Honoryna; Studjum kobiety; Pani Firmiani; Zlecenie/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Honoryna; Studjum kobiety; Pani Firmiani; Zlecenie | |
Wydawca | Bibljoteka Boya | |
Data wyd. | 1935 | |
Druk | Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A. | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
BALZAC
KOMEDJA
LUDZKA
Honoryna. — Studjum kobiety. — Pani Firmiani. — Zlecenie.
BIBLIOTEKA BOYA, WARSZAWA, SMOLNA 11
Wydanie nowe
Drukarnia
Zakładów
Wydawniczych
M. Arct S. A.
w Warszawie
|
Czytając Honorynę, zrozumiemy entuzjazm, z jakim przyjęły kobiety zjawienie się Balzaka[1] w literaturze. Zarazem utwór ten uwydatni nam jeszcze raz, co jest nowego w balzakowskiej koncepcji świata. Mimo całej romantycznej zaprawy, powieści jego to są dramaty życia codziennego; dramaty, których punkt ciężkości leży raczej w duszach ludzkich niż iw wydarzeniach. To owe rzeczy niedostrzegalnie małe, atak ciężko ważące w życiu.
Niedarmo utwór Fizjologja małżeństwa był pierwszym, któremu Balzac zawdzięczał swoją sławę. On pierwszy powziął myśl zapuszczenia się w problem tak doniosły w życiu, a tak dziwnie pomijany przez literaturę. Przed nim literatura odnosiła się do małżeństwa podobnie jak rodzice ośmiu córek na wydaniu: skoro którą wypchnęli zamąż, radzi że ran spadła z głowy, przestawali się nią interesować. Małżeństwo kończyło powieść, mimo że ją zwykle w życiu zaczyna. Jakie będzie małżeństwo Anieli ze Ślubów Panieńskich z Gustawem, Zosi z panem Tadeuszem? — tajemnica!
Balzac pierwszy spostrzegł ów motyw dramatyczny, tkwiący w samym fakcie sprzęgnięcia dwojga istot z sobą. Dostrzegł nie tylko grube konflikty; dostrzegł je tam, gdzie dla oka ludzkiego są, zdawałoby się, wszystkie warunki do szczęścia.
Tak w losach Honoryny i jej męża: jest dwoje zacnych ludzi i wszystkie dary fortuny; i jest coś, coś miedostrzegalnego, ziarnko żwiru, które niweczy delikatny mechanizm szczęściła i unieszczęśliwia dwa serca. Dramat małżeństwa w samej jego istocie: nie jakieś zewnętrzne wydarzenia łamią Honorynę, ale samo małżeństwo. I rzecz znamienna: gdyby z tych dwojga istot bodaj jedna była mniej warta, gdyby charaktery ich były z mniej czystego kruszon, z pewnością wszystkoby się jakoś ułożyło. To, co jest w nich najlepszego, obraca się przeciw nim. Niejeden mężczyzna, przeczytawszy, odłoży może książkę, mówiąc o jej bohaterce: „Warjatka, histeryczka“ i t. p., ale każda kobieta, jeżeli jest prawdziwą kobietą, zaduma się nad tym utworem i długo zachowa w pamięci subtelny profil Honoryny.
Tak, jak w Fizjologji małżeństwa najjadowitsza satyra, wymierzona w kobietę, przeplata się z kartkami przepojonemi tkliwością, podziwem, współczuciem, tak i w wielkiem dziele Balzaka, którego cząstkę stanowią te dwa utwory, Balzac zna i rozumie całą kobietę, całą jej skalę, anioła i demona, mówiąc stylem ówczesnej epoki. Studjum kobiety i inne zamieszczane tu opowiadania są przyczynkiem do monografji kobiety, jaka, obok innych bogactw, mieści się w kartach Komedji Ludzkiej.
Postacie, zjawiające się w tych kilku opowiadaniach, znane już są poczęści czytelnikom z innych utworów bałzakowskiego cyklu. Te wciąż nowe oświetlenia znanych nam osób i spraw, to jeden z wielkich uroków lektury Balzaka.
Jeżeli Francuzi w tym samym stopniu nie lubią podróży, w jakim Anglicy je lubią, może i ci i ci mają słuszność. Wszędzie znajdzie się coś lepszego niż Anglja, gdy niezmiernie trudno jest zdala od Francji odnaleźć urok Francji. Inne kraje mają wspaniałe krajobrazy, mają może więcej komfortu, niż się go znajduje we Francji, która najwolniej robi postępy w tej mierze. Inne kraje olśniewają niekiedy wspaniałością, wielkością, oszałamiają zbytkiem; nie brak im wdzięku ani szlachetności, ale życie duchowe, żywość myśli, dar rozmowy i attycyzm tak pospolity w Paryżu, ale owo szybkie zrozumienie tego co się myśli a czego się nie mówi, genjusz domyślników będący połową francuskiego języka, — tego nie spotka się nigdzie. To też Francuz, którego żart tak mało już znajduje zrozumienia, usycha na obczyźnie niby przeszczepione drzewo. Wielu Francuzów, z tych o których tutaj mowa, przyznają, iż z rozkoszą ujrzeli celników na granicy kraju rodzinnego, co może się wydać naj przesadniejszą hiperbolą patrjotyzmu.
Ten mały wstęp ma na celu przypomnieć Francuzom, którzy podróżowali, ową rozkosz, jakiej doznali, kiedy czasami zdarzyło się im odnaleźć całą ojczyznę, istną oazę w salonie jakiegoś dyplomaty; przyjemność, którą nie łatwo zrozumieją ci, co nigdy nie opuszczali asfaltu Boulevard des Italiens i dla których lewy brzeg Sekwany nie jest już Paryżem. Odnaleźć Paryż! czy wy wiecie, co to jest, o paryżanie! To znaczy odnaleźć — nie kuchnię z Rocher de Cancale, przysmaki, jakie Borel ma dla smakoszów i znawców, bo ta kuchnia istnieje tylko przy ulicy de Montorgeuil — ale podanie, które ją przypomina! To znaczy odnaleźć francuskie wina, które są mitem poza Francją: są tak rzadkie, jak kobieta o której tu będzie mowa! To znaczy odnaleźć nie modny koncept — bo koncept ulatnia się między Paryżem a granicą — ale to inteligentne, dowcipne, krytyczne środowisko, w którem żyją Francuzi, od poety do robotnika, od księżnej do ulicznika.
W r. 1836, w czasie pobytu sardyńskiego dworu w Genui, dwaj paryżanie, mniej lub więcej sławni, mogli jeszcze mniemać, że są w Paryżu, znalazłszy się w pałacu, wynajętym przez francuskiego generalnego konsula na wzgórzu, na ostatniej falistości Apeninów między bramą św. Tomasza a ową słynną latarnią, która w keepsakes zdobi wszystkie widoki Genui. Pałac ten, jest to jedna z owych wspaniałych will, w których szlachta genueńska topiła miljony w czasach potęgi tej arystokratycznej republiki. Jeżeli gdzie zmierzch jest piękny, to z pewnością w Genui, kiedy deszcz padał tak jak tam umie padać, strumieniami, przez całe rano, kiedy lazur morza idzie o lepsze z lazurem nieba, kiedy cisza panuje na wybrzeżu i w gaju. okalającym willę, w marmurach z których ust woda spływa tajemniczo, kiedy gwiazdy błyszczą, kiedy fiale Śródziemnego morza idą jedna za drugą, niby wyznanie kobiety, której wyrywasz je słowo po słowie. Powiedzmy wręcz: ta chwila, w której balsamiczne powietrze wypełnia wonią płuca i marzenia, kiedy rozkosz, widzialna i ruchliwa jak atmosfera, ogarnia cię na fotelu, wówczas gdy z łyżeczką w ręce smakujesz lody albo sorbety, mając miasto u swoich stóp, piękne kobiety przed sobą, — te godziny à la Boccacio zdarzają się tylko we Włoszech i nad brzegiem Śródziemnego morza.
Wyobraźcie sobie u stołu margrabiego di Negro, gościnnego przyjaciela wszelkiego talentu w podróży, i margrabiego Damaso Pareto, dwóch Francuzów przebranych za Genueńczyków, generalnego konsula w otoczeniu żony, pięknej jak Madonna, i dwoje dzieci milczących, ponieważ zmorzył je sen, ambasadora Francji i jego żonę, sekretarza ambasady, który sądzi że jest przeżyty i złośliwy, wreszcie dwóch paryżan, na których pożegnanie wydano ten wspaniały obiad, a będziecie mieli obraz, jaki przedstawiała terasa willi w połowie maja. Nad obrazem tym dominowała jedna osoba, sławna kobieta, na której skupiały się od czasu do czasu spojrzenia, heroina tej improwizowanej fety. Jeden as Francuzów, to był słynny pejzażysta, Leon de Lora, drugi dymmy krytyk, Klaudjusz Vignon. Obaj towarzyszyli tej kobiecie, jednej z najgłośniejszych reprezentantek płci pięknej w obecnej dobie, pannie des Touches, znanej w literaturze pod mianem Kamila Maupin. Panna des Touches wybrała się do Florencji w jakimś interesie. Wiedziona ową uroczą dobrocią, która ją cechuje, zabrała z sobą Leona de Loara, aby mu pokazać Włochy, i dotarła aż do Rzymu, aby mu pokazać Campogna romana. Przybywszy przez Simplon, wracała przez Corniche do Marsylji. Zatrzymała się, wciąż dla pejzażysty, w Genui. Oczywiście, generalny konsul chciał, przed przybyciem Dworu, godnie przywitać w Genui osobę, którą majątek, nazwisko i pozycja wyróżniają nie mniej niż talent. Panna des Touches, która znała Genuę do najmniejszej kapliczki, zostawiła pejzażystę opiece dyplomaty oraz dwóch genueńskich margrabiów, oszczędzając swój czas dla siebie. Mimo że ambasador był bardzo wytwornym pisarzem, sławna kobieta wymówiła się od jego uprzejmości, lękając się tego, co Anglicy nazywają exhibition: ale schowała pazurki samoobrony, skoro wspomniano o pożegnalnym dniu w willi konsula. Leon de Lora zwrócił uwagę towarzyszce, że jej obecność jest jedynym sposobem podziękowania ambasadorowi i jego żonie, dwom genueńskim margrabiom, konsulowi i jego małżonce. Zaczerni, panna des Touches uczyniła ofiarę z jednego z owych dni zupełnej swobody, nie łatwych do uszczknięcia w Paryżu tym, na których oczy świata są zwrócone.
A teraz, skorośmy objaśnili to zebranie, łatwo pojąć, że wszelka etykieta była zeń wygnana, zarówno jak i wiele kobiet, i to z najznamienitszych, ciekawych sprawdzać, czy męskość talentu Kamila Maupin nie szkodzi wdziękowi ładnej kobiety, czy, jednem słowem, spodenki wzięły górę nad spódnicą. Od obiadu aż do dziewiątej — do chwili gdy podano lekką wieczerzę — o ile rozmowa była na przemian wesoła i poważna, wciąż ożywiona konceptami Leonia de Łona, mającego sławę jednego z najdowcipniejszych ludzi w Paryżu, to — przez dobry smak, który nie zdziwi nikogo w takim zespole — nie wiele było mowy o literaturze; ale wreszcie motyli kaprys francuskiej werwy musiał sfrunąć na ten przedmiot, choćby poto, aby musnąć ów temat, tak bardzo narodowy. Ale, zanim dojdziemy do momentu rozmowy w którym zabrał głos generalny konsul, nie od rzeczy będzie rzec słówko o jego rodzinie i o nim.
Ten dyplomata, człowiek może trzydziestoczteroletni, żonaty od sześciu łat, był żywym portretem lorda Byrona. Sława tej fizjognomji uwalnia od opisu powierzchowności konsula. Trzeba tylko zaznaczyć, że jego marzący wyraz nie był pozą. Lord Byron był poetą, a dyplomata był poetyczny; kobiety rozumieją tę różnicę, która tłumaczy — nie usprawiedliwiając ich zresztą — niektóre ich kaprysy. Uroda ta, połączona z przemiłym charakterem, z nawykiem samotności i pracy, oczarowała pewną genueńską herytjerę. Genueńska herytjera! wyrażenie to wywoła może uśmiech w Genui, gdzie córki nie dziedziczą na równi z synami i gdzie tem samem kobieta rzadko jest bogata; ale Onorina Pedrotti, jedyne dziecię bankiera bez męskich spadkobierców, jest wyjątkiem. Mimo wszystkiego co w takiem samorzutnem uczuciu pochlebne jest dla mężczyzny, generalny konsuli nie kwapił się do małżeństwa. Jednakże, po dwóch latach, dzięki zabiegom ambasadom w czasie pobytu Dworu w Genui, małżeństwo przyszło do skutku. Młody człowiek pokonał swoje wahania nie tyle pod wpływem wzruszającego przywiązania Onoriny Pedrotti, ile wskutek tajemniczego wydarzenia, jednego z owych przeżyć, tak rychło zagrzebanych pod codziennym biegiem spraw, że później najnaturalniejsze postępki wydają się niezrozumiałe. Ten splot przyczyn oddziaływa bardzo często na najpoważniejsze wypadki historyczne. Taka była przynajmniej opinja Genui, gdzie dla wielu kobiet odludne życie i melancholjia francuskiego konsula tłumaczy się jedynie słowem miłość. Zauważmy mimochodem, że kobiety nigdy nie skarżą się, kiedy są ofiarami innej miłości, poświęcając się bardzo łatwo dla wspólnej sprawy. Onorina Pedrotti, która byłaby może znienawidziła konsula, gdyby nią był wzgardził bez przyczyny, kochała — może więcej nawet — suo sposo, wiedząc że jest zakochany. Kobiety uznają pierwszeństwo w sprawach serca. Wszystko jest wybaczone, o ile idzie o miłość. Nie można być bezkarnie dyplomatą: sposo był dyskretny jego grób; tak dyskretny, że genueńscy kupcy dopatrywali się wyrachowania w zachowaniu młodego konsula, któremu herytjera byłaby się może wymknęła, gdyby nie odgrywał tej roli chorego z urojenia na miłość. Jeżeli to była prawda, kobiety uznały tę prawdę za zbyt niską, aby w nią uwierzyć. Panna Pedrotti uczyniła tedy ze swej miłości pociechę, utuliła te nieznane cierpienia w łożu włoskich pieszczot i tkliwości. II signor Pedrotti nie miał zresztą przyczyn skarżyć się na wybór, do którego zmusiła, go ukochana córka. Potężni protektorowie czuwali z Paryża nad karjerą młodego dyplomaty. W myśl obietnicy danej ojcu przez ambasadora, zamianowano generalnego konsula baronem i komandorem Legji Honorowej. Niebawem. Il signor Pedrotti otrzymał z rąk króla Sardynji tytuł hrabiowski. Posag panny wynosił miljon. Co się tyczy dostatków casa Pedrotti, szacowanej ma dwa miljony zdobyte w handlu zbożem, te przypadły nowożeńcom w pół roku po ślubie, pierwszy bowiem i ostatni z hrabiów Pedrotti umarł w styczniu r. 1831.
Onorina Pedrotti jest to piękna Genuenka, a Genuenka to jeden z najwspanialszych typów włoskich, o ile jest piękna. Tworząc grób Juljusza, Michał Anioł znalazł swoje modele w Genui. Stąd ta obfitość, to szczególne rozmieszczenie piersi w postaciach Dnia i Nocy, które tylu krytykom wydaje się przesadne, ale które jest właściwe Liguryjkom. W Genui piękność istnieje dziś już tylko pod mezzaro[2], jak w Wenecji widuje się ją już tylko pod fazzioli. Objaw ten powtarza się u wszystkich upadłych narodów. Szlachetny typ spotyka się tam już tylko wśród ludu, jak po pożarze miasta medale kryją się w popiołach. Ale, będąc wyjątkiem pod względem majątkowym, Onorina jest też wyjątkiem a jako patrycjuszowska piękność. Przypomnijcie sobie Noc, którą Michał Anioł umieścił pod swoim Myślicielem, ubierzcie ją w dzisiejsze suknie, zwińcie te piękne długie włosy dokoła wspaniałej, nieco śniadej twarzy, ożywicie iskierką ognia te marzące oczy, otulcie bujną pierś w szal, zahaftujcie w kwiaty długą białą suknię, wyobraźcie sobie, że ten stojący posąg siedzi i że założył ręce podobne do rąk panny Georges, a będziecie mieli przed sobą panią konsulową z sześcioletnim chłopcem pięknym jak pragnienie matki, oraz z czteroletnią dziewczynką na kolanach, piękną jak typ dziecka mozolnie szukany przez rzeźbiarza Dawida na ornament grobowca. To sympatyczne stadło ściągnęło uwagę Kamila Maupin. Wydało się pannie des Touches, że konsul ma minę nieco roztargnioną jak na człowieka zupełnie szczęśliwego. Mimo iż przez cały dzień małżeństwo przedstawiało obraz doskonałego szczęścia, autorka pytała samą siebie, czemu jeden z najdystyngowańszych ludzi, jakich znała, tkwi jako konsul w Genui, posiadając z górą sto tysięcy franków renty! Ale z mnóstwa drobiazgów, które kobiety umieją łowić z inteligencją arabskiego mędrca w Zadigu, stwierdziła równocześnie najtkliwsze przywiązanie męża. Tak, te dwie piękne istoty będą się kochały wiecznie, do końca swoich dni. Pisanka powiadała sobie tedy naprzemiam: „Co w tem jest? — Niema nic!“ zależnie od poszlak, dostrzeżonych w zachowaniu się konsula, który, powiedzmy nawiasem, posiadał absolutny spokój Anglików, dzikich, mieszkańców Wschodu i wytrawnych dyplomatów.
Kiedy rozmowa zeszła na literaturę, potrącono temat, który zawsze znajduje się na składzie w tym kramie: błąd kobiety! Niebawem wyłoniły się dwie opinje: kto ponosi winę za błąd kobiety, mężczyzna czy kobieta? Trzy obecne damy, ambasadorowe, konsulowa i panna des Touches, występując w charakterze istot nieskazitelnych, były bezlitosne dla kobiet. Mężczyźni próbowali dowieść tym pięknym kwiatom płci słabej, że kobieta może zachować nawet po upadku jakieś cnoty.
— Jak długo będziemy — w ten sposób igrali w ciuciubabkę? rzekł Leon de Lora.
— Cara vita (moje drogie życie), idź połóż dzieci i przyślij mi przez Ginę czarny portfel, który leży na biurku, rzekł konsul do żony.
Konsulową wstała bez słowa sprzeciwu, co dowodzi, że bardzo kochała męża, rozumiała bowiem ma tyle po francusku, aby się domyśleć, że mąż ją wyprawia.
— Opowiem wam historję, w której odgrywam pewną rolę i po której będziemy mogli dyskutować; bo wydaje mi się dzieciństwem krajać urojonego nieboszczyka. Do sekcji trzeba trupa.
Wszyscy przybrali pozy chętnych słuchaczy, tem bardziej iż nagadali się dosyć i rozmowa zaczynała słabnąć: taki moment, to gratka, którą powinien chwytać ktoś, kto chce opowiadać. Oto, co powiedział konsul:
— Kiedy ukończyłem dwadzieścia dwa lat i złożyłem doktorat praw, wuj mój, sędziwy ksiądz Loraux, — wówczas z górą siedemdziesięcioletni, uznał, że trzeba mi znaleźć protektora i skierować mnie ma jakąś drogę. Przezacny ten człowiek, o ile to wogóle nie był święty, uważał każdy swój rok za osobliwy dar Boga. Nie potrzebuję wam mówić, jak łatwo było spowiednikowi jednej z królewskich Wysokości umieścić młodego człowieka, wychowanego przezeń, jedyne dziecko jego siostry. Jednego dnia tedy, pod koniec roku 1824, czcigodny starzec, od pięciu lat proboszcz przy Blancs-Manteaux w Paryżu, zaszedł do pokoiku, który zajmowałem na plebanji, i rzekł:
— Ubierz się, dziecko, przedstawię cię osobie, która cię bierze jako sekretarza. Jeżeli się nie mylę, osoba ta zdoła mnie zastąpić w razie gdyby Bóg powołał mnie do siebie. Odprawię mszę o dziewiątej, masz trzy kwadranse czasu, bądź gotów.
— Wuju, rzekłem, mam się więc pożegnać z tą izdebką, w której byłem od czterech lat tak szczęśliwy?...
— Nie zostawię ci żadnego majątku, odparł.
— Czyż nie zostawisz mi talizmanu swego nazwiska, pamięci swoich uczynków?...
— Nie mówmy o tem dziedzictwie, rzekł z uśmiechem. Nie znasz; jeszcze ma tyle świata, aby wiedzieć, że niełatwobyś zrealizował zapis tego rodzaju; skoro natomiast zaprowadzę cię dziś do hrabiego...
(Pozwólcie mi państwo, że nazwę mego protektora jedynie chrzestnem imieniem: hrabia Oktaw).
— Skoro cię zaprowadzę do hrabiego Oktawa, zapewnię ci rzetelną protekcję. Jeżeli — a nie wątpię o tem — spodobasz się temu zacnemu mężowi, jego poparcie będzie z pewnością tyleż warte, co majątek, jaki byłbym ci zebrał, gdyby ruina szwagra i śmierć siostry nie zaskoczyły mnie niby piorun z jasnego nieba.
— Czy jesteś, wuju, spowiednikiem hrabiego?
— Gdybym nim był, czyż mógłbym mu cię zalecać? Któryż ksiądz poważyłby się korzystać z sekretów, które posiadł przy konfesjonale? Nie, tę protekcję zawdzięczasz ministrowi sprawiedliwości. Będziesz tam, drogi Maurycy, jak u ojca. Hrabia daje ci dwa tysiące czterysta franków pensji, mieszkanie w pałacu, oraz tysiąc dwieście franków miesięcznie strawnego: nie będziesz siadał przy jego stole, a nie chce byś jadał osobno, aby cię nie skazywać na podrzędne stanowisko. Przyjąłem tę propozycję dopiero gdy uzyskałem pewność, że sekretarz hrabiego Oktawa nie będzie nigdy czemś w rodzaju służącego. Będziesz miał masę pracy, bo hrabia pracuje wiele, ale wyjdziesz stamtąd przygotowany do najwyższych stanowisk. Nie potrzebuję ci zalecać dyskrecji, pierwszej cnoty człowieka, który się chce poświęcić karjerze publicznej.
Osądźcie państwo moją ciekawości Hrabia Oktaw zajmował wówczas jedno z najwybitniejszych stanowisk w sądownictwie, posiadał zaufania następczyni tronu, która uzyskała dlań właśnie godność ministra Stanu. Wiódł egzystencję mniej więcej podobną do egzystencji hrabiego de Sérizy[3], którego znacie, zdaje mi się, wszyscy, ale mniej rozgłośną, mieszkał bowiem ma Marais, przy ulicy Payenne, i nie, przyjmował prawie nigdy. Jego ascetyczne obyczaje i wytężona praca zabezpieczały jego życie prywatne od kontroli publiczności.
Pozwólcie, bym w kilku słowach odmalował swoje położenie. Znalazłszy w poważnym prowizorze kolegjum św. Ludwika opiekuna, ma którego wuj przelał swoje prawa, ukończyłem szkoły w ośmnastym roku życia. Wyszedłem z kolegjum równie czysty, jak żarliwy seminarzysta wychodzi z Saint-Sulpice. Na łożu śmierci matka moja wzięła od wuja przyrzeczenie, że nie zostanie księdzem, ale byłem tak pobożny, jak gdybym miał oblec sukienkę zakonną. Kiedym wyszedł z kolegjum, ksiądz Loraux wziął mnie do siebie i zapisał mnie na prawo. Przez cztery lata studjów, wymaganych do uzyskania stopni, pracowałem wiele, zwłaszcza poza suchą niwą jurysprudencji. Odstawiony od literatury w kolegjum, gdzie mieszkałem u prowizora, musiałem ugasić zdławione pragnienia. Najpierw przeczytawszy kilka nowoczesnych arcydzieł, pochłonąłem z kolei dzieła minionych wieków. Oszalałem na punkcie teatru, długi czas chodziłem do teatru codzień, chociaż wuj dawał mi tylko sto franków na miesiąc. Oszczędność ta, do której zmuszała starca jego tkliwość dla biednych, miała tem skutek, iż utrzymała pragnienia młodzieńcze w godziwych granicach. W chwili gdy wstępowałem do hrabiego Oktawa, nie byłem niewiniątkiem, ale uważałem swoje rzadkie wybryki za zbrodnię. Wuj był to człowiek tak prawdziwie anielski, tak lękałem się go zmartwić, iż w ciągu tych czterech lat ani razu nie spędziłem nocy poza domem. Zacny człowiek nie kładł się nigdy przed moim powrotem. Ta macierzyńska troskliwość miała większy skutek, niż kazania i wymówka, jakiemi w purytańskich rodzinach urozmaica się życie młodych.
Żyjąc zdala od rozmaitych światów z których składa się Paryż, znałem kobiety z towarzystwa i z miasta tylko o tyle, o ile je widywałem na przechadzce albo w loży, i to na odległość, gdyż sam bywałem na parterze. Gdyby mi ktoś w owym czasie rzekł: „Zobaczysz Kamila Maupin albo Canalisa“, uczułbym istny żar w głowie i wnętrznościach. Sławni ludzie byli dla mnie niby bogowie; nie wierzyłem aby mogli mówić, chodzić, jeść jak inni ludzie. Ileż baśni z Tysiąca i jednej nocy kryje się w takiej młodej głowie!... Iluż cudownych lamp trzeba się chwytać, nim się zrozumie, że prawdziwą cudowną lampą jest albo traf, albo praca, albo talent? Dla niektórych ten sen na jawie trwa krótko, dla mnie wciąż trwa jeszcze! W owym czasie zasypiałem zawsze jako wielki książę Toskanji, — miljoner, — kochanek księżniczki, — albo sławny! Tak więc, miejsce u hrabiego Oktawa, własnych sto ludwików na rok, to znaczyło — niezależność. Widziałem nadzieję wejścia w towarzystwo, poszukiwania w niem tego, czego moje serce pragnęło najgoręcej: protektorki, któraby mnie uchroniła od niebezpiecznej drogi, jaką puszczają się niechybnie w Paryżu dwudziestoletni chłopcy, choćby najtroskliwiej wychowani. Zaciekłe studja nad prawem narodów, w których się pogrążyłem, nie zawsze wystarczały, aby zdławić me wściekłe pragnienia. Tak, czasami zanurzałem się myślą w życie teatru, zdawało mi się, że mógłbym być wielkim aktorem, marzyłem o oklaskach i miłości, nie znając zawodów ukrytych za kurtyną, jak wszędzie zresztą, bo każda scena ma swoje kulisy. Czasami wypadałem z kipiącem sercem, zapuszczając się w Paryż niby myśliwiec w knieję; postanawiałem się przyczepić do jakiej ładnej kobiety, iść za nią aż do bramy, szpiegować ją, napisać do niej, oddać się jej całkowicie i zdobyć ją siłą swej miłości. Biedny wuj, to serce trawione miłosierdziem, to siedemdziesięcioletnie dziecko, rozumny jak Bóg, naiwny jak genjusz, zgadywał zapewne rozterki mojej duszy, mawiał zawsze: „Ej, Moryś, ty jesteś też biedny, masz dwadzieścia franków, idź się zabawić, ty nie jesteś księdzem!“ ilekroć czuł, że sznurek, na którym mnie trzymał, zbyt jest napięty i może trzasnąć. Gdybyście mogli widzieć wówczas ogniki, jakie złociły jego szare oczy, uśmiech, który łagodził jego miłe usta, słowem cudowny wyraz tej dostojnej twarzy, której brzydotę uszlachetniał duch apostolski! Za całą odpowiedź, ściskałem księdza tak, jakbym uściskał matkę.
— Nie będziesz miał zwierzchnika, mówił wuj w drodze na ulicę Payenne, będziesz miał w hrabi Oktawie przyjaciela; ale on jest nieufny, lub, aby rzec trafniej, przezorny. Przyjaźń tego męża Stanu można zdobyć tylko z czasem; mimo swej bystrości i znajomości ludzi, dał się oszukać temu, którego miejsce masz zająć i omal nie stał się ofiarą nadużycia. To ci wystarczy jako wskazówka jak się masz zachować.
Kiedyśmy zapukali do olbrzymiej bramy pałacu tak wielkiego jak pałac Carnavalet, dźwięk ten rozległ się w pustce. Gdy wuj pytał starego szwajcara w liberji o hrabiego, ja tymczasem ogarnąłem żarłocznem spojrzeniem dziedziniec. Bruk zarośnięty był trawą, trawa puszczała również ze ślicznych ornamentów na ścianach, oraz z dachu stromego jak w Tuilerjach. Balustrady na wyższych piętrach były nadżarte czasem. Poprzez wspaniałą arkadę, ujrzałem drugi dziedziniec, gdzie, znajdowały się budynki gospodarskie o przegniłych bramach. Stary woźnica czyścił tam stary powóz. Z flegmy woźnicy łatwo było zgadnąć, że zamożne stajnie, w których niegdyś rżało tyle koni, obecnie mieszczą ich najwyżej parę. Wspaniała fasada zdała mi się martwa, niby front gmachu, będącego własnością państwa lub Korony i oddanego na publiczny użytek. Podczas gdy szliśmy z wujem, z loży szwajcara (był tam jeszcze nad drzwiami napis: Pukać do szwajcara) rozległ się dzwonek. Na ten znak, wyszedł z ganku lokaj w liberji takiej, jaką nosi Labranche w Komedji Francuskiej w starym repertuarze. Wizyta była czemś tak rządkiem, że służący kończył jeszcze naciągać surdut, otwierając drzwi, zaszklone małemi szybkami. Po obu stronach drzwi ściana była okopcona od dymu świeczników. Z przedsionka, którego nie powstydziłby się Wersal, widać było schody, jakich się już nie będzie we Francji budowało nigdy, schody, które zajmują tyle miejsca, co cały nowoczesny dom. Kiedyśmy szli po kamiennych stopniach, zimnych jak groby i po których osiem osób mogłaby iść rzędem, kroki nasze rozlegały się pod pustem sklepieniem. Miało się wrażenie, że się jest w katedrze. Poręcze bawiły oko cudami ślusarstwa, w których wypowiedziała się wyobraźnia jakiegoś artysty z czasów Henryka III. Spowici lodowatym płaszczem, który nam spadł na ramiona, mijaliśmy przedpokoje, salony w amfiladzie, z posadzką bez dywanów, umeblowane owemi cudnemi antykami, które z takiego salonu dostają się wprost do antykwarjusza. Wreszcie przybyliśmy do wielkiego gabinetu, pomieszczonego w bocznem skrzydle, którego wszystkie okna wychodziły na ogród.
— Ksiądz proboszcz od Blancs-Manteaux i jego siostrzeniec, pan de l‘Hostal! oznajmił drugi Labranche, którego opiece oddał nas ów teatralny lokaj w przedpokoju. Hrabia Oktaw, ubrany w spodnie ze strzemiączkami i szary flanelowy surdut, wstał od ogromnego biurka, zbliżył się do kominka i dał mi znak, abym usiadł. Ujął wuja za ręce i uściskał je.
— Mimo że sam należę do św. Pawła, nie mogłem nie słyszeć o proboszczu Blancs-Manteaux i szczęśliwy jestem, że mogę go poznać.
— Ekscelencja bardzo łaskaw, odparł wuj. — Przyprowadzam panu jedynego krewnego, jaki mi został. Daję go w podarku waszej Ekscelencji, a równocześnie mam uczucie, że daję memu chłopakowi drugiego ojca.
— Będę mógł panu odpowiedzieć w tej mierze, księże proboszczu, wówczas, kiedy się z pańskim siostrzeńcem wypróbujemy wzajem, odparł hrabia. — Jak panu na imię? rzekł zwracając się do mnie.
— Maurycy.
— Jest doktorem praw, wtrącił wuj.
— Pięknie, pięknie, rzekł hrabia, przyglądając mi się od stóp do głów.
— Księże proboszczu, mam nadzieję, że najpierw dla swego siostrzeńca, a później dla mnie, uczyni mi pan ten zaszczyt, aby stale przychodzić do mnie w poniedziałek na obiad. To będzie nasz obiad, nasz rodzinny wieczór!
Zaczęli rozmawiać o religji z punktu widzenia politycznego, o instytucjach dobroczynnych, o zmniejszeniu liczby występków, ja zaś mogłem dowoli przyjrzeć się człowiekowi, od którego zależał mój los. Hrabia był średniego wzrostu; niepodobna mi było ocenić jego budowy pod luźnem ubraniem, ale wydał mi się szczupły i chudy. Twarz była koścista i zapadła, rysy subtelne. Dość duże usta wyrażały zarazem ironję i dobroć. Czoło, może za szerokie, przerażało jak czoło szaleńca, tem bardziej iż kłóciło się z resztą twarzy, zakończonej krótkim podbródkiem, bardzo bliskim dolnej wargi. Niebieskie oczy, żywe i inteligentne, jak oczy księcia de Talleyrand, którego miałem później sposobność podziwiać, posiadały — również jak oczy księcia — zdolność milczenia, tak iż chwilami stawały się zupełnie martwe. To podkreślało jeszcze niezwykłość tej twarzy, nie bladej ale żółtej. Cera ta zwiastowała porywczy charakter i gwałtowne namiętności. Włosy już posrebrzone, starannie uczesane, mieniły się na głowie czarnemi i białemi pasmami. To staranne uczesanie osłabiało podobieństwo, jakie znajdowałem między hrabią a owym nadzwyczajnym mnichem, którego Lewis skopjował ze Schedoniego w Konfesjonale czarnych pokutników[4], utworze, mojem zdaniem, wyższym od Mnicha. Hrabia był ogolony, jak człowiek który wcześnie wybierał się do Sądu. Dwa czteroramienne świeczniki opatrzone abażurami stały po dwóch stronach biurka, a świece ich, jeszcze płonące, świadczyły wymownie, że dygnitarz ten wstaje przededniem. Ujrzałem ręce jego, kiedy pociągnął taśmę, aby zadzwonić na lokaja; były bardzo piękne, białe jak ręce kobiety...
(Opowiadając wam tę historję, wtrącił konsul, zmieniam pozycję i tytuły jej bohatera, zachowując wszakże analogję sytuacji. Stan, ranga, zbytek, majątek, sposób życia, wszystkie te szczegóły są prawdziwe: ale nie chcę uchybić ani swemu dobroczyńcy, ani obowiązkom dyskrecji).
— Zamiast się czuć tem czem byłem, ciągnął konsul po pauzie, czyli, biorąc społecznie, robakiem wobec orła, doznałem na widok hrabiego nieokreślonego uczucia, które dziś umiem sobie wytłumaczyć. Genjalni artyści...
(Skłonił z wdziękiem głowę przed ambasadorem, sławną kobietą i dwoma paryżanami).
— ...Prawdziwi mężowie Stanu, poeci, wodzowie, słowem ludzie naprawdę wielcy, są prości, a prostota ich sprawia, że czujemy się z nimi na równej stopie. Państwo wszyscy, tak górujący nad innymi myślą, zauważyliście może — rzekł zwracając się do swoich gości — jak bardzo uczucie zmniejsza odległości stworzone przez społeczeństwo. Jeżeli my jesteśmy niżsi od was inteligencją, możemy wam dorównać oddaniem w przyjaźni. Wedle temperatury (darujcie mi to słowo) naszych serc, czułem się równie blisko mego protektora, jak byłem odeń daleko stanowiskiem. Dusza ma swój dar jasnowidzenia: przeczuwa ból, zmartwienie, radość, niechęć, nienawiść drugiej osoby. Doznałem nieokreślonego uczucia, spostrzegając u hrabiego te same rysy co u mego wuja. Cnota, spokój sumienia, czystość myśli, przeobraziły wuja: z brzydkiego zrobił się bardzo piękny. Na twarzy hrabiego stwierdziłem odwrotną metamorfozę: na pierwszy rzut oka mógł mieć lat pięćdziesiąt pięć, ale po uważnem przyjrzeniu się, poznałem młodość zagrzebaną pod lodami zgryzoty, pod mozołem zaciekłych studjów, pod gorączką zdławionej namiętności. Na jakieś odezwanie się wuja, oczy hrabiego odzyskały na chwilę świeżość, na ustach wykwitł uśmiech podziwu, który mi zdradził jego prawdziwy, jak sądzę, wiek: czterdziestkę. Spostrzeżenia te zrobiłem nie wówczas, ale później, przypominając sobie szczegóły wizyty. Lokaj wniósł tacę, na której znajdowało się śniadanie hrabiego.
— Nie dzwoniłem o śniadanie, rzekł, ale możesz zostawić. Idź pokaż panu jego pokoje.
Udałem się za lokajem, który mnie zaprowadził do ładnego mieszkanka, położonego pod terasą, między dziedzińcem a oficyną, nad korytarzem łączącym kuchnię z głównemi schodami pałacu. Kiedy wróciłem do gabinetu, zanim otworzyłem drzwi, usłyszałem z ust wuja ten wyrok:
— Mógłby popełnić błąd, bo naturę ma bardzo gorącą, — a wszyscy jesteśmy ułomni, ale nie jest nic a nic zepsuty.
— No i cóż, rzekł hrabia, spoglądając na mnie z sympatją, podoba się panu, co? Tyle jest mieszkań w tych koszarach, że, gdyby panu tam nie było dobrze, pomieściłbym pana gdzieindziej.
— U wuja miałem tylko jeden pokój, odparłem.
— Zatem może się pan przeprowadzić dziś wieczór, rzeki hrabia. Na przewiezienie studenckiego mienia wystarczy zapewne dorożka? Dziś zjemy sobie obiad we trójkę, dodał spoglądając na wuja.
Wspaniała bibljoteka przylegała do gabinetu hrabiego; zaprowadził nas tam, pokazał mi małe, ozdobione obrazami ustronie, które niegdyś musiało służyć za modlitewnię.
— Oto pańska cela, rzekł. — Tu będziesz sobie siedział, kiedy będziemy pracowali razem, bo zresztą nie chcę pana więzić na łańcuchu.
Wyszczególnił mi rodzaj i czas moich zajęć. Słuchając hrabiego, poznałem w nim wielkiego męża Stanu. Miesiąc blisko zajęło mi obycie się z nowem środowiskiem, wejście w moje obowiązki, oraz oswojenie się z charakterem hrabiego. Z natury rzeczy, sekretarz obserwuje człowieka któremu służy. Upodobania, namiętności, charakter, manje tego człowieka stają się dlań przedmiotem mimowolnego studjum. Zespolenie tych dwóch inteligencji jest zarazem mniej i więcej niż małżeństwem. Przez trzy miesiące, obaj z hrabią Oktawem obserwowaliśmy się wzajem. Dowiedziałem się ze zdumieniem, że hrabia ma dopiero trzydzieści siedem lat. Czysto zewnętrzny spokój jego życia oraz stateczne (prowadzenie się wypływały nie tylko z głębokiego poczucia obowiązku i ze stoicyzmu. Obcując z tym człowiekiem, niepospolitym dla tych co go dobrze znają, uczułem rozległe głębie pod jego pracą, pod jego uprzejmością, pod maską stałej życzliwości, pod jego pozorną rezygnacją, tak podobną do spokoju że można się było omylić. Podobnie jak gdy idziemy przez las, dźwiękiem, jaki wydaje pod nogą, grunt zdradza lity kamień lub próżnię, tak samo egoizm ukryty pod kwiatami grzeczności, oraz podziemia wyżłobione nieszczęściem, dźwięczą pusto w zetknięciu z codziennem życiem. Ból, a nie zniechęcenie, mieszkał w tej naprawdę wielkiej duszy. Hrabia zrozumiał, że Czyn, że Fakt są najwyższym obowiązkiem człowieka. To też szedł swoją drogą mimo tajemnych ran, patrząc w przyszłość pogodnem okiem niby męczennik pełen wiary. Jego tajony smutek, gorzki zawód od którego cierpiał, nie zawiodły go w filozoficzne wertepy Niedowiarstwa: ten dzielny mąż Stanu był religijny, ale bez żadnego popisu; chodził na pierwszą mszę, którą się odprawiało u św. Pawła dla robotników i dla służby. Nikt z jego przyjaciół, nikt na dworze nie wiedział, że on tak wiernie przestrzega praktyk. Żył w Bogu tak, jak wielu szanownych ludzi żyje w rozpuście, w głębokiej tajemnicy. To też kiedyś miałem ujrzeć hrabiego na szczycie nieszczęścia o wiele wynioślejszym niż ten, na którym przebywają ludzie uważający się za najciężej doświadczonych, drwiący sobie z wiar i namiętności drugich, ponieważ zwyciężyli własne, i igrający na wszystkich tonach ironji i wzgardy. Nie drwił sobie wówczas ani z tych, co jeszcze biegną za Nadzieją w bagna w które ona wiedzie, ani z tych co drapią się na jakiś cypel, aby się odosobnić, ani z tych, co trwają w walce, czerwieniąc arenę swoją krwią i ścieląc ją swemi złudzeniami. Widział świat w jego całości, górował nad myślami, słuchał skarg, wątpił o przywiązaniu a zwłaszcza o poświęceniu; ale ten wielki, ten surowy sędzia współczuł z niemi, podziwiał je nie przemijającym entuzjazmem, ale milczącem skupieniem, współudziałem przejętej duszy. Był to jakgdyby jakiś Manfred katolicki i wolny od zbrodni, kryjący ciekawość w siwej wierze, topiący lody żarem wulkanu bez ujścia, rozmawiający z gwiazdą, którą on jeden widział!
Dostrzegłem wiele rzeczy ciemnych w jego życiu. Chował się moim oczom, nie jak podróżnik, który, idąc, znika chwilami w rozpadlinach i wyrwach nierównego gruntu, ale jak śledzony tyraljer, który chce się utaić i szuka kryjówki. Nie mogłem sobie wytłumaczyć jego częstych znikań w chwili gdy najbardziej pochłonięty był pracą. Nie krył się z tem przede mną, powiadał: „Niech pan kończy — za mnie“ i zostawiał mi swoją robotę. Człowiek ten tak zagrzebany w potrójnych obowiązkach męża Stanu, sędziego i mówcy, ujął mnie jednem upodobaniem, które zdradza piękną duszę i które mają prawie wszyscy ludzie subtelni: miłością do kwiatów. Jego ogród i gabinet pełne były najrzadszych roślin, — ale zawsze kupował je już zwiędłe. Może lubował się w tym obrazie swego losu?... Był — zwiędły tak, jak te kwiaty bliskie zgonu, których zgniłe niemal — zapachy wprawiały go w dziwne upojenie.
Hrabia kochał kraj, poświęcił się sprawom publicznym z furją serca, które chce oszukać inną namiętność, — ale studja, praca w której się zatopił, nie wystarczały mu: toczyły się w nim straszliwe walki, z których i mnie dosięgło kilka ułomków. Słowem, czuć było w nim rozpaczliwe parcie ku szczęściu; i miałem wrażenie, że powinien być szczęśliwy: ale gdzie była przeszkoda? — Czy kochał? Oto pytanie, które sobie zadawałem. Osądźcie, jakie kręgi cierpienia myśl moja musiała przebyć, zanim doszła do tak prostego a tak straszliwego pytania! Mimo wysiłków, zwierzchnik mój nie zdołał tedy ukryć odruchów swego serca. Pod jego surową pozą, pod milczeniem męża Stanu szamotała się namiętność powściągana z taką siłą, że nikt, z wyjątkiem mnie, towarzysza jego stołu, nie odgadł tego sekretu. Godłem jego, można rzec, było: „Cierpię i milczę“.
Szacunek i podziw, jakie szły za nim, przyjaźń pracowników równie wytrwałych jak on, hr. de Grandville i de Sérizy, wszystko to nie miało nań żadnego wpływu: albo nie zdradzał im nic, albo wiedzieli wszystko. Niewzruszony, z głową wzniesioną dumnie, kiedy był wśród ludzi, hrabia odsłaniał człowieka jedynie w rzadkich chwilach, kiedy sam w swoim ogrodzie, w gabinecie, przypuszczał że go nikt nie widzi. Wówczas stawał się dzieckiem, dawał upust łzom dławionym pod togą, wybuchom, które, źle zrozumiane, zaszkodziłyby może opinji jego jako męża Stanu. Kiedy wszystko to stało się dla mnie pewne, hrabia Oktaw zachował dla mnie cały urok zagadki, a zarazem obudził we mnie tyle przywiązania, co gdyby był moim rodzonym ojcem. Czy pojmujecie ciekawość, zdławioną szacunkiem?...
Co za nieszczęście zmiażdżyło tego mędrca, oddanego od osiemnastego roku życia, jak Pitt, naukom, których wymaga władza, a zarazem pozbawionego ambicji? tego sędziego, który znał prawo narodów, prawo polityczne, prawo cywilne i kamę, i który umiał w nich znaleźć broń przeciw wszystkim błędom; tego głębokiego prawodawcę, poważnego pisarza, pobożnego samotnika, wiodącego życie bez zmazy. Zbrodniarz nie mógłby być ciężej pokarany ręką Boga: zgryzota wydarła mu sen, sypiał nie więcej niż cztery godziny! Co za walka toczyła się w owych godzinach, które biegły na pozór spokojnie, pracowicie, bez zgiełku i szmeru, a w czasie których schodziłem go nieraz na tem, że mu pióro wypadło z ręki, głowa tonęła w dłoniach, oczy lśniły jak dwie gwiazdy, a niekiedy wilżyły się łzami? W jaki sposób woda z tego żywego źródła płynęła po błyszczącym żwirze tak, aby jej podziemny ogień nie wysuszył?... Czy było tam, jak na dnie morza, granitowe łoże między nią a centrum globu? Czy wulkan ten miał wybuchnąć wreszcie?
Czasami hrabia popatrzył na mnie szybko z bystrą i mądrą ciekawością, z jaką jeden człowiek przygląda się drugiemu, gdy szuka wspólnika; następnie unikał moich oczu, widząc iż otwierają się niby usta, które chcą odpowiedzi i które mówią niejako: „Mów pierwszy“. Czasami, w owych chwilach smutku, hrabia Oktaw stawał się chmurny i opryskliwy. Jeśli mnie zranił wtedy, umiał to naprawić, nie prosząc o przebaczenie: ale obejście jego stawało się słodkie aż do pokory chrześcijanina. Skoro się przywiązałem po synowsko do tego człowieka, tak tajemniczego dla mnie a tak zrozumiałego dla świata, któremu słowo oryginał starczy za wytłumaczenie wszelkich zagadek serca, przeobraziłem postać tego domu. Obojętność na wszelkie sprawy dochodziła u hrabiego w prowadzeniu własnych interesów aż do niedorzeczności. Posiadając blisko stosześćdziesiąt tysięcy franków renty, nie licząc płac związanych z jego urzędami, z których trzy nie podlegały prawu o kumulacji, wydawał tylko sześćdziesiąt tysięcy, z czego połowę conajmniej zagarniała służba. Z końcem pierwszego roku odprawiłem wszystkich tych hultajów, i poprosiłem Jego Ekscelencję, aby, przez swoje stosunki, pomógł mi w znalezieniu uczciwych ludzi. Z końcem drugiego roku, hrabia, lepiej żywiony, lepiej obsłużony, cieszył się nowoczesnym komfortem; miał piękne konie, należące do jednego ze służących, któremu płaciłem tyle a tyle na miesiąc od konia; obiady jego w dnie przyjęć, dostarczane przez Cheveta za umówioną cenę, przynosiły mu zaszczyt; na codzień zaś gotowała doskonała kucharka, której dostarczył wuj i której pomagały dwie dziewczyny kuchenne. Wydatki na dom nie przekraczały trzydziestu tysięcy; mieliśmy o dwóch służących więcej, a skrzętność ich wróciła pałacowi całą jego poezję: ten stary pałac, tak piękny w swej sędziwości, posiadał majestat, który niweczyło niechlujstwo.
— Nie dziwię się już, mówił patrząc na ten rezultat, majątkom, jakie robili moi ludzie. W ciągu siedmiu lat miałem dwóch kucharzy, którzy założyli wspaniałe restauracje!
— Stracił pan w siedem lat trzysta tysięcy franków, odparłem. I to pan, urzędnik, który podpisuje w trybunale oskarżenia o zbrodnie, protegował pan kradzież w swoim domu!
Z początkiem r. 1826, hrabia poznał mnie już zapewne dosyć; byliśmy z sobą tak blisko, jak mogą być dwaj ludzie, z których jeden jest podwładnym drugiego. Nie wspominał nic o mej przyszłości, ale starał się mnie uczyć jak mistrz i ojciec. Często kazał mi gromadzić materjały do swych najtrudniejszych prac, sporządzałem czasem jego raporty, a on mi je poprawiał, wskazując różnicę między swojem pojmowaniem prawa, między swemi zapatrywaniami a mojemi. Kiedy wreszcie dokonałem pracy, którą mógł podać jako swoją, radość jego starczyła mi za nagrodę, a on spostrzegł, że ja ją biorę tak jak trzeba. Ta drobna okoliczność wywarła na tej tak surowej na pozór duszy nadzwyczajne wrażenie. Hrabia osądził mnie, mówiąc językiem sądowym, w ostatniej instancji, objął mnie za głowę i ucałował w czoło:
— Maurycy, wykrzyknął, nie jesteś już moim pomocnikiem, nie wiem czem mi jeszcze będziesz; jeśli życie moje się nie zmieni, może zastąpisz mi syna!
Hrabia Oktaw wprowadził mnie do najlepszych domów, gdzie bywałem za niego, w jego powozie i z jego służbą, w owych nazbyt częstych wypadkach, gdy, mając już jechać, odmieniał zdanie i kazał wołać dorożkę aby śpieszyć... dokąd?... Oto tajemnica. Ze sposobu, w jaki mnie przyjmowano, czułem życzliwość hrabiego oraz wagę jego rekomendacji. Troskliwy jak ojciec, pokrywał wszystkie moje potrzeby tem hojniej, iż skromność moja kazała mu wciąż myśleć o mnie. Pewnego wieczora pod koniec stycznia r. 1827, w domu hrabiny de Sérizy igrałem z tak upartem niepowodzeniem, że przegrałem dwa tysiące franków, a nie chciałem ich brać z mego konta. Nazajutrz powiadałem sobie:
— Czy iść poprosić wuja, czy wyznać wszystko hrabiemu?
Zdecydowałem się.
