Podróż Polki do Persyi/Całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Ratuld-Rakowska
Tytuł Podróż Polki do Persyi
Data wyd. 1904
Druk Aleksander Tad. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron




PODRÓŻ POLKI DO PERSYI.








I.
Z Paryża do Konstantynopola. — Przeprawa przez Czarne morze. — Trebizonda.

Nie radzę ludziom, miłującym spokój i choćby względne wygody, udawać się do Persyi przez Małą Azyę. Niech raczej podążą w prostej linii z Londynu, Paryża, Wiednia czy Warszawy do Petrowska, portu przy morzu Kaspijskiem. Ztamtąd przeprawią się w dwie doby do Enzeli, portu perskiego przy temże morzu, a dalej przez Reszt, główne miasto prowincyi Gilanu, dostaną się w sześć lub siedem dni co najwyżej do stolicy „króla królów” pocztową, choć niestety, nie powozową drogą, prowadzącą na Shah-Roud, Pa-Chinar, Kharzan, Azim-Abbad i Kasbin. Mogą również podróżować morzem z Marsylii do Konstantynopola, a ztamtąd przez Batum i Baku dotrą znowu do Enzeli.
Droga przez Małą Azyę jest długa, mozolna i obfituje w niezwykłe, a nie zawsze przyjemne wrażenia. Ktokolwiek wybiera się w nią z większym bagażem i nie może jechać konno, zmieniając wierzchowca na każdym pocztowym etapie, skazany będzie na siedmiotygodniową co najmniej pielgrzymkę, by z Trebizondy przedostać się do Teheranu.
Druga droga prowadzi przez góry Anti-Taurusu, Erzerum, Armenię turecką i część perskiego Kurdżystanu, wreszcie przez prowincyę Azerbajdżanu, której szach obecny, Muzaffer-Eddin, był gubernatorem jako następca tronu.
Tę właśnie drogę wybraliśmy z różnych powodów, o których rozwodzić się nie będę. Żaden Europejczyk nie narażał się na te tortury już od lat dziesiątków. Jest ona nietylko uciążliwa, lecz i niebezpieczna.
W chwili, gdy wyruszamy z Erzerumu, wybucha rzeź armeńska; dochodzą nas wciąż wieści o palonych wsiach, kościołach, o mordach i pożogach. Smutne spędzamy dnie i godziny obcy, sami, bezsilni, w otoczeniu dziczy.
Lecz złe chwile minęły. Nikt nas nie skrzywdził, nikt nie zrabował, żadna rozbójnicza szajka Kurdów nie zaczaiła się w górskich szczelinach, grożąc naszemu życiu i mieniu. Pozostało tylko dzisiaj dalekie wspomnienie poezyi, krajobrazów i wdzięku wspaniałej natury, nietkniętej jeszcze przez cywilizacyę, niwelującą wszystko na jednostajną modłę. Pozostało też wrażenie niezgnębionej ciemnoty, jak noce czarne, ciemnoty, których brzask żaden nie rozświeca i litość niezmierna dla bezgranicznej nędzy Paryasów, osiadłych w tych górskich zakątkach.
Z całą polską nieopatrznością wybraliśmy się na tę wędrówkę do prawdziwie nowego dla nas świata, jak na kuracyę do wód lub letnią willegiaturę. Wieziemy mnóstwo rzeczy niepotrzebnych, brak nam zato niezbędnych; nie mamy najsłabszego pojęcia o blizkich trudach i przykrościach; widzimy tylko malowniczą stronę podróży, nie troszcząc się za to o praktyczną.
Opuszczamy Paryż 10-go października 1894 roku.
Przejeżdżamy Europę w nastroju różowym, pilno nam zobaczyć Konstantynopol. Lecz już na pograniczu tureckiem mamy pierwszy, wprawdzie słaby, lecz wiele mówiący przedsmak tego, co czekać nas może w Małej Azyi.
W Galicyi zjawiła się jakoby cholera, dzięki czemu w Mustafie-Paszy, granicznej stacyi tureckiej, odbywać trzeba 24-godzinną kwarantannę, by pozbyć się nieistniejących zarazków choroby.
Urzędnicy celni każą nam otwierać kufry, na zawartość których spada obfity deszcz karbolu, poczem zapisują imię, nazwisko, wiek, zajęcie i miejsce zamieszkania każdego podróżnika, jakby te wszystkie rzeczy pozostawały w istotnym związku z cholerą.
Stacya jest mała, brudna i ciasna; karbol przesyca powietrze ostrą wonią. To też opuszczamy ją z uczuciem ulgi, jakkolwiek każą nam peregrynować w noc ciemną przez rowy i grudy do jakiejś kazamaty, jednej z licznego szeregu.
Więzienna ta budowla składa się z czterech pokoików problematycznej czystości, zaopatrzonych w żelazne łóżka, stoły i krzesła; pościel na łóżkach, szczerze szara, upstrzona jest czarnemi plamkami. Doktór kwarantanny zapewnił nas jednak następnego poranka, że codzień ją zmieniają. Nie wiem więc, jakiej przyczynie zawdzięcza swój niezachęcający wygląd.
Jest nas osób dziewięć i, oprócz dwóch okazów najwyraźniej wschodniego pochodzenia, nikt nie ma odwagi wyciągnąć się na tych łożach.
Spożywamy kolacyę, złożoną z chleba, jajek na twardo i wódki anyżowej, zwanej „mastic,” których to specyałów dostarcza bajecznie obdarty turek.
Co dalej robić?..
Zaczynamy spacerować naokół kazamaty, przeklinając los i cholerę.
Późną już nocą, zmożeni sennością i przemarznięci, decydujemy się wrócić do pokoju, gdzie przedrzemaliśmy resztę nocy na krzesłach. Wstajemy ze świtem połamani i zmordowani, aby znów rozpocząć kręcenie się w kółko po porosłej rzadką trawą łączce.
Mustafa-Pasza wygląda na kolonię poprawczą z rzędami jednostajnych, smutnych budowli. Niema jednej kępy zarośli, jednego drzewa, nic, coby rozweselało rozpaczliwą nudę pejzażu.
Wieczorem dopiero, wyzwoleni z niewoli, wsiadamy do pociągu. Zrana staniemy w Konstantynopolu.
Dojeżdżając do miasta wzdłuż morza Marmora, mamy z obu stron przed sobą widok przepiękny. Linia kolei biegnie o kilkadziesiąt zaledwie metrów od wybrzeża, w potokach słońca i jasności. Fala skrzy się i mieni srebrzystą łuską. Sieci i łodzie rybaków spoczywają leniwie na złotym piasku. Z drugiej strony ciągną się nieprzerwane szeregi ogrodów: figowce i cytryny, pomarańcze i granaty mieszają swe gałęzie i cisną się bezładnie, chroniąc w swej zieleni domy o charakterze już czysto wschodnim. Mam tu oczywiście na myśli tylko wschód turecki, gdyż zarówno architektura poszczególnych budowli, jak i ogólna fizyonomia miast wręcz odrębną będzie w Persyi.
Przez muszarabi[1] balkonów migają jasne, kobiece postacie. Kilka meczetów o minaretach na wpół zwalonych i liczne ruiny domów świadczą o niedawnem trzęsieniu ziemi, którego ślady spotykamy też na każdym kroku w Konstantynopolu. Wszystko kąpie się w bezmiarach światła i blasków. Zaczynam pojmować zamiłowanie ludzi Wschodu do barw jasnych i zdecydowanych. Wszystkie zieloności, szkarłaty i fiolety, które kwitną w ich kostyumach, są w harmonii z niebem, powietrzem i słońcem. Żałoba kolorów ciemnych dziwnieby odbijała od wiecznego wesela natury.
Nie chcę nic mówić o Konstantynopolu. Każdy opis, próbujący oddać niezrównane piękno jedynej w świecie panoramy, roztaczającej się z obu stron Bosforu, musi być bladym i nieudolnym.
Białe pałace sułtana kąpią się w morzu, podobne do zaklętej królewny; nieskończonemi tarasami piętrzy się amfiteatr domów, gmachów, świątyń, wytryskujący w niebo wieżyczkami minaretów; ogrody pną się po zboczach i kładą smugi zieleni na białe grupy domów.
Przez dwa dni, spędzone w mieście, przebywamy je dorożką we wszystkich kierunkach. Sto razy zatrzymują nas na moście, dzielącym jednę część Konstantynopola od drugiej, każąc za każdą razą płacić za przejazd.
Zwiedzamy kilka meczetów, podziwiamy surową i suchą wspaniałość Świętej Zofii. By stopy niewiernych nie kalały świętego przybytku, nadziewamy w przedsionku jakieś trepki, płacimy za tę przyjemność dwa franki od osoby i wchodzimy wreszcie do świątyni. Wogóle straszne zdzierstwo kwitnie w hotelu, w sklepach, wszędzie, gdzie poznają nieświadomego obyczajów miejscowych podróżnika. Rzecz to jednak zwykła; wszędzie i zawsze nakładają haracz na cudzoziemca.
Ludzie wschodu pobierają go przynajmniej z wielkim wdziękiem i kraszą bezczelny wyzysk tak kwiecistemi frazesami, że i żalu do nich żywić niepodobna.
Przedsmak Teheranu dają nam okropne psie koncerty, wskutek których nocą oczu zmrużyć nie mogę. Z czasem przyjdzie przyzwyczajenie; obecnie przygnębiające robi wrażenie wycie tysiącznych głosów i sam widok tych nędznych, wyrudziałych włóczęgów, gromadami zalegających chodniki.
Z Konstantynopola czeka nas przeprawa morzem do Trebizondy; dalszą podróż wyobrażamy sobie w najfantastyczniejszych barwach. Wiemy, że pojedziemy przez Erzerum i Bajazyd, że widzieć będziemy Ararat, że gdzieś przerżniemy Araks i Eufrates, lecz o sposobach przebycia tej drogi staramy się nie myśleć. Jakoś się wszystko urządzi... Nie bylibyśmy Polakami, gdybyśmy rządzili się inną filozofią.
Statek „Odyssos” w trzy dni dostawi nas do Trebizondy. Zwolna przesuwamy się przez Bosfor ku brzegom Małej Azyi, wzdłuż których wciąż płynąć będziemy.
Ostatniem spojrzeniem obejmuję urocze miasto; długo jeszcze widzę biały pałac, schodzący w morze marmurowemi schodami. Fala jest ciemna, lecz kryształowo przezroczysta; w powietrzu leży spokój i cisza; najmniejszy podmuch wiatru nie mąci wód powierzchni.
Wybrzeża Małej Azyi niczem nie pociągają wzroku: nagie są i skaliste, wieje od nich grobowa martwota.
Przystajemy po raz pierwszy przy małej mieścinie Ineboli; w parę godzin później widzimy zdala Sinope, starożytną kolonię grecką. Niebo wciąż czyste i morze bez ruchu; mnóstwo ryb latających miga w powietrzu.
Zatrzymujemy się po raz drugi przy Samsunie, miejscowości słynnej na cały świat ze swych tytoniów. Naokół statku pływa tysiące meduz, mieniących się tonami opalu; zdaje się, że z szalupy ręką dosięgnąć je można.
Przy akompaniamencie dzikich krzyków, towarzyszących na Wschodzie najlżejszej pracy, oblegają nas łódki i łódeczki, na pokład wdziera się mnóstwo obszarpańców, szwargocąc i ciągnąc za ubranie, by skłonić do wylądowania i zaopatrzenia się w ten znakomity tytoń.
Mieścina niewielka jest, lecz malowniczo u stóp gór rozpostarta. Nędzny bazar, sklecony z desek i gliny! Skacze się z kamienia na kamień przez kałuże błota, które przez dziwny a nie wytłomaczony dla mnie fenomen zalegają ulice miast wschodu w najznojniejsze dnie lata...
Osły i muły, silne i rosłe, lecz nad miarę objuczone, zwolna kroczą ku karawanserajowi, gdzie czeka je wypoczynek. Poganiacze kolą je z tylu zaostrzonym kijem, kiedy zwierzęta ustają w drodze.
Morze zaczyna się zlekka marszczyć i po powrocie na statek doznajemy smutnych skutków tego rozigrania się fal. Zamykam się w kajucie i cierpię męki...
Z opowiadania już tylko wiem, że wciąż jedziemy wzdłuż brzegów, coraz więcej górzystych Małej Azyi. Na horyzoncie widnieją prawdziwe szczyty! Jeszcze jeden przystanek przy Kiresun; morze zupełnie już rozkołysane, wśród burzy, ryku wichrów i wycia fal docieramy do Trebizondy.
Statek zatrzymuje się o tysiąc przynajmniej metrów od portu, do którego dostęp w najpiękniejszą nawet pogodę jest trudny, a w złą niemożebny.
Trebizonda pnie się po urwistem wybrzeżu; a za tło służą jej góry, lasem porosłe.
Potężne skały, jakby ręką olbrzymów wyciosane, wrzynają się głęboko w morze, wiecznie rozgniewane, wirujące, toczące kłęby piany, które rozbijają się z szalonym impetem o twardy granit wybrzeża.
Dziką muzykę rozszalałej fali wciąż i wszędzie tu słychać; budzi on ze snu i do snu kołysze.
Na okręt znów wdzierają się gromady przewoźników; nie wiem, jak mnie przenoszą do łódki, tańczącej po bałwanach, kładącej się bokiem to na jednę, to na drugą stronę. Cierpię nieopisane katusze.
Na lądzie oglądają paszporty i rewidują podręczne pakunki. Kufry i paki czeka inspekcya drobiazgowa do smieszności, która odbędzie się później. Tymczasem idziemy do hotelu.
Nie zdążyłam jeszcze zamknąć ostatniej walizki, a już rzuca się na nas gromada obdartusów, wydobywając z gardła ogłuszające wrzaski. Zbierają szybko bagaże, jeden wydziera mi z rąk parasol, drugi pled, trzeci chwyta laskę męża i tak piętnastu przynajmniej dźwiga paczki, na któreby w Europie czterech wystarczyło. Prawda, że zadawalniają się zapłatą minimalną.
Gestykulując zawzięcie, wymachując zamaszyście walizkami, pędzą przed nami po stromych i krętych uliczkach miasta, poprzedzani przez „dragomana” (tłómacz) konsulatu perskiego, który oczekiwał na nas w porcie. Prowadzą nas do niepozornej oberży, tytułującej się szumnie Hotel d'Italie. W drugim, przyzwoitszym nieco zajeździe, niema podobno miejsca.
Brak już tu elementarnych wygód życiowych. Sumaryczne umeblowanie pokoju składa się z dwóch pierwotnych tapczanów i kulawego stolika, na którym stoi cynowa miseczka z maleńkim dzbankiem — ludzie wschodu stanowczo obawiają się wody. Zielone lusterko, zawieszone na ścianie, potwornie twarz wykrzywia.
Ku nieopisanemu jednak zdziwieniu, pościel jest świeża i czysta. Drzwi się nie zamykają — używalność klamek i zamków wykluczono.
Wszystkie izby — nie mogę tych pomieszczeń nazwać pokojami — wychodzą na obszerną sień, zaopatrzoną w wielki stół środkowy i kilka krzeseł. Tam przyjmujemy gości, tam też spożywamy obiady.
Najpiękniejszy „lokal” w hotelu zajmuje gruby i potężny wojak armii tureckiej, siedzący całemi dniami w łóżku z podwiniętemi pod siebie nogami. Łóżko zasypane jest granatami i słodkiemi cytrynami; major zapija herbatę z cynamonem, kurzy „narghile” i wymyśla tubalnym głosem wszystkim Mustafom, Metim i Alim, stanowiącym w zajeździe parodyę służby. Dla nas zdaje się być życzliwie usposobiony i ledwieśmy zdążyli nieco się ułożyć — zaprasza nas na swą ocynamonioną herbatę, gęstą i słodką jak syrop.
Przysmak to ogólnie rozpowszechniony w Turcyi.
Major nie wiele mówi, nie władając żadnym ze znanych nam języków; przymusowe milczenie wynagradza więc uśmiechami i porozumiewającem kiwaniem głową. Co parę godzin odczuwa potrzebę przysyłania nam przez służącego kilku granatów i wielkich cytryn, mdłych i włóknistych, które mi zupełnie nie przypadają do smaku. Bardzo żywo interesują go nasze dalsze losy; ze swego pokoju przyjmuje czynny udział w obradach, toczących się w środkowej izbie, a z których — nie potrzebuję dodawać — my jedni nic prawie nie rozumiemy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Trebizonda w niczem już nie przypomina dawnych epok historyi, a pamięta przecież ona zamierzchłą dziejową przeszłość; pozostała wszelako ważnym punktem handlowo-zamiennym.
Ztąd przez Erzerum, Bajazyd i Tebrys dążą karawany do Teheranu i całej Persyi. Tu docierają produkty eksportacyjne środkowej Azyi, aby przez Konstantynopol i Marsylię wędrować dalej po Europie.
To też na ulicach panuje ruch, zgiełk, zamieszanie.
Nadciągają wciąż nowe karawany, wciąż na bok usuwać się trzeba przed Tatarami, pędzącymi obładowane muły, konie i osły. Wielbłądów tylko niewiele widzę.
W porcie snuje się tłum różnojęzyczny i różnobarwny.
Są tu Kurdowie w jedwabnych żółto-wiśniowych zawojach, Arabowie w białych burnusach, Turcy w czerwonych fezach, Tatarzy w tułupach futrem na wierzch wywróconych i w płaskich baranich czapkach, Persowie w długich płaszczach o rękawach szerokich. Płaszcze te, rozwiewając się, ukazują atłasowe żupany, zielone, fioletowe lub karmazynowe. Na głowie mają wysoką „kholę”, czarną, barankową czapkę, zwężającą się ku górze.
Drugiego zaraz dnia pobytu w Trebizondzie wybieramy się do bazaru, by zaopatrzyć się na drogę w cukier, herbatę, kawę i wszelakie konserwy.
Bazar jest ciasny i brzydki, na szczęście kryty całkowicie dachem, dzięki czemu unikamy przemoknięcia, mimo spadającej z gwałtownością ulewy.
Jak we wszystkich miastach wschodu, bazar składa się z kilku wyraźnie odgraniczonych części. W jednej mieszczą się dywany, w drugiej wyroby miedziane, inną zajmują jubilerzy.
W tej ulicy gromadzą się krawcy, w tamtej szewcy, dalej jeszcze handlarze produktów spożywczych.
Kupcy nie zadają sobie najmniejszego trudu, by przyciągnąć publiczność. Podwinąwszy nogi, siedzą obojętnie, paląc „narghile” lub kaljan, albo zapijają herbatę z maleńkich szklaneczek.
Szczególna i miła nad wyraz niespodzianka spotyka nas w tej wędrówce. Wszedłszy do jakiegoś sklepiku, zamieniamy ze sobą parę słów po polsku.
Czerwono-fezy jegomość, który nam usługiwał, zrywa się nagle i pędzi gdzieś szybko. Po chwili wraca, prowadząc ze sobą podeszłego staruszka, lat może 70-ciu, który od progu już woła drżącym głosem:
— Państwo Polacy, rodacy? A zkąd tu?
I zasypuje nas starowina prędkiemi, gorączkowemi pytaniami; nie czekając odpowiedzi, sam mówi:
— Ja już, proszę państwa, z górą lat 40 kołaczę się na obczyźnie. Państwo do Teheranu? A cóż, niezgorzej wam tam będzie; to niezły naród ci Persowie... Ja w Teheranie dziesięć lat przebyłem... A teraz już lat dwadzieścia kilka będzie, jak mieszkam w Trebizondzie. To mój syn, tu urodzony, Turek prawie, po polsku ledwie coś nie coś rozumie... matka tutejsza...
Nieprzerwanym potokiem płyną słowa. Stary Tomczyk ofiarował się nam z pomocą we wszystkiem, do czego może być użyteczny. Drepcze z nami, postukując kijem. Idziemy razem po zakupy, potem do hotelu.
Przez cztery dni nie opuszcza nas prawie, rozpromieniony, szczęśliwy, rozpytując o kraj, grzebiąc we wspomnieniach smutnych i dalekich.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .


Pobyt w Trebizondzie uchyla rąbek zasłony, rozciągniętej jeszcze dla nas nad życiem i obyczajami Wschodu perskiego. Idziemy z wizytą do konsula i do paru bogatych kupców. Mogą nam oni być pomocni w wyszukaniu przewodników i ekwipażu, któryby nas dostawił do Bajazydu. Ztamtąd podobno łatwo przedostać się do Teheranu, tak nas przynajmniej zapewniają Persowie. Doświadczenie, niestety, mówi inaczej.
Przyjmują nas wszędzie z wyszukaną grzecznością. Turcy, o ile ich mogłam poznać, są prości i rubaszni, lecz nadzwyczaj gościnni, serdeczni i oddani. Persowie natomiast odznaczają się elegancyą obejścia, wytwornością mowy i wielkim wdziękiem, połączonym z wielką powagą. Lubują się w kwiatach wymowy i dają się jej unosić. Obietnice nic ich nie kosztują i nic dla nich nie znaczy, gdy mówią — dom ich, majątek, żona do gościa należy. Male szuma, dosłownie „dla ciebie”, z ust im nie schodzi. Wszystko, co Pers posiada, jest male szuma. Gdy przychodzi do wywiązania się z najprostszych przyrzeczeń, wszystko w puch się rozwiewa. Trzeba więc traktować ich zapewnienia jako piękne frazesy i niczego się od nich nie spodziewając, radzić sobie samemu.
Nam naprzykład konsul i kupcy przyrzekają najsolenniej zająć się wyszukaniem jakiegoś sposobu lokomocyi i ułatwieniem dalszej podróży, lecz nic absolutnie w tym kierunku nie poczynają. Moglibyśmy tygodniami wyczekiwać szczęśliwego trafu, który pozwoli nam opuścić Trebizondę, gdyby nie wyratowała nas energiczna interwencya majora tureckiego. Ale o tem dalej.
Zaledwie powracamy z wizyt, już nas rewizytują. Persowie zjawiają się w otoczeniu szeregu służących, z których jedni idą przed panem, torując mu drogę przez tłum, drudzy posuwają się z tyłu. Służba zatrzymuje się u progu; goście wchodzą, zdejmując obuwie, a zachowując czapki. Mahometanie, Turcy czy Persi, o ile tylko strzegą dawnych tradycyj, rozstają się z obuwiem, wchodząc do mieszkania. Co prawda, najbiedniejsze domostwo w Persyi — nie wiem jak w Turcyi — wysłane jest, jeśli nie dywanami, to choć matami. Te zaś najzupełniej są niezbędne, zważywszy, że drewniana posadzka stanowi dotąd zbytek bogaczy i legacyj państw europejskich. Ogólnie służy za podłogę bita ziemia. Biedacy kładą na niej matę; ludzie średniej nawet zamożności przykrywają matę dywanem, po którym nie jest ostatecznie zbyt przykro stąpać bez obuwia.
Pod kholą wygalają Persowie całkowicie głowę, pozwalając włosom rosnąć tylko z boków i z tyłu. O ile wydają mi się pięknymi w czapkach, o tyle brzydcy są bez nich: naga czaszka świeci arcynieestetycznie. Zarówno mężczyzni, jak kobiety farbują ogólnie włosy za pomocą heune[2] na czarno-rudy kolor. Uprawiają to farbowanie ze zdwojonym zapałem, dobiegłszy wieku, w którym zjawiają się pierwsze srebrne nitki. To też nie spotyka się tu wcale ludzi siwych; przez dwa lata pobytu w Persyi widziałam zaledwie paru białowłosych starców, nie uciekających się do żadnych „kolorujących” środków. Opinia publiczna uważała ich za niebezpiecznych nowatorów. Paznogcie zabarwiają również Persowie brązowo-żółtym płynem.
Gdzie tylko się ruszymy i kogokolwiek u siebie przyjmujemy, zjawia się natychmiast na stole sakramentalna herbata w lilipucich szklankach. W ciągu dnia wypróżniać trzeba tych naparstków całe wiadra. W przerwach nasi goście palą kaliany, które słudzy przynoszą za nimi i trzymają wciąż w pogotowiu. Jeden z kupców ciągnie kalian przez kwadrans i nie obtarłszy go nawet, proponuje mi z wielką uprzejmością, bym go paliła w dalszym ciągu.
Konsul zaprasza nas na obiad, z którego powracam przygnębiona i przerażona. Wogóle dość obojętna jestem na subtelności gastronomiczne, nie mogę się jednak pogodzić z myślą, że skazana będę stale przez całe dwa lata na spożywanie tego rodzaju przypraw. Dań jest co najmniej piętnaście. Siekana lub drobno pokrajana baranina pływa w ostrych sosach, od których do łez się krztuszę. Też same piekielne ingredyencye zaprawiają sos, z którym podają kurę. Dalej idą pomidory nadziewane ryżem, pomidory nadziewane mięsem, pomidory niczem nienadziewane, a oblane śmietaną. Pigwy nadziewane mięsem, pigwy nadziewane ryżem i jeszcze pigwy krajane podłużnie i smażone w tłuszczu. Zapomniałam o ryżu, zawiniętym w winne liście. Jest również ryż z palącym sosem, ryż z jakąś siekaninką, ryż z kebabem... ryż piękny, biały, sypki, lecz wciąż ryż, którego niebotyczne stosy widziałam już w bazarze, gdzie uliczni kucharze warzą go dla przekupniów i robotników.
Do stołu podają chleb, podobny z wewnętrznego wyglądu do żydowskiej macy, lecz tak miękki, że go można zwijać, składać do woli. Chleb ten, póki świeży, smakuje bardzo. Persowie pomagają sobie nim do nabierania ryżu, sosu, mięsa i zupy. Prócz bowiem niektórych dygnitarzy, zarażonych obyczajami Zachodu, pogardzają widelcem, łyżką i nożem. Chleb i palce za wszystkie przyrządy im starczą.
Nasz konsul trzyma się widocznie ściśle przepisów Koranu: na stole nie ma wina. Są zato sorbety i w kryształowych karafkach cukrzona woda do picia. Po skończonym obiedzie służący obchodzi gości z misą stalową, misternie inkrustowaną złotem i z dzbanka takiegoż wyrobu leje im na ręce różaną wodę.
Z długich wizyt Persów i z kwiecistych ich frazesów nic dla nas dobrego nie wynika. Sprawa naszego wyjazdu o krok się nie posuwa. Na szczęście, major rozsyła na wszystkie strony hotelowych służących, by przewiadywali się o karawany, do których moglibyśmy się dołączyć. Odkrywa w taki sposób jakiegoś czerkiesa, który ma eskortować do Bajazydu jadącą z Konstantynopola żonę swego pułkownika, podróżującą z pół tuzinem dzieci, a drugim pół tuzinem służebnych. Czerkies najął trzy furgony, kolosalne bryki z okresu krzemienia łupanego, w których możnaby z łatwością zmieścić arkę Noego i wszystkich jej mieszkańców. Pułkownikowa z dzieciarnią, służbą, poduszkami, kołdrami, materacami i bagażami zajmuje całkowicie dwa wehikuły. W trzecim ma zaledwie cztery kufry, zmieścimy się tam doskonale z naszemi manatkami.
Wspaniały ten pojazd ma nas w dni 20 dowieść do Bajazydu za 600 franków. Major wychwala jego przymioty i upewnia, że furgon uchroni nas znakomicie od zimna, ulewy, wiatru i śniegu. Rzeczywiście rozciąga się nad nim na półobręczach pokrycie z grubego płótna i podartej ceraty... Jesteśmy w połowie października, a choć nam świeci jasne słońce i chwilami nawet skwar dokucza, należy pamiętać, że w górach temperatura znacznie już jest niższą.
Ja, osobiście, przekładam furgon nad tachtarawan, rodzaj lektyki, którą dźwigają muły, i nad kedżawe, najstraszniejsze z narzędzi średniowiecznej tortury. Składa się ono z dwóch kołysek, ciasnych i małych, o nizkich daszkach, złączonych pałąkiem, nałożonym na grzbiet konia lub muła. Dwie ofiary losu i okoliczności zasiadają w dwóch tych klatkach. Przy najmniejszem ich poruszeniu kedżawe zamieniają się w huśtawki. Wolę stanowczo furgon. Kupujemy tylko parę materaców i kołder; dniem będziemy na nich siedzieć, gdyż furgon trzęsie obmierzle; nocą zastąpią nam nieistniejącą na noclegach pościel.
Rzecz jest zdecydowana i ułożona; na dobicie umowy wypijamy z czerkiesem kilkanaście naparstków herbaty.
Zaopatrzeni w listy polecające do konsulów perskich, a co ważniejsza, w zapasy spożywcze i w olbrzymią apetyczną pieczeń, której spreparowaniem zajął się był poprzedniego dnia stary Tomczyk, wyruszamy wczesnym rankiem z Trebizondy.
Tomczyk przydreptał już o szarym świcie.
— Czy wszystko dobrze upakowane i obwiązane? Niech-no pani siedzi spokojnie, już ja się tem zajmę.
I układa poczciwina w furgonie pościel, pilnuje bagaży, kłóci się z woźnicą i wymachuje kijem.
Major kurzy narghile i wymyśla na odjezdnem czerkiesowi, grożąc mu najcięższemi karami piekielnemi, gdyby nas dobrze i cało na miejsce nie dostawił. Pijemy razem ostatnie szklanki herbaty z cynamonem; przy pożegnaniu ofiarowuje mi jeszcze obfitą prowizyę granatów i cytryn, wierny jest stanowczo tym owocom.
Tomczykowi głos się łamie ze wzruszenia:
— Mój Boże! taka droga, a wy tacy do niczego, wychuchani, wypieszczeni! Jak wy sobie poradzicie? Żeby choć ten czerkies się wami zaopiekował.
I zwraca się z długą przemową do dzikiej postaci, o grubo wyciosanych rysach i olbrzymich sumiastych wąsiskach. Lecz z pod krzaczastych brwi patrzą dobre oczy.
Już usadowiliśmy się, już furgon rusza. Tomczyk idzie za woziskiem i krzyżem nas żegna.
— Niech was Przenajświętsza Panienka ma w swej opiece. Niech was Bóg prowadzi!
Oczy mgłą mi zachodzą.



II.

Od Trebizondy do Erzerumu.

Furgon trzęsie się po kamienistych uliczkach miasta; jak piłki podskakujemy w górę, obijając głowy o poręcze budy, nad którą strzępi się fantastycznie niebieskie płótno, ochrona wątpliwa przeciw niepogodzie. Jedną z niespodzianek, jakie szykuje nam klimat górski, będą podobno nagłe a nieprzewidziane zmiany temperatury. Na jednym zakręcie drogi żar lipcowy, na drugim czeka marcowa zawierucha.
Po półgodzinnem mozolnem i hałaśliwem kołataniu się po zaułkach Trebizondy wjeżdżamy w góry, które półkręgiem miasto otaczają. Słońce pali, jak w gorące dnie lata, niebo roztacza szafir niepokalany, w powietrzu skrzą się złote pyły. Wyprzedzając o kilka kroków pierwszy furgon, jedzie nasz czerkies, uzbrojony, jak na krzyżową wyprawę, chroniąc swą wojowniczą postać pod wielkim czerwonym parasolem. Trzy woziska suną zwolna za nim z przeciągłym zgrzytem i skrzypieniem kół ciężkich. Pniemy się w górę, drogą usianą wybojami; furgon to chyli się na bok, to podskakuje gwałtownie. Nabieram melancholijnego przeświadczenia, że nie dotrzemy żywo i cało na nocleg. W skroniach mi huczy, kości mam niewątpliwie pogruchotane. Nasz woźnica Mustafa, stary i straszny Tatar, odziany w brudny, zatłuszczony barani tułup, zszyty z niezliczonej ilości skrawków i skraweczków, a oddający watę wszystkiemi porami, raz po raz staje na wozie i, za pomocą dzikich i ogłuszających krzyków zachęca konie do prędszego wytrzęsienia z nas ducha. Nader gadatliwy, zwraca się często, szwargocząc na zabój; w potoku wyrazów odróżniam wyraźnie; bachczysz[3] i „tytoń.” Nauczyliśmy się nieco podczas pobytu w Trebizondzie tej turecko-tatarskiej gwary, która jest tu potocznym językiem ludu; nie posiedliśmy jej jednak na tyle, by podtrzymywać rozmowę z Mustafą. Ograniczamy się na kiwaniu głową z wdzięcznym uśmiechem i na obdarzaniu go upragnionym tytoniem, co mu za najpiękniejsze frazesy wystarczy.

Droga, wyciosana w zboczu góry, okręca ją długim wężem, wije się za nami i przed nami. Tędy podobno ciągnęły do Persyi zastępy greckie:
Erzerum.
złociste hełmy i lśniące puklerze, jak słońca w słońcu promieniejące, szły murem zwycięzkim poskramiać barbarzyńców. I tędy wracały smutne rozbitki szeregów: to droga odwrotu „Dziesięciu tysięcy...”

Niestety wspomnienia ubiegłych dziejów ludzkości nie wystarczają, aby podróż uczynić przyjemną, a skalistą drogę znośną. Trudno myśleć o Ksenofoncie wobec przymusowej gimnastyki, na jaką skazują nasze nędzne ciała iście przedhistoryczne wehikuły. W dodatku wązki pas drogi tak wysoko już pobiegł ku szczytom, że niech tylko ten czwarty, stąpający tuż przy krawędzi koń zrobi jeden krok fałszywy, niech się pośliznie, a furgon, bagaże, konie i ludzie urządzą przedbajeczne salto-mortale w przepaść.
Raz po raz krzyczę przeraźliwie i chcę wysiadać. Mustafa odwraca się wtedy ku nam z uśmiechem, w którym pobłażliwość dla mej nieświadomości graniczy z pogardą dla mego tchórzostwa. Tłómaczy mi, że nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo. Rozumie się! jakież niebezpieczeństwo może grozić podróżnikom, wiszącym o 800 metrów nad ziemią na skraju przepaści.
Po kilku godzinach rozpaczliwych wzywań na pomoc wszystkich potęg niebieskich, zaczynam się powoli uspakajać. Zwierzęta, w górach zrodzone i wyrosłe, znają każdy kamień, każdy krzaczek, każdy załom drogi, stąpają pewno i równo. Woźnice są prawdziwymi mistrzami w swym zawodzie. Trzeba widzieć naszego Tatara wobec rozwalonej grobli lub wielkiego wyboju. Staje na wozie, ściąga mocno lejce, tnie siarczyście batem i, wydobywając z gardła szereg nieludzkich wrzasków, z wściekłą fantazyą sadzi przez przeszkodę. Tak mi imponuje swą pogodą i swą zamaszystością, że nabieram do niego ślepego zaufania. Zaczynam przypuszczać, że gdyby wszystkie cztery nogi konia zawisły nad próżnią, a Mustafa furgonem kierował, potrafiłby jeszcze nas wyratować, wbrew wszelkim prawom fizyki.
Pierwszy ten dzień podróży przechodzi względnie wesoło. Czas jest przepiękny, a droga malownicza; panuje na niej ruch i ożywienie. Co kilka wiorst spotykamy kramiki z owocami; przekupnie biegną za nami, ofiarowując orzechy i winogrona. W południe dostajemy w zajeździe herbaty z samowara, razowego chleba i znów orzechów, winogron i rodzenków. Wieczorem, w osadzie Drewisty, gdzie zatrzymujemy się na noc, dają nam oddzielną izbę z dwoma tapczanami, zaopatrzonemi w bardzo prymitywną, lecz nie najbrudniejszą pościel. Niestety, nie ma kluczy we drzwiach, nie ma klamek, nie ma nawet zasuwek. Są zato koty, o czem nie wiedzieliśmy. Nasze zapasy przypadły im widocznie do smaku; budząc się następnego ranka, widzimy naszą pieczeń, wspaniałą pieczeń z Trebizondy porwaną, poszarpaną, obficie utarzaną w kurzu i oczywiście nie godną już ludzkiego podniebienia.
Rozumie się, że o miednicach, dzbankach do wody i innych luksusowych a zbytecznych wymysłach cywilizacyi mowy tu nawet nie ma. Dobrze jeszcze, że nie brak wody, czystej jak kryształ, źródlanej. Jedno drugiemu leje jej nieco na ręce... na co miednica?
Budzą nas już o 4-ej zrana, choć wyjechać mamy o 6-ej. I tak dziać się będzie przez dwa miesiące, przez cały czas podróży. Daremnie tłómaczymy Czerkiesowi i Mustafie, wzywając na pomoc najwyrazistszą mimikę i cały nasz zapas tatarszczyzny, że pół godziny wystarczy nam na wszystkie przygotowania. Oni wytrwale budzą nas w noc czarną i ubrani czekać musimy półtorej lub dwie godziny, zanim karawana w dalszą drogę wyruszy.
Drugiego dnia pniemy się jeszcze więcej ku szczytom; na widnokręgu wrzynają się w niebo śniegowe wierzchołki. Droga rozsnuwa się tuż przy szczytach. Pod nami głębokie wąwozy. Stoki gór porosły gęsto świerkowym lasem, strumienie tryskają ze skał; gdzieniegdzie stada owiec znaczą się na pokrytych trawą zboczach ciemnemi plamami. Niezwykle malowniczy krajobraz przypomina Szwajcaryę, lecz Szwajcaryę dziką, bez kolei, telegrafów i telefonów, bez wykwintnych szalecików, bez wspaniałych hoteli i fertycznych a wdzięczących się Madchen służebnych.
Tu wdzięczy się jeden Mustafa szerokim uśmiechem swych ust bezzębnych, prosząc o bachczysz i „tytoń”. Mijający nas „turyści” wyglądają na rozbójników. Spotykamy mnóstwo tatarskich arabatczów, zaprzężonych w woły krótkich wozów o dwóch olbrzymich, straszliwie skrzypiących drewnianych kołach. Arabatczi w baraniej czapie, o twardej dzikiej twarzy, leży na workach mąki lub wiązkach chrustu, kurząc fajkę; woły stąpają leniwie. Melancholią wieje od człowieka, pojazdu i zaprzęgu... majaczą po głowie dumki Bohdana.
Wyciągnięte długim szeregiem karawany, koni, mułów, osłów kroczą ku noclegowiskom. Zwierzęta też niesłychanie są objuczone. Wielbłądy zdają się nieść stosunkowo mniejszy ładunek. Pod wieczór krzyżujemy się z pierwszą ich karawaną; podróżują bowiem przeważnie nocą, a dniem wypoczywają. Na parę godzin przed ich spotkaniem niosą nam echa górskie melodyjny śpiew dzwonków. Idący przodem wielbłąd, wyniosły i dumny, nie dźwiga nic na sobie. Czapraki ma różnobarwne z bogatą, puszystą frendzlą, a obwieszony jest, jak wieża kościelna, dzwonkami i dzwoneczkami bez liku. Jego towarzysze mają ich po kilka lub kilkanaście; on co najmniej kilkadziesiąt. Nad głową kołysze mu się olbrzymi pióropusz; mina zabawnie napuszona. Grubym sznurem połączony jest z drugim wielbłądem, drugi z trzecim i t. d.; zczepiają ich zwykle razem po dziesięć lub dwanaście. Stawiają z godnością wykrzywione kabłąkowate nogi, a tak pretensyonalnie poruszają głową na wysokiej szyi, że widok ich rozwesela. Na pierwszym wielbłądzie każdej nowej seryi siedzi czerwadar w białych baranach, w płaskiej szerokiej czapie, odbijając jasną plamą od brudnej szerści zwierzęcia. Wielbłądy te są głównie jednogarbne, mniejsze, niż dromadery afrykańskie. Dość łagodne, kąsają jednak złośliwie, gdy je podrażnić.
Dnia tego mijają nas pod eskortą kilku żołnierzy dwie postacie z rozpaczą śmierci w oczach. Jednym łańcuchem zczepieni, we wspólną deszczułkę mają każdy zamkniętą jednę rękę. Prowadzą ich podobno do Trebizondy na egzekucyę. Rabowali i zabijali — sprawiedliwość ludzka za krew krwią im płacić każe. Okropny ból ściska mi serce, gdy patrzę na beznadziejne i ponure twarze skazańców. Długo ściga mnie wspomnienie tego widoku.
Noclegi nasze są coraz opłakańsze; znika wszelki ślad tapczanów. Na ziemi leży mata, na macie dwa maleńkie materace. Osady, złożone z kilku lepianek, skleconych w sposób przygodny, czepiają się samych już szczytów. O paręset metrów nad nami ścielą się śnieżne płaszczyzny.
Poczciwy czerkies pielęgnuje nas jak może. Zaledwie umieści w zajeździe powierzoną jego pieczy hanum i jej gromadkę, wnet do nas przybiega, zakupuje prowizye ograniczające się, nawiasem mówiąc, do czarnego chleba, czasem jajek i mleka; rozdmuchuje ogień, przynosi herbatę. Uczy nas przytem turecko-tatarskiego żargonu i raduje się potężnym, podobnym do końskiego rżenia śmiechem, gdy jakie zdanie sklecimy. Siedzi tylko zbyt długo. Połamani, poobtłukiwani, oboleli, marzymy przez dzień cały o chwili, w której można będzie wyciągnąć się na posłaniu i rozprostować zmęczone członki. Czerkies urządza tymczasem u nas dwu- i trzygodzinne posiedzenia i gwarzy spokojnie, kurząc narghile i zapijając herbatę. Sam nie zna zmęczenia i nie zdaje sobie sprawy z naszego wyczerpania. Wszyscy zresztą spotykani w zajazdach podróżni uważają za obowiązek schodzić się do naszej izby na oględziny. Na progu chylą głowy z sakramentalnem „salamelekum;” wszedłszy, kłaniają się znowu i w milczeniu najczęściej nudzą nas swą obecnością przez godzin parę. Nie potrzebuję chyba dodawać, że siedzimy wszyscy na podłodze, z podwiniętemi pod siebie lub skrzyżowanemi po turecku nogami, co mi dokucza nie na żarty, oczywiście, brak jeszcze przyzwyczajenia. Nasi nieproszeni goście piją herbatę, kurzą fajki, papierosy lub narghile i zjadają mi hałwę, której ogromne zapasy zabrałam z Trebizondy dla zabicia nudy w drodze, a która topnieje jak śnieg na słońcu. Po tych niezwykle interesujących zebraniach zamieniamy znowu ukłony i uśmiechy i jeszcze ukłony. Nareszcie spać nam pozwalają.
Gdy trzeciego dnia podróży wyjeżdżamy z noclegu, chmury chodzą pod nami, spowijają w mgłę oparów ciemne szczyty świerków, pełzają po skalistych zboczach. Wierzchołków nie ma już nad nami; droga prowadzi przez wyżyny nagie i smutne, lśniące tu i owdzie brunatnemi płatami mchów wilgotnych. Otacza nas atmosfera tak lodowata, że i dobra doza „raki” rozgrzać nie jest w stanie. Po południu jednak szybko spuszczamy się w dół, gdzie grzeje ciepłe słońce i lato śmieje się z wesołej doliny. W kępach zieleni gnieździ się mała mieścina. Dnia tego widziałam gdzieś wysoko na skale i w skale wykutą samotną chałupę. Mustafa objaśnia nas, że pewien świętobliwy pustelnik pędzi tam od lat czterdziestu wielce pożyteczne dla ludzkości życie.
Ardas, mieścina, do której zajeżdżamy, ma jednę dość długą ulicę, na której znajduje się bazar i parę zajazdów. Można tu dostać gorącej strawy; jakiś obszarpaniec, pełniący funkcyę służącego, przynosi nam tłustej baraniny, pływającej w gęstym pomidorowym sosie. Jest tak obrzydliwa, że po paru kęskach wyrzekam się jej, mimo głodu. Pokoik dano nam długi i wązki, jak korytarz; ruszać się w nim niepodobna. Jakiś effendi, obdarzony litanią imion, z jakiej mógłby być dumny niejeden grand hiszpański, przychodzi w imieniu paszy (rodzaj burmistrza) dowiedzieć się, czy nam nie brak czego. Niestety, brak wszystkiego, lecz ani effendi ani pasza zaradzić temu nie potrafią. Gość nasz spędza z nami parę godzin na milczeniu, pełnem uśmiechów; następnego dnia o świcie zjawia się z pożegnaniem i ofiarowuje mi koszyk jabłek, najpiękniejszych, jakie zdarzyło mi się widzieć w życiu. Mieścina słynie podobno bardzo szeroko z tych znakomitych owoców. Dostałam też orzechów włoskich, obranych i nanizanych na nitki, jak paciorki różańca. Turcy — raz jeszcze to stwierdzam — zachowują się wobec podróżników nadzwyczaj gościnnie. Najmilszem wspomnieniem z tej podróży, które na zawsze pozostanie mi w pamięci, jest parodniowy pobyt w kilku tureckich domach.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Ardas, mżył deszczyk drobny, lecz gęsty, który przez dzień cały towarzyszył nam w drodze. Szare, zasnute chmurami niebo nakłada na pejzaż rozpaczliwą melancholię. Droga prowadzi znów pod wierzchołki, krajobraz się zmienia. Góry, bogate widocznie w minerały, mienią się wszystkiemi barwami tęczy; to są ciemnoczerwone, to zielone, to znowu prawie czarne. Kryją się w ich łonie niezliczone skarby, niewyzyskane dotąd przez człowieka. Ciemni pasterze, zdobywający w męce i trudzie twardy chleb nędzy, nie wiedzą, układając się do snu w swych tulących się do skały lepiankach, że spoczywają na milionach i milionach nieprzebranych, niewyczerpanych...
Po czternastogodzinnem kołataniu się męczeńskiem po spadzistej i ślizkiej drodze docieramy, gdy noc już od dość dawna zapadła, do nawpół rozwalonego samotnego domostwa. Czerkies z trudem wynajduje w tej ruinie dwie ciemnice, mające naśladować izby; w jednej roztasowuje się jego hanum z dzieciarnią, w drugiej my się lokujemy. Drapać się do niej trzeba po zmurszałej drabinie, o szczeblach powyłamywanych lub przegniłych. W powybijanych oknach zaklejono szarym papierem parę maleńkich szybek; przez puste otwory innych wdziera się wiatr z deszczem. Przez szpary zbitego z belek i krytego bitą ziemią pułapu, sączą się wolno i jednostajnie wielkie krople na podłogę z ziemi, pozbawioną nawet maty. Miejscami świecą kałuże lepkiego błota. Wzdłuż jednej ze ścian biegnie kulawa ława, jedyny mebel w tej izbie z melodramatu. Wichura dmie przeraźliwie, okna trzaskają raz po raz. Drzwi nie dopomagają im w tej muzyce zupełnie, bo ich niema. Zakopcona latarnia migoce żałośnie. Po półgodzinnem dumaniu nad wyższością cywilizacyjną bulwarów paryzkich, zaczynam zastanawiać się nad koniecznością samobójstwa.
Szczęściem, że czerkies nie pozwala nam pogrążać się zbyt długo w smutnych refleksyach i zaopatrzywszy swe niewiasty we wszystko, co im dać może, prowadzi nas do wielkiej szopy, przylegającej do naszych rumowisk. Suty ogień bucha tam wspaniałym płomieniem, a naokół ognia zasiadły posępne, brodate postacie, kurząc fajki i ciągnąc narghile. W czarnym, żelaznym kotle warzy się perłowa kasza z pomidorami; w zadymionym czajniku kipi herbata. Nieznośny zaduch chwyta za gardło. Brodacze dysputują z zapałem i krzyczą jak głusi. Dostrzegam nagle z po za obłoków dymu dwa czerwone fezy. Poczciwe czerwone fezy! ustępują nam najlepszego miejsca przed ogniem, częstują chałwą i papierosami, wyszukują gospodarza jaskini, który raczy sprzedać nam chleba razowego i wstrętnie brudnego, pokruszonego sera owczego. Na zebranie z osób kilkunastu są dwie szklanki i jedna łyżeczka; my pijemy w własnych kubkach. Nie mamy odwagi spróbować kaszy, którą Tatarzy czerpią łapczywie wprost z kotła.
Przeklinam w głębi duszy znajomych medyków Persów, którzy zapewniali nas w Paryżu i w Trebizondzie, że nie potrzebujemy obładowywać się zbytnio zapasami, gdyż w drodze wszystkiego prawie dostaniemy. Pod wszystkiem rozumieli owoce, jajka, mięso, kury... kury szczególniej, o które niesłychanie łatwo. O gorzka ironio! pierwszą kurę spożyliśmy w Erzerumie. Tymczasem musimy się zadawalniać chlebem razowym i słodkiem lub kwaśnem mlekiem, a i to nie wszędzie znaleźć można. Konserwy znikają dziwnie szybko, nie zaspakajając głodu, bo ostre powietrze górskie rozwija chorobliwy apetyt. Chronicznie głód cierpię.
Wyjeżdżamy z naszego złowrogiego noclegu — płacąc zań w dodatku jak za porządny hotel, bo najpierwotniejszy dzikus wie, że niewiernego zdzierać należy — bez szklanki herbaty, skostniali i przemokli. Dziś wieczorem stanąć mamy w dość dużem mieście, Bajburcie, pamiętającem, jak Trebizonda, zamierzchłe epoki historyi. Bajburt świeci nam niby gwiazda przewodnia.
— Za ile godzin tam dojedziemy?
— Za osiem, dziewięć najdalej — odpowiada Mustafa.
Furgony toczą się raźnie, droga niezwykle jest równa i gładka; słońce weszło w całym majestacie. Po pięciu godzinach dobrego marszu wypoczywamy w przydrożnem „tchaïkhaneh”[4].
— Ile ztąd jeszcze do Bajburtu?
Mustafa drapie się w poczochrane kudły.
— Hanam, Bajburt blizko.
— No, ale za ileż godzin tam staniemy?
— Hanum, niezadługo... Za siedem godzin, może za osiem. Daj tytoniu, hanum!
Bierze mnie ochota zadławić dziada. Rozumie się, że do Bajburtu już tego wieczora nie dojeżdżamy. Noc schodzi szybko ze szczytów, mrok spada nagły.
— Tu trzeba będzie się zatrzymać.
I Mustafa wskazuje mi biczem wielką fermę, otoczoną wiankiem drzew i dziwnie rodzinne kąty przypominającą. Już nie mam do niego żalu za zawód doznany. W fermie pulsuje jakieś silniejsze życie; ludzie krzątają się, z podwórza dochodzi gwar wesoły; widzę młode i uśmiechnięte dziewczęta w kostyumach armeńskich. Trafiliśmy więc do Armeńczyków.
Prowadzą nas do ogromnej izby, ciepłej i czystej; na kominie płonie ogień; w kącie, na ziemi szumi samowar. Wzdłuż ścian biegnie wysoko półka, zastawiona kwaśnem i słodkiem mlekiem. Uśmiechają się życzliwie gospodarze, przysuwają nam do ognia materace, których widzę w izbie kilkanaście.
Otacza nas osób ze dwadzieścia, zasypujących nas pytaniami, na które odpowiadamy głównie gestami. Wszyscy ludzie należą do jednej rodziny, wszyscy też, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni mają dość miłe fizyonomie i przyjemnie na nich patrzeć po czterodniowej kontemplacyi wdzięków Mustafy i Czerkiesa. Mieszkańcy fermy robią wysiłki, by nas zrozumieć i jaknajlepiej nam usłużyć. Swoją drogą kolacya ogranicza się na jajkach i mleku. Czuję, że wegetaryanizm nigdy nie znajdzie we mnie adeptki i że nad tuzin jajek zawsze przekładać będę jeden befsztyk. Nie prędko zadowolnię ten luksusowy kaprys; w górach Małej Azyi befsztyki są mytem.
Gdy zaczynamy zbierać się do spoczynku, przychodzi rozstać się z jednym jeszcze cywilizacyjnym „przesądem.” W opłakanych stancyach zajazdów pozostawaliśmy na noc sami. Dziś musimy dzielić izbę z całą rodziną naszych gospodarzy. Będzie nas w niej tylko dwadzieścia trzy osoby płci obojga. Przy strasznem zmęczeniu i na pustyni „przesądy” szybko znikają... Kładziemy się więc; nikt się nie rozbiera, my mniej niż inni.
Następnego dopiero ranka, po dwugodzinnem kołataniu się po zasypanych gęsto kamieniami rozdołach dobijamy do Bajburtu. Nie miasto to już, lecz stek brzydkich ruin, wiejących smutkiem i żałobą. Resztki murów obronnych świadczą, że była to niegdyś warowna forteca; teraz wszędzie gruzy, zwaliska, stosy głazów szarych. Przed miastem leży dawny cmentarz, z ziemi sterczą płaskie kamienie, świadczące, że to miejsce wiecznego wypoczynku. Przez ciasne uliczki do samego zajazdu, gdzie wypoczniemy nieco, biegnie za furgonem mnóstwo żebraków bezczelnie natrętnych, ohydnie brudnych, a świecących z pod łachmanów nędzą bezgraniczną, straszliwą. Gdy patrzę na te zagłodzone cienie pół-zwierząt, pół-ludzi, ciężar grobowy spada mi na duszę i dławi ją bólem. Okropne widma oblewają naszą izbę... Ledwie damy jałmużnę jednym, zjawiają się drudzy; czerkies odgania ich, zupełnie zresztą bezskutecznie. Te wyciągnięte dłonie, te twarze wychudłe, lub skrofulicznie nabrzmiałe, wykrzywione w grymas wiecznego głodu, zatruwają mi zmorą smutku dzień ten cały.

