich, z tym tytułem do dziś dnia chodzący po świecie wojak, który reszty żywota w domu krewnych na łasce ich dopędzał. Majątek jaki miał z działu ojcowizny w części na służbie utracił, częścią jako nie umiejąc go utrzymać później puścił między ludzi, a że w ożenieniu nie chciał szukać chleba, przyjechał do brata i na jego łasce, potem przy wdowie żył już przeszło lat dwadzieścia. Nie liczono go do rodziny i mało kto wspominał nawet o nim, jak to pospolicie bywa, gdy majątku nie ma krewny — nie rachuje się go nawet do familji. Świat nasz tak zbudowany, że tylko ci co mają coś i dać mogą, wchodzą w jego regestra.
Dziwnem jest zaprawdę to poszanowanie bałwochwalskie ludzi dla grosza, dla tych co go mają, dla wszystkiego co go rodzi; — pochwalićby je można gdyby ono było uświęceniem pracy i jej owoców, ale fraszka tu jaką drogą grosz ten nabyty został, chodzi o to żeby był. Ubogi krewny nie liczy się prawie do rodziny, bo na nim żadne nie spoczywają nadzieje, bogaty stoi zawsze na pierwszym planie, choć nie wiedzieć jak do majętności przyszedł i licho wie jak jej używał. Pan Dembor brat Solskiej zwał się jedynym u ludzi opiekunem sierot, dla tego, że rotmistrza gołego nikt za boże stworzenie nie liczył; choć rotmistrz był rodzonym bratem ojca i najpoczciwszym, a najochotniej poświęcającym się z ludzi. Wprawdzie i on sam trochę był winien temu lekceważeniu, skromny, cichy, potulny, raz wraz miał zwyczaj przypominać, że się nikomu na nic nie zdał, a w istocie był też najniepraktyczniejszym z ludzi. I pomiatano nim jak chciano.
Całe życie rządził się sercem, fantazją, uczuciem, poświęcał bez granic, oddawał do koszuli, ale pogoda jego twarzy świadczyła, że mu ubóstwo ani poświęcenie nie ciężyło. I sieroty i dom ich i wszyscy co znali rotmistrza przywykli byli obchodzić się z nim jak z dzieckiem, które woli własnej nie mając, powolnie słucha co mu powiedzą, i daje kierować się cudzą.
Nie pytano nigdy rotmistrza ani o radę, ani o to nawet czego chce dla siebie, bo wiedziano z góry, że odpowie jednostajnie.
— Pomódlcie się, na Pana Boga zdajcie, a jak was natchnie tak róbcie, serce was nie omyli! kto z Bogiem Bóg z nim.
A w rzeczach tyczących się jego samego, zwykle ruszył ramionami i zakończył:
— A to mi to wszystko jedno... dajcież mi święty pokój — aby wam z tem dobrze było!
Położenie jego w domu Solskich nie było wcale upokarzające, bo miłość je osładzała, wiedział stary, że mu tam chleba kawałka nie żałowano, a tak zresztą mało dla siebie potrzebował, że bez skrupułu mógł to był wziąć od każdego nawet obcego. Do niewygód i najskromniejszego życia przywykły, obchodząc się jak najmniejszem, jadł co mu dali, w lada kątku się mieścił, a elegant nie był też wcale, na tabakę swoją i przyodziewek zarabiając ze strzelbą na plecach.
Była to jedna z tych istot, na które ludzie praktyczni poglądając ze zdumieniem, nie umieją ich sobie wcale wytłumaczyć, mimo najcięższego wysiłku. Bo, jakto niczego nie żądać, nic prawie nie potrzebować, i lekce sobie ważyć to, co dla drugich jest najdroższem. Mało przytem pracowitszych i więcej zajętych było nad niego, nieustannie koło czegoś się krzątał, coś robił, komuś pomagał, próżnowania w sobie i u drugich nie znosił, a pracę swoją najostrożniej poświęcał dla biedniejszych, którym się przydać mogła.
Wielki miał rozsądek i rozwagę w sądach o ludziach i ich sprawach, na które z właściwego sobie wznioślejszego zapatrywał się stanowiska, ale gdy własny rozum przyszło mu na osobistą korzyść zastosować i użyć, kulawo mu to szło i na nic się jego widzenie rzeczy nie zdało, lada kto go oszukał i wywiódł w pole, lada nadzieja złudziła, wyrozumowawszy najpiękniej, kończył po swojemu.
— Przeżegnaj się i rób, to ci Pan Bóg dopomoże, a co Bóg da to dobre będzie.
— Alboż to wy dokąd jechać myślicie? zapytał rotmistrz posłyszawszy naradę dzieci.
— Odebraliśmy zaproszenie od wuja Dembora, zbliżając się do niego skwapliwie poczęła Anna — jak myślisz stryjaszku, wszak nam wypada i trzeba pojechać?
— A! zapewne! byleby nie na długo moje dziecko, odparł staruszek, a co wy tam robić będziecie w tej fabryce?
— Może się czego nauczymy, zawołał Michaś — wszakże to wuj Dembor nadzwyczaj praktyczny człowiek, a nam takby należało pomyśleć o sobie... poradzić coś...
— A! już i ten o praktyczności gada! żywo zakrzyczał rotmistrz, — a to skaranie Boże z tym wyrazem przeklętym, z którym się nigdzie rozminąć nie można! Nie dawno jeszcze gdzieś stąpił, trzeba było na postęp nadeptać, teraz co słowo to praktyczność! Wszyscy u was praktyczni... ale do kaduka! na co ci Michasiu być praktycznym!
Michaś się zmieszał, a rotmistrz rozśmiał.
— Ot, jużeś się napaści mojej przestraszył, rzekł chichocząc — prawda żem to nadto wziął do serca! Ale bo, do kaduka! ta wasza praktyczność kością mi w gardle siedzi, nikogo i nic już inaczej nazwać nie umiecie, to u was najświętsza pochwała. Poczciwego i łotra nazywają zarówno praktycznymi, tego że poczciwy, tamtego że swoje szelmostwo z pod rózgi prawa wysunąć umie. Ale praktyczność ta wasza, to nic innego nad czyściuteńki egoizm... a że nie śmieliście jeszcze na ołtarzu postawić bałwana egoizmu, tymczasem przezwaliście bożyszcze wasze praktycznością... Otóż wiedz kochany Michasiu, że ideałem praktyczności są żydzi... zatem wiek wasz musi się ku jakiejś żydowszczyznie skłaniać kiedy tak praktyczność ceni.
Michaś chciał coś przemówić, ale mu stary nie dał.
— Za naszych czasów, rzekł, inaczej ludzi chwalono; to mąż duszy wielkiej, to potężne serce, to rozum przemożny — u was jedna jest tylko miara na wszystko, dureń byle praktyczny, gałgan byle praktyczny, złodziej byle mu się udawało, filut byle okpić potrafił... jak praktyczny, wszystko dobrze, jak niepraktyczny, w kąt z nim żeby prorok i święty, wam się na nic nie przydał!
— Ale ja bo stryjaszku nie jestem tak wcale za tą praktycznością, odezwał się Michał zawstydzony.
— Ja to wiem, moje dziecko, ale daj mi się wygadać — pochwycił rotmistrz — wiem, że ty nie zgrzeszysz egoizmem, ale się lękam, by cię nim nie zarazili ci anglicy i niemcy Demborowie. Bałamutna to rzecz, wygląda zrazu na cnotę, i można tak pomalować, że z tego djabła, bialuteńki anioł się zrobi..... Im się zdaje że najwyższego szczebla doskonałości dościgli, gdy grosz zrobią i przymnożą kapitału!! Postrzegą się po czasie że nie na to świat Pan Bóg stworzył i dał człowiekowi duszę, żeby nią na kapitał pracował. Kocham i ja pracę, bo to rzecz święta — ale do kaduka — nie wiem żeby to obrócenie człowieka w machinę produkującą coś tam — miało być tak wielką zasługą dla społeczności, a cała rzecz żeśmy małpy...
— Jakto żeśmy małpy? spytała Anna uśmiechając się.
— A tak moja droga! a tak! Zagranicą cały postęp upatrzono w polepszeniu bytu, zgromadzaniu i produkowaniu bogactw, i my więc tęż samą musiemy śpiewać piosenkę, za panią matką pacierz. Zamiast dzielić się po Chrystusowemu sercem z ludźmi i chlebem, oni chcą tyle chleba mieć, żeby nikt nic od nikogo nie potrzebował, a każdy cicho siedział, warcząc nad swoim węzełkiem. Myślą że świat przerobią, porozsadzają wszystkich po komórkach, na zagonach, każdego na swojem miejscu przy swoim kuferku, i dopieroż będzie ślicznie, szczęśliwie i spokojnie. Otóż głupcy! skończył konkludując rotmistrz.
Dzieci zaczęły się śmiać serdecznie, a staruszek z niemi.
— E! e! rzekł, wy tego jeszcze nie rozumiecie czem pachnie! Jedźcie no do Demborów, to wam nie zaszkodzi, rychlej pomoże, zobaczycie jak to miło i dobrze żyć z tymi ludźmi praktycznymi. Naprzód człowiek praktyczny kochać nie ma czasu, bo czas to kapitał, a na to jest stowarzyszenie dobroczynne i płatny urzędnik delegowany serc i worków, który zastępuje miłosierdzie prywatne mogące się obłąkać, regestrem i skrzyneczką. — Powtóre, człowiek praktyczny nie ma familji, bo wszelkie związki i obowiązki są niepraktyczne...
— Ależ stryjaszku! — przerwała Anna.
— A zresztą wasz Dembor bardzo poczciwy człowiek, nie przeczę, bardzo, bardzo, tylko niemiec i taki praktyczny, że gdyby mi sto tysięcy dawał za to, żebym u niego mieszkał, uciekłbym wziąwszy torbę na plecy.
— Bo stryjaszek nie praktyczny! — rozśmiała się Anusia.
— O! tak kochanie moje! I chluby sobie z tego szukam, nie umiem oszczędzać na jutro, gdy dziś kto płacze przedemną, w obec łez ludzkich nie zastanawiam się nad winą i zasługą, widzę tylko cierpienie, nie wyrozumowywam, że jałmużna rodzi próżniactwo, i daję ją, bo tak Chrystus przykazał, i zresztą majątku robić nie umiem, a i to co miałem straciłem, naostatek taki jestem głupi, że po stracie jego nie boleję. Powiadają żem życie zmarnował, Dembor mi to raz dał delikatnie do zrozumienia — ale ba! wiem ja lepiej od niego, że mi tam nie jedna godzina życia tego policzy się gdzieś za grzechy moje, a Bóg ją przyjmie do porachunku... o ziemskich zaś rachmistrzów co na złotówki tylko liczyć umieją, dbam jak pies o piątą nogę.
Dzieci się rozśmiały znowu, bo staruszek raz wsiadłszy na tego konika, puszczał się zawsze zapalczywie przeciwko nowemu światu na wyprawę, jak don Quichot na młyny, i ciężko go było powstrzymać gdy się rozhukał.
— No! więc jedziecie? — zapytał po chwili miarkując się nieco.
— Jedziemy! odezwała się Anna, wszak należy, potrzeba... odmówić nie można.
— Byle nie na długo, rzekł stryj — mnie tu bez was tęskno będzie — o to mniejsza, na to są starzy żeby tęsknili, a młodzi żeby ich męczyli — ale co wy tam będziecie robić? Michaś nie nauczy się gospodarstwa nowomodnego, a ciebie wątpię żeby do literatury i jakiego współzawodnictwa z sobą namówiła pani Demborowa.
— Alboż to ja czytać nie lubię? trochę urażona odparła Anusia.
— Czytać to co innego, bo któżby tego nie lubił, rzekł stary — choć zaprawdę nadto wy już w tych książkach siedzicie — ale masz tyle rozumu, że wiesz jak pisać nie łatwo, a z pisania robić sobie zabawkę, niegodziwa i świętokradzka rzecz prawie. Dla wujenki waszej to czysto tyle co stroik i kwiatek, ubiera się w korespondencje jak w mantylki, w powieści jak druga w szale i brylanty.
— Stryjaszku! litości!
— Wierzcież mi że to nie ze złego serca mówię — żal mi kobieciska, ale po kadukaż, dobrowolnie się śmieszną czyni taką komedją? No! no! niech mi tylko Michaś się strzeże żeby nie został praktycznym człowiekiem!
— Zdaje mi się że do tego najmniej mam usposobienia.
— Ucz się sobie czego chcesz — dodał rotmistrz rzucając kalendarz na stół — poprawuj powoli gospodarstwo, pracuj, ale sercu nie daj się przemienić w płodozmian, a głowie w księgę rachunkową... o to cię proszę! Jest coś lepszego i ważniejszego nad to wszystko — wejrzenie ku niebu i podniesienie duchem.
Dla protestanta który raz w niedzielę przeczyta sobie wymierzoną porcję biblji i westchnie do swojego nabożeństwa skleconego własnemi rękami przyzwoicie a chłodno, wszystko to w sam raz, ale dla nas, ten niemiecki rozum praktyczny licha wart, ciasna suknia. — Nie żyje się samym chlebem, a całe życie o tem myśląc, może na tamtym świecie, gdy przyjdzie się do Ś. Piotra, a nie znajdzie tam miejsca ani na rachmistrza, ani na agronoma, bo tam ani sieją ani orzą, ani handlują — gotowi z kwitkiem za drzwi wyprawić... Ale ja gadam a gadam swoje, a nie daję się wam naradzić — więc taki jedziecie do Demborowa? zapytał rotmistrz.
Anna podała mu list, spojrzał i pokiwał głową.
— A! jedźcie, rzekł, jedźcie! rady proście, ale nie bardzo słuchajcie jej, jakbym widział że chcą was tam przytrzymać, żeby porobić z was niemców i nauczyć gwałtem praktyczności... ja wolę moje dziatki widzieć niepraktycznemi, ubogiemi jak dziś, a tak serdecznemi jak dziś. — Praktyczni ludzie, gdy ostatni wasz grosz oddacie złają was, żeście lada włóczędze dali na podsycanie jego próżniactwa, to co mogło być w waszych rękach nasionkiem owocującego kapitału, ja wam nigdy poświęcenia nie naganię... Więcej ma Bóg niż rozdał, a pierwsza rzecz mieć serce poczciwe.
To mówiąc, stary ruszył się z kanapy i szybko wyszedł z pokoju.
Anna z Michałem pozostali sami, uśmiechając się ze staruszka, który po setny może raz wpadłszy na ulubiony, a raczej nienawistny sobie przedmiot, taką im wyśpiewał psalmodję.
Postanowiono jechać do Demborowa, choć wspomnienie chwil w nim spędzonych dawniej, nie bardzo ku temu zachęcało.
W parę dni potem, stary powóz i cztery gniade konie Michała, które on sam do drogi przeznaczył, były już przed gankiem, a Iwaś stary, jeszcze matki woźnica, gdercząc poprawiał postronki, i Piotruś równie stary kamerdyner nieboszczki, dzieci jak własne kochający, wynosił powoli tłumoki z pomocą kredensowych. Po minach znać było, że się wszystkim zarówno do Demborowa jechać nie chciało, bo w tym dworze tak cudzoziemskim i obcym, choć nie zbywało na niczem, taka panowała godzin i ludzi niewola, że z postrachem zbliżano się ku niemu.
Iwaś wciąż mruczał pod nosem, w pół do siebie, w pół do Piotra.
— Już to tam ani koniom ani ludziom długo nie wybyć — ja to ani wiem na którą nogę stąpić... słuchaj tylko która bije, bo jak godzinę zgubisz, żebyś konał ani ci jeść dadzą, ani nawet zagadają do ciebie. Koniom wyważono, ludziom wyrachowano... wyjść na dziedziniec wara, fajki palić ani myślić, chyba w izbie i to nie od okna, a jakby się koń zerwał i nie na swojem miejscu wytarzał albo trawy skubnął, pewnieby o tem po komendzie raportem podawano aż do samego pana i przyszłoby sztraf płacić. Już ja wolę w domu.
— Nu! ale co to za ład! rzekł na przekorę stary Piotruś.
— A żebyś waćpan wiedział, ofuknął Iwaś, że na cmentarzu jeszcze większy ład, tam się już nikt z miejsca ani ruszy.
— Ot nie plótłbyś bai, po co ci to wspominać... tfu! Ale pieniędzy u nich huk za to!
— A mnie co po ich pieniądzach! toć ich nikomu nie dadzą! ba! i sobie nie bardzo użyją!
— No! i ludziom u nich krzywdy nie ma.
— Popytajże waść panie Pietrze... jak im tam doskonale, albo skosztuj tego przysmaku jeśli łaska. Człowiek czysto niewolnikiem, a co stąpi to sztraf... byleś się na minutę zapatrzył, hę... już grzech! a o przebaczenie nie proś! bo tam tego nie ma... rychtyk kółko w młockarni, musisz swoje odbywać... Godziny pilnuj, sztraf, miejsca strzeż, sztraf, chory do szpitala pod wartę! od żony, od dzieci... to zdrowia nie da choćby łóżko było najczyściejsze, a strawa najlepsza, kiedy cię wezmą w takie praszczęta... Rygor wojskowy, ani tchnąć... nie chcę ja tego!
— Ale bo to bieda że i u nas tego rygoru nie ma, odparł Piotruś na przekorę Iwasiowi — wszystko po djable idzie.
— I, nie gderalibyście darmo... Juściż człowiek nie dyl ani palec w trybie, taki mu tchnąć i żyć dać potrzeba... Nie przerobisz wszystkich na jedną formę jak cegłę... żeby niewiem jak pracowali, taki z tego nic nie będzie... Jednemu zabraknie, gdzie drugiemu zbędzie; a człowiek musi mieć swoją fantazję!
— Ot byś na koziół siadł, słyszysz go z fantazją! zawołał Piotruś zżymając ramionami, — panienka wychodzi, a ty się jeszcze koło postronków gmerzesz, miałeś na to czas w stajni, gdyby tak w Demborowie, byłby sztraf!
— A ha! ale bo to nie w Demborowie ale w Porzeczu, a tu to ja się jeszcze i z swoją panienką rozmówię, i pokłonię i siądę i na wszystko będzie czas...
To rzekłszy Iwaś, uśmiechnął się do Anny właśnie ukazującej na ganku, wyjmując z ust powoli fajeczkę i zgarnął lice.
— A co? pojedziemy Iwasiu? zapytała go łagodnie.
— Duchem! duchem! i tęgo pojedziemy! odparł stary dobierając się do kozła — siadam i gotowo... Ekonom bestja wierzgnął i zastąpił... to się zlazło żeby go wyplątać... a łysa skorzystała i także narobiła nieporządku... ale w mig gotowo pannuniu, i ot jedziemy!
W istocie Iwaś tych słów domówiwszy, już był na swojem miejscu, Piotruś już panienkę i panicza podsadzał, rotmistrz ich z ganku błogosławił szepcząc modlitewkę, i wkrótce ujrzeli się na szerokim gościńcu, a stary woźnica wróciwszy do fajeczki, począł podróżny rozhowor ze swemi gniadoszami, które zdawały się go rozumieć, tak każde słowo do nich powiedziane skutkowało bez użycia biczyska.
Na widok Demborowa, którego białe budowle ukazały się trzeciego dnia podróży, Piotruś i Iwaś westchnęli ciężko, a w powozie Anna i Michał wzajem badając swych wrażeń, nieśmiało, ukradkiem spojrzeli na siebie.
— Otóż i Demborów zdaje mi się, odezwała się Anna — a jak tu wszędzie porządnie — jak znać człowieka co w najmniejsze rzeczy wgląda, patrz no Michale, jak to całkiem inne od kraju któryśmy przebyli, jak to zupełnie coś nowego.
— Widzę Anulku, widzę — i nie pierwszy raz mnie to uderza, odparł Michał — ale zawsze mi tu czegoś zimno, patrz co za posępne i smutne twarze wieśniaków, jak nawet strój ich się zmienił, jak coś z cudzoziemska już wyglądają. I ten świat to nie nasz świat... ja, jak kochany nasz rotmistrz nie jestem wcale człowiekiem praktycznym, zimno mi się tu robi. Patrz na tym słupie napis.. co to być może, czy przestroga, czy nauka?
— Nie, po prostu, kawałek regestru... uśmiechnęła się Anna...
— Ty bo jesteś duszą artystą, odparła siostra — a tu właśnie żywiołu twego piękna, rozmaitości, swobody nie ma wcale... symetrja, ład i porządek pod linją, nie potrafią go zastąpić. Dla ciebie malowniczość jest pierwszym sympatji warunkiem, a tu jej się trudno spodziewać... nie jest to świat po staremu, ale materjał agronomiczny przemysłowy. Inna być musi fizjognomja kraju czysto tylko gospodarskiego i fabrycznego, trzeba się w nim wyrzec fantazji, poezji i pokarmu dla potrzeb dusznych.
— Sam wuj Dembor, jak wiesz, dodał Michał, brzydzi się jak kwakier wszystkiem lekkiem i nieużytecznem, właśnie jak my tą niewolą i symetrją. Nie pojmuje całkiem by sztuka, fantazja, poezja prawnie w człowieku istniały, ma je za chorobliwe symptomata i artystów trutniami nazywa ubolewając zawsze, że w kraju tak ubogim jak nasz tyle się namnożyło darmozjadów. Dla niego najwyższa piękność wynika z linij prostych, z regularności, z ładu, z porządku... a ideałem angielska machina żelazna, połyskująca, wyostrzona, idąca jak zegarek.
Możeż tu być pięknie wedle serca potrzebującego swobody Bożej w stworzeniu, rozwoju wszystkiego, rozmaitości, kontrastu?... Nie, musi być brzydko i smutno, gdzie jedynem zaprzątnieniem zarobek... zarobek i zarobek! Dziwują się nieraz że w Ameryce nie ma sztuki, ale żaden podobno kraj dążnością czysto materjalną, przemysłową, kupiecką zarażony, sztuki nie urodzi i potrzeby jej uczuć nie może. We Francji od czasu jak się poczęła na wzór angielski wyrabiać, postrzegają zupełne ostygnienie dla dzieł sztuki i literatury... ale na Bursie życie!! Power musiał jechać do Włoch, żeby tam pojąć i stworzyć swą niewolnicę grecką — na ziemi Washingtona powstają koleje, rosną machiny, wyrabia się kauczuk, tworzą gospodarstwa i plantacje, budują miasta... ale nie ma i nie będzie poety i artysty... I my poszedłszy w tym kierunku, do tych samych dojść musimy rezultatów, a obejrzawszy się za siebie gdy wielka reforma utylitarna dokonana już będzie, z pogardą ruszym ramionami na przeszłość naszą! Wiele to heroicznych dzieciństw niezrozumiałemi się nam staną!!
Anna spoglądała na brata niespokojnie, jak by z umysłu chciała go od tych wrażeń odwieść i na inną zwrócić drogę.
— Ty mówisz że to brzydkie, dodała wyglądając oknem — ot, ja tego nie powiem — ale że smutne czegoś, to może prawda... ocknąwszy się nagle w tym kątku, rzekłbyś żeś się gdzieś na cudzej ziemi, w Niemczech obudził, takie to nie nasze...
— Bo dla nich jeden świat, jeden człowiek, jeden naród, jedna ziemia, i nie ma poszanowania indywidualności ani narodowości, gdzie jest wyłączna cześć grosza. Nie chodzi o to byś był tym lub owym, ale żebyś pracował, zbierał i stał się kółkiem posłusznem wielkiej machinie ludzkości, której połowa, jak powiada stryj rotmistrz, będzie robić chustki bawełniane, a druga niemi nosy ucierać. Spójrz no, Anno... drzewa poobcinane żeby w nich nie świergotały wróble, powytrzebiane łozy, poprostowane drogi, poszachowane nielitościwie pola, dymiące fabryk kominy... nie! nie jesteśmy u siebie... nie nasz to ubogi, cichy, ale tak poetyczny kraik... szwaby nam go przerobili, ani poznać! I gdzież tu w tej atmosferze zmieści się myśl o przeszłości!!
— Mnie tu ciasno, duszno! mówił Michał dalej — jakbym przeczuwał że do życia pełnego braknie jakiegoś nieodbitego elementu, że fabrykując porządek zrobiono niewolę moralną, że przykuto człowieka do ziemi, a dając mu chleba dostatkiem zapomniano o żywiołach dla ducha, serca, fantazji, dla lepszej części człowieka. Taki kraj i takie życie muszą w końcu porobić z nas niemców... Zdaje mi się, nie wiem, ale przeczuwam, że prawdziwy postęp ludzkości, inną mieć będzie podstawę i odmienną fiziognomję, że kosztem ducha, uczucia i wewnętrznej potrzeby piękna, rozmaitości, swobody, nie będzie musiał karmić człowieka i porządkować świata. Tłumaczył mi wuj Dembor swoje teorje przyszłości i mrowię przechodziło po mnie, na samą myśl że w tym jego niemieckim świecie żyćby przyszło. Naówczas niktby nic od nikogo nie potrzebował, uczucie nie przydałoby się na nic, bo na wszystkie wypadki stowarzyszenie i assekuracja musiałyby wystarczyć — szłoby wszystko jak w zegarku, przywykliby wszyscy do dobrego bytu... do niezłamanej formuły... i ziemia stałaby się domem pracy... klasztorem bez religji i wiary... rodzajem falansteru czy fabryki... Nie! to coś okropnego! ten ich świat naszym być nie może... czegoś więcej potrzeba człowiekowi nad strawę bydlęcia i grosz żydowski.