— Wczoraj, opowiedziałem mu przy śniadaniu, grałem bardzo nieszczęśliwie, zacietrzewiłem się, stawiałem wciąż dalej, zostałem dłużny dwa tysiące franków. Czy pan hrabia pozwoli mi wziąć tę sumę na rachunek mojej pensji?
— Nie, odparł z przemiłym uśmiechem. Kiedy się grywa w towarzystwie, trzeba mieć osobny fundusz na grę. Weź sześć tysięcy franków, zapłać długi, a odtąd będziemy grali do spółki, bo jeżeli musisz mnie reprezentować od czasu do czasu, przynajmniej twoja ambicja nie powinna cierpieć z tego powodu.
Nie podziękowałem hrabiemu. Podziękowanie wydałoby mu się czemś zbytecznem. Ten odcień może objaśnić charakter naszego stosunku. Mimo to, nie mieliśmy jeszcze do siebie nieograniczonego zaufania, nie otworzył mi owych bezmiernych przestrzeni, które odgadłem w jego tajemnem życiu, ja zaś nie spytałem go: „Co panu jest? Co pana dręczy?“
Co on robił przez te długie wieczory? Często wracał pieszo lub dorożką, gdy ja wracałem powozem, ja, jego sekretarz! Więc ten człowiek tak nabożny był ofiarą ukrywanego starannie zepsucia? Czy obracał wszystkie zasoby swej inteligencji na rzecz zazdrości, przemyślniejszej niż zazdrość Otella? Czy żył z kobietą niegodną jego? Jednego rana, wracając z jakiegoś magazynu, gdzie miałem zapłacić rachunek, pomiędzy św. Pawłem a ratuszem ujrzałem hrabiego Oktawa, wiodącego z jakąś starą kobietą tak żywą rozmowę, że mnie nie spostrzegł. Fizjognomja tej starej obudziła we mnie dziwne podejrzenia, tem bardziej uzasadnione, iż nie widziałem aby hrabia robił jaki użytek ze swych oszczędności. Czyż to nie okropne? pozwalałem sobie sądzić swego chlebodawcę! W tej chwili wiedziałem, że ma do ulokowania przeszło sześćset tysięcy franków; jeśli je ulokował w papierach państwowych, zaufanie jego do mnie we wszystkiem co się tyczyło interesów było tak zupełne, że nie mogłem o tem nie wiedzieć.
Czasami hrabia przechadzał się rano po ogrodzie, chodząc w kółko jak człowiek, dla którego przechadzka jest hipogryfem, służącym za wierzchowca melancholijnej zadumie. Chodził, chodził, tarł ręce tak, jakby chciał skórę z nich zetrzeć! A kiedy go znienacka spotkałem na zakręcie alei, widziałem jego twarz rozpromienioną. Oczy jego, tracąc zwykłą turkusową oschłość, przybierały ów aksamitny ton, który mnie tak uderzył za pierwszą bytnością zdumiewającym kontrastem dwóch tak różnych spojrzeń: człowieka szczęśliwego i człowieka nieszczęśliwego. Czasami w takich chwilach chwytał mnie za ramię, szedł ze mną kilka kroków, poczem mówił: „I cóż mi powiesz?...“ zamiast wylać swą radość w moje otwierające się dlań serce. Częściej zresztą, zwłaszcza od czasu gdy ja mogłem go zastąpić i sporządzać zań raporty, nieszczęśliwy siedział godziny całe, przyglądając się złotym rybkom, które pluskały się we wspaniałym marmurowym basenie, otoczonym klombem najpiękniejszych kwiatów. Ten mąż Stanu znajdował dziwną przyjemność w tem, aby machinalnie rzucać rybkom pokruszoną bułkę.
A oto jak wyszedł na jaw dramat tej duszy, tak głęboko znękanej, tak niespokojnej, w której — niby w kręgu zapomnianym przez Danta w jego Piekle — lęgły się straszliwe rozkosze.
Generalny konsul zamilkł na chwilę.
Pewnego poniedziałku, podjął, zdarzyło się, iż prezydent Granville i pan de Sérizy, wówczas wiceprezydent Rady Stanu, przyszli do hrabiego Oktawa na jakąś naradę. Tworzyli oni we trzech komisję, której ja byłem sekretarzem. Wszystkie akta potrzebne do rozważenia kwestji politycznej, poufnie przedłożonej tym panom, znajdowały się na stole w bibljotece. Pp. de Granville i de Sérizy zdali na hrabiego Oktawa wstępne przejrzenie dokumentów, służących za podstawę ich pracy. Aby sobie oszczędzić przenoszenia tych dokumentów do pana Sérizy, prezesa komisji, postanowiono się zebrać przy ulicy Payenne. Kancelarja królewska przywiązywała wielką wagę do tej pracy, która głównie spoczywała na mnie i której miałem zawdzięczać w ciągu tego roku nominację na referendarza.
Mimo iż pp. de Granville i de Sérizy, których tryb życia bardzo podobny był do życia mego zwierzchnika, nie jadali nigdy poza domem, dyskusja przeciągnęła się do tak późna, że lokaj wywołał mnie, aby oznajmić: „Ksiądz proboszcz od św. Pawła i ks. proboszcz od Blancs-Manteaux są w salonie od dwóch godzin“. Była dziewiąta!
— Musicie panowie, rzekł śmiejąc się hrabia Oktaw, zostać na księżym obiedzie. Nie wiem, czy Granville zdoła pokonać swą niechęć do sutanny.
— To zależy od księży.
— Och, jeden to mój wuj, a drugi to ksiądz Gaudron, odrzekłem. Niech pan będzie bez obaw, ksiądz Fantanon nie jest już wikarym u św. Pawła...
— Zatem do stołu, rzekł prezydent de Granville. Dewotami się brzydzę, ale nie znam nic równie miłego jak człowiek naprawdę pobożny.
I udaliśmy się do salonu. Obiad był przemiły. Ludzie naprawdę wykształceni, politycy, którym praktyka życia daje i bogate doświadczenie i wymowę, umieją cudownie opowiadać, kiedy umieją. Nie istnieje u nich nic pośredniego, albo są ciężcy albo są wspaniali. W tej miłej zabawie książę Metternich jest takim samym mistrzem jak Karol Nodier. Dowcip wielkich polityków, oszlifowany jak djament, jest jasny, błyszczący i bystry. Wuj mój, pewien że ze strony tych trzech niepospolitych ludzi nie grozi żaden niewłaściwy wybryk, puścił wodze swemu dowcipowi, delikatnemu, miłemu i subtelnemu jak u wszystkich ludzi nawykłych kryć swą myśl pod sukienką. Możecie mi wierzyć, że nie było nic gminnego ani czczego w tej rozmowie, którą, jako wrażenie, chętniebym porównał do muzyki Rossiniego. Ksiądz Gaudron, był to, jak powiadał pan de Granville, raczej św. Piotr niż św. Paweł, wieśniak pełen wiary, cały jakby czworograniasty, ciężki. Jego nieświadomość życia i literatury ożywiła rozmowę swemi naiwnemi zdziwieniami i niespodzianemi pytaniami. Wkońcu gawęda zeszła na ranę społeczną, którą wspomnieliśmy właśnie: na wiarołomstwo! Wuj podniósł sprzeczność, jaką twórcy kodeksu, jeszcze pod wpływem burz Rewolucji, stworzyli pomiędzy prawem cywilnem a prawem kościelnem, z której-to sprzeczności, jego zdaniem, płynie wszystko zło.
— Dla Kościoła, rzekł, wiarołomstwo jest zbrodnią, gdy dla waszych trybunałów to tylko występek. Wiarołomstwo udaje się w karecie do policji poprawczej, miast zasiąść na ławie oskarżonych w Sądzie karnym. Napoleońska Rada Stanu, zdjęta pobłażaniem dla występnej kobiety, była bardzo nierozsądna. Czyż nie trzeba było w tem uzgodnić prawa cywilnego z prawem Kościoła, i wtrącić, jak niegdyś, występną kobietę na resztę dni do klasztoru?
— Do klasztoru! odparł pan de Sérizy; najpierw trzebaby stworzyć klasztory, a w owym czasie przerabiano klasztory na koszary. A przytem, księże proboszczu, jak można?... Dawać Bogu to, czego społeczeństwo nie chce!...
— Och, rzekł pan de Granville, ksiądz nie zna Francji. Trzebaż było zostawić mężowi prawo wniesienia skargi; otóż nie było ani dziesięciu skarg w ciągu roku.
— Ksiądz proboszcz ujmuje się za swoim świętym, bo to Chrystus stworzył cudzołóstwo, dodał hrabia Oktaw. Na Wschodzie, w tej kolebce ludzkości, kobieta była tylko przyjemnością, i wówczas była tylko rzeczą, nie żądano od niej innych cnót prócz posłuszeństwa i piękności. Stawiając duszę ponad ciałem, nowoczesna rodzina europejska, córka Jezusa, wymyśliła nierozerwalne małżeństwo, uczyniła zeń sakrament.
— Och! Kościół zdawał sobie sprawę ze wszystkich trudności, wykrzyknął pan de Granville.
— Ta instytucja wydała nowy świat, podjął hrabia z uśmiechem; ale obyczaje naszego świata nigdy nie pójdą torem owych krajów, gdzie kobieta dojrzała jest do małżeństwa w siódmym roku, a bardzo zgrzybiała w dwudziestym piątym. Kościół katolicki zapomniał o potrzebach połowy kuli ziemskiej. Mówmy tedy wyłącznie o Europie. Czy kobieta jest wyższa od nas, czy niższa? Oto jądro kwestji w stosunku do nas. Jeżeli kobieta jest niższa od nas, wówczas, wznosząc ją tak wysoko jak to uczynił Kościół, trzeba było równocześnie straszliwych kar na wiarołomstwo. To też niegdyś postępowano w ten sposób. Klasztor albo śmierć, oto całe dawne prawodawstwo. Ale od tego czasu, obyczaje zmieniły prawo, jak zawsze. Tron posłużył za łoże cudzołóstwu, a postępy tej miluchnej zbrodni znaczyły upadek dogmatów. Dziś, kiedy Kościół wymaga od występnej kobiety jedynie szczerej skruchy, społeczeństwo zadowala się piętnem zamiast kaźni. Prawo skazuje jeszcze winnych, ale ich już nie przestrasza. Słowem, istnieją dwie moralności: moralność świata i moralność kodeksu. Tam gdzie kodeks jest słaby, uznaję to wraz z drogim proboszczem, świat jest zuchwały i szyderczy. Mało jest sędziów, nie mających ochoty popełnić występku, który gromią dosyć łagodnym zresztą piorunem swoich „zważywszy“. świat, który przeczy prawu i w swoich zabawach i w swoich obyczajach i w swoich 'przyjemnościach, surowszy jest od kodeksu i od Kościoła: świat karze niezręczność, popierając obłudę. Wedle mnie, ustawy małżeńskie należałoby przebudować od podstaw. Może prawo francuskie byłoby doskonałe, gdyby córki wyłączono od dziedzictwa.
— Znamy wszyscy kwestję do gruntu, rzeki śmiejąc się hrabia de Granville. Ja mam żonę, z którą nie mogę żyć. Sérizy ma żonę, która z nim nie chce żyć. Ciebie, Oktawie, twoja porzuciła. Streszczamy tedy we trzech wszystkie wypadki małżeńskiego sumienia, to też będziemy składali bezwątpienia komisję, jeżeli kiedy wróci się do rozwodów.
Widelec hrabiego Oktawa padł na szklankę, zbił ją, zbił talerz. Hrabia, blady jak śmierć, skierował na prezydenta de Granville piorunujące spojrzenie, pokazując oczami mnie: podchwyciłem to spojrzenie.
— Daruj mi, przyjacielu, nie widziałem Maurycego, rzekł prezydent de Granville. Sérizy i ja byliśmy twymi powiernikami, jak poprzednio byliśmy twymi świadkami, nie sądziłem tedy, iżbym popełnił niedyskrecję, mówiąc o tem w obecności tych dwóch czcigodnych kapłanów.
Pan de Sérizy zmienił rozmowę, opowiadając wszystko, co uczynił, aby pozyskać serce swojej żony, nie mogąc tego osiągnąć. Starzec ten zakończył wnioskiem, iż niepodobna ująć w reguły ludzkich sympatyj i antypatyj i stwierdził, iż prawo tem jest doskonalsze, im bardziej zbliża się do praw naturalnych. Otóż natura nie troszczy się zupełnie o związki dusz, jej celem jest utrwalenie gatunku. Zatem obecny kodeks postąpił bardzo roztropnie zostawiając ogromne pole przypadkowi. Wydziedziczenie córek, o ile istnieją męscy spadkobiercy, byłoby wyborne, czy jako ochrona przed zwyrodnieniem rasy, czy jako gwarancja szczęścia w małżeństwie przez usunięcie potwornych związków, a przesunięcie punktu ciężkości na zalety duszy i ciała.
— Ale, dodał machając ze zniechęceniem ręką, jak można ulepszyć prawo tam, gdzie kraj ma pretensję zwołać siedmiuset czy ośmiuset prawodawców!... Ostatecznie, dodał, jeśli ja padłem ofiarą, mam dziecko, które zostanie po mnie...
— Zostawiając zupełnie na boku religję, odparł wuj, pozwolę sobie zwrócić uwagę Waszej Ekscelencji, że natura winna jest nam tylko życie, a społeczeństwo winno jest nam szczęście. Czy pan jest ojcem? spytał.
— A ja, czy mam dzieci? rzekł głucho hrabia Oktaw, którego akcent sprawił takie wrażenie, że poniechano rozmowy o kobietach i o małżeństwie.
Wypiwszy kawę, dwaj mężowie i dwaj księża wysunęli się, widząc biednego Oktawa pogrążonego w melancholji, która nie pozwoliła mu zauważyć tego zniknięcia. Protektor mój siedział w berżerce przy kominku w pozycji człowieka zrozpaczonego.
— Znasz tajemnicę mego żyda, rzekł, widząc żeśmy zostali sami. Po trzech latach małżeństwa, pewnego wieczora kiedy wróciłem do domu, wręczono mi list, w którym hrabina oznajmiła mi swoją ucieczkę. List ten nie był pozbawiony szlachetności; kobiety umieją zachować pewną godność, nawet popełniając ten straszliwy występek... Dziś o żonie mojej mówi się, że zginęła na morzu, uchodzi za umarłą. Żyję samotnie od siedmiu lat!... Dość na dziś wieczór, Maurycy. Pomówimy o mojem położeniu, skoro się oswoję z myślą, że mogę z tobą mówić o tem. Kiedy się cierpi na chroniczną chorobę, czyż nie trzeba przyzwyczaić się do polepszenia? Często polepszenie wydaje się odmianą choroby.
Udałem się na spoczynek mocno wzruszony; tajemnica nie tylko nie była wyjaśniona, ale wydawała mi się tem ciemniejsza. Przeczuwałem jakiś niezwykły dramat, w przeświadczeniu że nic pospolitego nie mogło zajść między kobietą którą hrabia wybrał, a charakterem takim jak on. Okoliczności wreszcie, które popchnęły hrabinę do porzucenia człowieka tak szlachetnego, tak miłego, tak wybornego, tak kochającego, tak godnego kochania, musiały być conajmniej szczególne. Słowa pana de Granville były niby pochodnia rzucona w podziemia nad któremi kroczyłem tak długo, a mimo że ten płomień oświecał je bardzo słabo, oko moje mogło zmierzyć ich rozmiary. Tłumaczyłem sobie cierpienia hrabiego, nie znając ani ich głębi ani goryczy. Ta zżółkła twarz, te wyschnięte skronie, ta nadludzka praca, te chwile zadumy; najmniejsze szczegóły życia żonatego samotnika wystąpiły w pełnem świetle tej godziny dumania, które jest niby zmierzchem snu i w którem pogrążyłby się, tak jak ja, każdy czujący człowiek. Och, jak bardzo kochałem mego biednego zwierzchnika; wydawał mi się wzniosły! Wyczytałem poemat melancholji, wyczułem nieustanne bicie tego serca, które posądziłem o martwotę. Czyż bezmierny ból nie dochodzi zawsze do bezwładu? Czy ten dygnitarz, rozporządzający taką władzą, zemścił się? Czy sycił się wolną agonją? Czyż w Paryżu nie jest istnym cudem gniew, wrzący przez dziesięć lat? Co czynił Oktaw od czasu tego wielkiego nieszczęścia, bo rozstanie się małżonków jest wielkiem nieszczęściem w naszej epoce, w której życie domowe stało się — czem nie było dawniej — kwestją społeczną? Parę dni trzymaliśmy się w rezerwie — wielkie bóle bowiem mają swą wstydliwość — ale wreszcie, jednego wieczora, hrabia rzekł poważnym głosem: „Zostań“.
Oto jak brzmiało mniej więcej jego opowiadanie:
„W chwili gdy wróciłem z kolegjum do tego starego pałacu, ojciec mój miał pupilkę, bogatą, ładną, liczącą szesnaście lat. Wychowana przez moją matkę, Honoryna budziła się właśnie do życia. Pełna dziecinnego wdzięku, marzyła o szczęściu tak, jakby marzyła o nowym stroju; a może szczęście było dla niej strojem duszy? Pobożność jej miała w sobie jakąś młodzieńczą radość; wszystko bowiem, nawet religja, była poezją w tem naiwnem sercu. Przyszłość ukazywała się jej jako ustawiczne święto. Była niewinna i czysta, żadne pragnienie nie zmąciło jej snu. Wstyd i zgryzota nie skaziły jeszcze jej lica ani nie zwilżyły spojrzenia. Nie szukała nawet tajemnicy swoich mimowolnych wzruszeń w piękny dzień wiosenny. Poza tem czuła się słaba, stworzona do posłuszeństwa, i czekała małżeństwa, mimo iż go nie pragnęła. Jej pogodna wyobraźnia nie znała zepsucia — może potrzebnego — jakie sączy literatura kreśląc obrazy namiętności: nie znała świata, ani żadnych jego niebezpieczeństw. Drogie dziecko tak dalece nie cierpiało w życiu, że nawet nie miało sposobności wyrobić sobie charakteru. W niewinności swojej byłaby szła bez obawy pośród wężów, jak owa idealna postać, w której malarz pewien upostaciował niewinność. Nigdy czoło nie było bardziej pogodne i uśmiechnięte zarazem. Nigdy usta z taką naiwnością nie zadawały pytań, których zupełnie nie rozumiały znaczenia. Żyliśmy jak brat z siostrą. Po roku, raz w ogrodzie, kiedyśmy stali przy tym basenie z rybkami i rzucali im bułkę, rzekłem:
— Czy chcesz, abyśmy się pobrali? Ze mną będziesz robiła co będziesz chciała, gdy inny mężczyzna uczyniłby cię nieszczęśliwą.
— Mamo, rzekła do mojej matki, która wyszła naprzeciw nas, ułożyliśmy z Oktawem, że się pobierzemy...
— W siedemnastym roku?... odparła moja matka. Nie, zaczekajcie jeszcze półtora roku, a jeżeli po tym upływie czasu będziecie się sobie podobać, ha, jesteście równi majątkiem, urodzeniem, będzie to wraz małżeństwo z rozsądku i ze skłonności.
„Kiedy miałem dwadzieścia sześć lat, a Honoryna dziewiętnaście, pobraliśmy się. Szacunek dla ojca i matki, starców z dawnego Dworu, bronił nam urządzić modniej ten pałac, zmienić jego umeblowanie; zostaliśmy tu tak jak wprzôdy jako dzieci. Jednakże bywałem w świecie, wtajemniczałem żonę w życie, uważałem sobie za obowiązek kształcić ją. Zrozumiałem później, że małżeństwo zawarte w tych okolicznościach co nasze, kryje rafę, o którą rozbija się wiele uczuć, wiele rozumów, wiele istnień. Mąż staje się pedagogiem, profesorem, i miłość ginie pod linją, która wcześniej czy później ją drażni: kobieta młoda i ładna, cnotliwa i wesoła, nie uznaje innych, wyższości prócz tych któremi obdarzyła ją natura. Może w czem zawiniłem? Może w trudnych początkach małżeństwa przybrałem ton bakalarski? Może, przeciwnie, popełniłem ten błąd, że zawierzyłem bezwzględnie jej czystej naturze i nie pilnowałem żony, w której wszelki bunt zdawał mi się niepodobieństwem? Niestety! nie wiemy jeszcze, ani w polityce ani w pożyciu domowem, czy mocarstwa i rodziny giną przez zbytek zaufania czy przez nadmiar surowości. Może jako mąż nie ziściłem dziewczęcych marzeń Honoryny? Czyż człowiek wie w dniach szczęścia, w czem błądzi?
(Przypominam sobie tylko z grubsza zarzuty, jakie sobie stawiał hrabia ze szczerością anatoma, szukającego przyczyn choroby, które uszły oka jego kolegów: ale jego pobłażliwość zdała mi się wówczas godna dobroci Chrystusa, rozgrzeszającego cudzołożnicę).
„W półtora roku po śmierci ojca, który zmarł na kilka miesięcy przed matką (podjął po pauzie), przyszła straszliwa noc, w której zaskoczył mnie pożegnalny list Honoryny. Jaka poezja uwiodła tę kobietę? Czy to były zmysły, czy magnetyczna siła nieszczęścia lub genjuszu: która z tych sił omotała ją i porwała? Nic nie chciałem wiedzieć. Cios był tak straszny, że przez miesiąc byłem jak ogłuszony. Później, rozsądek radził mi zostać w mej nieświadomości, a nieszczęścia Honoryny zanadto mnie pouczyły w tej mierze. Dotąd, Maurycy, wszystko jest bardzo pospolite, ale wszystko się zmieni od jednego słowa: ja kocham Honorynę! nie przestałem jej ubóstwiać. Od dnia jej ucieczki, żyję wspomnieniami, przechodzę myślą słodycze, na które Honoryna była z pewnością obojętna.
— Och, dodał widząc zdumienie w moich oczach, nie rób ze mnie bohatera, nie uważaj minie za takiego głupca — jakby powiedział pułkownik napoleoński — abym nie szukał rozrywek! Niestety, moje dziecko, byłem albo zbyt młody albo zbyt zakochany: nie mogłem znaleźć innej kobiety w całym świecie. Po straszliwem zmaganiu się z sobą, obciąłem się oszołomić: szedłem z mojem złotem w dłoni aż do progu Niewierności: ale tu wznosiło się przede mną, niby biały posąg, wspomnienie Honoryny. Kiedy sobie przypomniałem nieskończoną delikatność tej miękkiej skóry, przez którą widać było obieg krwi i drżenie nerwów, kiedy widziałem tę niewinną główkę, równie naiwną w wilję mego nieszczęścia co w dniu kiedy jej rzekłem: „Czy chcesz, abyśmy się pobrali?“... kiedy sobie przypomniałem jej zapach niebiański jak zapach cnoty; kiedy ujrzałem myślą blask jej spojrzenia, ładność jej ruchów, uciekałem jak człowiek, który chciał sprofanować grób i który widzi wstającą zeń duszę zmarłego.
„Na Radzie Stanu, w trybunale, w nocy, marzyłem o Honorynie tak nieustannie, że trzeba mi nadzwyczajnej siły duszy, aby mieć świadomość tego co robię, co mówię. Oto tajemnica moich prac. I przytem nie więcej czułem gniewu na nią, niż ojciec na ukochane dziecko, widząc je w niebezpieczeństwie, w którem znalazło się przez nieostrożność. Zrozumiałem, że uczyniłem ze swojej żony poemat, którym syciłem się z takiem upojeniem, iż wierzyłem że ona dzieli to upojenie. Och, Maurycy, miłość bez rozumu to u męża błąd, który może sprowadzić wszystkie zbrodnie żony! Zostawiłem prawdopodobnie odłogiem siły tego dziecka, kochanego jak dziecko: zmęczyłem ją może swoją miłością, zanim wybiła dla niej godzina kochania! Zbyt młoda aby przeczuć poświęcenie matki w wierności żony, wzięła tę pierwszą próbę małżeństwa za samo życie, i nadąsane dziecko przeklinało bez mej wiedzy życie, nie śmiejąc się skarżyć przede mną, może przez wstyd! W tem okrutnem położeniu znalazła się bez obrony wobec człowieka zdolnego trafić do jej serca. A ja, ten mądry sędzia — jak mówią o mnie — ja, który mam dobre serce, ale który miałem zajętą głowę, zrozumiałem zbyt późno zdeptane prawa niewieściego kodeksu, przeczytałem je w blaskach pożaru, który pochłaniał mój dom. Stworzyłem wówczas w mem sercu trybunał, w imieniu prawa: bo prawo czyni męża sędzią; rozgrzeszyłem żonę, a potem siebie. Ale wówczas miłość przybrała u mnie postać namiętności, owej nikczemnej i bezwzględnej namiętności, jaka czasem ogarnia starców. Dziś, kocham straconą Honorynę tak, jak się kocha w sześćdziesiątym roku kobietę, której się chce za każdą cenę, i czuję w sobie siły młodzieńca. Mam odwagę starca, a nieśmiałość młodego chłopca. Mój drogi, świat ma tylko szyderstwo dla tego okropnego położenia. W sytuacji, w której świat rozczula się nad kochankiem, w mężu widzi tylko niedołęstwo: drwi sobie z tych, co nie umieli zachować żony nabytej pod baldachimem kościoła i w obliczu szarfy mera. I trzeba mi było milczeć. Sérizy jest szczęśliwy. Pobłażliwości swojej zawdzięcza rozkosz widzenia swej żony, opiekuje się nią, broni jej, że zaś ją ubóstwia, kosztuje szczęścia dobroczyńcy, który nie troszczy się o nic, nawet o śmieszność, którą roztapia w swoich ojcowskich słodyczach. „Nie rozwodzę się tylko przez wzgląd na moją żonę!“ mówił mi raz, kiedyśmy wychodzili z Rady ministrów. Ale ja!... ja nie mam nic, nawet śmieszności, której bym stawił czoło, ja, który istnieję jedynie przez miłość bez pokarmu! ja, który nie umiem rzec dwóch słów do kobiety z towarzystwa! ja, którego prostytucja brzydzi! ja, wiemy przez urzeczenie! Gdyby nie religja, zabiłbym się. Wyzwałem do walki otchłań pracy, rzuciłem się w nią, i wyszedłem z niej żywy, płonący, gorejący, postradawszy sen!...
(Nie mogę sobie przypomnieć słów tego tak wymownego człowieka; ale namiętność dawała mu poryw o tyle jeszcze wyższy od krasomówstwa, że gdy mówił, czułem, że i mnie, jak jemu, łzy spływają po twarzy! Osądźcie moje wrażenie, kiedy, po pauzie w czasie której ocieraliśmy łzy, hrabia zakończył tem wyznaniem:) „To jest dramat mojej duszy, ale to nie jest dramat rozgrywający się w tej chwili w Paryżu! Dramat wewnętrzny nie obchodzi nikogo. Wiem o tem, i ty uznasz to kiedyś, ty który plączesz ze mną w tej chwili: nikt nie sprawdza swojem sercem ani swemi nerwami cudzej boleści. Miara naszych bólów jest w nas. Ty sam, rozumiesz moje cierpienia jedynie przez daleką analogję. Czy możesz mnie sobie wyobrazić, jak koję ataki rozpaczy patrząc na minjaturę, na której mój wzrok ogląda i całuje jej czoło, jej uśmiech, owal jej twarzy, na której wdecham białość jej cery i która mi pozwala niemal czuć, dotykać, czarne pukle włosów? Czy widziałeś mnie, kiedy się zrywam z nadzieją, kiedy się wiję pod tysiącem grotów rozpaczy, kiedy brnę w błocie Paryża, aby zmęczeniem zabić swą niecierpliwość? Miewam ataki nerwów, jak ludzie ginący z wycieńczenia; napady szaleńczej wesołości, wstrząsy mordercy gdy spotka brygadjera żandarmów. Słowem, życie moje jest nieustannym paroksyzmem lęku, radości, rozpaczy. Co się tyczy dramatu, oto dramat. Ty myślisz, że ja jestem zajęty radą Stanu, Izbą, trybunałem, polityką! Och, Boże, siedem godzin nocy starczy na wszystko, tak bardzo życie które wiodę wyostrzyło moje zdolności. Honoryna, to moja wielka sprawa. Odzyskać żonę, to moja jedyna praca; strzec jej w klatce w której się znajduje, tak aby nie wiedziała że jest w mojej mocy; zaspakajać jej potrzeby, czuwać nad odrobiną przyjemności na jakie sobie pozwała, być bezustanku koło niej, jak sylf, nie pokazując się ani nie zdradzając niczem, gdyż cała moja przyszłość byłaby stracona, oto moje życie, moje prawdziwe życie.
„Od siedmiu lat nie położyłem się ni razu, nie poszedłszy popatrzeć na światło jej lampy, lub na jej cień na firankach. Opuściła mój dom, nie chcąc wziąć nic, prócz sukni którą miała na sobie. Biedne dziecko posunęło szlachetność do głupoty. To też, w półtora roku po jej ucieczce, kochanek, przerażany ostrem, zimnem, posępnem i cuchnącem obliczem nędzy, porzucił ją jak nikczemnik! Ten człowiek liczył zapewne na szczęśliwą i wygodną egzystencję w Szwajcarji i we Włoszech, jaką fundują sobie wielkie damy, gdy rzucą mężów. Nędznik zostawił to drogie stworzenie w ciąży, bez grosza! W r. 1820 w listopadzie, uprosiłem najlepszego położnika w Paryżu, aby odegrał rolę przedmiejskiego chirurga. Uprosiłem proboszcza parafji w której ona mieszkała, aby dbał o jej potrzeby, tak jakby szło o dzieło miłosierdzia. Utaić nazwisko żony, zapewnić jej incognito, znaleźć jej gospodynię, któraby mi była oddania i któraby była inteligentną powiernicą, ba!... to była praca godna Figara. Pojmujesz, iż odkryć schronienie żony było dla mnie drobnostką. Po trzech miesiącach odrętwienia raczej niż rozpaczy, myśl aby się poświęcić szczęściu Honoryny, biorąc Boga na świadka mojej roli, stała się jednym z owych poematów, które się lęgną jedynie w sercu kochanka mimo wszystko. Wszelka absolutna miłość żąda pokarmu. Czyż nie miałem obowiązku chronić tego dziecka — winnego jedynie wskutek mej nierozwagi — od nowych nieszczęść, słowem, pełnić rolę anioła-stróża? Po siedmiu miesiącach karmienia, niemowlę umarło, szczęściem dla niej i dla mnie. Honoryna była przez dziewięć miesięcy między życiem a śmiercią, opuszczona w chwili w której najbardziej potrzebowała ramienia mężczyzny, ale to ramię, rzekł, wyciągając rękę gestem anielskiej energji, rozpostarło się nad jej głową.
„Pielęgnowano Honorynę tak, jakgdyby była w swoim pałacu. Kiedy, odzyskawszy zdrowie, pytała kto i jak ją ratował, odpowiadano: — Miejscowe siostry miłosierdzia. — Towarzystwo ochrony matek, — proboszcz, wzruszony jej losem. — Ta kobieta, której duma staje się aż wadą, rozwinęła w swojem nieszczęściu siłę oporu, którą niekiedy nazywam uporem muła. Honoryna postanowiła zarabiać na życie! moja żona pracuje!... Od pięciu lat mam ją na oku przy ulicy Saint-Maur, w ślicznem mieszkanku, gdzie wyrabia kwiaty i modele. Myśli, że sprzedaje wytwory swej wykwintnej pracy kupcowi, który jej płaci tyle, iż dzień pracy przynosi jej dwadzieścia franków; i nigdy, od sześciu lat, nie postało jej w głowie najlżejsze podejrzenie. Pokrywa wszystkie swoje potrzeby mniej więcej po trzeciej części kosztu, tak iż, przy sześciu tysiącach franków, żyje jakby miała piętnaście tysięcy. Lubi kwiaty i płaci sto talarów ogrodnikowi, który bierze ode mnie tysiąc dwieście franków rocznej pensji i który mi przedstawia co kwartał rachunki po dwa tysiące franków. Przyrzekłem temu człowiekowi ogród i domek, przylegający do domku odźwiernego przy ulicy Saint-Maur. Nabyłem tę posiadłość pod nazwiskiem pisarza trybunału. Jedna niedyskrecja pozbawiłaby ogrodnika wszystkiego. Honoryna ma swoją willę, ogród, wspaniałą cieplarnię, wszystko za pięćset franków rocznie. Żyje pod nazwiskiem swojej służącej, pani Gobain, owej dyskretnej jak grób staruszki, którą wynalazłem i która się do niej przywiązała. Ale tę wierność, tak jak wierność ogrodnika, podsycam obietnicą nagrody w dniu tryumfu. Odźwierny i jego żona kosztują mnie straszliwie drogo, dla tych samych przyczyn. Słowem, od trzech lat, Honoryna jest szczęśliwa, sądzi, że własnej pracy zawdzięcza swoje wspaniałe kwiaty, tualety, dobrobyt. — Och, wiem, co mi powiesz, wykrzyknął hrabia, widząc pytanie w moich oczach i na moich ustach. Tak, próbowałem. Żona moja mieszkała przedtem na przedmieściu św. Antoniego. Jednego dnia, kiedy, na słowo tej Gobain, uwierzyłem w widoki pojednania, wysłałem list, w którym starałem się ją zmiękczyć, list zaczynany dwadzieścia razy! Nie będę ci opisywał swoich wzruszeń. Chodziłem z ulicy Payenne na ulicę de Reuilly, i jak skazaniec, którego wiodą z pałacu Sprawiedliwości do ratusza, ale on jedzie na wózku a ja szedłem pieszo!... Była noc, mgła, a ja szedłem naprzeciw pani Gobain, która miała mi powiedzieć, co zrobiła żona. Poznawszy moje pismo, Honoryna rzuciła list w ogień, nie czytając.
— Pani Gobain, rzekła, nie chcę tu być od jutra!...
„Te słowa, nie byłoż to pchnięcie sztyletu dla człowieka, znajdującego niewysłowione rozkosze w oszukaństwie, zapomocą którego dostarcza jej najpiękniejszego ljońskiego aksamitu po dwanaście franków łokieć, bażantów, ryb, owoców za dziesiątą część ceny, jej, kobiecie dość nieświadomej życia, aby myśleć, że dwieście pięćdziesiąt franków to jest wystarczająca suma, aby opłacić panią Gobain, kucharkę godną biskupia!...
„Zeszedłeś mnie czasami, jak zacierałem ręce, jakgdyby w przystępie szczęścia. To wówczas, kiedy mi się udał jakiś podstęp iście teatralny. Oszukałem właśnie żonę, posłałem jej przez modniarkę indyjski szal, dany do odprzedaży jakoby przez aktorkę, która go ledwie miała na sobie: otóż w tym szalu, ja, ten poważny dygnitarz, którego masz oto przed sobą, przespałem jedną noc! Słowem, dzisiaj życie moje streszcza się w dwóch słowach, któremi można wyrazić najgwałtowniejsze cierpienie: kocham i czekam! Posiadam w pani Gobain wiernego szpiega tego ubóstwianego serca. Chodzę co noc rozmawiać ze starą, dowiedzieć się od niej wszystkiego co Honoryna robiła w ciągu dnia; usłyszeć najmniejsze słowo które wyrzekła, jeden okrzyk bowiem może mi wydać tajemnice tej duszy, która stała się głucha i niema.
„Honoryna jest pobożna, chodzi na mszę, modli się, ale nigdy nie chodzi do spowiedzi i do komunji; przeczuwa, co by jej ksiądz powiedział. Nie chce usłyszeć rady, rozkazu wrócenia do mnie. Ten wstręt do mnie przeraża mnie i zdumiewa, bo nigdy nie wyrządziłem Honorynie najmniejszej krzywdy: byłem zawsze dla niej dobry. Przypuśćmy, że byłem nieco niecierpliwy kształcąc ją, że moja męska ironja zraniła słuszną dumę młodej dziewczyny? Czy to jest powód, aby trwać w postanowieniu, które może natchnąć jedynie najokrutniejsza nienawiść?
„Honoryna nie powiedziała nigdy pani Gobain kim jest; zachowuje bezwarunkowe milczenie w kwestji swego małżeństwa, tak że ta zacna i godna kobieta nie może rzec ani słowa w mojej obronie, bo ona jedna w całym domu zna moją tajemnicę. Inni nie wiedzą nic; żyją pod grozą prefekta policji, oraz we czci dla ministra. Niepodobna mi tedy wniknąć w to serce: cytadela jest moja, ale nie mogę do niej wejść. Gwałt zgubiłby mnie na zawsze! Jak zwalczać racje, których się nie zna? Napisać list, dać go do skopjowania publicznemu pisarzowi i przesłać Honorynie? Myślałem o tem. Ale ożyłby to nie znaczyło dać powód do trzeciej zmiany mieszkania? Ostatnie kosztuje mnie stopięćdziesiąt tysięcy. Nabyłem je zrazu na nazwisko sekretarza, którego ty zająłeś miejsce. Nieszczęśliwy nie wiedział, jaki ja mam lekki sen: zaskoczyłem go, jak otwierał fałszywym kluczem kasę, w której schowałem jego deklarację: zakaszlałem, przeraził się; nazajutrz zmusiłem go, aby sprzedał dom wskazanemu przeze mnie człowiekowi, i wyrzuciłem go za drzwi. Och! gdybym nie czuł w sobie wszystkich szlachetnych przymiotów, zadowolonych, szczęśliwych, kwitnących, gdyby rola moja nie miała czegoś z boskiego ojcostwa, gdybym nie rozkoszował się pełnią swego oddania, bywają chwile, w których uwierzyłbym w jakąś monomanję. Są noce, w których słyszę sygnały szaleństwa; lękam się owych przejść od słabej nadziei, która niekiedy błyszczy i wyciąga ręce, do zupełnej rozpaczy, która spada tak nisko, jak tylko człowiek spaść może. Przemyślałem przed kilku dniami okrutną historję Lowelasa i Klarysy, powiadając sobie: „Gdyby Honoryna miała ze mną dziecko, czyż nie musiałaby wrócić do mego domu? “ Słowem, tak dalece wierzę w szczęśliwą przyszłość, że przed niespełna rokiem kupiłem jeden z najpiękniejszych pałaców w dzielnicy Saint-Honoré. Jeśli zdobędę z powrotem Honorynę, nie chcę aby wracała do tego pałacu, ani do tego pokoju z którego uciekła. Chcę pomieścić swoje bóstwo w nowej świątyni, w której-by mogła uwierzyć w życie zupełnie nowe. Pracuję nad tem, aby zrobić z tego pałacu cud wykwintu i smaku. Opowiadano mi o poecie, który, oszalawszy prawie z miłości do pewnej śpiewaczki, kupił w zaraniu swej miłości najpiękniejsze łóżko w Paryżu, nie wiedząc jak aktorka przyjmie jego miłość. Otóż istnieje najzimniejszy z sędziów, prawników, człowiek który uchodzi za najpoważniejszego doradcę Korony a w którym ta historja poruszyła wszystkie fibry serca. Mąż Stanu rozumie tego poetę, który swój ideał karmił materialną możliwością. Na trzy dni przed przybyciem Marji Ludwiki, Napoleon tarzał się w łożu małżeńskiem w Compiègne... Wszystkie potężne namiętności mają jednakże objawy. Ja kocham jak poeta i jak cesarz...!“
Słysząc te słowa, kląkłem się, czy obawy hrabiego Oktawa nie ziściły się: wstał, chodził, gestykulował, ale zatrzymał się nagle, jakgdyby przerażony swym wybuchem. „Jestem bardzo śmieszny, dodał po długiej pauzie, żebrząc spojrzeniem współczucia.
— Nie, panie, jest pan bardzo nieszczęśliwy...
— Och, tak, rzekł ciągnąc dalej, bardziej niż przypuszczasz! Sądząc z gwałtowności moich słów, możesz i powinieneś wierzyć w najsilniejszą namiętność fizyczną, skoro od dziewięciu lat paraliżuje ona całą mą naturę; ale to jest nic w porównaniu z ubóstwieniem, jakie we mnie budzi dusza, dowcip, wzięcie, serce, wszystko co w kobiecie nie jest kobietą; słowem, te urocze bóstwa stanowiące orszak Miłości, z któremi spędza się życie i które są codzienną poezją ulotnej rozkoszy. Widzę, mocą jakiegoś spojrzenia wstecz, owe wdzięki serca i umysłu, na które mało zwracałem uwagi w dniach swego szczęścia, jak wszyscy ludzie szczęśliwi! Dzień po dniu poznawałem rozmiar mojej straty, poznając boskie przymioty tego kapryśnego i samowolnego dziecka, które stało się tak silne i dumne pod ciężką ręką nędzy, pod ciosem najnikczemniejszej zdrady. I ten niebiański kwiat usycha samotnie i w ukryciu! Och, prawo, o którem mówiliśmy, podjął z gorzką ironją, prawo, to oddział żandarmerji, to żona moja ujęta i doprowadzona tu siłą!... Czy to nie znaczy odzyskać trupa? Religja nie ma na nią wpływu; bierze z niej jedynie poezję, modli się, nie słuchając nakazów Kościoła. Ja wyczerpałem całą łagodność, całą dobroć, całą miłość... Już nie mam sił. Istnieje już tylko jeden środek: chytrość i cierpliwość, jaką ptasznicy łapią wkońcu najbardziej nieufne, najpłochliwsze, najtrudniejsze i najrzadsze ptaki. To też, Maurycy, kiedy niewinna niedyskrecja hrabiego de Granville odsłoniła ci tajemnicę mego żyda, ujrzałem wkońcu w tem wydarzeniu wskazówkę losu, ów wyrok, którego słuchają i którego żebrzą gracze w chwili gdy waży się ich fortuna... Czy masz dla mnie dość serca, aby się zdobyć na najromantyczniejsze poświęcenie?...
— Widzę, do czego pan zmierza, panie hrabio, przerwałem, zgaduję pańskie intencje. Poprzedni pański sekretarz chciał naruszyć pańską kasę; znam serce obecnego; mógłby się zakochać w pańskiej żonie. Czy zechce go pan pchać w nieszczęście, wysyłając go w ogień? Kłaść rękę w żar i nie sparzyć się, czy to możliwe?
Po chwili którą przetrwałem w zdumieniu, rozległ się dzwon, powóz zajechał przed ganek. Niebawem lokaj oznajmił panią de Courteville z córką. Hrabia Oktaw miał bardzo liczną rodzinę po kądzieli. Pani de Courteville, jego krewniaczka, była wdową po sędzi trybunału Sekwany, który zostawił ją z córką a bez majątku. Czem mogła być dwudziestodziewięcioletnia kobieta przy dwudziestoletniej dziewczynie, pięknej tak, jak możnaby sobie wymarzyć idealną kochankę?
— Będąc baronem, referendarzem i sekretarzem kanclerskim, w oczekiwaniu czegoś więcej, i otrzymując ten stary pałac jako wiano, czy będziesz miał dość powodów laby się nie zakochać w hrabinie? szepnął biorąc mnie za rękę i przedstawiając mnie paniom.
Byłem olśniony, nie dobrodziejstwami, o których nie śmiałbym marzyć, ale Amelją de Courteville, której piękność uwydatniła jeszcze owa wyszukana tualeta, jaką matki nakładają córkom, kiedy chodzi o zdobycie męża. Nie mówmy zresztą o mnie, rzekł konsul po pauzie.
W trzy tygodnie później, zamieszkałem w domku ogrodnika, odświeżonym, urządzonym i umeblowanym z ową szybkością, która wyraża się w trzech słowach: Paryż! robotnik francuski! pieniądze! Byłem tak zachwycony, jak tylko hrabia mógł tego pragnąć dla swego bezpieczeństwa. Czy spryt dwudziestopięcioletniego chłopca starczy na rzecz, którą podejmowałem i w której chodziło o szczęście przyjaciela? Wyznaję, iż wiele w tem liczyłem na wuja; hrabia pozwolił mi go przypuścić do sekretu, w razie gdybym uznał, że pomoc jest potrzebna. Przyjąłem ogrodnika, zrobiłem się manjakiem kwiatów, z istną furją monomana zająłem się osuszaniem bagna i przygotowywaniem go do hodowli kwiatów. Jak zwarjowani Holendrzy lub Anglicy, i ja podawałem się za monoflorystę. Hodowałem specjalnie dalję, gromadząc wszystkie jej odmiany. Domyślacie się państwo, że linję mego postępowania, do najdrobniejszych szczegółów, wytyczył mi hrabia, który całą inteligencję skopił na najmniejszych okolicznościach tragikomedji, mającej się rozegrać przy ulicy Saint-Maur. Skoro tylko hrabina udała się na spoczynek, prawie co wieczór, między jedenastą a dwunastą, Oktaw, pani Gobain i ja odbywaliśmy naradę. Słyszałem, jak stara zdawała Oktawowi sprawę z najdrobniejszych postępków żony; wywiadywał się o wszystko, o posiłki, o zajęcia, o humor, o jutrzejszy obiad, o kwiaty które ma na warsztacie. Zrozumiałem, co to jest miłość w rozpaczy, kiedy się składa z potrójnej miłości, zrodzonej z głowy, z serca i ze zmysłów. Oktaw żył tylko tę godzinę. Przez dwa miesiące, które zajęły mi moje prace, nie spojrzałem na willę, gdzie mieszkała sąsiadka. Nie spytałem nawet czy mam sąsiadkę, mimo że ogrody nasze dzielił prosty parkan, pod którym hrabina kazała posadzić cyprysy już wysokie na cztery stopy.
Pewnego ranka, pani Gobain oznajmiła hrabinie katastrofę: oryginał, zamieszkały od niedawna w sąsiedztwie, postanowił wznieść pod koniec roku mur między dwoma ogrodami. Nie będę wam malował ciekawości, jaka mnie pożerała. Ujrzeć hrabinę!... Przy tem pragnieniu bladła rodząca się miłość do Amelji. Mój zamiar wzniesienia muru był straszliwą groźbą. Ogródek Honoryny, pozbawiony przestrzeni, stawał się niby korytarzem, wciśniętym między jej willę a mój mur. Willa ta, niegdyś przeznaczona na świątynię rozkoszy, podobna była do pałacu z kart: miała nie więcej niż trzydzieści stóp na sto. Fasada, pomalowana z niemiecka w pnące kwiaty aż do pierwszego piętra, przedstawiała uroczy okaz owego stylu Pompadour, tak dobrze nazwanego rococo. Do domu wiodła długa aleja lipowa. Ogródek hrabiny i mój ogród tworzyły jakby siekierę, której rączkę stanowiła ta aleja. Mój mur miał odciąć trzy czwarte siekiery.
Hrabina była w rozpaczy, w zakłopotaniu swojem rzekła:
— Moja dobra Gobain, co to za człowiek ten amator?
— Hm, odparła, nie wiem czyby się go dało ułagodzić, bo robi wrażenie człowieka, który niecierpi kobiet. To siostrzeniec pewnego paryskiego księdza. Wuja jego widziałam tylko raz, godny starzec, bardzo brzydki, ale dziwnie miły. Możliwe (tak przynajmniej gadają), że to proboszcz podsyca w siostrzeńcu tę pasję do kwiatów, z obawy aby nie wpadł w co gorsze...
— Jakto?
— Ano tak, nasz sąsiad jest trochę tego... rzekła Gobain pokazując na głowę.
Spokojni warjaci są to jedyni ludzie, co do których kobiety nie żywią żadnych obaw sercowych. Zobaczycie w dalszym ciągu, jak trafnie postąpił hrabia, przeznaczając mi tę rolę.
— Ale cóż mu jest? spytała hrabina.
— Za wiele studjował, odparła Gobain, i zdziwaczał. Wreszcie — jeżeli już pani chce wszystko wiedzieć, co o tem gadają w sąsiedztwie — ma powody aby nie lubić kobiet...
— Ba, rzekła Honoryna, warjatów mniej się boję niż rozsądnych ludzi, pogadam z nim. Powiedz mu, że proszę aby przyszedł. Jeśli mi się nie uda, pomówię z tym księdzem.
Nazajutrz po tej rozmowie, przechadzając się po wytyczonych ścieżkach, ujrzałem, iż na pięterku firanki są odsunięte i kobieca twarz wygląda ciekawie. Pani Gobain podeszła do mnie. Spojrzałem w stronę willi i uczyniłem brutalny gest, jakgdybym mówił:
— Et! ja sobie drwię z waszej pani!
— Proszę pani, rzekła Gobain, która wróciła aby zdać sprawę z poselstwa, warjat prosił mnie, żebym go zostawiła w spokoju, utrzymując że każdy jest panem w swoim domu, zwłaszcza o ile nie jest żonaty.
— Ma słuszność, rzekła hrabina.
— Talk, ale powiedział wkońcu: „Przyjdę”, kiedym mu przedstawiła, że robi wielką przykrość osobie, żyjącej zupełnie samotnie i znajdującej rozrywkę w hodowaniu ulubionych kwiatów.
Nazajutrz, gest pani Gobain oznajmił mi, że jestem oczekiwany. W chwili gdy hrabina przechadzała się po śniadaniu, wyłamałem płot i podszedłem do niej. Byłem ubrany z wiejska: stare flanelowe spodnie ze strzemiączkami, grube saboty, stara kurtka myśliwska, kaszkiet na głowie, licha chustka na szyi, ręce ubabrane ziemią i motyka w ręku.
— Proszę pani, to właśnie pani sąsiad, krzyknęła Gobain.
Hrabina nie przestraszyła się. Ujrzałem wreszcie kobietę, którą postępowanie jej oraz zwierzenia hrabiego uczyniły mi tak interesującą. Było to w pierwszych dniach maja. Czyste powietrze, błękitne niebo, zieloność pierwszych liści, zapach wiosny, tworzyły ramę dla tej wcielonej boleści. Skorom ujrzał Honorynę, zrozumiałem miłość Oktawa oraz prawdę tego wyrażenia: „Niebiański kwiat!” Białość jej uderzyła mnie od pierwszej chwili swym osobliwym odcieniem bieli, jest bowiem tyleż kolorów białych, co czerwonych i niebieskich. Kiedy się patrzało na hrabinę, oko dotykało niemal tej delikatnej skóry, pod którą płynęła krew błękitnemi żyłkami. Za najmniejezem wzruszeniem, krew ta rozlewała się pod skórą niby lekka i różana fala. Kiedyśmy się spotkali, promienie słońca, przedzierające się przez wiotkie liście akacji, okalały Honorynę ową żółtą i płynną aureolą, jaką Rafael i Tycjan, jedyni z malarzy, umieli otoczyć głowę Madonny. Ciemne oczy wyrażały tkliwość i wesołość, ogień ich rzucał blask aż na twarz, poprzez długie spuszczone rzęsy. Ruchem miękkich powiek Honoryna siała jakiś czar, tyle było uczucia, godności, lęku, wzgardy, w sposobie podnoszenia lub opuszczania tych firanek duszy. Mogła człowieka zmrozić lub ożywić jednem spojrzeniem. Jej popielate włosy, niedbale związane, obejmowały czoło godne poety, szerokie, silnie sklepione, marzycielskie. Usta oddychały rozkoszą. Wreszcie — przywilej rzadki we Francji, ale pospolity we Włoszech — zarysy tej głowy miały coś szlachetnego, zdolnego oprzeć się działaniu czasu.
