Zygzaki/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Zygzaki
Wydawca M. Glücksberg
Data wyd. 1886
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ZYGZAKI.
POWIEŚĆ
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.

TOM II.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA.

1886.


Дозволено Цензурою
Варшава, 17 Іюля 1886 года.




Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów Krakowskie-Przedmieście Nr. 66.


I.

Zbliżała się zima... pora roku, w której świat się zwykł bawić najzapalczywiej, może dla tego, że chciałby zapomnieć o całunie pokrywającym ziemię, o śmierci co ją trzyma w objęciach. Zaludniają się zwykle naówczas miasta, pustkami stoją dwory... a po chatach wieśniacy sprawiają sobie weseliska, żeby też jakoś tę okropną zimę przepędzić.
W Parzygłowach nawet pan Paździerski, przewidując długość zimowych wieczorów urządzał się tak, aby mieć wiseczka u siebie parę razy na tydzień. Obok salonika dosyć ciasnego, sypialny pokój przekształcono na gabinet i razem jadalnię. Państwo przenieśli się do alkierza, w którym było cieplej. W bokówce dosyć się znalazło miejsca na postawienie stolika do gry, do którego przypasowawszy drugi, równej wysokości, podawano na nich wieczerzę.
Pan Paździerski potrafił nawet zyskać sobie pana Mieczysława, który przychodzić obiecał. Skłoniło to i ks. kanonika Hamerskiego, że nie odmawiał zaszczycić poczty przytomnością swą, zwłaszcza, iż tu się ciągle mówiło o tem, że Paździerscy wynoszą się na dzierżawę, byle co upatrzyli stosownego. Poczthalter więc uchodził już za słusznego obywatela... Wachano się z zaproszeniem burmistrza, bo ten też nie grał, chyba w maryasza. Czasem się trafił przejeżdżający znajomy, którego zatrzymać umiała pani czarnemi oczyma, a poczthalter rubaszną gościnnością... O starym Zellerze nie było co myśleć, gdyż ten pędził życie dziwaczne, nie odchodząc prawie od krzesła chorej żony.
Właśnie, późną już jesienią rozpoczynały się te przyjęcia u poczthaltera, i dnia jednego zjawił się Micio, który adorował wielce poczthalterową, z czego mąż niezmiernie był szczęśliwy, chlubiąc się tem przed wszystkimi; — czekano na ks. Hamerskiego, samowar był już nastawiony i kipiał w sieni, czekając aż go wprowadzą do pokoju, gdy z probostwa nadszedł Antek, chłopak co do mszy sługiwał, dając znać, że kanonik musiał do chorego jechać, bo wikary był w łóżku na febrę, której dostał jeszcze w żniwa. Nie ulegało wątpliwości, że to nie była wymówka tylko, bo wikaremu wątroba puchła, a szlachcic z dawna niedomagał.
Z rezygnacyą, ale nie bez złego humoru, przyjęła tę wiadomość gospodyni, która miała przysposobioną gęś na wieczerzę, pieczoną z jabłkami, i ks. kanonikowi nią zaimponować pragnęła. Paździerskiemu szło o wista... Pan Mieczysław tymczasem przysiadał się do gospodyni.
— Szelma jestem, pan mi żonkę bałamucisz? — wstał poczthalter uszczęśliwiony... a Abdank śmiał się i lgnął do niewiasty, która mu się uśmiechała. Płaciło choć to za doznany zawód, bo panna Konstancya Zellerówna, ani mu się zbliżyć do siebie nie dała... a wkrótce po pierwszych próbach pana Mieczysława pierzchnęła na gospodarstwo do brata...
Byłaby ją ze swoim synem swatała też siostra kanonika, pani Burska — w nadziei, że chłopak, ożeniwszy się, ustatkuje... ale i tej prysła z przed oczów panienka, a wyprawiony dla wyrozumienia Zellerów ks. kanonik, z niczem powrócił. — Nie lubiono w ogólności tej rodziny, gdyż się do ludzi nie garnęła ani dawniej, ani teraz, a garnących się do siebie — zrażała chłodem... Każdy coś miał im do zarzucenia, nawet Abdank się krzywił... mimo ogólnej pobłażliwości dla wszystkich... i najlepszego serca. Gdyby mu byli dali choćby poromansować z panną Konstancyą!..
— No i co my teraz z wiskiem robić będziemy? — odezwał się Paździerski... We dwóch... trudna sprawa, a trzeciego nie łatwo znaleść.
Tymczasem wniesiono herbatę. Przed pocztą hałas się zrobił. Poczthalter sam wyszedł dla skarcenia zakłócających spokój publiczny, bo był zły; miał już wpaść na jednego z pocztylionów, gdy ubrany w szubę z szopów, w butach zimowych, z szalem na szyi, w czapce bobrowej, z torebką przewieszoną przez piersi, stanął przed nim... stary jego dobry druh. — Ziomek (oba byli podobno z pod Łukowa) poczciwości szlachcic pan Jerzy Szamiłowicz...
— Jak Boga kocham! szelma jestem — a to ty Jurasiu! — zawołał rzucając mu się w objęcie Paździerski — a to mi tu z nieba spadłeś zkąd? co?...
— A! zachciałeś! biedy! — kłopoty! interesa — odparł Szamiłowicz — człowiek tchnąć nie ma czasu...
— Ale żeby ci jak pilno było — ty — jakiś, nie puszczę — krzyknął poczthalter — koni ci nie dam... Musisz u mnie wieczorem przebyć... Trzeciego mi do wista było potrzeba — rozstąp się ziemio!
Szamiłowicz wzdychał...
— Ale tu nie ma rady! rozbierz się tu w pasażerskim pokoju, a ja cię zabieram... Dokąd jedziesz? do Lublina? Przenocujesz?
— Juściż, — kiedy każesz — rzekł Juraś — nie ma co robić.
Cygan dla kompanii dał się powiesić...
Gdy przybyły w pasażerskim pokoju rozebrał się ze szopów, butów, szalu i czapki, okazał się człowiek nizkiego wzrostu, gruby, nie stary... twarzy poczciwej, która się i u parobków trafia, z czołem nizkiem, włosem twardym postrzyżonym krótko, pucołowaty... z nosem kartoflowatym, białemi zębami... i miną dobroduszną. Jakby naumyślnie na trzeciego do wista stworzony. Ręce miał tłuste, a na nieb kilka grubych pierścieni, które przy kartach dobrze się wydają.
Znać też w nim było zamożnego człeka, bo łańcuch u zegarka i medalion, szczero złote, grube były i masywne na podziw. Guziki u koszuli, też złote, zdumiewały rozmiarami.
— Moję żonę znasz? — rzekł poczthalter — ale mi się, bestyo, nie umizgaj! Dam ja ci! Ho! ho! ty na to jak na lato...
Rozśmiał się Juraś.
— Bądź spokojny... jeszczeby też czego, przyjacielowi żonkę bałamucić!
— A któż to robi jak nie przyjaciele? — zawołał Paździerski.
Przy pani poczthalterowej zastali na straży Micia, który ją szósty podobno raz w tłustą łapkę pocałował; poczthalter narobił niby hałasu... i zaprezentował Jurasia, który też do ręki się dobrał i cmoknął.
Złożyło się tedy małe gronko, bardzo wesołe, którego ognisko stanowiły czarne oczy pani Paździerskiej. Pan Mieczysław Abdank, który nie znał Jurasia, po zaprezentowaniu, odciągnął do pierwszego pokoju gospodarza, aby go spytać co to była za figura...
— To, panie dobrodzieju, kolega mój, i z jednych stron, z kośćmi dobry człek i — nie głupi — rzekł Paździerski. Chodziliśmy razem do szkół, gdy był jak pasternak, ojciec jego ekonomował, dosyć panu powiedzieć, szelma jestem, że on dziś mało czterykroć ma...
— A to jakim sposobem? ożenił się?
— Chowaj Boże! Takim go sprytem Pan Bóg obdarzył. W szkołach już co my wszyscy tracili, to on zbierał i szachrował... Spryt miał osobliwy... potem końmi handlował, wolami, świńmi... jemu to wszystko jedno... aż zaczął pieniędzmi... Jak już się do tego wziął, tak poszło i poszło... Mówią lichwa, a ja powiadam lichwy, panie, niema, szelma jestem... Potrzebujesz, zapłać! Chcesz bierz, chcesz nie bierz... wolnemu wola... Otóż do tego doszedł, że na majątkach ma kapitały... ho! ho! Tylko, tylko co nie widać, szelma jestem, jak gdzieś klucz kupi... Spryt ma, panie, gorzej żyda... I tak, gadaj z nim, baraszkuj, dobry człek, ale jak do pieniędzy przyjdzie — kat! Nie popuści, rodzonemu bratu.
Zdaje się, że to objaśnienie dostatecznem było dla pana Mieczysława, gdyż weszli do pokoju, w którym już piękna gosposia nalewała herbatę... Przyjemna woń jamaiki rozeszła się po pokoju... Karty już były przygotowane i żeby czasu nie tracić — zasiedli, a w interwałach poczęła się rozmowa...
— Gdzież to ciebie licho niesie? — odezwał się poczthalter...
Juraś ramionami ruszył.
— A to prawda że licho, zgadłeś — rzekł — mam głupi interes...
— E! eh! żebyś ty się wdał w co podobnego! — odezwał się Paździerski.
— Juści ja swoje wykołaczę — dodał Juraś — ale biedy zażyję...
— Z kimże?
Juraś się obejrzał po pokoju i oczyma dał znać, że możeby lepiej było nie mówić.
— Ale mów! ztąd nic nie wyjdzie! Pan sędzia...
— O, o mnie proszę być spokojnym — rzekł Abdank — jak w grób.
— Ale bo to, widzi pan, znajome osoby... Wilski mi narobił tej biedy...
— Wilski przecie nie bankrut! — odezwał się Abdank — on w interesach dobrze...
— Ja to wiem — mówił Juraś — nie z nim mam do czynienia.
Po śmierci hrabiego Turskiego, interesa tej hrabiny, wymagały oczyszczenia... Trzeba było około trzechkroć... Ja właśnie miałem tę summę, ale mi się dawać nie chciało. Jak mnie, panie, wziął męczyć ten człowiek, a ręczyć... dałem...
— A, jeśli ręczył! — rzekł poczthalter.
— Co z tego? słowem ręczył nie pismem... a tu, słyszę... około hrabiny kuso ma być, mnie pieniądze na gwałt potrzebne, bo mi się złoty interes trafia... a mojej krwawicy ani dobyć...
Zamilkli wszyscy...
— Czy do Wilskiego jedziesz? — zapytał gospodarz...
— Co już do niego jechać, wodę warzyć, i słówek pięknych słuchać... Jużem ja go męczył... zbył mnie ni tem ni owem. Ratunku innego nie ma... trzeba się pozywać, tarmosić, expensować i biedować, póki się miły grosz odzyszcze...
A tu jeszcze, słyszę — mówił dalej wzdychając i popijając herbatę — innych kredytorów dużo, ruszą się tedy wszyscy... Rwetes będzie jeneralny... gwałt...
Poczthalter głową poruszał... Micio milczał chwilę.
Wilski to załata, nie bój się — dodał — nie darmo opiekunem...
Poczthalterowa siedząca na kanapce, zaczęła chichotać, bez żadnej przyczyny... Zapytana, nie umiała się wytłómaczyć, i wyszła w końcu zarumieniona...
— Pan dobrodziej, panie sędzio — rzekł pochylając się do ucha Paździerski — chyba dawno nie słyszał o niczem... i nikogo nie widział... Tam się z Wilskim coś innego święci...
— Co takiego?
— Ale to może plotki — mówił poczthalter...
— Choćby plotki...
Znowu się do ucha schyliwszy, poczthalter szepnął.
— Wilski słyszę zakochał się w jenerałowej z Uznowa... bodaj żeby się z nią nie ożenił, choć to nie młoda kobieta. Z hrabiną źle... miały tam być jakieś przejścia...
Abdank zdziwił się mocno.
— Nic nie wiedziałem...
— Może plotki...
— Bądź co bądź — głośno dorzucił gospodarz — strachu niema o twoje pieniądze, majątku starczy...