— Ja tam tego nie rozumiem — westchnęła Anna, ale może być że się mylimy oboje... przywykli będąc do starego nieładu, zgnuśnieni, popsuci...! cały świat idzie ku temu i mylić się nie może.
— A! moja Anno! cały świat nieraz był w błędzie i ślepocie, nie pierwsza to dla niego omyłka. Ludzie porządku chłodni, praktyczni rozumni, dali cykutę Sokratesowi i ukrzyżowali Zbawiciela!... A! nie bawmy długo w Demborowie!
— Ale przecie musimy tu czas jakiś, choć dni kilka przebyć z niemi! szepnęła Anna.
Zamilkli oboje; powóz po wybornej drodze wyprostowanej jak strzelił, szybko się do dworu przybliżał... ludzie na widok jego posmutnieli także i szeptali rozmaicie... Iwaś schował do kieszeni fajkę i w poważnem zamyśleniu, powoli przed ganek zakręcił, uważając dobrze żeby kołem nie tknąć gazonu, za co by go przy powitaniu zaraz niechybna spotkała admonicja.
Że to była godzina pracy, w której każdy u siebie się zamykał, mieli czas Anna i Michał wysiąść i pochodzić po saloniku, nim pierwsza pani Demborowa z otwartą naturalnie książką w ręku, i komedją żalu a współczucia najgorętszego, wybiegła na ich spotkanie.
Znać się do odegrania tej roli wczesnym namysłem przygotowała, tak metodycznie odbyło się przywitanie naprzemian skrapiane łzami, przerywane głębokiem milczeniem, opatrzone stosowną ilością westchnień i troskliwemi zapytaniami o zdrowie, a wreszcie wmięszanemi umyślnie obcemi rzeczami, badaniami o porę, drogę, długość podróży i t. p.
Poważny i zawsze zapieczętowany w sobie jak tajemnicza księga przeznaczeń, pan Dembor porzuciwszy na chwilę regestra i rachunki, ukazał się także w progu niebawem, zimno przyjmując dzieci siostry, raczej jak zwierzchnik i władca, niż najbliższy krewny i opiekun.
— Przedewszystkiem obowiązki, rzekł po chwili do Michała — mam pilne bardzo zajęcia. Zobaczymy się przy obiedzie, przygotowano dla was pokoje, znacie życie nasze, każdy tu całkiem swobodny — odpocznijcie, potem pomówimy z sobą. Ciotka was przyjmie, ja ledwie mam czas przywitać... iść muszę...
Posłano po pannę Emilję na sukurs matce, a ta wraz z nieodstępną panią Lully, dosyć nie pospiesznie i z miną wcale nierozczuloną zeszła na pokoje, witając siostrę jak obcą, i zawczasu dając jej do zrozumienia postępowaniem swojem, że się nigdy zbliżyć nie potrafią.
Emilja z pewną wyższością i politowaniem upokarzającem spojrzała na kuzynków z góry — w istocie cały świat dzielił ich od siebie — lodowata atmosfera opasywała piękne bóstwo.
Dwoje sierot wychowanych żywem słowem, wypieszczonych sercem, przywykłych do szczerego mówienia co dyktowało uczucie, dziwnie się wydawały w tym domu, gdzie wszystko było obrachowane wedle przyzwoitości, wedle prawa, gdzie nikomu całkiem sobą nie wolno się było pokazać.
Emilja przy Annie wyglądała jak sztywna figura z magazynu mód przy pięknym obrazie, coś sztucznego, cudzego, pożyczanego, uderzało w niej i odpychało. Piękna bardzo, zadziwiającej doskonałości rysów i kształtów, nie mogła się podobać, bo nic w niej nie zdradzało czem była w istocie, przybraną miała postawę, wyuczone ruchy i słowa, zdawała się o to tylko lękać, żeby nie być sobą. Anna przy niej swobodna, ogorzała wieśniaczka, śmiejąca się i płacząca co chwila jak Bóg dał, czem serce wezbrało, żywa, nie wymuszona, szczera, nie ukrywająca się z niczem, nie obawiająca siebie — jak istota z krwi, ciała i ducha przy drewnianym posążku, wydawać się musiała obok siostry. Michał nie umiejący także przymusić się do dobrego humoru gdy był smutny, milczał z sercem ściśnionem od chłodu.
Tymczasem pani Demborowa która nikogo wypuścić nie mogła, żeby przed nim nie rozpostarła się z wielkością swoją, już zaraz, niby przypadkiem, półsłowami poczynała opowiadać z pełności myśli, to co domowi po stokroć wprzódy słyszeli, a co na świeżo przybyłych pewne wrażenie uczynić jeszcze mogło. Skarżyła się na nawał prac literackich, na nieznośne naleganie księgarzy i wydawców, na ciężkość posłannictwa swego, na nieustanny trud w którym żyła, na obowiązki jakie zaciągnęła dobrowolnie, i wzdychała do potrzebnego dla zdrowia spoczynku, choć wyglądała jak róża, świeżo i rumiano. W ten sposób zaraz na wstępie odmalowała się przed gośćmi swemi w dosyć dobitnych barwach, ażeby ją ani na chwilę za pospolitą kobietę wziąść nie mogli.
Anna słuchała w milczeniu, Michał chmurny i niespokojny, Emilja w pół uśmiechnięta i roztargniona — dla niej było to nie nowe!
Tymlo tylko nie przychodził — nikt bowiem nie śmiał zapukać do ogrodowego domku i oznajmić mu o przybyciu krewnych, do których nie miał powodu się spieszyć.
On właśnie od dni kilku ważył i przeważał myśl ojcowską, ujęcia w silną dłoń interesów i gospodarstwa Anny i Michała, zajęcie to chwilami zdawało mu się uśmiechać, gdyż ojcowski sposób zarządzania dobrami uważał jeszcze za mało postępowy, i rad był pokazać co może, ale gospodarować na cudzem, na tak niewielką skalę!! Nie tyle praktyczny co ojciec, dłużej pobytem za granicą kształcony Tymlo, nie pojmował kraju inaczej jak od razu przerobionym ze starej kapoty na nowe palto lub makintosh angielskiego kroju. Ostatnim wyrazem doskonałości było dlań wszystko angielskie — według niego rasę koni potrzeba było przerobić na angielską, naszego wieśniaka na anglika, szlachcica na fermera, naszych panów na baronetów i bankierów, pola na fermy, dwory na kestle i kotedże, i dopiero byłoby dobrze.
Póki się to nie zrobi, dodawał, zawsze źle być musi.
Chciało mu się więc trochę Porzecze przekształcić wzorowie, z gruntu przetworzyć na dobra czysto angielską urządzone metodę, zaprowadzić w nich fabryki, podrenować grunta, Durhamskiej rasy bydło sprowadzić z Anglji i t. d. i t. d.; ale żądza pokazania co umie, walczyła w nim jeszcze ze wzgardą dla kraju i tą myślą że jego wielki genjusz sponiewierałby się zniżając na taką małą próbkę. Co najmniej potrzeba mu było dać ministerstwo gospodarstwa i przemysłu...
Jak ojcu, Tymlowi nie szło z serca o poprawienie losu sierot, a tak bliskich krewnych. — Starszy rachował własne korzyści któreby się z ich korzyścią pogodzić dały, młodszy zwycięztwo swoich teoryj i tryumf miłości własnej.
Ale Dembor mimo zajadłego popędu do tego co nazywał ulepszeniem, dosyć znał kraj i wiedział ile reform z dobrym skutkiem wytrzymać może, gdy Tymlo całkowicie z nim nie obeznany, brał naszą ziemię za amerykańskie stepy dziewicze, w których można było robić co się podobało, i pisać jak na gołej tablicy.
Ludzie, ich obyczaje, przeszłość, nawyknienia, wspomnienia, upodobania, nie wchodziły wcale w jego rachunek — radykalista, byłby krajał po kawałku ziemię i chłopów, byle swój system przyprowadzić do skutku. Gdyby mu stary Duninowski kościół lub przedwieczna mogiła wypadły w pośrodku łanu, byłby je obalił i rozkopał dla nieubłaganej linji lub skrócenia drogi fabrycznej — gdyby mu płakał człowiek, byłby go jak dziecię ominął z pogardą, sądząc że do tego wszystkiego daje mu prawo, to co robi dla przyszłości kraju i jego szczęścia.
W tej chwili zajęty był właśnie marzeniem reformy, wywracaniem wiosek i odbudowywaniem ich podług nowego wzoru, gdy psy jego zdaleka posłyszawszy powóz, ujadać zaczęły i zwróciły uwagę jego na szmer jakiś koło domu. Zniepokojony szczekaniem, postanowił się przekonać co ich tam tak gniewało, i wziąwszy czapkę, poszedł do dworu.
Wejście tego anglika na salę, zmięszało wszystkich prócz niego, domyślił się krewnych których prawie nie znał a całkiem zapomniał, podał rękę Annie, wyciągnął ją Michałowi i wpatrzył się w oboje z niedyskretną i prawie pogardliwą ciekawością. Nie potrzebujemy dodawać że Anna wydała mu się shoking, a Michał bardziej jeszcze, poglądał na nich jak na dzikie zwierzęta, przywiezione z Australji, i milczał.
Spróbowali przemówić do siebie, ale się zrozumieć nie mogli — ci jego że mówił za mało, on ich że nazbyt szczerze i otwarcie się odzywali, z tą swobodą która na świecie nie uchodzi, gdzie każdy obowiązany jest jak ślimak w skorupce, chować się w sobie i nie pokazywać tylko tyle ile wszyscy. A że miara wedle której urządzono to co mówić i czynić wolno bardzo umiarkowana i niewielka, nie dziw że i głupiec do niej zastosowując się, wychodzi na coś przyzwoitego, i mądry na miernego tylko — a serc w tem wszystkiem, ani mniej, ani więcej, tylko doza uchwalona i nikogo nie kompromitująca.
Anna wydała się Tymlowi przynajmniej oryginalną, Michał czemś anormalnem, i dzikością przestraszającem. — Gada co myśli! wszystko co mu przyjdzie do głowy! zawołał w duchu anglik. Shoking! — Dziecko! szalony! może się to ukształcić, jeśli nas słuchać będą, ale potrzeba rozpocząć na nowo ich wychowanie.
Po sumaryjnem śniadaniu podanem na tacach ogromnych z wielką prozopopeją, wnoszonem i wynoszonem uroczyście, a skąpem co do treści i niezbyt wykwintnem, choć pozornie jakoś tak urządzonem, że nie wiedzieć do czego się było wziąść, gdyż wszystko miało fizjognomją nową i obcą, począwszy od masła aż do chleba — sama pani Demborowa odprawiła dzieci do dwóch pokoików połączonych salonikiem wspólnym, przeznaczonych dla nich na mieszkanie.
Tu nareszcie po godzinie ciężkiego przymusu odetchnąć mogli swobodniej, a Anna widząc sposępniałą twarz brata, pospieszyła przybiedz doń z pociechą, gdy zostali sam na sam.
Michał z opuszczonemi rękami siedział bezwładny w krześle, jak by go coś przybiło i odebrało mu resztę energji i życia.
Z za łez kręcących się pod powieką rozśmiała mu się Anna.
— A! nie nasz to świat, rzekł powoli artysta z westchnieniem głębokiem, nie pogodzimy się my z nim nigdy, nie potrafimy z nim wytrwać, nie ma dla piersi czem odetchnąć... to coś okropnego... Uważałaś ciotkę, wuja, Emilję i Tymoleona... jakim nas przyjęli chłodem?
— To pozór, kochany bracie, serca ich poczciwe, obyczaj tylko inny.
— Mówisz dla pociechy mojej, w co sama nie wierzysz Anno... zabiło ci serce do Emilji, to ładny obrazek... a Tymlo... jakiś straszliwy anglik, a wuj... a! uciekajmy ztąd, uciekajmy!
— Nie, drogi Michale — nie, potrzeba wytrwać... nauczymy się przecie czegoś, nie wszystko to może tak dziwne i złe jak się nam na oko wydaje... zyskamy coś w zbliżeniu do nich. Tobie artyście brak tu żywiołu, fantazji, której nielitościwie poobcinano skrzydła.
— Ale ja nie chcę być innym jak jestem, oparł się Michał żywo, ani się przemienić, ani stracić z duszy tego uczucia jakie w niej noszę... chcę być sobą, i nie pragnę wcale zafarbować się niemi.
— Zobaczysz, oswoisz się, pieszczoszku, jutro cię to już tak razić nie będzie, myśmy niesprawiedliwi i trochę ślepi.
— A oni nudni Anno... śmiertelnie nudni.
— Ale jak praktyczni, każdy w swoim rodzaju! rozśmiała się cichutko siostra, udając głos rotmistrza.
Dzieci miały czas odpocząć do obiadu, na który zadzwoniono o czwartej, by się wszyscy schodzili, bo na nikogo prócz samego gospodarza nie czekano ani minuty. Ubrawszy się skromnie Anna i Michał, zeszli do sali pospiesznie, gdzie na nich już czekał stary Dembor, pani domu niezmiernie wyświeżona, Emilja, Lully i Tymlo, który po swojemu choć chwilkę się przypóźnić musiał i wszedł razem z niemi. Zasiedli wszyscy natychmiast, wśród rozmowy powszedniej, w której najmniej sam gospodarz miał udziału, głęboko jakoś zamyślony i uparcie milczący.
Tymlo który z rana konie swoje przejeżdżał, przyszedł w dosyć złym humorze, a na zapytanie ojcowskie o stajni, odpowiedział nie troszcząc się że goście go nie zrozumieją, iż Trilby zachorował, Oliwer Twist czegoś smutny i nie je bobiku, Miss Seraphina, zrzuciła ujeżdżającego ją dżokeja, a Grumble pić nie chciał.
Michał i Anna słuchali naturalnie jak niemieckiego kazania całego tego sportu.
Dość zresztą milcząco przeszedł czas obiadowy, przybyli nasi nie mogli ani na chwilę wytrwać na zwykłem stanowisku mieszkańców tego domu, gospodarze zrozumieć się z niemi, nie pojmowano się wzajemnie. Dembor starszy miał tyle taktu, że mało się odzywał, Tymlo sportmanował i po angielsku z panią Lully szwargotał o podróżach; a że się śmieli, miało to minę jakby drwili z gości, którzy tego języka nie znali, Emilja ledwie rzuciła niekiedy półsłówkiem, pani Demborowa karmiła literaturą, Lully uśmiechała się i kręciła usiłując o ile możności zwrócić uwagę na kibić swoją, na którą nikt jednak nie patrzał, ażeby się z twarzą razem nie spotkać...
Wstali wszyscy pomęczeni, a po czarnej kawie, na srebrnej tacy ale szkaradnej, Emilja wyszła na ganek probując czemś zabawić Annę, Michała wziął sam pan Dembor do kątka w salonie. Dla niego każda chwila była drogą, musiał z niej korzystać, i chciał zaraz nie tracąc czasu pomówić o interesach.
— Co myślicie o sobie, i jaka była wola waszej matki w dalszem prowadzeniu interesów? zapytał go wlepiając weń przeszywające chłodem wejrzenie gospodarz.
Michał nie wiele mógł na to odpowiedzieć bez siostry — była to zresztą natura najniepraktyczniejsza w świecie, marzyciel, artysta, któremu mrowie przechodziło po skórze, gdy liczyć i na zimno coś układać musiał. Zmięszał się nie pomału, i rad był że na starszą od siebie Annę mógł się powołać.
I spojrzał ku niej wzywając ratunku.
Jakby przeczuciem wiedziona Anna, zbliżała się już ze swoim słodkim uśmiechem w pomoc zakłopotanemu bratu — zawsze przywykła wszelki ciężar wspólny brać na swoje ramiona — wcześnie przygotowana była na odpowiedź wujowi, i jadąc do Demborowa, przesiedziała w papierach dni kilka dla oswojenia się z interesami Porzeczeńskiemi.
Zdziwił się pan Dembor, gdy ją przy sobie zobaczył śmiało przystępującą do tego, co mu dla niej niedostępnem się zdawało.
— Michał tyle wie ile ja — ale, przerwała Anna — jego to męczy, i nie dosyć przywykł do interesów, bo mama biedna oszczędzała go, dając mu więcej swobody do jego zajęć artystycznych, do których ma taką ochotę. Mnie — dodała, nie pojmuję prawdziwie, czem się to dzieje, ale to dosyć zajmuje i bawi.
Kłamała przez miłość braterską.
— A zatem, nieznacznie się uśmiechając przerwał Dembor, ty mi chyba interesa wasze trochę wytłumaczysz, w jakim one stanie?
— Tak, i ja i Michaś ze mną, on to tak dobrze jak ja wie już, kochany wuju.
— Wiele macie długów? przerwał nielitościwy badacz, zakładając po napoleońska ręce na piersi.
— Mamy towarzystwo na całym majątku — odparła Anna, nadpłacone, jak wujowi wiadomo, prócz ostatniej raty która zaległa.
— O! o! źle że zaległa.
— Śmierć mamy.
— A więcej?
— Sto tysięcy jeszcze jest w jedną rękę prywatnego długu, a trochę drobnych... ale tych policzyć nie mogłam.
— A szacunek majątku?
— Tego ja wujowi nie powiem, bo się na tem nie znam, ani Michał także...
— Miarkując z towarzystwa, nie wiele wam zostało, rzekł powoli spekulator, towarzystwa parę kroć, sto prywatnych które się nie umarzają, może drugie sto drobnych o których dobrze nie wiecie... bardzo wam mało zostanie czystego.
— Dla nas dwojga, zawołała Anna — tyle co mama miała, kochany wuju, to aż nadto! nam wiele nie potrzeba... na cóż nam więcej?
— Dzieci! uśmiechnął się chłodno pan Dembor, alboż może być nadto majątku? No! ale nie ma czego rozpaczać, przy silnem gospodarstwie i oszczędności wyjść byście z tego mogli.
— Matka nasza, odezwała się Anna, wzięła interesa po ojcu w daleko gorszym stanie — spłaciliśmy parękroć stotysięcy oszczędnością.
— Można było spłacić wszystko i jeszcze się dorobić, przerwał Dembor — majątek prześliczny, powiem wam nawet że szacunek jego daleko jest większy niż się dziś zdaje, byleby umiejętnie wziąć się do niego. Na to potrzeba człowieka fachowego. Matka wasza nigdy mnie w tem słuchać nie chciała, a u nas reformy konieczne, jeśli się co ma zrobić. Fabryki, płodozmian, nakład, ruchomy kapitał, słowem wszystko co ożywić może, i pracy nie mało w dodatku i wyrachowania jak największego.
— Ale Michał, kochany wuju, nie usposobił się na takiego gospodarza, z praktyki tylko daje sobie rady, ochoty do agronomji postępowej nie ma wcale, szepnęła Anna, pilnując porządku, reformować nie potrafi.
— A do czegoż się sposobił? z uśmiechem znowu zapytał Dembor, jakby nie wiedział.
— On chce być artystą.
Z politowaniem spojrzał wuj na upokorzonego siostrzeńca, który głowę spuścił jak winowajca.
— Artysta! powtórzył powoli — cóż to jest artysta? On! artystą! Może sobie lubić to co wy nazywacie sztuką, to sobie zabawka jak inna, choć ja jej nie pojmuję po latach dwudziestu w rozsądnym człowieku — no! ale są ludzie co się tem bawią... po cóż jednak sam ma być artystą! Do czego to prowadzi? Jego przeznaczeniem rola, gospodarstwo, przemysł — przyszłością obywatelstwo... a jak będzie bogaty, niech sobie powoli obrazki kupuje.
— Alboż artysta nie jest użytecznym w kraju obywatelem? zapytał Michał żywo, ośmielając się już, bo mu wrzało w duszy.
— Ja z tego stanowiska sztuki nie pojmuję, rzekł Dembor — sztuka, to zabawka narodów zdziecinniałych i starych, my mamy inne powołanie i pilniejsze obowiązki przed sobą. Kraj nasz ubogi (?) wszystko w nim leży odłogiem, potrzeba wprzód postarać się o dobry byt dla siebie i dla ludu, a potem — no! to się sobie bawić będziemy sztuką! Zresztą, dodał, pojmuję artystę jak Canowa, Thorwaldsen, jak Winterhalter i Scheffer, którym płacą po kilkadziesiąt tysięcy franków za kawałek kamienia i płótna — no! to przynajmniej dobrze skapitalizowany czas; ale artysta w kraju tylko ukształcony, mierny, artysta amator! co to jest?
— Kochany wuju — zawołał Michał ciągle wrzący — tu chodzi nie o los dla artysty, ale o uczucie artystyczne które go podnosi, uszlachca, kształci i z nim cywilizuje tych co go otaczają... Artysta jest kapłanem, a przez pojęcie i uczucie piękna więcej się czyni dla ludzi, niż przez danie im dobrego bytu!
— Słowa! słowa! dzieciństwo Michale! przerwał pan Dembor surowiej, cała rzecz, pozwól sobie powiedzieć szczerze, że nie lubisz pracy. Daruj mi że ci tak ostrą mówię prawdę przy pierwszem spotkaniu, matka ci nadto dogadzała i pieściła, ja muszę naprowadzić na drogę... Artysta nic nie znaczy na świecie, to prowadzi do ruiny i do próżnowania.
Rumieniec wytrysnął na twarz Michała, który porwał się z siedzenia jak wrzątkiem oblany.
— Kochany wuju, rzekł chwytając go za rękę, nie sądź by mi jakiegokolwiek rodzaju praca i poświęcenie kosztować miały, bym się wzdrygał obowiązków i chciał życie gnuśnie przemarzyć dla tego, żeby mi z tem słodziej i milej być mogło. Właśnie to potępione uczucie które mnie czyni artystą w duszy, usposabia razem do chętnej ofiary... wskaż mi cel, a pójdę i życie poniosę w ofierze. Ale cel widzieć muszę i wziąć do serca.
— Dziecko! odparł Dembor sadzając go na miejscu — alboż nie widzisz celu? Jakiż inny cel człowiek mieć może, nad polepszenie bytu swojego i bliźnich?
— Jakto, kochany wuju? — polepszenie bytu moralnego, zgoda...
— Moralnego zapewne! ale naprzód materjalnego, bośmy przez pół ciałem, i ciałem więcej niż duchem. Najprościej ci tego dowiodę, gdzie panuje nieład, nędza, ubóstwo, tam nic dobrego moralnie nawet być nie może, nic stałego, żadnej przyszłości...
— Ale naprzód idzie polepszenie moralnego bytu... a tu...
— Nie naprzód, moje dziecko, razem, a raczej materjalny byt dobry winien wyprzedzać. Śnicie o cywilizacji, ale ona spoczywa na dobrym bycie.
— Mnie się zdaje, odparł Michał, że nigdy większa na korzyść moralną nie została spełnioną reforma, jak dziełem odkupienia! Chrystus przecie nie począł od bytu materjalnego społeczności, zaszczepił ducha ofiary naprzód, podniósł ją do poświęcenia.
— Słowa! dzieciństwa! poezja! co innego tamta a dzisiejsza społeczność.
— Ludzie zawsze są ludźmi.
— Próżnobyśmy rezonowali, rzekł Dembor trochę urażony śmiałą djalektyką siostrzeńca... nie zrozumiemy się nigdy... Tobie zawsze zachciewa się sztuki po cichu... ale i dla sztuki nie ma miejsca, gdzie chleba powszedniego omal...
— Wszakże ani nam, ani nikomu z otaczających nigdy go nie brakło.
— Cóż to jest za dobry byt! szydersko przerwał Dembor, zaspokojenie pierwszych potrzeb niczem jest jeszcze... to zaledwie początek. Dla czegoż nie mamy się starać, by temu wieśniakowi dać zasmakować w czemś lepszem nad to do czego on przywykł?
— Nawyknienie do zbytkowych potrzeb nie uszczęśliwi go, rzekł Michał — lepiej dać mu ducha co szczepi pogardę niedostatku, i daje siłę zwyciężenia ubóstwa, niż grosz, który budzi pragnienie nienasycone.
— Gdzież będzie granica starania? kiedy dosyć? — nieśmiało przemówiła Anna w obronie brata.
— Granicy tu nie ma, zawołał wuj — postęp bez końca, praca bez końca.
— A kiedyż przyjdzie czas spoczynku, modlitwy i sztuki?
— Wyście, moje dzieci, z całkiem innego świata, przerwał Dembor — przywykłe żyć samą karmią niebieską — wam to trudno inaczej wytłumaczyć jak przykładem. W wielkim ogromie ludzkości, której przeznaczeniem zlać się w potężną całość, kto wie czyśmy nie na ostatnim szczeblu, patrzcie na Europę, na Amerykę, co ulepszeń, jaki byt, jaka pomyślność materjalna! nie jestże to do zazdrości? Jest tam sobie i trochę sztuki i literatury i poezji, ale...