Mimo iż szczupła, Honoryna nie była chuda, a kształty jej zdały mi się z tych, które zdolne są obudzić jeszcze małość, wówczas gdy pozornie jest wyczerpana. Zasługiwała na przydomek „malutkiej“, należała bowiem do rodzaju drobnych kobiet, które można brać, pieścić, porzucać i brać na nowo jak kotkę. Jej małe nóżki czyniły na piasku im tylko właściwy szelest, harmonizujący z szumem jej sukni; tworzyło to jakąś muzykę kobiecą, która wnikała w serce i sprawiała iż poznałoby się jej chód wśród tysiąca kobiet. Postawa jej wyrażała jej szlachecki rodowód tak majestatycznie, że na ulicy najzuchwalsi proletarjusze ustępowali jej z drogi. Wesoła, tkliwa, dumna, imponująca, — nie można było wyobrazić jej sobie inaczej niż z temi przymiotami, które wykluczały się na pozór, a mimo których pozostała dzieckiem. Ale dziecko mogło się stać silne jak anioł: i jak anioł, raz draśnięta w swojej istocie, musiała być nieubłagana. Chłód jej twarzy musiał być śmiercią dla tych, do których te oczy wprzód się uśmiechały, dla których te wargi rozchyliły się, których dusza chłonęła melodje tego głosu, dającego, osobliwym swoim akcentem, słowom całą poezję śpiewu. Wdechając zapach fiołków który ją spowijał, zrozumiałem, w jaki sposób wspomnienie tej kobiety przygwoździło hrabiego na progu Rozpusty, i jak nie można było nigdy zapomnieć tej, która była w istocie kwiatem dla dotyku, kwiatem dla spojrzenia, kwiatem dla powonienia, kwiatem niebiańskim dla duszy... Honoryna rodziła poświęcenie, poświęcenie rycerskie i bez nagrody. Na jej widok mówiło się sobie: „Pomyśl a odgadnę, powiedz a usłucham. Jeśli moje życie, ofiarowane w męce, może ci dać jeden dzień szczęścia, weź moje życie, będę się uśmiechał jak męczennicy na stosie, przyniosę bowiem ten dzień Bogu, jako zakład, który uzna ten Ojciec, poznając ucztę zastawioną swemu dziecięciu“.
Wiele kobiet stwarza sobie sztucznie fizjognomję i zdoła osiągnąć wrażenie podobne temu, które ogarnia na widok hrabiny: ale u niej wszystko płynęło z rozkosznej naturalności, i ta naturalność, niepodobna do naśladowania, szła wprost do serca. Jeśli mówię o niej w ten sposób, to dlatego, że chodzi wyłącznie o jej duszę, o jej myśli, o subtelności jej serca, i mielibyście mi za złe, gdybym jej nie naszkicował.
Omal nie zapomniałem swojej roli człowieka wpół szalonego, brutalnego i wyzutego z rycerskości.
— Mówiono mi, że pani lubi kwiaty.
— Jestem kwiaciarką, proszę pana, odparła. Wyhodowawszy kwiaty, kopjuję je, niby matka, któraby była na tyle artystką, aby móc malować swoje dzieci... Czyż to nie mówi panu dostatecznie, że jestem biedna i niezdolna opłacić ustępstw, które chcę zyskać u pana?
— I czem się dzieje, odparłem z powagą sędziego, że osoba tak dystyngowana uprawia podobne rzemiosło? Czy, jak ja, stara się pani zatrudnić palce, aby dać spoczynek głowie?
— Zostańmy przy kwestji muru, odparła z uśmiechem.
— Właśnie jesteśmy przy fundamentach, rzekłem. — Czyż nie muszę wprzód wiedzieć, która z naszych dwóch zgryzot, lub, jeśli pani woli, z naszych dwóch manji, winna ustąpić drugiej?... Och, jaki ładny bukiet narcyzów; są tak świeże jak dzisiejszy ranek!
Trzeba wam wiedzieć, że hrabina stworzyła tam sobie istne muzeum kwiatów i krzewów, do którego wnikało jedynie słońce. Urządzenie tego sanktuarjum podyktował genjusz artysty a uszanowałby je najnieczulszy z kamieniczników. Klomby kwiatów, obmyślone z całą sztuką ogrodniczą i tworzące istne bukiety, działały kojąco na duszę. Ten ogród zamknięty, samotny, wydzielał kojące balsamy, budził same słodkie myśli, wdzięczne, rozkoszne nawet obrazy. Czuło się tam owo niezatarte piętno jakie nasz prawdziwy charakter wyciska na wszystkich rzeczach kiedy nas nie zmusza do posłuszeństwa rozmaitym potrzebnym zresztą obłudom, których wymaga społeczeństwo.
Spoglądałem kolejno na pęk narcyzów i na hrabinę, zdając się bardziej rozkochany w kwiatach <niż w niej, aby nie wypaść z roli.
— Kocha pan tedy kwiaty? spytała.
— To są, rzekłem, jedyne istoty, które nie zawodzą naszych starań i naszej tkliwości.
Wypaliłem tak gwałtowną tyradę, kreśląc paralelę między botaniką a światem, że znaleźliśmy się o tysiąc mil od muru granicznego. Hrabina musiała mnie wziąć za istotę cierpiącą, zranioną, godną współczucia. Mimo to, po pół godzinie, sąsiadka sprowadziła mnie do pierwotnej kwestji: kobiety bowiem, o ile nie kochają, posiadają zimną krew starego adwokata.
— Gdybym zostawił parkan, rzekłem, poznałaby pani wszystkie sekrety hodowli, które pragnę ukryć: szukam niebieskiej dalji, niebieskiej róży, szaleję za niebieskiemi kwiatami. Czyż kolor niebieski nie jest ulubioną barwą szlachetnych dusz? Żadne z nas nie jest u siebie: równie dobrze możnaby zrobić furtkę ze sztachet, któraby łączyła nasze dwa ogrody... Pani lubi kwiaty, będzie pani oglądała moje, ja będę oglądał piani kwiaty. U pani nie bywa nikt, u mnie bywa jedynie mój wuj, proboszcz Blancs-Manteaux.
— Nie, orzekła, nie chcę nikomu dać prawa wchodzenia o każdej porze do mego ogrodu, do mnie. Niech pan przychodzi, pana zawsze przyjmę, jak sąsiada z którym chcę utrzymywać dobre stosunki: ale zbyt kocham swą samotność, aby ją ograniczać w jakiejkolwiek mierze.
— Jak pani chce! rzekłem. To mówiąc, przesadziłem jednym susem parkan. — Naco furtka? wykrzyknąłem znalazłszy się na swoim gruncie, podchodząc do hrabiny i szydząc z niej gestem oraz minami szaleńca.
Dwa tygodnie nie dałem znaku życia. Pod koniec maja, pewnego pięknego wieczora, zdarzyło się, iż, przechadzając się wolno, znaleźliśmy się oboje po dwóch stronach parkanu. Skorośmy się zbliżyli, trzeba było wymienić jakieś uprzejme słowa: wydałem się hrabinie tak przygnębiony, utopiony w tak bolesnej zadumie, że jęła mnie pocieszać sławami, podobnemi do śpiewu, którym piastunki usypiają dzieci. Wreszcie przesadziłem płot, i drugi raz znalazłem się przy niej. Hrabina zaprosiła mnie do domu, chcąc obłaskawić mój smutek. Wszedłem tedy do tego sanktuarjum, gdzie wszystko było w harmonji z kobietą, którą starałem się wam odmalować. Panowała tam urocza prostota. Wewnątrz była to bombonierka, wymyślona przez sztukę osiemnastego wieku na pełną wdzięku rozpustę wielkiego pana. Jadalnia, położona na parterze, pokryta była freskami, cudownie przedstawiającemi pnące się kwiaty. Salonik naprzeciwko jadalni był dziwnie zniszczony, ale hrabina przybrała ściany obiciami z dawnych parawanów. Do saloniku przylegała łazienka. Na piętrze był tylko jeden pokój z gotowalnią oraz bibljoteka zmieniona na pracownię. Kuchnia znajdowała się w piwnicy; do willi wchodziło się przez ganek po kilku stopniach. Galeryjka oraz girlandy kwiatów w stylu Pompadour zasłaniały dach z którego widać było jedynie ołowiane ornamenty. Miało się uczucie, że się jest o sto mil od Paryża. Gdyby nie gorzki uśmiech, który igrał chwilami na pięknych czerwonych wargach tej bladej kobiety, możnaby wierzyć w szczęście tego fijołka, zagrzebanego w lesie kwiatów.
W kilka dni doszliśmy do zażyłości, jaką zrodziło sąsiedztwo oraz pewność hrabiny co do mej obojętności na punkcie kobiet. Jedno spojrzenie zniweczyłoby wszystko, to też nigdy w moich oczach nie postała myśl o niej! Honoryna chciała widzieć we mnie starego przyjaciela. Jej obejście płynęło ze współczucia. Spojrzenia, głos, słowa, wszystko mówiło, że jest o tysiąc mil od zalotności, na jaką najcnotliwsza kobieta pozwoliłaby sobie może w podobnym wypadku. Niebawem dozwoliła mi wstępu do uroczej pracowni, w której robiła swoje kwiaty. Było to schronienie pełne książek i osobliwości, strojne jak buduarek, gdzie zbytek podnosił pospolitość narzędzi służących do rzemiosła. Hrabina zdołała z czasem przystroić poezją to, co jest niejako na antypodach poezji, — fabrykę. Ze wszystkich rzeczy, jakie mogą wyrabiać kobiety, sztuczne kwiaty są może pracą, której szczegóły pozwalają rozwinąć najwięcej wdzięku. Przy kolorowaniu kobieta musi siedzieć schylona przy stole i oddawać się z pewną uwagą temu niby-malarstwu. Haft, uprawiany tak jak go uprawia robotnica, która chce nim zarobić na życie, jest przyczyną suchot albo skrzywienia kręgosłupa. Rytowanie nut jest jedną z najbardziej wyczerpujących prac, wskutek dokładności, uwagi, inteligencji, jakich wymaga. Szycie, haft, dają ledwie półtora franka dziennie. Natomiast wyrób kwiatów i modniarstwo wymagają mnóstwa ruchów, gestów, pomysłów nawet, które sprawiają, iż ładna kobieta zostaje w swojej sferze: jest jeszcze sobą, może rozmawiać, śmiać się, śpiewać lub myśleć.
To pewna, że było poczucie sztuki w sposobie, w jaki hrabina rozkładała na długim sosnowym stole mirjady kolorowych płatków, przeznaczonych do kwiatów które obmyśliła. Kubki do kolorowania były z białej porcelany, zawsze czyste, ustawione tak, aby oko mogło natychmiast znaleźć potrzebny odcień w gamie tonów. Szlachetna artystka oszczędzała w ten sposób swój czas. Ładny hebanowy sekretarzyk, inkrustowany kością słoniową, ze stoma weneckiemi szufladkami, zawierał stalowe matryce, któremi wycinała listki i płatki. Wspaniała waza japońska zawierała klajster, któremu nigdy nie dała kwaśnieć, a do wazy tej przymocowana była pokrywka tak lekka i sprawna, że hrabina podnosiła ją końcem palca. Drut mosiężny schowany był w stoliczku do pracy, pod ręką. Przed jej oczami stał, w wazoniku z weneckiego szkła, rozkwitły niby kielich na łodydze, żywy model kwiatu, z którym próbowała walczyć. Zapalała się do arcydzieł, podejmowała prace najtrudniejsze, najdrobniejsze grona, korony, paprocie, słupki o najkapryśniejszych kształtach. Ręce jej, zwinne jak myśl, biegły od stołu do kwiatu niby ręce artysty po klawiszach. Palce jej były niby palce wróżki, tyle, pod wdziękiem gestu, było w nich siły, z jaką skręcały, ściskały, wyciągały materjały potrzebne do tej pracy, odmierzając z nieomylnym instynktem każdy ruch. Mogłem ją podziwiać bez końca jak buduje kwiat, którego składniki znajdowały się przed nią, jak owija, udoskonala łodygę, jak przymocowuje do niej Ustki. Objawiała prawdziwy talent malarski w swoich śmiałych przedsięwzięciach, kopjowała liście zwiędłe, liście pożółkłe, mocowała się z kwiatami polnemi, najprostszemi ze wszystkich a najbardziej skomplikowanemi w swej prostocie.
— Ta sztuka, mówiła, jest dopiero w dziecięctwie. Gdyby paryżanki miały nieco owego genjuszu, który harem rozwija w kobietach Wschodu, dałyby wymowę kwiatom, które kładą na głowę. Zrobiłam, dla swojej artystycznej przyjemności, zwiędłe kwiaty z liśćmi koloru florentyńskiego bronzu, takie jak się widuje przed zimą albo po zimie... Czy taki wianek, włożony na głowę młodej kobiety, której życie jest chybione, albo którą pożera tajemna zgryzota, nie miałby swojej poezji? Ile rzeczy mogłaby wyrazić kobieta strojem głowy? Czyż niema kwiatów dla pijanych bachantek, kwiatów dla sztywnych dewotek, kwiatów zachmurzonych dla znudzonych kobiet? Tak, botanika wyraża wszystkie wrażenia i wszystkie myśli duszy, nawet najdelikatniejsze!
Używała mnie do wyciskania kwiatów, do wycinania, do przygotowywania drutu na łodygi. Moja rzekoma potrzeba rozrywki uczyniła mnie rychło bardzo zręcznym. Rozmawialiśmy pracując. Kiedy nie miała nic do roboty, czytywałem jej nowe książki; nie wolno mi było wypaść z roli, odgrywałem zaś człowieka zmęczonego żydem, chmurnego, sceptycznego, cierpkiego. Powierzchowność moja ściągała na mnie przemiłe żarciki z powodu mego podobieństwa, czysto zewnętrznego zresztą — z wyjątkiem ułomnej nogi — do lorda Byrona. Uchodziło za rzecz ustaloną, że jej nieszczęścia, co do których chciała zachować najgłębsze milczenie, zasunęłyby w cień moje, mimo że już przyczyny mojej mizantropji mogłyby zadowolić Younga i Hjoba. Nie będę się rozwodził nad wstydem, jaki mnie dręczył, kiedy wystawiałem na pokaz, niby żebrak uliczny, fałszywe rany serca, aby obudzić współczucie tej czarującej kobiety. Zrozumiałem rychło rozmiar mego poświęcenia, pojmując całą nikczemność szpiegostwa. Dowody sympatji, jakie otrzymałem wówczas, byłyby pocieszyły największe niedole. Ta urocza istota wyrwana ze świata, samotna od tylu lat, posiadająca poza sferą miłości skarby serca do rozdania, ofiarowała mi je z dziecięcem wylaniem. To jej współczucie byłoby pewnie bardzo gorzkie doświadczonemu człowiekowi któryby ją kochał, gdyż, niestety! było ono samą litością, samem miłosierdziem. Jej zaparcie się miłości, lęk przed wszystkiem co się nazywa szczęściem kobiety, buchały z równą siłą co naiwnością. Te szczęśliwe dni przekonały mnie, że przyjaźń kobiet o wiele wyższa jest od ich miłości.
Dawałem sobie wydzierać zwierzenia swoich zgryzot ze wszystkiemu ceregielami, na jakie pozwalają sobie młode panny, nim usiądą do fortepianu, tak bardzo świadome są nudy jaką to grozi. Jak się państwo domyślacie, konieczność zwyciężenia mej niechęci do zwierzeń zmusiła hrabinę do zacieśnienia naszego stosunku; ale widziała we mnie tak żywy obraz własnej swej antypatji do miłości, że zdawała się rada z przypadku, który zesłał na jej bezludną wyspę rodzaj Piętaszka. Może samotność zaczynała jej ciążyć. Ale nie było w tem żadnej kokieterji, nie miała już nic z kobiety, nie czuła w sobie serca, chyba w idealnym świecie, w który się chroniła. Mimowoli porównywałem z sobą te dwie egzystencje, życie hrabiego będące całe czynem, ruchem, wzburzeniem, i życie hrabiny bierne, bezczynne, nieruchome. Mężczyzna i kobieta pozostali cudownie wierni swej naturze.
Mizantropja moja pozwalała, mi na cyniczne wycieczki przeciw mężczyznom i kobietom; folgowałem w nich sobie w nadziei, iż ściągnę tem Honorynę na grunt zwierzeń, ale nie dała się chwycić w żadną pułapkę. Zaczynałem rozumieć ten upór muła, częstszy niż się myśli u kobiety. „Mieszkańcy Wschodu mają słuszność, rzekłem jednego wieczora, że zamykają kobiety, uważając je tylko za narzędzie rozkoszy. Europa ciężko pokutuje za to, że wam pozwoliła stać się cząstką społeczeństwa i że was dopuściła do niego na stopie równości. Według mnie, kobieta jest to najnieuczciwsze i najpodlejsze ze stworzeń. Stąd zresztą jej uroki. Ładna przyjemność polować na zwierzę domowe! Kiedy kobieta obudziła w mężczyźnie miłość, jest dlań na zawsze święta, jest w jego oczach obleczona tajemniczym przywilejem. U mężczyzny, wdzięczność za minione rozkosze jest wieczna. Skoro spotka swoją kochankę, postarzałą albo niegodną jego, kobieta ta zawsze ma prawa do jego serca. Ale dla was, kobiet, mężczyzna któregoście kochały jest niczem; co więcej, popełnia zbrodnię nie do darowania; tę, że żyje!... Nie śmiecie tego wyznać, ale wszystkie macie w sercu myśl, którą popularna potwarz, nazwana tradycją, przypisuje damie z wieży w Nesle: co za szkoda, że nie można się karmić miłością tak, jak się karmi owocami! I że, po skończonym posiłku, nie może kobiecie zostać jedynie poczucie rozkoszy!...
— Bóg, rzekła, zachował pewnie to doskonałe szczęście dla Raju. Ale, dodała, jeżeli pańskie rozumowanie wydaje się panu bardzo dowcipne, ma ono dla mnie tę wadę, że jest fałszywe. Co to są kobiety, które zdolne są odmieniać miłość? rzekła, patrząc na mnie tak, jak Madonna Ingres‘a patrzy na Ludwika XIII, ofiarującego jej swoje królestwo.
— Jest pani bezwiedną komedjantką, rzekłem, gdyż samo to spojrzenie, które pani na mnie rzuciła w tej chwili, zapewniłoby sławę aktorce. Ale pani, tak piękna, musiałaś wszak kochać; zatem zapominasz.
— Ja, odparła, uchylając moje pytanie, ja nie jestem kobietą: ja jestem zakonnicą, która ma siedemdziesiąt dwa lata.
— W jaki sposób tedy może pani twierdzić stanowczo, że pani czuje silniej ode mnie? Niedole kobiet mają tylko jedną postać, za nieszczęścia uważają jedynie zawody serca.
Spojrzała na mnie łagodnie i zrobiła jak wszystkie kobiety, które, wciśnięte między dwoje drzwi dylematu, lub pochwycone w szpony prawdy, upierają się mimo to przy swojem. Rzekła:
— Jestem zakonnicą, a pan mi mówi o świecie, w którym nie mogę już stąpić nogą.
— Nawet w myśli? rzekłem.
— Czy świat jest tak godny zazdrości? odparła. — Och, kiedy moja myśl zacznie błądzić, idzie wyżej... Anioł doskonałości, piękny Gabrjel, często śpiewa w mojem sercu, rzekła. Gdybym była bogata, i tak pracowałabym, aby nie siadać zbyt często na barwne Skrzydła Anioła, lecąc w krainę fantazji! Są zadumy, które dla nas kobiet są zgubą! Zawdzięczam swoim kwiatom wiele spokoju, mimo że nie zawsze zdolne są mnie zająć. Są dnie, w których duszę moją ogrania jakieś oczekiwanie; nie mogę odpędzić myśli, która mnie oblega i paraliżuje mi palce. Mam uczucie wówczas, że się zbliża jakieś wielkie wydarzenie, że życie moje ulegnie zmianie, wsłuchuję się w pustkę, wpatruję się w ciemność, nie bawi mnie praca i, po tysiącznych udrękach, wracam do życia... Do zwykłego życia. Czy to jest przeczucie nieba? Nie wiem.
Po trzech miesiącach walki dwóch dyplomatów, ukrytych pod maską młodzieńczej melancholji, z kobietą, którą jej wstręt do żyda czynił niezwyciężoną, oświadczyłem hrabiemu, że niepodobna wywabić tego żółwia ze skorupy i że trzeba strzaskać szyldkret. Poprzedniego dnia, w przyjacielskiej dyskusji, hrabina wykrzyknęła:
— Lukrecja wypisała sztyletem i krwią pierwsze prawo kobiety: Wolność!
Z tą chwilą, hrabia zostawił mi wolną rękę.
— Sprzedałam za sto franków kwiaty i czepeczki, które zrobiłam w tym tygodniu! rzekła z radością Honoryna pewnej soboty, kiedym ją odwiedził w saloniku na parterze, gdzie rzekomy właściel dał odnowić wszystkie złocenia. Była dziesiąta. Lipcowy zmierzch oraz wspaniały księżyc rozlewały mgliste blaski. Smugi woni pieściły duszę, hrabina dzwoniła w dłoni pięcioma sztukami złota, otrzymanemi od rzekomego komisanta mód, też będącego narzędziem Oktawa. Znalazł mu go sędzia Popinot.
— Zarabiać na życie bawiąc się, rzekła, być wolną, gdy mężczyźni, zbrojni w swoje prawa, chcieli nas zrobić niewolnicami! Och, co sobotę ogarnia mnie przypływ dumy. Słowem, kocham złoto pana Gaudissart, jak lord Byron, pański sobowtór, kochał złoto księgarza Murray.
— To nie jest rola kobiety, odparłem.
— Ba! czyż ja jestem kobietą? Ja jestem chłopiec obdarzony tkliwą duszą, oto wszystko; chłopiec, którego żadna kobieta nie może udręczyć...
— Pani życie jest zaprzeczeniem całej pani istoty, rzekłem. Jakto, pani, którą Bóg obdarzył skarbami czucia i piękności, nie pragnie czasem...
— Czego? spytała, zaniepokojona odezwaniem, które pierwszy raz kłóciło się z mą rolą.
— Ładnego dziecka z kręcącemi się włosami, biegającego wśród tych kwiatów, niby kwiat życia i miłości, i wołającego: „Mamo!...“
Czekałem odpowiedzi. Przeciągająca się cisza dała mi odgadnąć straszliwe wrażenie moich słów, wrażenie, którego nie dostrzegłem w ciemności. Hrabina osunęła się na kanapę: nie zemdlała, ale zastygła w ataku nerwowym którego pierwszy dreszcz, łagodny jak wszystko w niej, podobny był (mówiła mi później) do działania najsubtelniejszej trucizny. Zawołałem panią Gobain: przyszła, zaniosła swą panią na łóżko, rozsznurowała, wróciła ją nie do żyda, ale do świadomości okropnego bólu. Przechadzałem się płacząc w alei pod domem, wątpiąc o pomyślnym obrocie. Chciałem się zrzec tej roli ptasznika, roli tak niebacznie przyjętej. Pani Gobain, która zeszedłszy ujrzała moją twarz we łzach, pobiegła szybiku na górę i rzekła:
— Co się stało, proszę pani? Pan Maurycy płacze rzewnemi łzami, zupełnie jak dziecko!
Lękając się, że nasze zachowanie mogłoby być fałszywie tłumaczone, hrabina zdobyła się na nadludzką siłę, narzuciła peniuar, zeszła i rzekła do mnie:
— To nie pan jest przyczyną ataku; miewam od czasu do czasu takie spazmy, rodzaj skurczu serca!...
— I pani chce kryć przede raną swoje zgryzoty?... rzekłem ocierając łzy, głosem którego niepodobna udać. Czyż mi pani nie wyznała przed chwilą, że byłaś matką i że miałaś nieszczęście stracić dziecko?
— Marjo! krzyknęła nagle dzwoniąc.
Zjawiła się pani Gobain.
— Światła i herbaty, rzekła z zimną krwią urodzonej lady, opancerzonej dumą przez owe nieludzkie wychowanie angielskie, które znacie.
Kiedy Gobain zapaliła świece i zamknęła żaluzje, twarz hrabiny stała się niema: jej niezwalczona duma, jej indjańska powaga odzyskały swoją władzę. Rzekła:
— Czy pan wie, czemu ja tak lubię lorda Byrona?... Bo cierpiał tak, jak cierpią zwierzęta. Naco skarga, kiedy nie jest elegją jak skarga Manfreda, gorzkiem szyderstwem jak don Juan, marzeniem jak Child Harold? Nikt nie dowie się nic o mnie!... Moje serce jest poematem, który niosę Bogu!
— Gdybym zechciał... rzekłem.
— Gdyby? — powtórzyła.
— Nie obchodzi mnie nic, odparłem, nie jestem zdolny do ciekawości, ale gdybym chciał, znałbym jutro pani tajemnice.
— Niech pan spróbuje! rzekła ze źle ukrywanym niepokojem.
— Serjo?
— Oczywiście, rzekła potrząsając głową; chcę wiedzieć, czy ta zbrodnia jest możliwa.
— Po pierwsze, pani, odparłem pokazując jej ręce, czy te piękne paluszki, które dostatecznie świadczą że pani nie jest młodą dziewczyną, były stworzone do pracy? A potem, pani nazywa się pani Gobain! pani, która przy mnie kiedyś, otrzymując list, powiedziała do Marji: „Masz, to dla ciebie“. Marja jest prawdziwą panią Gobain. Zatem kryje pani swoje nazwisko pod nazwiskiem gospodyni. Och, pani, z mojej strony niech się pani niczego nie obawia. Ma pani we mnie najoddańszego przyjaciela, jakiego pani będzie miała kiedy... Przyjaciela, rozumie pani? Biorę to słowo w jego świętem i szlachetnem znaczeniu, tak sponiewieranem we Francji, gdzie wołamy niem naszych wrogów. Ten przyjaciel, któryby panią bronił przeciw wszystkiemu, pragnie, abyś była tak szczęśliwa, jak powinna być kobieta taka jak pani. Kto wie, czy ból, który pani zadałem, nie był rozmyślny?
— Owszem, odparła z zuchwałą groźbą, chcę tego; niech pan będzie ciekawy i niech mi pan powie, czego pan zdołał dowiedzieć się o mnie; ale, dodała wznosząc palec, powie mi pan także, jakiemi sposobami zdobył pan te wiadomości. Trwałość wątłego szczęścia, jakiego tu zażywam, zależy od pańskich informacyj.
— To znaczy, że pani ucieknie...
— Natychmiast, wykrzyknęła, i do Nowego świata...
— Gdzie pani będzie, przerwałem, wydana na łup namiętności, jakie pani będzie budzić. Czyż nie jest właściwością genjuszu i urody błyszczeć, ściągać spojrzenia, budzić żądze i złe namiętności? Paryż jest pustynią bez beduinów: Paryż jest jedynem miejscem, gdzie można ukryć swoje życie, kiedy się ma żyć z pracy. Na co się pani skarży? Czerń ja jestem? Jednym służącym więcej: jestem panem Gobain, oto wszystko. Jeżeli panią czeka jaki pojedynek, świadek może być pani potrzebny.
— Mniejsza, niech się pan dowie, kim jestem. Powiedziałam już: chcę! Obecnie proszę o to, dodała z wdziękiem (który panie macie na zawołanie, rzekł konsul, spoglądając na kobiety).
— A więc, jutro o tej samej godzinie, powiem pani czego się dowiedziałem, odparłem. Ale czy mnie pani nie znienawidzi? Czyżby pani miała uczynić tak jak inne kobiety?
— Cóż robią inne?...
— Narzucają nam olbrzymie poświęcenia, a kiedyśmy je spełnili, wymawiają je nam w jakiś czas później jako zniewagę.
— Mają słuszność, jeżeli to, czego od was żądały, wydało się wam poświęceniem... odrzekła filuternie..
— Niech pani zastąpi słowo poświęcenie słowem wysiłek, i...
— To będzie impertynecja.
— Niech mi pani wybaczy, rzekłem; zapomniałem, że kobieta i papież są nieomylni.
— Mój Boże, rzekła po pauzie, dwa słowa wystarczą, aby zmącić ten tak drogo kupiony spokój, którego zażywam ukradkiem...
Wstała, nie zwracała już na mnie uwagi.
— Dokąd iść? rzekła. Co począć?... Czy będzie mi trzeba opuścić to gniazdko, usłane z takiem staraniem poto, aby w niem dokończyć moich dni?
— Dokończyć dni? rzekłem z widocznem przerażeniem. Czy pani nigdy nie pomyślała, że przyjdzie chwila, gdy pani nie będzie mogła pracować, gdy cena kwiatów i modeli obniży się przez konkurencję?...
— Mam już tysiąc talarów oszczędności, rzekła.
— Mój Boże, ileż wyrzeczeń zawiera ta suma? wykrzyknąłem.
— Do jutra, niech mnie pan zostawi teraz, rzekła. Dziś wieczór nie czuję się już sobą, chcę zostać sama. Czyż nie trzeba mi skupić sił na wypadek nieszczęścia, bo gdyby pan się czego dowiedział, to znaczy że i inni wiedzą, a wówczas... Żegnam pana, rzekła krótko, z rozkazującym gestem.
— Jutro bitwa, rzekłem z uśmiechem, aby nie wyjść z żartobliwego tonu, jaki nadałem tej scenie. Ale, oddalając się aleją, powtarzałem: „Jutro bitwa!“ I hrabia, którego, jak co wieczór, spotkałem na bulwarze, powtórzył: „Jutro bitwa!“
Niepokój Oktawa równy był niepokojowi Honoryny. Przechadzaliśmy się z hrabią do drugiej w nocy wzdłuż rowów Bastylji, jak dwaj generałowie, którzy w wilję bitwy obliczają wszystkie szanse, badają teren, i pojmują, iż w pełni walki zwycięstwo zależy od szczęśliwie pochwyconego przypadku. Obie istoty, rozłączone tak gwałtownie, miały spędzić tę noc bezsennie: jedno w nadziei, drugie w obawie spotkania. Dramaty życia leżą nie w wydarzeniach ale w uczuciach; rozgrywają się w sercu, lub jeśli wolicie, w tym olbrzymim świecie, który należałoby nazwać światem duchów. Oktaw i Honoryna żyli, działali, wyłącznie w tym świecie wielkich duchów.
Byłem punktualny. O dziesiątej wieczór wpuszczono mnie pierwszy raz do ślicznego pokoiku, białego z niebieskiem, do gniazdka tej zranionej gołąbki. Hrabina spojrzała na mnie, chciała przemówić i przestraszyła się uszanowania, jakie odbijało się na mej twarzy.
— Pani hrabino... rzekłem uśmiechając się poważnie.
Biedna kobieta wstała, osunęła się na fotel w boleści, godnej pendzla wielkiego malarza.
— Jest pani, rzekłem, żoną najszlachetniejszego i najbardziej poważanego z ludzi: człowieka, który uchodzi za wielkiego, ale który większym jest wobec pani niż w oczach wszystkich. Pani i on, to dwa wielkie charaktery. Jak pani sądzi, gdzie pani się znajduje? spytałem.
— U siebie, odparła, otwierając oczy zmartwiałe od zdumienia.
— U hrabiego Oktawa! odparłem. Wywiedziono panią w pole. Pan Lenormand, pisarz trybunalski, nie jest właścicielem, ale człowiekiem podstawionym przez męża pani. Cudowny spokój, którym się pani cieszy, jest dziełem hrabiego, którego opieka wnika w najdrobniejsze szczegóły pani życia. On panią ocalił w oczach świata, podał prawdopodobne powody pani zniknięcia; objawia nadzieję, że pani nie zginęła w rozbiciu Cecylji; na okręcie tym puściła się pani na Hawanę, aby czuwać nad spadkiem po sędziwej krewnej, która mogłaby o pani zapomnieć. Udała się tam pani rzekomo w towarzystwie jego dwóch krewniaczek i starego intendenta! Hrabia opowiada, że wysłał tam swoich agentów i że otrzymał listy, które dają wiele nadziei... Aby panią ukryć oczom świata, rozwija tyle ostrożności co pani sama... Słowem, jest pani posłuszny...
— Dosyć, odparła. Chcę wiedzieć już tylko jedno. Od kogo pan ma wszystkie te szczegóły?
— Och, pani... poprostu wuj mój umieścił u komisarza policji naszego okręgu pewnego ubogiego chłopca jako sekretarza. Ten młody człowiek powiedział mi wszystko. Gdyby pani dziś wieczór opuściła potajemnie willę, mąż dowiedziałby się, dokąd się pani udała; opieka jego poszłaby za panią wszędzie. W jaki sposób inteligentna kobieta mogła uwierzyć, że kupcy kupują kwiaty i czepeczki po cenie w jakiej je sprzedają? Niech pani zażąda tysiąca talarów za bukiet, a dostanie je pani! Nigdy czułość matki nie była przemyślniejsza niż czułość męża pani. Dowiedziałem się od stróża, że często hrabia przystaje za tym żywopłotem kiedy wszyscy śpią, aby się wpatrywać w światło twej nocnej lampki! Pani kaszmirowy szal wart jest sześć tysięcy franków... Pani modniarka sprzedaje pani niby-to starzyznę, która w istocie pochodzi z najlepszych fabryk... Słowem, jest pani tu ucieleśnieniem Wenery w sieci Wulkana, ale uwięziłaś się sama, i to dzięki zabiegom wzniosłej szlachetności, wzniosłej od siedmiu lat i o każdej porze...
Hrabina drżała tak, jak drży schwytana jaskółka, kiedy, uwięziona w dłoni, wyciąga szyję i rozgląda się błędnem okiem. Wstrząsały nią nerwowe dreszcze, patrzyła na mnie nieufnie. Suche jej oczy rzucały światło niemal gorące: ale była kobietą!... przyszła chwila, że łzy znalazły sobie drogę; zapłakała nie dla tego aby była wzruszona, ale zapłakała nad swą niemocą, płakała z rozpaczy. Sądziła, że jest niezależna i wolna, a małżeństwo ciążyło na niej jak więzienie.
— Pójdę, mówiła przez łzy, on mnie do tego zmusza, pójdę tam, dokąd już nikt, to pewna, za mną nie pójdzie!
— Och, rzekłem, pani chce się zabić... Musi mieć pani chyba bardzo ważne powody, aby nie chcieć wrócić do hrabiego Oktawa.
— Och, tak!
— Zatem niech mi je pani powie, niech je pani powie mojemu wujowi, znajdzie pani w nas dwóch oddanych doradców. O ile mój wuj jest księdzem w konfesjonale, nie jest nim nigdy w salonie. Wysłuchamy pani, spróbujemy znaleźć jakieś rozwiązanie problemów, które pana postawi: jeśli pani jest ofiarą jakiegoś nieporozumienia, zdołamy mu może położyć koniec. Dusza pani zdaje mi się czysta; jeśli pani popełniła jakiś błąd, odpokutowała go pani... Słowem, pomyśl pani, że masz we mnie najszczerszego przyjaciela. Jeśli chcesz uciec przed tyranją hrabiego, podam pani sposoby takie, aby nie znalazł pani nigdy.
— Jest przecie klasztor, rzekła.
— Tak, ale hrabia, który tymczasem został ministrem Stanu, postarałby się, by pani nie przyjęto do żadnego klasztoru w święcie. Mimo że jest bardzo potężny, ja panią ocalę od niego, ale kiedy mi pani udowodni, że nie możesz, że nie powinnaś doń wrócić. Och, niech pani nie myśli, że, uchodząc przed jego władzą, popadnie pani w moją, dodałem widząc jej spojrzenie nieufne i pełne bezgranicznej dumy. Będzie pani miała spokój, samotność i niezależność, słowem będzie pani równie swobodna i szanowana, co gdybyś była złą i brzydką starą panną. Ja sam nie będę mógł pani widywać bez jej zezwolenia.
— Jak? jakim sposobem?
— To mój sekret. Nie zwodzę pani, może pani być pewna. Niech mi pani udowodni, że to życie jest jedyne, jakie pani może prowadzić, że jest lepsze niż życie hrabiny Oktawowej, bogatej, świetnej, w jednym z najpiękniejszych pałaców w Paryżu, ukochanej przez męża, szczęśliwej matki... a daję za wygraną...
— Ależ, rzekła, czyż który mężczyzna potrafi mnie zrozumieć!...
— Nie, odparłem. To też wezwałem Religję, aby nas rozsądziła. Wuj mój jest to święty, liczący siedemdziesiąt pięć lat. To nie jest wielki Inkwizytor, to święty Jan; ale dla pani stanie się Fenelonem; Fenelonem, który mówił do księcia burgundzkiego: „Jedz Wasza Wysokość cielęcinę w piątek, ale bądź chrześcijaninem“.
— Nie, klasztor jest moją jedyną ucieczką i jedynem schronieniem. Żaden człowiek, nawet św. Augustyn, najtkliwszy z Ojców Kościoła, nie zdołałby wniknąć w Skrupuły mego sumienia, które są dla mnie nieprzebytym kręgiem dantejskiego piekła. Kto inny niż mój mąż, inny, mimo że najniegodniejszy tej ofiary, posiadł całą mą miłość! Nie miał jej bo jej nie wziął: dałam mu ją, jak matka daje dziecku cudowną zabawkę, którą dziecko łamie. Nie było dla mnie dwóch miłości. Dla niektórych dusz, miłości się nie da próbować: albo jest, albo jej niema. Kiedy się pojawi, kiedy zakwitnie, jest całkowita. Więc tak, tych osiemnaście miesięcy to było dla mnie osiemnaście lat, włożyłam w nie całą swą duszę; nie zubożyła się swoim wylewem, wyczerpała się w tem zwodnem pożyciu, w którem ja tylko byłam szczera. Dla mnie, czara szczęścia nie jest ani wypróżniona ani próżna, nic już nie może jej napełnić, bo jest strzaskania. Opuściłam pole bitwy, nie mam już broni... Wydawszy się tak na łup, czem jestem? resztką uczty. Dano mi tylko jedno imię, Honoryna; — jak miałam jedno tylko serce. Mąż mój miał młodą dziewczynę, niegodny kochanek miał kobietę, niema już nic! Pozwolić się kochać?... oto wielkie słowo, które pan powie. Och, jestem jeszcze czemś i buntuję się na myśl abym miała być prostytutką! Tak, widziałam jasno w łunie pożaru: i, wie pan... mogłabym może ulec miłości innego, ale Oktaw... och! nigdy.
— Och, pani go kocha, rzekłem.
— Szanuję go, czczę, poważam, nie uczynił mi najmniejszej krzywdy, jest dobry, tkliwy, ale nie mogę go już kochać... Zresztą, rzekła, nie mówmy o tem. Dyskusja spłaszcza wszystko. Wytłumaczę panu na piśmie swoje pojęcia w tym przedmiocie: w tej chwili dławią mnie, mam gorączkę. Wszystko co widzę, te rzeczy o których myślałam że zdobyte są moją pracą, przypominają mi teraz to, o czem chciałam zapomnieć. Och! chciałabym uciec stąd, jak uciekłam z domu.
— Aby się udać dokąd? rzekłem. Czy kobieta może istnieć bez opiekuna? W trzydziestym roku, w całej krasie piękności, z bogactwem sił których pani nie podejrzewa, z pełnią tkliwości w sercu, chce pani iść na pustynię, w której mogę panią ukryć?... Żyj bez obawy. Hrabia, który przez pięć lat ani razu się tu nie pokazał, nie wejdzie tu nigdy inaczej jak za pani zgodą. Dziewięć lat jego szczytnego życia są rękojmią twego bezpieczeństwa. Może pani tedy rozważyć z całym spokojem, ze mną i z moim wujem swoją przyszłość. Mój wuj jest równie potężny jak minister Stanu. Niech się pani tedy uspokoi, niech pani nie przesadza swego nieszczęścia. Kapłan, którego głowa pobielała w kapłaństwie, nie jest dzieckiem; on panią zrozumie, on, który od pięćdziesięciu lat jest powiernikiem wszystkich namiętności i który waży w swych dłoniach tak ciężkie serca królów i książąt. Jeśli jest surowy w swojej stule, wobec pani kwiatów będzie równie słodki jak one i pobłażliwy jak jego boski pan.
Opuściłem hrabinę o północy i zostawiłem ją spokojną na pozór ale posępną, ważącą tajemne zamiary, niepodobne do przeniknięcia. Spotkałem hrabiego o kilka kroków, na ulicy Saint-Maur; opuścił umówione miejsce na bulwarach, party niezwyciężoną siłą.
— Cóż za noc spędzi to biedne dziecko? wykrzyknął, skorom mu opowiedział całą scenę. — Gdybym ja tam poszedł, gdyby mnie nagle ujrzała!
— W tej chwili byłaby zdolna wyskoczyć oknem, odrzekłem. Hrabina jest z owych Lukrecyj, które nie przeżyją gwałtu, nawet ze strony człowieka któremuby się oddały.
— Jesteś młody, odparł. Nie wiesz, że w duszy nękanej tak okrutną rozterką, wola jest jak fala jeziora na którem szaleje burza; wiatr zmienia się co chwila, a fale biją to o jeden brzeg, to o drugi. Dziś w nocy tyleż jest widoków, że Honoryna rzuciłaby się w moje ramiona, co żeby wyskoczyła oknem.
— I pan by przyjął tę alternatywę? rzekłem.
— Chodźmy, odparł. By doczekać jutrzejszego wieczora, mam w domu dawkę opjum, którą mi przygotował Desplein abym mógł spać.
Nazajutrz w południe stara Gobain przyniosła mi list, powiadając że hrabina, wyczerpana, położyła się o szóstej i, dzięki miksturze sporządzonej przez aptekarza, śpi.
— Oto ów list, zachowałem jego kopję. Pani, rzekł konsul zwracając się do Kamila Maupin, znasz wszystkie zasoby sztuki, wszystkie sztuczki stylu i wysiłki wielu pisarzy nie pozbawionych zręczności, ale uzna pani, że literatura nie umiałaby znaleźć takich kart w swojem sztucznem łonie! Nic nie jest równie straszliwe, jak prawda. Oto, co pisała ta kobieta, a raczej ta boleść:
—„Wiem wszystko, co mógłby mi powiedzieć pański wuj, nie widzi on jaśniej od mego sumienia. Sumienie jest w człowieku tłumaczem Boga. Wiem, że, jeśli się nie pojednam z Oktawem, będę potępiona: taki jest wyrok religji. Prawo nakazuje mi bezwarunkowe posłuszeństwo. Jeśli mąż mnie nie odtrąci, wszystko jest w porządku, świat uważa że jestem bez zmazy cobądźbym uczyniła. Tak, w małżeństwie to jest wzniosłe, że społeczeństwo uświęca przebaczenie męża; ale zapomniało, że trzeba aby to przebaczenie było przyjęte. Z punktu widzenia religji, prawa, świata, powinnam wrócić do Oktawa. Biorąc po ludzku, czyż nie jest okrucieństwem odmawiać mu szczęścia, pozbawiać go dzieci, wykreślać jego rodzinę ze złotej księgi Parów? Mój ból, mój wstręt, moje uczucia, cały mój egoizm (bo wiem, że jestem egoistką), wszystko należy poświęcić dla rodziny. Będę bardzo szczęśliwa, będę z pewnością szanowana, będę przejeżdżała dumna, bogata w błyszczącym powozie! Będę miała służbę, pałac, dom, będę królową tylu zabaw ile tygodni w roku. Świat przyjmie mnie dobrze. Słowem, nie tylko wrócę w niebiosa patrycjatu, ale nawet z nich nie zstąpiłam. Tak więc, Bóg, prawo, społeczeństwo, wszystko w porządku. „Przeciw komu się upierasz?“ powiadają mi z wysokości nieba, kazalnicy, trybunału i tronu, do którego dostojnego pośrednictwa uciekł-by się w potrzebie hrabia. Pański wuj opowie mi nawet o specjalnej łasce niebios, która spłynie w serce moje wówczas, gdy zaznam słodyczy spełnionego obowiązku. Bóg, prawo, świat, Oktaw, pragną abym żyła, nieprawdaż? Otóż, jeżeli niema innych przeszkód, moja odpowiedź przecina wszystko: Nie będę żyła! Wrócę bardzo biała, bardzo niewinna, gdyż będę spowita w całun, strojna nieskalaną bielą śmierci. Niema w tem najmniejszego uporu muła. Ten upór, o który mnie pan winił żartem, to u kobiety pewność, wizja przyszłości. Jeśli mój mąż pod wpływem miłości jest na tyle wzniosły, że chce o wszystkiem zapomnieć, ja niezapomnę! Czy zapomnienie zależy od nas? Kiedy wdowa wychodzi za mąż, miłość czyni z niej dziewicę; zaślubiła człowieka, którego kocha; ale ja nie mogę kochać hrabiego. Wszystko tkwi w tem, rozumie pan? Za każdym razem kiedy moje oczy spotkają jego oczy, będę w nich widziała swój błąd, nawet kiedy oczy męża będą pełne miłości. Wielkość jego przebaczenia będzie mi świadczyła o wielkości mej zbrodni. Spojrzenia moje, wciąż niespokojne, będą czytały niewidzialny wyrok. Będę miała w sercu wspomnienia, które będą walczyć z sobą. Nigdy małżeństwo nie zbudzi we mnie okrutnych rozkoszy, śmiertelnego szału namiętności: zabiję męża chłodem, porównaniami które będzie odgadywał, mimo że będą ukryte na dnie mego serca. Och, w dniu, w którym, w zmarszczce na czole, w osmuconem spojrzeniu, w niedostrzegalnym geście, dojrzę jakąś mimowolną, zdławioną nawet wymówkę, nic mnie nie wstrzyma, legnę ze strzaskaną głową na bruku, który wyda mi się łaskawszy od mego męża. Podejrzliwość moja może się stać przyczyną tej okrutnej i słodkiej śmierci. Umrę może jako ofiara jakiegoś zniecierpliwienia Oktawa spowodowanego innemi sprawami, zmylona fałszywem podejrzeniem. Gorzej! objaw miłości wezmę może za objaw pogardy! Cóż za podwójna męczarnia! Oktaw będzie wciąż wątpił o mnie, ja o nim. Będę mu przeciwstawiała, zupełnie mimowoli, niegodnego rywala, człowieka którym gardzę, ale który dał mi poznać rozkosze wyryte we mnie ognistemi rysami, rozkosze których się wstydzę i o których pamiętam na wieki. Czyż dosyć odsłoniłam serce swoje przed panem? Nikt nie zdoła mi dowieść, że miłość da się rozpocząć na nowo, bo ja nie chcę i nie mogę przyjąć niczyjej miłości. Młoda dziewczyna jest jak kwiat, który zerwano: ale kobieta występna jest jak kwiat, który zdeptano nogami. Pan kocha kwiaty, pan powinien wiedzieć, czy podobna jest naprostować tę łodygę, ożywić te zwiędłe kolory, wprowadzić soki w te delikatne kanaliki, których cała siła żywotna płynie z ich linji doskonale prostej... Gdyby jakiś botanik podjął tę operację, czy ów genjusz wygładziłby fałdy tej zmiętej sukienki? gdyby odbudował kwiat, byłby Bogiem! Jeden Bóg może mnie odnowić! Piję gorzki kielich ekspjacji: ale pijąc go, straszliwie zgłębiłam tę prawdę: „Odpokutować, nie znaczy wymazać“. W mojem ustroniu, sama, jadłam chleb zwilżony łzami: ale nikt nie widzi mnie jak go jem, jak płaczę. Wrócić do Oktawa, znaczyłoby się wyrzec swoich łez, łzy moje byłyby dlań obrazą. Och, ileż cnót trzeba zdeptać; nie aby się oddać, ale aby się wrócić mężowi, którego się zdradziło! Któż je policzy? Jeden Bóg, bo on jeden jest powiernikiem i twórcą owych straszliwych skrupułów, od których pobledliby anieli. Pójdę dalej. Kobieta ma odwagę wobec męża, który nie wie nic: wkłada wówczas dziką siłę w swoje udanie; oszukuje, aby dać podwójne szczęście. Ale czy zobopólna świadomość nie jest upadlająca? Ja miałabym zmienić upokorzenia na szały? Czyż moja powolność nie wydałaby się wkońcu Oktawowi rozpustą? Małżeństwo oparte jest na szacunku, na poświęceniach z jednej i z drugiej strony; ale ani Oktaw ani ja nie będziemy się mogli szanować nazajutrz po naszem pojednaniu: on mnie pokala miłością starca do kurtyzany, ja będę cierpiała wiekuisty wstyd, że jestem rzeczą zamiast być damą. Nie będę w jego domu cnotą, ale rozkoszą. Oto gorzkie owoce błędu. Zaścieliłam sobie łoże małżeńskie, w którem tarzałabym się po żarzących węglach, łoże bez snu. Tutaj mam godziny spokoju, godziny w których zapominam, ale w jego pałacu wszystko mi będzie przypominało plamę, która hańbi mą ślubną szatę. Kiedy tu cierpię, błogosławię swoje cierpienia, powiadam Bogu: „Dzięki“! Ale u niego będę pełna lęku, kosztując uciech które mi się nie należą. Wszystko to, niech mi pan wierzy, to nie jest rozumowanie, to poczucie duszy bardzo przestronnej, bo od siedmiu lat żłobi ją boleść. Czy mam wreszcie panu uczynić to straszliwe wyznanie? Wciąż czuję, jak mi kąsa łono dziecię poczęte w szale i rozkoszy, w wierze W szczęście, dziecko, które karmiłam siedem miesięcy, którem będę brzemienna całe życie. Gdyby nowe dzieci czerpały w mem łonie pokarm, piłyby łzy, które, zmieszane z mlekiem, zatrułyby je... Mam pozory lekkomyślności, wydaję się panu dzieckiem... Och, tak: mam pamięć dziecka, tę pamięć, którą odnajduje się na krawędzi grobu. Tak więc, widzi pan, w tem pięknem życiu, któremu świat i miłość męża chcą mnie wrócić, niema ani jednej sytuacji, któraby nie była fałszywa, któraby nie kryła zasadzek, któraby nie otwierała przepaści, dokąd stoczyłabym się szarpana nielitościwemi głazami. Oto pięć lat wędruję po stepach swej przyszłości, nie znajdując dogodnego miejsca dla swego żalu; bo duszę mą wypełnia szczery żal. Na wszystko to religjia ma swoją odpowiedź, umiem ją na pamięć. Te cierpienia, te trudności, są moją karą, a Bóg da mi siłę zniesienia ich. To, widzi pan, jest argument dla pewnych dusz, pobożnych, obdarzonych siłą, której mnie brak. Między piekłem, w którem Bóg nie przeszkodzi mi błogosławić Mu, a piekłem u hrabiego Oktawa, już wybrałam.
