Złote myśli z dzieł J. I. Kraszewskiego/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Złote myśli z dzieł J. I. Kraszewskiego |
Redaktor | Stanisław Wegner |
Wydawca | N. Kamieński i Spółka |
Data wyd. | 1879 |
Druk | N. Kamieński i Spółka |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
WYDANIE JUBILEUSZOWE.
na korzyść Jubilata.
ZŁOTE MYŚLI
Z DZIEŁ
J. I. KRASZEWSKIEGO
ZEBRAŁ
Stanisław Wegner.
KRYTYCZNYM PRZEGLĄDEM PISM JUBILATA OPATRZYŁ
Stefan Buszczyński.
Z FOTODRUKIEM RYSUNKU W. ELIASZA.
POZNAŃ.
NAKŁADEM I DRUKIEM N. KAMIEŃSKIEGO I SPÓŁKI.
1879.
|
Od dawna mieliśmy zamiłowanie do zbierania zdań i sentencyi z naszych i obcych pisarzy. Nadchodzący jubileusz nestora naszych powieściopisarzy i rozmaite projekta jubileuszowe, poddały nam myśl, aby zebrać w jednę całość prawdziwe perły rozumu i serca J. I. Kraszewskiego i przy nadchodzącym jubileuszu złożyć je w rękach Jego wielbicieli. Przeczytaliśmy więc od nowa powieści naszego mistrza, a zebrane tam myśli zestawiliśmy w tę książkę. Dziękujemy tu za życzliwe słowa zachęty p. T. Roli, jak również za laskawą pomoc p. Stefanowi Buszczyńskiemu, który nam zupełnie bezinteresownie udzielił swego pięknego studyum, wchodzącego w skład „Złotych Myśli.“ Puszczamy w świat dziełko nasze z życzeniem, ażeby tyle zyskało sympatyi i z takiem przyjęte zostało sercem, z jakiem my pracę tę wedle sił naszych podjęliśmy i wykonali. Oto krótki rys powstania niniejszéj książki, która jest owocem gorącéj czci i szacunku, dla mistrza naszéj powieści.
Z INNYMI PISARZAMI.
Dzieje powszechnéj literatury przedstawiają kilku pisarzy, zdumiewających siłą twórczą. Do najpłodniejszych należy hiszpański autor dramatyczny Lopez Vega, który umarł w 73 roku życia. Po nim idzie Alexander Dumas, który również długo pracować mógł na polu piśmienniczém. Atoli obaj poświęcili się niemal wyłącznie jednemu kierunkowi a nadto, każdy z nich miał licznych pomocników.
Z Kraszewskim rzecz się ma zupełnie inaczéj. Mało jest gałęzi nauk, mało kwestyi spółecznych, którychby on nie rozwinął, albo nie posunął naprzód mistrzowską ręką, gdyż olbrzymią potęgą ducha objął całą dziedzinę wiedzy; lecz wszystkie swoje dzieła, noszące znamię wszechstronnego talentu, a przy tém dowodzące erudycyi rozległéj i studjów głębokich, sam o własnych siłach wykonał. Dzieł tych jest przeszło dwieście, licząc zaś w to prace drobniejsze i korespondencye do dzienników, ogół pism jego do siedemset tomów pewno wyniesie.
Z pisarzy naszych XVI stulecia, słynął rozległą nauką i mnogością ksiąg utworzonych w języku łacińskim, Stanisław Bzowski. Mówiono o nim, iż sam tyle dzieł napisał, ile inni ich nie przeczytali. O Kraszewskim możnaby powiedzieć: że na uważne przeczytanie tego, co on napisał, zaledwie wystarczyłoby życie człowieka. To téż całe pokolenia wykształciły się pod jego kierownictwem, a przez wiele wieków późniéj, potomkowie ze czcią imie jego wspominać będą.
Zbadanie więc i dokładne przedstawienie prac Kraszewskiego przechodzi nietylko zakres tego pisma, lecz i możność sił pojedyńczych. Przeciwnicy i wielbiciele jego rozprawiali o nich przez lat czterdzieści kilka. Przedmiot ten jednak nie jest bynajmniéj wyczerpanym. Owszem, stanowisko, jakie zajmuje Kraszewski w społeczności naszéj, codziennie nabiera coraz większego znaczenia i zawsze nowem opromienia się światłem. Każdy rys dodany dla uwydatnienia téj kolosalnéj w świecie umysłowym postaci, zarówno jak dla okazania wartości płodów, jakiemi kraj obdarzył ten znakomity obywatel — pisarz, przyczynić się może do utworzenia z czasem całego obrazu, mającego stanąć na pierwszem miejscu w dziejach oświaty naszéj XIX wieku. Sądzę przeto, iż dopełnię obowiązku, a uczynię przysługę mojemu narodowi, gdy do znanych już powszechnie szczegółów, tyczących się Kraszewskiego dołączę kilka, może mniéj wiadomych rysów, żywot i prace jego cechujących. Z największą troskliwością śledząc oddawna wszystkie niemal utwory niewyczerpanego pióra, nareszcie przez ciąg kilkoletniego pobytu w Dreznie, zbliżony do samotnego pracownika, miałem nieraz sposobność badania tego niezgłębionego ducha i przypatrzenia się zdumiewającéj jego działalności.
Spostrzeżenia, jakiemi pragnę podzielić się z rodakami, dostatecznemi być nie mogą; samo wyliczenie dzieł Kraszewskiego z najbardziéj treściwą ich oceną, wymaga wiele miejsca; wypada zatém ograniczyć się ogólnym poglądem na główne cechy utworów, które razem wzięte możnaby nazwać odrębną biblioteką.
Józef Ignacy Kraszewski przyszedł na świat 1812 r., dnia 27 lipca, w Warszawie, w kamienicy należącéj wówczas do Zientyckiego. Rodzice jego mieszkali wprzódy w powiecie Grodzińskim, który, dla przechodu wojsk przez Litwę, zmuszeni byli opuścić. Pierwsze dziecinne lata przepędził pod okiem rodziców, często przebywających w Romanowie, nim stale tam zamieszkali. Ojcem wielkiego pisarza naszego był Jan Kraszewski, chorąży Prużański, matka z domu Malska. Ponieważ jéj rodzice żyli oboje, a mieszkali w Romanowie, zkąd było bliżéj do tak zwanéj Akademii Bialskiéj, Józef Ignacy, gdy miał do szkoły uczęszczać, oddany był dziadostwu Malskim. Przez lat dwa uczęszczał do gimnazyum w Białéj na Podlasiu od r. 1825 do 1827, potem przez rok w Lublinie, a nareszcie w Swisłoczy, zkąd po skończonych naukach gimnazyalnych, udał się do uniwersytetu w Wilnie, gdzie zapisał się na wydział literacki, a skończywszy studia, przeniósł się na Wołyń 1834 r.
Podczas pobytu w uniwersytecie, pracował nad zadaniem konkursowem: O Historyi języka polskiego, w celu otrzymania katedry przy uniwersytecie w Kijowie. Nie mogąc objąć posady profesora, z powodu rozlicznych intryg, osiadł na wsi, wziął w dzierżawę wieś Omelno i oddał się gospodarstwu, nie przestając gorliwie zajmować się pracą literacką.
W roku 1838 ożeniwszy się z Zofią Woroniczówną, synowicą arcybiskupa, przeniósł się do Gródka, majętności w powiecie Łuckim położonéj, a po kilku latach przedawszy Gródek Leonowi Modzelewskiemu, kupił, podobnież niedaleko Łucka, wieś Hubin. Niekiedy przebywał w majątku żony, we wsi Kisielach, koło starego Konstantynowa na Wołyniu. Wreszcie zamieszkał z całą rodziną w Żytomierzu, gdzie obrany został przez szlachtę honorowym kuratorem miejscowego gimnazyum.
W roku 1860 przeniósł się na stałe mieszkanie do Warszawy, lecz opuścić ją musiał. Zawsze gorliwy na każdem polu gdzie tylko mógł być pożytecznym dla społeczeństwa, pomimo natłoku prac literackich, nie tylko nie uchylał się od służby politycznéj, lecz przeciwnie poświęcał się jéj z całym zapałem, przez pare lat pobytu w Warszawie, spodziewając się powstrzymać rozgorączkowaną jéj ludność od wybuchu. Spokojny rozwój wszystkich sił narodowych był jego programem, zarówno jak i mężów posiadających powszechne zaufanie całego kraju.
Udał się więc Kraszewski do Drezna, które z wielu względów najbardziéj sprzyjało jego pracom. Ztamtąd rzadko wydalał się, czyniąc tylko wycieczki bądź dla ratowania nadwątlonego zdrowia do Karlsbadu, Vichy, Meranu lub Szwajcaryi, bądź w celach naukowych, wzywany do Krakowa, gdzie mu ofiarowano godność członka Akademii, do Bolonii, do Stockholmu na kongres archeologów i t. p.
W Dreźnie zmuszony był z dziesięć razy przenosić się z domu do domu, co przy wielkiéj ilości książek, które sprowadził z kraju, nadzwyczaj było uciążliwem; a nader skromne dochody, nietylko nie dozwalały mu myśleć o nabyciu własności, lecz wywołały smutną konieczność sprzedania za bezcen ogromnego zbioru niezmiernie rzadkich rycin wszelkiego rodzaju i rysunków, gromadzonych troskliwie z wielkim kosztem przez całe życie. Założył też drukarnię polską, którą wprędce sprzedał do Poznania, gdyż mu prócz kłopotów, żadnéj nie przynosiła korzyści. Przebywał z kolei w najętych kamienicach na Hauptstrasse, Augustusstrasse, Dippoldiswaldergasse i t. d. Nareszcie kupił z długami dom na Pillnitzerstrasse, a następnie sprzedawszy go z zyskiem, nabył w 1874 r. śliczną, malutką willę, z ogrodem i strumykiem, w odległéj części miasta, pod lasem, na Nordstrasse Nr. 27. Zawsze z zapałem oddanego piśmiennictwu, to spokojne ustronie, dalekie od miejskiego gwaru, otoczone w lecie jakby na wsi, mnóstwem leśnych śpiewaków, jeszcze bardziéj usposobiło do pracy i wyrobiło w nim chęć do cichego, samotnego życia.
CHARAKTER TEGO PISARZA.
W pierwszych chwilach pojawienia się Kraszewskiego na widowni publicznéj, uderza głęboka jego wiara w siły własne i niezłomna wytrwałość. Tę wiarę natchnęło mu poczucie nadzwyczajnych darów natury, wzmocnione nabytemi wiadomościami i rzadką umiejętnością pracowania. Na samym wstępie literackiego zawodu, wytknął sobie pewną drogę; rzec można, iż zrobił plan na całe życie. Poświęciwszy się badaniom
starożytności i dziejów, wydoskonaliwszy się w językach, zwrócił najprzód uwagę na społeczeństwo żyjące. Dostrzegł, iż rozbudzenie w niem chęci do nauk, było rzeczą najpilniejszą do zrobienia. Obdarzony wielką przenikliwością, umiejąc odgadywać usposobienia ludzi, znając kraj swój, wiedział czego potrzeba do dopięcia zamierzonego celu. Pojął, iż oprócz zachęty, należało w części dogadzać pewnym słabostkom, chwytać się praktycznych środków, ażeby naród, nie nawykły do pracy, nałamać i stopniowo sprowadzić ku źródłom poważnego myślenia. Jakoż w wyborze tych środków nie wahał się wcale. Wiadomo, że przed 1830 rokiem i długo jeszcze późniéj, zalewała kraj cały literatura francuzka, a właściwiéj mówiąc, nędzne francuzkie romanse. W tych zaś rodzinach, gdzie cudzoziemski język był niedostępnym, książek prawne nie znano. Kraszewski postanowił: uczyć bawiąc, a wzrok czytelników skierować najpierwéj na otaczające ich przedmioty. To go naprowadziło na myśl pisania powieści. On też można powiedzieć jest ich pierwszym u nas twórcą.
Pociągnięty niewstrzymaną, wewnętrzną siłą do dzielenia się z narodem nabytkami swéj pracy, bardzo wcześnie zaczął je ogłaszać drukiem. W uniwersytecie poświęcał się z wielką pilnością klasycznéj literaturze i uczeniu się języków. Pierwszą pracą jego, którą napisał i wydał licząc zaledwie lat szesnaście wieku, w r. 1828 — 1829 było w przekładzie z Plutarcha: Zycie Cicerona.
Nie mając więcéj nad lat osiemnaście, w sierpniu 1830 roku ogłosił, iż wydaje w trzech tomach „Kilka obrazów towarzyskiego życia.“ Pod pseudonimem (który sam późniéj nazwał studenckim), Kleofasa, Fakunda Pasternaka, wydał powieści: Pan Walery i Wielki świat małego miasteczka. Pierwsza z nich ukazała się najpierwéj. Podpis cenzury ma datę 11 października 1830 roku. Wyszła w Wilnie 1831 roku. Druga, we dwóch tomach, pojawiła się również w Wilnie, wprędce po tamtéj.
Autor nie zawiódł się na wyrachowaniu. Taką wówczas czuli wszyscy potrzebę dzieł oryginalnych, iż nie było prawie osoby, cokolwiek więcéj ukształconéj, któraby o tych powieściach przynajmniéj nie słyszała. Dowcipem, lekkością stylu, a zwłaszcza postrzegawczym duchem, podobały się powszechnie, obiegły najodleglejsze kraju zakąty.
W roku 1833, ukazały się nowe powieści: Ostatni rok panowania Zygmunta III i Pan Karol, a w 1834 Cztery wesela. Już publiczność chciwie rzuciła się na te obrazy; szczególnie ta ostatnia powieść zajęła wielu, dokładnością charakterów i naturalném przedstawieniem scen rozlicznych. Odtąd Kraszewski, licząc dopiero 22 lat wieku, stał się ulubionym popularnym pisarzem.
Atoli na pierwszych próbach młodzieńczego lotu, zapowiadających już orła, najpoważniejsi nie poznali się krytycy. Jeden go „błagał, by się wznosił, nie zaś aby latał;“ drudzy nie szczędzili mu najzjadliwszych pocisków. Byli jednak tacy, którzy obok ostrożnych pochwał, przewidywali w nim „niepospolitego pisarza,“ jeżeli pójdzie za ich radą, albo przyznawali mu „talent, gdyby go nie marnował na obrazki małe i niepożyteczne.“
Tym wszystkim Kraszewski, ze skromnością lecz z całą energią odpowiedział:
Mości Panowie! Nieskończone dzięki
Za pochwały, nagany, rady i przestrogi.
Kiedykolwiek co spotkam, z czyjéjkolwiek ręki,
Zawsze będę dziękował, lecz nie zejdę z drogi.
W tém właśnie widnieje głęboka świadomość, z jaką wziął się do pracy. Wiersz ten jest tak charakterystycznym, iż można go uważać za wizerunek jego ducha. Nie zapominajmy przytem, iż te słowa napisał on w wiośnie życia, w r. 1838, licząc zaledwie lat 26, a więc w wieku, który u innych, wskutek nieznajomości świata i braku doświadczenia, nie może służyć za rękojmię sposobu myślenia i postępowania na przyszłość. To też wtedy już umiał zdać sobie sprawę z tego co czyni, do czego dąży; nie zmienił się, wytrwał i nie zeszedł z drogi.
Kto zastanawiał się nad życiorysami wielu znakomitych, nawet zacnych zkąd inąd ludzi, mógł dostrzedz, jak mało jest takich, którzyby wiernie jednych trzymali się zasad. Tak zwane „chorągiewki“ widzimy w różnych zawodach, u wszystkich narodów. Kraszewski nigdy się nie zachwiał; nie naginał się do okoliczności; nigdy od zasad swoich nie odstąpił. Jest to jedna z najważniejszych zalet jego charakteru, — cnota nader rzadka w świecie. Tę jednolitość w sposobie myślenia, tę wytrwałość w przeprowadzeniu zamiarów, dążących do raz obranego celu, widzimy we wszystkich jego pismach. Niekiedy wskazywał praktyczne środki odmienne i różniące się pomiędzy sobą, dla urzeczywistnienia jakiéj idei; ale podstawa rozumowania była niewzruszoną. Tak naprzykład, gdy w kraju obudziła się zbyteczna chęć do finansowych przedsiębierstw, do zakładania fabryk, bez doświadczenia, bez pieniędzy, bez racyonalnéj rachuby, co prócz materyalnych, moralne jeszcze straty przynosiło, Kraszewski powstał przeciw téj wygórowanej dążności. Pisał o tém wiele, a prócz innych prac, wydał z tą myślą powieść p. t. Choroby wieku. Mniemano, iż on potępia wszelki ruch przemysłowy. Kraszewski odpowiedział słowami św. Pawła: „Ducha nie gaście.“
Nie jeden, sądząc z pozoru dzieła jego, które mu się pod rękę nawinęły, widzi w nich czasem sprzeczności. Ten zarzut czynili mu jego przeciwnicy. Lecz sąd taki jest powierzchownym. Chcąc go zrozumieć, trzeba zbadać wszystko niemal, cokolwiek napisał; wtedy dopiero okaże się ta przewodna nić autora, któréj zawsze stale się trzyma.
Nie jeden też, znając go osobiście ale nie dostatecznie, idąc za wrażeniem, jakie przelotna rozmowa wywiera, mniema, iż Kraszewski jest chwiejnym, iż podaje się łatwo obcemu zdaniu, jeśli ono nie jest dyametralnie sprzecznem z jego pojęciami. Tymczasem, mocno się myli, kto go ztąd sądzi. Wróg wszelkiej ostateczności, zarówno nienawidzi sporów jak i zbyt długich rozpraw, zwłaszcza w rozmowie. Nie ma do tego czasu ani ochoty. Dla niego pióro wszystkiem. A gdy widzi rzeczywistą potrzebę, wtedy występuje śmiało, nie oglądając się na nic i na nikogo. Prawda jest jego bożyszczem. Pochwały jak nagany zarówno zastawały go zawsze nieczułym. Pierwsze mogły mu robić przyjemność o tyle, o ile widział się zrozumianym; drugie mogły go chwilowo rozdrażniać, oburzać, jak każda niesprawiedliwość; lecz nigdy najmniejszego wpływu na jego zasady i dążności nie wywarły.
Prócz nieprzychylnych, często niedorzecznych krytyk, w rozlicznych czasopismach umieszczanych, Kraszewski miał w Żytomierzu wielką skrzynię, pełną bezimiennych listów, a między niemi mnóstwo obelżywych. Jedne czytał z litością, drugie z pogardą; lecz „nie zeszedł z drogi.“
Paulatim summa petuntur. Z godłem: „wytrwale a stale,“ Kraszewski postępował ciągle naprzód i doszedł do nieznanéj dotąd nikomu wysokości. Rodzaj powieściowy, który obrał sobie przeważnie, jako
formę pracy, możnaby nazwać jego metodą. Wiedział on, iż tym tylko sposobem wciśnie się ze skarbami umiejętności w społeczne grono, niosąc mu zdrowy pokarm potrzebny dla ducha. Jest to wreszcie dawna, uznana za najlepszą, tak zwana: metoda sokratyczna; tylko zastosowana do dzisiejszych wymagań. Czytelnik znajduje w powieści całą rozprawę o pewnym przedmiocie, ze wszystkiemi zdaniami pro i contra, widzi główną myśl autora i jéj następstwa, lub wady, dążności nie zgodne z zasadami autora i wynik ostateczny. Dramatyczna forma dodaje zajęcia rozmowie, działanie osób, wchodzących do powieści, uwydatnia ich charakter, sposób myślenia; wpływa na wyobraźnię czytelnika, wbija się w pamięć, zmusza go do zastanowienia się nad sobą, do myślenia. A kto wiele myśli, może być pewnym zbierania cennych owoców; bo myśl jest miną złotodajną w sferze ducha.
Niektóre powieści Kraszewskiego, prócz dogmatycznego, mają jeszcze moralny charakter. Inne możnaby nazwać wyłącznie etycznemi. W jednych nauka połączona ze środkami, mającemi na celu obyczajność; w drugich przedstawione są epizody z życia ludzkiego w objawach codziennych, prostych, bez domięszania zadań poważniejszych, a tylko baczące na moralność. Tak, pierwsze nie są czem innem, jeno rozprawami naukowemi w formie powieściowéj; drugie w takiejże formie, mowami albo kazaniami. Powiedzmy bowiem szczerze: inaczéj nie jeden rozprawy naukowéj nie chciałby czytać, ani kazania słuchać. Przeczytawszy lekką powieść nie spostrzegł się, jak czegoś się nauczył, coś skorzystał, a każdą nową książkę tego pisarza, witał z coraz większem upodobaniem i coraz bardziéj w czytaniu się rozmiłowywał. Aż pomału doszło do tego, że około 1840 r. powieści Kraszewskiego były już i w ubogich, skromnych domkach oficyalistów i w garderobach nawet i w kredensach pośród służących, a jednocześnie w wytwornych kabinetach dam i w pysznych salonach najwyższéj arystokracyi.
Do tego Kraszewski dążył i cel swój osiągnął. W obec takiego następstwa upada przeto oskarzanie go „o karmienie publiczności powieściami.“ Większa część społeczeństwa, w tych klasach, które się zowią „ukształconemi,“ innychby potraw nie zniosła.
Obok dogmatycznych, zaliczając do nich historyczne i etycznych powieści, widzimy jeszcze pióro tego pracownika poświęcone kwestyom politycznym i sztukom pięknym, w téj saméj formie; widzimy nareszcie nie jednę powieść, która jest prawdziwym poematem. Tak więc powieści Kraszewskiego można rozklasyfikować na pięć odrębnych działów.
Nie tu miejsce wyliczać je kategorycznie. Zabrałoby to zbyt wiele miejsca w pobieżnym przeglądzie, dla obszerniejszego koła publiczności przeznaczonym. Uważny czytelnik a oświecony, łatwo dojrzy cechy, odróżniające utwory Kraszewskiego, jako powieściopisarza.
Dość wspomnieć o powszechnie znanych powieściach jak: Ostatnia z książąt Słuckich (Wilno, 1841 r. tomów 3); Powiastki i Obrazy historyczne, (1843 roku); Latarnia Czarnoksięska, (1843—1844 roku); Maleparta, (1844 r.); Żacy krakowscy, 1549 roku, (1845 r.); Czasy Zygmuntowskie, powieść z 1572 roku, (1846 r.); Milion posagu, (1847 r.); Ostap Bondarczuk, (cztery wydania, z których pierwsze 1847 roku); Jaryna, (1850 r.); Ostatni z Siekierzyńskich, historya szlachecka, (1851 r.); Pan i Szewc, (1850 r.); Komedyanci, (pierwsze wydanie 1851 r); Stary Sługa, (1852 r.); Kordecki (pierwsze wydanie 1852 roku); Ładowa pieczara, (1852 r.); Złote jabłko, (1853 r.); Dziwadła, (pierwsze wydanie 1853 roku); Interesa familijne (1853 roku); Chata za wsią, (1854 roku); Czercza mogiła, (1855 roku); Jermoła, (1857 roku); Starościna Bełzka, opowiadanie historyczne z roku 1770—1774 r., (1858 r.); Staropolska miłość, (1859 r.); Historya kołka w płocie, (1860 r.); Caprea i Roma, (1862 r.); Resztki życia, (1860 r.); Metamorfozy, (1860 r.); Jasełka, (1862 r.); Dziś i temu lat trzysta, (1863 r.); Kopciuszek, (1863 r.); Dola i niedola, (1864 r.); Sto djabłów, (1870 r.); Przygody Marka Hinczy, (1871 r.); Dzieci wieku, (1871 r.); Morituri i wiele innych. Większą część powieści, ogłoszonych w ciągu kilkunastu lat do dni dzisiejszych, można nazwać wyłącznie historycznemi. Do tych należą n. p. Krzyżacy, powieść z XV wieku, tudzież obrazy z końca XVIIIgo stulecia i z dziejów spółczesnych. Wzmianka o dziejach starożytnéj Polski w formie powieści niżéj umieszczoną będzie.
Z pomiędzy wielkiéj ilości tych utworów, trudno wybrać, który z nich jest lepszym. W każdym widać bądź głęboko zastanawiającego się filozofa, bądź mistrza w malowaniu scen, czy to historycznych, czy z codziennego życia zaczerpniętych. Każda z powieści jego ma jakąś wybitną cechę; albo przedstawienie prawie plastyczne pewnéj idei, albo moralną dążność, albo artystyczną naturę obrazu. Przytém, prawda kolorytu odznacza malownicze pióro Kraszewskiego. Umie on w zadziwiający sposób przenieść się w czasy, które uprzytomnić pragnie. Miejsca mają charakter epoki, którą maluje. Bohaterowie jego powieści mają fizyognomią wieku, w którym działają. Ich myśli są żywcem pochwycone; ich język, jest mową epoki, w któréj żyją. Nie jest to tylko wynikiem wyobraźni autora; Kraszewski ma intuicją, w któréj mu nikt nigdy nie dorówna. Z jednaką łatwością, przedstawia dawno ubiegłe wieki jak dzisiejsze czasy. Zdaje się, że wszędzie był, że podsłuchał rozmowy, że był świadkiem opisywanych zdarzeń. Czytelnik doznaje wrażenia, jak gdyby był widzem wszystkiego, o czem opowiada autor. Nigdzie nie uczuje znużenia; nigdzie nie napotka rozwlekłych rozpraw, przesadzonych obrazów, zbyt drobiazgowych szczegółów. Każdy rys, ma cel pewien: albo uwydatnienie malowidła, albo wyobrażenie charakteru działającéj osoby.
Zarzucano mu nieraz zbyteczny pospiech, lekceważenie formy, brak wykończenia w niektórych powieściach. Zapomniano o tem, iż ów „pospiech^ jest jego środkiem, metodą. Nie chcąc niczego pominąć, starał się on zawsze poruszać wszelkie zadania społeczne, godne uwagi. Nie jedno z nich nie zasługiwało na głębsze badanie. Szkoda było na to czasu, gdy pilniejsze rzeczy należało na jaw wyprowadzić. Rzeczy mniejszéj wagi dość było dotknąć z lekka; dość było przypomnieć o nich społeczności i iść coraz daléj i coraz nowe, obszerniejsze przygotowywać dla czytelników pole pracy. Ilość egzemplarzy dzieł jego, dochodząca najmniéj do miliona, wymownie świadczy o potrzebie i skuteczności obranéj metody. Montesquieu słusznie powiedział, iż „pisarz nigdy nie powinien tak wyczerpywać przedmiotu, aby czytelnikowi nie pozostawało nic do myślenia.“ Kraszewski, mówiąc o powieści pod względem formy, porównywa ją do biegu strumienia, zaczynającego się drobnym potokiem, wzrastającego w rzekę i spadającego kaskadą. A z pewnością, nikt nad niego nie ma większéj powagi dla oznaczenia prawideł, tyczących się technicznego wykonania powieści. Wreszcie niejednokrotnie dowiódł, iż utworom swoim umie nadać formę doskonałą pod względem artystycznym, skończoną. Do takich należą: Ulana, ogłoszona po raz pierwszy 1843 roku, przełożona na język francuzki przez Alexandra Mickiewicza, Sfinx, prawdziwe arcydzieło, pod każdym względem; Powieść bez tytułu, Dwa światy, i wiele innych.
Obwiniać autora o użycie pewnych farb, jeśli te nie są wręcz przeciwne naturze, lub o szkicowanie obrazów, gdy obok małych studjów, widzimy skończone dzieła wielkich rozmiarów, jest to samo, co mieć za złe malarzowi, że w chwilach natchnienia, rzuca na płótno lekkie zarysy zaledwie podcieniowane. Któż może zarzucić Kaulbachowi przedstawienie na kartonach kredką wielkich scen historycznych? Geniusz artysty widnieje w drobnych szkicach. Kraszewski zaś niektóre powieści swoje wykończył z dokładnością drobiazgową. Są to niby obrazki Meissoniera, gdzie każda figurka odrębną ma fizjognomią a jest wykończona i przedstawia wyrazisty typ, pełen właściwego sobie oryginalnego charakteru. To właśnie widzimy w wielu dziełach Kraszewskiego, między innemi we wspomnianych wyżéj powieściach: Powieść bez tytułu i Dwa światy. Pierwsza z nich rozwija przed oczyma czytelnika działanie kilkudziesięciu osób. Zdawałoby się, że autorowi trudno będzie wybrnąć z téj sieci rozlicznych intryg i zagmatwanych położeń, nawiązanych na początku dzieła. Tam każda postać odróżnia się od innych swoją indywidualnością, zasadami, środkami działania i sferę działalności. Wszystko razem przedstawia mnóstwo scen nadzwyczaj zajmujących; dramatyczność dochodzi do rozmiarów kolosalnych; interes wzrasta z każdą stronnicą; sytuacya staje się coraz trudniejszą do rozwikłania. Mniemać można, iż rozwiązanie będzie gwałtowne, nie naturalne, naciągnięte, urwane. Tymczasem każda z działających osób jest skończonym przedstawicielem jakiejś idei lub sposobu myślenia, każda obraca się w odrębnym świecie; nierozerwalny związek istnieje między niemi; a całość podobna do ogromnego, zaludnionego obrazu, gdzie uderza zupełna harmonia w rozmaitości i rozmaitość w harmonii. Jest to niby płótno pędzlem Paola Veronese powołane do życia.
Te cechy skończonego obrazu, czy to w małych rozmiarach, jak sceny malowane przez Meissoniera, czy w wielkich ramach, jak arcydzieła jednego z największych mistrzów włoskich, ma nie jedna powieść Kraszewskiego. Są jego utwory, które pod względem wrażenia, jakie wywołują, możnaby porównać do muzycznéj wielkiéj kompozycyi. Kto badał ducha oper Webera, albo Rossiniego, kto zastanawiał się nad stopniowo wzrastającym, porywającym słuchacza, prądem harmonii przeplatanéj melodjami, nad tym dźwięcznym szumem zapowiadającym kaskadę, ten usprawiedliwi takie porównanie.
Na czemże zależy tajemnica tego wrażenia i téj siły porywającéj? Niewyczerpane zasoby wyobraźni, prawdziwe natchnienie, umiejętność w doborze środków i w architektonicznem ich uszykowaniu, wreszcie umiejętność obleczenia utworu w estetyczne kształty, czyli: pojęcie i poczucie ideału, złączone z możliwością przedstawienia go — oto droga prowadząca w dziedzinę nieskazitelnego piękna, nęcącego zawsze wzniosłą cząstkę natury człowieczéj.
Niech mówią co chcą wątpliwéj powagi krytycy, Kraszewski, jeden tylko Kraszewski ze wszystkich powieściopisarzy, posiada tajemnicę poruszenia całéj gammy różnorodnych uczuć ludzkich, ze wszystkiemi możnemi ich kombinacyami. Jak utwór muzyczny przez jednych może być zrozumianym, innych chłodnymi zostawić, tak też i powieść jego: jedna może się podobać, druga nie podobać. Zależy to od wewnętrznego, podmiotowego usposobienia czytelnika, nawet od stopnia jego ukształcenia. Ale sądzić dzieła Kraszewskiego bezstronnie można tylko, nie tracąc z oczu syntetycznéj ich całości; a wiele oddzielnie wziętych powieści jego mają wszystkie warunki sztuki, obok głównéj idei, która dla niego jest zawsze źródłem natchnienia. Prócz wyżéj wymienionych, są takie, które zaledwie możnaby nazwać powieściami. To skończone, zachwycające poemata! Rymów im tylko nie dostaje. Poeta i Świat jest jedną z najcenniejszych pereł w tym nieprzebranym skarbcu. Autor skreślił ten obraz, nie mając więcéj jak dwadzieścia sześć lat wieku. Powieść ta, jeźli ów pełen poezyi utwór tak nazwać trzeba, rozbroiła najzjadliwszych krytyków, najzawziętszych wrogów Kraszewskiego; zachwyciła wszystkich. Michał Grabowski, który przy całym krytycznym zmyśle, nie był zupełnie wolnym od pewnych uprzedzeń szkoły, a nigdy wznieść się do wyższych sfer nie umiał, zachwycony, odtąd się nawrócił i pilniéj zaczął badać Kraszewskiego. Alexander Przeździecki przełożył ją na język francuzki.
Zjawili się także inni tłómacze: Polewoj, Czech F. P. Polak; a Julian Miłkowski przerobił ją na dramat.
Na równi z tym utworem postawić można bardzo wiele obrazów Kraszewskiego. Do rzędu najznakomitszych należą: Całe życie biedna i Historya o bladéj dziewczynie z pod Ostréj Bramy, (Wyd. w Wilnie 1838 r.). Przypomnijmy sobie straszny, rozdzierający dramat, ześrodkowany około jednéj tylko osoby, bez wprowadzenia żadnych powikłań obrachowanych na wrażenie, bez akcyi uderzającéj oczy, bez sztucznych efektów. Ileż uczuć wywołuje ta nieszczęśliwa! Chyba tylko Le dernier jour d’un condamné, Wictora Hugo, godzien stanąć obok samotnéj bohaterki Kraszewskiego mieszkającéj w ciasnéj, nędznéj izdebce, straszniejszéj niż więzienie. Lecz tu tragiczność sytuacji bardziéj przeraża. Wictor Hugo bowiem przedstawił, w „ostatnim dniu skazanego na śmierć,“ człowieka, który już żył, działał i może skończył swe posłannictwo. Kraszewski okazuje nieszczęśliwą, opuszczoną istotę na samym wstępie do życia. To dopiero początek męczarni długich, stokroć boleśniejszych, niż nagła śmierć na rusztowaniu.