— Tak, ale czyż wuj nie postrzega, że to wszystko we Francji, w Ameryce, w Anglji, przechodzi powoli w towar, w wyrób, na zakaz i handel, a cała społeczność w spółkę komandytową?... We Francji już skarżą się na zobojętnienie zupełne na literaturę i dzieła sztuki... w Ameryce gorzej jeszcze. Zamiast literatury są pamiętniki Barnuma, zamiast dramatu, popisy Jenny Lind, zamiast sztuki, gabinety machin parowych... zamiast poezji, gazety. Wyrazem tego społeczeństwa którego bóstwem jest grosz, a jedynym celem zbogacenie, Mormonizm jakiegoś Smith’a parodjującego ewangelją. Zamiast religji, zamiast filozofji, patetyczne wykrzykniki Emmersona sławiącego najwyższy egoizm, w miejsce najwyższego poświęcenia i stawiącego jednostkę odrębną gdzie była całość — zamiast literatury gazeta i pamiętniki nieśmiertelnego króla Humbugu... oto do czego doszła industrjalizmem i materjalizmem Ameryka.
Dembor popatrzał na nich i zatrzymał się.
— Nie rozumiecie mnie i chyba już nigdy nie zrozumiecie moje dzieci, rzekł odciągając rozmowę. Nie podniesiemy się inaczej ze stanu upadku w jakim zostajemy, tylko pracą wytrwałą, z szałów i niepraktyczności ogólnej, chyba przemysłem i zimnego rozsądku parawanem, za któremi w ślad pójdzie oświata, cywilizacja...
— Ale czyż cywilizacja ta materjalna zachodu, na którą on sam boleć zaczyna, jest tak do zazdrości? rzekł Michał.
— No! dajmy temu pokój, zakończył wuj.
Ani Michał ani Anna nie śmieli dalej przeciągnąć urwanej rozmowy i umilkli z poszanowaniem. Po chwili Dembor powrócił do pierwszego zadania.
— Cóż tedy robić myślicie? zapytał.
— Choć lubię sztukę, ale spełnię obowiązek, rzekł Michał, będę gospodarował starając się powoli o ulepszenie, mam nadzieję poopłacać długi, podnieść stan majątku, chcę to jednak uczynić nie zmieniając ani trybu jakim u nas szło gospodarstwo wiekiem, ani obyczajów ludu, które on i ja szanujemy zarówno, ani przedewszystkiem zakładając sobie samo polepszenie materjalnego bytu. Jeśli potrafię poprawić moralnie, dobry byt, i dostatki wynikną same z siebie; przeciwnie robią zdaje mi się...
— Fałszywie, bo ci się zdaje, zawołał Dembor już z niecierpliwości ruszając lekko ramionami, co mu się rzadko trafiało — to są utopje dziecinne, nam potrzeba reform radykalnych...
— Potrzeba pracować, oszczędzać, zbogacić się naprzód koniecznie... to obowiązek najpierwszy, to podstawa wszystkiego... mówił dalej — to zasada!
— Będziemy pracować jak potrafimy, rzekł Michał.
— A naprzód ład wprowadzić, dodał wuj — wasza najzacniejsza matka zbyt była dobra i nadto z niej ludzie korzystali, pełno tam u was przy dworze darmozjadów, rezydentów, gracjalistów, nadto dobroczynności podsycającej tylko próżniactwo.
Anna zarumieniła się.
— Ukochany wuju, nie mówmy o tem, żywo zawołała składając ręce jak do modlitwy, świętem to dla nas co zrobiła matka, a tę spuściznę po niej musimy zachować nietkniętą i wolę jej pośmiertną spełniać do ostatka... rychlej się wyrzeczem wszystkiego dla siebie, niż uszczuplim cokolwiek tym, których nam przekazała... choćby to nie wiem jak nas kosztować miało.
Dembor znowu ruszył lekko ramionami.
— Jeżeli się zechcecie w ten sposób ślepo przywiązać do wszystkiego co wam zostawiła matka, wszelka reforma stanie się niepodobieństwem, nie ma co i mówić o tem. I ja cenię i szanuję jej pamięć, ale to zakrawa na śmieszność i przykuwa nas do tego stanu w którym jesteście, z którego, powtarzam, bez radykalnych reform wyjść nie można...
— Na cóżbyśmy z niego tak gwałtownie wychodzić mieli? spytał Michał.
— Jakto? nie chciałbyś mieć więcej dla siebie i dla siostry?
— Nie wiem, odparł młody chłopiec — ja mało potrzebuję, Anna mniej jeszcze, a mienie to raczej ciężar niż przybytek...
— Osobliwsze teorje! czyste obłąkanie! rzekł uśmiechając się Dembor — wam się głowy pozawracały... w ten sposób nic do czynienia nie pozostaje.
Anna usiłując zbyt absolutne wyrzeczenie brata poprawić, dodała:
— Ale kochany wuju zrobimy co każesz... szanując tylko wolę matki...
— A gdyby się ona omyliła?
— To nawet matki omyłkę.
— Najlepsze serce! dorzucił wuj — ale ona jak wy, po staroświecku i uczuciem, nie rozsądkiem rozstrzygała wszystko. Można z najlepszemi chęciami iść drogą fałszywą, wiem że stan włościan w Porzeczu dosyć dobry, ale go okupujecie ciągłemi z waszej strony ofiarami niepotrzebnemi, oniby sobie wystarczyli sami, gdyby ich tylko dopilnować. Zresztą choć ze stratą jednorazową, lepiej oczynszować i oddzielić się od nich, ażeby wiedzieli co ich, co nasze i co nam są winni. Podsycacie próżniactwo, zachęcacie do gnuśności i nigdy nie jesteście pewni co macie.
Ani Anna ani Michał nie chcieli się już odzywać, Dembor mówił sam.
— Tracą na tem i oni i wy — potrzeba reformy, koniecznie potrzeba reformy. Dajcie mi w ręce Porzecze na lat kilkanaście, a obowiążę się spłacić długi i oddać wam je z podwojonemi intratami, uregulowane według pewnych zasad. Polecić to myślę Tymlowi, który zrobi z tego angielską, postępową, wzorową fermę, nie poznacie Porzecza.
— A! wuju, zawołała Anna, to dla nas pełne pamiątek miejsce; niechże Bóg broni!
Dembor obrócił się, popatrzał długo na nią, i bez oznaki wzruszenia i niecierpliwości, chłodno choć w nim czuć było tłumioną irytację, zakończył:
— Jak sobie chcecie, róbcie jak wam lepiej, nie śpieszcie się tylko z ostatniem słowem, bo byście mogli tego żałować... Potrzeba coś postanowić przecie i wziąć się do czegoś.
Michał podniósł głowę.
— Myślimy i chcemy pracować — ale, kochany wuju, nie niszcząc pamiątek po matce i nie zmieniając gwałtownie tego co uświęciły wieki. Polepszenia mogą przyjść powolnie, stopniowo, i wyniknąć z samej potrzeby, bez naśladowania obcych, które nas zniemczy, wynarodowi, zanglizuje, zetrze cechy słowiańskie i rodowe. Nasz kraj, jego przeszłość, urządzenie dzisiejsze, natura, charakter, wskażą możliwe udoskonalenia, kierunek ich i granice.
— Jak na artystę nie źle się wykręcasz — rzekł wuj zakładając wedle zwyczaju ręce na piersi z uśmiechem zawsze dosyć pogardliwym. Ale znane mi są te teorje odkładające wszystko na jutro... no! drugim razem pomówimy o tem obszerniej.
Tak się odbyło pierwsze spotkanie biednych sierot z naturalnym ich opiekunem, i oboje strach przejął w obec tej tak nieubłaganej konieczności robienia gwałtownie grosza, powiększania majątku, wywracania wszystkiego, w imie dobra ich i powszechnego. Przestraszeni wrócili wieczorem do swojego mieszkania i długo w noc dumali nad przyszłością. — Michał dojrzewał w tej pracy wewnętrznej, Anna nabierała sił dla niego, widząc jak go wiele życia zmiana kosztować będzie.
Niespodziany traf przyszedł w pomoc sierotom, właśnie w chwili, gdy nie wiedzieli już jak się bronić najlepszym chęciom najradykalniejszego z wujów. W kilka dni po ich przybyciu do Demborowa, gdy o Porzeczu i jego przyszłości najgoręcej rozprawiano, usiłując ich przekonać, że jeśli nie Tymlo, oni sami do góry nogami wszystko w niem przewrócić powinni — Dembor odebrał przerażającą wiadomość, że proces ów o którym wspomnieliśmy, lat kilkadziesiąt ciągnący się, który uważano za rzecz niezmiernie małej wagi, nabrał nagle grożącego znaczenia.
Dobra dziedziczne, a nawet nabyte przezeń później, pretensjami uroszczonemi zagrożone zostały, gdyż nieprawne a długoletnie posiadanie pierwszych którego dowodzono, pociągało za sobą kalkulację z dochodów, i niesłychane zrodzić mogło rachunki. Wypadek ten w chwili największego ubezpieczenia i spokoju spadł jak piorun na Demborów — posiadanie długie, samo przeciągnienie procesu jeszcze ojcowskiego, dawało jakąś pewność, nigdy na myśl nawet nie przyszło panu Janowi, żeby go kto wyzuć mógł i śmiał z majętności, z tak pracowicie urządzonej i silnie dźwigniętej fortuny, której się niemal dorobił, oczyszczając i podnosząc jej wartość.
Jakkolwiek mężny i pan siebie we wszystkiem, Dembor noc przebywszy bezsenną, wstał z łóżka po tej wiadomości zmieniony do niepoznania, zesłabły, zachwiany tak, a niemający się czego uchwycić, że kilku dni potrzebował żeby znów sobą owładnąć. Po całym domu przestrach się rozszedł i twarze wywróciły okropną, nieopisaną boleścią... zapomniano zupełnie o sierotach. Tymlo zaczął się zaraz wybierać do stolicy, Dembor po całych dniach pisał noty i szperał w papierach, sama pani grała komedję odwagi i rezygnacji z talentem panny Rachel, w duchu wierząc, że to strachy na Lachy dla utargowania czegoś, a mąż niebezpieczeństwo usunie — oczy panny Emilji zaszły mgłą jakiejś melancholji.
Dom ten przed kilką dniami tak chłodny, tak regularnym żyjący żywotem, wstrząsł się cały i osmutniał jakby nań spadła żałoba, jakby przeszła śmierć... Dzieciom z Porzecza nie wypadało w takiej chwili opuszczać wujostwa, ale na nie nikt nie zwracał uwagi, a serdeczne ich pociechy, czerpane w źródle z którego nigdy nikt pijać nie był zwykł, zdawały się niesmaczne i nudne. Michał i Anna uczuli to inaczej, ale nie mniej pewnie od tych, dla których groźba ubóstwa sama już tak była straszną; — pojęli sercem, że to co dla innych byłoby nieszczęściem dotkliwem, ale przemijającem i podrzędnem, dla ludzi którzy zbudowali całą swą przyszłość na dostatkach, nieopisaną, ostateczną stawało się klęską. — Nie było w sercach tej rodziny uczucia do któregoby mogła się uciec po ratunek, nie było schronienia przed burzą, ani środka do podźwignienia.
Ale w jaki sposób tak praktyczny i tak wyłącznie staraniu o pomnożenie majętności oddany człowiek mógł się narazić na całkowitą jej utratę? — tego nie pojmowali, ani Michał ani Anna zdać sobie sprawy nie umieli z nieopatrzności Dembora. Istotnie, winy w tem jego było najmniej — spadkiem po ojcu wziął proces i jego skutki pan Dembor — jestże co na świecie tak podległego rachubie niechybnej, tak stałego i pewnego, na czemby się oprzeć, czemuby całkowicie zaufać można? Jestże położenie któregoby jedno tchnienie woli Bożej zdruzgotać i w proch obrócić nie mogło? Jestże człowiek któryby zaufawszy w dostatkach Hioba, nie mógł się zbudzić w Hioba barłogu??
Dzieci pani Solskiej zapomniawszy z czem przybyły, o sobie i o własnem strapieniu, bolejąc nad cudzem, całe się oddały na posługę nieszczęśliwym krewnym, których przestrach upadku przeraził tak śmiertelnie...
Nic się jeszcze w ich położeniu nie zmieniło, nic im nie odebrano, nie wydarto ani cząsteczki tych skarbów, które dla każdego z członków rodziny innej a nie mniejszej jak u Dembora były wagi — a już cierpieli okrutnie — cóżby się stało z niemi, gdyby istotnie dotknęła ich nędza i los zepchnął na dno spółeczne, zkąd z takim trudem dobywać się przychodzi, gdzie życie tylko rezygnacja chrześcjańska osładza???
Tymlo trzeciego dnia po odebranej wiadomości wyjechał pocztą do stolicy dla pilnowania nieodstępnie tak nagle ważną stającej się sprawy, Dembor w drugą ruszył stronę, nawet pani sama swych literacko-społecznych stosunków chcąc użyć na korzyść interesu, wybierała się z córką do miasta, więc dzieci nasze musiały wreszcie uczuć, że tu były całkiem niepotrzebne, raczej zawadą niż pomocą.
Dembor na odjezdnem pozwolił im robić co chciały, żeby się od nich uwolnić, i własnem zaprzątnieniem wytłumaczył z tego, że się niemi zająć nie może. Nie nalegał więcej o reformy żadne, nie starał przekonywać o ich potrzebie, bolał już tylko nad sobą, i nie myślał na cudzą chorobę wynajdywać lekarstwa...
Jednego więc poranku Iwaś z wielką swoją radością zaprzęgał znowu gniadosze do starego powozu, Piotruś poprzywiązywał tłumoki, i dzieci powróciły do Porzecza.
W progu starego dworu rotmistrz ich powitał otwartemi rękami, uśmiechnioną twarzą.
— A! przecież wracacie! zawołał z wymówką — a mnie tu tak bez was nudno było, gdybym codzień nie wyglądał i nie spodziewał się, nie wiem jakbym wyżył. Toż to mi się wiekiem wydały tych kilka tygodni... a takeście mi pomizernieli w tem praktycznem powietrzu!
— Bo, wiesz stryjaszku, trafiliśmy tam właśnie na wielkie strapienie.
A! cóż się stało? zachorował kto? umarł broń Boże!
— Nie, ale ten proces.
— A! jakiż! ten stary?
— Ten stary.
— Odezwał się, co?
— I grozi...
— Ale go jeszcze nie przegrali w senacie?
— Nie, chociaż sama obawa już tak ich dotknęła...
— Biedne ludziska, serdecznie mi ich żal! ten proces miljonowy najobojętniejszemu z ludzi krwi by napsuł... człowiek przywyka do majętności, zrasta się z tem co posiada... cóż dopiero jemu, im! co taką do grosza przywiązują wagę!
— Kochany rotmistrzu! zawołał Michał, nie chcę być bogatym, ani przywykać do tego co Bóg rozpożyczył, jeśli ma tak kosztować wiele, gdy się z tem przyjdzie rozstawać.
— Ale ba! nie każdy bo znowu tak się przywiązuje do tego miedziaka — odparł staruszek ściskając Michała — ot widzisz mnie, miałem i ja coś, straciłem wszystko, a jak ciebie i Anusię kocham, kiedym nazajutrz po wydziedziczeniu obudził się rankiem wiosennym, goły jak turecki święty, a swobodny jak ptaszek na gałązce, nie czułem najmniejszej w sercu boleści, ani smutku, ale jakąś tylko błogą tęsknotę, z którą mi nie było gorzej na świecie jak wprzódy. A! dziś, dziś, nie głupim żeby się wbijać w mienie, to kłopot a frasunek! Byle serca ludzkie, byle kąsek chleba, to i dosyć dla człowieka!
— Nie każdy może mieć filozofję, kochany stryju, — odezwała się Anna — to znowu wyjątkowa rzecz takie diogenesowskie usposobienie.
— A zapewne moje dziecko, ale że nie każdy Diogenesem być może, nie każdemu też trzeba się starać być Midasem i czytać i pracować i myślić i pocić się tylko dla grosza. Ci ludzie z naszego kraju, pod pozorem postępu, chcą uczynić warstat i kantor, ale na to Bóg nie pozwoli, a i sensu przecie jeszcze mamy tyle, że się w porę opatrzym i na przyzwoitej granicy staniemy.
— Aha! stryjaszek przecie dopatrzył się granicy! rozśmiała się Anna.
— Oddawna, wy ją teraz powróciwszy z Demborowa, lepiej odemnie znać będziecie. Ale o tem potem, rozgośćcież się i spocznijcie.
Anna nie pytając więcej, biegła na powitanie Klembosi, swej starej piastunki, ludzi dworskich i stworzeń, które z gwarną radością naprzeciw niej leciały.
Co żyło we dworze ruszyło się z powitaniem ukochanych dzieci, starzy gracjaliści z oficyny, ze dworków, stare pieski ze swoich koszyków, hodowany żóraw, siwe gołębie i dzieciaki robiące w ogrodzie, i przyjaciółki stare, dla których Michał i Anna byli jakby własnemi dziećmi. Wszystko to pospieszyło z poszanowaniem i poufałością razem, z radością szczerą, pełne mając słów serca i usta, każdy wołał, wyprzedzał, a rotmistrz uśmiechał się patrząc z uszczęśliwieniem wewnętrznem.
— Wszystko można stracić z dopustu Bożego, zawołał, ale serc ludzkich nic wam nie odbierze, pókiście, ich warci, i to skarb lepszy nad kowane grosze. W najcięższem strapieniu znaleźlibyście zawsze z kim je podzielić, boście nie ekonomicznych ale ewangelicznych trzymając się zasad, zamiast reformować ludzi, kochać ich umieli. Miłość jedna taki owoc dać może, miłosierdzie wyrozumowane nigdy — co się rozumem robi, za to kpinami płacą...
Powróćmy jeszcze na chwilę do Demborów. Niebezpieczeństwo może nie było jeszcze tak wielkie, jak przestrach, który je zolbrzymiał. Dla ludzi, którym nawet na myśl nie przyszło nigdy, by utracić mogli prawnie i uczciwie nabytą własność — groźba zmiany stanu zadała boleść niewypowiedzianą. Nigdy żadne z nich nie przypuściło na chwilę, by zamiast wzrostu przyjść mógł upadek, a na ten cios ani lekarstwa w duszy, ani nawet rezygnacji wydobyć z siebie nie mogli. Dembor osłupiał w pierwszej chwili, zdało mu się to snem jakimś przykrym i zmorą nieprawdopodobną. Wprawdzie obrachowawszy się widział, że w najgorszym razie cośby mu jeszcze zostać musiało, ale stosunkowo do znaczenia teraźniejszego, do potęgi jaką posiadał, ta resztka byłaby nieznaczącym, lichym skrawkiem, którym obdzielić się było trudno.
Tak wszystko w świecie jest warunkowem, co dla jednego stanowi niedościgniony ogrom, dla drugiego jest prawie niczem. Po zaspokojeniu pierwszych istotnych potrzeb, od dostatku do bogactwa nieskończony gościniec, którego nie widać celu. Im więcej się posiada, tem więcej pragnie. Sam człowiek potrzebuje mało, ale w miarę możności tworzy sobie potrzeby sztuczne i cele coraz nowe, by się rozpostarł z żądzą i zawsze miał czego pragnąć.
Jednym z tych celów jest pomnożenie bogactwa w widokach dobra kraju, a tem teraz wojują ci, którzy tchnąc egoizmem, przyznać się do niego nie chcą.
Nie przeczę, że dobry byt materjalny wywiera wpływ przeważny na ukształcenie moralne i wyrobienie się duchowe, ale cywilizacja teraźniejsza zaślepia nas, nie dając rozpoznać granicy, gdzie się kończy rozumna zapobiegliwość i postęp rozsądny, a poczyna szał handlarski, spekulacyjny i zupełne zmaterjalizowanie ludzkości. Stara Europa wyrobiła sobie całkiem fałszywą teorję, której słucha właśnie dla tego, że jest dogodną a fałszywą, że pochlebia wszystkiemu co wiedzie ją do zguby, najgorszym zachceniom, najpodlejszej chciwości. Cywilizacja dzisiejsza całkiem i wyłącznie materjalna, wartość człowieka mierzy jego praktycznością, wartość wynalazku zastosowaniem, i dla tego nie ma w łonie jej ani bohaterów i istotnie wielkich ludzi, ani wielkich prawd zasadniczych. Znajdzie się jakiś Cobden, zrobi się stearyna, wygotuje kauczuk, i wyrośnie Ludwik Napoleon, ale z tych zasad w jakich żyjemy, nie może powstać ani prorok, ani bohater, ani poeta wiekowy, ani Kolumb, coby miał widzenie nowego świata, ani żadna wielka prawda, któraby odrodziła ludzkość. Wszystko maluczkie i praktyczne jak my sami... kraj każdy przekonany, że byle dobry byt i bogactwo, na ich pognoju wyrośnie już samorodnie wszystko, czego więcej być może potrzeba — pilnuje tylko materjalnego postępu, ulepsza pługi, buduje fabryki, zapobiega materjalnej nędzy, a gotuje daleko straszniejszą duchową. W krajach, gdzie już ta cywilizacja stanęła na najwyższym szczeblu rozwinienia, widzimy jej owoce — w pośród kolei, fabryk, wśród nagromadzonych bogactw, ludność zbestwiona i wynędzniała, ogłupiona, bez kawałka chleba często, lub w dostatku a bez czucia i myśli, wystawia najstraszniejszy kontrast bogactwa materjalnego i nędzy moralnej, odrętwiałości i zestarzenia straszliwego. Nigdzie jeszcze równolegle postęp materjalny nie sprowadził za sobą rozwinienia i spotęgowania moralnego — chleb będzie, ale serc nie stanie.
Ludzie sumienniejsi poczęli się postrzegać zapóźno, i wielcy przedsiębiorcy zatroskali się już o szkółki, o książki, o wychowanie dzieci, ale i tu sfałszowane pojęcia poprowadziły drogą niewłaściwą. Wszędzie falanster i zepsuty klasztor bez wiary zastępuje rodzinę, wszędzie najemnik w imieniu społeczeństwa, staje na miejscu ojca, matki, płatna nauka ma starczyć za serdeczną, domową, a stowarzyszenie, które dało wielkie owoce w spekulacji, zastosowywa się i tu, jak do wszystkiego — ale tu już bezskutecznie. Formy są, ducha nie ma. Przypuściwszy nawet, że pilne staranie zaradzi moralnemu zepsuciu, jakie ten stan rzeczy w Europie wyrodzić musi — świat, który stworzy cywilizacja ta, będzieli światem wedle myśli Bożej, czy wedle idei ludzkiej??
Nie — jest kres, na którym się zatrzymać potrzeba, by ludzkości w stado wyrobników bezmyślne nie przerobić! Jeszcze dziś lud nasz nie zepsuty, bo nie zmaterjalizowany, śpiewający pieśń swoją odwieczną, patrzący z radością w słonko, trochę leniwy, ale umiejący kochać i płakać, lepszy jest od równej mu klasy w krajach, w których cywilizacja nas wyprzedziła.
Aby się o tem przekonać, dosyć jest wziąć nawet tablice statystyczne i najściślej obrachować stosunek ludności i występków, lub co lepiej, przejechać nasze kraje ubogie, potem pójść do najpostępowiej urządzonych, poszukać tam i tu serca, miłosierdzia, uczucia braterstwa, poezji nareszcie... zobaczymy gdzie więcej ich będzie.
A po owocach poznając, co ostatecznie daje za rezultat zbyt wyłączne zaprzątnienie się zdobywaniem bogactw — należałoby w porę się obejrzeć, dokąd kraj nasz pozorem postępu prowadzimy. Więcej serca a mniej agronomji, na Boga; teorje Bastiata, Liszta, nie zastąpią ewangelji... Chciałbym tylko żeby mnie dobrze zrozumiano; — powiecie: nic więc robić nie potrzeba, nic przedsiębrać, usiąść z założonemi rękami i zamrzeć w nędzy, płacząc nad rzekami Babylonu...? Nie! to druga zła ostateczność, to drugi kraniec, od którego uciekać potrzeba — ale pomiędzy niemi szerokie pole, na którem naszą drogę wyszukaćby należało. Nikt mi nie zaprzeczy, że narody jak indywidua nie wszystkie jednakie mają charaktery, posłannictwa i przeznaczenie; że najfałszywiejby poczynał, ktoby ludzi nie bacząc na ich usposobienia na jedno kopyto chciał przerabiać, a występnym by był, zamierzający toż samo uczynić z narodem. Przecież najpilniej nam naśladować tych, których charakter, losy i posłannictwo całe od naszych są różne. Może w widokach Opatrzności zachód ze swą cywilizacją materjalną jest potrzebnym przykładem, i gra rolę pijanego Iloty... za cóż my szaleć z nim mamy? za cóż ślad w ślad iść za nim? Jest wiele i u nas do uczynienia, ale na pierwszym celu chleba i dobrego bytu kłaść nie potrzeba, bo ten cel pierwszy stanie się wkrótce jedynym.
