Księżna de Langeais (1932)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Księżna de Langeais | |
Wydawca | Biblioteka Boya | |
Data wyd. | 1932 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Tytuł orygin. | La Duchesse de Langeais | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BALZAC
KOMEDJA
LUDZKA Księżna de Langeais
BIBLJOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11
Wydanie nowe Drukarnia
Zakładów Wydawniczych M. Arct S. A. w Warszawie |
Jednem z najciekawszych studjów dla miłośników Balzaca jest śledzić ów osobisty pierwiastek, który, w mniejszym lub większym stopniu, wciska się we wszystkie jego dzieła. Wszędzie odnajdujemy strzępy jego duszy, jego cierpień, marzeń, czasem przekształcone do niepoznaki, czasem w przejrzystem przebraniu. Jednym z takich utworów opartych na bardzo autentycznem przeżyciu pisarza, jest Księżna de Langeais.
Kiedy Balzac ogłosił pierwsze swoje pisma, zwróciły nań uwagę przedewszystkiem kobiety. Było w jego ujęciu spraw kobiecych — jak wogóle spraw życia — coś nowego, wyłamującego się z dotychczasowych formuł. Życie w całem bogactwie zjawisk, ze wszystkiemi komplikacjami, ze wszystkiemu drobiazgami, przemilczanemi wprzódy a odgrywającemi taką rolę, wciskało się z nim do literatury. Kobiety uczuły w nim od pierwszej chwili swego przyjaciela, obrońcę, zarazem coś w rodzaju lekarza lub spowiednika. Toteż listów, które poczta przynosiła na biurko Balzaka, było mnóstwo.
Wśród nich znalazł się w roku 1831 jeden, który ściągnął uwagę pisarza i skłonił go do odpowiedzi. Skreślony arystokratycznem pismem, nosił romansowy podpis: „Kobieta, która nie chce się dać poznać...“ List ten, obok wyrazów entuzjazmu, zawierał zarzuty natury moralnej, tyczące zwłaszcza Fizjologji małżeństwa i Jaszczura; a także subtelne uwagi i krytyki, ciekawsze dla pisarza od pochwał, do których przyzwyczaiły go wielbicielki.
Wywiązała się korespondencja; wreszcie, po paru listach, nieznajoma, na stanowcze żądanie pisarza, zdjęła maskę. Była to margrabina (później księżna) de Castries, jedna z najarystokratyczniejszych gwiazd dzielnicy Saint-Germain, osoba stojąca blisko Dworu. W pełnym wdzięku bileciku zaprosiła pisarza, aby ją odwiedził w jej pałacu. Księżna miała wówczas trzydzieści kilka lat. Nieszczęśliwy wypadek na polowaniu (złamanie kręgosłupa) sprawił, iż większą część życia spędzała w nawpół leżącej pozie na kanapie. Cierpienie to dawało tej pięknej twarzy bolesny i oryginalny urok.
Wejście w ten arystokratyczny salon było wielkiem wydarzeniem dla Balzaka, który miał dotąd w swojem życiu jedną księżnę, ale napoleońską, a to gruba różnica! To było ukoronowaniem jego młodzieńczych marzeń o blasku, wykwincie, najwyższej kobiecości. Balzac zakochał się w pani de Castries.
Znajomość ta wywarła wpływ i na jego kierunek myślenia. Miłość do tej wielkiej damy rozwinęła w nim owe reakcyjne sympatje, tak kłócące się nieraz z duchem nowoczesności, który bije z jego dzieła. Usiłował pod tym sztandarem wejść w czynną politykę, ale, szczęściem dla literatury, kandydatura jego do Izby upadła. I zewnętrznie stara się Balzac upodobnić do swoich wysokich znajomości. Ten grubas przedzierzga się w eleganta, nosi olśniewające kamizelki, błękitny frak ze szczerozłotemi guzikami, ma powozik, jeździ konno, ma w Operze stałe miejsce w loży lwów, oddaje księżnej mnóstwo czasu, na który jest tak skąpy. W jaki sposób łączy ten tryb życia z niewiarogodną płodnością pisarską, którą rozwija właśnie w tych latach, to należy do tajemnic genjuszu Balzaca. Kiedy, w lecie r. 1832, księżna udaje się do Aix, Balzac podąża tam na jej skinienie, ale w ślad za nim biegną jego zobowiązania, rozpoczęte prace, korekty. Aby wszystkiemu nadążyć, wstaje o piątej rano, pracuje do piątej po południu podtrzymując się czarną kawą; od szóstej wieczór jest na usługi swej damy.
Czytając Księżnę de Langeais, możemy sobie odtworzyć wszystkie burze, jakie miotały tym namiętnym, niecierpliwym i ambitnym człowiekiem, spętanym w niewidzialne siatki dystyngowanej, moralnej i platonicznej miłości; podobnie jak czytając Córkę Ewy, mogliśmy sobie zdać sprawę, jak uciążliwą i kosztowną jest, dla człowieka piórem zarabiającego na życie, próżniacza miłość wielkiej damy. Wreszcie Balzac wydziera się. Zerwanie nastąpiło w najmniej oczekiwanej chwili. Pani de Castries i szwagier jej, książę de Fitz-James, zaproponowali pisarzowi wspólną podróż do Włoch, ofiarując mu miejsce w swoim powozie. Balzac przyjmuje z entuzjazmem, mała gromadka wyjeżdża z Aix w październiku r. 1832. Co zaszło w drodze, nie wiadomo; dość, że w Szwajcarji Balzac wynajduje jakiś pretekst wzywający go pilno do Paryża i w sposób nader gwałtowny opuszcza towarzystwo. Wraca do swej samotni i zanurza się w pracy. Praca ocaliła go, pozwoliła mu przebyć ten ciężki okres życia, którego ślady — jak twierdzi — zachował w sercu długo. W kilka lat potem pisze: „Trzeba było pięciu lat cierpień, aby moja tkliwa natura oderwała się od tej natury z żelaza... Ten stosunek, to była jedna z największych zgryzot mego życia... Ja jeden wiem, ile jest straszliwej prawdy w Księżnej de Langeais...“
U człowieka z wyobraźnią Balzaka nigdy się napewno nie wie, w jakim stopniu należy brać dosłownie jego zwierzenia. Faktem jest, że nie upłynął rok od tych wydarzeń, jak Balzac wymieniał (na niewidziane coprawda) słowa miłości z Cudzoziemką, Ewą Hańską, z którą niebawem miał przeżyć słodkie chwile szczęścia w Genewie. Tam też, w czasie wspólnego pobytu, napisał prawie w całości ten utwór. Ewa Hańska i pod tym względem odegrała znaczną i dobroczynną rolę w życiu Balzaka: miłość jej, która oprócz upojeń serca dawała pełne zadowolenie jego ambicjom i słabostkom, pomogła mu zapomnieć o ranach, jakie sercu jego i dumie zadała pani de Castries.
Czy Balzac nie za surowo osądził swoją wielką damę? Najlepszy znawca wszystkiego co tyczy Balzaka, Marceli Bouteron, zwierzył mi na ucho domysł, że księżna de Castries poprostu wskutek swego nieszczęśliwego wypadku skazana była na platonizm, który Balzac odczuł jako bolesną zniewagę. Czy się bawiła miłością genjalnego plebejusza, który musiał ją zapewne razić niejednem, jak później raził przywiązaną doń szczerze Ewę, czy też podzielała jego wzruszenia? Któż to dziś rozstrzygnie! To pewna, że jako artysta Balzac zawdzięcza pani de Castries dużo. Stała się dlań idealnym modelem, wedle którego stworzył swoje najrasowsze typy kobiece. Otworzyła mu arystokratyczny Olimp, który w dziele Balzaka tyle zajmuje miejsca. W godzinach cierpień które mu zadawała, pisarz mógł skutecznie dumać nad warunkami społecznemi, stanowiącemi siłę i słabość owego błyszczącego świata. Bezpośrednio z tych przeżyć powstała Księżna de Langeais, która pierwotnie nosiła wymowny tytuł: Ne touchez pas la hache (Nie dotykać siekiery).
Po powrocie księżnej z Włoch, Balzac zachował z panią de Castries (ku wielkiej zgryzocie pani Hańskiej) towarzyskie stosunki, coprawda dość dalekie. Gdy ukończył Księżnę de Langeais, odczytał ten utwór w jej salonie w obecności kilku osób. Księżna wysłuchała spokojnie; z salonowem wyrobieniem, nie zdradziła niczem, aby poznała osoby tej noweli. Po ukończeniu lektury obsypała pisarza komplementami, ale nie wpłynęło to dodatnio na ich wzajemny stosunek. Istotnie, wobec tego że komentarz do Księżnej de Langeais znajdował się na ustach całego Paryża, niedyskrecje zawarte w tym utworze mogą się wydać dosyć śmiałe.
Sam Balzac bezpośrednio po napisaniu wysoko cenił ten utwór. „Księżna de Langeais (pisze do pani Hańskiej) kosztuje mnie więcej niżbym ci zdołał powiedzieć. Mojem zdaniem, to jest kolosalne jako praca, ale nie będzie ocenione przez tłum“.
„Mój aniele (pisze w innym liście), będziesz drżała z pewnością czytając Nie dotykać siekiery, bo to jest, w zakresie kobiecości, największe ze wszystkiego co dotąd napisałem. Żadna kobieta z owego świata nie umywa się do tego...“
Księżna de Langeais stanowi drugie opowiadanie z cyklu owej „kryminalnej“ Historji Trzynastu, której część pierwszą tworzy Ferragus, a ostatnią Dziewczyna o złotych oczach. Czyż trzeba powtarzać wszystkie wątpliwości, jakie nam nastręcza ta romantyczna trylogja? Występują tu one tem jaskrawiej przez połączenie osobistego przeżycia z najbardziej wybujałą fantazją. Generał de Montriveau, to sam Balzac w nader przejrzystej transpozycji; zemsta generała, to jego własna zemsta, jaką zapewne roił sobie w chwilach lwiej wściekłości. Ale u niego, jako u pisarza, skończyło się na... atramencie. To jego rozpalone żelazo. Nie zawsze przebranie to jest szczęśliwe; co może mieć naiwny wdzięk u wielkiego artysty, w tem nie bardzo jest do twarzy generałowi artylerji. Trudno nam też nie dziwić się, co ten człowiek, którego Balzac czyni swoim sobowtórem, którego czyni wcieleniem prawości, lojalności, sumienia, co on robi w tej szajce, „mającej stopy w salonie, ręce we wszystkich żelaznych kasach, poddających bez skrupułu wszystko swojemu zachceniu“ (Ferragues). Gotowość, z jaką Montriveau z lekkiem sercem ofiarowuje się uczynić księżnę wdową, trochę mogłaby zastanowić w tym żelaznym i kryształowym człowieku, „który wiedział, iż nic nie może się sprzeciwić jego woli, może dlatego że chciał jedynie tego co sprawiedliwe...“ Ale w epoce Romantyzmu wszystko jest możliwe; byłoby niedelikatnie przyciskać zbytnio do muru tego żelaznego generała. No, i niebezpiecznie!
Istnieje w miasteczku hiszpańskiem, na wyspie na morzu Śródziemnem, klasztor Karmelitanek bosych, w którym reguła św. Teresy zachowała się w pierwotnej surowości reform wprowadzonych przez tę niepospolitą kobietę. Fakt ten jest ścisłą prawdą, mimo że mógłby się wydać osobliwy. Jakkolwiek klasztory na półwyspie, tak samo jak na kontynencie, uległy prawie wszystkie zniweczeniu lub wstrząśnieniu pod wpływem Rewolucji i wojen napoleońskich, wyspa ta znajdowała się stale pod ochroną marynarki angielskiej; toteż ani bogaty klasztor ani spokojni mieszkańcy nie ucierpieli od zamieszek i powszechnych grabieży. Wszelakiego rodzaju burze, które szalały w pierwszych piętnastu latach XIX wieku, złamały się o tę skałę, niezbyt odległą od brzegów Andaluzji. Imię Cesarza zahuczało zapewne i na tem wybrzeżu, ale wątpliwe jest, aby jego fantastyczny pochód tryumfalny, oraz płomienny, do meteoru podobny majestat jego życia, znalazły zrozumienie u świętych dziewic modlących się w klasztorze. Niezmącona ani na chwilę surowość tego schronienia wraziła je w pamięć katolickiego świata. Toteż czystość jego reguły ściągała tam ze wszystkich stron Europy smutne kobiety, których duma, wyzwolona ze wszystkich ludzkich więzów, wzdychała do powolnego samobójstwa na łonie Boga.
Żaden klasztor nie nadawał się zresztą bardziej do owego zupełnego oderwania się od rzeczy ziemskich, jakiego wymaga życie zakonne. A przecie widzi się na kontynencie wiele klasztorów wspaniale zbudowanych w duchu swego przeznaczenia. Niektóre zagrzebane są w głębi najustronniejszych dolin; inne wznoszą się nad okrzesanemi górami lub przewieszone są nad przepaścią. Wszędzie człowiek szukał poezji nieskończoności, uroczystej grozy milczenia; wszędzie chciał się znaleźć bliżej Boga: szukał go na wierzchołkach, na dnie otchłani, na skalistych wybrzeżach, i znalazł go wszędzie. Ale nigdzie bardziej niż na tej wpół-europejskiej, wpół-afrykańskiej skale nie możnaby spotkać tylu harmonij, spływających w jedno ku podniesieniu duszy, zdolnych zatrzeć jej najboleśniejsze wspominki, stępić najżywsze wrażenia, wyżłobić zgryzotom głębsze łoże. Klasztor ten zbudowano na wybrzeżu, na skalistym cyplu, który, siłą jakiegoś potężnego wstrząsnienia, ścięty jest gładko od strony morza. Terasy jego, lekko wyżłobione przez falę, są niedostępne. Przystępu do skały bronią również niebezpieczne rafy, które ciągną się daleko i między któremi igra lśniąca fala Śródziemnego morza. Trzeba tedy znajdować się na morzu, aby widzieć cztery rogi kwadratowego budynku, którego kształt, wysokość, okna, ściśle unormowane są klasztornemi przepisami. Od strony miasta, kościół zasłania w zupełności grube mury klasztoru, którego dach pokryty jest szerokiemi płytami, obojętnemi na wiatry, burze i działanie słońca. Kościół, wyrosły z hojności pewnej hiszpańskiej rodziny, wieńczy miasto. Jego strzelista i wdzięczna fasada przydaje wielkości i piękna temu nadmorskiemu miasteczku. Czy to nie jest cud ziemski, widok miasta, gdzie, nad amfiteatralnie stłoczonemi dachami piętrzącemi się nad portem, góruje wspaniały portal z gotyckim tryglifem, z dzwonnicami, wieżyczkami i strzelistą koronką z kamienia? Religja górująca nad życiem, przypominająca bezustanku ludziom ich cel i środki: obraz nawskroś hiszpański! Rzućcie ten krajobraz w pełne morze Śródziemne, pod palące niebo; przydajcie doń kilka palm, nieco drzew skarłowaciałych ale żywych, splatających swoje zielone, kołyszące się na wietrze gałęzie z rzeźbionem listowiem martwej architektury. Spójrzcie na pianę morską bielącą rafy i odcinającą się od szafiru wód; podziwiajcie krużganki, terasy wznoszące się na szczycie każdego domu, gdzie mieszkańcy przychodzą oddychać wieczornym chłodem wśród kwiatów, wśród wierzchołków drzew wyrastających z małych ogródków. Dalej, w porcie, kilka żagli. Wreszcie, w ciszy zapadającej nocy, wsłuchajcie się w muzykę organów, śpiewów kościelnych i cudownego głosu dzwonów na pełnem morzu. Wszędzie hałas i spokój; ale najczęściej spokój wszędzie.
Wnętrze kościoła podzielone było na trzy mroczne i tajemnicze nawy. Gwałtowne wichry nie pozwoliły zapewne architektowi wznieść owych strojących prawie wszystkie katedry kabłąków, między któremi znajdują się kaplice. Mury, zamykające budowlę, nie miały wcale okien. Te grube mury przedstawiały się z zewnątrz jako szara masa, wsparta w pewnych odstępach olbrzymiemi poprzecznemi szkarpami. Główna nawa oraz jej dwa boczne krużganki otrzymywały tedy całe światło przez różę o kolorowych witrażach, umieszczoną kunsztownie nad portalem, którego szczęśliwe położenie pozwoliło na przepych kamiennych koronek oraz na ozdoby właściwe stylowi nieściśle zwanemu gotykiem. Większa część trzech naw była otwarta dla mieszkańców, którzy chodzili tam na mszę i na nieszpory. Chór oddzielony był kratą, za którą wisiała ciemna zasłona, nieco rozwarta w środku, tak aby można było widzieć jedynie księdza i ołtarz. Kratę dzieliły w równych odstępach filary, które dźwigały galerję oraz organy. Budowa ta, w harmonji ze stylem kościoła, wyrażała się na zewnątrz w rzeźbionych drewnianych kolumienkach, podtrzymywanych przez pilastry wielkiej nawy. Ciekawemu, który byłby dość śmiały aby się wspiąć na wąską balustradę, niepodobnaby było dojrzeć coś więcej, niż długie ośmiokątne i kolorowe okna, umieszczone w równych odstępach dokoła wielkiego ołtarza.
Podczas wyprawy francuskiej, podjętej do Hiszpanji celem przywrócenia władzy Ferdynanda VII, oraz po wzięciu Kadyksu, francuski generał, przybyły na wyspę dla wprowadzenia rządów królewskich, został dłużej dla obejrzenia tego klasztoru i znalazł sposób aby się tam dostać. Przedsięwzięcie było w istocie drażliwe. Ale był to człowiek gorącego temperamentu, człowiek którego całe życie było, aby tak rzec, pasmem poezji w czynie, i który przeżywał romanse zamiast je pisać; przedewszystkiem zaś człowiek z energją: musiała go tedy kusić rzecz na pozór niemożliwa. Kazać sobie legalnie otworzyć bramy żeńskiego klasztoru! Zaledwie papież lub arcybiskup mogliby na to pozwolić. Użyć podstępu lub siły? W razie niedyskrecji, czyż to nie znaczyło zniweczyć swoje stanowisko, całą karjerę, i w dodatku chybić celu? Książę d’Angoulême był jeszcze w Hiszpanji; ze wszystkich zaś błędów, jakich mógł się dopuścić ulubieniec naczelnego wodza, ten jeden spotkałby się z bezlitosną karą. Generał ów postarał się o swoją misję, aby uczynić zadość tajemnej ciekawości, mimo że nigdy ciekawość nie była bardziej beznadziejna. Ale ta ostatnia próba była sprawą jego sumienia. Ów klasztor Karmelitanek był to jedyny hiszpański klasztor, który umknął się jego poszukiwaniom. W czasie przeprawy, która nie trwała ani godziny, zrodziło się w jego duszy przeczucie pełne nadziei. Następnie, mimo że ujrzał jedynie mury klasztorne, mimo że nie widział nietylko zakonnic ale nawet ich sukien i słyszał jedynie liturgiczne śpiewy, odkrył w tych murach i w tych śpiewach lekkie oznaki, które usprawiedliwiły jego wątłą nadzieję. Słowem, mimo że jego tak szczególnie zbudzone podejrzenia były nader błahe, nigdy namiętność ludzka nie przemawiała silniej, niż w tej chwili ciekawość generała. Bo też dla serca niema drobnych wydarzeń; ono wyolbrzymia wszystko; rzuca na tę samą wagę upadek czternastoletniego cesarstwa i upadek kobiecej rękawiczki; — i prawie zawsze rękawiczka waży więcej niż cesarstwo. Oto więc fakty w ich rzeczowej prostocie. Po faktach przyjdą uczucia.
W godzinę po przybyciu generała, przywrócono na wyspie władzę królewską. Kilku Hiszpanów-konstytucjonalistów, zbiegłych tam nocą po wzięciu Kadyksu, wsiadło na statek, który generał pozwolił im wynająć, aby odpłynąć do Londynu. Nie było tedy ani oporu ani reakcji. Ten mały przewrót na wysepce nie mógł się obyć bez mszy, której musiały asystować dwie kompanje odkomenderowane na wyprawę. Nieświadom surowej klauzury Karmelitanek bosych, generał miał tedy nadzieję zdobyć w kościele jakieś wskazówki co do zakonnic zamkniętych w klasztorze, z których jedna była mu może droższa niż życie i cenniejsza niż honor.
Nadzieje jego spotkały się z okrutnym zawodem. Msza odbyła się z niezwykłą pompą. Na intencję uroczystości, zasłony kryjące zwyczajnie chór rozwarto, dając podziwiać jego bogactwa, drogocenne obrazy i relikwie oprawne w klejnoty, których blask gasił srebrne i złote wota zawieszone przez marynarzy w nawie. Zakonnice schroniły się wszystkie na chórek obok organów. Jednakże, mimo tego pierwszego zawodu, podczas mszy dziękczynnej rozegrał się najbardziej tajemniczy i przejmujący dramat, jaki kiedykolwiek wstrząsnął sercem człowieka. Siostra grająca na organach wzbudziła taki entuzjazm, że żaden z wojskowych nie żałował, iż przyszedł na nabożeństwo. Nawet żołnierze byli zadowoleni, a oficerowie tonęli w prost w zachwycie. Co się tyczy generała, pozostał napozór spokojny i chłodny. Wrażenia, jakie obudziły w nim utwory wykonane przez mniszkę, są z rzędu tych, których nie dano jest wyrazić słowem. Słowa są tu bezsilne. Podobne śmierci, Bogu, wieczności, wrażenia takie dają się ocenić jedynie w tym nieuchwytnym punkcie w którym stykają się z człowiekiem. Szczególnym trafem, utwory te należały, zdaje się, do szkoły Rossiniego, twórcy, który wlał w swoją muzykę najwięcej namiętności i którego dzieła, ilością i rozmiarami, wzbudzą kiedyś cześć równą homerowej. Z dzieł, które stworzył ów wspaniały genjusz, mniszka widocznie znała najlepiej Mojżesza, zapewne dlatego że ton religijny dochodzi tam najwyższego napięcia. Może te dwa duchy, jeden głośny w Europie, drugi nieznany, spotkały się w odczuciu wspólnej poezji. Takie było mniemanie dwóch oficerów, prawdziwych dilettanti, którzy tęsknili z pewnością w Hiszpanji za teatrem Favart. Ale przy Te Deum niepodobna było nie poznać duszy francuskiej w akcencie, jakiego nagle nabrała ta muzyka. Tryumf arcy-chrześcijańskiego króla budził wyraźnie najwyższą radość w sercu zakonnicy. Z pewnością była to Francuska. Niebawem, poczucie ojczyzny buchnęło, trysnęło niby snop światła w zewie organów, w który mniszka wplotła motywy oddychające wykwintem paryskiego smaku, barwiąc je nieznacznie tonami naszych najpiękniejszych narodowych melodyj. Ręce hiszpańskie nie byłyby wlały w ten wdzięczny hołd złożony orężowi francuskiemu tyle ciepła, które do reszty ujawniło francuskie pochodzenie grającej.
— Wszędzie tedy jest Francja? rzekł jeden z żołnierzy.
Generał wyszedł przy Te Deum; niepodobna mu było słuchać. Muzyka ta zdradziła mu kobietę kochaną bez pamięci, kobietę która tak głęboko zagrzebała się w łonie religji i tak niezłomnie usunęła się oczom świata, że uszła dotąd wytrwałym poszukiwaniom ludzi rozrządzających i wielką władzą i wysoką inteligencją. Podejrzenie zbudzone w sercu generała umocnił jeszcze daleki odzew rozkosznej swą melancholją melodji z Fleuve du Tage, romancy francuskiej, której preludjum często słyszał w buduarze ukochanej. Melodję tę obrała mniszka, aby, wśród radości tryumfatorów, wyrazić żale wygnanki. Straszliwe wrażenie! Karmić się nadzieją zmartwychwstania straconej miłości, odnaleźć straconą, dojrzeć jej ślad po pięciu latach, w czasie których namiętność jątrzyła się w próżni i potęgowała się w daremnych wysiłkach!
Któż bodaj raz w życiu nie przewracał swego pokoju, papierów, domu, nie szperał niecierpliwie w pamięci szukając cennego przedmiotu i nie odczuł niewymownej rozkoszy znajdując go po paru dniach daremnego szukania, przeżywszy kolejne fazy nadziei i zwątpienia, straciwszy najżywsze wzruszenia duszy dla tego ważnego nic, które stało się niemal namiętnością? Rozciągnijcie ów szczególny stan na pięć lat; postawcie kobietę, serce, miłość, w miejsce owego nic; przenieście namiętność w najwyższe sfery uczucia; następnie wyobraźcie sobie człowieka z płomienia, człowieka o twarzy i sercu lwa, jednego z owych ludzi z grzywą, którzy imponują światu, budzą w nim szacunek, lęk! Może zrozumiecie wówczas, czemu generał tak raptownie wyszedł w czasie Te Deum, w chwili gdy melodja, słuchana niegdyś z rozkoszą pod złoconym stropem, zadrgała w nawie nadmorskiego kościoła.
Zeszedł stromą ulicą i zatrzymał się dopiero w chwili gdy poważne dźwięki organów przestały już dochodzić jego uszu. Niezdolny myśleć o czem innem niż o swej miłości, której wulkaniczne wrzenie paliło mu serce, generał zauważył, że Te Deum się skończyło, dopiero w chwili gdy publiczność wysypała się tłumnie. Uczuł, że jego postępek i zachowanie mogły się wydać śmieszne. Wrócił, aby zająć miejsce na czele orszaku, tłumacząc się przed alkadem i gubernatorem, że nagła słabość kazała mu zaczerpnąć powietrza. Naraz przyszło mu do głowy, aby skorzystać z tego pozoru, zrazu rzuconego bez myśli, i zostać na wyspie. Udając że mu jest gorzej, wymówił się od prezydowania obiadowi, jaki miejscowe władze wydały dla francuskich oficerów. Położył się do łóżka i kazał napisać do generała-majora z oznajmieniem, że chwilowa niemoc każe mu zdać dowództwo w ręce pułkownika. Podstęp ten, pospolity ale dość naturalny, zostawił mu zupełną swobodę na czas potrzebny do spełnienia zamiarów. Jako wierny katolik i monarchista, wypytał się o godziny nabożeństwa i okazał wielką dbałość o praktyki religijne, co w Hiszpanji nie mogło zdziwić nikogo.
Zaraz nazajutrz, w chwili odjazdu żołnierzy, generał udał się do klasztoru aby wysłuchać nieszporów. Kościół był pusty; mieszkańcy, mimo swego nabożeństwa, pobiegli do portu patrzeć jak żołnierze wsiadają na okręt. Generał, szczęśliwy że się znalazł sam w kościele, z umysłu napełnił sklepienia dźwiękiem swoich ostróg; chodził hałaśliwie, kaszlał, mówił głośno sam do siebie, aby dać znać mniszkom, że, o ile Francuzi odjeżdżają, jeden z nich został. Czy dosłyszano, czy zrozumiano ten szczególny sygnał?... Generał sądził, że tak. Podczas Magnificat organy dały mu jakgdyby odpowiedź, którą przyniosły mu drgające fale powietrza. Dusza zakonnicy pomknęła ku niemu na skrzydłach nut, w powodzi rozkołysanych dźwięków. Muzyka buchnęła całą swą potęgą; rozgrzała kościół. Ten hymn radości, uświęcony przez wzniosłą liturgję rzymską aby wyśpiewać upojenie duszy wobec majestatu żywego Boga, stał się wyrazem serca niemal przerażonego własnem szczęściem w obliczu majestatu znikomej miłości; ta miłość żyła jeszcze i wywołała je z grobu, w którym grzebią się kobiety, aby zmartwychwstać jako oblubienice Chrystusa.
Organy są z pewnością największym, najśmielszym, najwspanialszym ze wszystkich instrumentów stworzonych przez genjusz ludzki. Są całą orkiestrą, od której biegła ręka może żądać wszystkiego, mogą wyrazić wszystko. Czyż nie są poniekąd piedestałem, na którym staje dusza, aby się rzucić w przestrzenie, kiedy w swym locie próbuje nakreślić tysiąc obrazów, odmalować życie, przebiec nieskończoność dzielącą niebo od ziemi? Im bardziej poeta wsłuchuje się w ich potężne tony, tem lepiej pojmuje, że przestrzeń między klęczącymi ludźmi a bogiem ukrytym w olśniewających blaskach sanktuarjum, może się wypełnić jedynie stoma głosami tego ziemskiego chóru. Te głosy są jedynym tłumaczem zdolnym zanieść do nieba modły ludzkie w całej ich potędze, w całem bogactwie ich melancholji, we wszystkich odcieniach ich ekstazy i zadumy, w namiętnych wybuchach żalu oraz w tysiącach rojeń wszystkich wiar. Tak, pod temi sklepieniami, melodje zrodzone ze świętości ducha znajdują ogrom, w który się stroją i od którego potężnieją. Mrok, cisza, śpiewy przeplatane grzmotem organów, tworzą niby zasłonę, przez którą przenika promienna moc boża.
Wszystkie te święte skarby zdawały się rzucone niby ziarna kadzidła na wątły ołtarz miłości w obliczu wiekuistego tronu mściwego i zazdrosnego Boga. W istocie, radość zakonnicy nie miała owych znamion wielkości i powagi, które powinny harmonizować z uroczystem Magnificat; przydała mu bogate, pełne wdzięku ornamenty, których zmienne rytmy wyrażały ludzką radość. Były to niby świetne tryle śpiewaczki, która chce wyrazić miłość; melodje podskakiwały niby ptak obok swej towarzyszki. Chwilami zwracała się nagle w przeszłość, aby się w niej weselić i płakać naprzemian. Zmienne tonacje miały coś gorączkowego, niby podniecenie kobiety uszczęśliwionej z powrotu kochanka. Następnie, po gibkich fugach szału oraz cudownych wzruszeniach owego fantastycznego poznania, dusza, która tak przemawiała, opamiętała się niejako. Przechodząc z dur w mol, artystka przypomniała słuchaczowi swoje obecne położenie. Opowiedziała mu swoje długie tęsknoty, odmalowała powolną chorobę swej duszy. Z każdym dniem wyzbywała się jednego zmysłu; co noc odrzucała jedną myśl; spopieliła swoje serce. Po kilku miękkich modulacjach, muzyka jej przybrała zwolna barwę głębokiego smutku. Niebawem echa poczęły lać strumieniami rozpacz. Nagle, nakoniec, zabrzmiały wysokie nuty i roztoczyły koncert chórów anielskich, jakby oznajmiając straconemu ale nie zapomnianemu kochankowi, że zjednoczenie dwojga dusz nastąpi już tylko w niebie: wzruszająca nadzieja! Przyszło Amen. Tu już w muzyce nie było ani radości ani łez; ani melancholij ani żalów. To Amen było niby powrót do Boga: ostatni akord, poważny, uroczysty, straszny. Spłynęły z tonami krepy zakonne; ostatnim pomrukiem basu, od którego dreszcz przebiegł po słuchaczu, mniszka zanurzyła się z powrotem w grobie, z którego wyszła na chwilę. Kiedy stopniowo zamilkły tony drgające w powietrzu, rzeklibyście, że kościół, dotąd pełen światła, zatonął w mroku.
Lot tego potężnego ducha porwał generała, który podążył w jego strefy. Zrozumiał w całej rozciągłości obrazy jakie budziła ta płomienna symfonja. Dla niego, akordy owe biegły bardzo daleko. Dla niego, jak dla grającej Siostry, poemat ów to była przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Czyż muzyka, nawet w Operze, nie jest, dla tkliwych i poetycznych dusz, dla zranionych i cierpiących serc, tematem, który rozwijają wedle swoich wspomnień? Jeśli trzeba mieć serce poety aby być muzykiem, czyż nie trzeba poezji i miłości, aby słuchać, aby rozumieć muzyczne arcydzieła? Religja, Miłość i Muzyka czyż nie są trojakim wyrazem tego samego faktu: potrzeby oddania się, która nurtuje wszelką szlachetną duszę? Te trzy poezje idą ku Bogu, który rozwiązuje wszystkie ziemskie wzruszenia. Toteż ta święta trójca ludzka uczestniczy w nieskończonym majestacie Boga, którego nie możemy sobie wyobrazić, nie otoczywszy go ogniami miłości, złotemi lutniami muzyki, światła i harmonji. Czyż on nie jest początkiem i celem naszych dzieł?
Francuz odgadł, że na tej pustyni, na tej skale otoczonej morzem, mniszka chwyciła się muzyki, aby wylać nadmiar namiętności, która ją żarła. Czy to była ofiara, jaką składała Bogu ze swej miłości, czy też tryumf miłości nad Bogiem? trudno rozstrzygnąć. Ale to pewna, że generał nie mógł wątpić, iż w tem umarłem dla świata sercu znalazł namiętność równie palącą jak jego własna. Po nieszporach wrócił do alkada, gdzie miał kwaterę. Pochłonięty bezmierną radością jaką daje długo oczekiwane i mozolnie szukane zaspokojenie, nie widział zrazu nic poza tem. Był wciąż kochany. Samotność wzmogła miłość w owem sercu, jak niegdyś w jego sercu miłość urosła od przebywanych kolejno i wciąż wyrastających zapór. To upojenie trwało jakiś czas. Następnie przyszła żądza aby ujrzeć tę kobietę, walczyć o nią z Bogiem, wydrzeć Mu ją: zuchwalstwo, które spodobało się temu zuchwałemu człowiekowi.
Po obiedzie położył się, aby uniknąć pytań, aby być sam, móc myśleć bez przeszkód. Tak wytrwał do rana pogrążony w dumaniach. Wstał, aby się udać na mszę. Wszedł do kościoła, stanął tuż przy kracie, czoło jego dotykało kotary; byłby chciał ją rozedrzeć, ale nie był sam: gospodarz towarzyszył mu przez grzeczność. Najmniejsza nieostrożność mogła narazić los jego miłości, zniszczyć świeże nadzieje. Rozległy się organy, ale to nie były te same ręce. Wszystko zdało się generałowi blade i zimne. Czy jego ukochaną zmogło to samo wzruszenie, od którego niemal mdlało krzepkie serce mężczyzny? Czy tak żywo podzieliła i zrozumiała wierną i upragnioną miłość, że teraz legła wpół martwa na łożu w swej celi? W chwili gdy tysiąc takich myśli lęgło się w duszy Francuza, usłyszał w pobliżu głos tej którą ubóstwiał, poznał jego jasny dźwięk. Głos ten, lekko zmącony pełnem wdzięku drżeniem, jakiego użycza młodym dziewczynom nieśmiała wstydliwość, odcinał się od ogólnego śpiewu, jak głos primadonny w akordach finału. Budził w duszy to wrażenie, jakie daje oczom złota lub srebrna nitka na ciemnym fryzie. To była wciąż ona! Ta urodzona Paryżanka nie wyzbyła się zalotności, mimo że zmieniła stroje świata na kwef, na twardą organtynę Karmelitanek. Wyśpiewawszy wczoraj swą miłość wśród hymnów na cześć Pana, mówiła oto kochankowi: „Tak, to ja, jestem tutaj, kocham zawsze; ale jestem bezpieczna od miłości. Będziesz mnie słyszał, dusza moja utuli cię, ale zostanę pod ciemnym całunem tego chóru, skąd żadna siła nie zdoła mnie wyrwać. Nie ujrzysz mnie“.
— Tak, to ona! rzekł w duchu generał podnosząc czoło, dotąd wsparte na rękach: nie mógł w pierwszej chwili znieść wzruszenia, które zahuczało w jego sercu, kiedy ten znany głos zabrzmiał pod arkadami wśród pomruku fal.
Burza była na dworze, a spokój w sanktuarjum. Ten wspaniały głos roztaczał dalej wszystkie swe pieszczoty, spływał jak balsam na rozpalone serce kochanka, kwitnął w powietrzu, które chciałoby się lepiej wchłonąć, aby zeń wypić oddech duszy wydzierającej się z miłością w słowach modlitwy. Alkad zbliżył się do gościa, ujrzał go zalewającego się łzami przy podniesieniu, w czasie którego śpiewała zakonnica, i zabrał go do domu. Zdziwiony że spotyka tyle pobożności u francuskiego żołnierza, Alkad zaprosił na wieczerzę spowiednika klasztoru i powiadomił o tem generała, któremu żadna nowina nie mogła być milsza. Przy wieczerzy, spowiednik był przedmiotem szczególnej uprzejmości generała, którego nie bezinteresowny szacunek utwierdził Hiszpanów w wysokiem mniemaniu o jego dewocji. Spytał poważnie o liczbę mniszek, o dochody klasztoru i jego bogactwa, jak człowiek, który pragnie przez grzeczność zabawiać starego księżynę tem co mu najbliższe. Następnie zagadnął go o życie, jakie wiodą te święte panienki. Czy mogą wychodzić? czy się je widuje?
— Panie generale, rzekł czcigodny kapłan, reguła jest surowa. Tak samo jak trzeba pozwolenia Ojca św. aby kobieta mogła odwiedzić klasztor św. Brunona, i tutaj jest ta sama surowość. Niepodobna mężczyźnie wejść do klasztoru Karmelitanek bosych, chyba że jest księdzem, i to przydzielonym przez arcybiskupa do funkcyj w klasztorze. Żadnej z mniszek nie wolno wychodzić. Jednakże Wielka Święta (matka Teresa) często opuszczała celę. Jedynie wizytator albo matka przełożona mogą pozwolić zakonnicy, z upoważnieniem arcybiskupa, widzieć się z obcą osobą, zwłaszcza w razie choroby. Ten klasztor jest samoistny, tem samem znajduje się w nim matka przełożona. Obok innych cudzoziemek, mamy tu Francuzkę, siostrę Teresę, która kieruje muzyką na chórze.
— A, rzekł generał udając zdziwienie. Musiała być rada z tryumfu Burbonów?
— Powiedziałem im o intencji mszy św.; zawsze są trochę ciekawe.
— Ale siostra Teresa może mieć jakieś interesy we Francji; chciałaby może przesłać jakieś wiadomości, spytać o nowiny?
— Nie sądzę; byłaby się zwróciła z tem do mnie.
— Jako rodak jej, rzekł generał, bardzo byłbym ciekawy ją widzieć... Jeśli to możliwe, jeśli przełożona się zgodzi, jeżeli...
— Przez kratę, i nawet w obecności wielebnej matki, widzenie byłoby niemożliwe dla kogobądź innego; ale przez wzgląd na oswobodziciela katolickiego tronu i świętej religji, mimo surowości matki, reguła może zdrzemnąć się na chwilę, rzekł spowiednik przymrużając oczy. Pomówię o tem.
— W jakim wieku jest siostra Teresa? spytał kochanek, który nie śmiał pytać księdza o urodę mniszki.
— Nie ma już wieku, odparł poczciwiec z prostotą, która przejęła dreszczem generała.
Nazajutrz rano, przed szóstą, spowiednik przyszedł oznajmić Francuzowi, że siostra Teresa i matka przełożona godzą się przyjąć go u kraty w rozmownicy, przed nieszporami. Po sieście, w czasie której generał zabijał czas przechadzając się w porcie w największy skwar, ksiądz zaszedł po niego i wprowadził go do klasztoru. Powiódł go krużgankiem biegnącym wzdłuż cmentarza, gdzie parę fontann, trochę zielonych drzew oraz liczne arkady utrzymywały chłód licujący z ciszą tego miejsca. Zapuściwszy się w ów długi krużganek, ksiądz wprowadził towarzysza do sali przedzielonej na dwie części kratą; krata pokryta była ciemną zasłoną. W części poniekąd publicznej, gdzie spowiednik zostawił generała, była pod ścianą drewniana ławka; kilka krzeseł znajdowało się opodal kraty. Strop był z dębowych belek, bez żadnej ozdoby. Światło wnikało do tej celi jedynie dwoma oknami, w części przeznaczonej dla zakonnic; słabe to światło, gubiące się w ciemnem drzewie, ledwie starczyło aby oświecić wielkiego czarnego Chrystusa, portret św. Teresy i obraz Matki Boskiej, zdobiące szare ściany rozmownicy. Uczucia generała przybrały tedy, mimo ich gwałtowności, odcień melancholji. Uczuł się spokojny w tym spokoju. Coś tak wielkiego jak grób ogarnęło go z pod chłodnych desek. Nie byłoż to wiekuiste milczenie grobu, jego głęboki spokój, jego wiew nieskończoności? Spokój klasztoru i jego ciągła myśl, ta myśl, która wciska się w powietrze, w półmrok, we wszystko, i która, nie będąc wypisana nigdzie, urasta jeszcze siłą wyobraźni; to wielkie słowo: pokój w Panu, wchodzi tam przemocą w najmniej religijną duszę. Klasztor męski trudno jest pojąć; mężczyzna wydaje się tam słaby; stworzony jest do czynu, do spełnienia swego dzieła, przed którem chowa się w celi. Ale w klasztorze żeńskim ileż męskiej siły i wzruszającej słabości! Mężczyznę może wtrącić do klasztoru tysiąc uczuć, rzuca się tam jak w otchłań; ale kobieta przychodzi tu zawsze wiedziona jednem tylko uczuciem: nie zapiera się samej siebie, zaślubia Boga. Mnichom moglibyście rzec: „czemuście nie walczyli?“ Ale zamknięcie się kobiety czyż nie jest zawsze szczytną walką? Generał miał uczucie, że ta niema rozmownica i ten zgubiony w morzu klasztor są pełne jego. Miłość rzadko staje się uroczystą; ale miłość wierna nawet na łonie Boga, to coś głęboko uroczystego, to więcej niż człowiek XIX wieku w obecnych formach życia miał prawo się spodziewać. Nieskończony majestat tej sytuacji mógł oddziałać na duszę generała; był to człowiek tej miary, że zdolny był zapomnieć polityki, zaszczytów, Hiszpanji, Paryża, aby się wznieść do wyżyn tego wspaniałego dramatu. Cóż zresztą może być głębiej tragicznego? Ileż wzruszeń w losie dwojga kochanków, spotykających się sam na sam wśród morza na łonie granitu, ale rozdzielonych, jak nieprzebytą zaporą, ideą? Czy widzicie mężczyznę, jak mówi sobie w duchu: „Czy zwyciężę Boga w tem sercu?“
Lekki szmer przyprawił o dreszcz generała, ciemna zasłona rozsunęła się. Ujrzał w świetle postać kobiety, której twarz przesłaniał welon; zgodnie z regułą, odziana była w brunatną suknię. Generał nie mógł dojrzeć bosych nóg zakonnicy, które zdradziłyby mu jej przerażającą chudość; jednakże, mimo fałdów grubej sukni, która okrywała tę kobietę, ale już jej nie stroiła, odgadł że łzy, modlitwa, miłość, samotność, strawiły ją już.