— Już jak tylko proces — to licha warto, prawnicy, adwokaci, dykasterye, kancelarya masło zliże z chleba... a nam sucha kromka... Co to kosztuje — to aż strach. Żaden ręką nie ruszy, żeby mu nie wścibić w nią... Ja to, panie, znam...
Szedł dalej wist, ale wszyscy byli zamyśleni mocno, z Jurasia chwilami podżartowywano, odgryzał się, i dopiero przy gęsi i węgierskim winie, gdy gosposia też wyszła prezydować u wieczerzy i zachęcać do jedzenia, humory do normalnego stanu wróciły...
Po wieczerzy grać już było późno i niedogodnie, pan Mieczysław też zaczął się wybierać do Abdankówki, bo był o ludzi, których tam zostawił, niespokojny, napijały się nieboraczątka z nudów i dom czasem stał pustkami, bo szynczek blizko.
Poczthalter z Jurasiem gawędzili chwilę sami po cichu, aż podróżnemu gęba się zaczęła rozdzierać do ziewania — musiał do snu wybierać.
— Już po nocy nie chce mi się wlec — rzekł — prześpię się jako tako w pasażerskiej izbie, a dodnia mi konie dać każecie.
Paździerski go przeprowadził, ażeby dopilnować posłania na kanapie skórą wybitej, i tylko co się zaczęło do snu przygotowanie, gdy trąbka dała się słyszeć przed gankiem, a w chwilę potem, mężczyzna średnich lat wszedł do pokoju...
Był to pan Alfred Zeller, za pilnym interesem jadący do Lublina tak pośpiesznie, iż nawet do rodziców nie wstępował, mając dopiero być u nich w powrocie. Poczthalter który go tylko widywał z daleka, i nigdy się do niego zbliżyć nie mógł, poznał go zaraz. Rad był ze zdarzenia, i postanowił z niego korzystać, bo mu na sercu leżało zawiązanie stosunków... Mówiono, że Zeller tanio wydzierżawiał folwarki.
— Prosiłbym pana o konie! odezwał się przybyły...
Paździerski zatarł ręce zafrasowany niby, ale z wielką i nie zwykłą sobie, względem passażerów grzecznością.
— Panie dobrodzieju — dałbym z duszy serca, ale ostatnie wzięła poczta rządowa... a te co powróciły, ledwie dyszą. Półgodzinki... a służyć będę. Widzi pan oto, że i ten przed panem dobrodziejem przybyły, czekać musi... Ale... wszak — jeśli się nie mylę? pan Alfred Zeller z Owsina? Miałem honor widzieć go z daleka... Bardzo mi miło mu się zaprezentować. Niech pan siada! Pozwoli pan sobie służyć herbatą? Jestem tu sąsiadem czcigodnych jego rodziców, zatem wolno mi będzie...
Tu się skłonił Alfred, stał, dosyć ozięble przyjmując grzeczności...
— Półgodzinki! — dodał Paździerski.
Zeller zamruczawszy coś usiadł smutny... Juraś skorzystał z chwili, aby mu się zaprezentować. Miał ten defekt, że spotkawszy obcego, zaraz mu o sobie mówić musiał, i popisywać się z głową i kieszenią.
— I mnie to właśnie spotyka, że muszę podnocować — rzekł — i ja jadę do Lublina. Człowiek ma interesów przez wierzch głowy...
Zeller nie odpowiadał.
— Zwyczajnie w dorobku... mówił Juraś... Chce człowiek chleb jeść, pracować trzeba.
Przyniesiono herbatę, która przerwała rozmowę, Paździerski przysiadł się do nich. Zeller ciągle milczący, odzywał się jednak półsłówkami, tyle ile potrzeba, ażeby się to rozmową nazywać mogło...
— Pan ma wielkie interesa, zwyczajnie jako obywatel — mówił Juraś... Słyszałem że pan kupił klucz Owsiński... i tanio słyszę powypuszczał folwarki.
— Co to za szkoda, że ja, co tak dawno szukam dzierżawy — wcisnął poczthalter — nie wiedziałem o tem, byłbym też kontrahentem...
— Bardzo żałuję — rzekł Zeller.
— Wolałbym i ja dzierżawę — dorzucił Juraś — niż takie lokaty kapitałów, jak moje! Gdyby też nie Wilski... nigdybym tego nie zrobił!
— Wilski jest dobrze w interesach — wtrącił Zeller — o ile słyszałem.
— Ale on nie dla siebie, tylko dla hrabiny Maryi wyłudził u mnie... Teraz, słyszę, interesa jej zachwiane... pozywać muszę — śliczna rzecz. Prawnicy to taki naród, że ze skóry człeka obedrą.
Zeller żywo bardzo zwrócił się ku mówiącemu, usłyszawszy ostatnie słowa; drgnął cały, chociaż wprędce bardzo zmiarkowawszy się, udał obojętnego.
— Wieleż pan tam pożyczyłeś? — zapytał.
— Co pan myśli? Krwawicy mojej, potu mojego — rzekł Juraś — przeszło dwakroćstotysięcy...
— I chcesz pan o to pozywać? — spytał Zeller...
— Muszę... Tam się słyszę wszystko zwichnęło — mówił Juraś żywo. — Wilski się wprzódy mocno interesował, opiekował, teraz zamierza ręce umyć. Zadurzył się w jenerałowej z Uznowa, czy ona go durzy, tamtę porzucił. Ludzie nosy mają, wszyscy wierzyciele padną na majątek hrabiny. Trzeba innych wyprzedzić.
Zellera oczy zajaśniały i zdawał się coraz żywiej zajmować przedmiotem rozmowy. Uśmiechnął się do poczthaltera, przysunął z krzesłem do Jurasia.
— Nie raz się to trafia — rzekł — że ludzi popłoch ogarnia bez przyczyny. Naturalnie jak się wszyscy rzucą żądając wypłat... hrabina zbankrutuje... a waćpanowie potracicie. Mogłaby znaleść kredyt przecie, gdyby czas miała...
Juraś i poczthalter się rozśmieli.
— Hrabina? a któż jej pożyczy — dodał pierwszy. Ja, stan hypoteki znam doskonale! Oprócz tego co w księgach, długi są nieintabulowane... Kto jej da kredyt? Dopóki ludzie sądzili że się Wilski z nią ożeni... co innego było...
Zeller się uśmiechał i głową kiwał dziwnie.
— Więc pan byś swój dług zapewne ustąpił? — zapytał — gdyby się kto trafił.
Juraś oczy wytrzeszczył — zląkł się.
— Jak to pan rozumie? ze stratą?
— Jeżeli procesowanie ma kosztować, jak pan sam powiadasz? — rzekł Zeller.
— Ale koszta procesu jej zaliczę! — zawołał spekulant, — jasna rzecz.
— A jeśli z przeciążonego majątku wyzyskać ich nie będzie można? — podchwycił Zeller.
Szamiłowicz się zaciął. Przyszło mu na myśl najprzód, że może Zeller chce nabyć pretensyę, a bał się wygadać, iżby z niej coś ustąpił. Z drugiej strony tak się jej rad był pozbyć i lękał — iż zrażać fantastycznego nabywcy — nie chciał.
— Jeśli ma zanadto pieniędzy, głupi człek, i chce je rzucić w błoto? czemu nie korzystać? — mówił sobie w duchu. — Ale Jurasiu, kochanie, nie gorączkuj się! powoli!
Popatrzał więc na stół, usta wydął i rzekł obojętnie.
— Proces, rzecz paskudna, zwłaszcza dla człowieka w dorobku jak ja, co i tu i tam ma potroszę grosza, i wszędzie potrzeba mu zaglądać... Zbyć by się zbyło pretensyę — ale tracić... z tej krwawicy...
— Co bo ty ciągle o krwawicy pleciesz, — rozśmiał się Paździerski, zdecydowawszy się brać stronę Zellera, dla przypodobania mu się — gdzieżeś ty to tak krwawo pracował?
Szamiłowicz koso, gniewnie nań spojrzał.
— Juściż — rzekł — żem pracował... Po rodzicach nie wziąłem nic... Co mam tom sobie winien.
Poczthalter rozśmiał się znowu.
— Pewnie — dodał — ale nie krwawym potem... chyba językowi co wyśmienicie mleć umiał!
Zeller dobył cygara z kieszeni i poczęstował poczthaltera i Jurasia, zapewniając ich, że dobre były. W istocie dla tych znawców były aż nadto doskonałe, a Juraś zapaliwszy zawołał...
— Cygaro, słowo honoru... fiu fiu fiu.
— A jak ciągnie!! — odezwał się poczthalter — czysto halbańskie...
Rozmowa o pretensyi — urwała się. Szamiłowiczowi przychodziło na myśl, że bogatego a nieznającego stosunków człowieka możnaby oporządzić — jak on to w swoim języku nazywał.
— Żebym ja miał znaczniejsze kapitały — odezwał się — wolałbym nie budzić licha, wyczekać, a potem majątek, ponabywawszy inne długi, zagarnąć!!
Zerknął na Zellera, który siedział zimny i napozór obojętny.
— Zanadto długo na to czekać — odezwał się z cicha... Ja... mam, przyznaję się, trochę kapitału jeszcze do dyspozycyi, ale wolałbym go inaczej użyć.
— A toć panie złoty interes dla niego — ożywiając się począł Szamiłowicz. Lasy owsińskie przytykają do klucza hrabiny... Gdybym ja był na jego miejscu — dodał śmiejąc się — gdyby mnie traf zetknął z takim biednym Jurasiem na stacyi pocztowej, zgadało się o tem, tobym mu zaraz rękę podał, i interes ubił w dwóch słowach... Dalipan! — zawołał ożywiając się — nabywaj pan.
Paździerski się śmiał. Zeller kiwał głową...
Szablon:Korekts pan co — rzekł — żart żartem... jadę do Lublina listy zastawne kupować — pieniądze mam, — nie byłbym od tego aby interesu nie zrobić, — ale, kochany panie — mnie życie nauczyło ostrożności... Poślę panu mojego plenipotenta, z nim się ułożycie, prawa nie znam.
Szamiłowiczowi aż się gorąco zrobiło z radości na samą myśl, że się pozbędzie tego — kołtuna. Lękał się wszakże, aby plenipotent nie odradził... czego był pewnym...
„Oporządzić“ mógł naiwnego kapitalistę, tylko póki on na swój rozum i niedoświadczenie się spuszczał. Nie przyszło nawet na myśl szlachcicowi, że jeśli on gorąco sobie życzył zbyć się utrapionej pretensyi, na której strata była pewną, to — Zeller stokroć gorącej chciał ją nabyć, choćby z ofiarą... Oba jednak udawali obojętnych... Gdy Juraś usłyszał o plenipotencie — począł sykać.
— Już to z tymi... pełnomocnikami — fuknął — niech ich wszyscy... wezmą... to drugi tom adwokatów, smarować ich trzeba... a, żeby rozum swój pokazali, kręcą. Wie pan co? Na co nam plenipotenci, prawnicy, dyabły...
Mam procentów samych piętnaście tysięcy zaległych. Pal dyabli — odstąpię! niechaj moje przepada.
Zeller schylony palił cygaro.
— Co pan na to? — wtrącił Paździerski.
Pan Alfred wzdychał, udając symplicyusza wielkiego.
— Prawda — rzekł, jakby się dał pochwycić — że dziś z kapitałami lokata trudna.
— Okrutnie trudna! ja to wiem! — buchnął Juraś... Namyśl się pan — i interes gotowy... dla obu dobry.
Oczy mu się aż iskrzyły.
— Matko miłosierdzia — myślał — nie oświecajże go poczciwego człowieka... Ja w dorobku, on bogacz... nie lepiej że, aby on stracił... niż ja nieszczęśliwy!... Św. Antoni Padewski... ratuj mnie... i moją krwawicę.
Zeller wciąc dym puszczał z ust, ale ani słowa... Paździerskiemu biło serce zupełnie tak, jak gdyby przy stoliku sztosa patrzał na ciągnienie — vabanque! Przyszło to tak niespodzianie.