Mamy już przed oczyma kraje, w których pomimo kilku słów pięknych a szumnych, barwiących każdą czynność — wszystko co się czyni nie z wyższym celem jakim, ale w widokach tylko materjalnych zdobyczy się przedsiębierze... Cóż za tem? oto ostygnienie ducha, oto zamiast Bożej rozmaitości ludów, z których każdy powinien mieć swoją fizjognomię, rolę i cel odrębny, szczepi się kosmopolityzm chłodny i zobojętnienie za najważniejsze dla ludzkości zadania, a krzewi choroba Bursy i spekulacji. W Ameryce więcej dziś obchodzi wszystkich bawełna i cukier, niż rozszerzanie się głupiego Mormonizmu, a ci co dobijają się swobód własnych, nie dopuszczają emancypacji murzynów dla tego, że ich plantacje ucierpiałyby na niej. W Anglji pod pokrywką najważniejszych kwestji spółczesnych, los fabryk i handlu jest najgłówniejszym motorem wojny i pokoju. Nie ma idei wyższej, szlachetniejszej, wznioślejszej, któraby w tych ciasnych mózgach a ciaśniejszych jeszcze sercach handlarzy i spekulantów pomieścić się mogła. Dziś dobroczyńcą ludzkości zowie się maszynista, a wielkim bohaterem ten co most zbudował, po którym przewożą towary i bydło. Nieznacznie tak skutkiem tego zaprzątnienia materjalizmem, zeszliśmy, schodzimy na przekupniów, na handlarzy, a ten co zarobił najwięcej, co się zbogacił najprędzej, komu się ani razu nie ośliznęła noga, zyskuje w dodatku wieńce nieśmiertelności i imię bohatera.
Ostatnim wyrazem wieku staje się praktyczność, co się udało, co praktyczne, to dobre, co jest (po Heglowsku) jest rozumnie i dobrze... Esempre bene. Fakta stają się konieczne, a byle jaka konieczność moralną, siłą świętą, zdobycz prawną. Iść drogą legalną a praktyczną, oto cel jedyny człowieka postępowego.
Ten błąd u innych przegniłych narodów, ani zadziwia ni smuci — jest w nich skutkiem chorobliwego ich stanu przygotowanego wiekami — ale szczepić sobie zarazę dobrowolnie, uporczywie, ochotnie, z zapałem, jak my dzisiaj czynimy — to przynajmniej nierozumna i niepostępowa. Krzyczeliśmy dawniej na naśladownictwo w literaturze — ale czemże ono było w stosunku do tego małpiarstwa na tak potężną skalę! Tamto mogło za sobą pociągnąć tyko zepsucie smaku, to upadek moralny niepodźwigniony, przetworzenie nas na istoty bez charakteru, bez znaczenia. Zyszcze kraj na gospodarstwie i przemyśle, ale my dla tej odrobiny zarobku wyrzeczem się siebie, i za lat sto nikt nas od żydów, od niemców i od całej rzeszy handlarskiej kosmopolitów nie pozna.
Możnaby myśleć że się za tym właśnie uganiamy celem — i pragniem jeno tego.
I znowu zbiliśmy się z drogi! — ani wiemy jak do powieści powrócić! Mieliśmy podobno zajrzeć do pustego Demborowa, a raczej poszukać po świecie rozpierzchnionych groźbą burzy członków rodziny — a poszliśmy Bóg wie gdzie i po co, wiedzeni niepokojem o przyszłość, którą nam z najlepszemi chęciami nieopatrzni ludzie gotują. Należałoby zakończyć tę długą chryję błagalnem wołaniem z Pawłem Świętym:
— Nie wygaszajcie ducha! Nolite spiritum extinguere. Nie wygaszajcie ducha, bo nie w groszu i bogactwie jest przyszłość narodów, ale w duchu jakim tchną.
Ale zdaż się na co wołanie nasze? ot, powróćmy lepiej do jasełek zwykłych... a Bogu polećmy nasze losy i przyszłość... zarozumiałość ludzka upamiętać się może.
Z Demborowa z uczuciem nieopisanej trwogi rozpierzchło się wszystko na strony. — Tymlo, starszy Dembor, pani z córką, pobiegli ocalać wszelkiemi środkami zagrożoną fortunę. Żadne z nich pojąć nie umiało, jak się bez niej obejść potrafią, co poczną? a tymczasem samo niebezpieczeństwo upadku, już siało między rodziną niesmaki i poróżnienie, rozdzielając co złączyć się ściślej jeszcze było powinno.
Wszyscy po cichu obwiniali człowieka, który dotąd za najpraktyczniejszego uchodził. Tymlo nawet nie krył się wcale z wyrzutami przeciw ojcu; pani Demborowa w duchu mogła teraz zwycięzko wywieść przekonanie swoje, że to był umysł ciasny i niedaleko widzący... nawet cicha Emilja szeptała wzdychając: Prawdziwie, to nie do pojęcia, żeby ojciec był tak nieopatrznym!
On, nic w istocie nie winien, spuścił sam głowę jak winowajca i powtarzał po sto razy na dzień zarzuty, jakie mu drudzy tajemnie czynili... rozbierał każdy swój krok, szukał błędów... czuł się niewinnym, a jednak nie mógł darować sobie, że nie przeczuł i nie odwrócił niebezpieczeństwa.
Zachwiał się w nienaruszonej dotąd wierze w siebie, jedynej jaką miał, i obłąkał, tracąc przytomność, jak niebezpiecznie chory, któremu śmierć zajrzała w oczy, chwytał myślą pierwsze lepsze środki zaradcze i skuteczności ich nie umiał już rozróżnić.
Tymczasem Michał i Anna powróciwszy do Porzecza, rozpoczęli dawne życie pierwszym trybem, ale z nowym zapałem. Widok Demborowa przywiązał ich więcej jeszcze do cichego i miłego ustronia, w którem tak dobrze im było. Dla Michała tylko gospodarstwo Demborowskie było bodźcem do pracy. Nie przyjmując całkowicie zasad wuja, poczuł się jednak do pilnego obowiązku wejrzenia w stan majątkowy i usiłowań polepszenia bytu, jeśli nie sobie, to tym którzy go otaczali... Michał, choć duszą całkiem artysta, nie był z tych ludzi, którzy się do obowiązkowej pracy acz nie miłej, bez wstrętu zaprządz nie umieją — żywioł artystyczny był dlań wszędzie, wieś kochał, a cokolwiek czynił to z przejęciem i zapałem. Zdawało mu się też wbrew wszystkiemu co dziś przyjęto za pewnik, że pierwsze ukształcenie artysty jest na wsi, że samotność podnosi duszę, zapatrywanie się na naturę otwiera ją, żywot prosty i cichy oczyszcza i spotęgowuje człowieka, nie zachciewało mu się za granicę, ani tęsknił za innem pięknem nad to, którego pierwiastki miał w koło siebie. Zdawało mu się że zadaniem artysty nie jest zcudzoziemczenie i skosmopolityzowanie, ale użycie tych żywiołów jakiemi go Bóg otoczył, i wyciągnienie poezji z rodzinnych nasion własnej ziemi i życia.
Powróciwszy z Demborowa, Michał wejrzał zaraz pilniej w gospodarstwo i interesa Porzecza, które dotąd znał tylko powierzchownie, i oswajając się z niemi dostrzegł, że położenie ich było daleko trudniejsze i gorsze niżeli sobie wyobrażali, a zaradzić mu bez wielkich i stanowczych ofiar nie było podobna... Szereg maleńkich dłużków codzień wyrastał, zaległości różne pokazywały się co chwila, wielka majętność którą wzięli w spadku, była tylko złudzeniem.
Za życia matki i dzieciństwa sierot spłaciło się nieco ciężarów nagromadzonych nieopatrznością ojcowską, ale pod koniec pani Solska zaniedbała się trochę, nie wszystkie spłaty uiszczano w terminie, co chwila upominał się ktoś o zaciągnione procenta, wystarczyć na wszystko zdawało się niepodobieństwem.
Michał przerażony osmutniał, i nie bardzo wiedział co począć, obawiał się mówić o tem Annie żeby jej nie przestraszyć, sądząc że o prawdziwym stanie interesów wiedzieć nie może — i niespokojny pobiegł po radę do rotmistrza.
— Stryju kochany, rzekł do niego, kryjąc jak mógł swój smutek — trochę nie wiem jak sobie począć, przy mojem niedoświadczeniu. — Prawdą a Bogiem, mamy na Porzeczu długów więcej niż sądziłem z początku, nie wiem czy nam życia wystarczy na rozplątanie tego węzła... i czy z tego wyjść potrafimy... coby tu robić wypadało?
— A tego to i ja tobie nie powiem, moje kochanie, odparł wpatrując się w niego bacznie rotmistrz, który siatkę wiązał — to tylko wiem, że choćby najgorzej przyszło, o was się nie boję. Bóg poczciwym nie poskąpi swej opieki, a czy finalnie na czterech wioskach będziecie gospodarowali i żyli, czy na jednej, czy bez żadnej, to mi się znowu nie tak bardzo ważnem zdaje zadaniem! Zresztą ja nie fachowy jak wiecie, trzebaby się prawnika poradzić.
— Ale kogoż i jak, żeby Anny nie przestraszyć?
— Anna ma rozum, nie masz się co lękać o nią, a co się tycze wyboru człowieka, co tu myśleć długo, weźmiecie starego Manusiewicza. — Przyjaciel waszego domu od lat dwudziestu, głowa dobra, serce poczciwe... u mnie zaś, kochanie, przedewszystkiem serce... ono da nawet głowę temu co jej nie ma, a głowa serca nie zrobi, to darmo.
— Poślijmyż po Manusiewicza, ale jakoś tak żeby się Anna nie domyślała po co.
— To trudno, moje serce, ale Anusia, hic mulier, nie trzeba się o nią obawiać.
Michał wyszedł pisać list, i zaledwie się za nim drzwi zamknęły, Anusia wbiegła do stryja z minką wesołą na pozór, ale trochę zafrasowaną, obejrzała się naprzód, popytała o brata i przypadłszy do stryja szepnęła mu:
— Kochany stryjciu... boję się o Michała, widzę go jakoś od dwóch dni niespokojnym... niechce mi powiedzieć czego. Musi się martwić interesami.
— Toby był głupi moje serce, rzekł chłodno staruszek, albo jest na nie rada, albo nie ma, w obu razach trzeba zrobić co można, a życia sobie truć nie warto.
— Ale on ucierpieć może, nie dla siebie... dla mnie rzekła Anna. Po prawdzie powiedziawszy stryjaszku, domyślam się, jestem pewna, że interesa Porzeczańskie trochę są zawikłane i nie tak dobrze stoją jak się jemu zdawało. Gotów się tem gryść.
Rotmistrz spojrzał jej w oczy z rozczuleniem i pocałował ją w głowę.
— Nie turbuj się dziecko kochane, Michał ma rozum, właśnie przed chwilą poradziłem mu żeby sobie do pomocy wezwał poczciwego Manusiewicza.
— Ale to właśnie i ja chciałam mu tę myśl poddać.
— Toście chwała Bogu na jedno trafili... idźcież się rozgadajcie.
— Nie, odparła Anna, nie chcę się w to wdawać bardzo troskliwie, Michał pomyślić może, że mnie to tak obchodzi, a mnie nie o siebie wcale, ale o niego szło tylko.
I z tem wybiegła Anna, a Michał wyprawił z listem do starego prawnika.
W kilku słowach powiemy, kto był pan Manusiewicz, dawny mecenas i adwokat, dziś posiadacz małego w okolicy folwarczku.
Samo nazwisko jego wskazywało ormiańskie pochodzenie, jakoż w istocie z rodziny od wieków we Lwowie osiadłej pochodził. Nie wiem jakim trafem bardzo młody jeszcze dostał się do Warszawy na dependenta, mozolnie i powoli małego grosza się dobił, wyszedł na chleb własny i nigdy go nie miał wiele. Uczciwszego człowieka trudno było znaleść, ale ta cnota spartańska i bezinteresowność sprawiły, że przy najszczęśliwszych okolicznościach, ogromne robiąc interesa, zawsze z nich z małą bardzo wychodził korzyścią, a czasem ze szkodą własną. Wzywano go na rady, powierzano mu najdraźliwsze sprawy, ufano całkowicie, ale że wymagającym nie był, wartość swojej pracy sam zniżał, przyjmował co mu dawano i wielkie datki odrzucał, jak skoro po nim żądano czego wątpliwego — bić się musiał ciężko, nim jakiej takiej niezależności dochrapał. Wiele spraw najkorzystniejszych odrzucał jak skoro mu się nie bardzo prawemi okazały, wielu sobie ludzi naraził, ale ani długie ubóstwo, ani prześladowania, nie zbiły go z drogi po której szedł z godnością, zmuszając do szacunku nawet nieprzyjaciół swoich.
Na oko nie była to wcale figura heroiczna. Mały, gruby, czarny, ciężki, i niezgrabny, z twarzy wyglądał na starą włoską karykaturę, z postawy na pragskiego rzeźnika, w towarzystwie chodził jak okradziony, ale przy pracy dopiero i u dzieła poznać go było można lepiej. Niezgrabne rysy rozjaśniały się jakby cudem, oblicze umiało wypięknić, zapalało się oko pod brwią nawisłą, rozprzestrzeniało czoło, otwierały usta, nabierał siły w mowie, energji w ruchach, i przeważnie działał na otaczających, zmuszając ich do podzielenia swego przekonania. Nie ustąpił nikomu w świecie gdy szło o prawdę, nie oszczędzał niczyjej miłości własnej, nie targował się z sumieniem — z drogi nikt go zbić nie potrafił, ani wymódz uległości kosztem przekonań, lub tylko pobłażania złemu. Trzeba go było przyjąć jak był lub całkiem nie zaczepiać.
Z takiemi usposobieniami, do pięćdziesięciu kilku lat różne przechodząc koleje, zawsze spodziewając się czegoś dorobić większego, ostatecznie Manusiewicz ledwie uciułać potrafił około sześciudziesiąt tysięcy złotych, i za te maleńki kupiwszy folwarczek, usiadł odpoczywać. Ale i tu mu pokoju nie dawano, a usłużny był, uczynny i litościwy przy swej szorstkości powierzchownej jak nikt, a z nawyknienia do pracy, szukał zajęcia i sam się na nią nastręczał. Los szczęśliwy posadził go niedaleko Porzecza i poprzyjaźnił z tym domem, pokochał staruszkę panią Solską, która mu po sąsiedzku nieraz dopomagała do gospodarstwa, z rotmistrzem żyli jak bracia, dzieci, sieroty niemal jak własne uważał, szczególniej Anusię, gotów będąc ostatkiem sił i grosza pracować dla nich i bronić ich.
Po śmierci pani Solskiej raz czy dwa już był w Porzeczu, ale że nigdy nic za radę i pracę przyjąć nie chciał, a miał zawsze co czynić w domu gdzie się ledwie niedostatkowi opędzał, żywiąc ubogą rodzinę którą przy sobie utrzymywał, Michał i Anna nie śmieli się do niego udawać i czas mu zabierać. Teraz dopiero gdy rotmistrz wskazał potrzebę powołania Manusiewicza, zarazem uczciwego i zdatnego człowieka, do rozpoznania ogólnego stanu interesów i zawyrokowania o nim, Michał go listem do Porzecza zaprosił.
W parę godzin stary usiadłszy na bryczkę i uzbroiwszy się w dwie pary okularów bez których stąpić nie mógł, bo oczy miał zmęczone, ochotnie i żwawo pospieszył na wezwanie.
Od dwóch dni obrzucony papierami, okrywszy czoło umbrelką zieloną, Manusiewicz siedział zamknięty w osobnym pokoiku, do którego nikogo nie wpuszczał, gdyż miał tę wadę, że sobie roboty nie dawał przerywać, i nachodzących go nie w porę, czasem nawet trochę niegrzecznie odpędzał. Zrana po kawie szedł zaraz do kancelarji, pisał i czytał do obiadu, po obiedzie zdrzemnąwszy się, powracał znów do herbaty tylko i na wieczerzę dopiero schodził do salonu, okulary do futerałów pochowawszy. Ale dotąd nikt na jego twarzy poczciwej, zamyślonej, zwykle smętnej i nachmurzonej poznać nie mógł, co tam się z rozpatrzenia papierów pokazywało. Wzywany do niektórych objaśnień Michał, ani badający go poufale rotmistrz, nic się dowiedzieć nie umieli, Manusiewicz zbywał ich niekiedy zżymając się niecierpliwie.
— A! poczekajcież! poczekajcie... nie razem Kraków zbudowany, co ja wam powiem, ja sam jeszcze nic nie wiem... Co mam darmo banialuki prawić... dajcie mi czas... ja tak w chwili pochwycić nie mogę wszystkiego, stary jestem maruda...
Nic nie mówiąc i nie dając poznać po sobie co myśli, pracował mecenas tydzień, dopytywał, spisywał, sprowadzał, dochodził, jeździł po folwarkach, posyłał do akt, nareszcie w sobotę wieczorem po wieczerzy gdy się rozchodzili z salonu, kiwnął nieznacznie na rotmistrza i w milczeniu przez dziedziniec poprowadził go z sobą do mieszkania.
Rotmistrz pośpieszył niespokojny trochę.
— No, rzekł zawsze gorąco kąpany — nie piecz-że mnie już stary na wolnym ogniu — juściż do tej pory wiedzieć musisz.
— Właśnie mój rotmistrzu, potom cię i wezwał, żeby z tobą rozumnie pogadać.
— Choćby głupio, abyś raz przecie gębę otworzył...
— A! jak głupio, to lepiej milczeć, rzekł uśmiechając się smutno ormianin — posłuchajże no stary, dodał ciszej i podchodząc do niego — tu nie ma co w bawełnę obwijać... nie dobrze jest...
— No, a cóż tam złego!
— Rozpatrzywszy się, rozliczywszy, rozmyśliwszy, rozrachowawszy wszystkie sperandy, ot dzieciom nie wiele zostaje. Mogąć one kawęczyć i powoli się wypłacać wierzycielom, bo im tam nikt dokuczać nie będzie i kredyt by znalazły, ale na to życie stracą w niewoli, i trudno jeszcze żeby się oczyściły. Majątek duży, ale w trzech częściach cudzy... jak to im powiedzieć? zgryzą się bardzo biedne dzieciaki... jak myślisz?
— A juściż nie powiem żeby im było miło — odparł rotmistrz, ale Michał i sam czuł że coś koło nich nie najlepiej, kiedy asindzieja wzywał. On i Anna przygotowani są na wszystko! Nie juścić jednak i Porzecza się im wyrzec przyjdzie?
— Porzecza samego, nie wiem, rzekł Manusiewicz, ale reszty majątku pewnie, jeśli chcą pokoju i swobody.
— Oddać w cudze ręce ten kątek ziemi, ukochany, z tylą dla nich drogiemi pamiątkami, bardzoby było boleśnie... rozdzielić się z ludziskami do których są przywiązani, to trudno pomyślić.
— Mogłoby im też Porzecze zostać, rzekł Manusiewicz powoli... Zresztą, słuchajno Rotmistrzu, jeśli się chcą zaprządz do niewdzięcznej pracy i życie oddać dla zatrzymania przy sobie całej majętności, jeśli Michał zechce poszukać bogatego ożenienia i zaprzedać się za kilka kroć... jeśli się wyrzecze artystycznej swej żyłki, ekonomować postanowi i rachmistrzować, ha! ha! — któż wie, choć to niebezpieczny azard, ale za lat dwadzieścia wyrobić się mogą.
— E! to już djabła warto, zawołał rotmistrz, rada nie waszecina... co im potem! Byle im kątek został, a chleba kawałek spokojny, dzieci nie będą żądać więcej, Porzecze taki warte do dwóch kroć z towarzystwem.
— Tak, z remanentami zostanie im sto kilkadziesiąt tysięcy, odparł Manusiewicz, ale to nie dosyć wyrzec się kilku folwarków, trzeba będzie zmienić trochę za pański tryb życia, służbę zmniejszyć, na szlachecką zejść tradycję i wyrzec tego państwa, do którego może przywykli.
— Gdzie zaś! oburzył się stryj — a to chyba ich nie znasz — byleby mieli przytulisko dla siebie i kawałek chleba skromny, którymby się ze staremi przyjaciołmi podzielić mogli, nie będą płakać za pozorem dostatku i komedją bogactwa. To poczciwe dzieci!
— Ale jakże im to oznajmić żeby ich nie martwić? — rzekł Manusiewicz zamyślając się.
— Już ja ci się tego podejmę kiedy chcesz, odparł rotmistrz, głowy nie potracą jak Demborowie, którym ten ich proces o mało życia nie odebrał... bo ci słyszę powarjowali formalnie z samego strachu.
— Widzisz waćpan, rzekł Manusiewicz przechadzając się — jeśli chcą spokoju i swobody, mogą się dziś korzystnie wyprzedać, bo majątki dobrze stoją, a ziemia nie lada, kupcy się znajdą na folwarki pojedyńcze... Porzecze mogą sobie oczyścić, a jeśli im Bóg da czego się pracą dorobić, toć ziemi dosyć na świecie, nie przepadnie. Ale jak to im to powiedzieć?
— A cóż, otwarcie, mają wóz czy przewóz, niech wybierają co lepiej. Ja się o nich nie boję, więcej ma Bóg niż rozdał, choćby zresztą i na własną pracę zejść przyszło, młodym to nie tak straszno. Albo to i bogatsi od nich tego losu nie doświadczali?
— Ale ty im to sam jakoś powiesz rotmistrzu, odezwał się mecenas smutnie zwieszając głowę, bo to ja jestem gburzysko niezgrabne i delikatnie, a ostrożnie nie potrafię... a prosto z mostu, jakoś mi dziecisków żal...
— I, wstydź się stary, ściskając go zawołał rotmistrz — czy to już tak wielkie nieszczęście pozbyć się długów, choćby przyszło i trochę poły ponadrzynać? Spokój święty i czyste sumienie, dobrodziejstwo wielkie... dzieci poczciwe i rozumne... Już ja to na siebie biorę, — jutro po mszy świętej pójdziemy do pokoju Anusi, rozmówimy się i zobaczysz jak to pójdzie gładko.
Starzy pocałowali się raz jeszcze ze łzami w oczach i milcząc zamyśleni rozeszli.
Rotmistrz choć tak nadrabiał fantazją, ale kładąc się spać westchnął głęboko.
— Ot! żebym był jak ostatni głupiec, rzekł do siebie, nie stracił ojcowizny, jakby to było dobrze teraz im ją oddać! Masz stary za swoje! było grosza szanować... żeby drugim nie być ciężarem!!!
Pomimo starannego ukrywania się Manusiewicza, nie uszło bacznego oka Anny, ani jego zaprzątnienie, ani narada wieczorna z rotmistrzem. Wiedziała ona równie dobrze jak Michał o złych interesach, a może groźniejszemi je sobie wystawiała niż w istocie były, ale jej nie szło o siebie, tylko o ukochanego brata, i o te istoty biedne, których niedostatek żywił się serdeczną, przyjacielską jałmużną, o rotmistrza, o Klembosię, o chmarę starych sług i rezydentów żyjących na łasce Porzecza.
Chciała choćby ofiarą największą zaradzić przyszłości Michała, i zapewnić spłacenie świętych długów serca zostawionych im przez matkę; potrzeba jej było widzieć się koniecznie z Manusiewiczem sam na sam, i przestrzedz go, żeby nie straszył zbytnio Michała. Położyła się spać z modlitwą na ustach, ale usnąć nie mogła, i do dnia, znając obyczaje mecenasa, który zwykł był rano wstawszy pić wodę w ulicy ogrodowej i długo się przechadzać, pośpieszyła żeby go tam pochwycić.
Na widok nadchodzącej Anny, ormianin który się indagacji obawiał i zrzucił cały ciężar na rotmistrza, o mało ze strachu nie drapnął, ale Anusia tak zdaleka dała mu dzień dobry, że się już wymykać jakoś nie wypadało; pozostał więc, mrucząc sobie coś niezrozumiałego pod nosem.
— Słówko mecenasie, słówko tylko, zawołała przybiegając do niego cała zadyszana i zarumieniona, pozwolisz...?
— Ale, i owszem, całując w rękę, rzekł zmięszany starowina — cóż pani każe? co pani każe?
— Z wielką i nieśmiałą przychodzę prośbą, drogi nasz stary przyjacielu. Ja znam dobrze od dawna interesa Porzeczańskie, Michał o nich nie wie tak dokładnie, on się z niemi dopiero oswajać zaczął, wiem że jesteśmy w bardzo złem położeniu, że możeby wypadło się nam wyprzedawać. Zmiłuj się kochany mecenasie, oszczędzaj Michała, żeby go na razie nazbyt nie przestraszać.
— Ale nie ma bo nic tak bardzo złego, — rzekł Manusiewicz wykręcając się.
