Nauczycielka (Miciński, 1911)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nauczycielka |
Pochodzenie | Dęby Czarnobylskie |
Wydawca | Księgarnia St. Sadowskiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | K. Trębiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Otóż jestem na pensyi.
Zaczynam od wpatrzenia się wgłąb mej duszy, siły potoków zniweczyć nie mogę przez tamy... Uczuciom swoim chcę dać reprezentację, aby nagłym wybuchem rewolucji nie zaskoczyły mnie znienacka.
Chodźcie, chodźcie moje smutki, tęsknoty, nieokreślone marzenia — do tego niewodu, w którym pośniecie. Taki los ryb i wszystkiego, co żyje. Więc i ta śmieszna potrzeba, która wychodzi z serca blada, tęskna, jak Goplana i chwyta się pierwszego sznura żórawi — zginąć musi...
Nie mogę uwierzyć, żeby na dworze panował jasny dzień wrześniowy! Zegar mojej duszy pośpieszył się i wydzwania wichrem listopadowym żałobne pieśni, targa gałęźmi obnażonych drzew, szumi liśćmi — to moje zwiędłe pragnienia.
Ha! nastrój cmentarnej ballady! Gotowabym się śmiać do rozpuku, gdybym miała przed sobą widzów i gdyby ci widzowie mnie obchodzili... Kurtyna zapadła, aktorka została sama i może cierpieć swobodnie. Chciałabym głowę położyć na kolanach twych, zmarła matko, wypłakać się i zasnąć snem nieprzebudzonym. Bo, widzisz, jestem chora i żyć nie chcę!
„Trochę w tem wina jest mojej młodości,
Trochę tych grobów, co się w kraju mnożą,
Trochę tej wiecznej w życiu samotności...“
Samotność... niegdyś mi z nią było dobrze. Prawda, że wtedy cały świat mieściłam w sobie, a dziś świat cały za mną pozostał.
Ztąd mi jest źle, smutno, tęskno.
Widać, że człowiek nie może bezkarnie z jednej atmosfery duchowej przenosić się do drugiej, musi przebyć chorobę gorączki, majaczenia, bezsenności, utratę sił, apatję.
Odebrałam list od Halszki.
Pisze mi, ze nad Rivierą spędzają czas wśród zieleni eukaliptusów i pomarańczy, a w noce księżycowe kołyszą się łódką na miękich, granatowych falach Śródmorza. Dlaczego tak szczegółowo opisuje mi swą miłość? Konrad wydaje się jej utajonem, w powłokę ludzką przybranem bóstwem. Śmieszne są te młode żony: przed ślubem jeszcze zachowują pewną zdolność krytyki i myślenia, ale potem — na długie kilka tygodni rozlewają się w jedno jezioro upojenia i dźwięczą monotonną kaskadą miłosnej egzaltacji.
Miłość jest zręcznym fortelem natury, dążącej do zachowania gatunku. Książę Leon twierdzi, że w stanie zdrowym jest‑to rostbeaf en garni, zwykłe, czerwone mięso pod przykryciem zielonych sałat i złotych rydzyków.
Niechcę pisać dłużej — jestem rozśmieszona nędzą istnienia ludzkiego — zacznę się spoważniać poprawianiem kajetów.
∗
∗ ∗ |
Głowa mnie znów bolała silniej jeszcze, niż zwykle. Zobaczyła to nasza przełożona i powiada: „Niech pani położy się lub wyjdzie na spacer, my tu panią zastąpimy. Do życia pensyjnego trzeba się dopiero przyzwyczaić... troszkę u nas jest hałasu i gwaru.“
Troszkę gwaru! O szóstej rano budzi przeraźliwy dzwonek, zaczyna się powtarzanie lekcji z pensjonarkami, wszystkie siedm fortepianów i cztery pianina zaczynają bębnić... O ósmej względna cisza — panny wychodzą na spacer. Potem lekcje do trzeciej — godzina spaceru, obiad — i znów korepetycje, brzęczenie wszystkich fortepianów do dziewiątej. Ot i teraz — w sąsiednim pokoju uczy się ktoś mazurków Szopena, trochę dalej wygrywają etiudy Lütschga, a zdaleka dochodzą mnie dźwięki kilku utworów, granych jednocześnie... Prawdziwe piekło.
Wolałabym huk fabryki z jej potężnymi stalowymi miotami, z potwornymi krwawymi wężami szyn, tłoczonych przez wały masywne!... Widziałam raz jednego robotnika, którego taki pędzący wąż przeszył — i człowiek ten jak motyl, nadziany krwawą nitką — wył obłąkany. Kiedy to przypomnę, wszelki ból wydaje się już Apologją radości.
Jednakże, gdy wieczorem kładę się do łóżka, doznaję wrażenia, jakby cały pokój ze mną się kołysał, a potem wszystko zaczyna zapadać w jakąś miękką, wełnistą głębinę, w jakąś bezmyślność i bezczuciowość.
Sen jest przedsionkiem do czegoś lepszego, wierzyli starożytni.
„Lepiej siedzieć, niż stać; lepiej spać, niż czuwać, a najlepszą jest śmierć.“
Nieprawda! najlepszem jest — Morze — i nie być kobietą.
∗
∗ ∗ |
Odebrałam list od Mirosława. Nie zapomnę mu nigdy tego szczęścia, jakie mi wyrządził braterskim listem.
Donosi mi o swoich zajęciach uniwersyteckich, przygotowuje się do colloquiów i w ciągu dalszym pisze rozprawę o żyjątkach, które zamieszkują Ciemnosmreczyński staw w dolinie Kościeliskiej. Ma nadzieję zdobyć stypendjum... „Moja siostro, lata uniwersyteckie przeminą szybko i zostawią głęboką, dobrze zaoraną bruzdę w umyśle moim... Życie na niej sadzić będzie różne monstra, ale jeśli się uda plon zbożowy — do ciebie on będzie należał.“
Wybacz mi, braciszku, ten mój egoizm bezgraniczny i słabość — nie duszy, ale nerwów! Skarżyłam się na samotność, gdy mam ciebie... O gdybyś wiedział, jaka jestem już spokojna i odważna.
Do pracy! trzeba znaleźć i zrozumieć jej święty rytm, nawet w małostkach — —
∗
∗ ∗ |
(W nocy). — Pensja pogrążona we śnie.
W tym samym pokoju, oddzielone parawanami, stoją łóżka czterech młodych pensjonarek. Lubię dzieci... Mirek utrzymuje, że mam silnie rozwinięty gruczoł instynktu macierzyńskiego.
Poco szukać gruczołów, każdą kobieta ma delirium kochania — ale niekoniecznie własnych dzieci, własnej rodziny.
Godzina druga. Zaczytałam się w astronomii, nie spostrzegając, że tak późno.
Miasto śpi, cisza. Otworzyłam okno i patrzyłam długo na spadające gwiazdy.
Myślałam, ile wieków krążą w ciemności, aby na krótką chwilę w atmosferze ziemskiej zabłysnąć, — i znów ciemnym szybować w bezgraniczach. Czyżby i nasza ziemska świadomość była tylko błyskiem chwilowym wśród olbrzymiej drogi istnienia ciemnego, to jest nie ujmowanego przez nasze zmysły?
Pytanie, jak beczka Danaid nie dające się zapełnić rozumowaniem. W wiekach dawnych byłabym może celtycką kapłanką, może w klasztorze uzyskałabym stygmaty. W dzisiejszych czasach — jestem za tradycyjna, żeby się stać warszawską nierządnicą, a za wiedząca — aby nie odczuwać całej mizerji tego losu, który mnie zamyka tylko w cichym burżuazyjnym obowiązku. Uczyć innych?... lecz kiedyż dojrzę sama dno tego, co jedynie mnie interesuje? że Jestem! Ejmi! Io sono!...
Mówią, że bujam po niebie.
Patrzę na dół: ulice szare, proste, dogmatyczne; na nich rzędami świecą latarnie, jak tombakowe guziki w lokajskim mundurze.
Przeszła wystrojona taka — nagle podszedł do niej mężczyzna, rozmawiali przez chwilę, a potem znikli w bocznej uliczce. Źwierzę jest silne. Ale człowiek jest na to, aby to źwierzę swoje wprowadził między wszystkie gorejące wulkany — i źwierzę spalił — a odleciał Feniksem.
Mówiąc to, spostrzegam na sobie wpływ czytania hiszpańskich dramaturgów.
Niestety — „niema żartów z miłością!”
∗
∗ ∗ |
Biedne dziecko, domyślam się smutnego dramatu w jej rodzinie. Kiedyś jej koleżanki zaczęły opowiadać o swych rodzicach i tęsknocie za domem.
Ona milczała. Wtem któraś zwróciła się do niej:
— Kostecka! ty jedna z nas wszystkich jesteś szczęśliwa, bo rodziców nie kochasz i nie tęsknisz za nimi.
— Kłamiesz! — odparła gwałtownie — matkę kocham więcej, niż wy wszystkie razem swoich legalnych rodziców. —
Ach Boże, jak ona przez sen zawołała: — nie bij mamy! — Obudziła się...
Nareszcie ją uspokoiłam. Długo przy niej leżałam, opowiadając fantastyczne baśni o śpiącej królewnie, elfach, kryształowych podwodnych pałacach. Zasnęła z uśmiechem i śni teraz o rozkosznych dziwach, jakimi się roi podziemne państwo karlików.
Fantazjo, błogosławiona wróżko ludzkości, która tworzysz cieniste ogrody, fontanny i Alkazary tam, gdzie bez ciebie byłaby jeno ludzka wylęgarnia!... Potępiają cię, że dajesz jedynie miraże, jakgdyby życie również nie było mirażem, załamanym w pryzmacie naszej duszy! Tylko, że ten pryzmat jest czasem brudny, zamglony i daje zamiast widm tęczowych szare płachty, a wtedy ci wyżymacze pomyj — mówią: „realizm!“ W istocie zjawisk spoczywa duch, a duch czyliż nie jest harmonją? a harmonia czy nie tworzy piękna?
A więc piękno — to właśnie najistotniejszy realizm!
Wątpię, czy zdołam długo wytrzymać na pensyi. Nie odstręcza mnie nawał zajęć, ale ten zgiełk ustawiczny, rwetes, czynią mnie niezdolną do myślenia, do jakiejkolwiek poważniejszej pracy umysłowej. Mania już do tego przywykła — jest drugi rok na pensji i powiada, że się czuje dobrze zakonserwowaną, jak kameleon w spirytusie. Odrazu zaprzyjaźniłyśmy się ze sobą — jest to dziwnie sympatyczna, dzielna, prawa natura. Wciągnęła mnie do koalicji, do której należy jeszcze Stefka. Ta ostatnia ma lat 23, a wygląda na trzydzieści: od lat ośmiu jest nauczycielką. Ogromna pessymistka. Wierzy w przeznaczenie, a jako cel życia uznaje powrót do bezmiernej ciszy i niebytu.
Może to poza? Nie wierzę, aby młoda dziewczyna mogła być zdecydowaną buddystką.
Chociaż! być młodym — znaczy pragnąć, być dziewczyną, — znaczy być uzdolnioną do miłości, a nauczycielka odpowiada definicji pszczoły roboczej: jest to wyspecjalizowanie w kierunku pracy, istota bezpłciowa.
Jakiś Francuz rokuje nam świetną przyszłość — w cywilizacji. Prowadząc analogię dalej, mężczyznom przypadłaby skromna, ale nie bez wagi rola — trutniów. Niech żyją wielkie dążenia ku trzeciej płci!
∗
∗ ∗ |
Klasa moja uczy się doskonale, prócz Kosteckiej. Martwię się, tem więcej, że bardzo lubię tę dziewczynkę. Jest nad wiek swój poważna i rozwinięta, ale nie ma najmniejszej chęci do pracy. Przyszła do mnie wczoraj po lekcjach i usiadła na stołeczku.
Nie zwracałam na nią uwagi, zajęta poprawianiem ćwiczeń. Nagle słyszę — Kostecka płacze.
— A toż co — pytam — sumienie dręczy grzesznicę?
— Tak, paniusiu — odrzekła.
— A więc zabierz się do roboty, żebyś nie miała dwójki z polskiego na cenzurze.
— Cóż ja na to poradzę, już zapóżno. Na jutro zadane wypracowanie — jeszcze go nawet nie zaczęłam. Mamy opisać wieś — a ja nigdy na wsi nie byłam.
— Moja Zosiu — powiadam — napisz, jak sobie wieś wyobrażasz — i jak byłabyś szczęśliwa z twą mamusią, gdyby wam szumiał las, gdybyście stały razem patrząc w zbliżającą się burzę — i potem, gdyby trzeba było jechać przez największy deszcz do miasta — do twego wytęsknionego tatusia. —
Wstała i nic nie mówiąc, poszła do stolika.
Pisała przez dwie godziny, wreszcie sama oderwałam ją od pracy.
Chciałam przejrzeć, co napisała, ale nie pozwoliła. Mówi, że się wstydzi.
Okazało się, że miały zadany temat: „dlaczego dzieci powinny kochać rodziców?“
Czemu skłamała?
Jutro się to okaże.
∗
∗ ∗ |
Sądny dzień na pensji. I to wszystko z powodu Kosteckiej.
Darować nie mogę, żem pozwoliła oddać wypracowanie bez mego przejrzenia.
Zaszkodziła sobie fatalnie w opinii nauczyciela. Ten pan sądzi, że tylko głębokie zepsucie mogło podyktować następujące zdania:
„Dziecko nie ma za co być wdzięczne swoim rodzicom, ze mu dali życie, bo o nim nie myśleli. Należy kochać tylko matkę, która cierpi rodząc dziecko, gdy ojciec się bawi w bridża.“
Nauczyciel przekreślił ćwiczenie i z oburzeniem pokazywał przełożonej. Ta na razie nie wiedziała, co robić.
Do głosu zostały powołane nauczycielki. Kafarewiczowa radziła, aby Kostecką wypędzić z pensji, i ogłosić w Kurjerze cały wypadek: „niech publiczność wie, do czego prowadzi socjalistyczne wychowywanie dzieci!“
Pobożna Terkowska załamała ręce i wyraziła pewność, że „dziewczyna musiała już oddawać się wyuzdanym namiętnościom, gdy tak bezbożnie myśli.“
Na to Mania zapytała, czyby nie spróbować egzorcyzmów i zaprzeczyć, że matki rodzą w bólach?
Widząc, że zanosi się na ostre starcie, prosiłam przełożonej, aby małą oddała mi pod wyłączną opiekę, na co zgodziła się bardzo chętnie.
W ten sposób zdobyłam dziecko.
Niejedna kobieta, aby to osiągnąć, stawia na kartę całe życie...
Ja trochę sobą pogardzam, że taką będąc t. j. Furją i Centaurzycą w głębi mej duszy — uchodzę za doskonale wychowaną pannę — i — zastosowuję się do tej opinii.
∗
∗ ∗ |
W pobliżu naszej pensji leży cichy, mało przez publiczność odwiedzany ogród Frascati. Tam poszłam dziś z Zosią na spacer.
Zwarte sklepienia drzew przysłaniały niebo. Na dole w alejach było ciemno, jak o zmroku w gotyckich świątyniach.
Olbrzymi księżyc, niby rozpalona miedziana tarcza, wschodził powoli ponad dachami domów.
Zosia była smutna czy rozmarzona. Ja myślą również odbiegłam daleko: wspomniałam wieczory letnie nad brzegami Rosi, która w mamiących blaskach księżyca błyszczy, jak klinga dawnej zapomnianej hetmańskiej szabli, rzuconej na zielony kobierzec traw.
Zdaleka dolatują tęskne pieśni „parubkow i mołodyć.“
Milkną — nastaje „święta“ cisza stepów, której równa chyba tylko na błękitnych polach Elizeum lub w Cyntii Szelleja panuje, gdzie bez szelestu duchy się prześlizgują, gdzie są czucia bez pragnień, a marzenia w ciągiem i najwyższem urzeczywistnieniu. Cichość senna — —
Tylko z nadbrzeżnych szuwarów dolatuje nieuchwytny, metaliczny pobrzęk — to wiatr harfę stepów nastraja, struny jej schodzą się w mem sercu, a rozbiegają po wszystkich kurhanach.