Lodowata ręka kobiety, zapewne przełożonej, trzymała jeszcze zasłonę; przyjrzawszy się nieodzownemu świadkowi tej rozmowy, generał napotkał czarne i głębokie oczy stuletniej niemal zakonnicy. Spojrzenie to, jasne i młode, przeczyło zmarszczkom, któremi poorana była blada twarz tej kobiety.
— Księżno, spytał wzruszonym głosem mniszki, która spuściła głowę, czy towarzyszka pani rozumie po francusku?
— Niema tu księżnej, odparła mniszka. Widzi pan przed sobą siostrę Teresę. Osoba, którą pan nazywa moją towarzyszką, jest moją matką w Bogu, przełożoną moją na ziemi.
Słowa te, tak pokornie wyrzeczone głosem, harmonizującym niegdyś ze zbytkiem i wykwintem środowiska w którem żyła ta kobieta, królowa mody w Paryżu; ustami, których słowa były niegdyś tak lekkie, tak drwiące, uderzyły generała nakształt piorunu.
— Moja świątobliwa matka mówi jedynie po łacinie i po hiszpańsku, dodała.
— Nie znam żadnego z tych języków. Wytłumacz mnie przed nią, droga Tolu.
Słysząc imię swoje, miękko wyrzeczone przez człowieka, który niegdyś był dla niej tak twardy, mniszka doznała żywego wzruszenia. Wzruszenie to zdradzało się lekkiem drżeniem welonu, na który padało pełne światło.
— Bracie, rzekła wsuwając rękaw pod welon, może aby otrzeć łzy, nazywam się siostra Teresa...
Następnie zwróciła się do matki i rzekła po hiszpańsku te słowa, które generał zrozumiał doskonale; umiał po hiszpańsku na tyle aby zrozumieć, może i aby mówić:
— Droga matko, ten kawaler wyraża ci swój szacunek i przeprasza, że nie może tego uczynić osobiście; ale nie zna żadnego z dwu języków, któremi mówisz, matko...
Staruszka pochyliła zwolna głowę, fizjognomja jej przybrała wyraz anielskiej słodyczy, zabarwionej wszakże poczuciem swej potęgi i godności.
— Znasz tego kawalera? spytała matka, obejmując ją przenikliwem spojrzeniem.
— Tak, matko.
— Wracaj do celi, moja córko! rzekła przełożona rozkazującym tonem.
Generał cofnął się żywo za firankę, aby nie zdradzić twarzą straszliwych wzruszeń, które nim miotały; jeszcze w cieniu miał wrażenie, że widzi przenikliwe oczy przełożonej. Kobieta ta, władczyni kruchego i ulotnego szczęścia, którego zdobycie kosztowało tyle starań, przestraszyła go; drżał, on, którego nie przeraził nigdy potrójny rząd armat. Księżna szła ku drzwiom, ale odwróciła się.
— Moja matko, rzekła straszliwie spokojnym głosem, ten Francuz to mój brat.
— Zostań tedy, córko! odparła stara kobieta po chwili.
Ten cudowny jezuityzm objawił tyle miłości i tyle żalu, że człowiek mniej hartowny od generała zemdlałby doznając tak żywej rozkoszy w pełni olbrzymiego a tak nowego dlań niebezpieczeństwa. Jakąż cenę miały słowa, spojrzenia, gesty, w scenie w której miłość musiała ujść wzrokowi rysia, pazurom tygrysa! Siostra Teresa wróciła.
— Widzisz, mój bracie, na co się ważę, aby pomówić z tobą chwilę o twem zbawieniu i o modłach jakie dusza moja zasyła codzień za ciebie do nieba. Popełniam śmiertelny grzech. Skłamałam. Ile dni pokuty, aby zmazać to kłamstwo! ale rada wycierpię je dla ciebie. Nie wiesz, bracie, jakiem szczęściem jest kochać w niebie, móc przyznać się przed sobą do uczuć, które religja oczyściła, przeniosła w najwyższe strefy, i które wolno nam już oglądać jedynie w duszy. Tak, nauka i duch świętej twórczyni tego schronienia uniosły mnie daleko od nędz ziemskich i pomieściły mnie wprawdzie bardzo daleko od sfery w której mieszka ona sama, ale z pewnością ponad światem. Gdyby nie to, nie byłabym cię ujrzała. Ale mogę cię widzieć, słyszeć i zachować spokój...
— A więc, Antonino, przerwał jej generał, spraw abym cię widział, ciebie którą kocham obecnie do szału, bez pamięci, jak tego pragnęłaś...
— Nie nazywaj mnie Antoniną, błagam. Wspomnienia przeszłości ranią mnie. Chciej widzieć jedynie siostrę Teresę, istotę ufną w miłosierdzie boże. I, dodała po pauzie, miarkuj się, bracie. Mateczka rozdzieliłaby nas bez litości, gdyby twoja twarz zdradziła świeckie uczucia, lub gdyby z oczu twoich popłynęły łzy.
Generał pochylił głowę jakgdyby w skupieniu. Kiedy podniósł oczy na kratę, ujrzał między dwoma żelaznemi prętami wychudłą, bladą, ale płomienną jeszcze twarz mniszki. Cera jej, niegdyś jaśniejąca wszystkiemi blaskami młodości, uderzająca cudnym kontrastem matowej bieli z barwą bengalskiej róży, przybrała gorący ton alabastrowej czary, pod którą kryje się nikłe światło. Przepaska obejmowała jej czoło i otulała twarz. Oczy jej, podsiniałe od ascetycznego życia, rzucały chwilami gorączkowe blaski, a zwykły ich spokój był tylko zasłoną. Słowem, z tej kobiety została tylko dusza.
— Och! opuścisz ten grób, ty która się stałaś mem życiem! Należałaś do mnie, nie wolno ci było oddać się, nawet Bogu. Czyś nie przyrzekła poświęcić wszystkiego na mój najlżejszy rozkaz? Obecnie uznasz mnie może godnym tej obietnicy, skoro się dowiesz com uczynił dla ciebie. Szukałem cię po całym świecie. Od pięciu lat jesteś myślą każdej mej chwili, treścią mego życia. Moi przyjaciele — moi przyjaciele bardzo potężni, wiesz o tem! — pomogli mi całym swym wpływem przetrząsnąć klasztory we Francji, we Włoszech, w Hiszpanji, na Sycylji, w Ameryce. Miłość moja płonęła tem żywiej po każdej daremnej próbie; często puszczałem się w daleką podróż pod wpływem zwodnej nadziei; życie moje, wszystkie bicia mego serca trwoniłem pod czarnemi murami klasztorów! Nie mówię ci o wierności bez granic, cóż to jest? nic, w porównaniu do bezmiernych pragnień mej miłości. Jeżeliś była niegdyś szczera w swych żalach, nie powinnaś się dziś wahać. Pójdziesz ze mną.
— Zapomina pan, że nie jestem wolna.
— Książę nie żyje, odparł żywo.
Siostra Teresa zarumieniła się.
— Niech mu niebo będzie otwarte! rzekła ze wzruszeniem; był szlachetny w stosunku do mnie. Ale nie o tych więzach mówiłam; jednym z moich grzechów było, że dla pana chciałam je potargać bez skrupułu.
— Mówisz o ślubach, wykrzyknął generał marszcząc brwi. Nie myślałem, aby coś miało dla ciebie większą wagę niż nasza miłość. Ale nie wątp o tem, Antonino; uzyskam u Ojca św. breve, które rozwiąże twoje śluby. Bądź pewna, pojadę do Rzymu, będę błagał wszystkie moce ziemi; a gdyby Bóg mógł zstąpić z niebios, wówczas...
— Nie bluźnij...
— Nie troszcz się tedy o Boga! Och! wolałbym raczej wiedzieć, że dla mnie przebyłabyś te mury; że dziś wieczór jeszcze wskoczyłabyś w łódkę czekającą u tych skał. Pomknęlibyśmy, aby znaleźć szczęście — nie wiem gdzie, na kraj świata! Przy mnie, pod skrzydłami miłości, odzyskałabyś życie, zdrowie.
— Nie mów tak, odparła siostra Teresa, nie wiesz, czem stałeś się dla mnie. Kocham cię o wiele więcej niż kiedykolwiek. Modlę się codzień za ciebie, nie widzę cię już oczami ciała. Gdybyś znał, Armandzie, szczęście oddania się bez wstydu czystej miłości w Bogu! Nie wiesz jak jestem szczęśliwa, że mogę błagać o błogosławieństwo dla ciebie. Nie modlę się nigdy za siebie: Bóg pocznie sobie ze mną wedle swej woli. Ale ty! Chciałabym, za cenę wieczności, mieć jakąś pewność, że jesteś szczęśliwy na tym świecie i że będziesz szczęśliwy na tamtym, przez wszystkie wieki. Moje wiekuiste życie, to wszystko, niestety, co mogę ci ofiarować. Obecnie zestarzałam się we łzach, nie jestem już ani młoda ani piękna; zresztą pogardzałbyś mniszką-kobietą, której nie rozgrzeszyłoby żadne uczucie, nawet miłość macierzyńska... Jakież słowa twoje mogłyby przeważyć bezlik myśli nagromadzonych w mem sercu od pięciu lat; myśli które zmieniły, przeorały, postarzyły to serce? Powinnam była oddać je Bogu mniej smutnem!
— Jakie słowa, droga Antonino? Te że cię kocham; że przywiązanie, miłość, szczera miłość, szczęście panowania w sercu zupełnie, bez zastrzeżeń i całkowicie twojem, jest tak rzadkie i tak niezwykłe! Że wątpiłem o tobie, że poddałem cię ciężkim próbom; ale dziś kocham cię całą potęgą mej duszy; że, jeśli pójdziesz ze mną, nie będę słyszał innego głosu prócz twego, nie będę widział innej twarzy prócz twojej...
— Cicho, Armandzie, skracasz jedyną chwilę, przez którą wolno nam widzieć się na ziemi.
— Antonino, chcesz iść ze mną?
— Ależ ja cię nie opuszczam. Żyję w twojem sercu, ale inaczej niż przez światowe rozkosze, próżności, samolubstwo, użycie. Tu, blada i zwiędła, żyję dla ciebie, tu, na łonie Boga! Jeśli jest sprawiedliwy, będziesz szczęśliwy...
— Frazesy! A jeżeli ja chcę ciebie bladą i zwiędłą? A jeżeli ja mogę być szczęśliwy jedynie z tobą? Zawsze tedy będziesz swemu kochankowi rzucała w twarz jakieś obowiązki? Nigdyż on nie przeważy wszystkiego w twojem sercu? Niegdyś przekładałaś nad niego świat, siebie, sam nie wiem co; obecnie Boga, moje zbawienie. W siostrze Teresie wciąż poznaję dawną księżnę, nieświadomą słodyczy kochania, wciąż nieczułą pod maską czułości. Nie kochasz mnie, nigdy nie kochałaś...
— Och! mój bracie...
— Nie chcesz opuścić tego grobu; kochasz mą duszę, powiadasz? a więc zgubisz na zawsze tę duszę, zabiję się...
— Moja matko, krzyknęła siostra Teresa po hiszpańsku, skłamałam, ten człowiek jest moim kochankiem!
Zasłona opadła. Osłupiały generał ledwie usłyszał szczęk drzwi zatrzaskujących się gwałtownie.
— Och! kocha mnie jeszcze! wykrzyknął, pojmując całą wzniosłość okrzyku mniszki. Trzeba ją porwać...
Generał opuścił wyspę, pospieszył do generalnej kwatery, powołał się na swoje zdrowie, poprosił o urlop i wrócił rychło do Francji.
A oto przygoda, która stworzyła właśnie opisaną sytuację dwojga bohaterów tego opowiadania.
To, co się nazywa we Francji faubourg Saint-Germain, to nie jest ani dzielnica, ani sekta, ani instytucja, ani nic coby się dało jasno określić. Place Royale, faubourg Saint-Honoré, Chaussée d’Antin, również posiadają pałace, w których oddycha się powietrzem dzielnicy Saint-Germain. Toteż całe Saint-Germain nie mieści się już w Saint-Germain. Osoby, urodzone bardzo daleko od jego wpływu, mogą go odczuwać i wejść do tego świata, gdy inne znów, w nim urodzone, mogą zeń być na zawsze wygnane. Sposób bycia, sposób mówienia, słowem tradycja Saint-Germain jest w Paryżu, od jakich czterdziestu lat, tem, czem niegdyś był Dwór, czem był w XIV wieku pałac Saint-Paul, w XV Louvre, w XVI-tym pałac Rambouillet, plac Królewski, wreszcie w XVII i XVIII Wersal. We wszystkich epokach, Paryż arystokracji i szlachty miał swoje centrum, jak Paryż gminu będzie miał zawsze swoje. Owa stała odrębność nastręcza obfity materjał do refleksji tym, którzy chcą obserwować lub malować poszczególne strefy społeczne; godzi się może szukać jej przyczyn nietylko dla objaśnienia niniejszej przygody, ale i dla oddania usług ważnym interesom, donioślejszym jeszcze w przyszłości niż obecnie, o ile wogóle — tak dla stronnictw jak dla młodości — doświadczenie nie jest złudzeniem. Wielcy panowie i ludzie bogaci, którzy zawsze będą małpowali wielkich panów, we wszystkich epokach mieścili swoje siedziby zdala od miejsc gęsto zamieszkałych. Jeżeli książę d’Uzès zbudował sobie za Ludwika XIV przy ulicy Montmartre piękny pałac, u którego bram wzniósł fontannę (dobrodziejstwo, które, obok innych cnót, uczyniło go przedmiotem tak powszechnej czci, że całe przedmieście poszło masą za jego pogrzebem), to dlatego, że ten kąt Paryża był wówczas zupełnie odludny. Ale skoro tylko zwalono fortyfikacje, skoro bagna położone za bulwarami zaroiły się od domów, rodzina d’Uzès rzuciła ten piękny pałac, dziś w posiadaniu jakiegoś bankiera. Następnie, szlachta, osaczona sklepami, opuściła plac Królewski, zbyt bliski centrum Paryża, i przebyła rzekę, aby oddychać swobodnie na przedmieściu Saint-Germain, gdzie już powyrastały pałace dokoła pałacu wzniesionego przez Ludwika XIV dla księcia du Maine, najulubieńszego z jego bękartów. Dla ludzi nawykłych do komfortu, czy jest w istocie coś plugawszego niż zgiełk, błoto, krzyki, zaduch, ciasnota ludnych ulic? Obyczaj dzielnicy kupieckiej lub rzemieślniczej czy nie kłóci się stale z nawykami możnych? Handel i praca idą spać w chwili gdy arystokracja siada do obiadu; jedni krzątają się i hałasują kiedy drudzy spoczywają; rachunki ich nie schodzą się nigdy, jedni są dochodem a drudzy wydatkiem. Stąd obyczaje najzupełniej sprzeczne. Spostrzeżenie to nie ma w sobie nic ubliżającego. Arystokracja jest poniekąd myślą społeczeństwa, jak mieszczaństwo i proletarjat są jego organami i funkcją. Stąd różne siedziby tych sił; a z przeciwieństwa ich wynika pozorna antypatja, spowodowana rozmaitością ruchów czynionych wszakże we wspólnym celu. Te rozbieżności wynikają tak logicznie z wszelkiej Konstytucji, że liberał najskłonniejszy potępiać ją jako zamach na wzniosłe ideje, pod któremi plebejscy karjerowicze kryją swoje ambitne zamiary, uważałby za bardzo pocieszne, gdyby książę de Montmorency mieszkał przy ulicy Saint-Martin na rogu ulicy noszącej jego nazwisko, lub gdyby książę de Fitz-James, potomek królewskiego rodu Szkocji, miał swój pałac przy ulicy Marji Stuart, na rogu ulicy Montorgueil. Sint ut sunt, aut non sint, te piękne pontyfikalne słowa mogą służyć za dewizę magnatom wszystkich krajów.
Fakt ten, oczywisty w każdej epoce i zawsze uznany przez lud, kryje w sobie rację stanu: jest zarazem skutkiem i przyczyną, zasadą i prawem. Masy mają zdrowy rozsądek, a odbiegają od niego dopiero wówczas, gdy ludzie złej wiary je roznamiętnią. Ten zdrowy rozum zasadza się na ogólnych prawdach, prawdziwych w Moskwie jak w Londynie, w Genewie jak w Kalkucie. Gdziekolwiek skupicie na danej przestrzeni rodziny o nierównym majątku, ujrzycie iż wytworzą się klasy wyższe, patrycjusze, pierwsze, drugie i trzecie towarzystwo. Równość będzie może prawem, ale żadna moc ludzka nie zdoła jej uczynić faktem. Spopularyzowanie tej myśli byłoby bardzo użyteczne dla szczęścia Francji. Nawet najmniej inteligentne masy pojmują dobrodziejstwa harmonji społecznej. Harmonja jest poezją ładu, a lud ma żywą potrzebę ładu. Zgodność rzeczy między sobą, jedność — aby wszystko rzec w jednem słowie — czyż nie jest najprostszym wyrazem ładu? Architektura, muzyka, poezja, wszystko we Francji, bardziej niż gdziekolwiek, opiera się na tej zasadzie, która zresztą wypisana jest w naszym jasnym i czystym języku, język zaś będzie zawsze najnieomylniejszym wyrazem narodu. Toteż widzicie, że lud francuski podoba sobie w poetycznych i dźwięcznych melodjach; zapala się do najprostszych idej; lubi argumenty ostre i bogate w myśli. Francja jest jedynym krajem, gdzie jedno małe słówko może wywołać wielką rewolucję. Masy powstawały tam wyłącznie poto, aby próbować zgodzić z sobą ludzi, wypadki i zasady. Otóż, żaden inny naród nie czuje lepiej jedności jaka powinna istnieć w życiu arystokracji, może dlatego że żaden inny nie zrozumiał lepiej konieczności politycznych: historja nigdy go nie zaskoczy. Francja bywała często oszukana, ale tak jak bywa oszukaną kobieta, przez szlachetną myśl i gorące uczucia, których poryw gwałci w pierwszej chwili rachubę.
Tak więc, jako pierwszy rys charakterystyczny, Saint-Germain posiada przepych swoich pałaców, — swoje wielkie ogrody, swoją ciszę harmonizującą niegdyś ze wspaniałością jego posiadłości ziemskich. Ta przestrzeń rzucona między jedną klasą a całą stolicą czyż nie jest materjalnym symbolem ich moralnego dystansu? We wszystkich tworach, głowa ma swoje oznaczone miejsce. Jeśli przypadkiem naród zwali głowę do swoich nóg, spostrzega prędzej czy później, że popełnił samobójstwo. Ponieważ narody nie chcą umierać, silą się wówczas stworzyć sobie nową głowę. Kiedy naród nie ma już do tego siły, wówczas ginie, jak zginęły Rzym, Wenecja, i tyle innych. Różnica stworzona przez odmienność obyczajów między innemi sferami a arystokracją, mieści w sobie nieodzownie fakt realnej, zasadniczej wartości wyższych sfer. Z chwilą gdy w samym kraju — bez względu na formę, jaką przybierze Rząd — patrycjusze rozminą się z tym warunkiem absolutnej wyższości, stają się bez siły i lud obala ich natychmiast. Lud chce zawsze widzieć w ich rękach, sercu i głowie majątek, władzę i czyn; słowo, inteligencję i chwałę. Bez tej potrójnej potęgi, wszelki przywilej wygasa. Ludy, jak kobiety, lubią siłę w tym kto niemi rządzi; miłość ich nie może istnieć bez szacunku; nie zyska ich posłuszeństwa ktoś, kto im nie imponuje. Arystokracja lekceważona, jest jak gnuśny król, jak mąż w spódnicy; jest nicością, zanim stanie się niczem. Przedmieście Saint-Germain dało się chwilowo powalić, przez to że nie chciało zrozumieć konieczności swego istnienia, które łatwo mu było jeszcze zachować. Powinno było mieć ten rozum, aby pojąć na czas — jak to pojęła arystokracja angielska — że instytucje mają swoje krytyczne lata, w których dawne słowa nabierają nowych znaczeń, ideje przybierają inne szaty, warunki zaś życia zmieniają zupełnie formę, bez zmian w zasadniczej treści. Pogląd ten wymaga rozwinięcia, które wiąże się ściśle z tą przygodą, jako określenie przyczyn i jako wytłumaczenie faktów.
Wspaniałość arystokratycznych zamków i pałaców, ich zbytek, przepych, atmosfera w której porusza się swobodnie, bez żadnych tarć, szczęśliwy właściciel, bogaty już przed urodzeniem, wolny od codziennych rachunków praktycznego życia; czas którym rozporządza, wykształcenie które może zawczasu nabyć; tradycje wreszcie dające mu siłę społeczną, którą przeciwnicy jego zaledwie mogą wyrównać studjami, wolą, wytrwałością — wszystko to powinnoby podnieść duszę człowieka, który od dziecka posiada takie przywileje; powinnoby mu wrazić ten szacunek dla samego siebie, którego następstwem jest szlachectwo serca zgodne ze szlachectwem nazwiska. Tak jest u niektórych rodzin. Tu i ówdzie, w Saint-Germain spotyka się piękne charaktery, wyjątki wśród powszechnego egoizmu, który spowodował zgubę tego zamkniętego świata. Przewagi te posiadła arystokracja francuska, jak wszystkie patrycjaty, które będą się tworzyć na powierzchni narodów tak długo, jak długo narody będą zasadzały swe istnienie na posiadaniu — ziemi czy pieniędzy — tej jedynej realnej podstawie społeczeństwa; ale patrycjat może zachować te przewagi jedynie o tyle, o ile dochowuje warunków, pod jakiemi lud mu je zostawia. Jestto rodzaj moralnego lenna, które wkłada obowiązki wobec monarchy; tu zaś monarchą jest dziś niewątpliwie lud.
Czasy się zmieniły, i broń także. Szlachcic, któremu wystarczało niegdyś włożyć drucianą koszulkę i szyszak, dobrze władać włócznią i rozwinąć chorągiew, musi dziś dać dowody inteligencji; gdzie było potrzeba jedynie wielkiego serca, za naszych czasów trzeba tęgiej głowy. Sztuka, wiedza i pieniądz tworzą trójkąt, w którym mieści się herb władzy i z którego powinna wychodzić nowoczesna arystokracja. Piękne odkrycie warte jest tyle co wielkie nazwisko. Rotszyldy, owi nowocześni Fuggerowie, są faktycznymi książętami. Wielki artysta jest w istocie oligarchą, reprezentuje całe stulecie i staje się niemal zawsze prawem. Tak więc, dar słowa, machina o wysokiem ciśnieniu jaką jest pisarz, geniusz poety, wytrwałość kupca, wola męża Stanu który streszcza w sobie tysiąc świetnych talentów, miecz generała — te osobiste zdobycze jednostki narzucające ją społeczeństwu — oto rzeczy, których monopol powinnaby dziś zdobyć arystokracja, jak niegdyś miała monopol siły materjalnej. Aby stać na czele kraju, czyż nie trzeba być wciąż godnym przodującego stanowiska; czyż nie trzeba być jego duszą i duchem, aby poruszać jego rękami? Jak prowadzić lud, nie mając sił, które tworzą dowódcę? Czem byłaby buława marszałkowska bez siły wodza, który ją dzierży w dłoni? Saint-Germain igrało buławami, mniemając że w nich jest cała władza. Odwrócili przesłanki sylogizmu, który stanowi o jego istnieniu. Miast rzucić godła, które drażnią lud, a zachować potajemnie siłę, pozwolili, aby mieszczaństwo wydarło im siłę, a uczepili się nieszczęsnych godeł. Wciąż zapominali o prawidłach, jakie im narzuca ich liczebna słabość. Arystokracja, która ilościowo jest zaledwie tysiączną częścią społeczeństwa, powinna dziś, jak niegdyś, pomnożyć swoje środki działania, aby, w krytycznych momentach, przeciwstawić wagę równą wadze mas. Za naszych czasów, środkami działania muszą być realne siły, nie historyczne wspomnienia. Nieszczęściem, we Francji, szlachta, jeszcze nadęta swą przebrzmiałą potęgą, grzeszyła pewną zarozumiałością, od której trudno było się jej uchronić. Może to jest wada narodowa. Francuz, bardziej niż ktokolwiek, nie liczy się nigdy z tem co jest poniżej; ze stopnia, na którym się znajduje, spogląda wzwyż; rzadko współczuje z biedakami nad którymi góruje, a zawsze wzdycha że widzi tylu szczęsnych ponad sobą. Mimo że ma wiele serca, zbyt często woli słuchać rozumu. Ten narodowy instynkt, który wciąż każe Francuzom iść naprzód, ta próżność, która zjada ich majątki i jest u nich równie wszechwładna jak zasada oszczędności u Holendrów, władały od trzech wieków szlachtą, która pod tym względem była nawskroś francuska. Osobnik z Saint-Germain wierzył stale w swą wyższość umysłową na zasadzie swojej wyższości materjalnej. Wszystko go w tem utwierdzało, ponieważ od czasu powstania dzielnicy Saint-Germain (ta arystokratyczna rewolucja rozpoczęła się w dniu, w którym monarchja opuściła Wersal) wciąż, poza krótkiemi przerwami, Saint-Germain wspierało się na władzy, która będzie zawsze we Francji więcej lub mniej przedmieściem Saint-Germain; stąd jego klęska w r. 1830. W tej epoce, było ono niby armja bez tyłów. Nie skorzystało z pokoju, aby wrosnąć w serce narodu. Grzeszyło brakiem wykształcenia i zupełnym brakiem objęcia całości własnych interesów. Zabijało pewną przyszłość dla wątpliwej teraźniejszości.
A oto może przyczyna tej fałszywej polityki. Fizyczny i moralny dystans, jaki arystokracja siliła się utrzymać między sobą a resztą narodu, wydał nieodzownie od czterdziestu lat ten jedyny rezultat, iż podtrzymywał w arystokracji egoizm osobisty, zabijając solidarność kasty. Niegdyś, gdy szlachta francuska była wielka, bogata i potężna, umiała ona w niebezpieczeństwie wybierać sobie wodzów i słuchać ich. Uszczuplona, stała się niesforniejsza; niby we Wschodniem Cesarstwie, każdy chciał być cesarzem. Zrównani wszyscy swą słabością, uważali się każdy z osobna za wyższego od drugich. Każda rodzina, zrujnowana przez Rewolucję, zrujnowana równym podziałem majątkowym, myślała jedynie o sobie, miast myśleć o wielkiej rodzinie arystokracji; zdawało się im, że, jeżeli wszystkie rodziny się zbogacą, stronnictwo będzie silne. Omyłka. Pieniądz, to także tylko znak siły. Wszyscy tam zachowali tradycje najlepszego tonu, prawdziwego wykwintu, pięknego wysłowienia, pruderji i dumy rodowej, harmonizujące z ich życiem; ale to są małostki, skoro staną się treścią życia, którego powinny być jedynie ozdobą. Wszystkie owe rody miały niejaką wartość wewnętrzną, która, rozmieniona na drobne, zostawia im jedynie wartość nominalną. Żaden z tych rodów nie miał odwagi powiedzieć sobie: „Czy jesteśmy dość mocni, aby unieść władzę?“ Rzuciły się na nią tak, jak później adwokaci w r. 1830. Zamiast się okazać ojcowskie jak magnat, Saint-Germain było łapczywe jak dorobkiewicz. W dniu, w którym najinteligentniejszemu w świecie narodowi udowodniono, że wskrzeszona szlachta wyzyskuje władzę i budżet na swoją korzyść, w tym dniu szlachta otrzymała śmiertelny cios. Chciała być arystokracją, kiedy mogła być już tylko oligarchją. Są to dwa systemy bardzo różne, a zrozumie je każdy, kto uważnie odczyta nazwiska lordów Izby wyższej. Niewątpliwie rząd i król mieli dobre intencje, ale zapominali stale, że ludowi wszystkiego trzeba kazać chcieć, nawet własnego szczęścia, i że Francja, ta kapryśna kobieta, chce być kochana i bita wedle ochoty. Gdyby istniało wielu magnatów takich jak książę de Laval, którego skromność uczyniła godnym jego nazwiska, tron Burbonów byłby tak trwały jak tron Hanowerski.
W r. 1814, ale zwłaszcza w r. 1820, szlachcie francuskiej trzeba było zawładnąć najbardziej oświeconą epoką, najbardziej arystokratycznem mieszczaństwem, najbardziej żeńskim krajem pod słońcem. Saint-Germain mogło bardzo łatwo poprowadzić i zabawić średnią klasę, szalejącą za odznaczeniami, rozkochaną w sztuce i nauce. Ale mali wodzowie tej wielkiej epoki intelektualnej nienawidzili wszyscy i sztuki i wiedzy. Nawet religji, której potrzebowali, nie umieli ukazać w poetycznych barwach, któreby jej zyskały miłość. Podczas gdy Lamartine, Lamennais, Montalambert i inni utalentowani pisarze odnawiali lub powiększali ideje religijne, złocąc je poezją, wszyscy ci, którzy partaczyli rząd, czynili z religji coś bardzo cierpkiego. Nigdy naród nie był podatniejszy: był wówczas jak zmęczona kobieta, która gotowa jest ulec; ale nigdy władza nie popełniła więcej niezręczności. A Francja i kobieta wolą raczej błędy.
Aby się odrodzić, aby stworzyć wielką oligarchję, arystokracja powinna była szczerze wejść w siebie; trzeba jej było znaleźć w sobie coś z Napoleona, sięgnąć do swoich wnętrzności, aby w nich poszukać nowoczesnego Richelieu. O ile tego geniusza nie było w niej samej, trzeba było go szukać aż het na zimnem poddaszu, gdzie może właśnie marł z głodu, i wziąć go za swego, jak angielska Izba lordów wchłania stale przygodnych arystokratów. Następnie, trzeba było kazać temu człowiekowi, aby był nieubłagany, aby obciął zgniłe gałęzie, aby przyciął arystokratyczne drzewo przy samej ziemi. Ale pojęcia angielskiego toryzmu były zbyt wielkie na te małe głowy. Zresztą, ich przyswojenie wymagało zbyt wiele czasu: a dla Francuzów powolny sukces znaczy tyle co fiasko. Zresztą, dalecy od tej polityki odkupienia, szukającej siły tam gdzie Bóg ją złożył, ci wielcy mali ludzie nienawidzili wszelkiej siły, która nie była z nich; słowem, miast odmłodnieć, Saint-Germain zestarzało się jeszcze. Etykieta, rzecz drugorzędna, mogłaby się utrzymać, gdyby się ograniczała do ważnych okoliczności; ale etykieta stała się codzienną walką i, zamiast być kwestją artyzmu lub zbytku, stała się kwestją władzy. O ile koronie brak było wielkiego doradcy na miarę wielkiej chwili, arystokracji brakło zwłaszcza znajomości swoich interesów, a jedynie ta znajomość mogła była ocalić wszystko. Stanęła dęba wobec małżeństwa pana de Talleyrand, jedynego człowieka mającego głowę dość twardą, aby mogła w sobie przekuć na nowo życiodajny system polityczny. Saint-Germain drwiło sobie z ministrów nie-szlachty, nie wydawało zaś ludzi natyle zdolnych aby być ministrami. Mogło oddać istotne usługi krajowi, obsadzając szlachtą sądy pokoju, podnosząc wydajność ziemi, budując drogi i kanały, stając się czynną potęgą terytorjalną; wolało sprzedać swoje majątki aby grać na giełdzie. Mogło zabrać mieszczaństwu energicznych i zdolnych ludzi, których ambicja podkopywała rząd; otworzyć tym ludziom swoje szeregi; wolało ich zwalczać, i to bez broni; posiadało bowiem już tylko w tradycji to, co niegdyś posiadało w rzeczywistości. Nieszczęściem dla szlachty, zostało jej z rozmaitych fortun ściśle tyle, aby podtrzymać jej pychę. Rada ze swych pamiątek, żadna z owych rodzin nie pomyślała poważnie nad tem, aby swoim starszym synom kazać wziąć oręż z pomiędzy tych pęków broni, które wiek XIX rzucił na plac publiczny. Usunięta od polityki, młodzież tańczyła na dworze, zamiast wnieść siłę talentów młodych, sumiennych, nieskompromitowanych Cesarstwem i Republiką. Te talenty mogły podjąć w Paryżu dzieło, które naczelnicy rodów zaczęliby na prowincji, zdobywając tam uznanie swoich tytułów ciągłą obroną interesów lokalnych, dostrajając się do ducha czasu, przetapiając swą kastę na modłę epoki. Skupiona w swojem Saint-Germain, arystokracja żyła duchem dawnej opozycji feudalnej, połączonej z duchem dawnego dworu. Niedość zespolona z Tuillerjami, łatwiejsza była do zwyciężenia, istniejąc tylko w jednym punkcie, a zwłaszcza tak źle reprezentowana w Izbie Parów. Wrośnięta w kraj, stałaby się niezniszczalna; wtłoczona w swoją kwaterę, przyczepiona do Zamku, pasożytująca na budżecie, czekała na jeden cios siekiery zdolny przeciąć nitkę jej wątłego życia. Jakoż płaska figura mizernego adwokaciny wysunęła się, aby cios ten zadać. Mimo wspaniałej mowy Royer-Collarda, dziedziczność parostwa i majoraty padły pod konceptami człowieka, który się chlubił, iż zręcznie wydarł katu kilka głów, ale który niezręcznie zabijał wielkie instytucje. Oto przykłady i nauka na przyszłość! Gdyby oligarchja francuska nie miała przyszłości, byłoby smutnem okrucieństwem opłakiwać ją po zgonie, wówczas trzebaby myśleć jedynie o sarkofagu; ale bolesny skalpel chirurga wraca niekiedy życie umierającym. Saint-Germain może się okazać silniejsze w klęsce niż w tryumfie, o ile zdobędzie się na wodza i system.
A teraz streścimy bez trudu ten nawpół-polityczny rzut oka. Brak rozległych horyzontów i ogrom małych błędów. Chciwość odbudowania wielkich fortun, która ogarnęła wszystkich. Istotna potrzeba religji dla podtrzymania polityki. Żądza uciech, szkodliwa dla ducha religji i rodząca obłudę. Opór kilku wybitnych ludzi, którzy widzieli jasno i których sparaliżowały dworskie rywalizacje. Szlachta prowincjonalna, często czystsza rasą od szlachty dworskiej, ale która urażona, lekceważona, odsunęła się. Oto przyczyny, które się zespoliły, aby stworzyć z Saint-Germain wieżę Babel obyczajów. Saint-Germain nie było ani zdecydowane w swoich zasadach, ani konsekwentne w postępkach; ani zupełnie moralne, ani otwarcie rozwiązłe, ani zepsute ani siejące zepsucie. Nie poniechało zupełnie rzeczy które mu szkodziły, ani nie przyjęło pojęć które byłyby je ocaliły. Mimo że składające je osoby były nad wyraz błahe, stronnictwo uzbroiło się we wszystkie owe wielkie zasady, które dają życie narodom. Otóż, aby zginąć w pełni sił, co trzeba czynić? Było trudne w wyborze osób dopuszczonych na dwór; było zwierciadłem dobrego smaku i wykwintnego lekceważenia; ale to pewna, że upadek jego nie był świetny ani rycerski. Emigracja z 1789 miała jeszcze jakieś uczucia; wewnętrzna emigracja z 1830 wrażliwa jest jedynie na interesy. Kilku ludzi wsławionych piórem, potentaci wymowy, Talleyrand na kongresie, zdobycie Algieru, oraz szereg nazwisk które odzyskały historyczny blask na polach bitwy, oto drogowskaz dla naszej arystokracji; oto sposoby, jakie jej zostały, aby się unarodowić i podtrzymać jeszcze swoje prawa i tytuły, — o ile raczy.
We wszelkim organizmie odbywa się praca wewnętrznej harmonji. Jeśli dany człowiek jest leniwy, lenistwo zdradza się w każdym jego ruchu. Toż samo fizjognomja danej klasy dostraja się do powszechnego ducha, do duszy która ożywia ciało. Za Restauracji, kobieta z Saint-Germain nie miała ani hardego zuchwalstwa, jakie cechowało swawolę dam dawnego Dworu; ani skromnego dostojeństwa spóźnionych cnót, któremi później okupywały swoje błędy i które dawały im tyle uroku. Nie była ani naprawdę płocha, ani naprawdę stateczna. Namiętności jej, poza paroma wyjątkami, nosiły piętno obłudy; szachrowała, aby tak rzec, ze swemi przyjemnostkami. Ta i owa rodzina naśladowała mieszczański tryb księżnej Orleańskiej, której małżeńskie łoże tak pociesznie pokazywano zwiedzającym Palais-Royal. Parę zaledwie kobiet wskrzesiło tradycje Regencji, budząc zgorszenie w innych, sprytniejszych. Ta nowa wielka dama nie miała żadnego wpływu na obyczaje: mimo to, mogła ona wiele; mogła, w najgorszym razie, dać imponujący typ arystokrattki angielskiej; ale wahała się niezdarnie w wyborze między dawnemi tradycjami, zrobiła się dewotką i kryła wszystko, nawet swoje przymioty. Żadna nie umiała stworzyć salonu, gdzieby wybitni ludzie brali lekcje elegancji i smaku. Głos ich, niegdyś tak decydujący w literaturze, tym żywym wyrazie społeczeństwa, stracił wszelką wagę. Otóż, kiedy literatura nie posiada ogólnego charakteru, przestaje być organizmem i niszczeje wraz ze swą epoką. Kiedy, w jakiejbądź epoce, znajdzie się taki naród w narodzie, prawie zawsze historyk napotka centralną postać, streszczającą zalety i wady swej grupy: Coligny u hugenotów, koadjutor w szeregach Frondy, marszałek Richelieu za Ludwika XV, Danton za Terroru. Ta identyczność fizjognomji człowieka z jego historycznem tłem leży w naturze rzeczy. Aby przewodzić stronnictwu, czyż nie trzeba dzielić jego pojęć? aby błyszczeć w danej epoce, czyż nie trzeba jej wcielać? Oto nieustanny mus, który każe roztropnej i mądrej głowie stronnictwa podążać za przesądami i szaleństwami mas, stanowiących jego ogon. Stąd rodzą się postępki, które mają za złe przywódcom pewni historycy, kiedy, zdala od straszliwych burz, sądzą na zimno namiętności nieodzowne do prowadzenia tych epokowych walk. To co jest prawdą w historycznej komedji wieków, niemniej prawdą jest w wyższej sferze narodowego dramatu, zwanego Obyczajami.