— Tem bardziej, przerwała Anna, że ja dla siebie niczego nie potrzebuję i zrzekam się wszystkiego dla Michała. Mama to dobrze wiedziała, bom jej powtarzała często, że za mąż iść nie chcę i nigdy nie pójdę. Nie mam do tego stanu żadnego powołania, dodała z uśmiechem — aż nadto kocham swobodę i niezależność moją, i taka już jestem kapryśna, że niktby pewnie ze mną wyżyć nie potrafił... Michał więc weźmie sobie wszystko... co się tam zostanie, a ja tylko kątek u niego wymawiam.
Manusiewiczowi łzy się w oczach zakręciły.
— Co bo tam panna Anna plecie! rzekł machając ręką, do czego to, do czego!
— Ale wierzaj mi pan, to postanowienie dawne i nieodmienne, tak być musi, ja bardzo jestem uparta, i jak już raz co powiem... A nie myśl że to tak bezinteresownie czynię, są warunki! Michał musi mnie i rotmistrza i wszystkich naszych starych sług ojcowskich i macierzyńskich wziąć na barki, żeby im na niczem nie zbywało... to ciężar przecie! i mnie! choć dla siebie ja nic nie chcę!
— Ale pocóż te ofiary? rozdąsawszy się trochę że go tak złapano, zawołał Manusiewicz, nie będzie tego potrzeba, nie jest już tak źle... damy radę...
— Michasia mi tylko pan oszczędzaj żeby się nie zgryzł i nie brał tego do serca, odparła żywo Anna, już mi pan nie ukrywaj, bo ja wiem i czuję że interesa bardzo nie dobre... ale z Bożą pomocą... o! ja się nie lękam... jakoś to będzie... Byle Michałowi wystarczyło, byle jemu nie brakło, mnie nic nie potrzeba.
Ścisnęła go za rękę i bojąc się żeby jej niepostrzeżono, uciekła w głąb ogrodu. Manusiewicz ledwie miał czas przyjść do siebie, bo go ta scena poruszyła do głębi, gdy czatujący nań z drugiej strony ztąż samą myślą Michał nadbiegł i przestraszył chwyciwszy nagle za rękę.
— Kochany mecenasie, zawołał, daruj że ci przerwę ranną modlitwę — cóżeście to tam wczoraj wieczorem naradzali się z rotmistrzem, to nie bez kozery, znasz już interesa nasze, a boisz się nam powiedzieć że są bardzo złe. Ja to wiem, bom pilno wprzód obrachował nasze położenie, ale mi głównie chodzi o Anusię, rotmistrza i tych których nam matka poleciła.
Manusiewicz spojrzał nań z pod brwi nawisłych i chciał coś powiedzieć, ale mu się Michał nie dał odezwać.
— Posłuchaj-że stary przyjacielu, dodał żywo — tu głównie idzie o dwie rzeczy, o ocalenie dla Anusi Porzecza i o samą Anusię aby posag miała... bo jej potrzebniejszy jak mnie jakiś tam fundusz. Co do mnie, widzisz, ja nic nie chcę i nie wezmę. — Mam tę nieszczęśliwą żyłkę do malarstwa i gospodarz ze mnie żaden, żenić się artyście nie do rzeczy, będę sobie malował i żył przy siostrze. Fałszywe to pojęcie, że kobiecie mniej potrzeba, właśnie ona będąc słabszą, bezbronną, wystawioną na tysiące niebezpieczeństw, więcej niż my potrzebuje majątku, który jej daje położenie pewne w społeczeństwie. Jest mojem nieodwołanem postanowieniem zrzec się wszystkiego na Annę... nie mówcie nic, ale po cichu potrzeba to prawnie przygotować... nieprawdaż? Ja szczerze mówię, nic nie potrzebuję i łaskę mi zrobi przyjmując to odemnie, artysta nic mieć nie powinien, dopiero będę swobodny i szczęśliwy. Gospodarować jej, pomagać, robić co każecie, podejmuję się chętnie... ale wziąć nic nie chcę i nie wezmę, to co podzielone na dwie schedy, byłoby nieznaczącą drobnostką, połączone zrobi dla niej zawsze niezły posażek... prawda, kochany Manusiu?
— Ale czegoż pan sobie tem głowę zajmujesz, zdawszy się na mnie, odparł zafrasowany Manusiewicz, któremu o to chodziło, żeby się wykręcić od oznajmienia nieprzyjemnej nowiny — nie ma nic tak złego, czekajcie!! nie potrzebujecie się wyrzekać, będziecie mieli dosyć na was dwoje! zresztą, pozwólcie no! pozwólcie, dajcie czas... ja jeszcze nic nie wiem, z rotmistrzem się rozmówić muszę.
— Już rób sobie co chcesz, zawołał Michał, ja stan interesów znam i od tego nie odstąpię, bo to moje postanowienie niezłamane... Zrób jak cię proszę i moje zrzeczenie się każ przygotować.
To rzekłszy chłopak, uścisnął przyjaciela i nie postrzegłszy że mu się wciąż łzy w oczach kręciły, uszedł prędko ku domowi.
Na rotmistrza spadło oznajmienie dzieciom ostateczne o rzeczywistem ich położeniu, wziął się do tego nie wiedząc o rannem spotkaniu mecenasa, po swojemu, to jest serdecznie, rubasznie a dosyć niezgrabnie, ale dzieci które się tylko ukrywały przed sobą z wiadomością smutną, przyjęły ją nawzajem sobie patrzając w oczy i lękając nie o siebie, ale Michał o Annę tylko, Anna o brata. Uścisnęły się w milczeniu, a gdy rotmistrz oznajmił, że Porzecze im zostanie, uradowały się jak by im je kto darował, i podziękowały Bogu za to dobrodziejstwo. Tajemnie tego się tylko lękali żeby im kto rodzinnego kątka nie wydarł, ale i na tę ostatnią, największą ofiarę, serca ich były przygotowane modlitwą i ochotą poświęcenia.
Powoli jakoś Manusiewicz potrafił wyrobić chwilowe milczenie i zebrał się na wykazanie im stanu majątkowego, usiłując przekonać, że ofiar sobie czynić nie potrzebowali, i ani jedno ani drugie w tej chwili nie byli do nich obowiązani, a przyjmować ich wzajemnie się wzdrygając, w tej próżnej walce daremnieby czas tracili, gdy pilniej wspólnemu niebezpieczeństwu zaradzić należało. Zamilkli więc słuchając go i pocieszając się tylko, że dla starych przyjaciół chleba im obojgu wystarczy, że z nikim się rozstawać i nikomu nic ująć nie będą zmuszeni. — Na sprzedaż reszty majątku zgodzili się ochotnie, i ludzi tylko z którymi pożegnać się musieli, żal im było.
— Juściż w złe ręce ich nie oddamy, zawołał Michał, a choćby nam najdrożej za te wioski ofiarowano, nie sprzedamy takiemu coby ich mógł pokrzywdzić... będziemy patrzali komu ich powierzyć. Zresztą węzeł stary, familijny prawie jaki nas łączy z niemi, nie zerwie się spodziewam sprzedażą i dawni przyjaciele i pomocnicy nasi tak samo przyjdą do Porzecza, choć majątek nie nasz już będzie, jak przychodzili dawniej, kiedyśmy się ich panami nazywali.[1]
Ułożyło się więc wszystko, dzieci płakały trochę, rotmistrz pogderał i kadukami nasadził, Manusiewicz połajał, ale dzień ten tak straszny, skończył się niemal wesoło, bo wszystkim wielki ciężar spadł z serca. Michał czuł się swobodnym, Anna spokojną o niego, rotmistrz dumny ze swoich bratanków, a Manusiewicz rad że im będzie mógł dopomódz, pozabierał z sobą papiery, gorliwie się chwytając do inwentarzy i szukania kupców dla pupilów na wioski które sprzedawać musieli.
Nieszczęście dotykając spojoną węzłem chrześcjańskich uczuć rodzinę, nie rozbiło jej i nie rozprószyło, nie wywołało smutnych przestrachów, — ale cieśniej jeszcze ściągnęło węzeł przywiązania, skupiło ją i zjednoczyło, podbudzając do chętnego poświęcenia. Nikt z nich nie zaląkł się o siebie, nie pomyślał o sobie, nie wyrzucał nikomu winy, nie bolał zbytnie i nie narzekał, ale przytulili się do siebie, podali sobie ręce i pojęli że prawdziwym skarbem były ich serca, a rękojmią przyszłego szczęścia, miłość wzajemna. Po modlitwie i westchnieniu do Boga w wiejskim kościółku, dzieci żwawo i ochoczo przyjęły ubóstwo, myśląc tylko jakby je pracą swoją i ograniczeniem potrzeb dla drugich znośniejszem uczyniły.
Z Demborowa wszystko się rozbiegło gnane strachem panicznym, i pierwszy może raz od czasu jak je objął pan Jan, gospodarstwo pozostawione było na łasce oficjalistów, z których każden wcześnie tylko przemyślał, co na przypadek wielkiej rejterady unieść by mógł z sobą bezkarnie... Zimni ludzie nie przywiązywali nikogo do siebie, i nie starając się o pozyskanie serc, nie mieli ich też wcale, usposobili tylko bardzo praktyczne sługi, które naturalnie przejęte będąc potrzebą dobrego bytu, myślały naprzód o zapewnieniu go sobie. Nie można im tego było mieć za złe, gdyż pan Dembor nieustannie powtarzał ludziom, których miał przy sobie, że ani ich rozumu ani przywiązania nie potrzebuje, wymagając tylko ślepego posłuszeństwa rozkazom i jak najdokładniejszego ich spełniania.
W martwem milczeniu wyglądał każdy znaku tylko któryby dalszem postępowaniem pokierował i po cichu na wypadek przysposabiał węzełki do drogi. Głucha wieść o niebezpieczeństwie grożącem Demborom, rozchodziła się po okolicy i przejmowała zdumieniem wszystkich, rozsądniejsi nie chcieli nawet wierzyć, aby tak praktyczny człowiek miał upaść tak niespodzianie, inni już to sobie tłumaczyć usiłowali zbytkiem ryzykowności i powiadali że zawsze ruinę jego prorokowali, nie wierząc w wielkiego przedsiębiorcę. Ciekawi byli wszyscy co się też z nim stanie, ale nikt jakoś go nie żałował.
Z niepokojem w duszy dobił się do stolicy pan Jan Dembor zabrawszy z sobą co tylko dało się chwycić pieniędzy, aby zachwianą sprawę poprzeć całą siłą.
Tu dopiero dowiedział się, że ona z rąk ubogich i niestrasznych przeciwników, nie mających ani grosza, ani stosunków i położenia społecznego, przeszła w ręce bardzo zręcznego i przebiegłego spekulanta, pana Felicjana Plamy. Nowy ten jej nabywca miał za sobą wieloletnie doświadczenia, zimną krew i zręczność w chodzeniu koło zawiklanych wyroków i rozporządzał kapitałem znacznym jak mówiono, — znano go jako jednego z najszczęśliwszych facjendarzy i procesowiczów. Długi czas wprzód mieszkał w stolicy jako plenipotent wielkiego pana, którego z długów i zagmatwanych interesów oczyszczając przez lat kilkanaście, zebrał sobie kilkakroć stotysięczny kapitał, nie uchowawszy pryncypała od ruiny. Mówiono że go po cichu kilka razy sprzedał, ale tego mu nikt nie dowiódł.
To pewna, że na licytacji nabył w końcu część majątku po upadłym swym pupilu, przefrymarczył ją, a potrzebną już mając wprawę do prowadzenia interesów, na swoją rękę obrabiać je zaczął, czyhając na wlewki zrozpaczonych i zaniedbanych procesów, których nabycie za dobry materjał służyć mogło do spekulacji. Nie podejmował się już, chyba spraw bardzo wielkich, a inne zaraz rozpatrzywszy po prostu kupował zaliczając na nie część jakąś i przejmując na siebie. On to od drugich spadkobierców tego odwiecznego ale nie przedawnionego prawami procesu, za małą sumkę jakąś nabył pretensji ich do Demborowa, i tak dobrze począł z niemi chodzić po cichu, że pierwszy już wyrok otrzymał całkiem na swoją stronę.
Felicjan Plama był ze wszech miar charakterystyczną postacią; — wyszedł niewiedzieć zkąd i wygrzebał się niewiedzieć jak, ale tego na nim znać nie było i dobrze się dopiero wpatrzywszy, podszewka gbura stawała widoczną. Przywykły do życia w stolicy, do bywania w najpierwszych towarzystwach, elegant, kosmopolita, mówił wprawnie kilku językami, żył na skalę pańską, lubił hulać, nie żałował sobie niczego i w towarzystwie z daleka wziąć go było można na chwilę za wielkiego pana, tak zręcznie czasem go udawał.
Małych interesów nie podejmował się wcale, zdesperowane dźwigał szczęśliwie, ale darł za nie niemiłosiernie, potrzebując jak mówił żyć, i nie kryjąc się z przywyknieniem do zbytku. Niezmiernie grzeczny, bo mu się zdawało że to da pozór wysokiej cywilizacji, strojny, wyperfumowany, wesół, uśmiechnięty, namiętny gracz i gawędziarz niezmordowany, choć w rozmowie dowcipu nie miał — na pozór niczem się nigdy nie zajmował, jeździł, bawił się, umizgał, sprawiał hulanki i należał do wszystkich jakie gdzie dawano, hojnie sypał gdy nań patrzano, obiecywał łatwo, pociągał ku sobie przystępnością i łatwością w początku. Ale pod tym lekkim salonowym człowiekiem, tak występującym świetnie i zajętym tylko zabawą i rozrywkami, kobietami, kartami, końmi, był duszą chciwy, nielitościwy, nieubłagany, zimny, śmiejący się ze wszystkiego uczucia, a najpierwej z nieszczęścia którego był sprawcą — człowiek bez serca i sumienia, nie występujący publicznie, wstydzący się może siebie, jednak niezwyciężony i cynicznie egoista.
W cztery oczy nie miał najmniejszego wstydu i nie oglądał się na nic, całem zadaniem dlań było nie skompromitować się i zawsze w legalnych utrzymywać granicach, zasłużył też na imie wielce praktycznego człowieka, jakie mu powszechnie dawano i był niesłychanie praktycznym. Wiedział jak do kogo przystąpić, czem kogo sobie zjednać, z kim grać i przegrywać, kogo na balik poprosić, komu zakład proponować, czyją miłość własną i jak pogłaskać, a po cichu śmiał się ze sprężyn których tak szczęśliwie używał.
Wszystko u niego robiło się jakoś po cichu, tajemnie, skrycie, nieodgadnionemi sposoby, on sam od rana począwszy niczem się prawie nie zajmował, przyjmował gości, śniadał, chodził na obiady, pił, grał po całych nocach, dawał wieczerze, należał do wszystkich składkowych hulanek młodzieży, choć lata nie bardzo były po temu, bo dobrze się podeptał, a jednak umiał wśród tych szałów tam szepnąć słówko, tu kogoś pchnąć w potrzebne miejsce, nakreślić kilka słów ołówkiem i wcisnąć oczekującemu skinienia faktorowi, nie opuszczając się nawet, kiedy na oko był pijany i najbardziej rozochocony.
Byli tacy co nieodmawiając mu nazwiska człowieka praktycznego, zwali go jeszcze inteligencją potężną, może za to że nic nie umiejąc o wszystkiem potroszę a zręcznie prawić potrafił, w istocie, sprytu i łatwego pojęcia odmówić mu nie było można. Obejmował interesa niezmiernie szybko, nie spowiadał się nikomu z planu który do prowadzenia ich obierał, milczał jak mur, a swoje robił po cichu, nie zrażając się niczem. A że w wyborze środków nie był wybredny i wszystkie mu równie były dobre byle do celu wiodły, najczęściej postawił na swojem. — W towarzystwach w których się kręcił, lubiono go bardzo — pił zawsze chętnie i do upadłego, poił ochotnie, dom trzymał otwarty, przegrywał nie marszcząc się, słowem umiał żyć z ludźmi, a że dla ich ułomności nie tylko był pobłażającym, ale nawet zawsze ich jako narzędzie do swoich interesów używał i pochlebiał im, musiał się podobać tym, którym tak trafnie umiał dogadzać.
Na oko trudno w nim było poznać prawnika spekulanta, czy jak dawniej u nas zwano facjendarza, gdyż zręcznie dosyć udawał człowieka lepszego towarzystwa, zajętego tylko rozrywką i zabiciem czasu. Zawsze wyświeżony i najnowszą ubrany modą, z twarzy jeszcze pokaźny choć dobrze już nie pierwszej młodości, manjerę miał niezmiernie do zbytku może wyszukaną. Plama wciskał się między arystokrację natarczywie, nie zważając czasem jak go potraktowano i widocznie miał do niej pretensje. Jeździł karyklem lub karetką, trzymał konie wierzchowe, należał do kursów, narzucał się do zakładów, grał jak najdrożej i występował gdy było potrzeba, po pańsku, wcale grosza nie żałując.
Mnóstwo jednak mając przyjaciół wieczornych, obiadowych i balikowych, nikomu się do siebie tak zbliżyć nie dawał, by o nim i jego istotnem położeniu mógł coś powiedzieć dokładniej; poza obrębem życia jakie wiódł, o którem wszyscy wiedzieli, otaczała go jak najgłębsza tajemnica. Co miał, co myślał, dokąd szedł, jak, z tego się nie spowiadał nigdy, a do pokątnych swych robót brudnych takich używał figur, które się ryły jak krety potem gdzieś pod ziemię i nigdy nie wychodziły na wierzch.
Dembor dowiedziawszy się że interesa jego w tak niebezpieczne dostały się ręce, przestraszony niepomału następstwami, drugiego czy trzeciego dnia po przybyciu postanowił oko w oko spotkać się z nieprzyjacielem, rozmówić z nim stanowczo, i gdyby można zaproponować mu układy. Chciał choćby ofiarą znaczną pozbyć się niepokoju i raz tę sprawę ubić... Ale już trochę znając Plamę z odgłosu, nie życzył sobie iść przeciwko niemu i sam go szukać, aby mu nie dać poznać że z obawy skłonny jest do układów i uznaje kruche swe położenie — myślał go spotkać gdzieś w trzecim domu, i nieznacznie jakoś zaczepić, sądząc że spekulant rad będzie małym kosztem coś zarobić i układów nie odrzuci. Ukartowano to łatwo, gdyż Plama bywał wszędzie po lepszych towarzystwach, kręcąc się codziennie, gdzie się tylko bawiono. Zaprosił ich obu hrabia G... na kawalerską wieczerzę z preferansem.
Przeciwnicy z daleka się zaraz oczyma zmierzyli i w pierwszej chwili Demborowi się jakoś zdało że łatwo Plamę pożyje, tak go roztargnionym, tak lekkim, przystępnym i wygadującym się znalazł, a zajętym więcej daleko kartami i baletniczkami, niż sprawą i prawem. Nie poznał się że to była tylko sukienka umyślnie kładziona dla ludzi.
Po kilku obrotach, poznajomieni z sobą przez gospodarza, panowie nasi spotkali się wreszcie w ustronnym kątku. Plama wystąpił z szumnym komplimentem i ubolewaniem, że los postawił go w konieczności narażenia się tak znakomitemu człowiekowi, tak powszechnego szacunku godnemu obywatelowi jakim był pan Dembor, Dembor odpowiedział na to pomalutku, po cichu i bardzo zimno, jakąś wyszarzaną grzecznością. Od słowa do słowa, ostrożnie poczęli się badać, ale choć Plama paplał niby na pozór co mu ślina do gęby przyniosła, nic w istocie z niego dobyć nie było można. Zagadnięty o istotę rzeczy, zbywał ogólnikami ciemnemi, konceptami, udawał że mu się wytłumaczyć trudno. Dembor nie mógł pochwycić tego tak lekkiego człowieka. Dowiedział się tylko że Plama bardzo już znaczną sumę miał na tę sprawę wyłożyć, że ustępstwo jej grubo zapłacił, że go niby nadużyto, a do układów musiał być trudnym. Zresztą zaofiarował się panu Demborowi z grzecznością i nadskakiwaniem jako zawsze gotów na wszystko, coby im obu pokój i zgodę pożądaną przynieść mogło.
Przez kogoś trzeciego zaproponowano nazajutrz z cicha, przestraszonemu Demborowi, ni mniej ni więcej tylko ustępstwo całego majątku o który chodziło, a w zamian zrzeczenie się pretensji wszelkich do kalkulacji z długo pobieranych dochodów, lub tak coś, jak półtora miljona...
Dembor który sądził, że to jakiemi stu tysiącami zbędzie, przerażony, gadać już nawet nie chciał, ruszył do prawników, do mecenasów, ale wszędzie znalazł ślady przejścia pana Plamy, który go uprzedzić potrafił i najlepszych obrońców dla siebie umówił. Sprawa stała jak najgorzej, tego utaić przed sobą było niepodobna. — Dembor też najpraktyczniejszy z ludzi w gospodarstwie i zarządzie majętności, do procesu wcale nie był stworzony i nadto miał prawości w charakterze, by się domyślał jakich tu środków użyć wypadało, zbyt prostą szedł drogą, gdy przeciwnik uciekał manowcami.
Kiedy wymacawszy lepiej położenie, chciał powtórnie spróbować czyliby Plama nie dał się skusić gotowizną, spekulant już pewien swego, grzecznie od wszelkich układów się wywinął i nie dał nawet mówić z sobą. Sprawa szła jak najgroźniej dla Demborów, on tracił głowę, opłacał mecenasów, jeździł, trudził się, prosił, pisał, skarżył bezskutecznie, co krok to się ślizgał. Sam wreszcie postrzegł że prawność wszelka była ze strony przeciwnej, a przegrana jego niechybna i konieczna.
Pierwszy raz może w życiu, Dembor zachwiał się, uczuł przybity i upokorzony, a że taił w sobie co się z nim działo, w końcu gryząc się tak, z umartwienia zachorował śmiertelnie i w chwili gdy proces się miał rozwiązać w najwyższej instancji, położył z tyfoidalną gorączką, zostawując na plenipotentów zdesperowaną obronę.
Plama naturalnie i z tej szansy potrafił praktycznie korzystać. Dawał wieczór po wieczorze, śniadania, baliki, poił, karmił, przeciągał ludzi ku sobie i przyśpieszał jak mógł wyrok ostateczny. Choroba Dembora była mu bardzo na rękę, i choć pełnomocnik zastępował go jak najgorliwiej, wszakże tyle co on sam zrobić nie mógł. Dembor jeszcze był nie wyszedł z niebezpieczeństwa, gdy dekret pozbawiający go majątku i powołujący do zdania rachunków z długoletniej administracji, zapadł niespodziewanie... była to.... ruina.
Ten cios jakkolwiek przewidzianym być mógł, piorunem uderzył w niedowiarków, których długie powodzenie czyniło bezpiecznymi.
U łoża chorego krzątali się tylko doktorowie i słudzy, sama pani zjechała była z córką na wieś, Tymlo podróżował do drugiej stolicy, dokąd myślano że się sprawa przeniesie. Wieść o przegraniu na głowę procesu, posłana sztafetą do Demborowa przez plenipotenta, wpadła tam niosąc z sobą nasienie długich i nieprzemożonych boleści. Samej pani doradzono zaraz, dopominać się naprzód swojego posagu i deportatów, aby cokolwiek uratować z tego kataklizmu. — Zaraz więc w pierwszej chwili spiesznie kroki ku temu poczynione zostały, aby ocalić choć szczątki, gdyż niezła suma znajdowała się na hypotece. Tymlo zawróciwszy z podróży, którą powoli odbywał, nadjechał do Demborowa do matki, krótko zabawił i pospieszył do ojca, w myśli że coś jeszcze potrafi na odwrócenie klęski poradzić, ale w kraju którego nie znał stosunków, nie wiedział form prawnych, którego ludzie i obyczaje byli mu obcymi, nic nie umiał, tylko się niecierpliwić. Jak matka, jak Emilja, tak on wszystką winę zrzucali na nieopatrzność ojcowską i nie kryli się wcale z żalem jaki do niego mieli. Szczęściem Dembor leżał nieprzytomny prawie, i przystąpić doń z wyrzutami nie było podobna. Tymlo więc najął sobie mieszkanie w hotelu, z krwią zimną na dawną stopę życie urządził i czekając co będzie dalej, nie przypuszczał żeby ruina mogła i śmiała dotknąć tak dystyngowanego człowieka i tak znakomitą rodzinę, był pewien że cały świat zerwie się ich ratować.
Tymczasem przegrany proces groził zupełnem wydziedziczeniem i ruiną jak najkompletniejszą... Plama pewien swego, na główkę od szpilki ustąpić nie myślał; a z tej nielitości w kółku swem arystokratycznem tłumaczył się bardzo zręcznie, wystawując za przedstawiciela dawnej podupadłej rodziny możnej, którą dorobkowicze ucisnąć i uciemiężyć chcieli. Występował jako mściciel i obrońca arystokracji!!
Gdy Dembor podniósł się nareszcie z łoża boleści, po chorobie którą cudem temperament jego zwyciężył — nie zastał ani żony, ani córki przy sobie, bo muza usunęła się tymczasowo do krewnych rozpocząwszy sprawę o sumy posagowe, a syn na nic mu nie przydatny, z brytańską flegmą powtarzał co chwila nieubłagane wyrzuty, że sam był przyczyną ich upadku, i sobie go był powinien przypisywać. — Zamiast pociechy wszędzie go spotykały wymówki tylko i bolesne upokorzenie, nikt nie przyszedł wesprzeć go radą i ulżyć mu ciężaru, owszem dodawali go jeszcze wszyscy.