I zaczynają grać starą legendę przeszłości, starą baśń o początku uroczystym i potężnym, jak uderzenie mieczem w śpiżowe bramy Kijowa; w środku zmięszaną przez kielichy i owacyjne mowy patrów, zaś gwałtownie urwaną przez bicie z armat ludu warszawskiego, idącego na pałac Igelströma — —
Konrad czuł, co się we mnie działo i szeptał: żyjmy teraźniejszością smutniejszą, a jednak lepszą! —
Lepszą? o, jak dowiódł tego broniąc w Dumie reakcyjnych urządzeń!
Brał mnie za rękę i myśli swoje puszczał wraz z memi — pod obłoki.
Łódka płynęła sama, bez wioseł.
Mówiło się o masonerji, która wolę Wielkiego Budownika chciała rozwinąć w dziejach...
Mówiliśmy o Królu Duchu, który wszakże trwa dalej i rozwija swój czyn wiekowej Karmy — —
Wtedy on mnie przygarnął, mówiąc mi strofy o rycerzu Popielu, którego w więzieniu odwiedza córa królewska...
Wtem jakiś ptak porwał się z nadbrzeżnych trzcin i z łopotem pofrunął w dal.
Zmąciła się cisza w powietrzu, zmąciły się nasze myśli, i w strachu jakby przedśmiertnej godziny — oddaliśmy się sobie, mówiąc imiona demonów.
Teraz — on płynie w cichej zatoce Ospedaletti, na ramieniu jego już inna...
Czemu istnieje pamięć rzeczy, które powinny znikać w Niagarze Gniewu — bez możności wypłynienia?
Zosia pociągnęła mię za rękę.
— Czy paniusia gniewa się na mnie? — spytała nieśmiało.
Na razie nie rozumiałam, co ma na myśli. Potem odrzekłam:
— O cóż mogą się gniewać? Za młoda jesteś, aby rozumieć te rzeczy.
— Wszyscy mężczyźni kochają w nas tylko własną przyjemność — szepnęła.
— Jakto — w nas?
— No, w nas — kobietach.
Spojrzałam na nią uważnie. Ta mała uważa się za kobietę i mówi, jak dojrzała w bólu, czy zepsuciu istota.
— Moja Zosiu — odrzekłam szorstko — nie lubię, gdy ktoś rezonuje o tem, co zna tylko ze słyszenia od starszych, niezbyt mądrych przyjaciółek.
Mężczyźni i kobiety mają wzajemne obowiązki; kto się od nich wyłamuje, jest nieuczciwy, ale takich ludzi jest mało. —
Mówiłam te słowa i ogarnął mnie wstyd za tę pustkę, która wiała z nich.
Bo wszakże ja czuję tylko żądzę potęgi! chcę olbrzymiej pracy, olbrzymich kosmicznych uczuć. A duszę mą przesiewam przez sito maleńkich kwadratowych prawideł!...
— Dlaczego tyle kobiet jest uwiedzionych?
Znikło ostatnie złudzenie — z Zosią nie można mówić jak z dzieckiem.
Chciałam zbadać, jaka trucizna sączy się w tem młodziutkiem sercu, aby ją usunąć i duszę chorą uzdrowić. Pomogła mi sama Zosia — zaczęła mówić zwolna, z zastanowieniem:
— Bo widzi pani, ja to wszystko znam z doświadczenia. Moja mama często płacze i nie sypia po nocach. Ja wiem dlaczego: kochała i dotąd kocha jednego pana, bardzo bogatego adwokata. To mój ojciec. Ale ja go nie cierpię. Gdy przyjdzie do nas, ja uciekam na podwórze.
Raz nadszedł po balu pijany, na mamę zaczął krzyczeć, a potem bić. Wtedy ja — głos jej przybrał oddźwięk złowrogi — porwałam nóż...
— Dziecko nieszczęsne — krzyknęłam.
— ... I uderzyłam go w rękę. A on — nic, tylko spojrzał na mnie dziwnie, usiadł w kącie — i nagle otrzeźwiał. Płakał potem.
Ja też się rozpłakałam i uciekłam.
Gdy wieczorem wróciłam, jego nie było, tylko mama leżała z owiązaną głową — i mocno kaszlała.
Zaczęła mówić o nim: że jest dobry, ale nieszczęśliwy; że mamę kocha, ale ożenił się z inną i teraz tego żałuje; że ja powinnam go kochać, jak on mnie. Chciała, abym to przyrzekła, ale ja nie mogłam kłamać.
Powiedziałam, że jest podły, bo rycerz prawdziwy ma tylko jedną drogę — a nie dwie. Wtedy mama się porwała i uderzyła mnie — pierwszy raz. Ja mamie tego nie daruję do śmierci.
— Zosiu! mama twoja jest nieszczęśliwa; to okrucieństwo nosić w sercu żal do niej tak długo.
— Ja też mam żal — nie za uderzenie! ona mnie kocha, ale... jego więcej... Za co?
Ostatnią wilię spędzałyśmy, jak zwykle, same. Był tylko chleb, kasza i dwa śledzie. Bo za robotę mamie nie oddano... mama szyje suknie i lekcje daje: uczy języków i muzyki. Często bieda nam dokuczała. I teraz paniusia wie, jestem za darmo.
Otóż wtedy byłam smutna, mama chciała mnie rozbawić, ale ja nie mogłam się śmiać. Mamie przyszło do głowy, iż to z powodu braku słodyczy na wilję; ubrała się i wyszła. A mnie — ot tak było czegoś smutno. Myślałam, jak to dobrze było Panu Jezusowi na Krzyżu wisieć obok Matki Boskiej i aniołów!...
Mama powróciła, niosąc w węzełku mnóstwo pierników, orzechów i książkę: Pamiętniki Paska z obrazkami. Dziwiłam się, zkąd mama wzięła tyle pieniędzy, ale nie chciała mi powiedzieć.
Wkrótce przyszły dzieci, które mama zaprosiła po drodze — od p. Róży córeczka, dwóch chłopców od praczki, którzy są obydwaj uczniami gimnazjum.
Bawiliśmy się doskonale. Goście odeszli późno w nocy. I dowiedziałam się, skąd mama wzięła pieniędzy: spadła jej chustka z głowy przy rozbieraniu i poczułam zapach Chypre’u, który zawsze używał bardzo bogaty fryzjer z naprzeciwka i zobaczyłam, że ma włosy obcięte. A miała ogromne, śliczne złote włosy aż do kostek. Nieraz się śmiała, że może chodzić bez ubrania i przykrywać włosami. A teraz zrobiła się taka brzydka, że patrzeć na nią nie mogłam. Więc zakryłam się kołdrą i płakałam, jak nigdy, całą noc.
I wie paniusia, kiedy on, mój ojciec, przyszedł na drugi dzień, na mamę okropnie się gniewał, nazwał ją nikczemnicą, że włosy obcięła dla pieniędzy. —
Zosia urwała, kąciki ust jej drżały. A we mnie odżyły wspomnienia lat dziecinnych, kiedy przywiedziona do rozpaczy, trułam się zapałkami... Matko i ojcze! lepiej wam jest w zimnym grobie, niż z sobą za życia...
Wzięłam Zosię w objęcia, ona płakać zaczęła, i ja od łez powstrzymać się nie mogłam.
Rodzina — ta święta arka przymierza — bywa najczęściej skrzynią Pandory, skąd wylatują poniżenie, brud, fałsz i podłość!...
Dawno nie zaglądałam do tych notat.
Wszystko we mnie skłonne jest do milczenia, przedewszystkiem wobec siebie samej. Moją jedyną modlitwą: Requiem!...
Na pensji życie płynie dawnym torem: wieczny kołowrotek lekcji, spacerów, korepetycji...
Nie pytam się już, jak długo do wieczora, do spoczynku.
Nie zastanawiam się już nad niczem, osobliwie nad przyszłością, nie widzę jej przeto ani w czarnych, ani różowych barwach.
Czarne zostały w okresie mego dzieciństwa — różowe... te chyba nad brzegami Rosi. Pozostają szare, niepewne, mgliste.
Na tem tle wyrasta obowiązek. To jednak wielkie słowo. Gwałtem utrzymuje przy życiu i powoli uzdrawia — innych.
Robię jak koń w kieracie, poważnie, z wytężeniem, bez ustanku.
Są chwile, gdy nawet bywam wesołą. Zdarza się to podczas zajęć z Zosią (dziewczynka wzięła się do pracy i robi ogromne postępy), albo podczas walnych zgromadzeń „koalicji“.
Zebrania odbywają się raz lub dwa na tydzień, gdy, ukończywszy zajęcia i nie czując się zbytnio zmęczone, aby wprost iść do łóżek, schodzimy się: ja, Stefka i Mania na pogawędkę. Rzecz się wówczas dzieje w małym pokoiku niebiesko tapetowanym, należącym do tej ostatniej. Lampka nocna przed Ostrobramską (bo Mania jest tradycyjna), Stefka pół leży na kanapie, Mania umieszcza się przy oknie, obserwując pogodę, ja przy fortepianie.
Lubię im grać najdziksze symfonje Brahmsa, albo Czajkowskiego.
Wtedy czasem Mania weźmie coś z pośmiertnych pism Słowackiego:
i sądzę najpiękniejszą z krajów
Jednę maleńką wieś, pełną ruczajów —
Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna
Konwalja — pełną sosen, kalin, jodeł;
Gdzie róża polna błyszczy się samotna,
Gdzie brzoza jasnych jest kochanką źródeł —
A zaś przyczyna temu jest istotna,
Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł,
Jam wtenczas bujał na młodości piórach,
Jasny i chmurny — jako księżyc w chmurach.
Na to Stefka odpowiada głosem smętnym.
A jednak i to minęło! — Ojczyzna
Minęła także!..
I zrywając się woła:
A więc niech wszystko mija! Wstańcie burze!
I zwiejcie mój ślad z tej smętnej pustyni
I moje myśli, jak łez pełne kruże,
Przechylcie — niech je próżnemi uczyni
Czas...
Dyskusja. Mówimy o romantykach, albo o czasach saskich, lub o tych faktach, że po bitwie Maciejowickiej społeczeństwo zapijało się szampanem i Poniński wygrał bardzo prędko całe kufry dukatów. Kończy się zawsze tem, że Stefka mówi:
— Gdy konieczną jest rzeczą, aby ludzie się rozradzali — przynajmniej umierajmy bez dogmatów. —
Boże! jak bywa świetna Mania w tej chwili! Oczy jej błyszczą, gdy gorączkowo zawoła:
— Życie ma wielką treść: nad nami krążą straszliwe miljardy słońc! jest intuicja zdarzeń przyszłych! tkwią w nas potęgi twórczego rozwoju, więc wystarczy chyba na ten jeden z żywobytów!
A Stefka na to: „Daj ci Boże szczęścia jak najwięcej, masz siły, aby go pragnąć i osiągać, jam zbyt zmęczona.“
Robiłyśmy dawniej domysły, co spowodować mogło to przygnębienie duchowe w Stefce, lecz gdy zagadnęłam ją, skąd pochodzi jej pesymizm i apatja, czy może kochała bez wzajemności? — odrzekła szyderczo:
— Jak człowiek dokładnie rozumie swego bliźniego! gdy zobaczy twarz niewesołą, zaraz ubolewa: wiem, wiem! cierpisz na brak pieniędzy! albo: nieszczęsny, kochasz bez wzajemności! Otóż moja droga, zapamiętaj sobie raz na zawsze, iż kasę mam w wybornym stanie, a nie dojdę nigdy do tego szczytu obrzydliwości i głupoty, jakim jest miłość bezwzajemna! —
Uczułam, jakby tępy świder wkręcał mi się w serce.
Zostałam sama u siebie.
Zasnęłam dopiero nad ranem.
Milcz serce! Albo się strzaskaj, echowe
Narzędzie pieśni, bólu, wiecznie drżące
I obłąkane, niezaspokojone —
Uderzam ciebie w złości. — Milcz szalone!
∗
∗ ∗ |
Życie moje składa się z tak drobnych wypadeczków, ze niemam co zapisywać.
Nic nie przekracza wymierzonych relsów, chyba maleńkie starcia z powodu jakiejś plotki.
Naturalnie, nie zwracam na nie uwagi, czasem jednak opędzam się, jak od much dokuczliwych.
Tak np. siedzimy kiedyś wieczorem, jak zwykle w trójkę; nagle drzwi się otwierają, Kafarewiczowa staje w progu i mówi głosem patetycznym:
— Amelko! (zaczęła do mnie mówić po imieniu zaraz na drugi dzień przybycia mego na pensję). Amelko!
Pauza.
— Co pani sobie życzy?
— Nie udawaj, że się nie domyślasz!
— Gotowam sądzić, że dziś moje imieniny.
— Pani przełożona jest oburzona, jest strasznie niezadowolona!
— O cóż chodzi?
— Jakto! miałaś serce wziąć na spacer dzieci bez kaloszy! aby się pozaziębiały! aby rodzice wyprawiali nam sceny?! Panują w Warszawie: odra, szkarlatyna, dyfteryt, nawet tyfus brzuszny...
— Trudno, aby się zaziębiły, gdy trzynaście stopni ciepła na dworze, a przytem sucho zupełnie.
— Dość, że pani przełożona nie może się uspokoić! powiada, że żadnej z was niepodobna zaufać w niczem, żadnej — w niczem! Spodziewała się z was prawdziwej pomocy... a tu raczej potrzebaby pomocy d’une sage femme!... —
Krew mi buchnęła do głowy... Uczułam złośliwie skierowany, ale o Boże! trafny pocisk. Stałam w półcieniu. Udałam, że aluzji o akuszerce nie rozumiem.
— Rzecz tę wyjaśnię — rzekłam idąc ku drzwiom.
— Cóż to! awantury chcesz pani przełożonej urządzać? i bez ciebie mam dosyć kłopotów! Wreszcie, ja ci to powiedziałam w zaufaniu.
— Dziękuję za ten zaszczyt, pozwoli pani... — i wychodzę, zmierzając do pokoju przełożonej.
Słowa Kafarewiczowej dotknęły mnie, jak policzek. Weszłam do przełożonej i bez owijania w bawełnę pytam:
— Podobno pani jest oburzona, że dzieci wyszły na spacer bez kaloszy?
— Ani mi to w głowie nie było.
— Tak? bo mówiono, że pani jest strasznie niezadowolona, więc chciałam się usprawiedliwić...
— Ale cóż znowu! Że też nic u nas powiedzieć nie można, aby przekręconem nie było!
Gniewałam się na służące, bo panienkom kaloszy nie wycierają — oto wszystko. —
Porozmawiałyśmy przez chwilę i wyszłam.
Wracam. Stefka palcem pokazuje na sąsiednie uchylone drzwi na znak, że siedzi tam Kafarewiczowa.
Ale ja nie zwracam na ostrzeżenie uwagi.
— Posłuchajcie uszy i ściany tego domu: oto abecadło, które winneście komentować:
Albinos jeździ czasem i w wagonie.
Bardzo lubią się kąpać w Bramaputrze słonie.
Caliński Sawa na stepach jeździł czasem konno.
Drażniąc tygrysa w dżungli, miej rękę obronną.
— Co ty mówisz, dziwi się Stefka.
— Poczekaj dojadę i do słowa na U — tylko dla objaśnienia dodam, ze widziałam w Drezdeńskim Zoologicznym ogrodzie przed brzydkiemi rudemi lamami taki napis:
Za drzwiami słyszę wściekle rzucone na podłogę krzesełko — i wychodzenie przy gromowem zatrzaśnięciu drzwi.
Dlaczego Kafarewiczowa ciągle kopie podemną dołki? Mania twierdzi, że pochodzi to z dwu zbrodni, jakie na mnie ciężą: 1) jestem młoda; 2) przełożona używa mnie do czynności administracyjnych, których ster do.tąd spoczywał w ręku Kafarewiczowej.
Do koalicji wciągnęłyśmy panią Courbet. Jest to piękna, wspaniałej postawy Francuska, lat trzydziestu, żywa, wesoła, sympatyczna ale z bziczkami.
Na wakacje jeździ do rodziców, mieszkających w Paryżu, od których wraca wyelegantowana, jak primadonna. Powoli wstążki opadają, koronki się obrywają, na jasnych materjach występują plamy... pani Courbet nie zwraca najmniejszej uwagi. Słusznie bowiem twierdzi, że człowiek zdobi suknię.
Dopiero wpływy atmosferyczne zwracają jej uwagę na zewnętrzną powłokę i wtedy wykazuje wielką pomysłowość.
Naprzykład, zbliża się jesień — p. Courbet ma tylko wspaniałe letnie palto z wakacji. Ale podkłada pod nie kawał sukna, w kwadrans zszywa białemi nićmi i zadowolona powiada:
— Tout est fini — c’est bien n’est ce pas?