∗             ∗


Jeszcze trzy noclegi, a będziemy w Erzerumie, do którego wzdychamy całą rozpaczą ludzi, spragnionych pościeli, snu i radykalnej toalety, o jakiej w „hotelach” przydrożnych i marzyć nie można. Nie będę szczegółowo tych dni opisywała. Najczęściej furgony toczą się po wyżynach, na dwa tysiące przeszło metrów nad poziomem morza; nie ma już nad nami szczytów. Z obu stron roztacza się ponura śnieżna płaszczyzna, falująca i pogarbiona. Mróz ścina oddech i kłóje w płuca.
Jednej nocy znajdujemy przytułek w błotnistej norze, wzdłuż dwóch ścian której biegną podwyższenia ziemi, zastępujące tapczany i ławy. Dzielimy ją z rodziną nomadów, składającą się z pięciu osób i z dwoma młodymi Armeńczykami, znośnie mówiącymi po francusku, a udającymi się, jak my, do Erzerumu.
Ostatnim przystankiem przed miastem jest Ilidże, dość ludna osada, znana w okolicy ze swych siarczanych kąpieli. W zajeździe dostarczają nam baraniej siekaniny, pachnącej łojem i smacznego ryżu. Nocleg jest znośny.
Wyruszamy dalej o świcie i w dwie godziny niespełna stajemy w Erzerumie.



III.

Erzerum — Kurdowie i Armeńczycy. — Droga do Bajazydu — Ararat. — Karakilis.

Erzerum, położone na wysokości 1,900 metrów nad morzem, malowniczo przedstawia się zdaleka w otoczeniu gór, stanowiących naturalne tło wszystkich niemal miast Małej Azyi i Persyi. Góruje nad niem z urwistej skały cytadela, nie mająca już podobno wielkiego znaczenia z punktu widzenia strategicznego, gdyż zbyt ją zamknięto w ciasne domów szeregi. Swoją drogą potrójna linia bastyonów i fortyfikacyj, otaczających miasto w okręgu kilkunastu kilometrów, czyni zeń najwięcej warowną fortecę Małej Azyi.
Stolica Armenii tureckiej błyszczy zdala kopułami paru świątyń; kilka minaretów strzela w niebo. Lecz gdy wjeżdżamy w ulice, doznajemy prędko rozczarowania. Brzydkie drewniane domy, pomalowane najczęściej barwami jaskrawemi, najzupełniej są pozbawione wschodniego charakteru. — Niezdarnie karykaturują zachód. Krzywe i wązkie uliczki zalegają kałuże rzadkiego, zmieszanego ze śniegiem błota.
Furgon nasz zajeżdża tryumfalnie przed obrzydliwą budę, wymazaną w czerwone i szafirowe floresy, a świecącą na froncie pretensyonalnym napisem „Hôtel d'Europe.” Domisko ma wjazd brudny, brudne, cuchnące schody i brudny korytarz. Lecz stancya zaopatrzona jest w dwa żelazne łóżka, w dwa krzesła i w stół heblowany. Otrzymujemy nawet skromniutkich rozmiarów miedniczkę.
Erzerumu nie należy stanowczo oglądać późną jesienią: szaty ma zbyt zbrukane. Poprzez rzęsisty deszcz i gęstą mgłę ulice i budowle przygnębiające czynią wrażenie. Jednakże jest to jedno z największych i najbardziej przemysłowych miast Małej Azyi, mające 60 tysięcy mieszkańców. Lecz ludność ta myśli raczej o handlu baranami, których eksportuje rok rocznie za pokaźną sumę 27 milionów franków, niż o estetycznym wyglądzie swego grodu. — Żaden gmach nie wyróżnia się szlachetniejszą budową; nie mówię już o charakterze lub stylu. Latem i wiosną przecudne słońce Wschodu krasi może ludzi i rzeczy; jesień i zima żałobnym i brzydkim kryją wszystko całunem.
W konsulacie perskim czeka nas gościnne, serdeczne przyjęcie. Izaak-Misza-Khan, przedstawiciel „króla nad królami”[5], ma tę niezwykłą wytworność obejścia Persów z tak zwanego „towarzystwa.” Z wielką trudnością wysławia się po francusku, lecz pomaga nam do porozumienia się z nim Armeńczyk, pełniący w konsulacie jakieś nieokreślone funkcye, człowiek wszechstronnie uzdolniony i władający kilkoma europejskimi językami. Konsul nalega, ażebyśmy zamieszkali u niego, wolimy jednakże pozostać w hotelu, gdzie mamy większą swobodę ruchów.
Tegoż dnia, na obiedzie u niego, poznajemy kilku członków kolonij europejskich, należących wyłącznie do personelu konsulatów. W towarzystwie ich spędzamy dwa dni następne, szczęśliwi, że mówić możemy z ludźmi, którzy nas rozumieją. Od wyjazdu z Trebizondy ograniczać musieliśmy porozumiewanie się z bliźnimi do żądania juhurtu[6], chleba i herbaty. To też do późnej nocy ciągnie się codzień gawęda. Wszyscy zastanawiają się z osłupieniem, jak mogliśmy wybrać drogę na Małą Azyę w chwili, gdy wzajemne rozjątrzenie Kurdów i Armeńczyków doprowadza do zajść krwawych, gdy w górach rozszaleni Kurdowie rabują, napadają, mordują. Trudno — zapóźnoby się cofać.
Antagonizm religijny i narodowościowy dwóch ras nie od dziś się datuje, ale od lat kilku wybucha z całą potęgą wszędzie, gdzie się te rasy stykają. Armenia jest prowincyą północno-środkową, Kurdżystan południowo-środkową. Na całym wielkim pasie centralnym, zaczynając od armeńskiego miasta Siras, dążąc dalej przez Erzerum i Bajazyd ku granicy Persyi, dwa wrogie plemiona schodzą się na wspólnem terytoryum. Wioski armeńskie wrzynają się w posiadłości Kurdów; osady kurdzkie otoczone są przez posiadłości armeńskie. Kurd, w którego żyłach płynie wojownicza krew dawnych Medów, nieposkromiony i nieustraszony, rządząc się prawem silniejszego, wyrugowuje Armeńczyka z ziemi wszędzie, gdzie mu się tylko to udaje. Gdy nie dopnie swego, pali mu chatę, uprowadza dobytek. To też na całym tym pogranicznym szlaku nędza Armeńczyków jest bezgraniczną. Niestety, tchórzostwo ich również jest bezgranicznem.
Armeńczycy, jakkolwiek liczni i tem samem silni, nie śmią się wprost bronić. Bejowie kurdzcy, fanatyczną strażą swych wojowników otoczeni, rządzą w górach, jak u siebie, nie bojąc się żadnych ziemskich ani niebieskich potęg. Kurd, obwieszony bronią od stóp do głów, z jataganem, z fuzyą, z pistoletami, na króla gór wygląda. Nędzny, wystraszony, bezbronny Armeńczyk sam już przerażoną swą postacią zachęca drapieżnika do grabieży.
Podobno Armeńczykom nie wolno obecnie nosić broni. Zakaz był niepotrzebny, gdyż brak odwagi czynił broń zbyteczną.
To też, podczas gdy mała sekta Nestoryanów osiadła nad jeziorem Wan, znakomicie radzi sobie z wojowniczym sąsiadem, a rządząc się nie ewangeliczną, lecz najsłuszniejszą w takich wypadkach zasadą: „oko za oko, ząb za ząb;” odpłaca Kurdom za każde spalenie wioski lub uprowadzenie bydła spaleniem dwóch wiosek i uprowadzeniem podwójnej ilości bydła. Armeńczycy przygnębieni i nieszczęśliwi dają się łupić bezkarnie i pozwalają wrogowi wydzierać sobie z rąk szmat za szmatem uprawianą w ciężkim wysiłku, krwawym trudzie glebę.
Muszę zaznaczyć, że z przykrością i zdumieniem zauważyłam u Europejczyków, przebywających w Małej Azyi, dziwny brak politowania i sympatyi dla Armeńczyków, mimo ich niewymownie smutnego losu. Odpowiadają mi na me zarzuty, że naród ten, który żył wiecznie pod jarzmem i od wieków płacił kolejno haracz Persom w okresie ich wszechpotęgi, Grekom za Aleksandra Macedońskiego, Rzymowi i Byzancyum, zbyt przywykł płaszczyć się i uginać karku. A wyzbywszy się w otoczeniu potężnych i drapieżnych plemion wszelkiej odwagi, przesiąkł fałszem, obłudą, przebiegłością. Przymioty to, któremi nie zdobywa się przyjaciół.
Armeńczycy, osiedli w miastach i egzystujący spokojnie pod opieką władz, mszczą się za niedolę ubogiej i gnębionej braci wiejskiej, wyzyskując wszystko i wszystkich: ludzi, okoliczności i rzeczy. Zdobywają też wielką przewagę materyalną. Wychodzą z łona matki z czekiem pod pachą, rodzą się bankierami i przemysłowcami.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nasza droga prowadzi właśnie przez to fatalne pogranicze, na którem sieją postrach rozhukane bandy rozbójników. Opowiadają nam przerażające historye o krwiożerczych czynach Fra-Diavolów gór Armenii. Będziemy też, oprócz czerkiesa, zaopatrzeni w innych zbrojnych opiekunów w osobach dwóch tureckich żołnierzy, specyalnie funkcye konwoju pełniących, a zwanych zapties. Można się przestraszyć ich nędznego wyglądu, lecz bynajmniej nie ich wojowniczej postawy.
Aby siły i energię pokrzepiać w drodze, kupujemy w jakimś sklepie armeńskim na wagę złota kilka butelek wytrawnego wina i koniaku. Potrzebne to tembardziej, że zapowiadają się w górach silne zimna.
Mustafa nas opuszcza. Krąży on od lat niepamiętnych między Trebizondą i Erzerumem i nigdy dalej nie wyrusza. Przyprowadza nam swego zastępcę, Alego, młodego Tatara, o głupiej, księżycowo-okrągłej twarzy. Z prawdziwym żalem rozstajemy się z naszym starym, nagradzając hojnym bakczyszem jego mistrzowską umiejętność powożenia.
Mustafa przychodzi zrana w dniu wyjazdu, aby nas jeszcze pożegnać. Szwargocze mi długie życzenia, z których cośkolwiek zaczynam już rozumieć. Obdarza nas epitetami, mającemi świadczyć o sile jego uczucia, kiwa kudłatym łbem w baraniej, postrzępionej czapie i czule się uśmiecha bezzębnemi ustami, których grymas przechodzi w błogie rozpromienienie, kiedy w ostatniej chwili otrzymuje jeszcze dużą paczkę tytoniu.

Wyruszamy z Erzerumu 7-go listopada. Dziesięć dni podróży dzieli nas od nowego większego
Kobieta z Kurdystanu.
etapu, którym będzie Bajazyd. Opuszczamy stolicę Armenii z przeświadczeniem, że w czeluściach gór czyhają groźni i waleczni Kurdowie.

Zmiana furgondżego na dobre nam nie wychodzi; przekonywamy się o tem boleśnie i dotykalnie. Opuściliśmy Erzerum o 9-ej zrana w smutny i szary dzień jesienny. Niebo rozpłakane, pada drobny, gęsty deszczyk, siekący twarz przy podmuchach ostrego wiatru. To też po półgodzinnem narażaniu jej na zjednoczone złośliwości ulewy i wichury, odwracamy się tyłem do koni, tembardziej, że i krajobraz niczem wzroku nie nęci. Nagle rozlegają się krzyki, trzask i łomot piekielny. Zanim zdążyliśmy zrozumieć co nam grozi, leżymy już pod mnóstwem pak, przygnieceni przez konie. Furgondżi i jego pomocnik zdążyli byli zeskoczyć. Szczęściem skończyło się wszystko na przykrej chwili strachu, przez którą przemknęło przez myśl całe życie i śmierć w oczy zajrzała. Gdy wydobywają nas z pod pak, których sam ciężar mógł zabić, a które szczególnem zrządzeniem losu ułożyły się nad nami, tworząc jakby bardzo nizkie sklepienie — okazuje się, że nie jesteśmy nawet zbytnio potłuczeni. Zato z prowizyami naszemi źle się bardzo dzieje. Dobre wina, które miały wzmacniać, podręczna apteka — wszystko przepadło z kretesem. Czerwony strumyk Burgunda spływa po spadzistej drodze, niosąc z sobą szkła odłamy.
W najgorszym jednak stanie jest sam furgon. Woźnice wszystkich trzech pojazdów, czerkies i żołnierze zabierają się do naprawy z całym arsenałem ciesielsko-stolarskich przyrządów, które każdy ze sobą wozi. Po trzygodzinnej pracy, której towarzyszy niezbędny akompaniament krzyków i kłótni — arka Noego gotowa do dalszej drogi. Jakkolwiek przez owe trzy godziny używaliśmy rozkoszy świeżego, górskiego powietrza pod potokami rozhulanego na dobre deszczu, jednakże wolimy nie korzystać nadal z tychże rozkoszy i iść piechotą, niż wsiąść do furgonu. Czerkies zaprasza nas do swej hanum, lecz dnia tego wszystkich pojazdów się boję. Większe mam do swych nóg, niż do tych wehikułów zaufanie.
Chcąc opisywać dzień po dniu drogę między Erzerum i Bajazydem, zbyt często musiałabym się powtarzać. Znów przez dni 10 będą nas budzić o 4-ej lub 5-ej zrana, by wyjechać o 7-ej lub 8-ej. Droga nie biegnie już wzdłuż skłonów gór, lecz nieskończenie jest gorszą od tej, która przez Anti-Taurus szła do Erzerumu. Niema już nawet właściwie drogi; tylko słupy telegraficzne wskazują kierunek, w którym jechać należy. To toczymy się po płaszczyźnie, to trzęsiemy się po wąwozach, to wdzieramy się na wyżyny. Nieraz wjeżdżamy na górę tak stromą, że zdaje się niepodobieństwem, by jakiś pojazd, a w dodatku ciężko naładowany mógł się na nią dostać. Kiedy jednakże docieramy do jej szczytu i widzimy, z jakiej pochyłości trzeba będzie w dół sunąć, wjeżdżanie owo wydaje się zabawką. Furgony wciąż stają, a furgondżi wciąż kopią, zagrzebują wyboje, usuwają stosy kamieni, zawalających drogę. Ciężkim trudem zarobią swe pieniądze. Odprzęgają też wciąż konie od jednego wozu, by je przyprządz do drugiego; pomagają sobie wzajemnie.
Widzę, że o ile w tych górach podróżuje się nie konno, lecz jakimkolwiek pojazdem, należy zawsze wybierać się z najmniejszą choćby karawaną. Inaczej przychodzi stać w miejscu bezsilnie i bezpomocnie całemi godzinami, zanim jaka ludzka dusza zjawi się z pomocą. A wypadków zawsze spodziewać się trzeba — są one wprost nieuniknione. Nie mówiąc już o nas samych, widziałam przez tych dni kilkanaście mnóstwo arabatów, ugrzęzłych w błocie, lub wywróconych, przy których ich woźnice wyczekiwali z rezygnacyą zjawienia się jakiej ludzkiej istoty, którą Allah zechce zesłać im na pomoc. Allah nie zawsze się z tem spieszył, bo drogi tu są puste i ruch znacznie mniejszy, niż między Trebizondą i Erzerumem. Prawdopodobnie większa część karawan handlowych do tego miasta dociera.
Do naturalnych przeszkód gruntu, czyniących podróż niezmiernie uciążliwą, dołączają się dolegliwości atmosferyczne, które w tej porze roku hojnie zsyła niebo. Nastąpiła nagła i gwałtowna zmiana temperatury. Od wyjazdu z Erzerumu aż do Teheranu kroczy za nami zimno przeraźliwe, a gdy mróz zelży, smaga deszcz, lub chłoszcze wichura. Chmury spadają wciąż ulewą lub śnieżycą, a potoki niebieskie, wsiąkając w grunt rzadki i gliniasty, zamieniają drogi w przepaściste bagna, przez które brną mozolnie biedne konie, zapadając się w wybojach niezliczonych.
Ja, po niefortunnem wywróceniu naszego woziska, straciłam całkowicie zaufanie do Alego, którego niedołęztwo jest zresztą kolosalne. To też przeważnie idę piechotą, wsiadając do furgonu od czasu do czasu, gdy droga jest zupełnie pewna, lub gdy turecka hanum pożycza nam uprzejmie swego furgondżi, młodego Kurda, o ślicznej, zuchwałej twarzy i wesołym dziecinnym prawie uśmiechu.
Kurd powozi nie gorzej od starego Mustafy. Niestety, zrzadka nam go ustępują. To też bez przesady powiedzieć mogę, że połowę przynajmniej przestrzeni między Erzerumem i Bajazydem przebyłam na własnych nogach. Naśladują mnie często inni podróżni trzech furgonów, z wyjątkiem pułkownikowej i jej najstarszej córki. Obdarzone imponującą dozą przesądnego spokoju, niewiasty te ufają, że spotkać je może to tylko, co zapisane jest w księdze przeznaczeń — Kiszmet. Wysiadają więc jedynie na stanowcze i wyraźne żądanie woźnicy.
Dla nas na tę część podróży przeznaczenie odwróciło widocznie czarną stronę utrapień. Czwartego bowiem dnia furgon wywraca się powtórnie. Wyjechawszy zrana ze stacyi Eszel-Giejdas, której ortografii nie gwarantuję, ciągniemy do nowej wioszczyny, Taheru, gdy nagle dwie góry, jak dwie olbrzymie głowy cukru, stają przed nami. Pchane z tyłu przez zjednoczone męzkie siły naszej karawany furgony wjeżdżają na szczyt pierwszej góry; dwa z nich zjeżdżają z niej szczęśliwie przy pomocy tychże cennych sił męzkich, uwieszonych teraz z tyłu i zastępujących swemi postaciami hamulce pojazdów cywilizacyjnych. Kobiety i dzieci, cały ładunek ludzki furgonów, idzie piechotą, skarżąc się żałośnie na zimno i zmęczenie.
Alemu, zrodzonemu pod złą gwiazdą, nie jest danem podołać zadaniu zjechania w dół, nawet ze wszystkimi Husianami i Abbasami, zawisłymi u kabłęka furgonu. Wozisko wywraca się z powtórnym hałasem i hukiem; łańcuchy, przytrzymujące pakunki, pękają, siejąc w biegu kufry, pudła, walizki; furgon wali się bokiem na ziemię.
Rozpęd był tak potężny, że pokrywy dwóch kufrów wyskoczyły z zawias, rzeczy sypią się w gęste błoto. Jakaś drewniana skrzynka, zmiażdżona doszczętnie, wyrzuca ze swego łona potłuczoną lampę i smutne skorupy, pozostałe z talerzy, jej pieczy powierzonych.
Lecz nauczyliśmy się już przyjmować przeciwności z niezmąconym spokojem. Los strzeże nas zresztą od najgorszej z przewidzianych niespodzianek: Kurdowie nie ograbili nas dotąd, ani nie okaleczyli. Dobre i to!
Ponieważ „furgondżi”[7] przebywają wprost drogę w ciągłym wysiłku rąk i grzbietów, więc przybywamy na noclegi o późnych, ciemnych godzinach. W górach noc schodzi nagle, przez zmierzch niepoprzedzona, a gdy jej cienie zalegną przestworza, gdy w przepaściach wąwozów czarno, jak w piekielnych otchłaniach — posuwać się naprzód trudno jest i niebezpiecznie. Latarnie przy furgonach, rozumie się, nie istnieją. Jak daleko wzrok sięga, nie widać chaty, ni ognia. Jedyne spotykane zrzadka ludzkie siedziby są te, w których nocujemy. Okolice to zupełnie niezamieszkałe. Na Armenię turecką i Kurdżystan, o obszarze 231 tysięcy kwadratowych kilometrów, przypada 2½ miliona ludności. Zważywszy przytem, że ludność skupia się przeważnie w miastach, łatwo sobie wyobrazić, jaką pustynią są te obszary.
Do wiosek dostęp coraz niedogodniejszy. Okropny stan dróg sprawia, iż furgony zatrzymywać się muszą o paręset kroków od osad. Więc, kierując się słabemi światełkami, migocącemi zdala niepewnym blaskiem, utykamy w dziurach, skaczemy przez kałuże, w których używamy przymusowych kąpieli i docieramy wreszcie do nędznych chałup tych tureckich lub kurdzkich wiosek, gdzie, po dłuższych pertraktacyach pomiędzy czerkiesem, żołnierzami i mieszkańcami, ci ostatni zgadzają się wreszcie lokować nas z sobą i bydłem w kurnych, w ziemi napół ukrytych chatach. Zdaleka taka wieś wygląda na szereg zlekka falujących pagórków. Przez nizkie drzwiczki schodzimy po schodach w dół do niewielkiej sieni, za którą idzie izba, rozdzielona przepierzeniem, sięgającem do połowy wysokości pomiędzy ludzi i trzodę. Tłómaczą nam, że sąsiedztwo krów i owiec grzeje lepiankę w zimie.
Przepierzenia, a nieraz i ściany nędznych tych izdebek, rzeźbione są najczęściej w ażurowe, nie pozbawione fantazyi i piękności linij arabeski. Każdy pastuch rodzi się widać na Wschodzie trochę artystą. Te skromne rzeźby są całą ozdobą i całem umeblowaniem domostw; obecność istot ludzkich zdradzają jeszcze zaczernione od sadzy garnki i kilka łachmanów, zdartych i wystrzępionych, w które się na noc do snu zawijają. Jedyna to ich pościel.
Powiedziałam już, że wieś jest jak szereg pagórków falujących. Wzgórza te przedstawiają dachy chałup, ulepione z gliny, błota i gnoju. W każdym z nich znajduje się jeden otwór, służący za okno, drugi za komin.
Przy lepiankach leżą, wysuszone w okrągłe tafelki małe stożki gnoju, stanowiącego jedyny opał. Ta część Małej Azyi jest bowiem najzupełniej z drzew ogołocona. Nigdzie nie spotykamy tam lasu, ani choćby małej kępy drzew; nigdzie najmniejszego krzaczka.
Do podpalania ognia używają suchych krzewów lawendy i róży jerychońskiej. Ta róża biblijna przedstawia się bardzo niefortunnie. Słysząc melodyjnie brzmiący wyraz, chciałoby się, aby wyraz ten określał roślinę piękną, barwną, przesycającą powietrze cudną wonią. Tymczasem ładną i zwodniczą nazwę nosi suchy, kłójący jak jeż, krzaczek o lotnych, jak puch białych kwiatkach, nagromadzają tego w chatach całe stosy, aby niecić pożary gnojowego ognia.
Nie jesteśmy we właściwym Kurdystanie, lecz przeważnie trafiamy po drodze na wioski kurdzkie i spotykani przez nas podróżnicy są też prawie bez wyjątku Kurdami. Po za pasterzami bowiem, którzy w tych górach osiedli, wałęsa się w nich mnóstwo koczowników. Czyżby godziny dni naszych były policzone?... Czekamy napaści. Uzbrojono nas przecież, w przewidywaniu jej, w dwa olbrzymie rewolwery i zaopatrzono w dwóch zaptiès, mających strzedz bezpieczeństwa. Bohaterscy ci wojownicy jadą wprawdzie zwykle o parę kilometrów przed nami; są więc właściwie nieistniejącą zupełnie ochroną. A rewolwery? Czerkies tłómaczy nam, że w razie napadu nie powinniśmy strzelać pod żadnym pozorem. Kurdowie bowiem dorównywają szczęśliwej pamięci Tellowi w sztuce celowania i zgładzą niechybnie ze świata nieostrożnego zuchwalca, któryby bronić się próbował. Najlepiej jest dać rozbójnikom obedrzeć się spokojnie do nitki; jedyny to sposób ujścia cało dla tych, którzy życie więcej nad błachość dóbr ziemskich cenią.
Nie powiem, ażebyśmy po tych ostrzeżeniach mniej drżeli o nasze ziemskie powłoki.
Nie chcąc się mijać z prawdą, muszę wyznać, że z niekoniecznie przyjemnem uczuciem mijaliśmy owych niezrównanych strzelców, obwieszonych bronią z najlepszych angielskich fabryk i z podełba złowrogo na nas spoglądających.
Na noc, jak już to powiedziałam, zajeżdżamy do wiosek kurdzkich. Zamknięci razem z gospodarzami w ich norach podziemnych, jesteśmy całkowicie na ich łasce i niełasce. Obsiadają nas naokół, śpią przy nas, mają nas w swej mocy. Lecz widocznie śmierć i obłupienie nie są nam przeznaczone; Kurdowie zachowują się wobec nas uprzejmie; nie zdzierają nas nawet więcej za izbę i strawę, niż Tatarzy i Armeńczycy.
Na każdym noclegu cała wioska schodzi się nas oglądać. Widać, że Europejczycy nigdy tu nie docierają. Kobiety otaczają mnie kołem natrętnem; dotykają każdej części ubrania, obwąchują, kręcą głową i mlaskają językiem. Czekam tylko, kiedy zaczną przeprowadzać rękę po twarzy, aby sprawdzić czy mam taką, jak one, skórę. Wybuchają też wciąż szczerym i naiwnym śmiechem: kapelusz, woalka, kołnierz futrzany, mufka wprawiają je w osłupienie, graniczące z nieprzytomnością. Czy wydobędę grzebień, czy lustro, czy neseser podręczny, czy jakikolwiek drobiazg — krzyczą głośno i coraz namiętniej mlaskają. Przesiadują tak nad nami przez całe godziny. Najczęściej znikają dopiero wtedy, kiedy Czerkies, który zjawia się na pogawędkę i herbatę, całe zgromadzenie za drzwi wyrzuca.
Typ męzki i kobiecy Kurdów jest piękny i nerwowy. Twarze ściągłe, o regularnych rysach, śliczne zęby, przepyszne czarne oczy. Kobiety nie noszą zasłon na twarzy; owijają tylko głowę chustkami, których końce w tył fałdami spływają. Dziewczęta zawieszają nad czołem frendzle cekinów, monet i różnych tanich błyskotek, wplatają też te świecidełka w warkocze. Uczesanie to odbija malowniczo od jaskrawości kostyumów i ładnych, śniadych twarzy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Parę szczegółów o samej drodze. Drugiego dnia podróży jesteśmy przy Araksie, który niedaleko ztąd źródła swe bierze. Dwa nawpół zburzone mosty pamiętają podobno dawne wieki. Trzeciego dnia wpoprzek naszej drogi płynie czerwona zupełnie rzeka, o łożysku zarzuconem wielkiemi płytami kamieni. Koniska nasze brną przez gęstą, krwawą, a raczej ceglastej barwy wodę, furgon trzeszczy, obijając się o kamienie, jak gdyby za chwilę miał się rozpaść w kawałki. Wysiąść niepodobna, a przy okropnej szarudze, która nam stale od Erzerumu towarzyszy, kąpiel w wezbranych nurtach byłaby już dodatkiem zgoła zbytecznym. Tegoż dnia zatrzymują nas dwukrotnie imponujące wertepy i rozdoły. Furgondżi torują i rozkopują drogę.
Innego znów popołudnia chwyta nas, w otwartej na wszystkie wiatry płaszczyznie, rozszalała zamieć śnieżna, smagając twarz tumanami ostrych pyłów; rozciągają się gęste tumany między nami a tem, co się o kilka kroków dzieje. Błąkamy się przez godzin parę, bo nie widać nawet słupów telegraficznych, wskazujących woźnicom kierunek. Wreszcie docieramy do osady, w której przyjmują nas na noc.
Nazajutrz, gdy przychodzi wyruszyć dalej, dowiadujemy się, że droga do następnej wiosczyny Kurdali znajduje się w tak opłakanym stanie, że konie nasze nie podołają zadaniu uciągnięcia furgonu z całym jego ładunkiem. Najmujemy więc dwa arabaty, zaprzężone każdy w 4 woły, aby przewieźć bagaże. Sami zostajemy w furgonach, mimo, iż nieszczęsne woziska skaczą, zgrzytają, chylą się na bok niemożliwie.
Nie mamy jednak odwagi iść piechotą po tragicznie grzęzkiem błocie. Furgondżi zużywają dnia tego cały swój zapas gardłowych krzyków i dzikich nawoływań. Nigdy jeszcze od wyjazdu z Erzerumu nie dali dowodu równej energii, nigdy też nie mieliśmy przez kilkanaście z rzędu kilometrów drogi równie karkołomnej.
Tegoż dnia pod wieczór odkrywa się przed olśnionemi oczami widok wspaniały. Z lewej strony ciągnie się łańcuch gór, dzielący prowincye Kaukazu od tureckiej Azyi; przed nami wznosi się w blasku i chwale, odosobniony od otaczających szczytów, królujący nad całym krajobrazem Ararat, uwieńczony niepokalaną gloryą wieczystych śniegów. Żadna góra nie wywarła dotąd na mnie silnego wrażenia: lubię płaszczyzny i bezbrzeżne, szerokie horyzonty. Ale Ararat wzrok ciągnie i na długo go przykuwa. Jest wyniosły, majestatyczny, potętężny[8]. Może też wszystkie legendy przez zamierzchłe epoki ludzkości, przywiązane do tej góry, ubierają ją jeszcze w czar szczególny.
Z prawej strony Araratu, choć dość odeń odległy leży Erywań, stolica rosyjskiej Armenii. Według dawnej tradycyi miasto zajmuje pierwszy suchy płat ziemi, który Noe dostrzegł z wierzchołka świętej góry, gdy wody potopu opadły.
O kilkanaście wiorst od Erywania, zbudowany jakoby na miejscu raju ziemskiego, rozłożył się Eczmiadzin, ze słynnym klasztorem, miejscem pobytu katolikosa, głowy kościoła armeńsko-gregoryańskiego. Tu Noe posadził po potopie pierwszy krzew winny. W skarbcu katedry eczmiadzyńskiej przechowują troskliwie odłamek arki: anioł przyniósł go św. Grzegorzowi, patronowi Armenii, aby go pocieszyć po nieudanej próbie wejścia na świętą górę. Za naszych czasów góra stała się łaskawszą, nawet dla pospolitych śmiertelników, kilku już turystów dosięgnęło jej wierzchołków, między innymi rodak nasz Chodźko.
Ararat ma formę wyraźnie wulkaniczną — obciętej piramidy. Wierzchołków posiada dwa, jakgdyby szczyt był rozszczepiony.
Przez trzy dni ciągle go mamy przed sobą; wciąż nam potęgą swą imponuje. Zachodzące słońce kładzie na górę cudowne blaski i cienie. U podnóża ścielą się fioletowe smugi, wyżej srebrzysto-niebieskie, wyżej jeszcze zielonkawo-różowe. Gdy zmierzch zapada, spowija się Ararat w ciemno-szafirowych mgieł zasłony.
Szóstego dnia zatrzymujemy się na nocleg w niewielkiej osadzie armeńskiej, gdzie zastajemy dwóch młodych, dość eleganckich oficerów tureckich, wysłanych na spotkanie naszej pułkownikowej z pogranicznego miasteczka Karakiliss. Podobno ta część drogi jest najniebezpieczniejszą. Kurdowie zasiedli w wąwozach i czatują na podróżników. To też towarzyszyć nam będzie oprócz oficerów i naszych zwykłych zapties, trzech nowych żołnierzy.
Młodsi adjutanci mają towarzyską ogładę; wysławiają się dość poprawnie po francusku, zajmują się nami z niezwykłą uprzejmością. Jeden z nich jest synem komendanta wojskowego straży granicznej. Wyruszamy zrana pod liczną eskortą; mogą nas Kurdowie napadać. Droga jest usiana licznemi żużlami pochodzenia wulkanicznego. Nic w tem dziwnego: naokół ze wszystkich stron widnieją wygasłe kratery. Martwa cisza zaległa powietrze. Spokojnie, szczęśliwie i cało dojeżdżamy przed nocą jeszcze do Karakiliss.
Miasteczko to niebrzydkie, o szerokiej głównej ulicy i względnie czystych domach. Skala moich wymagań po trzech tygodniach podróży spadła ogromnie, łatwo więc się zadowolnię. W Karakiliss istnieje kawiarnia, a w kawiarni nawet bilard. Tam nas tedy lokują i, zaledwie rozeszła się wieść o naszem przybyciu, odbieramy wizyty wszystkich przedstawicieli miejscowej inteligencyi: dwóch lekarzy wojskowych, aptekarz, inżynier i paru wyższych oficerów, którzy ofiarowują nam swe usługi.
Ledwie zdążyliśmy rozłożyć manatki, już przynoszą na olbrzymiej tacy 10 przynajmniej potraw, zwyczajem wschodnim podanych jednocześnie. Ucztę tę przysyła Haki-Basza, komendant granicy, ojciec owego młodego oficera, który nam towarzyszył. Inżynier i jeden z doktorów dostarczają znów pościeli świeżej, czystej, której rozkosze ocenić dopiero mogą należycie ludzie oznajmieni z kurną chatą.
Mówiłam już o gościnności Turków i muszę się powtarzać, by stwierdzać nowe jej przejawy. W Karakiliss zatrzymują nas przemocą na dzień następny, dowodząc słusznie, że zwierzęta i ludzie gonią sił ostatkiem. Z domu komendanta przysyłają w południe i wieczorem posiłki tak obfite, iż połowy potraw nie tykamy. Tureckie przysmaki, któremi pogardziłabym w Paryżu, wydają mi się lepszemi nad najwykwintniejsze specyały od Parliard'a i z Café Anglais. Nowi znajomi nie opuszczają nas prawie, a piją znakomicie, nie pomni zgoła przykazań Mahometa. Koniaki, araki i mastyk[9] znikają błyskawicznie w otchłaniach ich gardła.
Karakiliss jest posterunkiem granicznym, gromadzącym dość znaczną ilość sił wojennych. Stoi tu zawsze załogą parę pułków, co nadaje miasteczku pozory życia. Istnieje nienajgorszy bazar, w którym czynimy kilka zakupów.
Wyruszamy dalej o szarym brzasku, lecz i doktorzy i oficerowie i inżynier czekają już przed kawiarnią, by nas pożegnać. Widzę małżonka naszej „hanum,” który przyjechał tu po nią. Postać to ordynarna, mrukliwa, barczysta i czerwona. Zamieniamy bez entuzyazmu parę zdań lakonicznych. Jutro staniemy w Bajazdyzie. Tam furgon nas opuszcza. Ztamtąd do Tebrysu marzyć nie można o jakichkolwiek pojazdach. Kręte ścieżynki, pnące się po urwistych skałach, stanowią jedyną drogę po przez rozległe przestrzenie perskiego Kurdżystanu i prowincyi Aserbajdżanu. Trzeba będzie podróżować konno, na osłach lub mułach.
Zamiast jednej, dwie jeszcze noce spędzamy w nędznych kurdzkich legowiskach. Wydaje mi się już wreszcie, że te noclegi w pół-oborach są w najzupełniej naturalnym porządku rzeczy.
Oto na tle czerwono-krwawych gór widnieją mury Bajazydu. Dojedziemy tam za dwie lub trzy godziny.



IV.

Bajazyd. — Pobyt u Dżiber-beya. — Awadżyk i przyjęcie u paszy-Khana. — Droga do Khoj.

Bajazyd, wysoko w górach położony, twardo odrzyna się od ich tła czerwono-krwawego, przypopielonego szarym pyłem. Wszystkie szczyty naokół biją tą krwawą łuną, która przesyca powietrze i kładzie dziwne cienie na ubogie domostwa mieściny.
W oddalonej przeszłości Bajazyd znał dni potęgi. Uczepione u skał, jak orle gniazdo, miasto miało podobno 10 tysięcy domostw. Dziś liczy zaledwie dwieście nędznych lepianek. Ruiny fortecy i warownego zamku wieńczą jeszcze szczyt góry wznoszącej się nad niem.
Przeszło przez dwie godziny pniemy się po stromych zboczach i wciąż wydaje nam się, że miasto tuż przed oczyma. Furgon staje wreszcie na środku małego placyku. Spostrzegamy się wtedy, że dwa drugie wehikuły zniknęły. Zniknął i Czerkies, który musiał iść za hanum i jej małżonkiem.
Decydujemy się wysiąść, lecz nie wiemy, co począć z sobą. Otacza nas gromada ciekawych, których intrygujemy bardzo, ja szczególniej. Nie wesoło jest być europejską kobietą w górach Małej Azyi!
— Państwo podróżni? Spodziewacie się tu może hotelu? — odzywa się ktoś za nami, wysławiając się wcale przyzwoicie po francusku.
Oglądam się. Widzę mężczyznę lat 40, o miłej otwartej fizyonomii. Ubrany jest w mundur oficera armii tureckiej.
— Moglibyście noc całą tak przestać, bo w Bajazydzie nie ma ani jednego zajazdu. Ufam więc, iż zechcecie przyjąć gościnę w mym domu — dodaje z ujmującym uśmiechem nasz interlokutor. — Nie obiecuję pani komfortu — zwraca się do mnie — o którym tu marzyć niepodobna. Ciasno u mnie i niewygodnie, lecz ciepło i czysto.
Nalega bardzo, a my też nie pozwalamy się prosić zbyt długo. Idziemy więc za owym naszym zbawcą do szarego nizkiego domostwa, w którego podwórzu sługa oprawia barana. Maleńka sionka prowadzi do pokoju, zasłanego puszystym dywanem, umeblowanego po europejsku i rozkosznie ciepłego i wesołego. Na kominku bucha ogień, przed nim doskonały fotel, w którym mnie gospodarz usadawia. Krząta się sam, napędza służących, by prędzej obiad gotowali, przynosi koniak, zakąski, nalewa z samowaru herbatę.
Dopiero przed chwilą dowiedział się, kim jesteśmy, a nieznajomych przygarnął. Może to zwyczajny ludzki obowiązek w takich zapadłych kątach świata. Może... lecz niewielu z pewnością ludzi umie go wypełniać z tak serdeczną dobrocią, z tak nieopisaną delikatnością. Pielęgnuje nas, jak ojciec najczulszy niedołężne, słabe dzieci. Zajęty jest nami od rana do nocy, prowadzi nas do miejscowych dygnitarzy, do konsula perskiego, do naczelnika miasta. Sam robi wszystkie zakupy na dalszą drogę, najmuje czerwadarów[10], a targuje się z nimi zawzięcie, jak gdyby o jego własną kieszeń chodziło.
Poczciwy, drogi nasz opiekun, nazywa się Dżiber-bey i jest pułkownikiem w armii tureckiej (podczas naszego pobytu w Persyi został jenerałem). Od miesiąca zaledwie przybył sam z Konstantynopola. Bajazyd, tak jak Karakiliss, posiada dość znaczną załogę wojskową, która ożywia nieco jego głuchą martwotę.
Kurdowie w górach nie próżnują. Nas tylko jakoś szczęśliwie dotąd oszczędzali. W przededniu naszego przybycia obdarli doszczętnie o kilka wiorst od Bajazydu kupca, Turka, który powrócił tu w adamowym stroju. Dżiber-bey poważne żywi obawy o nasze dalsze losy i toczy długie rozprawy z konsulem perskim. Czerkies, który po całych dniach tu przesiaduje, chcąc się nacieszyć jeszcze nami, gdyż szczerze do nas przylgnął, żywy bierze udział w tych dyskusyach. Decydują wreszcie, że przebędziemy kęs drogi pomiędzy Bajazydem i Khoj konno i najmują dwa konie dla nas, a cztery pod bagaże! Prowadzić nas będzie dwóch tatarskich czerwadarów, o twarzach chmurnych i dzikich.
Za eskortę mamy trzech zapties, z których jeden opuści nas dopiero w Khoj, podczas gdy dwaj inni zmieniać się będą na każdym etapie. Dżiber-bey i konsul zaopatrują nas w listy do kilku dostojników perskiego pogranicza; żona Dżiber-bey'a przygotowała nam sporą ilość prowizyi. Bo nasz pułkownik ma brzydką, ospowatą małżonkę, z którą kilkanaście razy dziennie zamieniamy czułe uśmiechy i wciąż jedne zdawkowe frazesy grzeczności.
Trzy dni zeszły nam na przygotowaniach. Wyjeżdżamy z Bajazydu w chłodny poranek zimowy. Pułkownik i Czerkies odprowadzają nas o parę wiorst za miasto. Dopiero, rozstając się z nimi, wsiadamy na koń; ja, notabene, po męzku, bo o kobiecem siodle marzyć nawet nie można w Bajazydzie.
Przykre wspomnienia zachowałam z tych kilku dni podróży. Beznadziejny smutek wieje od nieba, od żałoby obłoków, niosących śnieżne zawieje, od gór ponurych, których nie rozwesela żadna roślinność... Nasza nędzna gromadka zdaje się być zgubiona w tych rozpadlinach i wąwozach. Naszych czerwadarów nie chciałabym spotkać wieczorem na samotnej drodze.
Przystajemy raz po raz; Tatarzy i żołnierze zbierają chrusty i niecą ogień, aby choć przez chwilę rozgrzać skostniałe członki. Pijemy raki jak wodę, lecz nasi przewodnicy i zapties, strzegący widać ściśle przepisów Koranu, nie chcą nawet umoczyć ust w zakazanym trunku.
Pierwszego już dnia mieliśmy stanąć na perskiej ziemi w pogranicznej osadzie Awandżyku. Ale w południe zaczyna się srożyć straszna zawierucha, śnieg sypie kurzawą, wichura gna tumany białych pyłów. Spotykamy, na szczęście, jakąś kurdzką lepiankę, zgubioną w czystem polu. Sklecona jest z wielkich głazów i pokryta słomianą strzechą. Wewnątrz zimno przejmujące; śnieg wpada przez szczeliny ścian i dachu. Nie kładziemy się wcale, bo niema się gdzie wyciągnąć. Przez całą noc płonie nawóz i chrusty. Zamieć wciąż szaleje; o świcie dopiero wiatr cichnie nieco, lecz śnieg wciąż pada wielkiemi, cichemi płatami. Trzeba odwagi, ażeby dalej jechać, tak nam jednak pilno do Awandżyku, pierwszej przystani na ziemi perskiej, gdzie już będziemy u siebie, że wyruszamy w drogę, przezwyciężając opór zapties i czerwadarów.
Przez cztery godziny brniemy przez śnieg i śniegiem zasypani, krok za krokiem, powoli, mozolnie. Wreszcie widzę zdala długie rzędy topoli, dom wielki na tle ogrodu. Zapachniał mi ojczystym krajobrazem, wiejskim dworem, tulącym się w klombie drzew olbrzymich.
Niestety, radość przedwczesna. Haki-pasza, znany w Persyi bogacz i gubernator pogranicza, więcej jeszcze niż z fortuny słynie z potwornego skąpstwa. Przekonywamy się dowodnie, że na reputacyę taką zasługuje w zupełności.
Potentat ten przyjmuje nas w orszaku sług z wielką godnością, z pięknemi ukłonami i z długą przemową, w której rozwodzi się nad zaszczytem, jaki spływa na Persyę z przyjazdu wielkiego francuskiego okulisty. Zaledwie skończył, prowadzi mnie do „enderumu,” kobiecej części domu, nie dawszy nam ani ogarnąć się, ani wypocząć. Przechodzimy przez obszerny ogród, w głębi którego wznosi się dość pokaźna budowla. Przebywa w niej żona Haki-paszy, jej dzieci i jej służba.
Przed drzwiami stoi szereg większych i mniejszych trepek. Gdy pan domu ze mną wchodzi, wszystkie kobiety, z wyjątkiem jego żony i córki, opuszczają szybko na twarz zasłony. Wszystkie też, nie wyłączając nawet małżonki, powstają, chyląc głowę w kornej pozie.
Hanum jego jest olbrzymia i potężnie tłusta niewiasta; kostyum jej przypomina ubranie naszych baletniczek. Na karykaturalnych nogach ma bawełniany trykot; na biodrach kołysze się króciutka a nadzwyczaj fałdzista spódniczka ze sztywnej materyi. Krótka koszula, uwydatniająca jej rozsadziste kształty, spada na spódniczkę. Na koszulę nadziany jest otwarty z przodu kaftan z wytłaczanego aksamitu. Włosy hanum spadają na czoło krótką grzywką; z tyłu splecione są w pół tuzina przynajmniej warkoczy.
Kilka służebnych, znajdujących się w enderumie, ma kostyumy mniej dla mych oczu ekscentryczne: spódniczkę i kaftan nakrywa płaszcz, nałożony na głowę i do stóp spadający, a drapujący się dość wdzięcznie. Płaszcze te, które kobiety perskie noszą w domu, są barw żywych, szyte z muślinu lub kretonu w wielkie kwiaty. Lecz zato z pod spódniczki wyglądają długie i obcisłe męzkie spodnie.
Majestatyczna hanum, z naiwnością prostej duszy ogląda mnie na wszystkie strony, jakby dzikie zwierzątko; materyał i podszewki sukni, buciki, kapelusz, futro, wszystko ulega natrętnej inspekcyi. Wreszcie ciekawa ta niewiasta dotyka mych włosów i obejmuje mnie rękoma w pasie. Uczyniwszy to, wybucha głośnym i długim śmiechem. Jedna z jej służących, Tatarka, urodzona i wychowana w Tyflisie, z którą rozmówić się mogę dość dobrze, tłómaczy mi, że moja figura i uczesanie bawią tak szczerze jej panią.
— Ale ty nie zwracaj na nią uwagi, hanum. Ona głupia i prosta, ona nic nigdy nie widziała — pociesza mnie Tatarka. — Jej się zdaje, że ona piękna i pięknie ubrana.
Przez cały dzień hanum zasypuje mnie za pośrednictwem Tatarki szczytnie niedyskretnemi pytaniami. Dochodzę do stanu nieopisanego rozdrażnienia. Żadna dzika Kurdka nie była tak nieznośnie, tak ordynarnie ciekawą. Kilkoro zamorusanych dzieciaków, z jednym palcem w nosie, z drugim w ustach, stoi nademną, śmiejąc się głupio, jak matka. Po południu przychodzą na oględziny dorośli synowie Haki baszy z pierwszego małżeństwa.
Nikomu nie przychodzi na myśl, że mogę być zmęczona i głodna. Bez szklanki herbaty siedzę w enderumie przez trzy godziny. Wreszcie wchodzi służąca i stawia przed nami na dywanie tacę. Bo zapomniałam dodać, iż całem umeblowaniem olbrzymiej sali, której przednia, na ogród wychodząca ściana stanowi piękną mozajkę równobarwnych szybek, rzucających na ściany złoto-szafirowe cienie, jest wielki dywan całkowicie ją pokrywający. Na dywanie, w kątach pokoju, leżą materace i wałki.
Siedzimy więc na ziemi, nogi pod siebie podwinąwszy; tak też jeść będziemy.
Na tacy stoi niewielka miseczka „juhurtu”[11] i druga zimnej kapusty, gotowanej w słodkiej wodzie; dalej mały talerzyk, na którym błąka się kilka płatków konfitur z róży, wreszcie parę wielkich szmatów chleba. Sądzę, że to tylko przekąska i niechętnie zabieram się do próbowania tych zimnych przysmaków, tembardziej, że niema ani jednej łyżki, i że pani i służące nabierają z ewangeliczną prostotą pokarm ze wspólnej miseczki palcami, pomagając sobie kawałkiem chleba, skręconym w postaci łyżki. Po chwili sprzątają tacę i przynoszą herbatę. Był to więc obiad. O 8-ej wieczorem karmią nas ryżem, w którym zrzadka kołaczą się kawałki kurczęcia i znów podają herbatę w mikroskopijnych szklaneczkach.

Gdy nareszcie pozwalają mi wrócić na noc do naszego wspólnego pokoju w „birunie,” męzkiej części domu, rzucamy się zgłodniali na dobroczynną pieczeń, ofiarowaną przez naszego przyjaciela Dżiber-beya, na owczy ser, rodzenki i mastyk. Śpimy w pokoju lodowatym; Haki-pasza równie mało rujnuje się na ogrzewanie swych gości, jak na ich żywienie. Ale przynajmniej umie ich doskonale wysysać. Mąż mój musiał w ciągu dnia obejrzeć zapłakane, zapalone i zaropione oczy dziesięciu
Teheran. Brama miejska na drodze do Kasbinu.
przynajmniej członkom jego rodziny — jest tam bowiem dzieci, jak piasku w morzu.