W początkach nikłego życia, jakie wiodło Saint-Germain za Restauracji — życia, którego, o ile poprzednie rozważania były słuszne, nie umiało stworzyć — pewna młoda kobieta była chwilowo najpełniejszym typem tego środowiska. Była to natura zarazem silna i słaba, wielka i mała, odbicie całej kasty. Napozór wykształcona, w istocie ciemna; pełna szlachetnych uczuć, ale bez myśli któraby je kojarzyła; trwoniąca skarby duszy na to aby się poddać konwenansom; gotowa rzucić wyzwanie społeczeństwu, ale fałszywa przez skrupuły; więcej głowy niż serca. Była nawskroć kobietą i nawskroś kobietką, zwłaszcza nawskroś Paryżanką. Lubiła blask, zabawy; nie zastanawiała się nigdy lub zastanawiała się za późno; w lekkomyślności dochodząca niemal poezji; czarująco impertynencka ale w głębi pokorna; udająca siłę niby strzelista trzcina, ale jak trzcina gotowa ugiąć się pod silną ręką. Mówiła wiele o religji, ale nie kochała jej, skłonna zresztą mimo to przyjąć ją jako rozwiązanie. Jak określić istotę naprawdę złożoną, zdolną do heroizmu a zapominającą o nim dla konceptu; młodą i słodką, nietyle starą sercem ile postarzałą duchem swego otoczenia? Rozumiała samolubną filozofję tego otoczenia, mimo że sama jej nie uprawiała; miała wszystkie przywary dworaka i całą szlachetność rozkwitającej kobiety; do gruntu nieufna, mimo to pozwalała czasem wszystko w siebie wmówić. Czyż nie musi zawsze być niedokończony portret kobiety, która cała była kapryśną grą odcieni? Zamęt, jaki stąd wypływał, był pełen poezji, ile że było w niej jakieś boskie światło, jakiś blask młodości, dające urok tym kontrastom. Wdzięk kojarzył w niej wszystko. Nic nie było grane. Te namiętności czy namiętnostki, ten kaprys wzniosłości, ta rzeczywista małość, te zimne uczucia i te płomienne wzloty były naturalne: wypływały z jej położenia, jak również z położenia arystokracji, do której należała. Była świadoma siebie i silna swem nazwiskiem, stawiała się dumnie powyżej świata. Było coś z owego Ja Medei w jej życiu, tak jak w życiu arystokracji, która umierała nie chcąc ani się podnieść na łóżku, ani podać ręki jakiemuś lekarzowi, ani dotknąć się czego, ani pozwolić się dotknąć, tak bardzo czuła się słaba albo już zmurszała. Księżna de Langeais[1] — takie nosiła nazwisko — była zamężna blisko od czterech lat, kiedy spełniła się Restauracja, to znaczy w r. 1816. Była to epoka, gdy Ludwik XVIII, oświecony przewrotem Stu Dni, zrozumiał swoje położenie i swój czas, wbrew otoczeniu, które wszakże zwyciężyło później tego Ludwika XI bez topora, wówczas gdy go powaliła choroba. Księżna de Langeais była z domu Navarreins: rodzina książęca, która od Ludwika XIV miała za zasadę nie szukać związków poniżej swego tytułu. Córki tego domu musiały mieć, wcześniej lub później, tak jak ich matka, taburet u dworu. W ośmnastym roku życia, Antonina de Navarreins opuściła zacisze domowe, aby poślubić starszego syna księcia de Langeais. Obie rodziny żyły wówczas zdala od splendorów świata; ale najazd na Francję pozwalał lojalistom przewidywać powrót Burbonów jako jedyną możliwą konkluzję. Książęta de Navarreins i de Langeais, wciąż wierni Burbonom, oparli się szlachetnie wszystkim pokusom cesarskiej glorji. W okolicznościach, w jakich znajdowali się w dobie tego związku, zrozumiałe jest, że trzymali się starej polityki familijnej swoich rodów. Antonina de Navarreins, uboga i piękna, zaślubiła tedy margrabiego de Langeais, którego ojciec umarł w kilka miesięcy potem. Po powrocie Burbonów, obie rodziny odzyskały swoje stanowisko, swoje godności i dworskie urzędy, i weszły z powrotem w życie, od którego dotąd trzymały się zdala. Stały się lśniącym szczytem tego nowego świata. W owej epoce podłości i fałszywych nawróceń, sumienie publiczne rade było uznać w tych dwóch rodzinach wierność bez plamy, zgodność między życiem a polityką: cnota, której wszystkie stronnictwa mimowoli oddają cześć. Ale, nieszczęściem dość zwyczajnem w owej epoce kompromisów, osoby najczystsze, te które górnością swoich horyzontów i swoim rozumem zbudziłyby we Francji wiarę w szlachetność nowej i śmiałej polityki, odsunięto od polityki. Władza dostała się w ręce ludzi mających interes w tem, aby skrajnością haseł dowieść swego oddania. Rodziny de Langeais i de Navarreins zostały w rzędzie dostojników Dworu, skazane na obowiązki etykiety, zarówno jak na wyrzuty i szyderstwa liberałów. Oskarżano je, że tyją w zaszczytach i bogactwie, mimo że ich ojcowizna nie wzrosła, hojność zaś listy cywilnej poszła cała na reprezentację, nieodzowną dla wszelkiej europejskiej monarchji, choćby nawet była republikańską.
W r. 1818 książę de Langeais dowodził dywizją, księżna zaś miała, przy boku pewnej księżnej krwi, urząd, który pozwalał jej bez skandalu mieszkać w Paryżu, zdala od męża. Zresztą, książę, poza swem dowództwem, piastował urząd na dworze; skoro przypadła nań kolej, zdawał na ten czas dowództwo marszałkowi polnemu. Bez wiedzy tedy świata, księstwo żyli zupełnie rozłączeni i życiem i sercem. Małżeństwo to miało koleje dość zwyczajne owym związkom z układów rodzinnych. Spotkały się dwie najsprzeczniejsze natury, uraziły się i zraniły potajemnie — i rozeszły się na zawsze. Następnie, każde poszło za swą naturą, w granicach konwenansu.
Książę de Langeais, umysł metodyczny, drugi kawaler de Folard, oddał się metodycznie swoim upodobaniom i przyjemnościom; żonie pozwolił iść za swojemi, poznawszy w niej duszę wyniosłą, zimne serce, wielki szacunek dla form, młodzieńczą prawość. To dawało rękojmię, że pozostanie czysta pod okiem dziadków, na oczach uważającego i religijnego dworu. Zabawił się tedy na zimno w wielkiego pana z zeszłego wieku, zostawiając swobodę dwudziestodwuletniej żonie, ciężko obrażonej i mającej straszliwą właściwość charakteru: nigdy nie przebaczała obrazy, zwłaszcza kiedy wszystkie jej kobiece ambicje, jej miłość własna, jej cnoty może, zostały tajemnie zdeptane i zranione. Kiedy zniewaga jest publiczna, kobieta rada jej zapomina, to ją podnosi w oczach świata, przebaczenie przydaje jej kobiecości; ale nigdy nie odpuszczają kobiety tajemnej zniewagi, ponieważ nie lubią ani podłości, ani cnót, ani miłości tajemnych. Takie było położenie, w którem, bez wiedzy świata i nie zastanawiając się nad niem, znajdowała się księżna de Langeais, kiedy przyszły uroczystości wydane z okazji małżeństwa księcia de Berri. W tej chwili, Dwór i Saint-Germain wyrwały się ze swej niemocy i bierności. Tu zaczął się ów niesłychany przepych, który omamił rząd Restauracji. W owej chwili, księżna de Langeais — bądź przez próżność, bądź przez wyrachowanie — nie pojawiała się w świecie inaczej, jak tylko w otoczeniu kilku kobiet równie wybitnych przez swoje nazwisko jak przez majątek. Sama będąc królową mody, miała swoje damy dworu, które naśladowały jej dowcip i wzięcie. Wybrała je umiejętnie wśród garstki osób, które nie czuły się jeszcze ani zbyt mocno na Dworze, ani też nie należały ściśle do Saint-Germain, a miały pretensję tam się dostać: proste anioły, które chciały się wznieść aż w pobliże tronu i zasiąść wśród seraficznych potęg dostojnej sfery zwanej Zameczkiem. Tak się postawiwszy, księżna de Langeais była silniejsza, pewniej królowała, czuła się bezpieczniejsza. Jej damy broniły ją od potwarzy i pomagały jej odgrywać antypatyczną rolę kobiety modnej. Mogła sobie dowoli drwić z mężczyzn i uczuć, igrać niemi, zbierać hołdy któremi żyje każda kobieta, a mimo to zostać panią siebie. W Paryżu i w najwyższej sferze kobieta jest zawsze kobietą; żyje kadzidłem, pochlebstwem, zaszczytami. Najrzetelniejsza piękność, najcudowniejsza twarz jest niczem, jeśli jej nie podziwiają; zalotnicy, nadskakiwania, są miarą jej potęgi. Czem jest władza nieznana? Niczem. Wyobraźcie sobie ładną kobietę samą, w kącie salonu — wygląda smutno. Kiedy więc jedna z owych istot znajdzie się w pełni dostojeństw i zbytku, chce władać nad wszystkiemi sercami, często w niemożności szczęśliwego panowania w jednem. Wszystkie te stroje, tualety, kokieterje, przeznaczone były dla istot najmarniejszych pod słońcem; dla bezmózgich pyszałków, dla ludzi których cała wartość polegała na ładnej twarzy i dla których wszystkie kobiety kompromitowały się bez żadnej kompensaty. Panowie ci, to były istne pozłacane bałwanki, ludzie którzy, z paroma wyjątkami, nie mieli ani przeszłości galantów z czasu Frondy, ani solidnych zalet bohaterów Cesarstwa, ani dowcipu i wzięcia swoich dziadków; ale którzy chcieli być gratis czemś w tym rodzaju. Byli odważni, jak cała młodzież francuska; niewątpliwie zdolni, gdyby ich wzięto na próbę; ale nie mogli być niczem za panowania zużytych starców, którzy ich trzymali na uwięzi. Była to epoka zimna, marna i bez poezji. Zdaje się, że trzeba dużo czasu na to, aby restauracja stała się monarchją.
Od półtora roku, księżna de Langeais wiodła owo życie czcze, wyłącznie zapełnione balami, wizytami z okazji balu, pustemi tryumfami, przelotnemi sympatjami, zrodzonemi i umarłemi w ciągu jednego wieczoru. Kiedy wchodziła do salonu, spojrzenia skupiały się na niej. Zbierała pochlebne słówka, namiętne westchnienia, które zachęcała gestem, wzrokiem, ale które spływały po niej bez głębszego wrażenia. Jej ton, wzięcie, wszystko stawało się prawem dla świata. Żyła w jakiejś gorączce próżności, w nieustannej zabawie, która ją oszałamiała. Posuwała się dość daleko w rozmowie, słuchała wszystkiego, ale zepsucie jej było raczej powierzchowne. Wróciwszy do domu, rumieniła się często z tego z czego się śmiała, z jakiejś skandalicznej historji, której szczegóły pozwalały jej zapuszczać się w teorje miłości, będącej dla niej w gruncie czemś nieznanem. Wnikała w subtelne odcienie nowoczesnego stylu miłosnego, w czem służyły jej za przewodnika chętne obłudnisie; kobiety bowiem, umiejąc wszystko powiedzieć między sobą, gubią i psują więcej kobiet niż mężczyźni. Księżna zrozumiała niebawem, że być kochaną to dla kobiety jedyny sposób, aby jej piękność i dowcip były powszechnie uznane. Czego dowodzi mąż? Że, będąc młodą panną, kobieta była albo grubo posażna, albo dobrze wychowana, miała zręczną matkę lub też zadowalała ambicję mężczyzny; ale kochanek, to bilans jej przymiotów osobistych. Pani de Langeais dowiedziała się młodo, że kobieta może się pozwolić jawnie kochać, nie dzieląc tej miłości, nie uprawniając jej, nie nagradzając jej inaczej niż najlichszą jałmużną serca: niejedna świętoszka wtajemniczyła ją w sekrety tych niebezpiecznych komedyj.
Księżna miała tedy swój dwór, a liczba tych, którzy ją wielbili lub jej nadskakiwali, była rękojmią jej cnoty. Była zalotna, miła, urocza, aż do końca zabawy, balu czy rautu; poczem, z zapadnięciem kurtyny, zostawała sama, zimna, obojętna; mimo to, odżywała nazajutrz dla nowych, równie powierzchownych wzruszeń. Było paru młodych ludzi zupełnie oczarowanych, którzy kochali się w niej naprawdę, a z których ona drwiła sobie bez litości. Mówiła sobie: „Jestem kochana, on mnie kocha!“ Ta pewność wystarczała jej. Podobna skąpcowi sytemu świadomością że jego zachcenia mogą się spełnić, nie posuwała się może nawet do pragnienia.
Pewnego wieczora znalazła się u bliskiej przyjaciółki, wicehrabiny de Fontaine. Była to jedna z owych pokornych rywalek, które jej nienawidziły serdecznie, a towarzyszyły jej wszędzie: zbrojna przyjaźń, w której obie strony mają się na baczności i gdzie zwierzenia są równie ostrożne jak bywają zdradzieckie. Rozdawszy protekcyjne, przyjazne lub niedbałe ukłony, z naturalną miną kobiety która zna całą wartość swych uśmiechów, księżna spoczęła przez chwilę oczami na człowieku, którego nie znała, ale którego wyrazista i poważna fizjognomja uderzyła ją. Widok ten obudził w niej wzruszenie dość podobne do lęku.
— Moja droga, zwróciła się do pani de Maufrigneuse[2], kto jest ten nowoprzybyły?
— Człowiek, o którym z pewnością słyszałaś: margrabia de Montriveau[3].
— A, to on.
Ujęła lornetkę i przyjrzała mu się impertynencko, niby portretowi, na który się patrzy, ale który sam nie widzi.
— Przedstaw mi go, musi być zabawny.
— Gdzie tam! przeraźliwie nudny i ponury, ale jest w modzie.
Armand de Montriveau był w tej chwili, nie wiedząc zresztą o tem, przedmiotem powszechnej ciekawości; a zasługiwał na nią więcej niż którykolwiek z owych chwilowych bożków, których Paryż potrzebuje i do których zapala się na kilka dni, aby uczynić zadość potrzebie sztucznego entuzjazmu trawiącej go bez ustanku. Armand de Montriveau był jedynym synem generała do Montriveau, arystokraty, który służył wielkodusznie republice i zginął, walcząc przy boku Jouberta, pod Novi. Sierotę umieszczono staraniem Bonapartego w szkole w Châlons i oddano, jak innych synów poległych generałów, pod opiekę Republiki. Wyszedłszy z tej szkoły, nie posiadając żadnego majątku, Armand wstąpił do artylerji; był zaledwie majorem w chwili katastrofy w Fontainebleau. Broń, w której służył Armand de Moutriveau, małe przedstawiała widoki. Po pierwsze, liczba oficerów bardziej jest tam ograniczona niż w innych korpusach; następnie, liberalne, niemal republikańskie zasady, jakie wyznawała artylerja, obawy jakie budziło w cesarzu skupienie ludzi wykształconych i nawykłych do myślenia, stały na przeszkodzie do karjery wielu z nich. Toteż, sprzecznie z naturalnem prawem, oficerowie, którzy doszli do szlif generalskich, nie zawsze byli najwybitniejsi: mierność budziła mniej obaw. Artylerja była niby osobne ciało w armji i stanowiła własność Napoleona jedynie na polu bitwy.
Do tych ogólnych przyczyn, mogących tłumaczyć powolną karjerę Armanda de Montriveau, przybywały inne, związane z jego osobą i charakterem. Sam na świecie, rzucony od dwudziestego roku w tę burzę ludzi, w której żył Napoleon, niczem nie związany ze światem, gotów zginąć każdego dnia, przywykł żyć jedynie szacunkiem dla samego siebie oraz poczuciem spełnionego obowiązku. Był zazwyczaj milczący, jak wszyscy ludzie nieśmiali; ale ta nieśmiałość nie płynęła z braku odwagi. Była to raczej wstydliwość, która broniła mu czczych wylewów. Jego nieustraszone męstwo na polu bitwy nie było fanfaronadą; widział wszystko, mógł udzielić spokojnie przestrogi towarzyszom; szedł naprzeciw kul, schylając się jednocześnie aby ich uniknąć. Był dobry, ale spokój jego dawał mu opinję dumy i surowości. Matematycznie ścisły w każdej rzeczy, nie uznawał kompromisów, ani z obowiązkami danej pozycji ani z konsekwencjami danego faktu. Niezdolny do poniżenia się, nie żądał nigdy nic dla siebie. Słowem, był to jeden z owych nieznanych wielkich ludzi, filozofów którzy gardzą sławą i którzy żyją nie przywiązując się do życia, ponieważ nie mają sposobności pełnego rozwinięcia swej siły lub swoich uczuć. Bano się go, szanowano, — niezbyt go kochano. Ludzie pozwalają nam wznieść się ponad nich, ale nie przebaczą nam nigdy tego, że nie schodzimy tak nisko jak oni. Toteż, uczucie, z jakiem świat się odnosi do wielkich charakterów, nie wolne jest od domieszki nienawiści i obawy. Nadmiar czci jest dla ludzi milczącą krytyką, której nie przebaczają ani żywym ani umarłym.
Po wypadkach w Fontainebleau, Montriveau, mimo że szlachcic i z tytułem, został spensjonowany. Jego rzymska cnota przestraszyła ministerjum wojny, gdzie znano jego wierność złożonej przysiędze. Podczas Stu Dni mianowany pułkownikiem gwardji, padł ranny pod Waterloo. Ponieważ rany zatrzymały go w Belgji, nie wszedł w skład armji Loary; ale rząd francuski nie chciał uznać stopni nadanych w czasie Stu Dni; zaczem, Armand de Montriveau opuścił Francję. Party swoim przedsiębiorczym duchem, polotem myśli, który dotąd zadowalały koleje wojny, pociągnięty swą wrodzoną prawością ku doniosłym i użytecznym projektom, generał wsiadł na okręt w zamiarze zbadania górnego Egiptu i nieznanych części Afryki, zwłaszcza okolic centralnych, budzących dziś takie zainteresowanie uczonych. Wyprawa ta była długa i pełna nieszczęść. Zebrał cenne notatki mające rozwiązać palące problemy geograficzne i przemysłowe, i dotarł, nie bez licznych przeszkód, do serca Afryki, kiedy wskutek zdrady dostał się w ręce dzikich. Odarto go ze wszystkiego, uczyniono go niewolnikiem i włóczono go dwa lata po pustyni, grożąc mu co chwila śmiercią i znęcając się nad nim bardziej niż bezlitosne dzieci znęcają się nad zwierzęciem. Siła fizyczna i hart duszy pozwoliły Armandowi znieść okropności niewoli; ale całą prawie jego energję wyczerpała ucieczka, która była istnym cudem. Dotarł do kolonji francuskiej w Senegalu pół-martwy, w łachmanach, zachowawszy ledwie mglisty ślad pamięci. Olbrzymie wysiłki jego podróży, znajomość dialektów afrykańskich, odkrycia, spostrzeżenia — wszystko przepadło. Jeden fakt pozwoli zrozumieć jego męczarnie. Przez kilka dni, dzieci szeika, którego był niewolnikiem, uczyniły sobie zabawę z tego, aby brać za cel jego głowę w zabawie polegającej na rzucaniu kości końskich.
Montriveau wrócił do Paryża w połowie r. 1818; przybył zrujnowany, bez protektorów i nie zdolny ich szukać. Wolałby sto razy zginąć niż zabiegać się o cokolwiek, nawet o uznanie swych nabytych praw. Przeciwności, cierpienia rozwinęły energję jego nawet w drobiazgach, nawyk zaś zachowania swej godności w obliczu owej istoty moralnej, którą nazywamy sumieniem, nadawała w jego oczach wagę najobojętniejszym napozór postępkom. Mimo to, stosunki z paryskimi uczonymi oraz z kilkoma światłymi wojskowymi dały rozgłos i jego wartości i jego przygodom. Szczegóły ucieczki i niewoli, dzieje jego podróży świadczyły o takiej zimnej krwi, bystrości i odwadze, że generał zdobył, sam o tem nie wiedząc, ową przelotną sławę, którą salony paryskie są tak hojne, ale której utrwalenie wymaga ze strony artysty niesłychanych wysiłków. Z końcem tego roku, położenie Armanda zmieniło się nagle. Z biednego stał się bogaty, lub przynajmniej posiadł wszystkie przewagi dostatku. Rząd, który starał się pozyskać wybitnych ludzi aby wzmocnić armję, uczynił wówczas pewne ustępstwa dawnym oficerom, których znana lojalność i charakter dawały rękojmię. Montriveau znalazł się z powrotem w armji, w swojej randze, otrzymał zaległy żołd; co więcej, powołano go do Gwardji.
Fawory te spadły kolejno na margrabiego bez żadnych jego starań. Przyjaciele oszczędzili mu osobistych kroków, na które nie byłby się zgodził. Następnie, sprzecznie ze swemi obyczajami, które zmieniły się nagle, zaczął bywać w świecie, gdzie go przyjęto życzliwie. Wszędzie spotykał się z objawami szacunku. Zdawało się Armandowi, że znalazł jakiś sens dla swego życia; ale u niego wszystko rozgrywało się w duszy, nic nie wyrażało się na zewnątrz. Ukazywał światu twarz poważną i skupioną, milczącą i zimną. Miał dużo sukcesów, właśnie dlatego, że odcinał się silnie od tłumu zdawkowych fizjognomij wypełniających salony paryskie, gdzie był w istocie człowiekiem zupełnie nowym. Słowa jego miały zwięzłość języka samotników lub dzikich. Nieśmiałość jego uchodziła za dumę i podobała się bardzo. Było w nim coś niezwykłego, wielkiego. Ten oryginalny charakter pociągał kobiety tem bardziej, iż niedostępny był ich zręcznym pochlebstwom, owym sztuczkom jakiemi owijają sobie koło palca najtwardszych ludzi i najnieugiętsze charaktery. Montriveau nie rozumiał się zupełnie na tych komedyjkach paryskich; dusza jego mogła odpowiedzieć jedynie na dźwięczny ton szlachetnego uczucia. Toteż poniechanoby go z pewnością rychło, gdyby nie poezja bijąca z jego przygód i jego życia, gdyby nie protektorzy, którzy go sławili bez jego wiedzy, gdyby nie tryumf ambicji czekający kobietę którąby on pokochał. Toteż ciekawość księżnej de Langeais była równie żywa jak naturalna. Traf zrządził, że człowiekiem tym zajmowała się wczoraj, w wilję bowiem słyszała opowiadanie jednej ze scen, które, z całej podróży pana de Montriveau, największe czyniły wrażenie na tkliwych kobiecych wyobraźniach.
Podczas wyprawy do źródeł Nilu, Montriveau wszedł ze swym przewodnikiem w najosobliwszy zatarg, jaki można spotkać w kronikach podróży. Miał do przebycia pustynię i mógł dotrzeć jedynie pieszo do miejsca, które chciał zbadać. Jeden jedyny przewodnik mógł go tam zaprowadzić. Dotąd, żaden podróżny nie zdołał dostać się w to miejsce, gdzie nieustraszony oficer spodziewał się znaleźć rozwiązanie wielu naukowych problemów. Mimo ostrzeżeń, jakich mu nie szczędzili i miejscowi starcy i sam przewodnik, podjął tę straszliwą drogę. Uzbroiwszy się w całą odwagę, już zaostrzoną groźbami niesłychanych trudności, wyruszył rano. Po całodziennym marszu, położył się wieczór na piasku. Był nieludzko znużony marszem przez lotny piasek, który za każdym krokiem uciekał z pod nóg. Wiedział, że nazajutrz trzeba mu będzie o świcie znów puścić się w drogę; ale przewodnik obiecał mu, że koło południa dotrą do celu. Nadzieja ta dodała mu odwagi, skrzepiła siły. Jakoż, mimo cierpień, Armand szedł dalej, złorzecząc potrosze wiedzy, ale wstydząc się uskarżać przed swoim przewodnikiem; cierpiał tedy w milczeniu.
Było już po południu, kiedy, czując że siły mu się wyczerpują a nogi krwawią od marszu, spytał czy niebawem przybędą.
— Za godzinę, rzekł przewodnik.
Armand znalazł w swej duszy sił na godzinę i szedł dalej.
Godzina upłynęła, a on wciąż nie widział, nawet na horyzoncie — horyzoncie piasków rozległym jak morze — palm i gór, których wierzchołki miały zwiastować kres podróży. Zatrzymał się, zaczął grozić przewodnikowi; rzekł, iż nie pójdzie dalej. Wyrzucał mu, że go chce zamordować, że go oszukał. Następnie, łzy wściekłości i zmęczenia stoczyły się z rozpalonych policzków; złamany był wysiłkiem, miał uczucie, że gardło mu krzepnie od skwaru pustyni. Przewodnik, stojąc nieruchomo, słuchał ironicznie jego skarg. Z pozorną obojętnością ludzi Wschodu badał oczami piasek niemal czarny niby ściemniałe złoto.
— Pomyliłem się, odparł zimno. Dawno nie szedłem tędy, nie pamiętałem znaków. Jesteśmy na dobrej drodze, ale trzeba jeszcze iść dwie godziny.
— Ten człowiek ma słuszność, pomyślał Montriveau.
Zaczem ruszył w drogę, idąc z trudem za nielitościwym Afrykaninem, z którym wiązała go niewidzialna nić, tak jak skazaniec związany jest z katem.
Dwie godziny mijają. Francuz wydał ostatnie zasoby energji, a horyzont jest czysty, nie widać ani palm ani gór. Nie zdolny już do krzyku ani do jęków, kładzie się na piasku, aby umrzeć; ale spojrzenie jego przeraziłoby najnieustraszeńszego człowieka: mówiło ono wyraźnie, że nie chce umrzeć sam. Przewodnik jego, istny czart, spoglądał z flegmą na leżącego, starając się trzymać na odległość, któraby mu pozwoliła ujść przed rozpaczą swej ofiary. Wreszcie Montriveau znalazł nieco siły na ostatnie przekleństwo. Przewodnik zbliżył się do niego, spojrzał nań bystro, nakazał mu milczenie i rzekł:
— Czyś nie chciał sam, mimo naszych rad, iść tam, dokąd cię prowadzę? Zarzucasz mi, że cię oszukałem; gdybym tego nie uczynił, nie dowlókłbyś się tutaj. Chcesz prawdy, oto ją masz. Mamy jeszcze pięć godzin marszu i nie możemy się wrócić. Wejdź w siebie, a jeżeli nie masz już siły, oto sztylet.
Zdumiony tem przerażającem skojarzeniem bólu i siły ludzkiej, Montriveau nie chciał być gorszy od barbarzyńcy. Czerpiąc w swej dumie Europejczyka świeży zasób odwagi, podniósł się, aby iść za przewodnikiem. Pięć godzin upłynęło, Montriveau nie widział jeszcze nic, obrócił ku przewodnikowi gasnące oczy. Wówczas Nubijczyk wziął go na ramiona, podniósł go na kilka stóp, i pokazał, o jakie sto kroków, jezioro otoczone zielenią, oraz cudowny las, oświecony blaskami zachodzącego słońca. Byli w pobliżu granitowego progu, pod którym ten cudny krajobraz był niejako zagrzebany. Armandowi zdało się, że wraca do życia; a przewodnik, ten olbrzym inteligencji i hartu, dopełnił poświęcenia niosąc go przez gorące i gładkie ścieżki, ledwie widoczne na granicie. Z jednej strony widział piekło piasków, z drugiej ziemski raj najpiękniejszej oazy, jaka była w tej pustyni.
Księżnę, już uderzoną wyglądem tego niezwykłego człowieka, tem bardziej przejęła wiadomość, że ma przed sobą margrabiego de Montriveau, o którym śniła tej nocy. Znaleźć się z nim w palących piaskach pustyni, mieć go za towarzysza sennych majaków, czyż to nie była u kobiety tego rodzaju rozkoszna zapowiedź nowej zabawki?
Rzadko zdarza się u mężczyzny fizjognomja zgodniejsza z charakterem i bardziej interesująca. Duża i kwadratowa głowa uderzała swemi bujnemi i obfitemi czarnemi włosami. Włosy te okalały twarz, przypominając wiernie generała Kléber, do którego Armand był podobny z wydatnego czoła, z rysów, ze spokojnej siły wzroku oraz z rozmachu bijącego z całej fizjognomji. Był mały, o szerokim torsie, muskularny jak lew. Kiedy się poruszał, poza jego, chód, najlżejszy gest zdradzały świadomą siebie siłę oraz coś despotycznego. Zdawało się, iż wie że nic nie może się sprzeciwić jego woli, może dlatego że chciał jedynie tego co sprawiedliwe. Jednakże, podobny w tem do wszystkich ludzi naprawdę silnych, był łagodny w mowie, prosty w obejściu i z natury dobry. Ale wszystkie te przymioty musiały znikać w ważnych okolicznościach, kiedy człowiek staje się nieubłagany w uczuciach, niezłomny w postanowieniach, straszliwy w działaniu. Obserwator spostrzegłby może w kątach ust skłonność do ironji.
Księżna de Langeais rozumiała, ile przelotnego blasku dałaby kobiecie zdobycz tego człowieka. W chwili gdy pani de Maufrigneuse podeszła do generała aby go jej przedstawić, umyśliła zaprząc go do swego rydwanu, dać mu wyjątkowe prawa, przywiązać go i rozwinąć dlań wszystkie swe pokusy. Była to fantazja, kaprys światowej pani: temat Psa ogrodnika Lope de Vega lub Calderona. Nie mając zamiaru należeć doń sama, chciała aby ten człowiek nie należał do żadnej kobiety. Księżna de Langeais miała z natury wszystkie warunki na rolę kokietki, a wychowanie udoskonaliło je jeszcze. Kobiety miały powody jej zazdrościć, a mężczyźni szaleć za nią. Nie brak jej było niczego, co może budzić miłość, co ją usprawiedliwia i utrwala. Typ piękności, wzięcie, sposób mówienia, poza, wszystko jednoczyło się w jakiś czar wrodzonej zalotności, która u kobiety jest poprostu świadomością swej władzy. Była ślicznie zbudowana; zanadto może pieściła się swemi ruchami: jedyna przesada, jaką możnaby jej zarzucić. Wszystko w niej było harmonją, od najlżejszego gestu aż do odrębnego stylu w mowie, aż do obłudnej minki z jaką patrzyła na kogoś. Znamieniem jej fizjognomji był szlachetny wykwint, którego nie niweczyła jej nawskroś francuska żywość. Ta nieustanna zmienność wywierała na mężczyzn szczególny urok. Mimowoli myślało się, że to musi być najrozkoszniejsza kochanka, skoro zrzuci swój gorset i cały rynsztunek światowy. W istocie, wszystkie upojenia miłości czaiły się w zuchwalstwie jej wymownych spojrzeń, w pieszczocie głosu, we wdzięku słów. Zdradzała, że istnieje w niej szlachetna kurtyzana, której napróżno przeczą świątobliwości wielkiej damy. Kto przesiedział obok niej jeden wieczór, miał ją kolejno wesołą, melancholijną, mimo że nie grała ani melancholji ani wesołości. Umiała być przyjacielska, wyniosła, odpychająca, pełna ufności. Wydawała się dobra, i była dobra. W swojem położeniu, nie miała żadnego powodu być złą. Chwilami zdawała się naprzemian ufna i chytra, wzruszająco serdeczna, to znów, za chwilę, twarda i oschła aż do okrucieństwa. Aby ją dobrze odmalować, trzebaby chyba skupić wszystkie sprzeczności kobiece; słowem, była tem, czem chciała być lub wydawać się. Twarz jej, nieco zbyt długa, miała wdzięk; było w niej coś delikatnego, drobnego, co przypominało twarze Średniowiecza. Cerę miała bladą, lekko zaróżowioną. Wszystko niejako grzeszyło w niej nadmiarem delikatności.
Montriveau dał się uprzejmie przedstawić księżnej. Jak czynią osoby, którym wrodzony smak pozwala uniknąć banalności, przywitała go nie zasypując go pytaniami ani komplementami, ale z odcieniem owego sympatycznego szacunku, który musiał pochlebić temu wybitnemu człowiekowi. Każdy niepospolity człowiek posiada nieco owego zmysłu, który pozwala kobietom odgadnąć wszystko co jest uczuciem. Jeżeli okazała jakąś ciekawość, to tylko wzrokiem; jeżeli pozwoliła sobie na pochlebstwo, to tylko w obejściu; okazała tę przymilność, tę subtelną chęć podobania się, którą umiała roztaczać jak nikt w świecie. Ale cała jej rozmowa, to był niby list; musiało tedy być post-scriptum, które miało zamknąć istotną myśl. Kiedy, po pół godzinie błahej gawędy, w której jedynie akcent i uśmiech dawały treść słowom, Montriveau chciał się dyskretnie oddalić, księżna zatrzymała go wymownym gestem.
— Nie wiem, rzekła, czy tych parę chwil, przez które miałam przyjemność rozmawiać z panem, miały dla pana natyle powabu, abym miała prawo zaprosić go do siebie. Lękam się, że to wielki egoizm z mej strony, tak pana chcieć zagarnąć... Gdybym była natyle szczęśliwa, aby się panu spodobało w moim domu, zastanie mnie pan zawsze wieczór aż do dziesiątej.
Było to powiedziane z taką zalotnością, że Montriveau nie mógł się wymówić. Kiedy się cofnął w grupę skupioną opodal, przyjaciele winszowali mu, pół serjo pół żartem, przyjęcia z jakiem spotkał się ze strony księżnej. Ta trudna a tak świetna zdobycz jest oczywistym faktem, a zaszczyt jej przypadł artylerji! Łatwo sobie wyobrazić mniej lub więcej szczęśliwe koncepty, jakie temat ten, raz poruszony, zrodził w owym nawskroś paryskim salonie, gdzie tak lubią się bawić i gdzie żart trwa tak krótko, że każdy śpieszy się zebrać cały jego kwiat.
Brednie te sprawiły generałowi bezwiedną przyjemność. Tysiąc nieokreślonych myśli ciągnęło jego spojrzenia ku księżnej. Myślał w duchu, że, ze wszystkich kobiet których piękność urzekła jego oczy, żadna nie była rozkoszniejszym zbiorem przymiotów, wad, uroków, jakie najbardziej młodzieńcza wyobraźnia Francuza może wymarzyć w kochance. Któryż mężczyzna, na jakimkolwiek szczeblu los go pomieścił, nie czuł w duszy nieokreślonej rozkoszy, widząc w kobiecie, którą wybrał sobie bodaj w marzeniu, potrójną doskonałość: moralną, fizyczną i społeczną, pozwalającą mu na zawsze widzieć w niej ziszczenie wszystkich pragnień? Jeżeli te warunki nie są źródłem miłości, są one bezwątpienia jednym z najsilniejszych jej współczynników. Bez próżności, powiadał głęboki moralista zeszłego wieku, miłość jest niedokrewna. To pewna, że dla mężczyzny, jak i dla kobiety, istnieje skarbnica rozkoszy w wyższości ukochanej osoby. Czy to nie jest wiele — aby nie rzec wszystko — wiedzieć, że nasza ambicja nigdy nie ucierpi w kochanej istocie; że jest dość szlachetnie urodzona, aby nigdy nie spotkać się z bolesnem lekceważeniem; dość bogata aby dorównać znikomym blaskom finansowych potentatów; dość inteligentna aby jej nigdy nie pognębił złośliwy żart, i dość piękna aby być rywalką całej swojej płci? Refleksje te czyni mężczyzna w jednem mgnieniu oka. Ale jeżeli kobieta, która je budzi, przyrzeka mu równocześnie, w perspektywie rodzącej się namiętności, delikatne słodycze wdzięku, niewinność duszy dziewiczej, tysiączne pokusy zalotności, niebezpieczeństwa uczucia, czyż to nie dość aby wstrząsnąć sercem najzimniejszego człowieka?
Oto stan duszy, w jakim znajdował się w tej chwili w stosunku do kobiet pan de Montriveau, a przeszłość jego tłumaczy poniekąd niezwykłość tego faktu. Rzucony młodo w huragan wojny, spędziwszy życie w ogniu, znał kobietę tylko tak, jak śpieszący się podróżny, pędzący od gospody do gospody, może znać kraj. Może mógłby powiedzieć o swojem życiu to, co Wolter mówił w osiemdziesiątym roku o swojem; może nie miał sobie ani trzydziestu siedmiu głupstw do wyrzucenia? Był, mimo swoich lat, takim nowicjuszem w miłości, jak młody chłopak, który przeczytał potajemnie Faublasa. Z kobiety znał kobietę, ale nie znał miłości; ta dziewiczość serca rodziła w nim nowe zupełnie pragnienia. Niektórzy ludzie, pochłonięci pracami, na które skazała ich nędza lub ambicja, sztuka lub wiedza — tak jak Armanda pochłonęła wojna i koleje jego życia — znają to osobliwe położenie, ale rzadko przyznają się do niego. W Paryżu nie wolno być nowicjuszem w miłości. Żadna kobieta nie chce tego, czego żadna nie chciała. Z obawy aby nie uchodzić za dudka, płynie powszechne francuskie samochwalstwo: uchodzić za dudka, znaczy nie być Francuzem. W tej chwili, Armanda ogarnęła naraz gwałtowna żądza, żądza spotęgowana żarem pustyni, oraz skurcz serca, którego wrzącego uścisku nie zaznał do tej chwili. Człowiek ten, równie silny jak gwałtowny, zdołał powściągnąć swe wzruszenie; ale, rozmawiając o obojętnych rzeczach, skupiał się w sobie. Przysięgał sobie, że musi mieć tę kobietę: jedyna myśl, w której umiał sobie wyobrazić miłość. Żądza jego stała się dlań ślubem, na sposób Arabów wśród których żył. Dla Arabów, ślub jest niby kontrakt zawarty między nimi a całym ich losem; odtąd wszystko poddają temu jednemu uświęconemu celowi; własną śmierć nawet biorą w rachubę jedynie jako jeden więcej środek do celu. Młodzik powiedziałby sobie: „Chciałbym, bardzo chciałbym mieć księżnę de Langeais!“ inny: „Szczęśliwy ten ladaco, którego pokocha księżna de Langeais!“ Generał natomiast powiedział sobie: „Będę miał księżnę de Langeais“. Kiedy człowiek czysty sercem, dla którego miłość staje się religją, poweźmie taką myśl, nie wie w jakie piekło stawia nogę.
Montriveau wyszedł nagle i wrócił do domu, trawiony atakiem swojej pierwszej gorączki miłosnej. Jeżeli, w sile wieku, mężczyzna zachowa jeszcze wiarę, złudzenia, szczerość, poryw młodości, pierwszym jego odruchem niejako jest wysunąć rękę, aby chwycić to czego pragnie. Następnie, kiedy zbadał nieprzebytą prawie odległość, która go od tego dzieli, ogarnia go, jak u dzieci, zdumienie czy niecierpliwość, które przydają ceny przedmiotowi pragnień. Drży albo płacze. Toteż nazajutrz, po najburzliwszych refleksjach jakie mu kiedy przeorały duszę, Armand znalazł się w kleszczach zmysłów, które zwiększyły napór prawdziwej miłości.
Ta kobieta, tak lekko traktowana wczoraj, stała się nazajutrz najświętszą, najgroźniejszą potęgą. Stała się dlań odtąd światem i życiem. Od wspomnienia najlżejszych wzruszeń jakie mu dała, bladły największe radości, najżywsze bóle jakich w życiu zaznał. Najgwałtowniejsze przewroty burzą jedynie interesy człowieka, gdy miłość burzy jego uczucia. Toteż dla tych, którzy żyją bardziej uczuciem niż interesami, dla tych, którzy mają więcej duszy i krwi niż mózgu i limfy, prawdziwa miłość sprawia zupełną przemianę istnienia. Jednym zamachem, jedną myślą Armand przemazał całe swe minione życie. Spytawszy sam siebie dwadzieścia razy, jak dziecko: „Pójdę? Nie pójdę?“ — ubrał się, przybył do pałacu księżnej koło ósmej i znalazł się w obliczu kobiety, nie kobiety ale bóstwa, które ujrzał wczoraj w świetle, niby świeżą i czystą młodą dziewczynę, przybraną w gazy, tiule i zasłony. Wszedł gwałtownie, aby jej wyznać swą miłość, tak jakby chodziło o pierwszy wystrzał armatni na polu bitwy. Biedny sztubak! Zastał swą mglistą sylfidę zawiniętą w ciemny kaszmirowy peniuar umiejętnie zmięty; leżała w omdlałej pozie na sofce w buduarze. Nie wstała nawet, wskazała tylko na głowę. Włosy, mimo że przewiązane wualem, były w nieładzie. Następnie, ręką, która, w drżącym blasku zdala ustawionej jednej jedynej świecy, wydała się oczom Armanda biała jak alabaster, dała mu znak by usiadł i rzekła głosem równie łagodnym jak to światło:
— Gdyby to nie był pan, panie margrabio, gdyby to był jakiś przyjaciel, z którym mogłabym postąpić bez ceremonji, albo ktoś obojętny, kazałabym go przeprosić. Jestem, jak pan widzi, straszliwie cierpiąca.
Armand pomyślał w duchu: „Pójdę sobie“.
— Ale, podjęła obejmując go spojrzeniem, którego ogień naiwny żołnierz przypisał gorączce, nie wiem, czy to przeczucie pańskiej miłej wizyty, której pośpiech jest mi nad wyraz sympatyczny, ale od pewnej chwili czuję że moje wapory ustępują.
— Mogę tedy zostać? rzekł Montriveau.