I rzeczywiście, na zewnątrz taki strój wygląda wcale przyzwoicie.
Ale nadchodzi zima — pomysłowość pani Courbet okazuje się niewyczerpana. Odpruć wa w kącie podszewkę, podtyka pod nią olbrzymi płat waty... zszywa kilku ściegami... i znów tout va bien!
Jest niezwykła we wszystkiem; szkoda tylko, że wie o tem i pragnie swą oryginalność podtrzymywać.
Odżywia się tylko raz na dzień, smażąc bifsztyk na maszynce. Do tego zjada dużą miskę sałaty i wypija dwie butelki piwa. Wieczorem wchłania szklankę mocnej, czarnej kawy.
Mimo tych dziwactw, pani Courbet da się lubić. Serce ma złote. Nigdy nie ma pieniędzy, bo jeśli nie straci na fatałaszki, oddaje pogorzelcom albo na szpitale.
Pani przełożona lubi ją i ceni, gdyż nauczycielka z niej wyśmienita, uczennice za nią przepadają; za to ogół nauczycielek nienawidzi. Pełno krąży o niej plotek i to bardzo złośliwych. Tyle tylko wiadomo, z czem się nie kryje, że jest rozwódką, że mąż, będący kupcem w Ljonie stracił cały jej majątek, i że podczas wakacji przyjeżdża do niego na miesiąc. Dłużej wytrzymać nie może, bo zbyt zaczynają się kłócić. Z tem wszystkiem kocha go bardzo. Mąż nadsyła jej od czasu do czasu pudło kwiatów lub owoców. Niedawno nadszedł olbrzymi kosz z południowemi owocami, ale... z Warszawy. Pani Courbet urządziła wspaniałą ucztę dla nauczycielek i pensjonarek. Jedna tylko Terkowska nie chciała jeść — tak była oburzona „bezczelnością Francuzicy“. Kafarewiczowa zdrobniale zwana Kafcią mniej była skrupulatną, — jadła, ale za to obgadywała biedną Courbet... jak ostatnią ladacznicę. Dowiedziała się o tem delikwentka, wściekła biegała po pensji, szukając K., znalazła ją w salonie, zwymyślała wobec przełożonej i paru pań obcych, a wtedy wróciła do nas, tryumfując, że zmyła głowę „cnocie szatana“.
Wieczorami, gdy się schodzimy, bawi nas gawędami ze swego życia, w których rzeczywistość i kłamstwa tak się mieszają, że nie-podobna ich od siebie odróżnić. Naprzykład opowiada, że jadąc do Paryża, poznała się w Berlinie z jakimś studentem, który jechał w tę samą stronę. Rozmawiali volapückiem, pomagali sobie migami, bo ona nie znała niemieckiego, a on francuskiego. Po drodze zwiedzili Monachium, zajechali do Szwajcarji, wdrapywali się na szczyty gór...
Zaczęłyśmy się śmiać, mówiąc, że już zbyt blaguje, do zapamiętania.
Ale pani Courbet się oburzyła.
— Nie wierzycie? zaraz wam dowiodę... Pisywał do mnie przez czas jakiś listy, których nie czytałam, bo są po niemiecku, ale wam pokażę, byście mi je przetłomaczyły.
Wyleciała z pokoju, za chwilę przyniosła parę listów, z których jeden był... rachunkiem za kapelusz kupiony w Monachjum i niezapłacony, drugi... jego powtórzeniem w ostrzejszej formie, trzeci... wprost zwymyślaniem.
Omal nas śmiech nie udusił.
Pani Courbet nie chciała nam wierzyć, złapała słownik, przetłómaczyła... i rzeczywiście przypomniała, ze w Monachjum kupiła kapelusz, nie miała przy sobie pieniędzy, obiecała odesłać z hotelu, zapomina, ale w czasie gawędy z modniarką wspomniała, ze jest na pensji w Warszawie — i stąd owe ścigające ją listy.
Śmiała się z wymyślań; odpisała bardzo grzecznie z wyjaśnieniem i odesłała pieniądze.
Takich kawałków p. Courbet miewamy dużo.
∗
∗ ∗ |
Najciekawszym typem wśród nauczycieli naszych jest pan Starzecki. Dość jeszcze młody, a już otoczony całym szwadronem starokawalerskich wdzięków: pedant, zgryźliwy, surowy dla uczennic, względem nas uszczypliwy. Mimo to lubimy go.
Uczennice nadto boją się go okropnie.
Kiedyś asystowałam na lekcji w szóstej klasie i byłam świadkiem następującej sceny:
Uczennica wyrwana nie umie lekcji.
— Szkoda, że panna lekcjami tak się nie zajmuje — prawi Starzecki — jak strojem. Gdyby panna połowę tego czasu poświęciła na przygotowanie matematyki, co na rurkowanie loczków, pewno nie bąkałaby pod nosem takich nonsensów.
Obrażona „panna“ idzie na miejsce.
— Bo nie myślcie, moje panny — zwraca się Starzecki już do klasy całej — żeby nie była wam potrzebna znajomość matematyki, choć młodzieńcy z klasy VII i prawnicy z I roku mówią z wami o czem innem, niż o twierdzeniach Pitagorasa. Chodzi o to, abyście panny raz przestały rachować na laury kapitolijskie! —
Innym razem pierwsza uczennica podpowiada koleżankom mimo uwag i próśb Starzeckiego.
Wreszcie Starzecki wstaje i powiada.
— Łudziłem się długo, że do p. Birkawskiej można mówić, jak do człowieka. Gdyby panna była chłopcem, zapisałbym na cztery godziny do kozy. Ale, że panna jest istotą uprzywilejowaną i do tego może już na wydaniu, podam pannie krzesło w kącie, jeśli podpowiadanie się powtórzy. —
Perora poskutkowała, Birkawska milczała odtąd jak zaklęta.
Lubię rozmawiać ze Starzeckim.
Bardzo inteligentny i oczytany, ale pessymista. Dobrana byłaby para ze Stefką.
A jednak, gdy Stefka zacznie pesymizować, prosi, by przestała, bo mu się przypomina pogoda deszczowa na małej stacji.
Kiedyś radziłyśmy, aby się ożenił.
Odparł, że boi się czarów Cyrcei.
— Lękam bowiem się przekonać, że już niemam nic do stracenia. —
Kafarewiczowa zaczęła Mani tłomaczyć to na swój sposób, ale ta poradziła wykopać dołek, jak się to dzieje w bajce o Midasie, i tam złożyć zajmującą tajemnicę.
Zbliża się Boże Narodzenie — roboty mnóstwo, sesje, pisanie cenzur, zestawianie rachunków dla rodziców.
Życie podobno jest walką, na pensji rejwachem.
Nauczycielki biegają jak opętane, uczennice, niezmiernie gadatliwe, tłoczą się po wszystkich kurytarzach, unikając starannie klas i miejsc oficjalnych. Odbywa się na wielką skalę znoszenie kwiatów, którymi obdarowane nauczycielki zapychają wszystkie wazoniki, szklanki, flaszki.
Gdy Mania niektórym paniom zwróciła uwagę, że niewypada przed rozdaniem cenzur cośkolwiek przyjmować — odrzekły obrażone, że nie są tak źle wychowane, aby miały gardzić ofiarą kochających dziewczątek.
Nie brak epizodów humorystycznych. Siedzą w jakiejś bocznej klasie dwie nauczycielki, od godziny pilnie zajęte rozmową. Wtem wbiega uczennica i powiada, że idzie p. przełożona.
Zrywają się obie, jedna ucieka, druga, to jest Kafcia, biegnie na spotkanie przełożonej, rozpychając wszystkich po drodze, hałasując i gniewając się na uczennice.
W korytarzu spotyka przełożoną, nie zatrzymuje się, pędzi, jak kula, wołając:
— Przepraszam, przepraszam — nie mam ani chwili czasu.
Przełożona z podziwem zwraca się do Stefki, która obserwowała całą scenę: „Boże, jak ta Kafarewiczowa pracuje! Może jest za energiczna, ale nieoceniona, nieoceniona“...
Nasza przełożona jest osobą niesłychanej zacności. Zewnętrznie trochę onieśmielająca swą powagą i stanowczością, w chwilach nieurzędowych jest szczera, prosta, niewymuszona. Twarz ma ascetycznie chudą, całą postać wyschłą, szczupłą, powiewną. Tylko w wielkich czarnych oczach pali się energja i zapał niezwalczony.
Podobno kochała jakiegoś profesora uniwersytetu, ale nie wyszła zamąż, aby módż swobodnie i całkowicie oddać się prowadzeniu pensji.
Obowiązki swe spełnia z takim poświęcęniem, energją i sumiennością, że patrząc na nią, zapomina się o wszystkich dolegliwościach życia nauczycielskiego.
Po skończeniu zajęć, nieraz do późnej nocy pracuje jeszcze nad sobą; to też posiada gruntowną wiedzę.
Odznacza się przytem wielkim taktem i umiejętnością zastosowania do umysłu, z którym ma do czynienia.
Gdy uczennica popełni jakie znaczne wykroczenie, idzie na niebieską kanapkę.
To znaczy, ze przełożona woła do swego pokoju o niebieskiem obiciu i niebieskich sprzętach i długo, poważnie z nią rozmawia. Uczennica wychodzi spłakana, przez kilka dni jest zamyślona i prawie zawsze zmienia swe postępowanie na nienaganne.
∗
∗ ∗ |
Od dwóch dni cisza — panuje. Pensjonarki się rozjechały, nauczycielki również. Kilka tylko osób, jak niedobitki armji, snuje się po rozległem mieszkaniu, złożonem z dwudziestu sześciu pokojów.
Mania wyjechała na święta do domu.
Zostałyśmy same ze Stefką.
Wydaje się, jakby nas kto umieścił w pudełku z watą — taka cisza, miękkość, brak zwykłych szturchańców.
Budzimy się, jak młynarze, gdy woda huczeć przestała.
Budzimy się — do czego? do rozmyślań?
Nie, lepiej nas nie budźcie!
To też śpimy zwykle do dziesiątej, czytam my po całych dniach, trochę odwiedzamy znajomych.
Cokolwiek robić, aby tylko nie zgnić przedwcześnie, jak Mania powiada.
A ja mam jeszcze najwyżej miesiąc życia.
Zawsze rano staję przed lustrem i oglądam swój biust.
Hyjena ma swój kąt i leże... i będzie mogła karmić swoje małe. Ja mam konwenans podły — człowieczy. Straszne to, ale nie mogę zwrócić się do lekarza z prośbą o usunięcie „mego grzechu“. Nie zostanę też Ewą Pobratymską. Więc tylko trzeba wcześnie — wcześnie dość umrzeć.
∗
∗ ∗ |
Dziś chodziłam na przechadzkę ze Stefką i jej znajomym, studentem medycyny. Uchodzi za jednego z bardziej inteligentnych i ma opinję „czynnego“. Jest w wieku Stefki i myślę, że może będzie co z ich ciepłych spojrzeń.
Mówiliśmy o pewnem małżeństwie, gdzie noc ślubną przepił mąż w restauracji i z płaczem skarżył się przyjaciołom, że złamał sobie życie. Student twierdził, jakoby obecnie małżeństwo stawało się coraz większą trudnością dla ludzi inteligentnych, gdyż aby dwie osoby mogły zdecydować się żyć z sobą na zawsze, muszą wprzód poznać się w pożyciu wspólnem.
Dawniej było co innego: żądano posagu i pięknej twarzy, dziś... kobiety człowieka. Ale, aby człowieka poznać, trzeba go znać do dna w różnych okolicznościach i t. p.
Słysząc te doktryny, uśmiechnęłam się gorzko. Dziwna rzecz! mężczyzna jest albo naiwny, albo cyniczny — miary złotej nie zna.
— Z czego się pani śmieje? — zapytała 23‑letnia, w mundur przybrana powaga.
— Z pańskiej teorji prób, z których mężczyzna zawsze wychodziłby zawiedziony, a kobieta nawet nazwaćby się nie mogła uwiedzioną.
— Właśnie chodzi o to, aby nie było kobiet uwiedzionych — odparł żywo.
— W społeczeństwach o wyższej kulturze — odrzekłam — kobieta może sama wychować swe dziecko, wtedy mężczyźnie do dziecka wara, chyba, że dalszą wypróbowaną miłością zasłuży na utworzenie rodziny. Ale u nas chodzi jeszcze o to — aby w razie nieszczęśliwej pomyłki, tak zwykłej u mężczyzn, na kobietę nie spadał cały ciężar obowiązków i pogardy. Masz pan na to sposób? —
Student zaczął tak szeroko rozprawiać o marności ustroju obecnego, o tem, że trzeba zburzyć wszystko, aby od początku wszystko lepiej zbudować, że już nie odzywałam się więcej.
Ten młodzian jest obecnie w okresie r. 1793, przez lat dwa będzie tworzył rewolucję mieszczańską, za cztery... będzie przystawał do wszystkich partji, które mu zapewnią spokojne trawienie i możność używania szlachetnych rozrywek w rodzaju bridża.
Kładłam się już do snu, gdy weszła Stefka, stanęła przy oknie, przez które zaglądał księżyc i zadeklamowała przepiękny ustęp z „Pana Tadeusza“:
Nareszcie księżyc srebrną pochodnię zaniecił,
Wyszedł z boru i niebo i ziemię oświecił.
One teraz z pomroku odkryte w połowie,
Drzemały obok siebie, jako małżonkowie
Szczęśliwi: niebo w czyste objęło ramiona
Ziemi pierś, co księżycem świeci posrebrzona...
Zaczęłam żartować ze Stefki i jej buddyzmu; zawstydziła się, potem rzekła:
— Może byłoby życie lepsze, gdyby więcej było śmiałości iść za swemi pragnieniami.
— Ale nie buddystycznemi?
— Moja droga — odparła — najgłupsza miłość więcej ma wszechświatowego rozumu, niż najmądrzejszy buddyzm.
Mówiła to z tak głębokiem przekonaniem, iż zadałam sobie pytanie, azali nie mają słuszności ci, którzy jako istotne powołanie kobiety uważają ideał Lukrecji i Penelopy: domi sedit, lanam fecit.
Ba, łatwo stawać pod takim sztandarem, gdy kto należy do klubu wzajemnej adoracji. Tylko, że np. ja nie mam w perspektywie nawet studenta! Ztąd muszę wierzyć w znaczenie staropanieństwa dla wieku XXV i pogardzać tym, który tak dobrze rymuje z wężem.
Udaje mi się to, do pewnego stopnia; pierwsza oznaka: niedbanie o swą powierzchowność. Niedawno poszłam do fotografa, aby rozdać swe podobizny uczennicom, które o to prosiły. Gdy zaś ten pan powiedział mi kompliment o mojej, niby „fenomenalnej” piękności i prosił o pozwolenie wystawienia fotografji, odmówiłam mu tak obojętnie, jakgdyby mówiono o moich trzewikach.
Kobiety piękność? Dopiero wtedy cenimy ów dar natury, gdy możemy złożyć w upominku temu, któremu dajemy wszystko i od którego żądamy — trochy honoru.
∗
∗ ∗ |
Dzieje się ze mną coś niezwykłego.
Oto siedzę sama w pustej klasie, a zerwałam się z łóżka. Nie mogę spać.
Scigają mnie wizje...
W liliowym przedświcie pogrążona górska dolina.
Jasna zieleń oliwek i ciemna pomarańczy odbija harmonijnie od fioletowych skał. Strumienie błękitnemi wstęgami spadają po kamieniach.
Na wzgórzu bieleją śnieżne kolumny greckiej świątyni.
Do niej zmierza w pląsach rzesza Nimf i Tragopanów — w rękach kaduceusze owite żywymi wężami, na czołach wieńce róż.
Wóz purpurowy ciągnie tłum bachantek, na nim — o marmurowych kształtach i granatowych oczach, z przepychem kędziorów — z lutnią w ręce — stoi bóg.
Targnął ręką struny — cała dolina napełnia się hymnem radości i upojenia. Targnął struny znów — i ukazał niebo.
Nastała cisza... Każdy spogląda zachwycony, z palcem na ustach, aby nie spłoszyć cudownego zjawiska, które odbywa się co dnia przed oczyma śmiertelnych: z czarno‑ametystowej toni morza wybiega różowa dziewicza postać, biegnie po kryształowem sklepieniu, otoczona złocistemi towarzyszkami. Zaczynają igrać i pląsać, lekkie, jak łabędzie puchy.