Tak minął nasz pierwszy dzień na perskiej ziemi. Kilka następnych wypadło równie niefortunnie. Pośpieszam jednak dodać, że z samego pobytu w państwie „króla królów” zachowałam raczej dobre wspomnienie.
Wspominałam już, że droga do Khoj najcięższą nam była i najsmutniejszą. Wyjeżdżamy z Awadżyku rankiem mroźnym i jasnym i przystajemy w południe w małej osadzie Gareini. Do naczelnika miejscowego mamy list od Haki-paszy, żądający dla nas dwóch zapties. Gdy oddaliliśmy się już o kilka kilometrów od wioski, jedyny żołnierz i czerwadarzy wyprzedzają nas o kilkaset kroków, a zjawia się konny jakiś wojak, wytrząsając fuzyą i żądając trzech franków. Oczywiście każemy mu się wynosić, bo takich obrońców znajdziemy w każdym górskim wąwozie.
Na następnej stacyi miejscowy aga przysyła się o nas rozpytać, lecz ani nas do siebie nie zaprasza, ani usług swych nie ofiarowuje.
Poszczególnych etapów tej drogi opisywać nie będę, wszystkie wioski do siebie podobne, wszystkie jednakowo biedne, nędzne i brudne. Gdy zdala je widzimy, wyglądają wesoło i zachęcająco, osadzone topolami, otoczone ogrodami drzew owocowych. Lecz ogrody należą do władz miejscowych, a władze się nami nie zajmują. Ograniczają się na udzielaniu nam zaptiès, pełniących swe funkcye bardzo opłakanie. Rycerze ci zjawiają się przed nami li tylko w chwili, gdy docieramy do miejsca noclegu by żądać zapłaty za urojone usługi.
Sypiamy, a częściej przesiadujemy noce, na poły drzemiąc, w spotykanych po drodze chatach osad kurdzkich lub armeńskich. Tak ciasno w tych lepiankach, że nieraz nie ma gdzie rozłożyć jednego materaca. Gospodarz, cała ich rodzina, zaptiès, czerwadarzy i my ciśniemy się na przestrzeni kilku metrów kwadratowych. Środek izdebki zajmuje ognisko, utworzone z kilku kamieni, ułożonych we wgłębieniu ziemnej podłogi. Zaduch w tych norach panuje okropny, tyle tam wilgoci, stęchlizny, tyle ludzkich oddechów. Tafelki nawozu palą się zwolna, napełniając izbę swędem i dymem.
Lecz więcej nad wszystkie niewygody dokuczają nam czerwadarzy. Nie wiem kiedy i czy wogóle ci ludzie sypiają. Zajeżdżamy do wiosek, gdy noc już dawno zapadła; około 11-ej nastaje względna cisza, którą przerywa tylko chwilami ryk nieznośny osłów; w każdym razie układamy się, jak możemy, do spoczynku. O 12-ej czerwadarzy zapalają najspokojniej świecę i kurząc niemiłosiernie czybuki, szwargoczą hałaśliwie swą gardłową gwarą. Mimo potwornego wyczerpania i znużenia nie możemy spać przy tym kiermaszu. Około 3-ej zrana zaczynają wykrzykiwać nad nami, wołając, byśmy zbierali rzeczy i gotowali się do drogi.
Gwiazdy migocą jeszcze na niebie, kiedy już wyruszamy z noclegów. Przeziębli do szpiku kości, połamani, zbici, wpadamy w jakąś martwą apatyę, nie wierząc już, że skończą się te dni męczeństwa. Ani noclegi z bydłem, ani spieranie w lodowatych strumieniach zbrukanej błotem odzieży, ani wypadki z furgonem, ani smutne w polu przystanki, gdy zawierucha w oczy garściami śniegu ciska i świat przesłania, nic nie nękało mnie tak boleśnie, nie roztrajało tak okropnie nerwów, jak te 5 dni podróży z czerwadarami dzikimi i pierwotnymi, jak ludzie epok przedhistorycznych. Nigdy nie czuliśmy się tak samotni i bezsilni, choć nie sami. Podróżujemy bowiem liczną gromadą. Nasi przewodnicy przyłączyli się do ogromnej handlowej karawany, składającej się co najmniej z 1,200 koni, mułów i osłów pod pieczą licznych Tatarów.
Tatar nie uznaje widać życia spokojnego. Ciągną go góry, step, noclegi pod gołem niebem, karawany, pieśń dzwonków, skrzyp monotonny arabatów. To jego życie i żywioł. Trudno wprost spotkać furganckich, orabatczich i czerwadarów innej narodowości.
W karawanie naszej stosować się musimy do wszystkich, nikt się do nas nie stosuje. Opuściwszy nocleg, o 5½—6 godzinie rano, jedziemy do 7-ej lub 8 wieczorem, nie zatrzymując się ani na minut kilka.
Idąc koło swych zwierząt, jedzą Tatarzy nędzny swój południowy posiłek: szczyptę kruchego owczego sera, zawiniętą w szmat chleba. Gdy mijamy strumienie, piją z nich przyklęknąwszy; gdy nie ma strumieni, koją pragnienie garścią śniegu. A ja ich w tem naśladuję, trawiona wciąż gorączką.
Konno jechać nie mogę, siodło męzkie zbyt jest niewygodne, idę znów wciąż prawie piechotą. I zdaje mi się, że końca tej drodze nie będzie, że zmiecie nas śnieżyca, że z wycieńczenia i znużenia zlegniemy gdzieś w kurdzkiej chacie.
Po 12 więc, a czasem 14 godzin dziennie jesteśmy w drodze, bez chwili wytchnienia i wypoczynku. Ludzie jedzą cokolwiek, zwierzętom jednak pić nawet nie dają, aż na popasie nocnym. Podziwiam ich nadzwyczajną wytrzymałość. Tak są objuczone, że znikają wprost pod olbrzymią masą. Mówiłam już, zdaje mi się poprzednio, że najmniejsze stosunkowo ciężary dźwigają wielbłądy.
Nareszcie nadchodzi ostatni dzień podróży. Chmurny dzień świta; po niebie płyną bure obłoki. Pniemy się po prostopadłych prawie złomach, po skalistych, pełnych kamienia wąwozach; wezbrane śniegiem potoki wciąż przerzynają nam drogę. Po południu wydostajemy się na płaszczyznę i jedziemy, jedziemy przez długie godziny. Przewodnicy oznajmiają blizkość miasta, lecz miasta nie widać. Wreszcie jakieś niewyraźne formy i kontury zamajaczyły w mglistej dali. To miasto! Nie, to ogrody bez końca, otoczone szaremi, z błota ulepionemi murami. Ogrody i jeszcze ogrody i wciąż te szare mury, wzdłuż których biegną kanały, doprowadzające wodę. Obdarte z liści drzewa wyciągają nagie i smutne konary.
Nie wiem jak się stało, że zniknął nagle jedyny żołnierz, towarzyszący nam stale od Bajazydu; o dwóch drugich nie mówię, gdyż w połowie dnia nas opuścili.
Pytamy czerwadorów, czy prędko staniemy w Khoj? Tak, miasto już się zaczyna. Lecz co najmniej przez godzin dwie posuwamy się między długiemi alejami ogrodów, nie spotykając jednego choćby domostwa. Wreszcie wjeżdżamy w ulicę, pełną biednych kramów, oświetlonych naftowemi lampami, a założonych to owocami, to towarami korzennemi, to chlebem.
Każemy czerwadorom wieźć się do Abbas-Ali-Khana, dyrektora poczt i telegrafów, do którego otrzymaliśmy polecające listy od konsulów w Trebizondzie i Erzerumie.
Słabo wierzymy po Awadżyku i pośrednich stacyach w gościnność perską, lecz choćby nas najgorzej przyjęto, przestaniemy wreszcie mieć przed oczyma wstrętne postacie naszych czerwadarów i katów. Skręcają oni właśnie w ohydny zaułek, dowodząc, że dyrektor poczt tam mieszka.
Nie wiem, jakie przeczucie nas tknęło; w głosie Tatara zabrzmiała widać fałszywa nuta. Przez głowę szybko mignęła myśl, że dom człowieka należącego do najwyższej arystokracyi Persyi, nie może znajdować się w tej okropnej uliczce.
Mąż mój, wydobywając rewolwer i wyrzucając z ust cały zapas turecko-tatarskich przekleństw, w których się wykształcił w drodze, każe zawracać czerwadarom, gdyż Abbas-Ali-Khan tam nie mieszka.
Do dziś dnia zastanawiam się — nie znajdując na to odpowiedzi — czy Tatarzy byli w porozumieniu z żołnierzem, czy też chcieli skorzystać z jego nieobecności i zawlec nas do jakiegoś zbójeckiego schroniska.
Faktem jest, że dyrektor poczt mieszkał o parę kilometrów dalej, w dzielnicy bogatej, na ulicy szerokiej i ludnej. Faktem jest również, że czerwadarzy, którzy bezlitośnie dokuczali nam przez drogę, przyszli następnego poranka bardzo pokornie po swą zapłatę, nie śmiąc prosić o „bakczysz.”



V.

Khoj. — Abbas-Ali-Khan. — Wizyta w enderumie Kedżawe. — Droga do Tebrysu.

Noc zapadła już oddawna, kiedy czerwadarzy zastukali do jakiejś furtki w murze. Domów bowiem nie widać zupełnie na zewnątrz, wszystkie chronią się za szarą ścianą z błota. Otwiera nam jegomość w wysokiej kholi, w karmazynowych, lamowanych złotem aksamitach. Odedrzwi pokazujemy listy, jegomość czule się uśmiecha, uprzejmym gestem do wejścia zaprasza i prowadzi przez ogród do mieszkalnego domu, rozumie się samo przez się, że do birunu[12].
Trzech elegantów w aksamitach i atłasach zaczyna się koło nas uwijać. Pokój dają nam ładny, za całe umeblowanie wysłany jedynie wielkim dywanem; przednią ścianę tworzy ogromny witraż. Eleganci przynoszą materace, jedwabne wałki pod głowę i takież kołdry, wreszcie dwa maleńkie stoliki. Niecą ogień, ustawiają na tacy samowar. Dowiadujemy się od nich, że Abbas-Ali-Khan jutro dopiero wróci z kilkodniowej podróży, lecz oddawna już powiadomiony był o naszym przyjeździe z Teheranu przez ministra oświaty, który polecił nas jego pieczy.
Słudzy przyjmują nas w zastępstwie pana: przynoszą miseczkę zupy tak gęstej, że łyżka w niej stoi, jak wogóle we wszystkich perskich zupach, które bardzo łatwo jeść palcami i chlebem, odpowiednio zwiniętym.
Zupa jest esencyonalna i doskonała, po niej podają kurę z ryżem, doskonałe „kebaby”[13] i soczysty słodki jak miód melon.
Stwierdzamy z zadowoleniem ludzi zmordowanych i nic po za posiłkiem na razie nie widzących, że mieszkańcy tego domu jadają i gości głodem nie morzą. Przytem gościnność służby świadczy wyraźnie o gościnności pana.
Abbas-Ali-Khan jest bodaj najbogatszym z obywateli miasta Khoj i należy do najstarszej arystokracyi Iranu. Fanatyk w rzeczach wiary, ściśle strzeże dawnych obyczajów. Opiekuje się więc nami jak najlepiej; nie składa mi jednak wizyty, lecz prosi męża do siebie, gdyż prawowierne jego oczy nie mogą bez grzechu widzieć europejskiej hanum-hanum, chodzącej po świecie z odkrytą twarzą.
Z samego rana więc rozdzielają nas jak w Awadżyku: mnie prowadzą do enderumu, gdzie pani domu — drobna, czarna, chuda i niepiękna, ubrana w męzkie spodnie i spódniczkę baletnicy — wielki wdzięk wobec mnie roztacza. Na głowie ma muślinową chustkę na krzyż złożoną i spiętą pod brodą olbrzymim brylantem.
Spędzam w enderumie ośm co najmniej godzin. Hanum przez cały ten czas nie drgnęła z miejsca, na którem siedzi, nogi pod siebie podwinąwszy. Stoi przy niej kaljan, którem się raz po raz zaciąga. Przez cały dzień kipi samowar, a hanum sama rozlewa herbatę w maleńkie szklaneczki z maleńkiemi również łyżeczkami, zdobnemi w lwy i słońca. Jedyne to zajęcie żony Abbas-Ali-Khana, jedyne też wszystkich kobiet perskich z wyższej sfery.
Będę miała sposobność mówić o tem obszerniej nieco później.
Po południu schodzą się tu żony wszystkich miejscowych dygnitarzy, by mnie oglądać. Wyglądają na żałobne cienie w czarnych lub ciemno-granatowych jedwabnych „czarudach”[14], z białą zasłoną na twarzy. Zasłona jest z płótna, czy perkalu; rysów twarzy domyśleć się pod nią niepodobna. Drobna siateczka ażurowa, ściśle na oczy wymierzona, pozwala im świat boży oglądać jako tako.

Ubranie to na ulicę, jednostajne dla wszystkich perskich kobiet, wygląda nieestetycznie i nieefektownie.
Derwisz.
Przybyłe hanum zrzucają czadury i zasłony. Mają pod niemi bufiaste, jedwabne, różnokolorowe szarawary, do których przyszyte są, całość z niemi stanowiąc, takież same jedwabne o zaostrzonych końcach trzewiki.

Wychodząc na ulicę, nadziewają jeszcze na nogi pantofle, czy też sandałki skórzane. Reszta ubrania podobna jest do kostyumów, które wyżej opisałam.
Hanum wdzięczą się wszystkie i silą na wielką uprzejmość. Przyglądają mi się dość dyskretnie, dopytują się o „Frenghistan”[15] i jego obyczaje, kiwają głowami, mlaskają językami, lecz zachowują pewne formy towarzyskie.
Nie wiem, czy chciały mnie oczarować przepychem swych toalet, czy też dzień był świąteczny, dość, że obwieszone były drogocennemi kamieniami, jak święte byzantyńskie. Na włosach nad czołem wspaniałe złote przepaski, wyiskrzone brylantami i szmaragdami, tudzież naszyjniki z pereł, turkusów i szafirów sieją łagodne blaski. Pierścionki o kamieniach zbyt wielkich i źle oprawionych, odbijają nieładnie od rąk suchych, czarnych, o paznogciach na bronzowo przez „henne” zabarwionych. Niektóre z pomiędzy nich są młode i urodziwe, lecz wszystkie nadmiernie wybielone, wyróżowane, wykarminowane. Brwi, złączone szeroką linją koholu, psują piękne oczy i nadają twarzy ostry wyraz. Prawdziwe elegantki czernią również koholem drobny puszek na górnej wardze.
Nie mogą one zrozumieć, dlaczego ani oczu, ani twarzy nie mam pomalowanej.
Dopytują się, czy używam chociaż pudru i perfum? Proszą, ażeby pokazać im nasze przybory toaletowe. Flakony i pudełka krążą z rąk do rąk.
Najładniejsza z młodych hanum, dźwigająca w brylantach na swej osobie fortunę paruset tysięcy franków, naiwnie prosi o trochę pudru, który zdaniem jej, bardzo ładnie pachnie.
Przyjmuje dar z najwyższą radością. Ofiarowuję go jej w pudełeczku z lusterkiem, które w zachwyt wprawia wszystkie damy.
Nieraz później miałam sposobność stwierdzić, z jakiem bezkrytycznem uwielbieniem Persowie, tworzący sami tak artystycznie piękne rzeczy, patrzą na najordynarniejsze drobiazgi europejskie. Zdawałoby się, iż im są brzydsze — tem bardziej ich nęcą.
Wszystkie damy palą kaljan lub papierosy. Zaciągnąwszy się papierosem, podaje się go następnie swej sąsiadce. Jest to dowodem najwyższej uprzejmości, której sobie wzajemnie nie żałują. Kaljan również z rąk do rąk i z ust do ust przechodzi. A ja, która nigdy nie paliłam, daremnie się bronię i muszę dokończyć papierosa po gospodyni domu.
Wizyta elegantek trwa godzin parę, pijemy herbatę, zajadamy różne „szirini”[16] i rozpływający się w ustach melon.
Jakkolwiek czuję się zmęczona, dzień ten nie pozostawia mi przykrego wrażenia. Poznałam świat arystokracyi perskiej; ciekawość tych kobiet wobec mnie nie była ani natrętną, ani nieprzyjemną: zwyczajna ciekawość ludzi, nie znających europejczyków.
A przekonywam się, do jakiego stopnia europejczyk, szczególniej rodzaju żeńskiego, jest tu dziwowiskiem: gdy następnego ranka wybieramy się do bazaru w towarzystwie służącego w karmazynowych aksamitach, tłum tłoczy się za nami z krzykiem:
— Ferengi, ferengi! hanum ferengi[17].
Dzieciaki ciągną mnie za suknię, starsi obstępują. Fanatyzm religijny jest tu zbyt wielki, aby kobiety z odkrytą twarzą mogły bezpiecznie krążyć po ulicach.
Wracamy więc pospiesznie. Nie potrzebuję dodawać, że więcej na miasto nie wyszłam.
A pierwsze to czyste zewnętrznie miasto, jakie widzę od początku podróży. Dość ludne i rozrzucone na bardzo obszernej przestrzeni. Domów liczy podobno 9 tysięcy, a wszystkie chronią się za szaremi błotnemi murami i otoczone są ogrodami. W każdym, najmniejszym choćby ogródku, znajduje się mniejszy lub większy basen, często bardzo z fontanną. Widzę przez okno, jak domownicy myją się w tym basenie.
Hygiena ciała nie jest snać największą ich troską, bo zlekka tylko rozmazują po twarzy i rękach kilka kropli brudnawej wody i uważają się za umytych.
Ogród enderumu posiada zazwyczaj drugi basen.
Ludność miasta składa się z Persów, Armeńczyków i Kurdów, wzajemnie się nienawidzących i szkodzących też sobie wzajemnie w miarę sił i sposobności.
Prawdziwy Pers-farsi obdarzony jest wielką dozą wyrozumiałości w kwestyach religijnych, politycznych i narodowościowych. Lecz zarówno w Khoj, jak w Teheranie i wogóle w północnych prowincyach mało jest tych farsi. Zamieszkują je przeważnie Turko-Tatarzy, pochodzący od dawnych Medów, którzy, jakkolwiek złączeni ściśle z Persami jednością religijną i polityczną, różnią się od nich pod wielu względami.
Przedewszystkiem są ci potomkowie Medów odważniejsi, więcej też szczerzy i prości, ale i więcej fanatyczni i zawzięci, bo mniej inteligentni, mniej sprytni. To też walka narodowościowa szczepów w skład Persyi wchodzących, przybiera nieraz w tych częściach bardzo ostry charakter.
Wyrzekają tu mocno na Kurdów. Dzicy i okrutni, odważni i wytrwali, zręczni i pozbawieni skrupułów, dają się we znaki swym władcom i teroryzują ich, jakby sami byli panami. Bez kwestyi, rządzenie nimi nie musi być rzeczą łatwą; niesforne to plemię i nieokiełznane, nie uznaje wędzidła. Wogóle jednak zdaje mi się, że przedstawiają nam ich w przesadnie ciemnych barwach.
Po dwudniowym w Khoj wypoczynku ruszamy dalej. Do Tebryzu podróżować mamy w kedżawe. Należy widać, byśmy wypróbowali wszystkich narzędzi nowoczesnej tortury. Służący w karmazynach kupuje dla nas w bazarze te kedżawe, to jest kołyski, klatki, a najwłaściwiej budy. Urządza w nich granatowe firanki i bajecznie nas na tem zakupnie obdziera.
Nie wiem, czy Abbey-Ali-Khan nie umiał oprzeć się grzesznej ciekawości ujrzenia hanum frengi, czy też gościnność wielkiego pana przemogła obawę kar Allaha — dość, że ostatniego ranka przed wyjazdem składa mi wizytę w towarzystwie jednego ze swych kuzynów, mówiącego doskonale po francusku. W pięknych i kwiecistych frazesach, tajemnica tworzenia których prawdopodobnie wraz z rasą perską zaginie, wyjawia mi życzenia, by jego ojczyzna wogóle, a Teheran w szczególe jak najdłużej cieszyć się naszemi osobami mogły. Insz - Allah[18], tak się stanie.
Bawi mnie niewymownie ta formuła, którą Pers zakończa każdą rozmowę i wykręca się też nią z każdej sytuacyi. Bo żaden, absolutnie żaden Pers, zacząwszy od szacha, a kończąc na ostatnim z jego poddanych, nigdy na nic wyraźnie nie odpowie i do niczego się kategorycznie nie zobowiąże. Przyparty do muru, odpowie zawsze Insz Allah. Stanie się według twych życzeń, jeśli Allah pozwoli. A z Allahem różnie się dzieje.
Lecz o tem później. Wracam do naszej podróży. Siadamy do kedżawe, podwinąwszy pod siebie nogi: inaczej nie można, bo głowa obija się wnet o dach budy. Na odjezdnem dowiadujemy się, że karmazynowe aksamity okrywają brata pani domu, nie mamy więc odwagi ofiarować mu bakszyszu. Lecz on bardzo wyraźnie czeka na podarek, otrzymuje też na równi z innymi służącymi tomana[19], którego przyjmuje z uśmiechem zadowolenia.
Niema stanowczo pomiędzy najwięcej przedhistorycznemi środkami lokomocyi nic przykrzejszego nad kedżawe. Mówiłam już poprzednio, że dwie kołyski, złączone kabłąkiem, zwieszają się z dwóch stron zwierzęcia i że najmniejsze naruszenie równowagi sprowadza tragiczne komplikacye. Bezsilny podróżnik doznaje uczucia, jakby wsadzono go na huśtawkę, której zatrzymać, ani z której zsiąść nie może.
Chwilami znów zdaje mu się, że jest w szalenie krążącym dyabelskim młynie, którego rozkoszy nie próbowałam nigdy, lecz je sobie tak przedstawiam.
Ledwie wyjechaliśmy za miasto, a czerwadar już o parę tomanów cenę przewozu podnosi pod pozorem, że w ostatniej chwili musiał nająć jednego więcej konia pod rzeczy. Przez parę kilometrów drepce za nami kilku obdartusów, upominających się o nagrodę za jakieś niebywałe usługi. Uważają, że należy im się lekki haracz od frengi. Nie odmawiam słuszności ich rozumowaniu, rzucam im parę srebrnych monet. Nie taki haracz pobiera Europa od biednych egzotyków, rzuconych jej na pastwę.
Nietylko ci nędzarze chcą się na nas zbogacić. Dano nam w Khoj idealnego podobno zapties, który na noclegach gorliwie się wszystkiem zajmuje, przyrządza herbatę, kupuje chleb, jajka i nieliczne inne prowizye, zrzadka się trafiające. Pieniądze na płacenie za wszystko jemu powierzamy. Lecz na trzecim noclegu wybucha kłótnia między zapties i gospodarzem naszym, Armeńczykiem. Okazuje się, że „poczciwy” wojak okradał nas i zdzierał haniebnie biedaków, u których znajdowaliśmy przytułek, oddając im zaledwie czwartą lub piątą część branych od nas na opłacenie ich pieniędzy. Ciemny ten barbarzyńca trzymał się wielkiej i doniosłej cywilizacyjnej zasady: brać na lewo, brać na prawo, brać wszędzie, więc skubał nas, skubał Kurdów i Armeńczyków, skubał może i czerwadarów.
Przejazd do Tebrysu trwa dni cztery. Drugiego dnia rankiem góry pokazują nam nową, nieznaną jeszcze fizyognomię.
Nigdy nie widziałam podobnego nagromadzenia skał, fantastycznie spiętrzonych, nigdy takich niebotycznych zsypowisk brył i kamieni, nigdy takich posępnych i złowieszczych kotlin, w których zdaje się czaić śmierć i zbrodnia, nigdy też szczytów tak pokruszonych i poszarpanych. Wygląda to jak pole walki olbrzymów z legendy, którzy odrywali z tych wierzchołków potężne złomy i ciskali je w czarne czeluście wąwozów.
Wielkie kataklizmy przejść musiały nad tym kątem ziemi i wstrząsnąć jego łonem, przetworzyć jego postać. Chwilami mury gór stoją prostopadle i tak do siebie zbliżone, że w ciasnej gardzieli między niemi jedno zwierzę stąpa z trudnością. Ze ścian skały sączy się woda kroplami; drogę przecinają cienkie smugi strumieni.
Idziemy tu piechotą, bo kedżawe trą się wciąż to z jednej, to z drugiej strony o gór występy, co arcy-nieprzyjemne sprawia wrażenie ofiarom, zamkniętym w tych budach. Droga, zawalona omszałemi głazami, pnie się w górę linią dziwacznie pokręconych wysokich schodów, a następnie biegnie w dół równie gwałtownym spadkiem. Raz jeszcze podziwiam zdumiewającą zręczność górskich zwierząt; stąpają przezornie, lekką a pewną nogą; nieraz poślizną się, nieraz kamień z pod stóp im się toczy — nie upadają nigdy.
Zatrzymujemy się w tej części drogi u Armeńczyków, bo spotykamy li tylko wioski armeńskie. Na dwóch ostatnich noclegach panuje w domu względna czystość i znać, iż mieszkańcy odczuwają pewną potrzebę wygody.
Izdebki wysłane są matami, na które rzucono kilka małych dywaników. Okienka mają szyby z grubego, tłuszczem przesyconego papieru. Zewnętrznie wyglądają te domostwa niepozornie; wyższe może nieco od chłopskich naszych chałup, lepione są z gliny i błota; płaski dach, z błota pomieszanego ze słomą, spoczywa na kilku krzyżujących się belkach.
Czwartego dnia szkli się zdala uśpioną taflą wód ciężkich jezioro Urmiak. (Schah-i-Dar — dosłownie morze królewskie). Fala jego bardziej jeszcze jest słona, niż gęste wody morza Martwego. Ani roślinność, ani ryby żyć w niej nie mogą. Jezioro Urmiak rozlewa się na szerokim obszarze 4,000 kilometrów kwadratowych.
Czerwadar, stanąwszy dnia tego pod wieczór w osadzie, o parę godzin od Tebrysu odległej, nie chce stanowczo ruszyć dalej. Nic nie pomagają groźby, zaklęcia, krzyki. Każemy więc rozjuczyć konie, które niosły bagaże, i wyruszamy ku miastu wraz z naszym zapties. Noc zapada szybko, nic już ani przed sobą, ani z zewnętrznego wyglądu stolicy Aserbajdżanu nie widzimy. Dotarliśmy wreszcie do bram miasta.



VI.

Tebrys. — Podróż Wallieta do Teheranu. — Kilka słów o Musaffer ed-dinie. — Drogą od Tebrysu do Teheranu. — Mianeh. — Zendżan. — Kasbin. — Ruiny zamku Nabateńczyków. — Droga od Kasbinu do Teheranu.

Tauris, Tabris lub Tebrys, miejsce zamieszkania następcy tronu, pełniącego zazwyczaj funkcye gubernatora prowincyi Azerbajdżanu, jest dziś najwięcej ludnem miastem w Persyi. W podręcznikach geograficznych dają mu zaledwie 120 tysięcy mieszkańców, podczas gdy Teheran obdarzają hojnie 150 tysiącami. Cyfry te są bezwarunkowo niedokładne, gdyż miasto Wallieta[20] posiada w swych murach ludność większą, niż stolica Wszech Iranu.
Tebrys, jak wiele innych miast Persyi, założony został w epoce Harun-al-Raszyda, owego halifa z bajek tysiąca i jednej nocy, o którym opowieści czarowały i czarują jeszcze młodociane umysły. Wybudowała go jedna z żon Haruna, przecudna Zobeida, w końcu ósmego wieku naszej ery.
Chardin[21] w swej Podróży do Persyi mówi o Tebrysie jako o mieście wielkiem, bogatem, handlowem, liczącem 500,000 mieszkańców! Niestety, minęły już czasy tej świetności. Potężne trzęsienie ziemi w 1721 roku sprawiło straszliwe spustoszenia i powaliło w gruzy większą część miasta, pod któremi zostało, według współczesnych historyków, 100 tysięcy ludzi. Jednakże Tebrys pozostał po dziś dzień najpoważniejszem centrum handlowem Persyi i jednym z głównych punktów handlowych traktów Azyi. Tu docierają karawany, idące z Trebizondy tąż co my drogą; tu dążą inne przez Dżulfę z Tyflisu; Chiny i Indye nadsyłają tu swe produkty.
W samem mieście wyrabiają surowe jedwabie i dywany; ludność zażywa ogólnie dobrobytu; istnieją wielkie fortuny kupieckie. Bazar rozsiadł się na ogromnej przestrzeni i rozgałęził w niezliczone ulice. Wre w nim ruch, zgiełk, wrzawa, przesuwają się barwne tłumy, mieszają wszystkie rasy Azyi. A bazar — to serce miasta i wyraz jego życia.
Bazar ten zwiedziłam bardzo pobieżnie, gdyż niedomagałam ciągle podczas dwutygodniowego w mieście pobytu. Zato w bazarze Teheranu byłam w przeciągu dwóch lat razy kilkanaście, jemu więc poświęcę opis obszerniejszy.
Nadmiar zmęczenia, który przykuł mnie nawet na dni kilka do łóżka, vulgo materaca, gdyż rozkoszy wypoczęcia na odpowiednim do tego sprzęcie i tu jeszcze nie zaznałam, nadmiar znużenia więc nie pozwolił mi na wycieczki po mieście. Niewiele, co prawda, pozostało w niem rzeczy godnych zobaczenia. Nie ma tu już starych gmachów; rezydencye zaś nowoczesne dygnitarzy i magnatów, jako też pomieszczenia instytucyj rządowych nic zupełnie nie przedstawiają godnego uwagi. Dostęp do meczetów zamknięty dla niewiernych, gdyż, aczkolwiek Persowie umysł mają dość otwarty, nie odznaczają się jednak zewnętrzną religijną tolerancyą Turków, którzy za pieniądze pokażą najbardziej czczone świętości, relikwie i przybytki. W Persyi nawet za pieniądze meczetu wewnątrz obejrzeć nie wolno.
Najciekawszą pamiątką dawnych dziejów jest tak zwany meczet niebieski, mosquee bleue, wzniesiony przez szacha Alego. Z wyniosłego gmachu pozostały dziś imponujące potężną masą ruiny. Nazwano go meczetem niebieskim, ponieważ z zewnątrz i wewnątrz całkowicie niemal był pokryty szafirową, błękitną i białą majoliką. Barwy te przeważają z dekoracyj wszystkich chyba meczetów Persyi i wszystkie „niebieskiemi” nazwaćby było można. Iskrzą się turkusowemi, złocistemi w słońcu sklepieniami łuków, kopułami i wieżycami minaretów. Inne kolory: bronzowy, żółty, zielony, fioletowy lub czarny dodatkowo tylko mieszają się do zasadniczego tła niebiesko-białego.

Stolica Azerbajdżanu rozłożyła się w nagiej, pozbawionej roślinności dolinie, którą przecinają
Robotnik gremplujący wełnę
jednakże dwie niewielkie rzeczki. Choć za tło służą miastu góry, nie dodają mu ani powabu, ani malowniczości. Mieszkańcy Tebrysu zdają się bardziej dbać o suchość i czystość jego krętych i wązkich ulic, bo nie narażając się na unurzanie w błocie, można tu odbywać swobodnie piesze wędrówki. Niezwykły to istotnie fenomen na Wschodzie.

Miasto przerżnięte jest, jak Khoj, jak Teheran, jak wszystkie zresztą środowiska ludzkie, siecią podziemnych kanałów, doprowadzających wodę z górskich źródeł. Zewnętrzne otwory tych kanałów, zwane kanotami, przedstawiają najpierwotniejszą postać studni. Kanotów takich jest kilka na każdej ulicy.
Klimat północno-środkowej Persyi, przedstawiającej jedno wielkie płaskowzgórze, jest zimą bardzo ostry. Przyjeżdżamy do Tebrysu w ostatnich dniach listopada, w mróz siarczysty, który trwa przez cały czas naszego tam pobytu.
Pierwotnie mieliśmy zamiar zabawić w tem mieście dwa lub trzy dni najmniej. Lecz ku wielkiemu naszemu przygnębieniu dowiadujemy się, że niepodobna będzie znaleźć koni, ani pojazdu wcześniej, jak za dwa tygodnie. Muzaffer-Eddin bowiem, ówczesny Walliet, a szach teraźniejszy, wybiera się z wizytą do ojca do Teheranu, w otoczeniu pięciotysięcznej świty. Ta dworska czereda zaopatruje się w ogromne zapasy żywności, wiezie z sobą namioty, pościel, dywany, sprzęty domowe i kuchenne, niezliczone skrzynie i paki z ubraniem. Walliet pośpiechu nie lubi, podróż długo potrwa. Dla kolosalnego ładunku książęcego orszaku trzeba było koni, osłów, mułów niezliczone mnóstwo. Więc urzędnicy Musaffer-Eddina zagarniali wszystkie zwierzęta, jakie znajdowały się w mieście. Czerwadarzy chronią się jak mogą w okolicznych wioszczynach i ukażą się dopiero w Tebrysie, gdy jego książęca mość opuści go wraz ze swą świtą. Biedacy boją się jak ognia szczęścia wynajmowania swych zwierząt Wallietowi i jego otoczeniu, gdyż bardzo nieszczególnie na tym zaszczycie wychodzą.
Sam Musaffer-Eddin nie pozbawiony jest biernej, apatycznej dobroci, a w stosunku do dość szczupłej swej szkatuły, sypie hojnie pieniędzmi na wszystkie strony. Lecz czerwadarzy nie mają do czynienia z nim bezpośrednio, nie dopuszczani są do pańskiego oblicza. Pośrednicząca zaś armia pijawek siebie przedewszystkiem pożywić pragnie i „zapomina” zwykle płacić nędznym paryasom, którzy znów nie śmią protestować, a gdyby nawet podnieśli głos skargi na dziejące się im krzywdy, na nicby to się nie przydało.
Rozumiem teraz, dlaczego Tatar wzbraniał się tak energicznie dowieźć nas do miasta.
Powiedziałam, że Muzaffer-Eddin nie rozporządza znacznemi funduszami. Obecnie spadły na niego dziedzicznie kolosalne skarby Nasr-Eddina, lecz za życia ojca był najbiedniejszym z trzech braci i niejednokrotnie, pogrążony po uszy w kłopotach pieniężnych, szukał ratunku w dobroczynnym lombardzie Tebrysu. Największą fortunę w rodzinie posiadał Zille-Sultan, gubernator prowincyi Ispahanu, rządzący ze swego miasta najbogatszemi ziemiami Persyi. Ambitny ten książę nie żywi bynajmniej dla brata gorącej miłości. Gdyby nie smutna ta okoliczność, że się urodził jako syn niewolnicy, a nie księżniczki z rodu Kadżarów, on niewątpliwie byłby następcą tronu na zasadzie prawa starszeństwa. Więc nie może darować Muzaffer'owi szczęścia, iż pochodzi on z krwi szlachetnej.
Najmłodszy z synów Nasr-Eddina, książe Naiib-Saltaneh, naczelny dowódca armii perskiej, nie płonie również dla dzisiejszego szacha nadmiarem uczuć braterskich. Po śmierci ojca snuły mu się po mózgu różne plany... W rodzinie swej przedstawia on element światowości i elegancyi. Jest ugrzeczniony, miękki i niezdecydowany.
Muzaffer-Eddin nie odbywał za życia ojca dłuższych podróży. Rokrocznie wybierał się tylko na miesiąc lub dwa do Teheranu, otoczony swą średniowieczną świtą. Lecz zawsze pragnął poznać Europę, do której ojciec, choć sam namiętny podróżnik, nie pozwalał jechać żadnemu z synów. A ich naiwną ciekawość tak ciągnie Frengistan[22], który przedstawiają sobie jako olbrzymi bazar błyszczących cacek, ordynarnie jaskrawych drobiazgów, jakie ojciec ich zwozi masami z każdej podróży i tryumfalnie za kryształami witryn ustawia. Każdego też „frengi“ wypytują bez końca o cuda jego ojczyzny.
Gdy Muzaffer-Eddin dowiaduje się, że „hakim-baszi-czeszm[23],“ przybywający z Paryża, przebywa w Tebrysie, natychmiast naznacza mu audyencyę, choć jest już w przededniu wyjazdu do stolicy. Jest miły, uprzejmy, pełen zbytniej może prostoty. Lecz trudno mu zrozumieć, jak lekarz może być specyalistą w jednej gałęzi wiedzy medycznej. Jego doktorzy posiadają wszechwiedzę!
To przeświadczenie o głębi ich uzdolnienia byłoby prawdziwem szczęściem, gdyby wiara uzdrawiać mogła. Niestety, nie zdaje mi się, by Muzaffer-Eddinowi zaufanie do swych lekarzy pomagało choć trochę. Wciąż jest chory. Dr. Adkock (Anglik) i Hakim-el-Mulk, Pers z pochodzenia, jego nadworni lekarze, większy widocznie wywierali w owej epoce wpływ na duszę księcia, niż na zdrowie jego ciała. Dodam w nawiasie, że dr. Adkock dotąd przy monarsze przebywa, a Hakim-el-Mulk, zmarły obecnie, cieszył się wielką przyjaźnią szacha i był na dworze Persyi wszechpotężnym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Walliet z całym swym orszakiem opuścił wreszcie Tebrys. Powoli, ostrożnie zaczynają powracać do miasta czerwadarzy, zjawiają się też muły, osły i konie.
Znów nas w furgon ładują. Za dni 15 dopiero staniemy w Teheranie, choć dzieli nas odeń zaledwie odległość 480 kilometrów. Lecz przy pośpiechu, z jakim na Wschodzie wszystko się odbywa, z jakim woziska tłuką się po wyboistych rozdołach, marzyć nawet nie można o robieniu choćby 40 kilometrów dziennie.
Sądziłam, że podróż dalsza odbędzie się w wygodniejszych niż poprzednio warunkach. Omyliłam się jednak okrutnie. O produkty życiowe łatwo wprawdzie: codzień jadamy kury i rozpływające się w ustach niezrównane melony; jajka sprzedają za bezcen. Lecz droga usiana rowami, dołami, zsypami kamieni, a noclegi wiele pozostawiają do życzenia.
Dwukrotnie zatrzymujemy się na noc w nawpół rozwalonych olbrzymich karawanserajach, budowanych za czasów szacha Abbas'a[24]. Ściany gmachów układane są z drobnych cegieł, mury potężne. Lecz drzwi powybijane, okna nie istnieją, ognia rozpalić niepodobna.
Takie ruiny karawanserajów spotykamy często, codzień prawie. Kolosalne rozmiary i ilość tych gościnnych dworów karawan świadczą, jak szerokie pulsowało tu życie za czasów szacha, z którego imieniem związane są wspomnienia chwały i świetności Iranu. Handel zamienny Wschodu kwitł wtedy w całej pełni. Setki i tysiące wielbłądów, koni, mułów, ciągnęły temi szlakami i wypoczywały w tych serajach. Teraz wszędzie pustka, walące się w gruzy wiekowe mury, cisza śmierci i rozkład. Bezpłodna i jałowa pustynia ściele się tam, gdzie stały gaje i ogrody, zieleniły się żyzne pola. Wyschłe, zapuszczone kanały, czernieją otwartą paszczą kanotów. Najtrudniejszym do przebycia punktem tej części drogi jest góra Szabli, czy Szybli. Powóz Wallieta wciągano na nią na postronkach. My przebywamy ją na własnych nogach. Osiem koni mozolnie ciągnie nasz furgon.
Trzy stacye zasługują na wyróżnienie na przestrzeni od Tebrysu do Teheranu. Są niemi miasta Mianeh, Zendżan i Kasbin.
Mianeh, rozgłośne jest na całą Persyę nie z przyjemnej, niestety, strony. Smutną swą sławę zawdzięcza jadowitym pluskwom, których ukąszenia przyprawiają podobno nawet o śmierć, a w każdym razie o chorobę i silne opuchnięcia. Ręczą nam wprawdzie miejscowi mieszkańcy, że niebezpieczeństwo ukąszenia grozi wyłącznie w lecie, że obecnie pluskiew nie ma wcale. Zachowujemy się sceptycznie wobec tych zapewnień i korzystając z wyjątkowo łagodnego powietrza — w połowie grudnia nocujemy w furgonie. Zdaje mi się, że nigdy przez dwa miesiące podróży nie spałam równie dobrze.
Zendżan, drugie większe miasto na tym szlaku, słynie ze swych filigranowych wyrobów srebrnych, które rozchodzą się ztąd na całą Persyę. Delikatne te drobiazgi przypominają filigrany weneckie, lecz nie dorównywają im w wykonaniu. Mnie podobają się szczególniej mikroskopijne łyżeczki do herbaty, wyrzeźbione w ażur w środku. Pić niemi nie można, służą jedynie do mieszania. Kupujemy ich kilka tuzinów, różnej wielkości i rodzaju.
Ładne są również tacki, spodeczki, efektowne sitka do herbaty i podstawki do używanych na Wschodzie do kawy porcelanowych czareczek bez ucha. Dla mnie wszystko to zbyt jest misterne, a jednocześnie nie dość starannie wykończone. Przekładam nad filigrany zendżańskie srebrne wyroby z Ispahanu, na których biegną ciekawe wypukłorzeźby, pełne bogatej fantazyi postacie wojowników, dziwne chimery, zwierzęta, oryginalnie interpretowane kwiaty, ptaki, arabeski.
W chwili, gdy zwiedzamy bazar Zendżanu, jest on podobno zupełnie opustoszony: Walliet wykupił najpiękniejsze rzeczy. W Zendżanie doganiamy jego orszak i wyprzedzamy go nawet, bo książę kilka dni tu wypoczywa.
Zapomniałam napisać o jednym jeszcze wyrobie lokalnym: „Kiefsz[25] Zendżanu“ ogólnie są znane. Są to zgrabne, o wązkich, zadartych nosach pantofle, szyte z wązkich pasków skóry kolorowej. Z przodu różnobarwna bawełna zczepia te paski, tworząc deseń ażurowy.
W dwa dni po opuszczeniu Zendżanu dościga nas w polu rozszalała zamieć śnieżna, przed którą chronimy się do pierwszej spotkanej lepianki. Wnętrze jej stanowi jedna ciasna i brudna izdebka, na środku której stoi szeroki, a bardzo nizki stół: siedząc na ziemi można oprzeć się na nim łokciami. Stół przykryty jest wielką watowaną kołdrą, zwieszającą się ze wszystkich stron do samej ziemi. Pod stołem umieszczona dużych rozmiarów fajerka z żarzącemi się drzewnemi węglami, a naokoło stołu siedzi cała rodzina: ojciec, matka, gromada dzieci, obdartych, bladych, rachitycznych, o twarzach chorobliwie nabrzmiałych. Nie potrzebuję objaśniać, iż nogi trzymają wszyscy pod kołdrą przy nagrzanem „kursi“ — tak zwie się ten przyrząd. Przez cały dzień siedzą tak bezczynnie i nieruchomo, wchłaniając trujące wyziewy. Lecz widać specyalnie są zahartowani przeciw ich zabójczemu działaniu.
Jakkolwiek skostnieliśmy od zimna, nie mamy odwagi korzystać z dobrodziejstw „kursi.“ Jednak po paru godzinach słabniemy w postanowieniu i, przezwyciężając obrzydzenie, wsuwamy końce nóg pod zbiorowy łachman.
Kończy się jednak ta próba nader nie wesoło: mdlejemy oboje i nieprzytomnych wynoszą nas z chaty na powietrze, ażeby ocucić. Biedni gospodarze szczerze są zmartwieni, ale też i osłupieni na widok ludzi, tak marnych, że nie mogą znieść dobrodziejstw „kursi.“ A oni pędzą przy niem dni, tygodnie i miesiące zimy.
Następnego dnia mijamy wioskę i pałac Sultanie, jednej z niezliczonych rezydencyj „króla nad królami,“ największego z koczowników swego państwa. Mówię tu jeszcze o Nasr-Eddinie — który z jednego do drugiego pałacu wciąż przejeżdżał, gnany gorączkową potrzebą ruchu i zmiany miejsca. Lecz Sultanie zbyt jest od stolicy oddalone; Nasr-Eddin nigdy już, zdaje się, tam nie docierał, mając naokół Teheranu mnóstwo will i zamków.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Oto przed nami, rozrzucone na wielkiej przestrzeni ogrody, gaje pistacyowe, winnice.
Błazen uliczny w Teheranie
Zbliżamy się do Kasbinu, ostatniej stacyi przed Teheranem. Furgondżi cmoka językiem i zapewnia mnie, że znajdziemy w Kasbinie niezwykłej dobroci „engur[26]” i doskonałe wino. Rzeczywiście, jakkolwiek kraj cały obfituje w winogrona, jakkolwiek w Teheranie do 20 gatunków tego owocu się spożywa, pierwszeństwo nad innemi należy się stanowczo winogronom kasbińskim. I 24-go grudnia danem mi jest spożyć na wigilijny deser w „Memhan-Khane“ (dom gości, czyli hotel) winogrona z okolic Kasbinu, za jakie o tej porze roku w Paryżu płacić trzeba na wagę złota, a które tu nic prawie nie kosztują.

Kasbin zbudowany był w trzecim wieku naszej ery. Harun-al-Raszyd upiększył wspaniale to miasto. Lecz podczas późniejszych wojen domowych zostało ono na poły zburzone. Gdy z ruin się odrodziło, zniosły je znowu w połowie jedenastego i dwunastego wieku dwa straszne trzęsienia ziemi. Ale nanowo wzrosło w potęgę: w XVI-ym wieku szach Tamasp I uczynił zeń stolicę Persyi. Ztąd Abbas Wielki przeniósł ją do Ispahanu.
Chardin opisuje Kasbin, jako miasto o tysiącznej ludności, którego „Madresseh” (szkoły) słyną szeroko w Iranie. Podróżnik z początku XIX-go wieku, Jacques Morier, twierdzi, że Kasbin większym jest od Teheranu. Lecz skończyły się dlań dni powodzeń i sławy: obecnie liczy zaledwie 30,000 mieszkańców. Persya współczesna biedniejszą jest, niestety, w ludność, w pieniądze, w ziemie uprawne i w miasta handlowe, niż Persya z czasów Chardina.
Domy, jak we wszystkich miastach i wioskach, kryją się za nieskończonemi szeregami murów. Lecz główna ulica bardzo jest szeroka i ładnie drzewami zacieniona. Przypomina zakątek Europy ze swemi telegraficznemi słupami, jaskrawo na szafir wymalowanemi i szpecącemi obrzydliwie pejzaż.
Kasbin nie wiele już liczy pamiątek minionych epok swej wielkości. Główną jego ozdobą są dwa meczety, nie najlepiej przechowane. Jeden z nich, Meczet-Dżami, wzniesiony został przez Harun-al-Raszyda; drugi Meczet-i-Schach, zbudowany był w XVI-ym wieku przez Tamaspa. Całe są w mozajkach turkusowych i białych, tworzących artystyczne sploty linij i kwiatów.
Pietro della Valle, podróżnik wenecki, który zwiedzał Persyę podczas panowania Abbasa Wielkiego, w okresie wspaniałości Kasbinu, mówi ze szczególnym zachwytem o pałacu, zbudowanym przez Tamaspa, stanowiącym rezydencyę monarchy. Obecnie z pysznego gmachu pozostało niewiele, a cudzoziemców do zwiedzania tego, co pozostało, nie dopuszczają. Tylko monumentalna brama wchodowa o ciekawych rzeźbach z kamienia, pozwala przypuszczać, że opis Wenecyanina nie był zgoła przesadny.
Chardin, jako też i inni podróżnicy, dawni i współcześni, opowiadają o ruinach zamku feodalnego, położonego o kilka mil od Kasbinu, u stóp góry Syalar.
Obrali byli w nim siedzibę rozbójnicy, należący do sekty Nabetańczyków (koczujące plemię arabskie) i sieli ztąd daleko postrach przez lat 200. Marco-Polo, Wenecyanin, w nadzwyczaj ciekawej swej relacyi z podróży po Persyi, odbytej w końcu XIII-go wieku, opisuje żywo i malowniczo te orle gniazdo i gnieżdżącego się w niem starego władcę gór, króla rozbójniczej braci: „le Vielz de la Montagne qui avait à nom Alasdin.” Smutny koniec spotkał wojowniczych łupiezców. Po trzymiesięcznem oblężeniu zamku dostali się w tatarską niewolę „e fut ocis le Vielz qui avoit a nom Alasdin, con tute sez homes[27].
Dziś romantyczne dzieje tego wschodniego barona-rabusia nie pozostawiły we wspomnieniu nawet legendy, ruiny zamku zaś są smutnem, bezkształtnem zwaliskiem gruzów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cywilizacya znalazła w Kasbinie swój wyraz w postaci hotelu, urządzonego do pewnego stopnia na sposób zachodni. Gościnne pokoje nie odznaczają się, co prawda, luksusem, ani nawet wygodami, lecz kuchnia zato jest smaczna i przyzwoita i potrawy przyrządzone po europejsku.
Z innych jeszcze względów przedstawia Kasbin „wrota do raju,” jak go przesadnie nazywają Persowie. Prowadzi odeń do Teheranu, na przestrzeni 150 kilometrów, szeroka, równa pocztowa droga, przeprowadzona przez Nasr-Eddina.
Droga kosztowała podobno półtora miliona franków, z której to sumy więcej niż połowa zniknęła w kieszeni przedsiębiorcy. Sądzę, że wybaczą mu to ludzie najsurowszej cnoty, którzy dotarli tu po długiej podróży, pogruchotani torturą furgonu, kedżawe lub „tachtarawanu“[28]. W Kasbinie dzięki „królewskiemu gościńcowi,” tak zowią ten trakt pocztowy, można wsiąść do prawdziwego powozu i w niecałą dobę (18-20 g.) przebyć 150 kilometrów, dzielących go od Teheranu. „Czaparkhankh“[29] — stacye pocztowe rządowe — liczne są na tej przestrzeni; o konie na nich łatwo. Zaledwie, zatrzymawszy się, zdążymy wypić parę szklanek herbaty, a już ruszamy dalej.
Nasz powóz to jakaś odwieczna staroświecka kareta, wybita czerwonym aksamitem. Zdaje mi się, że jestem w królewskim pojeździe i tonę w błogości niezmiernej, tak zmieniają się wymagania ze zmianą szerokości geograficznej. Mrok już zapadł oddawna, gdy wyruszamy w drogę, gęsty śnieg świat przesłania, niewyraźnie majaczą wdali ciemne zarysy łańcucha Elbursu, u stóp którego rozkłada się Kasbin i wzdłuż którego jechać będziemy do samego Teheranu.
Kiedy brzask świtać zaczyna, widzę wioski i osady, tulące się u podnóża gór w wiankach topoli i jujubów. Pełno sadów owocowych, winnic, pól uprawnych; wiosną i latem musi być to uroczy zakątek ziemi. Czuć w nim czynne życie, widać pracę człowieka. Słońce przebija szare mgły rannych tumanów i wypływa na niebo we wspaniałym majestacie, opromieniając weselem cały krajobraz zimowy. Fantastycznie poszarpane cyple gór twardo i ostro wcinają się w ciemny szafir nieba. Przed nami, daleko, na skraju horyzontu widnieje Demawend w wiecznych śniegów koronie.
Demawend, leżący o kilkanaście kilometrów wgłąb za Teheranem, wznosi się na 7,000 metrów nad poziomem morza i o dwa przeszło tysiące przewyższa szczyty otaczającego go gór pasma. Persowie, w których wyobraźni ojczyzna ich, w tem co dała jej natura i co dokonali ludzie, jest najpierwszym z pomiędzy krajów ziemi, uważają Demawend za „wszystkich gór matkę, górę świętą.” Arka Noego zatrzymała się, według ich podań, na tym szczycie, który jest „źródłem światła, kolebką ludzkości.” Legendy kosmogoniczne azyatyckich narodów ogromnie kazały błąkać się tej arce, bo oto stanęła podobno również, jak twierdzą miejscowe podania, na górze Salazan, na północo-wschodzie od Tebrysu. Salazan (4,800 m.) jest zarówno jak Demawend i Ararat, wygasłym wulkanem.
Wioski coraz częstsze, ruch coraz większy, czuć blizkość wielkiego miasta. Dodać też należy, że trakt kasbiński jest wspólną drogą karawan, idących z Małej Azyi i od Morza Kaspijskiego. Nieskończonym sznurem wyciągnięte kroczą wielbłądy z kryształowym śpiewem dzwonków, roznoszącym się dalekiem echem w przeczystem powietrzu. Osiołki, obładowane workami złotych pomarańcz, olbrzymich, podłużnych melonów i czerwonych granatów niosą do stolicy codzienną daninę owoców. Muły, objuczone górami chrustu, wyglądają jak wielkie ruchome krzaki. Wciąż mijają nas w błyskawicznym pędzie jeźdźcy na przepysznych rumakach.
W podróży przez góry mogłam była ocenić nadzwyczajną zręczność i wytrzymałość zwierząt, lecz nie spotykałam właściwie tych pięknych koni, o których szeroko rozpowiadali mi w Paryżu znajomi Persowie. W Tebrysie zobaczyłam po raz pierwszy prześliczne białe, pół-arabskie wierzchowce, jakich nie powstydziłyby się w Europie stajnie królewskie, a które tu posiadają najzwyklejsi śmiertelnicy. Niema prawie Persa tak biednego, któryby nie miał choć jednego konia, a niema znów prawie koni nierasowych. Persowie celują w konnej jeździe i ćwiczą się w niej od dziecka. Siedmioletnie chłopięta pędzą galopem na oklep, nie trzymając nawet uzdy. Wogóle nadużywają tu galopu, nie znają kłusa, lecz dobrze wyglądają na koniu w szalonym swym biegu. Zato kobiety nie śpieszą się w drodze, gdy podróżują na ośle lub konno. Zwierzę stąpa krok za krokiem, przy niem wlecze się opieszale sługa lub przewodnik, towarzyszący zawsze najuboższej choćby hanum.
Na drodze kasbińskiej spotykamy, jak mówiłam, jeźdźców mnóstwo. Rynsztunek niektórych koni wspaniały. Czapraki z jedwabnych cennych dywanów, lub też szyte złotem na ispahańskim aksamicie. Uździenice i lejce pokryte są złotą i srebrną łuską. Widzę sokolników, trzymających na łańcuszku zakapturzonych drapieżników. Mijają też wspaniałe kawalkady: to magnaci, paradujący w otoczeniu sług i dworzan. W Persyi żaden dygnitarz i żaden pan wielki kroku sam nie zrobi; jak grand hiszpański dawniej, Pers do dzisiejszego dnia skrępowany jest wielkością rodu, imienia, dostojeństwa: nie wolno mu ruszać się, jak prostym śmiertelnikom. Gdy czasem nawet odbywa pieszy spacer, idą przed nim i za nim słudzy. Gdy jedzie powozem lub konno, przodem pędzą przyboczni „ferrasze“[30], rozganiając tłum i torując drogę, z tyłu, za pojazdem posuwa się cały orszak postaci w kostyumach bogatych i jaskrawych. Dzikie to i barbarzyńskie z pewnością, ale niezaprzeczenie bardzo malownicze. Coraz więcej sadów i winnic. Okolicę użyznia rzeka Kerech, której źródła wypływają z gór Elbursu. Dojeżdżamy do ostatniej stacyi przed Teheranem.
To Szach-Abbad z pałacem Soleimanieh, zbudowanym przez słynnego Fet-ali-szacha, drugiego króla z dynastyi Kadżarów. Jedna to jeszcze z letnich rezydencyj Nasr-Eddina, niezmordowanego podróżnika, niedarmo panującego nad licznemi plemionami Nomadów. Monarcha nie często tu bywa; wspaniały pałac jest zaniedbany, a otaczający go naokół rozległy i cienisty park wygląda na raj opuszczony.
Wciąż mamy przed sobą Demawend, którego śniegi olśniewająco iskrzą się w słońcu.
Do Teheranu dojeżdżamy, nie spodziewając się go prawie. Nie poprzedzają go bowiem, jak Khoj i Kasbin, długie szeregi ogrodów i szarych murów. Nagle widzę z poza skrętu drogi kilka kopuł, kilka minaretów, szare błotniste masy domów i ogrodzeń, nagie szczyty topoli i rozłożyste gałęzie platanów. Oto już „Der-waseh Kasbini“[31] jedna z dwunastu bram miasta, zdobna w niebiesko-białe majoliki i strzelająca w niebo smukłemi turkusowemi wieżycami.
Bramy strzegą wojownicy o minach sennych, przybrani w czerwone mundury. Na głowie mają nizkie czapki barankowe, ozdobione z przodu złocistą blachą, na której, nad lwem Iranu, wschodzi pucołowate słońce.
Jesteśmy w mieście. Jedziemy wzdłuż brudnych, o niezachęcającym wyglądzie ulic, między murami z błota, tudzież rzędami topoli i platanów. Przez nową, niższą, mozajką zdobną bramę wjeżdżamy na obszerny plac kwadratowy, na którym panuje ruch ożywiony: krążą tu pojazdy i toczy się tłum przechodniów. Dalej przez takąż, jak poprzednia bramę w barwne mozajki, wydostajemy się z placu na szeroką ulicę zda się w prostej linii ku górom biegnącą; przed nami znów śnieżne szczyty, które świeciły nam od samego Kasbinu. Lecz tuż za bramą przystajemy przy jednym z pierwszych domów. Jest to piętrowy, przyzwoicie przedstawiający się budynek hotelu, trzymanego przez małżeńską parę Szwajcarów. Tu zatrzymamy się przez dni kilka, zanim urządzimy się u siebie.
Bo wędrówka skończona — dotarliśmy do portu.