„Jeszcze jedno słowo. Gdybym była młodą panną i miała dzisiejsze doświadczenie, mój mąż byłby tym, któregobym wybrała: ale to jest właśnie przyczyna mej odmowy: nie chcę się rumienić wobec tego człowieka. Jakto, ja będę wciąż na kolanach, a on będzie stał dumny! A jeśli zmienimy postawę, on wyda mi się godzien wzgardy. Nie chcę, aby się lepiej obchodził ze mną dla mego błędu. Anioł, który ośmieliłby się na pewne swobody, na które ludzie odważają się kiedy są wobec siebie bez skazy, ten anioł nie istnieje na ziemi, jest w niebie! Oktaw jest pełen delikatności, wiem: ale niema w tej duszy (choćby była największa, to jest dusza człowieka) rękojmi nowego życia, którebym wiodła w jego domu. Niech pan tedy przyjdzie powiedzieć mi, gdzie znajdę tę samotność, ten spokój, to milczenie przyjazne nieszczęściom bez ratunku: wszak mi pan przyrzekł“.
Skopjowawszy list, aby zachować ten pomnik w całości, poszedłem na ulicę Payenne. Niepokój zwyciężył siłę narkotyku. Oktaw chodził jak szalony po ogrodzie.
— Niech pan na to odpowie, rzekłem podając list. Niech pan się stara uspokoić świadomą Wstydliwość. To trochę trudniej, niż podejść wstydliwość nieświadomą samej siebie, wydaną na łup przez ciekawość.
— Moja jest!... wykrzyknął hrabia, którego twarz promieniała w miarę jak czytał. Czując że jego radość ma świadka, dał mi mak abym go zostawił samego. Zrozumiałem, że nadmiar szczęścia, jak nadmiar bólu, podlegają jednakim prawom: wyszedłem aby przyjąć panią de Courteville i Amelję, które miały być tego dnia na obiedzie. Mimo całej urody panny de Courteville, uczułem na jej widok, że miłość ma trzy oblicza, i że kobiety, które budzą w nas miłość pełną, są bardzo rzadkie. Porównując mimowoli Amelję z Honoryną, widziałem więcej uroku w kobiecie występnej, niż w czystej dziewicy. Dla Honoryny wierność nie była obowiązkiem ale koniecznością serca, gdy Amelja miała wyrzec z pogodną twarzą uroczyste przysięgi, nie znając ani ich doniosłości, ani zobowiązań. Kobieta wyczerpana, wpół umarła, grzesznica którą trzebaby odkupić, zdawała mi się wzniosła, drażniła wrodzoną szlachetność mężczyzny, żądała od serca wszystkich jego skarbów, od siły wszystkich jej zasobów; wypełniała życie, wnosiła w szczęście pierwiastek walki; gdy Amelja, czysta i pełnia ufności, miała się zamknąć w sferze spokojnego macierzyństwa, gdzie przyziemność miała być poezją, gdzie duszy nie czekała walka ani zwycięstwo. Pomiędzy równinami Szampanji a śniegami Alp, pełnemi burz ale wspaniałemi, któryż młody człowiek wybrałby wapienną i spokojną płaszczyznę? Nie, takie porównania są fatalne i niebezpieczne na progu kościoła. Niestety, trzeba poznać życie, aby wiedzieć, że małżeństwo wyklucza namiętność, że rodzina nie może się wspierać na burzach namiętności. Namarzywszy się o romantycznej miłości z jej niezliczonemi fantazjami, nasyciwszy się okrutnemi rozkoszami ideału, miałem przed oczyma skromną rzeczywistość. Cóż chcecie, użalcie się nade mną! Miałem dwadzieścia pięć lat, zwątpiłem o sobie, ale powziąłem męskie postanowienie. Wszedłem do pokoju hrabiego pod pozorem uprzedzenia go o przybyciu kuzynek, ujrzałem go odmłodzonego blaskiem nadziei.
— Co tobie, Maurycy? spytał uderzony zmianą mojej twarzy.
— Panie hrabio...
— Nie nazywasz mnie już Oktawem! ty, któremu będę winien życie, szczęście.
— Drogi Oktawie, jeśli zdołasz wrócić hrabinę jej obowiązkom, wystudjowałem ją dobrze... (Popatrzył na mnie tak, jak Otello musiał popatrzeć na Jagona, kiedy Jagonowi udało się wsączyć w głowę murzyna pierwsze podejrzenie). Nie powinna nigdy mnie ujrzeć, nie powinna wiedzieć, że Maurycy był twoim sekretarzem, nie wymawiaj nigdy mego imienia, niech go jej nikt nie przypomina, inaczej wszystko byłoby stracone... Zamianowałeś mnie referendarzem, uzyskaj tedy dla mnie jakieś stanowisko zagranicą, jakiś konsulat, i nie chciej1 już swatać mnie z Amelją... Och, bądź bez obawy, dodałem widząc że się wzdrygnął, dogram do końca swoją rolę...
— Biedne dziecko!... rzekł ujmując mnie za rękę, ściskając ją i wstrzymując łzy, które zwilżyły mu oczy.
— Dałeś mi rękawiczki, odrzekłem śmiejąc się, ja ich nie włożyłem, oto wszystko.
Ułożyliśmy się wówczas, co mam robić wieczór w willi, dokąd udałem się niebawem. Było to w sierpniu, dzień był gorący, burzliwy, ale burza zawisła w powietrzu. Niebo podobne było do mosiądzu, zapachy kwiatów snuły się ciężko, czułem się jak w łaźni. Złapałem się na tem, że pragnąłem, aby hrabina wyjechała do Indyj. Była w białej muślinowej sukience z niebieskiemu kokardami, z gołą głową, w spadających na twarz puklach. Siedziała na drewnianej ławeczce pod drzewem. Nogi, wsparte na drewnianym tabureciku, wystawiały odrobinę z pod sukienki. Nie wstała, wskazała mi miejsce obok, mówiąc:
— Nieprawdaż, życie jest dla mnie bez wyjścia?
— Życie, które pani sobie stworzyła, rzekłem; ale nie to, które ja chcę pani stworzyć; bo, jeżeli pani zechce, może pani być szczęśliwa...
— W jaki sposób? rzekła. Cała jej osoba wyrażała pytanie.
— Pani list jest w rękach hrabiego.
Honoryna wyprężyła się jak spłoszona łania, uskoczyła o sześć kroków, uszła kawałek, przystanęła chwilę i wkońcu usiadła sama w salonie, dokąd udałem się za nią, zostawiwszy jej czas na oswojenie się z tem pchnięciem sztyletu.
— Pan, przyjaciel! Powiedz pan zdrajca, może szpieg mojego męża? (Instynkt kobiet dorównywa przenikliwości wielkich ludzi!)
— Trzeba było odpowiedzi na pani list, nieprawdaż? a tylko jeden człowiek mógł ją napisać... Odczyta pani tedy odpowiedź, droga hrabino, a jeśli pani nie znajdzie wyjścia po tej lekturze, szpieg dowiedzie pani, że jest przyjacielem; umieszczę panią w klasztorze, skąd władza hrabiego cię nie wydrze: ale, nim do tego przyjdzie, wysłuchajmy przeciwnej strony. Istnieje prawo boskie i ludzkie, któremu nawet nienawiść winna być posłuszna, a które nakazuje nie potępiać nie wysłuchawszy. Dotąd sądziła pani rzecz jak dzieci, zatykając sobie uszy. Siedmioletnie poświęcenie ma swoje prawa. Odczyta pani tedy odpowiedź, jaką pani prześle mąż. Doręczyłem mu przez wuja kopję pani listu, a wuj zapytał go, jaką byłaby jego odpowiedź, gdyby żona napisała doń taki list. Tak więc nie zdradziła się pani. Poczciwiec sam przyniesie list hrabiego. Przy tym świętym człowieku i przy mnie, przez poczucie godności wobec samej siebie, powinna pani przeczytać; inaczej będzie pani kapryśnem i rozzłoszczonem dzieckiem. Uczyni pani to poświęcenie światu, prawu, Bogu.
Nie widząc w tem ustępstwie zamachu na swą wolność, Honoryna zgodziła się cała praca kilku miesięcy zbudowana była dla tej minuty. Ale czyż piramidy nie kończą się ostrzem, na którem siada ptak?... Hrabia pokładał wszystkie nadzieje w tej rozstrzygającej godzinie; i doczekał się jej. We wspomnieniach całego mego żyda, nie znam nic straszliwszego, niż wejście mego wuja o dziewiątej wieczór do tego saloniku Pompadour. Ta głowa, której srebrne włosy odbijały od czarnego stroju, ta twarz promieniejąca niebiańskim spokojem, wywarły czarodziejski wpływ na Honorynę: uczuła niby chłodzący balsam na swoich ranach, oświecił ją odblask tej bezwiednie błyszczącej cnoty.
— Ksiądz proboszcz od Blanc-Manteaux, rzekła Gobain.
— Czy przychodzisz, drogi wuju, z posłannictwem pokoju i szczęścia? spytałem.
— Zawsze znajduje się spokój i szczęście, słuchając przykazań Kościoła, odparł wuj, podając hrabinie następujący list:
„Droga moja Honoryno!
„Gdybyś była raczyła nie wątpić o mnie, byłabyś przeczytała list, który ci przesłałem przed pięciu laty, byłabyś sobie oszczędziła pięciu lat daremnej pracy i wyrzeczeń, które mnie przyprawiały o rozpacz. Proponowałem ci tam układ, którego punkty niweczą wszystkie twoje obawy i czynią możebnem nasze pożycie. Wiele rzeczy sobie wyrzucam: przez tych siedem lat zgryzoty, zrozumiałem wszystkie swoje błędy. Źle pojmowałem małżeństwo. Nie umiałem odgadnąć niebezpieczeństwa wówczas gdy ci groziło. Anioł był w moim domu, Pan powiedział mi: „Strzeż go dobrze!“ i Pan skarał moje płoche zadufanie w sobie. Nie możesz sobie zadać najlżejszego ciosu, aby nie ugodzić i mnie. Łaski dla mnie, droga Honoryno. Tak dobrze zrozumiałem twoje skrupuły, że nie chciałem cię sprowadzać do starego pałacu przy ulicy Payenne, gdzie mogę mieszkać sam, ale na który nie mógłbym patrzeć z tobą. Z przyjemnością stroję inny dom w dzielnicy St.-Honoré dokąd w nadziejach swoich prowadzę nie kobietę zdobytą dzięki jej nieświadomości życia, nabytą mocą prawa, ale siostrę, która pozwoli mi złożyć na swem czole pocałunek, jaki ojciec daje codzień ukochanej córce. Czy wyzujesz mnie z prawa, które umiałem zdobyć w dniach twojej rozpaczy, prawa czuwania zbliska nad twemi potrzebami, przyjemnościami, nad całem twem życiem? Kobiety mają swoje własne serce, zawsze pełne przebaczenia, serce matki; ty nie znałaś innej matki prócz mojej, która byłaby cię sprowadziła do mnie: ale w jaki sposób nie odgadłaś, że ja mam dla ciebie i serce mojej matki i serce twojej! Tak, droga, moje przywiązanie nie jest ani małostkowe, ani zrzędne, ono jest z tych, które zgryzocie nie zostawiają czasu na osmucenie twarzy ubóstwianego dziecka. Za kogo ty bierzesz towarzysza swego dziecięctwa; Honoryno, skoro sądzisz, że byłby zdolny przyjąć pocałunki dawane ze drżeniem, żyć między radością i niepokojem? Nie lękaj się, że będziesz musiała znosić lamenty pełzającej namiętności; zapragnąłem cię mieć przy sobie dopiero wtedy, gdym się upewnił że potrafię ci zostawić pełną wolność. Duma twoja przecenia trudności; będziesz mogła brać udział w życiu brata albo ojca, bez cierpień i bez radości, jeśli zechcesz, ale nie spotkasz koło siebie ani szyderstwa ani obojętności, ani niewiary w twoje intencje. Ciepło, w którem będziesz żyła, będzie zawsze łagodne i równe, bez burz i bez nawałnic. Jeżeli później, zyskawszy pewność że jesteś u siebie, jak byłaś w swojej willi, zechcesz wnieść w mój dom inne czynniki szczęścia, radości, rozrywek, rozszerzysz ich krąg wedle upodobania. Tkliwość matki nie zna ani pogardy, ani litości: czem-że ona jest? miłością bez pragnienia: otóż, u mnie, podziw skryje wszystkie uczucia, w których chciałabyś widzieć obrazę. W ten sposób będziemy mogli oboje zachować poczucie godności. Z twojej strony życzliwość siostry, serdeczność przyjaciółki, zdołają nasycić ambicję człowieka, który chce być twoim towarzyszem, a tkliwość jego będziesz mogła mierzyć miarą wysiłków czynionych dla jej ukrycia. Żadne z nas nie będzie zazdrosne o przeszłość; mamy wszak oboje tyle rozsądku, aby patrzyć tylko przed siebie. Jesteś tedy u siebie, w swoim pałacu, jak byłaś przy ulicy Saint-Maur; nietykalna, samotna, zajęta czem zechcesz, rządząca się własną wolą; ale będziesz miała w dodatku naturalną ochronę, którą zmuszasz w tej chwili do najszlachetniejszych wysiłków miłości; będziesz miała szacunek, który tyle przydaje blasku kobiecie, i majątek który ci pozwoli czynić tyle dobrego. Honoryno, kiedy zapragniesz niepotrzebnego rozgrzeszenia, poprosisz o nie: nie narzuci ci go ani Kościół ani prawo; będzie ono zależało od twojej dumy, od twego własnego popędu. Moja żona mogłaby się obawiać tego co ciebie przeraża, ale nie moja przyjaciółka i siostra; wobec której jestem obowiązany do najwyszukańszych względów. Ach, Honoryno, rękojmią mego słowa są wszystkie te kwiaty które robiłaś, troskliwie przechowane, podlewane memi łzami. Te kwiaty są, niby qui po Peruwiańczyków, historją naszej męki. Gdyby ten tajemny pakt nie odpowiadał ci, drogie dziecko, prosiłem świętego człowieka, który się podjął doręczyć ten list, aby nie dodał ani słowa na mą korzyść. Nie chcę zawdzięczać twego powrotu ani grozie, jaką obudziłaby w tobie religja, ani nakazom prawa. Chcę otrzymać jedynie od ciebie samej to skromne i proste szczęście, o które cię proszę. Jeśli zechcesz upierać się przy tem aby mnie skazywać na smutne i wyzute z wszelkiego braterskiego uśmiechu życie, jakie wiodę od dziewięciu lat, jeśli zostaniesz w swej pustyni sama i niewzruszona, wola moja ugnie się przed twoją. Bądź przekonana: tak samo nie zakłócę twego spokoju, jak nie zakłóciłem go dotąd. Postaram się, aby wypowiedziano mieszkanie półgłówkowi, który się wmięszał do twoich spraw i który może sprawił ci przykrość“...
— Księże proboszczu, rzekła Honoryna kończąc list który schowała za gors i zwracając się do mego wuja, dziękuję i skorzystam z upoważnienia hrabiego, aby zostać tutaj...
— Och! wykrzyknąłem. Wykrzyknik ten ściągnął na mnie niespokojne spojrzenie wuja, oraz bystre spojrzenie hrabiny, które objaśniło mnie co do jej pobudek. Honoryna chciała się przekonać, czy byłem komedjantem i szpiegiem: miałem tę smutną satysfakcję, że oszukałem ją swoim wykrzyknikiem, jednym z owych krzyków serca, na których kobiety znają się tak dobrze.
— Och, Maurycy, rzekła, pan umiesz kochać!
Błyskawica zalśniła w moich oczach, stanowiła ona nową odpowiedź, która byłaby rozprószyła niepokój hrabiny, gdyby go jeszcze zachowała. W ten sposób hrabia posługiwał się mną do ostatniej chwili. Honoryna wzięła list hrabiego aby go dokończyć. Wuj dał mi znak, wstałem.
— Zostawmy panią, rzekł.
— Idzie już pan, panie Maurycy? rzekła nie patrząc na mnie. Wstała, udała się za nami czytając ciągle, na progu ujęła mnie za rękę, uścisnęła ją bardzo serdecznie i rzekła:
— Zobaczymy się...
— Nie, odparłem ściskając jej rękę tak, że omal nie krzyknęła. Pani kocha męża. Jutro jadę.
I odszedłem spiesznie, zostawiając wuja, do którego rzekła:
— Co panu Maurycemu jest?
Biedny ksiądz dopełnił mego dzieła, pokazując na głowę i serce, jakgdyby mówiąc:
— Ma źle w głowie, niech mu pani wybaczy!
Mówił większą prawdę, niż sam przypuszczał!
W tydzień potem wyjechałem z nominacją na wicekonsula w Hiszpanji do wielkiego handlowego miasta, gdzie mogłem w krótkim czasie przebyć szczeble karjery konsularnej, do której ograniczyłem swoje ambicje. Skoro się tam zagospodarowałem, otrzymałem list hrabiego:
„Drogi Maurycy, gdybym był szczęśliwy, nie pisałbym do ciebie, ale zacząłem nowe życie męczarni, stałem się zpowrotem młody pragnieniem, z całą niecierpliwością człowieka który przekroczył czterdziestkę, z całym rozsądkiem dyplomaty który umie miarkować swą namiętność. Kiedy ty odjeżdżałeś, nie dopuszczono mnie jeszcze na ulicę Saint-Maur, ale list od niej przyrzekł mi rychłe pozwolenie. Był to melancholijny i łagodny list kobiety, która lęka się wzruszeń spotkania. Odczekawszy więcej niż miesiąc, ośmieliłem się pojawić, spytawszy przez panią Gobain, czy Honoryna zechce mnie przyjąć.
— Pani chce się przebrać, rzekła Gobain, pragnąc ukryć niezdecydowanie Honoryny pod pozorami zaszczytnej dla mnie kokieterji. Przez dobry kwadrans wstrząsało nas nerwowe drżenie, równie silne jak to które chwyta mówców na trybunie; wymieniliśmy tylko urywane zdania, jak ludzie zaskoczeni, którzy udają rozmowę.
— Widzisz, Honoryno, pierwsze lody pękły, i tak drżę ze szczęścia, że powinnaś mi przebaczyć bezład moich słów. To będzie trwało długo!
— Niema w tem zbrodni, aby się kochać w swojej żonie, odrzekła uśmiechając się z przymusem.
— Użycz mi tej łaski, abyś już nie pracowała jak wprzódy. Wiem od pani Gobain, że żyjesz od trzech tygodni ze swoich oszczędności. Masz własnych sześćdziesiąt tysięcy franków renty; jeśli mi nie zwrócisz serca, nie zostawiaj mi przynajmniej swego majątku!
— Oddawna już, odrzekła, znam twoją dobroć...
— Gdybyś miała ochotę zostać tutaj, odparłem, i zachować niezależność, jeżeli najgorętsza miłość nie znajdzie łaski w twoich oczach, nie pracuj przynajmniej...
„Podałem jej trzy obligi, każdy na dwanaście tysięcy franków renty, wzięła je, rozwinęła obojętnie, a przeczytawszy, rzuciła mi tylko spojrzenie za całą odpowiedź. Zrozumiała, że ja nie pieniądze jej daję, ale wolność.
— Jestem zwyciężona, rzekła podając mi rękę którą ucałowałem; odwiedzaj mnie tak często, jak będziesz miał ochotę.
„Tak więc, przyjęła mnie jedynie przez gwałt zadany sobie. Nazajutrz zastałem ją opancerzoną w sztuczną wesołość; trzeba było dwóch miesięcy, nim pokazała prawdziwy charakter. Ale wówczas nastał rozkoszny maj, wiosna miłości, która dała mi niewymowne rozkosze; nie bała się już, obserwowała mnie. Niestety! kiedy jej zaproponowałem aby się udać do Anglji, zacząć w oczach świata wspólne życie, aby wróciła do swego stanowiska, zamieszkała w swoim pałacu, chwycił ją lęk.
— Czemu nie zostać zawsze w ten sposób? rzekła.
„Poddałem się, nie mówiąc słowa. — Czy to doświadczenie? pytałem sam siebie, rozstając się z nią. Idąc od siebie na ulicę Saint-Maur, ożywiałem się, miłość wzdymała mi serce, powiadałem sobie jak mówią młodzi ludzie: „Dziś wieczór może ulegnie...“ Cała ta sztuczna lub prawdziwa siła pierzchała za jednym uśmiechem, za jednym rozkazem tych dumnych i spokojnych oczu, których nie mąciła namiętność. To straszne słowo, któreś mi powtórzył: „Lukrecja napisała swoją krwią i sztyletem pierwsze prawo kobiety: wolność!“ przychodziło mi na pamięć, mroziło mnie. Czułem bezwzględnie, jak bardzo zezwolenie Honoryny było nieodzowne i jakiem niepodobieństwem było wydrzeć je. Czy ona odgadywała burze, które mną miotały, zarówno kiedym wracał od niej, jak kiedy do niej szedłem? Przedstawiłem jej wreszcie swoje połażenie w liście, nie mając odwagi o niem mówić. Honoryna nie odpowiedziała, zrobiła się tak smutna, że udałem jakgdybym nie napisał był tego listu. Było mi strasznie przykro, że ją mogłem zmartwić; przeczytała w mojem sercu i przebaczyła mi. Dowiesz się jak. Trzy dni temu przyjęła mnie pierwszy raz w swojej sypialni, owej białej z niebieskiem. Pokój był pełen kwiatów, strojny, rzęsiście oświetlony, Honoryna przywdziała tualetę, w której było jej cudownie do twarzy. Włosy okalały lekkiemi puklami te lica które znasz; paproć stroiła głowę, miała białą muślinową suknię, białą szarfę z długiemi bujającemi końcami. Wiesz, jak jej jest uroczo w takim prostym stroju; ale tego dnia, to była panna. młoda, to była Honoryna z pierwszych dni. Radość moja ostygła natychmiast, bo ta fizjognomja miała wyraz straszliwej powagi, ogień żarzył się pod tym lodem.
— Oktawie, rzekła, kiedy zechcesz, będę twoją żoną; ale wiedz że to poddanie się ma swoje niebezpieczeństwa; mogę się zdobyć na rezygnację...
„Uczyniłem gest.
— Tak, rzekła, rozumiem cię, rezygnacja cię obraża, ty chcesz tego, czego ja dać nie mogę: miłości! Religja, współczucie, sprawiły, żem odstąpiła od swych ślubów samotności, jesteś tutaj!
„Przerwała chwilę.
— Zrazu, ciągnęła, nie żądałeś więcej, obecnie chcesz swojej żony. A więc oddaję ci Honorynę, taką jaką jest i nie łudząc cię co do tego czem będzie. Co się ze mną stanie? Zostanę matką! pragnę tego. Och, wierzaj mi, pragnę gorąco. Próbuj mnie przeobrazić, zgadzam się, ale, jeśli umrę, mój drogi, nie przeklinaj mej pamięci i nie mień uporem tego, co jabym nazwała kultem ideału, gdyby nie było prostsze nazwać owo nieokreślone uczucie, które mnie żabi je, kultem boskości! Przyszłość mnie już nie obchodzi, ty bierzesz ją na siebie, zastanów się...?
„Usiadła w owej pogodnej pozie, którą się tak zachwycałeś, i patrzała na mnie pobladłego z bólu który mi sprawiła: krew mi zastygła w żyłach. Widząc skutek swoich słów, wzięła moje ręce, zatrzymała je w swoich i rzekła:
— Oktawie, ja cię kocham, ale inaczej niż ty pragniesz być kochany: ja kocham twoją duszę... Ale wiedz o tem, kocham cię na tyle, aby umrzeć w twojej służbie, jak niewolnica wschodnia, i bez żalu. To będzie moja pokuta.
„Zrobiła więcej, uklękła na poduszce przede mną, i w przystępie szczytnego miłosierdzia rzekła:
— Ostatecznie, może i nie umrę?
„Oto od dwóch miesięcy walczę. Co czynić? Serce mam zanadto przepełnione, potrzebuję serca przyjaciela, aby w nie rzucić ten krzyk: — Co czynić?“
Nie odpowiedziałem nic. W dwa miesiące później, dzienniki oznajmiły przybycie na angielskim okręcie hrabiny Oktawowej, wróconej rodzinie po wydarzeniach podróży, opowiedzianych dość naturalnie aby ich nikt nie podawał w wątpliwość. Kiedy przybyłem do Genui, dostałem kartę, zawiadamiającą o szczęśliwym połogu hrabiny, która dała mężowi syna. Trzymałem list w rękach przez dwie godziny, na tej terasie, siedząc na tej ławce. W dwa lata później, nękany przez Oktawa, przez pp. de Granville i de Sérizy, moich protektorów, przygnębiony stratą wuja, zgodziłem się pojąć żonę.
W pół roku po rewolucji lipcowej, otrzymałem następujący list, który oto macie i który kończy historję tego małżeństwa:
„Panie Maurycy, umieram, mimo iż będąc matką, a może dlatego że jestem matką. Dobrze odegrałam swą rolę kobiety: szczęście moje było równie szczere, jak łzy wylewane w teatrze przez aktorki. Umieram za Społeczeństwo, za Rodzinę, za Małżeństwo, jak pierwsi chrześcijanie umierali za Boga. Nie wiem z czego umieram, szukam przyczyny z dobrą wiarą, bo nie jestem uparta, ale pragnę panu odmalować swoją chorobę, panu coś mi sprowadził niebiańskiego chirurga, swego wuja. Poddałam się jego słowom, był moim spowiednikiem, pielęgnowałam go w ostatniej chorobie, ukazał mi niebo, nakazując dalej pełnić obowiązek. I pełniłam obowiązek. Nie potępiam tych, które zapominają; podziwiam je jako natury silne, potrzebne, ale ja mam kalectwo pamiętania! Tej miłości serca, która nas zespala z ukochaną istotą, tej miłości nie mogłam czuć dwa razy. Do ostatniej chwili, wie pan o tem, krzyczałam panu, krzyczałam w konfesjonale, memu mężowi: — Miejcie litość nade mną!... Wszyscy byli bez litości. I ot, umieram; Umieram, rozwijając niesłychane męstwo. Nigdy żadna kurtyzana nie była weselsza ode mnie. Mój dobry Oktaw jest szczęśliwy, pozwalam jego miłości karmić się mirażami mego serca. W tej straszliwej grze zużywam swoje siły; aktorka zbiera oklaski, zachwyty, obsypywana jest kwiatami, ale niewidzialny rywal przychodzi co dnia po swoją ofiarę, po strzęp mojego życia. Rozdarta, uśmiecham się! Uśmiecham się do dwojga dzieci, ale starsze, umarłe, tryumfuje! Mówiłam już panu: umarłe dziecko zawoła mnie i ja idę do niego. Pożycie bez miłości, to rola, w której dusza moja bezcześci się w każdej godzinie. Płakać albo oddać się swym marzeniom mogę tylko wówczas, kiedy jestem sama. Obowiązki światowe, dom, dziecko, szczęście Oktawa, nie zostawiają mi ani chwili na to aby się skrzepić, aby zaczerpnąć siły, jak to czyniłam w swej pustelni. Ustawiczna czujność sprawia, iż serce moje zawsze jest zaskoczone, nie umiałam wzwyczaić duszy do tej czujności z nastawionemi uszami, z kłamliwem słowem, z bacznem wciąż okiem. To nie ukochane usta piją moje łzy i błogosławią moje powieki, to chustka je zbiera; to woda, a nie ukochane wargi, chłodzą moje rozpalane oczy. Gram komedję moją duszą i może dla tego umieram! Kryję zgryzotę tak troskliwie, że nie znać jej na zewnątrz; musi wszak coś toczyć, toczy więc moje życie. Powiedziałam lekarzom, którzy odkryli moją tajemnicę:
— Zróbcie, abym umarła z jakiejś prawdopodobnej choroby, inaczej pociągnęłabym do grobu męża.
„Ułożyliśmy tedy wspólnie z pp. Bianchon i Desplein, że umieram z rozmiękczenia jakiejś tam kości, którą nauka dokładnie opisała. Oktaw myśli, że ja go ubóstwiam! Czy pan mnie dobrze rozumie? To też lękam się, aby nie poszedł za mną. Piszę do pana z prośbą, abyś był w potrzebie opiekunem młodego hrabiego. Dołączam tu kodycyl, w którym wyrażam tę prośbę; zrobi pan z niego użytek aż w chwili gdy będzie potrzebny, bo może ja sobie pochlebiam. Moje tajemne poświęcenie zostawi może Oktawa w rozpaczy, ale żywym! Biedny Oktaw! życzę mu żony lepszej niż ja, bo zasługuje na to, aby go kochać. Skoro mój duchowy szpieg się ożenił, niech pamięta to, co mu kwiaciarka z ulicy Saint-Maur przekazuje jako naukę: „Niech pańska żona rychło zostanie matką! Wtrąć ją w najpospolitsze troski gospodarskie: nie pozwól jej hodować w sercu tajemniczego kwiatu ideału, niebiańskiej doskonałości w którą ja wierzyłem, zaczarowanego kwiatu o płomiennych kolorach, którego wonie budzą wstręt do rzeczywistości. Ja jestem święta Teresa, której nie było dane karmić się ekstazą w mrokach klasztoru z boskim Jezusem, z aniołem nieskazitelnym, skrzydlatym, iżby mógł przybywać i uciekać w porę. Widział mnie pan szczęśliwą pośród moich ukochanych kwiatów. Nie powiedziałam panu wszystkiego; widziałam miłość kwitnącą pod pańskiem udanem szaleństwem, kryłam panu swoje myśli, swoje poezje, nie wpuściłam pana do mego pięknego królestwa. A więc, będzie pan kochał moje dziecko dla mojej miłości, gdyby miało kiedy znaleźć się bez ojca. Niech pan zachowa moje sekrety, tak jak grób je zachowa. Niech pan nie płacze po mnie: oddawna już umarłam, jeżeli św. Bernard prawdę mówi, że niema życia tam, gdzie niema miłości“.
— I, rzekł konsul chowając listy i zamykając portfel na kluczyk, hrabina umarła.
— Czy hrabia żyje jeszcze? spytał ambasador, bo od rewolucji lipcowej znikł z areny.
— Czy przypomina pan sobie, panie de Lora, rzekł generalny konsul, że widział mnie pan, jak odprowadzałem do statku...
— Człowieka o siwych włosach, starca? rzekł malarz.
— Starca czterdziestopięcioletniego, jadącego szukać zdrowia, wrażeń, do południowych Włoch. Ten starzec, to był mój biedny przyjaciel, mój protektor, który przejeżdżał przez Genuę, aby się ze mną pożegnać, aby mi powierzyć swój testament... Mianuje mnie opiekunem swego syna. Nie potrzebowałem mu zwierzać życzenia Honoryny.
— Czy wiedział, że jest mordercą? spytała panna de Touches.
— Domyśla się prawdy, odparł konsul, i to go zabija. Zostałem parę chwil na statku, który go wiózł do Neapolu; barka miała mnie odwieźć z powrotem. Długo zatrzymały nas pożegnania, które, obawiam się, są ostatnie. Bóg wie, jak człowiek kocha powiernika swej miłości, kiedy tej, która ją budziła, już niema. — Taki człowiek posiada, mówił mi Oktaw, czar, strojny jest jakby w aureolę. Skorośmy zeszli na dziób okrętu, hrabia popatrzył na morze Śródziemne, przypadkowo było ładnie; zapewne wzruszony tym widokiem, rzekł mi te ostatnie słowa:
— W interesie natury ludzkiej, czyż nie powinnoby się dociec, co za nieprzeparta potęga każę nam poświęcać niebiańską istotę, wbrew naszemu rozumowi, dla najbardziej przelotnej rozkoszy?... Słyszałem w sumieniu swojem krzyki: Honoryna nie krzyczała sama. I chciałem tego!... Pożerają mnie zgryzoty! Umierałem przy ulicy Payenne z rozkoszy, których kosztowałem!... Skąd bierze się ten dysonans między dwiema naturami, śmiem powiedzieć, jednako szlachetnemi?
Głębokie milczenie zaległo na tarasie.
— Czy ona była cnotliwa? spytał konsul dwóch kobiet.
Panna des Touches wstała, ujęła konsula za ramię, odciągnęła go o kilka kroków i rzekła:
— Czy mężczyźni też nie są winni, że zbliżają się do nas, że biorą młodą dziewczynę za żonę, zachowując w sercu anielskie obrazy, porównując nas z nieznanemi rywalkami, z doskonałościami zaczerpniętemi często nie z jednego wspomnienia, i znajdując nas wciąż niższemi od ideału?
— Miałaby pani duszność, gdyby małżeństwo wspierało się na miłości; i to był błąd dwojga istot, których niebawem już nie będzie. Małżeństwo z miłością, pełną miłością u obojga małżonków, to byłby raj.
Panna des Touches opuściła konsula i podeszła do Klaudjusza Vignon, który jej rzekł do ucha:
— Troszkę jest zarozumiały ten pan de l’Hostal.
— Nie, odszepnęła: nie domyślił się jeszcze, że Honoryna byłaby go kochała. Och! rzekła, widząc nadchodzącą konsulową, żona słyszała wszystko, biedny człowiek!...
Wybiła jedenasta, goście wracali pieszo brzegiem morza.
— Wszystko to, to nie jest życie, rzekła panna des Touches. Ta kobieta to jeden z najrzadszych wyjątków, a może najpotworniejszy wyjątek inteligencji, perła! Życie składa się z rozmaitych wydarzeń, z przeplatających się bólów i rozkoszy. Raj Dantego, ten wyniosły wyraz ideału, ten nieustający błękit, znajduje się tylko w duszy, a żądać go od życia, to rozkosz, przeciw której protestuje wciąż cała natura. Dla takich dusz, wystarczy sześć stóp klasztornej celi i klęcznik.
— Ma pani słuszność, rzekł Leon de Lora. Ale, mimo iż jestem ladaco, niepodobna mi nie podziwiać istoty, zdolnej, jak ta kobieta, żyć tuż obok pracowni malarskiej na poddaszu, nie wyszedłszy ani razu, nie widząc żywej duszy, nie dotknąwszy stopą ulicznego błota.
— Widywało się to przez kilka miesięcy, rzekł Klaudjusz Vignon z głęboką ironją.
— Hrabina Oktawowa nie jest jedyną, odrzekł ambasador pannie des Touches. Pewien człowiek, nawet człowiek polityczny, jadowity pisarz, był przedmiotem podobnej miłości, a kula pistoletowa, która go zabiła, dosięgła nie tylko jego: ta, którą kochał, zamknęła się w klasztorze.
— Zdarzają się jeszcze wielkie dusze w naszej epoce! rzekła panna des Touches, która stała przez kilka chwil oparta w zadumie o balustradę.
W Paryżu bal czy raut składa się właściwie z dwóch wieczorów. Najpierw wieczór oficjalny, w którym biotą udział osoby zaproszone, dystyngowany świat który się nudzi. Każdy pozuje dla sąsiada. Większość młodych kobiet przychodzi tylko dla kogoś jednego. Kiedy każda upewniła się że jest dla tego kogoś najpiękniejsza i że pogląd ten podziela jeszcze kilka osób, wówczas, po wymianie obojętnych zdali w rodzaju: „Czy wybierasz się wcześnie na wieś? — Pani de Portenduère ładnie dziś śpiewała! — Kto jest ta damulka, która ma tyle brylantów?“ — lub też owych ulotnych spostrzeżeń które sprawiają krótką przyjemność albo zadają trwałe rany, grupy przerzedzają się, obojętni odchodzą, świece dopalają się do końca. Wówczas, pani domu zatrzymuje kilku artystów, ludzi wesołych, przyjaciół, mówiąc: „Zostańcie, zjemy kolacyjkę w swojem kółku“. Wszyscy skupiają się w saloniku. Zaczyna się drugi prawdziwy wieczór; wieczór, na którym, jak za dawnych dobrych czasów, każdy słyszy co się mówi, gdzie rozmowa jest ogólna, gdzie każdy musi być dowcipny i przyczynić się do ogólnej zabawy. Słowem, przyjemność zaczyna się z chwilą gdy raut się kończy. Raut, ta zimna rewja zbytku, ta defilada próżności, jest jednym z owych angielskich wymysłów, dążących do zmechanizowania innych narodów. Anglji, zdawałoby się, zależy na tem, aby cały świat nudził się tak jak ona i tyle co ona. Ten drugi wieczór jest tedy we Francji, w paru domach, szczęśliwym protestem dawnego ducha naszego wesołego kraju: ale, nieszczęściem, mało osób protestuje!
Przyczyna tego jest bardzo prosta: jeśli mało kto dziś wydaje kolacje, to dlatego, że nigdy, pod żadnym rządem, nie było mniej ludzi ustalonych, spokojnych, niż pod panowaniem Ludwika Filipa, w którym Rewolucja zaczęła się legalnie. Wszyscy pędzą dziś do jakiegoś celu, gonią za majątkiem. Czas stał się drogi; nikt że może sobie pozwolić na tę rozrzutność, aby wracać do domu rano i wysypiać się do późna. Te drugie wieczory odbywają się tedy już tylko u kobiet dość bogatych na to aby prowadzić dom otwarty, od lipca zaś r. 1830 kobiety te można policzyć ma palcach. Mimo milczącej opozycji dzielnicy Saint-Germiain, parę kobiet — między niemi margrabina d’Eapard[5] i panna des Touches — nie chciały się wyrzec władzy, którą sprawowały w Paryżu, i nie zamknęły salonów.
Salon panny des Touches, sławny zresztą w Paryżu, jest ostatnim przytułkiem, gdzie się schronił dawny dowcip francuski, ze swą ukrytą głębią, swomi tysiącznemi inwencjami i wyborną grzecznością. Tam możecie spotkać wdzięk mimo wyszukanej formy; swobodną gawędę mimo oględności wrodzonej ludziom dobrze wychowanym; zwłaszcza rozrzutność myśli. W tym domu nikt nie myśli o tem, aby zachować swój pomysł ma dramat; opowiadając, nikt nie myśli o spożytkowaniu tematu w książce. Słowem, nie jawi się tam wciąż ohydny szkielet literatury, węszącej za strawą przy lada szczęśliwym koncepcie lub zajmującej historji. Wspomnienie jednego z takich wieczorów szczególnie utkwiło mi w pamięci, nie tyle nawet z powodu zwierzenia, w którem znakomity de Marsay odsłonił jeden z najgłębszych zakamarków serca kobiety, ile z powodu uwag, jakie wywołało jego opowiadanie. Uwagi te są komentarzem do zmian, jakie w kobiecie francuskiej spowodowała nieszczęsna rewolucja lipcowa.
Przypadek zgromadził ma tym wieczorze sporo osób, które, dzięki swym niezaprzeczonym wartościom, zyskały europejską reputację. Nie jest to pochlebstwo pod adresem Francji, bo było tam kilku cudzoziemców. Ci, którzy najbardziej tam błyszczeli, nie byli zresztą najsławniejsi. Cięte odpowiedzi, subtelne spostrzeżenia, przednie koncepty, sylwetki kreślone z cudowną precyzją, migotały i tłoczyły się bez przymusu, rzucone niedbale, a cudownie odczute i pojmowane. Świat, owcy zwłaszcza odznaczali się wdziękiem i werwą godną artystów. Możecie spotkać gdzieindziej w Europie wytworne manjery, uprzejmość, wiedzę; ale jedynie w Paryżu, w tym salonie — i w paru o których wspomniałem — istnieje ów swoisty dowcip, stwarzający z wszystkich tych przymiotów miłą i kapryśną całość, jakaś płynność, która pozwala kłębić się obfitości myśli, aforyzmów, opowiadań, dokumentów. Tylko Paryż, ta stolica dobrego smaku, zna sztukę zmieniania rozmowy w turniej, w którym każda inteligencja skupia się w jednym rysie, gdzie każdy rzuca jedno zdanie i zamyka swoje doświadczenie w jednem słowie, gdzie każdy się bawi, odpoczywa i uczy się. To też tylko tam. może istnieć wymiana myśli; tam nie dźwigasz, jak ów delfin z bajki, jakiejś małpy na grzbiecie; tam będziesz rozumiany i nie narazisz się na to, aby stawiać w grze złoto przeciw liczmanom. Tam wreszcie delikatnie zdradzone sekrety, lekkie a głębokie gawędy, mienią się, falują, przybierają nowy wygląd i nową barwę za każdem zdaniem. Żywa dyskusja, zwięzłe opowiadania zazębiają się o siebie wzajem. Wszystkie oczy słuchają, gesty pytają, a fizjognomja odpowiada. Wszystko tam jest, w jednem słowie: duch i myśl.
Nigdy nie byłem tak silnie pod urokiem daru słowa, umiejętnego, celowego, które stanowi siłę aktora czy opowiadacza. Nie ja jeden byłem wrażliwy na tyle czarów; spędziliśmy wszyscy rozkoszny wieczór. Rozmowa, przybrawszy charakter gawędy, pociągała swoim szybkim biegiem ciekawe zwierzenia, mnóstwo portretów, tysiące wybryków, które czynią tę uroczą improwizację czemś zgoła nie do przetłumaczenia. Ale, skoro zostawimy rzeczom ich naturalny smak, ich bieg, ich kapryśne falowanie, może zrozumiecie wówczas wdzięk wieczoru naprawdę francuskiego, pochwyconego w momencie gdy, w atmosferze najmilszej swobody, każdy zapomina o swoich interesach, o swej ambicji, lub, jeśli wolicie, o swoich pretensjach.
Około drugiej rano, w chwili gdy kolacja się skończyła, znajdowało się koło stołu już tylko bliskie kółko, wypróbowane w kilkunastoletniej zażyłości, albo też ludzie wytrawni, dobrze wychowani i znający życie. Mocą niemego i ściśle przestrzeganego układu, przy kolacji każdy zrzekał się swojej rangi społecznej. Panowała najzupełniejsza równość. Nie było tam zresztą nikogo, któryby nie był bardzo dumny że jest sobą. Pani d‘Espard zaprowadziła zwyczaj, że siedzi się przy stole do końca wieczoru, zauważyła bowiem nieraz, jaką zmianę nastroju pociąga zmiana miejsca. W przejściu między jadalnią a salonem czar pryska. Zdaniem Sterne‘a, myśli autora, który się ogolił, mają inną barwę niż przed wykonaniem tej czynności. Jeżeli Sterne ma rację, czyż nie można śmiało twierdzić, że nastrój ludzi przy stole inny jest, niż kiedy ci sami ludzie wrócą do salonu? Opar nie bije już do głowy, oko nie ma już przed sobą owego miłego nieładu, straciło się rozkosz tego lenistwa, tej życzliwości, ogarniającej ludzi najedzonych, tonących w miękkich krzesłach jakie wyrabia się dzisiaj. Poprostu ludzie chętniej rozmawiają przy deserze, przy kieliszku dobrego wina, w rozkosznej chwili gdy każdy może oprzeć się łokciami na stole i wesprzeć głowę na dłoni. Nietylko wszyscy lubią wówczas mówić, ale i słuchać. Trawienie bywa, zależnie od usposobienia, rozmowne albo milczące. Każdy znajduje wówczas coś dla siebie. Czy nie trzeba było tego wstępu, aby was wtajemniczyć w urok poufnego zwierzenia, w jakiem nieżyjący już sławny człowiek odmalował niewinny jezuityzm kobiety: a uczynił to z subtelnością właściwą ludziom co wiele widzieli. Przymiot ten sprawia, iż wszyscy mężowie Stanu cudownie opowiadają, kiedy, jak Talleyrand i Metternich, raczą opowiadać.
De Marsay, mianowany od pół roku pierwszym ministrem, dał już dowody niepospolitych zdolności. Mimo iż ci, którzy go znali od dawna, nie zdziwili się patrząc jak rozwija wszystkie talenty i przymioty męża Stanu, można było sobie zadać pytanie, czy on wiedział że jest wielkim politykiem, czy też dojrzał w ogniu okoliczności. Takie pytanie zadał mu właśnie, w intencji naw-skroś filozoficznej, bystry i inteligentny człowiek, którego świeżo minister zamianował prefektem, a który przedtem był długo dziennikarzem. Podziwiał de Marsaya bez owej domieszki kwasu, który w Paryżu służy inteligentnemu człowiekowi za usprawiedliwienie że podziwia drugiego człowieka.
— Czy w twojem dawniejszem życiu był jaki fakt, myśl, pragnienie, które zdradziły ci twoje powołanie? spytał Emil Blondet[6]. Wszyscy podobno mamy, jak Newton, nasze jabłko, które spada i ściąga mas na grunt, na którym rozwijają się nasze zdolności...
— Owszem, rzekł de Marsay, opowiem wam to.
Ładne kobiety, dandysi, artyści, starcy, przyjaciele de Marsay‘a, poprawili się wygodnie w krzesłach i patrzyli na ministra. Czy trzeba dodać, że służba już się nie kręciła, drzwi były zamknięte, portjery zasunięte? Cisza była tak głęboka, że słychać było w dziedzińcu szmer woźniców, tupot i parskanie koni, którym tęskno było do Stajni.
— Człowiek polityczny, moi drodzy, istnieje tylko jednym przymiotem, rzekł minister bawiąc się złotym nożykiem w oprawie z perłowej masy; umieć zawsze panować nad sobą, robić w każdej chwili bilans każdego faktu, choćby najbardziej przypadkowego, słowem kryć w sobie istotę zimną i bezinteresowną, która przygląda się jak prosty świadek drganiom naszego życia, naszym namiętnościom, uczuciom i podsuwa nam w każdej chwili wykaz wszystkich pozycji.
— Objaśniasz nam tem samem, czemu mężowie Stanu tak rzadcy są we Francji, rzekł stary lord Dudley.
— Z punktu — uczuciowego to jest rzecz okropna, odparł minister. — To też, kiedy ten fenomen ziści się iw młodym człowieku... (Richelieu, który, ostrzeżony listownie o niebezpieczeństwie Gonciniego, spał do południa, gdy jego dobroczyńcę miano zamordować o dziesiątej), taki młody człowiek, nazwijmy go Pitt albo Napoleon, jeśli chcecie, jest czemś potwornem, prawda? Ja stałem się bardzo wcześnie takim potworem, i to dzięki kobiecie.
— Myślałem, rzekła z uśmiechem pani de Montcornet, że my więcej psujemy politykę niż ją robimy.
— Potwór, o którym mówię, jest potworem tylko dlatego że się wam opiera, odparł minister ironicznie schylając głowę.
— Jeżeli chodzi o przygodę miłosną, żądam, aby jej nie przerywano żadnemi refleksjami, rzekła baronowa de Nucingen.
— Refleksja jest tu bardzo nie na miejscu, wykrzyknął Józef Bridau.
— Miałem siedemnaście łat, podjął de Marsay. Restauracja zaczynała się ustalać; moi starzy przyjaciele wiedzą, jaki byłem wówczas porywczy i gorący. Kochałem pierwszy raz, i — mogę to dziś powiedzieć — byłem jednym z najładniejszych chłopców w Paryżu. Miałem urodę, młodość, dwa przymioty, które zawdzięczamy przypadkowi, a z których jesteśmy dumni jak z własnej zasługi. Resztę trzeba mi pokryć milczeniem. Jak wszyscy młodzi ludzie, kochałem się w kobiecie o sześć lat starszej ode mnie. Nikt z państwa — rzekł, wodząc okiem dokoła stołu — nie może się domyślać jej nazwiska, ani jej odgadnąć. Jedyny Ronquerolles przeniknął w owym czasie moją tajemnicę i dochował jej; bałbym się jego uśmiechu, ale poszedł — dodał minister, spoglądając wkoło.
— Nie chciał zostać na kolacji, rzekła pani de Sérizy.
— Od pół roku pogrążony w tej miłości, a nie świadom że namiętność moja jest tak silna, oddawałem się owemu cudownemu bałwochwalstwu, które jest tryumfem a zarazem kruchem szczęściem młodości. Chowałem jej znoszone rękawiczki, piłem odwar z kwiatów które ona nosiła, wstawałem w nocy aby iść patrzeć w jej okna. Wszystka krew zbiegała mi do serca, kiedy wdechałem zapach jej perfum. Byłem, o tysiąc mil od świadomości, że kobiety to są piece z nagłówkiem z marmuru.
— Och, niech nam pan oszczędzi swoich okropnych określeń, rzekła pani de Camps z uśmiechem.