Nagle wszczyna się popłoch: złote Charity zostają chwilę w niepewności, potem rozbiegają się, jak stado gołębi: na widnokrąg nieba wjeżdża olśniewająco jasny Helios.
Spostrzega różową, przejrzystą postać Jutrzenki, zacina rumaki, wóz kieruje ku niej.
Ta blednie z obawy i śpiesznie zarzuca na siebie szatę srebrem tkaną — ucieka, ale Helios zdąża prędzej — chwyta ją — ekstatyczny uścisk — ona umiera w objęciach...
Zorzą byłam na chwilę, w blaskach miłości zaniknę!...
...Rodzą się we mnie dzikie sadyczne obrazy... Zdaje mi się, że jestem hiszpańską mniszką i wdziera się pułk polskich Maćków... Ohydnie rozbestwione chłopy zdzierają z mniszek szaty... A ja bym się może śmiała wtedy.
Wstyd mi siebie samej. Będę czytała „Iljadę”:
Ziemia od razu pod nimi zielenią pokryła się świeżą,
Hiacyntami zakwitła, szafranem i koniczynami,
Bujne i miękkie się łoże usłało z trawy i kwiatków.
Na niem legli oboje świetlistym okryci obłokiem,
Złotopromiennym; a rosy kropelki rzęsisto padały.
∗
∗ ∗ |
Aż się przeraziłam, przeczytawszy słowa wczoraj pisane. Chciałam tę kartkę wydrzeć, ale niech raczej widnieje, jako ostrzeżenie przed sobą samą.
Są namiętności, które przytłumione z dnia na dzień wybuchają z siłą niezwalczoną i wołają — (jak Taboryci — choć w innem znaczeniu) „Krwi i ciała!” Wtedy my za obroną mamy wspaniały, komunałami tapetowany parawan cnoty. Chowamy się zań — i wszystko jest w porządku.
A te noce bezsenne, te pragnienia wysuszające, ukrywane, jak zbrodnie!...
I to ma być tryumf ducha?
∗
∗ ∗ |
Wtedy stać się Centaurem, było dumą człowieczą!
My jesteśmy racjonalistami — o, nawet nie! my w Polsce — jesteśmy narodem, który niema nic przemyślanego, a który odszedł już od instyktu, tembardziej od intuicji. I tylko zostały nudne, głupie frazesy — o wszystkiem.
Coś między nimi zaszło. Halszka skarży się na niestałość rzeczy ludzkich, a on, w liście osobno pisanym do mnie, powiada, że żona jego jest ideałem dobroci, ale on jej niegodzien; pracuje nad rozprawą o polepszeniu bytu włoścjan — i często w zmroku wieczornym marzy o chwilach, spędzonych w Harasimówce...
Czemu on to wszystko przypomina?
Dlaczego grubem narzędziem dotyka rany, niezagojonej? Czyżby udawał, że nie domyśla się niczego? A w takim razie, co znaczyły słowa na pożegnaniu wyrzeczone:
„Daruj mi krzywdę, jaką ci wyrządziłem.”
Żalu do niego nigdy nie miałam, ale dlaczego nawiązuje nici potargane?
Pisze, ze mu smutno na obczyźnie, a do kraju wracać się lęka — tam spotka widmo utraconego szczęścia.
Frazes, czy może coś więcej? Jakgdyby mogło być, jakgdyby nie hańbą było coś więcej!
Odpisałam obojgu bardzo serdecznie, radząc, aby wracali do kraju, zajęli się pracą określoną.
Tyle pola, czekającego dopiero na siewcę i oracza! Poprostu już nie gadać marzeniami... tylko pracować...
I obywać się bez tęcz — nad moczarem.
∗
∗ ∗ |
Mirek pisuje do mnie skąpo. Powiada, że woli o mnie myśleć, lub pracować nad czemś z myślą o mnie, niż recytować suche sprawozdania o swem zdrowiu, zawsze dobrem, o stanie budżetu, nietyle kwitnącym, ile pełnym nadziei, o zajęciach, będących układaniem cegiełek jednych na drugie i wypadaniem tych, które są na dole, w miarę, jak się mnożą te, które są na górze.
— W ten sposób — powiada — nakładam dolnymi kawałkami drabiny części górne — i szturmuję do nieba.
A gdy ma się zwalić ta budowla, oby się zawaliła przynajmniej z wysoka!
Mirek jest to umysł żywy i dzielny, posiadający dużo równowagi w swych ambicjach.
Już wyplanował sobie, że pojedzie z wyprawą naukową gdzieś za Szpicbergen...
∗
∗ ∗ |
Co to ma znaczyć? Czyżby sarkazm djabła leżał w naturze stosunków ludzkich?
O tak — „das Völkchen verspüht den Teuffel — nie“!
Chciałabym wyjść na ulicę i śmiać się ludziom w oczy: jak okropnie zabawne są te figurki o maleńkich wewnątrz sprężynkach i szkle na oczach, powiększającem ich charłactwa do rozmiarów bohaterstwa, ich słabość do tragedji, ich nieudolność do potężnych wyroków fatalizmu...
Wieczni — polacy!..
∗
∗ ∗ |
Sprawa czysta, jak łza.
Były zaklęcia, były marzenia, były ciche rozmowy sam na sam; były poezje, były kwiaty, był nawet uścisk nocny — a potem ślub z inną. Mija ćwierć roku: dla jednej strony w dalszym ciągu profity miłości i rozkoszne kołysanki na falach lazurowego morza; dla drugiej — cmentarne dzwony w duszy, stłumiony jęk ucisku i bólu, nareszcie — kosztem okropnym — przełamanie się, zdobycie praw dla szacunku samej siebie, ukojenie i ciszy trochę.
Ale w gładkiej powierzchni tego stawu tworzy się wir, ciągnący do dna, zawrotny, skrytobójczy...
Ostatnia scena:
Zjawia się Oniegin, który spostrzegł, że uczucia swe wysłał pod mylnym adresem. Teraz dopiero widzi, że jego intencje, jego żądze, jego sny złote, jego girlandy duchowe, wszystkie zmierzały do tej pominiętej. Ale złość ludzka! straszna omyłka! przeznaczenie!..
O człowieku! choćby wszystko było stracone — ocal przynajmniej swą godność! umieraj milcząco...
∗
∗ ∗ |
Dziś mogę myśleć o tem spokojnie.
Najwięcej żal mi Halszki. Ona tak kocha, tak cierpi nad tem, czego jeszcze nie rozumie dobrze, ale przeczuwa i trwoży się biedna. Czasem doznaję wrażenia, jakgdybym klęczała u stóp białego marmurowego krzyża i modliła się do Tego, pełnego miłości, aby im szczęścia nie odejmował.
Nie daj, Panie, abym ja była zarzewiem, które dom ich podpali i w popiół obróci.
∗
∗ ∗ |
Otrzymałam list znów od niego. Pisze, że wraca do kraju, bo tu może tylko być szczęśliwy. Jakto... sam? bez żony?
Może to i dobrze — rozetnę odrazu ten wrzód.
Odwiedził mnie Starzecki. Byłam mu rada, z czem nie starałam się nawet ukrywać. Ogromnie cenię przyjaźń tę. Mówiliśmy długo o naszych zajęciach. Nie spodziewałam się, żeby ten chłodny na pozór człowiek tyle duszy kładł w to smutne, niewdzięczne nauczycielstwo. Do życia wiąże go jedynie nadzieja przyczynienia się, aby następne pokolenie było szlachetniejsze i dzielniejsze.
Mówi zwykle bardzo spokojnie, lecz pod tym spokojem gorzeje wielki płomień. Ktoby myślał, że ten Heine tak kocha ludzi!
Nigdy Starzecki nie wydał mi się tak czcigodnym. Nie mówię: sympatycznym, bo jest to zbyt liche i oklepane słowo, zbyt ogólnikowe, aby coś mogło określać.
Człowiek, który cierpi, męczy się życiem, a mimo to żyje i walczy dla dobra innych — wzbudza cześć.
Na pożegnanie prosił, bym coś zagrała. Wybrałam Tannhäusera, choć Wagner źle wychodzi na fortepianie. Ale czułam się tak silną, że chciałam potężnemi dźwiękami wyrazić tryumfującą harmonję w mem sercu... A potem przeszłam do sonaty brylantowej. Gdym skończyła, rzekł:
— Kobieta, która nie umie grać, ma pół duszy, przynajmniej w oczach mężczyzny.
— Widać, że Mahomet nie znał kobiet grających.
— Niestety! każdy znajduje to, z czem szuka — odrzekł Starzecki tak poważnie, jak gdyby znajomościami Mahometa osobiście się interesował.
∗
∗ ∗ |
Dziś lub jutro spodziewam się jego przyjazdu.
Jestem spokojna i zimna.
Myślę, co zrobiłabym na miejscu Halszki, dowiedziawszy się o wszystkiem.
Może przecierpiałabym skrycie, gdybym tylko kochała tego człowieka nerwami, pożądaniami; lecz gdybym go nadto szanowała, zerwałabym wszystkie nici...
Kobiety często nie robią tego przez wzgląd na dzieci. Nie pomyślą, że z dzieci tych wyrastać będą... Zosie.
Fałsz i nikczemność nie mogą służyć za budulec do szczęścia rodzinnego... Belkę przegniłą należy zawczasu odrzucać precz, aby nie nastąpiło zawalenie i nie przygniotło wszystkich...
(Późniejszy dopisek: Jakobinizm emancypacji! kobieta powinna uzdrawiać, nie dobijać, podtrzymywać świątynie — nie burzyć).
∗
∗ ∗ |
Grałam dziś długo Tristana i Izoldę. Po paru godzinach wstałam tak zrozpaczona, że musiałam się położyć. Jestem i teraz w dziwnem usposobieniu, niby spokojna, ale bez zdrowia wewnętrznego.
Zdaje mi się, że mam w sobie już całe Morze Martwe i drzewa z trującym cieniem. Religia ma jest pustą bezludną Jerozolimą!
Z tem wszystkiem — ja go kocham.
To takie proste, jak nóż wbity w serce.
∗
∗ ∗ |
Był znów Starzecki. Ten człowiek przeczuwa, że we mnie zachodzi coś niezwykłego; dziwnie na mnie spoglądał, a przy pożegnaniu rzekł: — „Spokoju, panno Amelio! Przedewszystkiem niech pani nie żałuje, jeśli kiedy rządziła się wyobraźnią, bo w wielkiej celowości naszej przyrody, nigdy nie może intellekt przewidzieć — na jakiej drodze spotkamy swój Damaszek...
Mówiąc jaśniej, tylko intuicja i wielki prawy instynkt rozstrzygają o wartości życia! —
Mój zacny przyjacielu! ja ci też dopowiem: tyle jest w życiu rzeczy ważnych i wielkich, że marnością jest wchodząc na góry, nie módz oderwać się od jakiegoś zdeptanego kwiatka i nie módz przezwyciężyć lichoty opinii...
Ale co zrobić, gdy ogarnia halucynacja i zdaje się, że ten kwiatek — to właśnie góra, od której istność nasza zależy, a może innych...
Kwiatek wydaje się czarodziejem o niesłychanej potędze, talizmanem, który jedynie otoczyć nas może sześciu skrzydłami swymi.
A więc już — po wszystkiem!
Przyjechał... i widziałam go. Było to przed kilku godzinami — lokaj mi oznajmił, że jakiś pan czeka na mnie w salonie.
W pierwszej chwili doznałam zawrotu głowy. Chciałam go nie przyjąć, ale pomyślałam, ze złoży to na karb mojej obawy. Spojrzałam na portret mojej matki — i wyszłam.
Na chwilę przed otworzeniem drzwi do salonu stanął mi przed oczyma: poetycznie blady, pełen słów pieszczotliwych, gotowy ramieniem otoczyć i z pobłażliwie tryumfującym uśmiechem uznać — za swoją!...
Zaśmiałam się w duszy i otworzyłam drzwi. Przywitałam go uprzejmie, ale chłodno, dopytując o żonę i zajęcia.
On z początku mówił z ożywieniem, potem zaczął się mięszać, zająknął parę razy i zamilkł. Przyglądałam mu się bacznie. Musiał być zmęczony podróżą, gdyż wyglądał nadzwyczaj blado, oczy świeciły gorączkowo.
Ruchy miał nerwowe, czasem drżał.
Czułam, że odemnie zależy utrzymać spokój i równowagę.
On parę razy próbował zejść na rozmowę o przeszłości, ja za każdym razem zmieniałam temat. Wreszcie wstał i rzekł:
— Pani musi mną bardzo pogardzać?
— Bynajmniej — odrzekłam — na pogardę zasługują tylko ci, którzy nie spełniają zaciągniętych zobowiązań.
— Podajesz mi pani zręcznie truciznę. Bo trucizną dla mnie jest prawda. Jestem nikczemny, ale pani jesteś zbyt surowa dla ludzkiej rzeczywistości...
— Surową nie mam być prawa...
— A jednak, zostałem napiętnowany pod pręgierzem jej moralności. Ot, powiem poprostu: miałem na Ukrainie schedę — i tę nie z mej winy — wystawiono na licytację. W przeddzień tak było, żem zajechał do starego wuja, a ojca Halszki... Stary czuł zbliżającą się śmierć, żądał abym Halszkę pojął — bo ona mnie kocha... i płakał, ściskając mnie. Nie wiem już czy ustąpiłem dla interesu, czy przez litość dla starego człowieka! Widzisz pani, wiem, że to nie usprawiedliwia — a jednak przyszedłem.
— Poco? — spytałam bezdźwięcznie.
— Aby z ust pani usłyszeć dla siebie słowa potępienia i wzgardy... wtedy postąpić, jak należy. —
Nie wiedziałam, co znaczą te słowa. Zdawało mi się, że chce bodźca do zerwania wszelkich dawnych wspomnień. Więc rzekłam:
— Zapomnijmy. Między nami nic nie było, jak w piosneczce.
— Będę dla pani zupełnie obcy?
— Obcy nie, ale nieistniejący.
Milczał długo.
— Panie, już mnie wołają zajęcia.
Milczał... potem głuchym głosem: — Ja ci wytłomaczę...
— Wytłomaczysz, o panie? może twój syn — gdybym go donosiła — chciałby od pana wytłomaczeń, ja chciałabym w ustach pana odpowiedzi Napoleona: „to jestem ja! stoję wyodrębniony od całego świata, nie przyjmuję od nikogo warunków. Chcę, by się takie moim poddawano fantazjom i uważano to za zupełnie proste“. Lecz ja istotnie niecierpię bojaźliwego człowieczeństwa, proszę więc o zostawienie mnie w mej samotności na zawsze. — — —
Teraz mi jest lżej, prawie zupełnie dobrze. Staczałam się w przepaść łez i rozpaczy, lecz na jej brzegu nagle mnie coś wstrzymało. Może to ty, matko, patrząca na mnie tak łagodnie, poważnie i tak smutno... uchroniłaś mnie przed swoim losem: t. j. przed oddaniem swej duszy na codzienną łataninę, kiedy się codzień wszystko rwie. Jestem sama — to wielkie dobro. Przynajmniej nie zakrywa mi nikt przepaści przedemną.
∗
∗ ∗ |
Pracowałam dziś dużo od samego rana. Chciałam się rozerwać pracą i udało mi się to w zupełności.
Trochę jestem dziś — jak Stefka mówi — mistyczna. To prawda, doznaję wrażenia ulgi po dźwiganiu ciężkiego kamienia, ciszy, po wewnętrznym zgiełku i zamięszaniu.
Mam przed sobą widok jakiejś przestrzeni wielkiej, na której samotnie się wznoszą skały, mchem zielonym i niebieskiemi pleśniami pokryte; głogi rosną w załomach, ptaszęta ćwierkają, źródło, szemrząc wypływa z pod kamienia, a ja po długiej na piaskach podróży, spoczywam w cieniu sykomory. Patrzę na niebo, na skały, głogi, ptaki i czuję nieskończoność. Patrzę na siebie, i czuję pranieskończoność, z której dopiero tamte wszystkie powstały.
Czyliż więc moja jaźń może zniknąć — dlatego — że powstanie przeciw mnie wojna języków? Tego tylko nie wiem: mimo wszystko — żyć, czy wybrać drogę łatwiejszą, kuszącą mnie?...
Rozstrzygnie to nie moja wola — ale ten wewnętrzny najgłębszy nakaz.
∗
∗ ∗ |
Zdaje mi się, iż posiwiałam w przeciągu tych czterech godzin. Dusza moja łka, jak rozbita cytra...