VII.

TEHERAN.

Zewnętrzna fizyonomia miasta. — Plac broni, główne ulice. — Dzielnica europejska. — Dobrodziejstwa cywilizacyi. — Typy uliczne. — Derwisze. — Spacer szacha. — Kareta Fet-ali-szacha. — Charakter zewnętrzny dzielnicy perskiej. — Bazar. — Dellale.

Teheran od lat stu zaledwie, bo od 1795 roku, jest oficyalną stolicą Persyi. Wprawdzie już podczas najścia Afganów szach Hussein, ostatni z dynastyi Sofich, utwierdził w nim swą rezydencyę, lecz dopiero pierwszy monarcha z panującej obecnie rodziny Kadżarów, Aga-Mohammed-Khan, ogłosił go ostatecznie za stolicę. Na miejscu nędznych glinianych lepianek dawnej wioski, a późniejszej mieściny, chroniącej się w topolach i platanach, stanęły pokaźniejsze domostwa, pojawiły się gmachy, meczety, pałace, potężnie rozrósł się też i bazar.
Pietro della Valle, który zwiedzał był Persyę i Teheran w XVII-ym wieku, podczas panowania Abbasa Wielkiego, nic godnego w mieście nie zaznacza, prócz wielkiej ilości platanów; nazwał je też „miastem platanów.”
Stolica Persyi rozpostarła się na wielkiej przestrzeni, jak wogóle zresztą wszystkie tutejsze miasta. Każda rodzina, nawet najbiedniejsza, posiada własny dom, najnędzniejsze choćby oddzielne pomieszczenie. Przy domostwie znajduje się ogród, czy ogródek, wskutek czego każda grupa rodzinna rozsiada się na szerokiem obszarze.
To, co mówiłam o Khoj, w zupełności zastosowuje się do zewnętrznej fizyonomii każdego perskiego miasta. Wzdłuż ulic biegną z dwóch stron mury z gliny i błota, z po nad nich wyglądają wierzchołki drzew ogrodu. Furtki, lub nizkie bramy o ciężkich żelaznych zawiasach i ryglach, prowadzą do mieszkalnego budynku, otaczającego czworobokiem ogród. Domy zazwyczaj parterowe, zrzadka posiadają jedno piętro — „balakhaneh[32].” Dachy mają płaskie, lepione ze słomy i gliny i oparte na wątłem, drewnianem belkowaniu. Dachy te zapadają się z niesłychaną łatwością, gdy nadchodzi pora deszczów wiosennych, krótkotrwałych wprawdzie, lecz ulewnych. Niema prawie domu, w którymby jeden choć pokój nie ucierpiał, jakkolwiek mieszkańcy energicznie i wytrwale wodę z dachów zmiatają; rynny oczywiście nie istnieją. Na dachach gwarno i wesoło latem. Siedzą tam przez dzień cały, jedzą, prasują, modlą się i bawią.
Środek ogródka zajmuje nieodzowny basen w wianku róż, tamaryksów, bzów i granatów. Woda, niezbyt często odnawiana, zamienia się w upalne dnie lata w kałużę zielonkowatego błota. Podróżnicy, unoszący się w zachwytach nad temi basenami, zwiedzali widać wyłącznie ogrody szacha i dostojników, gdzie woda zbiorników jest rzeczywiście jak kryształ przejrzysta i świeża, gdyż sprowadzają ją z niemałym kosztem z górskich strumieni. Lecz zawartość w basenie przeciętnego śmiertelnika zmieniana bywa raz, lub co najwyżej dwa razy na miesiąc, a w Europejczyku wprost budzi odrazę. Persowie jednak nie dzielą naszych na tym punkcie uprzedzeń. Myją się w tym cuchnącym płynie, pocierając nim twarz i ręce; są przytem najmocniej przeświadczeni, że czynią zadość wszystkim wymogom hygieny i czystości, tembardziej, że odczuwają potrzebę nurzania rąk w lepkiej mazi basenu po kilkanaście razy dziennie. Widziałam niejednokrotnie Persów z najlepszej sfery, wysokich dygnitarzy, przybywających do mego męża na konsultacyę lub z wizytą, jak — przed wejściem do poczekalni — pochylali się nad basenem, ażeby obmyć ręce w jego podejrzanej przezroczystości wodzie.
Wogóle też lubią przesiadywać przy basenach godzinami całemi; rzekłbyś, że woda ich hypnotyzuje. Może dlatego, że kraj w nią nie obfituje, że z gór mozolnie ją do kanałów sprowadzać trzeba, że rzeki świecą częściej wyschłem kamiennem łożyskiem, niż srebrną wód falą. Faktem jest w każdym razie, że spędzają długie dnia godziny wpatrzeni w głąb mętną, zieloną, zadumani głęboko, ująwszy głowę w dłonie, lub ciągnąc machinalnie kaljan. Co widzą w tafli wodnej? o czem myślą? czy myślą?
W domach ludzi mniej zamożnych enderum i birun, jakkolwiek wyraźnie rozgraniczone, w jednym mieszczą się budynku. W sferach bogatych i arystokratycznych kobiety posiadają oddzielne domostwo, umieszczone za birunem, w głębi ogrodu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Teheran otoczony jest wałem obronnym i murem. Wał jest podobno nieszczególny, mur, zlepiony z ziemi kruszy się i szczerbi wyłomami. Słabą nader byłby ochroną przeciw nieprzyjacielowi. Dwanaście bram „Derwaseh,” w tym murze otwartych, prowadzi do dwunastu różnych części miasta. Wszystkie zdobne są jednakowo w smukłe wieżyczki, ze wszystkich świecą niebieskie, białe, szafirowe majoliki, mozajki kwiatów, liści, arabesek, ptaków, zwierząt i wojowniczych postaci.
Nad najbliższą naszego domu bramą Szimrańską króluje w mozajce Fet-ali-Szach, roztaczając olbrzymi wachlarz swej czarnej brody.
Środkowy punkt miasta stanowi wielki, czworokątny plac, Majdani Top Khaneh, plac broni (dosłownie plac domu armat), otoczony ze wszystkich stron jednostajnemi zabudowaniami arsenału i otwierający łuki sześciu bram, przybranych w majolikę, jak bramy miejskie, na sześć głównych ulic. Budynki, okalające plac, wymalowane są na jaskrawe barwy; od tła czerwono-zielonego odbijają żywo dobroduszne lwy i naiwne słońca Iranu.
Na środku placu kilkanaście drzew tworzy niewielki skwer czworokątny, w którego rogach ustawiono cztery armaty. Abbas Wielki zabrał je był na Portugalczykach. Wystrzał, rozlegający się z jednej z tych armat zwiastuje miastu południe, drugi wystrzał obwieszcza zachód słońca. Przez miesiąc Ramadanu, miesiąc postu i umartwienia, wystrzały rozbrzmiewają trzy razy dziennie. Pierwszy zrana, o wschodzie słońca, nakazuje wiernym, by jeść przestali, drugi oznajmia godzinę południa, trzeci o zachodzie słońca, zwiastuje chwilę, w której wolno zabrać się na całą noc do wchłaniania pokarmów. Ludzie, przepisy religii ściśle obserwujący, mogą bowiem przez Ramadan jeść jedynie pomiędzy zachodem i wschodem słońca. Lecz o tem później.
Z trzech stron placu ulice prowadzą do dzielnic czysto perskich: do bazaru, do głównego meczetu, do pałacu miejskiego szacha, na plac mustry do Merizkhaneh[33], szpitala, wzniesionego staraniem Nasr-Eddina.
Z czwartej, ostatniej strony, dwie bramy wychodzą na dwie równoległe ulice, biegnące ku Derwaseh Szimrani, za którą rozpoczyna się właściwa wieś Teheranu. Ztąd ciągną drogi do podmiejskich pałaców szacha, do gór i wiosek w nich ukrytych, dokąd Europejczycy podążają w skwarne miesiące lata.
W dwóch tych dość długich ulicach, tudzież w kilku przylegających do nich, skupia się całe życie europejskiej kolonii.
Tu — z wyjątkiem rosyjskiej — mieszczą się legacye wszystkich mocarstw, tu wznosi się kościołek katolicki, tu zakład sióstr świętego Wincentego a Paulo, które, pod protektoratem francuskim, założyły szkołę dla dzieci armeńskich i szpital dla wszystkich potrzebujących pomocy, bez różnicy ras, narodowości i wyznań.
Tu mieszkają europejczycy, pozostający w służbie rządowej, a więc instruktorzy wojska, profesorowie College Imperial, wyższej szkoły o zakresie mniej więcej uniwersyteckim, doktorzy, dyrektorzy banków, urzędnicy telegrafu angielskiego, wreszcie kilku przedsiębiorców.
Tu wreszcie znajduje się klub, bez którego europejczyk nigdzie obejść się nie może, a na który Pers patrzy z mieszaniną strachu, pogardy i zaciekawienia.
Klub posiada bilard i rozklekotane pianino, otrzymuje kilka pism różnojęzycznych, przeważnie jednak francuskich, prowadzi kuchnię i stołuje młode filary dyplomacyi, urządza zebrania rodzinne, wreszcie pozwala miłośnikom damy pikowej na straszliwe zgrywanie się w écarté, pokera i wista. Bakarat został zabroniony na skutek przegrania przez pewnego attaché ambasady tureckiej dwustu tysięcy franków w ciągu jednego wieczoru.
Legacyj i domów europejczyków, pełniących służbę rządową, strzegą wojacy tak obdarci i brudni, że nie opisze ich najwięcej realistyczne pióro.
Od czasu do czasu nadziewają niezdarne, czerwone mundury i idą na mustrę; za powrotem do domu nakładają znów pospiesznie swe postrzępione łachmany, w których widocznie lepiej się czują.
Rząd udziela tym obrońcom kraju pensye minimalne i nakłada na nich obowiązek żywienia się własnym kosztem.
Od osób, których całość i bezpieczeństwo powierzone są ich pieczy, pobierają płacę 7—10 kranów[34]miesięcznie! I pomimo tak niesłychanie szczupłych środków istnienia, zbierają grosze.
Nie próbuję nawet zrozumieć, w jaki sposób kombinują swój budżet, stwierdzam tylko, iż wszyscy bez wyjątku zajmują się drobną lichwą.
Ulice w dzielnicy europejskiej przedstawiają się względnie czysto. Mówię względnie, gdyż, mojem zdaniem, Teheran, mimo swej nazwy — („tehran” — znaczy czysty) — jest miastem rzetelnie brudnem, a w wiosenne dni deszczów, trwających do dwóch tygodni, zamienia się w jednę rozlewną kałużę, po której niepodobna chodzić pieszo.
Na szczęście dla ludzi, nie posiadających własnego powozu, istnieją tu dorożki, opłakane wprawdzie gruchoty, drogie przytem niemiłosiernie, ale umożliwiające przynajmniej jako tako komunikacyę. Dorożki należą do prywatnego przedsiębiorcy, Belga.
Belgowie nie ograniczyli się na obdarzeniu miasta tem dobrodziejstwem. Im również zawdzięcza Teheran kolej: maleńką, na kilkunastu kilometrach wyciągniętą linię, prowadzącą do słynnego meczetu „Szah-Abdulasim,” celu wędrówki pobożnych tłumów. Podburzana przez fanatycznych mułów gawiedź porozbijała pierwsze wagony i lokomotywę, zabito maszynistę. Z czasem niechęć ostygła; kolej mogłaby funkcyonować z prawdziwem powodzeniem, ale jedyne cztery lokomotywy, sprowadzone z Europy, zepsute są najcałkowiciej. Udało mi się jednak odbyć wycieczkę do Szah-Abdulasim za życia ostatniej z lokomotyw.
Otwarte, letnie wagony przepełnione były seidami[35] i mułłami.
Do towarzystwa belgijskiego należą też tramwaje, przerzynające kilka ulic; biedniejsi Persowie korzystają z nich bardzo chętnie, europejczycy natomiast zupełnie ich nie używają.
Belgowie wreszcie założyli fabrykę szkła i fabrykę cukru, naokół której urządzają plantacye buraków.
Nie wiem, czy buraki nie wschodzą, czy brak rąk roboczych, pewną jednak jestem, że niczyje oczy nie oglądały jeszcze cukru fabryki belgijskiej. Może zresztą obecnie lepiej jej się dzieje.
Fabryka gazu założona znów została przez prywatnego przedsiębiorcę Francuza, który zainstalował również gazowe oświetlenie. Szafirowe i czerwone słupy latarń szpecą ogrody szacha i wielkiego wezyra, tudzież zrzadka rozrzucone są wzdłuż ulic. Gaz cierpi na ogólną anemię: gaśnie, nim go zapalą. Wogóle dzieją się z nim dziwne tragedye i istnienie jego jest raczej symboliczne niż realne. Wieczorami zalegają ulice fantastyczne mroki, wychodząc więc na miasto, należy brać z sobą „karauła"[36], niosącego „fanus,” t. j. wielki, papierowy w mosiądz oprawny lampion.
Oto wszystkie nabytki cywilizacyjne stolicy króla królów.
Cała sieć linij kolejowych pokryje podobno wkrótce Iran od morza Kaspijskiego do zatoki perskiej.
Cywilizacya wleje się potężną falą, przyniesie wszystkie swe zdobycze i wynalazki, wszystkie swe cuda...
Lecz kiedy dymy lokomotyw plamić zaczną szafir nieba i czepiać się czarnemi kłębami po gór skłonach, kiedy zgrzyt kół fabrycznych zagłuszać będzie monotonne, żałosne nawoływania derwiszów i kłócić ciszę wieczorną, gdy trotuary zalegną brzegi ulic, a sklepy zajaśnieją blaskiem świateł elektrycznych, Persya przestanie być jednym z ostatnich zakątków ziemi, gdzie artysta, szukający natury, jeszcze niezgwałconej przez człowieka, rozkochany w harmonii barw, światła i tonów napawać może wzrok obrazami, których wspomnienia na zawsze mu pozostaną w myśli i wyobraźni.
W teraźniejszym Teheranie pewne części dzielnicy perskiej, pewne widoki, obchody, uroczystości są jakby obrazami zamierzchłych dziejów; patrząc na nie, zapomina się o chwili obecnej. Wieki się cofnęły, czas stanął w biegu. W krajobrazach, w gestach, w kostyumach ludzi odżywają minione chwile historyi świata.
Gdy wyjeżdżam na spacer za miasto i patrzę na pracujące w polu kobiety w lekkich, jaskrawych czadurach, zdaje mi się, że widzę Rut i Noemi, zbierające kłosy. Gdy czerpią ze strumienia wodę w wielkie gliniane amfory i zręcznym ruchem stawiają na ramieniu, przypominają Rebekę przy studni.
Derwisze w białych sukniach, o długich splotach czarnych i ciemno-rudych włosów, o twarzach pięknych i ściągłych, promieniejących nieraz ascetyczną ekstazą, derwisze — anachoreci, wyzuci z potrzeb doczesnych — przywołują na myśl proroków Testamentu.
Pospieszam dodać, że mówię o czysto zewnętrznej stronie rzeczy. Wiem, iż ci ludzie wyzuci są z potrzeb, lecz nie wiem, czy liczą w swem gronie wielu natchnionych proroków. Wiem zato, że z zamiłowaniem i powodzeniem oddają się żebraninie. Mam swoich derwiszów, którzy poprostu przejść mi przez ulicę nie dają i gdziekolwiek mnie ujrzą wyciągają rękę o datek, jak o rzecz należną im z prawa. Żebrzą z wytwornym wdziękiem i przyjmują jałmużnę z godnością i powagą; miedzianych monet, zwłaszcza od „frengi” nie uznają: trzeba im srebra.
Na ulicach coraz to nowe, niespodziewane widowisko wzrok przykuwa. Oto dąży do pałacu monarszego pyszny orszak magnata. Z pod stóp koni ogień pryska; z krzykiem „hawarda, hawarda”[37] pędzą „ferrasze,” pałkami tłum rozganiając; w tumanach pyłu toczy się za nimi powóz lub kareta, przez cztery, czasem sześć arabskich koni niesiona, w niej nieruchoma hieratyczna postać. Za pojazdem sunie ciżba konnych pachołków.
A orszak szacha! Gdy „król królów, biegun świata, źródło wiedzy” wyrusza na spacer, lub wraca do Teheranu z podmiejskich zamków, biegną przodem „ferrasze” z pałkami, za nimi jeźdźcy o laskach z wielką srebrną gałką, dalej piesze laufry w olbrzymich czapkach, krótkich czerwonych ubraniach, białych pończoszkach i trzewikach o wysokich obcasach — wreszcie powóz królewski.
Szach jest w nim zawsze sam tylko; żaden z jego poddanych, żaden nawet z książąt krwi nie może dostąpić zaszczytu towarzyszenia monarsze.
Za karetą cała kawalkata przybocznej świty: jenerałowie, oficerowie, dygnitarze, Persowie, Turkomani, Afganowie w swych malowniczych kostyumach, w zawojach jedwabnych o żywych barwach z frendzlą zawadyacką na bok się zwieszającą — smukli, szczupli, nerwowi.
Dalej jadą „gulami”[38], wiozący w dywanowych kurdżynach[39] kaljany i rozliczne sprzęty, bez których Szah-in-Szah na krok się nie rusza, broń monarchy i dygnitarzy, przybory kuchenne.
Setki ludzi, setki kostyumów, setki typów; przed wiekiem, przed laty trzystu i przed laty pięciuset tak samo wjeżdżali do swej stolicy, w tem samem otoczeniu, w tej okazałości pełnych fantazyi kostyumów, z tymże ceremoniałem Tamasp I-szy, Abbas Wielki, Fet-ali-Szach. Nie niosły ich tylko europejskie karety.
Pietro della Valle opowiada bowiem, że podczas jego bytności w Ispahanie Anglia, od dawien dawna kokietująca Persyę, ofiarowała Abbasowi Wielkiemu wspaniałą karetę; monarcha wschodni pogardził wszakże tym prezentem, bo nawet na próbę wsiąść do pojazdu nie chciał. Zamknięto powóz i zapomniano o nim na zawsze.
Poselstwo angielskie, przybyłe do Teheranu w początku XIX-go wieku, w r. 1812, przywiozło również w darze karetę panującemu wówczas Fet-ali-Szachowi. Nie mogę oprzeć się chęci opowiedzenia, w jaki sposób wręczono królowi ten upominek[40].
Otóż poselstwo wiozło z sobą mnóstwo bogatych prezentów dla króla: kilkadziesiąt zwierciadeł weneckich, fortepian, różne meble, wreszcie parę karet. Persya nie posiadała widać jeszcze w tej epoce nawet swych przedhistorycznych furgonów. Rzeczy, przybyłe z Europy przez zatokę Perską, ztamtąd przez Bussyr i Sziraz przyciągnięte zostały do Teheranu przez ludzi, ponieważ z powodu potężnych rozmiarów pak niepodobna ich było ładować na wielbłądy. Miły temat do rozmyślań: ten paryas-człowiek, ponoszący trud fizyczny, którego bydlę przenieść nie jest zdolne...
Dary Wielkobrytanii dotarły do Teheranu w stanie opłakanym: lustra były potłuczone, meble połamane. Jednakże udało się wyreparować jednę z karet. Gdy ją przed pałac królewski przyciągnięto, Fet-Ali-Szach obszedł ją naokół po kilkakroć i podziwiał wspaniałość wyrobu. Wreszcie, zdjąwszy obuwie, wszedł do karety i usiadł na aksamitnych poduszkach. Wtedy kilku najwyższych dostojników kraju poczęło ciągnąć pojazd. Rozrywka trwała godzinę, król królów bawił się znakomicie i wyraził ambasadorowi swe zadowolenie, obdarzając go cennym podarkiem. Poczem zamknięto karetę do składów i światła dziennego więcej nie ujrzała.
Wracam do obrazów ulicznych Teheranu. Szukać ich należy przedewszystkiem w dzielnicy perskiej, w jednej z ulic, przylegających do bazaru. Nikłe cienie kobiet, owiniętych w ciemne czadury, w fioletowych lub zielonych szarawarach, suną tajemniczo wzdłuż murów. Inne jadą na osłach, prowadzonych za uzdę przez służących. Tam kroczy muł, objuczony kołyskami „kedżawe,” tu ciągnie do bazaru karawana wielbłądów, prowadzona przez posępnych i dzikich czerwadarów, tłum ludzki płynie zwartą falą; Persowie w długich swych sukniach, spadających w prostych fałdach na atłasowe żupany, w wysokich barankowych „kholach,” Tatarzy w tułupach i płaskich szerokich czapach, kurdowie o pięknych energicznych twarzach, w zawojach czerwono-niebieskich, Indusi i Afgani, Arabowie i Turcy, Armeńczycy i Czerkiesi, mułłowie i seidzi, robotnicy z bazaru i handlarze uliczni w krótkich fałdowanych tułupach i wojłokowych myckach, wędrowni derwisze, skórą okryci, półnadzy, z pałką jak maczuga w ręku. Niewyczerpana to skarbnica studyów dla artysty, niezliczone bogactwo typów, obrazów, barw, kostyumów, a na wszystko płyną z nieba potoki światła i słońca.
— A bazar? Kto go nie widział, nie wie czem jest miasto wschodnie. Bazar to jego serce, nieprzerwanem życiem tętniące, wchłaniające całą jego energię, przetwarzające ją i oddające znowu. Miasto to w mieście, mające swe ulice, swe meczety, jest ich cztery w bazarze teherańskim, swe karawanseraje i swe dzielnice: każdy przemysł i każda narodowość w innej części się mieszczą, bazar perski oddzielony jest całkowicie od bazaru armeńskiego.
Zwiedzać można to szczególniejsze targowisko po kilkanaście i kilkadziesiąt nawet razy i napewno nie obejrzało się jeszcze wszystkich jego zaułków. W Teheranie, tak jak w Tebrysie, nad ulicami bazaru rozciąga się dach, w którym umieszczono dość liczne otwory, pozwalające przenikać światłu. Sklepy są przeważnie tak małe, że wejść do nich trudno. W otwartych drzwiach, na podwyższeniu okrytem dywanem, siedzi majestatycznie kupiec, podwinąwszy pod siebie nogi, zapijając herbatę lub paląc kaljan. Przed nim i za nim rozłożone bogactwa jego sklepu; nieraz te ciasne izdebki mieszczą prawdziwe skarby. Kupiec, nieruchomy i poważny, nigdy gestami ani słowem nie zachęca przechodnia do oglądania lub kupowania.
Są też w bazarze wielkie składy towarów europejskich; tym już brak wszelkiej odrębności, tembardziej, że sprzedają najordynarniejszą tandetę: porcelany i szkła we wszystkich kolorach tęczy, jaskrawe muśliny, kretony i materye, wstążki i kwiaty; pończochy i rękawiczki jedwabne, zielone lub fioletowe. Ulubione to kolory kobiet perskich: używają ich i nadużywają bezmiernie.
W bazarze właściwych wyrobów wschodnich wzrok mój najwięcej ciągną dywany i jedwabie. Dywany od najskromniejszych wojłoków do najpyszniejszych kobierców jedwabnych idą całą gamą tonów, cieni i połysków, tu wyroby turkomańskie o deseniach regularnych, granatowych i białych na tle czerwonem, dywany to drogie, lecz niezniszczalne. Dywany z Dagestanu mają tła jasne, po których biegną delikatne arabeski; dywany Hamadanu najwięcej są do europejskich doborem kolorów i deseniem zbliżone; przecudne wreszcie kobierce z Heratu, jedwabne i półjedwabne mienią się najpiękniejszem skojarzeniem barw i tonów. Na ich tle biało-złocistem, srebrzysto-popielatem, niebiesko-stalowem, lub ciemno-różowem plączą się, ze znakomitym zmysłem ornamentacyjnym pomyślane arabeski, kwiaty, rzucane delikatnie kiście palm, jak na szalach perskich. Wznoszą się też na nich, jak na obrazach primitystów, naiwnie rysowane hieratyczne drzewa o czerwonych owocach. U stóp drzew stoją pawie, rozpościerając zielono-szafirowe wachlarze swych ogonów. Po tych dywanach stąpają tylko królowie i miliarderzy. Zwyczajni śmiertelnicy zawieszają je na ścianach, jak obrazy.
W bazarze materyj, przy mieniących się, brzydkich i sztywnych jedwabiach wyrobu miejscowego, lśnią aksamity i jedwabie z Kaszanu, na których tle czerwonem lub fioletowem rzucane są zygzakowate linie promieni żółtych i zielonych. Jedwabie z Brussy i fulary indyjskie o szafirowo-źółtych motywach, tak miękkie i wiotkie, że przez pierścionek przeciągnąć je można, sąsiadują z materyami ispahańskiemi, szytemi złotem, srebrem i jedwabiami o przyćmionych barwach. Z kosztownych tych tkanin robią cenne „hałaty”[41].
Dalej idzie szereg sklepów z wyrobami sukiennemi z Resztu. Na tło jednego sukna nakładają — w desenie liści, kwiatów, zwierząt, ptaków i t. p. — kawałki innych sukien, zahaftowane kolorowemi jedwabiami. Brutalna jaskrawość barw i wulgarność rysunku cechuje nowoczesne wyroby tego miasta. Ale między dawnemi są prawdziwie artystyczne czapraki, serwety, zasłony. Gonią się na nich fantastyczne chochliki i zwierzęta, wykwitają wielopromienne słońca i dziwne drzewa rozpościerają szerokie konary.
Tam znów rozłożone są jedwabne haftowane serwety, przezroczyste zasłony, przesnute złotem, grube płótna bucharskie, wyszyte w śmiałe rzuty kwiatów, ptaków i arabesek.
Tam jeszcze sprzedają ispahańskie kalemkory, wyrabiane, jak twierdzą złośliwe języki, w Manchesterze. Rzecz to najzupełniej możebna, bo te nowoczesne kalemkory różnią się całkowicie od dawnych, nieskończenie delikatniejszych, jako wyrób i koloryt. Lecz nowoczesne — dajmy na to manchesterskie kalemkory — są, mimo niedbałego rysunku i ostrych kombinacyj kolorów — efektowne i ciekawe. Są to wielkie płótna drukowane, na których tle, najczęściej białem, a rzadziej czerwonem lub granatowem, ciągną się wielkie bukiety kwiatów i wężowate sploty fantastycznych liści, ujęte w szeroką ramę napisów z Koranu. Rysunki innych kalemkorów przypominają sceny ze Starego Testamentu, wieżę Babel, ofiarę Izaaka. Na innych jeszcze widać drzewo wiadomości złego i dobrego, Rustema[42], depczącego dyabła, Fet-Ali-Szacha z rozłożystą czarną brodą, sceny z życia obyczajowego: kobiety, w sukniach jak balony nadętych, palące kaliany i zajadające ssirini. Szeroki uśmiech zastygł na ich księżycowych twarzach. A wszędzie pawie i wogóle ptaki. Ptak — „muzy” króluje w ornamentyce perskiej nad innemi motywami. Odtwarzają go na kalemkorach, bucharach, dywanach, starych malowidłach i porcelanach, które wyrabiali tu na miejscu przed stu laty chińscy garncarze; robią go ze stali inkrustowanej złotem, ryją go dłutem w miedzi, mosiądzu, srebrze.
W bazarze wyrobów miedzianych oglądać można rzeczy przepiękne; panuje w nim tylko hałas nie do wytrzymania. Wyrabiają tu przedmioty codziennego użytku: misy, miseczki, okrągłe olbrzymie tace, na których podają na Wschodzie posiłek. Lecz są tu i wyroby dawne z Karbinu i Ispahanu: wazony, amfory, miski, tace staroświeckie, na których robotnik-artysta wyrył dziwaczne chimery, sploty liści, zwierzęta, ludzi, epizody wojenne i sceny obyczajowe w obramowaniu oryginalnych napisów z Koranu.
W tejże części bazaru nęcą wzrok stare bronie, szable i kindżały, całe rynsztunki rycerskie, szyszaki i naramienniki, tarcze stalowe, inkrustowane złotem i srebrem w bogatej fantazyi desenie. Dalej skrzynie, skrzynki, skrzyneczki z hatemu — mozajki z kości słoniowej, perłowej masy i delikatnych blaszek złota. Skrzynki ispahańskie z aksamitu, haftowanego blademi jedwabiami, złotem i srebrem; ciężkie skrzynki żelazne i stalowe, wysadzane złotem w wojownicze postacie królów, otoczonych przez kornie schylonych dworaków.
Kto wejdzie do bazaru z dobrze wypełnioną sakiewką, nie oprze się pokusie opuszczenia go z próżną kieszenią. Bo nie zwiedziliśmy jeszcze wszystkiego, co się w nim kryje. Oto srebrne wyroby z Ispahanu i Szirazu, wypukłorzeźby, pokrywające tace, solniczki, kalemdany[43]. Oto prześliczne staroświeckie malowidła: kolory i złoto nakładane, jak u primitystów, w niesłychanej subtelności ornamentacye; oto delikatne miniatury na kości słoniowej i inne pospolitsze na metalowej płycie. Oto słynne reflets metalliques, palone w ogniu gliny, mieniące się blaskami roztopionych metalów; sekret ich wyrobu zaginął dziś całkowicie i najmniejsze zabytki sprzedawane są na wagę złota. Ze współczesnych garncarskich wyrobów przypominają je najwięcej rzeczy wyszłe z pracowni „Golf-Juan’u”.
A bazar kalianów! Są w nim kaliany najprostsze, z grubego szkła, ordynarnej porcelany lub szyfrowego kamienia korassańskiego, i najdroższe, najwspanialsze, staroświeckie i artystyczne, zdobne w emaliowane medaliony i okolone festonami pereł, turkusów, szmaragdów.
W bazarze jubilerów kryją się miliony milionów. Olbrzymie turkusy, tak ciemne, jak błękitne niebo Wschodu, szafiry, perły z zatoki Perskiej, szmaragdy z Synaju, brylanty, ametysty, rubiny. Staroświeckie klejnoty, wielkie kolczyki, broszki, naszyjniki w ptaki, kwiaty i liście, sadzone różnobarwnemi kamieniami, wyglądają barbarzyńsko i ciekawie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozłożone w innej części tytonie, od jasno złotych do czarnych prawie, schodzą gamą żółto-bronzową. Całe długie ulice zajmuje bazar produktów spożywczych i bazar owoców. Granaty wielkie, czerwone i słodkie, soczyste pomarańcze, cytryny kwaśne i cytryny słodkie, olbrzymie jak głowy ludzkie; bachanalia winogron zielonych, złotych, czarnych i rubinowych; jedne z nich maleńkie i jak miód słodkie, schną na gałązkach w rodzenki; inne znów, długie na pół palca, zielono-różowe, najładniejsze są, lecz nie najlepsze. Podłużne melony ispahańskie, białe jak śnieg i jak śnieg zimne, zwyczajne melony stref naszych, figi, daktyle, pistacye. Zdaniem mojem, najgorzej dojrzewają na gruncie Persyi gruszki, brzoskwinie i wiśnie; nie są ani słodkie, ani smaczne. Porzeczek i agrestu nie ma wcale; maliny hoduje kilku europejczyków, a truskawki pielęgnują baghbani[44] w ogrodach różnych dostojników i sprzedają je za dość słoną cenę, oczywiście bez wiedzy swych panów.
Jednym z najcharakterystyczniejszych obrazów bazaru jest widok ulicznych kuchni. Aszpez[45] bazarowy rozdmuchuje leniwie wachlarzem ogień z drzewnych węgli, tlący się na małej, żelaznej fajerce, nad którą warzy się na parze ryż w ilościach niezmiernych, lub pomidory, nadziewane tymże ryżem, albo mięsem. Nad innemi fajerkami skwierczą na rożenkach kebaby i gotują się potrawy z baraniny, zaprawione przepalającym podniebienie sosem. W glinianych miseczkach piętrzą się góry marynat (turszi), kwaszonych ogórków, melonów i najróżnorodniejszych jarzyn w occie. Prawowierny Pers nie uznaje bez nich jedzenia. Przy ulicznych tych kuchniach pełno też kahwe—khaneh (dom kawy), w których kipią potężnych rozmiarów samowary i warzy się aromatyczna kawa w miedzianych czarkach o długich rączkach. Persi, tak jak Turcy, nie cedzą kawy przez żadne filtry. Przetartą w żarnach na pyłek drobny, jak najdelikatniejsza mąka, gotują z odpowiednią ilością wody i cukru; przyprawiona w taki sposób, jest prawdziwym nektarem.
W godzinach południowych naokół kuchni gromadzą się tłumy. Jedni w szmaty chleba zawijają kebaby, inni, biedniejsi, sypki ser owczy. Ryż znika błyskawicznie szybko. Uliczni handlarze herbaty z blaszanym samowarem i skrzynką drewnianą, w której mieści się cukier i szklanki, krążą po wszystkich zaułkach bazaru. Bogatym kupcom przynosi służba na tacach liczne dania.




Jeżeli brak czasu i możności na odwiedzanie bazaru — bazar sam do domu przychodzi. Codziennie do każdego europejczyka stuka kilku dellalów, przekupniów wędrownych, przeważnie Żydów. Dellal posiada zazwyczaj osiołka, którego objucza towarem; sam w przepaścistych, jak otchłanie kieszeniach, chowa mnóstwo najróżnorodniejszych drobiazgów. Gdy go karauł odprawia, nudzi go i prosi dotąd, póki nie uzyska pozwolenia wejścia na podwórze. Dellale opłacają się zresztą służącym i pełniącym straż wojakom. Nie zraża dellala oświadczenie, że nic stanowczo odeń się nie kupi. On też bynajmniej nic sprzedać nie pragnie, chciałby tylko, by hanum, którą on tak kocha (liczy zawsze na słabość kobiet do zakupów), obejrzała, jakie to on ma dziś cuda. — Tamasza bekunid, hanum[46]. I z komicznemi grymasami, mającemi wyrażać bezmiar zachwytu, jakim przejmują go jego piękne rzeczy — pozbędzie się ich jedynie przez miłość dla frengi — dellal rozkłada jedwabie, dywany, szale, kalemkory, skrzynki, tarcze, hełmy. — Hanum, in Szak-Abbos!!! Oczy mu w słup stają, gdy pokazuje mi jakiś pancerz pierwotnej bardzo roboty. A ta znów siekierka, nasadzana złotem należała do Fet-ali-Szaha. Kiwa głową, wymachuje rękoma, sam wprost uwierzyć nie może, że los uczynił go posiadaczem tak cennych zabytków, sfabrykowanych zresztą przed paru miesiącami w bazarze przez umiejętnych naśladowców starzyzny.
Dellal miesza zabawnie w mowie do swej perszczyzny kilkanaście wyrazów francuskich, dodających — według niego — siły i dobitności określeniu. — Hanum, in hejli[47] très joli! Hejli antique! In or, argent, brillant, télégraphe-or!! Złoto telegraficzne (?) oznacza w jego pojęciu najszlachetniejszy gatunek metalu.
Rozłożywszy na tarasie domu wszystko, co zawierała nosza osiołka, dellal wydobywa ze swych wielkich jak worki kieszeni łyżki do sorbetów, delikatnie rzeźbione w drzewie oliwnem, srebrne pudełeczka emaliowane i inkrustowane, stanowiące rodzaj amuletów i jako takie przywiązywane do ramienia jedwabnemi sznurkami; wierni noszą w nich podobno przykazania Mahometa. Niektóre z nich prześlicznie są cyzelowane i przedstawiają skończenie artystyczne cacka. Z kieszeni dellala wyłaniają się nowe skarby: miniatury, pierścionki, kamienie, pozawijane w brudne papierki, monety srebrne z czasów Aleksandra Macedońskiego, główki starych kalianów, niebieskie od turkusów. Mimika kupca, rozpływającego się w podziwie nad własnem bogactwem, dochodzi do najwyższego napięcia; w głosie brzmi ekstaza.
Zasadą dellala jest rozumie się bezwzględne obdzieranie frengi. Lecz nie obraża się bynajmniej, gdy mu zaproponować dziesiątą część żądanej przez niego ceny. Najczęściej po paru hanum, bolesnym wyrzutem nabrzmiałych, po kilku pełnych godności zapewnieniach, że jego samego drożej to kosztuje, wyciąga rękę po zapłatę. — Male szuma, hanum, mniejsza o to, że ja biedny, stracę na tym interesie!
Z pomiędzy niezliczonej ilości ulicznych typów, dellal jest bezwątpienia najwięcej zajmującym. Szczerze się przyznaję, że lubię jego długie przemowy, przesadne zachwalania i wyrazistą gestykulację. Może obdziera nas trochę, i bardzo, lecz o to nie mam do niego najmniejszej urazy.
W kategoryi typów ulicy zaznaczyć jeszcze muszę tabakieszów, dźwigających na głowie, nakrytej płaską mycką, olbrzymie tace, lub wprost drewniane kręgi, na których ustawiają stosy talerzy, baterye kieliszków, szklanek, karafek, kryształowych świeczników, lamp, filiżanek. Z niesłychaną zręcznością przesuwają się przez tłum ze swym ładunkiem i nieocenione oddają usługi przy przeprowadzkach. Nigdy, przenigdy nie stłucze tabakiesz najmniejszego drobiazgu. Wzdłuż ulic krążą też roznosiciele wody z wielkiemi skórzanemi bukłakami, ociekającemi płynem.
W miejscach, gdzie się ruch koncentruje, siedzą balwierze z całym swym przyborem; żołnierze, zajmujący się zmianą pieniędzy, rozkładają na wywróconych dnem skrzynkach monetę srebrną i miedzianą; handlarze lodów pchają wózki ze swym przysmakiem, cuchnącym łojem bardzo, mimo to przez lud cenionym. Służący rujnują się na ten specyał, nawet karauły ulegają pokusie i wydobywają z brudnych szmatów skrzętnie chowane szai[48].
Fizyognomia miasta zmienia się w jednej prawie chwili z nadejściem wieczoru. Zaledwie słońce skryje się za górami, rozlega się z minaretów Allah-hou muesinów, wzywających wiernych do modlitwy. Wnet ustaje praca dzienna, opróżniają się ulice i sklepy bazaru, kupcy spieszą do domów; wraz z nocą schodzi cisza. Słychać tylko częste naszczekiwanie psów trędowatych, wyleniałych i poranionych, których gromady wylegują tu pod murami, jak w Konstantynopolu. Chwilami rozbrzmiewa przeciągłe i żałosne Allah-Ali derwiszów. Miasto usypia, czuwają już tylko europejczycy.


KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ







VIII.

Turki i Farsi. — Kurdowie i Bachtyari. — Parę słów o armii. — Wybitne cechy charakteru narodowego. — Uprawa gruntu i przemysł. — Fauna i flora. — Klimat.

Iran zamieszkują dwa odmienne plemiona, złączone jednością religii, stanowiącej wielki odłam Islamu. Na północo-zachodzie kraju, a więc w prowincyi Azerbajdżanu i w perskim Kurdżystanie, osiadły narody pochodzenia turańskiego, potomkowie Medów, noszący ogólne miano „Turki.” Południe i środek zamieszkali „Farsi” lub „Parsi” od południowej prowincyi Farsistanu, mającej za stolicę Sziraz. Język „Farsi” jest językiem sfer ukształconych całego kraju. Rozprawiały już w nim wszystkie arystokratyczne hanum w Khoj, które niezmiennie witały mnie frazesem: „Farsi midanid?”[49], naiwnie zdumione mą nieświadomością. I jakkolwiek panująca od lat dwustu (1705 r.) dynastya Kadżarów jest pochodzenia „Turki,” jakkolwiek na dworze Agi-Mohammed-Khana, pierwszego króla tej dynastyi, mówiono twardym turecko-tatarskim żargonem, stanowiącym narzecze prowincyi północnych — obecnie „Farsi” wyrugował go z użycia całkowicie.
„Farsi” jest językiem nauki, literatury, poezyi i językiem Saadiego, Hafiza i Firduziego[50], który w tej mowie opiewa sławę królów, bohaterskie czyny „Rustema”[51], jego zwycięztwa nad wielkim białym dziwem (dyabeł-diw) i piękność kobiet o twarzy księżycowo rozlanej. Takim bowiem był ideał piękna wielkiego poety.
W ogólnej liczbie ludności Persyi, wynoszącej więcej niż 8 milionów, trzecia niemal część przypada na koczownicze plemiona „Illiatów,” przeważnie irańskiego pochodzenia, jak Kurdowie i „Bachtyari.”
Kurdowie, podlegli królowi królów, równie są niesforni i nieokiełznani, jak lennicy czerwonego sułtana Abdul-Hamida! Buntowniczych ich Khanów wciąż wzywają do stolicy, aby tłómaczyli się przed władzami ze swych postępków; nie zawsze jednak zjawiać się raczą.
Wystarczy spojrzeć na zawadyackiego Kurda, jadącego na ognistym arabskim rumaku, obwieszonego bronią, by zrozumieć, że ta buńczuczna postać, od której bije zuchwałość i samowola, nie uchyli się przed żadną przewagą.
„Bachtyari” — wojownicze także plemię, rozsiadło się głównie w Laristanie, prowincyi południowo-zachodniej, nad zatoką Perską. Niektórzy z historyków przypuszczają, że są to potomkowie dawnych mieszkańców starożytnej Baktoryany. Język ich przypomina dawną mowę Persów, od których różnią się wszakże zupełnie w obyczajach.
Podróżnik z początku XIX-go wieku, Jacques Morier, tak naprzykład opisuje ich obrządki pogrzebowe:
Naokół grobu tańczą i śpiewają przy monotonnych i głuchych dźwiękach muzyki. Jeśli zaś zmarły zginął na wojnie, zapały taneczne wzrastają w dwójnasób, śpiewy brzmią wesołą nutą; śmierć bowiem na polu bitwy jest w ich przekonaniu śmiercią sprawiedliwych.
Zatargi „Bachtyari” z władzami są częste, khanowie ich płacą nieraz głową za bunt i opór. Obecnie ucichli pod żelazną dłonią gubernatora prowincyj południowych, Zille-Sultana (brata Muzafer-Eddina), najenergiczniejszego człowieka. Dowódcy Nomadów wolą unikać jego gniewu, który bywa straszny i bezwzględny.
Nie należy przypuszczać, że Nomadowie snują się w ciągłym ruchu po drogach Iranu. W dawnych czasach pędzili rzeczywiście żywot prawie wyłącznie koczowniczy. Teraz zajmują się wszyscy niemal uprawą roli, budują lepianki, gromadzą je w wioski. W lepiankach tych mieszkają zimą, obrabiając ziemię, a gdy latem zbiorą zasiewy, wyruszają ze stadami w góry, stale w te same zakątki, w których z ojca na syna od lat dziesiątków trzody swe pasą.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Turki i Farsi różnią się charakterem i usposobieniem.
Ociężałość umysłu kojarzy się u Turki z prostotą i szczerością; z krwią przodków dalekich przejęli pewną odwagę.
Opłakana armia perska pomiędzy nimi rekrutuje przeważnie swych żołnierzy, których waleczność większą jest od służbistości. Wojaków tych, przybyłych z Azerbajdżanu do stolicy lub innego miasta ująć trzeba w surowe karby dyscypliny, by zaczęli zdawać sobie niejasno sprawę ze swych obowiązków i pojęli, że powinni strzedz pokoju, zamiast niecić nieporządki. Jednakże prawdziwa karność wojskowa nie da się nigdy zaszczepić w tych mózgach.

Na utrzymanie armii, której cyfry nominalne przedstawiają 40,000 piechoty, 30,000 kawaleryi i 5,000 artyleryi, obracana jest znaczna część dochodów korony. Lecz pieniądze, przechodząc przez liczne a łapczywe ręce ministrów, generałów — od których się w Persyi roi — pułkowników i niższych oficerów, w mgłę się rozwiewają, nim dojdą do żołnierza. Zrzadka ogląda on nędzną swą pensyę, a rząd — jak już mówiłam poprzednio — nie daje mu ani chleba ani schronienia. To też po za
Dziewczyny kurdyjskie idące po wodę.
godzinami służby, zajmuje się biedak rozmaitemi przemysłami. Tu sprzedaje chleb, tam owoce, najchętniej zaś zamienia srebrną monetę na miedziane szai, pobierając od tej operacyi finansowej dość wysoki procent.