— Och, byłoby mi bardzo przykro, gdyby pan odszedł. Już sobie mówiłam dziś rano, że z pewnością nie zrobiłam na panu żadnego wrażenia; niechybnie wziął pan moje zaproszenie za banalną grzeczność Paryżanki... Wybaczałam panu z góry tę niewdzięczność. Człowiek, który przybywa z pustyni, nie ma obowiązku wiedzieć jak bardzo nasze Saint-Germain jest trudne w swoich sympatjach.
Te wdzięczne słowa, ledwie wyszeptane, padały jedno po drugiem, niby przesycone radosnem uczuciem, które zdawało się je dyktować. Księżna chciała wyciągnąć wszystkie korzyści ze swej migreny, a wyrachowanie to odniosło pełny sukces. Udane cierpienie tej kobiety sprawiło biednemu żołnierzowi szczery ból. Jak Crillon, kiedy słuchał opowiadania o męce Pana Jezusa, tak on był gotów dobyć szabli przeciw waporom. I jakżeby się ośmielił mówić tej chorej osobie o miłości? Armand zdawał już sobie sprawę, że śmieszne byłoby wygarniać swoją miłość prosto z mostu z istotą tak niezwykłą. W tej jednej chwili objął wszystkie delikatności uczucia i wymagania duszy. Kochać, czyż to nie znaczy umieć przekonywać, żebrać, czekać? Czyż tej miłości, którą się ma w sercu, nie trzeba dowieść? Uczuł, że język mu zdrętwiał, zmrożony formami dostojnego Saint-Germain, majestatem migreny oraz lękiem nieśmiałego serca. Ale żadna siła nie mogła zgasić jego spojrzeń, w których błyszczał żar i bezkres pustyni, oczu spokojnych jak oczy pantery, rzadko jedynie kryjących się pod powiekami. Księżnej spodobało się to spojrzenie, które kąpało ją w świetle i miłości.
— Pani, rzekł, lękam się, że nie zdołałbym wyrazić wdzięczności, jaką budzi we mnie jej dobroć. W tej chwili pragnę tylko jednej rzeczy, mianowicie uleczyć pani cierpienia.
— Niech pan pozwoli, abym zarzuciła to wszystko, zanadto mi gorąco teraz, rzekła, ruchem pełnym wdzięku strącając poduszkę która przykrywała jej stopy i ukazując je w całym ich blasku.
— Pani, w Azji nogi pani warte byłyby blisko dziesięć tysięcy cekinów.
— Komplement podróżnika, rzekła z uśmiechem.
Sprytna osóbka wciągnęła gwałtownego Armanda w rozmowę pełną głupstewek, komunałów i nonsensów, w której to konwersacji manewrował, mówiąc po wojskowemu, jak arcyksiążę Karol w obliczu Napoleona. Ze złośliwą przyjemnością badała rozciągłość tej budzącej się namiętności, wnioskując z ilości głupstw wyplatanych przez tego nowicjusza. Prowadziła go krok po kroku w beznadziejny labirynt, gdzie chciała go zostawić zawstydzonego samym sobą. Zabawiła się tedy na początek kosztem tego człowieka, znajdując zarazem przyjemność w tem, aby mu kazać zapomnieć o istnieniu czasu. Długość pierwszej wizyty jest często komplementem, ale nie była to zasługa Armanda. Sławny podróżnik tkwił w buduarze od godziny, rozmawiając o wszystkiem, nie powiedziawszy nic, czując że jest igraszką w rękach tej kobiety. Naraz księżna poruszyła się, siadła, owinęła sobie koło szyi wual, który miała na głowie, wsparła się na łokciu, podziękowała mu za zupełne wyzdrowienie i zadzwoniła aby zapalono świece. Po bezwładzie, w jakim trwała dotąd, nastąpiły najwdzięczniejsze ruchy. Obróciła się do pana de Montriveau i rzekła odpowiadając na zwierzenie, które mu wydarła, a które zainteresowało ją widocznie żywo:
— Żartuje pan chyba ze mnie, dając mi do zrozumienia, że pan nigdy nie kochał. Wszyscy mężczyźni chcieliby to w nas wmówić. Wierzymy im. Prosta grzeczność! Alboż nie wiemy same co o tem sądzić? Gdzie jest człowiek, któryby nie znalazł w życiu bodaj jednej sposobności zakochania się? Ale wy lubicie nas zwodzić, a my wam pozwalamy na to, głupie gąski, bo i te kłamstwa wasze są hołdem oddanym wyższości naszych uczuć, nawskroś czystych.
To ostatnie zdanie miało akcent szlachetności i dumy, który zmienił tego naiwnego kochanka w piłkę rzuconą w głąb otchłani, księżnę zaś w anioła odlatującego do swego prywatnego nieba.
— Tam do kata! wykrzyknął w duchu Montriveau, jak wziąć się do tego, aby powiedzieć tej dzikiej istocie, że ją kocham?
Powiedział to już dwadzieścia razy, lub raczej księżna dwadzieścia razy wyczytała to w jego spojrzeniach. W namiętności tego naprawdę niespospolitego człowieka widziała zabawkę, rozrywkę dla swego mdłego życia. Gotowała się już tedy bardzo zręcznie wznieść dokoła siebie pewną ilość szańców, które kazałaby mu zdobywać, nim mu dozwoli wstępu do swego serca. Stawszy się igraszką jej kaprysu, Montriveau miał kręcić się w miejscu, skacząc z jednej trudności w drugą, jak owad dręczony przez dziecko skacze z palca na palec, mniemając że się posuwa naprzód, gdy złośliwy kat wciąż trzyma go w tym samym punkcie. Bądź co bądź, księżna odgadła z niewysłowionem szczęściem, że ten żelazny człowiek nie kłamie. Armand w istocie nigdy nie kochał.
Miał odejść niezadowolony z siebie, a bardziej jeszcze z niej, ale ona z radością patrzała na te dąsy, które — wiedziała to — mogła rozproszyć jednem słowem, spojrzeniem, gestem.
— Przyjdzie pan jutro? rzekła. Idę na bal, będę pana oczekiwała do dziesiątej.
Nazajutrz spędził prawie cały dzień siedząc przy oknie w swoim gabinecie, wypalając niezliczoną ilość cygar. W ten sposób zdołał doczekać godziny, w której mógł się ubrać i udać się do księżnej. Kogoś, kto znał całą wartość tego człowieka, litość brałaby patrzeć, jak stał się mały, drżący; jak ta myśl, której promienie mogły ogarnąć świat, kurczy się do wymiarów buduaru światowej lalki! Ale on sam czuł się już tak upodlony w swojem szczęściu, że nawet dla ocalenia życia nie zwierzyłby swej miłości żadnemu z przyjaciół. We wstydliwości, która ogarnia mężczyznę gdy kocha, czyż niema zawsze trochę wstydu i czy nie ta właśnie jego małość stanowi dumę kobiety? Można przypuszczać, że mnóstwo tego rodzaju pobudek (z których zresztą kobiety nie zdają sobie sprawy) skłania je prawie zawsze do tego, iż pierwsze zdradzają tajemnicę swej miłości, tajemnicę która je może nuży...
— Panie margrabio, rzekł lokaj, księżna pani nie może go przyjąć w tej chwili; ubiera się i prosi aby pan margrabia zaczekał tutaj.
Armand zaczął się przechadzać po salonie, stwierdzając smak widoczny we wszystkich szczegółach. Podziwiał panią de Langeais, podziwiając rzeczy które należały do niej i które odzwierciadlały jej przyzwyczajenia, zanim mógł ogarnąć jej osobę i myśli. Po godzinie blisko, księżna wyszła bez szelestu ze swego pokoju. Montriveau odwrócił się, ujrzał ją sunącą lekko jak cień i zadrżał. Podeszła do niego, nie mówiąc z mieszczańska: Jak się panu podobam? Była pewna siebie; spokój jej mówił: „Ubrałam się tak, aby się panu podobać“. Jedynie stara wróżka, chrzestna matka jakiejś nieznanej królewny, mogła owinąć dokoła szyi tej zalotnej istoty mgłę gazy, której fałdy znaczyły się żywszym tonem, podniesionym jeszcze blaskiem atłasowej cery. Była olśniewająca. Jasny błękit haftowanej sukni, której żywy wzór widniał w kwiatach wpiętych we włosy, grą swego koloru dawał niejako ciało jej subtelnym linjom. Wydawała się czemś zgoła eterycznem, idąc bowiem szybko ku Armandowi, powiewała końcami szarfy opasującej jej kibić. Dzielny żołnierz mimowoli przyrównał ją do owych pięknych błękitnych owadów, które bujają nad wodą wśród kwiatów, spływając się z niemi w jedno.
— Dałam panu czekać na siebie, rzekła głosem jaki umieją przybrać kobiety dla mężczyzny któremu chcą się podobać.
— Czekałbym cierpliwie całą wieczność, gdybym wiedział, że ujrzę coś tak pięknego jak pani. Ale to żaden komplement mówić pani o jej piękności; pani może być czuła już tylko na ubóstwienie. Niech mi pani pozwoli ucałować swoją szarfę.
— Ach, fe! rzekła z gestem dumy, cenię pana na tyle, aby panu ofiarować swoją rękę.
I dała mu do pocałunku rękę, jeszcze wilgotną. Świeżo wyjęta z wonnej kąpieli, ręka kobieca zachowuje jakiś luby chłód, aksamitną miękkość, która drażniąc wargi przenika do duszy. Toteż u człowieka zakochanego, który ma tyleż żaru w zmysłach ile miłości w sercu, pocałunek taki, czysty napozór, może rozpętać straszliwe burze.
— Czy zawsze mi ją pani poda w ten sposób, rzekł pokornie generał, całując z szacunkiem tę niebezpieczną rękę.
— Tak; ale zatrzymamy się na tem, rzekła z uśmiechem.
Usiadła i zaczęła bardzo niezręcznie wkładać rękawiczki. Wciskając przyciasną skórkę na palce, przyglądała się równocześnie panu de Montriveau, który podziwiał kolejno księżnę i wdzięk każdego jej ruchu.
— Bardzo ładnie, rzekła, był pan punktualny, lubię punktualność. Monarcha nasz powiada, że to jest grzeczność królów; ale, mojem zdaniem, u was mężczyzn jest to najdelikatniejszy hołd. Czy nie tak? Niechże pan powie?
Spojrzała nań znowu, tak serdecznie, tak prosto, widząc jak stoi przed nią niemy ze szczęścia, upojony temi głupstewkami. Och! ta kobieta znała doskonale swoje rzemiosło; cudownie umiała podnosić mężczyznę w miarę jak się robił mały i nagradzać go czczem pochlebstwem za każdym krokiem który czynił schodząc w krainę sentymentalnych bredni.
— Nie zapomni pan nigdy przyjść o dziewiątej?
— Nie; ale czyż pani co wieczór idzie na bal?
— Czy ja wiem? odparła z dziecinnym wdziękiem wzruszając ramionami, jakby wyznając że u niej wszystko jest kaprysem i że, kochając ją, trzeba ją brać w ten sposób. — Zresztą, odparła, co to panu szkodzi? pójdzie pan ze mną.
— Dziś wieczór, rzekł, byłoby trudno, nie jestem ubrany.
— Zdaje mi się, odparła mierząc go dumnie oczami, że jeżeli ktoby ucierpiał od pańskiego stroju, to ja. Ale wiedz pan, że człowiek, którego ramię przyjmę, jest zawsze ponad modą, nikt nie ważyłby się go krytykować. Widzę, że pan nie zna świata, tem bardziej podoba mi się to w panu.
Już go wciągała w małostki świata, starając się go wprowadzić w próżnostki modnej kobiety.
— Jeżeli chce zrobić dla mnie głupstwo, powiadał sobie w duchu Armand, byłbym dudkiem, gdybym jej przeszkadzał. Kocha mnie z pewnością, a jeżeli ona nie dba co świat powie, ja dbam o to jeszcze mniej. Chodźmy tedy na bal!
Księżna myślała zapewne, iż, widząc że generał przychodzi za nią na bal w butach i w czarnym krawacie, nikt nie będzie wątpił, że się w niej na zabój kocha. Szczęśliwy że królowa wytwornego świata raczy się dlań kompromitować, wraz z przypływem nadziei generał uczuł przypływ dowcipu. Pewien sukcesu, dał upust swoim poglądom i uczuciom, wolny od skrępowania które go dławiło wczoraj. Czy ta rozmowa pełna polotu, żywa, nabrzmiała pierwszemi wyznaniami jednako miłemi dla obu stron, oczarowała panią de Langeais, czy też księżna sama obmyśliła tę uroczą sztuczkę zalotności, dość że spojrzała z uśmieszkiem na zegar, kiedy wydzwoniła północ.
— Och! przez pana straciłam bal! rzekła z odcieniem zdziwienia i żalu że się tak zasiedziała.
Następnie, jakgdyby uświadamiając sobie że tylko zmieniła jedną przyjemność na drugą, uśmiechnęła się tak, że w Armandzie serce zadygotało.
— A tak przyrzekłam pani de Beauséant, dodała. Czekają na mnie wszyscy.
— Więc niech pani idzie.
— Nie, niech pan mówi dalej, rzekła. Zostaję. Pańskie wspomnienia z tego Wschodu są zachwycające. Niech mi pan opowie całe swoje życie. Miło mi przeżywać w ten sposób cierpienia dzielnego człowieka, bo ja je czuję, tak!
Bawiła się swoją szarfą, kręciła ją, darła nerwowym ruchem, który wyrażał jakby wewnętrzną rozterkę oraz głęboką zadumę.
— My nie jesteśmy nic warte, podjęła. Tak, jesteśmy niegodne istoty, samolubne, puste. Umiemy się tylko nudzić ze zbytku zabawy. Żadna z nas nie rozumie swej istotnej roli. Niegdyś we Francji kobiety były dobroczynnem światłem, żyły aby przynosić ulgę nieszczęśliwym, otuchę mężnym, aby nagradzać artystów i przepajać ich życie szlachetną myślą. Jeśli świat stał się tak mizerny, to nasza wina. Pan jest przyczyną, że obrzydł mi ten świat, ten bal... Nie, nie poświęcam dla pana zbyt wiele.
Do reszty podarła szarfę, jak dziecko, które, bawiąc się kwiatem, powydziera zeń w końcu wszystkie pręciki. Zmięła ją, odrzuciła precz, obnażając swą łabędzią szyję. Zadzwoniła.
— Nie jadę już, rzekła do lokaja.
Poczem znów zwróciła swoje podłużne niebieskie oczy na Armanda, w ten sposób aby odbijający się w nich lęk wytłumaczył mu ten rozkaz jako wyznanie, jako pierwszą i wielką łaskę.
— Wiele pan przeszedł, rzekła po wymownej pauzie z ową tkliwością, którą często kobiety umieją włożyć w swój głos, nie mając jej w sercu.
— Nie, odparł Armand. Do dziś nie wiedziałem co jest szczęście.
— Więc pan wie? rzekła obejmując go chytrem i obłudnem spojrzeniem.
— Ależ... odtąd, czyż dla mnie szczęście to nie jest widzieć panią, słyszeć panią?... Do dziś tylko cierpiałem, ale obecnie rozumiem, że mogę być nieszczęśliwy...
— Dosyć, dosyć, rzekła, niech pan idzie, jest północ, szanujmy formy. Nie poszłam na bal, pan był u mnie. Nie wyzywajmy plotek. Do widzenia. Nie wiem sama jak się wytłómaczę, ale migrena jest to zacna osoba, która nigdy nie zaprzecza.
— Czy jest bal jutro? spytał.
— Przyzwyczaiłby się pan do balów, jak sądzę. Więc dobrze, tak, jutro pójdziemy znów na bal.
Armand odszedł jako człowiek najszczęśliwszy w świecie. Odtąd, bywał co wieczór u pani de Langeais, w godzinie, którą, mocą niemego układu, zachowano dlań. Byłoby nużące, a dla mnóstwa młodych ludzi mających poddostatkiem osobistych wspomnień byłoby banalne opowiadać te dzieje krok po kroku, w miarę jak posuwał się ten poemat. Były to owe poufne rozmowy, których nić kobieta rozluźnia lub zacieśnia dowoli światową formalistyką kiedy uczucie idzie zbyt szybko, sentymentalnemi wyrzutami kiedy słowa mijają się z myślą. Aby tedy wyrazić postępy tej pracy godnej Penelopy, trzebaby może ograniczyć się do namacalnego wyrazu uczuć. Tak więc, w kilka dni po pierwszem spotkaniu, wytrwały generał posiadł prawo całowania nienasyconych rąk swej bogdanki. Wszędzie gdzie bywała pani de Langeais, widziało się nieuchronnie pana de Montriveau, tak że wiele osób nazywało go żartobliwie jej adjutantem. Już ta pozycja Armanda ściągnęła nań zawiści, zazdrości, wrogów. Pani de Langeais osiągnęła swój cel. Margrabia pomnożył tłum jej wielbicieli i służył jej za narzędzie do upokorzenia tych, którzy się chełpili jej łaską, gdyż publicznie dawała mu krok przed innymi.
— Stanowczo, powiadała pani de Sérizy, pan de Montriveau jest faworytem księżnej.
Któż nie wie, co znaczy w Paryżu takie określenie? Tak więc, rzeczy szły prawidłowo. To, co opowiadano o generale, przedstawiało go w świetle tak niebezpiecznem, że sprytni młodzieniaszkowie poniechali w milczeniu swych pretensji do księżnej i trzymali się jej spódnicy jedynie poto, aby wyzyskiwać swoje udane przewagi, posługiwać się jej firmą i tem skuteczniej odnosić tryumfy u bogiń drugiej klasy, uszczęśliwionych że mogą zdmuchnąć kochanka pani de Langeais. Księżna miała wzrok dość bystry, aby spostrzec te dezercje i te szacherki, o których ostrzegała ją jej kobieca ambicja. Umiała — powiadał książę de Talleyrand, który ją bardzo lubił — pobierać swój procencik zemsty zapomocą jakiegoś ostrego słówka, którem przygważdżała te morganatyczne związki. Cięte jej szyderstwo sporo przyczyniło się do tego, że się jej bano i że uchodziła za osobę niepospolicie dowcipną. W ten sposób umacniała reputację swej cnoty, bawiąc się równocześnie tajemnicami drugich a nie odsłaniając swoich. Bądź co bądź, po dwóch miesiącach nadskakiwać, uczuła w duszy pewien lęk, widząc że Montriveau nic się nie rozumie na finezjach światowej kokieterji i że bierze serjo komedję Paryżanki.
— Ten chłopak, droga księżno, rzekł raz stary widam de Pamiers, jest z rasy orłów, nie oswoi go pani, porwie cię w swoje niebo, jeśli się nie będziesz miała na baczności.
Nazajutrz po wieczorze, na którym bystry starzec wyrzekł te słowa, brzmiące dla pani de Langeais jak groźne proroctwo, księżna próbowała zrazić do siebie generała. Była twarda, despotyczna, nerwowa, nieznośna, ale Armand rozbroił ją anielską słodyczą. Ta kobieta tak dalece nie znała wielkodusznej dobroci tego rodzaju charakterów, że zrazu zdumiała ją żartobliwa serdeczność z jaką zniósł jej opryskliwość. Szukała zwady, a znalazła dowód przywiązania. Wówczas zaciekła się.
— Czem, rzekł Armand, człowiek który panią ubóstwia mógł jej się stać niemiły?
— Nie jest mi pan niemiły, odparła zmieniając się nagle w łagodną i uległą; ale czemu pan chce mnie skompromitować? Pan powinien być dla mnie tylko przyjacielem. Czy pan tego nie wie? Chciałabym w panu czuć instynkt i delikatność prawdziwej przyjaźni, aby nie stracić ani pańskiego szacunku, ani przyjemności pańskiego towarzystwa.
— Tylko przyjacielem! wykrzyknął Montriveau, w którego głowie to straszliwe słowo wywołało jakgdyby elektryczny wstrząs. W nadziei słodkich godzin, których mi pani użycza, zasypiam i budzę się w twojem sercu; i oto dziś, bez powodu, chcesz zabić tajemne nadzieje, które są mem życiem! Zażądawszy odemnie tylu przysiąg, okazawszy tyle wstrętu do kobiet zalotnych, czy chce mi pani dowieść, żeś podobna do wszystkich Paryżanek, zdolna do kaprysu, ale nie do miłości? Czemuż tedy żądałaś odemnie życia i czemu je przyjęłaś?
— Zawiniłam, tak, kobieta nie powinna się poddawać takim porywom, o ile nie może ani nie powinna ich nagrodzić.
— Rozumiem, to była tylko kokieterja...
— Kokieterja? Nienawidzę kokieterji. Być kokietką, Armandzie, znaczy przyrzekać się kilku a nie oddać się nikomu. Oddawać się wszystkim — to rozpusta. Oto, o ile rozumiem, problem obyczajności. Ale być melancholijną wobec humorysty, wesołą z wesołkami, statystką z ambitnymi, słuchać z udanym podziwem gadułów, ruszać na wojnę z wojskowymi, troskać się dobrem kraju z filantropami, rozdawać każdemu po łyżeczce pochlebstwa, to mi się wydaje równie nieodzowne, jak kwiaty we włosach, brylanty, rękawiczki i suknia. Rozmowa, to duchowa część tualety. Bierze się ją i porzuca wraz z toczkiem z piór. Nazwie to pan zalotnością? Ależ ja pana nigdy nie traktowałam tak jak wszystkich. Z panem jestem szczera. Nie zawsze godzę się na pańskie poglądy, ale kiedy, po długiej dyskusji, przekonał mnie pan, czyż nie widział pan, jaka byłam szczęśliwa? Kocham pana, ale tylko tak jak wolno kochać nabożnej i czystej kobiecie. Zastanawiałam się nad tem. Ja jestem zamężna, Armandzie. Jeżeli sposób, w jaki żyję z mężem, zostawia mi swobodę serca, prawa i obyczaje odebrały mi swobodę rozrządzania moją osobą. Kobieta shańbiona — jakiebądź zajmowałaby stanowisko — wygnana jest ze świata, a nie znam jeszcze przykładu mężczyzny, któryby wiedział do czego zobowiązuje go wówczas nasze poświęcenie. Więcej jeszcze: zerwanie, które wszyscy przewidują między panią de Beauséant a panem d’Ajuda, który podobno żeni się z panną de Rochefide, dowiodło mi, że te właśnie poświęcenia są prawie zawsze przyczyną waszej zmienności. Gdyby mnie pan kochał szczerze, przestałby mnie pan widywać na jakiś czas. Ja wyrzeknę się dla pana wszelkiej próżności; czy to mało? Co mówią o kobiecie, której nie nadskakuje żaden mężczyzna? Och! jest bez serca, bez mózgu, bez duszy, bez wdzięku zwłaszcza. Tak, kokietki nie darują mi niczego, odrą mnie z przymiotów, które je drażnią. Jeśli mi zostanie dobra sława, cóż mi znaczy, że moje rywalki będą przeczyły moim zaletom? nie odziedziczą ich po mnie, to pewna. No, panie Armandzie, uczyń coś dla tej, która poświęca ci tyle! Przychodź mniej często, a ja będę pana tak samo kochała.
— A! odparł Armand z głęboką ironią zranionego serca, miłość, wedle gryzipiórków, karmi się tylko złudzeniami! Widzę, że to wielka prawda. Trzeba więc, abym sobie wyobraził, że jestem kochany. Ale wiedz pani, że istnieją myśli nieuleczalne, jak rany. Pani byłaś moją ostatnią wiarą i spostrzegam w tej chwili, że wszystko na ziemi jest fałszem.
Uśmiechnęła się.
— Tak, ciągnął Montriveau zmienionym głosem, twoja religja, na którą chcesz mnie nawrócić, jest kłamstwem wymyślonem przez ludzi; nadzieja jest kłamstwem wspartem na przyszłości; duma kłamstwem wobec samego siebie; litość, rozum, strach, — kłamstwem! Moje szczęście będzie tedy też jakiemś kłamstwem. Muszę oszukiwać sam siebie, dawać zawsze dukata za talara. Jeśli pani tak łatwo przychodzi przestać mnie widywać, jeśli wzdrygasz się mnie uznać i za przyjaciela i za kochanka, nie kochasz mnie! A ja, biedny szaleniec, mówię to sobie, wiem o tem, i kocham!
— Ależ, Boże, drogi Armandzie, ty bredzisz.
— Ja bredzę?
— Tak, myślisz że wszystko stracone, dlatego że ci każę być rozsądnym.
W gruncie, księżna była uszczęśliwiona z gniewu, który tryskał z oczu zakochanego. Dręczyła go, ale równocześnie obserwowała go, śledziła zmiany fizjognomji. Gdyby generał na swoje nieszczęście okazał się szlachetny bez dyskusji, jak zdarza się naiwnym dudkom, zostałby wygnany na zawsze, pod brzemieniem wyroku że nie umie kochać. Większość kobiet żąda by je moralnie zgwałcono. Czyż nie jest ich ambicją zawsze ulec jedynie sile? Ale Armand nie był dość wytrawny, aby spostrzec zręcznie zastawioną pułapkę. Mężczyzna silny, gdy kocha, staje się w duszy takiem dzieckiem!
— Jeśli chodzi tylko o pozory, rzekł naiwnie, jestem gotów do...
— Tylko o pozory! przerwała; cóż pan o mnie ma za pojęcie? Czy dałam panu najlżejsze prawo do przypuszczeń, że mogłabym należeć do pana?
— O czemże tedy mówimy? wybuchnął Montriveau.
— Ależ, panie, pan mnie przeraża... Nie, przepraszam, dziękuję, podjęła lodowato. Dziękuję, Armandzie: ostrzegasz mnie na czas o mej mimowolnej nierozwadze, bardzo mimowolnej, niech mi pan wierzy. Ty umiesz cierpieć, powiadasz! I ja będę umiała cierpieć. Przestaniemy się widywać; kiedy zaś oboje zdołamy odzyskać nieco spokoju, wówczas spróbujemy stworzyć sobie szczęście, któremu świat nie mógłby nic przyganić. Ja jestem młoda, Armandzie; człowiek bez skrupułów mógłby pociągnąć dwudziestoczteroletnią kobietę do wielu nieopatrzności i do wielu szaleństw. Ale ty! ty będziesz moim przyjacielem, przyrzeknij mi.
— Kobieta dwudziestoczteroletnia, odparł, umie liczyć!
Usiadł na kanapie i trwał tak chwilę z głową utopioną w dłoniach.
— Czy pani mnie kocha? spytał podnosząc głowę i ukazując twarz pełną decyzji. Powiedz śmiało: tak czy nie!
Pytanie to przestraszyło księżnę bardziej niżby ją przestraszyła groźba śmierci, niesmaczna pogróżka, której nie lękają się kobiety w XIX wieku, nie widząc już szpady u boku mężczyzny. Ale czyż nie istnieją drgnienia rzęs, brwi, straszliwe spojrzenia, drżenia warg, które budzą lęk sącząc go jakgdyby magnetycznym prądem?
— Och! rzekła, gdybym była wolna, gdybym...
— Jakto! więc to tylko mąż stoi na przeszkodzie? wykrzyknął radośnie generał chodząc wielkiemi krokami po buduarze. Droga Antonino, ja posiadam władzę większą niż samodzierżca całej Rosji. Mam kontrakt z Losem: mogę przyspieszyć go i opóźnić wedle zachcenia, niby wskazówkę u zegara. Kierować losem w naszej machinie społecznej, czyż to nie znaczy poprostu znać jej kółka? Niebawem będziesz wolna: pamiętaj wówczas o swej obietnicy.
— Armandzie, wykrzyknęła, co ty chcesz powiedzieć? Wielki Boże! czy ty myślisz, że mnie możesz kupić ceną zbrodni? czy chcesz mojej śmierci? Czyż ty zupełnie nie masz religji? Ja się boję Boga. Mimo że pan de Langeais dał mi dość przyczyn do nienawiści, nie życzę mu nic złego.
Montriveau, który bębnił machinalnie palcami po marmurowej płycie, popatrzył spokojnie na księżnę.
— Mój drogi, ciągnęła, uszanuj go. Nie kocha mnie, nie jest dla mnie dobry, ale ja mam wobec niego obowiązki. Czegóżbym nie uczyniła, aby go ocalić od tego, czem mu grozisz? — Słuchaj, Armandzie, podjęła po chwili, nie będę ci już wspominała o rozłące, będziesz przychodził tak jak wprzódy, dam ci zawsze swoje czoło do ucałowania: jeśli ci go broniłam niekiedy, to przez czystą zalotność, doprawdy. Ale porozumiejmy się, rzekła widząc że Armand się zbliża. Pozwolisz mi rozszerzyć listę moich wielbicieli, przyjmować ich w ciągu dnia jeszcze częściej niż wprzódy; będę napozór jeszcze płochsza, będę pana traktowała napozór bardzo ozięble, udam zerwanie, będziesz przychodził rzadziej, a następnie...
Mówiąc, pozwoliła się objąć wpół. Zdawało się, że uścisk generała wprawia ją w ów rozkoszny stan, jaki budzi zazwyczaj w kobiecie taki uścisk, zawierający w sobie program miłosnych rozkoszy. Pragnęła go zapewne wyciągnąć na jakieś zwierzenie; wspięła się na palcach, aby przytknąć czoło do rozpalonych warg Armanda.
— Następnie, odparł Montriveau, nie będziesz mi już nigdy mówiła o mężu; nie powinnaś o nim myśleć.
Pani de Langeais umilkła.
— Ale, rzekła po wymownej pauzie, czy pan zrobi bodaj wszystko czego będę chciała, bez sprzeczek, bez złości, powiedz, powiedz, drogi? Chciałeś mnie tylko przestraszyć, prawda? No, przyznaj się!... Zanadto jesteś dobry, aby mieć kiedykolwiek zbrodnicze myśli. Ale czyżbyś ty miał jakieś sekrety, których ja nie znam? W jaki sposób możesz panować nad losem?
— W chwili gdy mi zatwierdzisz dar twego serca, nadto jestem szczęśliwy, aby dobrze wiedzieć co mówię. Ufam ci, Antonino, wyrzekam się podejrzeń, zazdrości. Ale, gdyby przypadek uczynił cię wolną, należymy do siebie...
— Przypadek, Armandzie, rzekła z owem zalotnem pochyleniem głowy, ruchem który tyle wyraża i którym kobieta igra lekko niby śpiewaczka swym głosem. Czysty przypadek, dodała. Wiedz o tem: gdyby zdarzyło się z twojej winy księciu jakie nieszczęście, nie byłabym nigdy twoją.
Rozstali się zadowoleni. Księżna zawarła pakt, który słowem i czynem pozwalał jej dowieść światu, że Montriveau nie jest jej kochankiem. Co się tyczy jego samego, filutka miała nadzieję zmęczyć go, nie użyczając mu nic ponad to co zdobędzie w utarczkach, których przebieg mogła wstrzymać wedle swej woli. Tak ładnie umiała cofać wczorajsze ustępstwa, była tak zdecydowana zostać fizycznie czystą, że nie widziała niebezpieczeństwa w tych preludjach, groźnych jedynie dla kobiety naprawdę zakochanej. Nie żyjąc z mężem, księżna niewielką uczyniła ofiarę dla miłości, poświęcając jej nieistniejące oddawna małżeństwo. Ze swej strony, Montriveau, szczęśliwy z nieuchwytnego przyrzeczenia, rad że usunął na zawsze skrupuły wiary małżeńskiej, cieszył się, że zdobył jeszcze trochę gruntu. Toteż przez jakiś czas nadużywał serwitutów, które mu z takim trudem przyznano. Ufniejszy niż kiedykolwiek, oddawał się wszystkim owym dzieciństwom, które czynią z pierwszej miłości kwiat życia. Stawał się z powrotem małem dzieckiem, wylewając i swoją duszę i wszystkie siły swojej trzymanej na pasku miłości w ręce tej kobiety, na jej blond włosy, których puszyste pukle całował, na to promienne czoło, które zdawało mu się tak czyste. Spowita tą miłością, pokonana magnetycznym fluidem namiętnego uczucia, księżna unikała rozprawy, któraby ich rozdzieliła na zawsze. Ta wątła istota była bardziej kobietą niż myślała! Siliła się połączyć nakazy religji z upojeniami próżności, z imitacją rozkoszy, tak miłą Paryżankom. Co niedzielę była na mszy, nie opuściła ani jednego nabożeństwa; następnie, wieczór, zanurzała się w upajających wzruszeniach, jakie daje powściągana bezustanku żądza. Armand i pani de Langeais podobni byli owym indyjskim fakirom, znajdującym nagrodę swej czystości w pokusach które ona rodzi. Może księżna zdołała znaleźć rozwiązanie miłości w owych braterskich pieszczotach, które wydałyby się z pewnością całemu światu bardzo niewinne, ale które zuchwalstwo jej myśli zmieniało w orgje rozpusty? Jak inaczej wytłumaczyć tajemnicę jej ustawnych wahań? Co rano przyrzekała sobie zamknąć drzwi Armandowi; i co wieczór, o oznaczonej porze, dawała mu się urzec. Po słabej obronie, stawała się łaskawsza, słowa jej wionęły słodkie, pieściwe; tylko dwojgu kochanków mógł czas płynąć w ten sposób. Księżna błyszczała dowcipem, oszałamiała zalotnością; następnie, kiedy podrażniła duszę i zmysły swego wielbiciela, kiedy ją brał w ramiona, pozwalała mu się gnieść i skręcać, ale miała swoje nec plus ultra miłości. Skoro, doszedłszy do tego punktu, porwany szałem, próbował przekroczyć granice, wpadała w gniew. Żadna kobieta nie ośmieli się odmawiać swej miłości bez przyczyny; niema nic naturalniejszego niż ulec; toteż pani de Langeais otoczyła się niebawem drugą linją fortyfikacji, trudniejszą do zdobycia niż pierwsza. Wezwała na pomoc religję. Nigdy najwymowniejszy Ojciec Kościoła lepiej nie bronił sprawy Boga; nigdy pomsta niebios nie dźwięczała groźniej niż w głosie księżnej. To nie było ani kaznodziejstwo ani retoryka. Nie, miała swój własny patos. Na najgorętsze błagania Armanda odpowiadała wzrokiem skąpanym we łzach, gestem wyrażającym straszliwe wezbranie uczuć. Błagała go o milczenie jak o łaskę. Jedno słowo więcej, a nie wolno jej będzie słuchać; uległaby, a wolałaby śmierć od występnego szczęścia.
— Czyż nie rozumiesz, co to jest obrazić Boga! mówiła głosem osłabionym wewnętrzną walką, którą ta ładna komedjantka z trudem jakoby zdołała opanować. Ludzi, ziemię całą, poświęciłabym panu chętnie; ale straszliwym egoizmem jest żądać odemnie całej mej przyszłości za chwilę rozkoszy. No! słuchaj, czy nie jesteś szczęśliwy? dodawała wyciągając rękę i ukazując się w negliżu, zawierającym niewątpliwie dla kochanka pewne pociechy, w których też stale szukał odszkodowania.
Jeżeli, przez słabość, lub aby zatrzymać człowieka, którego namiętność dawała jej nieznane wprzód wzruszenia, pozwoliła sobie wreszcie uszczknąć pocałunek, natychmiast udawała lęk, rumieniła się i spędzała Armanda z kanapy z chwilą gdy kanapa stawała się dla niej niebezpieczna.
— Twoje rozkosze, Armandzie, to grzechy, za które ja cierpię; płacę je pokutą, żalem, wołała.
Znalazłszy się na odległość dwóch krzeseł od tej arystokratycznej spódnicy, Montriveau zaczynał kląć, złorzeczył Bogu. Wówczas księżna objawiała niezadowolenie.
— Drogi panie, mówiła sucho, nie rozumiem, czemu pan nie chce wierzyć w Boga, skoro niepodobna jest wierzyć w ludzi. Cicho bądź, nie mów w ten sposób; masz duszę zbyt wielką, aby podzielać brednie liberałów, którzy się chełpią że zabili Boga.
Teologiczne i polityczne dyskusje służyły jej za zimny tusz dla generała, który, raz wpadłszy w gniew, nie umiał już wrócić do miłości. Księżna rzucała go o sto mil od tego buduaru w teorje absolutyzmu, których broniła cudownie. Niewiele kobiet waży się wyznawać demokrację, jestto zbyt wielka sprzeczność z ich despotyzmem w sferze miłości. Ale często generał wstrząsał grzywą, odtrącał precz politykę, mruczał jak lew, walił się po bokach, rzucał się na swą ofiarę, wracał do swej lubej groźny swą miłością, niezdolny dłużej znieść żarów własnego serca i myśli. Skoro wówczas księżna uczuła, że stan jej nerwów mógłby się stać dla niej niebezpieczny, umiała wyjść z buduaru; opuszczała atmosferę przesyconą pragnieniami, szła do salonu i siadała do fortepianu. Śpiewała najrozkoszniejsze melodje współczesnej muzyki oszukując w ten sposób głos zmysłów, którym podlegała niekiedy, ale które miała siłę ujarzmić. W owych momentach wydawał się Armandowi wzniosła: nie udawała, była szczera; biedny kochanek wierzył w tej chwili w jej miłość. Ten samolubny opór sprawiał, że ją brał za świętą i cnotliwą istotę; zdobywał się na rezygnację i mówił o miłości platonicznej, on, generał artylerji!
Kiedy dość się naigrała religją dla własnych celów, pani de Langeais puściła ją w ruch dla dobra Armanda; chciała w nim zbudzić chrześcijańskie uczucia, uraczyła go Duchem chrześcijaństwa na użytek wojskowych. Montriveau niecierpliwił się, jarzmo zaczynało mu ciążyć. Och! wówczas, przez ducha sprzeczności, kotłowała mu głowę Bogiem, aby się przekonać, czy Bóg uwolni ją od człowieka, który szedł do swego celu z niepokojącym uporem. Zresztą, rada była przedłużać wszelkie dyskusje rozciągające w nieskończoność walkę moralną, po której przychodziła walka fizyczna grubo niebezpieczniejsza.
Ale, jeśli obrona podjęta w imię praw małżeństwa przedstawia fazę cywilną tej wojny sercowej, ta znowuż kampanja przedstawiałaby jej fazę religijną. I tu, jak w poprzedniej, bywały momenty przesilenia, w których srogość księżnej zaczynała słabnąć. Jednego wieczora, Armand, przybywszy bardzo wcześnie, zastał księdza Gontrand, kierownika sumienia pani de Langeais. Ksiądz siedział przy kominku, jak człowiek, który trawi obiad i powabne grzeszki swojej penitentki. Widok tego człowieka o świeżej i wypoczętej cerze, spokojnem czole, ascetycznych ustach, badawczem i chytrem spojrzeniu; człowieka, którego wzięcie odznaczało się iście duchowną godnością, a którego szatę zdobił już fiolet biskupi, zachmurzył twarz Armanda. Nie przywitał się z nikim i milczał. Poza swoją miłością, generał nie był pozbawiony sprytu; odgadł tedy, wymieniając spojrzenie z przyszłym biskupem, że to on jest sprężyną trudności, w jakie zbroiła się miłość księżnej. To, żeby ambitny ksiądz mógł zagrażać i stawiać zapory szczęściu człowieka takiego jak on, ta myśl zakipiała Armandowi na twarzy, zacisnęła mu konwulsyjnie palce, sprawiła iż zerwał się, chodził, dreptał; ale kiedy wracał na miejsce gotów do wybuchu, jedno spojrzenie księżnej wystarczało, aby go uspokoić. Pani de Langeais, bynajmniej nie zakłopotana posępnem milczeniem wielbiciela, które byłoby zakłopotało każdą inną kobietę, rozmawiała dalej bardzo podniośle z księdzem Gondrand o potrzebie przywrócenia religji dawnego blasku. Lepiej od samego księdza formułowała myśl, dlaczego Kościół powinien być równocześnie władzą duchowną i świecką; żałowała, że Izba Parów nie ma jeszcze swojej ławy biskupów, takiej jaka jest w Izbie lordów. Niebawem, ksiądz, który wiedział, że wielki post zapewni mu odwet, ustąpił pola generałowi i wyszedł. Księżna ledwie że się podniosła, aby oddać swemu duchownemu przewodnikowi jego pokorny ukłon, tak bardzo zaintrygowało ją zachowanie generała.
— Co tobie, mój drogi?
— Ten twój ksiądz wyprowadził mnie z równowagi.
— Czemuż nie wziąłeś jakiej książki? rzekła, nie troszcząc się, czy ksiądz, który właśnie zamykał drzwi, ją usłyszy.
Montriveau oniemiał na chwilę, słowom tym bowiem towarzyszył gest, który podkreślał jeszcze ich nieuszanowanie.
— Droga Antonino, dziękuję ci, że dajesz miłości pierwszeństwo przed religją; ale pozwól, bym ci zadał jedno pytanie.
— A! śledztwo. Zgoda, odparła. Czyż nie jesteś moim przyjacielem? Mogę, wierzaj mi, ukazać ci głąb mego serca, ujrzysz tam tylko jeden obraz.
— Czy mówisz z tym człowiekiem o naszej miłości?
— To mój spowiednik.