Och, Ty Boże! pozwalasz bić gromom w ludzi, śniących, że przybili do cichej przystani...
Wieczorem Stefka przyniosła mi „Kurjer“ i przeczytała, że w hotelu Francuskim Konrad Lachowicki kulą przebił sobie pierś... że doktór nie robi nadziei... że domyślają się dramatu miłosnego... Wydarłam jej gazetę i chwyciwszy zarzutkę, wybiegłam na ulicę.
Po kilku minutach, długich nieskończenie, dorożka zatrzymała się przed hotelem — wpuszczono mnie, jako krewną — weszłam do pokoju, pogrążonego w półmroku.
Nic nie widziałam, ktoś ujął moją rękę i podprowadził do łóżka.
On leżał sino‑blady, oddech wychodził mu z piersi rzężący i świszczący, na usta wystąpiła piana z krwią.
Byłam, jak głaz, choć chciało mi się rzucić na ziemię i rwać włosy...
Doktór posadził mnie na fotelu i mówił: „odwagi! może się go da uratować!“
Jest nieprzytomny, ma gorączkę, bredzi, wymawiał moje imię zdrobniale, potem krew mu buchnęła przez usta, zalała twarz i poduszkę.
Stał się liliowo‑biały, sądziłam, że umiera. Uklękłam, płacząc bez łez.
Oto moje skarby — rozbite! oto moje marzenia krwią oblane! oto mój kochanek konający — dla mnie — przezemnie... Niosłam drogocenną, kryształową czarę, napełnioną winem, moc i wesele dającem, i uroniłam na głazy. Rozprysła w kawały, a napój mnie oblał i purpurowemi kroplami zawisnął na mej duszy...
Czekaj! rozbiję i drugą czarę, wsiąkniemy razem w ziemię. Nie będzie już ani bólu w sercach, ani przekleństw na głowach naszych. Trawa porośnie i brzozy srebrne...
∗
∗ ∗ |
Nad ranem ocknął się i poznał. Prosiłam, aby nic nie mówił. Patrzał na mnie wzrokiem, jakim spoglądamy na coś, czemu nie wierzymy, ale z czem nam jest dobrze.
Wzięłam jego rękę i pocałowałam, a potem w czoło.
Przymknął oczy i leżał nieruchomy.
Zapytałam, czy nie napisać do żony, aby przyjechała. Zabronił.
— Ja chcę umierać tylko przy tobie — wyszeptał.
Doktór spytał, kto będzie chorego doglądał w nocy, bo na służbę spuścić się nie można. Chyba felczer?
Ździwiłam się; od czegóż ja tu jestem?
Poszłam do przełożonej, opowiedziałam wszystko w kilku słowach i prosiłam o zwolnienie na miesiąc od obowiązków.
Ten anioł zacny miał łzy w oczach: uściskała mnie i obiecała, że wynajdzie zastępczynię. Wzięłam kilka książek z pensji, pożegnałam się ze Stefką, mówiąc, że wyjeżdżam do domu — powód zmyśliłam — i przeniosłam się do sąsiedniego numeru w hotelu.
Teraz oto siedzę przy stoliku, tłómaczę powieść angielską, aby zarobić nieco pieniędzy — i nadsłuchuję przez drzwi uchylone, jak oddycha... Lepiej.
∗
∗ ∗ |
Spędziłam okropną noc.
Gorączka się podniosła do 40°7’...
Zdrętwiała patrzyłam na sino‑bladą maskę. Majaczył, krzyczał, że widzi śmierć w kącie pokoju, że się jej boi. Mnie wołał, abym odpędziła widmo. Potem zaczął mówić cichym, przejmującym głosem: — „Zawołajcie Amelię, niech mi przebaczy, bo nie umrę spokojny. Niech wejdzie, ona tam stoi za drzwiami. Czemu ta pajęczyna nie chce jej wpuścić? Kto ma prawo Tristana oddzielać od jego mostu śmierci?
Amelio widzisz, jak słońce zagasło — rozbryzgało swą twarz na ziemi... już słońca nie będzie...
Jesteśmy sami w mroku. Więc zabijemy to małe? Nie lękaj się, nikt nie wie, — prócz Najwyższego Mroku“... — —
Zakryłam twarz — każde słowo paliło mą duszę, jak rozpalone żelazo, którem znaczyli zbrodniarzy.
Doktor starał się mnie uspokoić: — Niech pani nie zważa na to, co majaczy w gorączce, jutro ani słowa pamiętać nie będzie! —
Ale ja nie zapomnę nigdy...
Odtąd już milczał; pot kroplami wystąpił mu na twarz... była chwila przesilenia, prawie agonii.
Po pewnym czasie, który zdał mi się, jak rok, długim, doktór rzekł: — Wszystko będzie dobrze... teraz niech się pani położy, chorego zostawimy samego. Gdy wyszedł, siedziałam jeszcze przy łóżku aż do rana. Myśli zebrać nie mogłam, w głowie huczało, przed oczyma zaczęły migotać dziwne twarze, złote, o straszliwem spojrzeniu i wykrzywionych rysach. Potem — ujrzałam jak pełznie ku mnie mały wampirek po dywanie — i wiem, ze omdlałam, kiedy skoczył mi na piersi, ssąc.
Przeleżałam w stanie bezprzytomnym. Teraz jest mi dobrze, tylko ten ciągły szum w głowie... Konrad dotąd śpi. Na samą myśl, że mógł umrzeć bez mej pomocy — doznaję tortur.
„Nikt nie ma prawa Tristana oddzielać od jego przepaści“... Dlaczego on to mówił? W gorączce?... i w gorączce nie powinien był do mnie tak przemawiać — wiedząc, że ta otchłań tylko dla mnie!...
Konrad się przebudził, jest przytomny, ale nic nie pamięta, co mówił w nocy. Wziął mnie za rękę. Mówił, że testament jest w biurku. Błagał, abym przyjęła 10 tysięcy, które miał ze sobą — i jechała do Anglii, wychować tam — nasze dziecko. Nie mogłam mu przeczyć.
Ale dziecko wychowam ja sama... jeśli zechcę żyć.
Konrad lubi kwiaty — bałam się wybierać pachnące. Dlatego kupiłam przeważnie wrzosy japońskie, azalee, kamelie, chryzantemy, oraz rzecz niezwykłą w zimie — doniczkę, pełną naszych tatrzańskich krokusów.
Ustawiłam to wszystko przy łóżku, a gdy się zbudził, uśmiechał się do mnie i dziękował wzrokiem. Potem zapytał:
— Dlaczego nie przyniosłaś mi asfodeli?
A zgadując moją odpowiedź, dodał:
— Wiesz, ja mam wrażenie, że jeszcze mi nie sądzone tam iść...
Daj mi kilka kwiatów wyłącznie od siebie!
Zerwałam jeden krokus i podałam mu.
— Twój symbol, rzekł, ten kwiat górski jest tak delikatny, że tuli się każdego wstrząśnienia gromu — a jednak żyje pod śniegiem!
— Wzięłabym taki kwiat, odrzekłam, któryby się rozwijał tylko w błyskawicach — a po burzy zamieniał się w popiół. —
Milczenie długie, ożywcze.
Zaczyna wracać do zdrowia. Dziś był o tyle silny, że mógł słuchać głośnego czytania. Prosił, abym wybrała Sen srebrny Salomei.
Bałam się, że go to rozdrażni, ale przeciwnie, uspokoił się i rozmarzył.
— Widzisz, moja droga, ja ciebie podobnie, fantazyjnie kocham. Tylko, że Słowacki „umierał z żalu, usychał z tęsknoty,“ ale pozostał poetą, a ja porwałem za pistolet... bo jestem z grubej materji — nie twórca...
— Twórca niekoniecznie pisze poematy, można je utworzyć w życiu samym! odparłam.
Nauczyłam się opatrywać mu ranę. Ma niewielki otwór, jak dziesiątka, który szybko zabliźnia. Doktór obiecuje, że za tydzień Konrad będzie mógł się podnieść z łóżka.
∗
∗ ∗ |
Między nami nastąpił jakby niemy układ, nie wspominamy nigdy przeszłości, za to często mówimy o Halce, jej rodzicach, lub wogóle o małżeństwie, wychowywaniu dzieci, stanie naszego społeczeństwa. Ten ostatni temat staram się nawiązywać najczęściej — dziwi mnie, że Konrada on tak mało interesuje.
Raz, czytając na głos Witkiewicza: Po latach wielu, wyrzekłam, że musimy jako naród od wnętrza się przebudować: wszyscy z kiepska poetyzują, a tu trzeba nareszcie poznać, iż największym wrogiem jest idealizacja. Należy widzieć życie w jego przepaściach. —
Na to Konrad:
— Tak, hodowla ras poprawnych dałaby zdrowie moralne. Dlatego chcesz mnie ameliorować?
Zadumałam się:
— Ogni viltá convien che sia morta!
— Wszelkiej marności przystoi, aby umarła? niestety, żyję! — I z pewnością już nie spróbujesz umierać! —
To powiedzenie, tak niezgodne z mą wolą siostry miłosierdzia, zawstydziło mnie. Uprzejmością starałam się naprawić — ale to już fakt — że jesteśmy oboje z dwóch innych stron przełęczy: ja czuję w sobie moc wschodzącą, on ma pociąg do arystokratycznej Bruges la morte.
∗
∗ ∗ |
Ile da się naprawić stosunek Konrada do żony i w jaki sposób — oto myśl, która zajmuje mnie w dzień i nie daje mi spać w nocy. Bo jeżeli żonę kocha i za mną pogonił jedynie ogarnięty urokiem poetycznych wspomnień, powinien przed żoną wyznać wszystko otwarcie i wszystko wytłumaczyć.
Twierdzą, ze na kłamstwie można budować szczęście. Kłamiąc, możemy kogoś zrobić szczęśliwym, lecz nigdy siebie. Do szczęścia trzeba uczucia niewyczerpanych źródeł — rzeczywistości. Okłamując, dajemy przewagę sztucznym okolicznościom, i chociaż od ich konsekwencji staramy się uchylić — kołyszą się one wiecznie nad nami, jak miecz na nici przypadku zawieszony.
Jest to żywot człowieka, który zgubił swój mandat od Boga; ścigany obawą odkrycia, nie śmie wyrobić sobie młotem, lub zdobyć siłą argumentów, lub zasłużyć pracą i krzywd naprawieniem — prawa dla swej kuźni wysoko w górach.
Nb. w wypadku, gdy Konrad jej nie kocha, czy lepiej, żeby zerwał wszystko, opuścił żonę i — znów wielki znak zapytania.
Marzyłam zawsze: mieć boga Thora z zakasanymi rękoma, kującego pioruny!
Serce wybrało bluszczowego pana, zepsutego pogrobowca...
Muszę wybór swego serca przekreślić.
∗
∗ ∗ |
Obserwując Konrada, dochodzę do przekonania, że nie kocha on ani mnie, ani Haliny, a raczej, że kocha czasem jedną, to znów drugą. Ze mną lubi marzyć o wielkim czynie — Halka podoba mu się przez swój wdzięk naiwny, prostotę, szczerość, pogodę duszy, która niczego nie wymaga.
Z nią można być zawsze bez zbroi i zawsze uchodzić za bohatera, czy biorąc od teścia pieniądze, czy gniewając się, ze bielizna z Paryża zbyt długo nie przychodzi!..
Jego natura miękka przywyka do łagodnej ciepłej dłoni kobiecej, jestem pewna, że gdyby zamiast mnie była istotna siostra miłosierdzia, przywiązałby się do niej, a raczej zapałałby uczuciem, jak błysk racy, krótkotrwałem, ale gorącem i wymownem.
Ujmuje życie pod kategorją nieokreślonych, niby z Empirejów Platona zaczerpniętych, idej. Nie oddziela tego, co jest, od tego coby się pragnęło. Stąd mglistość w postępowaniu, stąd niejasność własnych uczuć dla samego siebie. Gotów wszystko zrobić pod wrażeniem, rozdętym przez wyobraźnię, a prawie nic w imię tego, co zna, posiada, albo posiadać winien.
∗
∗ ∗ |
W rozmowie spytałam Konrada, co myśli, że zemną się stanie?
Ździwił się niezmiernie i odrzekł wymijająco, że teraz śni rozkosznie, więc po co go budzić?
Zwróciłam uwagę, że gdy długi sen jemu służy, mnie może wyczerpywać — wobec ataków opinji.
— Jakto, więc dbasz o sądy ludzkie? — spytał z żalem.
— Naturalnie! (naiwny wyrzut, który zrobi każda męska pycha: jak to, wobec mnie — twego bóstwa, dbasz jeszcze o ten nędzny, otaczający cię świat!)
— Cóż więc chcesz, abym uczynił?
— Bez ślubu żyć nie możemy...
— Ślub... ależ to niepodobieństwo, nie jestem mormonem.
Wstyd mnie oblał, lecz postanowiłam anatomizować dalej.
— Przyjmij protestantyzm, ślub poprzedni zostanie zerwany, staniesz się wolnym.
— I ty to mówisz z takim spokojem?
— Jeśli chcesz mnie posiąść, nie widzę innej drogi. Wreszcie, co znaczy jedna trudność wobec naszego przyszłego szczęścia?
Milczał.
Po długiej pauzie rzekł:
— To byłoby jednak nieuczciwie z mej strony zmienić wiarę?! i w jakiem położeniu zostawiłbym Halinę? proszę cię, Ameljo, postaw się na mojem miejscu, jako prawego człowieka...
Tryumfowałam.
Słowa Konrada dla każdego uczciwego były prawdą oczywistą. Ale oczywistość ta, jak wiele innych, gdy chodzi o ścisłość myślenia oraz postępowania, musi być wyrażona, i za fundament przyjęta.
Postanowiłam iść dalej i zerwać ostatnią zasłonę z nagiego posągu.
— Więc gdzie twoja miłość — krzyknęłam — gdy pozornych związków nie chcesz poświęcić dla mnie! Czemże ci jest żona, której nie kochasz wcale?
— Nie kocham, zapewne, ale widzisz, jestem przywiązany do niej. Każdego mężczyznę zdobywa i przykuwa myśl, że jest kochanym, a ona ma dla mnie tyle uczucia... Wreszcie, ty może tego nie rozumiesz, jako kobieta, ale honor mój byłby zadraśnięty. Ja nie mogę porzucić zupełnie żony, uciec od niej, jak kantorowicz od swego pryncypała.
— A cóż my ze sobą zrobimy?
— Wyjedziemy tymczasem gdzieś daleko, naprzykład na Kaukaz — a potem... któż myśli o potem! Jedna chwila rozkoszy i upojenia, a potem wprost przeciwnie niż Faust: „Verweile — du bist so schön” — my powiemy: „Vergeh, du bist so schön!”
— Nie, mój drogi — odrzekłam zimno — masz do wyboru, spalić za sobą mosty, albo ich nie przechodzić wcale. Wybieraj!
Czułam, że rozmowa wywiera nań przykre wrażenie. Nic dziwnego, proponowałam układy, a mężczyzna znosi tylko zdanie się na łaskę i niełaskę.
Zaczął mówić dużo o tem, że kocha mnie nad wyraz, wszak dał tego dowód! ale względem Halki ma pewne obowiązki. Ona bez niego byłaby tak nieszczęśliwa, powiedziała mu kiedyś, że nie przeżyłaby opuszczenia!..
— Słusznie, byłoby straszną niewdzięcznością nie obdarzać uczuciem takiej istoty; Zatem masz we mnie swą znajomą, ale za to żonę kochaj szczerze i uczciwie.
Spojrzał na mnie ździwiony z takiego obrotu rzeczy.
— Więc będziesz mi tylko znajomą? —
Milczałam. Gdyby milczenie to dało się przetłomaczyć na dźwięki, znaczyłoby długi, ironiczny śmiech. Ale zarazem lekko mi było na sercu, niema bowiem nic straszniejszego nad niezdecydowanie, gdy każda chwila zacieśnia pętlicę sytuacji i dla wyjścia niesplamionego coraz mniej zostaje miejsca.
Konrad sądzi, że całe to zajście ukryć należy przed żoną, bo gdy się dowie, wieczny żal do niego w sercu zachowa.
Jestem pewna, że się myli: znam lepiej Halkę i wogóle kobiety. Porządna, kochająca kobieta mężczyzny nie potępi, gdy chwilowy szał go ogarnie i pogoni za inną.
Ale tej innej za to — nie przebaczy nigdy.