Stanowisko bankiera, choćby ulicznego, rozkładającego cały swój majątek na zdartej szmacie, lub starej skrzynce, ciągnie go magnetycznie.
Ubranie jego codzienne jest szczytem brudu i niechlujstwa.
Z pod zbutwiałych gałganów, świecących gdzieniegdzie metalowemi guzikami, wygląda koszula, której pierwotnej barwy nikt określić nie zdoła; na nogach człapie się naśladowanie łapci, z których wygląda bosa — mimo parodyi skarpetek — stopa.
W dni mustry i świąt uroczystych, w dni przeglądu wojsk przez Naieb-Saltaneh lub szacha, żołnierze wdziewają czerwone mundury, w których wyglądają prawie czysto.
W jaki sposób wywiązują się z ćwiczeń wojskowych — nie wiem tego dokładnie. Sądzę wszakże, że instruktorzy europejscy na marne tracą swój czas i zużywają energię.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Turki przedstawiają, problematyczną może nieco, lecz w każdym razie jedyną siłę fizyczną organizmu narodowego, Farsi są jego mózgiem. Umysł mają bystry, obejmujący łatwo, ale nie pogłębiający przedmiotu. Uczą się wszystkiego niesłychanie prędko, nie przetrawiają jednak zdobytej wiedzy. Asymilują sobie jej stronę powierzchowną, zachowując z niej to, co błyszczy, czem mogą olśnić. Odrzucają wszystko, co treść jej wewnętrzną stanowi. Lubią robić „tamasza”[52] z swych wiadomości, jak dellale z swych skarbów.
Próżność ich i zarozumiałość jest niebotyczną. Tak samo, jak z pochwyconych gdzieś słabych świateł wiedzy, chełpią się z bogactwa, z koligacyi, z tytułów.
Gdy opowiadać zaczną o swych przodkach, każdy z nich ród swój wiedzie z jakichś „Szahzadek” (książęta krwi królewskiej), lub z Kadżarów, którym, jak u nas Augustowi Mocnemu, wiele przypisywać można. Bowiem wogóle, prócz Muzaffer-Eddina, człowieka obyczajów spokojnych, obchodzącego się kilku żonami, szachowie tej dynastyi „enderumy” mieli zapełnione pokaźnie. A słynny Fet-Ali-Szah (1797—1834), król czarnobrody, którego postać uwieczniają ściany pałaców, mozajki bram, miniatury, malowidła kalemdanów (piórniki), kalemkorów (płótna) i skrzynek — posiadał kolekcyę 700 małżonek, które dały mu 600 sztuk potomstwa.
Rozmnażając się w skromniejszych niż wielki ojciec rozmiarach, potomstwo to dorosło jednakże do niezłej już cyfry 5,000 osobników. Nie trudno więc Persowi z Kadżarów w prostej linii legitymować się, lub choć bokiem do nich się przygarnąć.
Uważają się też „Irani” za najstarszy naród świata i cywilizacyi. Ich instytucye społeczne i państwowe są nieskończenie wyższe od odpowiednich instytucyi Frengistanu; ich „Medreszeh” to najpierwsze szkoły obu półkuli; ich poezyi żadna inna nie dorówna — z niej jeszcze bezwątpienia ciągną najsłuszniejszą chwałę. Król ich jest najpotężniejszym z monarchów ziemi: to „biegun wszechświata i jego bożyszcze, studnia wiedzy, pierwszy szczebel drabiny niebieskiej, monarcha, którego armie liczniejsze są niż gwiazdy na niebie i piaski w morzu, król królów i cień Boga.” Czem zresztą nie jest on w ich przesadnie napuszonych określeniach?
Nigdy nie zapomnę pewnej okoliczności, w której mogłam po raz pierwszy osądzić naiwną zarozumiałość i pewność siebie synów Iranu. Działo się to nie w Persyi, lecz jeszcze w Paryżu, na wielkim raucie, wobec przynajmniej trzystu osób.
W różnojęzycznym tłumie gości, przeważnie złożonym z przedstawicieli świata lekarskiego, kołatało się kilku Persów, którzy ukończywszy studya medyczne w teherańskiem Collége Impérial, przyjechali na uzupełnienie ich do Paryża.
Na raucie popisywali się wirtuozi fortepianu i jacy wirtuozi: grał Paderewski, po nim — znana pianistka, pani Roger-Miclos. Kto więcej — nie pamiętam, w każdym razie artyści niepośledniej miary.
Nagle zbliża się do gospodarza domu jeden z młodych Persów, oświadczając, że on również biegłym jest wykonawcą i chce zagrać zgromadzeniu kilka perskich melodyi.
— Czy to być może? Ależ to doskonale!
Nieopatrznie sadzają go przy instrumencie, oznajmiając, że dr. Szeik-Mohammed zgodził się uprzejmie zapoznać nas z popularnemi motywami swej ojczyzny. I w ciszy salonu rozlega się wystukiwana jednym palcem, monotonna jak szmer wody, nuta perskiej piosenki.
Wysłuchawszy ją raz, obiecujący wiele filar medycyny perskiej powtórzył ją raz drugi, trzeci, czwarty... i nie wiem już wiele razy, bo — wraz z całem towarzystwem — walczyłam z duszącym mnie śmiechem.
Szczęściem gospodarze, dziękując Persowi i dając hasło do oklasków, zakończyli komedyę, a wirtuoz z bożej łaski z miną głębokiego zadowolenia powstał od fortepianu.
Nie dosyć na tem.
W parę dni później, u mnie, wobec kilku osób opowiadał z twarzą rozpromienioną o swym tryumfie. Zaproponował nam przytem, iż zagra d’autres morceaux, encore plus beaux. I nim zdążyłam znaleźć jakiś zręczny frazes i oszczędzić mym gościom tej rozkoszy — Szeik Mohammed siedział już przy fortepianie, stukając jednym palcem d’autres morceaux, encore plus beaux.
Bezczelna pewność jego nie jest bynajmniej wyjątkową. Dzieli ją ze wszystkimi niemal swymi rodakami. A ogólnie biorąc, jest jednym z najwięcej inteligentnych z pomiędzy znanych mi Persów. Ani więcej próżny, ani więcej zarozumiały od innych — znakomicie kieruje swą barką życiową. Był faworytem wielkiego wezyra, nie zdziwię się bynajmniej, jeżeli zostanie ministrem.
Synowie dawnego Iranu słynęli jakoby — jest to opinia Herodota — ze swej prawdomówności i z mistrzowskiego strzelania z łuku. Nie wiem jak dzieje się obecnie z łukiem. Odwaga bowiem dzisiejszych Persów w niczem odwagi lwów Farsu[53] nie przypomina. Zresztą i lwy wyginęły i stają się mytem.
Co się tyczy prawdomówności — samo posądzanie o nią Persów mogłoby wyglądać na zjadliwą ironię. Prawda nigdy na ustach ich nie wykwita. Potrzebą ich natury jest mijanie się z nią na każdym kroku, kłamstwo dla kłamstwa, jak sztuka dla sztuki. Potrzeba ta pozostaje zresztą w ścisłym związku z niezwykłą przesadnością umysłu, rozdmuchującego drobiazgi do rozmiarów olbrzymich, i z wrodzonem również zamiłowaniem do pochlebstwa.
Te wady, przykre niezawodnie w bliższych stosunkach, nic nie ujmują zewnętrznemu wdziękowi ich obejścia, potęgują go nawet. Pers mówi dużo, ładnie, pełnemi obrazami. Lecz człowiek, który w stosunku z nim zapomina, że piękne frazesy są efektami retoryki, skazany będzie na smutne zawody i rozczarowania.
Szanujący się Pers przy pierwszem zetknięciu z kimkolwiek zasypie go powodzią komplementów i ofiaruje mu w potoku słów miodopłynnych swój dom ze wszystkiem, co tenże zawiera, swe stosunki, swe wpływy — niebotyczne, oczywiście, jak szczyty Demawendu. Wszystko, co doń należy, jest male szuma, co już miałam sposobność zaznaczyć wyżej.
Nie przypominam sobie jednakże, aby którykolwiek umiał obietnic dotrzymywać, o ile mu się o nich wciąż nie przypomina i nie stoi przed oczyma żywym wyrzutem, nie zadręcza go natrętnie.
Nie są to moje tylko osobiste spostrzeżenia. Potwierdzają je wszyscy bez wyjątku dawni i dzisiejsi podróżnicy, wszyscy europejczycy, pozostający z Persami w styczności.
Chardin niejednokrotnie rozwodzi się obszernie nad skłonnością ich do przesady i pochlebstwa, nad ich nieprawdomównością i brakiem poszanowania dla danego słowa. Jacques Morier uważa, że Persi poczytują praktykowanie pochlebstwa na kolosalną skalę za elementarny obowiązek grzeczności.
Trzeba więc, obcując z nimi, pamiętać, że słowa służą do zamaskowania myśli i nie wymagać od nich przymiotów, których odmówiła im natura. Wtedy wdzięk, uprzejmość i wytworność ich zachowania sympatyczne pozostawią wrażenie.
Zdarzają się jednak wyjątkowo między nimi ludzie skromni, a pełni zalet gruntownych, pracujący wytrwale dla dobra publicznego i poważnie wykształceni.
Każdy, kto przebył czas jakiś w Teheranie, poznał ludzi i stosunki, postawi niezaprzeczenie na pierwszem miejscu w ich rzędzie zmarłego przed kilku laty ministra oświaty, Mohbere-Dowlé i czterech jego synów.
Synowie ci pobierali wszyscy nauki w niemieckich uniwersytetach, mają prawdziwą wiedzę i z nią się nie popisują. Znaczną część wielkiego majątku poświęcają na cele publiczne, nie zrażając się niezliczonemi trudnościami, jakie w swym kraju spotyka na każdym kroku Pers, pragnący zbudzić swych braci z martwoty i apatyi.
Lecz Persya szybkim krokiem dąży do upadku. Właściwiej byłoby powiedzieć, że jest w nim pogrążona beznadziejnie. Wątpię też, czy dobra wola kilku jednostek i ich wytrwały wysiłek zdołają coś przeciw niezmierzonej mocy inercyi i zastoju.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Obszar Persyi przewyższa obszar Francyi, a zaludnienie jej jest stosunkowo 15 razy mniejsze. Pod uprawę idzie zaledwie pięćdziesiąta część gruntu. Zapasów zboża ani ryżu niema nigdy i być nie może. Gdy przychodzą złe zbiory, głód w ślad za niemi kroczy, dziesiątkując ludność. W roku 1861 nawiedził kraj cały. Powrócił w r. 1871 — 1872. W mieście Meszedzie 80,000 ludzi zmarło w owej epoce śmiercią głodową.
Dawni mieszkańcy Iranu uważali uprawę gruntu za jeden z obowiązków religii, to też kraj pocięty był szeroko rozgałęzioną siecią kanałów, roznoszących ziemi wodę, na którą natura dziwnie tu jest skąpa, a którą z wielkim mozołem i ciężkim trudem z gór sprowadzać trzeba. Upusty kanałów otwierane zostają w określonych odstępach czasu na dzień cały. Woda rozlewa się po polach i ogrodach, przesycając grunt należycie. System ten użyzniania, dający jaknajlepsze rezultaty, jest, niestety, całkowicie dziś zapuszczony na wielkich przestrzeniach kraju.
Persya biedna jest w rzeki. Jedna z nich zaledwie, Harun, wpadająca do Szatel Arabu, uchodzić może za spławną i posiada wodę w każdej porze roku. Wszystkie inne, jak Sefid-rud (biała rzeka), dopływ jej Szach-rud i różne pomniejsze rzeczki i strumienie wysychają zupełnie w letnie skwary. Potoki górskie, płynące wezbraną falą podczas roztopu śniegów, czernieją suchem łożyskiem przez długie letnie miesiące.
Dodać bowiem należy, że suchość klimatu jest wprost niesłychana. Rosa stanowi fenomen nieznany w środkowej Persyi. Jeden z dawniejszych podróżników, Oliriez, konstatuje ze zdumieniem, że na rozległej przestrzeni kraju, którą zwiedził, nie znalazł ani jednego ziemnego ślimaka. Nie dziwię się temu, jeśli przebywał latem bezwodne i przepalone przez słońce okolice. Deszcze nie spadają całemi miesiącami. W drugim roku mego pobytu, od początku marca do połowy września, jednej kropli wody niebo nie zesłało.
Letnie skwary trwają od początku maja do połowy października, nieraz dłużej. Oddycha się przez te długie miesiące żarem strasznym; noce tylko przynoszą ulgę, bo są względnie znośne, nawet w Teheranie, na 100 metrów nad morzem położonym, a zupełnie chłodne w górach Szymranu, dokąd w końcu maja wyruszają wszyscy Europejczycy. Persowie chronią się podczas upalnych godzin dnia do swych „sirzemini,” piwnic, specyalnie na ten cel urządzanych, czystych, a u ludzi bogatych wykwintnych nawet, wykładanych mozajką lub marmurem, szemrzących kaskadą źródlanej wody, dopływającej do obramowanego w majoliki basenu. Panuje w tych piwnicach przyjemny półmrok i chłód orzeźwiający.
Wiosną, jak już mówiłam, spadają ulewne deszcze, powodujące stałe zapadanie się płaskich ziemnych dachów. W naszym domu przez dwa lata z rzędu rozpadał się w gruzy dach jadalnego pokoju, w salonie woda sączyła się w dwóch kątach, w sypialni wzdłuż jednej ściany. Należeliśmy jeszcze do względnie uprzywilejowanych; w wielu domach sypiano pod parasolami. A Europejczycy zajmują najlepszą dzielnicę i najporządniejsze budynki. Cóż dziać się musi u Persów?
Przez te kilka dni potopu ziemia wchłania chciwie wilgoć (czego dowodem dachy); potoki górskie zalewają pola i drogi. I gdy kończą się krótkotrwałe deszcze, natura rozkwita w niezrównanym przepychu. Drogi, prowadzące do wiosek Szymranu, zamieniają się na te rozkoszne dni wiosny w ogrody z czarodziejskiej bajki. Kwitną na nich róże polne, białe, różowe, płomiennie-żółte i krwawo-czerwone. Krzaki stoją jak olbrzymie jednobarwne bukiety, liści wcale nie widać. Przy nich róże ogrodów i bzy perskie blado-liliowe, o wątłem i delikatnem kwieciu i woni upajającej, ciemne bzy tureckie o kiściach kwiatów jędrnych i skupionych, biała tarnina, osypana śnieżystemi płatkami, akacye białe i złociste, różowe tamaryksy, jaśmin o zapachu ciężkim i słodkim, wszystkie wreszcie drzewa owocowe. Gdzieniegdzie wznosi swą koronę judaszowe drzewo, wspaniałe i dziwne, o pniu ciemnofioletowym i różowo-liliowych kwiatach. Wszystko na słonecznych drogach rozkwita, jak za dotknięciem różdżki magicznej. Zielenieją topole i wierzby, srebrzy się białym liściem jujuba. Ogrody są jak wielkie kępy zieloności, róż i woni, trawnikami płyną smugi fijołków, przesypane płatkami brzoskwini i jabłoni.
Gdy widziało się raz tę wiosnę Wschodu, zachowuje się na zawsze obraz jej we wspomnieniu. I nostalgiczna za nią tęsknota ściska duszę, gdy powieją pierwsze ciepłe podmuchy.
W Persyi poprzedzają tę porę roku silne wiatry. Lecz z największą gwałtownością zrywają się wiatry latem i jesienią, szczególniej na południu, gdzie straszliwe czynią spustoszenia. Wiatr gorący, niosący tumany kurzu i wirujące słupy piasku, przechodzi nad okolicą jak gniew boży, wyrywając z korzeniami drzewa, znosząc namioty. Zwą go „samyalem,” lub wiatrem ognistym. Chardin obszernie o nim pisze. Wszyscy podróżni byli świadkami słabszych lub silniejszych huraganów wietrznych. Morier twierdzi, że o nich to myśleli prorocy mówiąc: „Wiatr, który przeszedł nad trawą, spalił ją.” „Zboże spalone jest, nim zostało zebrane.”
Nie widziałam spalonego zboża, lecz spotykałam w ogrodach i na drogach potężne drzewa przez wichurę zwalone.
Burza również rzadką jest jak deszcze, lecz gdy wybucha, to z siłą nieposkromioną. Oszałamia i pogrąża w odrętwienie. Błyskawice nie schodzą na chwilę z nieba, pioruny biją bez przerwy w ogłuszającym huku grzmotów, które echa gór odbijają przeciągle. Huragan wstrząsa ścianami domów, szyby brzęczą żałośnie, drzwi, zamknięte na pierwotne zasuwy, otwierają się bezustannie.
Trwa to niedługo, a całe wieki... wreszcie deszcz spada nawałą. Mija parę godzin i z przeczystego nieba już śmieje się słońce, lub wyiskrzają się gwiazd miliony.
Jesień pogodna, ciepła, jeszcze trwa miesiąc, nie więcej i przepala liście drzew na wszystkie odcienie czerwieni i złota. Nigdzie w naszej chłodnej Europie nie widziałam równie subtelnej rozmaitości tonów. Z gałęzi układamy artystyczne bukiety, piękniejsze nad wiązanki kwiatów.
Zima krótka jest, ostra, mroźna i słoneczna. Śniegi spadają gęste, zasypując pola i drogi. W godzinach południowych słońce grzeje jednak prawie jak latem i działa prawdziwe cuda. Przybyliśmy do Teheranu w ostatnich dniach grudnia; najęliśmy mieszkanie około 10-go stycznia. W ogrodzie domu nad basenem rozkwitał jeszcze krzak róży, podczas gdy śnieg zalegał grubą warstwą miasto.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zarzucenie stopniowe uprawy gruntu sprawia, iż kraj zamienia się powoli w bezpłodną i jałową pustynię. Zaledwie część prowincyi Azerbajdżanu i Farsistanu, jako też wązki pas Gilanu i Mazenderanu wzdłuż morza Kaspijskiego przedstawiają w niej dobroczynne oazy życia roślinnego, wykwitającego bogato pod tem słońcem, jeżeli tylko człowiek zechce mu dopomagać wodą.
Dojrzewają pod niem granaty, figi, pomarańcze, cytryny, daktyle, trzcina cukrowa, niezliczone odmiany winogron i wszystkie prawie owoce stref naszych. Na południu ścielą się bezbrzeżne pola róż, z których ciągną wonną esencyę i olej różany. Na południu też i w Gilanie zaprowadzona jest kultura jedwabników; drzewa morwowe rosną na rozległych przestrzeniach. W pewnej części Gilanu, około Rudbaru, znajdują się jedyne w Persyi gaje oliwne, dostarczające dość znacznej ilości oliwek. Mazenderan zaopatruje w ryż kraj cały. Mnóstwo pól obsiewanych dawniej zbożem, przeważnie pszenicą, idzie obecnie pod uprawę maku. Opium stanowi jeden z głównych produktów wywozowych Persyi.
Armeńczycy na dość szeroką skalę, choć w bardzo pierwotny sposób, wyrabiają wino, którego jednakże nie eksportują zupełnie. Za najlepsze uchodzą wina z Kasbinu, Ispahanu i Szirazu, białe i czerwone, nadzwyczaj silne i odurzające.
Od Khoj do Teheranu nie widziałam jednego lasu iglastego ani liściastego. Niema ich też w okolicy miasta, ani w całym Szymranie. Zato prowincya Gilanu, przesiąknięta wilgocią, siedlisko febry błotnej, przedstawia istny las dziewiczy, las odwieczny o chorobliwie wybujałej roślinności stref gorących. Gałęzie mimozy, wyrosłej do kolosalnych rozmiarów, plączą się z konarami figowca, potężne paprocie wznoszą wysoko rozłożyste liście, naokół pni stuletnich wije się wino. Małe strumyki spływają ze szmerem. W gąszczach zieleni kłębią się węże... Choć zdradliwe wyziewy zatruwają powietrze i szerzą gorączkę i choroby, „Gilani”[54] chełpią się ze swego wspaniałego lasu.
Z lasem Gilanu łączy się las Mazenderanu; obydwa ciągną się wzdłuż północnego stoku Elbrusu; obydwa roztaczają jednakowy przepych roślinności. Nasr-Eddin lubił polować w Mazenderanie i rok rocznie udawał się tam na długie wycieczki.
Różne drapieżniki nawiedzają lasy i pustynie Iranu. W lasach Gilanu i Mazenderanu czai się tygrys królewski; w prowincyi Farsu wodzą się jeszcze lwy bezgrzywe; w kniejach leśnych są dziki, wszędzie potrosze błąkają się wilki. W pustyni żyją szybkonogie gazele, na które dość często a prawie zawsze bezskutecznie, urządzają polowania w okolicy Kasbinu. W pustyni też krążą jeszcze dzikie osły, z czarnym krzyżem na grzbiecie. Polowanie na nie było ulubioną rozrywką dawnych Persów; mówi już o niem Xenofont w Anabazisie. Mięso tych zwierząt uważane było przez „Irani” za nadzwyczaj wytworny przysmak, spożywany na stołach magnatów i królów. Przyjmując uroczyście cudzoziemskich ambasadorów, Abbas Wielki uraczył ich festynem, na który zabito 32 dzikie osły.
Zapomniałam o jednem ze zwierząt, najprzykrzejszem: chcę mówić o szakalach, które nocami wyją przeraźliwie. Na wsi Szymranu oka nieraz zmrużyć niepodobna, gdy ich jęk przenikliwy, podobny do płaczu dziecka, miesza się z przeciągłem naszczekiwaniem psów-włóczęgów.
Z pomiędzy zwierząt domowych posiada — jak już mówiłam — Persya wspaniałe konie. Dostarczają ich przeważnie prowincye Horassanu, Turkestanu i Kurdżystanu. Wywóz ich do Europy jest prawie niemożliwy. Przeprawa statkiem bowiem najczęściej bywa dla nich zabójczą, a droga lądowa niesłychanie jest trudna i uciążliwa. Nasr-Eddin ofiarował był Napoleonowi III-mu czwórkę przepysznych arabskich rumaków, lecz stajnie cesarskie cieszyły się niemi niedługo.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Handel Persyi, jak i wszystko w kraju, chyli się do upadku. Głównemi przedmiotami wywozu są dywany i jedwabie, esencya różana i opium, suma eksportu którego wynosi 22 miliony fr. Szeroki dość odbyt w Europie znajdują również wyroby z miedzi i różne starożytności, których część znaczną fabrykują w Ispahanie, Szirazie i Teheranie biegli w swej sztuce artyści-rzemieślnicy. Europa, stwarzająca z równem mistrzowstwem rzeczy przyprószone pyłem wieków, o tonach umiejętnie przybladłych, nie może mieć do nich żalu o siekierki Szacha-Abbasa i tarcze Tamaspa, kowane w roku pańskim 1890-ym, a sprzedawane za autentyczne zabytki epoki.
Góry Persyi kryją w swem łonie nieprzebrane bogactwa mineralne. Jest w nich wszystko, co mogłoby zapewnić krajowi dobrobyt i pomyślność. Są kopalnie węgla i żelaza, marmuru i malachitu, ołowiu i miedzi, srebra i złota, turkusów i rubinów. Eksploatowane miejscami tylko i niedbale, nie dają słabej części tego, co przynieśćby mogły. Pers, czy Europejczyk, który chciałby ten stan rzeczy poprawić i zastosować nowe środki dobywania i oczyszczania rudy, straci czas, pieniądze i energię na bezowocne wysiłki, które rozbiją się o nieprzebitą opokę obojętnej na wszystko apatyi. Persya daje się nieść fali życia; sama żyć już nie próbuje.







IX.

Religia. — Sziici i Sunnici. — Ali, Ilassein Imami. — Mułłowie i Muszdeidzi. — Sekty: babiści. — Giebrzy, wielbiciele ognia. — Moharrem, teatr religijny. — Przedstawienia w Takieh.

Persowie tworzą w mahometanizmie odrębny zupełnie odłam Sziitów, czczących jako świętych Alego, zięcia Mahometa i jego potomków, Imamów.
Po śmierci Mahometa, który nie pozostawił męzkiego potomka, halifat pozostał bez następcy — halifat, przedstawiający najwyższą władzę duchową i doczesną, jaką w swych rękach jednoczył prorok. Niezwłocznie wytworzyły się dwie wrogie partye: jedna, pragnąca wynieść na godność halifa Abu-bekra, ojca trzeciej, a ulubionej żony Mahometa Aiszy, druga, ofiarowująca go Alemu, pokrewnemu proroka i mężowi jedynej jego córki, Fatmy. Stronnictwo Abu-bekra odniosło zwycięztwo; Ali zaś i jego zwolennicy, później zaś jego synowie Hassan i Hossein, jako też rodziny tychże, zostali zwykłym w historyi świata trybem — przez zwycięzców wymordowani.
Następca Abu-bekra, halif Omar, zawojował Persyę i zaszczepił w niej islamizm. Wszystkie sympatye podbitego narodu zwróciły się — przez naturalną reakcyę — ku Alydom (potomkom Alego), których prześladowania i męczeństwo było poniekąd obrazem nieszczęść Iranu. Przytem młodszy syn Alego, Hossein, poślubił był księżniczkę perską, córkę ostatniego króla z dynastyi Sasannidów[55], pozbawionego tronu przez zaborców. Tenże Hossein, nie chcąc uznać za halifa Yezida-ben-Moawiah, drugiego króla z rodziny Omyadów, która zawładnęła halifatem po śmierci Omara, zmuszony był — chroniąc się przed gniewem Yezida — opuścić Medynę i uciec do Mekki. Mieszkańcy miasta Kufy (na południo-wschodzie Małej Azyi, terytoryum tureckie), oddani sprawie Alydów, wezwali wówczas Hosseina, ofiarowując mu przytułek w murach swego grodu i ogłaszając go za jedynego prawdziwego halifa, następcę proroka. Obawiając się smutnych dla siebie następstw z takiego postawienia sprawy, Yezid-ben-Moawiah wysłał przeciw Hosseinowi wojska, które spotkały go w pobliżu miasteczka Kerbelah, w otoczeniu 62 osób jego rodziny. Nastąpiła znów rzeź ogólna. Hossein, jego żony, dzieci i wszyscy towarzyszący mu Alydzi śmierć męczeńską ponieśli.

Śmierć ta utwierdziła jeszcze wyraźniej Persów w kulcie dla Alego i jego potomków Imamów.
Dama perska w kostyumie domowym
Kwestya religijna i kwestya narodowościowa złączyły się ściśle. Imam[56] Hossein jest dla każdego Persa nietylko świętym potomkiem proroka: zarówno wierzący, jak wolnomyślni, widzą w nim jednocześnie i przedewszystkiem bohatera i męczennika Iranu. Węzły krwi, które połączyły go z Sassanidami, zrobiły zeń, w ich pojęciu, prawdziwego syna ich ziemi. Persi otaczają czcią i uwielbieniem Alego, Hosseina i Imamów nie tyle dlatego, że pochodzą od proroka, ile że związali swe losy z losami Sassanidów.

Sunnici zaś, muzułmanie tureccy, którzy za następcę proroka uznali Abu-bekra, odrzucając w zupełności kult Alydów i Imamów, czczą Omara, następcę Abu-bekra.
Sziici, w których umyśle z imieniem tego halifa wiąże się podbój kraju, żywią dla jego pamięci nienawiść.
Grobowce Imamów są miejscami świętemi i celem pobożnych pielgrzymek. Imamów było ogólnie dwunastu. Ostatni z nich, „Mahady”, przeniesiony został przez Ałłaha w 260-ym roku „hegiry[57],” a w 880-ym naszej ery w miejsce niewiadome, gdzie czeka dnia, w którym cała ludzkość nawróci się na islamizm. Najwięcej czczonym przez Persów jest, rozumie się, Imam-Hossein, którego święte zwłoki spoczywają w Kerbelah, na terytoryum tureckiem, gdzie poniósł śmierć męczeńską.
Mułłowie, strzegący grobu, sprzedają wiernym grudki ziemi, mającej cudowne własności, a wydobytej z miejsca, na którem rozłożone były namioty Hosseina. Zważywszy, że zabito go przed lat z górą tysiącem, trzeba przyznać, że namioty musiały zajmować poważny obszar, by świętej ziemi starczyło po dni nasze na setki tysięcy pielgrzymów, nawiedzających rok rocznie grób proroka.
Ludzie bogaci i wielkiego rodu nieraz każą się chować na cmentarzach miast, słynących z grobów Imamów: w Messedzie, gdzie spoczywa Imam-Resa, w Kasbinie, w Kerbelah, wreszcie w Kum, dokąd grobowiec Fatmy, żony Alego a córki Mahometa ciągnie pobożne tłumy ze wszystkich zakątków Persyi.
Królowie odbywają te pielgrzymki narówni z prostymi śmiertelnikami. Fat-ali-Szah pieszo, na znak pokory, przebywał przestrzeń od wrót miasta do grobowca, który zbogacił przytem mnóstwem cennych darów. Grobowiec ten odznacza się wielkim przepychem. Trumna i otaczająca ją naokół balustrada wykute są w srebrze. Na nabitych złotemi blachami drzwiach sanktuaryum wyryto napisy z Koranu. Mnóstwo złożonych naokół grobowca ofiar, drogocennych kamieni i kosztownych przedmiotów, świadczą o naiwnej wierze tłumów.
Sziici więc (Persi) różnią się przedewszystkiem od Sunnitów (Turków i Arabów) kultem dla Alydów, którzy prześladowani byli przez Sunnitów. Jednym z punktów, dzielących jeszcze te dwa szczepy Islamu, jest prawo dowolnego interpretowania Koranu, przysługujące wszystkim Sunnitom, podczas gdy u Sziitów mułłowie jedynie mogą komentować boskie księgi.
Duchowieństwa niższego — mułłów (inollah) jest w Persyi ilość niezliczona. Na każdym kroku roi się od ich białych i zielonych turbanów. Hierarchia duchowna przedstawia bardzo mało stopni. Mułłowie każdej prowincyi zależą od tak zwanych Imam-Dżomeh, mianowanych przez rząd i od rządu pobierających pensyę. Imam-Dżomeh zaś, na równi z mułłami, zwracać się muszą do najwyższej instancyi „Muszdeidów,” wielkich kapłanów. Tych jest zaledwie kilku na kraj cały: świątobliwe życie i wielkie cnoty wskazują ich zazwyczaj na to stanowisko. Decyzye Muszdeidów w kwestyach wiary i prawa mają moc wyroku: królowie nawet odnoszą się do nich z najwyższą czcią i poszanowaniem; śmierć każdego z nich pociąga za sobą żałobę narodową. Godność pierwszego muszdeida przypada w udziale arcykapłanowi, zamieszkującemu w Kerbelah, świętem mieście, chroniącem zwłoki Imam-Hosseina.
Z Muszdeidów Persyi najwyższą sławą i poważaniem cieszył się podczas naszego tam pobytu muszdeid Tebrysu. Mogliśmy osobiście sprawdzić olbrzymie uznanie, jakiem we wszystkich sferach społecznych otaczają tych dygnitarzy kościoła. W przededniu postanowionego przez nas wyjazdu do Teheranu muszdeid, chory oddawna na oczy, zastanowiwszy się, że wiedza medyczna „hakima frengi[58]” więcej może warta od nauki perskich lekarzy, jeśli go do kształcenia ich sprowadzają — zawezwał nagle mego męża do siebie. Uprzedziliśmy już depeszą ministra oświaty, który naglił o najprędsze przybycie, że nazajutrz wyruszamy. Muszdeid tymczasem wyraził po konsultacyi życzenie, aby doktór został na dni parę i sam przeprowadził przepisaną przez się kuracyę. Wszyscy znajomi Persowie zawyrokowali natychmiast, że odmówić nie możemy, bez narażenia sobie całkowicie opinii publicznej. Zapytany depeszą minister, odpowiedział niezwłocznie, że możemy zabawić w Tebrysie tak długo, jak tego zapragnie muszdeid, gdyż wezwanie lekarza przez tego kapłana jest najwyższem usankcyowaniem jego wiedzy.
Nie dosyć na tem. Gdy przybyliśmy do Teheranu, wszyscy bez wyjątku, zaczynając od Nasr-Eddina i ministrów, a kończąc na chorych, którzy posypali się tłumnie, winszowali „hakimowi czeszm[59]” tej kuracyi i poczytywali ją za zaszczyt dlań i dobrą wróżbą.
Biedny muszdeid umarł jeszcze podczas naszego w Teheranie pobytu. Żałobne jęki słychać było ze wszystkich meczetów; sklepy i bazary pozamykano, jak w święta uroczyste, w to święto smutku narodowego.
Po nad mułłami i Imam-Dżomeh istniała dawniej najwyższa władza duchowna, szef i głowa kościoła — papież sziizmu, Sudder-ul-Suddur. Lecz jeśli potęga duchowna arcykapłana nie zawadzała szachom, władza jego ziemska wydała im się zbyteczną. To też Fet-ali-Szah uważał za akt dobrej polityki zniesienie tego pontyfikatu, rzucającego cień na jego wszechwładztwo.
W taki sposób zniesiona została oligarchia duchowna, lecz nie zmniejszył się bynajmniej wpływ duchowieństwa. Mułłowie ciążą olbrzymią siłą reakcyi na całem życiu społeczeństwa i paraliżują wysiłki jednostek, pragnących wyrwać naród z mocy obskurantyzmu.
Mułłowie nietylko komentują Koran i walczą uparcie ze światłem i postępem. Zwierzchnim sądem każdej prowincyi w kwestyach prawa cywilnego, a więc: własności, podziałów spadków, wywłaszczeń, małżeństw i rozwodów jest trybunał, złożony — pod zwierzchniem przewodnictwem Imam-Dżomeh — z mułłów, biegłych w prawnictwie. Wyroki ich oparte są na słowach Koranu i na tradycyach obyczajowych, moc prawa mających. Urzędnicy cywilni korony — gubernatorzy prowincyi i podległa im rzesza poddostojników, rozstrzygają tylko w kwestyach prawa karnego i zajmują się gorliwie poborem podatków[60].
Nie zdaje mi się, by Persowie w tajnych głębiach ducha odznaczali się nadmiarem pobożności, a szczególniej wiary.
Przekonana nawet jestem, że sfery intelektualne najzupełniej są ze wszelkich przekonań religijnych wyzute, lub hołdują, co najwyżej, zasadzie deizmu. Jedynie ciemny tłum wierzy ślepo w słowa Koranu. Ale taką jest potęga duchowieństwa i tak liczyć się z nią trzeba, że wszyscy „Irani”, zarówno wierzący, jak obojętni i wolnomyślni, zachowują w zewnętrznych stosunkach życiowych pozory wiary, a nawet fanatyzmu. Każdy z nich wspomina w każdej okoliczności imię Allaha; z ust wciąż się sypią Insz-Allah, Masz-Allah, Barek-Allah[61]. Na ręku każdy Pers zawieszony ma różaniec, którego paciorki machinalnie przesuwa, powtarzając jakoby w myśli sto imion Allaha. Gdy zaś nadchodzi godzina modlitwy: o wschodzie słońca, w południe lub o zachodzie, kiedy z minaretów rozlega się nawoływanie muezzinów - zwraca się ku Mecce, zastygły, zda się — w zamodlonej pozie. Lecz za przesadą tych zewnętrznych demonstracyj kryje się często najzupełniejszy indyferentyzm religijny.
Mówiłam już, że podczas świętego miesiąca Ramadanu przepisy religii zabraniają wiernym spożywania potraw pomiędzy wschodem i zachodem słońca. Prosta masa ludu obserwuje ten post ściśle; przekonana jestem że służący nasi nie jedli nic przez dzień cały. Słaniali się jak cienie, wyniszczeni i osłabieni, pracowali jeszcze leniwiej niż zazwyczaj, choć już miara zwykłego ich pracowstrętu jest dość imponująca. Gdy o zachodzie słońca rozbrzmiewał wystrzał z Top-Khaneh, rzucali się na jedzenie z żarłocznością, świadczącą wymownie o długiej wstrzemięźliwości. Lecz wszyscy prawie Persowie z lepszej sfery posilają się w ciągu dnia, kryjąc się przed służbą. Wstrzymują się jedynie od picia wódki i wina, obawiając się, by zapach alkoholu nie uderzył czułych powonień mułłów, z którymi każdy codziennie się styka. Ale to chwilowe umartwienie powetowują sobie nocą. Z bardzo i bardzo nielicznemi wyjątkami piją oni wódkę i to już nie kieliszkami, lecz całemi szklankami. Po wchłonięciu kilku takich porcyj obrzydliwego i mocnego „raki” zachowują całą przytomność umysłu, co świadczy wymownie o pewnem wyrobieniu w kierunku absorbowania alkoholu.
Pod osłoną religii oficyalnej i zewnętrznemi pozorami prawowierności kryją się i krzewią niezliczone sekty. O jednej z nich, której doktryny wywarły wpływ potężny na masy, a szczególniej na tą część społeczeństwa, która czuje i myśli, pragnęłabym wspomnieć słów kilka. Jest to sekta babistów, których krew męczeńska popłynęła strumieniami przed pół wiekiem, sekta, pozornie zduszona, w rzeczywistości posiadająca obecnie tyluż może, co w epoce pierwszego rozkwitu wyznawców. Tylko, nauczeni krwawem doświadczeniem poprzedników, dzisiejsi babiści kryją swe przekonania i przesuwają jaknajprzykładniej w ręku paciorki różańca.
Twórcą tej sekty był Seid[62] z Szirazu, Mirza-Aly-Mohammed, który od lat młodzieńczych zasłynął był w swem otoczeniu z cnót niepospolitych, słodyczy i łagodności niewymownej, połączonej z pogodą umysłu otwartego, jasnego, obejmującego szeroko kwestye filozoficzne, religijne i społeczne.
Aly-Mohammed gromadził naokoło siebie tłumy słuchaczów i prozelitów. Odrzucając całkowicie Koran i wszystkie jego baśnie, „Bab[63]”, jak sam siebie nazywał, uznawał jedynego Boga, odmiennego od Biblii i Mahometa. Istota boska, w koncepcyi Baba, przenika wszystkie twory; są one wprost jej emanacyą i powrócą do niej w dniu sądu ostatecznego. Religia ta jest najczystszym panteizmem.
Zło istnieje na świecie, nie stanowi jednak koniecznego wyniku dualizmu ducha, ani fatalnego następstwa przewinień prarodziców — lecz jest tylko niezbędnym rezultatem faktu stworzenia i oddzielenia się czasowego tworu od istoty boskiej. Pojmowanie go w taki sposób wyklucza pokutę, ofiarę, ascetyzm, którym to umartwieniom Bab nie przyznaje racyi bytu.
Natura ludzka jest dobrą; człowiek, zdając sobie sprawę ze swego boskiego pochodzenia, dąży do doskonałości. Religia Baba pomaga mu w tem dążeniu, głosząc zasady dobroci, pobożności i litości. Nakazuje ona bogatym opiekować się biednymi w imię Boga, który w ich ręce złożył majątek, jako depozyt, a nie własność. Potępia zarówno poligamię — która zresztą staje się już obecnie zbytkiem rodziny królewskiej — jak bezżeństwo. „Z każdego istnienia powinno powstać istnienie”. Potępia życie haremu, zamykające w poniżającej niewoli umysł i ducha kobiety; żąda dla niej szacunku i równouprawnienia. „Każdy babi ma prawo rozmawiać i przestawać z kobietami, widzieć je z odkrytą twarzą”. Potępia rozluźnienie węzłów rodzinnych, będące naturalnym skutkiem wielożeństwa i nizkiego stanowiska społecznego kobiety, od której nie wymaga się nawet, by umiała być matką. Jest tylko płodzącem stworzeniem.
Słodki apostoł czarem natchnionego słowa i przykładem życia cnót pełnego pociągał serca i umysły tłumów. Liczba zwolenników babizmu wzrastała szybko i potężnie; doktryny Baba, rozprzestrzeniane przez jego uczniów, znalazły oddźwięk w całej Persyi. Zaniepokojeni mułłowie zakrzątnęli się czynnie, skłaniając rząd do prześladowań.
Wybuchnęły też one ze straszną siłą. Bab i ulubiony jego uczeń rozstrzelani zostali w Tebrysie, krew wyznawców babizmu popłynęła potokiem. Na śmierć męczeńską i torturę poprowadzono kobiety, dzieci, starców. Wytępiono ludzi, lecz nie zabito idei; babizm żyje w wielu sercach i mózgach[64].
W Persyi pozostała jeszcze szczupła garstka wyznawców wiary starożytnego Iranu giebrów, wielbicieli ognia. Cierpią oni prześladowania i z wiarą swą się kryją, ale z dumą uważają się za jedynych prawdziwych potomków dawnych Irani. Liczba ich w całem państwie nie przenosi 9,000; w Teheranie jest ich zaledwie kilkuset.
O dziesięć może kilometrów za miastem wznosi się wieża, nizka i szeroka, samotna i ponura, na tle wzgórz czarnych i jałowego, smutkiem wiejącego krajobrazu zniszczenia. Zwą ją wieżą giebrów, lub wieżą milczenia — Dagmeh. Jest to cmentarzysko giebrów. Krążą nad niem drapieżne ptaki, szarpiąc zgniliznę ciał, rzuconych im na pastwę; obyczaj religii zakazuje giebrom grzebać umarłych.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Do pobieżnego tego nader rzutu oka na religię, o której szczegółów zasięgnąć można w znakomitej pracy M. de Gobineau Religions et philosophies dans l’Asie centrale — dodać muszę kilka uwag o Moharremie, miesiącu żałoby i odbywających się w tej epoce obrządkach i uroczystościach.
Już u dawnych Arabów, przed wprowadzeniem jeszcze Zolamizmu, Moharrem był miesiącem świętym. Wrogie plemiona zawieszały w tym czasie wojenne czynności. Podczas pierwszych dni dziesięciu Moharremu Koran schodził częściowo z nieba, by się objawić wiernym. Wreszcie dziesiątego dnia tego miesiąca, zwanego ruz-Katl[65] lub ruz-Hossein, Imam Hossein, którego opowiadałam śmierć tragiczną, został zamordowany wraz z otaczającymi go Alydami przez żołnierzy Jezida-ben-Moawiah.
Dlatego też Moharrem jest dla Persów okresem żałoby i postu. Jednocześnie, na całej przestrzeni Iranu, w najmniejszych osadach i największych miastach odgrywają — przez pierwszych jego dni dziesięć — na zaimprowizowanych scenach dramaty, upamiętniające główne epizody końca życia Hosseina, od ucieczki z Medyny do śmierci jego w Kerbelah. Śmierć tę przedstawiają teatry w dniu dziesiątym — ruz-Katl.
Podczas pobytu jeszcze na wsi Szymranu w pierwszych dniach Moharremu nie miałam sposobności widzieć Takieh królewskiego w Teheranie, urządzonego z największym przepychem i posiadającego najlepszy dobór improwizowanych aktorów. Lecz obecną byłam na dwóch przedstawieniach w Kameranieh, rezydencyi księcia Najeb-Saltaneh, brata Muzaffer-Eddina, a ulubionego syna Nasr-Eddina. Zamknięte w jednej z lóż dla żon księcia przeznaczonych (było nas parę kobiet europejskich), patrzymy na widowisko, jak prawdziwe wschodnie hanum poprzez czarną sukienną firankę, zasuniętą nad lożą i powyrzynaną w ażurowe desenie. Widzimy wszystko, pozostając niewidzialnemi.
Takieh jest olbrzymim namiotem, którego ściany obciągnięto na znak smutku czarnym kirem żałoby. Jarzy się w nim mnóstwo świeczników, co bynajmniej duszy nie rozwesela. Wszyscy obecni ubrani są czarno: nas również poproszono uprzednio o przybycie w czarnych sukniach, w których topimy się zwolna w podzwrotnikowym skwarze.
Naokół piętra Takieh ciągnie się szereg lóż o ażurowych ciężkich zasłonach, za któremi kryją się żony księcia i ich otoczenie. W lożach dolnych, otwartych, zasiedli oficerowie, urzędnicy, mułłowie. Tłum męzki zalega ławki, których kilkanaście rzędów otacza teatr amfiteatrem.
Parter zarezerwowany jest całkowicie dla kobiet.
Z boku wznosi się rodzaj ambony, obciągniętej czarnem suknem. Wchodzi na nią mułła i — przed zaczęciem przedstawienia — przypomina publice, jakie okoliczności z życia Hosseina wiążą się z dniem danym i jaka część dramatu jego dni ostatnich odegrana będzie przed ich oczyma. Pobudza ich równocześnie do smutku, płaczu i do wylania za zewnątrz nagromadzonego w duszy bólu.
Nie zapominajmy, że Hossein jest dla Persów męczennikiem narodowym, że ci z nich nawet, którzy mają Koran za stek kłamstw i absurdów, uważają syna Alego za bohatera, który złączył swe losy z losami prześladowanej dynastyi i zginął tak, jak zginęli Sasannidzi. W ich wspomnieniach — wraz ze wspomnieniami śmierci Hosseina — odżywa dawna chwała, najście Omara, zalanie kraju przez zwycięzkie armie halifa. I wszyscy płaczą łzami gorzkiemi żalu, gdy mułła opowiada o świętym męczenniku, a aktorzy odtwarzają sceny z jego życia.
Przedstawienia są nadzwyczaj naiwne; dekoracye nie istnieją prawie; niektóre postacie odznaczają się szczytnym komizmem. Przesuwa się, naprzykład, często przez scenę, rozprawiając szeroko europejski ambasador wazir muhtar frengi, ubrany cudacznie w tużurek clergymana angielskiego; na głowie ma cylinder. Tradycya twierdzi, że przedstawiciel któregoś z mocarstw Europy interweniował był wobec Yezidów, żądając oswobodzenia Hosseina.
Zważywszy, że Imam zabity był w 681 roku naszej ery, widzimy całe nieprawdopodobieństwo tej wersyi. Za ambasadorem kroczy śmieszna figura w króciutkiej żakietce i okrągłym kapeluszu — zadziwiające poszanowanie dokładności historycznej kostyumu! — postać owa przedstawia hakuna (doktora) dostojnego dyplomaty.
Lecz zapomina się wkrótce o tych śmiesznych i wulgarnych szczegółach wobec życiowego dramatu, który przypomina nam gra aktorów, i wobec tego przedewszystkiem, co dzieje się w samej widowni. Gdy kolejno przesuwają się przez scenę Alydzi, gdy Hosseinowi grozi coraz cięższe niebezpieczeństwo, gdy po przeciągłej i rzewnej w początku deklamacyi odzywa się tragiczna nuta, prawdziwy jęk rozpaczy — cały teatr wybucha nagle łkaniem, krzykiem szczerej, niekłamanej boleści. Rozbrzmiewają zawodne Wai! Wai! Yah Hossein! Hassan! Hossein! i wstrząsają do głębi duszę. Moje nerwy tak słabo są zahartowane i tak źle opancerzone przeciw tym wrażeniom wielkich wyruszeń tłumów, że łzy gwałtownie napływają mi do oczu. Na scenie płaczą drobne dzieci Hosseina, śpiewając przytem niewymownie żałosne, mimo swej monotonności, motywy. Wielki dramat jest w tym śpiewie. To agonia w głos ludzki wlana. Skardze dzieci odpowiadają nowe jęki tłumów.
Tak musieli płakać Żydzi pod murami Jerozolimy tym przeciągłym, długim jękiem konania...
Oto w dniu dziesiątym Moharremu epilog dramatu. W okolicy Kerbelah, którą ma przedstawiać scena, rozłożono dwa namioty; Imam obozuje w nich ze swą rodziną. Przez scenę przesuwają się postacie pół-nagie z zatkniętemi za pas długiemi włóczniami, na których kołyszą się dziwne metalowe chorągwie z napisami z Koranu. Dalej kroczą ludzie, niosący przez scenę emblematyczne przedmioty, mające przypominać koniec Hosseina, a więc jego trumnę, jego ubranie, wreszcie wspaniałego konia arabskiego, na którym był właśnie, gdy go zabito. Zjawiają się krwią zbroczeni towarzysze Hosseina, którzy wraz z nim tego dnia zginęli. Nadchodzi wreszcie sam Hossein w otoczeniu swych żon i dzieci. Rozpacz tłumów dochodzi do ostatnich kresów paroksyzmu. Jeden olbrzymi jęk bólu przerywa powietrze, jęk nabrzmiały wściekłą zajadłością przeciw ciemięzcom i mordercom. Sypią się klątwy na Yezidów i na Omara. A nad wszystkiem góruje skarga żałosna, płynąca z tysiąca piersi: Hassan, Hossein! Yah Hossein!
Nie próbuję już opisać tego, co się dzieje w Takieh, gdy żołnierz podnosi rękę na Hosseina, gdy zabijają jego towarzyszów i dzieci. Oddycham, wychodząc na powietrze i słońce; ciężar spadł mi z serca i z mózgu. Rozumiem, że ludzie, przez dziesięć dni z rzędu na to patrzący, dochodzą do chorobliwej egzaltacyi.
Przez te dziesięć pierwszych dni Moharremu ulice są widownią szczególnych procesyj. Tłumy pół-nagich postaci, o piersiach i czołach zakrwawionych na znak żałoby, ze sztyletem lub nożem uwięzłym jeszcze w ranie, krążą po ulicach, bijąc się w nagie piersi miarowym ruchem. Dzikie to i przejmujące. Niejednokrotnie fanatycy umierają z ran, które sobie zadają podczas tych procesyj Moharremu.







X.

Obchód Nowego Roku. — Sala tronowa. — Tron Mohammed Szacha. — Uroczystość Salamu. — Dary królewskie: pieniądze, konie, kalaaty. — Gościna króla u poddanych. — Ceremoniał dworski — Święto wielbłąda.