Zdawałoby się, że w dojrzalszym wieku ostygnie poetycki zapał Kraszewskiego, że późniejsze utwory jego nie mogą mieć téj świeżości uczuć, tego uniesienia, młodemu właściwego wiekowi. Wybierzmy jednak niektóre w tym rodzaju powieści: Pod włoskiem niebem, (Lipsk, 1845 r.); Ostrożnie z ogniem, (Pierwsze wyd. we Lwowie 1849, drugie w Warszawie 1857 r.), Chata za wsią, (Petersburg, 1854 r.). Jakiż to żar!... ile poezyi w tych obrazach!...
Mimowoli przychodzi na myśl: gdzie Kraszewski mógł podsłuchać te rozmowy serca? gdzie mógł się ich nauczyć? Kiedy miał czas na to? Weźmy wreszcie, powieść pod tytułem: Piękna Pani. Co to tam za misterna zręczność w układzie rozmowy! jaka głęboka znajomość niewieściego charakteru, niezliczonych odcieni uczuć w sercu kobiety, tkliwości, kaprysów, przebiegłości, namiętnych pragnień, zachcianek, rachuby!... W powieściach Kraszewskiego, kobieta jest ideałem, z zasobem olbrzymiego poświęcenia, wzniosłych cnót, niezrównanych wdzięków, albo istotą zepsutą przez świat, przez złe wychowanie, fantastyczną, dziwną, niezrozumiałą, co w jednéj chwili gotowa wprowadzić do nieba i strącić na dno piekła. Ale zawsze zostaje naturalną, prawdziwą, niezbadanym sfinksem, czynnikiem, wprowadzającym w ruch jednostki i społeczeństwo, i źródłem wielkiego szczęścia i większych męczarni. Płeć piękna woli kobietę, malowaną przez Józefa Korzeniowskiego, który umiał przedstawić ją najczęściéj w świetnych a niekiedy w zbyt pochlebnych barwach. Wprowadzone przez niego do salonów rozmowy odznaczają się wielką wytwornością, gładką, udatną formą; ale jego powieści nie są studjami, pobudzającemi do głębszego, filozoficznego zastanawiania się nad życiem. Są to raczéj piękne, artystyczne zabawki.
Kraszewski, dla zaostrzenia ciekawości w czytelniku, nigdy nie ucieka się do sztucznych środków, do niezwykłéj sytuacyi; nie tworzy scen przesadzonych, naciąganych. Nie znajdziemy w nim tych działających chwilowo na wyobraźnię, przejmujących dreszczem zawikłań i zdarzeń jak n. p. w romansach Eugeniusza Sue. Nie lubi on jak Wictor Hugo, utrzymywać czytelnika w gorączce, oczekującego na rozwiązanie jakiegoś dramatu; nie anatomizuje realistycznym skalpelem każdego nerwu; nie bada każdego drgnienia. Nie skazi pióra drobiazgowemi opisami takich scen, jakie znajdujemy w powieści: L'homme qui rit, po przeczytaniu któréj, nic nie pozostaje w duszy, chyba tylko niesmak, albo podziw, że tak wielki pisarz i znakomity obywatel, jak Hugo, ma upodobanie w malowaniu podobnych obrazów. Nie zniży się też nigdy Kraszewski do cudackich, nadzwyczajnych przedstawień, na wzór Ponson du Terrail; nie zaprowadzi na bagna poziomego realizmu, jak Gustaw Flaubert, albo niektórzy z pisarzy naszych, co w braku samodzielnych zdolności i pomysłu, naśladują francuzkich romansistów, dla rozgłosu. U niego życie płynie naturalnym biegiem; tylko opromienione światłem, co pochodzi z ducha prawdziwego poety, prawdziwego artysty. W tém jego wyższość nad innymi.
Jest jeszcze jedna wybitna strona w powieściach Kraszewskiego, na którą zwrócić należy uwagę, mianowicie: przechowywanie tradycyi, obok podnoszenia niższych warstw społeczeństwa. W tym kierunku wiele mamy jego mniejszych i większych obrazów. Do nich zaliczają się: Stary sługa, Interesa familijne, Jermoła, Boża Czeladka i niektóre późniejsze utwory, ogłoszone w Poznaniu, Krakowie i Lwowie, a powszechnie znane.
Gdy z tego stanowiska zapatrywać się będziemy na dzieła Kraszewskiego, ze stanowiska, które nakazuje zająć bezstronna krytyka, upadną wszelkie płytkie o nich sądy, jako nie mające podstawy. Na wspomnienie nawet nie zasługiwałyby, gdyby powierzchowna ocena tego pisarza nie weszła już do elementarnych książek o piśmiennictwie naszem „dla użytku szkół“ ułożonych.
Do każdéj powieści zarówno jak do najmniejszego obrazku potrzebował on więcéj czasu na obmyślenie planu, niż na wykonanie go. Zwykł on wprzód przedstawiać sobie jasno chwilę obraną do opowiadania, miejsce, fizyognomie osób przeznaczonych do działania, ich charaktery, nawet nazwiska. Niekiedy rysował sobie widoki, wchodzące do powieści, dwory, dworki, chaty. Nie wziął nigdy pióra do ręki, pokąd plan zupełnie nie był gotów. Przeniesienie go z myśli na papier stało się tylko mechaniczną pracą. Kiedyś rzucił w ogień rękopism ogromnéj powieści, już na dokończeniu, dla tego tylko, że jak mówił, „doprowadziła do rezultatu, do jakiego nie dążył;” spalił dwa akta dramatu jednego, aby go całkiem przerobić. Czasem zwłaszcza w powieściach historycznych, długo szperać musiał w starych rękopismach, albo w kronikach, dla znalezienia jednéj postaci, jednego nazwiska, jednego zdarzenia. To co dla pospolitego wzroku wydawało się zaledwie godnem spojrzenia, odsłaniało przed nim nieraz obszerny horyzont, wprowadzało go na pole na którém znajdował niewyczerpane do tworzenia materyały.
Jakkolwiek prace Kraszewskiego, w pierwszych chwilach pojawienia się, uczyniły imię jego popularnem, jakeśmy to widzieli wyżéj, nie został on od razu tak cenionym, jak zasługiwał. „Na drodze literackiéj były dlań liście laurowe i ciernie — powiada Estreicher, bibliotekarz uniwersytetu Jagiellońskiego. Petersburskie, warszawskie i wileńskie czasopisma nie uznawały talentu jego. Lwów zniemczony nie zwracał nań uwagi. Pierwszy Kraków stanął po stronie powieściopisarza. Poeta Wasilewski jeszcze w 1837 roku (a więc wtedy, gdy Kraszewski liczył dopiero 25 lat życia) zapowiedział, czem on jest i będzie; i krytycznie rozjaśnił potęgę jego zdolności. Za nim dopiero poszedł Grabowski, który go zrazu ochłostał, potem uwieńczył. Tygodnik petersburski w roku 1837—38, był polem szermierki zajadłéj, która skłoniła męża wielkiéj zacności, księdza L. Trynkowskiego, jeszcze przed czterdziestu laty stanąć w obronie Kraszewskiego.“ Świątobliwy ten kapłan tak się o nim wyraził:
„Co zaś do mnie, i mówię i powtarzam jeszcze:
Daj nam Boże i takie pisarze i wieszcze,
Jako ten wieszcz i pisarz śmiały, rzeźwy, płodny,
Kraj nasz piórem z krajami walczyć będzie godny.“
Ś. p. Alexander Groza w czasach pierwszéj młodości Kraszewskiego mawiał:
Zwykle Kraszewskiego nazywają wyłącznie powieściopisarzem, jak gdyby nic innego nie pisał. Jest to błąd wielki. Prace jego w innych gałęziach piśmiennictwa, jeżeli nie przewyższają całego zbioru powieści, z pewnością dorównywają mu, nawet pod względem objętości. Gdy zastanowimy się nad tém, jak wiele czasu i trudów wymagają badania naukowe, archeologiczne, historyczne i t. p., zgodzić się musimy, iż trzeba mieć nadludzką prawie siłę umysłu, aby podołać wszystkiemu.
Nie zapominajmy, iż obok ciężkich, poważnych studjów, od najmłodszych lat, był on ożywiony natchnieniem, które zrodziło nie tylko poetyczne powieści, lecz poezye w znaczeniu właściwém tego wyrazu. Już w 1832 roku, gdy Kraszewski nie miał więcéj jak lat dwadzieścia, zapowiedział Glücksberg księgarz druk jego Słownika polsko-rosyjsko-francuzkiego, w dwóch tomach; a w r. 1837 Gramatykę historyczno-porównawczą języków słowiańskich, owoc ośmioletnich studjów. Oba te jednak dzieła nie wyszły z druku. W r. 1838 ukazały się Poezye w dwóch tomach. Zawarte w nich ulotne utwory, podobały się powszechnie; niektóre odznaczają się wielką pięknością i udatną formą; a poemat p. n. Biruta przełożono w czasopiśmie Kwety na język czeski.
W 1838 roku wyszło dzieło historyczne Kraszewskiego: Wilno od początku jego aż do roku 1750; w ciągu dwóch lat od 1838—1840: Wędrówki literackie, fantastyczne i historyczne, tomów trzy. Wziętą ztąd powiastkę, pod tytułem Maciek i Maciuś tudzież Wędrówki fantastyczne przełożono na język rossyjski, a Wilhelm de Kabestan we Włastimirze po czesku został ogłoszony. Prócz tego w 1840 r. pojawiły się w Wilnie nowe prace jego: Wspomnienia Polesia, Wołynia i Litwy, dwa tomy. Ustępy z tego dzieła tłómaczono r. 1841 w Ost und West na niemieckie.
Gdy tak w ciągu dziesięciu lat, Kraszewski zapełniał kraj najróżnorodniejszemi utworami swemi, gdy wydał już dwadzieścia kilka oryginalnych powieści, a pięć tomów w przekładzie z francuzkiego: (Dom biały p. de Kocka), dwa tomy poezyi, jedno dzieło historyczne, mnóstwo rozpraw, opisów podróży i szkiców w Wędrówkach i we Wspomnieniach (razem pięć tomów); gdy przygotował do druku rękopisma, zawierające badania filologiczne, nagle zjawiają się jednocześnie, w 1840 roku, dwa wielkie dzieła: Witolorauda, Pieśń pierwsza z poematu: Anafielas i dalszy ciąg wspomnianéj wyżéj monografii: Wilno od początków jego do r. 1750 w czterech tomach, z których pierwszy został przerobiony.
Witolorauda obudziła powszechny zapał. Młodzi, zarówno jak starsi, zachwycali się tym utworem, pełnym przepysznych obrazów, zajmujących opowiadań, przedstawionych językiem czystym, dźwięcznym a silnym. Podziw czytających wzrósł do ogromnych rozmiarów. Nie traćmy bowiem z oczu dat tu umieszczonych, nie zapominajmy, iż Kraszewski miał wtedy dopiero dwadzieścia ośm lat. Tę pracę drukował poeta własnym kosztem. Nie znalazł nakładcy!... Po jéj ukazaniu się, Henryk Rzewuski w Tygodniku petersburskim nazwał ją epopeą i arcydziełem. Z mniejszym zapałem, lecz wysoko podnieśli wartość tego poematu M. Grabowski, Maciejowski Wacław i Tyszyński. Przekład Witoloraudy na język rossyjski umieściła Siewiernaja Pczeła.
Monografia Wilna, znamionująca poważnego myśliciela i głębokiego badacza, zwróciła na siebie uwagę znakomitych uczonych, między innymi: profesora uniwersytetu, Ignacego Daniłowicza i Ign. Szydłowskiego. W tomie czwartym objęta szczegółowo bibliografia wileńskich druków. Niektórzy zarzucali późniéj téj pracy kilka historycznych błędów. Należy wszakże mieć na względzie, iż Kraszewski pierwszy, można powiedzieć, sięgnął wzrokiem w nietknięte prawie dotąd archiwa, pierwszy wydobył z nich mnóstwo cennych dla historyi krajowéj materyałów. Przebijać się musiał przez niezliczone trudności; torował drogę dla następnych badaczów. On też, jeden z pierwszych, zastanawiał się nad otaczającemi go przedmiotami, mającemi wielkie w dziejach znaczenie. W wycieczkach po kraju, nie opuścił żadnego pomnika, żadnego dokumentu, z któregoby nie zrobił użytku. Dla niego ożyły zwaliska, stare zamki, kościoły, kurchany, obrazy, ryciny, zaniedbane rękopisma, pyłem pokryte, zbutwiałe księgi. Wszędzie zanurzał wzrok badawczy; odsłaniał przeszłość, objaśniał ją; zachęcał innych do pracy. Pomniki, na które wszyscy do owego czasu obojętném spoglądali okiem, jakby czarodziejską roszczką trącone, mówiły o ubiegłych wiekach. Za jego tedy przykładem i głównie z jego inicyatywy, powstał nadzwyczajny ruch w literaturze naszéj; a tę epokę odnieść można do roku 1840.
Tymczasem nie ustawał w pisaniu powieści. Pomiędzy 1840 a 1850 rokiem, wydał czterdzieści tomów powieści i obrazów; a na ten dziesięcioletni okres przypadają także jego dalsze poetyczne utwory i pracowite badania naukowe. W 1841 roku wyszła w Wilnie, bez wiedzy autora (przeciwko czemu Kraszewski protestował), fantazya dramatyczna w XI nocach, p. t. Szatan i kobieta. Ludzie zbyt surowo zapatrujący się na życie, nazywają ten utwór, dziwacznym.“ Wszakże jest on wybitnym obrazem, charakteryzującym naturę człowieka i wybujałą fantazyą poety. Nie każdemu znane sfery uczuć i namiętności odkrywają się przed oczyma czytelnika. Świat uroczy, pełen ułud, przedstawia się w jakimś niezwykłym blasku, niby w bengalskim ogniu, zachwycającym jaskrawością barw, potęgą światła. Wyobraźnia przenosi się w dziedzinę czarujących zjawisk, wulkanicznych wybuchów’; rozpala się, wstrząsa całem jestestwem; porywa w koło jakiegoś wiru. Serce silniéj bije; oddech przyspieszonemi pierś wznosi falami. Człowiek czuje w sobie życie, zbyteczną pełnię życia, gwałtowność pragnień; czuje, do czego dojść może, jeśli namiętnościom popuści wodzę... Jest to zarazem olśniewający pięknością obraz i przestroga... W nim Kraszewski okazał poetyczność zapału, potęgę twórczą i moc wyobraźni. Forma poematu zarówno uderza oryginalnością, wykonaniem artystycznem, jak sam pomysł. Nie tylko młodzież zachwycona była tym utworem; znalazł on wielbicieli w dojrzalszych wiekiem, poważnych pracownikach. „Pisze drżącą ręką pod wpływem wrażenia“ — odzywa się redaktor Tygodnika petersburskiego, w krytycznym rozbiorze tego poematu, który nazywa arcydziełem. Zimna dusza M. Grabowskiego nie pojęła go, poddawszy pod racyonalny skalpel wzniosłe burzące się uczucie poety; ale żywe serce zawsze odgadnie pewne, ekscentryczne choćby zjawiska, prawdziwe w świecie psychologicznym; a niejeden dozna silnego wzruszenia, na widok tego śmiałym pędzlem wykonanego obrazu.
Do tego okresu także odnosi się dalszy ciąg poematu: Anafielas, a mianowicie druga pieśń p. t. Mindows (1843 r.) i pieśń trzecia: Witoldowe boje (1845 r.). Cały ten utwór poważny nastrojem, nacechowany głęboką znajomością litewskich dziejów, zręczném pochwyceniem rysów, główne uwydatniających postacie, odznacza się zarówno pięknym stylem, jak umiejętnym, architektonicznym układem. Michał Grabowski mówi o nim z wielkiemi pochwałami, a arcybiskup Hołowiński nazwał go „pierwszą polską epopeą,“ w szczegółowym rozbiorze, umieszczonym w Tygodniku petersburskim.
Do utworów poetycznych Kraszewskiego, z owego czasu, należy drukowany 1844 r. dramat w 5 aktach p. t. Tęczyńscy.
Na polu badań naukowych wydał 1842 roku Obrazy z życia i podróży, Studia literackie, a w rok potem Nowe studia literackie; jednocześnie zaś ogłosił wielce zajmujące Pomniki do historyi obyczajów w Polsce z XVI i XVII wieku, zebrane z rzadkich druków i Akta Babińskie dwa tomiki, będące zbiorem artykułów ulotnych, pełnych nieraz myśli głębokich, w żartobliwym tonie wypowiedzianych; następnie (od r. 1847—1850) znakomite dzieło, odznaczające się sumienną pracą: Litwa. Jej starożytne dzieje, ustawy, język, wiara, obyczaje, pieśni, przysłowia, podania, w dwóch tomach.
Nie zaniedbał też filozofii. Jego niestrudzony umysł skierował się także w tę stronę; w owym czasie bowiem zaczął żywiéj budzić się u nas kierunek filozoficzny. Pewna część młodzieży, poświęcając się naukom za granicą, zwykle w uniwersytetach niemieckich, wracała ztamtąd przejęta wpływem heglizmu. Zasady Hegla weszły niemal w modę u Niemców, a zaczęły rozpowszechniać się i u nas. Z drugiéj strony pisma Trentowskiego nabierały coraz większego w kraju naszym rozgłosu. Atoli ani jeden, ani drugi filozof nie byli zrozumianymi. Ci zaś, którzy pretensyą mając do wyższego naukowego wykształcenia, wyobrażali sobie, iż największym dowodem erudycyi jest popisywanie się z filozofią, bałamucili nieoświeconych profanów. Hegel i Trentowski byli ciągle w ustach młodzieży, lubiącéj rozprawiać o naukach. Starsi słuchali z niedowierzaniem, a nie śmieli jawnie występować ze zdaniem własnem, w obec mniemanych erudytów. Jeden tylko Rzewuski Henryk, znany ze złośliwego dowcipu, wysłuchawszy drzemiąc pewnego młodzieńca, przybyłego prosto z Berlina, a rozprawiającego z zapałem i szeroko o Heglu, zapytał: „A po czemu tam śliwki w Berlinie?“ Młodzieniec zamilkł, jakby zimną wodą oblany i odtąd nie tak często zapuszczał się w mgliste sfery kosmopolitycznego pantheisty. Ta drobna i nic nie znacząca na pozór okoliczność, nie została bez pewnego wpływu na kierunek umysłowy, w myślącéj części społeczeństwa. Anegdota obiegała kraj cały. Wyrodziło się jakieś uprzedzenie przeciw filozofji, ile że ci, którzy sądzili o dziełach filozoficznych, zwykle ich nie czytali, albo żadnego nie mieli o nich pojęcia. Podjął się zaradzić temu Kraszewski. Zapragnął, aby przynajmniéj wiedziano, czego się trzymać; Hegel bowiem trudnym był do zgłębiania dla osób nie mających ku temu materyałów w przygotowawczem, porządnem wykształceniu naukowem; genjalnego zaś filozofa naszego nie umiano ocenić; każdy w pomnikowych pracach jego widział tylko neologizmy, które się nie podobały i nic więcéj. Wyszła więc w przekładzie Kraszewskiego: Otta, Idea systematu Hegla (Wilno 1845), a w parę lat później System Trentowskiego, treścią i rozbiorem analityki logicznéj okazany (Lwów 1847). Krytycy i sprawozdawcy z urzędu, nie umiejąc, jak zwykle, pochwycić głębszéj myśli autora, przypatrując się krótkim wzrokiem nowo zjawiającym się pismom tego, którego powszechnie nazywano „powieściopisarzem“ tylko, dziwili się, iż Kraszewski „rzucił się — jak się wyrażali — na pole filozofji.“ Nie dostrzegli, że on, wierny swoim zasadom, nie chcąc niczego pominąć, co zajmowało umysły społeczeństwa, zadość czynił potrzebie czasu.
Kraszewski od roku 1840 rozwinął nadzwyczajną działalność, która nigdy potem nie osłabła; owszem zwiększała się z każdym rokiem. Mieszkając na Wołyniu, ze wsi redagował Athenaeum, wychodzące w Wilnie. Pomiędzy 1841 a 1850 rokiem wydał sześćdziesiąt tomów tego czasopisma. Kto zna miejscowe stosunki nasze i trudność komunikacyi w owym czasie, kto dotknął się kiedykolwiek do wydawnictwa i wie ile pociąga za sobą mozołu i kłopotów, ten tylko pojmie olbrzymią pracę wydawania zbiorowego pisma na wsi, o sto mil od miejsca druku, bez żelaznéj kolei, bez telegrafów, w kraju, gdzie spółpracownicy na ogromnéj rozrzuceni przestrzeni. Widzieliśmy dopiero dzieła Kraszewskiego, ogłoszone w tym dziesięcioletnim okresie. W Athenaeum wszystkie artykuły przygotowywał sam do druku; wiele z nich poprawiał, przerabiał, a nie chcąc się nikomu narazić, musiał znosić się wprzód z autorami. Niezliczone korespondencye zabierały mu niezmiernie wiele czasu. Mnóstwo odbierał listów niepotrzebnych, często nieprzyjemnych, na które zwykł był natychmiast odpowiadać. Niemal trzecia część artykułów, rozpraw i obrazów, mieszczących się w owych 60 tomach czasopisma, wyszła z pod jego pióra.
W Athenaeum zgromadził Kraszewski więcéj niż 50 pisarzy. Kto owe, nie zbyt dawne zresztą, czasy pamięta, przypomni sobie, jaki był ruch umysłowy w téj prowincyi pod każdym względem. Na całéj przestrzeni od Wilna aż do Wołynia i daléj, jedna tylko Litwa liczyła nie mało światłych obywateli, na których spływały przedtem promienia akademii wileńskiéj. Atoli szczupłe to grono, zbiegiem okoliczności i wpływem czasu, zmniejszało się z każdym rokiem. Liceum Krzemienieckie, które wydało wprawdzie wielu zacnych, acz światowych raczéj członków społeczeństwa, słabo się przyczyniało do rozpowszechnienia nauk. Wreszcie już nie istniało. Kijowski uniwersytet był nadto młodym. Wyjazd do odległych stolic dla wychowania, połączony był z trudnościami i wielkim kosztem. Sama odległość wówczas przerażała wszystkich. Szkoły niższe i średnie uległy radykalnym reformom, które zwykle przewrotem w edukacyi niekorzystnie działają na powszechną oświatę. Dowóz książek był nader małym. Księgarze ograniczali się przekładem dzieł cudzoziemskich. W tych domach, gdzie czytano cokolwiek, najpopularniejszymi pisarzami byli Walter-Scott, Fenimor, Cooper, d'Arlincourt, pani Cottin i t. p. Zalatywały coraz częściéj tłomaczenia romansów P. de Kocka. Gdzie ubiegano się za płodami rodzinnego piśmiennictwa, Julia i Adolf, Malwina, czyli domyślność serca, uważane były za arcydzieła. Szczególniéj Malwina, jako utwór księżnéj, wysoko cenioną była w sterach arystokratycznych. Sentymentalne dziewice wylewały łzy nad Ludgardą Kropińskiego. — Rzadko kiedy, chyba w domach z wyższym polotem ducha, spotkać się można było z powieściami Niemcewicza, z Barbarą Radziwiłłówną Felińskiego, z dziełami Wężyka; a Mickiewicza, Malczewskiego, dopiero młodzież chwytała i uczyła się na pamięć z uniesieniem. Dla dzieci alfą i omegą mądrości był Robinson Krusoe, co najwięcéj: Pielgrzym w Dobromilu. Gdy dodamy do tego Podróże Gulliwera i jeszcze kilka dzieł bez znaczenia i wartości, będziemy mieli całą bibliotekę ówczesnego szlachcica. Nie jeden poprzestawał na Kalendarzu berdyczowskim, w okolicach pomiędzy Bugiem, Dnieprem i Dniestrem; a na kalendarzach: mińskim i wileńskim w okolicach ku północy posuniętym. Gospodarstwo, przemysł, handel były w kolebce; umysł powszechny drzemał, jak natura wśród martwéj ciszy, po strasznéj burzy i spustoszeniu.
„Trzeba się uczyć; upłynął wiek złoty“ — wołał Kraszewski powtórnie. Trzeba było ocknąć się i pracować. W poprzednim dziesiątku lat przygotował do pracy niwę umysłową powieściami; teraz czas było zasiewać poważne ziarna nauki. Do poprzednich dzieł swoich dołączył nowe badania; pobudził wszystkich do głębszych studjów, a przez cały ciąg istnienia Athenaeum, duchem swoim ożywiał to czasopismo. Zachęcał do pracy pisarzy, artystów; odgrzebywał skarby archeologiczne, wskrzeszał podania ludowe; malował miejscowe obrazy; a wprzódy zmusiwszy niejako publiczność do czytania utworów rodzinnych, do zamiłowania własnego piśmiennictwa, następnie w całym kraju rozbudził ruch umysłowy.
Widzieliśmy wyżéj w tym przeglądzie dzieł Kraszewskiego, główniejsze jego powieści, tudzież poetyczne utwory i pisma wyłącznie naukowe. Po zamknięciu Athenaeum; rozszerzył on koło działalności na polu dziejów i literatury, nie przestając powieściami coraz głębsze mającemi znaczenie zagrzewać czytelników do wstępowania na wyższe szczeble rozległéj oświaty. Prócz tego zwrócił szczególną uwagę na sztuki piękne, jako na objaw estetyczny wszelkiéj twórczości ducha.
Nie omylimy się, utrzymując, że od 1850 roku, wyraźniéj zaznacza się nowy dziesięcioletni okres, w który Kraszewski wstąpił, dalszem zastósowaniem przyjętéj przez siebie metody.
Od tego czasu zaczął więcéj niż kiedykolwiek wydawać zbierane skrzętnie pamiętniki i dokumenta
wszelkiego rodzaju; poświęciwszy się bowiem głównie dziejom krajowym, ujrzał się w posiadaniu znacznéj ilości dotąd nieznanych a ważnych materyałów. Nie zaniedbywał żadnéj epoki historycznéj; lecz najwięcéj zajmował go koniec XVIII stulecia, którego zdarzenia tak wiele jeszcze wymagały objaśnień.
Po napisaniu opowiadania historycznego p. t.: Litwa za Witolda, co było niejako popularnem wyjaśnieniem i dopełnieniem wzmiankowanych wyżéj dziejów Litwy, wydał w roku 1852 Listy księcia Sapiehy, z r. 1773—1776, spisane z autografów. Następnie ogłosił z rękopisów wielce ciekawe: Pamiętniki Jana Duklana Ochockiego i Seweryna Bukara (1857 roku). Po napisaniu historycznego opowiadania, z roku 1770—1774 roku[1] p. t.: Starościna Bełzka, wydał: Pamiętniki Józefa Drzewieckiego, (T. 2, Warszawa 1858 roku); a późniéj Dyaryusz de Broel Platera, (Warszawa 1859 r.), Podróż Stanisława Augusta do Kaniowa, podług listów K. Platera, (Wilno, 1860 r.), Odczyty o cywilizacyi w Polsce, (Warszawa 1861 roku), i t. p.
Badanie dziejów zaprowadzało go w ubiegłe wieki, a nawet w czasy zamierzchłéj przeszłości. Tak obudziło się w nim zamiłowanie zabytków starożytności, coraz więcéj wzrastające. Archeologia stała się ulubionym przedmiotem Kraszewskiego. Śledząc historyą oświaty narodu, zastanawiał się nad pierwszemi jego szczeblami w rozwoju umysłowym. W każdéj części społeczeństwa, zaczynającéj organizować się porządnie i dążyć do odrębnego politycznego bytu, najprzód wyraźniéj objawia się kierunek praktyczny, mający na celu dogodzenie najpilniejszym potrzebom ciała i ducha. Z pierwszego popędu zjawiają się rzemiosła, z drugiego: środki plastyczne dla wyrażenia religijnego uczucia. Myśl zarówno jak forma pierwotnéj działalności, należąc do archeologii, wchodzą też w obręb sztuk pięknych. Kraszewski zagłębiwszy się w téj dziedzinie, odkrył wielkie skarby dla dziejów sztuki u nas i dał popęd do dalszych badań na tém polu. W Athenaeum i niezliczonych artykułach ulotnych, ogłaszanych w różnych czasopismach, okazywał zdobycze archeologiczne, znalezione w bibliotekach, które otworzył, w archiwach, które uporządkował i spisał, w mogiłach, które rozkopał. Prócz obrazów i studyów wyżéj wymienionych, prócz artykułów wyłącznie starożytnościom i sztukom poświęconych, wydał w 1857 r., we Lwowie; Gawędy o literaturze i sztuce (drugie wydanie 1866 roku), przy „Tece wileńskiéj,“ wyszła 1858 roku Ikonoteka; a w roku 1860, ogłosił nie wielkie dziełko, lecz pełne nowych odkryć i spostrzeżeń: Sztuka u Słowian, szczególniéj w Polsce i Litwie przedchrześciańskiéj.
W tym samym czasie, zjawiło się wielu znakomitych uczonych u nas, którzy z wielką znajomością rzeczy, poświęcali się gorliwym poszukiwaniom w dziedzinie archeologii i sztuk pięknych. Kraków zwłaszcza i Litwa, poszczycić się mogą mężami ogromnych zasług w tym zawodzie. Nie mniéj Warszawa liczy kilku badaczy, należących do tego szeregu. Patryarchą wszystkich archeologów był Ambroży Grabowski. Archeologia zaś, w rozległem znaczeniu pojęta, miała oddawna u nas poważnych przedstawicieli. Dość wymienić takich uczonych jak: Czacki, Lelewel, Józef Mączyński, Karól Kremer, Józef Łepkowski, Podczaszyński Edward, Wójcicki i wielu innych. Nie ulega jednak wątpliwości, że Kraszewski przyczynił się znacznie do nadania ruchu i kierunku w téj gałęzi nauk, a nie w jednéj okolicy kraju rozbudził ku niéj zamiłowanie szczególne. Pod względem sztuk pięknych zebrał wielką ilość materyałów, mogących z czasem służyć za bardzo ważne źródło do dziejów malarstwa w Polsce. Liczne dokumenta, studya i wypisy, odnoszące się do tego przedmiotu, powierzył p. Bartynowskiemu w Krakowie.
Za granicę méj ziemi milim nie wyjechał,
Lecz co widzieć przystało, tegom nie zaniechał.
Atoli przyszła mu chęć rozszerzenia horyzontu myśli i działalności, zwiedzenia nareszcie krajów, o których tyle pisano, mówiono. Wrócił z téj podróży znużony, zbolały, rozczarowany. Przy porównaniu Wschodu Europy z Zachodem, różnica pod każdym względem była widoczna, rażąca; ale z drugiéj strony: nie znalazł, czego się spodziewał. Obok wszelkich warunków, sprzyjających godziwemu, rozumnemu postępowi, widział oburzający egoizm, brudny materyalizm, a nad poziomem codziennych zabiegów o chleb powszedni i dogodzenie osobistym interesom, rzadkie tylko, wybrane istoty wznosiły się wyższym polotem ducha. Pod wpływem tych wrażeń, napisał pełne smutnéj, tęsknéj poezyi Hymny boleści (Paryż, 1857 roku). Może też one ozwały się jeszcze późniéj, w dziwnie pięknym obrazku, w powieści: Boża Czeladka. Może pod wspomnieniem tych wrażeń i porównywań, napisał śliczne powieści: Historya kołka w płocie, Caprea i Roma, Resztki życia i t. d. Do tego okresu należą z dzieł dramatycznych Kraszewskiego: Stare dzieje, (1859 r.) i Miód kasztelański, komedya przedstawiana często w różnych teatrach z wielkiém powodzeniem, a z ogromnym zapałem przyjęta w Żytomierzu.