Każde z rodziny myślało tylko o sobie i szukało środków zapewnienia bytu oddzielnego, niezależnego, zapominając o ojcu, nieszczęście nie pobudziło ich ani do modlitwy, ani do upokorzenia się woli Bożej, nie wyrobiło w nich rezygnacji — rozprzęgło ludzi praktycznych związanych interesem nie sercami, zerwało familijny stosunek, i uczyniło ich obcymi sobie. W ruinie każdy szukał szczątków dla siebie, a zapominał o drugich, i ratunek nie mógł być skuteczny, bo do niego sił nie skupili. Cóż dopiero stan ducha tych ludzi, których żywot oparty był na mieniu i materjalnych czysto posadach? Na rozpacz nie było dla nich lekarstwa, bo przywykli rachować zimno, i co się działo uznawać koniecznem, dla siebie też nic znaleźć nie umieli, czem by się boleść ułagodziła. Strata ich tem była większą, że nic nie cenili nad dostatek, który im wydarto, skarby które zostawały, żadnej dla nich nie miały wartości, i pocieszyć nie mogły po majątkowej ruinie. Przywiązanie się do grosza, zaprzątnienie pozyskaniem dobrego bytu, przywiodły ich w ostatku do rozpaczy chłodnej w chwili próby. Nie umieli cierpieć, nie potrafili się modlić.
W Porzeczu na odgłos o tem nieszczęściu Demborów, Michał i Anna zaboleli serdecznie i chwili nie tracąc, postanowili się zaofiarować z posługą, z ratunkiem, z podziałem tego co mieli. Michał zebrał co mógł grosza, uprosił Manusiewicza, wziął pocztę i poleciał do Warszawy dniem i nocą. Niechcąc wpadać niespodzianie do chorego, i nie wiedząc czy mu już powiedziano o przegranej, starał się naprzód dowiedzieć o Tymoleona, i do niego pospieszył z wyrazami serdecznego współczucia.
Zdziwił się Solski zastawszy go w zupełnie oddzielnem mieszkaniu, urządzonem z komfortem najwykwintniejszym, spokojniuteńko siedzącego nad angielską jakąś broszurą.
Rozczulenie Michała gotowego rzucić się w objęcia brata, spotkało twarz jego chłodną i uśmiech ironiczny, bo Tymlo zawsze jeszcze nie przypuszczał, żeby złe tak bardzo wielkiem być mogło, jak rozpowiadano, a o prawdzie przekonać się nie umiał, nie rozumiejąc ani praw krajowych, ani formy sądowej. Na widok Michała tak nieprzyzwoicie wzruszonego i nie umiejącego pokryć uczucia, Tymlo ruszył lekko ramionami, zaledwie raczył wyciągnąć rękę kuzynkowi, i zimno mu kiwnął głową...
— Cóż ojciec? czy już wie o wszystkiem?... można go widzieć?... jak to przyjął? zapytał Michał żywo a gorąco.
Na tyle razem rzuconych pytań, anglik cofnął się z politowaniem prawie nad nieprzyzwoitością znalezienia się tak blizkiego krewnego, rzekł powoli i zcicha:
— Ojciec!... przyznam ci się, że go dni parę już nie widziałem... nie było czasu... Ale ma się lepiej... lepiej... Wie o wszystkiem... nie było potrzeby taić, po większej części jego w tem wina... jednakże nie jest to podobno tak źle jak sobie wyobrażacie! Ludzie skłonni są do przesady we wszystkiem... w interesach potrzeba być zimnym jak cyfry o które chodzi... Sądzę że to tylko strachy być muszą, a rzeczy ułożyć się dadzą... Nie trzeba tego brać tak bardzo tragicznie.
— Dzięki Bogu! przerwał Michał, uspakajasz mnie, bom słyszał że proces na głowę przegrany.
— Tak mówią, ale ja tam nie wiem zresztą, odparł Tymlo... być i to może... ojciec powinien poradzić... c’est son affaire.
— Ale on chory, mnie się zdaje że tobie by się tem zająć należało, a ja ci do porady doskonałego i doświadczonego przywiozłem prawnika...
— O! zbytek troskliwości, dajże mi z tem pokój, ja się do niczego mieszać nie chcę — ojciec sam sobie da radę, dla mnie to greczyzna!!
I ruszył ramionami Tymlo, podając Michałowi cygaro, które wprzód bacznie opatrzył!
Tej zimnej krwi wychowańca Wielkiej Brytanji, Solski zrozumieć nie mógł, i wkrótce wyrwawszy się od niego, pospieszył do starego Dembora, którego zaledwie mógł poznać, tak go zmieniła straszliwie choroba!
Poczynał chodzić zaledwie, wyżółkły, wyłysiały, kaszlący, zestarzały nagle, wyglądał jak szyderskie widmo przeszłości; Michałowi na widok starego łzy się zakręciły w oczach.
Znać było po rozpaczonym Demborze, że go nie oszczędzano już wcale, jakoż Tymlo ledwie powstającemu z łóżka, nieprzygotowanemu do tego ciosu, zaraz powiedział o ostatecznym wyroku, i to w sposób tylko w jaki dzisiejsze dzieci rodzicom nieszczęście zwiastować mogą, cierpko, szydersko, boleśnie. Dembor stanął przybity i słowa nie rzekł, uśmiech tylko okropny sine mu i drżące przebiegł usta... Nie było ratunku, odwaga, ochota do życia i pracy opuściły go, zobojętniał na wszystko, dał z siebie szydzić niemal synowi, i cierpiąc straszliwie, umiał jednak znosić nieszczęście z milczącą godnością. Z nawyknienia jeszcze usiłował być panem siebie, nawet w upadku z którego się już dźwignąć nie mógł sam, nie odzywając do nikogo po ratunek, i zasklepiając ze swą rozpaczą. Niekiedy tylko szyderskie zimne słowo, urągające własnemu nieszczęściu, wyrwało się z tych ust zamurowanych i zbolałego serca.
Gdy Michał począł go pocieszać i chciał mu przedstawiać, że gorliwie się wziąwszy wspólnemi siłami, możnaby jeszcze skończyć układami i choć cokolwiek ocalić, potrząsł tylko głową i rzekł sarkastycznie:
— Tak, toby było wyborne dla kogo innego, ja dla tej fraszki, trochę mniejszej lub większej nie myślę się schylać... Zawsze to ruina, nie mamy się co łudzić, dla nas, to ruina! Demborów nam zabiorą... zostanie nam tam, a raczej pani Demborowej jakaś mizerna resztka... niech sobie jej bronią... jam już do niczego nie zdatny. Co mi tam! wszystko jedno byle życia dokołatać... głupstwo!
Zobojętniały, nie miał w sobie dosyć energji jaką tylko głęboka i niezachwiana dać może wiara, by się dźwignąć i pojąć, że z najostateczniejszej zguby pracą i Bożą opieką jeszcze ratować się można.
Nadaremnie Michał, chcąc w nim nowe obudzić życie, ofiarował mu się z chętną pomocą, nie było sposobu wlać weń nadziei, zniecierpliwiony w ostatku naleganiem, wuj odparł siostrzeńcowi trochę przez gorliwość naprzykrzonemu:
— Moi kochani, myślcie lepiej o sobie, macie tam dosyć do roboty w Porzeczu, a dajcie mi pokój, bo ja niczyjej nigdy rady i pomocy nie potrzebowałem i nie potrzebuję.
— Rotmistrz wasz kochanek, marnotrawca, bałamut, Manusiewicz któregoście tu darmo przywieźli, stary osioł który nigdy dla siebie nawet z okoliczności skorzystać nie umiał... Wasze interesa gorsze są daleko od moich... co wam do nas...? cożeście mądrego poradzili sobie?
— My, kochany wuju, rzekł na to spokojnie Michał — poradziliśmy po swojemu, sprzedajemy wszystko, zostawując prawie czyste Porzecze...
Dembor rozśmiał się sucho i kaszląco.
— A! rozumnie! wszakże to łatwiuteńko w lat dziesięć wyrobić było można... byle trochę rozumu i dobrej woli, a mniej nerwowych czułostek. To wam pewnie rotmistrz z Manusiewiczem poradzili.
Michał zamilkł, Dembor zamyślił się trochę.
— Gdybym był jeszcze zdatny do czego po tej chorobie, rzekł, wziąłbym was w kuratelę na lat kilkanaście i wam i sobie zrobiłbym jeszcze fortunę... Ten anglik Tymlo łatwoby mógł tego dokazać gdyby chciał, ale dla niego wszystko za małe... musi chyba od razu zostać ministrem rolnictwa i przemysłu... jeśli i to jeszcze nie wyda mu się zbyt drobnem... Doskonały interes, gdybyście nam dali Porzecze... ale na co to o tem mówić próżno? Manusiewicz poradził przedaż dla świętej spokojności... nie prawdaż? siedźcież spokojnie i nam dajcie pokój.
Zbity z drogi, gdy najlepszą chęcią i sercem otwartem spieszył na ratunek, gotów do całkowitego poświęcenia, Michał, widząc się odepchniętym przez Dembora, więcej niż zimno przyjmowanym przez Tymla, któremu ten kuzyn parafianin wiele nie smakował, wrócił nazad do Porzecza z milczącym i nachmurzonym Manusiewiczem. Nie miał on wcale żalu do wuja, choć jego ofiarę tak pogardliwie odrzucono i z takim niesmakiem wyśmiano, bolało go tylko że na nic przydać się nie mógł. Nie zrażony tem, zaraz po powrocie pobiegł do ciotki jeszcze, chcąc jej donieść o zdrowiu męża i pocieszyć choćby kłamstwem pobożnem. Ale zastał ją na wsiadaniu do Warszawy, wybierającą się właśnie nie tyle do syna i męża, jak raczej dla poparcia swej sprawy o sumę posagową i urządzenia sobie nowego życia i pobytu w stolicy, gdzie oswobodzona, zamyślała zamieszkać całkiem się oddając literaturze.
Oznajmienie o polepszeniu zdrowia Dembora przyjęła tak chłodno, jakby ją nic a nic nie obchodziło... a gdy Michał dłużej o tem chciał mówić, przerwała mu zapytaniem o nowości piśmiennictwa i polemikę dwóch gazet, które z sobą wojowały na pociechę prenumeratorów a korzyść trzeciego, co przy ich niesnasce miał zręcznie swoją upiec pieczenię.
Panna Emilja, po ruinie jeszcze bardziej milcząca i dumniejsza, z ogromnej wyżyny poglądała na młodego chłopca, którego serdeczne zbliżenie się od razu odepchnęła nielitościwą pogardą...
Michał powrócił do dworu zamykając w sobie co doznał w tej podróży, a przed Anną odmalował krewnych cale inaczej, obawiając się ją rozczarować i sercu jej poczciwe odjąć złudzenia.
Rozpierzchnieni Demborowie znowu się tedy spotkali razem zebrawszy do Warszawy, albo raczej stanęli tylko obok siebie, gdyż każde z nich o sobie li myślało, nie troszcząc drugiemi. Stary powstawszy z choroby, zrazu myślał jeszcze rozpaczliwie bronić resztek wydartej fortuny, ale gdy mu do tego proces przez żonę osobno rozpoczęty przeszkodził, przekonawszy się że pani interesu swojego z jego pretensjami zespolić nie chce i powierzyć mu go się wzbrania, wpadł w apatję znowu, i usunął się od wszystkiego bezsilny, nie mając już planu na dalsze życie i szydząc z siebie i wszystkich. Pierwsze jego spotkanie z panią Demborową było ciężkie i upokarzające dla człowieka, który dotąd nie zrobił fałszywego kroku i zawsze wychodząc zwycięzko, miał prawo mówić z góry i strofować drugich. Dziś z kolei zwyciężony, wystawiony był na litościwe wymówki kobiety, którą prawdę rzekłszy, całe życie draźnił — pewien był że mu to zapłacą.
Muza choć rozczulona do łez, zaraz w pierwszych wyrazach rozmowy dała mu do zrozumienia, że był przyczyną zguby ich wszystkich, i zażądała zupełnej wraz z córką emancypacji, oświadczając że zresztką swojego majątku chce zamieszkać w Warszawie, gdzie się myśli zajmować literaturą, do której teraz jeszcze się silniej czuje powołaną.
Literaturą tą, lekceważoną przez Dembora, zdawała się umyślnie mu oczy wykalać.
— Cios, który nas dotknął — odezwała się patetycznie, zwraca mnie na tę drogę, i ku właściwemu posłannictwu mojemu... którego pan nigdy uznać we mnie nie chciałeś..... Widzę w tej klęsce rękę Opatrzności, która mną kieruje... Emilka zostanie przy mnie.
— Spodziewam się że razem będziemy wszyscy...
— Pan, zapewne zechcesz pracować na wsi... a dla Tymla jako ojciec ocalisz coś może... ja na siebie biorę Emilją... odpowiedziała muza. Tymlo musi się także wziąść do czegoś, z jego talentami łatwo mu przyjdzie świetną sobie wyrobić egzystencję.
Zamilkła spuszczając oczy.
— Więc pojadę na wieś! zawołał Dembor tając cios który go dotknął, z uśmiechem szyderskim, naturalnie... na literata ani na kopistę wcale się nie zdałem. Zresztą gdzieś mi pewnie jakiś skrawek ziemi się zostanie, choćby na trzy łokciowy grób.
Łzy zrosiły piękne oczy pani Demborowej, Emilja nie mieszając się do rozmowy, chodziła milcząca po pokoju.
— Pojmujesz pan, rzekła po cichu, chwilą milczenia czyniąc przestanek po ciężkiem wyznaniu pani Demborowa — że po tak smutnej katastrofie — każde z nas musi myśleć o sobie, gdy ten któremuśmy losy nasze powierzyły, stał się bezsilnym i zawiódł zaufanie słabych istot... nie będę panu czynić wymówek za nieopatrzność doprawdy dziwną i niepojętą.... ale muszę zawarować przyszłość moją i córki.
— Odemnie? zapytał Dembor.
— Od losu... odparła muza — pragnę spokoju, potrzebuję ciszy dla pracy której się chcę poświęcić.... tu będę w ognisku życia umysłowego, którem jedynie żyć mogę. Emilja łatwiej tu trafi na jakąś stosowną partję dla siebie...
Dembor wziął powoli kapelusz i nie słuchając dalej, wyszedł milcząc wzgardliwie bez pożegnania.
Tegoż dnia zeszli się w godzin kilka z Tymoleonem, który dotąd nic trybu życia nie zmienił i zawsze jeszcze miał nadzieję, że proces ten okaże się chimerą, a przegrana tak zupełna imaginacją... potrzeba mu było nareszcie raz wybić to z głowy.
Z razu uśmiechał się szydersko, potem umilkł przekonany może i zamyślony.
— Cóż myślisz począć z sobą? zapytał ojciec.
— Należałoby coś robić — rzekł syn, zapewne... pomyślę... mogę się zająć zarządem jakich dóbr wielkich, fabryką, czemś podobnem... zobaczymy, mam czas, rozpatrzę się, wybiorę, poszukam i nie chcę się sponiewierać na lada co! Ja potrzebuję dyrekcji czegoś wielkiego!
— Czasu do stracenia nie masz wiele, odparł stary — jesteśmy całkowicie zrujnowani, każdy z nas myśli o sobie, matka z Emilją zostają w Warszawie i żyć będą z resztek posagu, ja pójdę na wieś, coś mi tam zostać powinno, ty... chcesz posłuchać mojej rady?
Tymlo nie odpowiadając, stanął naprzeciw ojca, jakby milczeniem tem mówił: — No zobaczmyż co to tam takiego?
Miłość ojcowska wyrobiła na obumarłym i zobojętniałym Demborze chwilowe zastanowienie.
— Słuchaj Tymlo, rzekł, ja ci nie wiele dam, ale dam co mogę... z tem nie ma co zaczynać, matka musi wyposażyć Emilję, ztamtąd niemasz się czego spodziewać... ale Solscy ludzie poczciwi i aż do zbytku uczynni, oni cię podźwignąć mogą. Głupi stary Manusiewicz, ich adwokat i przyjaciel, poradził im sprzedaż folwarków Porzeczańskich, nieumiejąc wymyślić innego środka na oczyszczenie z długów... Ty byś powinien zaproponować im wzięcie majątku w administrację i wyprowadzenie ich z interesów. Z twoim rozumem, powierzchownością i talentami łatwoby ci przyszło wyrobić się z tego, mógłbyś gdybyś tylko chciał podobać się Anusi, która choć nie odebrała świetnego wychowania, dałaby ci się wykształcić. Cały klucz Porzeczański mógłbyś po niej wziąść w posagu, bo Michała lada czem kontentowaćby można, on majątku nie potrzebuje i użyć go nie potrafi. Ot według mnie najpraktyczniejszy sposób dźwignienia się... Solskich weźmiesz w garść abyś tylko chciał, nie oprą ci się.
Tymlo ruszył ramionami z pogardliwym uśmiechem.
— Ale cóż to to jest? rzekł zimno... klucz Porzeczański! czy warto na tem pracować i zakopać się na wsi, i świat sobie zamknąć dla takiej subretki jak Anusia? Ja mam nadzieję coś większego i lepszego przecie się dobić. Potem miałoby to minę, żem się wparł w majątek krewnych, a ja niczyjej łaski nie potrzebuję.
— Patrzaj tylko, odparł Dembor, żebyś później istotnie do łaski ich nie był zmuszony się odezwać. Za wysoko zdaje mi się patrzysz i zbytecznie zwlekasz, ale rób jak ci się zdaje... masz wolę swoją.
— Cóż bo za projekt! uśmiechnął się Tymlo, ci Solscy, takie to szlagi!! a Porzecze może być i dobre, ale pracować żeby się dobić w końcu tego ożenienia i lada folwarczku... nie zdaje mi się aby to było dla mnie...
Tymlo uśmiechnął się pogardliwie. Ojciec umilkł i na tem się rozeszli.
Państwo Demborowie rozstali się, każdy z rodziny poszedł swoją drogą, o własnej sile, a z chwili rozpierzchnienia ich i nieładu jaki wywołała przegrana, skorzystał zręcznie Plama, nielitościwie ścigając zwyciężonych. Z majętności tak znacznej, ledwie za posagową sumę samej pani wydzielony folwarek jeden, i to najgorszy, pozostał dla nich wszystkich. Dembor nie łatwo potrafił ocalić dla siebie maleńką kolonję z domkiem i ogrodem, z małym ziemi kawałkiem i pojechał ukryć w tym kątku zgryzoty, które mu życie truły, obiecując wkrótce dobić nieszczęśliwego, nie mającego ani ochoty do dalszej pracy, ani przywiązania coby go podtrzymywało.
Odzyskawszy cokolwiek przytomności, zamknął się znowu sam w sobie Dembor, i nieszczęście tem tylko nań podziałało, że z milczącego wprzód, pełnego powagi tryumfatora, zrobiło nieszczęśliwego szydercę. Życie począł uważać jako farsę śmieszną i głupią, z której tylko drwić było warto, w nic dobrego na ziemi nie mogąc uwierzyć, ludzi miał ogólnie za nieudolnych komparsów, a los za ślepą loterję. Całe dnie chodził z założonemi w tył rękami, z głową spuszczoną, z usty ściśniętemi, niechcąc już wiedzieć o niczem, przyjmując przyjaciół i znajomych najboleśniejszemi drwinami i usadzając się na zrobienie im przykrości lub rozczarowania.
Gdyby nie to fatalne usposobienie i zniechęcenie prowadzące do jakiegoś kwietyzmu, byłby może potrafił więcej ocalić majątku i wybrnąć z tego kataklizmu ze znaczniejszą cząstką. Plama który się obawiał aby go zbyt z powodu tej sprawy nie czerniono, zdawał się skłonny do ustępstw, ale Dembor go odepchnął. Zraził tak i rozpędził wszystkich życzliwych sobie; zbyt małą rzeczą uważając te łachmany dawnej fortuny, nie chciał się schylać by z nich cokolwiek wyratować, poniewierając tymi co mu się nastręczali z pomocą, i odtrącając najprzychylniejsze ręce wyciągnione ku niemu z najlepszą chęcią i rzeczywistem współczuciem. Wszędzie upatrywał interes, wszystko tłumaczył egoizmem, i pustką się w końcu otoczył, gdyż nikt zbliżyć się już do niego nie śmiał.
I nikt nie podzielił z nim tego wygnania, zostawiono go w samotności bez Boga i modlitwy, na pastwę utrapieniu i przejadającej boleści.
W głuchej ciszy, starzec zawcześnie zgrzybiały, złamany, utracił nawet powagę która go za dni lepszych otaczała, i nie obudzał litości, bo sam nie miał jej dla nikogo.
Tymczasem w Warszawie pani Demborowa urządzała sobie, ożywszy na nowo, dom skromny, ale z wielką elegancją, prawie rada że ją ruina mężowska oswobodziła zupełnie i dozwoliła wyłącznie oddać się literaturze, rzucała się z zapałem na to burzliwe morze, śniąc o laurach i sławie. Przy swych dawnych stosunkach, wyrobionem już imieniu i niepospolitej zręczności w odegrywaniu komedji natchnienia, spodziewać się mogła nadać pewną powagę swoim wieczorom piątkowym, i cenakl otworzyć, któryby ją na wyżynach u steru gdzieś postawił, otaczając nową aureolą jeszcze piękne skronie.
Emilja patrzała na to roztargniona, obojętna, chłodna, jakby myśląc już o czem innem, i czekając tylko chwili, w której się wyrwać będzie mogła na swobodę. Ona najmniej może z całej rodziny uczuła boleść po stracie majątku, wierząc że potęgą wdzięku wyrobi sobie nowe i świetne położenie. Z najzimniejszą krwią rachowała z góry żeby się przedać jak najdrożej i umieścić najkorzystniej. Córka godna rodzica, praktycznością zabiła zawczasu w sobie serce, i nieszczęście przyczyniło się w niej tylko do jaśniejszego na świat poglądu, do zimniejszego zastanowienia!
— Muszę być i będę bogatą, powiedziała sobie — reszta dzieciństwo.
Tymlo z obojętnością największą, nie zmienił trybu życia, i zawsze rozglądał się powoli po świecie; związał się z anglomanami i arystokracją do której dziwnie przypadł swojem milczeniem, powagą, dowcipem, zimnym i krytycznym na świat poglądem. Najął sobie kawalerski apartament i nie troszcząc się bynajmniej o jutro, począł uregulowaną miejską próżniaczkę. Ludzie dobrego wychowania, umiejący znaleźć się w salonie, powierzchowności gładkiej, uchodzącego imienia, jeśli jeszcze mają za sobą, że podróżowali, nie nazbyt trącą skibą domową i mówią lepiej cudzym niż swoim językiem, a Europę znają dokładniej od własnego kątka, pewni zawsze być mogą, że znajdą chętne przyjęcie w gronie arystokratycznem, które żyć z kimś potrzebuje, rekrutując sobie komparsów, dobierając ich do swojej miary i tonu. Przewyborna manjera Tymla, jego pewność siebie, nauka, krytycyzm, anglomanja, wszystko to od razu mu zabezpieczało jak najlepsze w wyższem towarzystwie przyjęcie, a położenie jego smutne, o którem wiedziano dobrze, i znoszone stoicznie nieszczęście, czyniły go zajmującym; obiecując że się da poprowadzić i nazbyt nie podniesie głowy.
Gdy więc z jednej strony matka usiłowała literacki swój bazar otworzyć, aby w nim dowcipem i głębokością a wielostronnością swą targować pochwały i budować sławę której tak gorąco pragnęła, — syn zajmował stanowisko wśród arystokracji bardzo zaszczytne i znakomite, stając się wyrocznią salonów, rodzajem małego Brummel’a. Pycha i zarozumienie które w każdej innej sferze społecznej są zaporą i przeszkodą do dobicia się czegokolwiek, tu były narzędziem i nastrojeniem się potrzebnem do roli. Niemi on właśnie przypadał do tego kółka, które go przyjmowało, choć nie krył się z chęcią panowania — kłaniając mu się, kłaniano się niby umysłowej wyższości, a w istocie ideałowi stanu, człowiekowi który odważnie umiał za coś lepszego i z innej od pospolitego tłumu gliny ulepionego się stawić, dla tego że obcym był ogółowi, zarozumiałym, że w sobie wytrzebił najpiękniejszą cnotę chrześcjańskiej pokory.