∗
∗ ∗ |
Wykonałam ryzykowny krok, obawiam się jego następstw, ale zdawało mi się, że tak postąpić było moim obowiązkiem.
Napisałam do Halki list, objaśniając jej wszystko. Dodałam, iż byłoby nieszlachetnie, gdyby nie zrozumiała porywu Konrada. Winy tu zresztą niema. Silniejszy weźmie na siebie bramę miasta i z nią wyjdzie w pustynię. Oni zaś niech pracują razem, niech go jak dawniej kocha, i nie zważa na ten wypadek.
Ja już nie stanę między nimi.
∗
∗ ∗ |
Konrada dręczą zgryzoty, że Halka dowie się o wszystkiem z boku i wiadomość ta może niebezpiecznie oddziałać na jej organizm. Nie przewidziałam tej okoliczności.
Ale ten człowiek nie pomyślał, co przeżywa moje wnętrze? wszakże słyszę już wyraźnie ruchy maleństwa. Uderzy mnie czasem tak silnie, że oddech tracę.
Cóż to? Ja mam być Hagar — a mój Izmael jest mniej wart — niż ten, za którego zjawienie piła szlachta szampanem?
Wyjadę w Tatry i wychowam je wśród gór.
Odebrałam telegram — Halka przyjeżdża. Jestem pewna, że nastąpi między nimi harmonia, jakiej dotąd nie było.
∗
∗ ∗ |
Starałam się przygotować Konrada do przybycia żony. On, jakby coś przeczuwał, wyrzekł, iż mnie będzie zawdzięczał, jeśli zostanie poczciwym hreczkosiejem. Jednocześnie wziął mnie wpół, przyciągnął do siebie i chciał pocałować.
Spojrzałam mu w oczy i spytałam: czy należę do kobiet, które się znieważa?
Zmięszał się, potem wpadł w gniew i zaczął dowodzić, że jestem komedjantką, bo mieszkam razem z nim, a udaję mniszkę.
Uczułam niezmierny ból policzka, wymierzonego przez istotę, która niegdyś była mi droga.
— Nie zrywaj róż brudnemi rękoma! — rzekłam.
— Już cię ta krew moja poplamiła — zaśmiał się szyderczo. — już nie zmyjesz tych plam i palić cię one będą zawsze. Wreszcie, po co się łudzić? białe róże rosną dla nas za wysoko!
— A czerwone jeszcze wyżej! —
Poszłam do swego pokoju i długo myślałam — (śmieszne, nieprawdaż?), co czuje drzewo, gdy wiatr jesienny zrywa mu liście...
Aż się zanosi od śmiechu, chyląc koronę na wszystkie strony: bo ten wiatr zrywa liście już zwiędłe, a co po nich? Niech lecą z wiatrem...
Ale drzewo śmiać się może, bo wie, iż na wiosnę okryje się nowymi. Serce moje obnażone z zieleni, podobne jest wirchom tatrzańskim — nierade — aby tam włóczył się człowiek.
∗
∗ ∗ |
Konrad mnie przywołał do siebie, płakał i rzekł: — Daruj mi obelgę, którą ci wyrządziłem! Jestem zepsuty, kapryśny panek ukraiński! Tobie szczęścia nigdy daćbym nie mógł, lecz Halce — spróbuję! Wszystko, co lepsze w mej duszy, zwraca się ku tobie z podziękowaniem za to, co zrobiłaś dla mnie, a więcej jeszcze, iż nie będę miał na sumieniu tego dziecka. — (Żonę swą zwykle nazywa dzieckiem). Żona‑dziecko! wydaje mi się to czemś nie do pogodzenia... Żona‑Walkirja!... ale to byłoby dla ludzi z rasy, która w Polsce dawno wyginęła.
Cały ten rok nie pisałam. Bo mam li zapisywać, jak moje cudne zdrowe dzieciątko hodowałam w chacie góralskiej we wiosce Żar — i jak ono umarło mi w konwulsjach, zarażone dyfterytem? Zrobiłam sama mogiłkę. Śpiewałam przez noc całą pieśni przy ogniu.
Wróciłam na pensję. Niezaraz weszłam w tryb dawnych zajęć. Skąd mi się wzięło tyle spokoju? czy to płynie z poczucia obowiązku? nie.
Do tego trzeba miłości. Mam ją — dla uczennic.
∗
∗ ∗ |
Niespodziewanie odwiedziła mnie Halina. Stanęła we drzwiach i gdym podeszła do niej, padła mi w objęcia z płaczem. Był to płacz szczęścia. Przepraszała za swój egoizm, dziękowała za poświęcenie, a mnie było, jak duchowi z innego świata.
— Ty go kochałaś — mówiła. — Ja wiem, ty go nawet silniej kochałaś odemnie, ale ja łagodniej! dlatego dobrze, żeś mi go oddała. —
Śmiała się, a jednocześnie łzy płynęły po jej okrągłej, białej twarzy.
Biedne wy kobiety! miłość wasza jest rozlaniem swego ja w jego ty, jest to pokora niewolnicy; jest to płynięcie bez wioseł i steru za jego cieniem. Biedne wy i szczęśliwe! Pozbywacie się dumy osobistej i człowieczeństwa, ale za to zdobywacie uprawnione macierzyństwo, a jeśli nawet poznacie, ze ten, który was całuje, jest tylko mężosiem, to jednak wierzycie, że przynajmniej dziecko będzie półbogiem.
Co do mnie, jestem kobietą nienormalną: miłość pojmuję, jako przymierze do walki. Tem się objaśnia łatwość mej ofiary: Konrad jest ideałem w pierwszem określeniu, lecz tylko cieniem — w drugiem.
Zresztą, przedzieliła nas ta mogiła. A to jest więcej — niż Ocean.
∗
∗ ∗ |
Byłam spokojna, aż do dnia drugiego. Wtedy porwał mnie jakiś potwór i zaczął ssać... Tak wyobrażam sobie głowonoga: jestto jedna głowa, a ośm duszących uścisków. Było to coś bladego, nieokreślonego, a dławiącego.
Było to zwątpienie.
Bo walczyć, ale za co? zwyciężać, deptać jedne uczucia, w imię jakich lepszych? Nie miałam na to odpowiedzi, albowiem nie było już ani nocy tatrzańskiej księżycowej, wiodącej do Bóstwa, ani rozbitej rodziny, którą należało zjednoczyć.
Smutek i czczość wewnętrzna były tak silne, że nie czułam nawet syku gadzin. Gdy przyjechałam na pensję, wnet zbiegły się nauczycielki gromadą, aby mnie oglądać, jak syrenę. W spojrzeniach czułam coś złowrogiego i drwiącego.
Potem przyszła do mego pokoju Stefka i opowiedziała wszystko. Któraś rozgłosiła, że pod pozorem wyjazdu do domu przebywałam w hotelu z młodym mężczyzną, a potem w Tatrach zbyt podejrzanie się ukrywałam.
Że też Polska przy każdej sposobności zmienia się w jaskinię plotek! Ludzie tu rozwijają w sobie najwięcej jedyny zmysł — t. j. nos gończy.
Wystarcza być uczciwą; po za tem, co mogą obchodzić histerycy i karlice?
(Potem zrozumiałam, że choćbyśmy czołem sięgali śnieżnych Himalajów — gady nie stracą swego przyrodzonego prawa: pełzać i kąsać...).
Ogromny mi brak Mani. Nie wróci już na pensję, gdyż zakłada szkołę 4‑klasową, aby utrzymywać polskość na zalanych obcą falą kresach. Chce, żebym jej pomogła w tej pracy; zapewne zrobię to później. Tymczasem tęskno mi do niej, jak do istoty, która jedynie zdolną byłaby trzymać razem zemną tu gasnącą moc i wiarę...
Kafarewiczowa, gdy mnie spotka, kłania się wyniośle i przechodzi. Inne unikają, szepcąc do siebie po kątach. Nawet wśród uczennic spostrzegam ciekawe spojrzenia i uśmiechy.
Ale najgorsze zaczęło się, gdy przybyli sprzymierzeńcy. Pani Courbet wleciała do mego pokoju, jak zwarjowana, obróciła mnie kilka razy w walcu i zaśpiewała jakąś wodewilową piosenkę. Potem zaczęła mówić szybko, że wzbudzam w niej szacunek i uwielbienie, że kto kocha, powinien nie dbać o cały świat, że ona też kochała i mieszkała z kimś przez parą miesięcy w wiosce jurajskiej.
I nagle zaczęła mi śpiewać pieśń gondoliera:
Ti xe bella, ti xe zovene,
Ti xe fresca come un fior,
Vien per tuti le so lagreme,
Ridi adeso e fa l’amor!
Tyś jest piękna, tyś jest młoda,
tyś jest świeża, jako kwiat —
zostaw innym ich szlochania —
zaśmiej się i daj mi ust!
Na chwilę byłam tą piosenką zaczarowana.
Courbet pobiegła do nauczycielek i najbardziej obgadującym zapowiedziała, ze oczy tej wydrapie, która złe słowo o mnie jeszcze powie. Bo obgadują przez zazdrość, a same z rozkoszą uczyniłyby to samo, tylko, że na takie czupiradła nikt patrzeć nie chce...
Prosiłam Courbet na wszystko, aby już więcej mej sprawy nie broniła, bo tylko plotki rozjątrzy i uzasadni. Ale ona zasypała pocałunkami i obiecała, że jeśli kto w jej obecności na mnie krzywo mrugnie, da mu po twarzy raz dwa, raz dwa i trzy!
Uczułam się bezsilną wobec tak zaciekłej przyjaźni, przypominającej tego syna, który chcąc odpędzić muchę, siedzącą na czole jego ojca‑fakira, tak dzielnie uczęstował ją głazem, że rozbił czerep na drzazgi.
Niestety, czaszka moja długo jeszcze będzie więzić myśli, które w nieskończonym tempie kołacą, dopraszając się odpowiedzi.
Nie umiem żyć, nie zadając sobie tego pytania: ku czemu?
Ludzie zapełniają byle czem życie, do tego niekoniecznie trzeba celów podniosłych i wartościowych. Czasem wystarcza im dobro fikcyjne, jak np. sława; czasem kłamiące, jak morfina; czasem wprost negatywne, jak choroba, z którą się walczy i walka ta skupia całą naszą energię, staje się celem życiowym.
A ja po śmierci mego dziecka nie mam nic — żadnych pragnień instynktowych i żadnych celów intuicyjnych.
Musi to być już anestezja duszy, na którą przyszli lekarze wynajdą zapewne jakiś środek hipnotyczny, jakieś poddawanie pożądań, ambicji, słowem tego wszystkiego, co się nazywa zdrowiem moralnem. Niestety, my barbarzyńcy jeszcze nie znamy takiej Helii...
Smutek mnie pożera.
∗
∗ ∗ |
Dni w życiu ludzkim bywają czasem podobne do tych książek, o których nic więcej powiedzieć nie można nad to, że się je przeczytało. Z takich dni szarych i swą szarością przygniatających składają się lata długie, bezpłodne, mające jedyny objaw — starzenie.
Czyż doprawdy, cały ten krzepki organizm, te kształty, o których ludzie mówią, że są wyrzeźbione, ten umysł, rwący się do światła, ta potrzeba wielka kochania, ta żądza życia i rozlewania życia naokół — czyż to wszystko rozwinęło się i żyje, aby zwiędnąć marnie, jak beznasienne kwiaty? Zaiste, lepiej byłoby umrzeć za młodu, nim nastąpi ostateczne rozgoryczenie i ostateczne duszy zbłąkanie...
∗
∗ ∗ |
Nadchodzą święta wielkanocne. Zapach pęczniejących pączków i ciepłe wiosenne powiewy wlatują przez otwarte okna.
Nigdy jeszcze nie było mi tak beznadziejnie... Wyobraźnia śpi, uczucia stłumione, tyk ko myśli, jak zamkowe straże, błąkają się z latarkami po zaułkach duszy i oświetlają pajęczyny, kurze, oraz cenne niegdyś rupiecie, od których bije stęchlizna.
∗
∗ ∗ |
Co wieczór odbywam lekcje z Zosią; uczy się dobrze, przywiązana do mnie, jak własne dziecko. Gdy jestem smutna, co teraz prawie stałym jest objawem, ona siada u nóg moich, zaglądając w oczy i całując po rękach.
I czemu ja to piszę? wszystko jest tak bezmyślne...
∗
∗ ∗ |
Całe popołudnie błądziłam po polach i Powązkach. Byłam, jak w lunatyzmie, nie wiedziałam, co się dzieje naokół, czułam tylko coś okropnego, co przytłaczało mi duszę.
Głowę wystawiałam na palące promienie słońca, aby się odurzyć; próbowałam się modlić, ale po paru słowach wybuchnęłam śmiechem, aż strach mnie ogarnął przed samą sobą.
Potem — co ja robiłam? ah, tak — pisałam coś w notesie... Ledwom odczytała te smutne, dziwaczne, poplątane słowa. Jeden urywek przepisuję:
Idę na cmentarz, gdzie krzyże czernieją,
Tam wśród grobowców i umarłych grona
Może się moja dusza załzawiona
Przejmie niebytu i ciszy nadzieją,
Może zmęczoną wśród życia zmienności
Uśpi tam powiew ją — nieskończoności.
Napróżno — jakiś niepokój mną targa —
Jakgdybym czuła Samumu zbliżenie,
Gdy śmierć wygląda słodko, jak zbawienie;
Niepokój gorszy, niż bolesna skarga!
W bólu jest życie — cierpieniem się zdwaja —
Bolące serce ma — jak harfa — struny,
Na których wichry grają i pioruny,
Tworząc pieśń ducha, co silnych upaja.
Lecz serce moje — to już cicha urna,
W której jedynie popioły szeleszczą,
Ale nie zagra w niem melodja górna,
Ani nie zadrży tragedją złowieszczą...
Nic nie przeklina, lecz i nic nie kocha;
Niczego nie chce — obce mu nadzieje...
Oh, coś tam strasznie, beznadziejnie szlocha —
To warjat w zamku duszy tak się śmieje!...
∗
∗ ∗ |
Stefka radzi mi opuścić pensję i wyjechać na wieś. Chętnie to zrobię, ale już wyjadę wogóle z Polski.
Nie wolno straszyć ludzi ponurym wyglądem i nie grać z wszystkimi smutnej farsy, której tytuł: „Warszawko, jakoś to będzie“.
Tu najlepsi ludzie czynią sztuczną powagę przez kontrast do olbrzymiej masy lekkomyślnej, zmiennej... która z rewolucji wyniosła tylko: kabarety.
A zaś powaga warszawskich cnót — wielkie słowo! kurjerki ją szanują, tłumy przed niemi się korzą, mędrcy milczą.
Ja, która nie jestem ani głupią, ani mędrcem, a z tłumu mnie wypędzono, czuję iż trzeba odejść.
∗
∗ ∗ |
Wymówiłam miejsce przełożonej.
Za dwa miesiące wyjadę na wieś i ulegnę katalepsji. Piaski, drzewa, dobroduszne twarze chłopów.
A potem — przejadę ocean.
W Ameryce poszukam dla siebie nowych relsów.
∗
∗ ∗ |
Przyszedł Starzecki, gdy siedziałam sama w gabinecie chemicznym i patrzałam bezmyślnie na cyanek potasu, którego przed chwilą używałam do jakiejś reakcji.
Zapalił milcząc papierosa i rzekł zwolna:
— Jak się zdaje, myśli pani o wybawicielu. Fałszywy apetyt! ja tez miewam czasem coś podobnego, ale uważam to za błędny kierunek dobrego dążenia.
— Gdy niema celu, wszystkie kierunki są błędne, — odrzekłam.
— To paradoks. Cel istnieje mimo naszej woli i z nią lub bez niej zmierzać doń musimy.
— Stanąć wysoko nad samym sobą?
— Ja widzę inny: stanąć głęboko pod samym sobą — aż w instynkcie swej Woli Potężnego Życia. — Wejdźmy w nicość!
— Niech pani unika tego wyrażenia. Przedewszystkiem, jest ono niefilozoficzne, powtóre, źle zastosowane. Nudę na stacji, gdzie przeprzęgają konie, nazywamy pragnieniem nicości, gdy jest to właśnie pragnienie życia, pędzącego drogą szeroką, i stepem bez dróg.
— Tak, lecz skąd wziąć drogi tak szerokiej, aby cały tabun duszy zmieścić się mógł?