— Czy wie, że cię kocham?
— Panie de Montriveau, nie zamierza pan, jak sądzę, wdzierać się w tajemnice mojej spowiedzi.
— Zatem ten człowiek zna wszystkie nasze sprzeczki i miłość mą do ciebie...
— Człowiek? powiedz raczej Bóg.
— Bóg! Bóg! Ja powinienem być sam w twojem sercu. Ale zostaw Boga w spokoju, przez miłość jego i moją. Antonino, nie pójdziesz już do spowiedzi, albo...
— Albo? rzekła z uśmiechem.
— Albo noga moja tu nie postanie.
— Idź, Armandzie. Żegnaj, żegnaj na zawsze.
Wstała i przeszła do buduaru, nie spojrzawszy na Armanda, który wciąż stał z ręką na krześle. Jak długo tak stał, tego sam nie dowiedział się nigdy. Dusza posiada nieznaną moc rozciągania lub kurczenia przestrzeni.
Otworzył drzwi do buduaru, było ciemno. Słaby głos nabrał siły, aby rzec niechętnie:
— Nie dzwoniłam. Czemu wchodzisz bez rozkazu? Zostaw mnie, Zuziu.
— Ty cierpisz? wykrzyknął Montriveau.
— Niech pan wstanie, rzekła dzwoniąc, i wyjdzie stąd, przynajmniej na chwilę.
— Księżna prosi o światło, rzekł do lokaja, który wszedł do buduaru, aby zapalić świece.
Skoro kochankowie zostali sami, pani de Langeais nie ruszyła się z sofy: leżała niema, bez ruchu, tak jakby generała nie było.
— Droga, rzekł z akcentem bólu i wzniosłej dobroci, zawiniłem. Oczywiście, nie chciałbym, abyś była istotą bez religji...
— To wielkie szczęście, odparła twardo i nie patrząc na niego, że pan uznaje potrzebę sumienia. Dziękuję panu w imieniu Boga.
Tu, generał, zmiażdżony oschłością tej kobiety, która, wedle tego jak sama chciała, umiała być dlań obcą lub siostrą, postąpił z rozpaczą ku drzwiom i miał ją opuścić na zawsze bez słowa. Cierpiał, a księżna śmiała się w duszy z jego tortury moralnej, o wiele okrutniejszej niż niegdyś tortury fizyczne. Ale ten człowiek niezdolny był odejść. W każdej gwałtownej scenie, kobieta jest poniekąd brzemienna pewną ilością słów; jeśli ich nie wypowie, ma uczucie czegoś niedokończonego. Pani de Langeais, która nie powiedziała wszystkiego, ciągnęła dalej:
— Mamy odmienne przekonania, generale, bardzo mi to przykro. Okropne byłoby dla kobiety nie wierzyć w religję, która pozwala kochać poza grobem. Odkładam na bok uczucia chrześcijańskie, pan ich nie rozumie. Niech mi pan pozwoli mówić tylko o formach. Czy pan chce kobiecie ze Dworu wzbronić sakramentu Komunji, skoro jest przyjęte przystępować do niej na Wielkanoc? Trzeba umieć coś zrobić dla swego stronnictwa. Liberalizm nie zabije, mimo że pragnie tego, uczuć religijnych. Religja będzie zawsze polityczną koniecznością. Czy podjąłby się pan rządzić narodem mędrków? Napoleon nie chciał tego: prześladował ideologów. Aby nie dać ludowi mędrkować, trzeba mu narzucić uczucia. Przyjmijmyż tedy religję katolicką ze wszystkiemi jej konsekwencjami. Jeżeli chcemy, aby Francja chodziła na mszę, czyż nie powinniśmy zacząć od tego, aby sami na nią chodzić? Religja, widzisz Armandzie, to spójnia zachowawczych zasad, które pozwalają bogatym żyć w spokoju. Religja jest ściśle związana z własnością. Piękniej z pewnością jest prowadzić lud ideją moralną niż szafotem Terroru, a to był jedyny środek, jaki wymyśliła wasza wstrętna Rewolucja aby nakazać posłuch. Ksiądz i król, ależ to ty, to ja, to księżna moja sąsiadka; słowem, to ucieleśnione interesy wszystkich przyzwoitych ludzi. Tak, drogi Armandzie, chciejże być człowiekiem swego stronnictwa, ty który mógłbyś stać się jego Syllą, gdybyś miał cień ambicji. Ja się nie znam na polityce, rozumuję o niej uczuciem; ale znam ją mimo to dosyć, aby pojąć, że społeczeństwo musiałoby runąć, gdyby się co chwila podawało w wątpliwość jego podstawy...
— Jeżeli pani dwór, jeżeli pani rząd tak myśli, żal mi was, rzekł Montriveau. Restauracja powinna sobie powiedzieć, jak Katarzyna Medycyjska, kiedy sądziła że bitwa pod Dreux jest przegrana: „Ano cóż, pójdziemy na kazanie“. Otóż, rok 1815, to wasza bitwa pod Dreux. Tak jak ówczesna korona, wygraliście ją faktycznie, ale przegrali w zasadzie. Polityczny protestantyzm zwyciężył w duszach. Jeśli nie chcecie wydać Edyktu Nantejskiego, lub też jeśli, wydawszy, odwołacie go; jeśli kiedyś was posądzą i dowiodą wam, że chcecie obalić konstytucję, która jest jedynie rękojmią daną interesom rewolucji, Rewolucja podniesie straszliwą głowę i zada wam tylko jeden cios. Nie ona opuści Francję; ona, to jej ziemia. Ludzi można zabić, ale interesów nie... Ech, Boże, co nam Francja, tron, monarchja, świat cały? To są głupstwa wobec mojego szczęścia. Panujcie, przewracajcie się, co mnie to obchodzi. Gdzie ja jestem?
— Drogi panie, jest pan w buduarze księżnej de Langeais.
— Nie, nie, żadnej księżnej Langeais, jestem przy mojej drogiej Toli.
— Niech mi pan zrobi tę przyjemność i zostanie na swojem miejscu, rzekła śmiejąc się i odpychając go, ale dość łagodnie.
— Więc ty mnie nigdy nie kochałaś? rzekł z wściekłością, która strzeliła błyskawicami z jego oczu.
— Nie, mój drogi.
To nie znaczyło wyraźnie tak.
— Głupiec ze mnie, rzekł, całując rękę tej straszliwej królowej, która znów stała się kobietą. — Tolu, podjął wspierając głowę o jej nogi, ty jesteś zbyt czysta i tkliwa, aby opowiadać nasze szczęście komukolwiek w świecie.
— Warjat z ciebie, rzekła podnosząc się ruchem wdzięcznym mimo iż żywym.
I, nie dodając słowa, pobiegła do salonu.
— Co jej się stało? spytał generał, który nie umiał odgadnąć siły wzruszeń, jakich jego płonąca głowa udzieliła księżnej. Był to prąd elektryczny, który przebiegł ją od stóp do głów.
W chwili gdy wchodził wściekły do salonu, usłyszał niebiańskie akordy. Księżna siedziała przy fortepianie. Ludzie nauki lub poezji, którzy zdolni są wraz rozumieć i używać, tak że refleksja nie szkodzi ich przyjemności, czują że alfabet i fraza muzyczna są swoistemi narzędziami śpiewaka, jak drzewo lub mosiądz są narzędziami rękodzielnika. Dla nich, istnieje odrębna muzyka, na dnie podwójnego wyrazu tego zmysłowego języka dusz. Andiamo mio ben może wydrzeć łzy rozkoszy, lub obudzić śmiech litości, zależnie od śpiewaczki. Często, gdzieś, młoda dziewczyna ginąca pod brzemieniem tajemnej męki, mężczyzna którego dusza drga szarpana namiętnością, biorą jakiś temat muzyczny i porozumiewają się z niebem, lub rozmawiają sami z sobą jakąś wzniosłą melodją, jakimś zaginionym poematem. Otóż, generał słuchał w tej chwili takiej poezji, równie nieznanej jak samotna skarga ptaka zmarłego bez towarzyszki w dziewiczym lesie.
— Mój Boże, co pani gra? spytał wzruszonym głosem.
— Preludjum romanzy pod tytułem, zdaje mi się, Rzeka Tag.
— Nie wiedziałem, czem może być gra na fortepianie, odparł.
— Ach, mój drogi, rzekła obejmując go po raz pierwszy wzrokiem zakochanej kobiety, tak samo nie wiesz, że cię kocham, że się straszliwie męczę, i że muszę się wyskarżyć w sposób nie nadto przejrzysty; inaczej byłabym twoją... Ale ty nie widzisz nic.
— I ty nie chcesz dać mi szczęścia!
— Armandzie, nazajutrz umarłabym ze zgryzoty.
Religja trwała trzy miesiące. Po tym terminie, księżna, znudzona powtarzaniem w kółko, wydała Pana Boga na łup swemu kochankowi. Może lękała się, że mówiąc tyle o wieczności, uwieczni miłość generała na tym i na tamtym świecie. Na obronę tej kobiety trzeba wierzyć, że była dziewicą nawet sercem, inaczej byłaby czemś zbyt okropnem. Jeszcze bardzo daleka od wieku, w którym mężczyzna i kobieta znajdują się zbyt blisko schyłku aby tracić czas i drożyć się ze szczęściem, księżna przeżywała zapewne nie pierwszą miłość, ale pierwsze rozkosze. Nie mogąc porównać dobrego ze złem, nie zaznawszy cierpień któreby jej objawiły wartość skarbów rzucanych do jej nóg, bawiła się niemi. Nie znając olśniewających rozkoszy światła, lubowała się w mroku. Armand, który zaczynał rozumieć tę dziwną sytuację, pokładał nadzieję w głosie natury. Co wieczór, wychodząc od pani de Langeais, myślał, że kobieta nie przyjmowałaby siedem miesięcy zabiegów mężczyzny, oraz najtkliwszych, najdelikatniejszych dowodów jego miłości, że nie przyzwalałaby tyle powierzchownym wymaganiom żądzy, aby się jej naraz zaprzeć: czekał tedy cierpliwie pory słońca, nie wątpiąc że zbierze jej owoce w całej ich świeżości. Doskonale pojął skrupuły mężatki oraz skrupuły kobiety religijnej. Cieszył się nawet z tych walk. Widział skromność tam, gdzie była tylko piekielna zalotność; nie chciał aby jego Antonina była inną. Rad był, kiedy mu wymyślała przeszkody: czyż nie pokonywał ich kolejno? Każdy tryumf czyż nie pomnażał nikłej sumy długo bronionych przywilejów, użyczanych następnie ze wszystkiemi pozorami miłości? Tak zasmakował w drobnych i stopniowych zdobyczach, jakiemi karmią się nieśmiali kochankowie, że stały się dlań nałogiem. Co się tyczy przeszkód, miał tedy już do zwalczenia tylko własne obawy: nie widział innych zapór do szczęścia jak tylko kaprysy tej, która się pozwalała nazywać Tolą. Postanowił tedy żądać więcej, żądać wszystkiego. Zakłopotany, jak młody jeszcze kochanek który nie śmie wierzyć w poniżenie swego bożyszcza, wahał się długo; poznał owe straszliwe lęki, owe niezłomne postanowienia które unicestwia jedno słowo, decyzje które gasną na progu. Pogardzał sobą, że nie ma siły wyrzec słowa i — nie miał tej siły. Pewnego wieczora jednakże posępna melancholja przywiodła go do surowego żądania swoich nielegalnie legalnych praw. Księżna nie czekała żądań swego niewolnika, aby odgadnąć jego pragnienia. Czyż żądza mężczyzny może się kiedykolwiek ukryć? Czyż kobiety nie umieją czytać w pewnych wyrazach twarzy?
— Jakto! chcesz przestać być moim przyjacielem? przerwała za pierwszem słowem, rzucając mu spojrzenie okraszone boskim rumieńcem, który ubarwił niby świeżą krwią jej przejrzystą cerę. Aby mnie wynagrodzić za mą wspaniałomyślność, chce mnie pan shańbić. Zastanów się trochę. Ja się wiele zastanawiałam: ja wciąż myślę o nas. Istnieje kobieca uczciwość, której tak samo nie wolno nam uchybić, jak wam nie wolno chybić honorowi. Ja nie umiem oszukiwać. Gdybym była twoją, nie mogłabym być w żadnej mierze żoną pana de Langeais. Żądasz tedy poświęcenia mojej pozycji, stanowiska, życia, dla wątpliwej miłości, która nie umie być ani siedem miesięcy cierpliwa. Jakto! Już chciałbyś mi wydrzeć swobodę rozrządzania sobą? Nie, nie, nie mów tak już do mnie. Nie, nie mów nic. Nie chcę, nie mogę cię słuchać.
Tu pani de Langeais odgarnęła pukle, które jej parzyły czoło. Była bardzo podniecona.
— Przychodzi pan do słabej istoty z bardzo ścisłemi rachubami. Powiedział pan sobie: „Będzie mi gadała jakiś czas o mężu, potem o Bogu, potem o nieuchronnych skutkach miłości: ale użyję, nadużyję wpływu jaki zdobyłem, uczynię się niezbędny; będę miał za sobą więzy przyzwyczajenia, domysły świata, wreszcie, kiedy wszyscy uwierzą w końcu w nasz stosunek, stanę się panem tej kobiety“. Bądź pan szczery, to są twoje myśli... Och, pan obliczasz, i mówisz że kochasz, fe! Jesteś zakochany, och, bardzo wierzę! Pragniesz mnie, i chcesz ze mnie zrobić swą kochankę, oto wszystko. A więc nie, księżna de Langeais nie spadnie tak nisko! Niech naiwne mieszczki dadzą się brać na pańskie kłamstwa; ja, nigdy. Nic mi nie ręczy za pańską miłość. Mówi mi pan o mej piękności, mogę zbrzydnąć w pół roku, jak ta kochana księżna, nasza sąsiadka. Czaruje pana mój dowcip, mój wdzięk, ale przyzwyczaiłby się pan do nich, jak przyzwyczaiłbyś się do rozkoszy. Czy nie przyzwyczaiłeś się od kilku miesięcy do praw, których panu w mojej słabości użyczyłam? Kiedy się zgubię, kiedyś, za całą rację swej odmiany, powiesz mi tylko to słowo bez repliki: „Nie kocham już“. Stanowisko, majątek, cześć, cała księżna de Langeais utoną w oszukanej nadziei. Będę miała dzieci, które będą świadczyły o mej hańbie...
„Ale, podjęła z gestem zniecierpliwienia, śmieszna jestem, że panu tłumaczę to, co pan wie lepiej odemnie. Dajmy wszystkiemu pokój. Całe szczęście dla mnie, że mogę jeszcze zerwać więzy, które panu wydają się tak silne. Czy jest w tem coś heroicznego przyjść do pałacu de Langeais spędzić co wieczór kilka chwil z kobietą, której szczebiot bawił pana, którą pan się bawił jak lalką? Ależ kilku młodych dudków przychodzi do mnie między trzecią a piątą równie regularnie jak pan przychodzi wieczór. Ci są bardzo szlachetni! Żartuję sobie z nich, znoszą wcale cierpliwie moje wybryki, impertynencje, i bawią mnie; gdy pan, któremu oddaję najcenniejsze skarby duszy, chce mnie zgubić i sprawia mi tysiąc przykrości. Nie mów nic, dosyć, dosyć, rzekła widząc że chce przemówić, pan nie ma ani serca, ani duszy, ani delikatności. Wiem, co pan chce powiedzieć. Więc dobrze. Wolę raczej uchodzić w pańskich oczach za kobietę zimną, bez czucia, bez serca nawet, niż uchodzić w oczach świata za kobietę pospolitą, niż być skazaną na wiekuiste męczarnie, stawszy się wprzód łupem pańskich rzekomych rozkoszy, które z pewnością pana znużą. Pańska samolubna miłość nie jest warta tylu poświęceń...
Te słowa bardzo niedoskonale oddają wszystko co księżna wygadała ze sprawnością pozytywki. To pewna, że mogła długo mówić: temu strumieniowi melodyjnych nut biedny Armand przeciwstawił za całą odpowiedź jedynie milczenie nabrzmiałe straszliwem uczuciem. Po raz pierwszy spostrzegał zalotność tej kobiety; zgadywał instynktownie, że oddana i wzajemna miłość kobiety szczerej nie oblicza, nie rozumuje w ten sposób. Następnie czuł jakby wstyd, przypominając sobie, że mimowoli czynił rachuby, których ohydę mu wyrzucano. Następnie, badając się sam z anielską wręcz skrupulatnością, znajdował tylko egoizm w swoich słowach, w swoich uczuciach, w swoich pomyślanych a nie wyrażonych odpowiedziach. Poczuwał się do winy; miał ochotę rzucić się z okna z rozpaczy. Ja zabijało go. Co rzec, w istocie, kobiecie, która nie wierzy w miłość? „Pozwól mi dowieść, jak bardzo cię kocham. Wciąż ja. Montriveau nie umiał, jak umieją w podobnych okolicznościach bohaterowie buduarów, naśladować owego tęgiego logika, maszerującego wobec pyrrhończyków, którzy przeczyli ruchowi. Temu odważnemu człowiekowi brakło właśnie owej odwagi zwyczajnej kochankom, którzy znają formuły niewieściej algebry. Jeżeli tyle nawet najcnotliwszych kobiet pada ofiarą wytrawnych graczów miłości, którym pospolicie daje się nieładne miano, to może dlatego, że ci ludzie są mistrzami dowodów, i że, mimo rozkosznej poezji swoich sentymentów, miłość żąda nieco więcej geometrji niż się mniema. Otóż, księżna i Armand podobni byli do siebie w tem, że oboje byli jednako niedoświadczeni w miłości. Ona znała bardzo mało teorję, nie znała praktyki, nie czuła nic, a zastanawiała się nad wszystkiem. Montriveau znał niewiele praktykę, nie znał teorji i za wiele czuł aby się zastanawiać. Oboje ponosili tedy konsekwencje tej dzikiej sytuacji. W owej rozstrzygającej chwili, miljardy jego myśli możnaby sprowadzić do tej jednej: „Oddaj mi się“. Myśl straszliwie egoistyczna w oczach kobiety, w której słowa te nie budziły żadnych wspomnień i nie rodziły żadnych obrazów.
Trzeba było wszakże odpowiedzieć. Mimo że krew się w nim gotowała od tych drobnych zdań ostrych i zimnych, wyrzucanych kolejno niby strzały, Montriveau musiał ukryć swą wściekłość, aby nie zgubić wszystkiego jakiem szaleństwem.
— Mościa księżno, boleję mocno, że Bóg nie wymyślił dla kobiety innego sposobu potwierdzenia daru swego serca, niż dołączeniem doń daru swej osoby. Wysoka cena, jaką pani przywiązuje do siebie samej, wskazuje mi, że i ja nie powinienem kłaść mniejszej. Skoro mi dajesz swą duszę i wszystkie swe uczucia, cóż znaczy reszta? Zresztą, jeśli moje szczęście jest dla pani tak ciężkiem poświęceniem, nie mówmy o tem. Daruje pani wszakże człowiekowi z pewną ambicją, jeżeli czuje się upokorzony tem, że zrobiono zeń bonońskiego pieska.
Ton ostatniego zdania przeraziłby może inną kobietę, ale kiedy taka spódniczka wzniesie się ponad wszystko pozwalając z siebie zrobić bóstwo, żadna potęga świata nie dorówna jej w dumie.
— Panie margrabio, jestem w rozpaczy, że Bóg nie wymyślił dla mężczyzny szlachetniejszego sposobu stwierdzenia daru swego serca, niż objawy pragnień nad wyraz pospolitych. O ile my, oddając się, stajemy się niewolnicami, mężczyzna, biorąc kobietę, nie zobowiązuje się do niczego. Kto mnie upewni, że zawsze będziesz mnie kochał? Miłość, którąbym pana chciała mocniej przywiązać do siebie, sprawiłaby może to, żebyś mnie rzucił. Nie chcę być drugiem wydaniem pani de Beauséant. Alboż my wiemy kiedy, co was wiąże? U jednych, nasz chłód bywa źródłem namiętności; drugim trzebaby pasma poświęceń, ciągłego ubóstwienia. Jednym trzeba słodyczy, drugim despotyzmu. Żadnej kobiecie nie udało się jeszcze czytać w waszem sercu.
Zamilkła na chwilę, poczem zmieniła ton.
— Słowem, drogi panie, nie może się pan dziwić, że kobietę zawsze przeraża ta myśl: „Czy on mnie będzie kochał wiecznie?“ Słowa moje, mimo że wydają się twarde, płyną z obawy postradania cię. Mój Boże, to nie ja, Armandzie, mówię, ale rozsądek: skąd on się bierze u takiej warjatki? Daję słowo, nie wiem.
Słyszeć tę odpowiedź, zaczętą od kłującej ironji, a zakończoną akcentami naiwnej szczerości, czyż to nie znaczyło przebyć w jednej chwili drogę od piekła do nieba? Montriveau zbladł, pierwszy raz w życiu upadł do nóg kobiety. Ucałował kraj sukni księżnej, jej nogi, kolana. Ale, dla honoru arystokratycznych salonów, lepiej może nie odsłaniać tajemnic ich buduarów, w których przyjmuje się miłość we wszelkiej formie, z wyjątkiem tej, która może dowieść miłości.
— Droga moja, wykrzyknął Montriveau w upojeniu, w jakiem go pogrążyła słodka bierność księżnej, która uważała się za szczodrą bo pozwoliła się ubóstwiać, tak, masz słuszność, ja nie chcę abyś ty mogła mieć wątpliwości. W tej chwili i ja drżę, że anioł mego życia może mnie opuścić; chciałbym znaleźć dla nas nierozerwalne węzły.
— A, rzekła cicho, widzisz, mam tedy słuszność.
— Pozwól mi skończyć, odparł Armand, jednem słowem rozprószę wszystkie twe obawy. Słuchaj, gdybym cię opuścił, wart byłbym tysiąc razy śmierci. Bądź całkiem moją, a dam ci prawo zabić mnie, gdybym cię zdradził. Napiszę własnoręcznie list, w którym oświadczę, iż pewne powody każą mi odebrać sobie życie; dołączę do tego listu moją ostatnią wolę. Będziesz miała w ręku ten testament, któryby usprawiedliwił moją śmierć: będziesz mogła się zemścić, nie lękając się niczego ze strony Boga ani ludzi.
— Czyż ja potrzebuję tego listu? Gdybym straciła twą miłość, czemżeby mi było życie? Gdybym chciała cię zabić, czyż nie umiałabym pójść za tobą? Nie, dziękuję ci za tę myśl, ale nie chcę twego listu. Czyż nie mogłabym przypuszczać, że jesteś mi wierny z obawy? A niebezpieczeństwo zdrady czy nie mogłoby mieć ponęty dla kogoś, kto tak wydał swoje życie? Armandzie, jedynie to czego ja żądam, jest trudne do spełnienia.
— Czegóż ty chcesz zatem?
— Twego posłuszeństwa, a mojej wolności.
— Mój Boże, wykrzyknął, jestem jak dziecko.
— Dziecko uparte i bardzo zepsute, rzekła gładząc po gęstych włosach głowę, która spoczywała na jej kolanach. Och, tak, bardziej kochane niż myśli, a mimo to nieposłuszne. Czemu nie zostać tak? czemu mi nie poświęcić pragnień, które mnie obrażają? czemu nie przyjąć tego co ja przyzwalam, skoro to jest wszystko, co mogę ci uczciwie oddać? Czyż nie jesteś szczęśliwy?
— Och, tak, jestem szczęśliwy, kiedy nie wątpię o tobie. W miłości, droga, wątpić, czyż nie znaczy umierać?
I stał się nagle tem czem był i czem są wszyscy mężczyźni paleni ogniem żądzy: wymownym, porywającym. Zakosztowawszy rozkoszy dozwolonych zapewne tajemnym i jezuickim ukazem, księżna poznała owe wzruszenia mózgowe, przez które miłość Armanda stała się jej tak potrzebna jak salon, jak bale i Opera. Czuć się ubóstwianą przez człowieka, którego talenty i charakter imponowały wszystkim, zmieniać go w dziecko, igrać z nim jak Popea z Neronem! Wiele kobiet, jak żony Henryka VIII, zapłaciły to niebezpieczne szczęście wszystką krwią swoich żył. I ot! dziwne przeczucie! wydając mu na łup śliczne włosy blond, w których Armand lubił zanurzać palce, czując jak ten naprawdę wielki człowiek ściska jej drobną rączkę, igrając sama z czamemi pasmami jego włosów, w tym buduarze w którym władała jak królowa, księżna powiadała sobie:
— Ten człowiek byłby zdolny mnie zabić, gdyby spostrzegł, że się nim bawię.
Montriveau został do drugiej w nocy u kochanki, w której od tej chwili nie widział ani księżnej, ani dumnej Navarreins: Antonina posunęła komedję tak daleko, że wydała mu się kobietą! W ciągu tego rozkosznego wieczora, tej najsłodszej przedmowy jaką kiedykolwiek Paryżanka skreśliła do tego co świat nazywa błędem, generał mógł podziwiać, mimo wszelkich mizdrzeń udanego wstydu, całą jej — można powiedzieć — panieńską urodę. Mógł poniekąd myśleć, że wszystkie te kapryśne zapory, to są niby zasłony, w które oblekła się niebiańska dusza, i że trzeba je usuwać kolejno tak, jak te które spowijały jej czarującą osobę. Księżna była dlań tego wieczora naiwną, niewinną i prostą kochanką; wymarzył sobie w niej żonę: odszedł szczęśliwy bez miary, że uzyskał od niej wreszcie tyle dowodów miłości. Obecnie — wierzył w to! — stał się dla niej niezawodnie sekretnym małżonkiem, którego wybór zatwierdził sam Bóg.
Z tą myślą, skupiony jak człowiek który czuje wszystkie zobowiązania miłości upajając się jej słodyczami, Armand wracał wolno do domu. Szedł wybrzeżem, aby widzieć jak największą przestrzeń nieba; byłby pragnął rozszerzyć firmament i naturę, czując jak serce mu się rozszerza. Miał uczucie, że płuca jego wciągają więcej powietrza niż wczoraj. Idąc, badał sam siebie i ślubował kochać tę kobietę tak wiernie, aby w nieustannem szczęściu mogła co dnia znaleźć rozgrzeszenie swego błędu. Słodkie wzruszenia serca! Ludzie, którzy mają dość siły aby wypełnić swą duszę jedynem uczuciem, doznają nieskończonych rozkoszy, oglądając w nagłych błyskach nieustannie płonące życie, tak jak mnich w swojej ekstazie ogląda boskie światło. Bez tej wiary w swoją wieczność, miłość byłaby niczem: stałość wzmaga ją. W ten sposób, odchodząc upojony swem szczęściem, Montriveau pojmował miłość.
— Należymy tedy do siebie na wieki!
Myśl ta była dla tego człowieka talizmanem, który spełniał marzenia jego życia. Nie pytał, czy księżna się nie zmieni, czy ta miłość będzie trwała. Nie, miał wiarę: tę cnotę, bez której niema przyszłości chrześcijańskiej, ale która jeszcze może konieczniejsza jest społeczeństwu. Pierwszy raz pojmował życie uczuciem; on, który dotąd żył tylko wytężeniem sił, fizycznem niejako oddaniem żołnierza.
Nazajutrz, Montriveau skierował się wcześnie w stronę dzielnicy Saint-Germain. Miał się z kimś spotkać w sąsiedztwie pałacu de Langeais, dokąd, załatwiwszy sprawy, spieszył tak jak się idzie do siebie. Szedł w towarzystwie człowieka, do którego, kiedy go spotkał w towarzystwie, zdradzał dość wyraźną niechęć. Był to margrabia de Ronquerolles, zażywający takiej sławy w paryskich buduarach; człowiek bystry, zdolny, odważny zwłaszcza, który nadawał ton paryskiej młodzieży; chwat, któremu zazdroszczono zarówno powodzeń jak doświadczenia i któremu nie brakło ani majątku ani urodzenia, przywilejów dodających w Paryżu tyle blasku złotej młodzieży.
— Dokąd idziesz? spytał Ronquerolles generała.
— Do pani de Langeais.
— Ach, prawda, wziąłeś się na ten lep! Tracisz przy niej czas i zdrowie, których mógłbyś lepiej użyć. Mam dla ciebie pod ręką dziesięć kobiet wartych tysiąc razy więcej niż ta utytułowana kurtyzana, która wyprawia swoją głową to co inne kobiety, szczersze, robią...
— Co ty mówisz? przerwał Armand, księżna to anioł czystości.
Ronquerolles zaczął się śmiać.
— Skoro tak rzeczy stoją, mój drogi, rzekł, muszę cię oświecić. Ale jedno słowo: między nami możesz mówić bez skrupułów. Czy księżna jest twoją kochanką? W takim razie nie mam nic do powiedzenia. No, gadaj szczerze. Chodzi o to, aby twojej pięknej duszy nie wydawać na łup oschłej istocie, która cię wyssie, nie dając nic wzamian.
Kiedy Armand przedstawił naiwnie stan rzeczy, wyszczególniając drobiazgowo prawa, które z takim trudem uzyskał, Ronquerolles parsknął śmiechem tak okrutnym, że kogo innego kosztowałoby to życie. Ale, widząc w jaki sposób ci dwaj ludzie patrzyli na siebie i rozmawiali z sobą w cztery oczy w tym zaułku, równie daleko od ludzi co gdyby byli na pustyni, łatwo było odgadnąć, że łączy ich bezgraniczna przyjaźń i że nic w świecie nie może ich poróżnić.
— Drogi Armandzie, czemuś mi nie powiedział, że ci księżna wpadła w oko? byłbym ci udzielił paru rad, które byłyby cię zawiodły do celu. Dowiedz się przedewszystkiem, że kobiety z naszego świata lubią, jak inne, pławić się w miłości, ale chcą posiadać nie oddając się same. Weszły w targ z naturą. Parafialny kodeks przyzwolił im prawie wszystko, z wyjątkiem samego faktu. Przysmaczki, któremi cię karmi piękna księżna, to grzechy powszednie, z których się obmywa w wodach spowiedzi. Ale gdybyś zuchwale upierał się przy grzechu śmiertelnym, do którego oczywiście musisz przywiązywać najwyższą wagę, zobaczyłbyś, z jaką wzgardą zamkniętoby ci drzwi buduaru i pałacu. Tkliwa Antonina zapomniałaby o wszystkiem; stałbyś się dla niej mniej niż zerem. Otarłaby, mój przyjacielu, twoje pocałunki z tą samą obojętnością, z jaką kobieta załatwia swoje sprawy tualetowe. Starłaby z policzków miłość, jak ściera ruż. Znamy ten gatunek kobiet: czysta Paryżanka. Czyś widział kiedy na ulicy gryzetkę, sunącą drobnym kroczkiem? Główka do malowania: ładny czepeczek, świeża buzia, zalotne włoski, sprytny uśmieszek, o reszcie ledwie że pomyślała. Czyż to nie wykapany portret? Oto Paryżanka: wie, że widać tylko jej głowę, na głowie skupia wszystkie starania, stroiki, elegancje. Otóż twoja księżna jest cała w głowie, czuje tylko głową, serce ma w głowie, głos idzie jej z głowy, pragnie tylko głową. Nazwijmy takie biedactwo heterą intelektualną. Zadrwiono z ciebie jak z dziecka. Jeżeli wątpisz o tem, będziesz miał dowód dziś wieczór, przed wieczorem, natychmiast. Idź do niej, próbuj żądać, chcieć stanowczo tego, czego ci wzbrania; choćbyś nawet brał się do rzeczy jak nieboszczyk marszałek de Richelieu, odejdziesz z kwitkiem.
Armand był oszołomiony.
— Czy pragniesz jej tak, żeś aż ogłupiał?
— Chcę ją mieć za wszelką cenę! wykrzyknął Montriveau zrozpaczony.
— Zatem słuchaj. Bądź równie nieubłagany jak ona: staraj się ją upokorzyć, podrażnić jej próżność, zająć nie serce, nie duszę, ale nerwy i limfę tej kobiety nerwowej i limfatycznej zarazem. Jeśli zdołasz w niej obudzić żądzę, jesteś ocalony. Ale porzuć swoje dziecinne rojenia. Jeżeli, ścisnąwszy ją w orlich szponach, ustąpisz, jeśli się cofniesz, jeśli bodaj brew ci zadrga, jeśli będzie myślała że może jeszcze nad tobą panować, wyśliźnie się z twoich pazurów jak ryba i wymknie się, tym razem już na zawsze. Bądź nieugięty jak prawo. Bądź bez litości jak kat. Uderzaj. Skoro uderzysz, uderzaj jeszcze raz. Uderzaj ciągle, jakgdybyś walił knutem. Księżniczki są twarde, drogi Armandzie; tego rodzaju kobiety miękną jedynie pod batem. Cierpienie budzi w nich serce, tłuc je to miłosierny uczynek. Wal tedy bez przerwy. Ha! kiedy ból porządnie osłabi te nerwy, zmiękczy fibry, które tobie wydają się łagodne i wiotkie, potrząśnij oschłem sercem, które od tego ćwiczenia nabierze elastyczności. Kiedy mózg ustąpi, namiętność wstąpi może w metaliczne sprężyny tego automatu do łez, do mizdrzenia się, do mdłości, do ckliwych frazesów. Wówczas ujrzysz najwspanialszy pożar, o ile wogóle kominek się rozpali. Ta samica ze stali rozżarzy się w ogniu do czerwoności. To ogień trwalszy niż jakikolwiek inny i ten żar zmieni się może w miłość. Ale wątpię. A przytem, czy księżna warta jest tylu trudów? Mówiąc między nami, powinienby ją wprzód urobić człowiek taki jak ja. Zrobiłbym z niej czarującą kobietę, ma rasę, gdy wy we dwoje będziecie tkwili w abecadle miłości. Ale ty kochasz i w tej chwili moje poglądy nie mogą ci trafiać do przekonania.
„Życzę wam wiele przyjemności, moje dzieci, dodał po pauzie Ronquerolles, śmiejąc się. Ja tam, osobiście, wolę się trzymać kobiet łatwych, przynajmniej są czułe, kochają jak Bóg przykazał, bez zapraw społecznych. Mój biedny chłopcze, kobieta która się targuje, która chce tylko budzić miłość? ba! trzeba ją mieć tak jak się trzyma rasowego konia: to bardzo interesujące taka partja szachów, walka konfesjonału z kanapą, białego z czarnem, królowej ze swym błaznem, skrupułów z rozkoszą... Mężczyzna bodaj trochę ostro kuty, znający grę, daje mata w trzech posunięciach, na dowolnem polu. Gdybym wziął sobie na cel taką kobietę, postanowiłbym sobie...
Szepnął coś Armandowi do ucha i pożegnał go nagle, aby nie słyszeć odpowiedzi.
Montriveau jednym susem wpadł do pałacu, udał się do apartamentów księżnej i nie każąc się oznajmiać, wszedł prosto do sypialni.
— Ależ tak się nie robi, rzekła krzyżując spiesznie peniuar. Armandzie, ty jesteś okropny człowiek. No, zostaw mnie, proszę. Wyjdź, wyjdźże. Zaczekaj w salonie. Idź.
— Drogi aniele, rzekł, czyż ja, twój mąż, nie mam żadnych przywilejów?
— Ależ to jest wstrętne, mąż nie mąż, wdzierać się tak do kobiety.
Zbliżył się do niej, wziął ją, ścisnął w ramionach:
— Przebacz, droga, ale tysiąc złych podejrzeń nurtuje mi serce.
— Podejrzenia, fe!... och, fe!
— Podejrzenia niemal usprawiedliwione. Gdybyś mnie kochała, czy byłaby o to kwestja? Czy nie byłabyś rada, że mnie widzisz? Czy nie uczułabyś jakiegoś drgnienia w sercu? Ja, ja który nie jestem kobietą, czuję nieraz, że omdlewam na sam dźwięk twego głosu. Często na balu chwytała mnie ochota, aby ci się rzucić na szyję.
— Och! jeśli mi nie ufasz póty, póki ci się nie rzucę na szyję przy ludziach, sądzę, że będę dźwigała twoje podejrzenia całe życie. Ależ przy tobie Otello jest tylko dzieckiem!
— Och! rzekł w rozpaczy, nie kochasz mnie...
— Przyznaj bodaj, że w tej chwili nie zasługujesz na to.
— Więc jeszcze trzeba mi się starać?
— Także pytanie! No, rzekła rozkazującym tonikiem, wyjdź, zostaw mnie. Ja nie jestem taka jak ty: ja chcę ci się zawsze podobać...
Żadna kobieta nie umiała włożyć tyle wdzięku w swoją impertynencję; w ten sposób, działanie było podwójne i mogło doprowadzić do szału najchłodniejszego człowieka. W tej chwili, oczy jej, głos, postawa, wyrażały ową zupełną swobodę umysłu, jakiej nigdy kochająca kobieta nie ma wobec człowieka, którego sam widok powinien w niej budzić słodkie drżenie. Oświecony przestrogami margrabiego de Ronquerolles, wspomagany przytem owem jasnowidzeniem, które namiętność daje na chwilę ludziom najmniej bystrym, ale które zwłaszcza jest udziałem silnych, Armand odgadł straszliwą prawdę kryjącą się pod swobodą księżnej. Serce jego wzdęło się burzą, niby jezioro sfalowane wiatrem.
— Jeśli mówiłaś prawdę wczoraj, bądź moją, Antonino, wykrzyknął. Chcę...
— Przedewszystkiem, rzekła odpychając go spokojnie i z siłą, nich mnie pan nie kompromituje. Pokojówka mogłaby usłyszeć. Szanuj mnie, proszę cię. Twoja poufałość jest dobra wieczór, w buduarze: ale tutaj nie. Potem co znaczy pańskie Chcę? Chcę! Nikt mi jeszcze nie powiedział tego słowa. Wydaje mi się bardzo śmieszne, nieskończenie śmieszne.
— Nie ustąpisz zatem nic na tym punkcie? rzekł.
— A! pan nazywasz punktem swobodę rozrządzania sobą: punkt bardzo zasadniczy w istocie, i pozwoli pan, że na tym punkcie zostanę w zupełności swą panią.
— A gdybym ja, polegając na twoich przyrzeczeniach, żądał?
— Miałabym wtedy dowód, że bardzo źle uczyniłam, dając panu najlżejszą obietnicę, nie byłabym na tyle głupia aby jej dotrzymać, i prosiłabym pana abyś mnie zostawił w spokoju.
Generał zbladł, chciał się rzucić na nią. Pani de Langeais zadzwoniła, weszła pokojówka. Wówczas, uśmiechając się z drwiącym wdziękiem, księżna rzekła:
— Raczy pan wrócić wówczas, gdy będę go mogła przyjąć.
Montriveau uczuł wówczas całą twardość tej kobiety zimnej i ostrej jak stal; miażdżyła go wzgardą. W jednej chwili zerwała więzy, które były silne tylko dla niego. Księżna wyczytała na czole Armanda tajemny cel tej wizyty i uznała, że nadeszła chwila, aby dać uczuć temu cesarskiemu żołdakowi, że księżne mogą się użyczać ale się nie oddają i że zdobycz ich jest trudniejsza niż podbój Europy.
— Pani, rzekł Armand, nie mam czasu czekać. Jestem, jak pani sama powiedziała, zepsutem dzieckiem. Kiedy będę chciał naprawdę tego, o czem mówiliśmy przed chwilą, będę to miał.
— Będzie pan miał? spytała wyniośle, a zarazem z pewnem zdziwieniem.
— Będę miał.
— Och! zrobi mi pan wielką przyjemność, jeżeli pan zechce. Szalenie byłabym ciekawa, jak się pan do tego weźmie...
— Bardzo mi miło, odparł Montriveau śmiejąc się śmiechem który przeraził księżnę, że mogę panią czemś zainteresować. Czy pozwoli pani sobie towarzyszyć na bal dziś wieczór?
— Dziękuję panu bardzo, pan de Marsay uprzedził pana, już przyrzekłam.
Montriveau skłonił się poważnie i wyszedł.
— Ronquerolles ma słuszność, pomyślał. Rozegramy teraz partję szachów.
Z tą chwilą ukrył swoje wzruszenia pod zupełnym spokojem. Niema człowieka natyle silnego, aby mógł znieść owe zmiany, które rzucają duszę z najwyższego szczęścia w ostateczną rozpacz. Czyż nie ujrzał rozkoszy życia jedynie poto aby lepiej odczuć pustkę swego poprzedniego istnienia? To była straszliwa burza: ale Montriveau umiał cierpieć. Przyjął huragan swoich skłębionych myśli, jak granitowa skała przyjmuje fale rozwścieczonego oceanu.
— Nie mogłem jej nic powiedzieć: w jej obecności tracę rozum. Ona nie wie, do jakiego stopnia jest nędzna i podła. Nikt nie ośmielił się stawić tej istocie przed oczy zwierciadła. Musiała z pewnością zadrwić z wielu mężczyzn: pomszczę ich wszystkich.