— Bogacz — myślał — co jemu tam te dwakroć, trzykroć! On gdzieś musiał kasę rozbić... Ale... spekulator nieciekawy, żeby też na popasie dać się ściąć Szamiłowiczowi! A już by też to było... jak Boga kocham, szelma jestem...
W tem Zeller głowę podniósł i rzekł flegmatycznie.
— Odstąp pan co z kapitału!
Juraś się zasępił...
— Nie — co tego to nie mogę! Z kapitału! a to śliczna rzecz! To dopiero! zapewne! z kapitału... Jużem sobie i tak krzywdę wyrządził mówiąc o procencie... ale co się rzekło...
Pan Alfred ziewał i myślał... Tymczasem konie mu zaprzęgano...
Juraś truchleć zaczął, aby mu nie uciekł...
— Nic — z kapitału.
Pocztylion zajrzał do izby... konie gotowe.
— Poczekają — rzekł Paździerski — cóż, czy będę miał to szczęście, że u mnie się interesik ubije?
Zellera trudno im było zrozumieć, widzieli tylko jasno, że wcale interesów nie umiał prowadzić, nie znał, i że na gładkiej drodze, można mu było wyciągnąć z kieszeni kapitał. Każdy inny — mówili sobie — ani by chciał gadać.
Juraś tak natarczywie nalegał i następował, poczthalter, któremu dawał znaki pewne palcami, tak mu zaczął pomagać, że się Zeller niby znudzony, odezwał w końcu.
— No — to zgoda! nabywam, ale u mnie, kiedy robić, to porządnie... Spiszmy umowę przy świadkach...
— Za pozwoleniem — podchwycił Paździerski — u Kurzejpiętki nocuje notaryusz z Lublina... Posłać po notaryusza.
Zeller się nie przeciwił... Juraś, cały czerwony z niecierpliwości, modlił się w duchu... A! żeby się to skończyło, a tobym Paździerskich błogosławił!
W półgodziny rozbudzonego ze snu, chmurnego i gniewnego, obiecującego sobie przerwany sen zlikwidować, przyprowadzono notaryusza. Juraś dobył papiery... Umowa została spisana. Z wielkiem podziwieniem przytomnych Zeller dobył pugilares, i gotówką na stół cały kapitał wyliczył.
— O to — osioł! Daj mu Boże rozum za to! — mówił do siebie Juraś.
Podali sobie ręce — Zeller przeprosiwszy notaryusza, prosił Paździerskiego o pozwolenie posłania do Kurzejpiętki po szampana... Przyniesiono koszyk... On sam kieliszka dotknął tylko ustami, tłumacząc się, iż nie pije nigdy, zapraszał drugich.
Papiery już były pochowane, Szamiłowiezowi czupryna się jeżyła z radości, a Paździerskiemu z podziwu, gdy Zeller wstał i dziwne jakieś spojrzenie szyderskie rzuciwszy na Jurasia, rękę doń wyciągnął.
— Pozwól pan sobie podziękować — rzekł...
— Za co?
— Ułatwiłeś mi pan — swoją uprzejmością, interes, dla którego jechałem do Lublina.
— A! — odezwał się Juraś — tak! ulokowanie kapitału... Uśmiechnął się ironicznie.
— Nie — odparł Zeller. — Przyznam się panu, że jechałem właśnie, dowiedziawszy się o tem, że pan masz pozywać — umyślnie dla nabycia pańskiej pretensyi.
Uśmiechnął się.
— Byłbym dał panu i procenta i może jeszcze coś dodatku... a tak, bez kłopotu... bez expensu... gładko i pięknie wszystko skończone. I nie mam po co już do Lublina się trudzić.
Szamiłowicz, który kieliszek w ręku trzymał, upuścił go na stół i ręce załamał, a Paździerski do góry podskoczył.
Notaryusz z uwielbieniem spojrzał na klienta.
— Widzisz pan — dodał Zeller — niech się pan nauczy odemnie, jak się interesa robią. Panu się zdawało że mnie nieświadomego, weźmiesz gołą ręką i skorzystasz z mojej dobroduszności. Ja wcale nie jestem tak dobroduszny, wiem co i dla czego robię...
A teraz — dodał śmiejąc się — zapijmy tę sprawę... Pan nie zrobiłeś złego interesu — pociesz się — bo mnie nie o pieniądze chodziło. Kapitału byś nie zyskał łatwo... miał byś straty... ale, gdybyś się był nie spieszył a mnie nie brał za dudka... byłoby to wyszło lepiej jeszcze...
Szamiłowicz spuścił głowę mrucząc...
— Zdrowie pana Szamiłowicza! — zawołał Zeller śmiejąc się.
— Zdrowie twoje Jurasiu! odbijesz się drugim razem! — zawołał Paździerski.
— Komedya — zakończył notaryusz... słowo daję — komedya.


II.

Hrabina chodziła po salonie... poruszona... zmieniona, gniewna prawie. Za każdym drzwi otwarciem oglądała się niecierpliwie... Stawała i załamywała ręce... Zapomniała się tak, iż nawet nie myślała o zachowaniu tego kłamliwego spokoju na twarzy, którym łudziła wszystkich tak długo... Wstrzymywane łzy kręciły się jej w oczach, ale nie dając im wypłynąć, przyciskała gwałtownie do powiek batystową chusteczką.
Godzina była przedobiednia, w domu panowała cisza.
— Tak — mówiła do siebie chodząc — trzeba to raz skończyć — musimy się rozmówić otwarcie... To zdrada, to najochydniejsze podejście! ale któżby się był tego po najlepszej przyjaciółce spodziewał i po nim!... Przez myśl mi to nie przeszło, aby ta zwiędła, zszyfonowana twarzyczka, i dowcip zużyty, mogły mu się podobać... Kobieta, która się nie ukrywała z fantazyami, a miała ich dosyć...
Czy świat wie o tem...
Powinnam się jednak była domyśleć, przeczuć zaraz, przybywszy do Uznowa, gdy po rozmowie ze mną o Wilskim... odprawiła nazajutrz rano sekretarza... Ręczę, że jej już naówczas przyszło na myśl, aby na Wilskiego polować, aby mi go odebrać... Ona, która mogła sobie wyszukać kogo się jej podobało, zabierać mi jedynego człowieka, na którym całą moję przyszłość opierałam. A! to ochydne — to obrzydliwe.
Myślała tak hrabina, gdy się drzwi otworzyły z wolna i uśmiechnięta, wystrojona, weszła z wolna ta, o której była mowa, z twarzą na której nie było najmniejszej oznaki niepokoju lub zgryzoty sumienia.
Widać było wiele starania o to, aby się wydać piękną... ubranie było wytworne, płeć nienaturalnie wybielona... usta różowe dziwnie... Z oczu sypały się iskry.
Przysunęła się do hrabiny, która usiłowała udać spokój, ale cała drżała z tłumionego gniewu.
— Jakże ty dziś — moja najdroższa, po wczorajszej migrenie? — Słodki głos... którym te wyrazy były wymówione — zdawał się w uszach hrabiny brzmieć okrutnym dyssonansem, rysy jej wykrzywiły się, westchnienie dobyło się z piersi... Spojrzała na jenerałową i poszła usiąść na fotelu.
— Ja? — odezwała się drżącym głosem — jestem jak zwykle...
Cóż chcesz? mojem przeznaczeniem mieć wszystkie choroby najnielitościwsze, i wszelkie niespodzianki, jakie serca najkrwawiej rozdzierać mogą.
— Co ci to takiego? — spytała Irena... jesteś poruszona.
— W istocie... powiedz wzburzona... a jeszcze będzie mało...
— Ale, czemże?
Odpowiedź nie przyszła łatwo, hrabina wyjęknęła ją raczej, niż wypowiedziała.
— Wszystkiem...
Jenerałowa chwilami patrzała w okno... czasem przelotnie na przyjaciółkę, miała wyraz twarzy obojętny... chłodny... lecz przybrany...
— Moja droga Maryo! wszystkiem, to bardzo wiele... Czybym i ja miała być tem objętą?
Na to nie otrzymała żadnej odpowiedzi, Marya podparła się na ręku i milczała...
Jenerałowa wstała z kanapy i zacierając rączki, podeszła do niej, stanęła, niby zdziwiona niezmiernie.
— Maryniu! proszę cię! Doprawdy, nie wiem co myśleć? Czyżbyś się za co na mnie gniewała?
Spojrzały sobie w oczy, chmurny wzrok hrabiny mówił wiele, a usta milczały...
— Odpowiedz-że proszę cię? — nalegała jenerałowa.
— Cóż ja ci mogę i mam powiedzieć — poczęła wreszcie hrabina...
Są słowa, które bolą, a pożytku nie przynoszą... milczeć lepiej. Podniosła się nieco... i chcąc przerwać — dodała.
— Ale gdzież jest St. Flour? już powinna tu być z Julią.
— Przepraszam cię — seryo odezwała się jenerałowa — nie dzwoń i nie każ wołać ich... musimy się rozmówić. Masz coś na sercu... zrzuć to z niego... Nie odpowiadasz mi na pytanie... więc muszę się domyślać, że ja ci coś przewiniłam?
Hrabina wlepiła w nią oczy — trzymała je długo wryte...
— Uderz się w piersi — wybuchnęła w końcu — Ireno... uderz się w piersi — powie ci sumienie czemeś względem mnie przewiniła?
Jenerałowa się uśmiechnęła z goryczą...
— Naprzykład? Daję ci słowo, że sumienie mam zupełnie spokojne...
— To ci go winszuję — voilà tout, — krótko odpowiedziała hrabina i oparłszy się na ręku, wlepiła oczy w okno...
Przyjaciółka stała jeszcze przed nią, pierścionki sobie poprawiając na palcach; z politowaniem poglądając na Maryę — ale ciągle spokojna.
— Jestem dziś w okropnym humorze... rzekła... tak mi cię żal!
— Ty, miała byś się ulitować nademną... cicho szepnęła hrabina.
— Maryniu! Proszę cię — mów otwarcie — kąsasz mnie nielitościwie... Mów, proszę... com ja ci winna...
— Ja ci powtarzam — spytaj sama siebie...
Irena się rozśmiała...
— Tragiczną dziś jesteś!
Jakiś czas trwało surowe milczenie, hrabina ciągle patrzała w okno. Irena chodziła po pokoju i bawiła się pierścionkami...
Nagle, Marya chusteczką ucisnęła powieki, wstała żywo, podeszła kilka kroków, ręce jej złamane opadły na kolana...
— Ireno! Ireno! — zawołała — mogłażem się ja tego spodziewać po tobie...
— Czego?
Z rozpaczą niemal odwróciła się Marya...
— O co ci idzie — poczęła żywo jenerałowa — musisz mnie przecie powiedzieć, ja na to czekam...
— I nie wiesz.
— Nic a nic... z uśmiechem dziwacznym odezwała się Irena — nic a nic...
— To już przechodzi miarę! — krzyknęła podniesionym głosem, zapominając się gospodyni... — Pod oczyma mojemi, w domu moim, zdradzasz mnie najhaniebniej, kokietujesz tego lekkomyślnego człowieka bez serca... oziębiasz go dla mnie, wyrywasz mi jedyny ratunek, zbawienie, nadzieję — ty — dla której to nic nie stanowi może, oprócz dogodzenia fantazyi jakiejś — i pytasz mnie — udajesz...
Jenerałowa słuchała wymówek cierpliwie.
— Mów już wszystko, proszę cię, mów — słucham, lżej ci będzie.
— Czy ci się już oświadczył? — dodała z boleśnym śmiechem Marya.
— Wilski? Nie — jeszcze nie! Sądzisz że to uczyni? — mówiła zimno...
Usłyszawszy dziwną tę odpowiedź z pytaniem, hrabina ruszyła ramionami i padła na krzesło.
Irena stała nad nią, coś nucąc.
— Wiesz — rzekła spokojnie — masz trochę słuszności. Przybywszy tu, nie miałam co robić, a nie lubię próżnować. Nie było nikogo. Ten Oleś, to nudziarz jakiś. W istocie kokietowałam trochę Wilskiego, ani myśląc, o niczem tak — na próbę. Nigdym sobie nie wyobraziła, żeby człowiek mający pewne obowiązki, niezbyt młody, rozsądny, tak się dał wziąść łatwo na nowość!! Gdym się przekonała, że lgnie, już mnie to bawiło... Ale, powiedz ty mnie, czy możesz do serca takiego najmniejszą wartość przywiązywać... Po chwili, jenerałowa ciągnęła dalej.