— Nie jestem inżynierem komunikacji, więc bez nadmiernych ścisłości odpowiem, że każde szlachetniejsze i wyższe uczucie stać się może źródłem dla duchowej rzeki, lecz z tabunami co zrobić? doprawdy nie wiem.
Możeby tak wyjść za mąż? dodał uchylając głowę, jak przed ciosem.
— O panie! rzekłam — przecież nie każda dusza jest kalendarzem nowym, na każdy rok.
— Ja wierzę w pani młodość! — wykrzyknął.
— W moją młodość? nie mam do niej zastosowania.
— Więc w pani religię!
— Panie, to przedwczesne jeszcze, nie założyłam swej gminy. Wprawdzie — znam już w Wierchcichem gminę Siedziniarek. Wyznawczynie siedzą na miejscu i modlą się. Czy mnie pan na taką rolę przeznacza?
— Panią? o nie — trzeba wytworzyć w Polsce nową kobietę, oto wszystko. —
Zatem mam kogoś, kto we mnie wierzy! To dużo, to nawet za wiele... łatwowierności. A jednak... jest mi to bardzo drogie.
Wszelkiemi siłami (za radą Starzeckiego) starałam się bronić przeciwko apatji, która mnie przytłacza, ale napróżno.
Czasem doznaję wrażenia, jakgdybym szła po torfowisku, które zwolna zapada, nogi grzęzną w błocie; gdy jedną z nich wydobędę, druga zanurza się tem głębiej, wreszcie cała kępa wraz ze mną tonie, ogarnia mnie ciecz mięka, wstrętna, sklepienie zamknęło się nad głową, cisza...
Nie mogę znieść liczniejszych zgromadzeń; zgiełk wszelki mnie razi. Czasem jakaś osoba na ulicy, obca zupełnie, takim mnie przejmuje obrzydzeniem, że muszę przejść na drugą stronę. Doktór twierdzi, że jestto zdenerwowanie i nic więcej. Bardzo być może.
Gdy ojciec mój nagle skończył, doktór mnie pocieszał: — Ależ, kochane dziecko (byłam wtedy jeszcze mała) nie smuć się! żyłka pękła, to każdemu zdarzyć się może!
Gdym chodziła do doktorów z tem... każdy oznajmiał mi radosną nowinę, że to nic złego, tylko ciąża...
A kiedy mi ziemia zabrała to, co się stało mym blaskiem — jedna stara góralka rzekła mi: — niemacie ta czego jojcyć, bo było niekrzczone.
Czy niema jakiej gminy Szatana?
∗
∗ ∗ |
Strasznie mnie to dotknęło.
Odpisałam, że nie wolno mu wpadać w zniechęcenie, bo przed nim jeszcze droga długa, pełna skutecznej, może wielkiej pracy. Niech się nie oburza na omyłkę, czy niesprawiedliwość ludzi — i bez nich damy sobie radę. Od czegóż posiada siostrę?
On nie domyśla się nawet, jakiem niepodobieństwem byłoby dla mnie dłużej błąkać się po świecie bez tego przekonania, iż jestem komukolwiek potrzebna i użyteczna. Cały list mój był taki zdrowy, taki pełen wiary i zachęty, że mnie samej lżej i lepiej się zrobiło. Kto wie? może i ja cel znajdę, jak gwiazda biegunowa, niezmienny wśród wiecznych oscylacji mej duszy...
∗
∗ ∗ |
Przełożona bywa coraz częściej cierpiąca. Miewa tak straszne migreny, że trwają dniami całymi i czynią ją prawie nieprzytomną.
Nic dziwnego! od lat dwudziestu jest przedmiotem nienawiści bogów, czyli mówiąc nowożytnie: zajmuje się pedagogią. W naszych warunkach jest to praca Syzyfowa.
Miałam dziś czas wieczorem i poszłam ją trochę rozerwać.
Dziękowała mi serdecznie. Rozgadałyśmy się jak dwie przyjaciółki. Zapytywałam, czemu nie poruczy swych zajęć komu innemu, jeśli one odbierają jej zdrowie. Odrzekła, iż gdy ona ustąpi, pensję pod lada pozorem mogą zamknąć.
Zbyt dobrze znałam stosunki, aby nie ocenić całej grozy położenia.
Przełożona ma za sobą osobistą tradycję i wielką powagę, z którą się muszą rachować; mimo to pensja doznaje od władzy szkolnej coraz większych przykrości. Inspektor zjawia się co dni parę, w tornistrach uczennic szuka podręczników do historji polskiej, wszystkie miejsca wolne obsadza rosjanami.
Mamy wprawdzie jednego bardzo szlachetnego nauczyciela języka rosyjskiego w klasach wyższych — wykłady ma wspaniałe. Ale jest samotny, zamknięty. Cierpi on może więcej, niż każda z nas, nad tem, co widzi dokoła. Zwie się Płatonow — i jest piękny, jak prorok.
Lecz naprzykład, nauczyciel historji, nieokrzesany grubianin, wyprawia ciągłe sceny nauczycielkom i uczennicom. Jeżeli która z uczennic nie wyrecytuje bez zająknienia wszystkich tytułów J. C. Mości oraz jego rodziny (we wstępnej klasie wyuczenie się ich zajmuje pół roku czasu), albo omyli się w dacie urodzenia jednego z wielkich książąt — dostaje zły stopień na cenzurę.
— Ojca swego i domu swego możesz nie znać, ale to co przepisane — znać musisz! — głosi ten natchniony apostoł oświaty.
Wczoraj miał odbywać egzamin w V klasie. Nie przychodzi na czas o godzinie 9, czekamy — mija wpół, potem dziesiąta, jedenasta, kilku posłańców z listami szuka go po mieście, wreszcie koło południa zjawia się, jak u nas mówią: „zawiany“ — blady, z napuchłą twarzą i niepewnem spojrzeniem.
Jąkając się, przeprasza przełożoną za spóźnienie: troszeczkę zaspał, przyjaciel „podlec“ go nie obudził, był niezdrów, ale — eto puśtiaki! — dodaje na uspokojenie tych, coby zbytnio lękali się o jego życie.
Przełożona, milcząc przyjęła wyjaśnienie, tylko się odsuwała, bo zapach spirytusu bił na trzy łokcie.
Poszłam dziś sama do Łazienkowskiego ogrodu i spotkałam Starzeckiego. Szedł zamyślony, spostrzegł mnie, gdym już przechodziła. Usłyszałam, jak przystanął i zaczął dopędzać. Odwróciłam się szczerze zadowolona, ze mieć będę na przechadzce towarzysza. Ale był małomówny, wyglądał na zdenerwowanego.
Zapytałam, co mu jest. Zdjął kapelusz, wskazał na siwiejące włosy i rzekł gorzko:
— Włos każdy siwieje, czuję zgon każdego włosa! poprostu, każdy z nas czuje się Kordjanem, który nie może wypełnić tego, czego żąda Przeznaczenie.
Rzeczywiście, w przeciągu kilku ostatnich tygodni Starzecki posiwiał.
Chciałam okazać mu współczucie i może pomódz w smutku, którego powodu zlekka się domyślałam. Sądziłam, że idzie tu o Manię, która odwzajemniała się Starzeckiemu sympatją. Mówiłam długo o jej niesłychanie dzielnym charakterze i wyższym umyśle — zbywał mnie półsłówkami, zdawał się przysłuchiwać z grzeczności. — Wtedy przeszłam bezpośrednio do niego samego i powiedziałam, iż powinien raz wreszcie ustalić sobie byt rodzinny.
Zaśmiał się i pokazując ręką drzewo, spytał: „Czy z wierzbą?“
Byłam urażona za Manię. Odrzekłam sucho, że jeżeli ktoś wierzbę pokochał, powinien starać się o jej wzajemność.
— Pyszna recepta! — zawołał — szkoda tylko, że stoją na przeszkodzie ukraińskie rzeki... Odrzekłam: — Wszakże Mania pochodzi z Podola — i wogóle, co mają z nią wspólnego rzeki?
Rozmowa przeszła na tor inny, mówiliśmy o swych znajomych. Starzecki nagle wspomniał nazwisko Konrada.
— Pan go znasz? — spytałam żywo.
— Mój kolega szkolny. Wygląda pani, jakby niezadowolona z tej wspólnej znajomości?...
Świdrował mnie oczyma, czułam, że się rumienię, ale wnet odzyskałam spokój: choćby wiedział wszystko, cóż w tem hańbiącego?
— Nie spodziewałem się nigdy — zaczął znowu — żeby pani była tak przykładną siostrą miłosierdzia.
Z tonu sądzić nie mogłam, czy mówi ironicznie lub serjo.
— Nie wiem, w jaki sposób stałeś się pan właścicielem pewnych tajemnic. —
Jestem taką siostrą miłosierdzia, która ma zawsze ostrą aż w serce — misericordię.
— Czy ten puginał jest dla niewtajemniczonych? ja umiem milczeć — i wszystko wiem.
Spostrzegłam, że próbuje badać. Jakiem prawem?
— Panie — rzekłam zimno — są wspomnienia, których dotykać pozwalają ludzie tylko bliskim!... a ja — nikomu! — Odprowadził mnie do domu ponury i milczący.
∗
∗ ∗ |
Czytałam przez kilka godzin. Za chwilę położę się spać. Doznaję dziwnego wrażenia, jak wtedy, gdy przed zmęczonemi oczyma skacze bezustannie czarny punkcik. O czemkolwiek zaczynam myśleć, staje mi przed oczyma blada twarz Starzeckiego i świdrujące oczy.
Dawniej lękałam się jego podejrzeń? Dla mnie nie istnieją legalności — o Boże, wobec mogiły ja nie mam prawa nawet cierpieć?! Wszakże mnie opadły, jak rojowisko muszek te podejrzenia.
Podejrzenie, jak przylepiona do ciała smoła, nie sprawia właściwego bólu, ale męczy, denerwuje, tak, że nareszcie chwytamy paznokciami skórą i ździeramy do krwi...
∗
∗ ∗ |
Stefka wychodzi zamąż! Powiedziała mi to w tajemnicy, ale jednocześnie pani Courbet, tamta pod sekretem którejś znów, i w jedynej chwili cała pensja dowiedziała się o tym znamiennym wypadku.
Stefkę otaczają, winszują — pół żartem, pół serjo. Jeden Starzecki nie ukrywa ironii. Stał się tak drwiący i żółciowy, że niepodobna trzech słów z nim zamienić. Stefce gorąco winszował, bo małżeństwo jest doskonałym środkiem przeciw bólowi głowy — amputuje głowę, a zakłada bocianie gniazdo.
Na to Stefka: — Mówi przez pana zazdrość — biedny pan! nie mieć żadnego kochającego serca!
— Owszem, miałem ich za dużo — odrzekł z nagłym wybuchem niecierpliwości i wyszedł z pokoju.
Rzeczywiście Stefka wygląda, jakby dla nas wszystkich miała wielkie politowanie, taka jest rzewna, cicha, w spojrzeniu słodka.
Nigdybym nie przypuściła, aby ów jakobin zdecydował się na tak ryzykowny krok.
A jednak — najformalniej, w białych rękawiczkach oświadczył się Stefce.
Za miesiąc skończy uniwersytet, za pół roku się pobiorą i zaraz wyjadą na prowincję, gdzie młody doktór ma już obiecaną posadę.
Stefka roi czarowne widoki na przyszłość: domek winem obsadzony, ogródek, w którym będzie sadzić malwy, bratki...
— Kapustę, pietruszkę i ziółka na kataplazmy — dodałam.
— Naturalnie! utrzymanie porządku w pokojach, w kuchni, wszystko to zapełni dzień, wieczorem zaś głośne czytania...
— Dzieciom? — spytałam.
— Nie dokuczaj mi! — prosiła — a wreszcie mów, powtarzaj, ja sama ci powiem, że chcę mieć dzieci, chce mieć rodzinę, ty i Mania macie inne usposobienia: zimne, abstrakcyjne!
— Sakia‑Muni? czy nie nie wytoczy procesu dawnej prozelitce?
— Odeślę go do ciebie, powetuje sobie stratę stokroć — odrzekła zadąsana. (Już nawet dąsać się nauczyła, z czem jej bardzo do twarzy). Ale rozjaśniła się zaraz i znów zaczęła opowiadać o małym dworku z winem (albo z klematisem — lepiej z winem!) o Stachu, którego będzie surowo trzymać, choć i bez tego będzie on porządnym mężem i dzielnym doktorem.
Jakie to sielankowe, nieprawdaż? nawet bardzo żartować nie można z takich prostych, szczerych i dobrych uczuć!
Inspektor znalazł u jakiejś przychodniej egzemplarz historji polskiej (cenzuralny), zwymyślał całą klasę i nauczycielkę, potem wpadł do gabinetu przełożonej i dawał honorowe słowo, ze zamknie pensje.
Przełożona natychmiast pojechała do kuratora i wytłómaczyła mu, że pensja nie może być odpowiedzialną, jeśli która z uczennic przyniesie ze sobą książkę, nie należącą do przepisanych podręczników, nb. cenzuralną.
Kurator wysłuchał sprawy bardzo grzecznie, ale powiedział na odchodnem:
— Jak dotąd świetnie udaje się pani bronić swego patrjotycznego posterunku. Ale to nie na długo. —
Prosty objaw w dziedzinie niższych instynktów: „chcą ciebie zjeść nie dlatego, żeś przedemną zawinił, ale że czuje apetyt“.
Ale wobec idei państwa staje się niezrozumiałem, dlaczego stanowisko i zajęcie polskiego stróża, polskiego kancelisty, polskiego nauczyciela jest uważane za „posterunek polityczny“? Porównajmy humanitaryzm rzymskiego państwa... Dzisiejsze narody się cofnęły...
Przełożona, mimo groźby, zawartej w słowach kuratora, nie traci spokoju; powiedziała do mnie:
— Będziemy pracować, póki nam pensji nie zamkną.
— A wtedy? — spytałam.
— Wtedy będziemy mieć dwa razy więcej sił, bo za nami będzie Pan Bóg; będziemy pracować dalej, a nigdy nas nie zgniotą zupełnie. —
Czułam się porwaną tymi słowami, a jednocześnie upokorzoną: „będziemy pracować“, a ja z tych szeregów występuję... Cóż robić? jest coś silniejszego nad obowiązek, honor, miłość idei narodowej, a tym niszczycielem wszechwładnym jest pustynia duszy.
Inspektor dziś (znów!) przyszedł bardzo ugrzeczniony, użalił się nad przełożoną, że ma tyle pracy i „chłopotów“ — a potem odwiedził drugą klasę; kazał zmówić „modlitwy“, zadeklamować z uczuciem i zrozumieniem „Borodino“, nareszcie zapytał którejś:
— Kto to jest Rosjanin?
Gdy uczennica, drżąc z przerażenia, żeby nie powiedzieć czegoś niestosownego, milczała — inspektor nalegał:
— No, powiedz, powiedz, „gołubuszka“, kto to jest Rosjanin?
— Człowiek — odrzekła niepewnym głosem delikwentka.
— Wot głupost’! ale dla ciebie, dla was, kim jest Rosjanin?
A gdy znów milczała ze spuszczonymi oczyma:
— Brat — rzekł łagodnie — brat, wasz brat!
Nieszczęście chciało (bo u nas nieszczęściem jest wszelki wyraz żywszych ludzkich uczuć), że jedna z uczennic wzruszyła na to braterstwo ramionami.
Inspektor‑„brat“ stał się nagle zielony, przyskoczył do biednej dziewczynki, pienił się ze złości, tupał nogami i kazał jej postawić dwójkę z rocznego sprawowania. Działo się to w mojej obecności, w mojej klasie!
Gdyby nie obawa narażenia pensji na zamknięcie, kazałabym temu panu wyjść za drzwi.
Ale musiałam milczeć i zaciskać zęby.
A teraz płaczę i ból mną targa niezmierny...
— Jeruzalem! Jeruzalem! biedna ziemio ty!
Gdy twej mące nie poświęcą każdej mojej łzy,
Jeśli ciebie nie ogarną mym synowskim żalem.
To mnie przeklnij i zapomnij, matko Jeruzalem!
∗
∗ ∗ |
Przyszłość moją zdecydowały malce.
Odbywałam dziś zwykłe, sobotnie czytanie, którego słuchają jednocześnie trzy niższe oddziały; miało być ostatnie w tym roku.