— Sądzę, że byłbym zmiażdżył wzgardą filozofa, który sformułował tę straszliwą a tak głęboko trafną myśl, odparł de Marsay. — Jesteście państwo wszyscy zbyt inteligentni, abym wam potrzebował mówić więcej. Tych kilka słów przypomni wam własne szaleństwa. Mój ideał była to wielka dama, co się zowie, wdowa i bez dzieci (ideał pod każdym względem!); otóż, moje bóstwo zamykało się w domu, aby znaczyć własnoręcznie moją bieliznę swojemi włosami: słowem odpłacała moje szaleństwa niegorszą monetą. Jak nie wierzyć w miłość, kiedy rękojmią jej jest szaleństwo? Obróciliśmy oboje całą naszą inteligencję na to, aby ukryć przed światem tak pełną i piękną miłość, i udało się nam. Ileż uroku miały nasze schadzki! O niej nie powiem wam nic: wówczas była czemś doskonaleni; dziś jeszcze uchodzi za jedną z najładniejszych kobiet w Paryżu: ale wtedy ludzie daliby się zabić aby uzyskać jedno jej spojrzenie. Położenie jej majątkowe było zupełnie wystarczające, jak na kobietę ubóstwianą i zakochaną: ale nie było ono w proporcji z jej nazwiskiem, któremu Restauracja przydała nowego blasku. Co do mnie, młodzieńcza moja próżność nie dopuszczała żadnych podejrzeń. Mimo iż zazdrość moja byłaby wówczas starczyła na studwudziestu Otellów, straszne to uczucie drzemało we mnie niby złoto w rudzie. Byłbym się kazał wygrzmocić służącemu, gdybym popełnił tę nikczemność, aby podejrzewać czystość tego anioła, tak wątłego a tak silnego, tak jasnego i naiwnego, czystego, niewinnego, którego błękitne oko, cudownie poddając się memu spojrzeniu, pozwalało wniknąć w głąb serca. Nigdy najmniejszego zawahania w pozie, w spojrzeniu, słowie; zawsze biała, świeża, gotowa do oddania się niby wschodnia lilja z Pieśni nad pieśniami!... Och, moi drodzy — wykrzyknął boleśnie minister, stając się z powrotem młodzieńcem — trzeba bardzo mocno wyrżnąć igłową o marmur, aby się ocknąć z tych złudzeń!
Ten szczery wykrzyknik, który znalazł echo w sercu słuchaczy, podrażnił ich ciekawość, i tak już umiejętnie pobudzoną.
— Co rano, siedząc na owym pięknym Sułtanie, któregoś mi przysłał z Anglji — rzekł do lorda Dudley — mijałem jej kolaskę, która umyślnie jechała stępa, i czytałem rozkaz dzienny, wypisany kwiatami w jej bukiecie, na wypadek gdybyśmy nie mogli wymienić paru słów. Mimo iż widywaliśmy się prawie co wieczór w towarzystwie i że ona pisywała do mnie codzień, przyjęliśmy pewien system, mający oszukać spojrzenia i zmylić domysły. Nie patrzeć na siebie, unikać się, mówić źle o sobie wzajem, podziwiać się i chwalić, i pozować na wzgardzonego kochanka, wszystkie te stare sztuczki nie warte są jednej, polegającej na tem aby udawać miłość dla osoby obojętnej, a obojętność dla prawdziwego bóstwa. Jeśli para kochanków puści się na tę grę, zawsze uda im się oszukać świat, ale muszą być wówczas bardzo pewni siebie wzajem. Jej parawanem był pewien dworak cieszący się najwyższą łaską, zimny nabożniś, który zresztą nie bywał u niej w domu. Graliśmy tę komedję ku uciesze salonowych gapiów, którzy się z niej śmiali. Nie było mowy o małżeństwie między nami: sześć lat różnicy musiało jej dawać do myślenia; nie wiedziała też o moim majątku, który z zasady zawsze ukrywałem. Co do mnie, byłem tak oczarowany jej dowcipem, wzięciem, wykształceniem, sztuką towarzyską, że byłbym się z nią ożenił bez wahania. Jednakże ta delikatność podobała mi się. Gdyby ona pierwsza natrąciła o małżeństwie, może wydałoby mi się to czemś pospolitem, niegodnem tej idealnej duszy. Sześć miesięcy pełnych i całkowitych, djament najczystszej wody, oto moja porcja miłości na tym padole.
Pewnego rana, zaziębiony, czując nieco gorączki, napisałem do niej słówko, aby odłożyć jedną z naszych sekretnych uczt miłości, utajonych na poddaszu paryskiem, niby perła na dnie morza. Skoro wysłałem list, nawiedził mnie wyrzut: nie uwierzy że jestem chory, pomyślałem. Ona udawała zazdrosną i podejrzliwą. Kiedy zazdrość jest szczera, wtrącił de Marsay, jest oma nieomylnym znakiem jedynej miłości...
— Czemu? spytała żywo księżna de Cadignan.
— Miłość jedyna i szczera1, rzekł de Marsay, Stwarza pewną apatję fizyczną nastrajającą do dumań. Mózg zaczyna wówczas wszystko komplikować, zagłębia się w sobie, roi sobie chimery, zmienia je w rzeczywistość, dręczy się; jest to zazdrość równie urocza jak nieznośna.
Pewien zagraniczny poseł uśmiechnął się, stwierdzając w świetle jakiegoś wspomnienia prawdę tej refleksji.
— Zresztą, powiadałem sobie, jak można wyrzec się chwili szczęścia? ciągnął de Marsay. Czyż nie lepiej iść mimo gorączki? Bałem się przytem, iż, gdyby wiedziała że jestem chory, byłaby zdolna przybiec i narazić się. Zdobywam się na wysiłek, piszę drugi list, i odnoszę go sam, bo mego zaufanego człowieka już nie było. Mieszkała po drugiej stronie rzeki; musiałem przebyć cały Paryż; wreszcie, w przyzwoitej odległości od jej domu, chwytam posłańca, każę mu natychmiast zanieść list i wpadam na pomysł, aby przejechać w dorożce pod bramą, dla przekonania się czy przypadkiem oba listy nie przyjdą naraz. W chwili gdy przybywam o drugiej, brama otwiera się, aby przepuścić powóz, czyj?... parowana! Jest temu już piętnaście lat... otóż, w chwili gdy wam to opowiadam, ja, zużyty mówca, minister wysuszony polityką, czuję jeszcze wrzenie w sercu i żar we wnętrznościach. Za godzinę wracam; powóz wciąż stoi w dziedzińcu! Bilecik mój został zapewne u odźwiernego. Wreszcie, o wpół do czwartej, powóz odjechał. Mogłem się przyjrzeć fizjognomji mego rywala: był poważny, nie uśmiechał się; ale kochał, i z pewnością było coś między nimi. Idę na schadzkę, królowa mego serca przybywa, jest spokojna, czysta i pogodna. Tu muszę się państwu przyznać, że Otello zawsze wydawał mi się nie tylko głupcem, ale człowiekiem bez smaku. Jedynie murzyn czy metys zdolny jest zachować się w ten sposób. Szekspir czuł to zresztą doskonale, skoro dał sztuce tytuł Murzyn wenecki. Widok ukochanej kobiety jest czemś tak błogiem, że musi rozprószyć ból, zwątpienie, zgryzotę; cały mój gniew pierzchnął, odzyskałem uśmiech. Tak więc, to zachowanie się, które w moim wieku byłoby najstraszliwszą obłudą, było wynikiem mojej miłości. Raz pogrzebawszy zazdrość, mogłem obserwować. Mój chorobliwy stan był widoczny, a straszliwe podejrzenia, które mnie nękały, potęgowały go jeszcze. Wreszcie, znalazłem sposobność, aby wsunąć te słowa: „Czy nie miałaś dziś żadnej wizyty!“ motywując je niepokojem, jaki zbudziła we mnie obawa, iż mogła rozrządzić popołudniem po moim pierwszym bileciku.
— Och! rzekła, trzeba być mężczyzną, aby przypuszczać coś podobnego! Ja miałabym myśleć o czem innem, niż o twojem cierpieniu? Do chwili w której przyszedł twój drugi list, myślałam tylko o tem jak pobiec do ciebie.
— I byłaś sama?
— Sama, rzekła, patrząc na mnie z zupełną niewinnością. Taka musiała być minka, która skłoniła murzyna do zabicia Desdemony.
Ponieważ ona sama zajmowała cały dom, było to ohydne kłamstwo. Jedno jedyne kłamstwo niweczy owo bezwzględne zaufanie, które, dla pewnych dusz, jest zasadą miłości. Aby wam powiedzieć, co się działo we mnie w tej chwili, trzebaby przyjąć, że mamy w sobie wewnętrzną istotę, której widzialne ja służy za futerał; że ta istota, lśniąca jak światło, jest delikatna jak cień... otóż, to piękne ja okryło się wówczas na zawsze kirem. Tak, uczułem, iż zimna i koścista ręka obleka mnie w całun doświadczenia, nakłada mi ową wiekuistą żałobę, jaką wnosi w naszą duszę pierwsza zdrada.
Spuściłem oczy, aby nie zdradzić przed nią błysku myśli, tej dumnej myśli, która wróciła mi nieco sił: „Jeśli cię oszukuje, zatem jest niegodna ciebie!“ Rumieniec mój i łzy, które zakręciły mi się w oczach, złożyłem na karb niedomagania: słodka istota ofiarowała się odwieźć mnie do domu w dorożce ze spuszczonemi storami. Po drodze, okazywała mi tyle czułości i troskliwości, że byłaby oszukała nawet weneckiego murzyna. W istocie, jeśli to wielkie dziecko zawaha się jeszcze dwie sekundy, każdy inteligentny widz rozumie, że za chwilę poprosi Desdemonę o przebaczenie. Bo też zabijać kobietę, to istny czyn dziecka.
Płakała, kiedyśmy się rozstawali; tak była nieszczęśliwa, że nie może mnie pielęgnować! Chciałaby być moim lokajem, zazdrościła losu temu człowiekowi, a wszystko w słowach, och, godnych listu jakiejś szczęśliwej Klaryssy. Jest dużo z małpki w najładniejszej, najbardziej anielskiej kobiecie pod słońcem!“
Tu, wszystkie kobiety spuściły oczy, jakby zranione tą okrutną prawdą, wyrażaną w tak okrutny sposób.
— Nie powiem wam nic o nocy ani o tygodniu jaki spędziłem, ciągnął de Marsay; uczułem się mężem Stanu.
Było to tak dobrze powiedziane, iż animowali wydarł się nam gest podziwu.
— Przechodząc z iście piekielną inteligencją sposoby, w jakie można się zemścić na kobiecie, ciągnął de Marsay (a przy takiej miłości jak nasza istniały sposoby straszliwe, nie do zagojenia), gardziłem sobą, wydawałem się sam sobie podły, skłaniałem się bezwiednie do okropnego kodeksu Pobłażania. Mścić się na kobiecie, czyż to nie znaczy uznać że istnieje tylko ona jedna, że nie umielibyśmy się bez niej obejść? A wówczas, czyż zemsta jest sposobem odzyskania jej? Jeśli nie jest nam nieodzowna, jeśli istnieją inne, czemu nie zostawić jej prawa do zmienności, które przyznajemy sobie? To, oczywiście, odnosi się tylko do miłości; inaczej byłoby to antyspołeczne; nic lepiej nie dowodzi potrzeby nierozerwalnego małżeństwa, niż kruchość uczuć. Dwie płcie powinny być skute jak dzikie bestje, któremi są w istocie, prawem nieugiętem, głuchem i niemem. Usuńcie zemstę, a zdrada jest w miłości niczem. Ci, którzy sądzą że istnieje dla nich tylko jedna kobieta, muszą być za zemstą, a wówczas istnieje tylko jedna: zemsta Otella. Oto, jaką wybrałem ja.
Te słowa wywołały w sali owo nieznaczne poruszenie, które sprawozdawcy sejmowi określają w ten sposób: (Głębokie wrażenie).
— Wyleczony ze swego kataru oraz z czystej, absolutnej i boskiej miłości, nawiązałem miłostkę, której heroina była urocza, w innym typie niż mój zdradziecki anioł. Nie było mi zresztą w głowie zrywać z ową kobietą tak wytworną i tak dobrą aktorką; nie wiem bowiem, czy prawdziwa miłość daje rozkosze równie lube co misterne udanie. Taka obłuda warta jest tyle co cnota (nie mówię tego do was Angielek, milady, rzekł ciszej minister, zwracając się do lady Barimore, córki lorda Dudley). Słowem, starałem się być wciąż tym samym kochankiem. Musiałem oprawić dla mego nowego anioła pukle swoich włosów i udałem się w tym celu do biegłego artysty, który mieszkał wówczas przy ulicy Boucher. Człowiek ten miał jako specjalność podarki z włosów; polecam go tym, którzy nie mają za wiele tej ozdoby; posiada zapas we wszelkim gatunku i kolorze. Skoro mu wytłumaczyłem czego potrzebuję, pokazał mi swoje prace. Ujrzałem arcydzieła cierpliwości, przewyższające wszystko co się czyta w bajkach, a także przewyższające prace wykonane przez więźniów. Wtajemniczył mnie w kaprysy mody, panujące w artykule włosów. „Od roku, powiadał, jest szał znaczenia bielizny włosami; na szczęście, miałem ładne kolekcje włosów i wyborne robotnice”. Tknęło mnie podejrzenie: wydobywam chusteczkę i mówię: „Zatem to jest robione u pana, z fałszywych włosów?”
Obejrzał chusteczkę i rzekł:
— Och, ta dama była bardzo grymaśna, najstaranniej dobierała odcień. Moja żona sama znaczyła te chusteczki. Ma pan jeden z najpiękniejszych wyrobów jakie istnieją.
Przed tym ostatnim szczegółem byłem zdolny w coś wierzyć, słowo kobiety było dla mnie czemś. Wychodząc stamtąd, wierzyłem jeszcze w rozkosz, ale na punkcie miłości zrobiłem się ateuszem jak matematyk. W dwa miesiące później, siedziałem koło owej eterycznej kobiety w jej buduarze; trzymałem ją za rękę (miała bardzo ładne ręce) i drapaliśmy się na Alpy sentymentów, zrywając najpiękniejsze kwiatki, obrywając margerytki (zawsze jest chwila, w której się obrywa margarytki, nawet kiedy się jest w salonie i kiedy niema margerytek)... W największym paroksyzmie uczuć, kiedy dwoje ludzi najbardziej się kocha, miłość ma tak silne poczucie swej nietrwałości, iż czujemy niezwyciężoną potrzebę pytania: „Czy kochasz? Czy będziesz kochać zawsze?“ Chwytam ten liryczny moment, tak ciepły, tak bujny, tak bosko rozkwitły, aby ją wyciągnąć na najpiękniejsze kłamstwa w cudownym stylu owej miłosnej gaskonady. Szarlota roztoczyła wszystkie kwiaty swego kłamstwa: nie może żyć beze mnie, jestem jedyny który dla niej istnieje; boi się że mnie znudzi, bo moja obecność odbiera jej wszelki dowcip; przy mnie cała jej inteligencja wchodzi w miłość; jest zresztą zbyt uczuciowa aby się nie obawiać; szuka od pół roku sposobu przywiązania mnie do siebie na wieki, jedynie Bóg zna tę tajemnicę; słowem, jestem jej bogiem!...
Słuchając de Marsaya, kobiety były niemal dotknięte, że je podpatrzył tak dobrze; słowom tym towarzyszyły minki, przechylania głowy i mizdrzenia, naśladujące do złudzenia te gierki.
— W chwili gdy miałem uwierzyć w te cudowne kłamstwa, naraz, wciąż trzymając w dłoni jej wilgotną rękę, rzekłem:
— Kiedy wychodzisz za księcia?...
Cios był tak nagły, oczy moje tak były wtopione w jej oczy, jej ręka tak miękko spoczywała w mojej, że nie mogła ukryć swego drżenia, mimo iż było bardzo lekkie; spojrzenie jej ugięło się pod mojem, słaby rumieniec ubarwił jej lica.
— Za księcia! Co tobie się roi? odparła, udając zdumienie.
— Wiem wszystko i mojem zdaniem nie powinnaś zwlekać: jest bogaty, książę, ale jest więcej niż bigot, jest religijny! To też jestem pewny że byłaś mi wierna, dzięki jego skrupułom. Nie masz pojęcia, jak ważne jest, abyś go skompromitowała wobec Boga i jego samego: inaczej nie dojdziesz z nim końca.
— Czy ja śnię? rzekła, dotykając włosów i czoła, na piętnaście lat przed Malibran, przed owym sławnym gestem Malibranki.
— No, nie rób dziecka, mój aniołku, rzekłem Chcąc ją wziąć za rękę.
Skrzyżowała ręce na piersiach skromnym i obrażonym gestem.
— Niech pani wyjdzie za niego, pozwalam, — rzekłem, odpowiadając na jej gest owem ceremonjalnem „pani“. Więcej jeszcze: radzę.
— Ależ, rzekła padając do mych kolan, tu jest jakaś straszliwa omyłka; ja kocham tylko ciebie, żądaj dowodów jakich zechcesz.
— Wstań, moja droga, i zrób mi ten zaszczyt aby być szczera.
— Jak z Bogiem.
— Czy wątpisz o mojej miłości?
— Nie.
— O mej wierności?
— Nie.
— Otóż ja popełniłem największą ze zbrodni, zwątpiłem, o twojej miłości i wierze. Między dwiema chwilami upojenia, zacząłem się rozglądać spokojnie dokoła.
— Spokojnie! krzyknęła z westchnieniem. To wystarczy. Henryku, ty mnie już nie kochasz.
Już znalazła, jak widzicie, furtkę. W tego rodzaju scenach przymiotnik jest rzeczą bardzo niebezpieczną. Ale, na szczęście, przez ciekawość dodała:
— I co zobaczyłeś? Czy widywałeś kiedy księcia inaczej niż publicznie? Czyś dojrzał w moich oczach...?
— Nie, ale w jego oczach. I sprawiłaś, że byłem ośm razy u św. Tomasza z Akwinu, aby cię oglądać jak słuchasz tej samej mszy co on.
— Och! krzyknęła wreszcie, więc doprowadziłam cię do tego żeś się stał zazdrosny!
— Ba! chciałbym nim być, rzekłem podziwiając gibkość tej inteligencji oraz te cyrkowe sztuczki, które udają się jedynie wobec ślepych. Ale z tego chodzenia do kościoła zrobiłem się wielkim niedowiarkiem. W dniu mego pierwszego kataru i twego pierwszego kłamstwa, kiedy myślałaś że leżę w łóżku, był u ciebie książę, a powiedziałaś mi że nie było nikogo.
— Czy ty wiesz, że twoje postępowanie jest ohydne?
— W czem? Uważam, że małżeństwo z księciem to wyborny interes: daje ci ładne nazwisko, jedyną pozycję która jest ciebie godna, pozycję świetną, zaszczytną. Będziesz królową Paryża. Krzywdębym ci wyrządził, gdybym stawał wpoprzek tym układom, temu czcigodnemu życiu, tym dostojnym związkom. Och, kiedyś, Szarloto, oddasz mi sprawiedliwość, pojmując jak różny jestem od innych... Byłabyś zmuszona mnie oszukiwać... Tak, byłabyś w wielkim kłopocie jak zerwać ze mną, bo on cię szpieguje. Czas, byśmy się rozstali, książę to jest człowiek surowej cnoty. Musisz zostać cnotliwa, radzę ci. Książę jest próżny, będzie dumny ze swej żony.
— Och! rzekła zalewając się łzami, Henryku, gdybyś ty się oświadczył! tak, gdybyś był chciał (to była moja wina, rozumiecie?), spędzilibyśmy całe życie w jakimś kąciku, połączeni, szczęśliwi w obliczu świata.
— Trudno, za późno już, odrzekłem, całując jej ręce i przybierając minę ofiary.
— Mój Boże, ależ ja mogę wszystko zerwać, odparła.
— Nie, za daleko już zaszłaś z księciem. Trzeba nawet abym wyjechał, chcę ci ułatwić to rozstanie. Musielibyśmy oboje walczyć ze swoją miłością...
— Czy pan sądzi... Henryku, że książę coś podejrzewa? (Byłem jeszcze Henrykiem, ale już nie ty).
— Nie sądzę, odparłem przybierając ton i gest przyjaciela, ale zrób się do gruntu nabożna, pojednaj się z Bogiem, bo książę czeka dowodów, waha się, trzeba go skłonić.
Wstała, przeszła parę razy po buduarze w udanem lub szczerem podnieceniu, poczem znalazła zapewne pozę i wzrok w harmonji z nową sytuacją, bo zatrzymała się, podała mi rękę i rzekła wzruszonym głosem:
— Wiesz, Henryku, jesteś zacny, szlachetny i przemiły chłopiec, nigdy ci tego nie zapomnę.
Było to arcydzieło strategji. Była czarująca w tem przejściu, nieodzownem w danej sytuacji. Przybrałem minę i pozę człowieka tak głęboko strapionego, iż ujrzałem że jej nazbyt świeża godność mięknie: popatrzyła na mnie, ujęła mnie za rękę, przyciągnęła mnie, niemal miękko rzuciła mnie na kanapę i rzekła po chwili milczenia:
— Jestem bardzo smutna, moje dziecko. Kochasz mnie?\
— Och, tak.
— I cóż się — z tobą stanie?
(Tu, wszystkie kobiety wymieniły spojrzenie).
Jeżeli cierpiałem jeszcze, przypominając sobie jej zdradę, śmieję się jeszcze z tego głębokiego przeświadczenia oraz ze słodkiego zadowolenia wewnętrznego, z jakiem była przekonana, jeśli nie o mej śmierci, to przynajmniej o wiekuistej melancholji, podjął de Marsay. Och, nie śmiejcie się jeszcze, rzekł do obecnych, będzie coś lepszego. Po pauzie, spojrzałem na nią bardzo miłośnie i rzekłem:
— I cóż, co zrobisz?
— Zadałem sobie to pytanie nazajutrz po owym katarze.
— I...? rzekła z wyraźnym niepokojem.
— I zabezpieczyłem się u tej damulki, do której miałem nibyto się umizgać.
Karolina zerwała się jak spłoszona sama, drżała jak liść, objęła mnie spojrzeniem, w którem kobiety zapominają o całej swej godności, wstydzie, subtelności, wdzięku nawet, błyszczącem spojrzeniem osaczonej żmiji i rzekła:
— I ja kochałam! I ja walczyłam! Ja...
(Tę trzecią fazę, której tekstu pozwalam się wam domyślać, wyposażyła najpiękniejszem tremolo).
— Mój Boże! wykrzyknęła, jakież my jesteśmy nieszczęśliwe! mężczyzna nigdy nie umie kochać. Nie umiecie brać serjo naszych najczystszych uczuć. Ale wierzaj, nawet wtedy kiedy chcecie nas oszukać, jesteście przy nas dudki.
— Widzę to, rzekłem tonem skruchy. Zbyt wiele jest inteligencji w twoim gniewie, aby serce twoje miało cierpieć.
Ten skromny przycinek podwoił jej wściekłość i wycisnął jej łzy żalu.
— Odzierasz mi ze czci świat i życie, rzekła: odbierasz mi wszystkie złudzenia, kalasz mi serce.
Rzekła mi wszystko to, co ja miałem prawo powiedzieć jej; i to z całą prostotą bezczelności, z naiwnem zuchwalstwem, które z pewnością byłoby przygwoździło innego niż ja.
— Cóż my poczniemy, biedne kobiety, w społeczeństwie, które jest owocem konstytucji Ludwika XVIII!... (Osądźcie, dokąd ją zawiodła frazeologja!) Tak, jesteśmy zrodzone aby cierpieć. W miłości, my jesteśmy zawsze powyżej a wy poniżej uczciwości. W waszem sercu niema iskry rzetelności. Miłość to dla was gra, w której szachrujecie zawsze.
— Drogie dziecko, rzekłem, brać coś serjo w dzisiejszem społeczeństwie, to byłoby tyle, co bawić się w idealną miłość z aktorką.
— Cóż za nikczemna zdrada, jak wyrozumowana...
— Nie, tylko rozumna.
— Żegnam pana, panie de Marsay, oszukał mnie pan haniebnie...
— Czy księżna pani, odparłem, przybierając pokorną postawę, będzie pamiętała obrazę Szarloty?
— Z pewnością, odrzekła cierpko.
— Zatem nienawidzi mnie pani?
Skinęła głową, ja zaś pomyślałem sobie: „Dobrze rozegrane“.
Wyszedłem w nastroju, który zostawił jej uczucie że ma się o co mścić. Tak, moi drodzy, wiele studjowałem żywotów ludzi, którzy mieli powodzenie u kobiet; ale nie sądzę, aby marszałek de Richelieu, ani Lauzun, ani Ludwik de Valois wykonali pierwszy raz bardziej mistrzowski odwrót. Co się tyczy mego umysłu i serca, stężały odtąd na zawsze, a władza, którą w owej chwili umiałem osiągnąć nad odruchami będącymi źródłem tylu głupstw, dała mi tę zimną krew, którą znacie.
— Jakże mi żal tej drugiej! rzekła baronowa de Nucingen.
Niedostrzegalny uśmiech, który przewinął się po bladych wargach de Marsaya, przyprawił o rumieniec Delfinę de Nucingen[7].
— Jag to zię zabomina! wykrzyknął baron de Nucingen.
Naiwność słynnego bankiera miała taki sukces, że żona jego, która była ową drugą de Marsaya, mimowoli rozśmiała się ze wszystkimi.
— Jesteście wszyscy gotowi potępić tę kobietę, rzekła lady Dudley; otóż ja rozumiem, że ona nie uważała swego małżeństwa za niewierność! Mężczyźni nie umieją rozróżnić stałości i wierności. Znam kobietę, której historję opowiedzą! nam pan de Marsay, to jedna z waszych ostatnich wielkich dam!...
— Niestety, milady, ma pani słuszność, odparł de Marsay. Od pięćdziesięciu lat jesteśmy świadkami ciągłego upadku wyżyn społecznych; powinniśmy byli ocalić kobiety z tego powszechnego rozbicia, ale kodeks przejechał po ich głowach strychulcem swoich paragrafów. Mimo iż te słowa brzmią strasznie, niema co ukrywać: księżne giną i margrabiny także! Co się tyczy baronowych, to — z przeproszeniem pani de Nucingen, która zostanie hrabiną kiedy jej mąż będzie parem Francji — baronowych nigdy nie brało się serjo.
— Arystokracja zaczyna się od wicehrabiny, rzekł Blondet z uśmiechem.
— Hrabiny zostaną, odparł de Marsay. Światowa kobieta będzie zawsze mniej albo więcej hrabiną, hrabiną Cesarstwa, hrabiną wczorajszą, hrabiną starej daty, albo, jak mówią we Włoszech, hrabiną z grzeczności. Ale, co się tyczy wielkiej damy, ta umarła wraz ze wspaniałą ramą zeszłego wieku, z pudrem, muszkami, czerwonemi obcasami, gorsetami strojnemi w pęki wstążek. Księżne mieszczą się dziś we drzwi, nie potrzeba otwierać na oścież aby przepuścić ich robiony. Z cesarstwem minęły ostatnie suknie z ogonami! Dotąd nie umiem pojąć, w jaki sposób monarcha, który chciał aby mu zamiatano dziedziniec atłasem lub aksamitem sukien książęcych, nie ustanowił dla pewnych rodzin niewzruszalnego prawa starszeństwa. Napoleon nie przewidział następstw kodeksu, z którego był tak dumny. Ten człowiek, stwarzając swoje księżne, dał początek naszym „kobietom z towarzystwa“, które są pośrednim produktem jego prawodawstwa.
— Myśl, brana jako młot i przez smarkacza wypuszczonego ze szkoły i przez pokątnego gazeciarza, zwaliła przepychy społeczne, rzekł hrabia de Vandenesse. Dziś, lada chłystek, który umie przyzwoicie nosić głowę na karku, okryć potężną męską pierś niby pancerzem paru łokciami atłasu, wznieść czoło na którem błyszczy wątpliwy genjusz pod bujną czupryną, kołysać się na lakierowanych trzewikach zdobnych jedwabną skarpetką po sześć franków para, zatyka szkiełko w oko, i choćby był prostym pisarkiem u rejenta, synem kupca lub podrzutkiem bankiera, mierzy impertynencko wzrokiem najpiękniejszą księżnę, taksuje ją na schodach w teatrze i powiada do przyjaciela, ubierającego się u Buissona jak my wszyscy i obutego jak pierwszy lepszy książę: „Patrz, mój drogi, to jakaś kobieta z towarzystwa“.
— Nie umieliście, rzekł lord Dudley, stać się stronnictwem, i na długo odcięliście się od polityki. Mówicie dużo we Francji o zorganizowaniu pracy, a jeszcze nie zorganizowaliście własności. Oto co się z wami dzieje: jakiś książę (bywali jeszcze za Ludwika XVIII, albo za Karola X tacy, którzy mieli dwieście tysięcy funtów renty, wspaniały pałac, bogatą służbę), otóż, taki książę mógł żyć jak wielki pan. Ostatnim z tych wielkich panów francuskich był książę de Talleyrand. Taki książę zostawia czworo dzieci, z tych dwie córki. Przypuściwszy że wydał je zamąż i pożenił bardzo szczęśliwie, każdy z jego dziedziców ma dziś nie więcej niż sześćdziesiąt tysięcy franków renty; każdy z nich znowuż ma kilkoro dzieci, tem samem musi mieścić się na jednem piętrze, z największą oszczędnością. Żona jego najstarszego syna, która jest księżną tylko z tytułu, nie ma ani swego powozu, ani liberji, ani swojej loży, ani wolnego czasu; nie ma ani apartamentu we własnym pałacu, ani majątku, ani fatałaszek, zagrzebała się w swem małżeństwie jak mieszczka w sklepie, kupuje pończochy swoim drogim maleństwom, karmi je i wychowuje córki, zamiast jak dawniej chować je w klasztorze. Wasze najwyżej urodzone kobiety zmieniły się w ten sposób w czcigodne wylęgarnie.
— Niestety, tak, rzekł Józef Bridau. Nasza epoka nie posiada już owych pięknych kwiatów niewieścich, które stworzyły wielkie epoki francuskiej monarchji. Wachlarz wielkiej damy złamał się. Kobieta nie umie rumienić się, obmawiać, szeptać, zasłaniać się, odsłaniać. Wachlarz służy już tylko do wachlowania się. Kiedy jakaś rzecz jest już tylko tem czem jest, jest zbyt użyteczna aby mogła być zbytkiem.
— Wszystko we Francji spiknęło się aby wydać kobietę z towarzystwa, rzekł Daniel d’Arthez. Arystokracja zgodziła się na to przez ucieczkę do swoich majątków, gdzie się zagrzebała aby umrzeć, emigrując wewnątrz kraju przed ideami, jak niegdyś zagranicę przed ludem. Kobiety mogły stworzyć europejskie salony, kierować opinją, wywracać ją jak rękawiczkę, królować nad światem panując nad artystami lub myślicielami, którzy mieli nad nim zapanować; otóż, popełniły ten błąd że opuściły pole, wstydząc się walczyć z mieszczaństwem, upojonem władzą i walącem się na arenę świata poto aby paść może z ręki barbarzyńców, którzy im depcą po piętach. To też tam gdzie mieszczanie chcą widzieć księżniczki, widzi się jedynie młode osoby z towarzystwa. Dziś, monarchowie nie mają już wielkich dam, któreby mogli skompromitować; nie mogą nawet dać blasku kobiecie, wziętej z bylekąd. Książę de Bourbon jest ostatni, który posłużył się tym przywilejem.
— I sam Bóg wie, ile go to kosztuje, rzekł lord Dudley.
— Dziś książęta krwi mają kobiety „przyzwoite“, zmuszone brać loże do spółki z przyjaciółkami; kobiety, którym fawor królewski nie przydałby ani cala; które żeglują skromnie między mieszczaństwem a szlachtą, nito szlachcianki nito mieszczanki, rzekła z goryczą margrabina de Rochefide.
— Prasa wzięła spadek po kobiecie, wykrzyknął Rastignac. Kobieta nie ma już uroków mówionego feljetonu, rozkosznej obmowy, strojnej pięknym językiem. Czytamy feljetony pisane gwarą która zmienia się co trzy lata, świstki zabawne jak karawan i lekkie jak ołów drukarski. Słynna rozmowa francuska odbywa się z jednego końca Francji na drugi, w narzeczu patagońsko-rewolucyjnem, na długich kolumnach, drukowanych w pałacach, gdzie skrzypią obecnie prasy w miejsce wykwintnych zebrań które błyszczały tam niegdyś.
— Dzwon pogrzebowy arystokracji dzwoni, czy słyszycie? rzekł książę rosyjski, a pierwszem jego uderzeniem jest to wasze modne słowo: kobieta z towarzystwa!
— Masz słuszność, książę, rzekł de Marsay. Ta kobieta, która wyszła ze szlachty lub wykwitła z mieszczaństwa, wyrosła z wszelkiego gruntu, nawet z prowincji, jest wyrazem obecnej epoki, ostatniem słowem smaku, dowcipu, wdzięku, dystynkcji, zebranych razem, ale skarłowaciałych. Nie ujrzymy już wielkich dam we Francji, ale będą przez długi czas kobiety z towarzystwa, słane przez opinję publiczną do Wysokiej Izby kobiecej i będące dla płci pięknej tem, czem jest gentleman w Anglji.
— I nazywają to postępem! rzekła panna des Touches; chciałabym wiedzieć, w czem jest postęp.
— Oto w czem, rzekła pani de Nucingen. Dawniej kobieta mogła mieć głos przekupki, chód grenadjera, czoło zuchwałej kurtyzany, włosy zaczesane gładko, grubą nogę, wielką rękę, i była mimo to wielką damą; ale dziś, choćby nawet była urodzoną Montmorency — o ile paniny de Montmorency mogą być takie — nie byłaby kobietą z towarzystwa.
— Ale co pani rozumie pod kobietą z towarzystwa? spytał naiwnie hrabia Adam Łagiński[8].
— To wytwór nowoczesny, opłakany tryumf systemu wyborczego w zastosowaniu do płci pięknej, rzekł minister. Każda rewolucja ma swoje hasło, które ją streszcza i które ją maluje.
— Ma pan słuszność, rzekł rosyjski książę, który przybył poto aby sobie wyrobić reputację literacką w Paryżu. Wytłumaczyć pewne słowa, narastające z wieku na wiek w waszym pięknym języku, toby znaczyło napisać wspaniałą historję. Organizować, naprzykład, to jest słowo Cesarstwa i streszcza całego Napoleona.
— Wszystko to nie tłumaczy mi, co to jest kobieta z towarzystwa? wykrzyknął młody Polak.
— A więc ja panu wyjaśnię, odparł Blondet. Pewnego pięknego poranka, wałęsa się pan po Paryżu. Jest już po drugiej, ale piąta jeszcze nie wybiła. Widzisz zbliżającą się piękną kobietę: pierwszy rzut oka na nią jest niby przedmowa do pięknej książki; zapowiada cały świat delikatnych i subtelnych wrażeń. Jak botanik wędrujący przez góry i doliny za swemi ziołami, tak i pan, wśród pospolitości Paryża, spotkałeś wreszcie rzadki kwiat. Albo tej kobiecie towarzyszy dwóch bardzo dystyngowanych mężczyzn, z których jeden przynajmniej ma wstążeczkę Legji, albo służący w skromnej liberji idzie za nią o dziesięć kroków. Nie nosi ani jaskrawych kolorów, ani ażurowych pończoch, ani zbyt bogatej klamry u paska, ani haftowanych majteczek falujących dokoła kostki. Widzisz, że ma na nogach albo prunelowe trzewiczki ze wstążkami, opasującemi cieniutką nicianą lub szarą jedwabną pończoszkę, albo też niesłychanie skromne ciżemki. Ładna a niezbyt kosztowna materja wyróżnia jej suknię, której krój intryguje niejedną mieszczkę. Nieznajoma ma swój odrębny sposób w jaki otula się w szal lub mantylkę; umie zawinąć się od krzyżów do szyi, czyniąc z szala rodzaj pancerza, który zmieniłby mieszczkę w żółwia, ale pod którym ona umie ujawnić najpiękniejsze kształty, niby to zasłaniając je. Jakim sposobem? To jej tajemnica, mimo że bez patentu.
Idąc, posuwa się skupionym i harmonijnym ruchem, od którego drżą pod materją jej słodkie lub niebezpieczne kształty, niby wąż pod zieloną gazą drgającej trawy. Czy zawdzięcza aniołowi czy djabłu ten wdzięczny falisty ruch, igrający pod jedwabnym płaszczykiem, poruszający jej frendzlami, rozlewający balsamiczną woń, którą nazwałbym chętnie zefirem paryżanki? Ramiona jej, kibić, szyja, dają linję najoporniejszej materji; rzekłbyś, starożytna Mnemozyna. Ach, cóż za — darujcie mi to wyrażenie — krój chodu u tej kobiety? Zważcie ten sposób wysuwania nogi, którą suknia oblepia z tak niewinną dokładnością, że budzi u przechodnia podziw, zmieszany z pożądaniem ale powściągany szacunkiem. Kiedy Angielka spróbuje tego chodu, wygląda na grenadjera który rusza na redutę. Paryżanka ma genjusz chodu! To też miasto jej zawdzięcza asfalt. Ta nieznajoma nie patrząca na nikogo. Nim przejdzie, czeka z dumną skromnością aby jej zrobiono miejsce. Dystynkcja właściwa dobrze wychowanym kobietom objawia się zwłaszcza w sposobie w jaki zawija na piersiach szal albo mantylkę. Idąc, ma minkę godną i pogodną, niby madonna Rafaela. Poza jej, spokojna i wzgardliwa, zmusza najzuchwalszego dandysa aby jej ustąpił. Uderzająco prosty kapelusz zdobią świeże wstążki. Czasem i kwiaty; ale u najwykwintniejszych tylko kokarda. Pióra wymagają powozu, kwiaty nadto zwracają uwagę. Pod kapeluszem ujrzysz świeżą i wypoczętą twarzyczkę kobiety pewnej siebie ale bez zarozumiałości; kobiety która nie widzi nic i widzi wszystko, której nasycona próżność rozlewa na fizjognomji drażniącą obojętność. Wie, że na nią patrzą; wie, że prawie wszyscy, nawet kobiety, odwracają się aby się jej przyjrzeć jeszcze. To też snuje się przez Paryż niby babie łato, biała i czysta.
Piękny ten gatunek wybiera najgorętsze, najczystsze okolice Paryża: znajdziecie ją między 10-tą a 110-tą arkadą ulicy Rivoli, pod zwrotnikiem bulwarów od równika Panoramy, gdzie kwitną produkty Indyj, gdzie rozkwitają najegzotyczniejsze wytwory przemysłu, aż do przylądka św. Magdaleny: w najschludniejszych strefach mieszczaństwa, między 30 a 150-ym numerem ulicy Faubourg-Saint-Honoré. W zimie rada buja w alei Pól Elizejskich, ograniczonej od wschodu placem Ludwika XV, od zachodu aleją Marigny, od południa gościńcem, od północy ogrodami przedmieścia Saint-Honoré. Nigdy nie spotkacie tej ładnej odmiany kobiety w podbiegunowych strefach ulicy Saint-Denis; nigdy na Kamczatce ulic błotnistych, małych lub handlowych; nigdy nigdzie w niepogodę. Te kwiaty Paryża rozwijają się w porze słońca, nasycają wonią promenadę i po godzinie piątej stulają się jak niewiastka. Kobiety, które spotkacie później, mają coś z ich wzięcia, silą się małpować je; to kobiety dla towarzystwa, podczas gdy piękna nieznajoma, twoja dzisiejsza Beatrycze, to kobieta z towarzystwa. Nie łatwo jest cudzoziemcom, drogi hrabio,(pochwycić różnicę, po których starzy znawcy je odróżniają, gdyż kobieta jest dobrą aktorką; ale paryżan biją one w oczy: to źle ukryte agrafki, to pożółkłe sznurowadła, wyglądające przez szczelinę sukni, znoszone trzewiki, odprasowane kokardy na kapeluszu, suknia zbyt odęta, ruchy zbyt sztywne. Zauważycie pewien wysiłek w pretensjonalnem spuszczeniu powiek. Jest coś sztucznego w pozie.
Co się tyczy mieszczki, niepodobna jej pomylić z kobietą z towarzystwa: stanowi ona jej cudowny kontrast; tłumaczy czar, jaki rzuciła twoja nieznajoma. Mieszczka śpieszy się, jest zafrasowana, wychodzi w każdy czas, idzie, drepce, wraca, patrzy, nie wie czy wejść czy nie wejść do magazynu. Tam, gdzie kobieta z towarzystwa wie dobrze czego chce i co robi, mieszczka jest niezdecydowana, podnosi suknie aby przejść przez rynsztok, wlecze za sobą dziecko dla którego musi uważać na powozy, jest matką publicznie, rozmawia ze swoją córką, ma pieniądze w torbie i ażurowe (pończochy na nogach; w zimie ma boa na futrzanej pelerynie, w lecie szal i chusteczkę: mieszczka ma dar pleonazmów w toalecie.
Swoją piękną nieznajomą ujrzysz we Włoskim, w Operze, na balu. Wówczas jawi się pod tak odmienną postacią, iż rzekłbyś dwa zupełnie różne stworzenia. Kobieta wyszła ze swych tajemniczych szat niby motyl z jedwabistej larwy. Podaje jak smakołyk twoim zachwyconym oczom kształty, których rano suknia jej ledwie pozwoliła się domyślać. W teatrze nie znajdziesz jej powyżej drugiego piętra, wyjąwszy we Włoskim. Możesz wówczas stodjować do syta kunsztowną powolność jej ruchów. Szelmeczka posługuje się kobiecemi sztuczkami ze swobodą, która wyklucza wszelkie przypuszczenie sztuki i intencji. Jeśli ma cudowną rękę, najsprytniejszy człowiek uwierzy że było bezwarunkowo konieczne, aby kręciła, poprawiała, lub rozsuwała bransoletki lub kolczyki. Jeśli ma piękny profil, będziecie mieli wrażenie, że rozsypuje skarby dowcipu lub wdzięku dla swego sąsiada, pozując się tak, aby wywołać ów ulubiony wielkim malarzom efekt profilu, który skupia światło na twarzy, rysuje kontur nosa, różowi nozdrza, przecina czoło, śle w przestrzeń wszystkie iskierki spojrzenia, błyskiem światła ożywia owal podbródka. Jeśli ma ładną nogę, rzuci się na kanapę z zalotnością kotki grzejącej się w słońcu, z wysuniętemi nóżkami, ale tak że nie ujrzycie w jej pozie nic poza najrozkoszniejszem znużeniem. Jedynie kobieta z towarzystwa czuje się swobodna w swej toalecie, nic jej nie krępuje. Nigdy nie zejdziecie jej na tem, aby jak mieszczka poprawiała niesforne ramiączko; aby obciągała nieposłuszną bryklę; aby spoglądała czy bruścik spełnia zadanie niewiernego stróża dwóch lśniących białością skarbów; aby się przeglądała w lustrze dla sprawdzenia koafiury. Tualeta jej jest zawsze w harmonji z charakterem; miała czas zgłębić w czem jej do twarzy, bo wie oddawna w czem jej nie do twarzy. Nie ujrzycie jej przy wyjściu, znika przed końcem przedstawienia. Jeśli przypadkiem zjawi się, spokojna i szlachetna, na czerwonym kobiercu schodów, wówczas jest pastwą gwałtownych uczuć. Jest tam z rozkazu, albo musi wymienić ukradkowe spojrzenie, albo otrzymać jakąś obietnicę. Może schodzi wolno, aby zaspokoić próżność jakiegoś niewolnika, którego słucha czasami. Jeśliście się spotkali na balu lub na wieczorze, zbierzesz udany lub naturalny miód jej chytrego głosiku, będziesz oczarowany jej czczą wymową, której umie dać pozór myśli zapomocą niepochwytnej sztuki.
— Aby być kobietą z towarzystwa, trzeba inteligencji? spytał polski hrabia.
— Niepodobna nią być, nie mając dużo smaku, rzekła pani d’Espard.
— A we Francji smak, to więcej niż inteligencja, rzekł Rosjanin.
— Inteligencja tej kobiety, to tryumf sztuki plastycznej, ciągnął Blondet. Nie wiesz co powiedziała, ale jesteś oczarowany. Potrząśnie głową, wzruszy z wdziękiem białemi ramionami, ozłoci nieznaczące zdanie uśmieszkiem lub minką, lub zamknie cały dowcip Woltera w jednem: tak! albo: a! albo: prawda? Jedna minka zastąpi najenergiczniejsze pytanie; ruch, jakim potrząśnie wiszącem u pierścionka puzderkiem, będzie miał głębokie znaczenie. To są wyżyny sztuki, osiągnięte przez szczytne drobiazgi: opuści szlachetnie rękę niby kroplę rosy zwisającą z płatka kwiatu, i powiedziała tem wszystko, wydała wyrok zdolny wzruszyć najnieczulszego człowieka. Umie słuchać, dostarcza panu sposobności roztoczenia dowcipu, a — odwołuję się do pańskiej skromności — te chwile są rzadkie.
Naiwna mina młodego Polaka, do którego zwracał się Blondet, sprawiła, że wszyscy parsknęli śmiechem.
— Nie zdarzy ci się rozmawiać pół godziny z mieszczką, aby nie wysunęła w jakiejbądź formie swego męża, ciągnął Blondet, który zachował poważną minę; natomiast kobieta z towarzystwa, jeśli wiesz nawet że jest zamężna, ma tę delikatność, aby tak utaić swego męża, że trzeba pracy Krzysztofa Kolumba aby go odkryć. Często człowiek nie dokona tego sam. Jeśli nie zdołałeś u nikogo zasięgnąć języka, z końcem wieczoru ujrzysz ją, jak bystro patrzy na człowieka w średnim wieku z czerwoną wstążeczką, który spuszcza głowę i wychodzi. Zażądała powozu i jedzie. Wracasz do domu i kładziesz się spać pod złoconym baldachimem rozkosznego marzenia, które będzie się snuło dalej, kiedy sen ciężkim palcem otworzy bramę z kości słoniowej świątyni rojeń. U siebie, żadna kobieta z towarzystwa — kiedy przyjmuje — nie jest widzialna przed czwartą. Jest na tyle sprytna, aby zawsze kazać ci czekać. Znajdziesz w jej domu wszystko w dobrym smaku; zbytek jej jest rzeczą codzienną, odświeżaną w porę. Nie ujrzysz tam nic pod szklanym kloszem, żadnego pokrowca. Na schodach będzie ciepło. Wszędzie kwiaty uweselą twoje spojrzenia; kwiaty, jedyny podarek jaki przyjmuje i to tylko od kilku osób; bukiet żyje tylko jeden dzień, daje przyjemność i wymaga aby go zmieniać; kwiaty są dla niej, jak na Wschodzie, symbolem, obietnicą. Modne kosztowne drobiazgi rozrzucone są wszędzie, ale nie robiąc z pokoju muzeum ani antykwami. Zastaniesz ją przy ogniu, na kanapce, z której przywita cię nie wstając. Rozmowa jej będzie inna niż wówczas na balu. Gdzieindziej ona była twoją wierzycielką, u siebie ona winna uraczyć cię dowcipem. Kobiety z towarzystwa rozumieją się doskonale na tych odcieniach. Ceni w tobie człowieka, który ma powiększyć jej kółko, przedmiot starań i trudów, jakie sobie dziś zadają kobiety z towarzystwa. To też, aby cię utrzymać w swoim salonie, rozwinie czarującą kokieterję. Czujesz tam, jak kobiety są dziś osamotnione, czemu chcą mieć mały światek któregoby były słońcem. Rozmowa jest niemożliwa bez uogólnień, bez filozofji.
— Tak, rzekł de Marsay, dobrze uchwyciłeś wadę naszej epoki. Aforyzm, ta książka w jednem słowie, nie pada już, jak w osiemnastym wieku, na ludzi ani na rzeczy, ale na mizerne wypadki i umiera wraz z dniem.
— To też inteligencja kobiety z towarzystwa, ciągnął Blondet, o ile ją ma, polega na tem aby o wszystkiem wątpić, jak inteligencja mieszczki na tem aby wszystko twierdzić. Oto wielka różnica między temi dwiema kobietami: mieszczka jest napewno cnotliwa, kobieta z towarzystwa nie wie czy jest nią jeszcze, czy będzie nią zawsze; waha się i opiera, gdy tamta odmawia wręcz, aby upaść na płask. To wahanie w każdej rzeczy, to ostatni wdzięk, jaki jej zostawiła nasza okropna epoka. Rzadko chodzi do kościoła, ale umie pięknie mówić o religji i będzie cię nawracać, o ile masz ten dobry smak aby odgrywać niedowiarka, otworzyłeś bowiem kran ze stereotypowemi frazesami, minkami i gestami wspólnemi wszystkim tym kobietom: „Och! fe! Sądziłam, że pan jest zbyt inteligentny na to aby się rzucać na religję! Społeczeństwo się wali, a pan mu usuwa jego podporę. Ależ religja w tej chwili, to pan i ja, to własność, to przyszłość naszych dzieci. Och! nie bądźmy egoistami. Indywidualizm, to choroba epoki, religja to jedyne na nią lekarstwo; łączy rodziny, które wasze prawa dzielą, etc“. I kropi rozprawę neo-chrześcijańską, przypudrowaną polityką, coś co nie jest ani protestanckie ani katolickie, ale moralne, och, moralne jak wszyscy djabli, i w czem poznajesz kawałki ze wszystkich materyj wyrabianych przez nowoczesne teorje w opałach.
Kobiety nie mogły się wstrzymać od śmiechu z mizdrzeń, któremi Emil ilustrował swoją parodję.
— Wywód ten, drogi hrabio, rzekł Emil spoglądając na Polaka, wykaże ci, że kobieta z towarzystwa przedstawia nie mniejszy bigos polityczny jak intelektualny, tak samo jak okryta jest brylantami i nietrwałemi produktami przemysłu, który stara się bezustanku niszczyć swe wytwory, aby je zastąpić nowemi. Wychodząc od niej, powiadasz sobie: „Ani słowa, niepospolita kobieta!“ Uwierzysz w to tem mocniej, iż delikatną ręką zmacała twoje serce i twoją myśl, wydobyła z ciebie twoje sekrety, bo kobieta z towarzystwa udaje że nie wie nic, aby się dowiedzieć wszystkiego, a są rzeczy, których nie wie nigdy, nawet kiedy je wie. Równocześnie będziesz zaniepokojony: nie wiesz nic o stanie jej serca. Niegdyś, wielkie damy ogłaszały swą miłość niejako afiszem, anonsowały ją w dzienniku; dziś kobieta z towarzystwa ma swoją miłostkę polinjowaną jak papier nutowy, z jego znakami, całemi i półnutami, ozdobnikami, krzyżykami, kasownikami. Ta słaba kobieta nie obce narazić ani swej miłości, ani swego męża, ani przyszłości dzieci. Dzisiaj, nazwisko, stanowisko, majątek, nie są już flagą na tyle szanowaną, aby mogła pokryć wszelki towar. Arystokracja nie wyrusza w komplecie, aby służyć za parawan kobiecie która pobłądzi. Kobieta z towarzystwa nie ma tedy, jak niegdyś wielka dama, wojowniczej postawy; nie może nic zdeptać nogą: jąby zdeptano. To też, jest to kobieta jezuickich mezzo termine, najpodejrzańszych kompromisów, strzeżonych pozorów, lawirujących zręcznie sekretnych miłostek. Boi się służby, jak Angielka która zawsze jest pod grozą procesu o cudzołóstwo. Ta kobieta tak swobodna na balu, tak ładna na przechadzce, jest niewolnicą w domu; niepodległa jest jedynie przy zamkniętych drzwiach albo w myśli. Chce pozostać kobietą z towarzystwa. To jej przewodnia myśl. Otóż dziś, kobieta porzucona przez męża, o szczupłej pensyjce, bez powozu, bez zbytku, bez loży w teatrze, bez boskich akcesorjów tualety, nie jest już ani kobietą, ani dziewczyną, ani mieszczką; jest unicestwiona, staje się rzeczą. Karmelitanki nie chcą kobiety zamężnej, to byłaby bigamja; czy kochanek będzie chciał jej zawsze? oto pytanie. Kobieta z towarzystwa może być przedmiotem potwarzy, ale nigdy obmowy.