— Powinnaś mi być wdzięczną za tę próbę... człowiek nie wiele wart! Zamarzyło mu się może, iż jabym poszła za niego... i że mnie by zwodził bezpiecznie, jak nieboszczkę żonę i ciebie, a miałby Uznów, kamienicę w Warszawie, no, i może tam coś jeszcze, oprócz starej baby.
Widzisz jacy to oni są... — dodała Irena... Ale — czego ci nie mogę darować, to żeś mnie osądziła tak — pardonez l’expression — głupią — żebym jak piętnastoletni podlotek dała się wziąsć łysemu zalotnikowi... i pomieniała moją swobodę, na jego... miłość tuzinkową, dwoje dzieci, kaprysy i bałamuctwa!!
Ruszyła ramionami.
— Nie zapieram się fantazyi — mówiła dalej chodząc po pokoju — mam ich i miałam aż nadto. Co chcesz, taka ciekawość śmieszna! Lecz żebym Wilskiego miała na całe życie wziąść za małżonka... ma chère — vous-êtes d’une naiveté.
Hrabina rzuciła się jej na szyję żywo... ale wnet padła na krzesło...
— Daruj mi — rzekła — cóż dziwnego że się zlękłam... to ostatni mój ratunek. Znam go... wiem że ostygł dla mnie... sądzę go może jak ty, chociaż był czas, że dla mnie ideałem się wydawał — ale trzymać się go muszę... Muszę!!
Irena pocałowała ją w czoło.
— Żal mi cię — rzekła — to wątła bardzo istota, na której się opierać nie podobna. — Ma wszelkie pozory człowieka statecznego, poważnego, ale nic nań nie rachuj.... Wypróbowałam go... W towarzystwie miły, na jeden karnawał starczy... na życie za nim, za mało...
Widzisz, moja Maryo — dodała chłodno — dla czego ja, owdowiawszy po moim nieoszacowanym jenerale, który, choć stary, więcej był wart jak oni wszyscy — zamąż już nie poszłam... Pójść tak za mąż zawiązawszy oczy, jak do ciuciu babki — drugi raz nie chciałam... a próby, ile ich było — nieszczęśliwie mi poszły. My biedne kobiecięta, według dzisiejszego obyczaju... gramy w loteryę idąc za mąż. Ani rodzice, ani panna nie znają człowieka, wiedzą ile ma, i to najczęściej niedokładnie, jak się ubiera i jakich perfum używa, kto go rodzi, i czy młodość wyszumiała czy nie... Po ślubie dopiero z tej poczwarki wylatuje — motyl. Złe porównanie, z motyla wylęga się najpospolitsza w świecie istota, na której codzień wyrasta nowa brodawka... nowa wada... defekt nowy... Życie się zdaje męczeństwem.
Jak sobie powiedziałam, że moich konkurentów brać będę na próbę, żaden jej nie wytrzymał. Zostałam wdową — i bawię się fantazyami. Jestto może szkaradnie i niepoczciwie... zapewne w czyścu mnie czeka łaźnia okrutna, ale Pan Bóg litościwy, na piekło zdaje się nie zarobiłam...
— Proszę cię — przerwała hrabina — tylko tych rzeczy nie mieszaj do fantazyi swoich...
Irena się uśmiechnęła.
— A! prawda! przepraszam cię, zapomniałam...
— A teraz — rzekła zbliżając się do Maryi, i całując ją w czoło, położyła ręce na ramionach — mów mi, co myślisz z sobą... Wilski jeśli cię nie zdradził, to nie jego wina. Miał do tego największą ochotę w świecie... Nie przeczę... Był dla mnie czuły — mówię ci, czuły, gdy ciebie zwłaszcza nie było w salonie... jak cukier roztapiający się w wodzie. — Śmiać mi się nieraz chciało. gdy zwycięzko na mnie spoglądał, gdy się bawił temi wdziękami, któremi mnie miał podbić!
Jenerałowa zaczęła się śmiać szczerze...
— Powiedz mi, gdy ja ci go oddam w całości, bo już mnie nudzi — co z nim zrobisz?
Marya patrzała na nią — milczały.
— Tyle razy opierałam się w życiu na rachubach, które mnie zawiodły — rzekła po długim namyśle — że już nie wiem, ani co pocznę... ani jak sobie poradzę... Ze wszystkiemi wadami jego... wolę go jeszcze od drugich... Radź mi! mówi!
Irena zadumała się — ale nim miała czas odpowiedzieć, z wielkiem podziwieniem obu pań, drzwi się otworzyły i wszedł Wilski... Pierwsze jego wejrzenie było na jenerałowę, ale z pośpiechem zbliżył się powitać gospodynię. Wyświeżony był, odmłodzony, ruchawszy niż zwykle, chociaż zakłopotany czemś widocznie. Zmierzywszy go oczyma, Irena pomyślała:
— Jeżeli mi się oświadczy, bałamut, będę miała przyjemność go odprawić z długim nosem, na który zasłużył. Czekam tylko na to.
Dzieląc grzeczność między dwie panie, tak że się ich więcej dostawało jenerałowej, Wilski usiadł... i schyliwszy się ku hrabinie — szepnął jej — tak, że obie to posłyszeć mogły.
— Dziś bym był paniom się nie naprzykszał, ale, na nieszczęście, musiałem przybyć — z interesem...
— Z interesem? — podchwyciła Irena — a więc, ponieważ ja, ani ich lubię, ani do pozbycia się jak najprędszego tak nudnej rzeczy jak interes, zawadzać nie chcę — idę na półgodziny do Julii.
To mówiąc wysunęła się za drzwi. Wilski się obejrzał.
— W istocie — rzekł — interes nie przyjemny...
— Ale którenże z nich miły! ja już do tego nawykłam! — melancholicznie ozwała się hrabina.
— Na ten raz... nietylko nie miły — ale — osobliwszy...
— Zbądźmy go prędko.
— Niestety! opowiedzieć da się we dwu słowach, ale — zbyć!
— Cóż to jest? — spytała hrabina dosyć obojętnie.
— Ten nieszczęśliwy dług Szamiłowicza...
— A! i cóż? dopomina się
— Gorzej daleko...
— Cóż może być gorszego?
— Ustąpił go innemu...
Hrabina się podniosła, ciekawie czekając dalszego ciągu.
— Nabył go pan Zeller — rzekł Wilski.
Usłyszawszy to nazwisko, Marya osunęła się na krzesło, i usiłując ukryć pomieszanie, spuściła głowę... nie mówiąc słowa.
Wilski zwolna ciągnął dalej.
— Dowiedziałem się o tem przypadkiem... Nie wiem jeszcze jakie ma zamiary Zeller... Wnosząc z tego com od ciebie słyszał... można by go posądzać...
— O zemstę — odezwała się drżącym głosem Marya. Jestto zemsta...
Trzeba było zapobiedz temu... ten człowiek...
— Zapobiedz! — rzekł Wilski — ale dla mnie było niepodobieństwem podobną summę zapłacić.
— Tak — teraz — dodała cicho hrabina — wszystko co dla mnie uczynić trzeba, staje ci się niepodobieństwem...
— Jest niem w istocie — rzekł Wilski zakłopotany....
— Straciłam u was łaski — mówiła tęsknym głosem... Niegdyś było inaczej...
Przyłożyła chustkę do czoła i zamilkła, Wilski siedział zmieszany, nie wiedząc co począć z sobą.
— Będzie więc co los mi przeznaczy — odezwała się hrabina — i chwyciwszy dzwonek stojący na stoliku dla przerwania dalszej rozmowy, zadzwoniła na kamerdynera.
— Prosić tych pań do salonu! — odezwała się... ja muszę wyjść na chwilę, aby myśli zebrać. — Przepraszam...
I znikła szybko wchodząc do gabinetu. Wilski pozostał w krześle zadumany, a jenerałowa wchodząc znalazła go w tem samem miejscu.
— Cóż się z Maryą stało? — spytała...
— Ból głowy! — rzekł Wilski.
— Cały ranek się na to skarżyła — dodała Irena, zalotnem okiem spoglądając na Wilskiego, który dał się rozbudzić wejrzeniu, i zbliżył się ku niej.
Cała reszta towarzystwa francuzka, hrabianka Julia, ks. Maryan i Emil poczęli zapełniać salon, i złożyli w nim grupę osobną, po pierwszem przywitaniu. Emil coś szeptał siostrze, uradowany niezmiernie, St. Flour rozmawiała z ks. Maryanem, który oczy spuszczał i ręce składał pobożnie jak do modlitwy...
— Cóżeś pan tak złego przywiózł hrabinie? — zapytała Irena narzucającego się Wilskiego. Wyszła pewnie, biedna, ukryć nieprzyjemne wrażenie...
— W istocie, wiadomość niedobra — ale... gdyby hrabina chciała i umiała korzystać... rzekł Wilski tajemniczo...
— Nie mówmy lepiej o interesach — przerwała Irena... ja mam dosyć moich...
Spojrzała na Wilskiego, ten się uśmiechał.
— Pani interesa mogą być nudne — odezwał się — ale groźne nie są. Uznów czysty.
— Czyściuteńki, nawet Towarzystwa na nim nie mam... wtrąciła jenerałowa — dom w Warszawie, także mi kłopotu nie robi, a resztę mojego majątku mam w papierach, aby o niem nie myśleć.
Szczegóły te tak dokładne, rzucone były jakby od niechcenia, ale je ucho słuchacza zachwyciło.
Irena zdawała się usposobioną do spowiedzi i otwartości, bo nie dając mówić Wilskiemu, który ją czułem wejrzeniem prześladował, kończyła:
— My, biedne kobiety, co się na tych rzeczach nie rozumiemy dobrze, musimy je sobie symplifikować, aby się obejść bez opiekunów... A nie każda ich mieć może.
— Jakto, pani? — mnie się zdaje, że każdy by się czuł najszczęśliwszym służyć w razie... skinienia...
— A! myślisz pan? — wtrąciła Irena.
— Najprostszą rzeczą byłoby — śmiejąc się szepnął Wilski — stworzyć sobie naturalnego opiekuna, a raczej towarzysza wiernego.
Wejrzenie jenerałowej badające, zdawało się wyzywać coś więcej.
— Niestety — rzekła... ja już jestem stara.
— Pani! — oburzył się Wilski.
— Daleko gorzej wyglądam od Maryi, choć z nią jesteśmy rówiennice.
— Sądzę, że pani jest młodszą.
— Mylisz się pan...
— Przynajmniej twarz, świeżość myśli, żywość wrażeń — ciągnął Wilski.
— Biedna Marya więcej w życiu doświadczyła zawodów i mocniej je brała do serca... Ja dosyć mężnie....
— Jestto dowodem wielkiej wyższości...
— Pan jest tak grzeczny... że mógłbyś kobiecie głowę zawrócić — uśmiechnęła się Irena, nawet tak zestarzałej — jak ja.
— A! tak się mówić nie godzi... i tak się szydzić nie godzi.
To co powiedziałem nie było grzecznością lecz wyrazem uczucia, którem jestem dla pani przejęty.
Irena rzuciła nań okiem.
— Ostrożnie! mogłabym pana wziąć za słowo.
— Byłbym najszczęśliwszym! — tłumionym głosem dorzucił, topiąc wejrzenie w uśmiechającej się nieco ironicznie jenerałowej. Zdawało mu się, że zręczność się nastręczała jedyna, do oświadczenia nareszcie. Hrabiny nie było w salonie, a reszta towarzystwa mocno sobą była zajęta.
— Niech mi pani za złe nie weźmie — począł prędko — gdy ośmielony jej dobrocią dla mnie... zaniosę do niej prośbę.
Irena zmilczała.
— Tyle mam sympatyi i uwielbienia dla niej, że — gdybyś mi pozwoliła wyciągnąć rękę po jej dłoń...