Jeżeli zdumiewającą jest płodność Kraszewskiego i zdolność podoływania olbrzymim pracom wszelkiego rodzaju, bardziéj zadziwia czynność jego, rozwinięta w dziennikarstwie. Z Żytomierza powołano go do Warszawy, dla objęcia redakcyi Gazety Codziennéj. Wiedząc, jak wiele może dobrego przynieść społeczeństwu na téj drodze, z chęcią pochwycił tę sposobność i przeniósł się do Warszawy. Przez rok 1860 kierował wyłącznie tem pismem. Od tego też czasu, jakkolwiek w niczém nie zmienił swego sposobu rozpowszechniania wiedzy, widzimy w jego działalności nową fazę, zasadzającą się na obszerniejszém rozkrzewianiu nauk i sztuk pięknych. Chociaż przedtem wszystkie niemal wychodzące u nas czasopisma zasilał swojemi artykułami, odtąd głównie poświęcił się na jakiś czas dziennikarstwu, widząc w niém jednę z najpotężniejszych dźwigni umysłowego ruchu. Zmieniwszy tytuł powierzonego sobie dziennika, redagował Gazetę Polską w latach 1861—1862. Zaledwie objął redakcyą Kraszewski, ilość prenumeratorów wzrastała z każdym miesiącem w zadziwiających proporcyach. Nie było domu, gdzieby to pismo się nie znajdowało; bo też nie było kwestyi społecznéj, którejby redaktor w niém nie potrącił; a przedmioty naukowe, artystyczne, ożyły pod jego tchnieniem; nabrały nieznanego dotąd nigdy w kraju naszym znaczenia. Każdy z czytających mógł znaleść w gazecie to, co go najwięcéj obchodziło. Każda gałąź ogólnéj pracy, nie wyłączając rólnictwa i przemysłu, znalazła tam miejsce, zastósowanie, pole do rozpraw. Argusowy wzrok Kraszewskiego sięgał wszędzie, najodleglejszych zakątków ziemi. Nie jeden, co dotąd bezczynne życie pędził, za danym przez niego bodźcem, ocknął się, zaczął pracować i stał się pożytecznym członkiem społeczeństwa. Nie jeden, co bez niego pióra byłby się nie tknął, zachęcony, uczuł w sobie zdolności i spieszył przyłożyć cegiełkę do spólnéj budowy. Wielu artystów, nie wierzących w swoje siły, albo niepoznanych, zaniedbanych, Kraszewski ośmielił, podniósł; o nikim nie zapomniał. Miał on przeciwników, miał niechętnych; ale czuli wszyscy, że ich genialna ręka jakaś prowadzi.
Znaczną część „Gazety“ zapełniał Kraszewski swojemi rozmaitéj treści artykułami; a w tymże czasie, za jego staraniem i pod jego kierownictwem wychodziły: Album. Zeszyt I. Podlasie (1861 r.); Przegląd europejski, tomów 4 (Warszawa, 1862 roku); Biblioteka ludowa: Świat i Ziemia, (Warszawa, 1862 r.); Biblioteka ludowa: O pracy, (Warszawa, 1862 r.).
Dwuletni ten okres Kraszewskiego działalności, którą możnaby nazwać przeważnie redakcyjną albo dziennikarską, przerwany został wyjazdem jego do Drezna na mieszkanie, z powodów wyżéj okazanych.
Przez lat piętnaście pobytu w Dreźnie, t. j. od roku 1863, do chwili dzisiejszéj, Kraszewski, zawsze idąc tym samym torem, z którego od lat młodzieńczych nie zeszedł, koło działalności swojéj coraz bardziéj rozszerzał, aż w końcu doszedł do olbrzymich w pracy rozmiarów.
Zrazu znękany, schorzały, z trudnością, niemal z nadludzkiem wysileniem tylko, mógł wrócić do dawnych swych zajęć. „Pióro mi z ręki wypada“ — mawiał często. Duch jego potrzebował wypoczynku. Myśli mu się rwały. Ciało osłabło. Kto go widział wówczas mniemał, iż jego zawód literacki kłonił się ku schyłkowi. Pracował zawsze, szperał w dokumentach rozlicznych, w aktach; zbierał przedmioty odnoszące się do archeologii, do sztuki; ale tworzyć wiele nie mógł. Więcéj niż kiedykolwiek polubił samotność; a jednak pomimo takiego usposobienia, gościnne drzwi
jego dla wszystkich stały otworem. Wyrwany z koła zajęć, do jakich nawykł, przeniesiony w inną sferę, na ziemi obcéj, nie odzyskał prędko równowagi i tego spokoju ducha, odznaczającego zawsze wszystkie jego czynności. Zjawienie się Kraszewskiego w Dreźnie, zwróciło ku niemu oczy wszystkich. Częste odwiedziny przerywały mu ulubioną samotność; a jakkolwiek osłabiony i strudzony, nigdy żadnéj nikomu nie odmawiał posługi, nie szczędząc rady, czynnéj pomocy, nie szczędząc niczego, nawet najdroższego dlań czasu.
Ten wyjątkowy stan trwał dość długo. Na ten czas przypada stosunkowo nie wielka ilość jego nowych płodów. Kilka powieści, w téj liczbie: Dziś i temu lat trzysta. Rej z Nagłowic (Wilno 1863 r.); Kopciuszek, w 6 tomach, (Wilno, 1863 r.); Dola i niedola, w 4 tomach, (Warszawa 1864 r.); wreszcie Kalendarz Towarzystwa Dobroczynności, (Warszawa, 1863 r.); Władysław Syrokomla, (Warszawa 1863 r.); wydał w ciągu lat dwóch. Niektóre zaś z tych utworów dawniéj jeszcze przygotowane były do druku. Siedemnaście tomów okazało się na widok publiczny przez dwa lata. Dla każdego innego byłaby to ogromna ilość, ale nie dla Kraszewskiego.
Silniejszy i żywszy popęd jego do pracy znowu się objawił, gdy nieco ochłonął z ciężkiego bolu po strasznych zdarzeniach w kraju. Powrót do sił naznaczyć można na rok 1865. Nigdy jednak ani na chwilę, ten pełen życia umysł nie zasypiał.
W pierwszych latach pobytu w Dreźnie, Kraszewski zwrócił szczególną uwagę na kwestye społeczne, na zadania najbliżéj nas obchodzące. Badał społczesne dzieje do najdrobniejszych odcieni. Pogląd swój rozwijał w powieściach poważnych, które nazwać można historycznemi. Spotykamy w nich obrazy zachwycające pięknością, rozprawy w formie dyalogów, nacechowane ogromną potęgą myśli, wytrawnością sądu, doświadczeniem, nieubłaganą siłą logiki. Charaktery żywcem pochwycone, działają jak w dramatach. Sposób przedstawienia odznacza się wykończonym artyzmem. Niektórym utworom swoim nadaje oryginalną, całkiem nową formę. Nie można ich nazwać powieściami ani pamiętnikami; nie są to poemata, ani filozoficzne rozprawy; ale jest w nich wszystko: opowiadanie, akcya, życie, poezya, mądrość. Tak jeszcze nikt nie pisał.
W tym rodzaju i w takim duchu zaczął Kraszewski tworzyć od roku 1863. Odtąd też wiele wydał powieści i obrazów, które śmiało do arcydzieł zaliczone być mogą. W tym nowym okresie tyle różnorodnych prac swoich ogłosił, iż wyliczenie ich w szczupłych ramach tego przeglądu staje się niepodobnem.[2]
W roku 1866, ze skromnym tytułem: Kartki z podróży, wydał w Warszawie dzieło, mieszczące w sobie pełno charakterystycznych spostrzeżeń, zajmujących opisów i badań w dziedzinie sztuk pięknych. Wystawa paryzka 1867 roku dostarczyła mu wiele materyałów do myślenia i nowych studyów. Oglądaniu płodów umysłu ludzkiego w każdéj gałęzi poświęcał się z niestrudzoną gorliwością, upadając często na siłach pod brzemieniem trudów, jakie dźwigał. To go jednak ożywiło. Dla niego większa praca jest wytchnieniem. Słusznie powiada Estreicher: „Osobliwy ustrój umysłu jego nie zdolny jest zajmować się jednym przedmiotem. Jednocześnie rozpoczyna kilka najróżnorodniejszych prac i jednocześnie je kończy. Umorzywszy się nad powieścią, przechodzi do pamiętników. Te przerwawszy, wypoczywa, układając korespondencye. Nawał nawiązanych prac nie mąci myśli jego; owszem swobodniejszą ją czyni. Ciasnota byłaby myśli jego grobem. Myśli téj potrzeba swobody, ruchu, odświeżania się przemianami. Nie zna ona fizycznego wypoczynku, bo jéj wypoczynkiem jest zmiana rodzaju zajęcia umysłowego.“
Bywały potem jeszcze chwile, w których Kraszewski czuł się nie tyle znużonym, ile zniechęconym. Kochając ludzkość całem sercem, pracując dla narodu całe życie, będąc z natury draźliwym i wraźliwym, ubolewał niekiedy nad społeczeństwem, którego smutne objawy brał do serca, tak głęboko, iż mu odpadała ochota pisania. „Skruszę pióro na zawsze,“ wołał niekiedy, przepełniony żalem, goryczą, ilekroć mu się zdawało, że głos jego był głosem wołającego na puszczy; gdy mniemał, że go nie rozumieją. Ale to było zniechęcenie chwilowe. Wnet odzywała się w nim owa głęboka wiara, z którą brał się do każdéj pracy, owa nadzieja siewacza, rzucającego ziarno z ufnością w miłosierdzie Boże, w pomoc Opatrzności, owa miłość bliźniego, co czyniła go wytrwałym na wszelkie ciosy i bóle. Usque ad finem stało się hasłem jego. I znowu postępował daléj, jak żołnierz, gdy w bój idzie, pewny zwycięztwa, nie oglądając się na siebie na nic. Ta wiara w skuteczność siewu, w dobry owoc dobrego ziarna, miłości ręką rzuconego, wiara w urzeczywistnienie wyższego prawa, w tryumf prawdy, jest jedną z najwybitniejszych cech jego charakteru i najdzielniejszym do pracy bodźcem. Atoli miłość najbliższych mu bliźnich, nigdy go nie zaślepiała. Często chłostał, dla tego właśnie, że miłował. Gdy widział co zdrożnego, nagannego, nie przebaczał nikomu; nie cofnął się przed świętą, często i gorzką powinnością. Wytykał wady, błędy, wyszydzał śmieszności z nieubłaganą surowością. Roztrząsał publiczne sumienie; zmuszał wszystkich do rachowania się ze swemi czynnościami; notował fakta, objaśniał, je, poddawał pod sąd ogółu; rozbierał, krytykował. Z każdego ubiegłego roku zapisywał ważniejsze zdarzenia; zastanawiał się nad umysłowym ruchem lub nad nieurodzajnym bezruchem. Téj pracy poświęcił kilka ogromnych tomów i kilkanaście odrębnych powieści, w których rozpoznawał specyalne kwestye, malował osobne obrazy. Ściągał na się nieraz gromy i złorzeczenia, powiększał liczbę niechętnych; ale się nie ugiął.
Zawsze ożywiony nadzwyczajnym zapałem, ze szczególną gorliwością rzucił się na pole pracy literackiéj od 1867 roku. Zdawało się, że mu nowe przybyły olbrzymich sił zasoby. Zawsze największego podziwu godna jego działalność odtąd podwoiła się, wzrosła, spotężniała. Ilość pism jego zwiększała się z każdym rokiem i to wtedy właśnie, gdy mniemano że przestał pracować, gdy zaczęto odzywać się, iż mu zabrakło energii, natchnienia. Było to w roku 1868. Jak gdyby na zawstydzenie tych, którzy stracili wiarę w jego twórczą potęgę, odkrył nowe skarby wiedzy, wyobraźni; okazał niewyczerpane, niespożyte władze ducha; dowiódł, że źródła genjuszu nie wysychają.
Kraszewski, który był do téj pory podziwianym, odtąd stał się mityczną, bajeczną postacią. Imię jego zabłysło nowym, świetnym blaskiem. Spotykano się z niém wszędzie. Nie było prawie peryodycznego pisma, do któregoby nie należał. Co tydzień, codziennie prawie znajdowano jego prace; a prócz tego księgarnie ogłaszały coraz świeższe utwory; stoły pokryte były nowemi dziełami. Rozeszły się pogłoski, iż on ma kilku pomocników, że podaje tylko plany dzieł rozlicznych, a wykonawcami jego myśli, są jacyś podręczni pisarze. Nie wierzono, aby mu czas na to wszystko materyalnie wystarczał. Zdawało się, że taka płodność, połączona z mechanicznem wykonaniem, przechodzi możność pojedyńczego człowieka.
Przypuszczenia takie, istniejące jeszcze dotąd pomiędzy tymi, co go bliżéj nie znają, dowodzą tylko, jak olbrzymia jest jego działalność, ale nie mają najmniejszéj podstawy. Kraszewski wszystko sam robi; sam pisze, sam przepisuje nawet potrzebne mu dokumenta; sam czyni wszelkie wyciągi; sam prowadzi często korektę w dziełach wychodzących pod jego kierownictwem; sam wreszcie odpowiada a nieraz bardzo obszernie, na niezliczoną ilość listów. Nie posługuje się nigdy i nikim. Własne siły mu wystarczają.
Jeżeli do téj pory zdumiewał różnorodnością przedmiotów, od tego czasu rozmaitość prac, którym się oddawał, jeszcze większego stała się godną podziwu. Jestto fenomen rzadki, może jedyny, zjawisko zasługujące na największą uwagę w psychologicznéj dziedzinie. Potrzeba go widzieć zblizka, potrzeba dotknąć się objawów téj niesłychanéj działalności, ażeby uwierzyć w możliwość takich trudów.
Od roku 1866 do roku 1878 napisał przeszło osiemdziesiąt tomów nowych powieści, małych obrazków i nowel, kilka komedyi i poważnych dramatów, przyjmowanych zawsze przez publiczność z największym zapałem, z powodu wybornéj charakterystyki wprowadzonych na scenę postaci, po większéj części historycznych. W tymże czasie, oprócz dzieł wyżéj wymienionych, ogłosił wiele pamiętników, między innemi: Pamiętnik anegdotyczny z czasów Stanisława Augusta, (Poznań 1867 r.); przygotował do druku obszerne i niezmiernie ważne dzieło, nad którem oddawna pracował (nie przestając dotąd dopełniać go nowemi materyałami) p. t.: Historya cywilizacyi w Polsce; a jednocześnie brał udział w kilkunastu wydawnictwach, redagując sam w r. 1869 nie wielkie pisemko: Omnibus (zeszytów 6) w latach 1870—1871 Tydzień, czasopismo wielkiego formatu, drobnym drukiem, cztery razy na miesiąc wychodzące regularnie. Nie odrywając się od innych zajęć, pracował, w niem sam prawie wyłącznie. Poruszył wiele kwestyi i zadań społecznych niezmiernie wielkiéj wagi; umieszczał sprawozdania z ruchu umysłowego w sterze nauk i sztuk pięknych w kraju i za granicą; dawał rozbiory ważniejszych dzieł; nie pominął żadnego objawu myśli ludzkiéj, żadnego szczegółu, żadnego zdarzenia zasługującego na uwagę. Tydzień jest kolosalnym pomnikiem, świadectwem pracy jednego człowieka; jest w swoim rodzaju doskonałością. Może służyć za wzór wszystkim redaktorom.
Niepodobném do prawdy wyda się twierdzenie, że Kraszewski od roku 1870, zwiększył swoję działalność w stosunku do lat poprzednich. Przez lat kilka z rzędu patrzyłem, patrzę na niego, a znając go oddawna, dziś jako naoczny świadek, śmiało to utrzymuję. Gdy zastanowimy się nad ogromem i treścią dzieł jego, pojawiających się z każdym miesiącem, gdy zastanowimy się nad tem, że od niejakiego czasu, każde prawie czasopismo umieszcza jego rozprawy, korespondencye, biografie, artykuły wszelakiego rodzaju, gdy nie zapomnimy, ile godzin potrzeba poświęcić dziennie, na przeczytanie tego o czem on pisze, to twierdzenie bynajmniéj przesadzonym się nie okaże. Kraszewski jest jednocześnie spółpracownikiem szesnastu peryodycznych pism polskich; kieruje wydawnictwem kilku dzieł zbiorowych; otrzymuje trzydzieści sześć rozlicznych pism peryodycznych; przegląda wszystkie ważniejsze dzieła, wychodzące w obcych językach; śledzi postęp na każdéj drodze; ogłasza sprawozdania o wszelkich płodach literatury powszechnéj i sztuki; pisze rozbiory znakomitszych utworów; prowadzi korespondencye z wielu uczonymi całéj Europy; nadto: codziennie posyła do głównéj agencyi wiadomości naukowych i dziennikarskich w Paryżu, najświeższe wieści o pracach i życiu publiczném na niemieckiéj ziemi. Czyta wszystko, wie o wszystkiem; nie opuszcza nawet inseratów. Trudno udzielić mu jakiejś nowéj wiadomości, chociażby błahéj, nic nie znaczącéj, o któréjby już nie czytał.
Dodajmy do tego zamiłowanie jego w malarstwie i muzyce. Znajduje jeszcze dość czasu na poświęcenie go krajobrazom, którym umie nadać cechę prostoty i poetycznego wdzięku. Wprawnie czytając nuty, lubi grywać na cztery ręce i przegląda wszystkie piękniejsze utwory muzyczne. Przytém, bardzo często odczytuje nieraz już czytane dzieła pisarzy naszych, z okresu „złotego wieku“ XVI stulecia, dla przypomnienia sobie ich stylu, dla wprawy, aby — jak powiada — „nurzać się w tych pięknościach.“ Nie ma zaś jednego dnia prawie, ażeby przez godzinę przynajmniej nie używał przechadzki.
Tajemnica téj niesłychanéj działalności, zawiera się w nadzwyczaj porządném systematyczném urządzeniu życia, w ciągłéj bez przerwy, pracy i w żelaznéj wytrwałości. „Sprobujcie — mówi niekiedy — pracować nieustannie; nigdzie nie bywać, tak jak ja; zajmować się codziennie obranym przedmiotem; a zobaczycie, jak wiele można zrobić i to wszystko nie wyda się wam tak dziwném.“ Nie ulega jednak wątpliwości, że do tak wytrwałych trudów trzeba mieć wyłączne usposobienie, wyjątkowy organizm.
Jest jeszcze jeden szczegół w jego organizmie, będący ważnym pomocniczym środkiem do wykonania prac przedsięwziętych. Posiada on rzadką, fizyczną szybkość wzroku i trudną do pojęcia chwytliwość myśli. Czyta, ciągle prawie przewracając karty i lotem błyskawicy obejmuje odrazu, zgłębia to, co przeczytał. A pisze ledwie nie tak szybko jak czyta! Zajęcie, wymagające kilkunastu godzin, może dni kilku u innych, dla niego ogranicza się godziną. Nareszcie myśli jego, w skutek nadzwyczajnych zdolności, szykują się, bez mozolnego natężenia, z szybkością elektryczną; wyobraźnia, zdająca się być na zawołanie, pała za każdym razem, jak fosfor potarty; olbrzymia pamięć rozwija, ilekroć zdarzy się potrzeba, uzbierane zdobycze wiedzy; a bystry wzrok intellektualny dopełnia działanie wszystkich czynników.
Nie trzeba mniemać wszakże, iż Kraszewski zawsze korzysta z téj ruchliwości władz swoich, że, jak sądzą niektórzy, wykonywa wszystko pospiesznie, bez namysłu. Nieraz długo przerabia w sobie plan jakiś, zanim przyprowadzi go do skutku. Daje się to postrzegać w rozmowach z nim. A są osoby przed któremi z zamiarami swojemi się nie tai; mówi o nich z chęcią, z przyjemnością. Sam o sobie powiada: „Obmyślenie jakiegoś dzieła zabiera mi zwykłe trzy lub cztery razy więcéj czasu, niż wykonanie. Pióra do ręki nie wezmę, pokąd planu nie ułożę i formy nie określę. Gdy już w głowie wszystko gotowe, wtedy piorunem piszę.“
Pracuje nie więcéj jak dwanaście, a rzadko kiedy do piętnastu godzin na dobę; ale summa nieustającéj pracy daje tak wielki rezultat. Sypia siedem do óśmiu godzin dziennie; w jedzeniu nadzwyczaj wstrzemięźliwy, poprzestaje na prostych, skromnych potrawach. Fajki na dość długim cybuchu z piórkiem, z ust prawie nie wypuszcza. Zwykle wstaje między godziną 8 a 10; do południa czyta dzienniki, odpisuje na otrzymane listy, albo przyjmuje odwiedzających go w téj porze. Po obiedzie, podanym około godziny 1éj, wychodzi, przegląda starożytnicze przedmioty na wystawach, ryciny i t. p. Stósownie do możności, stanu zdrowia i pogody, z rana albo po południu maluje, grywa lub przygotowuje się do pracy wieczornéj. O godzinie 3 a najpóźniéj o 4 zasiada. Wtedy nie lubi aby mu przerywano. Pisze jednym tchem do godziny 1éj czasem do 2éj po północy. Zdarza się jednak często, gdy ma co pilnego do zrobienia, że całą noc przesiedzi, bez względu na zdrowie. W takich razach znużenie fizyczne jest widoczném; ale organizm jego na tem nie wiele cierpi, chociaż od wielu dolegliwości wolnym nie jest; bo pokrzepiony duch przedmiotem, który go żywo zajmuje, wynagradza niejako uszczerbek sił cielesnych.
Żadne miejsce może nie sprzyjało tyle spokojnéj pracy Kraszewskiego, jak Drezno. Tak urządziwszy sobie życie mógł obdzielać publiczność tylu różnorodnemi płodami, które widzieliśmy. Wśród tych zajęć, tworząc powieści, będące niejako epizodami głównéj pracy — pisał je bowiem pod wpływem jednéj idei, która go najwięcéj zajmowała, — oddał się, jeśli nie wyłącznie, to z pewnością przeważnie, krytycznemu badaniu dziejów naszych XVIII wieku i spółczesnych zdarzeń. Ten kierunek jest wyraźną cechą jego utworów, w okresie od roku 1864, w kilku latach następnych, aż do dni dzisiejszych. Jeżeli zwrócimy uwagę na wszystkie dzieła Kraszewskiego, wydane w tym czasie, przekonamy się, iż one powstały ze studyów, mających na celu zgłębienie najważniejszych, późniejszych epok historyi naszéj. Zdaje się, jak gdyby tych parę wieków wyczerpać chciał do dna. Na którąkolwiek z prac jego dzisiejszych rzucimy okiem, wszędzie zobaczymy jednéj idei i specyalnych badań owoce. Czasy panowania Sasów, Stanisława Poniatowskiego i następne, aż do obecnéj chwili, postanowił odmalować w najrozmaitszych obrazach, postawić je w różnych światłach, obejrzeć z rozlicznych punktów widzenia i okazać całą prawdę dziejową, całą rzeczywistość, wskazując zarazem stanowisko, z jakiego na nią zapatrywać się potrzeba. Czy to weźmiemy do ręki powieść jego, pisaną w tym okresie, czy dramata, odnoszące się do końca przeszłego stulecia, czy wreszcie oddzielne rozprawy, luźne artykuły, małe obrazki bądź z ubiegłych, bądź z dzisiejszych czasów, znajdziemy syntezę wszystkich prac Kraszewskiego w tych utworach razem zebranych.
Na widok téj pracy, na widok ogromnéj ilości dokumentów autentycznych, oryginalnych, jak: akta, dyarjusze, pamiętniki, listy, które sprowadzał z Krakowa, z Warszawy, ze Lwowa, z Poznania, Kórnika, Paryża, i t. d, na widok zapleśniałych, często nieczytelnych manuskryptów, poznaczonych, uporządkowanych, objaśnionych własną ręką Kraszewskiego, po większéj części jego własną ręką przepisanych, podziw nie ma granic... Wierzyć się nie chce, aby wszystko to wykonać mógł jeden człowiek, w ciągli lat kilku, człowiek, który już płodnością swoją na każdéj innéj drodze, największe obudzał zdziwienie. Wierzyć się nie chce własnym oczom. W obec stosów téj pracy, w obec tego umysłowego olbrzyma, najdumniejszy uczułby się upokorzonym maluczkim.
O skrzętności w zbieraniu materyałów i nadzwyczajnym trudzie przy ułożeniu ich, bez niczyjéj pomocy, przekonać się można czytając ogromne dzieło historyczne: Polska w czasie trzech rozbiorów (Poznań 1873 i nast.). Kraszewski ogłosił w niem wiele dokumentów nieznanych i dotąd nigdzie nie wydanych. Przy opisie tego okresu, opierając się na autentycznych źródłach, przedstawił ówczesną epokę z nieubłaganą surowością i bezstronnym sądem poważnego, chłodnego dziejopisa. Badając te dokumenta wysnuł z nich, jakby na naukę i dla wskazówki, wspaniały dramat.
Nawał pracy nie przeszkadzał mu brać udziału w kilku naukowych kongresach europejskich, zgromadzonych temi czasy; nie przeszkadzał zajmować się gorliwie archeologią, której jest jednym z najznakomitszych znawców. Wezwany do Bolonii, w 1874 r. na zjazd archeologów, zapoznał się tam bliżéj ze wszystkimi w téj gałęzi uczonymi i pole badań zamierzchłéj przeszłości nowemi wzbogacił spostrzeżeniami. W prędce potém jako przedstawiciel Akademii krakowskiéj, udał się do Stockholmu, zaproszony na kongres archeologiczny, pod opieką króla szwedzkiego, przyjmującego uczonych ze wspaniałą gościnnością. Opis tego kongresu i wielce ciekawych rozpraw, wydał Kraszewski w języku francuzkim. (Paris. Librairie du Luxembourg).
Nie można pominąć jeszcze jednego szczegółu, malującego dostatecznie charakter Kraszewskiego, niewyczerpane zasoby jego i niestrudzoną gorliwość w pracy. Jeden z księgarzy Warszawskich prosił go o napisanie popularnym sposobem, w formie powieści historycznych, dziejów Polski, od najdawniejszych czasów, od legend, aż do dni dzisiejszych. Zadanie kolosalne!... jak każdy przyzna. Kraszewskiemu myśl ta niezmiernie się podobała. Chwycił się jéj z zapałem. Mało jest rzeczy, któreby go więcéj ożywiały. Zaraz się wziął do starych kronik. Nie ograniczył się kronikarzami narodowymi; przeglądał najdawniejsze dzieła niemieckich, czeskich kronikarzy; zaczął czytać pisma, odnoszące się do jutrzenki słowiańskich dziejów, do wieków Lecha, Piasta; odświeżał je sobie w pamięci; badał ducha ówczesnego społeczeństwa. Ułożył plan na cały szereg powieści w następnych stuleciach. Dzieło obejmować ma kilkadziesiąt tomów. „To mnie oderwie — mówił — od innéj pracy; będę musiał wiele rzeczy zarzucić a poświęcić się temu prawie wyłącznie; ale da Bóg za lat pięć skończę.“
W r. 1875 rozpoczął szereg tych powieści, nadając każdéj z nich barwę właściwą epoce, do któréj się odnosi i trzymając się ściśle historycznéj prawdy. Publiczność przyjęła je z zapałem, podziwiając zarazem erudycyę autora, wyobraźnię, poetyczne natchnienie, świeżość i mistrzowskie wykonanie. W chronologicznym porządku wyszły w Krakowie powieści następujące: Stara Baśń; Lubonie; Bracia Zmartwychwstańcy; Masław; Boleszczyce. Pod koniec 1877 roku opuściła prasę szósta już z kolei powieść w czterech tomach p. t. Królewscy synowie; osnuta na zdarzeniach za panowania Władysława Hermana i Bolesława Krzywoustego.
Chociaż zdawało się, że ta uciążliwa praca przeszkodzi mu do innych zajęć, jak sam to przypuszczał, Kraszewski w niczem jednak nie zmienił dawnego trybu życia; a czasopisma do których zwykł posyłać swoje utwory, żadnego nie uczuły uszczerbku, zasilane jak zawsze niezliczoną ilością artykułów naukowych, krytycznych rozbiorów i mnóstwem nowych powieści moralnych.
Przytem do druku przygotował udzielone mu w ogromnéj ilości nie ogłoszone dotąd nigdzie, Listy Xiędza Biskupa Ignacego Krasickiego a także Listy Zygmunta Krasińskiego, pomiędzy któremi znajduje się obszerna korespondencya z Trentowskim. Dodajmy na koniec, że Kraszewski ma pomiędzy papierami swemi wiele rzeczy rozpoczętych, mnóstwo rękopisów niedrukowanych jeszcze, jak n. p. cały przekład Divina Comedia Dantego, o którym wydał Studja 1869 r., że obrawszy nowy przedmiot do pracy nie wyrzekł się jednak dawniejszych; a rzeczywiście nadzwyczajne zdolności jego, zarówno jak umiejętność zużytkowywania ich dla korzyści społeczeństwa, bajecznemi wydałyby się, gdyby nie te piśmienne pomniki, świadczące o genjuszu.
Czytelnik ukończywszy ten przegląd życia i dzieł Kraszewskiego, zawoła może zdziwiony: „Jakto? Więc wszystko co on napisał, jest doskonałością? Więc jego pismom nie ma nic do zarzucenia? Gdzież krytyka? Gdzie bezstronny sąd o autorze? Jest to tylko panegiryk, a nie rozbiór prac jego, ze stanowiska naukowego.
Przewidując te lub tym podobne zapytania i zarzuty ze strony niechętnych, a powiedzmy szczerze, zazdrosnych przeciwników, czuję się w obowiązku z góry na nie odpowiedzieć.
Najprzód, każdy obiera jakie mu się podoba stanowisko, z którego zapatrywać się pragnie na autora i jego dzieła. Czy ono dobrze jest wybranym, czy nie? czy odpowiada wymaganiom rzeczywistéj nauki w jéj zastósowaniu praktycznem do życia społecznego? to są inne pytania. Nie tu miejsce je rozstrzygać.
Przytem krytyki nie pisałem, w takiém znaczeniu, jak krytykę pojmują u nas powszechnie. Jest — to prawda stara jak świat, zacząwszy od Homera aż do najznakomitszych pisarzy tegoczesnych, że o żyjących
żyjący nigdy ostatecznego, bezstronnego sądu nie wydali. Zawsze do oceny ich utworów domieszać się musiały słabostki ludzkie, namiętności, które dopiero czas powolnie zagładza, ostudza. Krytyki zadaniem nie jest, jak mniemają niektórzy, wyszukiwanie ujemnych stron jakiegokolwiek dzieła. Nie masz utworu, któryby odwrócony od światła nie przedstawiał cieniów niewłaściwych. Chcąc zbadać rzeczywistą wartość prac pisarza lub artysty, zwłaszcza w ich zbiorze zupełnym, potrzeba wcielić się w niego, trzeba do głębi przeniknąć jego ducha, odgadywać myśl, natchnienie, cel twórcy; trzeba iść z nim ręka w rękę za przewodną ideą, któréj się trzymał. Wtedy dopiero mamy prawo sądzić, o ile odpowiedział założonemu przez się zadaniu, obranym dla urzeczywistnienia pomysłów swoich środkom i warunkom. Inaczéj żadna krytyka, chociażby z pozorami erudycyi i bezstronnéj surowości, nie wyjdzie ze szranków ciasnych pojęć, mogących tylko tworzyć rzemieślnicze wyroby, noszące miano recenzyi, albo będących na posługi koteryjnéj zawiści, stronnictwu, przesądom, fanatyzmowi, ciemnocie...
Kraszewski miał i ma nieprzyjaciół. Ci przynoszą mu zaszczyt. O jego przeciwnikach wprędce nikt nie usłyszy, gdy Kraszewskiemu potomność stawiać będzie pomniki. Jako mędrzec, jako prawdziwy chrześcianin, z miłością bliźnich w sercu, wzniósł się on ponad przesądy, ponad wszelkie stronnictwa, szamoczące się w małostkowych, poziomych zabiegach o interes własny. „Dzieła jego — powiada sprawiedliwie przytaczany już wyżéj krakowski uczony — więcéj zrobiły dla podźwignięcia otuchy w społeczeństwie naszém, niźli mogą zrobić najpiękniejsze rozprawy o moralności i zasadach wiary, pisane przez ludzi bez moralności i bez rzeczywistéj wiary, jakich w bojach publicystyki naszéj nie mało napotykamy.“
Gdyby chcieć w kilku słowach zcharakteryzować wszystkie prace Kraszewskiego, możnaby śmiało powiedzieć, iż ich znamieniem jest: historyczna tradycya dobrego, połączona z rozumnym postępem. Poszanowanie przeszłości, przechowanie w obyczajach, w ustawach, w religijnéj tolerancyi, w ofiarności, tradycyjnego ducha przodków, połączone nieprzerwaną nicią z wymaganiami wieku, z prawami przez naukę zdobytemi; spokojny na drodze pracy rozwój, dozwolony przez sumienie, nakazany przez rozum, — oto są główne cechy, uwydatniające dążność, zarówno jak dzieła tego pisarza — obywatela.
Przyjdzie czas, gdy go powszechnie ocenią a w tym pobieżnym życia i prac jego przeglądzie, ujrzą chęć krytycznego badania prawdy, i cześć należną wielkiéj zasłudze.
Do Kraszewskiego zastósować można słowa Mickiewicza:
„Uczcili wszyscy gościa: nie wszyscy poznali.“
Bóg jest największy najpotężniejszy w drobnostkach,
w tych tworach niewidocznych, niedotkniętych, które ożywiają powietrze, ziemię, wody, krew naszą; które żyją gdziekolwiek jest miejsceczko. A ileż to milionów,
milionów niewidocznych jeszcze dla nas? — Bóg, natura — zawsze maxima miranda in minimis.
Ilekroć naród zapragnie walczyć z wolą Bożą przeciw prawdzie wiekuistéj, zawsze, jak w boju Tytanów, pada na twarz zdruzgotany piorunem, przed
majestatem jéj zwycięzkim.
Bóg, ręka boża jest we wszystkiém. Mamy wolę, ale tę ogranicza prawo jéj bytu, jéj natura.
Wiara jest darem Bożym, sprawą łaski; kto ją ma a naraża się na jéj stratę, grzeszy przeciw Duchowi Świętemu i nie łatwo odzyska.