Nie wiem, czy religia sziitów zaleca jakie zewnętrzne obrządki, uspokajające dusze po łzach nad losami Alydów i Hosseina i smutkach Moharremu. Lecz zsyła wesele po ciężkim poście Ramadanu, poście straszliwym, wycieńczającym nad miarę tych, którzy zachowując go skrupulatnie, nie wypiją od wschodu do zachodu słońca szklanki wody i umieją odwrócić oczy od pokusy nęcącego ich kalianu. A zważywszy, że post ten przypada nieraz w lecie[66], w znojne żary i w zabójczą suszę, bohaterstwo tych wiernych jest wielkiem i będzie im chyba w dniu sądu przez Allaha policzone.
Podczas mego pobytu Ramadan przypadł na wiosnę. Ostatniego wieczoru tego miesiąca umartwienia Persi wylegli na dachy domostw i wyczekiwali gorączkowo zjawienia się księżyca. Jego ukazanie bowiem zwiastuje Rok Nowy — No-ruz[67] (dosłownie nowy dzień), wraz z którym zaczyna się szereg uroczystości ciekawych i poetycznych w swych zewnętrznych przejawach, a pozostawiających w pamięci szereg obrazów świetnych i iskrzących, barbarzyńskich i wspaniałych. Główną z nich jest Salam — powinszowanie noworoczne, złożone przez lud królowi-królów w pierwszy dzień No-ruzu.
Europejczykom z kolonii dyplomatycznej lub pozostającym w służbie rządowej, chętnie udzielają zaproszeń na tę uroczystość. Rozumie się, że korzystamy z nich skwapliwie. Poprzez gęste tłumy, cisnące się w Majdoni-Topkhaneh (plac broni) i przyległych ulicach powóz przesuwa się z trudem. Jesteśmy wreszcie w ogrodzie pałacowym, zwanym Gulistanem[68], czyli krainą kwiatów. Rzeczywiście, jedna to z najbogatszych oaz roślinności Teheranu i jego okolic. Przejrzyste strumienie płyną po dnie z niebiesko-turkusowych majolik; takąż majoliką wyłożone są dna licznych basenów, w których srebrzy się woda, jak łza czysta. Szafir nieba odbija się w kryształowej fali; od zacienionych alei wieje chłód rzeźwiący. Docieramy do budynku, zwanego talarem lub „Tachti-Khaneh”[69], salą tronową. Przed nim rozściela się dość obszerny plac, właściwy teatr Salamu.
Owa sala tronowa wznosi się na niewielkiem podwyższeniu, a pozbawiona jest zupełnie przedniej, patrzącej na ogród ściany, tak, że z zewnątrz widać tron doskonale. Sala uchodzi za jeden z najpiękniejszych wzorów sztuki ornamentacyjnej perskiej, którą artyści irańscy, osiedleni w Hiszpanii w mieście Rioja, przenieśli byli podobno do pałaców maurytańskich. Wysoki sufit tworzy kilka wielkich sklepień, podzielonych na mniejsze niezliczoną linią łuków i załamów, rzeźbionych delikatnie, pokrytych arabeską barw i złoceń. Od tła ich odbijają oryginalnie malowane postacie kobiet i jeźdźców; wszędzie plączą się kwiaty. Pomimo bogactwa kolorów i złoceń, nie razi to oka jaskrawością, lecz przeciwnie daje wrażenie harmonijnego dzieła prawdziwych artystów. Tylną ścianę Tachti-Khaneh stanowi jedno szerokie okno łukowe, którego szkła różnokolorowe tworzą zwoje kwiatów i ujęte są w misterne, jak tkanka pajęcza, lekkie linie rzeźb drzewnych.
Dwie boczne ściany pokryte są, podobnie jak sklepienie, rzeźbami i złoceniami. Wyrzynane w najróżnorodniejsze formy zwierciadlane, ramy otaczają portrety królów z dynastyi Kadżarów: niepiękną i nieciekawą twarz Mohammed’a, wspaniałą czarną brodę Fet-ali-Szacha, energiczną i drapieżną nieco głowę Nasr-Eddina. Władcy Persyi mogą się malować i fotografować wiele tylko zapragną, w najrozmaitszych pozach i postaciach. Lecz ani w marmurze, ani w bronzie, ani w gipsie uwieczniać im się nie wolno. Przepisy religii uważają za grzeszne portrety, rzucające cień postaci. Nie umiem objaśnić, w czem się to wierze Mahometa sprzeciwia. Wiem wszakże, że Nasr-Eddin wywołał surową krytykę i głośne oburzenie w sferach duchownych, pozwalając jakiemuś nieudolnemu artyście przedstawić swą królewską postać w rzeźbie na koniu. Ze stanowiska estetyki słusznie można biadać nad tym wybrykiem monarszym; grupa jest wprost okropna; wyzłocony koń, wyzłocony król, wyzłocony postument, a naokoło szafirowe słupy latarni.
Sufit sali tronowej opiera się z przodu na prześlicznych, kręconych, alabastrowych kolumnach pokrytych splotami kwiatów, oraz liści zielonych, złotych.
Wzdłuż dwóch bocznych i przedniej ściany biegnie na metr przynajmniej wysokości obramowanie z przezroczystego białego marmuru, na którym nakładane są wypukło złotej i zielonej barwy liście, kwiaty i arabeski. W każdym dawnym pałacu królewskim te przezroczyste marmury[70], będące wytworem powolnego sączenia się źródeł, przesyconych ciałami wodnistemi, a przeświecające zielonkawym odcieniem, stanowią ozdobę choćby kilku pokoi. Wyłożony też był niemi słynny meczet niebieski w Tebrysie.
Tron Mohammed-szacha, na którym w dni przyjęć solennych, jak dzień dzisiejszy, zasiadają władcy Persyi, wykuty jest w tymże kosztownym marmurze. Tachti mermer (tron marmurowy) wznosi się na środku sali, blizko przedniej, otwartej na ogród ściany; szerokie krzesło tronowe oparte jest na lwach i karyatydach, dwa zaś marmurowe stopnie na lwach i sfinksach.
Obecni na Salamie europejczycy pomieszczeni są w sali do Tachti-Khaneh przylegającej, zkąd wzrok obejmuje ogród, plac i cały obraz, na nim się rozsnuwający. Przez drzwi, otwierające się na salę tronową, widzimy również dobrze monarchę i każdy ruch jego.
W ogrodzie, na placu przed pałacem tłoczy się tłum olbrzymi. Przybyli tu hanowie turkomańscy i tatarscy, bejowie kurdzcy, książęta afgańscy w kostyumach malowniczych, w zawojach jedwabnych o barwach gorących. Nie brak żadnego z dostojników korony. Jest „Sadrah-asam,” wielki wezyr, prawa ręka króla królów, i wszyscy inni ministrowie. Na przedzie stoi wielki mistrz ceremonii, wspaniały Zaire-Dowle (szwagier Muzaffer-Eddina) o hardej twarzy i jasnym wąsie sarmaty. W tego Zaire-Dowle wpatruję się na wszystkich obrzędach, na których figuruje jego arystokratyczna i buńczuczna postać, tak mi przypomina zawadyackie typy magnatów z obrazów Matejki.
Prawda, że i pewne kostyumy persów tak podobne są do naszego stroju narodowego: atłasowe żupany, lite pasy, suknie z wylotami. Tu dopiero widzę wyraźnie, jak wiele szczegółów ubrania przyjęli od nich nasi przodkowie; dygnitarze przybrani są w długie, sięgające do ziemi płaszcze z kosztownych szalów perskich lub złotogłowiów ispahańskich, okładane sobolami. Olbrzymie brylanty iskrzą się na guzach; na wszystkich piersiach błyszczy portret szacha, otoczony brylantami — najwyższe odznaczenie, udzielane przez monarchę.
Przy nich stoją przedstawiciele licznej rodziny Kadżarów, której niestrudzony Fet-ali-szach przysporzył tylu potomków, dalej mułłowie, dalej jeszcze dowódcy armii w obwieszonych orderami i kapiących złotem mundurach. Na lewo europejscy oficerowie w błyszczących hełmach i sutych szamerowaniach. Setki służących w liberyach tak wyzłoconych szychami, że można ich wziąść za — jenerałów, kręcą się pomiędzy grupami. Zdala od Majdani-Topkhaneb i przylegających ulic płynie zgiełk przytłumiony tysiącznych tłumów.
Salwa wystrzałów armatnich oznajmia ukazanie się króla. Otwierają się podwoje bocznego, na lewo od Talaru położonego pałacu (na rezydencyę królewską składa się cały szereg budynków). Widzę Nasr-Eddina, zawsze młodego, trzymającego się sztywno i prosto, noszącego zadziwiająco dobrze swe lat 70, czarnowłosego i czarnowąsego, dzięki dobroczynnemu „henne”. Szach kroczy wolno, kierując się do Talaru między podwójnym szeregiem dostojników schylonych, do ziemi prawie zgiętych, jak gdyby objawił się prorok i między lud swój zeszedł. Tak mało dziś ważący we wszechświatowej polityce władca jest rzeczywiście wszechpotęgą wobec swych poddanych. Gdy posuwa się zwolna, zapatrzony gdzieś w nieskończoność, hieratyczny, olśniewająco wspaniały, w mundurze o guzach skrzących rubinami i brylantami, o epoletach z potwornie wprost olbrzymich szmaragdów, otoczonych frendzlą wielkich pereł, o kołnierzu i wyłogach brylantami sadzonych, o pasie, spiętym wielką brylantową klamrą, jest istotnie jakby w chwale i apoteozie wyosobnionym i przedstawiać się może podnieconej wyobraźni tłumów jako „Biegun Wszechświata, cień Wszechmocnego, Król królów, studnia wiedzy i bożyszcze.”
Gdy król zasiadł na tronie, „piczetmet” (paź) podaje mu kaljan dni uroczystych, rżnięty z górskiego kryształu i zdobny w drogocenne kamienie. Z tyłu za nim, o poręcz tronową oparty, leży długi wałek puchowy, obszyty w jedwabie, zahaftowane całkowicie perłami, siejącemi łagodne i miękkie blaski. U stóp tronu klęczy dwóch czarnych eunuchów.
Od czasu do czasu zwolna, w ciąż w dal niewiadomą zapatrzony, monarcha pociąga kaljan.
Zaczyna się Salam. Król przemawia pierwszy, życząc swemu ludowi dobrego roku. Przemówienia Nasr-Eddina odznaczały się podobno wielką czystością języka, której szach przestrzegał gorliwie. Lecz ilekroć go słyszałam, uderzał mnie więcej, niż dobór wyrazów, który trudno mi było ocenić, niezwykły lakonizm tych przemówień. Toż samo konstatuję na Salamie. W odpowiedzi na „speech” monarszy, przemawia wielki wezyr, wychwalając w kwiecistych zwrotach dobrodziejstwa, jakie spadają na kraj ze szczęśliwych i chlubnych rządów Nasr-Eddina.
Wezyr skończył. Szach rzuca znów szereg zdań urywanych i niezbyt się z sobą wiążących: „Czas jest piękny, zwiastujący dobre urodzaje. Miejmy nadzieję, że spadną deszcze i sprowadzą bogate zbiory,” i inne refleksye filozoficzne o sprawiedliwości, bezinteresowności, prawdzie, z których wieje mądrość La-Palicéa.
Teraz kolej na poetę dworu, stojącego na przedzie grupy Kadżarów. W improwizacyi, która ma naśladować natchnienie, opiewa chwałę króla i cnoty Kadżarów; gdy wymawia imię władzcy Iranu, wszyscy obecni chylą się niemal do ziemi.
Salam się kończy. Wielki kapłan wzywa błogosławieństwa niebios na szacha i jego rodzinę. Nowe strzały armatnie zwiastują zakończenie uroczystości. Nasr Eddin schodzi z tronu tymże krokiem wolnym, zapatrzony w przestrzeń, jakby po obłokach stąpający, i idzie między podwójnym szeregiem głów schylonych.
Po skończonym Salamie prowadzą nas do galeryi, nad salą tronową położonej, zkąd patrzymy na igrzyska, będące w naturalnym porządku wszelkich uroczystości. Siłacze o głowach całkowicie wygolonych, na pół nadzy i wymazani tłuszczem, wyglądają bardzo nieciekawie i nieestetycznie. Popisy ich niczem mnie nie uderzają, ocenić mi ich nie pozwala wstręt nieprzeparty do sportów atletycznych. Z łapczywością rzucają się na srebrne pieniążki, sypane przez Szacha, który w otoczeniu koła dworzan patrzy na ich zapasy z drugiej, blizkiej galeryi.
Oprócz tego głównego, publicznego Salamu, są jeszcze dwa inne, na które profani nie mają dostępu. Pierwszym z nich jest Salam dyplomatyczny, gromadzący przedstawicieli europejskich legacyj; najdawniej przebywający w Persyi z ministrów zagranicznych występuje na nim z przemową. Na drugim Salamie przyjmuje szach urzędników rządowych europejskich, a więc profesorów College Imperial, instruktorów wojska, doktorów. Szach rozdaje wszystkim jedwabne woreczki, pełne drobnych srebrnych monet, cienkich jak blaszki, zdobnych w liry i słońca. Zawartość całkowita każdego woreczka wynosi „tomana” (5 franków); zrealizowaćby się wszakże nie dała, gdyż składające się na nią pieniążki nie są używane w obiegu.
Obyczaj ofiarowywania w upominku wartościowych i niewartościowych monet szeroko jest w Persyi rozpowszechniony. Nasr-Eddin w chwilach dobrego humoru wyrażał dworakom swe najwyższe zadowolenie, rozdając na prawo i na lewo złote monety 20,10, 5 i 2½ frankowe, ozdobione z jednej strony jego pokrętnemi wąsami, z drugiej napisami perskiemi. Swemu faworytowi, smutnej sławy Azi-Sułtanowi, 13 czy 14-letniemu chłopcu przegniłej i odpychającej postaci, o rozlanej twarzy i chorych zapłakanych oczach, codziennie, w dodatku do bogactw, jakiemi go obsypywał, ofiarowywał parę garstek złota.
Historya tego Azisa zasługuje na wzmiankę, bo ciekawą jest jak bajka. Siostrzeniec głównej klucznicy, czy szafarki enderumu królewskiego, Azis odegrał wypadkowo i biernie, przez sam fakt swej obecności, opatrznościową rolę wobec monarchy, któremu groziło niebezpieczeństwo. W zabobonnej duszy wschodniego władcy zrodził się odtąd przesąd, że losy jego istnienia ściśle są z losami Azisa złączone i nić życia się przerwie, gdy zabraknie Azisa.
Więc pielęgnował go, psuł, darzył bogactwami i zaszczytami. Faworyt miał z natury najgorsze instynkty: z dzikiem okrucieństwem strzelał do żołnierzy i uśmiercał ich, wypróbowując przymioty nowej broni. Orgie, pijatyki i wszelkie nadużycia zrujnowały go fizycznie w dziecinnym prawie wieku. Szach na nic nie zważał, przebaczał haniebne skandale, nie rozstawał się prawie ze swym Azisem, córkę własną dał mu za żonę. Nie pomogło to przeciw przeznaczeniu, które uzbroiło rękę Mirza-Rezy; Nasr-Eddin znalazł śmierć w Szah Abdulasimie[71], a Azis zdrów i żywy pozostał, tylko po tragicznym zgonie dobroczyńcy musiał niezwłocznie opuścić Teheran, gdzie obmierzła jego postać wszystkim była wstrętną i nienawistną. Ma jednak czem osłodzić gorycz niełaski i łzy żalu obetrzeć: z hojnych darów królewskich zebrał pokaźną fortunę.
Wracam do obyczaju darzenia monetami. Wpadłam w niewymowne osłupienie, gdy po raz pierwszy któryś z synów ministra oświaty ofiarował mi z uprzejmym uśmiechem złotą monetę. Dwa lata pobytu w Persyi odzwyczaiły mnie od dziwienia się tym prezentom. Jest to zwyczajna towarzyska grzeczność, którą Persi praktykują zarówno wobec mężczyzn, jak i kobiet. Dawanie złotej monety o tyle jest zrozumiałem, że w obiegu monet tych nie ma wcale. Ale w składach wekslowych bazaru, lub u licznych nawet bankierów, tych imponujących karaułów, rozkładających swój kantor zamienny na sponiewieranej szmacie przy rynsztoku, można ją wymienić z łatwością na monetę bieżącą.
Szach daje oczywiście i wspanialsze od garstek złota podarki. Najczęściej, w dowód uznania i monarszej łaski, ofiarowuje dostojnikom perskim lub „frengi,” którzy położyli wobec niego zasługi, rasowe wierzchowce, zamiast „gulami” stajenni przyprowadzają często wynędzniałe szkapy. Fantazya koniuszych i rozlicznej pałacowej służby kieruje się sytuacyą społeczną obdarowanego i wysokością „piszkieszu,” jaki odeń otrzymać mogą. Koniom, przysyłanym w darze przez monarchę, farbują — nie wiem z jakich przyczyn — ogon na czerwono.
Jak samowolnie rozporządza się służba pałacowa, świadczy o tem poniższa, autentyczna historya. Mohammed-Szach, pierwszy król z dynastyi Kadżarów, chcąc wyrazić pewnemu europejskiemu malarzowi swe zadowolenie z wykonanego przezeń portretu, rozkazał posłać mu konia. Czterech „gulamów” przyprowadziło więc do artysty z wielkiemi honorami stare okulałe zwierzę. Lecz służący jego, znając swych współrodaków, wybuchnął na widok biednego Rossynanta potokiem najstraszliwszych obelg i odmówił stanowczo przyjęcia go do stajni swego pana. „Gulami” wysłuchali wymysłów z największą flegmą i zawrócili z kulejącą szkapą do stajen królewskich. Po paru godzinach zjawili się ponownie z bardzo pięknym wierzchowcem i pokorną miną ludzi przeświadczonych, że obdarowany „frengi” musi być ważną figurą, jeśli jego służący obszedł się z nimi tak obcesowo. W tej anegdocie maluje się cały Pers dzisiejszy, tak jak Pers z przed wieku i z przed wieków: podstępny i przebiegły, a zarazem bezgranicznie naiwny.
Ofiarowuje jeszcze szach wiernym swym poddanym tak zwane „kalaaty.” Nie zdaje mi się, by tym prezentem obdarzani byli „frengi”. Najzwyczajniejszy „kalaat” polega na zwierzchniej sukni z mniej lub więcej cennej materyi, okładanej sobolami. Kompletny „kalaat” przedstawia się o wiele bogaciej, składa się nań suknia, złoty łańcuch, sztylet lub szabla, drogie futra. Niewiele rzeczy zmienia się w Persyi z biegiem czasu, obniża się wszakże skala hojności monarszej i takie „kalaaty” stają się coraz rzadsze.
Oto jak opisuje Morier (Second voyage en Perse 1816) uroczyste wręczenie przysłanego przez Fet-ali-szaha „kalaatu” wielkorządcy Szirazu z okoliczności Nowego Roku. Kalaat to był okazały i kompletny. „Zwykły „kalaat” — mówi Morier — składa się z długiej zwierzchniej sukni, pasa i szala perskiego. Chcąc wyróżnić szczególniej obdarowanego dostojnika, dołączają do tych przedmiotów szablę lub kindżał, wreszcie, dla osób wysokiego bardzo rodu, drogocenne futra. Lecz gdy kalaat jest całkowity monarcha daje jeszcze konia o złotej uździenicy, złoty łańcuch i szablę w złoconej pochwie.”
Taki mniej więcej kalaat otrzymał był ongi książę Szirazu. „Wystrzały armatnie i dźwięki trąb zwiastowały nastąpienie tego dnia pięknego. Księcia Szirazu wyróżniał od otaczającej go świty wielki parasol, nad głową rozpostarty, przywilej przysługujący książętom krwi. Na przestrzeni trzech mil angielskich droga zarzucona jest kwiatami, podobne honory świadczą jedynie osobistościom, zajmującym wybitne stanowisko. Butelki cukru (?) rozpryskują się wciąż pod nogami książęcego rumaka; sypanie pod nogi cukru jest symbolem szacunku, jaki się żywi dla kogoś, i szczęścia, jakiego mu się życzy”[72].
Obecnie król nie tyle rozdaje, ile otrzymuje podarki. A słusznie zupełnie nad błahość cennych drobiazgów przekłada realną marność metalu. Więc, gdy przypadkiem zbywa mu na drobnej monecie, a nie chce naruszać nagromadzonych skarbów, zapowiada któremu z potentatów zaszczyt swej wizyty. Honor ten, oprócz kosztów podejmowania monarchy wraz z jego liczną, złożoną z osób dwustu lub trzystu świtą, zaznacza się jeszcze w kieszeni wybranego deficytem kilkunastu tysięcy franków, który ofiarowuje na wspaniałej tacy i w pokornie zgiętej pozie swemu panu i władcy, jako skromny „piszkier” (prezent) za łaskę, która w tym dniu na dom jego zstąpiła. Wyobrażam sobie, jak w tej przemowie do słońca Iranu rozsuwają się kwieciste i miodopłynne frazesy, wiele tam powtarza się „male menmale szuma”[73], tym razem musowo szczerych.

Gdy króla królów podejmują jego poddani, obiaduje sam jeden w oddzielnej sali. U innych, czy u siebie w swych pałacach, szach nie dopuszcza nikogo do zaszczytu zasiadania z nim do stołu. Nie robi w tem wyjątku nawet dla dyplomatów cudzoziemskich. Gdy przed 7-iu laty miano święcić jubileusz Nasr-Eddina, członkowie legacyj europejskich zaproszeni zostali na wielki obiad. Lecz szach w innej, oni w innej jeść mieli sali. Dodam, że Nasr-Eddin nie uznawał zbytnio stołów i wolał spożywać swój posiłek spokojnie po persku, zasiadłszy na haftowanych złotem materacach, lub jedwabnych dywanach i posługując się przy jedzeniu głównie palcami. Po skończonym
Derwisze w drodze.
obiedzie i wymyciu rąk obcierał je codzień nowym kosztownym szalem wschodnim.

Na odległości, oznaczonej ceremoniałem, otaczają króla dworzanie, oficerowie, ministrowie, książęta krwi. W dowód szczególnej łaskawości obdarza czasem szach kogoś z tej świty udkiem lub skrzydełkiem kury, które szczęśliwy wybraniec losu spożywa z oznakami niewymownego zachwytu. Nikomu w obecności monarchy usiąść nie wolno i wszyscy — nie potrzebuję tego zaznaczać — są bez obuwia. Za względnie niedawnych jeszcze czasów europejscy nawet posłowie zmuszeni byli je zdejmować, zjawiając się przed obliczem króla królów. Morier, wraz ze swym ambasadorem, jakkolwiek ten ostatni pochodził z wielkiego rodu, nie uniknęli tych wymagań dworskiej etykiety. „Gdy dojrzeliśmy króla (Fet-ali-szaha), złożyliśmy mu z szacunkiem nakazane przepisem pokłony; poczem, zatrzymawszy się o 30 kroków od niego, porzuciliśmy nasze obuwie.”
Te bałwochwalcze formy zewnętrznych stosunków władcy do wiernopoddanych, tak różniące się od wielkiej prostoty tychże stosunków, w którą chętnie ubiera się dziś potęga monarchów Europy, nie razi zbyt na Wschodzie, przesadnym we wszystkich przejawach życia, konsekwentnym zresztą w tej czci prawie boskiej z pojęciem, jakie wiąże do wszechwładztwa. Czy można i należy odnosić się inaczej do bieguna wszechświata, króla królów i cienia Boga?
Dary dawane i przyjmowane przez króla odwiodły mnie daleko od przedmiotu, od świąt obyczajowych, z których jedno zasługuje jeszcze na pobieżne choć wspomnienie. Jest niem święto wielbłąda, obchodzone, o ile pamiętam, w październiku. Dnia tego na placu Nigaristanu, przed drugim miejskim pałacem monarchy, zabijają wielbłąda na pamiątkę ofiary Abrahama. Mięso tego zwierzęcia jest święte i każdy pragnie zdobyć choć najmniejszy jego kąsek.
Poprzedzony przez muzykę wojskową, z tryumfem go na zagładę prowadzącą stąpa wielbłąd, przybrany w drogie czapraki, haftowane złotem i obszyte jedwabną frendzlą; na głowie kołysze mu się bogaty pióropusz.
Nie wiedząc, co go czeka, biedny wielbłąd kroczy wolno, majestatycznie i godnie pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy. Za nim, odziany równie jak on wspaniale w brokaty i aksamity, idzie z długą lancą „Szach-zadeh”[74], któremu przypadł w udziale nieprzyjemny zaszczyt zabicia wielbłąda. Dalej znów ciągnie wojsko.
Obszedłszy prawie całe miasto, orszak zatrzymuje się wreszcie na placu Nigaristanu. Szah-zadeh rani śmiertelnie zwierzę swą włócznią, reszty dokonywają rzeźnicy, ćwiartując i krając drgające jeszcze zwłoki. Lud rzuca się na nie, szarpiąc i wyrywając sobie krwawiące szmaty mięsa, zaledwie książę zatknął na ostrzu lancy pierwszy jego kawałek, by ponieść go w otoczeniu orszaku i wojska monarsze zasiadającemu w Talarze, na marmurowym tronie, w apoteozie blasku i potędze dni uroczystych. I znów przemawia król, przemawiają dygnitarze, mułłowie i poeci.
Tak się odbywa Salam święta wielbłąda.







XI.

Główny pałac królewski. — Tron pawia. — Nigaristan. — Pałac wielkiego wezyra. — Drogi Szimranu i podmiejskie rezydencye szacha.— Doszan-tepe. — Kasz-i-Kadżar. — Eszret-abbat. — Ogród Kameranich. — Czeszmeh-i-aly. — Szah-Abdulazim. — Ruiny Ragesu.

Pałac królewski i otaczające go zabudowania monarszego enderumu rozrzucone są niedaleko od europejskiej dzielnicy, w zieleni Gulistanu, na szerokiej, równej przestrzeni pomiędzy Majdani-Tophaneh i bazarem. Zwiedzać je można za specyalnem upoważnieniem. Zato do podmiejskich zamków dostęp jest zupełnie swobodny, o ile szach w nich na razie nie przebywa; niejednokrotnie też rozkładaliśmy wesołe śniadania i podwieczorki na trawie, w ogrodach letnich rezydencyj króla.
Budynki, z których składa się główny pałac teherański są niewypowiedzianie bezstylowe zewnętrznie; w okalających je murach ogrodu tkwią zabawnie naiwne majoliki, których widok rozproszyć może najczarniejszą melancholię. Patrzą z tych murów postacie wojaków o kostyumach i kolorach równie nieprawdopodobnych, jak rozpaczliwie krzykliwych. Twarze mają pucołowate, oczy bezmyślne i nastroszone na pół łokcia wąsy. Dziwić się wprost należy, że Persya, uprawiająca sztukę majoliki z głębokim artyzmem, pozwoliła umieścić w królewskich ogrodach podobne karykatury. Jedyną ich zaletą jest, iż pobudzają do szczerego śmiechu i prowadzą w wesołym nastroju do przybytku króla królów.
Mówiłam już obszernie o przepięknej sali tronowej i o tronie marmurowym. Władcy Persyi posiadają inny tron jeszcze, najwięcej pewnie oryginalny z istniejących ogólnie, barbarzyńsko wspaniały i oślepiająco pyszny. Nadir-Szah (1684 — 1747), wielki wojownik, który rozniósł szeroko sławę perskiego oręża, zdobył go był w Indyach, krainie fantastycznych bogactw. Tron należał do Wielkiego Mongoła[75] Delhi, miasta Pendżabu, położonego na jednym z dopływów Gangesu, Delhi, słynnego w całej historyi Indyj, teatru bohaterskich czynów i niezliczonych wydarzeń Kriszny, opiewanych w 250 tysiącach wierszy Mahabharaty, tej Iliady indyjskiej. Stolica Wielkiego Mongoła jest obecnie jedną z pereł korony królów Anglii — niepodległość polityczna nie była zapisana Indusom w wyrokach boskich. —
Tron ten zwie się tronem pawia Tachti-Tawus. Czy jest z marmuru? Trudno to powiedzieć, gdyż pokryty jest całkowicie warstwą ciemnego złota, od którego tła odbija mozajka różnobarwnych kamieni. Poręcze, plecy, boki, samo krzesło tronowe, wszystko lśni się, iskrzy i mieni gamą tonów i blasków, płynących od tej powodzi brylantów, szmaragdów, rubinów, pereł, szafirów, turkusów.
W głębi, na tylnem oparciu, wykwita wielopromienne brylantowe słońce, a z dwóch stron jego dwa pawie rozpościerają błękitno-zielone wachlarze swych ogonów, w których łzy wielkie szafirów migocą w aureoli szmaragdów.
Na tym barbarzyńskim a pięknym tronie posadziłabym ukochaną przez Harum-al-Raszyda cudną Zobeidę, lub jeszcze Irenę, cesarzową dekadencji byzantyńskiej, w sztywnych sukniach ze złotogłowiu, w hieratycznych klejnotach: łańcuchach, krzyżach, dyademach i opaskach z ciężkiego złota, jaśniejących potworną wspaniałością kamieni — Irenę, o twarzy wybielonej i wyróżowanej, o oczach lilią koholu przyciemnionych, o ustach krwawiących karminem, istotę niepokojącą, tajemniczą, dziwną i olśniewającą. Bo tron to dla takich bożyszcz.
Tachti-Tawus wznosi się w głębi wielkiej sali rady stanu i odedrzwi już wzrok uderza swym niesłychanym, przygnębiającym przepychem.
Tevernier, podróżnik, który zwiedzał był państwo Wielkiego Mongoła w początku XVIII-go wieku, widział tron pawia w Delhi i ocenił go na 150 milionów franków. Wartość jego jest, mojem zdaniem, stanowczo wyższą; stanowi on w swym rodzaju rzecz jedyną, na którą niema ceny.
Nasr-Eddin lubił się na tym tronie fotografować, a Fet-ali-Szah niejednokrotnie kazał się na nim swym malarzom uwieczniać.
Gdy przed tym zadziwiającym klejnotem stało się chwil parę w niemym zachwycie, sala rady państwa, która go mieści, wydaje się nagle oku nieznośnie banalną. Zbyt wyzłocone zdobią fotele, zbyt nowe i bogate brokaty. Cała jest biało-złocista i cała w lustrach, ujętych w złocone i rzeźbione gipsy.
Obszerne salony pałacu zasłane są przeważnie wielkiemi dywanami o niezrównanie pięknych tłach i deseniach; na nich, rzucane jak kwiaty, mniejsze, jedwabne pieszczą wzrok miękką barw harmonią. Nasr-Eddin, z jednego do drugiego pałacu i z jednej do drugiej sali wędrujący, rozkładał na nich swe koczownicze obiady.
Zmarły szach po trzykroć zwiedzał Europę, gościł u wszystkich jej monarchów i we wszystkich stolicach. Mógł podziwiać skarby sztuki, nagromadzone w kolekcyach królewskich i arcydzieła muzeów, któremi chlubi się miast tyle. Mógł wyrobić sobie smak i gust przy najsłabszem choćby wrodzonem poczuciu piękna. Lecz niestety, los skarał go widocznie całkowitym zanikiem zmysłu estetycznego. I nigdy, przenigdy król ten, panujący nad krajem, którego stara cywilizacya i kultura przekazały wspaniałe wzory do naśladowania współczesnym artystom Iranu, nie nabył jednego obrazka, jednej rzeźby, któreby nie raziły bezgraniczną pospolitością.
Opłakane są te pozwożone z Europy nabytki.
Cała nędza jej groszowych bazarów, krzykliwa wulgarność kolorowych szkieł, kwiatów sztucznych, ordynarnych kryształów, potworne imitacye sewrskich i saskich porcelan, pucołowate twarzyczki markizów i osłupione pasterki, zabawki dziecinne, wazony różowe, szafirowe, czerwone, powyzłacane i malowane. Czego tam nie ma? Czy istnieje jakie tanie szkaradzieństwo, na któreby nie padł ciekawy i żądny zakupów wzrok monarchy? Ta wystawa okropności, rozłożonych za witrynami wzdłuż ścian uszykowanemi, przejmuje odrętwieniem, przeradzającem się wkrótce w śmiech niespodziewany.
Z drugiej strony tejże, a raczej tychże sal, bo wiele z nich bezczeszczą te bezeceństwa, ustawiono za kryształowemi szybami gablot i na stołach dary różnych monarchów; mrożąco sztywne Sèvry, ofiarowane przez Napoleona III-go, wazony malachitowe, dar cesarza Rosyi, przepiękne staroświeckie porcelany chińskie i japońskie, kryształy weneckie, kilka stołów wykładanych cennej roboty mozajką. Wątpię, czy kiedykolwiek oko monarchy spoczęło na tych przedmiotach. Ale nieraz z pewnością podziwiał dwa zegary, dar kompanii indyjskiej, które przejmują mnie dreszczem zgrozy: na złotych postumentach wznoszą się złote pawie, ruszające skrzydłami, gdy biją godziny; jednocześnie, łożem z bronzu płynie srebrny potok.
Tenże absolutny brak poczucia artystycznego uderza w galeryi obrazów.
Pełno tam miernot, poskupowanych chyba na tandetnych wyprzedażach hotelu licytacyjnego paryskiego. I pełno — w szerokie złote ramy ujętych arcydzieł nadwornego „Nakasz-bassi”[76], uwieczniających różne fantazye królewskie, a przeważnie sny Nasr-Eddina. Monarcha, jak widzę, miewał wizye wesołe.
Na naiwnych, seledynowo-zielonych pejzażach uwijają się w pląsach korowody tancerek i to nie perskich wykonawczyń drgań suggestywnych, mianowanych tańcem, lecz europejskich baletniczek z obnażonemi, i to bardzo, ramionami.
Jakkolwiek Nakasz-bassi, którego dość często mam okazyę spotykać, jest dobrym, miłym i uprzejmym człowiekiem, stwierdzam z żalem, iż talent jego malarski pozostał na równie pierwotnym stopniu rozwoju, jak estetyzm jego władcy. Jego baletnice zdają się mieć uwiązane u nóg ołowiane kule, suknie ich z ciężkiej mazaniny, w niczem nie przypominają powiewnością muślinów, ciała stężałe są w sztywnym ruchu. O rysunku, linii, perspektywie mowy nie ma oczywiście.
Nasr-Eddin, jak wszyscy Persowie, uważał dekoltowanie ramion za szczyt nieprzyzwoitości, za najwyższy dowód niemoralności kobiet europejskich. Jednak wzrok obywateli Iranu szuka chętnie tej nieprzyzwoitości, którą dusza potępia. Trudno przedstawić sobie nagromadzenie większej kolekcyi dekoltażów nad te, jakie zdobią ściany licznych salonów pałacu. Nie dość snów króla i wyobraźni Nakasz-bassi; pełno tu jeszcze chromolitografii, drzeworytów, wyobrażających lekko przybrane wdzięki rozmaitych sław corps de ballet i koryfeuszek.
Jednak w tej mierności iskrzy się kilka pereł; są wartościowe płótna szkoły flamandzkiej, są prześliczne gobeliny, przysłane przez Ludwika-Filipa Mohammed-Khanowi, są mozajki artystyczne, dar papieża, są stare perskie malowidła szkoły ispahańskiej oryginalnego rysunku i ciekawej roboty, nakładane niesłychanie delikatnie barwami i złotem, jak średniowieczne enluminures, lub obrazy primitystów.
W jednym z niedawnych opisów podróży po Persyi (Le Caucase et la Perse. Orsolle) czytałam o ciekawym globusie ziemskim, który jakoby umieszczony jest w oranżeryi. Albo go już ztamtąd usunięto, lub też nie widziałam tej sali.
Globus wykonany został dla Nasr-Eddina z masywnego złota, na którem oceany, wyspy, lądy znaczą się drogocennemi kamieniami. Morza są szmaragdowe, Indye z ametystu, Afryka z rubinów, Persya z turkusów, Anglia i Francya z brylantów. Zabawka owa kosztowała króla 8 milionów franków, pomimo, że dostarczył większej części kamieni.
W jednym z pałaców przechowywano dawniej — widzialne dla zwiedzających — klejnoty skarbu: korony, berła, dyademy, potoki pereł, przepyszny brylant, noszony przez szacha na lewem-przedramieniu w dnie przyjęć solennych, żółtą jedwabną suknię Fet-ali-szacha, naszywaną olbrzymiemi perłami przeczystego blasku, mundury galowe innych szachów. Lecz przed laty może dziesięciu zaszła kradzież, wskutek której zamknięto klejnoty w pewnem i bezpiecznem miejscu.
Zewnętrzna dekoracya niektórych salonów jest w guście europejskim, przeważnie jednak widać ściany i sufity ozdobione kryształami i rżniętemi lustrami.
Barbarzyńskie to nieco w zbyt błyskotliwej świetności, ale daje niezaprzeczenie wrażenie dość estetyczne; niezliczone załamy ścian lustrzanych, szlifowanych w pełne fantazyi formy, ujęte są w bardzo udatnie pomyślane kapryśne arabeski sztukateryj gipsowych.
Druga miejska rezydencya szacha, Nigaristan, zrzadka posiada w swych murach władcę, który przekłada nad nią swe podmiejskie zamki.
W ogrodzie, otaczającym ten pałac, wznosi się na skrzyżowaniu kilku alei ów wyzłocony Nasr-Eddin na wyzłoconym koniu, za które to dzieło sztuki mułłowie się na zbyt postępowego króla obruszyli.
Nigaristan był ulubionem miejscem pobytu Fet-Ali-szaha.
Bardzo interesujące freski zdobią ściany głównej sali pawilonu, w którym monarcha przesiadywał najchętniej. Przedstawiają one Fet-Alego na tronie w całym splendorze szat okazałych, lśniących od klejnotów, opartego o haftowane perłami poduszki i palącego sakramentalny kaljan. Rozłożysta czarna broda okala twarz surową i ostrą. Dwunastu najstarszych synów króla, brodatych jak ojciec, stoi z dwóch stron jego w sukniach naszytych szlakami pereł.
Synowie ci nie przynosili wogóle rodzinie Kadżarów wielkiego zaszczytu. Historya i kronika opisuje ich jako drapieżników, wyzutych z wszelkich skrupułów i plamiących marnemi oszustwami i handlami sławę imienia.
O jednym z nich cytują następującą anegdotę:
Przysłał on był w prezencie pewnemu podróżnikowi inkrustowany złotem puklerz stalowy, dość rzadkiej roboty. Lecz po paru dniach zjawił się u niego nazir (zarządzający) księcia, żądając za puklerz 300 tomanów, które w owej epoce przedstawiały 3,000 franków. Podróżnik odmówił wypłacenia kwoty i szczególny podarek wrócił do swego posiadacza.
W parę dni później sam książę odwiedza biednego cudzoziemca, którego postanowił obłupić i dziwi się, że puklerz został mu odesłany.
— Daj mi sto tomanów, a natychmiast ci go przyślę, przytem należy już do ciebie (małe szuma) prosiłem cię, byś go przyjął, jak wszystko zresztą, co posiadam.
Książę stu tomanów nie otrzymał i puklerza, rozumie się, nie przysłał. Całe lekceważenie swego słowa i swych obietnic jest w tym drobnym fakcie, który się na obszarze Persyi powtarza codziennie w niezliczonych przejawach od wieków już, od Cyrusa, czy od Daryusza...
Rdzeń charakteru narodowego pozostaje niezmieniony po przez czasy. Zastanawiam się tylko, po co obywateli Iranu kształcono, jak twierdzi Herodot, od 5 do 20-go roku życia w mówieniu prawdy? Nie nauczyło ich to nawet poszanowania dla danych przez się przyrzeczeń.
Do zacienionego wiekowemi platanami ogrodu Nigaristanu częste odbywałam spacery. W nim to uderzył mnie po raz pierwszy najzupełniejszy brak skrupułów „bagh-banów”[77], którzy spokojnie ogałacają klomby z najpiękniejszych nieraz kwiatów, wiążą je dość niefortunnie w bukiety i ofiarowują zwiedzającym ogród hanum-frengi. Rozumie się, że czuliby się mocno dotknięci, gdyby ta uprzejmość — kosztem ich panów — nie została opłacona hojnym piszkieszem.
Mają również zwyczaj częstowania melonem, herbatą; czasem w kobiałce, uplecionej z łozy wierzbowej, a wyłożonej winnym liściem, przynoszą młode ogórki, sałatę, owoce. Zadziwiają przytem chronicznem niezadowoleniem z otrzymanego datku: choćby najsuciej ich wynagrodzono, zachowują minę obrażonej godności, nie dlatego, by godność należała do liczby ich przymiotów, lecz że trzymają się zasady ukrywania zadowolenia w nadziei otrzymania przy nowej sposobności większego jeszcze „piszkieszu.”
Za najpiękniejszą z pomiędzy rezydencyj dostojników korony uchodzi w opinii Persów pałac Sadrah-Azama (wielkiego wezyra), zbudowany według planów improwizowanego architekta Francuza, przebywającego od lat wielu w Teheranie i szpecącego miasto w miarę sił i możności budowlami, mającemi pretensye do stylu i elegancyi. Poruczają mu również meblowanie tych pałaców, z czego wywiązuje się, wypełniając je szczytnie niegustownemi kapiącemi od złota konsolami, stołami, kanapami, fotelami, błyszczącemi lampami, mnóstwem żyrandoli i otchłanią szkieł różnokolorowych.
Jakkolwiek wielkiemu wezyrowi (ostatnio wpadł w niełaskę) nie można odmówić inteligencyi, a szczególniej sprytu dyplomatycznego, czyniącego zeń męża stanu w całem słowa tego znaczeniu — niepodobna przyznać mu najsłabszego wyrobienia smaku.
Z pałacu jego wyszłam zmęczona i przygnębiona. Olbrzymie salony o ornamentacyi europejskiej, wypełnione są najcałkowiciej bezstylowemi meblami. Nagromadził w nich najpospolitsze bronzy, najordynarniejsze terrakoty i kryształy, niebotyczne bukiety sztucznych kwiatów. Na wielkim stole jednego z salonów rozłożono setki kobiecych fotografii, pozwożonych z podróży po Europie, a zaopatrzonych w dedykacye i podpisy. Znajduję kilka polskich nazwisk. Nie powiem, by przyjemność sprawiło mi to odkrycie. Nieostrożne dawczynie widocznie nie zdają sobie sprawy z niezmierzonej pogardy, jaką w głębi duszy żywi azyata perski dla kobiety wogóle, a dla europejki w szczególe.
Sir-remini (piwnice) pałacu, obszerne, widne, wykładane jasnym marmurem, służą za galeryę obrazów. Wzdłuż ścian ponalepiane setki i tysiące chromolitografij i rysunków, powycinanych przeważnie z illustrowanych dzienników angielskich. Wszystko się tu miesza ze wzruszającym eklektyzmem: portrety monarchów, karykatury, obnażone ramiona i muślinowe spódniczki baletnic. Nakasz-bassi nadworny pracuje równie często dla Sadrad-Asama, jak dla monarchy. Daje to miarę wartości zbiorów.
Przyjemnie wydobyć się ze szkaradnych salonów i z pomsty do nieba wołającej galeryi, by wyjść do ogrodu rozległego, starannie utrzymywanego, zakwieconego. Wiosną spędzamy w nich częste godziny, gdyż podwoje jego dla wszystkich są otwarte, a położony w naszej dzielnicy, nawprost legacyi francuskiej i przy Derwazeh-Szimrani, najwięcej jest uczęszczanem z miejsc pieszych przechadzek.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tuż za bramą Szimrańską, do której, jak mówiłam, dążą dwie główne ulice europejskiej dzielnicy, a od której my zaledwie o paręset kroków mieszkamy, rozściela się wieś, a właściwie piaszczyste pustkowie.
Drogi Szimranu zamieniają się wiosną tylko w cud zieleni i kwiecia; latem, jesienią i zimą byłyby smutne i jałowe, gdyby nie urok słońca, napawającego duszę pogodą i weselem, lejącego potoki fal świetlnych, kładącego pyszne blaski na góry, wrzynające się poszarpanemi szczytami w ciemny szafir nieba. Śnieżna korona Demawendu, najwspanialszego z brylantów Iranu, srebrzy się, iskrzy, mieni, płonie w słońcu. Powietrze ma tak dziwną przezroczystość i tak zbliża przedmioty, że wystarczy — zda się — rękę wyciągnąć, by dosięgnąć gór dalekich.
Wszystkie niemal drogi Szimranu prowadzą do pałaców szacha, które zmarły monarcha nawiedzał często z liczną świtą męzką i z kilkoma lub kilkunastoma ze swych małżonek, a wszystkie biegną ku podnożom Elbursu. Jakkolwiek królewskie pojazdy nieraz po nich suną, nie skłania to bynajmniej dygnitarzy, których zwierzchniej pieczy powierzonem jest staranie o utrzymywanie ich w porządku i całości, do jakichkolwiek dla nich względów. Zasypane są grudami kamieni i czernią się wybojami.
Na głównej z tych dróg, dążącej do wsi, zamieszkiwanych latem przez Europejczyków, a na której spotykam wciąż wielkiego wezyra i innych ministrów w otoczeniu sług i dworzan — panoszyła się przez całe dwa lata mego pobytu na środku drewnianego mostku wielka dziura, w której koń z łatwością mógł złamać nogę. Nigdy nie dokonano na mostku najmniejszych robót reparacyjnych, nawet w przewidywaniu wizyty szacha do leżących w tamtej stronie zamków. Sądzę, że obecny Walliet zastąpi po najdłuższem jego życiu Muzaffer-Eddina, a wybój w moście pozostanie, jako wieczne świadectwo szczytnego niedbalstwa wszystkich „Irani.” Wiadomo ogólnie, że dojeżdżając do tego miejsca, należy zwalniać konia w biegu: stanowi ono znaną, przewidzianą i akceptowaną przeszkodę.
Mówiłam już, że zmarły szach, chętniej niż w miejskich swych pałacach, przebywał w rezydencyach, rozsianych na wsi okolicznej. Wewnętrzna jakaś gorączka gnała go z Teheranu do blizkiego zamku, ztamtąd znów do lasów Mazenderanu, gdzie namiętnie oddawał się polowaniu. Muzaffer-Eddin, chorowity, apatyczny, uśpiony, nie dzieli gustów ojca, na które gorzko się nieraz żalili dygnitarze, zmuszeni codzień stawać przed pańskiem obliczem i wciągnieni obowiązkowo w koczownicze życie monarchy.
Jednym z ulubionych letnich zamków Nasr-Eddina był „Doszan-tepe” (góra królików). Wygląda on raczej na fortecę i wznosi się na górze dość stromej i wysokiej, o dostępie męczącym i niedogodnym. Należy doń rozciągający się na płaszczyźnie brzydki, niezacieniony, pozbawiony wszelkiej perspektywy ogród. Chroni się w nim droga sercu monarchy menażerya. Widziałam w niej bezgrzywe lwy Farsu, które, jak się przekonywam, nie są jeszcze mytem, są też tygrysy i pantery, jest odór nieznośny, menażeryom właściwy, który nie pozwala mi się przypatrywać dłużej drapieżnikom, zamkniętym za żelazną kratą.
Najwięcej malownicze jest położenie zbudowanego przez Fet-Ali-szacha zamku Kadżarów „Kasz-i-Kadżar.” Wznosi się ten zamek, jak Doszan-tepe, na wysokości, z której roztacza się przepiękny widok na Szimran i okolice Teheranu. Prowadzą doń ogrody, pnące się w górę całym szeregiem tarasów, poprzerzynane cichemi strumieniami, sączącemi wolno swe przejrzyste wody, zadrzewione, zacienione i melancholijne.
Najbrzydszym z pałaców jest „Eszret-abad”, zamek rozkoszy, przezwany wulgarnie a dobitnie kurnikiem. Zamek rozkoszy przedstawia się jak szkaradna, wyniosła dość wieża, otoczona wokrąg szeregiem nizkich zabudowań, jednostajnych budek, zamieszkiwanych przez damy z enderumu, gdy je kaprys monarszy za sobą prowadzi. A że enderum królewski chronił zazwyczaj do 70-u małżonek, więc — jakkolwiek Nasr-eddin wszystkich ze sobą nie woził, zastosować jednak kazał ilość budek do liczby haremowych swych piękności. Nad każdą z nich rozpościerają swe promienie wielkie słońca o kobiecych twarzach, unoszące się nad lwami dobrodusznemi i groźnemi zarazem, o nastraszonych brwiach, z wojowniczo wzniesioną maczugą. W każdej budce są dwa pokoje, umeblowane pierwotnie dywanami i materacami. Persowie łóżek wogóle nie uznają, a ci nawet, których zaraziły mody Frengistanu i którzy sprzęt ten posiadają, nigdy zeń nie korzystają.
Mnóstwo jeszcze pałaców otacza miasto od strony Szimranu; Yusuf-abad i Sultaned-abad, Nedżef-abad, Dao-Dieh i Niawaran, wysoko już w górach położony; zamek ten upodobał sobie szczególnie Muzaffer-Eddin dla przyjemnego chłodu, jaki tam panuje.
Pałaców tych opisywać dokładniej nie będę. Zeszpecono je prawie wszystkie ordynarnemi naleciałościami architektury europejskiej, ornamentacyą, przypominającą salony wielkich hotelów, malaturami jarmarcznych artystów, świecznikami i wazonami, w których lubuje się dusza Persa i któremi zastawia on wszystkie konsole i stoły. Szczęściem, że przechowały się jeszcze w każdym z nich prawie stare zabytki, arcydzieła sztuki ornamentacyjnej perskiej, śliczne mozajki, majoliki i „hattemy” (inkrustacye kością słoniową, złotem i perłową masą), przepyszne szyby, a czasem i sklepienia ze szkieł kolorowych, których barwy harmonijnie się kojarzą i na których — lekkie i delikatne — wykwitają sploty zieleni i kwiatów. Po witrażach biegną, obramowując oddzielne szybki, niesłychanie misterne, wązkie linie rzeźb drzewnych. Ściany wyłożone są u dołu przezroczystemi marmurami z Yezdu i Denkerghanu, malowanemi w arabeski i kwiaty o barwach przyćmionych.
W innych pokojach wymalowano całkowicie mury we freski, przedstawiające sceny z życia obyczajowego. Patrzą z nich brodaci Kadżarowie w sukniach wązkich i obcisłych do pasa, u dołu rozszerzonych i sadzonych kamieniami. Fet-ali-szah zasiada majestatycznie na tronie, lub pędzi na białym czerwono-grzywym rumaku, kładąc trupem dziki i jelenie. Kobiety w balonowych spódniczkach, o szerokiej twarzy, siedzą, zajadając oszirini, lub paląc kajlan; inne oddają się skandalicznie nieprzyzwoitemu flirtowi.
Parki, przylegające do pałaców, są wogóle ładne, o uroczystych cienistych alejach. Wszędzie szemrzą strumienie, biją wodotryski i szkli się w basenach, o dnie z turkusowej majoliki, woda kryształowo-przejrzysta. Ogrodnicy perscy nie znają sztuki grupowania odpowiedniego roślin i kombinowania barw. Lecz — jak wszyscy ich rodacy — lubią namiętne wonie ciężkie i upajające; to też uprawiają głównie kwiaty o zapachach zdecydowanych i silnych. Wiosną pełno w ogrodach hyacyntów i narcyzów, latem róż, jesienią tuberozy, którą Persowie nad wszystkie kwiaty przekładają i zwą poetycznie „guil Meryem” (kwiat Maryi).
Ponad wszystkie ogrody — nie wyłączając Gulistanu — stawiam wielki park w Kameranieh, rezydencyi księcia Naieb-Saltaneh[78], o kilkanaście kilometrów od miasta położonej. Ogród ten wygląda na olbrzymią cieplarnię, tak roślinność tam jest wybujała wspaniale, a całe jego urządzenie przynosi zaszczyt ogrodnikowi Francuzowi, który nim się zajmuje.
Przepyszne palmy różnych odmian: latanie, draceny, feniksy rozkładają szeroko liści swych wachlarze; ogromne jukki z ciężkim, białym kwiatem, kanny czerwone, białe, różowe, wielkie krzaki, najrzadszych i najpiękniejszych róż, jakie w Persyi widziałam. Pełno w ogrodzie cienia, woni i chłodu, wiejącego od gąszcza drzew i od jasnej tafli basenów. Biały pałac znaczy się jasną plamą na ciemnem tle zieleni. Przed bramą wjazdową słudzy oprowadzają ciężko i poważnie stąpające słonie: jest ich pięć czy sześć — fantazya księcia, który z wielkim kosztem sprowadził je z Indyi.
Oprócz królewskich i książęcych pałaców, dwie jeszcze miejscowości służą za cel przechadzek i wycieczek. Są niemi fontanna Alego: Czeszmeh-i-Aly i ruiny miasta Rey.
Fontanna Alego, to właściwie niewielki staw, zbiornik wody źródlanej, ze skał otaczających bijącej. Na prostopadłej i gładkiej ścianie jednej z tych skał wyryto portret któregoś z Sasannidów i otoczono go napisami. Fet-ali-szah, odczuwający nieposkromioną potrzebę uwieczniania swej postaci na wszystkich gmachach, frontonach i murach, nakazał zatrzeć napisy i postać swego poprzednika, a natomiast wyryć swój wizerunek.
Czeszmeh-i-Aly blizkiem jest słynnego meczetu Szah-Abdulazim, miejsca pielgrzymki licznych tłumów. Naokół meczetu wyrosło miasteczko, czyste i ładne, w zieleni drzew ukryte. Pobożni ciągną tu, by spełnić obowiązek religijny, a zarazem użyć rozrywki i spaceru. Kobiety szczególnie, korzystające ze wszystkich sposobów wyrwania się z enderumu, gorliwie uprawiają wędrówki do świętych przybytków, a przeważnie do blizkiego stolicy Szah-Abdulasimi. Najsurowszy nawet mąż pozwolenia na taką wycieczkę odmówić nie może. By skuteczniej uzyskać opiekę Imamów, modlą się hanum gorąco u ich grobów po dni kilka i kilkanaście, a w chwilach wolnych zawiązują miłosne intrygi.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O dziesięć zaledwie kilometrów od Teheranu wznoszą się smutne ruiny, zdające się patrzeć na cmentarzysko Giebrów, wielbicieli ognia. Resztki muru obronnego i dwie nawpół zwalone wieże są wszystkiem, co pozostało z chwały i świetności antycznego Rhagesu, jednego z największych miast starożytności. Rhages, przechrzcone przez Muzułmanów na Rey, należy do miast, których początki toną w mgle prawieków.
Przez czas dłuższy po zawojowaniu Persyi przez Omara Rhages był jej stolicą, a między 900-ym a 1000-ym rokiem naszej ery słynął jako najpotężniejsze, najbogatsze i najludniejsze miasto całej Azyi. Urodził się w niem Tobiasz, bohater opowieści Starego Testamentu, wielki halif Harun-al-Raszyd, wreszcie Zoroaster, twórca doktryny religijnej, wychodzącej z pojęcia walki Zła i Dobra, których symbolami są Ormuzd i Aryman, a którą do czasów zaboru muzułmańskiego wyznawała cała Persya.
Wobec tych żałosnych ruin nie widzę lepszej ilustracyi do rozmyślań nad upadkiem i znikomością potęg ziemskich. W IX-ym wieku chrześcijańskiej ery — jak utrzymuje Chardin — miasto podzielone było na 96 dzielnic, z których każda posiadała 46 ulic, każda ulica 400 domów i 10 meczetów. Miasto posiadało przytem 6,430 szkół, 16,000 hammamów, 13,000 karawanserajów. Autorzy arabscy twierdzą, iż w III-im wieku Hegiry (odpowiadającemu IX stuleciu naszej ery) Rey było najludniejszem miastem Azyi; zdaniem ich żadne — po za Babylonem — miasto nie posiadało takich bogactw i równej potęgi. Ztąd nazwy, jakie mu nadawała historya: „Pierwsze z pomiędzy miast, Wrota wrót ziemskich, Rynek Wszechświata.”
Z tego przepychu i z tej wspaniałości nie pozostały nawet rumowiska i kamienie. W roku 1221-ym nad miastem, liczącem jeszcze w owej epoce 700,000 mieszkańców, przeszły barbarzyńskie hordy Czingis hana, znacząc swe ślady pogromem i pożogą, pustką i zniszczeniem.
Moner widział jeszcze w 1813 roku zwaliska zamku, uczepionego u skały. Na jednej ze ścian, wykutych w gładkim kamieniu, znajdowała się — według jego opisu — pierwotna rzeźba, datująca z przed zaboru muzułmańskiego — wojownik, pędzący konno z wyciągniętą naprzód dzidą i dźwigający na głowie i ramionach wielkie kule.
Wątpię, czy te ruiny istnieją po dzień dzisiejszy. Ja widziałam tylko dwie zwalone wieże, sterczące smutnie w jałowym krajobrazie zniszczenia i śmierci.







XII.

Rzut oka na stanowisko kobiety w Persyi. — Macierzyństwo i chowanie dzieci. — Eunuchowie. — Bibi-hanum. — Tancerze i tancerki. — Święto Fatmy. — Wizyta u żony szacha. — Enderum Nasr-Eddina i Muzaffer-Eddina. — Poligamia i rozwód.