Nagle jenerałowa rozśmiała się bardzo głośno.
— Zmiłuj się! chyba do obiadu lub do poloneza... zawołała — ale jeżeli do ołtarza... a! dziękuję! Zdradziłbyś pan dawne swe zapały, a ja poprzysiężoną wierność cieniom mojego męża... Ha! to wyborne! Wilski, który mi się oświadcza... Niechże ci podziękuję. Ten żart twój zrobił mi prawdziwą przyjemność!
Wilski, który się był zaczerwienił aż do siności, zbladł jak trup, oglądając się do koła. Chciał coś powiedzieć, usta mu zadrżały, nie znalazł wyrazu, spuścił oczy... potrzebował czasu by przyjść do siebie.
Niepoczciwa jenerałowa znać oddawna przygotowywała tę scenę, bo Wilski był prawie pewnym, że odrzuconym nie zostanie. Wejrzenia, półsłowa, alluzye, szepty, ściskania rąk... szły w tak prawidłowym postępie po sobie, bez oporu i wahania, że ostateczny rezultat zdawał się niewątpliwym. Irena bawiła się lekkomyślnością człowieka, którego czy ukarać, czy się nim chciała zabawić? któż zrozumie. Ten rodzaj dystrakcyi ponownie raz pierwszy — zrobił jej nieprzyjaciela... mówiono, że w Warszawie kilka już ofiar w podobny sposób odprawiła... szyderską rekuzą.
Gdy po przetrawieniu wstydu i bólu Wilski podniósł oczy — jenerałowa pośpieszyła dodać jeszcze...
— Juściż wiem że żartowałeś — cela ne pourait pas être serieux. — Ale jak to dobrze było powiedziane! Inna by się wzięła na to — ja — zmiłuj się, stara taka... Gdybym cię, uchowaj Boże, wzięła za słowo... co za kłopot kupiłbyś sobie z kobietą, odwykłą od jarzma i wędzidła! Tyle lat swobodnego brykania.
Na te słowa hrabina weszła blada, gdyż kamerdyner zwiastował, że do stołu podano. Wilski za kapelusz pochwycił i zbliżył się do gospodyni.
— Ja tylko z interesem tu przybyłem i natychmiast dla innego interesu wracać muszę. Hrabina mi daruje, ale tak pilno.
— Konie jaśnie pana — odeszły do stajni — odezwał się kamerdyner.
— A! to mnie nie zrozumiano! — zawołał Wilski — ale ja dałem słowo, i powracać muszę natychmiast.
— Przecież nim konie zaprzęgą — złośliwie odezwała się Irena — choć do polewki siąść można.
Wilski rzucił okiem strwożonem, lecz ukłonił się raz jeszcze, odmówił i wyszedł prędko, a nim mu powóz i konie nadeszły, pieszo zadumany powlókł się drogą ku domowi.
W głowie mu dziwnie szumiało... śmiechem arlekina...
Cha! cha! cha! cha.


III.

Lasy posiadłości hrabiny łączyły się, jak Juraś mówił, z borem klucza owsińskiego... Na skraju ich właśnie, stał dworek owego leśniczego, którego córka obudziła w Emilu tak silne uczucia. Młody hrabia jednakże nie był w nich stałym, każda świeża twarzyczka, do której zbliżyć mu się było wolno, też same wywoływała wrażenia, aż do pięknej Marysi, o której lubił rozmawiać z fornalem. Chłopak był rozwinięty pod tym względem tak szczęśliwie, iż wszystkiego co miłe i piękne na świecie radby był co najrychlej dostąpić... Czuł się stworzonym do tego... Tymczasem trzymano go surowo, kazano mu się z godzin rachować, nad książkami ślęczeć, i wesołość nawet, naturalną w tym wieku, poważną okrywać powierzchownością.
Ks. Maryan odkrywszy, że młodzieniec zawczasu się emancypować zaczął, przelękniony aby to za sobą skutków jakich nie pociągnęło, za które on mógł odpowiadać, coraz surowszym stawał się dla niego. Nawet konne przejażdżki kontrolowane były tak, i towarzysze do nich dodawani, ostrzeżeni, iż najmniejsza wycieczka swawolna stała się niepodobieństwem.
Emil dostał prawie melancholii. — Czuł się najnieszczęśliwszym z ludzi, a tyrania księdza Maryana wywołała porównania z Neronem i Dyoklecyanem. Zmuszony po całych dniach siedzieć nad algebrą i geometryą, których niecierpiał, młodzieniec użył heroicznego środka... Wiedział, że Julia czytuje książki więcej daleko zajmujące. Przystęp do biblioteczki macierzyńskiej i pozostałej po ojcu był utrudniony, klucze od niej albo u ks. Maryana lub u hrabiny się przechowywały... Emil z rozpaczy odkradł je jednego poobiedzia gdy ksiądz spał, i wybrał sobie z szafy najniedorzeczniejszych romansów starych francuzkich zapas niemały... Ukrył je w pudle nieobudzającem podejrzenia, i — w miejsce algebry, podłożył sobie nową lekturę...
Nad wszelkie spodziewanie zajęła ona młodzieńca... Na każdej kartce znajdował miłość, pod rozmaitemi postaciami... tę miłość ku której młode rwało się serce. Przedstawiała mu się z całą rozmaitością form, w jakich i w życiu i w romansach się objawia, co więcej — znalazł tam i tę miłość wymarzoną, osobliwą, jakiej nigdy nikt nie widział na świecie. Nie dziw też, że pochwycony urokiem książek tak nowych, od których go zdala trzymano, cały się w nich zatopił.
Nowy świat otworzył się mu przed jego oczyma; piękna córka leśnika Marysia, te pierwsze objawy niewieściego uroku — znikły mu z oczów i z pamięci. Zaczął marzyć o księżniczkach, markizach, o eterycznych postaciach i o miłości wyższego rodzaju... heroicznej. Wszystko to co czytał, brał za dobrą monetę, a niektóre zasady wpoiły mu się w pamięć głęboko. Wiedział, iż pani jego myśli miała mu się gdzieś objawić niespodzianie, że na jej widok dreszcze miały go przebiedz, że powinien był marzyć o niej dniem i nocą, że musiał walczyć z przeciwnościami aby osięgnąć szczęście, że nastręczyć mu się mogła zręczność wyratowania jej z wody, płomieni, lub wstrzymania rozhukanych koni. Wszystkiem tem nabiła mu się głowa mocno. Chodził posępny i zadumany, czując że godzina jego przeznaczeń była blizką. Sny miewał dziwne. Najszczęśliwszym skutkiem nowego pokarmu duchowego, którym się nasycał, było to, że przestał patrzeć na Marysię. Wydawała mu się istotą poziomą.
Ks. Maryan zdala przypatrując się i śledząc uczucia, dopatrzył się zmiany, może nawet odkrył jej przyczynę, trafiwszy na pudełko, lecz wolał, rozsądnie bardzo, trochę rozmarzenia, niż zbytek rzeczywistości niebezpiecznej. Emil dzielił się z Julią owocem lektury tajemnej; hrabianka śmiejąc się z niego, gdyż daleko od brata była umysłem wyższą i wykształceniem szepnęła coś pani St. Flour, ta może coś zwierzyła ks. Maryanowi.
Nauczyciel odetchnął swobodniej i zwolnił te surowości w śledzeniu kroków ucznia. Emil mógł wyjeżdżać konno, bawić dłużej, zapuszczać się w lasy, wiedziano że teraz chybaby szukał zaczarowanej księżniczki, albo szateleny, której w okolicy nie było.
Matka i wszyscy w ogóle znajdowali, że Emil spoważniał, że codzień zyskiwał, że się wykształcił znacznie, a i ks. Maryanowi za to wdzięczność okazywano. Szło więc wszystko jak najlepiej, tylko Emil tył tęschny i smutny — królowa jego myśli opóźniała się z objawieniem, a działo się to jesienią, gdy sama pora roku do smutnych myśli uspasabia — Emil puszczał się w lasy, słuchając ich szumu, przypatrując liściom opadającym, błądząc bez celu zatopiony w dumaniach. Zdawało mu się zawsze, że gdzieś na rozstaju ujrzy boginię, spotka jakieś łowy rycerskie, a wśród orszaku piękność z sokołem na ręku... lub... tysiączne inne marzenia przechodziły mu przez głowę.
Jednego dnia, wcześniej niż zwykle wyjechawszy, puścił karemu swemu cugle, a ten, dawniej nawykły, ruszył drogą w stronę chaty leśniczego. Młodzieniec nie postrzegł tej fałszywej drogi, która mu na myśli przywodziła upokarzające wspomnienie, aż się znalazł przed samą chatą. Zawstydził się mocno, dał koniowi ostrogę i tęgim kłusem puścił się dalej, a że się na siebie i na każdego gniewał, biegł tak iż ani się spostrzegł jak granicę przeskoczył i znalazł w Owsińskim lesie. Koń i pan byli w nieporozumieniu, Emil się gniewał i koń kaprysił. Tego dnia właśnie nikomu za sobą jechać nie dozwolił, chciał być sam z myślami swemi. Parobczak stajenny był mu już nieprzyjemny. Zdał by się był jednak teraz, bo kary zaczynał się upierać, a Emil nie mógł jego samowolności tolerować. Gdy przyszło do walki między paniczem a koniem, niestety, intelligencya i upór karego wzięły górę, — spiął się i biednego Emila zrzucił tak nieszczęśliwie, że głową uderzywszy się o pień starego dębu, pozostał na ziemi bez zmysłów. Koń postrzegł się dopiero, iż sobie postąpił zuchwale, stanął nad nim pokorny i obwąchawszy go naprzód, pewien, że do siebie przyjdzie, powoli tymczasem trawę skubać zaczął.
Jak długo trwało omdlenie, Emil nie wiedział wcale, ale, gdy oczy otworzył, ujrzał schyloną nad sobą postać niewieścią. Śliczną czarnooką, z zarumienioną twarzyczką panienkę, która bardzo troskliwie starała się go ocucić i głowę mu białemi rączkami podtrzymywała. W pierwszej chwili otwarłszy oczy, wziął to za jakieś marzenie — twarzyczka była tak piękna, wydała mu się tak idealną, jakby we snach widzianą, iż nie mógł w jej rzeczywistość uwierzyć. Ale przy niej tuż postrzegł mężczyznę średnich lat, surowej i smętnej twarzy, — i zrozumiał dopiero, iż to nie było widziadłem fantazyi, ale następstwem upartej walki z niesfornym karuczkiem.
Kobieta która klęczała nad nim, miała oczy pełne magnetycznej siły. Emil się rozbudził, i choć go głowa bolała mocno, popróbował się poruszyć, i swemu przeznaczeniu, gdyż mu zaraz na myśl przyszło, przypatrzeć się zblizka...
— Powoli! powoli! — zawołał srebrny śliczny głosik przytłumiony wzruszeniem... niech się pan nie porusza.
— Ale to nic — to nic! to... rzekł Emil... trochę się tylko stłukłem.
— Najlepiej by było, żeby go wziąć na bryczkę i przewieść do Owsin, ażeby trochę wypoczął.
Nazwisko miejsca utkwiło w pamięci młodzieńca...
— Zkąd pan jechałeś? — zapytał mężczyzna.
Emil już był oprzytomniał, bolał go tylko ogromny guz nabity na głowie, i trochę krwi dobywało się z rany za uchem, którą panna własną ocierała chusteczką.
Emil uznał właściwem zaprezentować się, oświadczyć, że był Emilem hrabią Turskim i że zabłąkał się w lesie.
Nazwisko to na mężczyźnie zdawało się czynić jakieś wrażenie, ale nie przykre, owszem żywiej jeszcze wziął się do ratowania Emila, piękna panna zawiązała mu głowę, dała kolońskiej wódki dla orzeźwienia.
— Dwór o staje za lasem, jedź hrabio z nami, trochę spoczniesz, koń twój złapany jest tutaj; a jeźlibyś go użyć nie chciał, damy ci powóz do domu.
Panna nalegała na to także.
— Jedź pan spocząć.
Słowo jej już dla Emila było rozkazem, mówiła z energią, a oczy jej silniej jeszcze wskazywały, że powinien był być posłusznym.