Katolicyzm polski był Chrystusowy, duszny, serdeczny, oświecon, jego formy pełne były soków żywotnych; gdzieindziéj z tych form suche tylko pozostały łupiny. Przy wszystkich usterkach ludzkich, więcéj było szczeréj wiary w Polsce, niż w całéj może Europie. Byliśmy ludźmi, ułomnymi, ale przyjęliśmy ducha nauki Chrystusowéj do serca; szliśmy do dobrego, do coraz lepszego, gorąco przez nieustanne walki ze światem.
Bóg jest duchem czystym, a wszelka prawda jest czysto duchowną.
Wiara jest jako sklepienie, z którego cegiełkę wyjąwszy, runie wszystko.
Bóg co zsyła niepowodzenia, zawody i straty; każdém dotknięciem ma na celu wyższe dobro człowieka.
Wiara daje spokojność, ufność w Bogu i wesołość prawie.
Nie pieniądze więc zbierać, nie bogacić się i urządzać, nie zagospodarowywać, nie szukać doktryn nowych, ale starą wiarą i żywotem odżyć potrzeba. Niech każdy zwróci się w głąb siebie i posłucha w ciszy głosu Chrystusowego, a porówna go z czynnościami własnemi — módlmy się i podnośmy, nie zniżajmy w ziemskich frymarkach.
Właśnie w tém głównie bije w oczy boskość nauki Zbawiciela, że ona jedna cierpienie uświęca, dając mu cel i wskazując je jako przeznaczenie człowieka.
Chrystus jest wielkim przewodnikiem naszym, cudze cierpienia słodzić a swoje znosić, oto żywota całego zadanie.
Modlitwa niebo porusza.
Niech każdy poprawia siebie, a więcéj jednym chrześcianinem będzie na świecie.
Łacniéj zaprawdę było kazać ludom w pierwszym wieku po Chrystusie, niż chrześcianom w XIX; tamto były świeże i niezepsute ludy, przysposobione do przyjęcia prawdy wielkiéj i nowéj, pragnieniem i oczekiwaniem wieków; dziś gorzéj, bośmy wśród tłumu, co przyjął i zapoznał prawdę, co owoc wziął, skosztował i odrzucił od ust spalonych.
Bóg zaprawdę daje narodom siły i swobodnie późniéj rozwijać się im dozwala, ale są wieki w których nie daje im mocy rządzenia sobą, i kieruje małoletniemi, tak że w dziejach widoczne jest współdziałanie Boże. Zasłużyć wszakże potrzeba na pomoc Opatrzności, nie tylko cierpieniem wielkiem, ofiarami wielkiemi, nieszczęściem i rozpaczą, ale świętością, cnotą, pokorą, uległością woli jego i posłuszeństwem prawu wiekuistemu, prawdzie absolutnéj ewangelii.
Modlitwa duszę podnosi, wielkie myśli wzbudza, modlitwa w szczęściu i w cierpieniu jest lekarstwem, ona przypomina wątłość naszych nadziei i nieprzebrane miłosierdzie Boże.
Wiara tylko i modlitwa goją rany śmiertelne zadane przez życie.
Zemsty chrześcianin znać nie powinien i bez grzechu wyrazu tego wymówić nie może. Bóg jedynym mścicielem, my nie powinniśmy się uzuchwalać aż do zastępowania Go. Zemsta zawsze jest zła i występna.
Nie sądźmy abyśmy nie byli sądzeni, przebaczmy, bo wszyscy potrzebujemy przebaczenia... Obcym dzikim zostawmy bałwochwalstwo siły i potęgi, my czcijmy cierpienie i szanujmy boleść.. a darujmy tym którzy — nie wiedzą co czynią.
Dawne wiary były przygotowaniem do jedynéj, do prawdziwie boskiéj w któréj mieliśmy się szczęście narodzić. Świat więc nie był bez prawdy, on jéj oczekiwał, przeczuwał ją, gotował się na jéj przyjęcie.
Nie ten szczęśliwy kto bogaty, nie ten szczęśliwy kto wielki, kto sławny; ale ten, kto umiał kochać jak Chrystus, jak Chrystus przebaczyć, jak On cierpieć.
Kto się sprzymierzył ze złym, mówiąc w sercu — przetrwam czysty, chociaż brudnemu potakiwać będę, dla ocalenia siebie — ten zaparł się Chrystusa i prawdy i w godzinę wielkich sądów Bożych zaparty będzie, albowiem dłoni nie odmyje i serca nie odczyści.
Religia tworzy społeczeństwo zupełnie nowe, jedną wielką rodzinę w któréj Bóg jest Ojcem, a wszyscy ludzie i naród braćmi.
Jedną z prośb w Modlitwie Pańskiéj, na którą najmniéj zwracamy uwagi, jest: nie wódź nas na pokuszenie; ale Chrystus znał słabość ludzką i nie darmo ją święte Jego usta wyrzekły... unikać pokuszenia mało kto umie, mało kto myśli. Sądzimy się zawsze silnymi przeciw wszystkiemu, gdy tymczasem słabi jesteśmy tak, że wpływ najmniéj znaczący, odbija się w jakimś kątku wraźliwéj duszy.
Miłość, która jest osią świata chrześciańskiego, wszystkie rodzi jego cnoty, jak przeciwne jéj samolubstwo wszystkich pogańskich występków było matką.
Z niéj pragnienie i gotowość do ofiary, zaparcie się siebie, pokora.
Bóg próbuje, Bóg często upadkiem zmusza do podźwignięcia się człowieka.
Wielu, co się modlą w cierpieniu, a zapominają o Bogu, gdy im dobrze, nie trać wiary: skarb to wielki. Są ludzie nieopatrzni, co w szale szczęścia rzucają go na drodze, sądząc, że potrzebować nie będą; ale kiedyż się wiara nie przyda?
Módlmy się tylko wszyscy, pacierz ludzi zbliża i do siebie i do Boga.
cały świat, nie jestże cudną harmonijną wesela pieśnią, hymnem potężnym, w którym grają, jak tony potrzebne i śpiewy ptastwa i gromy burz i fale morza bijące zgruchotanemi okrętami o skały. Pieśń tę trzeba duszą posłyszeć całą, aby ją pojąć; oddzielne jéj tony dziwne się wydawać mogą. Tu smutek, boleść, bój, jęk, są przemijającémi, są pozorami. Wieczną rolą natury: — życie, szczęście, wesele.
Wśród jednéj ludzkości ileż to światów udzielnych, niedostępnych, odgrodzonych, poprzedzielanych od siebie! A wśród nich dwa główne światy, patrzące na się okiem nieufnem, z jednéj strony z pogardą, z drugiéj z zazdrością. Jest to świat bogatych i ubogich, świat tych co się bawią i tych co pracują, dwa obozy, dwa zastępy, któreby wspólnemi siłami dźwigać powinny brzemię przyszłości, a nie chcą sobie podać serc i ręki do uścisku. Z obu stron jest wina wielka; jedni zazdroszczą szczęścia, które wymarzyli sami, drudzy mają się za coś wybranego, dla tego, że nie pojmują swoich obowiązków i do formy zbyteczną przywiązali wartość, śmiejąc się z grubijaństwa, gdzie uwielbiaćby należało serce, gardząc powierzchnią, gdzie głąb ze szczerego złota pokrywa szorstka skorupa.
Świat idzie a idzie dziś, dzięki pomocniczym środkom, nierównie szybciéj niż kiedykolwiek. Materyalne warunki przyśpieszają rozwój ducha, oszczędzają czas... podwajają pęd z jakim ludzkość leci naprzód! naprzód.
Jak w szkole tak na świecie zawsze pierwszem uczuciem większości na widok jakiegokolwiek niezwyczajnego fenomenu, jest to nieszczęsne szyderstwo i niedowierzanie... każdy tryumf poczynać się musi od męczarni. Może też tak być powinno, bo ten tylko zasługuje na wieniec, komu wprzód skroń krwią ociekła, a próba ognia jest próbą powołania i talentu.
W ziarnie piasku są światy i świat z pewnego stanowiska jest ziarnem piasku tylko.
Świat dzisiejszy nie szanuje już nic, widok jego zakrwawia serce; potrzeba proroka, coby Izajaszową wymową wywiódł go z drogi omylnéj, z gościńców błędu.
Rzeczy na świecie dzieją się wedle praw nieodmiennych, liść zeschły opada, klasy społeczne nie spełniające posłannictwa giną i zlewają się z innemi.
Świat to gospoda, w któréj coraz nowy popasa podróżny i gdzie jeden się modlił, drugi przychodzi rozpustować i szaleć; — bolesne to ale nieuchronne.
Wszystko na świecie tak jest opatrznie urządzone, że męczarnie stoją obok uniesień i rozkoszy dusznych, że im większa ofiara, tem zdobycz obfitsza. Za boleści serca płaci serce, za namiętności chwila szału, za chwilę szczęścia cierpienie....
Są na świecie rzeczy, które się inaczéj tłómaczyć nie dają, tylko wolą Bożą, wolą opatrzną, która w pozornie złem, ma na celu istotne dobro.
Wszystkie cuda stworzenia, nie sąż to miny złote dla człowieka? Od proszku pod jego stopą, do tego drugiego świecącego prochu rozsypanego w ciemnych szafirach nocy, do barwistego motyla, do zielonego przetykanego przezroczystemi żyłki listka trawy — nie sąż to bogactwa nasze? bogactwa dla myśli i serca? A sztuki, a bozka muzyka, a ludzie bracia, a serca kobiece, a my sobie sami. Wiekiby można w szczęśliwości zapatrując na to wszystko przepędzić.
Świat ten zbudowany tak przemądrze, kierowany tak cudownie, że na nim samo dobro spełnione owocuje naturą swoją, a złe niesie karę i zgniliznę jak chorobliwy pierwiastek. Często dla oczu ludzkich niewidocznemi zrazu są te działania wielkich owych czynników, ale w końcu wychodzi na jaw głośno, co się wśród ciszy fermentując przygotowywało. Często znowu ostateczne skutki dobra i zła spełnionego na świecie, po za granicami jego dopiero się rozwijają; tam już sprawiedliwość Boża, każe ich się tylko domyślać. To pewna, że w żywocie ludzkim, gdziekolwiek znajdziesz miłość i poświęcenie, za niemi idą w ślad spokój wewnętrzny, ubłogosławienie ducha, siły nadspodziewane, potęga sięgająca cudu. Nic dzielniéj nie kieruje wolą i nie nadaje jéj większego znaczenia. Miłość ma jasnowidzenia nie ziemskie, ma wiedzę wlaną, instynktową, niechybność zdumiewającą.
Gdziekolwiek się ona i w jakiejkolwiek objawia formie, poznasz królowę; w zwierzęciu nawet wydziedziczonem, ilekroć je instynkt podnosi chwilowo do przeczucia miłości wyższéj, macierzyńskie przywiązanie związek dwóch istot uszlachetnia je i niemal przybliża do człowieka. Nie ma smutniejszego bytu nad żywot anormalnie nacechowany, samolubstwem, nienawiścią, wydzielaniem się z ogółu. Świat stoi tą wielką więzią miłości, która go czyni całym i jedynem, a w czyjem sercu jéj nie ma, odpadł od wielkiéj Bożéj rodziny.
Najświętsze nawet i najczystsze węzły świat rozerwać umie, najlepsi się psują, a najtrwardsi mienią.
Żywy świat, na ile to klamr i pieczęci zamknięta jeszcze księga!
Świat nie ma wdzięczności za poświęcenia i żartuje sobie z tych co mu palą ofiary.
Natura jest jak człowiek; nie odkrywa się cała z tajemną myślą swą, tylko tym co się z nią zapoznać, poprzyjaźnić czas mieli.
Natura ma to do siebie, że gdy ją ku czemu zmuszają, opiera się i zacina jak koń narowisty... i ona chce mieć swobodę; ale człowiek znowu ilekroć mu odmawia posługi, usiłuje przymusić i postawić na swojem, choć nie zawsze zwycięża.
Są i w tworach Bożych najpospolitszych, cuda dni powszednich, których pojąć niepodobna; widzimy czasem gdzieś na przegniłym dachu, na mchach oślizłych, wyrosły z ziarna zaniesionego wiatrami kwiatek barw świeżych i kształtów przedziwnych, który wytrysnął niewiedzieć jak i wyżywił się niewiedzieć czem. Wygnaniec to widocznie zdaleka pokutujący samotnie, który patrzy w słońce sam jeden póki go burza nie złamie i nie wyrwą wiatry...
Ciągłem ocieraniem się o świat, tracim władzę uczucia czegokolwiek głęboko i zużywamy się, twardniejem, serce dostaje nagniotków — w samotności mniéj targani w różne strony, mniéj szafując sobą, skupiając w duszy własnéj, zdolniejsi jesteśmy uczuć potem silnie cokolwiek nas dotknie. Wszelkie wrażenie mocniejsze jest i trwalsze.
Natura musi wiele wydać nierozwinionych pączków nim piękny kwiat jeden urodzi.
Każda walka ma ofiary swoje, każda gałąź kwitnąca pączki, które zjada robactwo i niszczy zgnilizna.
Świat inny dziś i martwiejszy; dawniéj, złe, czy dobre, ale wszystko obchodziło, rozgrzewało, ciekawiło nawet starszych. Dziś młodzi starzeją się zawczasu i tak są rozsądni, że mróz przejmuje. Teraźniejsza młodzież wszystka taka, nie skosztuje życia, już z teoryi wie, że kwaśne; nic zapału, nic uniesienia, żadnych pragnień!!
O ziemio! na któréj tyle zostawim pamiątek umierając, o ziemio, piękna matko nasza — kiedy się żegnamy z przyjaciołmi, mamy nadzieję zobaczyć ich wyżéj, w niebie; ale miejsc drogich, twoich ulic lipowych, domków maleńkich, rzek i strumieni, twojéj wiosny tak młodéj zawsze, twego lata, twojéj jesieni, wszystkich pamiątek, które życie nasze rozsiało po tobie, nigdy, ach, nigdy nie zobaczym! Gdzież będzie słowik, gdzie będą kwiaty, gdzie będą rozkoszne poranki, smutne wieczory, gdzie będą wszystkie niewinne zabawy nasze, rozkosze? Będzież niebo tak wielkie, tak wesołe, żebyśmy dla niego tych starych przyjaciół zapomnieli, będzież tam Leta zapomnienia przed bramą raju? O! zapewne, — lecz umierając, kiedy jeszcze sami jesteśmy cząstką ziemi, jak smutno wierząc nawet w niebo, porzucić to wszystko!
Nie mieniałbym téj ziemi, mglistem niebem pokrytéj, borami odwiecznemi szumiącéj, na najwspanialsze, najsławniejsze ziemice, których piękności poszły w przysłowie.
Uznaje chętnie wszelką piękność, ale gdyby mnie kto przeniósł na zawsze z ziemi, do któréj tak przyrosłem sercem i duszą, o! umarłbym z tęsknicy za piaskiem, za sosnami za szarem niebem i lasem naszym zielonym.
Człowiek potrzebuje ojczyzny, bądź co bądź, a kto jéj nie ma, temu braknie jednego zmysłu, jednego szczęścia, jednéj miłości w życiu i jednego pojęcia w umyśle, które wiele innych tłumaczy i wyjaśnia. Kto jéj nie ma, ten sobie ją wybrać i stworzyć powinien aby kochał, tak jak w pierwszéj młodości człowiek idealną tworzy sobie kochankę... jeźli mu żywéj braknie.
Nie mało téj ziemi jest na któréj Pan Bóg umieścił rodzaj ludzki, wiele jeszcze i niezamieszkanéj i pustéj; komu ciasno mógłby sobie łatwo kawałek znaleść i na niéj pracować — a jednak ze wszystkiéj ziemi ta najlepsza i najmilejsza, na któréj się człek urodził, zrósł i gdzie kości ojców spoczywają.
Gdyby mu kto dał najpiękniejszy raj na drugim końcu świata, zmieniłby się on w pustynię, bo każdy wzrósł sercem do swojego kąta i nigdzie mu lepiéj nie będzie jak tam, gdzie mu sam Pan Bóg żyć i pracować przeznaczył.
Już to znak natury niedobry, kiedy człowiek tęskni w domu i rwie się w świat nie wiedzieć czego, sądząc, że się tam łatwiéj dorobi... i prędzéj swobodnego życia dobije. Obiecują wprawdzie za górami i morzami śliczne rzeczy, bo im tam ludzi i rąk brak i radziby ściągnąć łatwowiernych, ale uchowaj Boże, aby się kto na ten lep dał złapać.
Lepsza chałupa w swoim kraju, niźli pałace na obczyznie...
Jeźli komu Opatrzność swój własny zagon dała, powinien go strzedz i pielęgnować jak oka w głowie, aby go nie stracił, bo ziemię postradać bardzo łatwo, ale ją nabyć codzień trudniéj.
Któż opisze te uczucia na widok miejsc znajomych, uczucia, które zna każdy, nawet zwierzę. Jesi w nich coś nadziemskiego, niepojętego, extasis poetyczna u najmniéj poetycznych ludzi, łzy u najweselszych, śmiech u najsmutniejszych!
Śmieszna kto sądzi, że po za granicami naszemi są jeszcze jakieś narodowości, są indywidualne charaktery ludzi; — tam epoka narodowości już przeszła, jedni Słowianie w nią wierzą i piastują tę świętą ideę starą, która tam wydaje się przesądem. Tam wieża Babel zmieszanych ludów i języków, nie ma przywiązania do ziemi, które zastąpiła miłość grosza, nie ma poszanowania tradycyi, a jest wiara w nieomylność rozumu. Francuz, Anglik, Niemiec, Włoch, jeden mają cel żywota... jedną ideę, ojczyznę, religią, wiarę....
Grosz....
Życie — to wielki hymn stworzenia dla Stwórcy, to wielki widok na ludzkość, na wieki, na ludy, na światy; z wierzchołka duchownéj Himalai, życie — to cudowny słodki sen między zapomnianą przeszłością, a przyszłością do któréj serce bije i wzdyma się.
Są chwile w życiu człowieka przestraszające go, choć bojaźni, któréj doznaje patrząc na nie gdy się zbliżają, nic wytłómaczyć nie potrafi. Nie zawsze przeczucie wieszcze wstrząsa sercem i cofać się doradza — czasem wielkość nadziei rodzi obawy, by ich mgnienie oka nie zniszczyło. Głowa się zawraca, usta bledną, oko patrzy a nie widzi, myśl nawet jak ptaszę nad którem krąży jastrząb niewidomy, osłabłemi skrzydły plącze się w powietrzu i opada. Najodważniejszy, najprzytomniejszy w tych krytycznych życia peryodach niepoznaje sam siebie, a gdy późniéj chłodniejszem okiem spojrzy na bojaźń doznaną, śmieje się z niéj jak z dzieciństwa.
Nie ma straszniejszą goryczą zaprawnego życia, nad życie osamotnione, chłodne i pozbawione przywiązania, w którém człowiek zamiera chłodem jak podróżni na górach usypiając powoli.
Nieraz sobie wystawiam życie niby długą tkaninę różnobarwną! Co na niéj pstrocizn! co kolców! Jak się to błyszcząco poczyna to płótno wzorzyste, bogate, wesołemi posiane plamkami, jak potem w szare rozwija pasy, na których tylko gdzie niegdzie barw młodości błyszczy przypomnienie... Coraz rzadziéj, coraz rzadziéj; z szarego w czarne przechodzim, zgasły świeże kolory, wypłowiała przędza; wśród czerni już nawet świetniejsza nić przypomina żałobne obwódki, aż w końcu noc... kir i nożyce rozcięły pasmo, a tkań owa z wiatrami i wodami poszła na zgniliznę.
Trudne zaprawdę jest całe życie człowieka, ale dla większości ludzi nie ma cięższego zadania nad resztę żywota z któremi nie wiedzą co począć. Przychodzi chwila w któréj się skończyło wszystko, mało do czego czuje się już zdatnym, mało czego pragnie, a ostatek dopalających godzin staje się ciężarem nieznośnym.
Są w życiu wstrząśnienia, po których wrócić do spokoju nie łatwo.
Życie ludzkie tyle razy rozpoczyna się nadzieją a kończy zawodem.
Z wzajemnych ofiar składa się to co zowiemy życiem; szczęście tutejsze w sumieniu czystem, przyszłe? w wierze.
W najskromniejszym żywocie człowieka jest zawsze Waterllo i Ś. Helena.
Ma życie tajemnicze pociechy swoje w samych boleściach nieuleczonych i tęsknocie na którą wieczyście choruje. Łza jest rozkoszą, zbytek ciężaru ulgę sprawia swym nadmiarem. Czujemy w nim zwiastowanie przesilenia i obietnicę spoczynku.
Jeźli człowiek nie wie co ma z życiem zrobić, jego to wina nie losu, — zawsze jest co począć byleby wola i siła.
Wszystko tak powoli opada jak liść w jesieni; tracim tych co nas otaczali i zostajem coraz bardziéj, coraz ciężéj osamotnieni. Ci z którymi łączyły nas węzły najściślejsze latami związane, odchodzą i rzucają samych. Oglądamy się i widzim, że nic ich nie zastąpi. Smutna pielgrzymka nasza.
Życie od powołania oddzielić niepodobna. Człowiek prywatny i publiczny nie są dwoma ale jednym. Kto naucza i karci, winien być godnym nauczać i karcić; pracować musi, aby stanął na wysokości powołania.
Jak wystrzał, który im daléj idzie, tem chybiony daléj od celu odchodzi, tak życie jeśli w pierwszéj chwili na włos wynijdzie z drogi, daléj już Bóg wie gdzie się zatoczy.
Każdy z nas dźwiga na ramionach brzemię życia... szczęśliwy komu Bóg dał siłę.
Z wzorów nieśmiertelnych życia tworzy fantazya obrazy, ale bezsilna jest jak dziecię, które z malowanéj karty figurki wystrzyga... nowego nie potrafi urodzić, ledwie ze szczątków coś klei.
Życie ludzkie... tak jednakowem się zdaje zdaleka, a tak dziwnie i nieskończenie jest rozmaitem, gdy się na nie patrzy serca i duszy mikroskopem. Naówczas ta czarna i różowa plamka rozkłada się w cały świat kształtów, świateł i cieni.
W życiu naszem są kalwaryjskie drogi i pochody krzyżowe, które wieki trwać się zdają, tak je męczarnia niepokoju przedłuża.
Kto swojego życia wiosną,
W drodze pamiątki rozsiewa. —
Niech się w jesieni spodziewa
Że z nich łzy wyrosną.
Nic poważniejszego, surowszego nad życie, a kto je chce zbyć żartami, ten go nie pojął.
Cóż warte życie bez życia, bez wypadków, bez wzruszeń i uczuć?
Każdy człowiek ma trzy życia w sobie: jedno, po którem płacze, drugie w którem żyje i stęka, trzecie, którego się spodziewa.
Życie wiekiem, życie chwilą — rzekłbyś, że w szczęściu połyka się czas wielkiemi hausty, a w niedoli wypija po kropelce. Dawno o tem ludzie wiedzą! a zawsze im to dziwném się zdaje, zawsze powtarzają zdumieni: Jak ten czas upłynął.
Zwodne bo też życie człowieka; — tyle obiecuje, a te obietnic kwiaty, pierwszy mrozek zwarzy i po nich nie ma zawiązek. Bądźmy więc drzewem co nie dając owocu, służyć choć może na coś wyrastając: na budowę dla człowieka, na schronienie gniazdom ptasim — żyjmy dla drugich, tak, żyjmy dla ludzi!
Życie tajemnic węzeł który śmierć rozcina,
Pół chwilki wśród wieczności, a długie bez końca,
Z jednéj strony kolebka z drugiéj rozwalina,
W środku trawka Hioba i promyczek słońca.
Są w życiu ludzkiém chwile stanowcze, które nowy zwrot nadają nietylko losowi, ale nawet charakterowi człowieka.
Życie jest ciągiem obowiązków surowych.
Motyl i najmizerniejszy robak zarówno są potrzebni na świecie i jedno mają prawo życia.
Często maluczka chwila wyrokuje o losie całego życia; jeden krok stanowi o całéj drodze, jeden rzut oka zawiera w sobie całą przyszłość, a wśród tego poplątanego kłębka ludzi i myśli, ruchów i czynów świeci wszędzie idea sprawiedliwości, która tą trudną kieruje machiną.
Życie nieraz wygląda jasno i pogodnie jak owoc, który się rumieni na gałęzi, ale wziąwszy do ręki postrzeżesz, że go robak potoczył...
Życie na zagonie i w pałacu równo upływa i kończy się, a słusznie ktoś powiedział, że Bóg nie spyta, ani cośmy umieli ani cośmy mieli tylko jakośmy spełnili obowiązki i co zrobiliśmy na świecie...
W podróży i w życiu niecierpliwość rośnie, w miarę jak się zbliżamy do celu; niecierpliwość jeźli go pożądamy, strach, jeśli się go boim, póki daleko, daleko — cel ten mglisto się maluje, patrzym obojętnym okiem, zimno o nim rozmyślając; bliżéj to serce bije, piersi się podnoszą, łzy na oczy, lub uśmiech na twarz występuje — a ostatnich kilka kroków dłuższe są od całych dni w początku podróży.
Życie jedną walką długą z ludźmi, z losem i ze światem, gdzie potu otrzeć z czoła nigdy nie ma czasu, chwili nie ma ani westchnąć, ani za siebie obejrzeć się mokrem okiem.
Nie ma podobno nic lepszego, jak życie wiejskie, i człowiek jest w swoim domu, panem swéj woli, zatrudnień; nie krępuje go etykieta, żyje według siebie, wolno mu płakać i śmiać się kiedy zechce, mówić lub milczeć, słowem tak postępować jak sobie życzy.
Życie ma obowiązki i ciężary; nie godzi się umierać duchem, gdy żyjemy ciałem.
O! jakeśmy to śnili życie, a jak dziwnie inaczéj się splotło? jakeśmy wierzyli święcie, jak czcili poczciwie, jak się modlili gorąco, jak spodziewali się ufnie, jak każdy gdyby w bajce królewicze działem brał jakąś część świata... a co nam dzisiaj z tego dziedzictwa urojonego zostało?
Życie jest walką, a choć bój zwycięski, są chwile w nim do przetrwania ciężkie, tak że zwycięzcy nawet jęknąć muszą. Im daléj w lata, tem się cierpliwiéj spogląda na bieg rzeczy ludzkich, na własne i cudze bóle i jak Bóg patiens quia aeternus, tak człowiek się staje patiens quia mortalis.
Życie jest potrawą, którą każdy przyprawia do swojego smaku: pieprzem, solą, octem, lub cukrem, a wszyscy po niéj mają wargi spalone. Na tę zgagę nie ma doktora... mylę się, jest jeden, śmierć...
Wieleż to żywotów ludzkich podsycanych tylko nadziejami, które się nigdy nie ziszczą, wleką się tak do końca, do mogiły, otoczone ciemnością... ale Bóg policzy tam kiedyś cierpienia nasze, na które płacze ciało, na których zyskuje dusza.
Całe życie jest walką, a ten mądry kto zwycięży, i nikt go nawet nie spyta jakim sposobem.
Jakże ludzi nie kochać? Jeźli w nich wiele jest zła, ileż więcéj za to uczuć poczciwych i szlachetnych.
Są ludzie, których poznasz z wejrzenia; są drudzy którym się długo, długo przypatrywać potrzeba, aż rysy charakterystyczne postrzeżem.
Ludzie najczęściéj są łatwowierni do śmieszności, a gdy im kto powie: Jam wart nie wiele; biorą go za słowo.
Mierność szumnie się przechwalająca i wskazująca każdy swój krok jako arcydzieło, zyskuje poklaski i wzięcie powszechne.
Dopóki te wielkie, sine przestrzenie nieskończoności widzi przed sobą człowiek, dopóty idzie; gdy ściana ciasna świat mu zamknie, cofa się maleje i kona.
Człowiek stworzony jest do żywota spółecznego, a od czasów chrześciaństwa narody wszystkie tworzą jedną wielką całość, kto się od niéj dobrowolnie wyłącza lub kogo żelazna konieczność z niéj wydzieli, zamiera powoli.
Jak często w jednym człowieku jest wyraźnie dwóch ludzi! Zimny tylko jednym rozumem i głową rządzący się, nie czuje nigdy tego rozdwojenia w duszy. Dla innych jest ono cierpieniem nieznośnem. Często śmieje się jeden z płaczu drugiego, wyszydza jego czynności grozi przyszłością i wśród najżywszéj rozkoszy wskazuje chmury rodzące się na niebie, rozbija rozkosz analizując ją, obrażając niedowiarstwem swojem. Zimny to rozum, co jak strażnik siedzi wysoko, patrzy pod nogi — i ostrzega i szydzi. Rzadko człowiek mu posłuszny, i mści się rozum na nim szyderstwy, mści się wyrzutami późniejszemi. Im go mniéj słuchają, tem ostrzéj dojada, tem boleśniéj kąsa, tem więcéj szydzi. O! to męczarnia! Serce leci do świata, człowiek wyciąga ręce, czuje się już szczęśliwym, chwyta swoje szczęście, a ten głos okropny Kassandry, który w łonie swem nosi, krzyczy mu nad głową nieustannie: — zobaczysz jutro to twoje szczęście! Albo — przypatrz się coś otrzymał! — I naówczas człek patrzy, zaczyna niewierzyć, przestaje być szczęśliwym. Ten głos ducha zawsze się przeciwi woli człowieka, zawsze z groźbami staje w poprzek jego drogi — niestety — on zawsze prorokiem! A człowiek opuszcza głowę, zamyka oczy, dogadza namiętności i nie otwiera powiek aż zbudzony szatańskim śmiechem tryumfalnym rozumu. Rozum to, czy jak chcesz go nazwiesz, nieznośny, uparty, nieubłagany. Głos jego nieustannie obija ci się o uszy, i nie daje spokoju; zagłuszyć go niepodobna — on z tobą wszędzie, jak twoje sumienie — on jest częścią ciebie, ale częścią oderwaną, niezależną, co plwa ci w oczy, tarzając się z tobą w błocie a nie zwala się, co szydzi z twoich rozkoszy, wyśmiewa płoche zamiary, zuchwałe plany wskazuje rozbite na ziemi.
Ludzie zmieniają się jak motyle.
Człowiek wielkich myśli, który się musi do małego życia dwunożnych zwierząt stosować, wygląda jak droga perła przyszyta zamiast guzika do sukmany wieśniaka.
Człowiek zawsze się myli w rachubie na ludziach, z którymi żyć musi. Jeźli dobiera charaktery przeciwne swemu, dręczy się ich niezgodnością, narzeka na niezrozumienie; jeźli wybierze podobnych sobie, — prędko go znudzą błędy ich, wprzódy jeszcze w sobie widziane, zabija go monotonia. W pierwszym razie często ludzi nie dość rozumie, w drugim rozumie ich nadto, w obu przypadkach dręczyć się musi. Gdyby mu jednak zostawiono wybór, aby uniknąć jednostajności, pierwszyby obrać powinien. Dwa tony mogą być różne i zgodne w jednym akordzie, jednakowe zlewają się w jeden i nic nie stanowią.
W najzepsutszem człowieku jest czasem iskra jakaś serdeczna, tlejąca w popiołach...
Z kogo się śmieją nie dla tego, że głupi, ale dla tego, że inny od tłumu lub widzi to wszędzie czego nie dopatrzą drudzy... ten ma przyszłość przed sobą.
Rzadki i bardzo rzadki jest człowiek sumienny, coby nieprzyjacielowi oddał sprawiedliwość, a przyjacielowi powiedział prawdę nagą; to też gdy głos podobny da się słyszeć, samą swą nowością i siłą tajemniczą pociąga ku sobie.
Są ludzie przez których jasną powierzchowność widzisz na wskroś jak przez czyste wody potoku... nic w nich nie ma skrytego, odgadujesz ich jednem wejrzeniem; ale więcéj takich, których osłoniona twarz, omglone spojrzenie, zapieczętowane usta... zwiastują grób pełen szczątków, pełen przepaści ciemnych.
Nigdy ludzie mniéj się nie kochają jak w niedoli.
Rzadzcy są zawsze ludzie, co w spranie ze sobą samym, w niczem nie pobłażają, nic przez pół nie robią, rzucając się przeciw ofiarom, cierpieniu, boleściom, z gorącą żądzą, z zapałem, który nie wiele pojmuje i ocenia.
Ludziom wszystko wmówić można, talent, którego się nie ma, naukę gdy się nic nie umie, serce choćby nigdy nie biło, dobroć nie dając jéj dowodów, co chcecie, byle uporczywie o nich gadać. Jeźli ci nie przyznają całości; to choć krakowskim targiem połowę...
W pierwszych chwilach zdaje się, że nic nie ma łatwiejszego jak przekonać człowieka, o tem co dlań dobre, ale sprobuj walczyć z uprzedzeniem, nałogiem, niewiarą, nieufnością, lenistwem?
Człowiek co nic nie wie, prócz pierwszych prawd z któremi się urodził, a które rozwinęły w nim życie poczciwe i pracowite, często wyższy jest od mędrca, co wszystko wie, co w nic nie wierzy i nic nie czyni.