Poraz pierwszy może w sercu mężczyzny miłość i zemsta zmięszały się tak równo, że sam Montriveau niezdolny był odgadnąć, czy miłość czy zemsta przeważy. Znalazł się tego samego wieczora na balu, gdzie miała być księżna de Langeais, i stracił niemal nadzieję aby zdołał dosięgnąć tę kobietę. Widział w niej niemal coś demonicznego. Była dlań uprzejma i pełna miłych uśmiechów; nie chciała zapewne aby ktoś mógł przypuszczać, że zaszło coś między nią a panem de Montriveau. Wzajemne dąsy są dowodem miłości. Ale to, że księżna nie zmieniła w niczem swego postępowania gdy margrabia był posępny i zgryziony, czyż nie dowodziło jasno, że Armand nic nie uzyskał? Świat umie dobrze przeniknąć urazę wzgardzonego mężczyzny i nie pomyli jej z obojętnością, jaką kobiety każą czasem przybierać swym kochankom w nadziei ukrycia wzajemnej miłości. I wszyscy drwili sobie z generała, który, nie poradziwszy się swego przewodnika, był zadumany, cierpiał; podczas gdy Ronquerolles zaleciłby mu może skompromitować księżnę i odpowiedzieć na jej obłudną słodycz namiętnym wybuchem. Armand opuścił bal, przejęty wstrętem do natury ludzkiej, zaledwie zdolny uwierzyć w takie zepsucie.
— Jeżeli niema kata na podobne zbrodnie, rzekł patrząc na oświetlone okna salonów, gdzie tańczyły, rozmawiały i śmiały się najpiękniejsze kobiety w Paryżu, wezmę cię za kark, mościa księżno i zmacam cię żelazem dotkliwszem niż nóż gilotyny. Zobaczymy, które serce jest z twardszej stali.
Przez tydzień blisko, pani de Langeais spodziewała się, że margrabia powróci; ale Armand poprzestawał na tem, że co dnia posyłał swój bilet do pałacu de Langeais. Za każdym razem kiedy księżnej oddawano ten bilet, mimowoli przechodził ją dreszcz: ogarniały ją myśli posępne ale mgliste, niby przeczucie nieszczęścia. Kiedy czytała to nazwisko, czuła we włosach potężną dłoń tego nieubłaganego człowieka; to znów nazwisko owo wróżyło jej zemstę, która żywej jej wyobraźni jawiła się w okrutnych obrazach. Zbyt dobrze go poznała, aby się go nie miała obawiać. Czy ją zamordują? Czy ten człowiek o byczym karku rozpruje jej wnętrzności, przerzucając ją sobie przez głowę? Czy zdepce ją nogami? Kiedy, gdzie, jak ją pochwyci? Czy ją będzie bardzo dręczył i jaki rodzaj męczarni jej przeznacza? Żałowała tego co zrobiła. Chwilami, gdyby się zjawił, rzuciłaby mu się w ramiona z zupełnem oddaniem. Co wieczora, usypiając, widziała fizjognomję margrabiego coraz pod inną postacią. To jego gorzki uśmiech, to jowiszowe zmarszczenie brwi, lwie spojrzenie lub dumne wzruszenie ramion przejmowały ją dreszczem. Nazajutrz, bilet zdawał się jej zbryzgany krwią. Nazwisko to wzruszało ją bardziej, niż ją wprzód wzruszał gwałtowny, uparty, wymagający kochanek. Lęk jej rósł jeszcze przez przymus milczenia; trzeba jej było gotować się bez niczyjej pomocy do straszliwej walki, o której nie wolno jej było mówić. Ta harda i wyniosła dusza wrażliwsza była na ciarki nienawiści niż wprzód na pieszczotę miłości. Och, gdyby generał mógł widzieć swą ukochaną, w tym buduarze gdzie zaznał tylu wzruszeń, w chwili gdy marszczyła czoło pogrążając się w posępnych myślach, byłaby może zbudziła się w nim nadzieja. Czyż duma nie jest uczuciem zdolnem począć jedynie szlachetne czyny? Mimo że pani de Langeais dławiła w sercu swoje myśli, wolno przypuszczać, że Montriveau nie był jej już obojętny. Zająć kobietę, czyż to nie jest olbrzymia zdobycz dla mężczyzny? Kobieta musi koniecznie iść naprzód — w jednym lub w drugim kierunku. Rzućcie ją pod kopyta rozhukanego konia, lub postawcie ją w obliczu dzikiego zwierzęcia: z pewnością upadnie na kolana i będzie czekała śmierci. Ale jeżeli zwierzę jest łagodne i nie zabije jej całkiem, pokocha konia, lwa, byka, będzie o nich mówiła z czułością. Księżna czuła się pod stopami lwa: drżała, ale nie nienawidziła. Te dwie osoby, pozostające w tak osobliwym do siebie stosunku, spotkały się w ciągu tego tygodnia w towarzystwie trzy razy. Za każdym razem, w odpowiedzi na zalotne pytania, księżna spotykała się z pełnym szacunku ukłonem oraz z uśmiechem przepojonym okrutną ironją. Czuła w tym uśmiechu potwierdzenie wszystkich obaw zbudzonych rano biletem wizytowym. Życie jest tylko tem, czem je czynią nasze uczucia; otóż, uczucia wykopały przepaść między temi dwiema istotami.
Hrabina de Sérizy, siostra margrabiego de Ronquerolles, dawała z początkiem tygodnia wielki bal, na którym miała być pani de Langeais. Pierwszą twarzą, którą ujrzała księżna wchodząc, była twarz Armanda. Tym razem Armand czekał na nią, tak jej się zdawało przynajmniej. Spojrzeli na siebie wzajem. Zimny pot oblał nagle tę kobietę. Wierzyła, że Montriveau zdolny jest do jakiejś zemsty niesłychanej, zgodnej z ich stanem dusz; ta zemsta już istnieje, jest gotowa, jest gorąca, kipi! Z oczu tego wzgardzonego kochanka strzelały pioruny, twarz jego promieniowała zadowoloną nienawiścią. Toteż, mimo że księżna chciała odpowiedzieć chłodem i impertynencją, spojrzenie jej zostało martwe. Siadła koło hrabiny de Sérizy, która mimowoli wykrzyknęła:
— Co tobie, droga Tolu? Wyglądasz strasznie.
— Kontredans mnie pokrzepi, odparła podając rękę zbliżającemu się młodemu człowiekowi.
Pani de Langeais puściła się w wir walca z zapałem, z furją, podsycaną ołowianym wzrokiem generała. Stał nieruchomo, w pierwszym rzędzie tych którzy przyglądali się tańczącym. Za każdym razem kiedy kochanka przefruwała koło niego, oczy jego zatapiały się w tej wirującej głowie, niby oczy tygrysa pewnego swej ofiary. Skończywszy walca, księżna siadła koło hrabiny, margrabia zaś wciąż na nią patrzał, rozmawiając z jakimś nieznajomym.
— Tak, mówił, jedną z rzeczy, które najbardziej mnie uderzyły w tej podróży...
Księżna zmieniła się cała w słuch.
— ...Były słowa dozorcy Westminsteru, w chwili gdy pokazuje topór, którym zamaskowany człowiek ściął podobno głowę Karolowi I-mu. Słowa te wymawia na pamiątkę króla, który wyrzekł je do któregoś z ciekawych.
— Co za słowa? spytała pani de Sérizy.
— Nie dotykaj siekiery, odparł Montriveau głosem, w którym dźwięczała groźba.
— W istocie, panie margrabio, rzekła księżna de Langeais, powtarzając tę starą historję, znaną każdemu kto bywał w Londynie, patrzy pan na moją szyję tak melodramatycznie, iż mam wrażenie że pan ma topór w ręce.
Słowa te wyrzekła księżna śmiejąc się, mimo że oblewał ją zimny pot.
— Ależ w danym momencie ta historja jest bardzo nowa, odparł.
— Jakto? w czem, niech pan powie?
— W tem, że to pani dotknęła siekiery, odparł Montriveau zcicha.
— Cóż za przemiłe proroctwo! odparła uśmiechając się z wymuszonym wdziękiem. I kiedyż ma spaść moja głowa?
— Nie pragnę wcale, aby spadła pani śliczna głowa. Boję się tylko dla pani jakiegoś wielkiego nieszczęścia. Gdyby panią ostrzyżono, czy nie żałowałaby pani tych ślicznych blond włosków, z których umiesz czynić tak znakomity użytek?
— Ależ istnieją osoby, dla których kobiety lubią robić takie poświęcenia, często nawet dla ludzi, którzy nie umieją im wybaczyć chwilowych kaprysów.
— Przyznaję. Otóż, gdyby nagle, chemicznym procederem, jakiś psotnik zniszczył pani piękność, dał pani sto lat, gdy dla nas ma ich pani tylko ośmnaście?
— Drogi panie, przerwała, ospa to nasza bitwa pod Waterloo. Nazajutrz wiemy, kto nas prawdziwie kochał.
— Nie żałowałaby pani tej uroczej twarzyczki, która...
— Och! bardzo, ale mniej dla siebie, niż dla tego któregoby była szczęściem. Jednakże, gdyby mnie kochano szczerze, zawsze, cóżby mi znaczyła piękność? — Jak sądzisz, Klaro?
— To niebezpieczna próba, odparła pani de Sérizy.
— Czy wolno zapytać Jego Wysokość króla czarowników, wtrąciła pani de Langeais, kiedy popełniłam tę nieostrożność aby dotknąć siekiery, skoro nie byłam nigdy w Londynie?...
— Non so, odparł śmiejąc się szyderczo.
— A kiedy rozpocznie się kara?
Montriveau wydobył chłodno zegarek i spojrzał na godzinę z przerażającym spokojem.
— Zanim się skończy dzień, zdarzy się pani straszliwe nieszczęście.
— Nie jestem dzieckiem, któreby można łatwo przestraszyć, lub raczej jestem dzieckiem, które nie zna niebezpieczeństwa, rzekła księżna. Idę tańczyć bez obawy nad przepaścią.
— Winszuję, że pani ma tyle charakteru, odparł widząc że księżna staje do kadryla.
Mimo pozornego lekceważenia przepowiedni, księżna czuła straszliwy lęk. Zaledwie ucisk moralny i niemal fizyczny, w jakim ten lęk ją pogrążył, ustąpił nieco, Armand opuścił bal. Jednakże, nacieszywszy się radością że może swobodnie oddychać, piękna pani spostrzegła iż żal jej jest tej grozy; tak bardzo natura kobieca chciwa jest silnych wzruszeń! Żal ten, to nie była miłość, ale to był z pewnością stan duszy, który do miłości prowadzi. Następnie, jakgdyby pod świeżym przypływem lęku, księżna przypomniała sobie stanowczy wyraz, z jakim generał spojrzał na zegarek; zdjęta przerażeniem, opuściła bal. Była blisko północ. Lokaj, który czekał na nią, pomógł jej włożyć futro i zawołał powóz; wsiadłszy, popadła w dość naturalną zadumę, spowodowaną proroctwem pana de Montriveau. Zajechawszy w dziedziniec, weszła do sieni prawie zupełnie podobnej do sieni własnego pałacu; ale nagle nie poznała swoich schodów. W chwili gdy się odwróciła aby zawołać na służbę, kilku ludzi rzuciło się na nią, zarzucili jej chustkę na twarz, związali ręce i nogi i unieśli ją. Zaczęła krzyczeć.
— Pani, mamy rozkaz zabić panią, jeżeli pani będzie krzyczeć, szepnął jej ktoś do ucha.
Księżna była tak przerażona, że nigdy później nie umiała sobie zdać sprawy z tego jak i którędy ją przeniesiono. Skoro odzyskała zmysły, uczuła że ręce i nogi związane ma jedwabnym sznurem i że leży na kanapce. Nie mogła wstrzymać krzyku spotykając oczy Armanda de Montriveau, który, siedząc spokojnie w fotelu, owinięty w szlafrok, palił cygaro.
— Racz nie krzyczeć, mościa księżno, rzekł wyjmując chłodno cygaro z ust, mam migrenę. Zresztą zaraz panią rozwiążę. Ale wysłuchaj pani dobrze tego, co mam zaszczyt jej powiedzieć.
Rozwiązał delikatnie sznury, które ściskały nogi księżnej.
— Naco zdałoby się krzyczeć? nikt nie usłyszy. Jest pani zbyt dobrze wychowana, aby robić bezcelowe brewerje. Gdybyś się nie zachowywała spokojnie, gdybyś chciała walczyć ze mną, związałbym ci na nowo ręce i nogi. Sądzę iż, zważywszy wszystko, zdobędzie się pani na tyle godności, aby zostać na tej kanapie tak, jakbyś była u siebie w domu: tak samo zimna, jeżeli potrafisz... Sprawiłaś, że na tej kanapie wylałem wiele łez, które kryłem wszystkim oczom.
Gdy Montriveau mówił, księżna rzuciła wkoło owo szybkie kobiece spojrzenie, które widzi wszystko, niby na nic nie zwracając uwagi. Podobał się jej ten pokój, dość zbliżony do mniszej celi. Unosiła się tam dusza i myśl człowieka. Żaden ornament nie mącił szaro malowanych nagich ścian. Na podłodze leżał zielony dywan. Czarna kanapa, stół pokryty papierami, dwa wielkie fotele, komoda, na niej budzik, niskie łóżko przykryte czerwonem suknem z czarnym greckim szlakiem — wszystko było tu świadectwem życia sprowadzonego do najprostszych potrzeb. Potrójny świecznik na kominku przypominał egipskim swoim kształtem bezkresy pustyń, po których człowiek ten długo błądził. Obok łóżka, między nogami, które wychylały się z pod materji olbrzymiemi łapami sfinksa a ścianą, znajdowały się drzwi zakryte zieloną kotarą z czerwonemi i czarnemi frendzlami, umocowaną na grubych pierścieniach na drążku. Drzwi, przez które weszli nieznajomi, opatrzone były podobną portjerą, ale podpiętą. Rzuciwszy okiem w tę stronę, księżna spostrzegła, że drzwi w pobliżu łóżka są otwarte: czerwonawy blask, płonący w drugim pokoju, przeświecał dołem. To smutne światło, które zaledwie pozwoliło jej rozpoznać w ciemności jakieś dziwne kształty, obudziło w niej zrozumiałe zaciekawienie, nie pomyślała jednak aby niebezpieczeństwo mogło pochodzić z tej strony. Pragnęła zaspokoić bardziej palącą ciekawość.
— Czy byłoby niedyskrecją spytać, co pan zamierza ze mną uczynić? rzekła z akcentem dotkliwego szyderstwa.
Księżnej zdawało się, że w słowach Armanda czyta namiętną miłość. Zresztą, aby porwać kobietę, czyż nie trzeba jej ubóstwiać?
— Nic a nic, pani, odparł puszczając z wdziękiem ostatni kłąb dymu. Jest pani tu tylko na chwilę. Przedewszystkiem, chcę pani wytłumaczyć, czem pani jest, a czem ja jestem. Kiedy się mizdrzysz na swojej kanapce w buduarze, nie umiem znaleźć słów na powiedzenie tego co chcę. Przytem, u siebie w domu, za najmniejszem słowem które się pani nie podoba, chwyta pani za dzwonek, podnosi krzyk i wyrzuca kochanka za drzwi jak ostatniego z ludzi. Tutaj mam swobodną głowę. Tu, nikt nie może mnie wyrzucić za drzwi. Tu będziesz pani moją ofiarą na kilka chwil i raczysz mnie wysłuchać. Nie lękaj się niczego. Nie poto panią porwałem, aby pani mówić obelgi, aby uzyskać od pani gwałtem to, czego nie umiałem zasłużyć, czego nie chciała mi pani użyczyć z dobrej woli. To byłaby nikczemność. Pani uznaje może gwałt, ja nie.
Rzucił zdecydowanym gestem cygaro w ogień.
— Pani pewnie nie znosi dymu?
Wstał, wziął z kominka gorącą czarkę i zapalił kadzidło, aby oczyścić powietrze. Zdumienie księżnej możnaby porównać jedynie z jej upokorzeniem. Była w mocy tego człowieka, a on nie chciał nadużyć swej władzy. Te oczy niegdyś tak płonące miłością, obecnie były spokojne i nieruchome jak gwiazdy. Zadrżała. Grozę, jaką w niej budził Armand, wzmogło jeszcze wrażenie podobne straszliwemu sennemu widziadłu. Strach przygwoździł ją do podłogi: zdało się jej, że ogień za firanką staje się żywszy pod działaniem miecha. Naraz, silniejszy blask oświecił trzy osoby w maskach. Ten straszliwy obraz znikł tak prędko, że wzięła go za złudę.
— Pani, rzekł Armand, przyglądając się jej z chłodną wzgardą, minuta, jedna minuta wystarczy mi, aby panią dosięgnąć we wszystkich momentach pani życia, w tej jedynej wieczności jaką ja mogę rozporządzać. Nie jestem Bogiem. Słuchaj mnie pani dobrze, rzekł po pauzie, aby nadać tem większą powagę swoim słowom. Miłość przyjdzie zawsze na twoje żądanie, masz nad mężczyznami władzę bez granic. Ale pamiętaj, że jednego dnia wezwałaś miłość. Przyszła niewinna i czysta jak żadna może na ziemi; namiętna a pełna szacunku; tkliwa jak miłość oddanej kobiety lub miłość matki do dziecka; słowem, tak wielka, że graniczyła z szaleństwem. Zadrwiłaś sobie z tej miłości, popełniłaś tę zbrodnię. Każda kobieta ma prawo odtrącić miłość, której nie może podzielić. Mężczyzna, który kocha nie będąc kochany, nie może żądać współczucia i nie ma prawa się żalić. Ale, mościa księżno, udając uczucie, zwabić do siebie biedaka pozbawionego wszelkiego przywiązania; ukazać mu szczęście w całej pełni aby mu je wydrzeć; ukraść mu jego szczęśliwą przyszłość, zabić go nie tylko dziś ale na całą wieczność, zatruwając wszystkie jego godziny i wszystkie myśli, oto co nazywam potworną zbrodnią!
— Panie...
— Jeszcze nie pora na odpowiedź. Niech pani słucha dalej. Mam zresztą prawo do pani, ale nie chcę innych praw, prócz tych, jakie ma sędzia nad zbrodniarzem. Chcę obudzić pani sumienie. Gdybyś nie miała sumienia, nie potępiałbym pani, ale jesteś jeszcze tak młoda, musisz jeszcze czuć w sercu jakąś iskrę życia, chcę w to wierzyć. Jeżeli panią mam za dość zepsutą abyś była zdolna popełnić zbrodnię której nie karze prawo, nie chcę cię cenić tak nisko, aby cię uważać za niezdolną do zrozumienia moich słów. Idę dalej.
W tej chwili księżna usłyszała głuchy świst miecha. To z pewnością owi nieznajomi, których spostrzegła przed chwilą, podsycali ogień rzucający blask na firankę... Ale płomienne spojrzenie Armanda obezwładniło ją: stała przed nim zmartwiała, z nieruchomemi oczyma. Mimo całej jej ciekawości, ogień słów Armanda przykuwał ją bardziej jeszcze niż szept owego tajemniczego ognia.
— Pani, rzekł po pauzie, kiedy w Paryżu kat ściąga rękę na biednego mordercę aby go położyć na desce, na której z woli prawa ma oddać głowę... wiadomo pani: dzienniki uprzedzają o tem bogaczy i ubogich, aby rzec jednym że mogą spać spokojnie, drugim zaś aby myśleli o swej głowie. Otóż, pani, która jesteś nabożna, nawet trochę dewotka, daj na mszę za tego człowieka: jesteś jego krewną, ale ze starszej linji. Ta może królować w spokoju, istnieć szczęśliwa i bez troski. Party nędzą lub gniewem, twój kompan z galer zabił tylko człowieka; ale ty, pani, zabiłaś szczęście człowieka, jego najpiękniejsze życie, najdroższe wierzenia. Tamten naiwnie czekał na swą ofiarę, zabił ją mimowoli, ze strachu przed szafotem: ale pani skupiłaś wszystkie zbrodnie słabości przeciw niewinnej sile; obłaskawiłaś swą ofiarę aby tem lepiej pożreć jej serce; zwabiłaś ją pieszczotami, nie pominęłaś niczego co mogło w niej obudzić nadzieje, marzenia, żądzę miłości. Zażądałaś od człowieka tysiąca poświęceń, sama odmawiając mu wszystkiego. Pokazałaś mu pełnię światła, nim mu wyłupiłaś oczy. Wspaniała odwaga! Takie bezeceństwo to zbytek, niezrozumiały dla owych mieszczek, z których się wyśmiewasz. One umieją oddać się i przebaczyć, one umieją kochać i cierpieć. Czujemy się mali wobec ogromu ich poświęceń. Wstępując w wyższe sfery społeczeństwa, znajduje się tyleż błota co w dole, tylko tam błoto twardnieje i złoci się. Tak, aby oglądać doskonałość w plugastwie, trzeba starannego wychowania, wielkiego nazwiska, ładnej kobiety, księżnej. Aby spaść poniżej wszystkiego, trzeba było być powyżej wszystkiego. Źle wyrażam to co myślę, nadto jeszcze cierpię od ran jakie mi zadałaś. Ale nie sądź pani, że ja się skarżę! Nie. Słowa moje nie są wyrazem żadnej nadziei, nie kryją żadnej goryczy. Wiedz to dobrze, przebaczam ci; przebaczenie zupełne. Nie będziesz się potrzebowała skarżyć, żeś przyszła tu po nie mimowoli... Ale mogłabyś pani omamić inne serca, równie dziecięce jak moje: powinienem im oszczędzić męczarni. Zbudziłaś pani we mnie myśl sądu. Odpokutuj swój błąd tu na ziemi. Bóg przebaczy ci może, pragnę tego; ale jest nieubłagany i ugodzi cię.
Na te słowa, oczy tej kobiety, zmiażdżonej, rozdartej, napełniły się łzami.
— Czemu pani płacze? Pozostań wierną swej naturze. Patrzałaś bez wzruszenia na torturę serca, które łamałaś. Dosyć, niech się pani pocieszy. Ja już nie mogę cierpieć. Inni powiedzą pani, że im dałaś życie: ja powiem ci z rozkoszą, że mi dałaś nicość. Może domyśla się pani, że ja nie należę do siebie, że powinienem żyć dla swoich przyjaciół i że tem samem wspólnie będę dźwigał chłód śmierci i zgryzoty życia? Miałażbyś tak dobre serce? Byłażbyś jak owe tygrysy w pustyni, które najpierw zadają ranę, a potem ją liżą?
Księżna zalała się łzami.
— Niech mi pani oszczędzi tych łez. Gdybym w nie wierzył, to tylko poto aby się mieć przed niemi na baczności. Czyż to nie jest jedna z twoich sztuczek? Po tych wszystkich, których pani używała, jak uwierzyć, że mogłoby w pani być coś szczerego? Niema dziś rzeczy, którą byłabyś zdolna mnie wzruszyć. Powiedziałem wszystko.
Pani de Langeais podniosła się ruchem pełnym szlachetności i pokory.
— Ma pan prawo obchodzić się ze mną surowo, rzekła wyciągając do tego człowieka rękę, której nie przyjął, słowa pańskie jeszcze są nie dość twarde: zasłużyłam na tę karę.
— Ja, karać panią! ależ karać, czyż to nie znaczy kochać? Niech się pani nie spodziewa po mnie niczego, coby było podobne do uczucia. Mógłbym się uczynić oskarżycielem i sędzią, wyrokiem i katem, ale nie. Za chwilę dopełnię obowiązku, nie zemsty. Najokrutniejszą zemstą jest, wedle mnie, wzgarda możliwej zemsty. Kto wie? stanę się może narzędziem pani szczęścia. Odtąd, wytwornie nosząc smutną liberję, jaką świat obleka zbrodniarzy, będziesz może zmuszona mieć ich uczciwość. A wówczas, pokochasz!
Księżna słuchała z pokorą, która nie była już udaniem ani zalotnością. Przemówiła po długiej chwili milczenia.
— Armandzie, rzekła, zdaje mi się, iż opierając się miłości, byłam tylko posłuszna skromności kobiecej. Nie od ciebie spodziewałam się takich wyrzutów! Wymawiasz mi wszystkie moje słabości, aby mi je poczytać za zbrodnię. W jaki sposób nie zgadłeś, że ciekawość i miłość mogą mnie pociągnąć poza granice obowiązku i że nazajutrz mogę być zmartwiona, zrozpaczona, żem się posunęła zbyt daleko? Ach, to był grzech przez nieświadomość. Byłam, przysięgam ci, jednako szczera w swoich błędach co w swoich wyrzutach. Opór mój zdradzał o wiele więcej miłości niż moje ustępstwa. A zresztą, na co się pan skarży? Dar mego serca nie wystarczał panu, domagał się pan brutalnie mojej osoby...
— Brutalnie! wykrzyknął Montriveau.
Ale natychmiast ochłonął.
— Jestem zgubiony, jeśli się dam wciągnąć w te dysputy, pomyślał.
— Tak, zbliżył się pan do mnie jak do pierwszej lepszej, bez szacunku, bez cienia delikatności. Czyż nie miałam prawa namyślać się? A więc, już się namyśliłam. Niewłaściwość pańskiego postępowania można darować; pobudką twą jest miłość; pozwól mi w to wierzyć i usprawiedliwić cię we własnych oczach. Tak, Armandzie, w tej samej chwili, w której ty mi dziś wieczór przepowiadałeś nieszczęście, ja wierzyłam w nasze szczęście. Tak, położyłam ufność w tym szlachetnym i dumnym charakterze, którego tyle dałeś mi dowodów... I byłam całkiem twoja, dodała pochylając się do ucha Armanda. Tak, czułam dziwną żądzę uszczęśliwienia człowieka, tak ciężko doświadczonego przez los. Skoro miałam wziąć sobie władcę, chciałam człowieka wielkiego. Im wyżej się czułam, tem bardziej nie chciałam zstępować. Ufałam ci, widziałam całe życie miłości, gdy ty mi pokazywałeś śmierć... Siła idzie wszak w parze z dobrocią. Drogi mój, nadto jesteś silny, aby się zawziąć na biedną kobietę, która cię kocha. Jeżeli zawiniłam, czyż nie możesz mi przebaczyć, czyż nie mogę okupić swoich win? Żal, to jest wdzięk miłości, a ja chcę mieć wdzięk dla ciebie. Jakim cudem ja jedna wśród kobiet miałabym nie doznawać owych niepewności, obaw, lęków, tak naturalnych kiedy nam trzeba oddać się na życie? Alboż nie wiem, jak łatwo wy zrywacie takie więzy? Owe mieszczki, z któremi mnie pan porównywa, oddają się, ale się bronią. I ja się broniłam, ale oto jestem...
— Boże, on mnie nie słucha! wykrzyknęła nagle.
Załamała ręce, wołając:
— Ależ ja cię kocham! ależ ja jestem twoja!
Przypadła do kolan Armanda.
— Twoja! twoja, mój panie, mój jedyny panie!
— Pani, rzekł Armand usiłując ją podnieść, Antonina nie może już ocalić księżnej de Langeais. Nie wierzę już ani jednej ani drugiej. Oddasz się dziś, odepchniesz może jutro. Żadna moc, nieba ani ziemi, nie zdołałaby mnie upewnić o słodkiej wierności twego serca. Rękojmią jej była przeszłość: nie mamy już przeszłości.
W tej chwili ogień błysnął tak żywo, że księżna mimowoli zwróciła głowę ku portjerze. Ujrzała wyraźnie trzech zamaskowanych ludzi.
— Armandzie, rzekła, nie chciałabym gardzić tobą. Skąd tu się biorą ci ludzie? Co ty chcesz ze mną zrobić?
— Ci ludzie są równie dyskretni jak ja sam. Nikt nie dowie się od nich o tem co się tu stanie, rzekł. Niech pani w nich widzi jedynie moje ręce i moje serce. Jeden z nich, to chirurg...
— Chirurg... rzekła. Armandzie, drogi mój, niepewność jest najokrutniejszą męką. Mów, powiedz, czy chcesz mego życia? Daję ci je: czy go nie przyjmiesz?...
— Więc nie zrozumiała mnie pani? odparł Montriveau. Czyż nie wyrzekłem słowa: sąd? Dobrze tedy, dodał zimno, biorąc kawałek stali, który leżał na stole. Aby położyć koniec twym obawom, powiem co postanowiłem.
Pokazał jej lotaryński krzyż osadzony na stalowym pręcie.
— Moi dwaj przyjaciele rozżarzają w tej chwili krzyż zrobiony wedle tego wzoru. Wyciśniemy go pani na czole, tu między oczami, iżbyś nie mogła zakryć go paroma diamentami i uniknąć w ten sposób ciekawych spojrzeń świata. Będziesz nosiła na czole haniebne znamię, jakie braciom twoim, zbrodniarzom, wyciska się na barku. Ból niewielki, ale lękałem się jakiegoś ataku nerwowego, albo oporu...
— Oporu? wykrzyknęła klaszcząc radośnie w dłonie. Nie, nie, chciałabym teraz, aby tu był cały świat. Och, mój Armandzie, naznacz, naznacz mnie prędko, jak swoje stworzenie, jak swoją rzecz! Chciałeś rękojmi mej miłości, oto w tej jednej masz wszystkie. Och, w tej twojej zemście widzę jedynie łaskę i przebaczenie, widzę jedynie wiekuiste szczęście... Kiedy w ten sposób naznaczysz swoją kobietę, kiedy będziesz miał zaprzedaną duszę która będzie nosiła twój czerwony znak, wówczas nie będziesz jej mógł opuścić nigdy, będziesz moim na zawsze. Odcinając mnie od świata, zobowiążesz się dać mi szczęście; inaczej byłbyś nikczemnikiem, a wiem, że jesteś szlachetny, wielki! Ależ kobieta, która kocha, sama się zawsze piętnuje. — Wejdźcie, panowie, wejdźcie i naznaczcie księżnę de Langeais. Należy na zawsze do pana de Montriveau. Wejdźcie szybko, wszyscy, czoło moje płonie bardziej niż wasze żelazo.
Armand odwrócił się szybko, aby nie widzieć księżnej dygocącej, na klęczkach. Rzekł słowo, które sprawiło, że przyjaciele jego znikli. Kobiety nawykłe do życia salonów umieją posługiwać się lustrem. Toteż księżna, żądna czytać w sercu Armanda, cała skupiła się w oczach. Armand, nie wiedząc że go widać w lustrze, pozwolił spłynąć po swoim policzku dwom łzom. Cała przyszłość księżnej mieściła się w tych łzach. Kiedy wrócił aby podnieść panią de Langeais, wstała już sama, wierzyła że jest kochana. Toteż zadrżała, słysząc z ust Armanda te słowa, wyrzeczone z ową stanowczością, którą niegdyś tak umiała przybierać sama, wówczas gdy sobie czyniła zeń igraszkę:
— Daruję pani. Może mi pani wierzyć, ta scena utonie na zawsze w niepamięci. Ale równocześnie pożegnajmy się na zawsze. Chcę wierzyć, że na swej kozetce byłaś pani szczera w swojej kokieterji, i szczera tutaj w swoich wylewach. Żegnaj. Niema już we mnie wiary. Znowubyś mnie dręczyła, byłabyś zawsze księżną. Nie zrozumielibyśmy się nigdy.
— Co pani sobie życzy zrobić teraz, rzekł przybierając ton mistrza ceremonji. Jechać do domu, czy wrócić na bal do pani de Sérizy? Użyłem całej swej władzy, aby zachować pani dobrą sławę nietkniętą. Ani służba pani, ani nikt nie może się domyślić, co się tu działo od kwadransa. Służba myśli, że pani jest na balu, kareta pani wciąż stoi w dziedzińcu pani de Sérizy, powóz może się znaleźć w dziedzińcu twego pałacu. Dokąd pani chce się udać?
— Co ty mi radzisz, Armandzie?
— Niema już Armanda, księżno. Jesteśmy sobie obcy.
— Niech mnie pan zatem odwiezie na bal, rzekła chcąc jeszcze raz doświadczyć siły Armanda. Wtrąć z powrotem w piekło świata istotę, która w niem cierpiała i która ma dalej cierpieć, jeżeli już niema dla niej szczęścia. Drogi mój, a wszak ja cię kocham tak, jak kochają wasze mieszczanki! Kocham cię tak, że jestem zdolna rzucić ci się na szyję na balu, przy wszystkich, gdybyś tego zażądał. Ten okropny świat nie zepsuł mnie. Wierzaj, jestem młoda, a stałam się jeszcze młodsza. Tak, jestem dzieckiem, twojem dzieckiem, stworzyłeś mnie. Och, nie wypędzaj mnie z mego raju!
Armand uczynił gest.
— Och, jeżeli mam wyjść, pozwól mi unieść stąd coś, drobnostkę! o, to, aby mieć to dziś wieczór na sercu, rzekła biorąc rękawiczkę Armanda i zawijając ją w chusteczkę...
— Nie, podjęła, ja nie należę do tego świata kobiet zepsutych. Ty go nie znasz i tem samem nie możesz mnie ocenić. Dowiedz się tedy, są takie, które się oddają za pieniądze, inne przyjmują podarki: same bezeceństwa! Och! chciałabym być prostą mieszczką, robotnicą, jeśli wolisz raczej kobietę poniżej siebie, niż kobietę w której oddanie kojarzy się z wielkościami świata. Ach, mój Armandzie, istnieją między nami szlachetne, wielkie, niewinne, czyste kobiety, i wówczas są rozkoszne. Chciałabym posiadać wszystkie blaski, aby ci poświęcić wszystkie; nieszczęście uczyniło mnie księżną; chciałabym się urodzić w pobliżu tronu, wówczas nie brakłoby niczego mej ofierze. Byłabym prostą dziewczyną dla ciebie, a królową dla innych.
Słuchał wilżąc cygaro.
— Kiedy pani będzie chciała jechać, powie mi pani, rzekł.
— Ależ ja chciałabym zostać...
— To inna historja, odparł.
— Źle obcięte to cygaro, wykrzyknęła chwytając cygaro i połykając to, co na niem zostawiły wargi Armanda.
— Co! palisz? spytał.
— Och! czegóżbym nie uczyniła dla twojej miłości?
— Zatem, niech pani zechce iść stąd.
— Pójdę, rzekła płacząc.
— Musisz sobie zakryć twarz, aby nie widzieć drogi którą cię odwiozą.
— Jestem gotowa, Armandzie, rzekła zawiązując sobie oczy.
— Czy widzisz co?
— Nie.
Ukląkł cicho u jej kolan.
— Och, słyszę cię, rzekła czyniąc ruch pełen wdzięku w mniemaniu że ta udana surowość się skończy.
Chciał ucałować jej usta, podała mu je.
— A, więc pani widzi.
— Jestem troszkę ciekawa.
— Zawsze mnie tedy oszukujesz!
— A, rzekła z dumą niezrozumianej wielkości, niech mi pan zdejmie tę chustkę i wyprowadzi mnie: nie otworzę oczu.
Po tym krzyku, Armand, pewien jej uczciwości, poprowadził księżnę, która, wierna słowu, stała się dobrowolnie ślepa. Trzymając ją po ojcowsku za rękę i prowadząc ją to w górę to w dół, Montriveau śledził wzruszenia tej kobiety, tak nagle opanowanej przez prawdziwą miłość. Pani de Langeais, szczęśliwa że może doń mówić w ten sposób, mówiła mu z rozkoszą wszystko; ale on pozostał nieugięty: kiedy ręka księżnej pytała go, jego ręka zostawała niema. Tak szli jakiś czas razem. W pewnym momencie, pani de Langeais spostrzegła, że Armand chroni jej suknię, aby się nie otarła o ściany jakiegoś wąskiego widocznie przejścia. Dbałość ta wzruszyła ją, było w niej jeszcze trochę miłości... Ale to było też pożegnanie; Armand opuścił ją, nie mówiąc słowa. Czując się w ciepłej atmosferze, księżna otwarła oczy. Ujrzała, że jest sama przy kominku w buduarze pani de Sérizy. Pierwszą jej troską była myśl o tualecie: szybko poprawiła suknię i wskrzesiła poezję swej fryzury.
— A, jesteś, droga Tolu, szukamy cię wszędzie, rzekła hrabina otwierając drzwi.
— Przyszłam tu odetchnąć trochę, gorąco nie do wytrzymania.
— Myśleliśmy, żeś już pojechała, ale brat mój, Ronquerolles, mówił mi, że widział jeszcze twoją służbę.
— Zmęczona jestem strasznie, pozwól mi chwilę odpocząć tutaj.
I księżna usiadła na kanapie.
— Co tobie? drżysz cała?
Wszedł margrabia de Ronquerolles.
— Boję się, księżno, aby się pani nie zdarzyło coś w drodze. Widziałem, że pani woźnica pijany jest jak bela.
Księżna nie odpowiedziała nic: spoglądała na kominek, na zwierciadła, badając którędy się tam dostała; doznawała dziwnego wrażenia, tu na balu, po straszliwej scenie, która zmieniła bieg jej życia. Zaczęła gwałtownie drżeć.
— Ta przepowiednia pana de Montriveau podrażniła mi nerwy. Chociaż to był żart, chcę się przekonać, czy jego londyńska siekiera będzie mnie prześladowała i we śnie. — Dobranoc, droga. — Żegnam pana, panie margrabio.
Minęła salony, zbierając w drodze komplementy, które budziły w niej litość. Świat wydał się jej mały, skoro ona, jego królowa, czuła się tak upokorzona, tak mała. Zresztą czem byli ci ludzie wobec tego, którego kochała naprawdę i którego charakter odzyskał gigantyczne proporcje, zdrobnione na chwilę przez nią a teraz powiększane może nad miarę? Mimowoli spojrzała na lokaja który czekał na nią, i ujrzała że śpi.
— Nie wychodziłeś stąd? spytała.
— Nie, pani.
Siadając do karety, spostrzegła istotnie, że woźnica jest zupełnie pijany. Byłaby się przestraszyła w każdej innej okoliczności, ale wielkie wstrząśnienia nie zostawiają miejsca na zwykłe obawy. Przybyła do domu bez wypadku, ale czuła się jakby odmieniona: wypełniały ją nowe uczucia. Istniał dla niej w świecie już tylko jeden człowiek, to znaczy że odtąd chciała mieć jakąś wartość tylko dla niego. O ile fizjologowie mogą snadnie określić miłość w duchu praw natury, o tyle trudniej jest zanalizować ją moralistom, kiedy ją rozważają we wszystkich odcieniach społecznych. Jednakże, mimo herezji tysiąca sekt które dzielą kościół miłosny, istnieje wyraźna linja rozgraniczająca ich teorje, linja której biegu nie zmienią żadne dyskusje. Oto co tłumaczy stan, w który, jak wszystkie prawie kobiety, popadła pani de Langeais. To jeszcze nie była miłość, to była namiętność.
Miłość a namiętność, to są dwa stany duszy, które poeci i światowcy, filozofowie i głupcy, mięszają bezustanku. Miłość mieści w sobie wzajemność uczuć, świadomość szczęścia, której nic nie kazi. Wymiana jej rozkoszy jest zbyt pewna, przynależność serc zbyt doskonała, aby mogła przy nich istnieć zazdrość. Posiadanie jest tu środkiem, nie celem; niewierność sprawia ból, ale nie zabija uczucia. Dusza nie zna wahań w swym żarze i wzruszeniu, jest nieustannie szczęśliwa: pragnienie, rozpięte boskiem tchnieniem w bezkresie czasów, barwi go jednym kolorem: życie jest błękitne niby czyste niebo. Namiętność jest przeczuciem miłości i jej bezmiaru, do którego wzdychają cierpiące dusze. Namiętność jest to nadzieja, która może będzie zawiedziona. Namiętność znaczy zarazem cierpienie i mijanie: namiętność kończy się, kiedy umiera nadzieja. Mężczyzna i kobieta mogą bez ujmy dla siebie mieć kilka namiętności, tak naturalne jest wyciągać ręce do szczęścia! — ale istnieje w życiu jedna tylko miłość. Wszystkie dyskusje, w piśmie lub słowie, można tedy streścić w tych dwóch pytaniach: „Czy to jest namiętność? Czy to jest miłość?“ Ponieważ miłość nie istnieje bez dokładnej znajomości rozkoszy które ją utrwalają, księżna wiła się tedy w szponach namiętności: doświadczała jej palących wzruszeń, oblegały ją jej mimowiedne rachuby, jej trawiące żądze, słowem wszystko co wyraża słowo namiętność: cierpiała. Wśród tych burz jej duszy, znajdowały się huragany zrodzone z próżności, miłości własnej, pychy, dumy: wszystkie te odmiany egoizmu splatają się. Powiedziała mężczyźnie: „Kocham cię, jestem twoja!“ Czyż księżna de Langeais mogła nadaremnie wyrzec te słowa? Trzeba jej było albo zdobyć miłość, albo zrzec się swego stanowiska. Czując samotność swego rozkosznego łóżka, w które rozkosz nie wstąpiła jeszcze gorącemi stopami, tarzała się w niem, wiła, powtarzając:
— Chcę być kochana!