— Wszystko to, to okropna prawda, rzekła księżna de Cadignan.
— To też, podjął Blondet, kobieta z towarzystwa jest czemś między angielską obłudą a uroczą francuską szczerością zeszłego wieku; połowiczność, będąca znamieniem czasu, w którym nic z tego co jest nie jest podobne do tego co znika, gdzie nic nie prowadzi do niczego, gdzie istnieją tylko odcienie, gdzie wielkie postacie znikają, a różnice są czysto indywidualne. Wedle mnie, niemożliwe jest, aby kobieta, choćby się nawet urodziła w pobliżu tronu, posiadła przed dwudziestym piątym rokiem encyklopedję błahostek, sztuczek, ważnych drobiazgów, odcieni głosu i harmonij kolorów, anielskich szelmostw i niewinnych podstępów, mowy i milczenia, powagi i żartu, inteligencji i głupstwa, sprytu i naiwności, które stanowią kobietę z towarzystwa.
— W programie który pan nakreślił, rzekła panna des Touches, gdzież pan pomieści kobietę-autorkę? Czy to jest kobieta z towarzystwa?
— O ile nie jest genjalna, niech nas Bóg broni od jej towarzystwa, odparł Blondet, podkreślając tę odpowiedź spojrzeniem, które mogło uchodzić za komplement pod adresem Kamila Maupin. To nie mój pogląd, ale Napoleona.
— Och, darujcie to Napoleonowi, rzekł Canalis z przesadnym gestem; to była jedna z jego małostek, że był zazdrosny o talent literacki: bo on miał swoje małostki. Kto zdoła kiedy wytłumaczyć, odmalować lub zrozumieć Napoleona? Człowiek, którego się maluje z założonemi rękami, a który wszystko zrobił! który był najpiękniejszą władzą jaką znamy, władzą najbardziej skupioną, najwnikliwszą, najostrzejszą ze wszystkich; osobliwy genjusz, który wszędzie powiódł zbrojną cywilizację, a nie ustalił jej nigdzie; człowiek, który mógł zrobić wszystko, bo chciał wszystkiego; zdumiewający fenomen woli, zwalczający chorobę zapomocą bitwy, a który miał wszakże umrzeć z choroby, w łóżku, spędziwszy życie wśród kul i kartaczy! Człowiek, który miał w głowie kodeks i szablę, słowo i czyn; jasnowidzący umysł, który przewidział wszystko, z wyjątkiem swego upadku! Szczególny polityk, który rzucał ludzi garściami na śmierć dla oszczędności, a uszanował trzy głowy: Talleyranda, Pozzo di Borgo i Metternicha, dyplomatów, których śmierć byłaby ocaliła Cesarstwo a którzy ważyli dlań więcej niż tysiące żołnierzy! Człowiek, któremu, przez rzadki przywilej, natura zostawiła serce w ciele z bronzu; człowiek wesoły, dobry o północy w granie kobiet, a rano puszczający w ruch Europę, niby dziewczyna chłapiąca wiodę w kąpieli! Obłudny i szlachetny, lubiący świecidła i prostotę, bez smaku a popierający sztuki; i, mimo tych przeciwieństw, wielki we wszystkiem z instynktu lub z natury. Cezar w dwudziestym piątym roku, Kromwel w trzydziestym, wreszcie, niby mieszczuch z Père-La-Chaise, dobry ojciec i dobry mąż. Zaimprowizował pomniki, państwa, królów, kodeksy, wiersze, romanse, a wszystko bardziej ważkie niż trafne. Czyż nie chciał zrobić z Europy Francji? I, sprawiwszy żeśmy zaciążyli na ziemi tak, iż — można rzec — zmieniliśmy prawa ciążenia, zostawił nas biedniejszych niż w dniu w którym położył na nas swoją rękę. I on, który wziął cesarstwo wraz ze swojem imieniem, stracił swoje imię na brzegu swego cesarstwa, w morzu krwi i żołnierzy. Człowiek, który był cały myślą i cały czynem, który rozumiał Dessaixa i Fouchégo!
— Arbitralność i sprawiedliwość, wedle okoliczności: prawdziwy król! rzekł de Marsay.
— Co za przyjemność trawić, słuchając was, rzekł baron de Nucingen.
— Ba! czy pan myśli, że to, co my panu dajemy, to byle co? rzekł Józef Bridau. Gdyby było trzeba opłacać przyjemność rozmowy, jak pan opłaca przyjemność tańca lub muzyki, pański majątek nie wystarczyłby na to! Niema dwóch przedstawień dla jednego konceptu lub dla jednej myśli.
— Czy myśmy w istocie tak zmalały, jak ci panowie sobie wyobrażają? rzekła księżna de Cadignan, zwracając się do kobiet z uśmiechem powątpiewającym i drwiącym zarazem. Dlatego, że dziś, pod panowaniem które zdrabnia wszystko, lubicie małe obiadki, małe mieszkanka, małe obrazki, małe artykuliki, małe dzienniczki, małe książeczki, czy to znaczy że i kobiety muszą być mniejsze? Czemu serce ludzkie miałoby się pomniejszyć, dlatego że wy zmieniacie ubranie? We wszystkich epokach, namiętności będą te same. Znam cudowne poświęcenia, ofiary, wzniosłe cierpienia: brak im tylko rozgłosu, sławy — jeśli wolicie — która uświetniła niegdyś błędy kobiet. Ale, mimo że ktoś nie ocalił króla Francji, i tak może być Agnieszką Sorel. Czy myślicie, że nasza droga margrabina d’Espard gorsza jest od pani Doublet albo od pani du Deffant, w której domu robiło się i mówiło tyle złego? Czy Taglioni gorsza jest od Camargo? Czy Malibran nie jest warta takiej Saint-Huberti? Czy nasi poeci nie są wyżsi od poetów ośmnastego wieku? Jeżeli w tej chwili, z winy sklepikarzy, którzy wami rządzą, nie mamy własnego stylu, czyż Cesarstwo nie miało swego piętna, tak samo jak wiek Ludwika XV, i czy nie miało swoich przepychów? Czy nauki upadły?
— Jestem pani zdania, księżno, odparł generał de Montriveau[9]; kobiety naszej epoki są naprawdę wielkie. Kiedy nas ujrzą W perspektywie czasu, czyż pani de Recamier nie zyska proporcyj równych najpiękniejszym postaciom minionych czasów? Napłodziliśmy tyle historji, że zabraknie historyków! Wiek Ludwika XIV miał tylko jedną panią de Sévigné; my mamy dziś w Paryżu tysiąc kobiet, które z pewnością piszą lepiej od niej, a nie wydają swoich listów. Czy kobieta francuska nazywa się kobietą z towarzystwa czy wielką damą, zawsze będzie kobietą w każdym calu. Blondet odmalował nam powaby dzisiejszej kobiety; ale ta kobieta, która się mizdrzy, popisuje, wdzięczy, która szczebioce pożyczane myśli, może być w potrzebie heroiczna! I, powiedzmy to, moje panie, błędy wasze są tem poetyczniejsze, im większem będą otoczone niebezpieczeństwem. Wiele widziałem świata; nauczyłem się obserwować go może za późno, ale w okolicznościach w których nielegalność naszych uczuć była do usprawiedliwienia; otóż, widziałem działanie jakiegoś trafu wolno go wam nazwać Opatrznością — karzącego nieuchronnie te, które nazywamy kobietami lekkiemi.
— Mam nadzieję, rzekła pani de Vandenesse, że my możemy być wielkie inaczej...
— Och, pozwól margrabiemu de Montriveau mówić nam morały, wykrzyknęła pani d’Espard.
— Tem bardziej, że poparł je w życiu przykładem, rzekła baronowa de Nucingen.
— Tak, rzekł generał, ze wszystkich dramatów — bo wy lubujecie się dziś w tem słowie, dodał spoglądając na Blondeta — ze wszystkich dramatów, w których objawił się palec boży, najstraszliwszy z tych które widziałem, był niemal że mojem dziełem...
— O, niech nam pan opowie, wykrzyknęła lady Barimore. Ja tak lubię drżeć.
— Upodobanie godne cnotliwej kobiety, wtrącił de Marsay, patrząc na uroczą córkę lorda Dudley.
— W czasie kampanji r. 1812, rzekł generał de Montriveau, stałem się mimowolną przyczyną okropnego nieszczęścia, które może ci się przydać, doktorze Bianchon — tobie, który zajmujesz się wiele duchem ludzkim, zajmując się ciałem — w rozstrząsaniu problemów woli. Była to moja druga kampanja; lubiłem niebezpieczeństwo i śmiałem się ze wszystkiego, ot jak młokos i prosty porucznik artylerji, którym byłem wówczas. Kiedyśmy przybyli nad Berezynę, w armji, jak wam wiadomo, nie było już dyscypliny, subordynacja znikła. Była to kupa ludzi wszelkich narodowości, ciągnących instynktownie z północy na południe. Żołnierze pędzili precz od ognia generała w łachmanach i boso, kiedy im nie przynosił drzewa ani jadła. Po przejściu tej słynnej rzeki rozprężenie było nie mniejsze. Wynurzyłem się spokojnie sam, bez zapasów, z bagien zembińskich i puściłem się szukać domu, gdzieby mnie chciano przyjąć. Nie znalazłszy nic, albo też wypędzony z domów które napotkałem, spostrzegłem szczęśliwie pod wieczór małą polską zagrodę, o której nic wam nie może dać pojęcia, chyba żeście widzieli drewniane domki w Dolnej Normandji, albo najbiedniejsze chałupy w Beauce. Mieszkania te składają się z jedynej izby, przedzielonej z jednego końca przepierzeniem z desek, przyczem mniejsza izdebka służy na spiżarnię. Mimo zmierzchu ujrzałem zdala lekki dym, wznoszący się z dachu. Spodziewając się znaleźć tam kolegów skłonniejszych do współczucia niż ci do których zwracałem się dotąd, szedłem dzielnie aż do zagrody. Wszedłszy, zastałem nakryty stół. Kilku oficerów, wśród nich jedna kobieta — obraz dosyć częsty — jedli kartofle, koninę upieczoną na węglach, oraz przemarznięte buraki. Poznałem paru kapitanów artylerji pierwszego pułku, w którym służyłem. Przyjęto mnie gościnnem hurra! które byłoby mnie bardzo zdziwiło z tamtej strony Berezyny; ale w tej chwili zimno było mniej dotkliwe, koledzy odpoczywali, było im ciepło, jedli, a izba wymoszczona słomą przyrzekała rozkoszną noc. Nie byliśmy wówczas wymagający. Koledzy moi mogli być filantropami gratis, jedna z najczęstszych form filantropji.
Siadłem na wiązce siana i zacząłem jeść. Na końcu stołu, od strony drzwi wiodących do izdebki pełnej siana i słomy, siedział mój dawny pułkownik, jeden z najniezwyklejszych ludzi jakich spotkałem. Był to Włoch. Otóż, kiedy w owych południowych stronach uda się piękny typ, wówczas jest boski. Nie wiem, czyście zauważyli cudowną białość Włochów, kiedy są biali... To wspaniałe, zwłaszcza w świetle. Kiedy przeczytałem fantastyczny portret pułkownika Oudet, pióra Karola Nodier, w każdem z jego wytwornych zdań odnalazłem własne wrażenia.
Był to Włoch, jak większość oficerów w jego pułku, wypożyczony przez cesarza z armji księcia Eugenjusza; człowiek dobrego wzrostu — sześć stóp bez jednego lub dwóch cali — wspaniale zbudowany, może nieco za tęgi, ale zdumiewającej siły, zwinny i rączy jak chart. Czarne włosy, wijące się w puklach, uwydatniały kobiecą białość cery. Miał małe ręce, ładną nogę, ładnie wykrojone usta, cienki orli nos, którego koniec marszczył się i bladł w gniewie, co zdarzało się często. Drażliwość jego przechodziła wszelką miarę: nic wam nie powiem, osądzicie sami. Nikt nie czuł się przy nim spokojny. Ja jeden może się go nie bałem; prawda iż powziął dla mnie taką przyjaźń, że wszystko co robiłem było dobre. Kiedy go chwycił gniew, czoło marszczyło się w kształt litery Y. Ten znak przerażał obecnych więcej może niż magnetyczne błyskawice niebieskich oczu. Całe jego ciało drżało wówczas, a siła jego, niepospolita już w zwykłym stanie, była wówczas niemal bez granic. Mówił <z akcentem, a głos miał conajmniej równie potężny, jak głos owego Oudet u Karola Nodier, zwłaszcza gdy komenderował lub kiedy był wzburzony. Trzeba go było słyszeć! Kiedy pułkownik był spokojny, błękitne jego oczy wyrażały anielski spokój, a gładkie czoło miało wyraz słodyczy. W czasie parady nikt w całej armji włoskiej nie mógł się z nim mierzyć. Sam Orsay, piękny Orsay, zgasł przy naszym pułkowniku podczas ostatniej rewji, jaką odbył Napoleon przed wejściem do Rosji. Wszystko było sprzecznością w tym wyjątkowym człowieku. Namiętność żyje kontrastami. To też nie pytajcie mnie, czy ten człowiek wywierał na kobiety ów nieodparty wpływ, pod którym natura wasza (tu generał spojrzał na księżnę de Cadignan) mięknie niby szkło pod ogniem dmuchawki. Ale, osobliwym trafem (obserwator umiałby może wyjaśnić to zjawisko), pułkownik mało liczył miłosnych podbojów lub może nie dbał o nie.
Aby wam dać pojęcie o jego gwałtowności, opowiem wam w dwóch słowach coś, na co patrzyłem w takim napadzie. Prowadzaliśmy armaty drogą bardzo wąską; po jednej stronie było dość strome zbocze, po drugiej las. W połowie drogi spotykamy się z drugim pułkiem artylerji, przed którym jechał pułkownik. Pułkownik każę się cofnąć naszemu kapitanowi, jadącemu na czele pierwszej baterji. Oczywiście, kapitan odmawia; pułkownik daje baterji znak, aby jechała naprzód. Mimo że podoficer starał się wziąć nieco w las, koło armatnie chwyciło nogę naszego kapitana, i złamało mu ją, strącając go z konia. Wszystko to stało się w jednej chwili. Nasz pułkownik, znajdujący się opodal, zgaduje sprzeczkę, nadjeżdża galopem, skacząc, przeciskając się między armaty a drzewa, narażając się na skręcenie karku. Wpada wprost na tamtego pułkownika, w chwili gdy nasz kapitan krzyczał: „Do mnie!“... spadając z konia. Nie, nasz włoski pułkownik to już nie był człowiek!... Piana wychodziła mu z ust, mruczał jak lew. Niezdolny wyrzec słowa ani nawet wydać krzyku, uczynił straszliwy gest, pokazując przeciwnikowi las i dobywając szabli. Dwaj pułkownicy weszli w las. W dwie sekundy ujrzeliśmy tamtego na ziemi, z głową rozwaloną na dwoje. Żołnierze z tamtego pułku cofnęli się, och! w szybkiem tempie! Ów kapitan, którego omało nie zabito i który jęczał w bajorze, gdzie go rzuciło koło armatnie, miał za żonę cudną Włoszkę z Messyny, która nie była obojętna naszemu pułkownikowi. Ta okoliczność zdwoiła jego wściekłość: mąż miał prawo do jego opieki, winien był go tak bronić jak samą żonę.
Otóż, w chacie gdzie spotkałem się z tak dobrem przyjęciem, ów kapitan siedział wprost mnie, a żona jego na drugim końcu stołu naprzeciwko pułkownika. Była to drobna kobietka, bardzo czarna, w jej dużych czarnych oczach lśnił cały żar sycylijskiego słońca. W tej chwili była przeraźliwie chuda, twarz jej była okryta kurzem niby owoc leżący na gościńcu. Odziana w nędzne łachmany, zmęczona marszem, z włosami rozczochranemi i zlepionemi pod strzępem szala, zachowała jednak kobiecość: ruchy jej były ładne, buzia różowa i wdzięczna, zęby białe; figura, biust, wdzięki których nędza, zimno i zaniedbanie nie zniekształciły jeszcze, mówiły o miłości tym, którzy zdolni byli myśleć o kobiecie. Rozyna była zresztą jedną z owych natur wątłych napozór, ale pełnych nerwu i siły. Twarz męża, piemonckiego szlachcica, wyrażała jakąś kpiącą dobroduszność, o ile wolno łączyć te dwa słowa. Ten człowiek odważny, wykształcony, zdawał się nie wiedzieć o stosunkach, jakie łączyły jego żonę i pułkownika blisko od trzech lat. Przypisywałem tę obojętność włoskim obyczajom, lub jakiejś tajemnicy małżeńskiej; ale było w fizjognomji tego człowieka coś, co budziło we mnie zawsze mimowolny niepokój. Jego dolna warga, cienka i bardzo ruchliwa, opadała w kątach, co zdradzało grunt okrucieństwa w charakterze napozór flegmatycznym i gnuśnym.
Możecie sobie państwo wyobrazić, iż, w chwili gdy przybyłem, rozmowa nie była zbyt ożywiona. Koledzy moi, zmęczeni, jedli w milczeniu. Oczywiście zadali mi kilka pytań, opowiedzieliśmy sobie swoje nieszczęścia, przeplatając je uwagami o kampanji, o generałach i ich błędach, o Rosjanach i o mrozie. W chwilę po mem przybyciu, pułkownik, skończywszy chudy posiłek, wyciera wąsy, życzy nam dobrej nocy, spogląda swojem czarnem okiem na Włoszkę i mówi: „Rozyna?“ Poczem, nie czekając odpowiedzi, idzie się położyć do małego spichrza. Sens tego wezwania łatwo było odgadnąć. To też młoda kobieta uczyniła niepodobny do oddania gest, w którym malowała się i przykrość, jaką musiał jej sprawić ten brak poszanowania jej ludzkiej godności, i zniewaga wyrządzona jej jako kobiecie albo jej mężowi; ale w skurczu jej twarzy, w gwałtownem ściągnięciu brwi, było też jakby przeczucie: może zgadywała swój los. Rozyna została spokojnie przy stole. W chwilę później, prawdopodobnie kiedy pułkownik ułożył się na słomie, powtórzył: „Rozyna?“... Ton tego drugiego wezwania był jeszcze brutalniejszy niż za pierwszym razem. Akcent, z włoska rozciągający samogłoski, wyrażał cały despotyzm, niecierpliwość, wolę tego człowieka. Rozyna zbladła, ale wstała, wysunęła się z za stołu i poszła. Koledzy zachowali głębokie milczenie, ale ja, na nieszczęście, zacząłem się śmiać popatrzywszy po wszystkich, a mój śmiech powtórzył się z ust do ust.
— Tu ridi? rzekł mąż.
— Na honor, kolego, rzekłem odzyskując powagę, źle uczyniłem, przepraszam cię stokrotnie, a jeśli ci to nie wystarczy...
— To nie ty jesteś winien, to ja! odparł zimno.
Ułożyliśmy się w izbie i niebawem spaliśmy głębokim snem. Nazajutrz, każdy, nie budząc sąsiada, nie szukając towarzysza podróży, puszcza się samopas w drogę, z owym egoizmem, który uczynił z naszej klęski jeden z najokropniejszych dramatów osamotnienia, smutku i grozy, jaki kiedykolwiek rozegrał się pod słońcem. Jednakże, o kilkaset kroków, odnaleźliśmy się prawie wszyscy i szliśmy razem niby gęsi pędzone stadem przez ślepy despotyzm dziecka. Pchała nas jedna konieczność. Skorośmy przybyli na wzgórze, z którego można było jeszcze widzieć zagrodę gdzie spędziliśmy noc, usłyszeliśmy krzyk, podobny do ryku lwa na pustyni, do ryczenia byków; ale nie, tego głosu nie da się porównać z niczem. Dosłyszeliśmy wszakże krzyk kobiecy, zmięszany z tem złowrogiem i okropnem wyciem. Obróciliśmy się wszyscy pod wpływem nieokreślonej grozy; nie ujrzeliśmy już domu, ale wielki stos. Chata, którą wprzód zabarykadowano, stała w płomieniach. Kłęby dymu niesione wiatrem, przynosiły nam i chrapliwe dźwięki i jakiś wnikliwy zapach. O kilka kroków od nas szedł kapitan, który się przyłączył spokojnie do naszej karawany. Patrzyliśmy nań w milczeniu, nikt nie śmiał go pytać: ale on, zgadując naszą ciekawość, skierował palec prawej ręki ku piersi, lewą zaś wskazując pożar, rzekł: Son’io! Szliśmy dalej, nie czyniąc żadnej uwagi.
— Niema nic okropniejszego niż zbuntowany baran, rzekł de Marsay.
— Byłoby okropne zostawić nas z tym strasznym obrazem w pamięci, rzekła pani de Portenduère. Przyśni mi się...
— A jaka będzie kara owej pierwszej pana de Marsay? rzekł z uśmiechem lord Dudley.
— Kiedy Anglicy żartują, opatrują florety gałeczką, rzekł Blondet.
— Pan Bianchon może nam to opowiedzieć, rzekł de Marsay, zwracając się do mnie, bo widział ją umierającą.
— Tak, rzekłem, a jej śmierć jest jedną z najpiękniejszych jakie znam. Spędziliśmy z księciem ostatnią noc przy umierającej. Zapalenie płuc w ostatniem stadjum nie zostawiało żadnej nadziei; w wilję przyjęła Sakramenty. Książę zasnął. Księżna, obudziwszy się koło czwartej rano, dała mi, ze wzruszającym swą dobrocią uśmiechem, znak, abym poszedł spocząć; a przecież miała umrzeć! Wychudła do ostatnich granic, ale twarz jej zachowała cudowną czystość linji. Blada skóra podobna była do porcelany, za którą postawiono światło. Żywe oczy oraz rumieńce odbijały od tej delikatnej cery; fizjognomja oddychała spokojem. Zdawało się, że współczuje z księciem, a uczucie to płynęło z wzniosłej czułości, która w pobliżu śmierci nie miała już granic. Panowała głęboka cisza. Pokój, oświecony łagodnem światłem lampy, podobny był do wszystkich pokojów chorych w chwili śmierci. Wtem zegar wybił godzinę. Książę zbudził się w rozpaczy że zasnął. Nie widziałem gestu zniecierpliwienia i żalu iż strwonił ostatnie chwile, przez które dane mu było oglądać żonę, ale to pewna, że kto inny niż umierająca mógłby się omylić. Ten mąż stanu, zaprzątnięty sprawami Francji, miał mnóstwo owych dziwactw, przez które ludzie genjalni uchodzą za szaleńców, ale których wytłumaczenie znajduje się w niezwykłej ich naturze i w walkach ich ducha. Usiadł koło łóżka żony i patrzył na nią. Umierająca wysunęła nieco rękę, ujęła dłoń męża i uścisnęła ją lekko, poczem łagodnym mimo iż wzruszonym głosem, rzekła:
— Drogi mój, któż teraz cię zrozumie?
Poczem, patrząc nań, umarła.
— Historje, które opowiada doktór, rzekł książę de Rhótorć, robią zawsze głębokie wrażenie.
— Ale łagodne, odrzekła panna de Touches.
— Och, pani, rzekł doktór, mam straszne historje w swoim repertuarze, ale każda ma swoją godzinę, w myśl tego ładnego powiedzenia, które przytoczył Chamfort, wkładając je w usta księciu de Froncas: „Między twoją anegdotą a obecną chwilą jest dziesięć butelek szampana“.
— Ale jest już druga, a historja Rozyny przygotowała nas, rzekła pani domu.
— Niech pan opowie, panie Bianchon!... błagano ze wszystkich stron.
Skoro doktór uczynił gest zgody, zapanowało milczenie.
— O jakie sto kroków od Vendôme, nad brzegami Loiry, rzekł, znajduje się stary ciemny dom, z wysokim dachem, a tak zupełnie samotny, że niema w pobliżu ani cuchnącej garbarni, ani lichej oberży, jaką widuje się prawie pod każdem miasteczkiem. Przy domu jest ogród, dochodzący do rzeki, w którym dawne szpalery rosną obecnie dziko. Wierzby, kąpiące się korzeniami w rzece, wyrosły szybko niby żywopłot i zasłaniają prawie zupełnie dom. Bujne chwasty stroją wody. Drzewa owocowe, zaniedbane od dziesięciu lat, przestały dawać owoce, a dziczki ich tworzą zarośla. Ścieżki, niegdyś gracowane, zarosły zielskiem; poprawdzie niema już ani śladu ścieżek. Z góry, na której sterczą ruiny starego zamku książąt Vendôme, jedynego miejsca skąd oko może jeszcze zajrzeć w tę posiadłość, widzi się, że w epoce którą trudno jest oznaczyć, zakątek ów tworzył mały raik jakiegoś posiadacza, zajętego różami, tulipanami, ale zwłaszcza lubującego się w owocach. Z ruin tego ogrodu którego już niema, odgaduje się leniwe rozkosze prowincji, tak jak zgaduje się życie poczciwego kupca, czytając napis na jego grobie.
Jakby dla dopełnienia smutnych i cichych myśli, które ogarniają duszę, na jednej ze ścian znajduje się kompas ozdobiony tym zbożnym napisem: ULTIMAM COGITA! Dach na tym domu jest straszliwie pozapadany, żaluzje spuszczone, balkony pokryte gniazdami jaskółek, drzwi stale zamknięte. Bujna trawa znaczy zielonemi linjami szczeliny w kamiennych schodach, żelazne poręcze pordzewiały. Księżyc, słońce, zima, lato, wyżłobiły drzewo, spaczyły deski, zżarły malowania. Głuchą ciszę, która tam panuje, mącą jedynie ptaki, koty, kuny, szczury i myszy, mogące tam swobodnie uganiać, bić się, zjadać się wzajem. Niewidzialna ręka wypisała wszędzie to słowo: Tajemnica.
Gdybyście, parci ciekawością, zechcieli obejrzeć ten dom od ulicy, ujrzelibyście wielką bramę zaokrągloną od góry, w której dzieciaki okoliczne porobiły pełno dziur. Dowiedziałem się później, że brama ta nie otwiera się od dziesięciu lat. Przez te otwory moglibyście stwierdzić harmonję między dwiema fasadami domu. To samo zapuszczenie. Pęki ziół strzelają z pomiędzy kamieni. Olbrzymie jaszczurki pełzają po morzu, którego sczerniały grzbiet oplatają festony pomurnika. Schody są ochwierutane, sznurek u dzwonka przegniły, rynny połamane. Cóż za ogień niebieski przeszedł tamtędy? Co za trybunał kazał zasypać solą to mieszkanie? — Czy tam znieważono Boga? Czy zdradzono Francję? Oto, jakie sobie człowiek zadaje pytania. Gady pełzają, nie dając odpowiedzi. Ten pusty i zniszczały dom, to olbrzymia zagadka, której klucza nie posiada nikt.
Niegdyś było to małe lenno, i nosiło nazwę Grande Bretèche. Przez czas mego pobytu w Vendôme, gdzie Desplein zostawił mnie dla pielęgnowania chorego bogacza, widok tego osobliwego mieszkania stał się jedną z moich najżywszych przyjemności. Czyż to nie było coś więcej niż ruina? Z miną wiążą się niekiedy wspomnienia o niewątpliwej autentyczności; ale ten dom, jeszcze trzymający się mimo iż zwolna obracany w niwecz mściwą ręką, zawierał sekret, tajemną myśl, zdradzał conajmniej czyjś kaprys. Niejeden raz, wieczorem, kazałem się wieźć łódką do zdziczałego żywopłotu, który okalał posiadłość. Nie zważałem na podrapania, wchodziłem do tego bezpańskiego ogrodu, do tej własności, która nie była już ani publiczna ani prywatna; trawiłem tam godziny całe, spoglądając na tę ruinę. Nie zadałbym ani jednego pytania jakiemuś gadatliwemu tubylcowi, aby się dowiedzieć historji, która tkwiła niewątpliwie na dnie tego osobliwego obrazu. Układałem tam rozkoszne powieści, oddawałem się czarującej rozpuście melancholji. Gdybym znał przyczynę — może pospolitą — tego opuszczenia, straciłbym nienapisane poezje, któremi się upajam. Dla mnie, ustroń ta przedstawiała najróżnorodniejsze obrazy życia ludzkiego zaćmionego nieszczęściami; to znów robiła na mnie wrażenie klasztoru, choć bez mnichów; to działała jak spokój cmentarza, bez umarłych którzy mówią do nas językiem swoich nagrobków. Raz był to dom trędowatych, to znów dom Atrydów; ale zwłaszcza była to prowincja z ciasnotą swoich horyzontów, ze swem życiem wedle klepsydry. Często płakałem tam; — nie śmiałem się nigdy. Nieraz odczuwałem mimowolny lęk, słysząc nad głową głuchy świst skrzydeł pomykającego grzywacza.
Grunt jest tam mokry, trzeba się strzec jaszczurek, żmij, żab, które się przechadzają z absolutną swobodą; trzeba zwłaszcza nie lękać się zimna, gdyż w jednej chwili czuje się lodowaty płaszcz, kładący się na ramionach, niby ręka komandora na szyi don Juana. Jednego wieczora, zadrżałem: wiatr obrócił zardzewiałą chorągiewkę, a skrzyp jej podobny był do jęku, wydanego przez dom w chwili gdy kończyłem dość okropny dramat, którym ilustrowałem sobie ten pomnik rozpaczy. Wróciłem do gospody oblegany czarnemi myślami. Kiedy skończyłem wieczerzę, weszła do mego pokoju gospodyni i rzekła tajemniczo:
— Proszę pana, przyszedł pan Regnault.
— Co za pan Regnault?
— Jakto, pan nie zna pana Regnault? To zabawne, rzekła odchodząc.
Ujrzałem człowieka wysokiego, chudego, ubranego czarno, z kapeluszem w ręku; zjawił się niby dzik gotowy runąć na swego rywala, ukazując mi spadziste czoło, małą szpiczastą głowę, oraz bladą twarz, dość podobną do szklanki brudnej wody. Wyglądał na woźnego z ministerjum. Nieznajomy miał stare ubranie bardzo zużyte na szwach, ale miał djament w żabocie koszuli i złote kolczyki w uszach.
— Z kim mam zaszczyt... rzekłem.
Usiadł, rozparł się na krześle przed kominkiem, położył kapelusz na stole i rzekł zacierając ręce:
— Straszne dziś mamy zimno. Jestem Regnault.
Skłoniłem się, mówiąc do siebie: Il bando cani! Szukaj.
— Jestem, dodał, rejent w Vendôme.
— Serdecznie mnie to cieszy, wykrzyknąłem, ale nie mogę sporządzić testamentu, dla szczególnych a mnie wiadomych przyczyn.
— Chwileczkę, rzekł podnosząc rękę, jakby mi chciał nakazać milczenie. Niech pan pozwoli. Dowiedziałem się, że pan zachodzi czasem do ogrodu w Grande Bretèche.
— Tak, w istocie.
— Chwileczkę, dodał powtarzając swój gest, uczynek ten jest formalnem przestępstwem. Przychodzę oto, jako wykonawca testamentu hrabiny de Merret i w jej imieniu, prosić pana o poniechanie swoich wizyt. Chwileczkę! Ja nie jestem żaden Herod i nie mam panu tego za złe. Zresztą, wolno panu nie znać przyczyn, które zniewalają mnie dopuścić do ruiny najpiękniejszy pałacyk w Vendôme. Mimo to, wygląda pan na człowieka wykształconego i musi pan wiedzieć, że prawo zabrania pod surowemi karami wdzierać się do zamkniętej posiadłości. Płot, to tyle co mur. Ale stan, w jakim znajduje się dom, może służyć za usprawiedliwienie pańskiej ciekawości. Bardzoby mi było miło zostawić panu swobodę odwiedzania tego domu, ale, obowiązany wykonywać wolę testatorki, mam zaszczyt prosić pana, abyś już tam nie chodził. Ja sam, proszę pana, od chwili otwarcia testamentu, nie przekroczyłem progu tego domu, należącego, jak miałem zaszczyt powiedzieć, do sukcesji po hrabinie de Merret. Stwierdziliśmy jedynie ilość drzwi i okien, aby ustalić podatki, które płacę z kapitałów przeznaczonych na ten cel przez nieboszczkę. Och! drogi panie, jej testament narobił dużo hałasu w Vendôme.
Tu godny człowiek zatrzymał się, aby utrzeć nos. Uszanowałem jego wymowę, rozumiejąc, że spadek pani de Merret był najważniejszem. wydarzeniem w jego życiu, całą jego reputacją, jego chwałą, jego Restauracją. Trzeba było się pożegnać z memi rojeniami, romansami; nie oparłem się tedy pokusie dowiedzenia się prawdy w sposób oficjalny.
— A czy byłoby niedyskrecją, rzekłem, spytać o przyczyny tego dziwactwa?
Na te słowa, twarz rejenta obleka się w wyraz szczęścia, jakiego doznaje każdy człowiek, gdy może dosiąść swego konika. Z ważną miną poprawił kołnierz u koszuli, dobył tabakierki, otworzył ją, poczęstował mnie tabaką, kiedy zaś odmówiłem, sam wziął sporą szczyptę. Był szczęśliwy! Człowiek, który nie ma swego konika, nie zna całej sumy szczęścia, jaką można wyciągnąć z życia. Konik, to złoty środek między namiętnością a monomanją. W tej chwili zrozumiałem to piękne wyrażenie Sterne’a w całej jego rozciągłości i odczułem w pełni radość, z jaką wuj Tobjasz dosiadał przy pomocy Trima swego konika.
— Panie, rzekł pan Regnault, byłem pierwszym dependentem rejenta Roguin w Paryżu. Wspaniała kancelarja, o której pan może słyszał? Nie? a wszakże nieszczęśliwe bankructwo wsławiło ją... Nie mając dostatecznego funduszu aby traktować o coś w Paryżu, gdzie ceny kancelarji wzrosły w ar. 1816 niepomiernie, przybyłem tutaj, aby nabyć kancelarję swego poprzednika. Miałem krewnych w Vendôme, między innemi bardzo bogatą ciotkę, która oddała mi swoją córkę.
Uczynił krótką pauzę i ciągnął:
— W trzy miesiące po mianowaniu mnie rejentem, pewnego wieczora, gdy miałem się kłaść do łóżka (nie byłem jeszcze żonaty), wezwała mnie hrabina de Merret do swego zamku. Pokojówka jej, poczciwa dziewczyna, która służy dziś w tej gospodzie, czekała u bramy z karetą. A! chwileczkę! Trzeba panu powiedzieć, że hrabia de Merret umarł w Paryżu na dwa miesiące przed mem przybyciem tutaj. Skończył tam nędznie, oddając się wszelakiej rozpuście. Rozumie pan? W dniu jego wyjazdu hrabina de Merret opuściła Grande Bretèche i usunęła z niej meble. Niektórzy twierdzą nawet, że spaliła meble, dywany, słowem wszystkie pomienione przedmioty, stanowiące ruchomość realności, obecnie zajmowanej przez... (Co ja gadam? Przepraszam, zdawało mi się, że dyktuję kontrakt najmu...).
— ...że je spaliła (ciągnął) na łące w Merret. Czy pan był kiedy w Merret? Nie, rzekł odpowiadając sam za mnie. Ładna miejscowość.
— Blisko od trzech miesięcy, podjął potrząsając głową, hrabiostwo żyli z sobą bardzo osobliwie: nie przyjmowali już nikogo, pani mieszkała na parterze, pan na pierwszem piętrze. Kiedy hrabina została sama, nie pokazywała się nigdzie prócz w kościele. Później u siebie w zamku nie przyjmowała nikogo. W chwili gdy opuściła Grando Bretèche aby zamieszkać w Merret, była już bardzo zmieniona. Ta zacna pani... (Mówię zacna, bo ten djament, co go mam, to od niej, zresztą widziałem ją tylko raz w życiu!). Zatem ta zacna pani była bardzo chora; zapewne straciła wszelką nadzieję wyzdrowienia, bo umarła nie pozwoliwszy zawołać lekarza, tak że wiele osób u nas myślało, że ona jest trochę niespełna rozumu. Skorom się tedy dowiedział, że pani de Merret potrzebuje moich usług, obudziło to we mnie żywą ciekawość. Nie ja jeden zainteresowałem się tą sprawą. Tego samego wieczora, mimo iż było późno, całe miasto wiedziało że pojechałem do Merret. Na pytania, które zadawałem w drodze, pokojówka odpowiadała dość mglisto: powiedziała mi, bądź co bądź, że pani jej przyjmowała sakramenty i że prawdopodobnie nie przeżyje nocy. Wedle tego co gadano o tej pani (nie skończyłbym, gdybym powtarzał wszystko, co opowiadano na jej rachunek!), wyobrażałem ją sobie jako lafiryndę. Niech pan sobie wyobrazi, że z trudem dojrzałem ją w wielkiem łóżku, w którem leżała. Prawda że w tym olbrzymim staroświeckim pokoju, ze staroświeckiemi fryzami, zakurzonemi tak że kichało się na sam ich widok, paliła się tylko jedna oliwna lampa. A, ale pan nie był w Merret! Więc trzeba panu wiedzieć, że to łóżko to jest takie staroświeckie łóżko, z wysokim baldachimem, z kotarą wełnianą. Koło łóżka stał nocny stoliczek, a na nim Naśladowanie Chrystusa, które, nawiasem mówiąc, kupiłem dla żony, zarówno jak tę lampę. Była tam też wielka berżerka dla zaufanej kobiety i dwa krzesła. Na kominku nie paliło się. Oto całe umeblowanie. Nie zajęłoby ani dziesięciu wierszy w inwentarzu. Ach, drogi panie, gdyby pan był widział, jak ja widziałem wówczas, ten duży ciemny pokój, sądziłby pan, że pana przeniesiono w jakąś scenę z romansu. Było w tem coś lodowatego, więcej powiem, pogrzebowego, dodał, podnosząc rękę teatralnym gestem i czyniąc pauzę.
— Wreszcie (podjął), zbliżywszy się do łóżka, ujrzałem panią de Merret, i to dzięki blaskowi lampy, której światło padało na poduszki. Twarz była żółta jak wosk i podobna do dwóch złożonych rąk. Hrabina miała koronkowy czepeczek, z pod którego widać było jej włosy, piękne ale białe jak nici. Siedziała na łóżku i z widocznym trudem trzymała się w tej pozycji. Wielkie czarne oczy, wyczerpane gorączkę i prawie już martwe, z trudem poruszały się w oczodołach. O, tu, rzekł, pokazując na swoich oczach. Czoło było wilgotne. Wychudłe ręce podobne były do kości obleczonych delikatną skórą; widać było każdą żyłkę, każdy muskuł. Musiała być kiedy bardzo piękna, ale w tej chwili! dziwne uczucie ogarnęło mnie na jej widok. Nigdy, zdaniem tych co ją grzebali, żywa istota nie doszła takiego stopnia chudości. Straszne było patrzeć! Choroba tak stoczyła tę kobietę, że był to już tylko szkielet, widmo. Kiedy odezwała się do mnie, sine jej wargi zdawały się nieruchome. Mimo iż zawód mój oswoił mnie z tego rodzaju widokiem (często wypada mi znaleźć się u łoża umierających, aby przyjąć ich ostatnią wolę), wyznaję, iż rodziny we łzach i agon je które widziałem były niczem w porównaniu z tą samotną i milczącą kobietą w tym wielkim zamku. Nie słyszałem najmniejszego szmeru, nie widziałem owego niedostrzegalnego ruchu, w jaki oddech chorej musiał wprawiać prześcieradła; stałem nieruchomy, patrząc na nią w osłupieniu. Zdaje mi się, że jeszcze tam jestem. Wreszcie, jej wielkie oczy poruszyły się, próbowała podnieść prawą rękę, która opadła na łóżko, a te słowa wyszły z jej ust niby oddech, głos jej bowiem to już nie był głos:
— Oczekiwałam pana z niecierpliwością.
Policzki jej zarumieniły się. Mówić, to był dla niej wysiłek.
— Pani...
Dała mi znak, abym milczał. Równocześnie, podniosła się stara gospodyni i rzekła mi do ucha:
— Niech pan nie mówi, pani hrabina nie może znieść najmniejszego szmeru, a to, coby pan powiedział, mogłoby ją rozdrażnić.
Siadłem. W chwilę później pani de Merret zebrała resztki sił, aby podnieść prawą rękę, włożyła ją z trudem pod poduszkę, trzymała ją tak chwilę, poczem zrobiła ostatni wysiłek aby wyjąć rękę. Kiedy wyjęła zapieczętowany papier, krople potu spływały jej z czoła.
— Powierzam panu swój testament, rzekła. Och, mój Boże! Och!
To było wszystko. Chwyciła krucyfiks, który leżał na łóżku, przycisnęła go szybko do ust i umarła. Wyraz jej martwych oczu przejmuje mnie jeszcze dreszczem, kiedy go sobie przypomnę. Musiała bardzo cierpieć. Była radość w jej ostatniem spojrzeniu, a uczucie to utrwaliło się w jej martwych oczach. Zabrałem testament; kiedy go otwarto, okazało się, że hrabina de Merret mianuje mnie jego wykonawcą. Cały swój majątek, poza paroma legatami, zapisała na szpital w Vendôme. Ale oto, jakie wydała zlecenia co do Grande Bretèche. Nakazała mi, abym, przez okrągłe pięćdziesiąt lat, począwszy od dnia jej śmierci, zostawił ten dom w stanie, w jakim znajduje się w chwili jej zgonu; zabraniając wstępu do mieszkania komukolwiek, zabraniając podejmować najmniejszej reparacji, wyznaczając nawet rentę, gdyby było trzeba nająć stróżów, aby zapewnić ścisłe wykonanie jej woli. Po upływie tego terminu, jeśli wola testatorki będzie dochowana, dom ma należeć do moich spadkobierców (bo wiadomo panu, że rejentowi nie wolno jest przyjmować legatu); w przeciwnym razie, Grande Bretèche przypadnie temu, kogo prawo wyznaczy, ale pod warunkiem iż spełni warunki, wskazane w kodycylu, dołączonym do testamentu, który to kodycyl ma być otworzony aż po upływie rzeczonych pięćdziesięciu łat. Testamentu nie zaczepiono, zatem...
Przy tych słowach, nie kończąc zdania, chudy rejent popatrzył na mnie z tryumfem. Dopełniłem miary jego szczęścia, mówiąc mu parę komplementów.
— Panie rejencie, rzekłem wkońcu, odmalował mi to pan tak żywo, iż mam wrażenie, że widzę tę umierającą, bledszą niż prześcieradło, boję się jej błyszczących oczu, będzie mi się śniła w nocy. Ale pan musiał zapewne wysnuć jakieś domysły co do życzeń objętych tym szczególnym testamentem?
— Panie, odparł z komiczną uroczystością, nigdy nie pozwalam sobie sądzić postępowania osób, które mnie tak chlubnie obdarowały djamentem.
Rychło rozwiązałem język skrupulatnego rejenta, który, nie bez długich kołowań, udzielił mi spostrzeżeń poczynionych przez głębokich polityków obojej płci, rozstrzygających o wszystkiem w Vendôme. Ale spostrzeżenia te były tak sprzeczne, tak rozwlekłe, że omal nie usnąłem, mimo zainteresowania jakie budziła we mnie ta autentyczna historja. Ciężki i monotonny głos rejenta, nawykłego zapewne słuchać samego siebie i zniewalać do słuchania klientów lub krajanów, zwyciężył mą ciekawość. Na szczęście, poszedł sobie.
— Ha, ha, panie, wiele osób, rzekł do mnie na schodach, chciałoby jeszcze żyć czterdzieści pięć lat; ale chwileczkę! (tu zrobił chytrą minę, przyłożył wskazujący palec prawej ręki do nosa, jakby chciał powiedzieć: Niech pan dobrze uważa!) — Aby ciągnąć tak długo, tak długo, rzekł, trzeba mieć mniej niż sześćdziesiątkę.
Zamknąłem drzwi, wyrwany z apatji tą refleksją, którą rejent uważał za bardzo dowcipną. Następnie siadłem w fotelu, z nogami wspartemi o kominek. Utonąłem w powieści à la pani Radcliffe, zbudowanej na prawniczych danych pana Regnault, kiedy drzwi, pchnięte silną ręką kobiecą, otwarły się. Ujrzałem moją gospodynię, zażywną i roześmianą kobietę, która chybiła powołania: była to Flamandka, która powinna się była urodzić na obrazie Teniersa.
— I cóż, proszę pana? rzekła. Pan Regnault pewno panu odklepał swoją historję o Grande Bretèche.
— Tak, pani Lepas.
— Cóż panu powiedział?
Powtórzyłem w kilku słowach ciemną i zimną historję pani de Merret. Za każdem zdaniem, gospodyni wyciągała szyję, spoglądając na mnie z przenikliwością oberżystki, coś pośredniego między instynktem żandarma, chytrością szpiega i sprytem handlarza.
— Moja dobra pani Lepas, rzekłem wkońcu, mam wrażenie, że pani wie coś więcej o tej sprawie. Co? Inaczej, pocoby pani tu przyszła.
— Ależ słowo uczciwej kobiety, jak prawda że się nazywam Lepasowa...
— Niech się pani nie przysięga, z oczu pani wyziera tajemnica. Znała pani hrabiego de Merret. Co to był za człowiek?
— Ba, ba, hrabia Merret, to był piękny mężczyzna, wysoki, wysoki, godny szlachcic, rodem z Pikardji, raptus że niech ręka boska broni. Płacił wszystko gotówką, żeby nie mieć z nikim kłopotów. Żywy był jak iskra! Wszystkie tutejsze panie chwaliły go, że bardzo miły człowiek.
— Dlatego że taki żywy? wtrąciłem.
— Może, może, rzekła. Rozumie pan przecież, że musiał coś w sobie mieć, aby się ożenić z panią de Merret, która, nie ubliżając innym, była najpiękniejsza i najbogatsza osoba w okolicy. Miała blisko dwadzieścia tysięcy funtów renty. Całe miasto było na ślubie. Panna młoda była śliczniutka i milutka, istny cukiereczek. To była wtedy śliczna para!
— Czy byli szczęśliwi z sobą?
— Hm, hm, i tak i nie, o ile można się domyślać, bo rozumie pan, że my prości ludzie nie byliśmy z nimi w konfidencji. Pani de Merret to była dobra kobieta, bardzo milusia, która miewała nieraz ciężkie chwile z żywością swego męża, ale, choć był człek nieco dumny, lubiliśmy go. Ba! na takiego go już Pan Bóg stworzył; cóż pan chce: szlachcic...
— Ale musiała przecież zajść jakaś katastrofa, że państwo Merret tak gwałtownie się rozeszli?
— Ja nie powiedziałam, że była jakaś katastrofa. Ja nic nie powiedziałam.
— Dobrze. Teraz jestem pewien, że pani wie wszystko.
— No więc dobrze, proszę pana, powiem wszystko. Kiedym widziała, że do pana idzie rejent, zaraz zgadłam, że będzie mówił o pani Merret, niby z racji Grande Bretèche. To mi nasunęło myśl, aby się poradzić pana (niby że pan mi się wydaje człowiek z wykształceniem i niezdolny zdradzić biednej kobiety, która nigdy nie ukrzywdziła nikogo, a którą przecie dręczą wyrzuty sumienia). Dotąd nie odważyłam się zwierzyć nikomu z tutejszych, to wszystko gaduły, złe języki... A dotychczas nie było tu jeszcze podróżnego, któryby tak długo jak pan bawił w gospodzie i któremu mogłabym opowiedzieć historję piętnastu tysięcy franków...
— Moja droga pani Lepas, odparłem wstrzymując potok jej wymowy, jeśli pani zwierzenie jest tego rodzaju, że mogłoby mnie wprowadzić w fałszywe położenie, za nic w świecie nie chciałbym...
— Niech się pan nie obawia, przerwała. Zobaczy pan.
Skwapliwość ta obudziła we mnie podejrzenie, że nie mnie jednemu dobra gospodyni zwierzyła sekret, którego miałem być jedynym depozytarjuszem: pozwoliłem jej mówić.