Ludzie są jak ziarna, które Opatrzność rzuca w powietrze, niesione wiatrami lecą... i jedne padają jak mówi przypowieść ewangieliczna, na skały, drugie na morza, setne na żyzną ziemię co je wypielęgnuje i wychowa. Ludzi jak ziarna wiele, o! wiele przepada.
Czyż człowiek dla siebie tylko stworzony? Nie, w społeczeństwie całem jego miejsce. Niczem on wyrwany z niego; nikczemnym odosobniony, odcięty; wielki, gdy się siebie dla wszystkich zapiera, gdy się poświęca i uważa tylko za część całości. A wszelka część sama przez się biorąca się, fałszywą i ułomną jest. Pamiętajmy żeśmy winni siebie ludzkości i obowiązani życie swe spełnić do końca.
Większa część ludzi tem grzeszy, że poważniéj nad niczem się nie zastanawiając, w śmiech i żart igraszkę obraca wszystko. Kiedy na świecie nic nie jest małéj wagi, my drobnostkami mianujemy codziennie najważniejsze sprawy.
Nie ma już dziś tych wielkiego znaczenia ludzi, co mimo ciężkiego położenia i niedostatku w domu, mieli szacunek i poważanie powszechne, co w prostéj odzieży wytartéj rozkazywali aksamitom i złotu, bo nikt nie czuje się zdolnym walczyć z przesądem majątkowym.
Ludzie po swojemu kierują sprawami świata, ale nie są w stanie złamać jego prawa i losów przemienić.
Rzadko kto jest tak wyciosany od razu, że się prawie nie zmienia; po większéj części dłużéj zachowują się ludzie zimni, krócej trwają ci, co się szarpią sobą walką wewnętrzną.
Człowieka i ludzi naszych znaleźć nie jest trudno, typ epoki, napotyka się wszędzie — o męża wielkiego trudno, wielkich mężów braknie.
Wśród zwykłego prozaicznego najczęściéj trybu życia jak grabarz w kopalni na żyłę złota, trafia człowiek na coś niezwyczajnego, niepodobnego do wiary, przechodzącego rozmiar jego sił powszednich... i staje nieumiejąc rzeczywistości zmierzyć.
Człowiek winien wszystko znać i próbować wszystkiego, nie przywięzując się do niczego.
Nic tak nie podnosi człowieka, jak myśl znikomości własnéj.
Częściéj prawy człowiek upadnie niż zręczny intrygant, który sięga po wziętość dla zrealizowania jéj na swoją korzyść. Prawy człowiek musi mieć nieprzyjaciół w złych, którzy z nim sympatyzować nie mogą, zręczny oszust — wszystkich zarówno przyciąga, wszystkim pochlebia złym i dobrym, a pragnąc popularności, skarbi ją pobłażaniem bez granic; często nawet więcéj złych niż dobrych potrzebując, więcéj pierwszym nadskakuje.
Najzepsutszy z ludzi gdy stawi w życiu krok stanowczy, który o przyszłości jego ma rozstrzygać, gdy mu się przyjdzie rozstać z głosem sumienia i drogą jaką mu wskazywało — doznaje niepokoju i trwogi...
Ludzkość nie może stać, iść musi, a czy droga jéj kamieniami zasłana, czy potrząśniona różami — naprzód potrzeba.
Mąż, przedstawiciel wieku musi mieć coś więcéj nad chłodny i potężny rozum, musi mieć jasnowidzenie przyszłości, którego sam rozum nie daje, musi posiadać uczucie potężne i wiarę niezłomną w pewne zasady i prawdy, które rozum nawet najzdrowszy często probując swych sił tylko nadweręża. Rozum największy jest z natury swéj negacyjny, jest siłą ujemną, krytyczną, nie pcha on do czynu, raczéj wstrzymuje od niego, a wielki mąż musi być mężem czynu. Otóż dla czego nie mamy istotnie wielkich ludzi; są znakomitości, ale to słupy co podtrzymują od upadku gmachy, a nie ogniste kolumny, przodkujące idącym przez pustynię.
Witam cię w tym zakątku spokojnym, ustronnym
Żono, córko i matko, co niewidząc świata,
Przy jednym przyjacielu, jednym i dozgonnym,
Przykute, niesłyszycie jak życie ulata. —
Błogo wam oddalone od tłumu i wrzasku.
Pod jedném drzewem wzrosnąć, kochać i umierać,
Jak fiołek zakryty od oczów i blasku,
Ze swego kątka okiem niebieskiem spozierać.
I dziwić się nad temi co w wrzawie, na świecie,
Szukają szczęścia jak pereł w śmiecisku. —
Wam ciche modły, mąż rodzina, dziecie —
Są szczęściem, choć bez świadków, szumu i połysku.
Was wiosną kwiatki cieszą, słońce ranne wita,
A twarze wasze choć lata poryją,
Serce nigdy nie przekwita,
Jego zmarszczki nie okryją.
Krótką ma pamięć serce kobiety.
Dwoma wdziękami najmocniéj pociągają kobiety ku sobie, wesołością i dowcipem na którym wiele budować nie można i tajemniczością.
Łzy kobiece! to rosa codzienna!
Kobieta polska w całym rozkwicie i blasku młodości jest zupełnie inną od spotykanych po szerokim świecie... Taką ona była... choć dziś — dziś niestety, więcéj już mamy dziewic europejskich i lalek z żurnalu, niż tych panien, któreśmy znali za młodu.
W Polce wdzięk, naiwność, uczucie, łączyło się z rozsądkiem prawie chłodnym, umiała być najpraktyczniejszą z istot i największą bohaterką... Jéj heroizm nie miał w sobie nic komedyantckiego, był swobodnym i naturalnym — nie wątpił o sobie, szedł śmiało z podniesionem czołem, ale był tak potężny, że się powiększać i ubierać na pokaz nie potrzebował. Znać było w téj dziewicy córkę kilku pokoleń chrześciańskich rodzin, żon, rycerzy, Rzymianek Północy, co len przędły i grodów broniły.
Kobieta świętą być powinna dla uczciwego człowieka.
Kobiety w ogóle, w mężczyznie widzą tylko męża, — ci co się na mężów nie zdali, są jak puste orzechy na śmiecie.
Co za cudny nasz wyraz Dziewica, jak on maluje tę anielską czystą istotę, która przestała być dziewczynką; (wpół jeszcze dziecięciem) a stoi już na progu życia poświęceń, ofiar, życia pełnego, życia — boju. — Bój to uroczysty i chwały pełen. Ale oko dziewicy ledwie go przegląda; ono widzi tylko spokojne zacisze i domowe swe szczęście i obowiązki którym bije samotne serce. W jéj oczach postrzeżesz już, że myśleć poczęła, że życie codzień pojmuje lepiéj, że się gotuje do niego. Ta chwila jest jakby jéj modlitwą do Boga o przyszłość. Straciła całkiem swą żartobliwą płochość, swą wesołość dziecka, oczy nie latają jak przedtem, ale spojrzenie jéj do głębi przeszywa.
Jak dzieci igrają z ostrym nożem nieraz, tak kobiety z nami; ostry nóż i skaleczyć przecie i roztrzaskać się sam może. Ale one w to nie wierzą.
O! kobiety — kobiety, bez was żyć niepodobna, a z wami żyć tak trudno! Gdy człek was przeklina, jeszcze po was płacze.
Pobożność, męztwo, dobroć niewyczerpana, powaga cnoty, czystość dziecinna, — oto co odznaczało niewiastę naszą do XVIII wieku. Nikt o niéj po za domem nie wiedział, lecz wszyscy czcili i błogosławili ktokolwiek zbliżył się do niéj. Nie była to zalotności pełna Francuzka, któréj życie trwało tyle co piękność; ani marząca Niemka, więcéj w dumaniach niż na ziemi zrosła; ani sztywna Angielka, dla któréj przyzwoitość droższą jest od saméj cnoty: żywa choć poważna, łagodna i surowa razem, wielka, bo zawsze pani siebie saméj; — w sercu miała skarby poświęcenia i dobroci, choć usty była milcząca, choć skąpa na słowa. Życie jéj więcéj było czynem, niż słowem i myślą. Usta modliły się, ręce pracowały, serce kochało w Bogu i Boga. — Nigdy myśl nawet nieczysta nie sprowadziła majestatycznéj matrony w kałuże ziemi, nic ją skalać, nic świętego jéj spokoju zachwiać nie potrafiło. Życie całe było dla niéj dobrowolnem, miłem spełnieniem obowiązku, czystą ofiarą, nieustannem poświęceniem wśród zapału religijnego, który oświecał i ogrzewał na każdym kroku. Wiara zbroiła ją na wszystkie wypadki życia; w szczęściu dziękowała Bogu lękliwie, niedowierzając pomyślności, bo była ziemską, a zatem znikomą; w przeciwności rosła, mężniała, olbrzymiała, nabierała sił niespodzianych, wznosiła się do heroizmu. — W ówczas walka nie nużąc ją, zdawała podsycać w niéj życie.
Swoich kochała bez granic i dla nich mogła grzeszyć zbytkiem przywiązania, które niezawsze objawiało się dla ich przyszłości zbawiennem, pobłażała im, pieściła, usiłując ozłocić ich życie, ubezpieczyć przyszłość; dla obcych, w których widziała posłańców Boga, dla obcych nieszczęśliwych i ubogich dobroczynną była nietylko datkiem, nietylko chlebem, ale współczuciem, duszą, braterską pieczą i litością serdeczną. To co my zowiemy światem, a co jest wrzawą i zgiełkiem potrzebnym dla tych, co spokój stracili lub cenić go nie umieją — nie uśmiechało się jéj wcale, nie nęciło, straszyło raczéj dla siebie i drugich, niżeli pociągało.
Dnie jéj spłynęły jednostajne, od kolebki do grobu nieznacznie wiodąc, bez wielkich wstrząśnień, bez zmian nagłych, wolnym i równym krokiem. Na téj skromnéj tkaninie przeszłości, błyszczały gdzie niegdzie złote nici i czarne pasma, jak granice, na których wstrzymało się życie weselem lub boleścią. Lecz po nich szły znowu szare, jednostajne dnie, spokojne, modlitwą i pracą barwione.
Charaktery kobiet z XVIII wieku bardzo przypominają podobne im naszego stulecia, które spadek po swym poprzedniku przejęło w całości. Uczono jéj od dzieciństwa nie mieć serca, grad komedyą, łudzić, bawić się, korzystać i nie poddawać uczuciu. Miłość własna i pycha były z jednéj strony sprężyną życia, z drugiéj chwilowe szały i namiętności zwierzęce.... Serca nie było. Na dworze Stanisława Augusta mieniali się mężczyźni mieniały kobiety ulubieńcami, odciągano od rywalek przez zazdrość chłodną, chwytano jaśniejsze postacie aby się niemi pochlubić, wyrywano sobie błyszczące istoty jak cacka: nikt téj igraszki nie brał na seryo.
Kobieta zwykle instynktownie czuje co piękne i przywiązuje się namiętnie do pięknego; nieznając muzyki, lubi muzykę, nieznając malarstwa, przeczuwa co prawdziwie piękném — sama stara się być piękną i wszystko w koło siebie uczynić wdzięczném.
Prenumeratorom i kobietom nigdy ufać nie można.
Błogosławieństwo matki jest siłą wielką, a przekleństwo macierzyńskie śmiertelnem.
Nim nowy człowiek przyrosnąć potrafi do rodziny, którą mu los narzuca, kosztuje to wiele; potrzeba pracować nad sobą, patrzeć, poznawać się, przywykać, zrozumieć, pokochać... a przy tém wszystkiém zapomnieć.
Serce ojca nie zna gniewu na dziecię; surowem być musi, choćby krwawemi łzy to opłakało.
Niema słodszych i silniejszych węzłów, nad węzły miłości rodzinnéj.
Niema sroższéj nienawiści, nad nienawiść poróżnionéj rodziny.
Są rzeczy, są ofiary których ojciec wymagać, dziecko dać nie ma prawa.
O! gdzież dziecięcia macierzyńskie oko
Nie ujrzy zdala, zdala nie przeczuje.
Co mi po nazwisku, które wnuk wziął po dziadzie, gdy w nim ducha dziadowskiego nie znajduje, gdy tradycya w nim zgasła, gdy się zrzekł spółki i przodkowania i laskę marszałkowską na wazę srebrną przetopił.
O młodości! złoty wieku życia! człowiek kiedy cię już postradał, jeszcze żyje twojém wspomnieniem i zjadłszy owoc obrany z łupiny, chciwie potem łupiny same zbiera po drodze! O młodości serca, o młode głowy! niech starzy gderzą i zbierają pieniądze, wasze pamiątki i rozkosze, droższe są od tamtych skarbów, one zostaną na ziemi, wy swoje poniesiecie do nieba. O młodości, dziedzictwo duszy, któż w szczęściu swoich łez nie pożałował.
Młode uczucia są najwłaściwsze młodemu wiekowi; ale nie wyłącznie mu należą.
Młodość to kwiat życia, jesień to owoc dojrzały, starość to cudna pamiątka, przed którą klęknąć potrzeba, by ją czcić jak relikwię.
Dla czegoż te sny i uczucia młodości tak piękne, uroczyste, tak poetycznemi odziane barwami, tak są nietrwałe i kruche? dla czego dojrzały człowiek chowając je w duszy, śmieje się z nich sam i urąga im, nie umiejąc poszanować świętéj niewinności wyobrażeń pierwszéj doby? Kiedyż w nas więcej jest uczucia, szlachetności zapału, miłości, poświęcenia i wiary we wszystko wielkie i piękne? wart że rozum i chłód późniejszy tych uniesień tak śmiesznych a tak wielkich swoją prostotą? Niestety! jestto tylko chwila w życiu... tylko chwila, któréj przeczeniem cała reszta dni zastygłych, znudzonych i obrachowanych; szalonym tylko, co mieli szczęście postradać przytomność w téj epoce, przeciąga się ona po za zwykłe granice. A z pod siwego włosa, jak się to dziwnie wydaje, ten rozkwit bujny, niepojęty, śmieszny a nieodżałowany! i któżby to nie dał skarbów lat późniejszych za zwrot jednéj godziny z tych dni uroczych, za jedno takie serca uderzenie, za jeden taki polot w niebiosa. Ale nic nie powraca! nic się nie powtarza! a czas żelazną ręką wiedzie nas na górę, na szczyt łysy z którego strąca... w wieczność.
O siło i potęgo młodości! która oświecasz jak promień słońca i słomianą strzechę, czyniąc z niéj złocone dachy i najpospolitsze lica mienisz w twarze aniołów i słowo ciche w hymn poetyczny przeradzać umiesz.
Młodości potrzeba wiele, aby się nasycić. Jéj trzeba wszystkiego i wszystkiego jéj mało, tak pragnie, tak łaknie, tak pożąda. O! ta złota pora wieku naszego, nieubłaganą jest, gdy się nasycić chce — naówczas nie patrzy czém się karmi, i dziewczęce losy i starców losy, pożera żarłoczna, nie nakarmiona. — A potem? Przesycona, resztę życia płacze przeszłości.
Tak to się żywo żyje w młodości! tyle myśli i wypadków przynosi nam dzień każdy, kocha się tak prędko a! i zapomina tak łatwo. Późniéj zbierając łupinki po gościńcu, maluczko już mając tych skarbów, któremi nam szafowały dni pierwsze tak hojnie — skąpi chowamy odrobiny i zeschłe nawet staramy się odwilżyć pamiątki.
Któż nie zna tęsknot młodości, tych gwałtownych porywów ku niebu, któremi dusza z nas wyrywa się znużona w niebieską krainę ku Bogu. Jakkolwiek słodkiemi są szały i marzenia dwudziestoletnie, i tych nie wystarcza człowiekowi, cała teraźniejszość i cała przyszłość nie napoją go nigdy, musi w przestankach uciekać się do modlitwy i łzami, których źródło jak Nilu początek, zakryte na wieki, opłakiwać wygnanie swoje.
Młodość jest kwiatów wieńcem.
W bajkach ludowych spotykamy bohaterów, którzy dotknięciem jednem przeistaczają wszystko, starców w młodzieńce, ruinę i śmierć w życie; a tą różczką cudowną, cóż jest jeśli nie czarodziejska młodość?
Młodość tylko posiada dar ten opromienienia, widzenia piękna, poczucia go, wyprowadzenia na zewnątrz tak silnie, że zaciera rysy, któreby oszpecić mogły i rozczarowywać.
Dopóki człowiek czuje piękno i zdolny jest do uniesienia, póty tylko jest młodym, póty dobrym; późniéj bywa mądrym i silnym, ale inne już widzi strony żywota: tamta na wieki dlań zgasła.
Biada temu kto nie miał młodości, kto nie ma wspomnień i zgubił drogę do tego źródła wody żywiącéj, do odmłodzającego zdroju za siedmią górami lat przeżytych.
Młodość rozbudza powoli wspomnienia mgliste niebios; i dla tego świat tak się nam wówczas innym i piękniejszym wydaje.
Młodość ma odwagę Tytanów, bo nie wie, że niebo wysoko i wdrapać się nań przez Pelion nawet i Ossę.... niepodobno.
Zły to już znak, gdy dwoje młodych zbliżając się do siebie, nie wiedzą co mówić z sobą, gdy oczy ich unikając się spotykają, usta drzą, a każde słówko wyrzeczone przestrasza, gdy szukają czegoś obojętnego i znaleść nie mogą. Bo nic też już wówczas obojętnem nie będzie dla nich; zaczną mówić o ludziach, a mówić będą o sobie, zwrócą się do źdźbła trawy, do chmury, do deszczu i pogody i najpospolitsze przedmioty staną się dla nich hieroglifami języka ich uczuć, dla nich tylko zrozumiałego; wśród osób tysiąca rzucą sobie słowo zimne, a w jego łupinie ogień będzie zamknięty.
Młodości potrzeba pokarmu koniecznie, jak ta stepów Tartaryi bajeczna roślina, zwana Barańcem, która do koła objadała co żyło, nim sama uschła brakiem pokarmu.
Piękna — bo piękna jest niepokalana młodość, gdy z nią, z tym skarbem Bożéj ręki, wychodzi na świat człowiek, którego dziewictwa nie skaził oddech zatruty, nie zbrukało dotknięcie starych i zamarzłych ludzi; — piękna i wielka i silna jest młodość, a żaden wiek jéj potędze nie zrówna. Ozłaca, z olbrzymia wszystko czego dotknie, tworzy z niczego, kruszy rzeczywistość twardą, tratuje nogami zwyciężoną, podściela ją i depce... a na jéj gruzach piętrzy złote stropy swoje, i aniołami zaludnia.
W młodości życie staje przed człowiekiem, z rękoma pełnemi obietnic, nadziei, wspaniałych przyrzeczeń, bogato strojne, głową w niebiosach, uśmiecha się, otwiera ramiona i pokazuje przyszłość! przyszłość za mgłami, ale w tych mgłach widzi uparta nadzieja wspaniałe gmachy, żyzną krainę mlekiem i miodem płynącą. I młody idzie, leci, rzuca się w życie, pomiatając wszystkiem co spotyka, szafując sobą, zdrowiem, myślami, idzie do tych mglistych krajów swéj wyobraźni, co się mu potem (jeśli wyżéj już wznieść się nie potrafi) wydmą tylko piasczystą wydać mają. Na drodze nieraz go co powstrzyma, ale młodzieniec odpycha wszystko, rozbija, byle biegł daléj a daléj. I niczego mu wówczas nie żal, bo zdaje mu się, że go czeka bogata za wszystkie ofiary zapłata. Ani mu mówić wówczas że kłamią nadzieje, że zawodzi przyszłość, nie uwierzy! Ani go wstrzymać w pędzie, cichem szczęściem, spokojem, ani go ukołysać słowy smutnego doświadczenia; niczemu, nikomu, nigdy nieuwierzy.
Są ludzie, którzy wcale nie mają młodości, nie znają co marzenia jéj i nadzieje. Ci ludzie urodzili się z gotowem życiem, z przeznaczeniem odkrytem, od razu ujrzeli co ich czeka i zimno patrzą na wszystko.
W wiośnie życia, kiedy człek cały nadziejami rozkwita, innego mu nad nie nie potrzeba pokarmu; chleb, woda, niebo pogodne i marzenia, wijące się niebieskiemi wstęgami, jak szerokie rzeki z umajonemi brzegami — i dosyć dla niego. Znosi pracę, niedostatek, upokorzenia, szyderstwa, a w duszy jego dzwoni nadzieja, wołając: za wszystko przyszłość zapłaci, za wszystko, i za głód, i za łzy i za krwawy rumieniec upokorzenia i za długie dni samotności — za wszystko!
Młodość widzi jedną najcudniejszą stronę prawdy, — widzi piękno.
Młodość co już żałuje, ma jeszcze spodziewać się czego; starość jeżeli marzy, to chyba o innym a lepszym świecie.
Sercowe przygody młodości to kwiat życia, to skarby jego i wonie, które oceanem łez nie dosyć opłacić.
Patrzę ja okiem ojca na młode pokolenia i płaczę. Jest gorączka, nie ma hartu, jest płochość i zarozumiałość olbrzymia, są talenta, ale w pieluchach, bo ich wychowanie nie rozwinęło, bo je zadusiła ciemnota.
Młodość nie jest-li to wszystkiego nadzieja i pragnienie? nie jest-li to jasnowidzenie świata w idealnéj szacie, miotanie się ku niemu z otwartemi rękami i gotowość do boleści, do ofiary do wszystkiego co czuć daje życie?
W młodości burzym się na świat, bo jeszcze dużo do przeżycia, starsi patrzym spokojnie — jutro grób ciężkie zamknie zawody.
Młodzi, spotykamy się zupełnie jak dziewczęta u studni, przychodzące po wodę, które pośmieją się z siebie, popatrzą sobie w oczy, razem spojrzą na przechodzącego chłopca, poprawią włosy rozplątane na głowie, zaśpiewają i niespytawszy jedna drugą zkąd przyszła i dokąd odchodzi rozstają się z tą obojętnością dziecinną, którą daje jakaś głęboka wiara mimowolna w przyszłość i życie.
Są i tacy ludzie co nigdy nie byli młodzi, i co niemi pozostaną do śmierci. Tacy to jedni szczęśliwi, świat ich przecie staremi dziećmi nazywa, on szydzi; bo go boli, to szczęście, którego zazdrości, któreby im wydarł, gdyby mógł, bo sam użyć go nie może. Stary zazdrośnik!
Młodość ma w sobie tę siłę gojącą, która blizny duszy jak rany ciała wprędce zaciąga i zamyka; — wczorajszy dzień nie zrażał do jutra, ani dlań był prorokiem...
Nie chcielibyśmy odejmować młodości uroku, jaki ją otacza... potęgą jest młodość, ale nie trzeba zapominać, że jest jedną z sił działających świata a nie jedyną. Regulatorem dla niéj musi być druga część społeczeństwa, dojrzalsza, stanowiąca przeciwwagę niezbędną. Dziś domagania się młodzieży są wielkie — wykształcenie mniejsze niż kiedy — a ostatecznie sprężyny czynu działają w niéj nieregularnie, wybuchowo... nie trwale. — Lada niepowodzenie odrętwia, lada powodzenie oszala — nad pojęciem celu nie mozoli się też wcale.
Starość nie jest-li utratą nadziei i pragnień?
Biada temu kto się starym urodził, chłodnym oczy otworzył w kolebce i ani na chwilę w świat nie uwierzył; kto nie pokochał nic aby nie cierpieć, nie dał się uwieść niczemu i nie marzył innego świata nad ten, jaki mu ciężył na barkach.
Starość jest cierniów koroną.
Nie każdy młody wiekiem jest sercem młody, są biedne ludziska zepsute wychowaniem tak, że od razu z pieluch starymi wychodzą; nasz wiek szczególniéj, któremu pilno zawsze, co tak oszczędza czasu i rusza spiesznie naprzód, jak gdyby najpotężniejszy cel miał przed sobą, uwziął się, żeby młodość wymazać z życia.
Starość to już nie życie prawdziwe, to zachód słońca skrzepły i zimny, szanujmy ją, ale zbyt jéj nie wynośmy.
W młodości to, w tobie jest prawda żywota: młodość to nadzieja, pragnienie, czyn, starość żyje tylko łupinami i odrobinami. To konanie dogorywającéj lampy.
Człowiek różnie starzeje, jeden jak nóż miękki zetrze się w rok na chlebie, drugi jak stal na kamieniu tylko zaostrzy.
Jest w człowieku siła, na któréj rzadko kto się poznał, rzadko kto użyć jéj umiał. Siła to czarodziejska, która dokazuje cudów: podbija pod swą władzę wszystko co ją otacza, pęta żywioły przeciwne, walczy zwycięzko z czasem, przestrzenią, zniszczeniem; któréj potęgą wznoszą się dzieła olbrzymie, stają się cuda niepojęte — tą siłą jest wola.
Najsilniejszy charakter rzuć w odmęt fałszu, a ufarbujesz go na czarno jak w kotle farbiarza; najczystszą cnotę daj w zapasy z maluczkiemi podłostkami, a zjedzą ją jak mole nieznacznie.
Nikt tak nie pragnie okazać się hojnym jak skąpy, nikt tak nie lubi grać popularności i pokory jak dumny; nikt tak się nie chwali z odwagą jak tchórz, nikt tak głośno nie rzuca grosza ubogim, jak ten co go rzadko daje. Patrzajcie w świat bacznie, a zobaczycie, że wszystkie zbyt skromnie rumieniące się panie, są pewnie — nie rumianych obyczajów. Każdy czuje potrzebę okazać się lepszym niż jest, dla tego to kłamstwo nieustanne.
Ludzie zawsze fałszywi, udają wbrew przeciwne swojemu, charaktery.
Prawdziwa wielkość charakteru w naszym świecie miejsca sobie nie znajduje, jednym wydaje się donkwichoteryą, drugim udaniem i rachubą, innym prawie szaleństwem, — uciekają od niéj jak od zarazy, aby téj saméj gorączki nie dostać i nie wystąpić krokiem z rzeczywistości.
Uczucie i wola kierują człowiekiem, a po drodze rozum latarką przyświeca równie do przepaści, jak na wyżynę.
Charakter ludzi naszéj epoki nie jest wszakże nowością, w dziejach dopatrzymy łatwo okresy, w których ludzkość chorowała jak dzisiaj na oną moralną apatję i potrzebę wypoczynku, ugórowania bądź co bądź, w których nie roznamiętniała się do niczego, tłumaczyła sobie wszystko i zeszklonem okiem patrzała w przyszłość, nie umiejąc jéj odgadnąć. Wedle ogólnego prawa po takich chwilach wycieńczenia następują zawsze jaśniejsze, wybuchające nowem, wypoczętem życiem.
W najczystszych charakterach naszéj epoki jeźli nie ma plamy, są przynajmniéj występne pobłażania, zobojętnienie, otrętwiałość, wymawiamy wszelkie słabości, bośmy słabi wszyscy.
Są narody w których charakterze jest tworzyć sobie ojczyznę gdzie zatkną kołek namiotu, takiemi są Niemcy, koloniści po całéj kuli ziemskiéj rozrzuceni i umiejący wszelką ziemię uczynić płodną a wszelkie wygnanie znośnem. Ale dla nich tułactwo dobrowolnem jest i z niemi idzie idea szczęśliwego gniazda, gdy z nami a za nami śmierć powiewa chorągwią zniszczenia.
Najrzadszym może fenomenem w świecie jest człowiek, któremuby natura dała zarazem i poczciwe serce i umysł wzniosły i charakter niezłamany, któryby szedł naprzód z wiarą gładką, łamał zawady litując się nad ruinami, które robić musi i siłą zdobyć cel, który sercem ukochał.
Gdy się cel sobie oznaczy, gdy się pragnie i silną ma wolę — czegoż to człowiek nie złamie?
Język wielka skarbnica narodów! gdyby historya zapomnianą została, jeszczeby główne jéj wypadki, jéj ducha, z językowych świadectw odbudować można.
Język ta szata myśli, to ciało jéj raczéj — gdy się zmienia, wiedzie za sobą metamorfozę ducha człowieczego.
W mowie każdego człowieka leży spowity śpiew a ucho badacza rozeznać może i ton jego i muzykalność duszy, która go wydaje. W godzinach wielkiego wzruszenia przez szelest wyrazów, coraz żywiéj słyszeć można tę pieśń spoczywającą pod niemi; w godzinach smutku i w krzyku rozpaczy, w jęku boleści, już się dobywa na zewnątrz z piersi ta muzyka duszy, któréj codzienna rozmowa jest osłabionem odbiciem. U ludów pierwotnych, u gminu, lada trochę żywsze uczucie zmienia mowę cichą w pieśń, jaka się daje słyszeć u pogrzebów (zawodzenie) zmięszaną z płaczem, u wesel i biesiad każdy wykrzyk ma intonacyę piosenki. Dźwięk głosu, jak wszelki objaw zewnętrzny nie jest bez znaczenia, a w człowieku nie pracującym nad sobą, nie posiadającym siebie i nie odgrywającym uczono komedyi życia, odkrywa głębię duszy, jak rysy twarzy, jak ruchy, jak wszystko przez co się całéj istoty jego treść przeciska.
Słowo jest narzędziem, a duch, co w niém tkwi zamknięty, duszą jego.
W dzieciństwie myśl co chwila roztrąca się o wielkie zagadki, bije o zadania wieków, dopiero późniéj zwalana, bezsilna zanurza się w kałach i gnuśnieje w nich spoczywając. Któż się kiedy nie zafrasował odpowiadając na dziecka pytanie! Kto nie zaniemiał w życiu przed mądrością dziecięcia? W pytaniach dzieciny więcéj jest często, niż w odpowiedziach starości. U kolebki myśl śmielsza i dusza raźniejsza, wprost do celu goni a cel jéj widny jeszcze.
Takim jest rozum nasz, takiemi drogi nasze, idziemy, padamy, płaczem, podnosim się i idziemy znowu, aż do tajemnic mogiły, aż do niemylnéj śmierci.
Tylko czyny zgodne z moralnością, prowadzą do żywota, do szczęścia, do chwały...
Czyn, nie słowo, stanowi wartość człowieka, lecz bywa słowo czynem i bywa czczem słowem, a ci co pięknemi słowy całe życie się zabawiają, są jak dzieci, których do pracy napędzić nie można.
Jeżeli nauczyciel kraju i narodu nie wyświęci się wprzódy ukształceniem własnem i czynem do powołania swojego, na cóż się zda to słowo, któremu żywot jego poświadczać nie będzie?
Żaden wielki prawodawca i reformator nie szedł ze słowem w ustach, ale z żywym czynem, porywającym, dźwigającym, unoszącym ludzi za sobą.
Czyn jest wyższy od wiedzy, bo czyn tworzy, czyn żywot daje, gdy wiedza jest tylko spojrzeniem w jego tajniki.
Są ludzie stworzeni do czynu, którzy dobrze robić nie mogąc, choćby źle, ale coś robią, aby nie próżnować. Jest to nałóg, jest to niespokój ducha, jest to już taka natura; wpuść ich w najzupełniéj zdrętwiałe towarzystwo, w najzamarzlejsze spółeczności kółko, a i tam potrafią wzniecić ruch jakiś i wywołać niepokój.
Patrzajmy na losy rodzin a przekonamy się, że ich upadek zawsze poprzedziła bezczynność i zatapianie się w gnuśnym spoczynku lub rozpasanie na występki.
Każdy czyn człowieka, nawet ten, którego pozory często są potępiające — aby był ocenionym, musi być zważony na szali własnéj, na podstawie charakterów, wychowania i dusznych intencyi. Źli we wszystkiem złe widzą, bo wszystko im do czynienia tego zła posługuje. Niewinność prawdziwa wymawia bez rumieńca wyraz dla zepsutych sromotny i popełnia też często czyn niewinny, który zdala może się zdawać występnym.
Bóg ważyć będzie nie gołe uczynki, ale możność i dary swoje, i to cośmy byli powinni i to co uczynili... Nie jeden zbrodniarz ślepy i ślepotą naprowadzony na występek, czyściejszym się tam okaże niż ci, co nie popełnili grzechu wielkiego, ale minęli po drodze cnoty, które spełnić byli obowiązani.
Krzywe drogi często są różami siane, ale wiodą do przepaści, w których giną narody.
Myśl — uczucie to zachwyca nas, unosi, wywołane często niepojętym jakimś z którego sobie sprawy zdać nie możem, drobnym wypadkiem, ono z sobą przynosi natchnienie. Tworzemy myślą i ta chwila jest najszczęśliwszą dla twórcy, bo w niéj tylko widzi utwór swój w całym blasku idealnéj doskonałości. Trwa to dopóki, nieużyje jednego z ludzkich języków, na wcielenie swéj myśli.
Myśl w duszy jest nieprzezwyciężoną potęgą, jest myślą silną i wielką, znajdzie sposób objawiania się, przemówienia i rozkaże się uznać i uznana zostanie. Nie wierzmy tym co nam prawią, że mogliby czemś być gdyby chcieli — kto może, ten chce; nie chce kto siły nie ma.
Nie ma zapewne człowieka, któremuby w życiu złe nie przychodziły myśli, ale to są ziarna, które wiatr rozwiewa, dopiero czyn zły wkorzenia chwast na wieki.
Myśl i słowo choć nie rychło, choć cząstkowo pociąga do czynu.