Wiara, jaką jeszcze miała w siebie, dawała jej nadzieję tryumfu. Księżna była podrażniona, próżna Paryżanka była upokorzona, prawdziwa kobieta widziała marę szczęścia, a wyobraźnia jej, mszcząc się za czas ukradziony naturze, rozpalała w niej nieugaszone ognie rozkoszy. Dosięgała niemal wyżyn miłości, dręczona bowiem wątpieniem czy jest kochaną, znajdowała szczęście w tem aby powtarzać sobie: „Kocham go!“ Świat, Boga, wszystko miała ochotę zdeptać nogami. Montriveau był teraz jej religją. Cały następny dzień spędziła w odrętwieniu duszy, połączonem z niewymownym, fizycznym niepokojem. Pisała listy, darła je, robiła tysiąc szalonych planów. W porze, w której Montriveau przychodził niegdyś, wmawiała w siebie że on przyjdzie, wyczekiwała go. Życie jej skupiło się całe w słuchu. Chwilami zamykała oczy i siliła się słyszeć na odległość. Byłaby chciała usunąć wszelką zaporę między sobą a kochankiem i uzyskać ową absolutną ciszę, która pozwala słyszeć każdy szelest w oddali. W tem skupieniu, tykanie zegara było jej nie do zniesienia, wydało się jej jakiemś ponurem paplaniem: zatrzymała go. W salonie wybiła północ.
— Boże, rzekła do siebie, ujrzeć go tutaj, to byłoby szczęście. A przecież przychodził tu dawniej, wiedziony pragnieniem. Głos jego wypełniał ten buduar. A teraz nic!
Przypominała sobie przewrotne sceny, które odgrywała i które go jej wydarły. Łzy rozpaczy płynęły jej długo z oczu.
— Księżna pani nie wie może, rzekła panna służąca, że jest już druga. Myślałam, że księżna pani jest cierpiąca.
— Owszem, położę się, rzekła pani de Langeais, ocierając łzy. Ale pamiętaj, Zuziu, nie wchodzić nigdy bez rozkazu. Drugi raz ci tego nie powtórzę.
Przez cały tydzień księżna chodziła do wszystkich domów, gdzie spodziewała się spotkać pana de Montriveau. Wbrew swoim zwyczajom, przychodziła wcześnie a wychodziła późno, nie tańczyła, grała. Daremne usiłowania! nie zdołała ujrzeć Armanda, którego nazwiska nie śmiała już wymówić. Jednakże, pewnego wieczora, w chwili rozpaczy, rzekła do pani de Sérizy, siląc się, o ile tylko mogła, na swobodę:
— Czyście się poróżnili z panem de Montriveau? Nie spotyka się go już u ciebie.
— Jakto, nie bywa już tutaj? odparła śmiejąc się hrabina. Zresztą nie widzi się go już nigdzie, musi być z pewnością zajęty jakąś kobietą.
— Sądziłam, dodała nieśmiało księżna, że margrabia de Ronquerolles jest z nim w przyjaźni.
— Nigdy nie słyszałam o tem, aby brat go znał.
Pani de Langeais nie odpowiedziała nic. Pani de Sérizy sądziła, że może bezkarnie wbić parę szpileczek w dyskretną przyjaźń, która psuła jej krew tak długo i dodała:
— Żałujesz tedy tej posępnej figury? Słyszałam o nim potworne rzeczy. Zrań go, a nie wróci nigdy; nie przebacza niczego; kochaj go, weźmie cię na łańcuch. Na wszystko co o nim mówiłam, ktoś kto go wysławiał pod niebiosy, odpowiadał tylko: On umie kochać! Powtarzają mi bezustanku: Montriveau rzuci wszystko dla przyjaciela, to wspaniała dusza! Ba! świat nie żąda dusz tak wielkich. Ludzie z takim charakterem czują się wybornie w domu, niechże tam siedzą, a nas niech zostawią naszym poczciwym małostkom. Jak ty uważasz, Tolu?
Mimo swego obycia, księżna zdawała się nieswoja, ale odparła ze spokojem, który zwiódł jej przyjaciółkę:
— Żal mi, że go już nie widuję, interesował mnie bardzo i miałam dla niego szczerą przyjaźń. Choćbym ci się miała wydać śmieszną, moja droga, lubię wielkie dusze. Oddać się dudkowi, czyż nie znaczy powiedzieć jasno, że się ma tylko zmysły?
Pani de Sérizy wyróżniała zawsze tylko ludzi pospolitych i właśnie w tej chwili była kochanką urodziwego dryblasa, margrabiego d’Aiglement.
Można się domyślić, że hrabina pożegnała się niebawem. Zaczem, pani de Langeais, widząc błysk nadzieji w zupełnem zniknięciu Armanda, napisała doń pokorny i słodki list, który, o ile Montriveau kochał jeszcze, powinienby go ściągnąć do niej natychmiast. Kazała nazajutrz zanieść ten list lokajowi; kiedy wrócił, spytała, czy oddał list samemu panu de Montriveau. Słysząc odpowiedź twierdzącą, nie mogła wstrzymać gestu zadowolenia. Armand był w Paryżu, siedział sam w domu, nie pokazując się w świecie. Kochał ją tedy! Cały dzień czekała odpowiedzi, odpowiedź nie przyszła. Nękana niecierpliwością, Antonina siliła się usprawiedliwić tę zwłokę: Armand mógł być zajęty, odpowiedź przyjdzie pocztą. Ale wieczorem nie mogła się już łudzić. Okropny dzień, wypełniony lubą męczarnią, miażdżącemi wzruszeniami, nadmiarem uczuć, które zjadają życie! Nazajutrz, posłała do Armanda po odpowiedź.
— Pan margrabia kazał powiedzieć, że przyjdzie do księżnej pani, odparł Juljan.
Wybiegła, nie chcąc zdradzić swego szczęścia; rzuciła się na kanapkę, aby przetrawić pierwsze wzruszenie.
— Przyjdzie!
Ta myśl rozdzierała jej duszę. Biada, zaiste, ludziom, dla których oczekiwanie nie jest najstraszliwszą z burz i zarodkiem najsłodszych upojeń. Ci ludzie nie mają w sobie owego płomienia, który budzi żywy obraz i zdwaja niejako naturę, zespalając nas równocześnie z czystą ideą i z realnością rzeczy. W miłości, czekać czyż nie znaczy bezustanku wyczerpywać niechybną nadzieję, znosić straszliwe udręki namiętności, nie podgryzanej możliwością rozczarowań? Czekanie, owo promieniowanie siły i pragnień, czyż nie jest dla duszy tem, czem są dla kwiatów ich wonie? Rychło rzucamy świetne i jałowe barwy kamelji albo tulipanów, aby bez ustanku wąchać rozkoszne myśli kwiatu pomarańczowego lub mimozy, dwóch kwiatów, które w ich ojczyźnie mimowolnie porównano z dwiema oblubienicami pełnemi miłości, pięknemi swą przeszłością, pięknemi przyszłością.
Księżna zapoznała się z rozkoszami swej nowej egzystencji, czując z upojeniem owe żądła miłości: wraz z odmianą uczuć, znalazła w życiu inne cele i większy sens. Biegnąc do gotowalni, zrozumiała co to jest wykwint stroju, najdrobiazgowsze zabiegi tualetowe, kiedy je nakazuje miłość a nie próżność. Przygotowania te pomogły jej znieść wlokące się godziny. Po ukończeniu tualety, znów ogarnęło ją straszliwe podniecenie, nerwowy wstrząs owej okropnej potęgi, od której burzą się wszystkie myśli: jestto może poprostu choroba, do której się przywiązujemy. Księżna była gotowa o drugiej popołudniu; o wpół do dwunastej wieczór Montriveau jeszcze nie przyszedł. Wytłumaczyć męczarnie tej kobiety, która mogła uchodzić za rozpieszczone dziecię cywilizacji, znaczyłoby wyrazić ile poezji może serce skupić w jednej myśli, chcieć zważyć siłę tryskającą z duszy na głos dzwonka, lub ocenić ile życia spala rozpacz spowodowana turkotem powozu, który przejedzie nie zatrzymując się.
— Czyżby on zadrwił ze mnie? rzekła słysząc że bije północ.
Zbladła, zęby jej zadzwoniły, klasnęła w ręce spiesząc do tego buduaru, gdzie — wspominała to — on zjawił się niegdyś niewołany. Ale poddała się. Czyż on nie bladł i nie wił się pod strzałami jej ironji? Pani de Langeais zrozumiała okropność doli kobiet. Pozbawione wszelkich środków działania będących przywilejem mężczyzn, muszą czekać kiedy kochają. Wyjść naprzeciw ukochanego, to błąd, który niewielu mężczyzn umie wybaczyć. Większość widzi poniżenie w tej anielskiej pokorze: ale Armand miał wielką duszę, musiał należeć do szczupłej garstki ludzi, którzy umieją wiekuistą miłością odpłacić taki wybuch miłości.
— Dobrze więc, pójdę, mówiła sobie przewracając się bezsennie w łóżku, pójdę naprzeciw niego, wyciągnę doń rękę i będę ją wyciągała ciągle. Mężczyzna o wielkiej duszy widzi w każdym kroku, jaki uczyni ku niemu kobieta, rękojmię miłości i wiary. Tak, anioły powinny zstępować z niebios do ludzi, a ja chcę być dla niego aniołem.
Nazajutrz napisała liścik, godny jednej z owych dziesięciu tysięcy pań de Sévigné, które liczy dzisiejszy Paryż. Jednakże nato, aby umieć się skarżyć bez poniżenia, pomykać na skrzydłach nie włócząc się nędznie po ziemi, czynić wymówki nie obrażając, buntować się z wdziękiem, przebaczyć bez ujmy dla własnej godności, powiedzieć wszystko a do niczego się nie przyznać, słowem aby napisać ten rozkoszny bilecik, trzeba było być księżną de Langeais, wychowaną przez księżnę de Blamont-Chauvry. Juljan pomknął. Juljan był, jak wszyscy lokaje, ofiarą marszów i kontrmarszów miłości.
— Co odpowiedział pan de Montriveau? spytała księżna najobojętniej jak mogła, skoro Juljan przyszedł zdać sprawę z misji.
— Pan margrabia kazał oświadczyć księżnej pani, że dobrze.
Cóż za straszliwa męczarnia! znieść w obecności ciekawych świadków torturę serca i nie móc się użalić i być skazaną na milczenie. Jedna z tysiąca niedoli bogaczy!
Przez dwadzieścia dwa dni pani de Langeais pisała do pana de Montriveau, nie dostając odpowiedzi. Udała chorobę, aby się uwolnić od dworskich i światowych obowiązków. Przyjmowała jedynie swego ojca, księcia de Navarreins, ciotkę, księżnę de Blamont-Chauvry, wuja swego starego widama de Pamiers, oraz mężowskiego wuja, księcia de Grandlieu. Osoby te z łatwością uwierzyły w chorobę pani de Langeais, widząc ją z każdym dniem bardziej przybitą, bladą, wychudłą. Jałowe płomienie prawdziwej miłości, męki zranionej dumy, otwarta rana jedynej wzgardy jaka ją mogła dosięgnąć, żądza wciąż upragnionej i wciąż zawiedzionej rozkoszy, wszystkie te daremnie napięte siły niszczyły ją fizycznie i moralnie. Płaciła zaległości swego czczego życia. Wyszła wreszcie z domu, aby być obecną na rewji, na której musiał się znajdować Montriveau. Siedząc na balkonie Tuilleryj z rodziną królewską, pani de Langeais miała dzień, który dusza długo pamięta. Była cudna w swej bladości, wszystkie oczy spoglądały na nią z podziwem. Wymieniła parę spojrzeń z Armandem, którego obecność czyniła ją tak piękną. Generał defilował prawie u jej stóp w całym blasku owego wojskowego stroju, którego działaniu na niewieścią wyobraźnię nie przeczą nawet świętoszki. Dla kobiety zakochanej, która nie widziała kochanka dwa miesiące, ta krótka chwila czyż nie musiała być podobna do owego momentu marzenia, gdy wzrok nasz ogarnia jednym rzutem bezkresy? Toteż jedynie kobiety albo młodzi ludzie mogą sobie wyobrazić oszalałą żądzę, jaką wyrażały oczy księżnej. Co się tyczy mężczyzn, ci, o ile za młodu w paroksyzmach pierwszej miłości poznali owe przejawy siły nerwowej, później zapominają ich tak doszczętnie, iż przeczą wręcz istnieniu owej lubieżnej ekstazy: jedyna nazwa na określenie tych wspaniałych stanów intuicji. Ekstaza religijna jestto szaleństwo myśli wyzwolonej z więzów cielesnych; w ekstazie miłosnej spływają się, jednoczą i splatają siły naszych dwóch natur. Kiedy kobieta jest łupem owych wściekłych szałów, które miotały panią de Langeais, krańcowe postanowienia następują po sobie tak szybko, że niepodobna z nich sobie zdać sprawy. Myśli rodzą się jedne z drugich i biegną niby unoszone wiatrem chmury na szarem tle kryjącem słońce.
Od tej chwili fakty mówią wszystko. Oto więc fakty. Nazajutrz po rewji, pani de Langeais posłała swoją karetę i liberję, aby stały przed bramą margrabiego de Montriveau od ósmej rano do trzeciej popołudniu. Armand mieszkał przy ulicy de Seine, o kilka kroków od Izby Parów, gdzie było tego dnia posiedzenie. Ale na długo zanim parowie zaczęli się schodzić, kilka osób spostrzegło powóz i liberję księżnej. Młody oficer, wzgardzony przez panią de Langeais a przygarnięty przez panią de Sérizy, pierwszy poznał jej służbę. Pobiegł natychmiast do swej kochanki, aby, pod pieczęcią tajemnicy, opowiedzieć jej o tem szczególnem szaleństwie. Natychmiast nowina obiegła telegraficznie całą sosjetę Saint-Germain, dotarła do Zamku, do Elysée-Bourbon, stała się plotką całego miasta, przedmiotem wszystkich rozmów od południa aż do wieczora. Prawie wszystkie kobiety przeczyły faktowi, ale w ten sposób aby go potwierdzić, mężczyźni zaś wierzyli w to, okazując pani de Langeais pełną sympatji pobłażliwość.
— Ten dzikus Montriveau, to charakter ze stali, z pewnością wymagał tego skandalu, mówili jedni zrzucając winę na Armanda.
— Ba, mówili drudzy, w takim razie pani de Langeais popełniła co się zowie szlachetne szaleństwo! W obliczu całego Paryża wyrzec się dla swego kochanka świata, stanowiska, majątku, poważania, to kobiecy zamach stanu, równie piękny jak pchnięcie nożem owego fryzjera, które tak wzruszyło Canninga przed sądem. Żadna z kobiet, które potępiają księżnę, nie zdobyłaby się na to wyznanie godne dawnych wieków. Pani de Langeais okazała heroizm, afiszując się w ten sposób. Obecnie, może kochać jedynie Armanda. Czyż to nie jest wielkie ze strony kobiety powiedzieć: „Będę kochała tylko raz w życiu“.
— Cóż się stanie ze społeczeństwem, proszę pana, jeśli pan tak oddaje cześć występkowi pomiatając cnotą? odparła żona generalnego prokuratora, hrabina de Granville.
Gdy tak Zamek, Saint-Germain i Chaussée-d’Antin rozprawiały o katastrofie tej arystokratycznej cnoty, gdy młodzi ludzie pędzili konno na ulicę de Seine aby naocznie stwierdzić, z obecności powozu, że księżna znajduje się istotnie u pana de Montriveau, ona leżała dygocąca w swoim buduarze. Armand, który nie spał tej nocy w domu, przechadzał się w Tuilerjach z de Marsay’em. Tymczasem starzy krewni pani de Langeais odwiedzali się wzajem, naznaczając sobie schadzkę u niej, aby jej przemówić do rozsądku i rozważyć sposoby wstrzymania skandalu. O godzinie trzeciej, książę de Navarreins, widam de Pamiers, stara księżna de Blamont-Chauvry oraz książę de Grandlieu zebrali się w salonie pani de Langeais i czekali na nią. Tak samo jak różnym ciekawskim, tak i im służba powiedziała, że pani wyszła. Księżna kazała tak mówić bezwzględnie wszystkim. Te cztery osobistości, ozdoby arystokratycznej sfery, której przewroty i pretensje uświęca dorocznie almanach gotajski, domagają się krótkiego opisu, bez którego ten szkic obyczajowy byłby niezupełny.
Księżna de Blamont-Chauvry była w świecie kobiecym najpoetyczniejszym szczątkiem panowania Ludwika XV, którego przydomek[4] usprawiedliwiła podobno za młodu swoim udziałem. Z dawnych wdzięków pozostał jej jedynie wydatny nos, cienki, zakrzywiony jak klinga turecka. Była to główna ozdoba twarzy podobnej do starej białej rękawiczki. Skąpe kędzierzawe i upudrowane włosy, trzewiki na korkach, koronkowy czepeczek, czarne mitenki. Ale, aby jej oddać sprawiedliwość, trzeba dodać, iż miała tak wysokie pojęcie o swoich ruinach, że się dekoltowała wieczór, nosiła długie rękawiczki i barwiła jeszcze policzki klasycznym rużem Martin. Niebezpieczna słodycz w zmarszczkach, zdumiewający ogień w oczach, niezwykła godność w całej osobie, języczek ostry jak brzytwa, nieomylna pamięć, wszystko to czyniło z owej damy prawdziwą potęgę. Miała w głowie istne archiwum starych pergaminów, znała koligacje panujących, książęcych i hrabiowskich domów całej Europy, aż do Karola Wielkiego. Toteż najlżejsza uzurpacja tytułu nie uszłaby jej oku. Młodzi ludzie z ambicją, młodzi ludzie z pretensjami, młode kobiety, wszyscy nadskakiwali jej pilnie. Salon jej był wyrocznią Saint-Germain. Słowo tego Talleyranda w spódnicy było bez apelacji. Wiele osób przychodziło do jej salonu radzić się w kwestjach etykiety lub form i uczyć się dobrego smaku. To pewna, że żadna starsza dama nie umiała tak jak ona chować tabakierki, a każdy ruch jej spódnicy, kiedy siadała lub zakładała nogi, odznaczał się precyzją i wdziękiem zdolnym doprowadzić do rozpaczy najwykwintniejsze młode elegantki. Z ogromnego majątku zostało jej sto pięćdziesiąt tysięcy franków renty w lasach, oddanych jej wspaniałomyślnie przez Napoleona. Tak więc, majątek i osoba, wszystko było w niej znaczne. Ów ciekawy antyk siedział w berżerce przy kominku i rozmawiał z widamem de Pamiers, drugą współczesną ruiną. Ten stary magnat, niegdyś komandor zakonu Maltańskiego, był to wysoki i szczupły mężczyzna z szyją zawsze ściśniętą tak że policzki lekko wypływały z krawata, głowa zaś trzymała się prosto, postawa która u wielu osób trąciłaby arogancją, ale którą u niego usprawiedliwiał wolterjański dowcip. Wypukłe oczy zdawały się wszystko widzieć i w istocie widziały wszystko. Nosił watę w uszach. Cała jego postać wreszcie przedstawiała doskonały obraz owych linij arystokratycznych, drobnych i delikatnych, giętkich i miłych, które niby u węża mogły się dowoli giąć, prężyć, być naprzemian sztywne i płynne.
Książę de Navarreins przechadzał się po salonie z księciem de Grandlieu. Obaj byli to mężczyźni w wieku pięćdziesięciupięciu lat, jeszcze czerstwi, krótcy i grubi, dobrze odżywieni, z rumianą cerą, zmęczonemi oczyma, z dolną wargą już nieco obwisłą. Gdyby nie ich wykwintne wysłowienie, wytworna uprzejmość, gdyby nie swoboda, która mogła w każdej chwili zmienić się w impertynencję, powierzchowny spostrzegacz mógłby ich łatwo wziąć za bankierów. Ale wszelka omyłka była niemożliwa, kiedy ktoś słyszał ich rozmowę, ostrożną z tymi których się bali, oschłą lub pustą z równymi sobie, podstępną z niższymi, których dworacy lub politycy umieją uśpić gładkiemi frazesami a zranić niespodzianem słówkiem. Tacy byli przedstawiciele owej wielkiej szlachty, która chciała albo umrzeć albo zachować nienaruszone prawa, która zasługuje na tyleż pochwał co nagany, i która zawsze będzie niedostatecznie osądzona, aż do chwili gdy jaki poeta pokaże ją szczęśliwą że jest posłuszna królowi ginąc pod toporem Richelieu’go, i gardzącą w roku 89 gilotyną jako podłą zemstą.
Te cztery osobistości odznaczały się cichym głosem, doskonale harmonizującym z ich wzięciem i postacią. Zresztą, panowała między niemi najdoskonalsza równość. Nabyty u Dworu zwyczaj tajenia swoich wzruszeń, nie pozwalał im zapewne objawiać przykrości, jaką im sprawiał wybryk młodej krewniaczki.
Aby uprzedzić zarzuty krytyków, którzy mogliby pomówić o czczość początek niniejszej sceny, godzi się zauważyć, że Locke, znalazłszy się w towarzystwie angielskich magnatów słynnych ze swego dowcipu, zarówno odznaczających się swemi manjerami jak stałością zasad, pozwolił sobie na tę złośliwość, iż zastenografował specjalnym sposobem ich rozmowę i rozśmieszył ich szczerze kiedy im ją przeczytał. W istocie, arystokracja wszystkich krajów ma swoją błyszczącą gwarę, która, opłukana w literackim lub filozoficznym popiele, daje w tyglu niezmiernie mało złota. Na wszystkich piętrach społecznych, z wyjątkiem kilku paryskich salonów, obserwator napotka też same śmieszności, różniące się jedynie cieńszym lub grubszym pokostem. Toteż, rozmowy niepozbawione treści stanowią wyjątek, a bezmyślność beocka pokrywa zapotrzebowanie rozmaitych sfer. O ile w wielkim świecie mówi się z konieczności dużo, myśli się tam mało. Myślenie jest nużące, a bogacze lubią, aby życie spływało im bez wysiłków. Toteż, dopiero porównując, szczebel po szczeblu, treść dowcipów, od paryskiego ulicznika aż do para Francji, obserwator zrozumie powiedzenie Talleyranda: Formy są wszystkiem. Jest to wykwintny przekład tego prawniczego pewnika: Forma przerasta treść. Oczom poety bardziej interesujące wydadzą się klasy niższe, które zawsze wyciskają jakieś brutalne piętno poezji na swych myślach. Spostrzeżenie to objaśni może jałowość salonów, ich pustkę, płytkość, oraz niechęć ludzi wyższych do wymieniania tam swoich myśli, co byłoby w istocie lichym handlem.
Książę przystanął, jakgdyby go olśniła nagła myśl, i rzekł do sąsiada:
— Więc sprzedałeś Tornthona?
— Nie, chory jest. Bardzo się boję, że go stracę, a byłbym w rozpaczy: świetny koń do polowania. Czy nie wiesz, jak się ma księżna de Marigny?
— Nie, nie byłem tam dzisiaj. Właśnie się wybierałem, kiedy przyszedłeś do mnie w tej sprawie Antosi. Ale wczoraj było z nią bardzo źle, stan rozpaczliwy, przyjmowała już Sakramenty.
— Śmierć jej odmieni położenie twego kuzyna.
— Bynajmniej, podzieliła już wszystko za życia, zachowała sobie tylko pensyjkę, którą jej wypłaca pani de Soulanges. Dostała od niej klucz Guebriant za dożywotnią rentę.
— To będzie wielka strata dla społeczeństwa. Zacna była kobieta. Rodzinie jej ubędzie osoba, której rady i doświadczenie miały swoją wartość. Mówięc między nami, ona była głową domu. Syn jej, Marigny, to miły człowiek; w najlepszym tonie; umie rozmawiać. Miły jest, bardzo miły, och, miły niezaprzeczenie, ale... żadnego statku. A przecież, rzecz nadzwyczajna, on jest bardzo dowcipny. Któregoś dnia jadł w klubie obiad z kilkoma grubemi rybami z Chaussée d’Antin, otóż, twój wuj, który zawsze zachodzi tam na partyjkę, widzi go. Zdumiony że go tu spotyka, pyta czy należy do klubu. „Tak, nie bywam już w towarzystwie, żyję z finansami“. A wiesz czemu? dodał margrabia, spoglądając na księcia z chytrym uśmiechem.
— Nie.
— Zadurzył się w młodej mężatce, pani Keller, córce Gondreville’a, która podobno jest bardzo modna w tym świecie.
— Ale Antosia wesoło się zabawia, jak się zdaje, rzekł stary widam.
— Przywiązanie, jakie żywię dla tej małej, naraża mnie w tej chwili na osobliwą rolę, odparła księżna chowając tabakierkę.
— Droga ciociu, rzekł książę przystając, bardzo mi to przykro. Jedynie żołdak Bonapartego zdolny był wymagać od przyzwoitej kobiety takiej nieprzyzwoitości. Mówiąc między nami, Antosia mogła uczynić lepszy wybór.
— Mój drogi, Montriveau to bardzo stara szlachta i doskonale skoligacona, mają alianse w najlepszych rodach Burgundji. Gdyby Rivaudoult d’Arschoot, z gałęzi Dulmen, wymarli w Gallicji, Montriveau wzięliby po Arschootach majątki i tytuł, wiodą się od nich przez swego pradziada.
— Ciocia jest tego pewna?...
— Wiem to o wiele lepiej, niż wiedział ojciec tego generała, którego znałam dobrze i którego o tem objaśniłam. Mimo iż kawaler orderów, rozśmiał się tylko: to był encyklopedysta. Ale brat jego dobrze skorzystał z tego na emigracji. Podobno jego krewniacy z Północy byli dla niego bardzo uczynni...
— Ależ tak. Hrabia de Montriveau umarł w Petersburgu, spotkałem go tam, rzekł widam. Był to grubas, który miał nieprawdopodobną pasję do ostryg.
— Ile zjadał? spytał książę de Grandlieu.
— Codziennie dziesięć tuzinów.
— I nie szkodziło mu?
— Nic a nic.
— Och! ależ to nadzwyczajne! Nie nabawił się ani kamienia, ani podagry, ani innej dolegliwości?
— Nie, zdrów był jak ryba, umarł z przypadku.
— Z przypadku! Widocznie natura mu podszepnęła aby jadł ostrygi, prawdopodobnie były mu potrzebne, gdyż, do pewnego stopnia, skłonności nasze są warunkami naszego istnienia.
— Jestem tego samego zdania, rzekła księżna z uśmiechem.
— Kuzynka zawsze wszystko złośliwie tłumaczy, rzekł margrabia.
— Chcę tylko zaznaczyć, że jakaś młoda kobieta mogłaby to sobie wytłumaczyć bardzo źle, odparła.
Tu przerwała i zaczęła powtarzać:
— Ale ta Tola, ta Tola!
— Droga ciociu, rzekł pan de Navarreins, ja jeszcze nie chcę wierzyć, aby ona była u pana de Montriveau.
— Ba! rzekła księżna.
— Co sądzisz o tem, widamie?
— Gdyby księżna była osobą naiwną, uwierzyłbym...
— Ależ kobieta, która kocha, zawsze jest naiwna, mój dobry widamie. Cóż to, starzejesz się?
— Słowem, co robić?
— Jeśli Tola ma rozum, odparła księżna, pójdzie dziś wieczór na Dwór. Bardzo szczęśliwie mamy poniedziałek, dzień przyjęcia. Postaracie się otoczyć ją i zaprzeczyć tej niedorzecznej pogłosce. Jest tysiąc sposobów wytłumaczenia rzeczy: jeżeli margrabia de Montriveau jest człowiekiem honoru, dopomoże nam. Przemówimy tym dzieciakom do rozsądku...
— Ale, droga ciociu, bardzo trudno jest zadzierać z panem de Montriveau, to wychowanek Bonapartego, a przytem on ma silną pozycję. Bagatela! toż to figura! ma ważne stanowisko w gwardji, gdzie jest bardzo potrzebny. Nie ma ani cienia ambicji. Za pierwszem słowem, któreby mu się nie podobało, powiedziałby poprostu królowi: „Oto moja dymisja, dajcie mi święty pokój“.
— Więc cóż on ma za zasady?
— Bardzo nieszczególne.
— Doprawdy, rzekła księżna, nasz król jest tem, czem zawsze był: koronowanym jakobinem.
— Och! umiarkowanym, rzekł widam.
— Nie, ja go znam oddawna. Człowiek, który mówił do żony, w dniu kiedy pierwszy raz zasiadła na galowym obiedzie: Oto nasi ludzie, pokazując jej dwór, mógł być tylko niegodziwym zbrodniarzem. Czem był jako brat króla, tem został i jako król. Zły brat, który tak szpetnie głosował wówczas w Konstytuancie, musi paktować z liberałami, musi im pozwolić rozprawiać, dyskutować. Ten świętoszek-filozof będzie równie zgubny dla młodszego brata, jak był dla starszego. Nie wiem, czy jego spadkobierca zdoła się wyplątać z kłopotów jakie mu umyślnie gotuje ten złośliwy grubas: zresztą on niecierpi brata i rad będzie powiedzieć sobie umierając: „Niedługo będzie panował“.
— Moja ciociu, bądź co bądź, to jest nasz król, mam zaszczyt należeć do jego dworu, zatem...
— Ależ, mój drogi, alboż twoje stanowisko przeszkadza ci swobodnie mówić? Jesteś z równie dobrego domu jak Burboni. Gdyby Guizowie mieli nieco więcej energji, Jego Królewska Mość byłby dziś bardzo skromną figurą. W porę odchodzę z tego świata, niema już szlachty. Tak, wszystko przepadło dla was, moje dzieci, rzekła spoglądając na widama. Czyż prowadzenie się mojej siostrzenicy powinnoby zajmować całe miasto? Zawiniła, nie pochwalam tego, skandal niepotrzebny to błąd; toteż chcę jeszcze wątpić o tem uchybieniu konwenansom. Wychowałam ją, i wiem że...
W tej chwili księżna wyszła z buduaru. Poznała głos ciotki i usłyszała nazwisko Montriveau. Była w rannym negliżu. W chwili gdy się ukazała, pan de Grandlieu, który wyglądał bezmyślnie przez okno, ujrzał powóz siostrzenicy wracający bez niej.
— Moje drogie dziecko, rzekł książę ujmując ją za głowę i całując w czoło, czyż ty nie wiesz co się dzieje?
— Cóż się dzieje tak nadzwyczajnego, ojcze?
— Ależ cały Paryż myśli, że ty jesteś u pana de Montriveau.
— Moja droga Antosiu, nie wychodziłaś, prawda? rzekła księżna podając jej rękę, którą pani de Langeais ucałowała z tkliwym szacunkiem.
— Nie, droga mamo, nie wychodziłam. Ale, rzekła obracając się aby się przywitać z widamem i z księciem, chciałam aby cały Paryż myślał, że jestem u pana de Montriveau.
Książę wzniósł ręce do nieba, plasnął w nie rozpaczliwie i skrzyżował je na piersiach.
— Czyż ty nie zdajesz sobie sprawy, co wyniknie z tego szaleństwa? spytał wreszcie.
Stara księżna wstała nagle, wyprostowała się i przyjrzała się siostrzenicy, która zaczerwieniła się i spuściła oczy. Pani de Chauvry przyciągnęła ją łagodnie i rzekła:
— Pozwól, że cię ucałuję, mój aniołku.
Ucałowała ją serdecznie w czoło, uścisnęła jej rękę i dodała z uśmiechem:
— Nie jesteśmy już za Walezjuszów, moje dziecko. Skompromitowałaś swego męża, swoje stanowisko w świecie, ale pomyślimy jak to wszystko naprawić.
— Ależ, droga ciociu, ja nie chcę niczego naprawiać. Chcę, aby cały Paryż wiedział, albo mówił, że byłam dziś rano u pana de Montriveau. Zniweczyć to przekonanie, choćby najfałszywsze, znaczy wyrządzić mi wielką krzywdę.
— Moje dziecko, chcesz tedy się zgubić i okryć zgryzotą swoją rodzinę?
— Mój ojcze, rodzina moja, poświęcając mnie dla interesu, skazała mnie mimowoli na beznadziejne nieszczęścia. Możesz mnie potępiać, że staram się je złagodzić, ale z pewnością będziesz współczuł ze mną.
— Stawajże tu człowieku na głowie, aby dobrze wydać za mąż córkę! mruknął pan de Navarreins do widama.
— Drogie maleństwo, rzekła księżna, strzepując ziarnka tabaki które padły na suknię, bądź szczęśliwa jeśli możesz; nie chodzi o to aby zakłócać twoje szczęście, ale aby je pogodzić z obyczajem. Wiemy wszyscy, że małżeństwo to jest instytucja bardzo niedoskonała, złagodzona przez miłość. Ale, kiedy się bierze kochanka, czyż trzeba zaraz słać łóżko na placu publicznym? No, pomyśl trochę, bądź rozsądna, posłuchaj nas.
— Słucham.
— Mościa księżno, rzekł książę de Grandlieu, gdyby wujowie mieli obowiązek strzec swoich siostrzenic, mieliby pozycję w świecie: społeczeństwo winnoby im było honory, pensje, nagrody, takie jakie otrzymuje dwór królewski. Toteż nie przybyłem tu, aby ci mówić o moim siostrzeńcu, ale o twoich interesach. Porachujmy trochę. Jeżeli się uprzesz przy tem aby zrobić skandal, znam twojego pana małżonka, nie przepadam za nim. Langeais jest dosyć skąpy, egoista jak wszyscy djabli, poda się do separacji, zatrzyma twój majątek, zostawi cię bez pieniędzy, a tem samem bez szacunku świata. Sto tysięcy funtów renty, które odziedziczyłaś świeżo po ciotecznej babce, pójdą na przyjemności jego kochanek, a ty będziesz spętana, skrępowana przez prawa, zmuszona dać swoje placet na te kombinacje. Niechże teraz pan de Montriveau cię rzuci!... Mój Boże, drogie dziecko, nie gorącuj się. Mężczyzna nie opuści cię, póki jesteś młoda i ładna; ale widzieliśmy tyle porzuconych kobiet, nawet księżniczek, że darujesz mi to przypuszczenie, prawie niemożliwe, przyznaję... Cóż się z tobą stanie wówczas bez męża? Oszczędzaj tedy swego małżonka z tej samej racji, z jakiej dbasz o swoją piękność, która jest, ostatecznie, tak samo jak mąż, spadochronem dla kobiet. Wciąż przyjmuję, że jesteś szczęśliwa i kochana, nie biorę w rachubę nieszczęśliwego wypadku. Przypuśćmy teraz, że, szczęściem lub nieszczęściem, będziesz miała dzieci? Co z nich zrobisz? Młodych Montriveau? Otóż wiedz, że nie będą dziedziczyły całego majątku po ojcu. Ty zechcesz im przekazać cały swój majątek, on cały swój. Mój Boże, nic naturalniejszego. Prawa będą przeciw wam. Ileż widzieliśmy takich procesów wytoczonych przez prawych spadkobierców dzieciom miłości! Jeszcze się od nich trzęsą wszystkie trybunały świata. Spróbujecie się ratować jakim fideikomisem. Jeżeli osoba, w której położycie zaufanie, zawiedzie je, sprawiedliwość ludzka nie dowie się o tem, ale dzieci wasze będą zrujnowane. Wybieraj tedy! Widzisz, w jakich jesteś opałach. Na każdy sposób, dzieci twoje padną ofiarą kaprysów twego serca i będą wyzute ze swego stanowiska. Mój Boże, póki będą małe, będą urocze, ale kiedyś wymówią ci to, że więcej myślałaś o sobie niż o nich. My wiemy to wszystko, my starzy. Z dzieci wyrastają ludzie, a ludzie są niewdzięczni. Czyż nie słyszałem w Niemczech młodego Horna, jak mawiał po kolacji: „Gdyby moja matka była uczciwą kobietą, byłbym dziś panującym”. GDYBY! Słyszeliśmy całe życie to gdyby z ust chamów, i ono to zrobiło rewolucję. Kiedy ludzie nie mogą obwiniać ani ojca ani matki, mają pretensję do Pana Boga o swoje nieszczęście. Ostatecznie, drogie dziecko, jesteśmy tu poto, aby cię oświecić. Otóż, streszczam się w jednem słowie, nad którem winnaś się zastanowić: kobieta nigdy nie powinna dawać broni przeciw sobie swojemu mężowi.
— Wuju, rachowałam póty, póki nie kochałam. Wówczas widziałam, jak ty, interesy tam, gdzie dziś istnieją już dla mnie tylko uczucia, rzekła księżna.
— Ależ, drogie dziecko, życie jest ciągłą walką uczuć i interesów, odparł widam; aby być szczęśliwą, zwłaszcza w twojem położeniu, trzeba starać się pogodzić uczucia z interesami. Że jakaś gryzetka kieruje się sercem i kaprysem, to można zrozumieć; ale ty masz ładny majątek, rodzinę, tytuł, stanowisko, nie powinnaś wyrzucać tego wszystkiego przez okno. Aby wszystko pogodzić, czegóż my żądamy od ciebie? Abyś obeszła zręcznie konwenanse, zamiast je gwałcić. Ech, Boże, mam blisko osiemdziesiąt lat i nie przypominam sobie, abym spotkał, pod jakiemkolwiek panowaniem, miłość, któraby warta była ceny, jaką ty chcesz opłacić miłość tego szczęśliwego młokosa.
Księżna spojrzeniem nakazała widamowi milczenie. Gdyby Montriveau mógł widzieć ten wzrok, przebaczyłby wszystko...
— To byłby ładny efekt w teatrze, rzekł książę de Grandlieu, ale to nie znaczy nic, kiedy chodzi o twoje wiano, o twój majątek i twoją niezależność. Nie jesteś wdzięczna, drogie dziecko. Nie wiele znajdziesz rodzin, gdzieby krewni mieli odwagę przemawiać głosem doświadczenia i językiem rozsądku do postrzelonej główki. Wyrzeknij się w dwie minuty swego zbawienia, jeśli chcesz iść do piekła, zgoda! Ale zastanów się dobrze, kiedy chodzi o to aby się wyrzec swojej renty. Nie znam spowiednika, któryby nas rozgrzeszył z nędzy. Uważam, że mam prawo mówić do ciebie w ten sposób, bo, jeżeli się zgubisz, ja jeden będę ci mógł ofiarować schronienie. Jestem wujem twego męża i ja jeden będę cię mógł skutecznie poprzeć przeciw niemu.
— Moja córko, rzekł książę de Navarreins budząc się z bolesnej zadumy, skoro mówisz o uczuciach, pozwól zwrócić swoją uwagę, że kobieta, która nosi twoje nazwisko, obowiązana jest do uczuć innych niż ludzie z gminu. Chcesz tedy dać w ręce tryumf liberałom, tym jezuitom Robespierra, którzy silą się zohydzić szlachtę? Są pewne rzeczy, których urodzona Navarreins nie może zrobić bez uchybienia całemu swemu domowi. Nie ty jedna byłabyś shańbiona.
— Ech, rzekła stara księżna, zaraz shańbiona! Moje dzieci, nie róbcie tyle gwałtu o przejażdżkę pustego powozu. Zostawcie mnie z Antosią. Przyjdziecie do mnie wszyscy trzej na obiad. Podejmuję się załatwić to wszystko przyzwoicie. Wy, mężczyźni, wy się na tem nic nie rozumiecie, już padają cierpkie słówka, a ja nie chcę, abyście się mieli poróżnić z moją drogą córuchną. Zróbcie mi tę przyjemność i idźcie sobie.
Trzej panowie odgadli z pewnością zamiar starej księżnej i skłonili się paniom. Pan de Navarreins pocałował córkę w czoło, mówiąc:
— No, drogie dziecko, bądź rozsądna. Jeżeli zechcesz, jeszcze jest czas.
— Czy nie moglibyśmy znaleźć w rodzinie jakiego chwata, któryby poszukał awantury z tym Montriveau? rzekł widam, schodząc po schodach.