— Proszę pana, rzekła, kiedy Cesarz przysłał tutaj Hiszpanów, jeńców wojennych i inszych, miałam, w gospodzie, na rachunek rządu, młodego Hiszpana, zesłanego do Vendôme na słowo. Mimo tego słowa, codziennie chodził meldować się w podprefekturze. To był grand hiszpański; Bagatela! Nazywał się jakoś na os i na dia, coś niby Bagos de Feredia. Mam jego nazwisko w swoich regestrach, może pan sobie przeczytać. Śliczny był chłopiec jak na Hiszpana, bo powiadają że to są wszystko wielkie brzydale. Nie był nadto wysoki, ale kształtny; małe rączki, a wypielęgnowane, to warto było widzieć! Miał tyle szczotek do samych rąk, ile kobieta do wszystkiej tualety. Miał długie czarne włosy, oko ogniste, cera śniada trochę, ale i tak niczego. Bieliznę miał taką, jakiej jeszcze u nikogo nie widziałam, mimo że mieszkały u mnie książęta, między innymi pan generał Bertrand, oboje księstwo d‘Abrantès, pan Decazes i król hiszpański. Nie wszystko chciał jeść, ale był taki grzeczny, taki milusi, że nie można się było o to gniewać. Och! bardzo go lubiłam, chociaż się prawie nic nie odzywał i niepodobna było go rozgadać. Kiedy się do niego mówiło, nie odpowiadał: to taki ich obyczaj, niby taka ich manja, wszyscy podobno są oni tacy. Czytał brewjarz jak jaki ksiądz i chodził regularnie na mszę, na wszystkie nabożeństwa. W kościele klękał o dwa kroki (zauważyliśmy to później) od kaplicy pani de Merret. Ponieważ obrał to miejsce od pierwszego razu kiedy zaszedł do kościoła, nikt nie myślał aby to było umyślnie. Zresztą, biedny chłopczyna ani nosa nie odrywał od książki do modlenia. Wieczorem, zawsze się przechadzał w górach, w ruinach zamku. To była jedyna rozrywka jaką miał: biedactwo, to mu przypominało rodzinne strony. Powiadają, że Hiszpan ja to same góry! Od pierwszych dni, zaczął wracać późno do domu. Z początku niepokoiłam się, widząc że wraca aż po północy, ale później przyzwyczailiśmy się do jego fantazji: brał klucz i nie czekaliśmy już na niego. Mieszkał w domu, który mamy przy ulicy Koszarowej. Parobek powiedział nam, że jednego wieczora, kiedy pławił konie, ujrzał zdala mego granda, pływającego w rzece jak ryba. Skoro wrócił, powiedziałam mu, żeby uważał na wodorosty; zdawał się nie rad że go widziano w wodzie. Wreszcie, proszę pana, jednego dnia, a raczej jednego rana, nie zastaliśmy go w pokoju, nie wrócił. Pótym szperała, aż ujrzałam pismo w szufladzie, gdzie było schowane pięćdziesiąt sztuk hiszpańskich dukatów, co to je nazywają portugalami i które warte były około pięciu tysięcy franków, i także djamentów na dziesięć tysięcy franków w zapieczętowanej skrzynce. W piśmie stało, że, w razie gdyby nie wrócił, zostawia nam te pieniądze i te djamenty, pod warunkiem żeby ufundować msze na podziękowanie Bogu za jego ucieczkę i też za jego zbawienie. W owym czasie żył jeszcze mój stary, pobiegł go szukać. I tu dopieroż historja! przyniósł ubranie Hiszpana, które znalazł pod wielkim kamieniem, w palisadzie nad rzeką od strony zamku, prawie nawprost Grande Bretèche. Mąż wyszedł z domu tak rano, że nikt go nie widział. Przeczytawszy list, spalił ubranie, i oznajmiliśmy, wedle życzenia hrabiego Feredia, że umknął. Podprefekt wypuścił za nim całą żandarmerję, ale ba! ani śladu. Lepas sądził, że Hiszpan się utopił. Ja, proszę pana, nie sądzę: raczej przypuszczam, że to było coś w związku z hrabiną de Merret. Rozalja mówiła mi, że krucyfiks, do którego jej pani była tak przywiązana iż się z nim kazała pochować, był hebanowy ze srebrem; otóż, w pierwszych czasach swego tu pobytu, pan Feredia miał właśnie taki krucyfiks, którego później już u niego nie widziałam. A teraz, prawda, proszę pana, że ja nie mam co mieć wyrzutów o tych piętnaście tysięcy franków i że one są sumiennie moje?
— Oczywiście. Ale czy pani nie próbowała wypytać Rozalji?
— Jakżeby nie! Ale, widzi pan, ta dziewczyna to istna skała. Coś wie, ale niepodobna z niej wyciągnąć.
Pogwarzywszy jeszcze jakiś czas, gospodyni zostawiła mnie na łup mętnych i mrocznych myśli. Ogarnęła mnie romantyczna ciekawość, zabobonny lęk, dość podobny do uczucia jakie nas chwyta w chwili gdy wchodzimy w nocy do ciemnego kościoła, w którym widzimy światło migocące pod arkadami: przesuwa się jakiś mglisty cień, słychać szelest sutanny lub sukni, dreszcz nas przeszedł. Grande Bretèche i jej wysokie trawy, jej zaryglowane okna, zardzewiałe zawiasy, zamknięte drzwi, opustoszałe pokoje, wszystko to stanęło mi nagle fantastycznie przed oczyma. Siliłem się wniknąć w tajemnicze mieszkanie, szukając węzła owego groźnego dramatu, który zabił troje osób. Rozalja stała się w mych oczach najbardziej interesującą osobą w Vendôme. Przyglądając się jej, odkryłem w niej ślady tajemnej myśli, mimo wspaniałego zdrowia jakie tryskało z pulchnej twarzy. Było w niej coś... wyrzut czy nadzieja... zachowanie się jej zwiastowało tajemnicę niby zachowanie się dewotki modlącej się bez przerwy, albo dzieciobójczyni która wciąż słyszy ostatni krzyk dziecka. Poza tem dziewczyna zdawała się gruba i pospolita, głupawy uśmiech nie miał nic zbrodniczego, każdyby ją rozgrzeszył już na sam widok wielkiej chustki w kraty, okrywający jędrny biust, wtłoczony w suknię w białe i fioletowe prążki.
Nie, pomyślałem, nie opuszczę Vendôme wprzód, aż poznam całą historję Grandę Bretèche. Aby dojść do celu, gotów jestem rozkochać Rozalję, jeśli trzeba.
— Rozaljo, rzekłem pewnego wieczora.
— Co, proszę łaski pana?
— Czy Rozalja nie jest zamężna?
Zadrżała lekko.
— Och, nie zbraknie mi chłopców, kiedy mi przyjdzie ochota szukać guza! odrzekła, śmiejąc się.
Opanowała szybko wzruszenie; wszystkie kobiety, od wielkiej damy do pomywaczki, mają ową sobie tylko właściwą zimną krew.
— Dość jest Rozalka świeża, apetyczna, aby jej nie brakło kawalerów! Ale powiedz mi, Rozalko, czemu, opuściwszy panią de Merret, zgodziłaś się do gospody? Czy pani nie zostawiła ci jakiego funduszu?
— Och, owszem! Ale widzi pan, to najlepsze miejsce w całem Vendôme.
Była to jedna z tych odpowiedzi, które, w języku sędziów i adwokatów, nazywają się uchylaniem pytania. Rozalja wydawała mi się w tej całej historji niby pionek, o którego rozgrywa się partja szachów; znajdowała się w samem centrum intrygi i prawdy; byłem pewny, że jest wpleciona w węzeł. To nie była zwykła miłostka, był w tej dziewczynie ostatni rozdział powieści; to też, od tej chwili, Rozalja stała się przedmiotem mych szczególnych starań. Przyglądając się bacznie dziewczynie, zauważyłem w niej, jak u większości kobiet którym poświęcimy szczególną uwagę, mnóstwo zalet. Była czysta, staranna, była ładna, to rozumie się samo przez się: posiadła niebawem wszystkie zalety, jakich żądza nasza użycza kobiecie, bez względu na jej stanowisko. W dwa tygodnie po wizycie rejenta, pewnego wieczora, lub raczej pewnego rana, bo było bardzo wcześnie, rzekłem do Rozalki:
— Słuchaj, opowiedz mi wszystko, co wiesz o pani de Merret.
— Och, odparła ze zgrozą, niech pan ode mnie tego nie żąda, panie Horacy!
Ładna jej twarz zachmurzyła się, kolory zbladły, oczy straciły swój niewinny połysk.
— Więc dobrze, rzekła, skoro pan obce koniecznie, opowiem, ale niech mi pan dochowa sekretu!
— Nie bój się, dobre dziecko, dochowam ci wszystkich sekretów jak złodziej: to najwyższy stopień rzetelności jaki istnieje.
— Jeżeli to panu wszystko jedno, wolę już pańską własną rzetelność.
Poprawia chusteczkę na głowie i przybrała odpowiednią pozę; istnieje bowiem niewątpliwie poza wyrażająca ufność niezbędną przy opowiadaniu. Najlepiej się opowiada o pewnej godzinie, tak jak my tu siedzimy przy stole. Nikt nigdy nie opowiadał, stojąc albo na czczo. Ale gdybym miał wiernie powtórzyć wymowę Rozalki, nie starczyłoby i tomu... Otóż, ponieważ wypadek, który mi opowiedziała dość mętnie, znajduje się między gadaniną rejenta a wersją pani Lepas, równie ściśle jak średnie człony proporcji arytmetycznej znajdują się między skrajnemi, wystarczy jeżeli to państwu streszczę w krótkich słowach. Skracam tedy.
Pokój, który pani de Merret zajmowała w Grande Bretèche, znajdował się na parterze. Alkowa, mniejwięcej na cztery stopy głęboka, wyżłobiona w murze, służyła jej za gotowalnię. Na trzy miesiące przed wieczorem którego dzieje państwu opowiem, pani de Merret zaniemogła dość poważnie, do tego stopnia że mąż zostawił ją samą i przeniósł się na pierwsze piętro. Niepodobnym do przewidzenia trafem, wrócił tego wieczora o dwie godziny później niż zwykle z klubu, gdzie chodził na dzienniki i na dysputy polityczne. Żona myślała że już dawno wrócił, że się położył, że śpi. Ale najazd na Francję był przedmiotem bardzo ożywionej dyskusji, partyjka bilardu zrobiła się gorąca, szlachcic, przegrał czterdzieści franków, sumę ogromną jak na Vendôme, gdzie wszyscy ciułają grosze i gdzie obyczaje odznaczają się chwalebną skromnością, będącą może źródłem prawdziwego szczęścia nieznanego paryżanom. Od jakiegoś czasu, pan de Merret poprzestawał na spytaniu się Rozalji czy pani śpi; otrzymawszy odpowiedź nieodmiennie twierdzącą, szedł do siebie ze spokojem, zrodzonym z ufności i przyzwyczajenia.
Tym razem przyszła mu ochota zajść do żony, aby jej opowiedzieć swoje nieszczęście, może i pocieszyć się po niem. Przy obiedzie uważał, że żona przystroiła się bardzo zalotnie; wracając z klubu, myślał sobie, że już jest zdrowa, że wypiękniała po chorobie. Spostrzegł to, jak mężowie spostrzegają wszystko, nieco późno.
Zamiast zawołać Rozalję, która w tej chwili była w kuchni i przyglądała się partyjce kucharki z woźnicą, pan de Merret skierował się do pokoju żony przy blasku latarki, którą postawił na schodach. Krok jego, nietrudny do poznania, rozległ się pod sklepieniem.
W chwili gdy szlachcic ujął klamkę, zdawało mu się, że drzwi od alkowy (o której wspomniałem) zamykają się: ale kiedy wszedł, pani de Merret była sama, stała przy kominku. Mąż pomyślał naiwnie, że to pewnie Rozalja jest w alkowie. Jednakże mgliste podejrzenie przemknęło mu przez głowę, spojrzał na żonę i ujrzał w jej oczach coś niepewnego, dzikiego.
— Późno dziś wracasz, rzekła.
Głos, zazwyczaj tak czysty i słodki, wydał mu się lekko zmieniony. Nie odpowiedział nic, bo w tej chwili weszła Rozalja. Miał uczucie, że piorun w niego strzelił. Przechadzał się po pokoju jednostajnym ruchem, chodząc z założonemi w tył rękami od jednego okna do drugiego.
— Czyś miał jaką przykrość, czyś może cierpiący? spytała nieśmiało żona, gdy ją Rozalja rozbierała.
Milczał.
— Idź, Rozalko, rzekła pani Merret, sama zakręcę papiloty.
Z twarzy męża wyczytała jakieś nieszczęście i chciała z nim zostać sama. Kiedy Rozalja poszła, lub udała że poszła (została bowiem parę chwil w kurytarzu), pan de Merret zbliżył się do żony i rzekł spokojnie:
— Jest ktoś u ciebie w alkowie?
Spojrzała na męża spokojnie i rzekła poprostu:
— Nie, mój drogi.
To, „nie“ przywiodło pana de Merret do rozpaczy, nie uwierzył; mimo to, nigdy żona nie wydawała mu się bardziej czysta i święta niż w tej chwili. Wstał aby otworzyć alkowę; pani de Merret ujęła go za rękę, spojrzała nań smutno, i rzekła głosem niezwykle wzruszonym:
— Jeśli nie znajdziesz nikogo, pomyśl, że wszystko między nami skończone!
Niewysłowiona godność, bijąca z twarzy żony, wróciły szlachcicowi głęboką cześć dla niej i natchnęła go jednem z owych postanowień, którym brak tylko szerokiej sceny, aby przejść do nieśmiertelności.
— Nie, rzekł, Józefino, nie pójdę. Tak czy owak wszystko byłoby między nami skończone. Słuchaj, ja znam czystość twojej duszy, wiem, że żyjesz jak święta, nie chciałabyś popełnić grzechu śmiertelnego ani za cenę życia.
Tu pani de Merret popatrzyła na męża błędnym wzrokiem.
— Masz, oto twój krucyfiks, dodał ten człowiek. Przysięgnij przed Bogiem, że niema tam nikogo, a uwierzę ci, nie otworzę tych drzwi nigdy.
Pani de Merret wzięła krucyfiks i rzekła: „Przysięgam“.
— Głośniej, rzekł mąż, i powtarzaj: „Przysięgam w obliczu Boga, że niema nikogo w tej alkowie“.
Powtórzyła bez zmieszania.
— Dobrze, rzekł zimno pan de Merret. Po chwili milczenia dodał: Masz widzę bardzo ładną rzecz, której nie znałem, rzekł, oglądając hebanowy krucyfiks, wykładany srebrem i rzeźbiony bardzo artystycznie.
— Kupiłam go u Duviviera. Kiedy prowadzono tędy transport jeńców, nabył go od hiszpańskiego księdza.
— A, tak, rzekł pan de Merret, wieszając krucyfiks i zadzwonił.
Rozalja zjawiła się niebawem. Pan. de Merret wyszedł naprzeciw niej, pociągnął ją do okna które wychodziło na ogród i rzekł z cicha:
— Wiem, że Gorenflot chce się z tobą żenić i że bieda tylko stoi na przeszkodzie waszym planom. Powiedziałaś mu, że nie wyjdziesz za niego, o ile nie uda mu się zostać majstrem... Idź więc po niego i powiedz mu, żeby tu przyszedł z kielnią i z narzędziami. Postaraj się aby nie budził nikogo: obsypię go dostatkiem ponad wasze marzenia. Tylko ani słowa nikomu, bo inaczej...
Tu zmarszczył brew. Rozalja pobiegła, odwołał ją.
— Weź mój klucz, rzekł. — Janie! krzyknął pan de Merret grzmiącym głosem.
Jan, który był równocześnie woźnicą i totumfackim hrabiego, rzucił partyjkę i przybiegł.
— Idźcie spać wszyscy, rzekł pan dając mu znak aby się zbliżył; poczem dodał cicho:
— Kiedy wszyscy będą spali, spali, rozumiesz mnie, przyjdziesz tu i dasz mi znać.
Wydając te rozkazy, pan de Merret ani na chwilę nie tracił z oczu żony: siadł spokojnie przy ogniu koło niej i zaczął opowiadać historję partyjki bilardu oraz dyskusje w klubie. Kiedy Rozalja wróciła, ujrzała, iż państwo rozmawiają z sobą spokojnie. Szlachcic dał właśnie świeżo tynkować wszystkie pokoje na parterze. Gips jest bardzo rzadki w Vendôme, transport podnosi jego cenę; to też pan de Merret sprowadził odrazu sporą ilość, wiedząc że zawsze znajdzie nabywców na to co zostanie. Ta okoliczność podsunęła mu pomysł, który wprowadził w czyn.
— Proszę pana, Gorenflot już jest, rzekła Rozalja cicho.
— Niech wejdzie, odparł hrabia głośno.
Widząc wchodzącego murarza, pani de Merret lekko zbladła.
— Gorenflot, rzekł mąż, idź przynieś cegieł z wozowni; weź dosyć, aby zamurować drzwi do tej alkowy; użyjesz gipsu, który mi został od tynkowania.
Następnie, przyciągnąwszy do siebie Rozalję i robotnika, szepnął:
— Słuchaj, Gorenflot, będziesz tu spał tej nocy. Jutro rano dostaniesz paszport i udasz się za granicę, do miasta, które ci wskażę. Dam ci sześć tysięcy franków na podróż. Zostaniesz w tem mieście dziesięć lat; gdyby ci się tam nie podobało, będziesz się mógł przenieść do innego, byle w tym samym kraju. Pojedziesz przez Paryż, gdzie zaczekasz na mnie. Tam zapewnię ci kontraktem drugich sześć tysięcy franków, które ci wypłacą za powrotem, w razie jeśli dopełnisz warunków naszej umowy. Za tę cenę, zachowasz głębokie milczenie o wszystkiem co będziesz tu robił tej nocy. Co się ciebie tyczy, Rozaljo, dam ci dziesięć tysięcy franków, które ci wyliczę w dzień ślubu pod warunkiem że zaślubisz Gorenflota, ale, jeśli się chcecie pobrać, musicie milczeć: inaczej kwita z posagu.
— Rozaljo, rzekła pani de Merret, chodź mnie uczesać.
Mąż przechadzał się spokojnie, pilnując drzwi, murarza i żony, ale nie zdradzając niczem nieufności. Gorenflot musiał robić hałas. Pani de Merret pochwyciła chwilę, w której murarz rzucał cegły, a mąż był na drugim końcu pokoju, aby szepnąć Rozalji:
— Masz u mnie tysiąc franków renty, drogie dziecko, jeżeli zdołasz szepnąć Gorenflotowi, aby zostawił szparę u dołu.
Poczem rzekła głośno z zupełnym spokojem: — Idźże mu pomóc!
Przez cały czas, przez który Gorenflot zamurowywał drzwi, państwo de Merret milczeli. Milczenie to było rozmyślne u męża, który nie chciał dać żonie sposobności rzucenia jakiegoś słowa, mogącego być wskazówką; u pani Merret była to ostrożność lub duma. Kiedy mur stanął do połowy, sprytny murarz skorzystał z chwili, gdy hrabia był odwrócony plecami, aby uderzyć kielnią w szybę. Postępek ten zdradził pani de Merret, że Rozalja porozumiała się z Gorenflotem. Wszyscy troje ujrzeli wówczas smagłą twarz mężczyzny o ciemnych włosach i płomiennem spojrzeniu. Zanim mąż się odwrócił, biedna kobieta zdążyła dać znak głową obcemu, dla którego gest ten znaczył: „Miej nadzieję!“
O czwartej, kiedy zaczęło świtać (było to we wrześniu), robotę skończono. Murarz został pod strażą Jana, a hrabia położył się spać w pokoju żony. Nazajutrz rano, wstając, rzekł niedbale:
— Ach, prawda, muszę iść do merostwa w sprawie tego paszportu.
Włożył kapelusz, zastanowił się chwilę, wziął krucyfiks. Żona zadrżała ze szczęścia.
— Pójdzie do Duviviera, pomyślała.
Zaledwie hrabia wyszedł, pani de Merret zadzwoniła na Rozalję, poczem krzyknęła straszliwym głosem:
— Motykę! Motykę! I do roboty! Widziałam, jak Gorenflot robił wczoraj, będziemy miały czas zrobić dziurę.
W mgnieniu oka Rozalja przyniosła swej pani narzędzie; z żywością, której nic nie zdołałoby opisać, pani de Merret zaczęła burzyć mur. Już wyważyła kilka cegieł, kiedy, biorąc rozmach aby zadać silniejszy cios, ujrzała za sobą pana de Merret: zemdlała.
— Połóżcie panią do łóżka, rzekł zimno hrabia. Przewidując co zajdzie w jego nieobecności, zastawił na żonę pułapkę: napisał poprostu de mera i posłał po Duviviera. Jubiler nadszedł w chwili, gdy naprawiono nieład w mieszkaniu.
— Duvivier, spytał hrabia, czyś pan kupował jakie krucyfiksy od Hiszpanów, których prowadzono tędy?
— Nie, panie hrabio.
— Janie, rzekł, zwracając się do swego factotum, będziesz mi przynosił jedzenie do pokoju pani hrabiny; jest słaba, nie opuszczę jej aż przyjdzie do siebie.
Nieludzki szlachcic został trzy tygodnie w pokoju żony. W pierwszych dniach, kiedy było słychać jakiś szmer w zamurowanej alkowie i pani chciała go błagać za umierającym nieznajomym, odpowiadał tylko, nie pozwalając jej rzec ani słowa:
— Przysięgłaś na krucyfiks, że niema tam nikogo.
Po tem opowiadaniu, kobiety wstały od stołu; zrobił się ruch; czar, pod jakim Bianchon je trzymał, pierzchnął. Mimo to, niektóre przebiegł dreszcz przy ostatnich słowach.
Bywają opowiadania obfitujące w sytuacje, lub też dramatyczne dzięki bogatej grze przypadku. Takie opowiadania mieszczą same w sobie swoją sztukę, mogą je powtórzyć poprostu lub artystycznie wszystkie usta, przyczem temat nie uroni nic ze swej piękności. Ale istnieją zdarzenia, którym jedynie akcenty serca dają życie: istnieją szczegóły, anatomiczne niejako, których subtelności występują jedynie pod najdelikatniejszem nastrzykaniem myśli; istnieją portrety które wymagają duszy i które są niczem bez najdrobniejszych rysów mieniącej się fizjognomji; istnieją wreszcie rzeczy, których niepodobna powiedzieć lub zrobić bez jakiejś nieznanej harmonji, o czem znów stanowi dzień, godzina, szczęśliwy układ znaków niebieskich lub też tajemny nastrój ducha.
Tego rodzaju tajemnicze objawienie było nieodzowne dla opowiedzenia tej prostej historji, którą autor chciałby móc zająć parę dusz z natury skłonnych do melancholji i zadumy, chętnie karmiących się słodkiemi wzruszeniami. Jeżeli pisarz, podobny chirurgowi przy łożu umierającego przyjaciela, przystępuje z niejakim szacunkiem do swego tematu, czemu czytelnik nie miałby podzielić tego niewytłumaczonego uczucia? Czyż to tak trudno przejąć się owym mglistym i nerwowym smutkiem, który rozlewa dokoła nas szare cienie, ową niby-chorobą, której łagodne cierpienia miłe są czasami sercu? Jeżeli zamyślisz się przypadkiem o drogich osobach któreś stracił; jeżeli jesteś sam, jeżeli jest noc albo zmierzch zapada, czytaj dalej tę opowieść: inaczej porzuciłbyś w tem miejscu książkę. Jeżeliś nie pochował już w życiu jakiejś poczciwej ciotki, ubogiej albo kaleki, nie zrozumiałbyś tych stronic. Dla jednych wydadzą się pachnące piżmem: drugim zdadzą się równie bezbarwne, równie cnotliwe, jak jakiś utwór Florjana.
Słowem, czytelnik powinien znać rozkosz łez, znać niemy ból spojrzenia, które mija lekko unosząc drogi cień, ale cień daleki; musi posiadać jakieś wspomnienie, z tych które każą wraz żałować tego co mu pochłonęła ziemia i uśmiechać się do minionego szczęścia. A teraz wierzcie, że za wszystkie bogactwa Anglji, autor nie chciałby wydrzeć poezji ani jednego z jej kłamstw, aby upiększyć swoje opowiadanie. Jestto historja prawdziwa, na którą możecie strwonić skarby swojej wrażliwości, o ile je posiadacie.
Dzisiaj język nasz ma tyle gwar, ile istnieje odmian ludzi w wielkiej rodzinie francuskiej. To też prawdziwie ciekawą i przyjemną rzeczą jest słuchać rozmaitych tłumaczeń i wersyj dawanych tej samej rzeczy przez każdy z gatunków składających się na monografję paryżanina, paryżanina bowiem wzięliśmy dla uogólnienia tezy.
Tak naprzykład, gdybyście spytali osobnika należącego do gatunku Pozytywnych: „Czy zna pan panią Firmiani?‘“ — człowiek ten streściłby panią Firmiani w następującym inwentarzu: „Wielki pałac przy ulicy du Bac, ładnie umeblowane salony, piękne obrazy, rzetelnych sto tysięcy funtów renty, i mąż, niegdyś generalny poborca w departamencie Montenotte“. Tak rzekłszy, człowiek pozytywny, pulchny i okrągły, prawie zawsze ubrany czarno, robi minę zadowoloną z siebie, podciąga dolną wargę i potrząsa głową jakgdyby chciał dodać: „Porządni ludzie, o których niema nic do powiedzenia“. Nie pytajcie go o nic więcej! Ludzie pozytywni wszystko tłumaczą cyframi, rentą lub posiadłością ziemską (też termin z ich słownika).
Zwróćcie się na prawo, aby zapytać innego znów, należącego do rodzaju Bywalców, i zadajcie mu to samo pytanie: — „Pani Firmiani? rzecze, tak, tak, znam, bywam. Przyjmuje we środy, dom bardzo przyzwoity“. Już pani Firmiani przeobraża się w dom. Ten dom nie jest już kupą kamieni ułożonych przez architekta; nie, to słowo jest, w języku Bywalców, terminem nie do przetłumaczenia. Tutaj Bywalec, chudy człowiek o miłym uśmiechu, mówiący miłe błahostki, zawsze mający więcej dowcipu nabytego niż przyrodzonego, nachyla ci się do ucha i ze sprytną miną mówi: „Nigdy nie widziałem pana Firmiani. Jego stanowisko polega na tem, że prowadzi interesy we Włoszech; ale pani Firmiani jest Francuską i wydaje swoje dochody jak paryżanka. Ma świetną herbatę! To jeden z tych tak rzadkich dzisiaj domów, gdzie się ludzie bawią i gdzie wszystko co podają jest wyborne. Bardzo zresztą trudno się tam dostać: toteż spotyka się w jej salonie najlepsze towarzystwo!“
Zaczem Bywalec komentuje to ostatnie zdanie poważnie ujętą szczyptą tabaki i ładuje sobie nos małemi porcjami, jakgdyby mówił: „Bywam tam, ale nie licz na mnie abym cię wprowadził“.
Pani Firmiani prowadzi dla Bywalców rodzaj gospody bez szyldu.
— Poco ty chcesz chodzić do pani Firmiani? ależ tam jest nudno jak na Dworze! Na co się zda być inteligentnym człowiekiem, jeżeli nie na to, aby unikać salonów, w których się czyta najmniejszą balladkę, świeżo wylęgłą w poetyckim kurniku?
Zapytasz któregoś ze swoich przyjaciół z gatunku Arbitrów, ludzi którzy chcieliby trzymać cały świat pod kluczem, iżby się nic nie działo bez ich pozwolenia. Boli ich wszelkie szczęście drugich; przebaczają jedynie błędy, upadki, ułomności, uznają jedynie protegowanych. Arystokraci z temperamentu, stają się republikanami ze złego humoru, jedynie dlatego, aby znaleźć wielu niższych wśród swoich równych.
— Och, pani Firmiani, mój drogi, to czarująca istota, jedna z tych które służą za usprawiedliwienie naturze za wszystkie brzydule, stworzone przez pomyłkę: jest urocza! i dobra! Chciałbym mieć władzę, zostać królem, posiadać miljony, jedynie aby... tutaj trzy słowa szepnięte do ucha).
Chcesz, abym cię wprowadził?
Ten młody człowiek jest z gatunku uczniaków, znanego ze swej wielkiej śmiałości wśród mężczyzn, a wielkiej nieśmiałości sam na sam z kobietą.
— Pani Firmiani? wykrzyknie inny wywijając laseczką, powiem ci, co o niej myślę: kobieta lat trzydziestu do trzydziestu pięciu, twarz zmęczona, piękne oczy, mało piersi, zdarty altowy głos, ładne tualety, trochę niżu, śliczne manjery: słowem, mój drogi, resztki ładnej kobiety, warte jeszcze grzechu.
Te słowa padają z ust furfanta, który właśnie wstał od śniadania, nie waży słów i gotuje się wsiąść na konia. W takich chwilach furfanci są bez litości.
— Jest u niej wspaniała galerja obrazów, idź zobaczyć, odpowiada inny. Nie zdarza się widzieć czegoś równie pięknego.
Zwróciłeś się do gatunku Amator. Żegna się z tobą, aby śpieszyć do Perignona lub do Tripeta. Dla niego, pani Firmiani jest kolekcją płócien.
KOBIETA. — Pani Firmiani? Nie chcę, żebyś tam chodził.
To zdanie jest najbogatszym komentarzem. Firmiani! Kobieta niebezpieczna! Syrena! Dobrze się ubiera, ma smak, przyprawia o bezsenność wszystkie kobiety. Komentatorka należy do gatunku Zjadliwych.
ATTACHÉ AMBASADY. — Pani Firmiani! Czy ona nie jest z Antwerpji? Piękna kobieta, widziałem ją przed dziesięciu laty. Mieszkała wówczas w Rzymie. (Osobniki należące do gatunku attaché mają manję puszczać słówka à la Talleyrand; dowcip ich jest czasem tak subtelny, że spostrzeżenia ich są niedostrzegalne; podobni są owym graczom w bilard, którzy mijają kule z niesłychaną zręcznością. Te osobniki są naogół mało rozmowne: ale kiedy mówią, przebywają jedynie w Hiszpanji, Wiedniu, Włoszech lub Petersburgu. Nazwy tych krajów są u nich niby sprężyny: pociśnij je, a kurant wygra wszystkie swoje aryjki).
— Ta pani Firmiani blisko żyje z sos jętą Saint-Germain? (To mówi dama, która chce należeć do gatunku Dystyngowanych. Przyczepia de do każdego nazwiska, częstuje niem Dupina senior, pana Lafayette, rzuca niem na prawo i na lewo, obraża niem ludzi. Wciąż mia głowę (tylko nabitą tem co jest dystyngowane i, na swoje utrapienie, mieszka na Marais, a mąż jej był adwokatem, prawda że przy Najwyższym Trybunale).
— Pani Firmiani? Nie znam. (To osobnik z gatunku książąt. Uznaje jedynie kobiety bywające na Dworze. Darujcie mu: jest księciem z ręki Napoleona).
— Pani Firmiani? Czy to nie jest dawna aktorka z Włoskiego? (Człowiek z gatunku Dudków. Tego rodzaju ludzie chcą mieć odpowiedź na wszystko. Woleliby raczej spotwarzać niż milczeć).
DWIE STARSZE PANIE (żony dawnych urzędników). PIERWSZA (ma czepek z kokiem, pomarszczoną twarz, spiczasty nos, w ręku książka do nabożeństwa, głos twardy): Jak ona z domu, ta pani Firmiani? DRUGA (miała czerwona twarzyczka podobna do starej renety, głos łagodny): Cadignan, moja droga, bratanica starego księcia de Cadignan, a tem samem kuzynka księcia de Maufrigneuse.
Pani Firmiani jest z domu Cadignan. Mogłaby nie być cnotliwa, ani majętna, ani młoda, zawsze byłaby Cadignan. Urodzona Cadignan, to niby zabobon, zawsze żywy i potężny.
ORYGINAŁ. Owszem, owszem, nigdy nie widziałem u niej w przedpokoju kaloszy, możesz iść do niej bez kompromitacji i grać bez obawy, bo jeżeli są tam hultaje, to tylko bardzo dystyngowana: co za tem idzie nie kłócą się przy grze.
STARUSZEK Z GATUNKU OBSERWATORÓW. Kiedy się wybierzesz do pani Firmiani, mój drogi, ujrzysz piękną kobietę niedbale siedzącą przy kominku. Zaledwie że podniesie się z fotela, opuszcza go jedynie dla kobiet, dla ambasadorów, książąt, dla wielkich figur. Jest bardzo miła, czarująca, umie rozmawiać i lubi rozmawiać o wszystkiem. Ma wszystkie znamiona kobiety sercowej, ale liczą jej za dużo wielbicieli aby mogła mieć faworyta. Gdyby podejrzenia tyczyły tylko paru najbliższych, wykrylibyśmy kto jest jej cavalière servante; ale ta kobieta to jednia tajemnica. Jest zamężna a nigdy nie widzieliśmy jej męża; pan Firmiani to osobistość zupełnie fantastyczna; podobny jest do owego trzeciego konia którego opłaca się zawsze jadąc pocztą, a którego nikt nigdy nie widział. Zdaniem artystów, dama ta to pierwszy alt w Europie, a nie słyszano jej ani trzech razy od czasu jak mieszka w Paryżu; przyjmuje dużo a sama nie bywa nigdzie.
Obserwator mówi jak prorok. Trzeba przyjąć święcie jego słowa, jego anegdoty, jego cytaty, jeżeli się nie chce być człowiekiem głupim i tępym. Będzie cię wesoło obmawiał w dwudziestu salonach, gdzie jest potrzebny jak pierwsza sztuczka na afiszu, jedna z owych sztuczek tak często grywanych dla pustych krzeseł a cieszących się powodzeniem niegdyś. Obserwator ma czterdzieści lat, nie jada nigdy w domu, twierdzi że nie jest niebezpieczny dla kobiet; pudruje się, nosi orzechowy frak, ma zawsze miejsce w kilku lożach w Bouffons; czasami mylą go z bractwem Pasorzytów, ale pełnił w swoim czasie zbyt wysokie funkcje aby go można podejrzewać o pieczeniarstwo; posiada zresztą majątek ziemski w departamencie którego nazwy nigdy nie zdradził.
— Pani Firmiani? Ba, mój drogi, ależ to dawna kochanka Murata! (Ten należy do klasy Przeczących. Tego rodzaju ludzie robią errata wszystkich pamięci, prostują wszystkie fakty, zakładają się zawsze sto przeciw jednemu, są pewni wszystkiego. Moglibyście ich przychwycić w ciągu jednego wieczora na gorącym uczynku wszechobecności: powiadają, że ich uwięziono w Paryżu podczas sprzysiężenia Malleta, zapomniawszy, że pół godziny wprzódy przeszli Berezynę. Prawie wszyscy Przeczący są kawalerami Legji Honorowej, mówią bardzo głośno, mają wysokie czoło i grubo grają w karty).
— Pani Firmiani, sto tysięcy funtów renty? oszalałeś! Doprawdy, niektórzy ludzie rozdają setki tysięcy funtów z hojnością autorów, których nic nie kosztuje wyposażać swoje bohaterki. Ależ pani Firmiani to kokietka, która niedawno zrujnowała młodego człowieka i przeszkodziła mu do bardzo dobrego małżeństwa. Gdyby nie była ładna, byłaby bez grosza.
Och, tego to poznacie, jest z gatunku Zawistnych, i nie będziemy kreślili bliżej jego rysów. Gatunek jest tak znany, jak felis domestica. Jak wytłumaczyć wiekuistość Zawiści? przywary, która nic nie przynosi!
Światowcy, literaci, przyzwoici ludzie i wogóle ludzie wszelkiego rodzaju rozpuszczali w styczniu roku 1824 tyle sądów o pani Firmiani, że byłoby nużącem przytaczać tu wszystkie. Obcięlibyśmy jedynie stwierdzić, że człowiek pragnący ją poznać a nie mogący lub nie chcący bywać u niej, mógłby z jednaką racją uważać ją za wdowę i mężatkę, za głupią lub rozumną, cnotliwą lub rozwiązłą, bogatą lub biedną, czułą lub bezduszną, brzydką lub ładną; słowem, było tyle pań Firmiani, ile klas w towarzystwie, ile sekt w katolicyzmie. Przerażająca myśl! jesteśmy wszyscy niby odbitki litograficzne, które obmowa bije w niezliczonych kopjach. Te odbitki podobne są do modelu lub różnią się odeń tak nieznacznemi odcieniami, że, poza oszczerstwem przyjaciół i konceptem dziennika, reputacja nasza zależy od stopnia wyboru, jaki każdy uczyni między Prawdą, która kuleje, i Kłamstwem, któremu dowcip paryski użycza skrzydeł.
Pani Firmiani, podobna do wielu dumnych i szlachetnych kobiet, które czynią sobie ze swego serca sanktuarjum i gardzą światem, mogła mieć bardzo złą opinję w oczach pana de Bourbonne, starego właściciela ziemskiego, który się nią interesował w ciągu zimy owego roku. Przypadkowo obywatel ten należał do kategorji prowincjonalnych hreczkosiejów, ludzi nawykłych analizować wszystko i umiejących się targować z chłopami. W tym zawodzie człowiek staje się bezwiednie przenikliwy, tak jak żołnierz nabywa z czasem machinalnej odwagi. Ciekawski ów, przybyły z Turenji i nie zadowalający się paryskiemi gadaniami, był to bardzo godny szlachcie, mający jako jedynego spadkobiercę siostrzeńca, dla którego sadził swoje topole. Ta arcynaturalna czułość rodziła wiele plotek, które osobniki stanowiące różne odmiany tureńczyka formułowali bardzo dowcipnie; ale niema co ich przytaczać, zbladłyby przy plotkach paryskich. Kiedy człowiek może bez przykrości myśleć o swoim spadkobiercy, widząc co dnia piękniejsze topolowe aleje: czułość wzmaga się z każdą garścią ziemi dobytą przy okopywaniu drzewa. Mimo iż objawy takiej tkliwości są dość rzadkie, spotyka się je jeszcze w Turenji.
Ten ukochany siostrzeniec, który zwał się Oktaw de Camps, pochodzi od słynnego księdza de Camps, tak dobrze znanego bibljofilom i uczonym, co nie jest wcale jedno i to samo. Mieszkańcy prowincji mają brzydki zwyczaj potępiać z cnotliwem oburzeniem młodych ludzi, którzy sprzedają ojcowiznę. Ten śmieszny przesąd szkodzi zwyżce cen, którą aż dotąd rząd podsyca z konieczności. Nie poradziwszy się wuja, Oktaw rozporządził kawałem swojej ziemi na rzecz czarnej bandy. Zamek Villaines byłby zburzony, gdyby nie propozycje, jakie stary wuj uczynił przedstawicielom kompanji Marteau. Aby podsycić gniew testatora, przyjaciel Oktawa, daleki krewny, jeden z owych kuzynków o niedużym majątku a dużym sprycie, z tych o których sąsiedzi mawiają: „Nie chciałbym się z nim procesować!“ zjawił się przypadkiem u pana de Bourbonne i oznajmił mu ruinę siostrzeńca. Pan Oktaw de Camps, strwoniwszy mienie dla niejakiej pani Firmiani, zmuszony jest udzielać lekcyj matematyki, oczekując spadku po wuju, któremu nie śmie wyznać swoich błędów. Ten daleki krewniak, coś w rodzaju Franciszka Moora, nie wstydził się udzielić tych fatalnych nowin staremu wieśniakowi w chwili gdy trawił, przy sutym kominku, obfity prowincjonalny obiad.. Ale sukcesorom nie idzie tak gładko z wujem jakby sobie życzyli. Dzięki swemu uporowi, stary, który nie chciał dać wiary krewniakowi, przetrzymał zwycięsko niestrawność, spowodowaną życiorysem siostrzeńca. Są ciosy, które trafiają w serce, inne w głowę; cios zadany przez ubogiego krewnego padł na kiszki i sprawi niewiele złego, ponieważ poczciwiec miał świetny żołądek. Jako prawdziwy uczeń świętego Tomasza, pan de Bourbonne przybył do Paryża bez wiedzy Oktawa, aby zasięgnąć wiadomości o katastrofie swego spadkobiercy. Szlachcic, który miał stosunki w dzielnicy Saint-Germain przez Listomerów, Lenoncourtów i Vandenessôw, usłyszał tyle plotek, prawd, fałszów o pani Firmiani, iż postanowił wybrać się do niej pod nazwiskiem pana de Rouxellay (nazwa jego majątku). Przezorny starzec, zamierzając odwiedzić rzekomą kochankę Oktawa, wybrał wieczór, który, jak się dowiedział, Oktaw miał obrócić na dokończenie jakiejś bardzo dobrze płatnej pracy: przyjaciel bowiem pani Firmiani zawsze miał wstęp do niej, której-to okoliczności nikt nie umiał sobie wytłumaczyć. Co się tyczy ruiny Oktawa, nie była to, niestety, bajka.
Pan de Rouxellay nie przypominał w niczem wujaszka z wodewilu. Dawny muszkieter, człowiek z najlepszego towarzystwa, za którym niegdyś szalały kobiety, umiał się dobrze zaprezentować, pamiętał dworne manjery minionego wieku, prawił dusery i rozumiał prawie wszystkie punkty Konstytucji. Mimo że kochał Burbonów ze szlachetną otwartością, że wierzył w Boga tak jak weń wierzy szlachta i czytywał tylko Quotidienne, nie był tak pocieszny jakby tego pragnęli miejscowi liberałowie. Mógł się śmiało pokazać w najlepazem towarzystwie stołecznem, byle mu nie mówić o Mojżeszu, ani o dramacie, ani o romantyzmie, ani o barwie lokalnej, ani o kolejach żelaznych. Został wiemy panu de Voltaire, hrabiemu de Buffon, Peyronnetowi i kawalerowi Gluck, muzykowi „kącika królowej“.
— Pani, rzekł do margrabiny de Listomère, którą prowadził pod ramię wchodząc na salony pani Firmiani, jeżeli ta kobieta jest kochanką mego siostrzeńca, żal mi go. Jak ona może żyć w tym zbytku, wiedząc że on mieszka na poddaszu? Czy ona nie ma duszy? Oktaw oszalał, aby lokować cenę swego zmarnowanego majątku w sercu tej...
Pan de Bourbonne należał do rodzaju Mamutów, znał tylko język dawnych czasów.
— No, a gdyby go był przegrał?
— To przynajmniej miałby przyjemność gry.
— Sądzi pan tedy, że nie miał przyjemności? A, oto pani Firmiani.
Najpiękniejsze wspomnienia starego wuja zbladły na widok rzekomej kochanki swego siostrzeńca. Gniew jego rozpłynął się w uprzejmym frazesie, który mu się wydarł na widok pani Firmiani. Przez jeden z owych przypadków, które zdarzają się tylko ładnym kobietom, miała ona chwilę, gdy wszystkie jej wdzięki jaśniały osobliwym blaskiem, może dzięki światłu świec, dzięki cudownie prostej toalecie i atmosferze wykwintu jaki ją otaczał. Trzeba dobrze wystudjować owe małe rewolucje rozgrywające się co wieczora w salonie paryskim, aby ocenić nieuchwytne odcienie jakie mogą barwić i odmieniać twarz kobiecą. Jest chwila, w której, rada ze swego stroju, upojona własnym dowcipem, szczęśliwa z podziwu jaki budzi, czując się królową salonu pełnego wybitnych osób ślących jej uśmiechy, paryżanka ma świadomość swojej urody, swojego wdzięku; stroją ją wówczas wszystkie spojrzenia które zbiera i które przydają jej życia, ale których nieme hołdy przesyła wymownem spojrzeniem ukochanemu. W takiej chwili kobieta jest jakby obleczona nadziemską potęgą, Staje się czarodziejką, staje się bezwiednie zalotna, budzi mimowoli miłość która ją upaja tajemnie, ma uśmiechy i spojrzenia rzucające urok. Jeżeli ten stan jej duszy daje wdzięk nawet brzydkim, jakimż blaskiem musi odziewać kobietę wykwintną z natury, dystyngowaną, białą, świeżą, o żywych oczach, a płaszcza ubraną ze smakiem który jej przyznawali artyści i najokrutniejsze rywalki!
Czy spotkaliście kiedy, na swoje szczęście, jakąś osobę, której harmonijny głos daje słowom wdzięk, rozlany również w całem jej wzięciu, która umie i milczeć i mówić, która zajmuje się wami dyskretnie, która dobiera szczęśliwie słów, wysławia się wytwornie? Żart jej pieści, a krytyka nie rani; nie rozprawia, nie dysputuje, ale prowadzi z upodobaniem dyskusję i wstrzymuje ją w porę. Twarz jest uprzejma i uśmiechnięta, grzeczność nie ma nic wymuszonego, skwapliwość nie ma nic z uniżoności; szacunek staje się jeno lekkim odcieniem. Nie męczy cię nigdy, zostawia cię zadowolonym z niej i z samego siebie. Wdzięk ten przenika wszystko co ją otacza. Wszystko jest tam miłe dla oka, oddychasz niby rodzinnem powietrzem. Ta kobieta jest naturalna. Żadnego w niej wysiłku, nic nie udaje; uczucia swoje wyraża poprostu, ponieważ są szczere. Będąc szczera, umie nie urazić niczyjej małości własnej: Bierze ludzi tak jak ich Pan Bóg stworzył, ubolewając nad zepsutymi, wybaczając wady i śmiesznostki, rozumiejąc każdy wiek i nie przejmując się niczem, bo ma ten takt aby wszystko przewidzieć. Wesoła i tkliwa zarazem, ujmuje zanim pocieszy. Kochacie ją, tak iż jeżeli ten anioł popełni błąd, jesteście gotowi ją usprawiedliwić. Znacie zatem panią Firmiani.
Kiedy stary Bourbonne porozmawiał kwadrans z tą kobietą, rozgrzeszył siostrzeńca. Zrozumiał, iż stosunek Oktawa i pani Firmiani, prawdziwy czy zmyślony, musi kryć jakąś tajemnicę. Odzyskując złudzenia, które złocą pierwsze dni naszej młodości, i sądząc serce pani Firmiani z jej urody, stary szlachcic pomyślał, że osoba mająca tyle godności, nie może być zdolna do złego uczynku. Jej czarne oczy wyrażały taki spokój duszy, rysy były tak szlachetne, linje tak czyste, a namiętność o którą ją oskarżano tak mało zdawała się ciążyć jej na sercu, iż, podziwiając wszystkie zadatki szczęścia i cnoty malujące się na tej cudnej twarzy, starzec powiedział sobie: „Oktaw musiał zrobić jakieś głupstwo“.
Pani Firmiani przyznawała się do dwudziestupięciu lat. Ale Pozytywni dowodzili, że, wyszedłszy za mąż w szesnastym roku r. 1813, musiała mieć przynajmniej dwadzieścia ośm w r. 1825. Mimo to, ci sami ludzie twierdzili, że w żadnej epoce życia nie była tak ponętna ani tak doskonale kobieca. Nie miała nigdy dzieci: problematyczny Firmiani, wielce szanowny czterdziestolatek w roku 1813, zdolny był — tak powiadano — ofiarować jej tylko nazwisko i majątek. Pani Firmiani dochodziła tedy wieku, w którym paryżanka najlepiej rozumie miłość i pragnie jej (może niewinnie) w godzinach marzeń: nabyła wszystko to, co świat sprzedaje, wszystko czego pożycza, wszystko co daje. Sekretarze ambasad twierdzili, że ona wie wszystko; Wiedzący lepiej twierdzili, że mogłaby się jeszcze nauczyć wielu rzeczy; Obserwatorzy notowali, że ma białe ręce, małą nóżkę i ruchy może zbyt miękkie; ale przedstawiciele wszystkich gatunków zazdrościli szczęścia Oktawa lub powątpiewali o niem, godząc się, że to jest najarystokratyczniejsza piękność w Paryżu. Jeszcze młoda, bogata, bardzo muzykalna, dowcipna, delikatna, przyjmowana — przez pamięć Cadignanów, z któremi była spokrewniona po kądzieli — u księżnej de Blamont-Chauvry, wyroczni wielkiego świata, kochana przez swoje rywalki, kuzynkę swoją księżnę de Maufrigneuse, margrabinę d’Espard i panią de Macumer, zadowalała wszystkie próżności, które budzą lub podsycają miłość. Toteż ścigały ją pożądania zbyt wielu mężczyzn, aby nie miała się stać ofiarą wytwornej obmowy paryskiej oraz tych uroczych potwarzy, które się tak dowcipnie sieje pod wachlarzem lub w rozmówkach a parte. Spostrzeżenia, któremi się zaczyna ta historja, były tedy potrzebne aby przeciwstawić prawdziwą panią Firmiani pani Firmiani wedle wersji świata. Jeżeli kilka kobiet przebaczało jej szczęście, inne nie przebaczały jej cnoty: otóż, niema nic straszliwszego, zwłaszcza w Paryżu, niż posądzenia bez podstaw: niema sposobu ich zniweczyć. Ten zarys owej cudownej swą naturalnością postaci, może dać jedynie słabe o niej pojęcie; trzebaby pendzla Ingres’a aby oddać to szlachetne czoło, bujne włosy, godność spojrzenia, wszystkie myśli skupiające się w karnacjach cery. Było wszystko w tej kobiecie:, poeci mogli w niej widzieć wraz Joannę d’Arc lub Agnieszkę Sorel; ale była w niej także kobieta nieznana, dusza ukryta pod tą zwodną powłoką, dusza Ewy, bogactwo złego i skarby dobrego, błąd i rezygnacja, zbrodnia i poświęcenie, Dona Jul ja i Haida z byronowskiego Don Juana.
Dawny muszkieter został (bardzo niegrzecznie) ostatni w salonie pani Firmiani: zastała go siedzącego spokojnie w fotelu, tkwiącego z uporem muchy, którą trzeba zabić, aby się jej pozbyć. Zegar wskazywał drugą po północy.
— Pani, rzekł stary szlachcic w chwili gdy pani Firmiani wstała siląc się dać gościowi do zrozumienia, że pragnęłaby aby się zabrał; pani, jestem wujem Oktawa de Campe.
Pani Firmiani siadła szybko z widocznem wzruszeniem. Mimo swej przenikliwości, stary wieśniak nie mógł odgadnąć, czy blednie i czerwienieje ze wstydu czy z radości. Są przyjemności, które nie obywają się bez odrobiny urażonego wstydu; rozkoszne wzruszenia, które najczystsze nawet serce pragnie zawsze osłonić. Im subtelniejszą jest kobieta, tem bardziej chce ukryć drżenie swej duszy. Nieraz kobieta, nieodgadniona w swoich boskich kaprysach, pragnie często słyszeć na ustach świata imię, które niekiedy chciałaby zagrzebać w swojem sercu. Stary Bourbonne nie zupełnie tak tłumaczył sobie zmięszanie pani Firmiani; ale darujcie mu, wieśniak był nieufny.
— A więc? rzekła pani Firmiani rzucając nań jasne i bystre spojrzenie, w którem my mężczyźni nigdy nic nie wyczytamy, ponieważ nadto przypiera nas pytaniem.
— A więc, pani, odparł szlachcic, czy pani wie, jaką nowiną wytropiono mnie w mojej dziurze na wsi? Że mój siostrzan zrujnował się rzekomo dla pani: nieborak żyje gdzieś na poddaszu, gdy pani mieszkasz tu w jedwabiu i izłocie. Daruje mi pani moją wiejską szczerość, ale może dobrze jest, aby pani była świadoma potwarzy...