Myśl żyje tylko w otoczeniu, w związku z całym myśli światem; oderwijcie ją od téj macierzy, gałąź ta wkrótce usycha.
Któż nie wie co to są przyjaźnie młode, nierozerwane związki, których żadna siła zupełnie rozprząść nie może, bo je utrzymuje czarodziejskie młodości wspomnienie? — W późniejszych latach wiążą się i rozwięzują stosunki, zaciąga się przyjaźnie i porzuca bez żalu; do młodych, dawnych przyjaciół, choćby nie warci najszlachetniejszego tego uczucia, zawsze serce ciągnie.
Im prostsze obyczaje, im pierwotniejszy stan społeczności, tem uważaliśmy to zawsze, stosunki przyjazne między ludźmi są łatwiejsze, bardziéj braterskie i prędsze.
Miłość ludzi jest nietrwałą i zagadkową; przyjaźń ich stała, rzadkim fenomenem, gotowa do poświęceń, niewidzianem zjawiskiem, szacunek i uwielbienie, najczęściéj udziałem niezasłużonych... a ideały na ziemi, widmem chorobliwych oczów.
Pokora bowiem jest niczem innem jedno miłością braterską w innéj szacie, w jednym ze swych objawów czynnych.
Wejrzyjcie na niebiosa — co tam światów wiecznie krążących około ogniska, które mu swój byt poświęciły; wejrzyjcie na społeczeństwa — jeźli w nich zgasł duch ofiary, duch miłości, — ruiną są, popiołem, rumowiskiem.
Wielkie mistyczne znaczenie miłości wschodzi dopiero w świecie chrześciańskim; poganie już mieli przeczucie jéj w świecie materyalnym, mieszcząc Erosa u wrót stworzenia, i u wrót Chaosu. Ale miłość ludzką zniżyli do czysto materyalnego pociągu. Duchowa miłość, zdolna do ofiary z siebie, występuje na świat z krzyża, oblanego krwią Chrystusową.
Cóż może zastąpić te związki młodzieńcze, wlewające miłość bratnią w ludzi, którzy się wszyscy kochać i łączyć powinni? Jest — że z nas kto coby spotkawszy dziś towarzysza dawnego nie wyciągnął mu ręki choćby dłoń, która ma dotknąć jego naperfumowanéj rękawiczki była gruba i namulana, choćby białe jego palce uścisnąć miały osmoloną prawicę wyrobnika?
Zgubą wieku naszego jest, że nic nie kocha... że szydzi ze wszystkiego, że obala i zabija wszystko co buduje tylko z żelaza i cegły, z najkruchszych materyałów... gdy winien budować duchem.
Kto więcéj kocha i czyni, ten większy, znikają wnet różnice, padają zapory — i w wielkim uścisku łączymy się wszyscy.
Kmiotek co dał ubogiemu grosz wdowi i pan co poświęcił pół majątku dla dobra ogółu, stają u mnie w jednym rzędzie, ani się jeden wstydzi drugiego ani go odpycha.
Kochamy dziś ale bardzo oszczędnie; tych których znamy, ku którym serce ciągnie, co są nam potrzebni, z nałogu, z obowiązku, z powinności, — a tu otoczyć potrzeba cały świat wielką miłością braterską i zrozumieć, co znaczy bliźni!
Dla nas dziś bliźni nie jest występny, choć i ten nim być powinien, nie jest nim żyd, bo żyd, tatar, bo ma nos plaskaty, chłop bo głupi, pan, bo arystokrata jak mówicie.
Wyłączamy tyle, że w końcu nie zostaje nam na bliźnich, chyba rodzony brat i matka... reszta ani nas obchodzi ani się liczy. Chodziemy koło ludzi z niedowierzaniem, obawą, a co gorzéj ze strachem o nas samych i zbytniem a podłem uniżeniem tam, gdzie śmiałe a serdeczne słowo nawrócić by mogło.
Kochać potrzeba bliźniego, ale mu pobłażać się nie godzi, tém mniéj sobie.
Ludzkości całej szczęście, celem każdego z jéj członków najświętszym, że cała ludzkość twym bratem, a miłość bliźniego nie tylko obowiązkiem, nie tylko cnotą, ale prawem jest twojego bytu. Skoro z pod tego prawa pojedyńczy człowiek chce się wyłamać, spotykają go zawody i cierpienia bez celu, bez ratunku.
Niech kto pokaże nam na świecie naród, któryby myśl tak świętą „kochajmy się,“ tak wielką zamknął w dwóch słowach, bez których nie było biesiady, nie było przyjęcia. Coś w tem większego jest nad rozpasanie ducha, bo pragnienie świętości, harmonii, braterstwa na ziemi.......
Każdy pracuje na swoim zagonie dla wszystkich, każdy ma słowo do powiedzenia i czyn do spełnienia.
Kto się skarzy na pracę, ten życia nie pojął; ona jest wielką dźwignią, którą się porusza wszystko. Umysł nie śpi nigdy. Biada tym, co jak kamienie bezwładne spoczynku potrzebują, bo spoczynek to śmierć, a praca — to życie.
Praca żadna a żadna nie kala człowieka i nie poniża go. W najmniejszą możesz wlać ducha, podnieść ją i uszlachetnić. Nie każdy może tylko tworzyć to co pragnie i wtedy gdy pożąda, ale każdy może sumiennie wykonać, co mu los nadarza i pracując na chleb nawet, uczyć siebie i drugich.
Rzadki człowiek pojmuje, że zawsze lepiéj uczynić mało, skromnie, coś przecie, niżeli nic; że kto nie może dźwignąć góry i rzucić ją jako posadę budowy, nad którą pracuje ludzkość, ten — niech przyniesie kamyczek drobny i szeląg wdowi.
Praca nie zaprzecza jeniuszu, a kto wie, czy jeniusz w całym blasku i sile objawić się może, bez pracy, bez poznania swego rodowodu i przeszłości, z któréj wyrasta.
Człowiek stworzony do pracy, a praca jest rodzajem modlitwy Bogu miłéj.
Wstręt do pracy, jest u nas wielką zawadą do wszystkiego, nielubimy się niczem zająć szczerze, sumiennie i wielkie rzeczy robim z lada chwili poświęconéj zatrudnieniu roztargnionemu, do którego siłą nas zmuszono.
Człowiek w każdym stanie duszy szuka zatrudnień pokrewnych jego usposobieniom.
Życie chorobą — lekarstwem praca.
Są prace jak kwiaty, które los bezowocnemi czyni na przekór ich sile i piękności.
Gnuśność poniewiera tysiące ludzi, praca nie zabija nikogo.
Nie pytają nas coby nam lepiéj, miléj, łatwiéj robić było, i słusznie; praca wybrana nie byłaby pracą ale zabawką, poświęcenie przestałoby być ofiarą; życie straciłoby wartość swą przygotowawczą i nagroda walki dostałaby się nam niesłusznie; naszą rzeczą nie dać sobie upaść na duchu, nie skalać się, nie zezwierzęcić, i dojść do mety choć skrwawionym ale nie splamionym.
Tysiące ludzi słyszymy uskarżających się na rodzaj pracy, jakiego po nich wymagają okoliczności. Sybaryci! chcieliby pracy bez poświęcenia, chcieliby zabawki którąby ochrzcić mogli nazwiskiem trudu... są to próżniacy.
Bóg nas nie stworzył na jęki bezsilne, ale na pracę w pocie czoła i serca: cierpieć i pracować.
Gdy Bóg z raju wygnał człowieka, na srogą boleść téj chwili straszliwéj, przechodzącą wszystko co kiedykolwiek ludzkość cierpieć może, dał mu przy karze lekarstwo. To odwieczne lekarstwo służy i dziś na wszystkie boleści, a niem jest — praca!
Praca i walka są tak koniecznym warunkiem bytu ludzkiego, że gdzie one ustają, tam śmierć przychodzi, lub wycieńczenie, które ją sprowadza.
Praca ręczna nie jest wcale uwłaczającą człowiekowi, a często dla umysłu jego, dla zdrowia ducha, dla utrzymania go w karności zbawienną.
Dobry rzemieślnik jest właśnie ten, który własnemi rękami potrafi ukuć sobie narzędzia pracy. Kto w pocie czoła nie dobił się grosza, wziętości, imienia, ten ich użyć nie potrafi.
W każdym stanie pracować dla drugich i użytecznym być można. Pisarz, który myślą swą, jak pelikan piersią, karmi naród; artysta co wciela idee wielkie i wzniosłe, nie sąż w innéj sferze pracownikami znakomitymi dla ludzkości?
Wszystko cokolwiek podejmie człowiek z myślą niesamolubną, w widokach dobra bliźnich, na korzyści ich pójść musi. Ale nie każdy szczęśliwy trafi na myśl prawdziwie potężną, co po sobie, jak pług na roli, zostawia żyzną skibę. Jedni z odwróconą ku przeszłości w tył głową idą; drudzy naprzód spoglądając, inni pod nogi. Tak! ale wszelka praca dla ogółu, widocznie korzystna lub nie, jest piękną, jest wielką przez to już, że niesamolubną.
Kto ręką nie pracuje, temu ręka niezdatna usycha, kto duchem nie działa, od tego duch Boży odstąpi.
Praca goi najboleśniejsze rany i znośnem czyni co jest najnieznośniejsze.
Praca nie jest zabawa, — męczy, to dobrze, nuży, tak być powinno, łamie człowieka, to jéj powinność.
Nam cichéj pracy potrzeba, nie sejmowego gwaru, nie tych nawoływań na wiatr, po których jutro leżymy martwi, w starym barłogu nieprawości.
Umiemy wszystko, oprócz wytrwałéj pracy; zdobędziemy się na szyderstwo dowcipne, na teoryą w togę przyodzianą, na zapały i uniesienia, na ten chleb powszedni; tylko, że nazajutrz szukaj słowa z wiatrem w polu, do roboty nie ma nikogo.
Spytacie do jakiéj?
Zacznijcie od spełnienia najmniejszych obowiązków, bądźcie na swojém miejscu w zakresie swego stanu i powołania ludźmi sumiennymi, poważnemi i uczciwymi...
Atmosfera w któréj oddycha człowiek, niestety, mimo sił jego wewnętrznych, niezmiernie wielki wpływ nań wywiera. Są takie robaczki, co żyjąc liśćmi zielonemi, stają się zielone, rosnąc na różowych kwiatkach, czerwonego nabierają koloru; trochę to tak z ludźmi mimo ich samoistności. Potrzeba wiedzieć o wpływie, który nas może zepsuć i przekształcić, aby mu się oprzeć; trzeba by on był całkiem przeciwny naturze naszéj, by opór wyrodził: inaczéj powoli mu się ulega.
Niezmiernéj wagi dla kraju jest wychowanie publiczne, a zwłaszcza życie uniwersytetów jednoczące najprzeciwniejsze kasty, równające w obec nauki i obowiązków przyszłości wszystkie stany, skupiające na chwilę to co późniéj rozpierzchłe nawet, zachowa zawsze ku sobie jakieś powinowactwo.
Nauczyciele, księgi, świat, są to słupy gdzie niegdzie porozstawiane po stepie, w śród którego wieść się potrzeba samemu okiem, sercem i głową...
Wychowanie od kolebki u ogniska domowego nabiera dla nas wagi niezmiernéj. Lata dziecinne stają się dobą posiewu. Dom, naszą świątynią, przybytkiem, szkołą, pierwszym kapłanem jego — matka, najwyższym stróżem — ojciec. Pod strzechą tulą się całe skarby nasze.
Żadne spojrzenie nie leci bez woli Bożéj, ani przychodzi daremnie, żadne uczucie nie wyrasta w sercu bez przyczyny i bez skutku, i to co ludziom zdaje się niczem w życiu, jest czasem wszystkiego nasionkiem.
Jedno serce matki tak kochać umie jak Bóg kocha dzieci swoje, jedna to miłość co nie rachuje na odpłatę, nie chce nic dla siebie, nie pragnie chluby, nie targuje się z ofiarami; cicha, łagodna, niezmorzona, wielka trwa do końca. Niewdzięcznością odpłacona, płacze, ale przebacza; odepchnięta, powraca; zdradzona wzmaga się, życie traci i z za życia jeszcze promienieje.
Serce wszędzie i zawsze dokazuje cudów, gdziekolwiek poszle promyk uczucia. Wielki to talizman, bez niego każda rzecz trudna, a z niem nie ma niebezpieczeństwa.
Kto na sercu ludzkiem buduje, głęboko się w nie wkopać musi, by dom jego nie osiadł i nie rozpadł się pozbawiony podstawy. Głąb serca to mielizna i trzęsawisko, które tężeje chwilami, ale je tysiąc strumieni utajonych nurtuje i rozmywa. Są jednak serca wybrane, ukute z innego jakiegoś materyału, na których raz wyciśnione piętno pozostaje na zawsze.
W sercu człowieka, jak w świecie cielesnym, uczucia są barwami: kilka ich składa całą gamę światła, ale nieskończone są ich odcienia, kombinacye i przemiany. Wyrazy języka jak ołówek rysownika, ledwie potrafią zebrać tych uczuć główne kształty, wszystkie się szaro i ciemno malują pod niecierpliwą ręką, która żywego życia odtwarza tylko suche formy.
Wielka jest władza serca w chwili pierwszych uczuć i wrażeń: tworzy ona z niczego nawet; cóż gdy cudny Opatrzność da jéj wątek? Naówczas serce śpiewa epos życia, któréj, gdy ją przerwie rzeczywistość kamienna, nigdy potem dokończyć, nigdy powtórzyć nie potrafi.
Serce młode musi czemś żyć przecie, nie może pozostać próżnem, potrzeba mu albo wspomnieli przeszłości, albo nadziei, albo marzenia i gorących uczuć, któreby niem miotały codzień, w nowe rzucając otchłanie, codzień na nowe unosząc wyżyny.
O! któż ludzką pojmie naturę i ludzkie przeczyta serce? Często najsprzeczniejsze chwycą je żądze i szarpią, a obie tak nam drogie, że żadnéj z nich odpędzić nie mamy siły.
Serce dla rodziny, dla swoich, dla narodu, dla kraju — to jeszcze rzecz nieco pospolitsza, ale dla ogółu ludzi otwarte, dla wszystkich przyjaciół i nieprzyjaciół, to już dziś prawie niespotykana rzadkość.
Jest coś szczególnego, coś zwierzęcego w sercu ludzkiem: niech kto ginie, śmieją się, niech kto się wznosi, Bóg wie jakiemi środki, poklaskują.
Ludzkie serce... przepaść — powiedział poeta; — ileż, ileż to razy za nim ten ogólnik, tę frazę zużytą powtarzać musimy.
Gdy nie ma kogo kochać... tęskni,
Gdy długo kocha jedno... tęskni,
Gdy się z nim rostanie... tęskni.
Serce kobiece nie jest tak słabą podporą, jak myślą ci, co go nie są warci.
Są serca, dla których długo lub na zawsze uczucie wyłącznéj, namiętnéj miłości pozostanie tajemnicą. Bóg je stworzył, by świat objęły i ukochały wszystko, i nic z téj drogi sprowadzić ich nie może.
Serce ma tysiące odcieni przywiązania, którego rozbudzenie zależy od iskry co je wywoła.
Serce musi mieć kryjówki różne na liczne wspomnienia. Każda z nich ma swoją oddzielną... a w środku stoi ołtarz... i na ołtarzu... jedno imię; obraz jeden.
Długo bo uczyć się potrzeba serca ludzkiego, żeby uwierzyć, iż w niem uczucie błyskawicą przychodzi i gaśnie, a młodzi wierzą w stałość i opierają życie na najnietrwalszéj posadzie jaka jest pod słońcem.
O! niepojęte serce niewiasty! Jestżeś ty jak serce aniołów, co musi kochać świat cały? czy dla téj miłości, przeczucia drugiéj ojczyzny, kochając wszystkich, stale nie możesz ukochać nikogo? Lub jestżeś jak serce szatana, który wybiera pastwę jaka mu się nawinie i ściga ją aż pochwyci; a gdy porwał, odrzuca ze wzgardą? Serce niepojęte, serce niezrozumiane; z siwemi włosy staje przed tobą człowiek, nie znając cię jeszcze, równie ślepy, równie jak w młodości nieświadomy twéj głębi; i umiera a nie wie, czy choć raz był kochanym, czy miłość ta nie była tylko rozrywką i pokrywką, czy sto razy złotéj jéj nici nie rozcięło ostrze tajemnéj zdrady i pragnienia.... Tajemnico niezbadana, jakżebyś była wielkim przedmiotem badania, gdyby z krwią zimną wpatrywać się można w twe dzieje, mozajkę złota i czerni, promieni i ciemności...
Serce kobiety i serce mężczyzny są to dwie wysepki niedaleko od siebie leżące, obie tak do siebie podobne, że najwprawniejszy żeglarz, ledwie je po szerokości na jakiéj leżą rozpozna. Wielu się nawet omyliło. Kobiety serce jest wyspą daleko obszerniejszą i przystępniejszą, mnóstwo doskonałych ma portów, wodę świeżą, gaje rozkoszne, owoców mnóstwo ale też gości na nim jeźli nie wiele razem, to mnóstwo jest ciągle. Widziałem tam czasem psy i koty, kanarki i sroczki. Na pozór i serce mężczyzny bardzo jest do niego podobne, ale daleko mniéj przystępne dla nieświadomych żeglarzy, którzy do wybornych portów jego; jakich jest tam mnóstwo trafić nie umieją.
Od dzieciństwa gdy oczy otworzy dziecina,
Ledwie uczuje serce jak mu bije w łonie,
Ledwie myśl pierwsza uwieńczy mu skronie
Nieszczęsny! kochać zaczyna!
Ze wszystkich namiętności ludzkich, miłość najniebezpieczniejsza dla młodego. On widzi czego niema; spodziewa się, czego mieć nie może. Jego ideał, urzeczywistnić się mógłby tylko w części, jak wszelki ideał, a to go nie zaspokoi.
Miłość przelewa się w otaczające istoty, uzacnia, podnosi, nadaje rozum i władzę, jakiemi nic w świecie obdarzyć nie może.
Przy rozstaniu podwaja się choćby gasnące przywiązanie i z nową wzmaga siłą, na krótko prawda, ale niebezpiecznie. Często to wezbranie, uczucia momentalne, przeraża człowieka i grozi mu większą niż ma jéj doznać boleścią.
Przywiązanie, szacunek, wszystko zostać może, miłość pierwszych rozkoszy nie przeżyje. Bo przywiązanie jest to nałóg serca, bo szacunek jestto dług sumienia, a miłość jest poetycznem złudzeniem, które żeby długo zatrzymać, nie trzeba dotykać palcami, jak bańki z mydła, bo się zmieni w kroplę brudnéj wody.
Każda pierwsza miłość ma to do siebie, że jéj wystarcza wejrzenie, dźwięk głosu, przytomność ukochanej istoty, że nie pragnie więcéj, bojąc się po za granicą nowych rozkoszy znaleść ich koniec i wyczerpnąć czarę do dna.
Mało ludzi z miłości umiera a tak wiele z niéj żyje!
Miłość nie jest nigdy tak bezinteresowną na świecie naszym, aby dając wszystko nic nie brała.
Miłość i kobieta dokazują cudów.
Większa część miłości silnych, rodzi początkowo to uczucie wdzięczności; podana ręka, rzucony wzrok temu, co sam dłoni wyciągnąć nie śmie, ani wejrzenia obrócić. Z dwojga zawsze kobieta pierwsza okazać musi trochę uczucia, bo mężczyzna więcéj ma jeszcze może dumy niż serca, boi się walki z któréj nie wie czy wyjdzie zwycięzcą.
Pierwsza miłość zawsze jest jak ogień po długiéj suszy wzniecony; straszliwą i pożerającą; późniéj, któż nie zna historyi tego uczucia i nie umie się w niem kierować? W początku wszystko w niem tajemnicą, niespodzianém, straszném, bolesném, a obok boleści są też i dziwne, wielkie rozkosze, które się już nigdy nie powtórzą w życiu. Pierwsza i ostatnia, są najsilniejsze pewnie: jedna chwyta nas jak niespodziane szczęście, ukazując niezgłębione przepaści wiekuistych rozkoszy; drugą obejmujemy jak deskę ratunku, bo po niéj nie ma już dla nas nic: głucha pustynia, cisza, grób i śmierć...
Prawdziwa miłość rodzi się, jak kwiatek polny w trawie, jednego wiosennego poranku wystrzelając niespodzianie, a nikt nie wie, kto go posiał lub wypielęgnował, jak on tam wyrósł tak ślicznie bez ojca i matki. Ale obok są często miłości oranżeryjne i trejbhauzowe, które powoli przesadzają się do wazonika, na które chuchają, podlewają, pieszczą je, osłaniają; i tak to potem bujno wyrasta, jakby wazonik był ojczyzną, a ogrodnik rodzonym ojcem tego kwiatka. Niech mi nikt nie mówi, że nie ma sztucznych miłości: są co się tak zasadzają jak cybulki, umyślnie tylko, żeby z niemi było pięknie w salonie, a potem się je wyjmuje lub wyrzuca za okno, gdy przekwitną.
Piękna kobieta gdy sobie postanowi rozkochać kogoś, co wcale dla niéj nie był przeznaczony, na krótko, na dłużéj, jak zacznie go wzrokiem osnuwać, uśmiechem rozgrzewać, łzami podlewać, musi jéj zakwitnąć choćby na godzinę. Prawda, że w ogóle te sztuczne roślinki nie trwają, ale z czegóżby się robiły bukiety balowe?
Miłość jest wielkim węzłem, co wszystko łączy na świecie, dotknąwszy się go, bierzemy w siebie ducha świata całego i jak płyn elektryczny, tajemnicza siła jednoczy nas z całością. — Skoro się skupim w siebie, odetniem od ludzi, siebie czujemy, siebie pojmujemy tylko.
Jedna miłość jest złą, jest fałszem, jest śmiercią moralną — miłość samego siebie. Wszystko co złego ma świat, co nazywa się złem, z samolubstwa pochodzi. Ono rozłącza, rozbija, morzy, unicestwia. — Przez nie giną społeczeństwa i gasną światy w niebiosach. Niech chwilę ziemia zatrzyma się w miłosnym biegu koło słońca, — umarła — niech chwilę człowiek zawrze się sam w sobie — a nie żyje. Bo życie jest miłością.
Miłość jest ofiarą; — lecz ofiarą rozkoszną, dobrowolną — poświęceniem bez wejrzenia po za siebie. —
I nie ma miłości bez ofiary. —
Wszystkie miłości nią żyją. —
Powtórzy się miłość, ale nie wrócą dni pierwsze — druga już nie jest tą naiwną, pierwiastkową, pół dziecinną i tak zaufanie, tak nierozumnie a rozkosznie patrząca w przyszłość, druga rozumie jutro, druga pamięta wczoraj, porównywa, przeczuwa — pierwsza nie ma i początku, w koniec nie wierzy, żyje sobą cała.
Pierwsza miłość spija się w życia początku, szybko, niepowrotnie, a szczęśliwy komu była ostatnią! Bo druga, trzecia, czwarta nie nasycą go lepiéj, a zatrą pierwszéj wspomnienie. — Pierwsza jedyna!!
Miłość jest właśnie tylko u poetów i z bzami wiosennemi rozkwita na chwilę w młodości, by zaraz zwiędnąć, zerwana z łodygi, lub na pniu szczernieć od pierwszego deszczu i rosy. Wy z chwili chcecie robić wieki... a listkiem tym złotem kopuły pozłocić nie można.
Któremuż z młodych ludzi nie zdaje się, że jego miłość jest zupełnie różną od wszystkich poprzedzających i nastąpić po niéj mogących, któremu się nie śni, że jest bohaterem, że kocha na skalę olbrzyma, i że z téj miłości excentrycznéj wykwitną wielkie wstrząśnienia, wielkie rozkosze, jakich pragnie i potrzebuje do życia?
Gdy się przerwie miłość długiem rozstaniem, gdy się przywyknie myśleć tylko o kochance, a niewidzi jéj, ujrzawszy ją znajdujesz różnicę między marzeniem a rzeczywistością. W chwilach zapału, rzeczywistość przewyższa marzenia, gdy miłość ucieka z serca, marzenie zabija rzeczywistość.
Miłość służy od wieków za tło dramatom, poematom, opowiadaniom. I nie dziw, jest to epoka rozkwitu serca... punkt kulminacyjny dojrzałości człowieka, jest to wstępny śpiew do poważnego chorału żywota.
Oddalenie często jest najsilniejszym sprzymierzeńcem poczynającego się przywiązania, tak jak zbliżenie się do ideału, długiem wypieszczonego marzeniem rozkrwawia serce i ostudza miłość... Uczucie to niezbadane, kapryśne, które tak dobrze Grecy na swój czas uosobili w postaci amorka, dzieciny, ma wszystkie piętna wieku, który je wyobrażał. Goni i ucieka, tęskni i odwraca się na pozór bezprzyczynnie.
Nie zawsze pierwsze wejrzenie niepokonane zarzuca więzy, a kto wie czy powolnie wyrastająca namiętność nie jest jak wiekami rosnące drzewo, na trwalszy byt przeznaczona. Szkoda, zaprawdę szkoda, że jaki psycholog, nie przedsięwziął dotąd monografii tego uczucia, tak wielką rolę grającego na świecie, które tak długo za prosty wynik materyalnych popędów miano. Coby to była za piękna historya: dzieje miłości, od urodzin jéj, w pierwszych wiekach chrześciaństwa, od młodości, któréj dosięgła w czasach rycerskich, do werteryzmów i dzisiejszego upadku uczucia, które się rozpłynęło w dymie cygarów i rozprysło w szumach szampana!
Miłość się często poczyna od szyderstwa, czasem od nienawiści, niekiedy od obojętności długiéj; nikt jeszcze nie zbadał jéj przyczyny, nie zakreślił drogi, nie oznaczył pochodzenia.
Miłość jest to ziarno gorczyczne maluczkie, a wyrastające na drzewo rozłożyste; niepostrzeżone w sercu się zasiewa, obejmuje, zalega, i gdy je wyrwać potrzeba, już zbyt głęboko wpiło się w piersi i opasało człowieka.
Największe miłości, jak wszelkie ludzkie sprawy, mają początek i koniec.
Pierwsza miłość życia jest prawdziwą, anielską, niewinną, sielankową, z któréj niestety! śmieją się późniéj często ci co nad nią płakali. Biedne i rozkoszne życia chwile! ich przeznaczeniem otworzyć serce człowieka, podnieść go, uszlachetnić, zbohaterować rzucić w świat ideałów; téj chwili owocem często bywa żywot cały, z niéj się rodzą poeci, rycerze, artyści, z niéj także wylęgają się podli i nikczemni. Jest to szał porankowy ze snu nicości budzącego się człowieka, który marzy rozkosznie, by otrzeźwiony późniéj snom się swoim urągał.
Każda z kobiet prawie inaczéj kochać się każe, i są ideały, które najcieleśniejszego z ludzi potęgą ducha niezłomną pociągnąć muszą w sferę nieziemską. Kocha się sercem i głową, ciałem i duszą i mięszaniną tego wszystkiego w różnych stopniach.
Miłość — jest to ów wielki djament, którego tysiące niewolników szuka na skwarze słonecznym, a ledwie jeden go znajdzie... dla owych tysiąca dość być powinno drobnych pyłków co pod nogami ich świecą w piasku.
Wszystko co święte, co dobre, co prawdziwe, co piękne jest miłością. A dwojga kochanków namiętne uczucie to tylko odłamek, to tylko gałązka ogromnego drzewa, pod którego cieniem drzemią światy, i słońca, i gwiazdy, i błękity eteru.
W kobietach, dla których życie gwarne, jedno wrażenie nieustannie drugiem zaciera, miłość nawet nie może być tem, czem jest dla osamotnionych; kwiat to, który potrzebuje ciszy i ustroni, ażeby się w całym swym przepychu rozwinął. Na świecie, który pojął życie nieprzerwaną wrzawą i ocieraniem się o tłumy, rzadko lub nigdy nie trafiają się gwałtowne namiętności, a całkiem nieznaną jest stałość; każdy pączek nie mając czasu rozkwitnąć, opada wichrem starty. Ale w długiéj ciszy i spokoju, w ustroniu z myślą i sercem zostawiony człowiek, egzaltuje się łatwo i wszystko czem żyje do niezwykłéj podnosi potęgi. Ludzie których spotyka, większe na nim czynią wrażenie, uczucie którego doznaje, głębiéj mu w serce wsiąka, myśl dzielniéj się w nim rozsnuwa. Święci, prorocy, asceci musieli żyć w eremach, na pustyniach, w klasztorach, bo świat nie dałby im podnieść się do wysokości, jakiéj dościgli, z Bogiem tylko pozostawszy i sobą. I miłość ludzka, ziemska, na tychże się niezmiennych prawach rozwija, i ona potrzebuje do wzrostu zamknięcia, odosobnienia, eremu zbudowanego dla siebie z ciszy i rozmyślania.
Miłość, choćby była bez nadziei, winna do życia budzić, a nie zniechęcać od niego. Nie jestże szczęściem widzieć istotę ukochaną, służyć jéj z zaparciem się, i zdala po cichu uwielbiać?
Miłość jest przeczuciem niebios i zjednoczenia duchowego z przedwieczną doskonałością, jest to uczucie ułomne, będące przepowiednią potrzeby, jaka nas ciągnie ku Bogu.
Wszyscyśmy na obraz i podobieństwo Boże stworzeni, ale nie wszystkim dana równa miara Bożego podobieństwa; kochając się w sobie, miłujemy obraz Boży....
Jeźli miłość dwóch młodych i żywych serc, nawet gdy wyobraźnia skrzydeł jéj nie przypina, gdy egzaltacya jéj nie ubiera we wszystkie tęczy kolory; jest najpiękniejszem zjawiskiem na ziemi, najwyższą rozkoszą — cóż gdy umysł wykształcony, żywe uczucia, uplotą jeszcze wieniec na jéj skronie, gdy ta miłość stanie się poetyczną, uleci w krainy myśli, zawiśnie w sferach wyobraźni! —
Miłość! wielki i święty wyraz, lecz ubogi, lecz słaby na odmalowanie tego co znaczy. Miłość to świat — miłość to Bóg — miłość to życie, to wszystko. Co jest — jest nią, a z wysoka nic nie widać prócz niéj.
Wieśniaczki, proste kobiety, rzadko kochają, bardzo rzadko; ich miłość to fenomen, to ten kwiat aloesu raz w sto lat — ale kiedy wykwitnie — o! to kwiat nad kwiaty, pełen siły, wdzięku, woni — on zwiędnie a z nim kwiat usycha. — Na nieużytem sercu wszczepia się miłość na wieki.
Nawet na polu nauki, kto nie ma ducha ofiary i miłości, do niczego nie dojdzie, nic wielkiego nie wykona.
Biada tym uczonym, co wszystką naukę swą czerpią z książki, co świat w nią radziby zamknąć; książka jest jak beczka wody przyniesionéj z krynicy; lżéj zaczerpnąć z téj beczki, ale u źródła woda lepsza.
Mówią niedowarzeni mędrkowie, że nauka i ślęczenie zabijają natchnienie, niszczą oryginalność, zacierają indywidualność... ale to fałsz! to fałsz! Sobą być można zawsze panem pracy i myśli, ale pracować i myśleć potrzeba! Praca tylko dać może skrzydła natchnieniu.
Któż nie cierpiał, nie bojował, nie walczył, nie padał, nie podnosił się, i za każdem dotknięciem ziemi jak Anteusz sił nie nabierał nowych?
Jeźli w tobie tleje święty ogień zesłańca, który gwiazdę wiodącą go do celu widzi dzień i noc przed sobą, jeżeli nie przypadek i chwilowa gorączka, ale powołanie słowa Bożego prowadzi cię na boleści dla pożytku ludzi, którzy zapoznać i zdeptać cię mogą... przetrwasz wszystko, przebolejesz nieprzebolane, zmartwychwstaniesz zabity szyderstwem i oplwany pogardą, pójdziesz i pójdziesz a nic cię nie wstrzyma... Kto wie? może z wielkich wysiłków twoich tylko jedna kropla potu będzie nasionkiem dla przyszłości, może z ogromu zabójczéj pracy jedno tylko słowo zostanie żywem na wieki, a reszta marnie się w proch rozsypie, ale czyż człowiek sobie żyje, nie ludzkości i swéj wielkiéj rodzinie.