Wybrałam wzruszającą opowieść Amicisa o chłopcu, który potajemnie dopomagał ojcu w przepisywaniu, przesiadywał nieraz całemi nocami, co naturalnie odbijało się niekorzyść nie na jego zdrowiu i postępach w nauce; ojciec zaczął być dla niego surowym, karcił ustawicznie za lenistwo, aż pewnego razu zastał syna, który z czerwonemi od zmęczenia oczyma, blady siedział nad pliką papierów i pisał za swego ojca.
Dziewczynki słuchały z niezmiernem zaciekawieniem, większość łzy miała w oczach. Gdy skończyłam, wywiązała się dyskusja o cichem bohaterstwie.
Trudno uwierzyć, ile gorących uczuć, ile skłonności do poświęcenia żywią te małe dziesięcio- lub dwunastoletnie kobietki! z jaskim entuzjazmem mówią o czynach bohaterstwa, które znały ze słyszenia lub naocznie.
Posypały się opowiadania: jedna widziała pastuszka na wsi, który cały swój obiad oddał żebrakowi; druga („poetka“, jak ją nazywają towarzyszki) opowiedziała przerywanym od wzruszenia głosem historję starego tragarza na stacji kolejowej, który ciężką pracą utrzymywał troje wnucząt. Raz dźwigał jakiś wielki ciężar, potknął się i upadł. Ciężar przygniótł mu piersi i połamał żebra. A on, umierając, rozpaczał tylko nad tem, że jego wnuczęta zginą z głodu!
Wtem jedna się odezwała:
— Zosia to też bohaterka!
— Dlaczego? — spytałam zdziwiona.
— Ach, co te małe plotą — przerwała moja nieodstępna trzecioklasistka, oblewając się cała pąsem.
— Niech pani nie wierzy — odezwała się rezolutna Mikulska — Zosia od pół roku pomaga w lekcjach wstępniaczkom; ma trzy uczennice i to jej zajmuje codzień godzinę rekreacyjną.
— Dlaczego ukrywałaś się z tem przedemną, Zosiu? — spytałam.
Milczała, potem rzekła:
— Bo w tem niema żadnej zasługi, to sprawiało mi przyjemność! —
Trzy małe dziewczynki powstały i serdecznie ją uścisnęły. Były to niegdyś bardzo słabe uczennice, obecnie mają zapewnioną promocję.
Po skończonej godzinie cały tłum dziewczątek otoczył mnie i z wesołymi okrzykami wołał: do widzenia! na rok przyszły znów będziemy z paniusią czytywały takie śliczne rzeczy.
— Czy nie wiecie — odezwała się smutno Zosia — ze pani nas odjeżdża na zawsze?
— Na zawsze? odjeżdża? — ździwiły się twarzyczki i zachmurzyły, gotowe do łez.
— Dlaczego pani nas opuszcza? dlaczego? —
Nie wiedziałam co odpowiedzieć.
A tymczasem cały ten wieniec dziecinnych postaci o twarzyczkach anielskich wpatrywał się we mnie z wyrzutem i niekłamanym żalem.
— Pani jest smutna! — rzekła Zosia.
— Smutna? — zaczynały się dziwić i przerażać maleństwa. — Smutna? a myśmy o tem nic nie wiedziały! To pewno z naszego powodu! My już będziemy dobrze się sprawować, tylko niech paniusia zostanie, moja złota! — prosiły.
— A będziecie mnie kochały tak samo, jak teraz? — spytałam, ocierając ukradkiem łzy.
— O tak! jak mamy nasze kochamy, tak i paniusię.
— A więc zostanę, moje dziewczątka! mnie tez byłoby żal was opuszczać. —
Kilkanaście ramionek objęło mnie, kilkanaście ust poczułam jednocześnie na twarzy i rękach, a Zosia, która stała na uboczu, rozpłakała się i wybiegła.
Potem, mówiąc mi dobranoc, szepnęła:
— Ja też będę nauczycielką, dobrze?
...Moje wy dzieci kochane! wy moje — naprawdę moje!
Zostanę, naturalnie, że zostanę. Tylko i wy zostańcie nadal tak dobremi. Niech pierwszy bal i szósta klasa nie zrobią z was ptaszków, muskających swe piórka!
Ale żeby to nie nastąpiło, trzeba nad wami czuwać. Więc będę!
∗
∗ ∗ |
Starzecki, gdy mnie dziś spotkał, pogładził swą piękną brodę i z bolesno‑roniczną miną rzekł:
— Pozwoli pani przynajmniej się opłakiwać, gdy nasze miasteczko zostanie przez nią osierocone?
— Zkąd pan wie, że dłużej nie będę na pensji?
— Ulicznicy już o tem piosenki wyśpiewują!
— Że też panu wszystko zawsze wyśpiewać muszą...
— To los tych, którzy mają uszy. Dla mnie wystarcza być obserwatorem. Jest pani wesoła i spokojna, zatem można oczekiwać jednej z owych miłych kobiecych niespodzianek, po których porządne masculinum błogosławi króla Niebiosów, że go nie stworzył: „ani kamieniem, ani rośliną, ani źwierzęciem, ani niewiastą“.
— Rzeczywiście, jesteśmy zaledwo trochę mniej zmienne, niż mężczyźni.
— Wskutek tego?
— Pańskie wiadomości uliczne oraz obserwacje warte są tyle, co jego błogosławieństwa.
— Jakto, więc pani pensji...
— Nie opuszczam, oto wszystko.
Starzecki zrobił ruch nagły, jakby mnie chciał uściskać. Aż się zasmuciłam w duszy.
Poszłam do przełożonej.
Patrzała zamyślona w okno, nie słysząc drzwi otwieranych. Spostrzegłszy mnie, powstała i rzekła:
— Cóż, p. Amelio! za tydzień wyjedziesz od nas na zawsze... Przyjmij ten drobiazg na pamiątkę wspólnej pracy — i podała mi w złoto oprawną miniaturę Klementyny Hoffmanowej.
— Chciałam panią prosić o wielką łaskę...
— Może chcesz wyjechać wcześniej? Jesteś zmęczona... dobrze, my cię zastąpimy moje dziecko...
Coś mnie w gardle ścisnęło.
— Ależ przeciwnie, chciałam prosić, byś mi pani pozwoliła zostać dłużej na pensji!
Patrzała na mnie długo, wreszcie rzekła:
— Rozważ, czy nie będzie to nad twoje siły?
— O, nie sądź pani z mego poprzedniego stanu duszy! Mam tylko jedną mogiłkę w Tatrach, a gdy wrócę, dowiodę, jak jestem silna i wytrzymała.
Uścisnęłyśmy się serdecznie, łza jej spadła na mą twarz.
— Da Bog — rzekła — że będziemy się broniły jeszcze długo.
∗
∗ ∗ |
Kafarewiczowa dowiedziała się, że zostaję i załamała nademną ręce.
— Nieszczęsna! zrujnujesz zdrowie swe i tak nadwerężone, będziesz wyglądała jak cień! nam zostaw tę niewdzięczną pracę! my tylko znieść ją potrafimy — deklamowała melodramatycznie.
— A jakiegoś eliksiru zdrowia używa pani?
— Odpowiadasz impertynencją na rady, płynące z serca. Więc zostań, zostań! zaznawaj tutejszych rozkoszy, ale przekonasz się, że nie jest tu tak przyjemnie, jak w hotelu...
Za nami stała przełożona. K., gdy ją spostrzegła, urwała i zaczerwieniła się.
Chciałam wyjść, bo łzy mnie dusiły. Przełożona zatrzymała:
— Panno Amelio, czy nie byłabyś łaskawa objąć od przyszłego roku zajęć administracyjnych zamiast lekcji popołudniowych?
— Nie wiem, czy podołam — odrzekłam.
— Dałaś tego dostateczne dowody. Wzbudzasz prawdziwy szacunek w każdej uczciwej, znającej cię osobie. Czy nie tak, proszę pani? — zwróciła się do Kafarewiczowej.
— Ależ tak, tak! pani Amelia taka młoda, a cieszy się niesłychanem powodzeniem.
Była to złośliwość, na którą i teraz odpowiedziałam milczeniem.
„Idź swoją drogą i pozwól mówić ludziom“.
∗
∗ ∗ |
Dziś był popis. Wypadł świetnie. Zosia dostała list pochwalny. Przysłany z okręgu naukowego dostojnik wyraził podziw, ze uczennice robią tak wielkie postępy. Wszyscy w brylantowych humorach.
Po skończonej uroczystości zostałam wezwana do salonu.
Starzecki wyświeżony, z różami na piersi, podskoczył do mnie i uścisnął rękę.
— Racz pani przyjąć te trawki — rzekł, podając wspaniały bukiet storczyków.
— Nie przyjmę, panie. Ale jeśli pan chce — pojedziemy razem i złożymy przed posągiem Mickiewicza. Ja kwiatów nigdy teraz nie miewam. Zbyt cierpię, widząc je! — —
— Czy ma pani już miejsce na wakacje? — przerwał szybko.
— Dotąd nie.
— A więc może pani przyjmie o pół mili od Nałęczowa, do jednej dziewczynki; kwota stu rubli. Ludzie zacni, znam ich doskonale, dom przyjemny, odpocznie pani należycie...
— Dziękuję panu.
— Jakto? nie chcesz pani przyjąć? dlaczego? proszę oznaczyć warunki!
— Muszę być sama — w Tatrach.
A pan, co z sobą robi przez lato?
— Co do mnie, proszę pani, doktorzy ostatnią płucną kurację każą mi odbyć w Tatrach. —
Dotknęło mnie to.
— Tylko niech pani nie sądzi, że to jaki fortel uknuty!
— Obawiam się, że nie będę mogła pana w Tatrach widywać.
Starzecki rzekł z ogromną powagą:
— Pani sądzi, że nie mam prawa patrzeć na pani święty ból — tam wśród głazów Jaworowej doliny?... Pani lęka się we mnie natrętnego warszawiaka — —
Więc dobrze — wyjadę nad morze. —
— Nie przeszkodzi mi pan w niczem — tak czuję.
Jedźmy. Może nawet razem? —
Z dziwnem uczuciem przejrzałam te kartki. Nieświadomie złożyłam w nich jeden ląd koralowy swej duszy. Tylko jeden ląd i to byłej.
Życie! ty jesteś, jak otchłań morza, w którą im głąbiej zstępujemy, tem prościej przedstawiają nam się twory i zjawiska życiowe, a jednocześnie, tem większą czujemy nad sobą potęgę bezmiaru...
Trudno mi pisać: rechotanie żab z dalekich dolatuje mokradeł i wśród ciszy nocnej wydaje się przygrywką do snu. Ale, gdy skupiam wszystkie wrażenia: tych gwiazd, miliardami rozsypanych po niebie, w wiecznym biegu spełniających wyznaczoną drogę; i tych gór, głęboko zadumanych; i tych chat wieśniaczych, gdzie śpią zmęczone ludzkie mrówki — słyszę w sobie drugą, wielką podziemną rzekę — nadświadomego życia.
∗
∗ ∗ |
Płatonow od tygodnia przebywa w Tatrach, pisał, że jutro odjeżdża. Wiem, że jakieś olbrzymie uczucie targa jego piersią. Ale jest to człowiek z kamienia. Milczy. — Niech wyjeżdża.
Przed wieczorem, jak zazwyczaj, wyszliśmy na przechadzkę, tym razem daleką, bo aż na cmentarzyk Jurgowa.
Naturalnym biegiem myśli rozmowa przeszła do tematu istnienia zagrobowego. Starzecki, posiadający rozległą wiedzę przyrodniczą i matematyczną, mówił niezwykle zajmująco o granicach poznania ludzkiego, o względności naszej wiedzy i o tem a priori, które tkwi w ujmowaniu wrażeń i tworzeniu pojęć ogólnych. Ewolucja ducha na ziemskim globie prowadzi z konieczności umysł nasz poza szranki doświadczenia i tam każe przypuszczać źródła oraz dalszy ciąg tej ewolucji.
Hipoteza ta da się uzasadnić z równem prawdopodobieństwem, jak ewolucja w świecie organicznym, jak teorja Kanta i Laplace’a.
Na uboczu od cmentarza spostrzegliśmy karetę. Zdziwiło nas, bo cmentarza tego nikt z inteligencji nie odwiedza.
Wahaliśmy się, czy wejść, nie chcąc zakłócać modlącym skupienia, ale Zosia i jej towarzyszka góralka patrzały tak błagalnie, że Starzecki uchylił furtki.
Cmentarz ten ma parą wieków przeszłości. Pełno w nim zieleni, starych olbrzymich jaworów, jodeł, brzóz; pełno kwiatów i zapachu nigdy niekoszonej trawy. — Lubię śmierć, rzekł Starzecki, jak starą kronikę, jak granitowego sfinksa o grzywie lwa, piersi kobiecej i mądrych oczach. —
Próżno staraliśmy się dostrzedz kogokolwiek.
Nagle w cieniu czterech jodeł ujrzałam postać kobiecą. Aksamitny płaszcz walał się na piasku, a ona przylgnęła piersią do krzyża. Był to grób pułkownika z roku 1863. Usłyszeliśmy nietłumione łkanie, a potem przejmujący wykrzyk; „Spotkamy się za grobem, prawda, mój ojcze, że się {{kor|spotkamy!’|spotkamy!“.
O siostro! niechaj te słowa, płynące z głębi kochającego, miłością mądrego serca, będą jasnowidzeniem, które tobie ulży w boleści, a mnie da moc do prowadzenia życia dalej...
Wyszliśmy niepostrzeżenie.
Słońce zaszło; purpurowe morze rozlało się na horyzoncie ku Osobitej; nieuchwytna smuga zielonkawego seledynu dzieliła je i zarazem łączyła z ciemniejącym granatem nieba.
Ogarnął mnie jakiś mistycyzm i zdało mi się, że ta purpura w dole — to nasze życie, pełne walki; ta jasna, eteryczna zieloność, to nadzieja przyszłości, a dalej ten szafir, to już wieczność...
Czemu jednak nie możemy zachować na trwałe takich chwil wiary? czy jest wiedza, któraby mogła rozsłonić lub zdecydowanie zaprzeczyć dalszym wędrówkom?
Z zamyślenia wyrwała nas rozmowa dziewczynek, które zwierzały się wzajemnie ze swych projektów.
Helka lubi gazdostwo i marzy o tem, aby matce dorównać i wyręczyć; Zosia pragnie zdobyć dużo wiedzy, stać się cierpliwą i wytrwałą, by módz leczyć.
Oto nawet taki drobiazg — odezwał się Starzecki — myśli o przyszłości, a my się o nią nie troszczymy.
— Owszem — odrzekłam — wciąż jestem zajęta myślą o niej.
— Czemże ją pani chce wypełnić?
— Rozrostem swych sił przez wiedzę i czyn.
— A gdy nastąpi znużenie?
— To daleko jeszcze, dopiero się odnalazłam, dopiero jestem sobą, dopiero zaczynam żyć.
Czas odpoczynku przyjdzie później, gdy spełnię swoje zadanie i wychowam zastępczynię: Zosię.
— A wtedy zgodzisz się zostać moją żoną?
Zakryłam oczy i wmyśliłam się w swój los.
— Tego nie będzie, dobry panie.
Zbladł, ale wziął moją rękę i przycisnął do ust.
Zbliżaliśmy się do domu.
Przez las świerkowy szła gromada górali, pobrzękując kosami; jedna z dziewcząt, niosących grabie, silnym, czystym głosem nuciła, aż się echo rozlegało po zagajach.
Nagle Starzecki przystanął:
— Niech pani przysłucha się słowom tej piosenki:
„Pije zbójnik pije, turackami płaci;
Wezmom go do nieba janiołowie swaci!
— Biorę to za dobrą wróżbę — rzekł melancholijnie.
— Wróżbę i ja miałam na cmentarzu: „spotkam dalsze rozjaśnienie za grobem“.
∗
∗ ∗ |
Postanowiliśmy wyjechać na miesiąc do Anglii, aby poznać indusa Swami Wiwekanandę, który przyjechał z Indji i ma tam wykłady o „ciałach człowieka“. Tymczasem żyję w Tatrach strumieniem, kąpię się w zimnych kryształach — wygrzewam na słońcu. Z górami rozmawiam, chodzę po lasach, chmury mi wieszczą, jak niegdyś Janowi świętemu. Tu w Tatrach dopiero zrozumiałam całą Ewangelję.
Rozwijam w sobie moc intuicji wierzącej, że niema religii wyższej nad prawdę — całego nadczłowieka.
Tylko że prawda ma nieskończone labirynty, przepaście, otchłanie. A po tych trzeba iść lub lecieć — ze światłem, które „Było na początku“.