Matka z synem widywali się rzadko i na krótko, żyjąc w dwóch sferach oddzielnych, które ledwie kilka indywiduów, metysów spajało. Tymlo choć się z tem nie odkrywał zbytecznie, macierzystą literaturę krajową miał za lichotę, całe to zaprzątnienie tyle sobą robiące hałasu, za to czem może w istocie było, to jest za komedyjkę próżności. Z wyższych tych stref w których on się obracał, mało ludzi bywało u pani Demborowej, kilku tylko słabszych i golszych co nie mogli ani konno się popisywać, ani świetnieć dowcipem, ani w inny się sposób odznaczyć, w literaturze i mecenasowaniu szukali sobie rozrywki i przyczepiali ją jak kwiatek do guzika. W świecie arystokratycznym który naturalny ma wstręt do pióra i kałamarza, ci panowie jakkolwiek bogaci i dobrze urodzeni, zawsze za coś śmiesznego uchodzili dla tej słabostki literackiej, z której się po cichu prześmiewano po kątach. Z drugiej strony uboga literacka gromadka patrzała na nich niedowierzając szczerości powołania i czuła, że poświęcenie szumne tej przybranej braci, było dla nich środkiem tylko, kolorytem, zabawką.
W kółku pani Demborowej, która zręcznie umiała przyswajać literaturze ojczystej niedopieczone myśli zdziecinniałych francuzików, piśmiennictwo grało najważniejszą rolę, a obok niego protegowano religję, zajmowano się uorganizowaniem zakładów dobroczynnych. Niestety! najlepsze chęci, najświętsze zamiary, stawały się zabawką, lub jak u tych panów przypiętym dla zwrócenia oczów kwiatkiem. Ci propagatorowie wiary i szczepiciele dobroczynności tak tchnęli dumą, tak mało myśleli o poprawie własnej, tak się nie starali o cnoty dla siebie, jak gdyby z pogańską dumą i czczem sercem godziło się przystępować do dzieła, które tylko w pokorze chrześcjańskiej, z poświęceniem i zaparciem serdecznem, dokonać można skutecznie. Nie poczynali reformy od siebie, woleli z innego końca zaczynać ją in anima vili.
Szczególnem jednak i wyłączniejszem pani Demborowej zajęciem była literatura i sztuka, rozumie się religijna i katolicka; do otwartego jej domu popłynął strumień ludzi głodnych nowości, radych jeśli tam co śmielszego się znajdzie, zresztą zwabionych wdziękami muzy i jej córki. Obie tak były piękne, a duma Emilji miała drażniąc siłę pociągającą! Z razu ufundowanie literackich wieczorów poszło bardzo łatwo, salon naszej pani Demborowej był wygodny, gospodyni uprzejma, zresztą nowość sama przyciągała, ale powodzenie pani Demborowej wnet obudziło zazdrość i wywołało nieprzyjaźń. Dopóki siedząc na wsi odzywała się zdaleka, Beata z Demborowa liczyła samych przyjaciół i wielbicieli, tu po chwilce rozpatrzenia, zaczęły się wyrabiać opozycje i znajdować niechętni. — Naprzeciw nich stawał wprawdzie gęsty hufiec przyjazny adoratorów muzy, którzyby się za nią dali porąbać scyzorykami i atramentem pooblewać, ale i w nim byli zdrajcy, byli obojętni, zwłaszcza gdy się przekonano, ze muza nikogo wyróżnić i bliżej siebie przypuścić nie chce, dzieląc promienistem wejrzeniem i uśmiechem jak grzankami i herbatą, ale niedozwalając uchwycić się za serce.
Walka rozpoczęła się od podjazdów ulicznych, od półsłówek, cichych drwinek i znaczących poruszeń ramionami, od małych ploteczek które usłużni roznosili z kondoleneją... wysypała później jak ospa w artykulikach złośliwych, w aluzjach i ostatecznie odciągnęła trochę słabszych adherentów od piątkowych wieczorów, które nazywać poczęto wieczorami od siedmiu boleści.
Ci co swojego zdania nie mając, chodzą i żebrzą lub wykradają je u drugich, zrazu wynosili pod niebiosa panią Demborowę, potem usłyszawszy inaczej, zamilkli trochę i zręcznie cieniując zmianę opinji przez obojętność i zwątpienie, powoli od otwartego antagonizmu, który zawsze jest bezpieczniejszy dla tych co nie myślą sami, od admiracji, bo go czemkolwiek popierać łatwo. Jakkolwiekbądź poczęto się nią zajmować, nieprzyjaciele krzycząc i hałasując podnieśli ją jeszcze, i sława którejby nie uzyskała nigdy nie obudziwszy opozycji, przyszła niespodzianie z wianuszkiem swoim do uszczęśliwionej odwiedzinami jej muzy.
Odtąd zaczęto ją nazywać nasza Demborowa! i Fajans portret jej na wielkim arkuszu wylitografował z facsimilem u spodu, lirą u góry, a dwoma aniołami po bokach. Trzeba przyznać, że do tego wizerunku tak wybornie usiąść umiała, i tak się poetycznie nastawić, iż za to samo warta była portretu.
Panna Emilja przechadzała się tymczasem majestatycznym krokiem po matki salonie, nie mając wcale udziału w jej zajęciach, tak ważnych dla ogółu, tak dobroczynnie wpływających na rozwój piśmiennictwa krajowego, a szczególniej na handel i przemysł papierniczy — nie studjowała ani postępów astronomji, ani filozofji katolickiej, ani galwanoplastyki nawet, rozglądała się po prostu i zimno w napływającym tłumie, szukając na kogoby sieć zarzucić, myśląc prozaicznie o znalezieniu męża, istoty mistycznej i nie zjawiającej się oczom śmiertelnych dziewic na zawołanie. A było tam dużo ludzi i młodych i żwawych, i przystojnych podobać się mogących, umiejących wypowiedzieć i wyśpiewać serdecznie nawet to czego nie czuli, ale nie dała im się uwieść panna Emilja, którą fabryka zapału, uniesień i poezji macierzyńska, domowa, zaraziła niedowiarstwem i rozczarowaniem. Powiadają że chłopcy w cukierniach nigdy słodyczy nie jedzą, tak im one obrzydną. Miała także panna Emilja gołych a rozmarzonych poetów do wyboru bez liku, gotowych uklęknąć przed nią i jej posażkiem, ale ci jej nie smakowali wcale.
Plan jej był osnuty z góry i niezmiernie praktycznie obmyślany, jak na tak młode ze wsi dziewczątko — powiedziała sobie że wyszuka starego a bogatego męża, istotę dogorywającą, słabą, którąby rządzić mogła i uszczęśliwić go swem poświęceniem. Djabeł, który jak wiadomo nigdy nie śpi i ochotnie do takich robót pomaga, od których porękawiczne mu się należy, podsunął jej zaraz, obawiając się zmiany tak pięknego pomysłu — prawie to czego żądała, niemal na urząd dla niej zrobionego człowieka.
Był nim, ni mniej ni więcej, ten sam pan Felicjan Plama, który ich z Demborowa wypędził. Choć to się jeszcze nieco resztek młodości koło niego świeciło, i na pozór z daleka widziany, za starego kawalera mógł uchodzić, z bliska przypatrzywszy się, łatwo było dostrzedz zgrzybiałego starca, podtrzymującego się kosmetykami, peruką i elegancją odmładzającą. Umysł żywy jeszcze i energja wielka, posługiwały się ciałem zniszczonem, wyżytem, przebutwiałem rozpustą i nadużyciem wszelkiego rodzaju. Musiał się perfumować, żeby nie czuć było odeń zgnilizny, która go trawiła, a codzień rano nim w szlafroku wyszedł na świat, skrytą odbywał konferencję z kamerdynerem wtajemniczonym w restauracją, którą ponawiać musiano codziennie z łóżka powstając. Przyznać należy i panu i kamerdynerowi, że umieli wcale dobrze swoją rzecz, bo Felicjan Plama wydawał się nie źle przy świecach, i cudem tyle dokazując trzymał się jakoś na nogach. Ale co to tam było roboty każdego poranka z głową i z nogami.
Nie można się było dziwić znając żywot i sprawy, że tak się zdarł niemiłosiernie mając lat pięćdziesiąt kilka; kobiety, wina, karty, bezsenność, choroby, zgryzoty skryte, musiały w końcu rozbić na miazgę, choćby był żelazny. Starannie ukrywano ruinę spekulanta, który chciał się jeszcze koniecznie ożenić, zwłaszcza gdy ostatni szczęśliwy interes uczynił go panem całą gębą, — ale z dnia na dzień trudniejszem się to stawało. Włosy tak już fioletowo wyglądały od wody Loba i Makassarów, że je musiano zastąpić peruką, zęby dwa razy wstawiane zjadły się na wytwornej kuchni... skórę na skroni i koło oczów wyciągano coraz drapieżniej, a marszczki codzień były znaczniejsze. Koniecznie więc już ożenić się było potrzeba, żeby odetchnąć po tych męczeństwach.
I nie byłoby to trudnem panu Plamie, który miał w czem wybierać, zostawszy wcale przyzwoitym człowiekiem po wygraniu Demborowa, a nade wszystko praktycznym, gdyby się lada czem chciał zadowolnić, młodą sierotką jaką, świeżą wdówką bez posagu, lub nieszczęśliwą jaką istotą, jakich zawsze na targu pełno... Plama mając miljony, już żądał więcej, chciał nadewszystko piękności i w wyborze jej był trudny, bo znał się dobrze na kobietach, i oglądał je jak konia, naprzód odgadując wady nawet pod najstaranniejszą tualetą — potem wymagał imienia trochę, trochę posagu i pozycji społecznej w swej przyszłej.
Stary rozpustnik chciał zamknąć zawód swój, z najświętszego związku czyniąc jeszcze rachubę obrzydliwą. Rzucał właśnie oczyma na wszystkie strony po salonach, gdy majestatyczna Emilja zastanowiła go blaskiem swej młodości i wdzięku w Saskim ogrodzie. Cały wieczór latał usiłując się dowiedzieć kto to był taki, i stanął wryty, gdy mu powiedziano, że to córka Dembora.
Mając interes z Demborami, Plama, który wszystko zwykł był obrachowywać i każdą czynność silnem poprzedzać badaniem, znał doskonale samą panię, jej słabości, wiedział coś o córce i zamyślił się głęboko.
Nie wiem u kogo spotkali się powtórnie nowy dziedzic Demborowa i Emilja, kilka wyrazistych rzuconych na nią wejrzeń, nadskakująca grzeczność nieznajomego, zwróciły jej baczność na tego człowieka, a nazwisko jego wcale ją nie przeraziło. Matka zajęta literaturą nie uważała nawet że się tam Plama znajdował, i zdziwiła mocno, gdy jej w kilka dni wspólny przyjaciel przyszedł zaproponować wprowadzenie do jej domu nienawistnego człowieka. Na pierwszą o tem wiadomość oburzyła się i powstała z ogniem w oku, ale po chwili namysłu ochłodła i musiała się trochę zastanowić nad tem co jej zrobić wypadało. Interes o sumę posagową nie był jeszcze skończony, któż wie? trochą grzeczności można by go na lepszej postawić stopie, obrazą osobistą pogorszyć.
Emilja będąca świadkiem namysłu matki wtrąciła swą radę, żeby przyjąć pana Plamę.
— Wszędzie go przyjmują, dodała — okazalibyśmy że nas ta strata zbytecznie obchodzi, gdybyśmy go odpychali wówczas może, kiedy nam chce być użytecznym. Ojciec chybił, że się do niego nie zbliżył, gdy mu to proponowano. Zresztą cóż on winien? Nabył proces i wygrał go...
Pani Demborowa zawsze wielce egzaltowana, nie byłaby przyjęła uwag Emilji, gdyby nie ta nieszczęsna suma posagowa, gdyby nie remanenta, gdyby nie tysiące drobnostek, które jeszcze u niego utargować było można. Poetka i filozofka zbyt długo patrzała przy tak dobrym jak mąż nauczycielu praktyki życia, by na materjalne jego warunki całkiem obojętną być miała.
Trochę więc kwaśno pozwolono się panu Plamie zrana zaprezentować; a dnia tego Emilja wyszła do salonu tak wyświeżona, tak urocza i piękna, że nie tylko starego rozpustnika, ale zakochanego w innej młodzieńca byłaby potrafiła zbałamucić.
Plama dosyć miał wprawy i sprytu, i znaleźć się potrafił; nie mówił nic o przeszłości, wsunął tylko słów kilka o dziwnych czasem koniecznościach położenia, ofiarował się na usługi matce i córce, prosił jak o łaskę o pozwolenie bywania w domu, który tak zaszczytne w towarzystwie stolicy zajmował miejsce, i wyszedł zostawując po sobie najprzyjemniejsze wrażenie, a woń paczuli na pamiątkę bytności.
Emilja oplątała go wzrokiem, obałamuciła, upoiła, zachwyciła, i pierwszy raz może przebiegły spekulator zapomniał się chwytając oburącz tego powiewu dawno straconej młodości. Jednem słowem, stracił głowę tak dalece, że za trzecią czy czwartą bytnością ranną u pani Demborowej całkiem już było widocznem, że z nim Emilja zrobić będzie mogła co zechce. Matka dopiero teraz postrzegła, że się coś dziwnego zawiązywało i oburzenie jej nowym wybuchnęło paroksyzmem.
— Emilko, zawołała po wyjściu Plamy, co to jest? co myślisz? dajesz mu jakieś nadzieje, widzę to po nim... ten człowiek szaleje, plecie niewiedzieć co... ja tego nie rozumiem.
— A cóżby to było złego gdybym za niego poszła? bardzo zimno i stanowczo odpowiedziała córka.
Pani Demborowa osłupiała, ręce załamując i z wielkim wykrzykiem padła wpół omdlała na kanapę.
— Ale to być nie może! co ludzie powiedzą? poczęła ochłonąwszy nieco; dziecko, ty się zgubisz! Ten człowiek to poczwara... to starzec, to nieprzyjaciel rodziny... jestże to zresztą stosowna dla ciebie partja? rozważ... tyś obłąkana! Z twoją młodością!
— Ale moja mamo, odparła Emilja z uśmiechem, ja wiem co robię... Co się tycze majątku, trudno dla mnie o bogatszego człowieka... prawda że niemiły i stary, ale cóż to znaczy?
To — cóż to znaczy? wymówione było z takim akcentem wyższości, z takiem chłodnem szyderstwem, że matka wzdrygnęła się z podziwienia usłyszawszy je, i nie wierzyła prawie uszom swoim.
— A! do czegożeśmy przyszli, zawołała z goryczą — my! my! córka moja żoną jakiegoś Plamy!
— Juściż nie szlachcic podobno, odezwała się Emilja obojętnie, ale żyją z nim wszyscy, bywa wszędzie... Nie najlepszej używa sławy, ale to się da poprawić, bogatym tyle się przebacza!
I uśmiechnęła się do zwierciadła.
— Jakto! więc ty o tem serjo myślisz i przypuszczasz? dodała matka coraz bardziej zdumiona.
— Zupełnie serjo — zawołała Emilja, jestem pewna że mnie na klęczkach prosić będzie o rękę moją... a ja naówczas... zobaczę.
— Ale ja na to nie pozwolę nigdy! zakrzyknęła pani Demborowa.
— Mama namyśli się, popłacze i zgodzi na co ja zechcę, rzekła Emilja, zresztą zobaczymy, jeszcze mi się nie oświadczył, a ja go trochę pomęczyć muszę... gdyby się co lepszego trafiło... a! je ne demande pas mieux!
Pierwszy to raz w rozmowie tej bliżej poznała córkę pani Demborowa, domyślała się w niej chłodu, nie przypuszczała rachuby dochodzącej do bezwstydu prawie. Jakkolwiek sama zimna i odegrywająca tylko komedję uczucia, pani Demborowa miała go jeszcze tyle, że to usposobienie córki przejęło ją strachem i zgrozą. Dwie łzy szczere, macierzyńskie, boleśne potoczyły się z pięknych jej oczów, i pierwszy raz boleść prawdziwa, głęboka ucisnęła jej serce.
Tymlo, który rzadko matkę odwiedzał i prawie nigdy na jej piątkowych wieczorach nie bywał, znalazł się teraz bardzo w porę, w chwili prawie, gdy po skończonej rozmowie odeszła Emilja, a Demborowa została sama. Anglik nie dojrzał z razu łez matki, ale w jej głosie i sposobie przyjęcia postrzegł stan niezwykły. Nie wypadało mu dopytywać o powody strapienia, których ona taić nie chciała, a potrzebując rady i wsparcia pospieszyła zwierzyć się synowi.
— Wiesz Tymlo, znajdujesz mnie nieprzytomną prawie... musisz to uważać, cała jestem wzruszona.
— W istocie? cóż to nowego?
— Wyobraź sobie... Plama u nas bywać zaczął.
Tymlo zmarszczył się.
— Kto! ten Plama? on! u was! ale jakże się to stać mogło?
— Przyznaję się, moją winą z początku. Zażądał tego, nie śmiałam odmawiać, sądząc że mi to pomoże do uratowania mojej sumki. Nigdym się nie spodziewała, żeby to za sobą takie skutki pociągnąć miało.
— Ale cóż się stało?
— Zdaje się że uzuchwalił się do tego stopnia, iż pomyślał o Emilji.
— On! o Emilji! ha! la bonne farce! zawołał Tymlo śmiejąc się.
— A co gorzej, ona zdaje się nic nie mieć przeciw temu.
— Emilja! zapytał serjo Tymlo... cóż? oszalała! W istocie to zuchwalstwo niedarowane... Chcecie żebym go u drzwi waszych kijem obić kazał?
— Na Boga! żadnych gwałtowności — przerwała matka, zostaw mi to... Ale prawdziwie nie pojmuję Emilji; masz słuszność, to szaleństwo! to obłąkanie!
— Wydrzeć nam majątek i potem zaszczycić nas swoim aljansem, drugie gorsze jeszcze od pierwszego, rzekł Tymlo, ale ja mu to z głowy wybiję. To warjat!
— Gorzej mnie martwi Emilja.
— To dziecko.
— Nie wiesz jak zimna i uparta!
Tymlo zamilkł chwilę.
— Niepodobieństwo! rzekł zastanowiwszy się — Emilja zrobić tego nie może, a ja nie pozwolę...
Że jednak nadchodziła godzina zaproszonego śniadania gdzieś za miastem, Tymlo spojrzawszy na zegarek nie dopytując więcej, podał matce rękę i wyszedł.
Emilja, która z sąsiedniego pokoju słuchała rozmowy brata i matki, siedząc w fotelu z książką w ręku, wstała powolnie i znowu weszła do salonu.
— Zdaje mi się, rzekła, że Tymlo nie w swoją się rzecz wdaje, co jemu do tego za kogo ja pójdę? Każde z nas ma prawo uczynić co mu się podoba. Mama rozstała się z ojcem, Tymlo go porzucił także, jesteśmy wszyscy wolni. Dla czegoż ja jedna od kogoś zależyć muszę?
— Emilko! boleśnie zawołała matka, rozważ proszę cię co mówisz.
— Myślałam i zastanawiałam się długo. Ja jak ojciec nie rozumiem życia w ubóstwie, pracować nie umiem i nie chcę, muszę szukać egzystencji do jakiej przywykłam... zbytku, dostatków i tego wszystkiego, bez czego jak bez powietrza bym uschła.
— A serce? serce? spytała Demborowa.
— Wie mama, odparła ze śmiechem Emilja, że doprawdy jedna rzecz tylko której na świecie nie pojmuję, to tego przywiązania śmiesznego, które się nazywa miłością. Mnie nigdy to serce nie zabiło do nikogo... zapewne więcej mi się podoba ktoś ładny i młody, ale to sensu nie ma kochać się w kimś, moja mamo... Ja wolę królować i być panią. Zresztą wszyscy młodzi przystojni i roztropni mężczyźni jednakowo mi się wydają... Lubię się podobać, bawi mnie gdy się kochają i oczyma przewracają jak na mękach, ale we mnie to nie obudza innego uczucia prócz śmiechu.
Tak szczere wyznanie, tak dziwaczna spowiedź zamknęła usta matce, której się zdało że we śnie ciężkim marzy o czemś nieprawdopodobnem.
— Dziecko moje! co ty mówisz?
— Z mojemi talentami, młodością, zakopać się w kącie, nie módz wyjść na świat dla którego jestem stworzona, dodała Emilja, to najstraszniejsza męczarnia. Ja potrzebuję — bądź co bądź, bogactwa i świetności!
— Choćby z panem Plamą?
— Plama! cóż tam? odezwała się Emilja obojętnie, z nim czy z innym, nie wiem czy mi się co lepszego trafi... nie chcę czekać. Niech się mama oswoi z tą myślą... bo jeśli mi się oświadczy, położę tylko warunki i pójdę za niego.
— Ja na to nie dozwolę nigdy!
— Tak się mamie zdaje... Zresztą nie trzeba się tem gryść zawczasu... bo jeszcze nie ma czego. Dziś piątek, dodała szyderczo dziewczyna, mama przygotować miała pierwszy akt swego dramatu do czytania... lepiej się tem zająć niż mną, co sobie dam radę.
Zimno i bardzo zimno przyjmowała odtąd pani Demborowa Felicjana Plamę, ale Emilja potrafiła mu to nagrodzić, wcale się nie kryjąc z życzliwością dla niego i zawracając mu głowę całkowicie. Spekulant niezręcznie nawet wyrwał się był z półsłówkami znaczącemi, a panna ani im się dziwiąc, ani ich odpychając, dała mu do zrozumienia żeby się starał dla ułatwienia sobie drogi, pozyskać matkę i brata. To zadanie dla starego intryganta przywykłego do korzystania z słabości ludzkich i na tej grze opierającego wszystkie swe rachuby, choć ciężkie, wydało się igraszką. Sam rozkaz panny stanowił główną wygranę, bo był niejako uwarunkowaniem, przyzwoleniem i obietnicą. Sam przez się nigdy Plama nic nie poczynał, używał on zawsze rąk cudzych, wymowy i talentów, i tu więc naprzód pobiegł po ludziach, otaczając zewsząd panią Demborowę chwalcami swojemi. Dał obiadek na którym literatów popoił aż do nudności, śniadanie jakieś na przypieczętowanie roboty, pobrał prenumerat i biletów pełne kieszenie, otworzył swoje archiwum dla badaczów przeszłości, i zjednał sobie słabych a biednych którzy go poznali po raz pierwszy i to z najlepszej strony. Pani Demborowa rozminąć się nie mogła z admiratorami Plamy, i musiała słuchać tylko donoszących jej, z jaką czcią, podziwem, jest dla niej człowiek którego smutna konieczność uwikłała w proces nieodżałowany!
Wiedząc z jaką kolosalną próżnością miał do czynienia, intrygant postarał się ażeby z litografowanego portretu zrobiono biust muzy i medaljon z jej popiersiem, spoił profesora który mu podyktował czterowiersz do podpisu, i tę ofiarę sam złożył u stóp wahającej się już kobiety. Na śniadanku w angielskiej restauracji zredagowano mu artykuł do gazety, donoszący o tej nowej artystycznej pracy, wydanej kosztem znakomitego amatora literatury i czciciela zasług Beaty, pana Felicjana Plamy. Przejęta grzecznością jego, muza zamilkła, a Emilja uśmiechnęła się po cichu, widząc że mąż jej przyszły tak trafnie sobie począć umie.
Ujęcie Tymla przyszło daleko ciężej, naprzód, że dumny anglik nie łatwo sobie co wmówić dawał, powtóre, jaśniej daleko rzeczy widział od matki i miał w charakterze aż nadto szlachetnej i nieszlachetnej pychy. Ale tu sam nie występując na scenę, Plama przez swych zwolenników w arystokratycznem kółku rehabilitować się zaczął i tańcował koło przyszłego szwagra. Tymlo od niejakiego czasu spotykał go po wszystkich domach w których bywał, nieustannie słyszał mówiących o nim, wreszcie na maleńkich kursach o dziesięć mil od stolicy urządzonych, spotkał się z nim oko w oko.
Nie było sposobu uniknąć go, Plama miał tu trzy konie folbluty, a interes koniarski zobojętnił w Tymlu nienawiść ku intrygantowi.
Nowy dziedzic Demborowa tak ostawił anglika, że od rana do wieczora brzmiały mu w uszach jego pochwały, Tymlo milczał, wreszcie á bout portant spytano go czemu by tak był obojętnym dla tak miłego człowieka i znakomitego sportmana... nie przypuszczając aby dobrze wychowany człowiek miał dla mizernej kwestji majątkowej tak długą chować w sercu nienawiść. Dembor nic jeszcze nie odpowiedział, ale to uprzykrzone zachwalanie pana Plamy znacznie w istocie wstręt ku niemu umniejszyło i zdanie ogółu arystokratycznego wpłynęło nań potężnie.
Plama w czasie tych kursów tylą grzecznościami obsypał Tymla, tak był przyzwoitym, tak doskonałemi obdzielał cygarami, tak wyborne na placu turfu dał śniadanko, że wreszcie uznać go było potrzeba choćby szelmą, ale wcale dystyngowanym członkiem towarzystwa.
— Mniejsza tam o to co za jeden, rzekł anglik, ale gentleman... nie ma kwestji.
Tak związawszy matkę i brata, nadskakując Emilji, nie śmiejąc jednak nic przedsięwziąć z ojcem, któryby go pewnie kolanem za drzwi wyprawił, pan Felicjan formalnie się oświadczył córce w obecności matki; a Emilja nie czekając zgodzenia się jej, przyjęła pretendenta, podając mu tylko pewne warunki.