— Mój klejnocie, rzekła stara księżna, dając znak swojej wychowanicy aby usiadła przy niej na taburecie skoro zostały same, niema nic bardziej oczernionego na tym świecie niż Bóg i niż wiek XVIII, gdyż, przechodząc w myśli wspomnienia młodości, nie przypominam sobie, aby jaka księżna zdeptała w ten sposób konwenanse. Pisarze i pismaki spotwarzyli panowanie Ludwika XV, nie wierz im. Taka du Barry, moje dziecko, nie była gorsza od wdowy po Scarronie[5], a miała lepszy charakter. Za moich czasów, kobieta umiała przy wszystkich swoich miłostkach zachować godność. Niedyskrecje zgubiły nas. Stąd poszło wszystko zło. Filozofowie, ci hołysze, których dopuściłyśmy do naszych salonów, byli, za naszą dobroć, na tyle nieprzyzwoici i niewdzięczni, że sporządzili inwentarz naszych serc, okrzyczeli nas wszystkie razem i każdą zosobna, zohydzili całą epokę. Lud, który najmniej ma kwalifikacyj aby sądzić o czemkolwiek, widział tylko treść a nie widział formy. Ale w owym czasie, moje serce, i mężczyźni i kobiety nie ustępowali w niczem postaciom z innych epok. Żaden z waszych Werterów, żaden z waszych luminarzy, jak się dziś mówi, żaden z waszych modnych paniczów kryjących pod spodenkami ubóstwo swoich łydek, nie przebyłby całej Europy, przebrany za kolportera, aby, z narażeniem życia, urągając sztyletom zbirów księcia Modeny, ukryć się w gotowalni córki regenta. Żaden z waszych mizeraków w rogowych okularach nie schowałby się jak Lauzun na sześć tygodni do szafy, aby krzepić swą kochankę w chwili porodu. Więcej było namiętności w małym palcu pana de Jaucourt, niż w całem waszem pokoleniu pieniaczy, którzy zaniedbują kobiety, aby dreptać za odszkodowaniami. Znajdźcie mi dziś paziów, którzyby się dali porąbać i pogrzebać pod podłogą, aby przez rękawiczkę ucałować palec pani Koenigsmark? Dzisiaj, doprawdy, zdawałoby się że role się zmieniły i że kobiety powinny się poświęcać dla mężczyzn. Ci panowie warci są mniej, a cenią się więcej. Wierzaj mi, droga, wszystkie te historje, które stały się publiczne i z których się robi broń aby zarzynać naszego dobrego króla Ludwika XV, były przedewszystkiem sekretne. Gdyby nie zgraja pismaków, wierszokletów, moralistów, którzy wyciągali na słówka nasze pokojówki i spisywali ich oszczerstwa, nasza epoka byłaby naprawdę obyczajna. Bronię epoki, a nie jej zaułków. Było może jakich sto przyzwoitych kobiet, które się źle prowadziły, ale ci hultaje policzyli tysiąc, jak robią gazeciarze kiedy obliczają straty pobitej strony. Zresztą nie wiem doprawdy, co mogą nam wymawiać Rewolucja i Cesarstwo: epoki rozpustne, bez dowcipu, gminne, fe! brzydzi mnie to wszystko. Te epoki, to zakała naszej historji. Ten wstęp, drogie dziecko, dodała po pauzie, prowadzi do tego, że, jeżeli Montriveau ci się podoba, możesz go sobie kochać dowoli, ile tylko zdołasz. Wiem z doświadczenia (o ile cię nie zamkną, ale dziś już się nie zamyka), że zrobisz to, na co będziesz miała ochotę i jabym zrobiła tak samo w twoim wieku. Tylko, drogi klejnocie, nie wyrzekłabym się prawa wydawania na świat książąt de Langeais. Toteż, zachowuj się rozsądnie. Widam ma rację: żaden mężczyzna nie jest wart ofiar, jakiemi my, warjatki, płacimy ich miłość. Postępuj zatem tak, abyś, gdyby ci przyszło tego pożałować, mogła być jeszcze żoną pana de Langeais. Kiedy będziesz stara, miło ci będzie móc słuchać mszy na Dworze, a nie w jakimś klasztorze na prowincji: oto cała kwestja. Lekkomyślność, to znaczy chuda pensyjka, koczujące życie, to znaczy być na łasce swego kochanka, to przykrość znoszenia impertynencji kobiet mniej wartych od ciebie, właśnie dlatego że były bardzo nikczemnie ostrożne. Lepiej było sto razy jechać do pana de Montriveau wieczór w dorożce przebrana, niż posyłać swój powóz w biały dzień. Jesteś głupiutka gąska, moje drogie dziecko! Twój powóz pogłaskał jego próżność, ty sama byłabyś zdobyła jego serce. Powiedziałam ci co słuszne i co się należy, ale nie mam ci tego za złe. Spóźniłaś się o dwa wieki z tą fałszywą szlachetnością. No, pozwól nam ułożyć to wszystko, powiemy że Montriveau upił twoją służbę aby uczynić zadość swej próżności i skompromitować cię...
— Na imię nieba, ciotko, wykrzyknęła księżna zrywając się na równe nogi, nie spotwarzajcie go!
— Och, drogie dziecko, rzekła stara księżna, której oczy ożywiły się, chciałabym abyś mogła zachować złudzenia, które nie byłyby dla ciebie zgubą. Ale wszelkie złudzenie musi się skończyć. Rozczuliłabyś mnie, gdybym nie miała swoich lat. No, nie rób przykrości nikomu, ani jemu ani nam. Podejmuję się zadowolić wszystkich, ale przerzeknij mi, że nie uczynisz już żadnego kroku, nie poradziwszy się mnie. Opowiedz mi wszystko, ja cię może dobrze pokieruję.
— Ciociu, przyrzekam ci...
— Powiedzieć mi wszystko.
— Tak, wszystko co się da powiedzieć.
— Ależ, moje serce, ja właśnie chcę wiedzieć to, czego się nie da powiedzieć. Porozumiejmyż się. No, pozwól mi przytknąć moje stare wargi do twego pięknego czoła. Nie, pozwól, zabraniam ci całować moje gnaty. Starzy ludzie mają swoją delikatność... No, odprowadź mnie do karety, rzekła uściskawszy siostrzenicę.
— Droga ciociu, więc mogę iść do niego przebrana?
— Oczywiście, tego się zawsze można wyprzeć, rzekła stara.
Była to jedyna myśl, jaką księżna sobie jasno uświadomiła z całego kazania ciotki. Kiedy pani de Chauvry usadowiła się w karecie, pani de Langeais pożegnała ją mile i pobiegła uszczęśliwiona na górę.
— Ja sama zdobyłabym jego serce, ciotka ma słuszność. Mężczyzna nie odepchnie ładnej kobiety, skoro z wdziękiem rzuci mu się na szyję.
Wieczorem, w kole Jej Wysokości Księżnej de Berri, książę de Navarreins, panowie de Pamiers, de Marsay, de Grandlieu, książę de Maufrigneuse, zaprzeczyli kategorycznie ubliżającym pogłoskom obiegającym o pani de Langeais. Tylu oficerów i tyle osób zaświadczyło, że widzieli pana de Montriveau przechadzającego się tego rana w Tuillerjach, iż złożono tę niedorzeczną historję na karb przypadku, który znosi cierpliwie wszystko czem go obarczyć. Toteż nazajutrz reputacja księżnej była mimo postoju karety jasna i czysta, jak kask Mambryna wyczyszczony przez Sanszę. Jedynie o drugiej, w lasku bulońskim, Ronquerolles, mijając pana de Montriveau w pustej alei, rzekł z uśmiechem:
— Ostro idzie twoja księżna! Wciąż i zawsze, dodał, dając wymowne uderzenie swojej klaczy, która pomknęła jak strzała.
W dwa dni po swym bezużytecznym skandalu, pani de Langeais wysłała do Armanda list, który, jak i poprzednie, został bez odpowiedzi. Tym razem była przezorniejsza: przekupiła Augusta, lokaja Armanda. Toteż wieczorem o ósmej znalazła się u Armanda, w pokoju zupełnie innym niż ten w którym odbyła się owa nieznana nikomu scena. Księżna dowiedziała się, że generał nie wróci na noc. Czy miał dwa mieszkania? Lokaj nie chciał odpowiedzieć. Pani de Langeais kupiła klucz od tego pokoju, nie zaś całą uczciwość tego człowieka. Skoro została sama, ujrzała swoich czternaście listów leżących na stoliku: nie były ani pomięte ani otwarte, nie czytał ich! Na ten widok padła na fotel i straciła na chwilę przytomność. Kiedy się ocknęła, ujrzała Augusta, który trzeźwił ją solami.
— Powóz, prędko, rzekła.
Skoro powóz zajechał, zbiegła po schodach z konwulsyjną szybkością, wróciła do domu, położyła się do łóżka i zapowiedziała, że nie przyjmuje nikogo. Leżała tak całą dobę, pozwalając wejść jedynie pannie służącej, która podała jej parę filiżanek kwiatu pomarańczowego. Zuzia słyszała, że pani jęczy zcicha i spostrzegła łzy w jej błyszczących ale podkrążonych oczach. Na trzeci dzień, dobrze przemyślawszy wśród łez rozpaczy swoje postanowienie, pani de Langeais odbyła naradę ze swym pełnomocnikiem i wydała mu zapewne jakieś zlecenia. Następnie posłała po starego widama de Pamiers. Czekając na komandora, napisała do pana de Montriveau. Widam przybył punktualnie. Zastał swą młodą krewniaczkę bladą, przybitą, ale zrezygnowaną. Mogła być druga popołudniu. Nigdy ta boska istota nie była tak poetyczna, jak wówczas w tem omdleniu agonji.
— Drogi kuzynie, rzekła, schadzkę tę zawdzięczasz swoim osiemdziesięciu latom. Och! nie uśmiechaj się, błagam, w obliczu kobiety znajdującej się w otchłani nieszczęścia. Jesteś szlachetny człowiek, a przygody młodości natchnęły cię, chcę wierzyć, odrobiną pobłażania dla kobiet.
— Ani trochę, rzekł.
— Doprawdy!
— Szczęśliwe są zawsze i we wszystkiem, odparł.
— Och! Drogi widamie, jesteś najbliżej związany z moją rodziną, będziesz może ostatnim krewnym, ostatnim przyjacielem, którego dłoń uścisnę: mogę tedy prosić cię o pomoc. Oddaj mi, drogi widamie, usługę, której nie mogę żądać ani od mego ojca, ani od wuja de Grandlieu, ani od żadnej kobiety. Powinieneś mnie zrozumieć. Błagam cię, abyś mnie usłuchał i abyś zapomniał żeś mnie usłuchał, jakikolwiek byłby rezultat tego kroku. Chodzi o to, abyś poszedł z tym listem do pana de Montriveau; zobaczysz się z nim, zażądasz od niego, tak jak wy, mężczyźni, umiecie między sobą żądać takich rzeczy — bo wy macie między sobą swoją uczciwość, uczucie którego wyzbywacie się wobec kobiet — poprosisz go tedy, aby zechciał przeczytać ten list. Nie w twojej obecności: mężczyźni wstydzą się przed sobą pewnych wzruszeń. Aby go skłonić do tego, upoważniam cię, o ile uznasz za potrzebne, do powiedzenia mu, że idzie tu o moją śmierć i życie. Jeżeli raczy...
— Raczy! wykrzyknął komandor.
— Jeżeli raczy przeczytać, powtórzyła z godnością księżna, powiedz mu to ostatnie słowo. Zobaczysz go o piątej, je o tej porze obiad w domu, wiem o tem. Otóż, za całą odpowiedź, ma przyjść tu do mnie. Jeżeli do trzech godzin potem, to znaczy do ósmej nie wyjdzie z domu, wszystko skończone. Księżna de Langeais zniknie z tego świata. Nie umrę, drogi widamie, nie: ale żadna siła nie odnajdzie mnie na tej ziemi. Przyjdź do mnie, widamie, na obiad, będę miała bodaj przyjaciela u boku w godzinie ostatniej męczarni. Tak, dziś wieczór, drogi kuzynie, rozstrzygnie się moje życie: cobądź się zdarzy, spłonie ono w okrutnym żarze. Idź teraz! Cyt, niechcę nic słyszeć, coby trąciło krytyką czy radą. Rozmawiajmy, śmiejmy się, rzekła podając mu rękę, którą ucałował. Bądźmy jak dwaj starzy filozofowie, którzy umieją smakować życie, nawet w chwili śmierci. Wystroję się, będę miła, zalotna. Będziesz może ostatnim człowiekiem, który widział księżnę de Langeais.
Widam nie odpowiedział nic, skłonił się, wziął list i dopełnił zlecenia. Wrócił o piątej, zastał krewniaczkę strojną, uroczą. Salon był przybrany kwiatami jak na bal. Obiad był wyborny. Księżna zabłysła dla starca brylantami dowcipu, roztoczyła więcej powabów niż kiedykolwiek. Zrazu komandor chciał widzieć tylko żart w tych przygotowaniach, ale stopniowo fajerwerk iskier sypanych przez kuzynkę blednął. To widział jak drży ze wzruszenia pod wpływem nagłej grozy, to znów zdawała się wsłuchiwać w ciszę. Wówczas pytał:
— Co tobie?
— Cyt! odpowiedziała.
O siódmej, księżna opuściła starca, i wróciła prędko, ale ubrana tak, jakby się mogła ubrać pokojówka do podróży. Poprosiła swego gościa, aby jej towarzyszył. Widam podał jej ramię, wsiadła do dorożki. O trzy kwadranse na ósmą znaleźli się oboje pod bramą pana de Montriveau. Przez ten czas, Armand dumał nad następującym listem:
„Drogi mój, spędziłam kilka chwil u ciebie bez twojej wiedzy, zabrałam swoje listy. O, Armandzie, to nie może być z twojej strony obojętność, a nienawiść postępuje inaczej. Jeśli mnie kochasz, zaprzestań okrutnej zabawy. Zabiłbyś mnie. Później byłbyś w rozpaczy, dowiadując się, jak byłeś kochany. Jeżeli cię — na moje nieszczęście — dobrze zrozumiałam, jeżeli masz do mnie tylko odrazę — a w odrazie mieści się i pogarda i wstręt — wówczas znika dla mnie wszelka nadzieja: od tych dwóch uczuć niema już powrotu. Ta myśl, mimo że tak straszliwa, byłaby mi pociechą w mej długiej boleści. Nie będziesz doświadczał kiedyś zgryzot. Zgryzot! och! mój Armandzie, niech ja o nich nie wiem! Gdybym miała być powodem... Nie, nie chcę ci mówić, co to byłaby dla mnie za męczarnia. Żyłabym, a nie mogłabym już zostać twoją żoną. Oddawszy się tobie całkowicie w myśli, komuż mogę się oddać?... Bogu. Tak, oczy, które kochałeś przez chwilę, nie ujrzą już twarzy żadnego mężczyzny: oby mogła chwała boża je zamknąć! Nie usłyszę już męskiego głosu, usłyszawszy twój, tak słodki zrazu, a tak straszny wczoraj, bo wciąż mam uczucie że to wczoraj był ów dzień twojej zemsty. Oby tedy słowo boże mogło mnie pochłonąć! Pomiędzy gniewem Jego a twoim, drogi mój, będą dla mnie tylko łzy i modlitwa. Spytasz może, poco do ciebie piszę? Ach! nie weźmiesz mi może za złe, że zachowuję promyczek nadziei, że jeszcze żegnam westchnieniem szczęśliwe życie, nim je opuszczę na zawsze. Jestem w okropnem położeniu. Mam w sobie całą pogardę, jaką daje duszy wielkie postanowienie, a czuję jeszcze ostatnie pomruki burzy. W tej okropnej przygodzie, która mnie tak do ciebie przywiązała, ty, Armandzie, szedłeś z pustyni ku oazie, wiedziony przez dobrego przewodnika. Otóż ja, ja wlokę się z oazy do pustyni, a ty jesteś dla mnie przewodnikiem bez litości. Mimo to, ty jeden, drogi mój, możesz zrozumieć melancholję ostatnich spojrzeń jakie rzucam szczęściu, i przed tobą jednym mogę się użalić bez rumieńca. Jeśli ty mnie wysłuchasz, będę szczęśliwa: jeśli będziesz nieubłagany, odpokutuję swoje winy. Czyż nie jest zresztą u kobiety naturalne, że pragnie zostać w pamięci ukochanego strojna we wszystkie szlachetne uczucia? Och! drogi, jedyny mój, pozwól swej niewolnicy zagrzebać się z tą wiarą, że podziwiasz jej czyn. Srogość twoja obudziła we mnie myśl, odkąd cię bardzo kocham, czuję się mniej winna niż sobie wyobrażasz. Posłuchaj tedy mego usprawiedliwienia, należy ci się odemnie, ty zaś, który jesteś dla mnie wszystkiem na świecie, winien mi jesteś bodaj chwilę sprawiedliwości.
„Dowiedziałam się z własnego bólu, jak bardzo kaprysy moje musiały cię udręczyć. Ale wówczas ja byłam zupełnie nieświadoma miłości. Ty znasz te tortury, i zadajesz mi je. Przez osiem pierwszych miesięcy, które mi oddałeś, nie zdołałeś sprawić bym cię pokochała. Czemu? Nie umiem ci tego powiedzieć, tak jak nie mogę wytłumaczyć czemu cię kocham. Och, oczywiście, pochlebiało mi, że jestem przedmiotem twych namiętnych wyznań, że mnie pożerasz płomiennym wzrokiem, ale pozostałam zimna i nieczuła. Nie, nie byłam kobietą, nie pojmowałam ani poświęceń ani szczęścia naszej płci. Czyja wina? Czyż nie gardziłbyś mną, gdybym się oddała bez tego porywu? Może to jest szczytna rola naszej płci aby się oddawać bez żadnej przyjemności; może niema zasługi w tem, aby się rzucić w znane i upragnione rozkosze. Ach, drogi mój, mogę ci powiedzieć, te myśli przychodziły mi, kiedy byłam tak wyzywająca z tobą; ale wydawałeś mi się już wówczas tak wielki, że nie chciałam abyś mnie zawdzięczał litości... Cóż za słowo napisałam! Och! zabrałam od ciebie wszystkie swoje listy, rzucam je w ogień! Płoną! Nie dowiesz się nigdy, ile w nich było miłości, namiętności, szaleństwa... Milczę, Armandzie, przerywam, nie chcę ci już nic mówić o swoich uczuciach. Jeżeli dusza twoja nie wysłuchała pragnień mojej duszy, ja także, ja, kobieta, nie mogę zawdzięczać twoich uczuć tylko litości. Chcę być kochana nieprzeparcie, lub bezlitośnie porzucona. Jeśli nie zechcesz przeczytać tego listu, pójdzie w ogień. Jeżeli, przeczytawszy, nie zjawisz się w trzy godziny później, aby się stać na zawsze mym jedynym małżonkiem, nie będę czuła wstydu na myśl że jest w twoich rękach. Duma mojej rozpaczy ubezpieczy mą pamięć od wszelkiej zniewagi, a koniec mój godny będzie mej miłości. Ty sam, nie znajdując mnie już na ziemi, mimo że będę żywa, nie będziesz mógł bez drżenia pomyśleć o kobiecie, która za trzy godziny będzie już oddychała tylko poto, aby cię ogarnąć swą tkliwością, o kobiecie strawionej miłością bez nadziei i wiernej niepodzielanym rozkoszom ale zdeptanym uczuciom. Księżna de La Vallière opłakiwała utracone szczęście, postradaną potęgę, gdy księżna de Langeais będzie szczęśliwa ze swych łez i zachowa nad tobą władzę. Tak, będziesz mnie żałował. Czuję, że nie byłam z tego świata; dziękuję ci, żeś mi tego dowiódł. Żegnaj; ty nie dotkniesz mego topora; twój był katowski, mój jest boży; twój zabija, a mój zbawia. Twoja miłość była śmiertelna, nie mogła znieść wzgardy ani szyderstwa, moja może wszystko znieść nie słabnąc, jest nieśmiertelnie żywa. Och! czuję posępną rozkosz w tem aby cię zmiażdżyć; ciebie, który mniemasz żeś jest tak silny; aby cię upokorzyć spokojnym i opiekuńczym uśmiechem słabych aniołów, które, kładąc się u stóp Boga, znajdują prawo i moc czuwania w jego imieniu nad ludźmi. Ty znałeś jedynie przelotne pragnienia, gdy biedna zakonnica wciąż cię będzie oświecała gorącemi modłami i wciąż będzie cię okrywała skrzydłami miłości bożej. Przeczuwam twą odpowiedź, Armandzie, i daję ci schadzkę... w niebie. Drogi mój, i siła i słabość porówni są tam dopuszczone: i jedna i druga są cierpieniem. Ta myśl koi męczarnie mej ostatniej próby. Oto jestem tak spokojna, że lękałabym się, iż cię już nie kocham, gdybym to nie dla ciebie opuszczała świat.
— Drogi widamie, rzekła księżna skoro przybyli pod dom Armanda, zrób mi tę grzeczność i spytaj odźwiernego czy on jest w domu.
Komandor, posłuszny jak kawaler z XVIII wieku, wysiadł i oświadczył kuzynce, że tak. To tak przejęło ją dreszczem. Usłyszawszy, ujęła komandora za rękę, uścisnęła ją, pozwoliła mu się ucałować w oba policzki, i poprosiła go, aby odszedł, nie śledząc jej ani nie starając się nią opiekować.
— Ale przechodnie?... rzekł.
— Nikt nie może mi uchybić, odparła.
Było to ostatnie słowo światowej kobiety i księżnej. Komandor odszedł. Pani de Langeais została na progu tej bramy zawinąwszy się w płaszcz i czekała aż wybije ósma. Godzina minęła. Nieszczęśliwa kobieta darowała sobie dziesięć minut, kwadrans. Wreszcie uczuła nowy policzek w tej odwłoce, wiara opuściła ją. Nie mogła wstrzymać tego krzyku: „O mój Boże!“ — poczem opuściła nieszczęsny próg. Było to pierwsze słowo karmelitanki.
Montriveau miał naradę z paroma przyjaciółmi, naglił aby kończyli, ale zegar jego się spóźniał; wyszedł, aby się udać do pałacu de Langeais w chwili gdy księżna, gnana zimną wściekłością, biegła pieszo przez ulice Paryża. Płakała, kiedy doszła do bulwaru d’Enfer. Tam po raz ostatni spojrzała na Paryż, dymiący, gwarny, okryty czerwoną łuną bijącą od jego świateł, poczem wsiadła do dorożki i opuściła to miasto, aby nigdy nie wrócić. Kiedy margrabia przybył do pałacu, nie zastał już swej kochanki. Sądził, że z niego zadrwiono. Pobiegł do widama i wpadł doń w chwili, gdy poczciwiec wkładał szlafrok myśląc o szczęściu swej ładnej kuzynki. Montriveau przeszył go owem straszliwem spojrzeniem, którego fluid działał zarówno na mężczyzn jak na kobiety.
— Panie, czy pan się dał użyć do jakiegoś okrutnego żartu? wykrzyknął. Wracam od pani de Langeais, a służba mówi, że księżna wyszła.
— Stało się z pewnością z pańskiej winy wielkie nieszczęście, odparł widam. Zostawiłem księżnę pod pańską bramą...
— O której godzinie?
— O trzy kwadranse na ósmą.
— Żegnam pana, rzekł Montriveau, który wrócił spiesznie do siebie, aby spytać odźwiernego czy nie widział wieczorem pod bramą jakiejś damy.
— Owszem, panie, jakaś ładna kobietka, która zdawała się mocno stroskana. Płakała, och jak płakała, pocichu, pocichutku, stojąc niby szldwach na warcie. Wreszcie odeszła, rzekłszy: O, mój Boże, tak, że z przeproszeniem pańskiem serce się nam ścisnęło, mnie i mojej babie, z którąśmy stali tam tak że nas nie widziała.
Tych kilka słów sprawiło, że ów silny człowiek zbladł. Napisał kilka słów do pana de Ronquerolles, do którego posłał natychmiast, i udał się do siebie. Około północy, przybył margrabia de Ronquerolles.
— Co tobie, mój drogi? rzekł na widok generała.
Armand dał mu do przeczytania list księżnej.
— I co? spytał Ronquerolles.
— Była pod moją bramą o ósmej, a o kwadrans na dziewiątą znikła. Straciłem ją, a kocham! Och, gdyby moje życie należało do mnie, już byłbym sobie strzelił w łeb!
— Ba! ba! uspokój się, rzekł Ronquerolles. Księżne nie odfruwają tak jak czajki. Nie zrobi więcej niż trzy mile na godzinę, a jutro my zrobimy sześć. Do kata! dodał, pani de Langeais to nie jest zwyczajna kobieta. Wszyscy jutro siądziemy na koń. W ciągu dnia dowiemy się przez policję, dokąd się udała. Musiała wziąć powóz, takie anioły nie mają skrzydeł. Czy jest w drodze, czy ukryła się w Paryżu, znajdziemy ją. Czyż nie mamy telegrafu aby ją zatrzymać nie goniąc za nią? Będziesz szczęśliwy. Ale, drogi mój bracie, popełniłeś błąd, którego mniej albo więcej dopuszczają się ludzie z twoją energją. Sądzą dusze drugich wedle własnej i nie wiedzą kiedy pęka struna, skoro ją nadto przycisnąć. Czemuś mi nic nie wspomniał przedtem? Byłbym ci powiedział: „Bądź punktualny!“ — Do jutra tedy, dodał ściskając rękę Armanda, który milczał. Śpij, jeśli możesz.
Ale napróżno rozwinięto wszystkie olbrzymie zasoby, jakiemi rozporządzali mężowie stanu, panujący, ministrowie, bankierzy, słowem wszystkie potęgi ludzkości. Ani Montriveau ani jego przyjaciele nie mogli odnaleźć śladu księżnej. Widocznie zamknęła się w klasztorze. Montriveau postanowił przetrząsnąć lub kazać przetrząsnąć wszystkie klasztory świata. Musiał mieć księżnę, choćby to miało kosztować życie całego miasta. Aby oddać sprawiedliwość temu niezwykłemu człowiekowi, trzeba powiedzieć, że namiętność jego budziła się równie żarliwa codzień i trwała pięć lat. Dopiero w r. 1829 książę de Navarreins dowiedział się przypadkiem, że córka jego wyjechała do Hiszpanji jako pokojówka lady Julji Hopwood, i że opuściła tę damę w Kadyksie, przyczem lady Julja do końca się nie spostrzegła, że jej panna Karolina to była owa dostojna księżna, której zniknięcie poruszyło cały świat paryski.
Każdy zrozumie teraz uczucia, jakie zbudziły się w sercach dwojga kochanków, kiedy się spotkali u kraty Karmelitanek, w obecności przełożonej: a gwałtowność tych uczuć wytłumaczy niewątpliwie dalsze koleje tej historji.
Zatem, w r. 1823 książę de Langeais umarł, żona jego była wolna. Antonina de Navarreins żyła trawiona miłością na skale morza Śródziemnego, ale papież mógł rozwiązać śluby siostry Teresy. Szczęście kupione tylą miłości mogło zakwitnąć dla dwojga kochanków. Ta myśl sprawiła, że Montriveau pognał z Kadyksu do Marsylji, z Marsylji do Paryża. W kilka miesięcy po jego przybyciu do Francji, brick handlowy, uzbrojony jak na wojnę, wyruszył z Marsylji i puścił się do Hiszpanji. Załogę stanowiła garstka dystyngowanych ludzi, prawie wyłącznie Francuzów, którzy, zapaławszy poetyczną namiętnością do Wschodu, zapragnęli zwiedzić jego okolice. Ponieważ Montriveau znał doskonale obyczaje tego kraju, był w takiej wyprawie cennym towarzyszem: podróżnicy uprosili go tedy, aby się do nich przyłączył. Minister wojny zamianował go generał-porucznikiem i powołał go do komitetu artylerji, aby mu ułatwić tę wycieczkę.
W dwadzieścia cztery godzin po wyjeździe, bryk zatrzymał się na północny zachód od jednej z wysp na wybrzeżu Hiszpanji. Wybrano statek natyle lekki, aby mógł bez niebezpieczeństwa zatrzymać się na jakieś pół mili od raf, które od tej strony broniły przystępu. Gdyby rybacy albo mieszkańcy ujrzeli bryk w tej stronie, nie mogło w nich to obudzić niepokoju, przytem łatwo było usprawiedliwić ten postój. Przed zbliżeniem się do wyspy, Montriveau kazał wywiesić flagę Stanów Zjednoczonych. Majtkowie na statku byli to Amerykanie i mówili tylko po angielsku. Jeden z towarzyszów pana de Montriveau wsadził wszystkich na szalupę i zawiózł do miasteczka, gdzie trzymał ich w stanie pijaństwa, nie zostawiając im swobody władania językiem. Następnie rozpowiedział, że na statku jadą poszukiwacze złota, ludzie znani w Stanach Zjednoczonych ze swego zuchwalstwa, których dzieje opisał jeden z pisarzy w tym kraju. W ten sposób obecność statku wśród raf była dostatecznie wytłumaczona. Armatorzy i załoga szukali, powiadał rzekomy porucznik, szczątków okrętu, który się rozbił w r. 1778 ze skarbami wiezionemi z Meksyku. Armand i oddani przyjaciele, którzy mu pomagali w trudnem przedsięwzięciu, osądzili że nic, ani podstęp ani siła, nie zdołają doprowadzić do skutku oswobodzenia lub porwania siostry Teresy od strony miasteczka. Zaczem, za wspólną zgodą, śmiali ci ludzie postanowili chwycić byka za rogi. Zamierzyli sobie utorować drogę do klasztoru od tej strony gdzie wszelki dostęp zdawał się niemożliwy, oraz zwyciężyć naturę jak generał Lamarque zwyciężył ją przy zdobyciu Kaprei. Ale tutaj granitowe rafy na wybrzeżu były jeszcze niedostępniejsze niż rafy Kaprei, w owej niewiarygodnej wyprawie, w której Montriveau niegdyś brał udział. Zakonnice też zdawały mu się groźniejsze, niż wówczas sir Hudson Lowe. Porwać księżnę publicznie, okryłoby ich hańbą. Toby wyszło na jedno, co oblegać miasto, klasztor, i nie zostawić ani jednego świadka swego zwycięstwa na sposób piratów. Mieli tedy przed sobą tylko dwie możliwości. Albo jakiś pożar, jakieś zbrojne starcie, któreby przeraziło Europę kryjąc istotne pobudki zbrodni, albo jakieś powietrzne, tajemnicze porwanie, któreby zostawiło mniszki w przekonaniu, że to djabeł nawiedził klasztor. Ten ostatni pomysł przeważył w tajemnej naradzie, jaką odbyli przed wyjazdem. Zaczem obmyślono wszystko dla tryumfu przedsięwzięcia, które wróżyło wyborną zabawę tym ludziom przesyconym uciechami Paryża.
Leciutki piróg, sporządzony w Marsylji wedle malajskiego wzoru, pozwolił płynąć wśród raf do miejsca w którem stawały się one zupełnie niedostępne. Rozpięto równolegle, o kilka stóp od siebie i w rozmaitem nachyleniu, dwie druciane liny, po których miały się sunąć druciane również koszyki. To był rodzaj chińskiego mostu, aby się dostać z jednej skały do drugiej. W ten sposób połączono ze sobą rafy systemem lin i koszów, podobnym owym nitkom, na których wędrują pająki i któremi opasują drzewo: dzieło instynktu, które Chińczycy, ten naród nawskroś naśladowczy, pierwszy, biorąc historycznie, skopjował. Ani fale ani dąsy morza nie mogły zniszczyć tych wątłych budowli. Liny były dość luźne, aby wściekłości fal przeciwstawić ową krzywiznę, wystudjowaną przez pewnego inżyniera, nieboszczyka Cachin, nieśmiertelnego twórcę portu w Cherbourg, przemyślną linję, poza którą kończy się władza rozwścieczonej wody; krzywiznę ustaloną wedle prawa wydartego tajemnicom natury przez genjusz obserwacji, w którym kryje się cały prawie genjusz ludzki.
Towarzysze pana de Montriveau byli na statku sami. Oko ludzkie nie mogło ich dosięgnąć. Najsilniejsze lunety wycelowane przez marynarzy z masztów które mijali nie pozwoliłyby odkryć ani lin zgubionych wśród raf, ani ludzi ukrytych w skałach. Po jedenastu dniach przygotowań, tych trzynastu czartów przybyło do stóp cypla wznoszącego się na jakie trzydzieści sążni nad morzem, skały równie niedostępnej dla ludzi, jak niedostępną jest dla myszy ściana porcelanowej wazy. Szczęściem, ten blok granitu był pęknięty. Pęknięcie to, którego dwie wargi tworzyły linję prostą, pozwoliło umocować, o stopę jeden od drugiego, drewniane kliny, w które ci śmiali pracownicy wbili żelazne klamry. Klamry te, przygotowane zawczasu, kończyły się dziurkowaną łopatką, na której umocowano stopnie sporządzone z lekkiej sosnowej deseczki. Schody te, cudownie lekkie a bardzo mocne, kosztowały dwadzieścia dwa dni czasu. Krzesiwo, jedna noc i silny przypływ morza wystarczały, aby na wieki zniszczyć ich ślady. Toteż nie było żadnej obawy śledztwa; żadne dochodzenie przeciw gwałcicielom klasztoru nie miało widoków.
Na szczycie skały znajdowała się platforma otoczona ze wszystkich stron przepaścią. Trzynastu nieznajomych, badając lunetami teren z bocianiego gniazda, upewniło się, że, mimo pewnych trudności, mogą łatwo dotrzeć do ogrodów klasztornych, których gęste drzewa stanowiły bezpieczne schronienie. Tam zapewne mieli ostatecznie postanowić, w jaki sposób dokona się porwania. Po takich wysiłkach, nie chcieli wystawiać na szwank swego planu, narażając się na to, że może ich ktoś spostrzec. Toteż trzeba im było czekać, aż się dopełni ostatnia kwadra księżyca.
Montriveau spędził dwie noce zawinięty w płaszcz, leżąc na skale. Wieczorne i poranne śpiewy napełniały go niewymowną rozkoszą. Podsuwał się aż pod mur, aby słyszeć organy; silił się rozpoznać jeden głos w tej masie głosów. Ale, pomimo ciszy, dochodziły jego uszu jedynie zmięszane dźwięki. Była to słodka harmonja, w której nie czuło się już braków wykonania; wyzwalała się czysta myśl sztuki, wnikając wprost do duszy, nie żądając od niej wysiłku ani rozumienia. Straszliwe wspomnienia dla Armanda! Miłość jego odkwitała w całej pełni w tym wiewie muzyki, w której chciał znaleźć niebiańskie obietnice szczęścia. Nazajutrz po ostatniej nocy, zeszedł przed wschodem słońca, przetrwawszy kilka godzin z oczami wlepionemi w okno niezakratowanej celi. Nad temi przepaściami kraty nie były potrzebne. Widział światło przez całą noc. Otóż, tem instynkt serca, który równie często zwodzi jak mówi prawdę, krzyczał mu:
„Ona jest tam!“
Z pewnością jest tam, i jutro będę ją miał, powiadał sobie, snując radosne myśli przy dźwiękach dzwonu, który dzwonił zwolna.
Osobliwy kaprys serca! Namiętniej kochał zakonnicę wyschłą w tęsknocie miłosnej, strawioną łzami, postem, czuwaniem i modlitwą, dwudziestodziewięcioletnią kobietę ciężko doświadczoną życiem, niż niegdyś kochał płochą dziewczynę, dwudziestoczteroletnią sylfidę! Ale czyż ludzie o silnej duszy nie mają w sercu skłonności, która ich rwie ku szlachetnym znamionom wyrytym na twarzy kobiecej przez gwałtowne burze myśli lub wzniosłe nieszczęścia? Czyż piękność bolesnej kobiety nie jest najbardziej wzruszająca dla wszystkich, którzy czują we własnem sercu niewyczerpany skarb pociech i tkliwości? Jak słodko jest rozlać je na istotę uroczą swą słabością a silną uczuciem! Piękność świeża, rumiana, gładka, jednem słowem ładna, to pospolity lep, na który łapią się ludzie przeciętni. Montriveau musiał kochać owe twarze, na których miłość budzi się wśród zmarszczek bólu i ruin melancholji. Czyż dla kochanka nie wstaje wówczas, na głos jego potężnych pragnień, istota zupełnie nowa, młoda, drżąca, która kruszy dla niego samego powłokę piękną dla niego, zwiędłą dla świata? Czyż nie posiada dwóch kobiet: tej, którą widzą inni, bladą, wypełzłą, smutną, oraz tej żyjącej w jego sercu, której nie widzi nikt, anioła który ogarnia życie uczuciem i chowa cały swój blask jedynie na uczty miłości?
Zanim opuścił swój posterunek, generał usłyszał słabe akordy, które płynęły z celi, słodkie i tkliwe głosy. Skoro wrócił do stóp skały, gdzie znajdowali się jego przyjaciele, oznajmił im w kilku słowach nabrzmiałych ową udzielającą się mimo iż powściągliwą czułością, której siłę zawsze mężczyźni umieją uszanować, że nigdy w życiu swojem nie doznał tak upajających rozkoszy.
Nazajutrz wieczór, ośmiu oddanych towarzyszy wdrapało się w mroku na skałę. Każdy miał przy sobie sztylet, zapas czekolady, oraz wszystkie narzędzia jakich wymaga rzemiosło złodzieja. Dotarłszy pod mur, przebyli go za pomocą przygotowanych drabin i znaleźli się na cmentarzu klasztornym. Montriveau poznał i długi sklepiony krużganek, którym przybył niegdyś do rozmównicy, i okna tej sali. Natychmiast powziął plan, który przyjęto. Otworzyć sobie przejście przez okno, które wiodło do części przeznaczonej dla mniszek, dostać się do krużganku, sprawdzić czy na każdej celi wypisane jest imię, pobiec do celi siostry Teresy, zaskoczyć zakonnicę we śnie, zakneblować jej usta, związać ją i porwać: cały ten program był drobnostką dla ludzi, którzy z odwagą i zręcznością zbrodniarzy łączyli doświadczenie właściwe światowcom i dla których niczem było pchnąć sztyletem aby kupić milczenie.
Kratę przy oknie przepiłowano w ciągu dwóch godzin. Trzej ludzie stali na straży, dwaj inni zostali w rozmównicy. Reszta, boso, rozstawiła się w pewnych odstępach po klasztorze, dokąd zapuścił się Montriveau, ukryty za młodym człowiekiem, najzręczniejszym ze wszystkich, Henrykiem de Marsay, który przez ostrożność przebrał się w strój karmelitanki, zupełnie podobny do klasztornego. Zegar wybił trzecią, kiedy rzekoma mniszka i Montriveau przybyli do sypialni. Rychło zapoznali się z położeniem cel. Następnie, nie słysząc żadnego hałasu, odczytali przy pomocy ślepej latarki nazwiska, na szczęście wypasane na każdych drzwiach, wraz z owemi mistycznemi godłami oraz wizerunkami świętych, jakie każda zakonnica kreśli niby nagłówek nad swem nowem życiem i w których wyraża swą ostatnią myśl. Przybywszy do celi siostry Teresy, Montriveau wyczytał ten napis: Sub invocatione sanctae matris Theresae. Godło było: Adoremus in aeternum. Naraz, towarzysz jego położył mu rękę na ramieniu, i pokazał mu żywe światło oświecające posadzkę kurytarza przez szczelinę w drzwiach. W tej chwili podszedł do nich Ronquerolles.
— Wszystkie zakonnice są w kościele i zaczynają nabożeństwo za umarłych, rzekł.
— Zastaję, odparł Montriveau, ustawcie się w rozmównicy i zamknijcie drzwi od kurytarza.
Wszedł żywo puszczając przodem rzekomą zakonnicę, która zapuściła welon. Ujrzeli w przedsionku celi księżnę umarłą, złożoną na deskach na ziemi, oświeconą dwiema świecami. Ani Montriveau ani de Marsay nie rzekli słowa, nie wydali krzyku, ale spojrzeli po sobie. Następnie generał uczynił znak, który mówił: „Zabierzmy ją!“
— Uciekajcie! krzyknął Ronquerolles, procesja rusza z kościoła, zastaną was tu.
Z cudowną szybkością, jakiej udziela gwałtownie pragnienie, przeniesiono umarłą do rozmównicy, podano ją przez okno i złożono u stóp muru, w chwili gdy ksieni na czele zakonnic przybywała aby zabrać ciało siostry Teresy. Siostra mająca czuwać przy zmarłej popełniła tę nierozwagę, że weszła do jej celi, aby podejrzeć jej sekrety. Pochłonięta tem zajęciem, nie słyszała nic, i w tej chwili stanęła przerażona widząc że niema ciała. Nim osłupiałym kobietom przyszło na myśl przedsięwziąć cokolwiek, spuszczono księżnę na linie do stóp skały, a towarzysze Armanda zniszczyli swoje dzieło. O dziewiątej rano nie było ani śladu schodów, mostów, ani lin; bryk przybył do portu zabrać majtków i znikł w ciągu dnia. Montriveau został sam w swojej kabinie z Antoniną de Navarreins, której twarz przez kilka godzin jaśniała dlań łaskawie cudną pięknością, płynącą z owego spokoju, jakiego śmierć użycza naszym śmiertelnym szczątkom.
— Ba, rzekł Ronquerolles do Armanda kiedy ten zjawił się na pokładzie, była kobieta, a teraz to jest nic. Przywiążmy po kuli do każdej nogi, wrzućmy ją do morza i myśl o niej już tylko tak, jak myślimy o książce czytanej w dobie naszego dziecięctwa.
— Tak, rzekł Montriveau, bo to jest już tylko poemat.
— Rozsądnie powiedziałeś. Odtąd, baw się miłostkami; ale co się tyczy miłości, trzeba ją dobrze umieścić... Jedynie ostatnia miłość kobiety zdoła nasycić pierwszą miłość mężczyzny.