W żadnym z krajów, wyznających wiarę Mahometa, ani w Egipcie, ani w Arabii, ani w Turcyi, ani pomiędzy muzułmanami, zamieszkałymi w Indyach i Syryi — nie otacza kobiety taka, jak w Persyi tajemniczość; nigdzie nie jest odsunięta tak bezwzględnie od świata zewnętrznego i pulsującego w nim życia. Lecz ogólna apatya rasy, zamarłej w odrętwiałem znieruchomieniu, sprawia, że kobieta znosi z wielkim spokojem dolę, na jaką ją skazują Islam i obyczaje jej ojczyzny.
Od najniższych szczeblów do szczytów drabiny społecznej wszystkie kobiety Persyi jednakowo wegetują: biedne czy bogate, samotne czy otoczone rojem służebnych, żony robotników i małych mieszczan, czy Szah-zadeh hanum, wszystkie wloką bezczynnie godziny i dnie życia w ciasnem więzieniu enderumu, paląc papierosy, odurzając się kalianem, zapijając herbatę i pogryzając szirini, o ile nie spacerują od jednego do drugiego sklepu bazaru, zapatrzone w błyskotki i łachmanki. Po za mężem i najbliższymi członkami rodziny klatka ich zamknięta jest dla wszystkich mężczyzn; z żadnym też: ani z mężem, ani z ojcem, ani z bratem nie wolno im wychodzić na ulicę i pokazywać się w miejscach publicznych. Żadne zajęcie pozadomowe nie jest dla nich dostępne, a wdrożone przez cały tryb swej egzystencyi do nieuleczalnego lenistwa, wykonywają niechętnie i niedbale nieliczne prace domowe, składając na barki męża lwią część zajęć, przypadających u nas w udziale wyłącznie kobietom.
Pomiędzy 12-ym a 14-ym rokiem życia, w wieku, gdy my nie pogardzamy jeszcze lalkami, dziewczęta perskie, rzucone brutalnie przez rodziców w objęcia mężczyzny, zostają żonami i matkami. Życie nie przygotowało ich w niczem do roli wychowawczyń przyszłych pokoleń; tymczasem mąż i społeczeństwo domagają się od nich potomstwa, potomstwa i jeszcze potomstwa. Sypie się też drobiazgu ludzkiego obficie. Gdyby cyfra ludności Persyi wzrastała w stosunku do ilości urodzeń, byłby to dziś jeden z najwięcej zaludnionych krajów świata. Jeśli nie walecznością swych synów, to choć ich potęgą liczebną mógłby stać się murem obronnym przeciw państwom Frengistanu, które mu swą wolę i swe prawa narzucają. Lecz ludności nie przybywa, bo śmierci równie są liczne jak urodzenia. Dzieci gniją w niechlujstwie i brudzie, chorują i mrą jak muchy pod obojętnym wzrokiem rodziców. W 20-ym roku życia kobieta jest często matką pół tuzina rachitycznych stworzeń, kołyszących na cienkich szyjach wielkie głowy hydrocefalów i potworne brzuchy na badylowatych nożynach. Zniszczona przedwcześnie, zmęczona, wyczerpana, prawie już stara w wieku, gdy dla nas rozpoczyna się prawdziwe, pełne życie, bezgranicznie bierna i ociężała z natury, kobieta ta nie zajmuje się niczem — najmniej zaś swą progeniturą, która rośnie i chowa się pod pieczą Allaha. Nikt wprawdzie tych istotek nie krzywdzi, lecz nikt też nie utuli, nie przygarnie do ciepłej piersi. Choroby czepiają się ich wszystkiemi porami, a śmierć je kosi, jak łany zwarzonych przez mróz kłosów.
To, co tu z żalem stwierdzam, odnosi się zarówno do ludu, jak do najwyższych sfer społecznych. W lepiance i pałacu, pod dachem dzikiego pasterza, przymierającego w wiecznem jarzmie niedoli, czy we wspaniałem domostwie człowieka, uprzywilejowanego przez fortunę i urodzenie — wszędzie panuje jednakowa, nieopisana obojętność na losy dzieci, powierzonych w najlepszym wypadku niedbałej opiece służby.
Przedwczesne i zbyt częste macierzyństwa nietylko nie pozwalają kobiecie zrozumieć zadań i obowiązków matki, nietylko rujnują przedwcześnie jej młodość i zdrowie — lecz jeszcze niejednokrotnie o śmierć ją przyprawiają. Bo jakkolwiek pod gorącem słońcem tej ziemi rozwija się ona fizycznie wcześniej, niż kobieta Zachodu, jednakże w 13-ym lub 14-ym roku życia nie jest stanowczo dojrzałą jeszcze do roli fizyologicznej, jaką jej narzucają, i przypłaca życiem gwałcenie praw organizmu.
Ta kobieta-dziecko odznacza się na punkcie wykształcenia i wiedzy otchłanną wprost nieświadomością. Nie mówię już o kobiecie z ludu, której ignorancya dość jest zrozumiała, lecz kobieta z arystokracyi na równi ze swą siostrą z gminu ma umysł całkowicie nieuprawiony. Pojęcia jej o świecie, rozciągającym się za Iranem, są naiwne i nieskomplikowane. Wie, że gdzieś daleko, daleko za morzami, rzekami i górami jest Frengistan, olbrzymia, nieokreślona kraina, zamieszkana przez mniej więcej jednostajną rasę frengi. Braterstwo ludów Europy ziściło się w jej pierwotnym i upraszczającym sytuacye mózgu.
Frengi ci posiadają w jej oczach cenną zaletę: wyrabiają piękne przedmioty zbytku — tłoczone aksamity, sztywne atłasy, delikatne batysty, jedwabne pończochy, barwne wstążki, odurzające perfumy, doskonałe bielidła, róże, karminy i czernidła, któremi Roger-Gallet i Pinaud hojnie rynki Wschodu zalewają.
W sklepach europejskich Teheranu, a szczególniej w wielkim holenderskim bazarze Toko, roztaczającym w swych towarach największą jaskrawość barw i wulgarność gustu, spędzają hanum perskie, którym majątek na to pozwala, długie dnia godziny. Są marnotrawne, gdyż nie znają wartości pieniędzy, chętnie biorą na kredyt, nie troszcząc się o zapłatę; brak im zupełnie elementarnej choćby sumienności.
Lubią zmieniać i wciąż zmieniać kostyumy; jedyna to z nielicznych rozrywek ich jednostajnego życia. Jakkolwiek, wychodząc na ulicę, muszą być niezmiennie ubrane w tradycyonalne czadury i zasłony, namiętnie jednak zakupują kapelusze, zamienione w ogrody wszechkolorowego kwiecia, z pośród którego wytryskują pióra strusie i węzły wstążek. Noszą biedaczki te kapelusze w pokoju, delektując się niemi przed lustrem i pyszniąc przed służącymi.
Cnota ich, choć czujnie strzeżona, wątłą jest jak nić pajęcza. Nie wpojono w nie żadnych zasad, ani pojęć moralnych. To też — bez wyrzutów sumienia i walk wewnętrznych — szukają wrażeń i urozmaicenia nudy życia, gdzie mogą i jak mogą. Niewidzialne są dla ogółu, dla tłumu, lecz łatwo odchylają zasłonę, gdy oko przez krateczkę ażuru dojrzy w przejściu na ulicy, w bazarze, u podwojów meczetu, młodego eleganta zręcznej postaci. Porozumienie następuje szybko. Jednostajność kostyumu, jednaką tajemnicą otaczająca je wszystkie na ulicy, ułatwia intrygi. Odziana w nędzny płóciany czadur, pożyczony od przekupionej służebnej, wielka pani dąży pieszo na miłosną schadzkę; własny jej mąż — przejdzie tuż przy niej i nie pozna jej pod tem przebraniem. Jednakże sprytny szef teherańskiej policyi, Włoch z urodzenia, niejednokrotnie umiał powikłać nici sentymentalnych awantur różnych wytwornych arystokratek, kryjących się pod czadurami niewolnic.
Trudniej niż kobiety służebne, współczujące losom swych pań i same od słabości serca nie wolne, przekupić jest eunuchów. Lecz, że niema podwojów, którychby złoto otworzyć nie zdołało, więc znajduje dobroczynny ten kruszec drogę i do rozumu eunuchów i zamyka ich oczy na to, czego widzieć nie powinni, a uszy na to, czego słyszeć nie trzeba. Oczywiście jednak wchodzenie z nimi w tego rodzaju układy powiększa jeszcze ciężką zależność oddanej pod ich nadzór kobiety. I te księżniczki, żony królewskie i arystokratyczne hanum, które wysoki ród skazuje na katusze posiadania stróża cnoty, nienawidzą ich głęboko i obawiają ich się zarazem. Ale żadna nie jest dotknięta w swej ludzkiej godności brutalną i poniżającą tą niewolą; cierpią z powodu tego jedynie jako z powodu niewygodnej komplikacyi życia.
Podczas mego pobytu w Teheranie wszystkie prawie kobiety kolonii europejskiej bywały u jedynej, zdaje się, z perskich kobiet, wychowanej poniekąd według obyczajów Zachodu. Ojciec Bibi-hanum, zmarły w roku zeszłym w Paryżu Muszir-el-dowleh, był człowiekiem wysokiej inteligencyi i gruntownego wykształcenia; przez długie lata pełnił przy dworze tureckim funkcye ambasadora, po powrocie zaś do Teheranu piastował przez czas pewien godność wielkiego wezyra, a przez długie lata był ministrem spraw zagranicznych.
Biedna Bibi-hanum, wyrosła w Konstantynopolu, przywykła do swobodnego obcowania z ludźmi i swobodnego życia, do chodzenia z odkrytą twarzą i noszenia europejskiego kostyumu, powróciwszy w 15-ym roku życia do Teheranu, poczuła się zupełnie obcą w swej ojczyźnie i jej obyczajach, którym jednak bezsilnie poddać się musiała. Wydano ją za mąż za ministra poczt i telegrafów, dla którego żywiła mniej niż chłodne uczucia i obdarzono nieuniknionym eunuchem. Wolno jej było, jak innym hanum perskim, widywać kobiety, lecz żaden mężczyzna nie miał prawa przekroczyć progu jej domu.
Odwiedzałyśmy ją dość często, szczerze współczując jej bolesnej doli. Zaledwie wchodziło się do salonu, wnet zjawiał się eunuch, powiadomiony przez służebną o nadejściu gości. Jeśli przybyła z wizytą hanum była mu już znana, witał ją mniej lub więcej uprzejmie; gdy fizyogomia[79] jej zdawała mu się obcą, bez żadnych ogródek zwracał się do pani domu, pytając głośno, kto jest ta dama. Nie można było usiąść do fortepianu, roześmiać się głośniej; we drzwiach ukazywała się natychmiast wstrętna postać eunucha. Ostre oczy patrzyły przenikliwie z twarzy suchej i starczej; z wązkich ust głos piskliwy wyrzucał szereg pytań: zkąd ta wesołość, o czem te hanum tak rozprawiają? Bo nie rozumiał nas ku swemu umartwieniu; Bibi mówiła płynnie po francusku, w tym więc języku toczyła się rozmowa.
Pewnego razu, z okazyi wyjazdu żony konsula francuskiego, z którą serdeczna wiązała ją sympatya, Bibi-hanum zebrała u siebie kilka kobiet europejskich, z nią i z opuszczającą Teheran panią A. w blizkich pozostających stosunkach. Byłam jedną z czterech zaproszonych.
Sądziłyśmy, iż eunuch, znający nas dobrze, nie będzie się obawiał tajemniczych knowań i konspiracyj i oszczędzi nam swego widoku. Niestety, nadzieje nasze były płonne. Ani na chwilę nie opuścił jadalnego pokoju i stając za krzesłem swej pani, od czasu mieszał się do rozmowy. Nigdzie to poniżenie i ten smutny los kobiety nie raził mnie dotkliwiej, jak wobec młodej i niewinnej Bibi-hanum, do innego życia stworzonej, czystej istoty, której dziecięca dusza z pewnością była jak kryształ niepokalana i którą tylko chyba nieustanny dozór i wytrwałe szpiegostwo mogły nauczyć, iż są rzeczy, z któremi kobiety się kryją.
Podczas całego śniadania przygrywała w salonie orkiestra perska, wywodząc głuche i monotonne melodye, w których ucho daremnie doszukuje się harmonii. Gdy chwilami milkła muzyka, odzywał się uczony słowik, zamknięty, jak hanum perska, w klatce. Raczenie gości podczas obiadu śpiewem słowika jest tu obyczajem dość rozpowszechnionym. Bibi-hanum chciała nas przyjąć po persku, wiedząc, że to nas zabawi i zainteresuje. Na szczęście obiad podano po europejsku. Eunuch znikł dopiero z widowni, gdy zjawić się raczył do salonu na kawę drugi pan tej niewolnicy, jej mąż, Emin-el-Mulk. Widocznie zdecydowali, iż straż jednego z nich wystarczy, by upilnować Bibi od demoralizującego wpływu czterech europejskich kobiet. Ofiarowano też naszym oczom i uwadze tetak pilnie strzeżonej cnoty młodej Bibi poruszające widowisko obrzydliwie sprośnego tańca, wykonywanego przez 10 — 12 letnich chłopców, ubranych po kobiecemu w sztywne, krótkie aksamitne spódniczki ukwiecone, tudzież cudacznie powykręcane kapelusze.
Chłopcy ci są piękni i wstrętni zarazem. Mają olbrzymie czarne oczy, podcienione koholem i maleńkie wykarminowane usteczka, cerę smagłą i bladą, twarze okolone lokami czarno-rudych włosów. Niby chory wykwit dekadencyi, wyglądają oni jak kwiaty zepsucia, jak kwiaty zgnilizny. Przy dźwięku tamburynów, piszczałek i flecików, wygrywających zawodne i głuche motywy, drobne ich figurki wyginają się w rytmie drgań to powolnych, to prędszych, w rodzaju danse du ventre, lecz znacznie bardziej zaakcentowano go w jego wstrętnych tendencyach. Emin-el-Mulk czyta widocznie na naszych twarzach zażenowanie, zamiast zachwytu, gdyż gestem popisy chłopców przerywa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tańce te, wykonywane przez chłopców, ilekroć patrzą na nie oczy męzkie, a przez dziewczęta wobec samych kobiet lub króla, są główną rozrywką, zakończeniem i urozmaiceniem perskich uroczystości. Raz jedynie widziałam tancerki na dość ciekawem dla europejskich kobiet święcie Fatmy (obchodzonem na pamiątkę córki Mahometa, Fatmy). Dziewczęta te niczem, ani ubraniem, ani twarzą, ani postacią, ani naturą tańca nie różniły się od chłopców.
Na święto Fatmy rozsyłała zaproszenia jedna z czterech głównych żon Nasr-Eddina, nosząca to imię. Zbierały się u niej małżonki monarchy, jego faworyty, żony dygnitarzy perskich i kobiety europejskie, których mężowie należeli do składu legacyj, lub pozostawali w służbie rządowej. Żaden inny mężczyzna, prócz króla, nie ma dostępu na tę uroczystość.
W przedsionku przyjmuje nas wdzięcznym uśmiechem i kilku uprzejmemi słowami stara hanum w ciężkich sztywnych materyach; jest to podobno sama Fatma; przy niej stoi syn jej, elegancki i miły książę Nieb-Sultaneh. Na schodach, w korytarzach i w salonach roi się od eunuchów. Niesłychany ich natłok przedewszystkiem wzrok uderza. Jest ich chyba 300, co najmniej. Są starzy i młodzi, biali i czarni, jest kilku potwornych karłów, których wspomnienie zakłócić może spokój snu przeraźliwą marą. Wszystkie te twarze są jednakowo brzydkie i odpychające. Oczy bazyliszków, przywykłe do wpijania się w dusze biednych niewolnic, patrzą bezlitośnie i przeszywająco, wązka linia ust okrutnych przecina twarze bez zarostu; wszyscy — najmłodsi nawet — wyglądają na starców i wszyscy są nieopisanie wstrętni. Spotyka mnie smutny zaszczyt przyjaznych uśmiechów, jakie przesyłają mi zdala kat Bibi-hanum i usposobiony dla mnie życzliwie eunuch jednej ze znajomych mi żon szacha.
W wielkim, środkowym salonie, którego przednia witrażowa ściana otwiera się na wesołą zieleń ogrodów, zebrała się cała kobieca arystokracya Teheranu, by przedstawić zebrane swe wdzięki monarsze, jedynemu mężczyźnie, mającemu dostęp do tego gyneceum. Oczywiście nie biorę w rachubę eunuchów. Przed królem jednym ukazują się kobiety z odkrytą twarzą. Widzę wszystkie uznane piękności Teheranu... Pomiędzy ludem przeważa w Persyi typ kobiety szczupłej, zręcznej i nerwowej. Konieczność zmusza kobiety klas biednych do większego ruchu i choć niesłychanie mało wogóle pracują, jednakże cośkolwiek koło domu robić muszą. Skutkiem więc nędznego odżywiania się nie tyją, jak ich arystokratyczne siostry, pędzące dni życia w nieruchomości pogańskich bożyszcz, przekarmione słodyczami, nie wychodzące prawie nigdy piechotą i nie rozumiejące nawet rozrywki spaceru w ogrodzie. Damy, które dziś oglądam, niezmiernie są okazałe. Twarze mają szerokie, rozlane i obficie umalowane. Pod pokładami pudru, różu i czernidła zanika ich wdzięk naturalny. Łącząca brwi szeroka linia „surmeh,” czy koholu, szpeci piękne, aksamitne oczy; takaż linia zacienia lekkim puchem górną wargę.
Wiele hanum ma dnia tego długie suknie w rodzaju obcisłych polonez o długich i bardzo wązkich rękawach. Ubranie to widzę po raz pierwszy i znajduję, że nie jest pozbawione pewnej elegancyi. Niektóre z sukien, naszywane perłami i drogiemi kamieniami, wyglądają niesłychanie bogato. Słynna Anisseh-Dowleh, najwięcej lubiana i szanowana z żon Nasr-Eddina, poważna i rozumna kobieta, rządząca całym haremem, a potrosze i jego panem, nie młoda już i nie ładna, przybrana jest w kostyum bajecznie okazały. Powłóczysta suknia z fioletowego aksamitu, obramowana wspaniałym szlakiem z ogromnych pereł i brylantów od szyi do stóp i naokół sukni biegnącym, mieni się tysiącznemi ogniami. Na rękach, na głowie, na szyi dźwiga sznury pereł, tak wielkich, że już nieefektownych, pospinanych brylantowemi guzami. Wszystkie kobiety mają włosy splecione w kilka i kilkanaście warkoczy; głowa przykryta lekką, na krzyż złożoną chustką gazową, obwieszona jest mnóstwem kosztowności. Podziwiam ślicznie falujące i przepięknego połysku czarne długie loki jednej z żon ministrów; zbliżam się do niej, by się tym kruczym splotom lepiej przypatrzeć i widzę, że są... z jedwabnej szeli.
Stoły salonu zastawione są tacami owoców, lodów, sorbetów i wszelkich możebnych szirini, silnie zaromatowanych; w cukierkach znajdują się ziarnka kminku, anyżu i płatki najróżnorodniejszych kwiatów: róż, fiołków, jaśminów; mdłe to raczej, niż smaczne.
Hanum zajadają słodycze, szczebioczą i radują się głośno, podniecone i szczęśliwe, dumne też z tego, że przed europejskiemi kobietami, odzianemi tak ciemno, bez klejnotów i ozdób błyszczących, występują w całym przepychu drogocennych błyskotek i bogatych materyj.
Słyszę nagły ruch w korytarzach, eunuchowie schylają głowy, król wchodzi.
Nasr-Eddin nie jest już tak imponujący, jak w dniu Salamu, kiedy zdaje się pławić w gloryi blasku, zdaje się być chwilami istotnie tym „Cieniem Boga, rozdawcą tronów monarchom świata,” jakim go mianują pompatyczne określenia. Mundur ma na sobie nie tak wspaniały.
Widzimy króla zblizka — ostre zmarszczki rysują się wyraźnie na twarzy, choć przez bohaterskie podkręcanie wąsów sili się na nadanie jej wyrazu dzielnej młodości.
Widzę, że kolekcya złotych monet, którą zawdzięczam specyalnemu pojmowaniu uprzejmości przez Persów, powiększy się za chwilę. Byłam zresztą o tem uprzedzona: w święto Fatmy król ofiarowuje każdej z zaproszonych na nie niewiast sztukę złota wartości 20 franków.
Lecz o ile przestało mnie razić obdarowywanie temi pieniążkami wśród kwiecistych frazesów męża, mnie i mej córeczki przez różne, dom nasz nawiedzające ekscelencye, o tyle ta ceremonia szybkiego rzucania monety na złożone ręce kobiet przykro mnie dotknęła. Pragnęłabym teraz być ztąd daleko...
Nasr-Eddin przechodzi prędko, dając każdej sztukę złota, nie zatrzymując się na chwilę przy żadnej. Do nieznanych jeszcze wystosowuje parę tych zdań lakonicznych, których sekret uniósł ze sobą do grobu.
Ponieważ po raz pierwszy widzą zblizka mnie i moją córkę oczy monarchy, nie unikam elokwentnych specyalnie zapytań:
Femme de l’oculiste!
Oui, Majesté.
Sa fille?
Oui, Majesté.
Très bien, l’oculiste, très bien!..
Boże? jak on się boi długich frazesów! Złote monety upadają w nasze ręce, odziane wedle wymagań ceremoniału w czarne jedwabne rękawiczki. Oddycham; nie jestem stworzona do tych uproszczonych sposobów wymiany myśli.
Teraz kolej na żonę doktora, Francuza, bardzo lubianego przez Nasr-Eddina, lecz niedomagającego często na reumatyzmy i spędzającego stale kilka miesięcy do roku w łóżku.
Słyszę prędkie:
Schneider malade? Toujours malade!
Złota moneta wpada w złożone ręce, szach kroczy już dalej.
Gdy przegląd kobiecej armii skończony, gdy wszystkie już otrzymały dar monarszy, zaczyna się zwykła muzyka, poprzedzająca popisy choreograficzne.
Śliczne dziewczątka o wyuzdanych i zmysłowych fizyognomiach, wyprężając wężowo ciała, wykonywują szereg drgań konwulsyjnych, na które Nasr-Eddin i perskie damy patrzą z głębokiem zainteresowaniem. Trwają te dreszcze lubieżne i drgania przez dobre pół godziny, nareszcie widowisko się kończy, uroczystość również, król opuszcza pałac. Eunuchowie przystępują poufale do swych pań-niewolnic; jedni szepczą tajemniczo, drudzy przemawiają tonem rozkazującym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Niejednokrotnie zmuszona byłam, ulegając prośbom różnych dygnitarek, leczonych przez męża, a pałających dlań jakoby wielką wdzięcznością, składać w towarzystwie jego i córeczki wizyty tym damom.
„Hakim” widocznie za mężczyznę nie jest uważany: kobiety przychodzą do lekarzy europejskich na konsultacye i wzywają ich do siebie. Podczas wszystkich tych przyjęć niewdzięczny eunuch nie opuszcza na chwilę salonu; śmieje się przenikliwie i trzeszczącym głosem miesza się do rozmowy, monotonnej i męczącej. Między zdaniami leżą stepy całe milczenia, tak jak między umysłowością kobiety Wschodu i Zachodu leżą niezgłębione przepaście.
Katuszę tych wizyt lżejszą mi jedynie czyni moja córeczka, która w ciągu kilku miesięcy płynnie nauczyła się szczebiotać po persku i podtrzymuje konwersacyę z niewiastami, które mlaskają językiem z zachwytu nad tą przemiłą „hanum-kuczulu”[80].
Nie zapomnę nigdy pierwszej naszej bytności u jednej z operowanych przez mego męża małżonek szacha, której imię wyszło mi całkowicie z pamięci.
Poprzedniego dnia przysłała mi ona szal perski, jako słaby upominek w dodatku do tych, które ofiarowała była memu mężowi, prosząc go jednocześnie, by nazajutrz przyjechał koniecznie do niej ze swą „hanum” i „hanum-kuczulu.”
Czas był wietrzny i chłodny; ubrałam na tę wizytę dziecko w płaszczyk świeżo z Paryża przysłany.
Po sakramentalnych: „Achfale szuma hub est?”[81], zasiadamy na obowiązkowe godzinne nudy; przyjmują nas zwykłemi szirimi i zwykłemi sorbetami, zwykłemi naparstkami kawy i herbaty i zwykłą rozmową.
W salonie nagromadzona jest najliczniejsza i najbrzydsza kolekcya lamp, porcelanowych i kryształowych lichtarzy i świeczników, wazonów, żardinierek i filiżanek, jaką kiedykolwiek widziałam; wygląda to na ordynarny bazar w małej mieścinie.
Po nieskończenie długo trwającem zachwycaniu się nad moją „kuczulu,” podczas którego zmuszoną byłam wypróżnić szklankę herbaty, czareczkę kawy i miseczkę sorbetu z „sekendżebin”[82] — na znak, dany przez panią domu, jedna ze służebnic podaje jej pudełko, w którem na tle atłasu spoczywają dwie wielkie brylantowe spinki do mankietów. Sądzę, że to jeszcze prezent dla mego męża. Nie, to dla „kuczulu.” Lecz zamiast ofiarować dziecku wprost ekran, hanum pragnie wypróbować efekt brylantów na płaszczyku. Każe sobie podać nożyczki. Nic nie rozumiem, lecz zaczynam być zlekka zaniepokojoną. Hanum z całą prostotą i flegmą naiwnej duszy robi na rękawach płaszczyka kilkakrotne nacięcia, szukając najwłaściwszego miejsca, wreszcie wykrawa na wierzchu okrągłe kółka pokaźnej wielkości i tryumfalnie zasadza w nie spinki. Odsuwa od siebie dziecko, by się lepiej dziełu swemu przypatrzeć i kiwając głową z uśmiechem zadowolenia, powtarza raz po raz:
Heili kaszenk hemszin! Hejli kaszenk![83]
Wszyscy z zapałem potwierdzają.
Ja w cichości ducha uważam, że byłoby daleko więcej „kaszenk,” gdyby klejnoty pozostały w pudełku. Lecz hipokryzya dobrego wychowania nakazuje mi przywołać na twarz najuprzejmiejszy uśmiech i oświadczyć, że nie znam rzeczywiście nic więcej wykwintnego nad ten sposób noszenia spinek brylantowych. Tylko zrywam się pospiesznie, dając hasło do odwrotu w obawie, by na moim kostyumie efekt ich nie był również demonstrowany za pomocą nożyczek.
Parę słów należy się haremowi, czy też enderumowi monarszemu. Nasr-Eddin, jakkolwiek nie dorównywał w liczbie żon zadziwiającemu Fet-Ali-szachowi, otoczony był pokaźnym rajem niewiast.
Żon legalnych, tak zwanych „Agdes,” król ma zwykle tylko cztery; powinny one pochodzić z rodziny książęcej, lecz różnie się zdarza; serca królów bywają zapalne i słabe, jak serca zwykłych śmiertelników i zapominają nieraz o różnicach społecznych. Dowodem tego legalne małżonki Nasr-Eddina.
Pierwsza z czterech Agdes, matka drapieżnego i wojowniczego Zille-Sultana, prostego była rodu. Dlatego też, jakkolwiek wielkorządca prowincyi Ispahanu najstarszym jest z synów, nie ma wszakże prawa do tronu i za przypadek szlachetnego urodzenia nienawidzi szczerze Muzaffer-Eddina, syna drugiej z rzędu Agdes, księżniczki krwi królewskiej, wnuczki Fet-Alego.
Za życia ojca, który chłodne dlań żywił uczucia, Zille-Sultan nosił podobno szablę, na której zdobnemi literami wyryty był napis: „Tą szablą zetnę głowę mego brata.”
Obecnie schował prawdopodobnie szablę gdzieś głęboko, przekonawszy się, że pewne głowy nie tak łatwo ścinać.
Trzecią Agdes była Fatma, matka Naieb-Sultaneh, nie książęcego również pochodzenia; wreszcie czwartą — o ile mnie pamięć nie zawodzi — szanowna „Szach-zadeh[84]”, której zawdzięczam wesołe wspomnienia i brylantowe spinki, lub też „miłość królestwa” — „Anisseh Dowleh.”
Po za żonami posiadał Nasr-Eddin 70 tak zwanych „Sighe,” legalnych kochanek. Każda z nich, gdy raz chociaż doznała względów monarszych, otrzymywała w enderumie do końca dni swoich apartament z trzech pokoi, dość pierwotnie umeblowanych, nieodzownego eunucha, odpowiednią ilość służebnych, wreszcie 3,000 franków miesięcznej pensyi, co wobec taniości materyalnego życia w Persyi przedstawia dość znaczną sumę. Trudno zresztą utrzymywać 70 kobiet na królewskiej stopie.
Cztery pierwsze żony, cztery Agdes, otoczone są zato wielkim bardzo zbytkiem.
Po każdej ze swych licznych podróży przywoził niestrudzony koczownik do Teheranu parę młodziutkich dziewcząt, często zaledwie 10-letnich, które ofiarowywali mu sami czuli rodzice, troskliwi o dobro dzieci, pragnący ulokować je wygodnie — jak dobrze procentujący kapitał i wyrobić sobie stosunki przy dworze. Nasr-Eddin powierzał je pieczy nadwornej ochmistrzyni „Amine-Agdes” (dosłownie — „zaufanie rządu”), pod dozorem której dawano im staranną edukacyę, skierowaną wyłącznie ku przypodobaniu się mężczyźnie i osłodzeniu chwil władcy i panu. A więc uczono te dziewczątka tańców, śpiewu, muzyki na cymbałkach, tamburynach i mandolinach, parę z nich brząkało nawet na fortepianie. Gdy wykształcenie ich osiągało pożądaną normę, przedstawiano je ponownie monarsze, który — stosownie do swej fantazyi — darzył je swą łaską i czynił z nich „Sighe,” lub też odsyłał je rodzicom.
Jeden jeszcze charakterystyczny szczegół. Nasr-Eddin nie pożądał ojcowstwa. Gdy którakolwiek z małżonek, po za Agdei, obdarzała go potomkiem, spadała na nią niełaska króla, który na zawsze oddalał ją od swego oblicza. Nie wiadomo dokładnie, jakie względy powodowały tę surową decyzyę. Nasr-Eddin lękał się może ciężkich obowiązków ojca, wymagających nadania odpowiedniego posagu córkom, a majątków i godności synom; może też — a nawet z pewnością — nie miał — mimo dozoru eunuchów — najmniejszego zaufania do wierności małżeńskiej swych „Sighe.”
Służba kobieca haremowa składała się z 800 mniej więcej niewiast, tworzących całą hierarchię niewolniczą, o czynnościach ściśle odgraniczonych. Jedne podają tylko kaliany i kawę, drugie usługują do stołu, trzecie pełnią funkcye panien służebnych, inne jeszcze — kształcone w śpiewie i tańcu — rozweselają rozpaczliwą nudę zamknięcia. Najniższy wreszcie zajmują kuchenne pomywaczki i posługaczki, kopciuszki tego cechu.
Nasr-Eddin, o naturze gorącej, żywej i czynnej, z równym zapałem zajmował się sprawami publicznemi, jak oddawał się rozrywkom. Dzień swój dzielił sprawiedliwie pomiędzy przyjemności oczu i serca i obowiązki króla. Zrana był monarchą, szczerze dbałym o dobro poddanych, pragnącym uczynić dla swego kraju o wiele więcej, niż mu pozwalały zewnętrzne i wewnętrzne stosunki. Ten 112-y z rzędu następca wielkiego Cyrusa gorliwie pracował dla Iranu, walczył z obskurantyzmem mułłów i sprzedajnością ministrów, karcił — o ile mógł — nadużycia, był bezwarunkowo jednym z najlepszych monarchów, jakich miała Persya. W południe, obiadując w którejś z sal pałacu, wysłuchiwał sprawozdań wielkiego wezyra, szefa policyi, ministrów, wydawał rozkazy. Zmarły przed kilkoma laty dr. Tholozan, Francuz, człowiek niepospolitego umysłu i wybitnej inteligencyi, oczytany i wykształcony, uśmiechnięty filozof, rówieśnik wiekiem monarchy, przy którym przebywał od lat 35-ciu, odczytywał Nasr-Eddinowi codziennie „Figaro” i rozprawiał z nim o kwestyach ogólnych.
Po tym poważnie spędzonym poranku, szach odpoczywał wieczorem w swym enderumie, którego budynki przylegają do jego pałaców. W głównej sali tego przybytku rozkoszy zbierały się wszystkie „Sighe” i uprzyjemniały czas władcy śpiewami, muzyką i tańcami. Od kilkunastu lat największym wpływem na monarchę cieszyła się Anisseh-Dowleh, w ostatnich zaś dniach jego życia w sercu jego panowała wszechwładnie prześliczna córka jednego z ogrodników gulistanu, podniesiona do godności „Sighe.” Wszystkie piękności enderumu zostały całkowicie zaniedbane dla jej cudnych oczu.
Ostatnia jeszcze uwaga o kobietach i zmarłym monarsze. Na uczczenie 50-letniego jubileuszu jego panowania ofiarować mu chciano, pomiędzy licznemi prezentami, jakiemi zasypać go mieli wierni poddani, 25 dziewcząt w wieku od lat 10 do 12, jako najpiękniejszą wiązankę kwiatów ku upamiętnieniu tego dnia solennego. Nie sądźmy tych ludzi według naszej moralności, nie przykładajmy do nich naszej miary... Olbrzymia noc, jedna i niezgłębiona, ciąży nad ich życiem!
Oczy monarsze nie ujrzały niesionych w hołdzie niewiniątek; na dwa tygodnie przed rozpoczęciem jubileuszowych uroczystości Nasr-Eddin zginął z ręki Mirza-Rezy.
Chorowity i ciężki Muzaffer-Eddin żon ma niewiele; myśli raczej o nadwątlonem zdrowiu i o normalnem funkcyonowaniu wątroby, niż o rozrywkach oczu i uciesze serca. Za mego pobytu w Teheranie siedem tylko kobiet stanowiło enderum nowego monarchy. Naieb-Sultaneh nie zna pożądań serca i żon ma tylko cztery. Obyczaje Zille-Sultana są mi najzupełniej nieznane.
Religia oficyalna uznaje poligamię, lecz liczne, krzewiące się w niej sekty odrzucają takową bezwzględnie. Brak materyalnych środków przeszkadza masie ludu do wielożeństwa. Już jedna żona jest w Persyi sprzętem kosztownym; jak podołać żywieniu i odziewaniu kilku? To też jednożeństwo, wypływające z konieczności materyalnej i uświęcone przez zwyczaj, coraz więcej znajduje adeptów, coraz wyraźniej tryumfuje na całej przestrzeni Persyi. Można śmiało twierdzić, iż monogamia jest w niej ogólna, poligamia stanowi rzadki wyjątek, luksus książęcy. Jednakże w drodze do Teheranu, pomiędzy Khoj i Tebrysem noclegowaliśmy u niezamożnego Persa staruszka, który posiadał żon trzydzieści.
Nadzwyczaj łatwo otrzymać jest rozwód; również łatwo pobrać się ponownie rozłączonym małżonkom, jeśli tylko w przerwie czasu, przez który byli sobie obcymi, żona nie wyszła ponownie za mąż. Daremnie zastanawiam się, jakie pobudki wewnętrzne stworzyły to prawo i jaką gwarancyę daje ono szczęściu ponownie pobranych małżonków?
Oto w pobieżnych rysach los naszych sióstr w Persyi. Nędzny jest i okropny wobec naszego pojmowania praw kobiety. Lecz te nieświadome niewolnice, pogrążone w otchłani ciemnoty, nie cierpią, bo nie wiedzą. Nie znając niczego, niczego nie pragną i niczego się nie domagają; w wielkim buncie uciśnionego ducha rwą się do światła i swobody.



XIII.

Warunki życia Europejczyków w Teheranie. — Mieszkania i meble. — Pośpiech poczty. — Rozrywki kolonii europejskiej. — Życie materyalne. — Służba perska. — Moi służący. — Abbas i Abdullah.

Jakiem jest życie Europejczyków w Persyi wogóle, w stolicy Szah-in-Szaha w szczególności? Jakkolwiek wszyscy Europejczycy skarżą się z zasady i przez specyalną jakąś pozę na brak wygód, drożyznę, wyzysk, niemożebność znalezienia tu niezbędnych, a cóż dopiero zbytkownych rzeczy — nie znam takiego, któryby kraj ten bez żalu opuszczał, któryby, opuściwszy go, za nim nie tęsknił, tak dni spokojnie i słodko przechodzą na tej ziemi Wschodu: smutki mniej ciężą, a przyjemności więcej cię radują pod promiennem słońcem, które często zbytnio przypieka, lecz zawsze rozwesela i wszelkie melancholie rozprasza.
Trudno tu o różne wygody życia, nie ulega to wątpliwości. Domy przedewszystkiem przerażają nas, gdy je po raz pierwszy widzimy: posadzkę zastępuje ubita ziemia, drzwi się nie zamykają, okna latają w zawiasach, jak gorączką trzęsione; ściany wymalowane jednostajnie na niebiesko, żółto lub zielono, okropnie rażą oko, przywykłe do delikatnych półcieni obić.
Nie mówię już o tem, że w paru choć pokojach pułap bez belek zastępuje sufit. A płaci się za taki dom równie prawie drogo, jak za porządne mieszkanie w Europie.
Gdy trzeba go zapełnić, należy pożegnać się ze złudzeniem znalezienia jakichkolwiek mebli; wszak Pers przeciętny ich nie potrzebuje: siedzi na ziemi, jada na tacy przed nim ustawionej, sypia na materacach. Pers zaś bogaty sprowadza całe umeblowanie z Europy.
Po parotygodniowych poszukiwaniach i krzątaninach jest się nareszcie w posiadaniu kilku tapczanów i kilku stołów z białego drzewa, kilkunastu krzeseł i paru foteli składanych, wyrabianych przez Anglików w Ispahanie... I to wszystko, powoli dopiero, korzystając z licznych wyjazdów członków ciała dyplomatycznego, którzy, jak wędrowne ptaki z jednego końca świata na drugi peregrynują, skupuje się różne przedmioty więcej luksusowe.

Lecz już z pierwotnemi meblami pierwszych tygodni łatwo urządzić przyjemny kącik, zadawalniający wszelkie wymagania estetyki. Skarby bazaru tak blizkie i „dallale” tak współczują losom
Bankier uliczny w Teheranie.
„frengi” i tak zawsze gotowi są pozbyć się dla najcenniejszych swych drobiazgów. Pokoje wyścieła się dywanami, ściany obwiesza się jedwabiami, zahaftowanemi w delikatne różnobarwne desenie, płótnami bucharskiemi prześlicznego efektu z olbrzymiemi rzutami czerwonych kwiatów, staremi „gulduzi”[85] z Resztu o tłach przyćmionych wyblakłych gobelinów. Z białych, haftowanych złotem zawojów mułłów robi się piękne firanki, a z kalemkorów wesołe i oryginalne obicia całych pokojów. Na tapczanach, pokrytych materacami, drapują się w ciężkich fałdach kilimy, które wyrabiają tu artystycznie, rzuca się na to kilka poduszek z indyjskich jedwabiów lub materyj ispahańskich i ma się sofę, ładną, jak tapicersko-stolarskie arcydzieła cywilizacyi. O drobiazgi i ładne drobiazgi nietrudno; w parę godzin zaopatrzyć się w nie można w bazarze, a zapełnione niemi mieszkanie już żyje, już jest miłem.

My dość szybko zainstalowaliśmy się w jaskrawo-szafirowych pokojach naszego domu dzięki dobroci i delikatności Moktre-Dowle, ministra oświaty, za którego inicyatywą głównie mąż mój do Teheranu został wezwany i który wskutek tego (dziwny wyjątek pomiędzy Persami) poczuwa się do kichś wobec niego obowiązków. Pierwszego zaraz dnia przysyła nam, „by hanum mogła urządzić sobie znośny kącik,” kilka dywanów, parę stołów, nieco krzeseł, lampy i rozliczne drobiazgi, wreszcie luksus nad luksusami, doskonały fotel na biegunach, którego mi wszyscy zazdroszczą.
Zakupami do gruntowniejszego naszego umeblowania zajmuje się kilku jego służących; w tydzień niespełna mamy łóżka, umywalnię, biurko, lustra, jednem słowem najniezbędniejsze meble. Wiele na tych sprawunkach zarabiają pośrednicy? Nie chcę tej kwestyi zgłębiać; każda praca wymaga płacy, i słusznie!
Pesymiści i malkontenci biadają, iż brak im w Teheranie, prócz różnych wygód domowych, koncertu, teatru, odczytu, najnowszej książki i ostatniego dziennika. Bezwarunkowo obywać się trzeba bez „nowalii” intelektualnych i bez tych rozkosznych ploteczek brukowych, które są tłem i treścią wszelkich Premiers-Paris i wszelkich Actualités.
Nieubłaganie powolna poczta perska, wioząca dwa razy tygodniowo naszą korespondencyę przez Tebrys, Khoj i Erzerum do Trebizondy i dwa razy ztamtąd przybywająca, nie zna wartości czasu i nie rozumie trawiącej gorączki nowych wrażeń i nowych emocyi. Tłuką się więc pocztarze po drogach górskich jak Allah pozwoli; listy i dzienniki przychodzą z Europy w dni 28, 35, 40... pierwszej zimy otrzymałam parę listów z Warszawy, które podróżowały dni 50!
Nie należy jednakże przypuszczać, iż jest się całkowicie od wieści ze świata odciętym. Czerwone i niebieskie słupy indo-europejskiego telegrafu istnieją, nietylko ku każeniu wdzięku wschodniego krajobrazu. Telegraf ten zawiadamia nas codziennie za pośrednictwem litografowanych świstków News-Paper, rozsyłanych przez legacyę angielską szachowi, ministrom perskim i przedstawicielom państw europejskich o wszelkich kataklizmach, uroczystościach i poważniejszych wypadkach, zaszłych na obu półkulach.
Rozrywek w kółku europejskiem nie brak; nie bardzo są może urozmaicone, lecz za to dość liczne, by wypełnić godziny bezczynności rozbawionej kolonii. Używać można podostatkiem tennisu i polo, spacerów konnych i spacerów powozowych, przypatrywać się co tydzień paper chase’om i wszelakim harcom i popisom, urządzanym przez Anglików za bramą Kazwińską, grać w teatrach amatorskich, nudzić się na niezliczonych jour fix’ach, chodzić z obiadu proszonego na obiad proszony, z pikniku na wieczorowe zebrania, rzadziej nieco na bal. Za moich czasów z sukniami tylko był kłopot nielada; Teheran nie posiadał ani jednej szwaczki; z mozołem i kosztem należało sprowadzać toalety z Europy. A jeśli nie korzystało się przytem z uprzejmości „walizy dyplomatycznej”, lub nie mogło znaleść żadnej okazyi, trzeba było na te suknie, podróżujące zwykłą karawanową drogą, wypoczywającą całemi miesiącami na wszelkich większych etapach, czekać nieskończone czasy. Pierwszego roku naszego pobytu krawcowa moja wysłała mi z Paryża w lutym suknie, które odebrałam w końcu października!
Obecnie niedogodność ta jest usunięta; nieba życia kobiet światowych nie plami już żadna chmura, bowiem od lat trzech zainstalowała się w Teheranie niejaka pani Hoffman, przedstawicielka firmy Wortha, ni mniej, ni więcej! Wszelkie fantazye toaletowe łatwo więc zadowolnić, byle tylko kieszenie mężów na nie starczyły.
Zapomniałam jeszcze o trzecim i najpoważniejszym powodzie biadań niektórych Europejczyków. Uważają oni, że Persowie w swym kraju żyją za bezcen, a ich życie bardzo drogo kosztuje, że trzeba pięciorga lub sześciorga służących na pracę, którą w Europie jeden wykona, że kucharze przyprawiają ich o choroby żołądka, karmiąc baranim tłuszczem, zamiast masła, że cała służba zresztą kradnie bez litości.
Ja zrobiłabym Persyi pod tym względem jeden tylko zarzut: przekarmia nas baraniem mięsem, które pod wszelkiemi postaciami w południe i wieczorem spożywać trzeba. A więc ma się codzień rosół barani i pieczeń baranią, kotlety baranie i jeszcze baranie krokietki i potrawki, kurczęta, zające, dzikie ptactwo (bekasy, kuropatwy, jarząbki, przepiórki), ryby: łososie z Rosyi i pstrągi z górskich potoków urozmaicają wprawdzie stół. Lecz podstawą wszystkiego jest baranina. Wołowiny rzadko latem dostać można, czasem też niesmacznej bardzo cielęciny; raz do roku wieprzowiny, którą restaurator, Szwajcar, sprzedaje w stosunku do ceny innych mięs na wagę złota.
Można więc żalić się na jednostajność kuchni, lecz utyskiwania nad służbą uważam za przesadne. Prawdą jest, iż tu służba przywłaszcza sobie nieco pańskiego dobra, pobierając obfity haracz na zakupach. Prawdą też, że nad ceną wszelkich produktów miejscowych, wszelkich zapasów żywnościowych, nabywanych w bazarze, zawisła dla europejczyka czarna zasłona niezgłębionej tajemnicy. Ale gdzie na świecie dzieje się inaczej? Zarówno pod biegunami, jak pod zwrotnikami, w przecywilizowanych stolicach, jak w najzapadlejszych zakątkach ziemi — wszędzie wyzyskują cudzoziemców. Dlaczego Persi jedni mają się różnić na tym punkcie od wszystkich narodów ziemi i świecić im cnotą?
W Persyi przynajmniej, szczęśliwie dla cudzoziemców, wszystko jest tak tanie (prócz produktów zagranicznych), że, pomimo systematycznego zdzierstwa, praktykowanego na szeroką skalę przez całą hierarchię służebną: nazirów[86], kucharzy, stangretów, lokai, keraułów, można żyć bardzo wygodnie, nawet zbytkownie, wydając mniej bez porównania, niż w jakiejkolwiek stolicy europejskiej.
Pilnować sług i chodzić z nimi po zakupy do bazaru niepodobna; najoszczędniejszemu nawet z europejczyków do głowy to nie przychodzi.
Byłby, po pierwsze, znacznie więcej jeszcze obdartym przez przekupnia, niż przez swego sługę; po drugie, kurs na bazar tak jest daleki, a drogi doń wiodące tak błotniste i brudne, że tylko dorożką lub powozem wybrać się tam można.
I czy warto oddawać się tej zawziętej kontroli w mieście, gdzie przy wszelkich wyzyskach zając kosztuje krana[87], czyli 20 kop., funt mięsa 5, 6, 7 kopiejek, gdzie jarzyny i owoce ma się za grosze.
Uważam to szpiegowanie ludzi, którzy nic a nic mniej nas przez to obdzierać nie będą, a znajdą tylko inny sposób przywłaszczania sobie naszych pieniędzy, za niepotrzebne zupełnie komplikowanie życia.
Pewien kucharz teherański, zbyt namiętnie przez swą panią śledzony, nadziewał zręcznie przez lata całe mięso kamieniami, aby miało pożądaną wagę. Często nawet przy tym systemacie przeważało, a naiwna dama radowała się z błogością wielką, iż jedna pomiędzy wszystkiemi nie jest okradaną!
Ja trzymam się zasady wydalania zbyt niesumiennych służących, a zamykania oczu na drobniejsze oszustwa. Wyrzucam naprzykład kucharza, który w pierwszym swym po trzech dniach pobytu u mnie robionym rachunku notuje mi mniej więcej 20 jajek, 6 funtów mięsa i funt masła dziennie, inne produkta w tejże proporcyi, na dwie istoty bez apetytu: sześcioletnie dziecko i chorą kobietę, ze wstrętem patrzącą na jedzenie. Mąż mój w tej epoce wyjechał był na parę tygodni do Teheranu, a służba, uważająca nasze pokarmy za nieczyste, nie jest i nie chce być żywioną.
Przejście z tym kucharzem nadaje się do komedyi. Według swego rachunku, wydaje 15 kranów dziennie, 5 według mego. Oznajmiam mu więc w lakonicznej przemowie, która rywalizować może z elokwencyą Nasr-Eddina, iż jest największym ze złodziei Iranu i szukać może innego miejsca, ja bowiem jutro już na oczy go widzieć nie chcę.
W pół godziny po tej przeprawie zjawia się stangret z misyą od kucharza.
— Hanum nie będzie chyba tak zawziętą i zapalczywą, ażeby pójść za głosem pierwszego i niesprawiedliwego uniesienia i pozbawiać miejsca jego przyjaciela, Mohameta! Mohamet skłonny jest ze swej strony do wielkich ustępstw. Będzie robił obiady i śniadania dla hanum, hanum-kuchulu, age[88] i zawsze choć jednego nieprzewidzianego gościa, czyli na osób cztery, obiady zupełnie wykwintne: z dwoma daniami mięsnemi, jarzynami, sałatami, kremami, owocami za 8 kranów[89] dziennie. A na złe żywienie nas dwóch wydawał sumę dwa razy większą.
Rozumie się, iż „ustępstwa” Mohameta utwierdzają mnie w niezłomnem postanowieniu pozbycia się jego złodziejskiej postaci. Lecz z następnym kucharzem urządzam się w sposób przez tego proponowany, a przez wielu europejczyków praktykowany.
Najopłakańszy to system; porzucam prędko i system i kucharza, gdyż jest się skazanym na jedzenie różnych obrzydliwości pod pozorem, że oznaczona suma tylko na te obrzydliwości wystarczyć może.
Nowy więc kucharz gotuje świetnie i kradnie niewiele, lecz upija się, jak umieją się upijać synowie narodu, któremu religia zakazuje używania wszelkich trunków. Co wieczór karauły wynoszą go nieprzytomnego z kuchni.
Wreszcie trafiam na feniksa, który pobiera zupełnie umiarkowany podatek i ma książeczkę rachunkową, która mnie wprost zachwyca.
W tej książeczce, narysowana czterema linijkami kura dziobie płaty chleba; za nią grudki ciałek podłużnych odtwarzać mają jajka, okrągłych — jabłka, drobnych czarnych punkcików — winogrona. Czepia ich się długa forma na czterech nóżkach w cztery strony świata biegnących: to zając; przy nim nieforemna bryła przedstawiać ma batman mięsa (sześć funtów). Dalej sypie się w pyłek ser owczy, a za nim wyciąga się cudownej naiwności ryba.
Gdy przypadkiem pozwalam sobie wątpić, o jakimś zakupie, Abdullah podaje mi swe hieroglify, godne uwiecznienia na jakim obelisku, bym własnoocznie potworność mych podejrzeń sprawdzić mogła. Tę nieocenioną książeczkę przywiozłam z sobą do Europy i zawsze z jednakową przypatruję jej się lubością.
Stanowisko kucharza ze wszech miar jest uprzywilejowane. Pensyę pobiera najwyższą (30—35 franków miesięcznie), zjawia się najpóźniej, gdyż, muszę dodać, iż służący wogóle nie mieszkają w domu swych chlebodawców. Wszystko to ma żony, dzieci i własne chałupki, więc na noc do siebie wraca. Tylko biedne karauły obowiązane są sypiać przy domu i strzedz bezpieczeństwa i całości jego mieszkańców, rozkładają więc barłogi swe w bramie lub w stajni.
Kucharz zjawia się między 9-tą i 11-tą i odchodzi po śniadaniu około 2-ej, aby znów powrócić między 3 i 4 godziną wieczorem. Tyranizuje karaułów, któremi wciąż się posługuje, posyłając ich po chleb, po lód, po węgiel, po rzeczy, na których nic lub bardzo mało się zarabia, każe im zmywać i pokrzykuje na nich ustawicznie.
Na innych służących władza jego już się nie rozciąga. Ci są panami mieszkania i utrzymują w niem możliwie największy nieład. Słaniają się po domu, powłócząc zlekka po dywanach miotełką z suchych gałązek, lub niedbale powiewając jak sztandarem ściereczką od kurzu, muskają nią meble i drobiazgi.
Nie zaznałam chwili spokoju co do czystości naczyń domowych od dnia, w którym zobaczyłam perłę służących, melancholijnego Abbasa, czyszczącego wraz z karaułami samowar i rądle w gęstozielonej wodzie basenu, w której kilkadziesiąt osób dziennie zanurza brudne ręce, sądząc, że je w taki sposób myje.
Biedny mój Abbas! Ćwiczyła się na nim nieubłaganie werwa naszych przyjaciół i nasz własny dowcip; rozweselał mi nieraz chwile smutku i nudy. I dziś wystarcza mi przypomnieć sobie pochyloną boleśnie na bok głowę, z kropelką, wiszącą stale na końcu pałkowatego nosa, usta, gapiowato otwarte, całą tę ogłupioną postać zaspanego muła, ażeby się ubawić wesoło.
W parę dni po przybyciu do Teheranu najęłam tego niedołęgę, świeżo przybyłego z Tebrysu, nie umiejącego słowa po persku, ani po turecku, bełkoczącego tak, że na dziesięć wyrazów jeden zaledwie można było zrozumieć, i zachowałam go aż do dnia mego wyjazdu z Persyi.
Z początku trzymałam go z litości, taki mi się zdawał bezradny, nieudolny do niczego i nędzny... jak psy i dzieci Wschodu. Później przyzwyczaiłam się doń, jak do niewygodnego, lecz dawno posiadanego sprzętu.
Jednakże w krótkim bardzo czasie przekonałam się, że mój Abbas nie jest bynajmniej bezradny, ale że wcale przyzwoity procent pobiera na zakupach, których przywilej pozostawia mu kucharz, i sztukę obdzierania nas posiadł na równi z innymi doskonale. Lecz nigdy niczego w domu nie ruszy. Pieniądze mogą leżeć na wierzchu, a szafy stać otworem. Zwyczajna kradzież, ten uproszczony sposób przyswajania sobie cudzego dobra, nie jest ani w charakterze jego, ani służby perskiej i Persów wogóle.
Oszukiwać? Tak, dopóki można, dopóki ofiara się nie spostrzeże. Kraść? Nie... Tego nie uznają. Domy perskie nie są wcale przeciw złodziejom i rzezimieszkom zabezpieczone, a jednakże kradzieże są niemal nieznane.
Abbas, zbogaciwszy się, zaczyna nabierać namiętności do stroju. Widząc na służących wszystkich naszych znajomych wyszamerowane i wyzłocone mundury generalskie, kupuje sobie mundur pułkownika, a jednocześnie prześliczny kostyum frengi, który nosi od wielkich uroczystości: czekoladowy króciutki żakiet, którego wcięcie przypada w środku pleców, i wązkie spodenki, kręcące się grajcarkowato na nogach. Na ten kostyum nikt z nas nie jest w stanie patrzeć bez homerycznych wybuchów śmiechu; Abbas przyjmuje te niewłaściwe przejawy wesołości ze spokojem i pogodą umysłu filozofa.
Abbas ma jednę opłakaną wadę. Wyobraził sobie widocznie, że jak członkowie sławetnej korporacyi karaułów, majątek swój powiększy szybciej, zajmując się lichwą i za ofiarę takowej nas chce wybrać. Nie mogę posłać go z mego pokoju do gabinetu męża po pieniądze, by mi w tej chwili nie proponował pożyczki.
Przechyla swoją osłupiałą głowę więcej jeszcze na bok i bełkocze, jak gdyby miał usta pełne wody:
Hanum, men pul darem. Lazem est?[90]
Czasem rozwesela nas ta jego mania pożyczkowa, lecz chwilami doprowadza do wściekłości. I pewnego razu posyłam go ze wsi do męża do Teheranu, a on znów rozpoczyna:
Hanum, czenta pul lazem est? Men pul darem[91].
Wykrzykuję mu w irytacyi:
— Głupi jesteś! Masz mi przywieźć od pana sto tomanów (500 franków).
Abbas odpowiada dumnie:
— Ja mam sto tomanów! Ja mam więcej!
Przyszedł bez grosza, jest u nas od 15-tu miesięcy, a pobiera 25 franków miesięcznie. Imponuje mi naiwnością i pogodą, żadnym wyrzutem sumienia niezakłóconą, z jaką przyznaje się do swych łupiestw!
Jednak i Abbas, i Jahu Armeńczyk, mistrz nad mistrzami w sztuce przywłaszczania sobie cudzego dobra, i cała ta czereda próżniaków, stanowiąca służbę perską, przywiązuje się szczerze do swych państwa frengi, czy Persów; trudno też zachować o nich złe wspomnienie.
Nie zapomnę nigdy, że kiedy parokrotnie byłam ciężko chora, biedny mój, niedołężny Abbas z własnej inicyatywy rozkłada na noc swe szmaty pod oknem (Abbas sypia w domu), ażeby na wszelki wypadek pośpieszyć mi z pomocą; że ten próżniak, który zwykle pół dnia drzemie i wszystko robi usypiając, wślizguje się, jak cichy cień do pokoju już o 5-ej zrana, przynosząc świeży lód (wiedział, że na niego czekałam z upragnieniem) i wrzący samowar.
Około godziny 10-tej cała służba przychodzi codziennie dowiedzieć się o moje zdrowie.