— Ale — ja — muszę powracać. Mama by była niespokojną — nie chciałbym nawet, aby się dowiedziała o przypadku.
— I nie potrzebuje o nim wiedzieć — dodał mężczyzna. Spoczniesz pan u nas, orzeźwisz się, napijesz herbaty, obłoży ci głowę panna Konstancya, pojedziesz wygodnie do wsi, a od wsi i na konia siąść będzie można.
Stało się jak żądał rozumnie doradzający mężczyzna, w którym czytelnik łatwo się dziedzica klucza Owsińskiego, pana Zellera domyślił. Piękną panną była najmłodsza jego siostra, a teraz miła gosposia w braterskim domu.
Emil oczarowany był jej widokiem, niepokoiło go to jedno, że gdy zawsze w romansach rycerz ratuje niewiasty, przyszłą panią myśli swoich, tu — stało się odwrotnie. Kobieta predestynowana zjawiła się nad nim, jak bóstwo z chmur dla ratunku. Przykładu podobnego wypadku nie przypomniał sobie w żadnym z czytanych romansów. Że jednak czytał ich jeszcze dotąd ilość dosyć szczupłą, tłomaczył sobie szczególny traf ten, jako zupełnie normalny, i dla braku tylko erudycyi wydający się tak ekscentrycznie.
Z wielką uprzejmością starano mu się drogę do Owsin uczynić wygodną, panna Konstancya pilnowała kompressy na głowie; a choć guz bolał mocno i kości także, ożywiało jej wejrzenie, tak, że Emil cierpienie przezwyciężał. Wpatrywał się z taką zajadłością w te piękne oczy czarne, że się one aż ukrywać przed nim musiały, a twarzyczka kilka razy zapłonęła rumieńcem. — Hrabia Emil, gdyby nie paniczowska sztywność jego, był wcale niczego chłopakiem, a miał tyle uczucia wezbranego w zapasie, iż mu ono dodawało wdzięku. Pierwsze więc spotkanie węzłami dosyć sympatycznemi związało dwie predestynowane dla siebie istoty. Nim dojechali do dworu, Emil był tego najmocniejszego przekonania, iż ta a nie inna jest dlań przeznaczoną, że tę tylko do śmierci kochać i ubóstwiać będzie.
Stało się to nader szybko, ale archiwa erotyczne świadczą, iż w wielu razach miłość wybucha w ten sam sposób, zapalona jak mina prochowa, jednem wejrzeniem — a Emil był też przygotowany tak fantazyą, że każda inna piękność toż samo na nim uczynić by musiała wrażenie.
Dwór do którego dojeżdżali, chociaż opuszczony, wyglądał na jakąś zaniedbaną rezydencyę.
Był drewniany, jak większa część naszych wiejskich, pałaców nawet, ale niegdyś okazałym być musiał. Olbrzymie drzewa ogrodu szpalerowego, niektóre strzyżone w kształcie piramid i olbrzymich fantastycznych wazonów, wznosiły się ponad jego dachy dwupiętrowe. Zabudowany w prostokąt, miał bramę wjazdową, wielce zębem czasu nadwerężoną, korpus nieco podniesiony i dwa rozległe skrzydła. Część ich niezamieszkana, obrócona była na użytek gospodarski, ale główna facyata, odnowiona, czysta, przedstawiała się poważnie i pięknie.
Nie było tu żadnej elegancyi, ani zbytniego starania o wdzięk, bo i czasu na upięknienie nowy dziedzic nie miał jeszcze, lecz co do wygody potrzebnem było, już urządzone zostało.
Okazałość dawna budowy nie dobrze się godziła z prostotą tych, co ją teraz zamieszkiwali. Ani mężczyzna ani panna nie stworzeni byli do tej ruiny pałacowej, jakiejś możnej rodziny, która miała zaledwie czas wystawić sobie monument ten i znikła, wśród ogólnego kataklyzmu.
Emil przypatrywał się wszystkiemu ciekawie, o ile mu ból głowy dozwalał. Owsiny dotąd wcale mu znane nie były.
Gdy bryczka, którą Zeller z siostrą właśnie objeżdżali granicę w chwili walki pana Emila z karym koniem — stanęła przed gankiem dawnego pałacu, służba skromna, w szaraczkowych surdutach ukazała się zaraz i dopomogła do wysadzenia chorego, który miał jeszcze mały zawrót głowy. Panna Konstancya też sama podała mu rękę i przez sień ogromną, na której ścianach wisiały dwa obrazy nieczytelne i zczerniałe, wwiodła go do równie obszernej sali. Ta była nie umeblowana, i wydawała się dziwnie i smutno. Nie miano jeszcze czasu sprzętami ją zastawić, nagie ściany tylko ze spłowiałym obiciem w ramach i dwie galerye dla muzyki, całą jej było ozdobą. Służyła teraz jakby za drugą sień domową, a wielkie okna wychodzące do ogrodu, w części tylko zaszklone, w części deskami były pozabijane. U sufitu zapomniany pająk szklany, zczerniały od pyłu, resztki tylko miał dawnych swych kryształowych splendorów... Był to inwalid zapomniany na stanowisku. Z tej sali dziś niezrozumiałej i nieużytecznej wprowadzono Emila na prawo do obszernego gabinetu, urządzonego na pokój gościnny... Wszystko w nim z dawnych czasów się zachowało, zielone obicie jedwabne połatane, para zaśniedziałych zwierciadeł i meble białe ze złotem, które już i białość i pozłotę dawno straciły. Tu jednak było zaciszno, wygodnie i zamieszkało. Panna Konstancya posadziła Emila w krześle z poręczami, w mgnieniu oka znalazł się lód, ręczniki, chustki, opaski, a gospodarz kazał zrobić herbaty.
Z wielkiem zajęciem wpatrywał się w Emila, a gdy ten, skutkiem heroicznych leków i sił młodzieńczych, uczuł się lepiej, począł z nim rozmawiać, w sposób tak miły, tak ujmujący, iż zupełnie sobie serce jego pozyskał. Osobliwym jednak trafem czy zapomnieniem, ani Zeller, ani panna Konstancya nie powiedzieli mu kto są... i bliższej znajomości zdawali się unikać. Jednak co tylko gościnność najwymyślniejsza mogła wymagać, wszystko choremu dostarczono. Panna Konstancya, choć unikała zbyt rozżarzonych i płomienistych wejrzeń, kręciła się ciągle, zmieniała kompressy, zabawiała rozmową, usługiwała serdecznie. Emil był wdzięcznością przejęty, a oprócz tego gorzał zapałem, który fantazya młodzieńcza rozdmuchiwała. Ból głowy ustawał powoli, herbata pomogła, ale zmierzchać zaczynało. Emil się uląkł i — bądź co bądź, postanowił jechać do domu, aby ukryć przed matką przypadek. Chciał odbyć podróż konno, lecz mu na to nie dozwolono. Zeller już kazał był zaprządz do swojego wygodnego powozu podróżnego i ludziom polecił aż pod dwór jechać, gdzie Emil dopiero miał siąść na karego dla niepoznaki.
Gdy do wyjazdu przyszło, przejęty wdzięcznością Emil, prosił pana Zellera, aby mu dozwolił zdrowemu przybyć z podziękowaniem, a pannie Konstancyi, którą za swą zbawczynię uważał, wyrażając wdzięczność, mimo, że to nie jest w zwyczaju wielkiego świata, dwakroć ją w rączkę pocałował. Panna się mocno zarumieniła, i przeprowadziła go jeszcze aż do ganku.
Głowa bolała hrabiego Emila, lecz ten ból niknął, obok ucisku serca! Był zakochany — i choć mało lub nic nie znał stosunków Zellerów, od razu wiedział a priori, iż los będzie mu stawiał baryery do przeskakiwania, rowy do przebycia... Któż wie jakie — przeszkody. Mogłaż miłość przyjść bez tego akompaniamentu obligato, który jej zawsze towarzyszy i takiego dodaje uroku!!
Gdzie i z jakiej strony spotkać miał te zapory — nie wiedział jeszcze, ale na duchu sposobił się do heroicznego ich zwyciężania. Czarne oczy panny Konstancyi świeciły mu przez całą drogę, jej głosik i śmieszek odzywał mu się w uszach, zdawało mu się że czuł dotknięcie tych małych, ładnych, choć nie białych jeszcze rączek... A uśmiechy!! Gdy otwierała usta niebo się zdało otwierać... ząbki świeciły jak białe szaty archaniołów... Emil nim dojechał do domu wyegzaltował się tak, że gotów był walczyć z całym światem o nią, zapomniawszy spytać się najprzód, czy jej serce da na to upoważnienie.
Przyszło już pociemku podedworem siąść na karego. Emil skoczył choć w głowie mu łamało, i dojechał do ganku.
Tu wszystko było w najokropniejszym strachu, trwodze, niepokoju. Trzech posłańców wysłano na rozstajne drogi, a gdy Emil zjawił się nareszcie (głowę rozwiązawszy) tłomacząc się tem, że w lesie — zabłądził — dostał burę straszliwą od matki, ks. Maryana, p. St. Flour i Julii.
Nie przyznając się do niczego więcej, oprócz ogromnego znużenia poszedł się zaraz położyć.
Czuł nadzwyczajną potrzebę nazajutrz, gdy guz zaczął schodzić, i ból głowy się uśmierzył — znaleść powiernika... Wszystkim wiadomo, że od niepamiętnych czasów, miłość się nie może obejść bez powiernika, tak jak sztuka mięsa biała bez chrzanu lub musztardy. Emil musiał mieć go, a nie mógł innego znaleźć, jak nie normalnego, rodzaju żeńskiego w siostrze Julii. Wywnętrzyć się zaś potrzebował tak nieodzownie, iż gdyby siostry tej nie miał, byłby jeszcze mniej stosownego szukał ucha i serca dla kondolencyi. Panna Julia przyjęła opowiadanie z podziwieniem, strachem, niedowierzaniem. Miała Emila za tak niedojrzałego, iż ją ta nagła w nim zmiana, zmieszała mocno. O Zellerach w salonie prawie nie mówiono, wiedziała o nich mało. Obawiała się skutków jakichś tego niedorzecznego bałamuctwa Emila, zgromiła go mocno, kazała mu milczeć i przygodę obróciła w śmiech niemal. Wedle pojęć panny Julii, ktoś taki, nie należący do towarzystwa, nie powinien był Emila zająć. Uznała to i niestosownem i śmiesznem. Zamiast więc współczucia, Emil otrzymał burę i śmiech z siebie. Zamilkł, lecz to go nie opamiętało, pozostał niewzruszony przy raz powziętych uczuciach.
Siostra mówić z nim nawet o tem więcej nie chciała.
Na przełamanie tego uporu panny Julii, szczęśliwie wpłynęła okoliczność następująca. W ciągu przechadzek dla zdejmowania widoków z natury, do których panna Julia szczególny tego roku gust powzięła, — trafiało się jakoś, iż Oleś często się z nią spotykał.
W salonie o tem nigdy nie wspominano. St. Flour która protegowała te stosunki potajemne, a hrabinie wmówić się starała, iż panna Julia powoli i stopniowo nabyć może powołania zakonnego — ukrywała starannie schadzki.
Raz jednak hrabiątko z parku podpatrzyło jak siostra niby malowała, jak sąsiad przybył, jak porzuciła dla niego swój album i długą, ożywioną rozpoczęła rozmowę, która się zmieniła w przechadzkę we dwoje... St. Flour na oku ich mając, czytała niby książkę, ciągle się przypatrując rozwijającemu uczuciu, co jej niezmierną robiło przyjemność. Emil domyślił się wszystkiego, ale na ten raz zmilczał. Śledził tylko, czy się to nie powtórzy, podpatrzył raz i drugi a będąc pewien swego, poszedł tryumfujący do pokoju siostry. Miłość uczyniła go daleko przebieglejszym niż zwykle bywał w pospolitem życiu — rozpoczął od spowiadania się przed siostrą z tęschnicy swej i boleści serca.
— Dajże ty mi pokój, Emilu — zawołała Julia — niewiedzieć co ci się marzy — dziecko jesteś. To nie ma sensu.