Łacińskie stare powiada przysłowie: Kto siedzi na ziemi nie spadnie. Kto raz wszedł na drogę duchowéj pracy, niechże jak zakonnik średnich wieków położy się w trumnie i requiem nad sobą odśpiewa, bo reszta życia jego zejść musi w rozbracie ze światem i zaparciu się siebie dla idei. Nic on nie może i nic nie powinien dla siebie, cały należy do drugich! A! święte to i wielkie kapłaństwo! I jak z nieczystego naczynia krzepiący i zdrowy napój popłynąć nie może; tak on, ażeby istotnie zdrowem był źródłem dla braci, naprzód sam nad sobą, swoją własną poprawą i wzniesieniem się moralnem pracować powinien. Nie ma tu co myśleć ani o sławie ani o wiciu wieńców, ani o wyciąganiu korzyści z pracy, bo to zawód poświęcenia, i na niem stoi on cały. Każda inna praca wyżywi robotnika, ale najmozolniejsza, najcięższa ta, w któréj nie tylko siły ciała i zdrowia szafujemy, ale duszę naszą lejemy po cząstce, jak pelikan krwawemi wnętrznościami karmiąc ludzi.., nie jest wstanie dać nawet chleba powszedniego. O żebranym okrajcu iść trzeba jak starzy pielgrzymi do Jeruzalem. Jeżeli w śród tych cierni i utrapień, wśród zapoznania, prześladowania i męczeństwa, jedną myślą zdrową przysłużysz się ogółowi, jeśli jedno rzucisz nasionko przyszłości, czyż ono nie warto ofiary całego życia? Piękna pieśń rozchodząca się z ust do ust po świecie, co budzi w sercach uczucie szlachetne, podnosi, rozrzewnia, porusza... Któż wie, ilu rozbudzi tych, co na wieki snem ciała usnąć mieli? ilu się stać może czynów poczciwych nasieniem? Godzi się więc i piosnkę malutką pisać krwią i łzami.
W całéj literaturze naszéj nie trafiło mi się jeszcze znaleźć człowieka, któryby tyle tylko miał sumienia, żeby pochwalić rzecz pochwały godną, gdy z jéj autorem jest na bakier. Krytyka zresztą w dziełach ludzkich jest najłatwiejszą z natury swojéj; utwór człowieka musi mieć strony słabe i niedoskonałe; wyszukać ich nie trudno, powiększyć i rozszerzyć, nauczyć trochę wprawy. Jeśli myśl dobra, bijesz na wykonanie, jeśli wykonanie ma wdzięk, pomysł może być mniéj trafny; potem strona moralna — przedmiotu, stanowisko autora w literaturze współczesnéj, jego dążności, charakter pism itp. dostarczają zarzutów bez końca. Święte to stare przysłowie jeszcze z czasów dysput teologicznych: plus negare potest asinus, quam probare philosophus, co grzeczniéj tłumaczyć możemy: łatwiéj napisać pięćdziesiąt krytyk niż stworzyć jedno dziełko.
Ludzie myśli są rzadkimi; nie liczę tu tych co jedną tylko w życiu mieli i na niéj zawsze jak święty Marcin na białym koniu jeżdżą; ale o tych mówię, w których myśl żyje, wyrabia się, rośnie, potężnieje i samoistnie przerabia co tylko dotknie. Ci są najnieszczęśliwsi z całego świata, wyjąwszy poetów; oni wypowiadają, co wyśpiewują tamci... słowo przyszłości, oni przepowiadają jutro, ale teraźniejszość jak Sokratesowi zawsze im płaci cykutą, oszczerstwem lub kamieniem za odwagę, z jaką zaglądają w drogę dla innych ciemną. Ludzie myśli rodzą ją najczęściéj, nie umiejąc ani wykołysać, ani wyhodować, ani nauczyć ją mówić... dzieci ich jak podrzutki Jana Jakóba chowają się w szpitalu. Pierwszy lepszy człek miernych zdolności i pracy przypije się do tego niemowlęcia i wychodowawszy je za swoje podaje światu. Z tych, których ludzie mieli za geniusze wielkie, połowa przynajmniéj byli to tylko zręczni, śmieli przywłaściciele, którzy cudzym groszem kupili sobie sławę nieśmiertelną. Myśl rodzi się prawie zawsze w jakimś bezimiennym mózgu, a dojrzewa powoli w drugim i często trzecie dopiero usta roznoszą ją po świecie, czyniąc dla ogółu przystępną: Sic vos non vobis.
Ludzie mniejszego talentu zawsze pracowitsi bywają od geniuszów, których natchnienie zabija, ale i ci mają przyczynę bytu i potrzebne stanowisko. Przy wielkiéj budowie trzeba i wyrobnika, coby plac oczyścił, i tragarza, coby cegłę nosił, i osła nawet coby woził wodę, i mistrza, któryby kierował robotą, stojąc sam z założonemi rękami i bezmyślnych rzemieślników, coby w naznaczonéj przezeń linii kładli wapno i kamień.
Literatura, jak wszystko w dziejach świata, miała swe niemowlęce, młodzieńcze i dojrzałości lata. Zawsze byli poeci i pisarze — kapłani, ale dziś dopiero może wiemy o kapłaństwie naszem i szanujemy w sobie prawdę, któréj ołtarz otaczamy.
Błądzi kto szuka w sławnym twórcu śladów jego utworu, jak gdyby w piórze, którem pisał, chciano dostrzedz śladów poematu.
Nauka codzień się zmienia, podnosi, upada, zwraca kołem do drogi, którą przebiegła, ona niekoniecznie jest celem, jest tylko środkiem, sposobem rozwinięcia władz naszych.
Wiedza ludzka to las ogromny, przez który tysiące ścieżek się wije? gdzie się obrócić? co wybrać?
Ileż to zdatnych ludzi, po krótkiéj walce z przeciwnościami, muszą polegnąć nareszcie — niestety bez sławy!
Nauka pożyteczniejszą jest dla nas niż deszcz dla ziemi, gdyż deszcz rzeźwi i budzi pola do żywota cielesnego, a mądrość ukaja duszę do duchowego, wiecznego życia.
Nauka wysusza powiadają próżniacy, ale to potwarz! Jest nauka i nauka, i między narodem uczonych są głupcy jak wszędzie.
Na dnie istotnéj nauki, pokora; ale człowiek, który się czuje słabym i ograniczonym, podnosi się tem uczuciem nad wszystkich zarozumialców, czuje on cały ogrom pozostały za granicami jego wiedzy, wzdycha do niego i jest Kolumbem co czuje Amerykę, gdy gmin podobien Genueńczykom, nie wierzy w inną ziemię, nad tę którą oplugawił.
Życie pisarza to kamień probierczy...
W nauce wszystko jest miłością — nie ziemską i nie cielesną. Łączy ona ludzi, a im kto biedniejszym i nędzniejszym jest, tem żywszą miłość obudzać powinien.
Pozostaje nam wypiwszy do dna umiejętność ludzką, zawołać: pragnę! i paść spragnionym, wyznając że nic nie umiemy; pozostaje pewną dla nas tylko niewiadomość nasza, tylko nieudolność.
Człowiek potrzebuje oderwać się od świata i rzeczywistości; bo przylgnąwszy do nich skrzywi się i skarleje; nauka podnosi go i oswobadza, daje mu cel zewnątrz pospolitych celów, wyższy, inny i niepodlegający zmianom.
Iść wyżej a wyżéj coraz, to cel pojedyńczego człowieka; iść wyżéj a wyżéj, to przeznaczenie ludzkości.
Nauka odkrywa nam prawdę świata; sztuka piękność jego; obie spajają się i łączą w jedność, a odrębnie wzięte, nie pełne są i ułomne. Prawda, piękność, dobro, są członkami jednéj całości.
Największą cześć oddaje nauce i nauczycielowi, kto je do głębi roztrząsa i doszukuje się w nich treści. Jeźli masz wątpliwość, nie kryj jéj w sobie, rzucaj ją śmiało i szukaj światła choćby w walce.
Umiejętność ludzka sama z siebie małą, jest środkiem rozwinięcia człowieka i wykształcenia umysłu i serca. Idzie oto, abyś wiedział jak daleko ludzie zaszli, i byś nie mordował się wynajdując to, co już jest wynalezionem, pracując nad tem, co opracowane.
W nauce prawdą jest, że nic spełna nie umiemy, nie wiemy, że na najwyższym szczeblu umiejętności ludzie upokorzeni wołają: — Wiemy że więcéj jest daleko nad to co umiemy i rozumem naszym dojść możem. Głupcy tylko mieniąc się mędrcami wołają: Myśmy posiedli wszystko, pojęli wszystko! Są to umysłowi Chińczycy, którzy po za granicą Chin swoich nic już nie wiedzą.
Nie myśl, by nauka była najwyższą zasługą człowieka, a wiedza szeroka problemem jego doskonałości.
Żadna nauka nie przychodzi bez pracy i zawodów.
Nauka zda się na to, żebyśmy wcześnie znali bezsilność naszą.
Jedyną w życiu rozkoszą, która po sobie nie zostawia mętów żadnych, ani zgryzot, ani nawet znużenia, to kształcenie się powolne, uprawa sztuk, nauka...
Dzieło powinno być jak orzech; biada dziurawemu i bez ziarna. A ileż to książek, nie wyjmując bardzo seryo i niezmiernie uczonych, w których tylko łupina i próżnia.
W książce to tylko znaleść może człowiek, co ma w sobie.
Stara to i wielka prawda, że każdy w miarę siebie wyczyta na książki karcie; dla jednego ona jest obrazem barw i światłości pełnym, dla innych pomięszanych gruzów stosem.
Książka nie tyle nas sama uczy, ile do rozwinienia naszego pomaga, budząc to, co w nas spoczywa.
Książki są złe i dobre i czytać je umieć trzeba; żywy człowiek nie zgorszy tak, jak ta martwa pleśń zepsucia; wielu ludzi poginęło na duszy nierozważnie okarmiając się strawą, któréj sobie wybrać nie umieli.
Kiedy pisarz wydaje się za długim, nie treść temu winna, ale ten co jéj użyć i skorzystać z niéj nie umiał.
Książka jest najposilniejszym pokarmem, w książce jest treść człowieka, któréj on nigdy prawie się nie powstydzi: ta żywi.
Żywe słowo więcéj jeszcze warte od najlepszéj książki. Książkę każdą człowiek jeszcze musi ogrzać myślą własną, musi ją zbudzić do życia, musi dopełnić sobą: to go wyczerpuje.
Z każdą zniszczoną książką, ginie część jakaś żywota ludzkiego na ziemi.
Same książki wysuszają człowieka, sama myśl wycieńcza, samo słowo lekkiem czyni, uczucie samo ogłupia, samoczyn odbiera władzę sądu; wszystko razem stanowi dopiero człowieka.
Księgi malują świat najlepiéj, nie wówczas gdy myślą, że to czynią, lecz najczęściéj gdy o tem wcale nie wiedzą.
Książki dziś znowu uważają niemal za czczą zabawkę, trzeba też rzec prawdę, że większa ich część pisze się zupełnie tak, jak na teatrze akrobaci przewracają koziołki — dla chleba i dla chluby, nie z przekonania i dusznego nacisku.
Nie jedna książka jako pomnik jest ważną, maluje czas, pojęcia, a przecież niezdrową być może do czytania... trzeba ją chować, ale wiedzieć komu dać czytać.
Ludzie książki szanują, ale bez nich się obchodzą i gdyby nie próżnostka mądrości, nie wieleby do nich mieli smaku, choć to one tak po dziadach nam przekazują pamięć i w nich się chowa doświadczenie... a gdyby ich nie było, ludzie by rozpocząć musieli na nowo od początku.
Nie spoglądamy w wiekuistą księgę świata, w żywą społeczność, w dzieła boże, nie czerpiemy z tradycyi; wszystkiego uczymy się z książek, książki z książek piszemy, z nich jesteśmy rozumni, z nich poczciwi, i z nich koniec końcem wyssawszy co było, pijemy dziesiątą wodę po kisielu.
Do starych ksiąg, głosów dalekiéj przeszłości, mało kto ma powołanie, straszą tu foliały, trupy, świadki umarłéj epoki, mówiące o niéj i wyrażające potrzeby i pojęcia nie istniejące; człek musi nagiąć się, by je pojąć i słowo zawarte w téj twardéj łupinie wydobyć.
Jest-li coby przeszłość i tradycye rodu ludzkiego przechowywało lepiéj nad księgi? nie obowiązek-że święty ochraniać je od zagłady choćby wielką ofiarą? Dają medale za ocalenie życia, jabym równie nagradzał za wyratowanie życia tego, które jest w każdéj księdze.
Mądrość tego świata
Cała zamknięta, cała w jednem słowie —
Kochaj każdego jak brata.
Mądrość jest to góra, próżno się po niéj ludzie drapią, stoi ona na ziemi, lecz wierzch jéj jest w niebie.
Starzejcie się rozumem, dojrzewajcie wyobraźnią, wyrabiajcie wolę silną, ale bądźcie sercem młodzi na wieki wieków.
Mądrość pożyteczniejszą jest niż światło słoneczne, bo światło słońca wiedzie nas po ziemi, a nauka ku niebiosom.
Rozum niekoniecznie jest przeciwnikiem uczucia, boć to są dwa koła jednego wozu, téj duszy która siedzi na rydwanie o tylu złocistych kołach.
Rozum ma to do siebie, że co buduje dziś, jutro wywraca, by znowu z gruzów nowe a nietrwałe wznosić gmachy.
W życiu najwytrawniejszy rozum częstokroć do niczego nie prowadzi, ma się go zawsze na usługi przyjaciół, w potrzebie cudzéj, dla siebie czyni się z nim jako zapragnie.
Napróżno rozum ludzki chciałby życia wodze pochwycić, — sądzi on o przebieżonéj drodze, ale jéj przygotować nie umie. Często na opak całkiem, to co przeznacza ku budowaniu, służy ku ruinie. — Gdy klęskom zaradzić pragnie, tylko swą bezsilność wyprobowuje.
Rozum ludzki wiele może, ale po za pewne granice nie przechodzi i wielu prawd sam odkryć nie potrafi.
Najwyższą podobno mądrością jest dojść do tego, swéj mądrości nie wierzyć, owe stare prawidło: Znaj siebie samego, nie co innego rzec chciało, jeźli je do poznania prawdy odniesiemy.
Ani rozum, ani namiętność nie jest twórczą, rozum rozbiera, namiętność burzy... uczucie kreacyjną ma siłę.
Rozum ludzki najsprawniejszy zawsze się myli w rachubie, bo nie zna wszystkich żywiołów i nie bierze w rachubę ani woli Bożéj ani okoliczności maluczkich na pozór, a mogących przecie obalić największe nadziei rusztowania.
Artysta jest kapłanem, a przez pojęcie i uczucie piękna więcéj się czyni dla ludzi, niż przez danie im dobrego bytu.
Artysta nie jest, nie powinien być rzemieślnikiem malującym twarze, drzewa i przedmioty pewne, mniéj więcéj prawdziwie i dokładnie; ale poetą co myśl wielką, uczutą, pojętą i wyrywającą się na świat puszcza nań strojną we wszystko co jéj dać może, aby ją widomą, ucieleśnioną, dotykalną uczynił. Bez tego twórczego ognia co unosi mistrzów, co uświęca i oczyszcza sztukę, co ją dzieli od rzemiosła nie ma obojga.
Są niestety i jakże wielu podobnych artystów, co siadając do pracy zadanéj jak szewc do skrojenia buta, zimno, mechanicznie, bezmyślnie, na traf się zdając, przypomnienia za tworzenie biorąc.
Grecka sztuka szukała linii tylko pięknéj do wydania swéj myśli; idealizowała ciało i jego kształty, nic więcéj. Nowa nie wyrzekając się formy, posługując się linią, przebija kształt powierzchowny i wyprowadza na wierzch duszę, myśl, jednem słowem: wyraz. Wyraz oznacza, że nowa sztuka przemówiła, że otwarła usta; stara była piękną, ale niemą.
Jeden tylko Bóg, mógł na swe dzieło wejrzawszy powiedzieć, że było dobre; a artysta! artysta chyba upadłszy na duchu, na umyśle i wyobraźni, przeżywszy się moralnie, poklaśnie temu co stworzył.
Każdy artysta pióra, ołówka czy dźwięku, powołany jest do wylania na świat idei z któréj zarodkiem się urodził, a którą do najwyższéj potęgi rozwinąć i wykształcić się obowiązany. Jeden malując piękno podnosi oczy ku bóstwu i ideałowi, odzwierzęcając człowieka, drugi śle mu do duszy z dźwiękiem pieśni myśl, która nicią niewidzialną z nią się łączy, trzeci odtwarzając kształty natury, odkrywa w niéj typ pierwotnéj idei Bożéj i idealizując człowieka, świat, wskazuje niemal jaka dusza, w tem ciele żyć powinna. Nic tu nie może stawać na przeszkodzie objawieniu myśli wewnętrznéj, potrzeba ją z siebie wydobyć.
Nigdy u nas krajowi artyści nie zrobią trzeciéj części tego, co lada sztukmejster zagraniczny, a każdy domorosły aktor powinien się modlić do Boga nie tyle o talent, ile o nazwisko włoskie, francuzkie lub niemieckie.
To co się zowie tworzeniem w człowieku, jest oddaniem najlepszéj jego części, jest wylewaniem się na zewnątrz, jest uszczerbkiem i ofiarą nieopłaconą.
Płyną myśli, uczucia, obrazy, całe światki drobne, ale wypróżnia się dusza, ale w niéj potem pustki i ściernie. Nieraz tak u końca zawodu z człowieka pozostanie próżny dzban tylko wysączony do kropelki.
Sztuka nie jest tak łatwą jak się zdaje: pochwycić kształty, użyć ich jako głosek do napisania myśli, nie dosyć jeszcze gdy w pustéj duszy myśli właśnie zabraknie, bo się jéj pracą i wewnętrznem skupieniem ducha nie zasiało.
Wieleż to artysta umieć musi, nauczyć się, poznać, żeby wszystko potrafił odtworzyć, nie powierzchownie i mniéj więcéj trafnie, ale z poczuciem charakteru i znaczenia. Nie ma prawie gałęzi nauk, którejby badać nie potrzebował, nie ma rodzaju studjów, któreby mu były zbyteczne; prawdziwie wielcy artyści wszyscy byli, jak Michał Anioł, Leonardo Rubens, Rafael, ludźmi wielostronnymi, i pracowali życie całe na wypełnienie dani, który jest tylko nasionkiem.
Co się tyczy sztuki, z małemi wyjątki, wyobrażenia powszechności o niéj, są tak dziwnie dziecinne, tak cofnione, tak smutnie dowodzące braku rozwinienia zmysłu sztuki, że płakać potrzeba nad losem artysty, co się u nas urodził i na pozostanie w kraju okolicznościami skazany, męczy się i łamie z światem niepojmującym go, nieumiejącym ocenić. Los artysty smutny i wyżéj portretu nikt nic nie rozumie; ludzie bogaci, ci co wszędzie wyłącznie są podporą artystów, tu, jeśli mają iskrę uczucia i zamiłowania, jadą do Włoch, kupują co zagraniczne. I nie dziw — nie wielu jest u nas ludzi, coby wykształconemu smakowi wystarczyli, swojemi utwory. Coż za tém idzie! oto powszechne przeciw swoim uprzedzenie i powszechne artystów poniżenie, niedostatek, rozpacz; nakoniec talentu jeźli jest, zamarcie.
Artysta dzisiejszy to sztukmistrz, a nie mistrz w sztuce, to rzemieślnik kapryśny, co się wyuczył trudności, co zna wszystkie sznurki (ficelles) rzemiosła swego. Ale dla mnie rozpłakany pastuszek grający sobie w polu na dudce piosenkę natchnioną... jest daleko nad niego większym artystą.
Mistrz powinien o ile człowiekowi dozwolono, być mistrzem w duchu i mistrzem w żywocie.
Są tacy co czcząc muzykę, kochając ją, kryją się z nią jak ze skarbem... i to są tylko prawdziwi artyści! Jeżeli przepełni ich uczucie, które wylać potrzebują, nie patrzą jak i przed kim, byle sympatyczne ucho i duszę znaleźli, nie targują się o cenę biletów. Grają tak drzewom i lasom i prostemu chłopkowi, jakby ich królowie słuchali; to są artyści tylko, a ci rzemieślnicy muzyczni, kupczący w kościele, technicy i wirtuozy, sprzedający uczucie, którego nie mają, jak fabrykowane assygnaty.
Artysta co gra dla popisu, nigdy w pełni idei dźwiękiem wydać nie może, bo słuchacze na których się ogląda, których się lęka, kradną mu ciepło z piersi, odejmują z rąk siłę.
Sztuka zjawiła się, gdy pierwszy poeta, spojrzał na dzieła swoich poprzedników, rozpatrywał się w nich dla dojścia jak tworzyli, co pod jaką objawili formą, i swoje uczucia, myśli, w naśladowanych już objawił kształtach.
Tak więc każdy przedmiot przynosi z sobą na świat formę jedyną, konieczną, sobie właściwą.
Poezya, ten szósty, a raczéj jedyny zmysł, którym pojmujemy i wiążem wszystko dla ogółu rozpierzchnione i niepojęte, jest wodą żywiącą naszych bajek, karmi, poi, wskrzesza i czyni nieśmiertelnym.
Uczucie piękna, to uczucie — przeczucie niebios, to tęsknota do doskonałości, która szuka wdzięku formy aby jéj przypominała piękność wieczną ojczyzny nieśmiertelnwj.
Sztuka jest-li w materyałach, z których buduje? w kruszczu, który roztapia, w marmurze, który dłutuje, w barwach, któremi się stroi? Nie... ona jest w duchu, który z najlichszego przedmiotu wyprowadzić może ideę piękna.
Mistrze są zesłańcami niebieskimi.
W narodzie artystów, inne myśli, inne życie! O! poczciwy to naród, sercem młody zawsze, głową stary, uniesieniem dziecinny, a poczciwy, a poezyą przerosły!
Któż lepiéj, kto pełniéj pojmuje świat od artystów prawdziwie imienia tego godnych.
Sztuka objawia się człowiekowi jak bóstwo, cała od razu w blasku swym i chwale, jak Bóg Mojżeszowi w ogniu i piorunach... ten co ją potroszeczku, po kropli chce zebrać, nigdy jéj nie zrozumie, nie pojmie, nie ujrzy...
Artysta który żyje w sobie i dla siebie, nie jest godzien tego nazwiska... On jest niczem, dzieła jego są wszystkiem; całego ducha, co ma najbardziéj Boskiego w piersi w nie wlać powinien... to co stworzy będzie nim, on sam narzędziem, przez które natchnienie i myśl Boża przejdzie w te utwory.
Często wielki mistrz nie odpowie wyobrażeniu, jakie sobie pospolicie o nim czynią! szukają oni w nim tego, czego już w nim nie ma, co przelał w dzieło.. i dziwią się gdy zobaczą suchą łupinę. Ziarno już arcydziełem rozkwitło.
Skarżą się miałkie umysły, że wszystko już wyczerpane, że naśladownictwo tylko pozostało nam, cośmy przyszli za późno, że geniusz ludzkości zleniwiał; ale skargi to są tych, co daléj za skorupę tego co jest nie przejrzeli... Mamy ogromne lasy dziewicze do zdobycia...
Niech wam będzie na szczęście ludzie kamienni, co nie miłujecie pieśni, śmiejecie się z poezyi, wyszydzacie uczucie i wierzycie w rozum tylko; nikt z tych, co cierpią sercem, na waszą prozę się nie pomienia. A jeźli świat ma się przerobić wedle waszéj formy i programu, błogo nam będzie umierać, abyśmy go nie widzieli.
Artysta prawdziwy ma w sztuce wiekuistą i zawsze młodą kochankę, ma cel życia...
Artysta ma swe posłannictwo jak sztuka, bo często jest wyznaczonym na to, aby idee wyraził jaśniéj, aby ubrał w kształty to co było bezcielesne, aby do ludzi przemówił barwą i linią o tem czemś, czemu słowo samo nie starczy... Im dziś więcéj materyalizuje się świat i ludzie, tem wyższe powołanie artysty.
— Prawda, że pochlebcy tłumów co malują, aby się sprzedawali, stworzyli realizm i szkołę prozy a śmiecia, ale sztuki kapłani wyrwać ją powinni z téj kałuży.
Cóż bowiem jest sztuka? co artysta? sztuka nie jest głupiem małpowaniem natury i prozaicznem tłumaczeniem myśli; ale tworzeniem ideałów, ale spotęgowaniem życia ziemi i wszystkiego co ono wyraża.
Człowiek tworzy, bo stworzony jest na podobieństwo Boże; ale utwory jego znikome; myśl oderwana od łona artysty błyszczy chwilę tylko i opada bańką mydlaną. Czem człowiek? a czemże dopiero dzieła jego?
Sprofanowano dziś sztukę jak wszystko, stała się przedajną, stała się chleba kawałkiem nie ołtarzem. Dzisiejszy artysta pracuje dla sławy, bo sława mu chleb daje, ale ostatecznie dla chleba nie dla potrzeby własnéj duszy. Któż dziś fresk zrobi za worek miedziaków, kto go odmaluje darmo dla chwały Bożéj i dla wywnętrzenia swéj myśli.
Prawdziwy artysta woli umrzeć z głodu, niż świętością frymarczyć.
Jak literatura, tak inne sztuki jéj pokrewne i z nią razem stanowiące wielką całość sztuki — są różnemi językami na wyrażenie różnego stopnia myśli ludzkich. One wszystkie trzymają się za ręce i wedle symbolicznego rodowodu starożytności, są sobie rodzonemi siostrami.
Czytanie, muzyka, malarstwo kształcą człowieka, podnoszą go, czynią obojętnym na małe nędze życia, gdy się wielkim jego staną celem, a zajmując go silnie, ileż mu oszczędzają spojrzeń smętnych na świat, uczuć przykrych — ile passyi nieszlachetnych zabijają w zarodzie.
Dwa zdaje mi się są życia w życiu poety, jedno powszednie, drugie odświętne; często je dzieli cały świat sprzeczności, dwóch ludzi zamyka się w jednym — poeta nie może być natchnionym całe życie.
Są organizacye, dla których muzyka wedle dowcipnego wyrażenia francuzkiego pisarza jest najkosztowniejszem z hałasów, ale są inne posiadające szósty zmysł harmonii, dla których ona pokarmem, ciałem myśli nie mogących inaczéj się uprzytomnić, światem całym niedostępnym mowie, nie dającym się odtworzyć barwą, ni linią ni słowem... ni światłem ni żadnym z języków, którymi mówi stworzenie o niestworzonem... o nieśmiertelnem. Dla tych istot równie ona nieodbitą do życia w pełni jak słońce, powietrze, jak pieśń, jak chleb, jak idea Boga... jak wiara w nieśmiertelność.
Poeta na tym świecie jestto roślina przesadzona z Afryki pod biegun lodowaty. Wzniesie się i uschnie pod mroźnym oddechem świata, pod zimną ręką Eskimosów, którzy ją będą chwalić, ale nie ogrzeją, ale nie zrozumieją! — Próżno wyglądać będzie swojego słońca i nieba, lody, mchy tylko, niedźwiedzie i cielęta morskie otoczą go, będą wąchać, próbować, kosztować, — aż póki nie zniszczą. Poeta jak upiór, — na świecie, lecz nie z tego świata, wstaje dla cierpień i męczarni, rozprasza ludzi swojem przybyciem, mówi do głuchych, żebrze litości obcym im językiem, a cóż mu z szumnego Requiem i wieńców po śmierci, kiedy je rzuci dłoń zimna, jak niechętną jałmużnę?
Pokój ich duszom w grobie, bo go nie znały na ziemi!
Sława! sława — to piękna i święta jest rzecz! Żyć w pamięci ludów, w błogosławieństwie pokoleń, najwyższa to nagroda życia, warta poświęceń i znojów. — Sława, powiadają fałszem, marnością, czczym dymem; nie prawda! Znamię to uroczyste, którem ludy piętnują wybranych, a głosy ludów — głosem Boga.
Sława jest uznaniem człowieka przez braci — sława nie dymem czczym, ale rzeczywistą i najwyższą płacą — płacą ducha duchowi.
Co to jest sława? Jaki jéj początek? Taki jak bryły śniegu, która toczy się z gór w dolinę, z początku mała, potem większa coraz, przybierająca do siebie łatwo lgnące śniegi, rosnąca, większa, wielka, ogromna, straszna, leci nie bryłą, lecz obłokiem, lecz skałą potężną, leci, zsuwa się, i zasypuje sioła, albo padłszy gdzie w pustą dolinę. — Tak powstaje, tak rośnie, tak się kończy sława. Czasem przychodzi ona człowiekowi, równie niespodziana, jak niezasłużona. Kładnie się bez niéj spać człowiek, a budząc się znajduje ją nad głową, jak złotą koronę, która więcéj cięży niż stroi. Częstokroć jedno nic ją daje i jedno nic odbiera.
Sława jest potęgą na świecie. Sławny człowiek w sławie swéj ma siłę nową do działania, sława jest patentem, zapewnieniem, że czynności zostaną przyjęte.
Któż nie wie co to sława? Jest to zapach, który dziś rozchodzi się w powietrzu, a jutro ginie pomięszany z niemiłym jakimś wyziewem.
Co to jest nareszcie sława? Czcze wyobrażenie czegoś nieistniejącego, urojenie. Każdy ją dać może, każdy odebrać, a nikt nie wie; jak, z kogo i za czyją się sprawą rodzi.
Sława jest czczą marą, jeźli nie jest narzędziem do czynu.
Sława pisarska zyskuje się często obietnicami czegoś, ciągłem przyrzekaniem talentu, co zawsze na jutro objawienie swoje odkłada. Ileż to jest ludzi, co tym sposobem sławni się stali, nic nie zrobiwszy, nic nie dawszy, prócz przyrzeczeń.
Jedna łza, cicho płynąca ze skromnego serca, którą wielkie wywołało słowo, droższa jest sercu nad tysiące oklasków... Sława podbudza wprawdzie, ale upaja, a że się ją otrzymuje tysiącem środków różnych, ktoby jéj pragnął miałby powód zarówno najtrudniejszych czynności i największych głupstw się dopuszczać.
Prawda jest jedną, inaczéj nie byłaby prawdą; uznanie jéj ciągnie za sobą wykonanie we wszystkiem. W ciągu wieków widzimy tę prawdę ciągle jedną, odsłaniającą się nam tylko coraz wyraźniéj i jaśniéj. Prawda chrześciańska jest wszakże tą samą, którą głosili Sokrates i Plato, którą przeczuwały ludy, którą czynem i krwią swą do niewzruszonego prawa podniósł Chrystus.
Jeden z ojców kościoła (św. Augustyn) powiedział: że gdyby kłamstwem można świat zbawić, nie godziłoby się kłamać; powiemy za nim, że gdyby zbrodnią można naród lub świat oswobodzić, nie godziłoby się jéj popełnić. Najwznioślejszy pozornie cel nie usprawiedliwia użycia moralności przeciwnych środków. Rousseau w chwili zdrowego natchnienia wyrzekł, że zdobycie największych swobód nie warte jest może jednéj przelanéj kropli krwi ludzkiéj; cóż dopiero gdy nie o tę kroplę idzie, ale o czystość zasad, o świętość prawd, które się chwilowéj namiętności poświęca, lub o interes osobisty, któremu się rozmyślnie daje na ofiarę prawo? Czy można wywalczyć swobodę spodleniem, lub ludzi zjednoczyć gwałtem?
Prawda nie zdobywa się inaczéj jak walką i poświęceniem.
Fałsz często ma minę prawdziwszą od saméj prawdy.
Prawda — to nieskończona zmiana, niepochwycona rozmaitość zawsze w sobie jedna. Nie szukaj jéj ani na dnie studni, ani na górze w gwiazdach; wisi między niebem a ziemią, jedną nogą tu, drugą tam. Prawda, to może środek ciężkości między materyą a duchem?
Prawdą jest wszystko co istnieje, prawdą jest życie, byt; a najwyższą prawdą jest źródło żywota — Bóg. —
Nie szukaj prawdy w samym sobie, ani szczęścia w sobie samym, staraj się o szczęście drugich, żyj cały w braciach, umiéj się poświęcać, a znajdziesz i prawdę żywota i szczęście.
Prawda jest w sercach poczciwych, prawda jest gdzieśmy bliżéj Boga.
W świecie moralnym prawdą jest poświęcenie siebie dla ogółu, życie cząstki w całości, spojenie z jéj losami. W świecie domowym prawdą jedyną jest miłość, pobłażanie i poświęcenie.
Każdemu pokoleniu nowemu zdaje się, że stoi u szczytu, że pochwyciło i objęło prawdę, a prawda jest w niebiosach, na łonie Bożem; koniec tylko białéj jéj szaty obwija ziemię, i za ten koniec chwytamy.
Nic niebezpieczniejszego nad fałszywe położenie, nic świętszego nad prawdę! Człowiek który raz słowem lub czynem, postawą czy kieszenią skłamał, wchodzi na drogę, któréj nie widzi końca i nie domyśla się skutków. Radby późniéj zatrzymać się, lecz musiałby w pokorze przyznać się do fałszu, a mało jest ludzi coby na to siłę znaleźli. Brnie więc daléj i daléj ku ruinie materyalnéj, ruinie ducha, i pada ofiarą często jednéj nieopatrznéj chwili próżności.
Z pewnego względu możnaby ludzi na dwie wielkie klasy podzielić, na tych, co tak miłują prawdę, że w życiu swem, nawet w formach zewnętrznych, fałsze i złudzeń znieść nie mogą, i na tych, którzy bez komedyi udawania i błyskotek żyć nie umieją.
Niech nikt nigdy nie poklaśnie fałszowi i nie przebaczy złemu, a złe zniknie.
Prawda jest złotą nicią wśród szaréj tkanki, przesuwającą się we wszystkich tworach, we wszystkich żywota godzinach.