— Niech pan już nic nie mówi, rzekła pani Firmiani przerywając szlachcicowi rozkazującym gestem. Wiem o wszystkiem. Jest pan zbyt dworny (w dawnem znaczeniu tego słowa, dodała barwiąc to słowo lekkim akcentem ironji), aby nie rozumieć, że pan nie ma żadnego prawa mnie pytać. Śmieszne jest zresztą z mojej strony usprawiedliwiać się. Sądzę, że pan będzie miał natyle wiary w mój charakter, aby wierzyć w głęboką wzgardę, jaką budzi we mnie pieniądz, mimo że wydano mnie za mąż bez majątku za człowieka, który był olbrzymio bogaty. Nie wiem, czy pański siostrzeniec jest bogaty czy biedny; jeżeli go przyjmowałam, jeżeli go przyjmuję, uważam go widać za godnego aby się znajdował w gronie mych przyjaciół. Wszyscy moi przyjaciele mają szacunek dla siebie wzajem: wiedzą, że ja nie jestem natyle filozofką, aby przyjmować ludzi, którychbym nie ceniła: może to jest niedostatek miłości chrześcijańskiej, ale mój anioł stróż uchował mnie dotąd w głębokim wstręcie i do plotek i do nieuczciwości.
Mimo że głos pani Firmiani zadrżał lekko zrazu, ostatnie słowa wyrzeczone były ze swobodą Celimeny drwiącej z Mizantropa.
— Pani, odparł hrabia wzruszonym głosem, jestem stary, jestem prawie ojcem Oktawa, proszę pani tedy z góry najpokorniej o przebaczenie za jedno jedyne pytanie, jakie ośmielę się zadać. Daję pani szlacheckie słowo honoru, że pani odpowiedź umrze tu, rzekł kładąc rękę na sercu gestem naprawdę religijnym. Czy plotka mówi prawdę, czy pani kocha Oktawa?
— Panie, rzekła, każdemu innemu odpowiedziałabym tylko spojrzeniem, ale pana, i to dlatego że jesteś prawie ojcem pana de Camps, spytam, cobyś pomyślał o kobiecie, gdyby na pańskie pytanie odpowiedziała: tak. Wyznać swą miłość temu, którego kochamy, wówczas kiedy nas kocha... tak... bardzo; kiedy jesteśmy pewne że miłość ta będzie wieczną, to, niech mi pan wierzy, ofiara dla nas, a nagroda dla niego; ale komuś innemu!...
Pani Firmiani nie dokończyła; wstała, skinęła staremu głową i znikła w apartamentach, których drzwi, otwierane i zamykane kolejno, miały swą wymowę dla uszu wieśniaka.
— Tam do kata! pomyślał starzec, co za kobieta! to skończona szelma albo anioł.
I zeszedł do najętego pojazdu, którego konie tupały od czasu do czasu o bruk cichego dziedzińca. Woźnica spał, nakląwszy się co wlezie swego klienta.
Nazajutrz rano, koło ósmej, stary szlachcic drapał się po schodach domu położonego przy ulicy de l’Observance, gdzie mieszkał Oktaw de Camps. Nikt chyba nigdy tak się nie zdziwił, jak młody profesor na widok swego wuja: klucz był w drzwiach, lampa paliła się jeszcze, spędził tak całą noc.
— Mój mości hultaju, rzekł pan de Bourbonne siadając w fotelu; od kiedyż-to gwiżdże się na wujów mających dwadzieścia sześć tysięcy funtów renty w dobrej ziemi, kiedy się jest ich jedynym spadkobiercą? Czy wiesz, że my niegdyś szanowaliśmy takich krewnych? No i co, co ty mi masz do zarzucenia? czy źle wywiązywałem się z obowiązków wuja? czy żądałem od ciebie szacunku, czy odmawiałem ci pieniędzy, czy zamknąłem ci drzwi przed nosem pod pozorem że przychodzisz sprawdzać jak się miewam; czy nie masz najwygodniejszego, najmniej krępującego wuja w całej Francji? nie mówię w Europie, to byłaby zbytnia zarozumiałość. Piszesz do mnie albo nie piszesz, wierzę na ślepo w twoje przywiązanie, i przygotowuję ci śliczny mająteczek, będący przedmiotem zazdrości całego departamentu: mimo to, chcę ci go zostawić możliwie najpóźniej. Czy ten kaprys nie jest najzupełniej usprawiedliwiony? Tymczasem panicz sprzeda je swoją wioskę, mieszka jak lokaj, ani służby, ani powozu...
— Wuju...
— Nie chodzi o wuja, ale o siostrzeńca. Mam prawo do twego zaufania: to też wyspowiadaj się prędko, to łatwiej, wiem to z doświadczenia. Zgrałeś się, czy straciłeś na giełdzie? No powiedz-że: „Wuju, jestem nędznikiem!“ i niech cię uściskam. Ale jeżeli ołżesz mnie bardziej niż ja ołgiwałem w twoim wieku, sprzedaję majątek, umieszczam wszystko na dożywociu, i wracam do złych nałogów mojej młodości, o ile to jeszcze możliwe.
— Wuju...
— Widziałem wczoraj twoją panią Firmiani, rzekł wuj przerywając gestem. Czarująca, dodał. Masz aprobatę i przywilej królewski, i zgodę twego wuja, o ile ci to sprawia przyjemność. Co do sankcji Kościoła, zbyteczna jest, jak mniemani, sakramenty są zapewne za drogie! No, gadaj, czy dla niej się zrujnowałeś?
— Tak, wuju.
— A, szelma, byłbym się założył. Za moich czasów damulki ze dworu lepiej umiały oskubać człowieka, niż dzisiaj wasze kurtyzany. Odrazu ujrzałem w niej odmłodzony zeszły wiek.
— Mylisz się wuju, odparł Oktaw smutnym i łagodnym głosem, pani Firmiani zasługuje na twój szacunek i na pełny podziw swoich wielbicieli.
— Biedna młodość będzie zawsze taka sama, rzekł pan de Bourbonne. No, rżnij swoją sztukę, wytrząś mi stare historje. A wszakże powinienbyś wiedzieć, że miłostki to mi nie pierwszyzna.
— Kochany wuju, ten list powie ci wszystko, odparł Oktaw, wydobywając wykwintny pugilares, z pewnością jej dar: kiedy to przeczytasz, opowiem ci resztę, poznasz panią Firmiani, tę której nie zna świat.
— Nie mam okularów, rzekł wuj; przeczytaj sam.
Oktaw zaczął od tych słów: „Najdroższy mój...“
— Jesteś zatem bardzo blisko z tą kobietą?
— Ależ tak, wuju.
— I nie zerwaliście z sobą?
— Zerwali!... powtórzył Oktaw zdumiony. Pobraliśmy się w Greatna-Green.
— Zatem, podjął pan de Bourbonne, czemu jadasz w garkuchni?
— Pozwól mi czytać dalej.
— Masz słuszność, słucham.
Oktaw czytał nie mogąc przy pewnych ustępach oprzeć się głębokiemu wzruszeniu.
„Mężu mój ukochany, pytałeś mnie o przyczyny smutku: czyż więc przedostał się z mojej duszy na twarz, czy też go tylko odgadłeś? I czemużby nie? jesteśmy tak zespoleni sercem! Zresztą, ja nie umiem kłamać, może to bardzo źle. Jednym z obowiązków kochanej kobiety jest być zawsze tkliwą i wesołą. Może powinnabym cię oszukiwać, ale nie potrafiłabym, choćby nawet chodziło o to aby pomnożyć albo zachować szczęście które mi dajesz, którem mnie obsypujesz, którem mnie miażdżysz. Och, drogi, ileż wdzięczności kryje moja miłość! Toteż chcę cię kochać zawsze, bez granic. Tak, chcę być zawsze dumna z ciebie. Dla nas, kobiet, cała nasza chluba mieści się w tym kogo kochamy. Szacunek, poważanie, cześć, czyż wszystko nie należy do tego, który zabrał wszystko! Otóż, mój anioł upadł. Tak, drogi, twoje ostatnie zwierzenie śćmiło moje minione szczęście. Od tej chwili czuję się upokorzona w tobie: w tobie, którego uważałam za najczystszego z ludzi, jak jesteś najbardziej kochającym i tkliwym. Trzeba bardzo ufać w twoje serce, jeszcze dziecinne, aby ci powiedzieć coś co mnie strasznie wiele kosztuje. Jakto, drogi aniele, twój ojciec przywłaszczył sobie majątek, ty wiesz o tem, i nie zwracasz go! I opowiedziałeś mi tę znamienitą sztuczkę adwokacką w pokoju pełnym niemych świadków naszej małości, i jesteś szlachcicem, i wierzysz w swoje szlachectwo, i posiadasz moje serce, i masz dwadzieścia dwa lat! Ależ to potworne! Szukałam dla ciebie wymówek, przypisywałam twą obojętność młodzieńczej nieopatrzności. Wiem, że w tobie jest wiele z dziecka. Może nie zastanawiałeś się jeszcze poważnie nad tem, co to jest majątek i uczciwość. Och! jakże twój śmiech mnie zabolał! Pomyśl tedy, że istnieje rodzina zrujnowana, wciąż we łzach, młode istoty które cię może przeklinają codzień, starzec który co dnia powiada: „Nie byłbym bez chleba, gdyby ojciec pana de Camps był uczciwym człowiekiem!“
— Jakto, wykrzyknął pan de Bourbonne, zrobiłeś to głupstwo aby opowiadać tej kobiecie sprawę ojca z rodziną Bourgneuf?... Kobiety lepiej się rozumieją na tem, jak się przejada majątek, niż jak się go robi...
— Rozumieją się na uczciwości. Pozwól mi czytać dalej, wuju.
„Oktawie, żadna potęga świata nie zdolna jest zmienić języka honoru. Wejdź w swoje sumienie i zapytaj go, jakiem słowem nazwać czyn, któremu zawdzięczasz swoje złoto“.
Tu siostrzeniec spojrzał na wuja, który spuścił głowę.
„Nie powtórzę ci wszystkich myśli które minie oblegały, wszystkie da się sprowadzić do tej jednej, a oto ona: nie mogę szanować człowieka, który się świadomie plami dla jakiejbądź sumy pieniężnej. Pięć franków skradzione w grze, czy sześćkroć tysięcy franków zyskanych dzięki legalnemu oszustwu, jednako hańbią człowieka. Chcę ci powiedzieć wszystko: czuję się wręcz splamiona miłością, która niegdyś była całem mem szczęściem. Wznosi się z głębi mojej duszy głos, którego tkliwość moja nie może zdławić. Och! płakałam nad tem, że mam więcej sumienia niż miłości. Mógłbyś popełnić zbrodnię, ukryłabym cię na mem łonie, gdybym mogła, przed sprawiedliwością ludzką; ale oddanie moje nie posunęłoby się dalej. Miłość, mój aniele, to u kobiety najbardziej bezgraniczne zaufanie, połączone z jakąś potrzebą czczenia, ubóstwienia istoty, do której należy. Zawsze pojmowałam miłość jako ogień, w którym oczyszczają się jeszcze szlachetne uczucia, ogień który je rozwija wszystkie. Mogę ci powiedzieć już tylko jedno: przyjdź do mnie biedny, miłość moja zdwoi się jeszcze, o ile to możliwe: inaczej wyrzecz się mnie. Jeśli cię już nie ujrzę, wiem co mi trzeba uczynić. A teraz nie chcę, zrozum mnie dobrze, abyś zwrócił dlatego, że ja ci to radzę. Poradź się dobrze swojego sumienia. Nie trzeba, aby ten akt sprawiedliwości był ofiarą uczynioną dla miłości. Jestem twoją żoną a nie twoją kochanką; nietyle chodzi o to aby mi być miłym, ile o to aby wzbudzić we mnie najgłębszy szacunek. Jeżeli się mylę, jeżeli źle mi przedstawiłeś postępek ojcowski, słowem jeżeli możesz uważać swój majątek za prawy (och! chciałabym móc wierzyć, że jesteś wolny od wszelkiego zarzutu) rozstrzygnij sam wedle głosu twego sumienia, czyń jak uważasz. Człowiek, który kocha szczerze, jak ty mnie kochasz, zbyt ceni wysokie mniemanie swojej żony, aby mógł się stać nieuczciwym. Wyrzucam sobie teraz wszystko com tu napisała. Jedno słowo byłaby może wystarczyło; poniósł mnie zapał kaznodziejski. Toteż chciałabym abyś mnie połajał. Drogi, z nas dwojga, czyż nie ty jesteś władzą? ty sam winieneś spostrzec swoje błędy. No i cóż, panie mój, czy powiesz, że nie rozumiem się na polityce?“
— I cóż, wuju, rzekł Oktaw, którego oczy jeszcze były pełne łez.
— Ale widzę jeszcze coś dalej, dokończ-że.
— Och, dalej są już rzeczy, które może czytać tylko kochanek.
— Dobrze, rzekł starzec, moje dziecko. Miałem wiele miłostek, ale chciej mi wierzyć, że i ja też kochałem, et ego in Arcadia. Nie rozumiem tylko, dlaczego dajesz lekcje matematyki.
— Mój drogi wuju, jestem twoim siostrzeńcem, czyż to nie znaczy w dwóch słowach, że nadwerężyłem nieco kapitał zostawiony mi przez ojca? Po przeczytaniu tego listu dokonał się we mnie przewrót: spłaciłem w jednej chwili zaległości moich wyrzutów. Nie umiałbym ci odmalować stanu w jakim byłem. Kiedym jechał kabrjoletem do Lasku, jakiś głos krzyczał mi: „Czy ten koń jest twój?“ Jedząc, mówiłem sobie: „Czy ten obiad nie jest skradziony?“ Wstydziłem się sam siebie. Im świeższej daty była moja uczciwość, tem była żarliwsza. W pierwszej chwili pobiegłem do pani Firmiani. O Boże, wuju, tego dnia zaznałem upojeń serca, słodyczy duszy, które warte były miljony. Zrobiłem z nią rachunek tego co jestem winien rodzinie Bourgneuf, i skazałem się sam na zapłacenie trzech od sta wbrew mniemaniu pani Firmiani: ale cały mój majątek nie wystarczył aby się wypłacić z tej sumy. Byliśmy wówczas na tyle kochankami, natyle małżeństwem, iż ona ofiarowała mi swoje oszczędności, a ja je przyjąłem...
— Jakto, poza swemi cnotami, ta urocza kobieta robi oszczędności? wykrzyknął wuj.
— Nie żartuj sobie z niej, wuju. Położenie jej zniewala do wielkiej oględności. Mąż jej udał się w r. 1820 do Grecji, gdzie przed trzema laty umarł; aż do dziś, niepodobna było zdobyć urzędowego dowodu jego śmierci, ani wystarać się o testament, jaki musiał sporządzić na rzecz swojej żony. Ten ważny akt mógł być przejęty albo mógł zaginąć w kraju, gdzie aktów nie prowadzi się tak skrupulatnie jak we Francji i gdzie niema konsula. Nie wiedząc, czy któregoś dnia nie będzie jej trzeba rachować się z nieżyczliwymi spadkobiercami, musi prowadzić wszystko w niezmiernym porządku, chce bowiem móc opuścić swój zbytek, jak Chateaubriand opuścił świeżo ministerjum. Otóż ja chcę zdobyć majątek, któryby był mój, aby wrócić dostatek mojej żonie, gdyby została bez grosza.
— I nie powiedziałeś mi tego, nie przyszedłeś do mnie?... Och, mój chłopcze, pomyśl że ja cię kocham na tyle, aby zapłacić za ciebie rzetelne długi, długi szlachcica. Ja jestem wujaszek z komedji, zemszczę się.
— Wuju, znam twoje zemsty, ale pozwól mi dojść do majątku własnym przemysłem. Jeżeli chcesz mnie zobowiązać, wyznacz mi jedynie tysiąc talarów pensji, do chwili gdy będę potrzebował kapitałów na jakieś przedsiębiorstwo. Ot, w tej chwili jestem tak szczęśliwy, że jedyną moją rzeczą jest żyć. Daję lekcje, aby nie być nikomu ciężarem. Och! gdybyś wiedział, z jaką rozkoszą dopełniłem restytucji! Po niejakich staraniach, znalazłem w końcu rodzinę Bourgneuf, nieszczęśliwą, pozbawioną wszystkiego. Mieszkali w Saint-Germain w nędznej budzie. Stary ojciec utrzymywał kantor loterji, dwie córki dbały o gospodarstwo i prowadziły książki. Matka była prawie ciągle chora. Córki są urocze, ale gorzko przekonały się, jak mało ceni świat urodę bez majątku. Jakiż ja obraz ujrzałem! Jeżeli wszedłem tam jako wspólnik zbrodni, wyszedłem uczciwym człowiekiem, obmyłem pamięć ojca. Och, wuju, ja go nie sądzę, proces rodzi namiętność, zapalczywość, które mogą czasem zaślepić najuczciwszego człowieka. Adwokaci umieją usprawiedliwić najdziksze pretensje, w ustawach są kruczki idące na rękę błędom sumienia, a sędziowie mają prawo się mylić. Moja przygoda to był prawdziwy dramat. Być Opatrznością, ziścić jedno z owych daremnych życzeń: „Gdyby nam spadło z nieba dwadzieścia tysięcy funtów renty!“ to życzenie, które wymawiamy wszyscy śmiejąc się; zmienić spojrzenie pełne złorzeczeń w spojrzenie wzniosłe dziękczynieniem, zdumieniem, podziwem; wnieść dostatek w rodzinę zebraną wieczorem przy blasku nędznej lampki, przy wygasłym kominku... Nie, wszelkie słowa są poniżej takiej sceny. Moja bezwzględna sprawiedliwość wydała się im niesprawiedliwa. Słowem, jeżeli jest raj, ojciec musi być w nim teraz szczęśliwy. Co do mnie, jestem kochany tak, jak nie był kochany nigdy żaden mężczyzna. Pani Firmiani dała mi więcej niż szczęście, użyczyła mi delikatności, której mi może brakowało. To też nazwałem ją mojem drogiem sumieniem; jedno z owych tkliwych słów odpowiadających tajemnym harmonjom serca. Uczciwość niesie szczęście, mam nadzieję stać się niebawem bogaty sam przez siebie; staram się w tej chwili rozwiązać pewien problem przemysłowy; jeżeli mi się uda, zrobię miljony.
— O moje dziecko, masz duszę swojej matki, rzekł starzec, z trudnością powstrzymując łzy, które nabiegły mu do oczu na myśl o siostrze.
W tej chwili, mimo iż mieszkanko Oktawa było bardzo wysoko położone, młody człowiek i jego wuj usłyszeli turkot nadjeżdżającego powozu.
— To ona, rzekł, poznaję jej konie po sposobie w jaki się zatrzymały.
W istocie, pani Firmiani ukazała się niebawem.
— A! rzekła z żalem na widok pana de Bourbonne. — Ale nie, nasz wuj nie jest tu zbyteczny, dodała z mimowolnym uśmiechem. Chciałam klęknąć pokornie przed moim małżonkiem, błagając, aby przyjął mój majątek. Ambasada austrjacka przesłała mi akt, który stwierdza zgon pana Firmiani. Akt, sporządzony dzięki staraniom austrjackiego pełnomocnego ministra w Konstantynopolu, jest zupełnie formalny, a dołączony doń jest testament, który przechowywał jego kamerdyner aby mi go oddać. Oktawie, możesz wszystko, przyjęć.
— Moja siostrzenico, dawniej myśmy bawili się w miłostki, dzisiaj wy kochacie, rzekł wuj. Jesteście samem pięknem i samą dobrocią ludzkości: nigdy bowiem nie jesteście winne swoich błędów, zawsze jesteśmy ich winni my.
Zawsze miałem ochotę opowiedzieć historję prostą i prawdziwą, której słuchając, młody człowiek i jego kochanka, zdjęci lękiem, wtuliliby się wzajem w swoje serca, jak dwoje dzieci tuli się do siebie ujrzawszy węża na skraju lasu. Choćbym miał nawet osłabić zainteresowanie czytelników lub uchodzić za samochwała, oznajmiam na wstępie cel tej opowieści. Odegrałem pewną rolę w tym dramacie niemal że pospolitym; jeżeli was nie zajmie, będzie to w równym stopniu moja wina co wina autentycznej prawdy. Często rzeczy prawdziwe są, piekielnie nudne. Połowa talentu polega na tem, aby umieć wybrać z prawdy to, co może stać się poezją.
W r. 1819 jechałem dyliżansem z Paryża do Moulin. Stan mej sakiewki kazał mi podróżować na imperjałce. Jak wam wiadomo, Anglicy uważają miejsca w tej napowietrznej części wehikułu za najlepsze. W pierwszym etapie drogi znalazłem tysiąc racyj aby podzielić to mniemanie naszych sąsiadów. Młody człowiek, widocznie nieco Bogatszy odemnie, wdrapał się z własnej ochoty obok mnie na tę ławeczkę. Przyjął moje argumenty życzliwym uśmiechem. Niebawem, zgodność wieku, poglądów, wspólne zamiłowanie do świeżego powietrza, do pięknych widoków które odkrywaliśmy w miarę jak ciężki wehikuł posuwał się naprzód, wreszcie jakaś nieokreślona instynktowna sympatja, zrodziły między nami ową szybką zażyłość, której podróżni poddają się tem łatwiej, ile że to przelotne uczucie niedługo ma przeminąć i nie obowiązuje do niczego na przyszłość.
Nie zrobiliśmy ani trzydziestu mil, a już mówiliśmy o kobietach i o miłości. Ze wszystkiemi ostrożnościami wymaganemi w podobnej materji, rozmowa zeszła oczywiście na nasze kochanki. Młodzi obaj, byliśmy obaj dopiero przy kobiecie w pewnym wieku, to znaczy między trzydziestym piątym a czterdziestym rokiem. Och! poeta któryby nas słuchał od Montargis do nie wiem już której stacji, zanotowałby słowa bardzo płomienne, czarujące portrety i bardzo słodkie zwierzenia! Nasze wstydliwe obawy, nasze milczące okrzyki i płoniące się jeszcze spojrzenia, miały wymowę, której naiwnego czaru nie odnalazłem już później. To pewna, iż trzeba zostać młodym aby rozumieć młodość.
Zrozumieliśmy się tedy doskonale we wszystkich zasadniczych punktach uczucia. Przedewszystkiem, zaczęliśmy od niezłomnego ustalenia faktu, że niema nic głupszego w świecie niż metryka; że niejedna kobieta czterdziestoletnia jest młodsza od innej dwudziestoletniej, i że ostatecznie kobieta ma naprawdę tyle lat na ile wygląda. Ta teorjia nie stawia kresu miłości; toteż pływaliśmy z najlepszą wiarą w oceanie bez kresu. Wreszcie, skoro każdy z nas odmalował swoją kochankę jako młodą, uroczą, oddaną, hrabinę, osobę pełną smaku, inteligentną, sprytną; skorośmy je wyposażyli ładną nóżką, atłasową pachnącą skórą, przyznaliśmy się obaj, on że jego pani X. ma lat trzydzieści osiem, ja zaś że ubóstwiam czterdziestolatkę. Poczem, wyzbywszy się fałszywej obawy, czując się pobratymcami w miłości, podjęliśmy w najlepsze nasze zwierzenia. Licytowaliśmy się na dowody uczucia. Jeden zrobił raz dwieście mil, aby widzieć swoją lubą przez, godzinę. Drugi naraził się na to że wezmą go za wilka i zastrzelą, aby się znaleźć w parku na nocnej schadzce. Słowem, wszystkie szaleństwa młodości! O ile miło jest przypominać sobie minione niebezpieczeństwa, czy nie równie słodko jest wspominać minione rozkosze: to znaczy kosztować ich dwa razy. Opowiadaliśmy sobie wszystko: wielkie i małe przeciwności, upojenia, nawet koncepty. Hrabina mego przyjaciela zapaliła raz cygaro aby mu zrobić przyjemność; moja przyrządzała mi czekoladę i nie spędziła ani dnia bez listu albo widzenia; jego pani mieszkała u niego trzy dni, narażając się na ruinę opinji; moja zrobiła jeszcze lepiej, albo gorzej, jeśli wolicie. Mężowie ubóstwiali zresztą nasze hrabiny; byli niewolnikami wdzięku, jaki posiadają wszystkie kochające kobiety; że zaś są głupsi ponad przeciętną miarę mężowską, dają nam pokosztować tylko tyle niebezpieczeństw, ile trzeba aby zaostrzyć nasze przyjemności. Och! jakże szybko wiatr unosił nasze słowa i nasze wesołe śmiechy!
Skorośmy przybyli do Pouilly, przyjrzałem się bardzo uważnie memu nowemu przyjacielowi. Uwierzyłem bez trudu, że można go szczerze kochać. Wyobraźcie sobie młodego człowieka średniego wzrostu ale doskonale zbudowanego, z twarzą ujmującą i pełną wyrazu. Włosy miał czarne a oczy niebieskie, usta lekko zaróżowione, zęby białe i równe. Interesująca bladość przydawała wdzięku delikatnym rysom, sinawa zaś obwódka okalała zlekka jego oczy, niby u rekonwalescenta. Dodajcie do tego białe i zgrabne ręce, pielęgnowane jak ręce ładnej kobiety, wykształcenie, dowcip, a przyznacie bez trudu, że mój towarzysz mógł przynieść zaszczyt hrabinie. Niejedna zresztą młoda panienka chciałaby go za męża, bo był wicehrabią, i miał jakieś dwanaście do piętnastu tysięcy franków renty, nie licząc nadzieji.
O milę za Pouilly, dyliżans wywrócił się. Mój nieszczęśliwy towarzysz, chcąc się ratować, skoczył na świeżo zorane pole, miast uczepić się ławeczki, jak ja uczyniłem, i poddać się upadkowi. Czy wziął zły rozmach, czy się poślizgnął, nie wiem jak się to stało, dość że wehikuł runął na niego i zmiażdżył go. Przenieśliśmy go do chaty wieśniaczej. Wśród jęków jakie wydzierały mu jego okropne bóle, zdołał mi dać pewne zlecenie, które, jako ostatnie życzenie umierającego, stało się dla mnie świętem. W męczarniach konania, biedny chłopiec dręczył się, z całą młodzieńczą naiwnością, ciosem jakim byłoby dla jego kochanki, gdyby się dowiedziała nagle o jego śmierci z dziennika. Prosił mnie, abym sam udał się oznajmić jej o tem. Następnie, kazał mi poszukać kluczyka, który nosił na wstążce jak relikwię na piersiach. Znalazłem ten kluczyk, nawpół wbity w ciało. Umierający nie wydał najmniejszej skargi, kiedy, najostrożniej jak mogłem, wyciągałem kluczyk z rany jaką mu zadał. W chwili gdy kończył udzielać mi wskazówek, potrzebnych aby znaleźć u niego w domu, w Charité-sur-Loire, listy pisane doń przez kochankę, zaklinając mnie abym je jej oddał, utracił mowę w pół zdania: ale ostatni gest dał mi do zrozumienia, że nieszczęsny klucz będzie zakładem mojej misji wobec jego matki. Zmartwiony że nie może wyrzec ani słowa podzięki, nie wątpił bowiem o mojem oddaniu, popatrzył na mnie błagalnie, pożegnał mnie drgnieniem rzęs, pochylił głowę i umarł. Śmierć jego była jedynem nieszczęściem wynikłem z upadku dyliżansu. A i to jest trochę z jego winy, mówił konduktor.
W Charité dopełniłem ustnego testamentu biednego podróżnego. Matki, szczęściem dla mnie, nie było. Musiałem wszakże ścierpieć boleść starej służącej, pod którą nogi się ugięły kiedy jej opowiedziałem śmierć młodego pana. Padła wpółmartwa na krzesło, widząc ten klucz jeszcze splamiony krwią; że jednak byłem cały pochłonięty tragiczniejszem cierpieniem, cierpieniem kobiety której los wydziera ostatnią jej miłość, zostawiłem starą jej lamentom, i zabrałem szacowną korespondencję, starannie opieczętowaną przez mego jednodniowego przyjaciela.
Zamek, w którym mieszkała hrabina, był o osiem mil od Moulins; w dodatku trzeba było zrobić kilka mil w bok od gościńca. Niełatwo mi było wywiązać się z mego poselstwa! Przez zbieg okoliczności, którego niema celu wyjaśniać, miałem tylko tyle pieniędzy, ile było trzeba aby dotrzeć do Moulins. Jednakże, wiedziony zapałem młodości, postanowiłem odbyć drogę pieszo i to idąc dość prędko aby wyprzedzić złą wiadomość która biegnie tak szybko. Wypytałem się o najkrótszą drogę i udałem się ścieżkami przez Bourbonnais, niosąc, można powiedzieć, śmierć na swoich barkach. W miarę jak się zbliżałem do zamku Montpersan, byłem coraz bardziej przerażony mą osobliwą pielgrzymką. Wyobraźnia moja roiła tysiąc możliwości. Snułem wszystkie domniemane sytuacje w jakich mogę spotkać hrabinę de Montpersan, lub, aby się dostroić do poetyki romansów, najukochańszą Julję młodego podróżnego. W każdym gaiku, w każdym rozdole powtarzała się scena Sozjasza[10] z latarnią, której zdaje sprawę z przebiegu bitwy. Na hańbę mego serca, myślałem zrazu tylko o mojem zachowaniu się, o inteligencji, delikatności, jakie miałem rozwinąć; ale kiedy byłem już blisko, posępna świadomość przeszyła duszę jak uderzeniem piorunu, który pruje i rozdziera zasłonę szarych chmur. Cóż za straszna wieść dla kobiety, która, cała pochłonięta w tej chwili swym młodym kochankiem, spodziewa się z godziny na godzinę niewysłowionych rozkoszy, zadawszy sobie tysiąc trudów aby go ściągnąć legalnie do siebie! Było jakieś okrutne miłosierdzie w tem poselstwie śmierci. Toteż szedłem szybko, brnąc w miękkiej ziemi, zawalany błotem. Dotarłem niebawem do wielkiej aleji kasztanowej, u której wylotu ściany zamku Montpersan rysowały się na niebie niby ciemne chmury o jasnych i poetycznych konturach. Kiedy przybyłem do bramy, zastałem ją otwartą. Ta nieprzewidziana okoliczność zniweczyła mój plan i moje kombinacje. Mimo. to, wszedłem śmiało. Niebawem opadły mnie dwa psy, ujadające jak prawdziwe kundle wiejskie. Na ten hałas przybyła służąca; skoro zaś jej powiedziałem, że chcę mówić z panią hrabiną, wskazała mi gęstwę angielskiego parku okalającego zamek i odparła:
— Pani jest tam...
— Dziękuje, rzekłem ironicznie. Przy jej tam, mogłem błądzić dwie godziny po parku.
Ładna dziewczynka z krętemi włosami, z różowym paskiem, w białej marszczonej sukience, nadbiegła w tej chwili; usłyszała pytanie i odpowiedź. Na mój widok, znikła, wołając z dziecinnym sprytem:
— Mamo, mamo, jakiś pan chce z tobą mówić.
Udałem się za nią przez kręcące się aleje, podążając za skokami białej sukienki, która, podobna do błędnego ognika, wskazywała mi drogę.
Trzeba powiedzieć wszystko. Przy ostatnim krzaku w alej i, poprawiłem kołnierz, oczyściłem mój Uchy kapelusz i spodnie połą surduta, surdut rękawami, a rękawy jeden drugim; następnie zapiąłem się starannie, aby ukazać surdut w najkorzystniej szem świetle, wreszcie spuściłem spodnie na buty, artystycznie oczyszczone w trawie. Dzięki tej gaskońskiej toalecie, miałem nadzieję nie być wziętym za włóczęgę; ale kiedy dziś sobie wspomnę ten moment mej młodości, śmieję się czasem z samego siebie.
Naraz, w chwili gdy starałem się przybrać odpowiednią minę, na zakręcie zielonego wzgórza, wśród kwiatów oświeconych gorącem! promieniami słońca, ujrzałem Julję i jej męża. Dziewczynka trzymała matkę za rękę: łatwo było spostrzec, że hrabina przyśpieszyła kroku, słysząc zagadkowy wykrzyknik córki. Zdziwiona widokiem nieznajomego, który się jej kłaniał dość niezręcznie, zatrzymała się, przywitała mnie wyrazem chłodnej grzeczności, oraz rozkoszną minką, która wyrażała wszystkie jej zawiedzione nadzieje. Próżno szukałem któregoś z tak pracowicie przygotowanych frazesów. Przez moment zobopólnego wahania mąż zdążył się zjawić. Tysiąc myśli oblegało mnie w tej chwili. Ratując sytuację, wybąkałem parę dość niemądrych słów, pytając czy istotnie mam zaszczyt mówić z hrabiostwem de Montpersan. Ceregiele te pozwoliły mi osądzić jednym rzutem oka i zanalizować z rzadką w moim wieku przenikliwością parę, której samotność miałem tak brutalnie zmącić. Mąż był typem owego szlachcica, który jest dziś najpiękniejszą ozdobą prowincji. Miał wielkie trzewiki o grubych podeszwach; wspominam je na czele, ponieważ uderzyły mnie bardziej jeszcze niż czarny spłowiały surdut, wytarte spodnie, znoszony krawat i sflaczały kołnierz u koszuli. Było w tym człowieku coś z biurokraty; cała powaga mera okręgu, którego władzy nic się nie oprze, oraz cierpkość kandydata na posła, wciąż przepadającego od roku 1816; niepojęta mieszanina chłopskiego rozsądku i głupoty; żadnych form ale pycha bogacza; wiele uległości wobec żony, ale poczucie własnego panowania, gotowość spierania się o drobiazgi, bez żadnej troski o rzeczy ważne. Pozatem twarz zużyta, pomarszczona, ogorzała; skąpe szpakowate włosy, długie i gładko zaczesane, oto człowiek. Ale hrabina! och! cóż za uderzający kontrast stanowiła z mężem! Była to nieduża kobietka szczupła i zręczna, z cudowną figurą, tak drobna i delikatna że człowiek bałby się ją złamać biorąc ją w ręce. Miała białą muślinową suknię, na głowie ładny czepeczek z różowemi wstążeczkami, różowy pasek, chusteczkę tak rozkosznie wypełnioną ramionami i pełnemi wdzięku okrągłościami, że na ich widok rodziło się w sercu nieodparte pragnienie posiadania. Oczy miała czarne, żywe, wyraziste, ruchy wdzięczne, nóżkę śliczną. Stary wyjadacz nie dałby jej więcej niż trzydzieści lat, tyle było młodości w jej czole i rysach. Co się tyczy charakteru, zdawało mi się że ma zarazem coś z hrabiny de Lignolles i z margrabiny de B..., dwóch typów kobiecych zawsze żywych w pamięci młodego człowieka, o ile czytał romans Louveta. Przeniknąłem błyskawicznie tajemnice tego stadła i powziąłem dyplomatyczne postanowienie godne starego ambasadora. Był to może jedyny raz w życiu, kiedy miałem takt i zrozumiałem na czem polega zręczność dworaków lub światowców.
Od czasu tych beztroskich dni, musiałem staczać zbyt wiele bitew, aby móc obmyślać najdrobniejsze postępki i przestrzegać we wszystkiem wymagań etykiety i dobrego tonu, paraliżujących najszlachetniejsze popędy.
— Panie hrabio, chciałbym z panem pomówić na osobności, rzekłem z tajemniczą miną, cofając się kilka kroków wstecz.
Udał się za mną. Julja zostawiła nas samych i oddaliła się niedbale, jak kobieta pewna iż dowie się tajemnic męża gdy zechce. Opowiedziałem zwięźle hrabiemu śmierć mego towarzysza podróży. Wrażenie, jakie ta nowina sprawiła na nim, dowiodła że miał sporo sympatji dla swego współpracownika; to odkrycie dodało mi śmiałości.
— Żona będzie w rozpaczy, wykrzyknął; trzeba będzie wiele ostrożności, aby ją powiadomić o tym nieszczęśliwym wypadku.
— Panie hrabio, rzekłem, zwracając się najpierw do pana, spełniłem obowiązek. Nie chciałem dopełnić misji, poruczonej mi przez nieznajomego do pani hrabiny, nie uprzedziwszy pana o tem; ale powierzano mi rodzaj honorowego fideikomisu, sekretu którym nie wolno mi rozrządzać. Wedle wysokiego pojęcia jakie zmarły dał mi o pańskim charakterze, pomyślałem, że pan się nie sprzeciwi temu, abym dopełnił jego ostatniego zlecenia. Pani hrabina będzie mogła złamać pieczęć milczenia które mi nałożono.
Słysząc ten komplement, szlachcic pokiwał życzliwie głową. Odpowiedział dość kulawym frazesem i zostawił mi w końcu wolne pole. Wróciliśmy. W tej chwili dzwon oznajmił obiad; zaproszono mnie, abym go podzielił. Widząc nas poważnych i milczących, Julja przyjrzała mi się z pod oka. Zdziwiona mocno iż mąż chwyta się jakiegoś błahego pozoru aby nas zostawić samych, przystanęła spoglądając na mnie tak, jak tylko kobieta umie spoglądać. Była w jej spojrzeniu cała ciekawość naturalna u gospodyni domu, która widzi obcego człowieka spadającego w jej dom jak z księżyca; były wszystkie pytania, który usprawiedliwiał osobliwy kontrast mego stroju, mojej młodości i mojej fizjognomji; następnie cała wzgarda ubóstwianej kochanki, w której oczach mężczyźni wyjąwszy jednego są niczem; były mimowolne obawy, lęk, niezadowolenie że ma niespodzianego gościa wówczas gdy chciała z pewnością zachować dla swej miłości skarb samotnego marzenia. Zrozumiałem tę niemą wymowę i odpowiedziałem smutnym uśmiechem, pełnym litości, pełnym współczucia. Patrzyłem na nią przez chwilę w całym blasku jej piękności, w pogodny dzień, w wąskiej ścieżce okolonej kwiatami. Widząc ten cudowny obraz, nie mogłem powstrzymać westchnienia.
— Ach, pani, odbyłem bardzo uciążliwą drogę, podjętą... tylko dla pani.
— Panie!... rzekła.
— Tak, pani, przybywam w imię tego który parną nazywa Julją.
Zbladła.
— Nie ujrzy go pani dzisiaj.
— Chory jest? rzekła cicho.
— Tak, odparłem. Ale, przez litość, niech pani panuje nad sobą. Mam od niego zlecenie, aby pani udzielić paru sekretów, które dotyczą pani. Niech pani wierzy, że nigdy żaden poseł nie był bardziej oddany i bardziej dyskretny.
— Co mu jest?
— A gdyby już pani nie kochał?
— Och! to niemożliwe! wykrzyknęła oblekając twarz w lekki uśmiech daleki od szczerości.
Naraz przebiegł ją dreszcz; rzuciła na mnie dzikie i nagłe spojrzenie, zaczerwieniła się i rzekła:
— Czy żyje?
Wielki Boże! Okropne słowo! Byłem zbyt młody, laby znieść jego akcent; nie odpowiedziałem i patrzyłem osłupiały na tę nieszczęśliwą kobietę.
— Panie, panie, odpowiedz pan! krzyknęła.
— Tak, pani.
— To prawda? Och, niech mi pan powie prawdę, mogę usłyszeć wszystko. Niech pan powie. Wszelki ból będzie mniej straszny niż ta niepewność.
Odpowiedziałem dwiema łzami, które wycisnął mi dziwny głos jakim wyrzekła te słowa.
Oparła się o drzewo wydając słaby krzyk.
— Pani, rzekłem, mąż idzie!
— Czyż ja mam męża?
Z temi słowami uciekła i znikła.
— No i co, obiad stygnie, wykrzyknął hrabia. Proszę pana.
Udałem się za panem domu. Zaprowadził mnie do jadalni, gdzie ujrzałem obiad podany z całym zbytkiem, do jakiego przyzwyczaiła nas kuchnia paryska. Było pięć nakryć; dwoje państwa i córeczka; moje, które miało być jego; ostatnie wreszcie dla kanonika z Saint-Denis, który, odmówiwszy benedicite, zapytał:
— Gdzież nasza kochana hrabina?
— Och, przyjdzie, odparł hrabia, który nalawszy nam skwapliwie zupę, nalał i sobie obfity talerz i załatwił się z nim nadzwyczaj szybko.
— Ho, ho, mój chłopcze, wykrzyknął kanonik, gdyby żona była tutaj, byłbyś rozsądniejszy.
— Tatuś się rozchoruje, rzekła dziewczyna filuternie.
W chwilę po tym osobliwym epizodzie gastronomicznym, gdy hrabia krajał z przejęciem sztukę jakiejś zwierzyny, weszła pokojówka i rzekła:
— Jaśnie panie, nie możemy znaleźć pani!
Na te słowa zerwałem się nagle, lękając się jakiegoś nieszczęścia. Fizjognomja moja wyrażała tak żywo moje obawy, że stary kanonik podążył za mną do ogrodu. Mąż udał się dla przyzwoitości za nami aż na próg.
— Zostańcie! zostańcie! nie bójcie się nic, krzyknął.
Ale nie poszedł za nami. Kanonik, panna służąca i ja przebiegliśmy ścieżki i trawniki parkowe, wołając, nadsłuchując, tem bardziej zaniepokojeni, iż oznajmiłem wszystkim śmierć młodego wicehrabiego. Biegnąc, opowiedziałem szczegóły nieszczęśliwego wypadku i spostrzegłem, że panna służąca bardzo jest przywiązana do pani; odczuła bowiem o wiele lepiej od kanonika pobudki mego przestrachu. Udaliśmy się nad sadzawkę, przetrząsnęliśmy wszystko, nie znalazłszy ani hrabiny ani najmniejszego śladu jej bytności. Wreszcie, kiedyśmy wracali pod jakimś murem, usłyszałem zduszone jęki wychodzące z szopy. Na wszelki wypadek wszedłem. Znaleźliśmy Julję, która, powodowana instynktem rozpaczy, zagrzebała się tam w sianie. Wiedziona jakimś nieprzepartym wstydem, ukryła głowę aby zgłuszyć swoje straszliwe krzyki. Był to szloch, płacz dziecka, ale bardziej przeszywający, boleśniejszy. Nic dla niej nie istniało już w świecie. Panna służąca wydobyła stamtąd swoją panią, która pozwoliła z sobą robić wszystko z bezwładem zdychającego zwierzęcia. Dziewczyna nie umiała powiedzieć nic, jak tylko:
— Proszę pani, proszę pani...
Stary kanonik pytał:
— Ale co jej jest? Co tobie, moje dziecko?
Wreszcie, przy pomocy panny służącej, przeniosłem Julję do jej pokoju; zaleciłem pilnie czuwać nad nią i mówić wszystkim że pani hrabina ma migrenę. Następnie, zeszliśmy obaj z kanonikiem do jadalni. Była już dobra chwila jak zostawiliśmy hrabiego, o którym przypomniałem sobie dopiero wchodząc do sieni. Dziwiła mnie jego obojętność; ale zdziwienie moje wyrosło, kiedy zastałem go siedzącego filozoficznie przy stole; zjadł prawie cały obiad, ku wielkiej radości córki, która uśmiechała się widząc jak ojciec narusza wyraźne zakazy hrabiny. Szczególną obojętność hrabiego wytłumaczył mi lekki spór, jaki wszczął się nagle między nim a kanonikiem. Hrabia był na surowej djecie, którą nakazali mu lekarze, aby go uleczyć nie pamiętam już z jakiej poważnej choroby; otóż, pod wpływem owego dzikiego żarłoctwa dość częstego u rekonwalescentów, zwierzęcy apetyt pokonał w nim wszelkie ludzkie uczucia. W jednej chwili ujrzałem naturę w całej jej prawdzie, pod dwiema bardzo różnemi postaciami, co wprowadzało nutę komizmu w najokropniejszą boleść. Wieczór był smutny. Byłem zmęczony. Kanonik zużywał całą swą inteligencję aby odgadnąć przyczynę płaczu siostrzenicy. Mąż trawił w milczeniu, zadowoliwszy się dość mglistem tłumaczeniem, jakiem hrabina usprawiedliwiła swoją słabość za pośrednictwem panny służącej, czerpiąc, o ile mi się zdaje, argumenty w sferze zwyczajnych niedomagań kobiecych. Położyliśmy się wszyscy wcześnie. Przechodząc koło sypialni hrabiny aby się udać do pokoju do którego mnie prowadził służący, spytałem nieśmiało o jej zdrowie. Poznawszy mój głos, kazała mnie wpuścić, chciała ze mną mówić; ale, nie mogąc wydobyć z siebie słowa, skinęła głową, i wyszedłem. Mimo okrutnych wzruszeń, które podzielałem z młodzieńczą szczerością, spałem twardo zmorzony forsownym marszem. Późno w nocy obudził mnie ostry zgrzyt firanki przy łóżku przesuwanej gwałtownie po pręcie żelaznym. Ujrzałem hrabinę siedzącą w nogach mego łóżka. Na twarz jej padało światło lampy, którą postawiła na stoliku.
— Czy to jest wciąż prawda, proszę pana? rzekła. Nie wiem, jak ja mogę żyć po straszliwym ciosie który mnie ugodził, ale w tej chwili czuję się spokojna. Chcę wiedzieć wszystko.
— Co za spokój, rzekłem sobie widząc przerażającą bladość jej twarzy odbijającą od ciemnych włosów, słysząc chrapliwy dźwięk głosu i zdumiony spustoszeniem malującem się we wszystkich rysach. Stała się jak liść pozbawiony ostatnich barw jesiennych. Oczy jej, czerwone i opuchłe, pozbawione wszystkich piękności, wyrażały jedynie gorzki i głęboki ból; rzekłbyś szara chmura, tam gdzie niegdyś migotało słońce.
Opowiedziałem jej poprostu, nie kładąc zbytniego nacisku na pewne zbyt dla niej bolesne okoliczności, nagły wypadek, który wydarł jej kochanka. Opisałem pierwszy dzień naszej podróży, tak wypełniony wspomnieniami ich miłości. Nie płakała, słuchała chciwie, z głową pochyloną ku mnie, jak gorliwy lekarz który śledzi chorobę. Schwyciwszy chwilę, w której zdawało mi się że całkowicie otworzyła serce swoje cierpieniu i chciała się zanurzyć w swem nieszczęściu z całym żarem jaki daje pierwsza gorączka rozpaczy, wspomniałem o obawach które dręczyły biedaka; powiedziałem jej jak i dlaczego obarczył mnie tem smutnem zleceniem. Oczy jej obeschły wówczas w posępnym płomieniu, który strzelił z najgłębszych sfer duszy. Zdołała zblednąć jeszcze. Kiedy jej podałem listy schowane pod poduszką, wzięła je machinalnie; poczem zadrżała gwałtownie i rzekła bezdźwięcznym głosem:
— A ja paliłam jego listy! Nie mam nic po nim! nic! nic!
Uderzyła się silnie w czoło.
— Pani, rzekłem.
Zwróciła ku mnie głowę konwulsyjnym ruchem.
— Uciąłem mu, mówiłem dalej, pukiel włosów: oto jest.
I podałem jej ten ostatni, ten niezniszczalny strzęp człowieka którego kochała. Ach, gdybyście uczuli jak ja palące łzy, które spadły wówczas na moje ręce, wiedzielibyście co to jest wdzięczność, doraźna wdzięczność! Uścisnęła mi ręce i zduszonym głosem, z oczyma błyszczącemi od gorączki, ze spojrzeniem w którem jej mizerne szczęście błyszczało poprzez okropne cierpienia, rzekła:
— Pan kocha! Niech pan będzie zawsze szczęśliwy! niech pan nie straci tej, która jest panu droga!
Nie dokończyła, uciekła ze swoim skarbem.
Nazajutrz, ta nocna scena, pomieszana z memi snami, wydała mi się również snem. Aby się przekonać o bolesnej rzeczywistości, trzeba było abym szukał daremnie listów pod poduszką. Byłoby bezcelowe opowiadać wydarzenia następnego dnia. Spędziłem kilka godzin z Julją, którą mi tak wychwalał mój towarzysz podróży. Najdrobniejsze słowa, gesty, postępki tej kobiety dowodziły szlachetnej duszy, delikatności uczuć, które czyniły z niej jedną z owych tak rzadkich na tej ziemi istot stworzonych dla miłości i poświęcenia. Wieczorem hrabia de Montpersan sam odwiózł mnie do Moulins. Skorośmy tam przybyli, rzekł do mnie lekko zakłopotany:
— Proszę pana, jeżeli nie będzie nadużyciem pańskiej uprzejmości i wyzyskiwaniem grzeczności nieznajomego, któremu już jesteśmy winni wdzięczność, czy byłby pan tak łaskaw oddać w Paryżu, skoro pan tam jedzie, panu de... (zapomniałem nazwiska) przy ulicy du Sentier sumy, którą mu jestem winien i której rychłego zwrotu czeka?
— Chętnie, odparłem.
I, w niewinności ducha, wziąłem rulon złota, który mi pomógł wrócić do Paryża, a który oddałem wiernie wierzycielowi pana de Montpersan.
W Paryżu dopiero, niosąc sumę pod wskazanym adresem, zrozumiałem delikatną zręczność z jaką Julja wyświadczyła mi tę usługę. Sposób, iw jaki udzieliła mi tej pożyczki, dyskrecja w stosunku do mego nazbyt widocznego ubóstwa, czyż nie mówią o genjuszu kochającej kobiety?
Cóż za rozkosz móc opowiedzieć tę przygodę kobiecie, która, strwożona, przyciśnie cię do piersi i powie: „Och, drogi mój, nie umieraj?“
- ↑ Bliżej o Balzaku w przedmowie tłumacza do powieści Ludwik Lambert, oraz w jego monografji p. t. „Balzac“.
- ↑ Czarny jedwabny welon, będący narodowym strojem w Genui.
- ↑ Blaski i nędze życia kurtyzany, Pierwsze kroki.
- ↑ Powieść Anny Radchiffe.
- ↑ Stracone złudzenia, Córka Ewy, Kuratela, etc.
- ↑ Stracone złudzenia, Córka Ewy, Gabinet starożytności, Chłopi, etc.
- ↑ Ojciec Goriot, Cezar Birotteau, etc.
- ↑ Fałszywa kochanka.
- ↑ Księżna de Langeais.
- ↑ Amfitrjon Moliera.