— Jak ja cię kocham to nie ma sensu — rzekł Emil minę przybierając napuszoną — a jak ty sobie chodzisz romansować za ogrodem z Olesiem — to tobie wolno.
Julia przerażona, obie ręce położyła mu na ustach.
— Emil! milcz! co ci się stało! co ty sobie wymyśliłeś?
— Na moje oczy widziałem... słowo daję, i to nie raz, ale trzy razy. Bierzecie się pod ręce, chodzicie, a St. Flour na straży!
Usłyszawszy to Julia padła na fotel i twarz zakryła, na płacz się jej zebrało. Emil mógł wydać wszystko — zdradzić przed czasem. Nie wiedziała czy ma St. Flour wezwać w pomoc, czy sama wchodzić w układy. Skończyło się jednak łatwo, na wzajemnem porozumieniu i odtąd musiała słuchać marzeń braterskich, tając się ze swojemi.
Tolerowała to dzieciństwo brata.
W kilka dni po nabyciu guza, Emilowi się udało wyrwać do Owsin potajemnie. U ogrodnika sobie wyprosił bukiet przepyszny, obwinął go w arkusz papieru, przeznaczonego do ćwiczeń geometrycznych, kazał go sobie chłopcu wynieść za bramę, aby nikt nie dostrzegł — i z nim pojechał do czarnych oczów.
Z karym wierzchowcem dał sobie radę, tylko go spędził tak, że na nim piana stanęła. W Owsinach znalazł tylko samą pannę Konstancyę, która, choć go przyjęła, ale dała do zrozumienia iż go — długo nie zatrzymuje.
Ofiara ślicznego bukietu została wdzięcznie przyjętą, wstawiono go zaraz do kubka ze świeżą wodą. Emil cały przejęty, trwożny, pełen czci i uwielbienia uczynił wrażenie na energicznej Zellerównie, istoty godnej współczucia. Rozmowa była urywana, niezręczna, ale ze strony wielbiciela pełna frazesów, mających głębokie znaczenie.
Z drugiej strony wypłacono mu wejrzeniami i uśmiechami, które mógł sobie tłomaczyć jak najpochlebniej dla siebie. Gdy po ucałowaniu rączki odjechał nazad do domu, tak był rozmarzony, szczęśliwy, a tak zatopiony w sobie, iż kary, gdyby był chciał, byłby go mógł łatwo z siodła się pozbyć. Szczęśliwie jednak dojechał do domu wczas, i tegoż wieczoru przyznał się Julii jaką zrobił wycieczkę.
Siostra rada nie rada, zostawszy powiernicą jego, ze smutkiem wysłuchała powieści. — Jakiś ją strach ogarniał... Wiedziała jakie projekta osnuwała matka dla kochanego Emila, jakie miała dlań widoki. Z jednej strony zbliżała się katastrofa, bo pan Aleksander miał się wkrótce oświadczyć; z drugiej Emil ze swą niedorzeczną miłością!!
Piekło gotowało się w domu, w którym dotąd pozorny przynajmniej pokój panował.


IV.

Po nieszczęśliwej odprawie, którą Wilski dostał od jenerałowej, zgryziony, gniewny, dał sobie słowo, iż noga jego nie postanie w domu hrabiny. Chciał znaleść pozór do zrzeczenia się opieki. Popełnioną przez siebie niedorzeczność, gotów był przypisywać komukolwiekbądź, byle nie sobie. Najwinniejszą jakoś wydawała mu się hrabina. Podejrzywał że wszystko to mogło być jej sprawą. Gniewał się zresztą zarówno na nią, na siebie i na jenerałowę. Kwaśny i znękany zamknął się w domu, postanawiając — chorować. W istocie do choroby nawet nie wiele brakło.
Dwa dni przesiedział zamknięty, znudzony, usiłując czytać to gazetę, to książkę... ale nic nie szło. Szyderska twarzyczka pani z Uznowa stała mu przed oczyma.
Rad niemal był, gdy po dwóch dniach tych rekolekcyi, zobaczył zajeżdżającego przed dom Olesia. Lubił go, a choć nie był usposobiony i przed nim się spowiadać — mógł się rozmową rozerwać. Wyszedł więc doń, jak stał w szlafroku, witając go czule.
— Cóż to? czy chory jesteś?
— Sam nie wiem co mi takiego, ale się czuję w istocie nie dobrze. Od dni kilku nie ruszam się z domu — rzekł Wilski. Jesteś mi gościem nader pożądanym.
— Ale twoja choroba, do licha — nie jest mi wcale pożądaną — rzekł Oleś. Przyjechałem w interesie dla mnie nader ważnym, rachując na twą przyjaźń.
— Interes! — zawołał Wilski — co za interes.
— Dla uspokojenia cię powiem naprzód, że nie pieniężny — rzekł Oleś. Nie łatwo mi się z niego wyspowiadać, miej cierpliwości trochę. Z góry ci zapowiadam, że choć prośba moja wyda ci się ciężką, musisz jej uczynić zadość!
Wyciągnął doń rękę.
— Przyjaźń i pokrewieństwo obowiązują.
Wilski milcząco to przyjął i usiadł z rezygnacyą chmurną. Oleś się rozgaszczał. Nie zwykły wyraz jego twarzy, niespokojne ruchy, powaga jakaś przybrana, której nie przywdziewał na dni powszednie — wszystko dawało do myślenia. Interes nie był pieniężny. Co to może być? — myślał Wilski. Nowy jakiś orzech do zgryzienia.
— Wiesz co — odezwał się Wilski — jestem chory i podraźniony, mój Olesiu, przez litość dla mnie powinienbyś nie trzymać długo wiszącego za jedną nogę. Mów otwarcie, czego chcesz...
Przybyły stanął w środku pokoju.
— Chcę się ożenić! — rzekł.
— Ty! — zawołał Wilski — ty?
— Ja.
— Cóż to, lekarstwo na straty majątkowe? masz jaki projekt? Co to jest?
— Zakochałem się — rzekł Oleś.
Wilski i rozśmiał się i nastraszył.
— W kucharce — zawołał łamiąc ręce.
Z kolei Aleksander nie mógł się wstrzymać od śmiechu.
— Dla czego w kucharce? — spytał.
— Boś się już tyle kochał w atłasach, że dla prawa kontrastu...
Oleś ruszył ramionami.
— Coś podobnego, przyznaję, mnieby się kiedy z nudów trafić mogło — ale na ten raz — nie zgadłeś. Powiem ci więc — krótko i węzłowato. — Kocham hrabiankę Julię — ona mnie kocha i — oboje postanowiliśmy się pobrać. Jestto wiadomość tylko dla ciebie — dla ludzi zaś, dla matki, mam prawo powiedzieć że ja się kocham i proszę o rękę. Swatem moim masz być — ty.
Wilski słuchał osłupiawszy niemal, w końcu zaczął rękami trzeć i rozrzucać włosy, zerwał się z siedzenia, wybiegł na środek pokoju.
— Zwarjowałeś! ja! ja o tem wiedzieć nie chcę!
— Powoli — rzekł Oleś — powoli, mówię ci że tego wymagam, i że to dla mnie uczynić powinieneś. — Proszę cię, żądam — i wymagam twej pomocy. Mnie byś mógł odmówić, ale Julii nie możesz.
— Na miłość Bożą — przerwał Wilski — jakimże sposobem porozumieliście się z Julką? Na migi? Gdzieżeście się widywali? W salonie zbliżyć się do niej nie mogłeś. Dziewczyna trzech zliczyć nie umie. Matka się zaklina, że ze łzami prosi ją o klasztor.
— Kłamie — odparł sucho Oleś — kłamie, powiadam ci. Gdzie i jak zyskałem serce Julii — to jest i pozostanie moją tajemnicą... ale mówię ci, że jestem go pewny, i między nami, ci powtarzam, jeśli mi jej odmówi matka — mam najmocniejsze postanowienie wykraść ją.
Wilski rzucił się na kanapie.
— Zwarjował! — krzyknął — zwarjował! — zkądże się to wszystko wzięło? Patrzaliśmy na was — nikt się nie domyślał... Kiedyż mieliście czas...
— Mój Adziu — rzekł Oleś — mówię ci, że to moja rzecz... Znajdujesz się w obec faktu, którego geneza może być dla ciebie niepojętą, ale ja cię nie o filozoficzne wyłuszczenie jej proszę, tylko o pomoc. Musisz mi ją dać.
— Gdybyś mi się przyznał żeś kogoś wczorajszej nocy zamordował — odezwał się Wilski — nie wiem czyby mnie to mocniej zdziwiło.
— Wyjdźże z podziwienia, a wejdź na drogę przyjaźni — zakończył Oleś. — Przyjechałem po ciebie, abyśmy razem do hrabiny jechali.
— Jakto? teraz? zaraz? — zawołał Wilski — ale ja jestem chory! ja nie mogę. — Niepodobieństwo.
— Jesteś opiekunem... jesteś u hrabiny tak dobrze położony.
— Daj mi pokój! — przerwał niemal gniewnie Wilski. Byłem w wielkich łaskach, niegdyś — dziś jestem w nienawiści. — Opieki postanowiłem się wyrzec.
Z goryczą powiedziawszy te słowa, gospodarz podparł się na ręku i zapatrzył w okno.
— Ja ci się tu na nic nie przydam chyba do popsucia sprawy — dodał. Trzeba znać Maryę — jest uparta... postanowiła córkę w klasztorze zamknąć i doprowadzi do tego że ją zrobi mniszką.
— Dla tego aby jej posag dostał się Emilowi? ale ja posagu nie chcę — rzekł Oleś.
— Toby było upokarzające — mówił Wilski. — Ona od swego nie ustąpi. Córki ci odmówi — z góry wiem.
— Ja także jestem tego najpewniejszy — odezwał się Aleksander.
— Więc po cóż?...
— Dla tego się oświadczam, abym uszanował władzę matki, nim z nią rozpocznę walkę.
— Skutek będzie ten, że przyśpieszy wyjazd Julii do Brygitek.
Aleksander zmilczał. Po chwili spytał.
— Jedziesz ze mną?
— Nie mogę, jak cię kocham — zawołał Wilski — a zresztą powiem ci jeszcze jedno. — Pokłóciłem się z jenerałową, a póki ta baba tam jest, noga moja nie postanie.
— Pokłóciłeś się z jenerałową! — rozśmiał się Oleś — kochany mój — nazywaj rzeczy tak jak się zwać powinny. Domyślam się — oświadczyłeś się jenerałowej, a ta ci dała harbuza.
Wilski się zaczerwienił i zaperzył.
— Co za myśl! ja! oświadczać się tej starej, z pozwoleniem zalotnicy. Za kogóż mnie masz? Sądzisz, że nie znam jej historyi?
— Ale cóż ma historya przeszłości do dziejów chwili obecnej — rzekł Oleś — jenerałowa jako mężatka nie ma sobie nic do wyrzucenia, a jako wdowa... postępowała trochę fantastycznie... co właśnie mogło i twoją fantazyę obudzić... Patrzałem na to, jakeś do niej oczy słodkie zwracał.
— Sądź jak chcesz — gniewam się na nią — koniec — nie pojadę. — Dziwuję ci się, że w wieku twym, przy twojem doświadczeniu — Olesiu — możesz coś podobnego pomyśleć? Majątek w złym stanie, po Julii ani grosza... cóż dalej?
— Oszczędność i praca — rzekł Aleksander. — Obojga się nie boję, ani ja ani ona... Gdybym świata nie używał, możeby mi było ciężej się go wyrzekać — ale dziś!
— Zkądże ta miłość? — zapytał Wilski — tak raptowna, tak gwałtowna?
— To się nie tłomaczy... combustion spolitanneé — odparł Oleś. — Życzę ci, kazać dać co zjeść, ogolić się, ubrać i jechać ze mną.
— Ja cię od tego nie uwolnię — to darmo.
Wilski się ani ruszył.