Wieść natychmiast gruchnęła po mieście o ożenieniu Plamy, i naturalnie złośliwi porobili z niej kalamburów bez liku. Nieszczęśliwa pani Demborowa, która nieśmiała się już sprzeciwiać córce i miała nadzieję, że świat będzie pobłażającym dla niej, ulękła się szydersko objawiającej opinji. Chciała zerwać wszystko, zaklinała córkę, ale Emilja oświadczyła, że wyjdzie za Plamę bądź co bądź; i zajęta dyktowaniem mu przyborów do ożenienia, urządzaniem nowego domu, ekwipażów, liberji, mało nawet zważała na prośby i błagania matki. Tymlo wyprawiony za granicę z księciem X. jakby naumyślnie, nie dowiedział się aż po weselu o szwagrze i obojętnie to przyjął.
Wbrew przestrogom pani Demborowej i żartom całego świata, które Emilja znosiła z uśmiechem, ślub odbył się w naznaczonym dniu u Ś-go Krzyża z największą wystawnością i przepychem. Panna młoda wyglądała jak posąg Canovy, i tak była piękną, że heroizmu Plamy lub podłości jego trzeba było, aby w tym wieku ośmielić się podać jej rękę do ołtarza. Trzeba też przyznać, że i on niezgorzej tego dnia wyglądał, a choć do Apollina i Antinousa nie miał nawet pretensji, na starego satyra kwalifikował się doskonale.
Państwo młodzi siadłszy u drzwi kościelnych do powozu wraz z matką, którą jeszcze dnia tego otaczano troskliwą pieczą i starano się mieć dla samej przyzwoitości, pojechali wprost do nowego mieszkania na Krakowskiem Przedmieściu, rzęsiście już na ich przyjęcie oświeconego. Tu bal wspaniały rozpoczął erę nową w życiu Emilji, która zaraz poszła obejrzyć swoje pokoje, ujęła rząd domu, i wesoło rzuciła się w objęcia świata, wśród tysiąca oklasków dworu który ją otoczył. O niczem nie mówiono tylko o jej nieporównanej piękności i przepychu z jakim się nowy dom ten tyle obiecujący otworzył. Pani Emilja zapowiedziała, że przyjmować będzie co tygodnia we czwartki, a co miesiąc dawać bale, czemu Plama zrazu nie widział potrzeby się sprzeciwiać.
Odwróćmy oczy od tego smutnego obrazu, niestety barw tak powszednich i spłowiałych, że rychlejby mu prozaiczność jego niż przesadę zarzucić można. Jestże inaczej u nas, wśród tych których wychowuje świat po swojemu, od dzieciństwa przyzwyczajając nadewszystko do zbytku i wpajając im cześć dla cielca złotego? Możeli być inaczej w społeczeństwie dla którego wiara jest formą tylko szanowaną konwencjonalnie, nie mającą władzy żadnej nad obyczajami i wpływu na życie? Duch wygasać musi i serce ziębnąć pod wpływem tego materjalizmu, którym nas zachód zaraża, który szczepim sami jak zbawczy środek, przeciw starym chorobom naszym nie bacząc, że on z sobą daleko od nich niebezpieczniejsze przynosi.
Wszystko też u nas stygnie, codzień iskierka jakaś wygasa, i z popiołów przeszłości myślimy tylko jak wygotować potaże... Dobry byt będziemy mieli niestety, ale cóż po tem... nie zaspokoi on i nie da szczęścia nikomu, zrobi nas rozsądnymi, prozaicznymi ludźmi, ale obedrze z wszystkich piętn starych i świętych które codzień z oblicza naszego znikają... Jesteśmy jak chory, któremu unikając zapalenia, lekarz krew puścić kazał, a balwierz nieostrożny do kropli wytoczył... wkrótce zabraknie jej do życia, i trupem się stanie bezsilnym.
O! bo od nierządności starej do chorobliwej przemyślności i handlarstwa niemców, anglików i francuzów, szeroka przestrzeń, na której środku wcześnieby się nam zatrzymać wypadło, chcemy li być sobą... Uczmy się oszczędzać i patrzyć jutra, ulepszać i ład szczepić, ale nie pomiatajmy uczuciem, poezją, nie przerabiajmy kraju na kantor i fabrykę, bo wkrótce nam w nim na kościół i krzyż miejsca nie stanie. Nie chodzi ludom dla ich szczęścia o bogactwo, o dostatek, ale o wszczepienie żywo nauki Chrystusa, o miłość, o podniesienie duchem, i umocnienie w wierze i braterstwie.
Spójrzcie i jeszcze raz spójrzcie na szczęśliwe kraje, które już się cieszą owocem przemysłu i handlu. Znijdźcie w głąb ich społeczności, a ujrzycie, że tam ani katolicyzmu, ani protestantyzmu już nawet nie ma, ale jest chryzolatrja tylko, która wszelką pożera wiarę i gasi uczucie; że tam nie ma rodziny, ani węzłów świętych jedności jeszcze u nas skupiających społeczności, że wszystko zastępuje rachuba i duch uciekł z tego zimnego stowarzyszenia interesu i egoizmów. Uczmy się smutnem doświadczeniem cudzych boleści, co i nas czeka jeżeli pójdziemy tą drogą materjalizmu, wygodną, pozornie piękną i łatwą, za chorągwią mniemanego postępu... nie bądźmy ślepi, i nie sądźmy że potrafimy uniknąć skutków, ubiegając się za przyczyną.
W naszym kraju za dawnych poczciwszych czasów, na których ślepotę utyskiwać przywykliśmy, nigdy nie było tyle ruin co dziś, gdyśmy się stali przemyślni i zapobiegliwi, szlachcic nie tracił i nie wyprzedawał się do ogromnych będąc powołany ofiar położeniem swojem, owszem zbierał i bogacił się, a rzadko widzieć było zubożałe rodziny, i braterstwo nigdy im chleba pragnąć i mrzeć głodem nie dopuściło.... Ale też wówczas nie w pierwszym celu była majętność i dobre mienie, starano się wprzód o cnotę i ducha wielkiego, poświęcano ochotnie, poświęcano nie praktycznie, dzielono z braćmi i Bóg sypał ze spichrzów swoich. Czem nasz dzisiejszy lichy dostatek, przy tylu środkach do zdobycia go, obok tamtych bogactw o które się nikt nie starał?
W krótkiem życiu naszem już smutną widzieliśmy i widzimy różnicę starych czasów od dzisiejszej chwili, duch wygasł, serca ostygły, a szał zbogacenia ogarnął wszystkich. W największych klęskach i najgorętszych nadziejach jarmark wełniany, ceny zboża, wynalezienie żniwiarki odwracają umysły wszystkich i pociągają serca... Nie ma nic jeno kupcy a rataje! można wykrzyknąć z większą słusznością niż Kochanowski za swoich wołał czasów: Ludziom praktycznym dank i sława! oni przewodniczą, oni przodkują, oni wyrokują, a kto się ośliznął i upadł choćby męczennikiem, ten winien i głupi. Taki sąd powszechny, takie zamarznięcie obrzydliwe, jakim jest symptomem, sądźcie sami. Mamyż się cieszyć żeśmy lepiej uprawili rolę, gdy serca nasze takim stoją odłogiem, że na nich wkrótce żadne już poczciwe nie wejdzie ziarno? Mamyż się radować postępowi, który nam życie wydziera i przeistacza na małpy zachodu, zabijając żywotną przyszłość naszą, zasklepiając źródła z których wytrysnąć coś mogło? Mamyż podziwiać industrjalistów i gospodarzy, kupców i spółki, które na gruzach kościołów wznoszą cukrowarnie i fabryki machin? Jak chcecie, — ja z wami nie będę, może przez ślepotę i upor, może dla grzechu opieszałości, ale poprawny nasz świat wcale mi nie pachnie.
Gdy w Warszawie pani Demborowa dorabia się wieńców sławy i pracuje dla ogółu, pewna że sobie nieśmiertelność wypisze i wygada; Tymlo nic nie robiąc z dnia na dzień odkłada wzięcie się do pracy, zawsze za małem i za lichem sądząc co mu się nastręcza; Emilja za mąż wychodzi... i zostaje panią Plamową; — na wsi, w małym domku kolonji zwanej Zagaje, Jan Dembor gaśnie powoli w milczeniu i ubóstwie donaszając resztki życia.
Nic smutniejszego wystawić sobie nie można, nad położenie tego człowieka, któremu w nieszczęściu nikt nie pozostał, nic nie pocieszało, nawet ochota do jakiegokolwiek zajęcia opuściła zupełnie. Całe dnie siadywał na ławce przed domkiem lub na krześle w pokoju bez książki, bez myśli, bez roboty, unikając ludzi w jakiemś zdrętwieniu i osłupieniu, które przeszło w stan normalny.
Pokazanie się człowieka, przybycie gościa wypędzało go z domku i wyganiało w bliski lasek, w którym na pniu siadłszy, skubał palcami trawę, uśmiechając się sam do siebie... Stan jego blizkim był obłąkania, a choć na pozór przytomność go nie opuściła, sprężyny woli popękane, pojęcie świata fałszywe i dziwaczne, czyniły go do niczego niezdatnym i podobnym szalonemu. Całe dnie bawił się przypomnieniami przeszłości, którą targał szyderstwy, życie i świat okrywając nieubłaganym sarkazmem. — Upadły nie umiał czy nie chciał niczem się dźwignąć z ruiny, w duszy nie mając ku temu zasobów.
Brakło mu wiary i uczucia, a nigdy niedostatek tych żywiołów tak silnie się nie dał poznać jak dzisiaj; opuszczony od wszystkich, do Boga się nie zwrócił, ludźmi pogardził, sam do siebie nawet czuł wstręt i obrzydzenie. Od żony i dzieci rzadko go dochodziły wiadomości, listów nawet pani po większej części nie rozpieczętowywał, rzadko roztargnionem okiem przebiegł pismo Emilji, więcej się trochę zajmując doniesieniami Tymla, których jednostajna zwrotka, że jeszcze nic godnego siebie nie znalazł dotąd, już go niecierpliwiła. Na listy te nie odpisywał nigdy... gazet i książek nie tykał, choć mu je przysyłano.
Jakimś trafem przecie prośba Emilji o błogosławieństwo, czysto tylko dla formy mu przesłana i doniesienie o zamążpójściu jej za pana Plamę, wywiodły go na chwilę z odrętwienia. Pochwycił się za włosy, krzyknął, chciał biedz nie pomiarkowawszy że na czas już do przeszkodzenia małżeństwu nie stanie, i gdyby przyszły zięć był mu się wtedy pokazał, pewnieby żywcem nie uszedł rąk jego.
Silna ta boleść, nad którą większa dotknąć go nie mogła, zadając mu chwilowe obłąkanie prawie, wstrząsnęła nim zbawiennie i wywiodła z tej apatji w której konał powolnie. Gniewem i oburzeniem przyszedł do życia, a pomiarkowawszy że nieszczęście tak niespodziane było już nieodwołalnem, z szyderstwa przeszedł w smutek cichy i łagodny. — Zachciało mu się nareszcie podzielić z kimś boleścią, ulżyć sobie ciężaru i choćby popłakać nad upokorzeniem swojem. Dumny zawsze, a zobojętniały i niedbający o nic, dowiedział się dopiero zażądawszy pojechać do Porzecza, że koni nie miał wcale, a te któremi mógł rozporządzić, użyte były do niezbędnego około roli zajęcia, — piechotą więc puścił się do Solskich. Ten upadek, ta nędza zmuszająca go jak ostatniego żebraka o kiju iść mil kilka, wyrobiły w nim silniej jeszcze uczucie dumy i pogardy. Ale już w nich był zaród lepszego i świętszego uczucia, i jakby pragnienie nowego na świat poglądu. To co z jego stanowiska dawniejszego wydawało mu się ostatecznym ciosem, miało dlań jakiś wdzięk rzewny... Krzepkie ciało w tym ruchu dźwignęło się i orzeźwiony prawie stanął w ganku Porzeczańskim, gdzie rotmistrz na widok jego krzyknął z podziwienia
— Wszelki duch Pana Boga chwali! zawołał, a toż co się stało? pan pieszo?
— A cóż się stać miało, odparł Dembor zimno, rzecz najprostsza w świecie, nie mam koni, chodzę piechoto.
Na głos rotmistrza nadbiegła Anna w fartuszku od spiżarni, Michał od rachunku pańszczyzny, i oboje nie wiedzieli jak niespodzianego przyjąć gościa.
— Wuj kochany! wuj!
— Powiedziałby kto, żeście mnie sto lat nie widzieli, tak zdumieni witacie.
— Ależ bo to gość! zawołał rotmistrz.
I posadzili go otaczając najczulszą troskliwością na kanapie, cały dom przewracając dla niego, aby go nakarmić, napoić i przygotować mu jak najwygodniejszy spoczynek, potrzebny po takiem znużeniu. Te serdeczne starania, dziwne jakieś wrażenie zrobiły na Demborze, który dosyć żywo zapragnął być sam i zamknął się w przeznaczonym dla siebie pokoju.
Cudze dzieci przypomniały mu jego własne, i zakrwawiło się serce.
Nazajutrz rano wyszedł obejrzeć Porzecze, a raczej chciał uciec żeby go Michał i Anna nie znaleźli, pragnąc samotności dłuższej, do której był przywykł od chwili upadku.
Myśl szyderska z nawyknienia przyszła mu do głowy, pośmiać się trochę z niedołężnego gospodarstwa Solskich. W istocie nie wyglądało ono na wzorowe, ale na pierwszym kroku znalazł Dembor ład i porządek staroświecki tak zastanawiający, że się im nie pomału zadziwił. Wszędzie widać było ubóstwo skrzętne, oszczędność uczciwą, troskliwe oko, a co lepsza, wesołe twarze, ochoczych ludzi i jakąś swobodę i serdeczność we wszystkich.
Michał już był w polu na koniu, gwarząc głośno z robotnikami którzy się na łan zbierali, witając z uśmiechem na ustach swojego panicza!
— Patrzcie! rzekł do siebie Dembor, wychodząc na rolę, to coś nakształt płodozmianu... Oho! i budowle porządne... i zasiewy dobre, i ulepszeń znać nie unikają.
Jednakże rozśmiał się ze starej sochy i brony, które mu się po jego wytwornych narzędziach agronomicznych strasznie zacofanemi wydały, z młóckarni drewnianej i nowych budynków pobudowanych zupełnie planem i formą odwieczną naszą domową.
Spotkali się w polu z Michałem, który zsiadł z konia i powoli towarzyszył wujowi. Z razu nic nie mówili do siebie.
— Sam gospodarujesz? rzekł w końcu Dembor.
— Na jednym folwarku łatwo mi wystarczyć...
— Jakto, jedno Porzecze wam zostało?
— I bardzo nam go dosyć.
— Ale to lichota bez tamtych wiosek, panie Michale... maleństwo... szkoda pracy.
— A! wuju, my kochamy nasze Porzecze, a to co się kocha nigdy się nie wydaje lichotą. — Z razu rozstać się z większym majątkiem było nam trochę przykro, ale gdyśmy popłacili długi, uczuli się swobodni, ograniczyli potrzeby i do świętej prostoty życia zwrócili, doskonale nam dziś w tym nowym stanie, nad który innego nie życzym już sobie. Tak nam tu dobrze wśród tej błogosławionej ciszy, z ludźmi którzy nas kochają, do których my przywiązani jesteśmy serdecznie... nic nam nie braknie... mamy nawet na trochę zbytku.
— A! a! rozśmiał się Dembor, i wieleż to daje dochodu po opłaceniu podatków i ludzi?
— W roku przeszłym mieliśmy około dziesięciu tysięcy złotych, i parę na nieprzewidziane potrzeby udało się zmienić na listy zastawne.
Stary uśmiechnął się szydersko ruszając ramionami.
— Jesteście więc szczęśliwi? rzekł stając.
— Jak najszczęśliwsi, kochany wuju.
— A nie śni ci się nic większego? dostatek, znaczenie, sława? wszakże podobno zbierało ci się na artystę?...
— Ale ja w duchu nim jestem, zawołał gorąco Michał, i mam czem pragnienie duszy mojej nasycić. Alboż świat nasz nie piękny? nie malowniczy? alboż nie mogę w chwili wolnej odtworzyć tej pieśni jaka gra w duszy mojej na widok cudnej ziemi naszej? Alboż nie mam tu książek, rozmowy z ludem naszym w którym tyle jest jeszcze pierwotnej poezji i niepokalanego, rzeźwego uczucia? W świat za sławą nie popędzę, bo sława bardzo mi się wydaje lichą... mój zapał wznosi mnie wyżej nad czcze ludzi admiracje... Dostatku nie pragnę, bo bym go użyć więcej nie potrafił, chyba jako fideikomisu powierzonego przez Boga, a to ciężar straszny. Spełniam do czego mnie powołuje położenie moje, cicho, posłusznie, z wdzięcznością w sercu i... nie pragnę, zaprawdę nie pragnę więcej.
Te szczere i ciepłe wyrazy z ust młodzieńca którego oczy poświadczały szczerość, wzruszyły zdaje się Dembora, ale zamilkł i posępnie z głową zwieszoną poszedł dalej ku domowi.
Tu go spotkała Anna z weselem na twarzy krzątająca się około śniadania na ganku, otoczona całym swoim dworem. Rotmistrz, Klembosia, ekonomskie dzieci, wychowanica, stary kapelan, siedzieli już przy stole i na ławkach. — Piotruś siwy posługiwał powoli, gawędząc z panienką, a Iwaś przechodzący od stajni, zatrzymał się był i domawiał do kieliszka wódki. — Wszystko to gwarzyło, śmiało się, rozprawiało, krzątało, składając na prześliczny i pełen wieśniaczej, starej domowej naszej barwy obrazek. Słomiana strzecha dworu i cień dwóch lip kilkusetnich, pokrywały tę grupę.
Może wesołość panująca tu, zbyt bolesnem wspomnieniem przeszłości zraniła serce biednego starca, który się czuł nie w swoim żywiole, udziału w niej brać nie mogąc, i zwrócił się znowu do samotnego mieszkania, a bojaźliwe wejrzenia dzieci pobiegły za nim z politowaniem i czułością.
Tak dni kilka przebył tu Dembor, i powoli w powietrzu Porzeczańskiem orzeźwiał, uśmiech już mniej boleśny zjawiał się na jego ustach, słowo z nich mniej rozpaczliwe ulatywało, tylko przeszłości jeszcze i dzieci przypomnieć nie mógł. W zimnej piersi długiem życiem ostudzonej, nie rychło mogło się obudzić uczucie, na które długo stała zamknięta.
Raz wreszcie zrana Michał wracający z pola zobaczył go idącego do kapliczki, która cały dzień zwykle bywała otwarta, i ten symptom niezmiernie go uradował... Kilka godzin pozostał w niej starzec.
Na jednej z ławek znalazł książkę nabożną, otworzył ją machinalnie, począł czytać z roztargnieniem i przywiązał się do uspokajających myśli które w niej spotkał... Nazajutrz powrócił znowu do kaplicy i książki, coraz dłużej w niej przebywając... nigdzie tak mu błogo i dobrze, tak jakoś spokojnie jak tam nie było. Bóg się nad nim ulitował i dotknął skamieniałego serca, wytrysnęły łzy z opoki, a błogi pokój roztoczył się nad zbolałą duszą...
W kilkanaście dni znikł Dembor jednego poranku z Porzecza, kazawszy powiedzieć dzieciom że do Zagaja wrócić musi, żeby się o niego nie frasowały, przepraszając zarazem że książkę z kaplicy zabiera i później im sam odniesie.
Pobyt u Solskich był dlań zbawczem lekarstwem, i powoli podziałał na ranionego, uśmierzając jego cierpienie jedynym środkiem który leczy i koi wszystkie boleści ziemi. Tu dopiero rozeznać potrafił jak fałszywą drogą szedł całe życie, i jak kruchemu naczyniu serce swoje powierzył, przywiązując się do darów ziemi, wierząc w rozum swój tylko, nie pragnąc niczego oprócz dostatku i bogactwa. Cała przeszłość stanęła mu teraz z innem obliczem i żalem okrył stracone napróżno życie. Ale Bóg mu dał jeszcze odżyć, orzeźwić się i podźwignąć, pracą. Przywykły do zajęcia, uczuwszy jego potrzebę i nie mierząc go teraz starą a fałszywą miarą dawną, pojął że i na małem pracować potrafi pożytecznie i zbawiennie. Z obojętności i zaniedbania powoli przeszedł znowu do maluczkiego gospodarstwa, i pilniej krzątać się zaczął. Ożywiony modlitwą i serdecznem na świat wejrzeniem, trud nowy poszczęścił się i wypłacił spokojem duszy i świętą rezygnacją.
Gdy tak wielkie na wsi zachodzą zmiany, w Warszawie państwo Plamowie otwierają dom i zadziwiają a draźnią wspaniałością swych balów i wieczorów. Tymlo wróciwszy z za granicy, pociągniony przez siostrę, począł bywać u nich, i choć nie szacował szwagra, pokrył milczeniem ten brak szacunku, znosząc go stoicznie. Panią Demborowę córka zrazu dosyć nadskakującym sposobem starała się zjednać sobie i przyciągnąć, tego wymagała widać początkowa mise en scéne, ale wkrótce rzeczy się zmieniły. Plamowie żyli coraz wyłączniej w arystokratycznym świecie, w którym literatka czuła się ubóstwem swem nie na miejscu i nie swoja. Mania jej coraz wzrastająca poczęła Emilji wydawać się śmieszną i zawadzać po trosze, usunęła się więc nieco od matki, i w końcu widywały się tylko zrzadka, na chłodno, zrywając poufalszy stosunek rodziny. Odwidzano się wzajemnie, wyrzucając sobie bilety, czasem zaproszono panią Demborowę, gdy nikogo nie było, aby nie trafiła na świetny bal lub wieczór arystokratyczny, przy którym nie dobrze jakoś ze swemi pończochami odbijała. Piękna pani starzejąc powoli, a nie chcąc się wyrzec pretensji do młodości, stawała się też coraz, prawdę rzekłszy, śmieszniejszą. Następnego lata Emilja z mężem wyjechała na parę miesięcy do Demborowa, a wybór towarzystwa zaproszony ze stolicy na dni kilka pojechał za nią, pod pozorem polowania i balu. Tymlo był także z niemi, ale ojca przypomniał sobie dopiero, gdy trzeba było odjeżdżać, i już na ten raz nie miał czasu jakoś go odwiedzić, zostawiwszy tylko list u Emilji do niego. Córka gdy zostali sami z mężem uczuła nareszcie potrzebę a raczej wymagania przyzwoitości by się z ojcem widzieć — nie śmiała jednak pojechać z mężem, obawiała się sama i wysłała naprzód dowiedzieć się czy ojciec jest w domu?
Na to pytanie Dembor stary uśmiechnął się boleśnie.
— Powiedz pani, rzekł do wygalonowanego sługi, że jutro pójdę za sochą w pole i gości nie mam czasu przyjmować, a nawet tak wielkich państwa w tak lichym domku pewnie bym nie potrafił... niech się lepiej nie fatygują.
Powtórzono te wyrazy nie Emilji, ale samemu Plamie, który się zamyślił, ruszył ramionami i nic nie odpowiedział, a żonie oznajmił że ojca nie było w domu. Przeciągnęło się więc widzenie z panem Demborem, potem nagle jakoś nastąpił wyjazd, i Emilja jak Tymlo listem tylko pozdrowiła kochanego ojca, Plama nie odważył mu się nawijać na oczy, choć zaprawdę w usposobieniu umysłu z jakiem teraz na świat nawrócony poglądał, nicby mu się już nie stało.
Do Porzecza nie pojechali państwo Plamowie, choć się także zbierali, i była o tem mowa kilkakroć, ale Emilja ze zwykłym swoim rozsądkiem zawyrokowała, że nie ma żadnej potrzeby utrzymywać stosunków familijnych, żyjąc w sferach tak odmiennych, i nigdy się prawie nie spotykając.
— My dla nich, oni dla nas byliby ciężarem, dodała, przyjemności im nie zrobilibyśmy wcale, a dla nas byłoby to zbytecznie kłopotliwem.... zresztą potrzeba jechać do Warszawy.
I tak wrócili ze wsi, posunęli się za granicę do wód, których stan zdrowia pono Plamy wymagał... a dalej?... nie wiem, musieliście gdzieś spotkać się z niemi w Hamburgu, Baden-Baden, Salzbrun, Ems.... lub w Ostendzie.
I nic już o nich więcej. — Spojrzcie na wasz świat a dowiecie się reszty, cienie tych postaci otaczają was do koła, spytajcie ich o zakończenie; — ja tylko do was jeszcze, co krzewicie tak gorliwie przemysł i ubiegacie się o materjalny postęp kraju naszego, co przedewszystkiem wołacie o dobry byt i zbogacenie, zawołam w ostatku, niegodnemi usty powtarzając słowa św. Pawła:
Ducha nie gaście!.... (Ś. Paweł do Thessalon. R. V. 19).