Wieleż to razy w życiu przeleci mimo nas szczęście, uśmiechnie się a! i nie dogonić go więcéj.
Szczęście całe jest w niebie, obłamki jego leżą do koła; a nie trzeba ich zbyt głęboko szukać; nie trzeba się spodziewać całego i pełnego szczęścia jakie pojmujemy, bo tu go nie znajdziemy.
Kruche jest szczęście nasze, nie rzucajmy go o ziemię.
Wielkie szczęście robi wrażenie podobne do straszliwego ciosu, oba zabić mogą.
Wszyscy błądzą co szukają szczęścia wielką bryłą całkowitą, jedyne szczęście ziemi składa się z czystych a krótkich chwil, — ze wzruszeń poczciwych, z uczuć szlachetnych, ze łzy co wytryśnie z serca, z uśmiechu, który zrodzi przelotnéj błysk radości, z uścisku dłoni... a wreszcie z tych wejrzeń na świat, dzieło Boże, którego piękności zachwycają duszę... Ci, co szukają większego szczęścia, skarbiąc sobie zapasy grosza, aby je kupować, nie obrachowali się, że tylko to, co Bóg dał wszystkim darmo, szczęście istotne stanowi.
Są szczęścia, których prawie od najsroższych bólów niepodobna odróżnić.
Wielkiem nieszczęściem, nie zowie się osobista przykrość, ale klęska ludzkości, ale upadek moralny. Kto nie umie znosić nieszczęścia mężnie, ten nie potrafi i szczęśliwym być nigdy.
Są chwile w życiu, w których liczba spadających na raz jedne po drugich ciosów czynią już twardszym człowieka na to, co go spotyka.
Na ziemi nie ma szczęścia, tu jest tylko obowiązek do spełnienia, kielich do wypicia, męczeństwo do odważnego przeniesienia i — jedyna pociecha — nadzieja śmierci i innego gdzieś szczęścia w lepszem życiu.
Wiara w szczęście zgubną jest; ona poniża i obala człowieka; z nią nic wielkiego się niegodzi.
Kto zapisał sobie na czele Dróżnika swego, Szczęście, ten nieznajdzie nawet pokoju i wiecznie tylko narzekać będzie. Narzekanie jest dowodem słabości.
Człowieka celem nie jest szczęście — a kto życie pojął fałszywie zapatrzywszy się na to, że jedne reczy go głaszczą, drugie kolą, ten tylko stękać potrafi.
Szczęście! jest to czarodziejska gwiazda, która niespada na ziemię; często za nią brać chcemy to iskry domowego komina, to błyszczące race fajerwerku; ale gwiazda świeci w błękitach, okiem tylko pościgniona.
Szczęście jest w siódméj gdzieś sferze, w niebieskich eterach Platona w ognistem Empireju, nie szukajmy go tutaj nadaremnie.
W życiu człowieka są czasem fatalizmy tak straszliwe, jak w tragedyach greckich; wszystko się zdaje składać na nieuniknioną zgubę; ludzie, przypadki, położenie, samo wewnętrzne usposobienie, które odbiera siłę oporu i w przepaść pociąga zobojętnieniem.
Rzadkie są w życiu chwile, w których człowiek napawając się szczęściem, o wszystkiem w świecie zapomina.
Szczęście, zwłaszcza gdy go ludzie używać nie umieją, jest największym ich nieprzyjacielem, ono łamie, wycieńcza, oszala, odbiera rozum, a co najgorzéj wprawia do zniewieściałości i próżniactwa. Gdy na szczycie powodzenia ludzie pracować przestają a używać zaczną, bądźcie pewni, że na zmiękłe pokolenia przyjdzie choroba jak na kartofle i łodygi, wysuszy, owoce poplami, życie odbierze.
Jasne chwile życia bez zgryzot i goryczy na dnie są te, w których uczuciem lub myślą się podnosim.
Wiele zawodów, wiele nieszczęść pochodzi z błędnego wyobrażenia o możności szczęścia na ziemi; ale ciężko to ludziom wmówić, że szczęśliwymi być nie mogą.
Żaden z nas nie dostał w kolebce przywileju na szczęście, wszyscyśmy dziećmi jednych przeznaczeń i doli, schylmy głowę i pracujmy ochoczo, abyśmy wysłużyli sobie zapłatę na innym świecie.
Szczęście nas przywięzuje do ziemi, ze skrzydeł odziera, tworzy z nas istoty pospolite i chłodne, a boleść podnosi, uzacnia i dźwiga.
Prawdziwe szczęście na ziemi, — jest umieć nie żądać, nie przywiązywać się do niczego ziemskiego, kochać ludzi nad siebie.
Szczęście człowieka to pokój sumienia, a potem, to noce pogodne i księżycowe, to dnie jasne, to księgi, to kwiaty, to muzyka, to sztuka... to czyste przyjemności, które my mało cenimy i depcemy jak kwiaty, choć w ich kielichu silne gnieciem lekarstwo. Po pracy tylko umysłowéj, po nasyceniu widokiem natury, owocem sztuki, tworzeniem kto po temu ma siły, przesytu i kwasu nie doznajemy.
I boleść jest rozkoszą, i rozkosz boleścią,
W każdéj kropli słodyczy piołun się ukrywa,
I każdego cierpienia szczęście jakieś treścią;
Jedno się z drugiem splata, jedno w drugie wlewa.
Nic nie ma trwałego, ale i boleść nie żyje wieki.
Każda boleść po ukochanym, po ukochanéj, ciężka człowiekowi, ale kiedy ją znosić przyjdzie samemu, bez pomocy ludzi, świata, kiedy się ona wyciągnie bez miary długa jak cienie wieczorne — o! wówczas jakże z nią wyżyć. A rzadko boleść taka zabija, ona tylko przyciska, dręczy, draźni, ale nie odejmuje życia.
Strapienia, boleści nigdy nie przychodzą same, powiada mądrość narodów, a postrzeżenie to odwieczne codziennie się potwierdza. Niewidzialne duchy losów ludzkich, złe i dobre, czarne i białe, idą trzymając się za ręce, ciągnąc długim szeregiem.
Każdy ma swoje krzyże i cicho w pokorze znosić je powinien, jeśli chce jakiéj z nich zasługi.
Są chwile w życiu tak okropne, że ich nic odmalować nie potrafi, ale na szczęście czy nieszczęście nic nie trwa, i to co jak burza jest gwałtownem, jak burza łamiąc i druzgocąc — przechodzi. Jeżeli żal jak piorun nie zabije od razu, człowiek się z nim jak z blizną zasklepioną oswaja i żyje.
Wszelka boleść nawet najmniejsza jest świętą i prawdziwą, a kłamana występkiem.
Jedna noc snów strasznych obiela włosy — jeden poranek łez wyrzeźbia marszczki pod oczyma.
Płacz, to owoc serca, a nie każdy zapłakać może!
Łzy jednak płodniejsze są często niż sądzimy; one jak rosa niebieska padają niepostrzeżone, podsiewają się gdzieś nieobrachowane, a zwilżają i żywią przestrzenie dalekie.
Nieraz nie przyjdzie nam na myśl depcąc robaka, co się wykłuł z ziemi, że śmierć zadajem; a ile takich razów moralnych w słowach naszych, co lecą nie wiedząc, że zabić mogą.
Na łożu boleści dopiero poznajesz człowieka, tu on odkrywa co ma głąb jego duszy, wiarę lub zwątpienie, tchórzliwe przywiązanie do życia, bojaźń dziecinną i wszystko złe, które taił.
Przeszłość jest szczeblem dla przyszłości, posłańcem jutra. Na zwaliskach wykwitają nowe budowy rąk ludzkich, lub różnobarwne twory Boże.
Można płakać po przeszłości, są to łzy poszanowania godne, lecz jéj powrócić niepodobna... Mylą się też wszyscy ci, co oburącz trzymając się słupa, sądzą, że w ten sposób obrót ziemi pohamują.
Na świecie nie ma nadziei, któreby nie wyrosły na zawody.
Wszystko mija, miga się i przechodzi, upada, niknie. — Tak i uczucia nasze, rzecz którą mniemamy najtrwalszą, a w istocie najzmienniejsza ze wszystkich — tak i smutki co miały być wiecznemi i żale i — wszystko!
Przyszłość zdobywa, kto o nią walczy.
Są wielkie w dziejach godziny, przygotowane wiekami, rozciągające dłoń swą na wieki; czuje ludzkość gdy nadchodzą, chociaż nie włada niemi i z pod ich jarzma wybić się nie może. Pchają one po przepaść, którą widzi upadający pod stopami, ale się już powstrzymać nie może. W łonie lat tajemniczych gotuje się ta przyszłość i wystrzela jako liść roślinny nad ziemię, a rośnie w potężne drzewo.
Po nad ziemskie walki... stoi na siedem pieczęci zawarta księga prawa Bożego... a nikt nie czytał w jéj kartkach, póki się nie spełniały wyroki.
Każdy krok życia przepowiada przyszłość, tak i połączenie dwojga ludzi jest proroctwem zjednoczenia naszego z Chrystusem...
Jednem z praw kardynalnych bytu wszechrzeczy stworzonych, jest ich zmienność i nietrwałość... ale jak z ziarna rodzi się druga roślina, tak z obyczaju, tradycji, pamiątek, ducha, które ulatują — powinna rodzić się przyszłość.
Wstają upiorem z mogiły dnie jasne i czarne, nadzieje, porywy, zawody, rozstania chwilowe i wiekuiste, spotkania po latach wielu i wszystko co się straciło. A któż strat nie ma w torebce, którą na zbolałych nosi barkach?
Jednéj nadziei do życia za mało, zwłaszcza gdy prócz niéj nic nie zajmuje, nie nęci człowieka.
Na dnie każdéj ludzkiéj rozkoszy, jak w kielichu kwiatu, siedzi myśl robak i szepce — o jutrze!
Nie patrz na przyszłość jako na wesołą przechadzkę, po któréj bokach rosną wonne kwiatki i szemrzą strumienie; ale jak na ciężką pielgrzymkę, wiodącą do celu wielkiego.
Kolebko! kolebko! łoże największéj zagadki, ty kołyszesz tajemnicę, a nie ma czoła choćby było jak lód chłodne i jak marmur twarde, któreby schylając się nad tobą nie zamarzyło, nie zadumało się, jakie tam ziarna choduje ta niema łupinka? Bohater to czy zbrodniarz — prorok czy milczący brat, czy kwiat przeznaczony na podcięcie wiosenne?
Na próżno myśl ludzka sili się, szuka znaków, szczeblów przyszłości, odgaduje i wróży, drzwi stoją zaparte, a anioł z mieczem ognistym strzeże wnijścia do grodu tajemnicy.
Do zobaczenia! Dziwne słowo którém się człowiek pociesza, choć nie wiem czy każdyby je wymówił, spojrzawszy w przyszłość; tak dlań jutro i to co zobaczy niepewne... Strachem przejmuje wyrzeczone — do zobaczenia, gdy pomyślemy o człowieku — jest ono jakby wyzwaniem zuchwałém, któremu najczęściéj jutro urągowiskiem odpowiada.
Im dłużéj karmim w sobie jakie uczucie, przekonanie, pojęcie, tem ciężéj się z niemi rozstać; i długo człowiek oczewistości, nawet się opiera, z prawdą walczy, fałszem żyć woli, niż wyrzec się tego co już część jego istoty stanowi.
Nadzieje dni pierwszych i zniechęcenie ostatnich, to dwa bieguny jednéj osi, to dwie ostateczności złączone z sobą jednem pasmem życia.
Czas znika — wiek i minuta równemi się zdają, bo człowiek żyje w sobie, a świata zewnętrznego, téj skazówki godzin, nie widzi... Jedno uderzenie serca wydaje się wiecznością, drugie błyśnięciem tylko, choć oba przeszły równo, — ból tylko i uczucie je mierzą.
Wszystko, wszystko ulega temu okrutnemu prawu zniszczenia... Są lata które płyną bez śladu, są godziny co się piętnują gorącem żelazem.
Czas jest złudzeniem teraźniejszości, nie ma go, za nią wyszedłszy.
Jestli co ludzkiego trwałem, gdy różne państwa się w proch sypią, one co się tak o uwiecznienie swéj pamięci starały, których życie było ciągłém zawarowaniem od śmierci? Przez nie rzekł Bóg światu: patrz, czém są dzieła twoje, oto lud, który żył kopiąc groby wiekuiste, rzeząc napisy, aby pamięć jego nie zginęła, spowity w hieroglify — a zginiony jak inne. Trwają kamienie ręką jego wzniesione, w kopalniach głazu pozostał młot i dłuto co hieroglify wyżłabiało, a język i pamięć i nazwisko jego, wiatr rozbił w pustyni, o piramid boki.
Kto chce aby mu lata biegły strzałą, niech je tak usposobi, by kropla w krople były do siebie podobne i zdawały ciec powoli, chcąc je przedłużyć, dość pociąć wrażeniami na drobne kawałki.
Dziwne są często losy ludzkie i przeznaczenia Boże, jednym nić tego życia urywa się, gdy złotem szczerem przetyka je dola; drugim cierpienie i boleść szarpiąc czarną przędzę odciąć nie mogą.
Nie wiem czy kto zastanowił się nad głębokiem znaczeniem tego pospolitego wyrażenia, Słowianom tylko właściwego: sądzono. Nie los więc ślepy, nie traf nierozumny, ale sąd sprawiedliwy ludziom wydziela na co kto zasłużył. Jestto dowodem, że my nie wierzym w przeznaczenie, ale w rozumny kierunek rzeczy ludzkich, że nie wierzym w los ale w Boga.
Dziwne są losy — dziwne, — jest w ich plątaninie niedocieczona tajemnica Boża; są przecie szczęśliwsi, są drudzy jakby od kolebki napiętnowani i naznaczeni na rzeź nieszczęścia, zawodom. Jednym płynie żywot wstążką różową, drugim strugą krwawą. Dla czego? tajemnica! — tajemnica! — Lecz Bóg co wszystko urządzał swem tchnieniem, musiał mieć w tem cel, musiał uczynić to dobrem. I my może kiedyś, z góry ujrzym to jaśniéj; przekonamy się, że tak jest lepiéj. A może pobłogosławim męczarni i cieszyć się będziem boleściom naszym! Któż wie czy szczęśliwi przelotnie tutaj, nie są nieszczęśliwymi w przyszłości, gdy ich to szczęście tutejsze odurzy, zatwardzi, przywiąże do ziemi, a potem w chwili wyzwolenia, skrzydeł nie znajdą by w niebo podlecieć?
Najdziwniejsze rzeczy dzieją się z nami; chwila, słowo, wejrzenie, drobny wypadek czasem zmienia losy człowieka.
Słabi tylko giną w objęciach przeciwności, silni się karmią u jéj piersi.
Są prace jak kwiaty, które los bezowocnemi czyni na przekór ich sile i piękności.
Los zawsze czemś wynagradza przez ludzi wyrządzone krzywdy.
Nie mogąc złamać starożytnego Fatum, chrześciaństwo położyło na nim krzyż i stało się Opatrznością, bo widzimi jasno, że przez najcięższe próby, ludzkość idzie do celów wielkich, ku coraz lepszemu.
Ileż to razy człowiek, gdy już zrozpaczy o sobie, gdy nie widzi żadnéj nadziei, stoi nie wiedząc sam o tem u wrót, które go dzielą od pokoju i szczęścia! ileż razy jedna chwila cierpliwości i wytrwania dałaby przyszłość jasną tym co się jéj wyrzekli przedwczesnym zwątpieniem! Ostatni oddech człowieka jeszcze powinien być westchnieniem pogodnem, głęboką wiarą w to, że na świecie nic się nie dzieje ani bez sprawiedliwości, ani nierozumnym ślepem trafem...
Dziwne są czasem przeznaczenia człowieka! Lata mu płyną nadaremnie w oczekiwaniu jakiéjś jednéj chwili, która wszystkie jego siły w czyn i w działanie wprowadza, zdaje się, że przespał wiek, by się dopiero w danéj przebudzić godzinie. Położenie nowe wywołuje nowe zeń uczucia mu nieznane, otwiera serce, rozjaśnia głowę i z bezczynnego przetwarza na niezmordowanego w pracy.
Często jak gdyby Opatrzność probowała sił człowieka, opóźnia się z posiłkiem, doprowadza do ostateczności, czeka czy nie zrozpaczysz, aż gdyś już stracił nadzieję, gdy drżysz mając zbluźnić; — zlatuje niebieski posłaniec z wieścią radosną. Jesteś ocalony.
Majątek jest powierzony człowiekowi do szafunku, do użycia osobistego i używać go nie może uczciwie, jeno w miarę pracy, jednając sobie do tego prawo.
Pieniądz — wyrzekliśmy może słowo, które jest wyrazem całéj epoki, ale bez intencyi deklamowania i opłakiwania. Auri sacra fames nie od dziś się poczęła i nie jutro się skończy. Była ona w ludziach zawsze, ale nigdy się do niéj nie przyznawało spółeczeństwo całe, dziś ta jest wielka różnica, że świat nie zapiera się bynajmniéj czci swéj dla złotego cielca, wyrozumował ją, usprawiedliwił ją chłodno i nie kryje się z nią wcale.
Pieniądzowi przyznano siłę, znaczenie symboliczne, świętość mistyczną, oczyszczono go, obalono przesądy dawniejsze co do jego niegodziwości i podłości. Pieniądz jest zrehabilitowany najzupełniéj. To jeszcze nic, ale obok niego zmalało wszystko, duch wszedł cały w tę sztukę złota lub kawałek papieru — indziéj go nie uznają i nie szukają.
To co swojem nazywamy, jest bez wątpienia nasze z prawa pisanego, ale wedle wyższych praw Bożych i podań wiekuistych, myśmy szafarze tylko. Rzadko szafarz cnotę posuwa do tego stopnia, by drugim dając sam był głodny, ależ nie wolno mu zdaje mi się, objadłszy się zamknąć spiżarnią i nie dać do niéj nikomu przystępu.
Dochód z majątku nie jest celem jego, jest środkiem, posiadanie nie powinno się uważać za osobistą własność, ale za przekaz z którym największe i najświętsze połączone są obowiązki.
Majątek jest środkiem, imie narzędziem, których potrzeba umieć użyć.
Nikt charakterem nie dobija się wielkości, wszyscy chcą ją kupić majątkiem. Na groszu więc stoi wszystko — niestety!
W towarzystwach nie pytamy kto jest ów człowiek i co uczynił, ale ile ma. Pytam jaka jest możliwa przyszłość społeczności, która na takiéj stoi posadzie? Wierzymy tylko w siłę grosza i mienia, jakby już innych potęg i działaczów nie było, a co gorsza, sądzimy, że gdzie dostatku nie ma, tam go fałszywa zastąpić może moneta.
Świecidełka życia stały się dla nas tak niezbędną potrzebą, iż bądź co bądź naprzód staramy się o nie, wprzódy nawet niż o dostojność charakteru, niż o szacunek i powagę, wprzód niż o poczciwość. Dziwnoż, że z téj słabości korzystali ludzie, że nas spętały okoliczności, żeśmy dziś udając możnych, istotnie zubożeli i co gorzéj, na duchu upadli.
Pieniądz daleko jest kolczastszy, niż rodowa duma, a przyznam się, że wolę się pokłonić choćby tylko wspomnieniom zasług, niż owocom umiejętnéj szachrajki.
Bogactwo jest przesądem, z którego nie łatwo będzie wyleczyć się ludzkości, jeszcze pod tym względem dziecinnéj, ale to pewna, że ono częściéj daje pozór zazdrosny, niż dobro i spokój.
Dziwnem jest zaprawdę to poszanowanie bałwochwalskie ludzi dla grosza, dla tych co go mają, dla wszystkiego co go rodzi, — pochwalićby je można, gdyby ono było uświęceniem pracy i jéj owoców.
Gdzież to dziś ta prastara odznaczająca nas gościnność, niekiedy utrudzająca ale zobowiązująca serdecznie, szczera, wylana, braterska? została po niéj pamięć tylko i szczątki po wsi zakątach — natomiast przybraliśmy obyczaj cudzy, w którym wiele jest popisu i próżności, formy wytworne, a serca ani za grosz.
Otóż i gość dawniéj, a gość dziś, była to wcale różna rzecz. Dziś gość to sąsiad, mniéj więcéj znajomy, mniéj więcéj niemiły (miły bardzo chyba rzadko) co przyjeżdża... napić się, nadrwić się, napatrzeć, a wyjechawszy za wrota, naśmiać z waszmości. Dawniéj gość, (krom sąsiada i znajomego co się gośćmi nie zwali) był to zbłąkany i strudzony podróżny, biedny jakiś starzec, w dalekiéj drodze znużony, któremu niestało chleba, grosza i sił. Przyjmowano go jak posłańca Bożego i gościnności obowiązki z powagą jak co świętego, dopełniały się. Gość wychodząc za bramę, błogosławił nie śmiał się. Dziś takim gościom wskazują drogę do karczmy. I nie dziwujcie się, że was Pan Bóg karze. W wielkich rzeczach i w małych, łaska jego umie się uchylić. Mało to na pozór, że odjął wam sposób dobrze czynienia, ale pomiarkujcie, co to znaczy! Chrystus Pan, nieraz stawał ubogim, jak mówi w Ewangelii, aby sprobować ludzkich serc — cóż, gdy czyje i próbować już nie chce?
Stara gościnność był to święty obrządek, co miał prawidła swoje, prawa że tak powiem, a kto praw tych nie spełniał, był w oczach dawnego towarzystwa występnym i złym. Był to mówią zabytek pogański, bo i na Wschodzie, praktykuje się gościnność święcie, aleć ją i wielkie uczucie religijne u nas wkorzenione, wsparło i wzmocniło.
Kiedy się u nas cudzoziemiec czegoś nie dorobił, a nie jeden, per pedes apostolorum przyszedłszy, powracał poszóstno. Trafia się to przybyszom i dzisiaj; my tylko jedni poszóstno wyjeżdżamy, żeby powrócić z torbami, często jeszcze wstydu pełnemi.
Gdybyśmy porównali życie nasze dzisiejsze do pradziadowskiego, obyczaj stary do teraźniejszego, potrzeby nasze do maluczkich wymagań dawniejszych, jakżeby to zasromać się wypadło tego zbytku, który nas zjada, rujnuje i niedołężnemi czyni do cokolwiek surowszego żywota.
Nie mamy grosza na poczciwą ofiarę ubóstwu, krajowéj potrzebie, wychowaniu publicznemu, zachowaniu pamiątek drogich, wymawiamy się od wszelkiego współuczestnictwa w dziełach miłosierdzia, a na dogodzenie próżności i rzekłbym rozpuście zawsze się znajdzie choćby tysiące. Wiele rzeczy, bez których doskonale się umieli obchodzić ojcowie nasi, nam są dziś tak niezbędne jak chleb i woda, jak powietrze... a nie jeden syn szaraczkowego szlachcica co sam orał zagon swój za młodu, wyrósł dziś na takiego paniczyka, że żytni chleb go w zęby kole, a domowy dym mu śmierdzi.
Zbytek to wyrodził największą plagę spółeczną dzisiejszych czasów, komedyę w życiu i kłamstwo nieustanne. Udajemy bogatych, choćby z ofiarą przyszłości, udajem wysoko urodzonych, udajemy wreście oświeconych ludzi, i ten snobizm rujnuje nas i upadla.
Stary Rzym upadł zniewieściałością, moralne każdego narodu zniszczenie od niéj się poczynało; w ruinach państw, których dziś imię jest zagadką, odkopujemy dziś jeszcze dowody, że zbytek je strawił i przygotował ruinę. Od szarych sukni poczynała się era potęgi, na purpurowych kończyła, żelazo zdobywało, trawiło złoto.
Zabija nas bezsilność, rozpieszczenie, zbytki i brak celu w życiu.
Za Jagiełły, sam król na sianie sypiał, a miedzianego kubka do umywania używał; za Zygmuntów już siano i pacholętom królewskim śmierdziało, a nalewki mosiężne pooddawano do zakrystyi, żeby się ich uczciwie z oczów pozbyć, wedle starego przysłowia. — Na tobi Boże, szczo mni ne hoże. Niczem to te drobnostki, ale bądźcie pewni, że inny człowiek wstaje z siana, a inny z puchowéj pościeli.
U wieśniaka świat, życie, ludzie, tłomaczą się po prostu, poetycznie i religijnie, czasem prawie zawsze dziwnie, wdzięcznie, czasem bardzo trafnie.
Lud wiejski zachował ze starych lat, wszystko swoje stare, żyje na ziemi, na jéj cząstce, którą zamieszkiwali dziadowie i pradziadowie, codzień mimo ich mogił przechodzi, codzień do nich westchnąć może, przykuty jest prawda, ale gdybyś go puścił czy poszedłby od zagona, do którego tak go wiąże przeszłość, że nie zamieni go na lepszy, bo inny i płakać będzie powtarzając: to dziadowskie, pradziadowskie, to moje rodzone.
Nie ma serc lepszych i poczciwszych nad serca ludu naszego, ale je często zatwardza nędza, zamyka własny głód i pragnienie.
Mądrość kmiecia płynie wprost z ziemi matki, ssie on ją z jéj piersi wiecznie pełnéj, wyciąga z podań nieprzerwanych i ciągłego wpatrywania się w to, co go otacza. Wieśniak niczém się nie zdziwi, bo przywykł do nieustannych cudów, bo żyje otoczony niemi, każde zjawisko zwiąże z czemś słyszanem u kolebki, a choć nie wytłomaczy równie dobrze jak uczony, zrozumie je przecie po swojemu, patrząc nań nie suchem okiem badacza, ale sercem dziecka Bożego.
Niemal wszelkiéj nauki nasionko pierwotne wyrosło z doświadczeń wieśniaczych, skarbnica postrzeżeń tu się zbierała; pasterze i rólnicy policzyli pierwsze gwiazdy na niebie, szukali w ziołach lekarstwa, poznali zwierzę i rozkopali ziemię, dziś jeszcze nieraz poradzi się ich uczony i zdumieje niespodzianym tajemnicom, których z uśmiechem prostoty, słowo, wieśniak mu odkrywa.
Nie wszystkie ludu bajki, których słuchacie jak urojeń, czczych fantazyi, są dziecinnym wymysłem, to co w nich dziś śmiech uczonych zbudza, jest często zabytą tylko i zakrytą prawdą.
Żaden poemat nie wart śpiewki ludu nuconéj na polu z towarzyszeniem wiatru, skowronka, woni wiosennéj i słońca, a żadna powieść nie może iść w zapasy z prostą baśnią opowiadaną przy łuczywie, na wieczornicy lub doświtce.
Dziwicie się naszemu wieśniakowi, że czasem zepsuty, popełni występek; dziwujcie się raczéj jego cnocie. Maż on oświecenie, maż czas zastanowienia się nad sobą, maż obmyślony chleb na jutro? Ciężka, ciężka jego dola. A kto jéj ulżyć się nie stara, ten wiele winien przed Bogiem i przed ludźmi.
Lud nie ma nauki, ale patrzy, czuje, doświadcza i szczerze się spowiada z prawdziwego człowieczeństwa swego, gdy my po większéj części jesteśmy fałszywi papierowi ludzie.
Są ludzie niestety, którzy utrzymują, że wieśniaka pan Bóg stworzył z innemi prawami i przeznaczeniem, z inną prawie naturą i do różnych losów, — nam się zdawało i zdaje zawsze, iż od przyjścia Chrystusowego na ziemię, wszyscyśmy i równouprawnieni do światła, do dobrobytu, do cnoty i do szczęścia — o ile go na ziemi się mieści.
Namiętności są jak trucizny palące wnętrzności, które budzą pragnienie nienasycone i wywołują śmierć, ale niema napoju aby żar ich wyleczyć potrafił.
Każda namiętność przebija skorupę człowieka i na wierzch wyrasta, każda myśl skryta i najskrytsza błyska w oku, każde uczucie się przebija przez usta milczące. Moralista, któryby miał cierpliwość rachuby i obserwacyi potrzebną, ściśle wziąwszy, z dwóch danych charakterów i położeń mógłby wskazać z góry konieczną kombinacyi wynikłość.
Każdy człowiek choćby najrozumniejszy, choćby najzimniejszy, ma w życiu jednę godzinę szału, w któréj jak roślina wybujała puszcza niepotrzebne odrośle.
Często do zbrodni nie trzeba innéj pobudki nad zniechęcenie jakieś do wszystkiego, a miejsce namiętności czynnéj zastąpić może rozpacz.
Namiętności są jak napój niezdrowy, co zamiast gasić pragnienie, draźnią je tylko i rozżarzają coraz bardziéj. Im więcéj się pije, tem bardziéj pragnie; im na oko więcéj się je nasyca, tem wymagają coraz nowego. — Aby je ukorzyć, potrzeba je hamować i nie ulegać im, ale je podbijać sobie.
Trzeba najwyższego taktu i niesłychanéj znajomości serca ludzkiego, aby być pewnym działania przeciw namiętności, w pierwszéj jéj sile, w pierwszym stopniu wzrostu; trzeba znać człowieka i ludzi, aby wiedzieć kiedy i jakiemi działać środkami. Stokroć łatwiéj zniszczyć w zarodzie słabość najzawilszą, poznać jad ukryty w ciele; niż wydrzeć z duszy, — wpijającą się w nią szponami sępa prometeuszowskiego namiętność.
Wszystkie antidota przeciw namiętnościom, najczęściéj podwajają ich siłę. — Nic bowiem nie ma stałego, wyrozumowanego, w przyczynach namiętności wybuchającéj; bieg jéj nieregularny, niewyrachowany — co jedną zabija, drugą wzmaga.
Śmierć i życie mieniają się jako pogoda i chmury.
Z wszystkiego słodkiego tutaj, najsłodsza i największa śmierć z wejrzeniem w niebo, bo ta łączy nas z drugim światem.
Obcowanie z umarłemi cię nie zepsuje, z nich tylko pozostaje to, co w nich dobrego było: śmierć oczyszcza i ubłogosławia.
Nie zawsze śmierć przychodzi, gdy jéj żądamy — a życie bywa długą pokutą.
Śmierć to dalszy ciąg snu żywota bez burzy...
W cierpieniu pragnienie śmierci jest znakiem, że życia ma człowiek wiele...
Śmierć wydaje się po ludzku końcem życia, a ona jest jego początkiem.
Szczęśliwi mrą młodo, z uśmiechem na wardze, z krasą na czole, ze złudzeniami w piersi i wiarą w duszy. Ale łachmana życia nie zrzuca się po dobréj woli, bo się nie odziewa z ochotą, kładzie go boża prawica i zdjąć musi rozkaz boży... Wzdychać wolno do cmentarza, ale się położyć na nim nie godzi, aż szczęśliwa godzina uderzy i zmęczony uczeń wybiegnie z zadusznéj szkoły na powietrze i słońce.
Śmierć sama jest życiem nowem.
W śmierci największe życie jest, a im zimniejszy świat, im sprzeczniejszy, im chłosta straszliwsza, tem błogosławieństwo Pańskie do wyższych nas prowadzi losów.
Jest coś w zgonie najobojętniejszego nam człowieka, że każdy ściska za serce i przeraża. To przejście straszliwe z pielgrzymki krótkiéj do wiekuistego spoczynku jaki sobie człowiek zasłużył, to nagłe ustanie życia, które zdawało się tak silném jakby być miało wiecznem, wyciska westchnienie, ostudza namiętność.
Ofiary ze strony człowieka są czynnemi dowody jego nieśmiertelnéj duchowéj natury.
Pojąć człowieka bez drugiego życia niepodobna. Jestto frazes bez słowa; jestto to coś niedokończonego, tajemniczego.
Mizerne to życie ludzkie, gdyby się odrodzić nie miało większe, czystsze i nieśmiertelne. Wartożby żyć dla téj chwili, która tak długą się wydaje gdy ją przebolewamy, a tak małą gdyśmy u kresu!
Duch potężny niech wstąpi w serca nasze a nic go nie złamie, bo ducha nie zabija żadna siła ziemska, duch się odrodzi, a przeciw działaniu jego nie ma ciało oręża.
|
- ↑ Błąd w druku; zbędnie powtórzony wyraz roku.
- ↑ Uczony nasz jeden z najznakomitszych bibliografów, Karol Estreicher, ogłosił wielce pożyteczną notatkę p. n. J. I. Kraszewski. Przypomnienie czterdziestolecia zasług piśmienniczych i pracy. Kraków. Czcionkami „Kraju“ 1871 r. Po ten rok znajdują się tam wszystkie dzieła Kraszewskiego wyliczone, oprócz artykułów dziennikarskich. Tu miejsce wspomnieć, iż szanowny wydawca rzeczonego spisu dzieł Kraszewskiego zaznaczył 1871 rok jako „czterdziestolecie“ licząc od 1831 roku, w którym wyszła pierwsza powieść p. t. Pan Walery, należąca do zapowiedzianych dawniéj (a mających wyjść u Manesa i Romma), „Kilka obrazów towarzyskich.“ Ponieważ zaś jak się okazało późniéj, Kraszewski opracował i przygotował do wydania: Życie Cicerona z Plutarcha, jeszcze w 1828 roku, dla tego jubileusz jego przypada na rok 1878.