Cztery postacie ustawiają się rzędem przy progu: Jahu, Abdullah, Abbas i stangret. Głowa
Kuglarz.
Abbasa wisi na boku jak ścięta, czekam tylko, kiedy spadnie z niej khola, kropelka drży na nosie, dwie kropelki kręcą się w oczach. Abdullah, krasomówca tej grupy, oświadcza mi niezmiennie głosem pogrzebowym, iż Allah jest wielkim, co zdaje mi się oznaczać w języku prostym, iż stoję u niepożądanego progu wieczności i co oczywiście znakomicie działa na podbudzenie mej odwagi i uspokojenie nerwów. Po onem skonstatowaniu wielkości Wszechpotężnego polecają mnie jego opiece w powodzi Masz-allah, Iusz allah, Bes-mellah! i odchodzą, kiwając żałośnie głowami.

Rozumie się, iż ta codzienna wizyta nie świadczy jeszcze o sile ich uczuć ludzkich. Lecz nie trzeba nawet tym ludziom z natury krzykliwym zalecać zachowywania się spokojnego. W domu panuje grobowa cisza, chodzą wszyscy jak cienie. A co jest najważniejszem, na czas mej choroby zawieszają prawie całkowicie akcyę okradania, uważając, iż nie wypada obdzierać bezbronnych. Aga domem się nie zajmuje, bo zbyt po za domem od świtu do zmroku jest zapracowany; hanum, choćby chciała przypilnować, nie może. Więc szlachetnie rezerwują wszelkie łupiestwa na później, na chwilę, gdy hanum będzie mogła się bronić.
Dlatego, jakkolwiek Jahu założył podobno za nasze pieniądze sklepik na ulicy klubu, pięknie prosperujący, jakkolwiek Abbas po roku pobytu u nas chciał mi pożyczyć 500 franków, jakkolwiek kucharz rysuje na swej książeczce różne hieroglify, których postaci konkretnej nie tknęły nigdy nasze usta — szczerze przyznaję, że dobre o nich wszystkich zachowałam i zachowam wspomnienie.
Nie postawiłabym ich kandydatury do nagrody za cnotę i nieposzlakowaną uczciwość, lecz doprawdy, są to sympatyczni rabusie!



XIV.

Stosunki europejczyków z Persami. — Obiady u wielkiego wezyra. — Przyjmowanie perskich ekscelencyj w domach europejskich.

Stosunki towarzyskie europejczyków z Persami są rzadkie i ceremonialne. Wiążą nas z niektórymi z nich dalekie sympatye; zbliżenie się nie następuje. Stoimy na dwóch przeciwnych krańcach myśli i dążeń; ideały nasze wręcz odmienne. My żyjemy w ciągłej gorączce. Na warsztacie mózgu mamy zawsze mnóstwo przeróżnych kwestyj literackich, filozoficznych i społecznych, absorbujących nas na razie wyłącznie, walczymy wciąż z nowemi wiatrakami. Oni śpią spokojnie na ruinach starej cywilizacyi, rządząc się filozofią wypoczynku i kontemplacyi. Każdy Pers zdolny byłby przesiedzieć życie nad basenem swego ogrodu, wpatrzony w tajemnice wody, odurzając się narkotykiem kalianu.
Prawdopodobnie robimy na nich wrażenie półwaryatów; oni imponują nam czasem niezmąconym spokojem wobec wszelkich katastrof, kataklizmów, wstrząsających ludzkością, częścią jednak mącą tę niczem niezakłóconą pogodę. Wzajemnie się nie rozumiemy i nie staramy zrozumieć.
Życie towarzyskie w zupełności tam nie istnieje. Jest to logicznym i naturalnym wynikiem rozdzielenia społeczeństwa na dwie grupy: mężczyzn i kobiet, żyjących, zbierających się i bawiących się oddzielnie. Kobiety perskie z wyższych sfer pragną widoku swych sióstr z Zachodu, choćby dlatego, by módz je zblizka obejrzeć i przypatrzeć się, jak trzeba nosić mody frangistańskie, które bardzo je pociągają. Lecz niewolno im rewizytować europejek. Nawet biednej Bibi-hanum cywilizowany jej małżonek nie pozwoliłby przestąpić progu domów europejskich: nużby spotkała tam mężczyzn? Nawet córka ministra oświaty, z którego rodziną pozostajemy w ciągłych i blizkich stosunkach, która stale się u mego męża leczy i rozpływa się w zachwytach nad moją kuczulu, zaprasza mnie często, lecz nigdy do mnie nie przychodzi. Przeprasza mnie gorąco i tłómaczy, że nie może, obyczaj nie pozwala; wszyscyby się na nią obruszyli.
Pozostają stosunki z mężczyznami. Tym wolno zarówno przyjmować europejczyków, jak i u europejczyków bywać. Wielki wezyr wydaje parę razy do roku obiady, na które zaprasza jedynie i wyłącznie członków koła dyplomatycznego wraz z ich żonami. Obiady te w pewnej części personelu dyplomatyczno-konsularnego są powodem wielkich agitacyj i większych jeszcze tragedyj. Kwestya miejsca, jakie mogą zajmować przy stole panowie Y. i Z. i ich małżonki szeroko jest omawiana przez całą kolonię. Protokół bowiem nie we wszystkich punktach jest jasnym, w niektórych nawet uporczywie milczy, lub też pozostawia pole dowolnym interpretacyom. A od miejsca, które przysądzonem będzie u stołu wielkiego wezyra panu X. lub panu Y. zależy niemal w pojęciu interesowanych honor i karyera męża i egzystencya żony.
Na moje szczęście, nie bywam na tych obiadach, na nieszczęście jednak, jestem powiernicą dwóch dam, których mężowie, a więc i one, rywalizują o jedno i toż samo miejsce przy stole. Kto w dwóch tych rodzinach nie chce mieć wrogów, nie powinien ich nigdy zapraszać razem. Lecz czasem niepodobna tego uniknąć. Ja sama zmuszona byłam kilkakrotnie przyjmować ich jednocześnie. Sadzam męża jednej z prawej strony koło siebie, żonę drugiego z prawej strony mego męża. Zdaje mi się to najlepszem rozstrzygnięciem kwestyi. Nieprawda, obie pary nic nie jedzą i zatruwają humor całego zgromadzenia swemi grobowemi minami.
Po pierwszym obiedzie, który odbył się u Sadrah-azam’a (wielkiego wezyra) za czasów mojej w Teheranie bytności jedna z tych moich przyjaciółek zjawia się u mnie już o 10-ej zrana, rozpromieniona, szczęśliwa, wesoła.
— Cudowny dziś poranek! Możebyśmy przeszły się nieco. Chodźmy do ogrodu Sadrach-azama rwać fiołki, dobrze?
Widzę, że zwyciężyła wczoraj i chce lubować się jeszcze swem zwycięztwem.
— Pani S. prawdopodobnie dziś leży; nie będzie mogła przyjść zanudzać panią swemi żalami. Zielona była wczoraj z rozpaczy, nie miała nawet siły wdzięczyć się do ekscelencyi, przy której ją posadzono, i opowiadać o wielkich aliansach swej rodziny. Myślałam, że się rozpłacze, żal mi jej nawet było! Ale trudno, sprawiedliwość przedewszystkiem! nam się należało pierwszeństwo. I czy wie pani, że intrygowali oboje przed obiadem, kokietowali Szeik Mohammeta, by dowiedzieć się o porządku miejsc przy stole.
Szeik Mohammet to faworyt Sadrach-azama, młoda nadzieja kraju, przyszły minister, doktorek, który tak pięknie wystukuje na fortepianie jednym palcem.
Po śniadaniu zjawia się moja druga przyjaciółka zgnębiona, przybladła, zmizerowana. Pytam jej się naiwnie, czy dobrze bawiła się u Sadrah-azama.
— Jakto, nic pani jeszcze nie wie? posadzili ich przed nami. Gdybyśmy przypuszczać mogli, że spotka nas taki afront, nie poszlibyśmy na ten obiad. Nie chcę mówić źle o naszym ministrze, lecz jego obowiązkiem było stanowczo temu się sprzeciwić: wszak to od niego tylko zależało. Nie, to przechodzi granice wszystkiego. Nie pozwolimy sobie tak wobec innych legacyj ubliżać. Mąż mój został tu przysłany ze specyalną misyą. A ten, dragoman jakiś, który karyerę życiową skończy na konsulacie!
W głosie brzmi bezgraniczna, niewypowiedziana pogarda.
— Okropne jest, doprawdy, to dopuszczanie ciała konsularnego do oficyalnych dyplomatycznych przyjęć. Powinno się tych ludzi trzymać zdaleka. Czyż oni są z naszego towarzystwa?
Łzy wytryskują jej strumieniem z oczu. W głębi duszy jakkolwiek zwykle biorę w życiu stronę pokrzywdzonych i współczuję wszelkim cierpieniom, szczerze mnie cieszy w tym wypadku zwycięztwo mej przyjaciółki nr. 1-szy.
Choć zarażona ogólną próżnością kółka, jest sprytna, inteligentna, dowcipna, ma dość szerokie poglądy i naturę dużo szlachetniejszą od numeru 2-go, obdarzonego umysłem ciasnym i sercem oschłem. Sądzę, że łzy, które wylewa przez okrutnego Sadrach-azama, są może jednemi z pierwszych, jakie troski życiowe przywołały jej do oczu.
Ofiara losu i niezbadanych tajemnic protokółu idzie płakać dalej.
— Ale to tak się nie skończy! — dodaje rozgorączkowana, żegnając się z nami. — Mąż mój zaniesie skargę do ministeryum; ta kwestya musi być rozstrzygnięta, bo dłużej na takie obelgi narażeni być nie chcemy. Przyjdziecie do nas dziś na obiad, dobrze? Wy tylko i najbliżsi przyjaciele z naszej legacyi. Odczytamy razem podanie męża do ministeryum; wyślemy je pojutrze przez walisę. Tant pis, jeśli się ministrowi nie podoba!
Ministeryum, zainterpelowane w kwestyi tak niesłychanej wagi, daje po czterech miesiącach odpowiedź godną Pityi greckiej. Nikt tych zawikłanych okresów i konsyderacyj wszelkiego rodzaju zrozumieć nie może. Obiedwie strony tłómaczą je na swoją korzyść, obiedwie tryumfują i obnoszą po kolonii to arcydzieło oficyalnej mądrości, napawając błogością wszystkie złośliwe dusze, urozmaicając monotonię jourfix’ów i... wyczekując niecierpliwie przyszłego obiadu u Sadrach-azama.
— Bo rozumie się, my teraz będziemy pierwsi. Jasnem to jest z odpowiedzi ministra.
— Nie wątpi chyba pani, że nas przed nimi posadzą. Inaczej odpowiedzi ministra zrozumieć nie można.
Oto obiady u wielkiego wezyra i ich skutki.
Tenże wielki wezyr i ministrowie bywają na oficyalnych obiadach i przyjęciach u europejczyków. Udają, że słuchają z przejęciem koncertu, szczerze śmieją się z komedyj Labiche’a, w których przeważa element łatwej i dla wszystkich umysłów dostępnej farsy, lecz najlepiej bawią się przy zielonym stoliku. Persowie uprawiają namiętnie grę w karty; sprawiedliwość nakazuje mi niestety dodać, że również namiętnie i naiwnie przy grze oszukują. Gdy przypadkiem przegrają, nie śpieszą się z zapłatą, uważając, jak nieoceniony prefekt policyi Aten, o którym opowiada About w swej Grece contemporaine, że gdy nie można sobie oszczędzić przykrości przegrania, należy choć uniknąć bólu uiszczenia się z długu. Unikają go więc troskliwie. Nie mówię, rozumie się, o paru największych potęgach Iranu, o wielkich wezyrach, ani pierwszych ministrach... lecz nie bardzo od nich oddalać się trzeba i nie daleko od nich szukać nieuiszczalnych partnerów w wista lub pokera.
Te pierwsze ekscellencye Persyi przyjmują u siebie z wykwintem europejskim, sami umieją jeść po europejsku. Nie przysięgłabym, że to bardzo lubią. Jestem nawet niezłomnie przekonaną, że szmatek chleba w trąbkę zwinięty uważają za znacznie dogodniejszy od wszelkich łyżek i innych komplikacyj nakrycia.
Wszyscy ci dygnitarze prawie mówią dość poprawnie po francusku, czasem po niemiecku lub angielsku. Na parogodzinną pogawędkę przy stole nie są, ma foi, więcej od wielu „ludzi Zachodu” nudni, ani męczący. Trzeba ich tylko zbyt często tytułować. Są ekscelencyami, a próżność ich nie lubi, ażeby o tem zapominać, słodki wyraz mile głaszcze ich po sercu.
Gdy mam u siebie jednocześnie przyjaciółkę nr. 2-gi i jakiego perskiego dostojnika, mogę oszczędzić sobie trudu mozolnego wykrztuszania ekscelencyi. Przyjaciółka mnie wyręcza; w każdem zdaniu zdąży kilka razy umieścić lube duszy Persa dźwięki:
Certainement, Excellence! Vous ne croiriez pas, Excellence! Comment donc, Excellence.
Ekscelencya promienieje błogością.
Najprzyjemniejsze wspomnienie z perskich stosunków zachowuję o rodzinie ministra oświaty, Mohbere Dowleh. Wszyscy jego synowie, jak już poprzednio mówiłam, są wychowańcami europejskich uniwersytetów; czytają dużo, prenumerują mnóstwo francuskich oraz niemieckich dzienników i miesięczników. O wszystkiem, co nas interesuje w dziedzinie literatury i sztuki, mogą mówić kompetentnie. Najstarszy z nich, Sanieh-el-Dowle, który dostąpił kosztownego zaszczytu otrzymania za żonę jednej z córek Muzaffer-eddina, jest prawdziwym uczonym, najwięcej może wszechstronnie i poważnie wykształconym człowiekiem w Persyi.
Sąsiadujemy z nimi bardzo zblizka; wielki ogród, otaczający zabudowania ich birunu i enderumu, rozciąga się nawprost naszych okien, wzdłuż naszej ulicy. Chiarani — Dowleh, synowie i wnucy ministra często do nas zachodzą na długie pogawędki. Uderza mnie drobny jeden, a charakterystyczny szczegół. Gdy tylko moja psina — potworny kulawy Hideux — zaczyna łasić się do najczęściej nas odwiedzającego średniego syna Khan-Khanum’a, ten człowiek łagodny i dobrze wychowany odpędza go ostro, bojąc się jak ognia dotknięcia zwierzęcia, a to przez przesąd religijny. Zauważyłam również, Khan-Khanum, wyszedłszy z berlińskiego uniwersytetu i biegły w różnych naukach ścisłych, kroku bez swego różańca nie zrobi. Zawzięcie przesuwa jego paciorki, rozprawiając jednocześnie o rzeczach, nie mających nic wspólnego z Mahometem i stoma imionami Allaha. Jeden przykład więcej zewnętrznej hypokryzyi religijnej Persów.
Mohbere Dowleh kilka razy do roku przyjmuje u siebie mężczyzn z kolonii dyplomatycznej i profesorów kollegium. Kobiet jakoś nigdy nie zaprasza. Nie wiem, czy sympatyi dla męża, którego staruszek bardzo lubi, czy też naszym dobrym z całym ich domem stosunkom zawdzięczam zrobienie dla mnie wyjątku i wydanie specyalnego na mą cześć obiadu, który zresztą w niczem nie różni się od wszystkich przyjęć Europejczyków i obiadów u dygnitarzy perskich, na których poprzednio asystowałam. Nakrycia eleganckie, kuchnia wykwintna, wytworne wina; są też i sorbety, lecz nikt ich nie pije, oprócz samego ministra, wyrozumiałego na wszelkie inowacye, lecz wiernie obserwującego dawne obyczaje.
Przypominam sobie pierwszy nasz obiad u konsula w Trebizondzie i za cały napój karafki napełnione słodkim płynem! Jeść baranie kotlety, lub siekaninkę z ostrym sosem i popijać to sorbetem! Na szczęście w Teheranie nawet Persi nie wymagają od Europejczyków takich poświęceń. Raczą nas tylko, jako próbkami perskich przysmaków, niezliczoną ilością przedobiadowych zakąsek: grochu, migdałów, orzechów, pistacyi i wszelkich możebnych ziarneczek, suszonych w piecu i obsypanych solą.
Spożywałam już tego dużo i zasmakowałam w tem bardzo w drodze z Tebrysu do Teheranu. Persowie popijają to zwykle czystem „raki[92]”.
Nie przypominam sobie, czy mówiłam już, że wszyscy Persowie, biedni czy bogaci, namiętnie jedzą surowe ogórki, nie zadając sobie, rozumie się, trudu obierania takowych. Zajadają też surowe śliweczki, które otrząsają z drzew, gdy zupełnie jeszcze są zielone, śliweczki gorzkie i kwaśne nad wyraz. Sprzedają je nawet w bazarze... Nie potrzebuję dodawać, iż parę szklanek „raki” kończy najczęściej śliwkową ucztę.
O ile stosunki z cywilizowanymi Persami mogą być nawet przyjemne, o tyle rozpaczliwą jest konieczność przyjmowania u siebie różnych na pół dzikich ekscelencyj.
W parę miesięcy po wstąpieniu na tron Muzaffer-Eddina mąż mój zmuszony był zaprosić dwóch takich świeżo przez nowego monarchę upieczonych dostojników. Nazwiska mieli ci dygnitarze nieskończone. Gdy mówię nazwiska, właściwiej byłoby powiedzieć tytuły, gdyż nazwiska są tu wynalazkiem nieznanym; istnieją tylko imiona i tytuły, a niektóre z tych ostatnich tak niepomiernej długości, że uczyć się ich trzeba mozolnie.
Kiedy zgromadzi się kilku panów, z których jeden nazywa się Hadżi-Zejnal-Abeddin-Khan-Moil-oi-Atteba, drugi Mirza-Seid-Ahmed-Nasrul-Atebba, trzeci inaczej jeszcze, nadzwyczaj trudno cudzoziemcowi znaleźć w tem imię i wiedzieć, co jest tytułem.
Dwie grube, tłuszczem lśniące postacie, wyglądające na rzeźników, przybywają w otoczeniu pół tuzina sług na godzinę przynajmniej przed chwilą na obiad oznaczoną. Po francusku nie mówią wcale. Ja zaś po persku umiem się porozumiewać z kucharzem, który mówi: „Hanum, emruz mihurym[93] petits pois, rol-au rent, roti, crem” (wszystkie nazwy pokarmów znają po francusku). Ja odpowiadam „Bechter est[94] poulet, timbale, asperges” — i rozmowa skończona. Umiem też kazać służącemu iść za drzwi, lub nazwać go złodziejem. Są to ostateczne kresy mej elokwencyi, a taką rozmową bawić ekscelencyj nie mogę. A oni, jakkolwiek dzicy, czują, że powinni ze mną głównie konwersować. Zastępuję brak słów uśmiechami, lecz ekscelencye nudzą się trochę, ja szalenie.
Ekscelencye jeść nie umieją. Pocą się i cierpią katusze, skazani na używanie łyżki, noża i widelca. Z zupą jakoś jeszcze idzie. Lecz ryba, lecz mięsa! Dostojnicy mają odwagę swego niedołęztwa. Męczą się, by trudność przezwyciężyć, lecz przyznają się szczerze, iż nakrycia nie często dotąd komplikowały naturalną swobodę ich ruchów. Nie potrzebują tego mówić!
Abbas, przy progu stojący, boleśnie i pogardliwie patrzy na ich niedołęstwo, rzucając mi spojrzenia, iskrzące dumą i tryumfem. On inaczej od nich umiałby zachować się przy stole europejskim.
Pod koniec obiadu jeden z dygnitarzy dostaje czkawki, lecz zupełnie nie zażenowany tą drobną a naturalną dolegliwością, dobrotliwie i pobłaźliwie uśmiecha się do mnie i do „kuczulu,” z którą zawiązał długą rozmowę.
Dygnitarze przyszli o 6-ej, odchodzą o 2-ej w nocy. Upadamy ze zmęczenia. Wszyscy europejscy goście odchodzą, by zmusić ich do opuszczenia miejsca. Napróżno, daremnie! Ekscelencye, rozsiadłe w fotelach, błogo przetrawiają przejedzenie.
Boże, uchroń mnie na przyszłość od dzikich ekscelencyj.



XV.

Wieś Tedżryszu. — Droga powrotna. — Kasbin, Mazreh-Kahrzan, Pa-czinar-Mendżil, Rustem-Abbad. — Kudum. — Las Gilanu. — Reszt.

20-go września. Jutro wyjeżdżamy. Czepiają mnie się pod tem skwarnem niebem wszystkie choroby, febry i gorączki; klimat, nielitościwie suchy, wycieńcza niesłychanie. Zdaje mi się codziennie, że żyć zaczynam dopiero wieczorem, gdy od gór chłód zawieje i cienie przymraczają słońce. Wprawdzie takich ofiar tego słońca jest zaledwie parę w naszej kolonii; wszyscy europejczycy aklimatyzują się tu doskonale; dzieci wyglądają jak pączki różane, rosną i rozwijają się świetnie.

Lecz i ja, mimo, iż ledwie na nogach się trzymam, z żalem opuszczam ziemię światła i przeczystych szafirów nieba, i wieś Tedżryszu[95], zwykłą
Teheran — walka baranów.
całej kolonii francuskiej letnią rezydencyą, wioszczynę o nędznych błotnistych chałupkach i wielkich zacienionych ogrodach, w których sączą się strumyki źródlanej wody.

Mój dom w Tedżryszu. Cztery brzydkie izby, całe we drzwiach szklanych. Lecz z bolakhaneh mam widok przepiękny. Ściana okien patrzy na ogród dziki, wielki, zapuszczony; drzewa owocowe i winograd kryją się pomiędzy platanami, topolami i jujubami; granaty roztwierają gorące, krwawe kielichy. Trawa zarasta drogi i ścieżki, wytryskują z niej krzaki lilij czerwonych. Ogród to bez muru, bez żadnej od włóczęgów, rabusiów i złodziejów ochrony; nie należy ich się jednak obawiać, ani strzedz przed nimi w miastach i wsiach Persyi.
Za ogrodem idzie drugi ogród, za drugim trzeci, cały szereg ogrodów; wszystkie biegną ku łańcuchowi Elbursu, ostatni u stóp gór się ściele. Dalekie wierzchołki iskrzą się brylantami śniegów, wiją się po nich strumienie wężowatą wstęgą roztopionego srebra; w słońcu mieni się turkusowa kopuła meczetu, zawieszonego w kępie zieleni na stromym stoku góry; mała wioszczyna tuli się do świętego przybytku. Stada owiec znaczą się ciemną, ruchomą, falującą plamą; w kryształowo przezroczystem powietrzu każde drzewo, każda ścieżka, każdy załam gór i cień każdy rysują się tak wyraźnie, jak gdyby te góry tuż przy nas, tuż za ogrodem były.
W ogrodzie, pomiędzy drzewami, wieśniacy, dom ten nam odnajmujący, rozłożyli namiot, a naokół niego całe swe gospodarstwo; wygląda to na obozowisko cygańskie. Na fajerce drzewnego węgla warzy się ryż w zadymionym kociołku, półnagie dzieciaki tarzają się w trawie, „hanum,” zapatrzona w przestrzeń, w niemem osłupieniu raz po raz zaciąga się kalianem. Co kilka dni któryś z małych nagusów przynosi mi, jako „piszkiesz,” kobiałkę, uplecioną z łozy, pełną moich własnych śliwek, winogron lub gruszek. Kosztuje mnie to regularnie krana, bo nie można nie dać srebrnej monety, gdy w tak uprzejmy i pełen wdzięku sposób wieśniacy podnoszą i bez tego już bardzo wygórowaną cenę letnich mieszkań.
Jutro daleko będę od wsi Szymranu, od dróg górskich, na których codzień odbywam konne przejażdżki, dróg szeleszczących topolami, wysrebrzonych jujubami, jasnych, świetlnych, wesołych.
Wszystkiego mi żal: płaczliwych modlitw muezzinów i tych dziwnych śpiewów innych zawodzących, które tu na wsi zwiastują południe i derwiszów, przemawiających pięknie i poufale, zwących Europejczyków, jak dawnych znajomych, „hanum hakime czeszń”[96], „wazir mukhtar inglisz”[97], każdego wedle jego tytułu i godności. Żal mi wsi i żal mi miasta; żal całego tego nienaruszonego jeszcze przez naszą cywilizacyę zakątka Wschodu.
21-go września. Wyjeżdżamy z Tedżryszu o 5-ej zrana. Dzień dzisiejszy spędzimy w mieście, nocą wyruszamy ku Kazbinowi, Resztowi i morzu Kaspijskiemu.
Ostatni wieczór w gronie najbliższych przyjaciół spędzamy u doktora Tolozana, ulubieńca i przyjaciela Nasr-Eddina, przy którym pół życia przebył. Dwukrotnie powracał był do Europy, dwukrotnie nostalgia za Persyą i królem z powrotem go tu przygnała. 70-letni starzec ma umysł tak żywy i otwarty, wykształcenie tak wszechstronne, że gawęda z nim jest jedną z najprzyjemniejszych rozrywek, jakie w Teheranie znaleźć można. Sceptyczny a wyrozumiały filozof patrzy na świat, życie i ludzi z wysokości 70-ciu lat mądrego doświadczenia, z pewną pogardą i z wielką pogodą i pobłażliwością[98].
...... Znów niesie nas pocztowa kareta o przybrukanych szafirowych atłasach. Dawny pewnie pojazd monarszego enderumu, który obwoził po mieście i okolicach nudę jakiej pięknej hanum. Powóz z hałasem toczy się po kamienistej „Chiarani Lalazar” (ulica Tolozana, lub ulica klubu), przejeżdżamy Majdani-Tophaneh; słońca Iranu i wojacy z majoliki o groźnie nastroszonych wąsach patrzą na mnie po raz ostatni z murów arsenału. Przy bramie Kazbińskiej, którą odryglowują ze zgrzytem i hałasem ciężkich zawias, zatrzymują nas na półgodzinne jakieś wyjaśnienia czerwono umundurowane karauły.
Już wyjechaliśmy z miasta. Na prawo rysuje się łańcuch Elbursu, biegnący ku Kazbinowi; góry stoją ciche i tajemnicze, ubrane przez zalewające krajobraz promienie księżyca w fantastyczne cienie i blaski. Mijamy szybko „czapar-khaneh,” dziesięć minut, kwadrans najwyżej w nich się zatrzymując.
22-go września pod wieczór jesteśmy w dawnej stolicy szacha Tamaspa, w Kazbinie, z którego przed dwoma niespełna laty dążyliśmy w noc wigilijną do Teheranu. Tu nas czekają służący, wysłani przed dwoma dniami z końmi wierzchowemi, dalszą bowiem drogę odbywać trzeba konno. Juczne bydlęta z bagażami wyruszyły z Teheranu jeszcze wcześniej i robić muszą poważne etapy, by na 27-go stanąć w Reszcie, zkąd przeprawimy się do Fuzeli, portu morza Kaspijskiego, a dalej podążymy statkiem do Baku lub Petrowska.
Dojeżdżam do Kazbina w stanie tak opłakanym, że marzyć nawet nie można o wyruszeniu dalej na noc. Zdaje się też niepodobnem, bym mogła się utrzymać na koniu. Więc wyprawiamy konie do następnej stacyi pocztowej, wioski Aga-Baba, do której droga o tyle jest jeszcze znośna, że niektórzy podróżnicy odważają się odbywać ją w karecie lub faetonie. Pójdziemy za ich śladem.
23-go września. Wyruszamy wczesnym rankiem. Droga na pozór niezła; biegnie przez monotonną, smutną, nagą, zlekka falującą płaszczyznę, która wiosną przedstawia prawdopodobnie wesoły i miły zakątek starannie uprawnej ziemi, gdyż mnóstwo kanałów przerzyna pola. Lecz teraz zbiory już zrobione; widać tylko, jak daleko sięgnąć okiem, przepalone przez słońce ścierniska i ugory.
Jedziemy już tak może dwie, może trzy godziny, gdy nagły trzask i hałas oznajmiają jakąś katastrofę. Złamała się oś powozu. Jesteśmy w czystem polu równie daleko od Kazbinu, jak od Aga-Baby, nikogo na drodze nie widać. Dobra godzina mija, jedzie wreszcie jakiś dallal w stronę Kazbina. Zachęcony hojnym piszkieszem, zawraca do Aga-Baby, by sprowadzić naszych służących i konie. Dallal ma dobrego osiełka i pędzi szybko; po trzygodzinnem bezradnem wyczekiwaniu pod słońcem, które zwolna nas roztapia, widzimy wreszcie nasze konie.
Wczoraj straciliśmy pół dnia, dzisiaj kilka godzin; trzeba będzie robić podwójne etapy; statek nie czeka. Nie zatrzymujemy się więc w Aga-Baba, gdzie mieliśmy wypocząć w południe. Dziwnie wygląda ta wioska, ogrodzona murem błotnym, a której domy tak są do siebie zbliżone, że z „balakhaneh” z jednego na drugi przechodzić można i spacerować po dachach, jak po równej drodze.
Minąwszy tę osadę, zaczynamy piąć się w górę. Następna stacya pocztowa Mazreh jest już prawie u stóp Elbrusu. Zbiór to nędznych i brudnych lepianek. W czaparkhanch (dom pocztowy) dymno, duszno i przeraźliwie smrodno; oddychać niepodobna. Wychodzę przed dom i znajduję przyczynę zatrutego powietrza: o kilka kroków odedrzwi przy bocznej ścianie gnije koń zdechły, nad którym krążą czarne chmury much i mustyków; poszarpane to już przytem przez różnych drapieżników, żądnych padliny. Musimy się tu, niestety, zatrzymać chwilę, aby dać wypocząć koniom, bo następna stacya daleko, lecz rozkładamy manatki na trawie o paręset metrów od czaparu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Teraz już wyjeżdżamy w góry Elbursu i pniemy się po stromych ścieżkach, równie okropnych, równie niebezpiecznych, równie zarzuconych kamieniami i pełnych wybojów, jak drogi gór Małej Azyi. A jest to przecież niby trakt pocztowy; tędy przybywają do Persyi wszyscy Europejczycy. Od roku pracuje tu gorliwie nad reperacyami i ulepszeniami jakieś towarzystwo belgijskie, czy niemieckie; zdaje mi się jednak, iż tych ulepszeń nie odkryłby najdokładniejszy mikroskop.

Dotarłszy do najwyższego punktu tej części Elbursu, zwanego wąwozem Kharzanu, stajemy na chwilę, by okiem ogarnąć krajobraz. Ostatni to szczyt, z którego dojrzeć możemy płaskowzgórze Iranu. Tam daleko Kazbin, opuszczony dziś zrana, znaczy się ciemną plamą; na zachód od niego potężny wierzchołek Tronu Salomona (4,800 metrów) iskrzy się w bieli śniegów srebrzystych, na wschodzie Sawalan (4,400 metrów), jeden z legendowych przytułków arki, na południu łańcuch gór Karaganu zamyka horyzont siną linią falujących wzgórzy.
Ledwie minęliśmy wąwóz Kharzanu, wchodzimy w jakąś szczelinę, w której chwyta nas z wściekłą siłą wiatr tak zimny i tak przejmujący, iż mrozi poprzez pośpiesznie nałożone okrycia. Kapelusz mego maleństwa, które jedzie konno ze służącym, siedzącym z tyłu, leci w przepaść, szczęściem, iż w podręcznych walizkach są inne. Wicher dmie i wyje z szalonym impetem, oddech tłumi i mowę tamuje. Nie darmo nazywają tę szczelinę „wąwozem siedmiu wiatrów.” Jest jeden tylko, lecz za kilka wystarczy!
Nagle nowy załam drogi i wiatru już ani śladu, cisza powietrza niczem niezmącona; od skał nagrzanych przez słońce dyszy żar ciężki, choć noc już zapada.
Kharzan, nowa stacya, gdzie powinniśmy zanocować, lecz gdzie zmieniamy tylko konie pod bagaże. Jest to maleńka górska osada, równie biedna i brudna, jak Mazreh. Ma tylko olbrzymi karawanseraj, nie zbyt jeszcze zniszczony. Nie potrzebuję dodawać, iż słudzy i czerwadarzy mówią mi, wskazując nań z pobożnem przejęciem:
— To zbudował Szah-Abbas!
Jest coś wzruszającego w kulcie tego narodu dla wielkiego króla, którego imię opromienia im chwałą wieki minione i przypomina, że mieli historyę i przeszłość, wielkich wojowników i wielkich monarchów. Dlatego też, jakkolwiek Persowie często bywają dzicy, zawsze próżni i zawsze kłamliwi, wszyscy jednakże okazują w pewnych chwilach i w pewnych okolicznościach godność i szlachetność obejścia, która nieświadomemu nawet ich dziejów pokazuje dowodnie, iż muszą mieć za sobą tradycyę, historyę i wieki niezależnego istnienia politycznego.
Choć noc już zapadła, nie zatrzymujemy się w karawanseraju Szacha-Abbasa, z którego wychodzi, dążąc do Teheranu, nieskończona karawana mułów i osłów. Dzień to chyba najstraszniejszego dla mnie zmęczenia; cudem nadludzkich wysiłków i potężnych doz eteru trzymam się na koniu. Najgorszą część drogi przebywamy teraz nocą; na szczęście towarzyszy nam pełnia księżycowa. Jasno jest, jak we dnie; srebrne blaski kładą się na górach, które muszą się mienić w słońcu wszystkiemi kolorami tęczy, takie bogactwa mineralne kryją, w takie nieprawdopodobne, a prawdziwe jednak przybierają się barwy. Jedne niebieskie, drugie purpurowe, dalej żółte i białe, nie widzę już tych, które leżą na dalszym planie. Góry piękne, w których chciałoby się szukać pałaców z bajki czarodziejskiego Sezamu, otwierającego skarby swych wnętrzy oślepionym wspaniałością ich przybytków oczom.
Lecz jaka opłakana droga! W dół się teraz spuszcza po ścieżkach prawie prostopadłych, po których pną się może z łatwością kozły skalne i giemzy, lecz na których ludziom i koniom utrzymać równowagę nie łatwo. Raz po raz z pod stopy zwierzęcia kamień stacza się w przepaść. Czerwagarzy zmuszają nas do zejścia z koni w ponurym wąwozie, po którym przed wiekami chodził chyba gniew boży, nad którym szalały kataklizmy, wyrywając z posad skały, łamiąc je i druzgocząc.
Idziemy parę godzin po tych obłamach kamieni, upadam kilka razy, daleko lepiej byłoby mi na koniu. Wreszcie widzę dachy wioszczyny, to Pa-czinar, stacya, w której wypoczniemy. Oddalony od wioski wznosi się samotny na wzgórzu „czapar-khaneh,” najbrudniejszy i najsmutniejszy z tych, które dają nam przytułek i nocleg podczas tej drogi. W odrapanej i zadymionej izbie balakhaneh, do której wchodzimy po drabiniastych schodkach, stoją dwa tapczany z białego, a raczej z czarnego już drzewa i stół kulawy. Pomimo nieopisanego zmęczenia, nie spoczęłabym na tych tapczanach. Szczęściem, mamy teraz z sobą polowe łóżka. Mustyki kąsają zawzięcie; powietrze tak ciężkie i duszne, że mimo okien otwartych, a właściwie nieistniejących, oka zmrużyć nie można; męczymy się tak do samego ranka.
24-go września. Wyjeżdżamy wcześnie z tego ponurego Pa-czinaru, ażeby skorzystać z chłodnych godzin poranku i dociągnąć przed wieczorem do następnej stacyi, gdzie chcielibyśmy wypocząć wreszcie nieco; przejeżdżamy okropny most, na którym zręczność naszych koni wystawiona jest na ciężką próbę. Jedziemy wzdłuż doliny Szah-Rudu (rzeki królewskiej), dopływu Sefid-rudu (rzeki białej). Łoże rzeki wyschło prawie, otaczają je krwawą czerwienią fale pagórków i świeża zieleń trzcin i sitowia.
Bez jednej chwili wypoczynku, bez żadnego posiłku spędzamy dziesięć godzin na koniu, galopując często, gdy droga nieco równiejsza; stajemy wreszcie o 4-ej popołudniu w Mendżylu, wiosce, do której dążyliśmy. Nieprzytomna prawie padam na łóżko i usypiam snem tak ciężkim, że nie słyszę burzy, piorunów i grzmotów, które rozszalały się nad górami i wstrząsają ścianami nędznego czaparu.
25-go września. O 5-ej zrana jesteśmy już znów w drodze; przebywamy mozolnie rzucony na Sefid-rud słynny na całą Persyę most Mendżylu, zwany mostem „dwóch wiatrów,” wyje na nim od początku do końca roku szalona wichura; latem idą te huragany wietrzne od morza Kaspijskiego, zimą od przeciwnej strony. Zdejmujemy kapelusze: jest to ostrożność niezbędna, wicher dmie z taką mocą, iż nie dziwię się licznym dość wypadkom, których smutny ten most bywa teatrem.
Krajobraz okolic Mendżylu przedstawia ponury widok zniszczenia i żałoby, góry dziwacznie poszarpane, strome skały, jałowe urwiska. Sefid-rud płynie wązkiem korytem w szczelinie górskiej, nad którą czepia się droga.
Lecz nieco dalej pejzaż się ożywia; blada, przyćmiona zieleń gajów oliwnych, otaczających szerokim kręgiem wioskę Rudbar, jedyną w Persyi miejscowość, naokoło której zajmują się kulturą oliwek, niewiele daje cienia, lecz choć wzrok rozwesela. Przebywamy tę wioskę pod sklepieniem z mat, pokrywającem główną jej ulicę, zamienioną w bazar.
Za Rudbarem droga znów opłakana, lecz towarzyszy nam już stale zieloność, góry porastają lasem, w dolinie wije się Sefid-rud, a raczej świeci kamieniami wyschłe prawie jego łożysko.
Czwarta stacya pocztowa, w której zatrzymujemy się na noc, Rustem-abad, stojące na straży lasów Gilanu. Z tych lasów, przesiąkłych wilgocią, błotnistych, sączących strumienie poprzez gąszcze lian splątanych, podnoszą się niezdrowe wyziewy, robiące z tej prowincyi, roztaczającej podzwrotnikowy przepych roślinności, najniezdrowszy zakątek kraju. „Jeśli chcesz umrzeć — mówi przysłowie perskie — jedź do Gilanu.” Szerzy się tu febra błotna, której ataki wybuchają, ze straszną siłą i nierzadko przyprawiają o śmierć, zwłaszcza europejczyków, mniejszą siłą fizycznej odporności, niż „Gilani”, obdarzonych.
Od dwóch lat nie widziałam lasu; mówiłam już, że środkowa Persya bardzo biednie jest zadrzewioną. I ten potężny wykwit roślinności, który wzrok mój w tym dziewiczym lesie pieści, wprawia mnie w zachwyt. W cieplarnianej, ciężkiej i duszącej atmosferze wyrastają niebotycznie wszystkie drzewa ogrodów i drzewa lasów: figi i granaty, morwy i brzoskwinie, pomarańcze i cytryny rosną tu, jak wiatr je posiał; olbrzymie mimozy i akacye nizko opuszczają gałęzie delikatnych i drżących listków, naokół pni wiją się czerwone pędy winogradu.
Miejscami, gdy grunt mniej wilgotny, roślinność przerzedza się nieco, zmienia charakter; widzimy dęby, cyprysy, topole, tamaryksy i terebinty, stojące jak wielkie bukiety ciemnej zieleni. Gdzie niegdzie przeświecają dachy osad, ścielą się pola ryżowe i plantacye jedwabników.
Dwa dni podróżujemy przez ten las dziewiczy. Pomiędzy Dustem-Abbod’em i Resztem, kresem naszej konnej drogi, jedna jeszcze stacya chroni się w lesie Gilanu; jest nią wioska Kudaszu, której czaparkhauch najprzyzwoitszym jest może z przytułków całego tego traktu pocztowego.
27-go września stajemy w Reszcie, stolicy Gilanu. Położenie geograficzne tego miasta, blizkiego zatoki Enzeli, przez którą Persya eksportuje swe produkty do Rosyi, robi zeń ważny punkt handlowy, którego doniosłość wzrośnie jeszcze, gdy linie kolei przerżną Iran we wszystkich kierunkach.
Ma się już pod wieczór, gdy tu docieramy, przejeżdżamy bazar, nie mający innego pokrycia jak maty, rozciągnięte nad korytarzami wązkich i pogmatwanych uliczek. Kucharze bazarowi rozdmuchują ogień pod potężnemi kotłami ryżu; naokoło stoją miseczki kwaśnego mleka i półmiski „torszi”[99], piramidy czerwonych jajek i stosy rodzenków nadzianych „kebabami.”
Z Resztu trzeba jechać powozem do wiosczyny Peri-Bazar, położonej u brzegów rzeczki tegoż imienia, a przez rzeczkę i jezioro stojącej wody zwane „Murd-ab” (martwa woda) dociera się do zatoki Enzeli.
Nie znam nic oryginalniejszego nad przeprawę przez wody Peri-bazaru. Jesteśmy w pokaźnych rozmiarów barce, w której prócz nas i naszych bagaży mieści się jeszcze ze 20-tu wszelkiego rodzaju obdartusów, przewożących towary do Enzeli, wykrzykujących przeraźliwie i nieustannie. Barkę ciągną na sznurach ludzie idący brzegiem; mnóstwo takich barek, w tenże sposób prowadzonych, krąży po rzeczce, wymijając się przy ogłuszających krzykach przewoźników. Rzekę ze stron obu otaczają liściaste lasy, piękne, jak lasy gór Gilanu: dojrzewają w nich pomarańcze i granaty, zielenieją wiązy, platany, mimozy, topole.
Gdy z rzeki w jezioro wpływamy, przewoźnicy odrzucają sznury i zaczynają wiosłować. Jest ich sześciu; płyniemy szybko bez najmniejszego wstrząśnienia po gładkiej i niezmąconej fali wód Murd-abu.
Znów gwar, zgiełk, zamieszanie i krzyki nieludzkie; jesteśmy już w zatoce, już wylądowywujemy. Szarpią nas tuziny nowych obdartusów, wydzierając sobie nasze bagaże i pędząc z niemi do zajazdu.
Przez otwarte okna izby widzę kołyszący się na morzu spokojnem, sinem i wysrebrzonem w słońcu, okręt kompanii „Cansare et Mercure,” który za kilka godzin daleko nas ztąd ku Europie powiezie.
Pod oknem staje derwisz wędrowny z nastroszoną głową, pałką jak maczuga w ręku i siekierką o dziwacznych rysunkach, zawieszoną na ramieniu, uśmiecha się do mnie życzliwie, wyciągając rękę.
Żal za tym rozsłonecznionym, a pełnym tak oryginalnego, tak odrębnego wdzięku Iranem, który zachował całą wewnętrzną poezyę wieków ubiegłych, w którym oko napawa się czarodziejskiemi obrazami życia i natury, niezatarte zostawiającymi wspomnienie, żal ostry i głęboki ściska mi serce w chwili, gdy rzucam srebrną monetę w wyciągniętą rękę derwisza, polecającego mnie łasce Allaha.
Przedemną okręt, choroba morska, Baku, naftą przesiąkłe, skwarny Tyflis, w kotlinie górskiej uwięzły, potem Kaukaz i kolej przez długie trzy doby... wreszcie nasze widoki, nasza wieś ojczysta, kraj rodzinny, Warszawa i rodzina, której od lat sześciu nie widziałam. Trzeba mi o nich pomyśleć, by smutek z duszy otrząsnąć.


KONIEC.





  1. Rzeźba ażurowa drzwi i balkonów, pozwalająca widzieć z wewnątrz, nie będąc widzianym.
  2. Lawsonia — roślina, z której liści robią odwar, zwany heune, zabarwiający włosy i paznogcie na żółto-pomarańczową barwę; domieszka liści indygo wytwarza kolor czarny
  3. Napiwek.
  4. Dosłownie dom herbaciany.
  5. Shan-in-Shan — król nad królami, jedno z niezliczonych, patetycznych określeń władcy Persyi.
  6. Kwaśne mleko.
  7. Furgondżi, arabatczi — woźnica furgonu, arabatu.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – potężny.
  9. Rodzaj anyżówki.
  10. Czerwadar — przewodnik
  11. Mleko kwaśne.
  12. Część domu, zamieszkana przez mężczyzn.
  13. Kawałki baraniny pieczonej na rożenkach.
  14. Czadur — płaszcz jedwabny u kobiet z wyższej sfery, kretonowy lub satynkowy u biednych; zawsze czarny lub ciemno-granatowy. Nie wolno im wychodzić bezeń na ulicę. Nałożony na głowę, do stóp samych spada.
  15. Europa.
  16. Szirini — słodycze, przeważnie cukierki.
  17. Frengi lub ferengi — cudzoziemiec, europejczyk.
  18. Jeśli Allah pozwoli.
  19. Toman — pięć franków.
  20. Walliet — następca tronu.
  21. Chardin (1643—1713), podróżnik francuski, autor najobszerniejszego dzieła o Persyi, pełnego ciekawych szczegółów o życiu i obyczajach narodu.
  22. Frengistan — Europa.
  23. Hakim-baszi-czeszm — dosłownie: doktór główny oczu.
  24. Abbas Wielki — znakomity administrator i wojownik (1557—1628).
  25. Kiefsz — obuwie.
  26. Engur — winogrona.
  27. Et fut occis le vièux qui avait à nom Aladin avec tous ses hommes.
  28. Tachtarawan — lektyka, niesiona przez konie lub muły.
  29. Czapar — poczta, khaneh — dom.
  30. Sługa konny, torujący drogę przed panem.
  31. Der — drzwi, waseh — otwarte.
  32. Dosłownie: wysoki dom.
  33. Dom chorych.
  34. Kran wart jest obecnie pół franka.
  35. Seid — potomek proroka, mułła — zwyczajny duchowny.
  36. Żołnierz strzegący domu.
  37. Hawarda — z drogi.
  38. Gulam — służący.
  39. Kurdżyna — worek.
  40. Opis, czerpany z podróży Jacques’a Morres, sekretarza poselstwa.
  41. Hałat — suknia wierzchnia, okładana zwykle sobolami, którą w dowód łaski szach ofiarowywa książętom krwi lub dygnitarzom.
  42. Rustem — bohater podań, jak Herkules grecki.
  43. Piórniki, często bardzo artystycznie malowane lub rzeźbione. Każdy Pers nosi ze sobą zawsze taki piórnik; jest w nim kałamarzyk, napełniony gęstym atramentem podobnym do tuszu.
  44. Baghban — ogrodnik.
  45. Aszpez — kucharz.
  46. Tamasza bekunid — robić oględziny, rozkładać, wyrażenie wciąż używane i zaadoptowane przez europejczyków.
  47. In — to, hejli — bardzo.
  48. Szai — dwudziesta część krano. Kran — obecnie pół franka.
  49. Czy znasz Farsi?
  50. Firduzi, najwięcej popularny i słynny, dawny poeta, autor „Szah-Namek” — Historyi królów (940—1020 r.) 125.000 wierszy. Sadi, autor „Gulistanu”, czyli „Ogrodu róż" (1184—1191), urodzony i pochowany w Szirazie. — Hafiz, poeta, urodzony w Szirazie (1320—1391).
  51. „Rustem”, bohater legend ludowych, jak Herkules grecki.
  52. Pokaz — wystawa.
  53. Lwy bezgrzywe, spotykane jeszcze z rzadka w prowincyi Farsistanu.
  54. Gilani — mieszkańcy Gilanu; Teherani — mieszkańcy Teheranu, Tebrysi i t. d.
  55. Sassanidzi panowali w Persyi od 226 do 651 r. naszej ery. Wsławił tę dynastyę Sapor lub Czapur II Wielki.
  56. Imam — potomek proroka.
  57. Hegira — ucieczka Mahometa z Medyny w 621 roku naszej ery. Data, od której zaczyna się era muzułmańska.
  58. Hakim — doktór.
  59. Haki czeszm — doktór oczu.
  60. Szczegóły o urządzeniach sądowych znaleźć można w Le Caucase et la Perse przez M. Orsolle.
  61. Jeśli Allah pozwoli, chwała Allachowi i t. d.
  62. Potomkowie męczenników, którzy zginęli wraz z Hosseinem i Alydami.
  63. Wrota do poznania Boga.
  64. Bab zaczął głosić swą doktrynę w r. 1848. Szczegóły o babizmie w źródłowem dziele M. de Gobineau: Religions et philosophies dans l’Asie Centrale.
  65. Ruz — dzień.
  66. Miesiące kalendarza muzułmańskiego są księżycowe, a więc ruchome; co rok każdy z nich przypada o 10 dni wcześniej, niż roku poprzedniego.
  67. No-ruz, choć oznajmia Nowy rok, nie jest przecie pierwszym miesiącem roku. Jest nim Moharrem; Ramadan jest 10-ym miesiącem, z nowym rokiem zaczyna się więc jedenasty miesiąc.
  68. Gul — kwiat.
  69. Tachti — tron.
  70. Marmury te pochodzą głównie z prowincyi Aserbajdżanu, a mianowicie z Denkherghanu, położonego na północo-wschodzie jeziora Urmiah i z okolic Suk Balaku na południu tegoż jeziora.
  71. Miejsce pielgrzymki, do którego chodziła wzmiankowana wyżej kolej.
  72. Cytaty czerpane z Morier’a.
  73. Co moje, to twoje.
  74. Książę.
  75. Indye, zawojowane w XI-ym wieku przez Mahmuda Gaznewida, króla Iranu, odbite zostały Persyi przez Mongołów, których władcy pod mianem Wielkich Mongołów z Delhi nad krajem panowali.
  76. Malarz.
  77. Bagh-ban — ogrodnik.
  78. Brat Muzaffer-Eddina.
  79. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – fizyognomia.
  80. Mała pani.
  81. Czy twoje zdrowie jest dobre.
  82. „Sekendżebin" — syrop z octu, doskonały w smaku i orzeźwiający.
  83. Bardzo tak ładnie! bardzo ładnie!
  84. Księżniczka.
  85. Sukna, naszywane w deseń innemi suknami i różnokolorowemi jedwabiami.
  86. Nazir — naczelny służący, zarządzający domem.
  87. Kran = połowie franka.
  88. Aga — pan.
  89. 4 franki. Wino, cukier, herbata, kawa kupuje się oddzielnie i do rachunków kucharzy nie należą.
  90. Hanum, ja mam pieniądze. Czy ci potrzebne?
  91. Hanum, wiele potrzeba pieniędzy? Ja mam pieniądze.
  92. Wódka ryżowa.
  93. Hanum — dziś zrobię.
  94. Lepiej jest.
  95. Europejczycy zamieszkują latem trzy wsie Szymranu, Gulahek, pierwsza z nich i najbliższa miasta, należy do legacyi angielskiej; druga — Zergendeh do legacyi rosyjskiej; trzecia — Tedżrysz, najdalej w górach położona i o 15 kilometrów od miasta odległa, zamieszkiwana jest przeważnie przez Francuzów.
  96. Żona okulisty.
  97. Ministrze angielski.
  98. Doktór Tolozan umarł przed dwoma laty.
  99. Marynaty.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rakowska.