Był to początek rozmowy. Aleksander znał Wilskiego i ufał sobie — nie zraził się więc, ani odmową, ani oburzeniem, ani oporem. Dał mu wydychać podziwienie i gniewy. Zaledwie się jedna część rozmowy skończyła, pan Aleksander powrócił z naleganiem z drugiej beczki, — do wieczora, nie mogąc nic dokazać, stawił czoło kuzynkowi po kilkakroć, ciągle z krwią zimną i nieustępując z wymagania.
Poszli spać oba podrażnieni.
Wilski znalazłszy się sam, począł rozmyślać chodząc po pokoju. — Chciał zerwać z hrabiną — któż wie, biorąc gorąco stronę kuzyna, i nalegając o wydanie Julii, co było zresztą ze wszech miar w roli opiekuna, mógł potargać węzły które mu ciążyły. Czy Olesiowi by to na co pomogło — nie wiele się troszczył, ale jemu samemu by posłużyło.
Wziął to do namysłu.
Nazajutrz znaleźli się w obec siebie. Oleś z tem samem usposobieniem co wczora, Wilski zachwiany.
Nie chciał tylko aby go odgadnięto i rozpoczął na nowo spór, dla tego aby się dać prośbami i naleganiem zwyciężyć. Zdawało mu się stanowczo, iż ten obrót rzeczy zły dla niego nie był.
Jakby na dobitkę, karteczka w interesie pisana przez ks. Maryana, który łaski Wilskiego sobie zaskarbiał w widokach pewnych przyszłości, donosiła, że jenerałowa na parę dni wyjechała do Uznowa.
Oleś zaczął usilnie prosić, Wilski się słabo już opierał.
— Wiesz co — uczynię to dla ciebie — rzekł w ostatku... za skutki nie odpowiadam... Jedźmy...
Uściskali się.
W ciągu drogi milczący oba, słowa do siebie nie powiedzieli. Wchodząc do salonu tylko, Oleś ścisnął rękę przyjaciela.
— Dziękuję ci — rzekł — czynisz dla mnie ofiarę — ślubuję ci wdzięczność.
W salonie zastali trafem hrabinę samą, a ta zobaczywszy Olesia skrzywiła się widocznie.
Byłto świadek zawadzający i nie potrzebny. Po pierwszem przywitaniu, Wilski, który był blady i zmieszany, zbliżył się do hrabiny i głosem słabym, oświadczył, iż przybył z kuzynem, w interesie ważnym, i prosi o chwilę rozmowy.
— Jesteśmy sami — odezwała się zdziwiona nieco pani — możesz pan mówić.
Aleksander stał wyprostowany z kapeluszem w ręku.
— Przyjeżdżam tu w roli przyjaciela i opiekuna — rzekł Wilski. — Kuzyn mój, pan Aleksander, mając zręczność ocenić przymioty hrabianki Julii...
Hrabina zerwała się z krzesła i padła na nie z twarzą zmienioną straszliwie.
— Prosi hrabinę o jej rękę.
— Tak jest — dodał Oleś kłaniając się i nie zważając na gniewną twarz matki — przychodzę do pani z tą prośbą i zaręczeniem, że szczęście panny Julii, będzie celem mojego życia.
Hrabina ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, zdawała się zbierać myśli, ręka jej machinalnie biła o stolik, głowa drżała, gniew to rumienił twarz, to ją bladością okrywał. Można było sądzić, iż ją przytomność opuści, tak była poruszoną; długiego też czasu potrzebowała do ochłonięcia zupełnego, do oprzytomnienia. — Kilka razy zaczynała coś mówić, i słów jej brakło. Milczenie zaczynało dla wszystkich stawać się wielce przykrem. Wilski spoglądał to na nią, to na kuzyna. Aleksander stał spokojny, czekał.
— Jestto doprawdy coś tak osobliwego — odezwała się śmiejąc się ironicznie hrabina, że możnaby to wziąść za szyderstwo. Tem więcej mnie dziwi, że opiekun moich dzieci, z tem przychodzi... Zkądże to? piorun z jasnego nieba? kiedy się pan Aleksander o nią starał? kto mu na to pozwolił. — Ja nic o tem nie wiem — Julia chce, ma powołanie i wstąpi do klasztoru. Bardzo dziękuję panu Aleksandrowi za uczyniony mi zaszczyt, ale na seryo tego nie biorę.
— Pozwolisz pani hrabina, powiedzieć mi za nim słowo — odezwał się Wilski. Co do powołania panny Julii, jest ono przynajmniej wątpliwem.
— Nic a nic — zawołała hrabina gniewnie — ja jestem matką...
— Ja byłem opiekunem — dodał Wilski — i — powtarzam, powołanie jest wątpliwem. Pan Aleksander ze wszystkich względów jest partyą stworzoną.
— Dla mojej córki? — rozśmiała się hrabina. — Nie uwłaczam mu, ale tego nie znajduję. — Majątku nie ma.
— Tyle ile go na przyzwoite życie potrzeba — mam — rzekł Aleksander. Mogę to wykazać.
— Ani wiek ani charaktery nie są stosowne — dodała popędliwie hrabina. Jestem matką, nie chcę i odmawiam. Zamilkli wszyscy, Aleksander powoli nakładał zdjętą rękawiczkę.
Drzwi otworzyły się nagle, wszystkich oczy zwróciły na nie, panna Julia, blada, zmieszana, stanęła w progu, wzrok matki na pół obłąkany, niemal, surowy — wskazywał jej, ażeby się cofnęła. Wtem Wilski się odezwał.
— Pani hrabina może nas odprawić najskuteczniej, zapytując hrabiankę Julię...
Matka tak pewną była karności i posłuszeństwa dzieci, tak najmniejszego nie miała przeczucia nawet o porozumieniu Olesia z córką, iż się zwróciła do niej, nie wątpiąc o odpowiedź.
— Zbliż się waćpanna — rzekła. — Wiem o tem, że masz powołanie do klasztoru... Kochany opiekun (wskazała Wilskiego) nie chcąc przypuszczać, aby można znaleźć szczęście, służąc Bogu, przyjeżdża z niedorzecznym projektem wydania cię za mąż, oto za tego pana, z którym nie wiem czyście w życiu dwadzieścia słów zamienili!! Powiedzże im by starania o losy nasze, raczyli nam samym zostawić.
Julia stała ciągle nieruchoma. Przywykłą była, wychowaną w tem, że się musiała ślepo stosować do woli matki, przy niej przybierała tę twarz i postawę sztuczną, ułożoną, której nawet pozbyć się w chwili stanowczej nie było jej łatwo. Ktoby się zblizka wpatrzył w jej twarz, dostrzegłby łez kręcących się w oczach i tłumionego oddechu, który się chciał wyrwać z piersi... drżała... bladła... oczekiwali wszyscy w milczeniu, pan Aleksander, choć pewny że mu przyjdzie w pomoc, lękać się zaczynał, czy na to znajdzie siły. Była to chwila stanowcza, od której miała się począć walka — z wolą matki... łzy, opór, męczarnie. Dla słabej i zahukanej istoty, przesilenie to, było krokiem wymagającym lub miłości wielkiej, albo energii niezmiernej.
Matka uśmiechała się wśród gniewu.
— Mów, mów, proszę — odezwała się — spoglądając ku niej.
— Pan Aleksander prosi o rękę hrabianki — rzekł Wilski — czy mu jej pani odmawia.
— Nie! — wyrwało się z ust Julii. Ten wyraz pierwszy najwięcej ją kosztował. — Nie — powtórzyła przystępując zwolna — mam szacunek dla pana Aleksandra oddawna, jeżeli to odemnie ma zależeć, ja chętnie los mój powierzam.
W miarę jak mówiła, hrabinę zdawały się zmysły opuszczać, krzyknęła przeraźliwie, pochyliła się — gniew sprowadził omdlenie.
Julia rzuciła się pierwsza ratować. Wilski nie wiedział czy dzwonić i wołać, czy się wstrzymać, aby całego domu nie czynić świadkiem tej sceny. Hrabina po chwili otworzyła oczy, podniosła się i zobaczywszy córkę u kolan swoich, popchnęła ją tak gwałtownie, iż Julia byłaby padła, gdyby stojący za nią nie podtrzymali.
Pierwszym wyrazem który wymówiła otrzeźwiona, było do córki wyrzeczone, z ruchem ręki wskazującym na drzwi.
— Precz!!
Julia podniosła się w milczeniu, obejrzała na Aleksandra, skinęła mu głową zlekka i krokiem powolnym wyszła. Oczy matki ścigały ją do progu. Chwila długa przykrego milczenia i oczekiwania — skończyła się wreszcie, gdy hrabina wstając z krzesła — rzekła.
— Żegnam panów! — nie mamy z sobą nic więcej do mówienia. Osnuto intrygę potajemną pod bokiem matki, aby uwieść jej dziecię. To mnie uwalnia od odpowiedzi. Mam prawa matki i tych użyję. Szczęście moich dzieci, do mnie należy.
— Ale i do nich samych także, pani hrabino — odezwał się Aleksander.
— W każdym razie pan nie masz prawa mnie sądzić. — Proszę się oddalić i nie pokazywać więcej w domu moim.
Oleś się ukłonił nizko i wolnym krokiem począł iść ku drzwiom — Wilski pozostał, raczej niepewien co ma począć, niż z myślą jakąś jasną... Gdy się drzwi za odchodzącym zamknęły, hrabina się rozpłakała, zaczęła łkać, jęczeć, — rzuciła się na poręcz krzesła, zakryła oczy.
— Maryo — rzekł po cichu Wilski — pani... w imię dawnej przyjaźni...
— Przyjaźni? — powtórzyła — pan mnie zdradzałeś zawsze — nieszczęście moje jemu jestem winna... Wiem ile na serce jego i przyjaźń rachować mogę...
Wilski usłyszawszy to wstał.
— Jeżeli tak jest — jeżeli nie zasługuję na zaufanie — a moja opieka jest ciężarem — pozwoli mi pani zrzec się zupełnie.
Hrabina usłyszawszy to, chustkę odjęła od oczów — wyciągnęła rękę, zaszła się od płaczu i chwyciwszy dłoń, którą Wilski jej podał machinalnie, — stłumionym głosem zawołała.
— Ja ciebie jednego kochałam — ja cię kocham — niewdzięczny. — Nie masz litości nademną! o mój Boże! W tej chwili, gdy najniepoczciwsza zemsta wisi nademną, ty bez serca człowieku, chcesz mnie dać na łup jej i zgubę. Płacz przerwał mowę. Wilskiemu, który był płochy, ale miał serce ludzkie, poruszyło się ono w piersi, — usiadł podpierając czoło na ręku. Hrabina Marya podniosła się z krzesła milcząca, załzawiona, obejrzała trwożliwie, uchwyciła za rękę Wilskiego i z nim razem weszła do gabinetu.
Salon został pustym — Oleś odjechał na pozór nie poruszony — Julia płakała razem z St. Flour na górze, — obie przewidywały nieszczęście, którego rozmiaru obrachować było niepodobna; nadeszła godzina zwykła, o której się wszyscy zbierali, i ks. Maryan z Emilem, znaleźli się bardzo w salonie pustym, ciągle. Nikt nie przychodził. Kamerdyner zajrzał kilka razy.
Z gabinetu hrabiny Wilski wprost wyszedł na ganek zadumany, nie swój, zawstydzony i do domu odjechał.
W chwili potem dała znać kamerdynerowi, że pani była chorą i nie wyjdzie. Z góry, panna Julia i St. Flour przysłały powiedzieć, że na herbacie nie będą.
Emil patrzał na księdza, który ręce zacierał, na sufit spoglądał, przechadzał się niespokojny. Nie mogąc się doczekać słowa od niego, młody hrabia, namyślił się, drzwi otworzył i pobiegł do siostry.
Ksiądz zostawszy sam, siadł w krześle, wziął książkę i przysłuchując się rozmaitym szmerom i głosom domu, musiał z nich pewne wyciągnąć wnioski, gdyż wkrótce, po cichu wyniósł się do oficyny.


V.

Rozmowa Wilskiego z hrabiną w gabinecie, która trwała bardzo długo — wywarła ten skutek na nim, że wysunął się jakby upokorzony, przybity, zawstydzony i wylękły. Z twarzą na której było widać wzruszenie nietajone już nawet, siadł do powozu i cichym głosem kazał jechać do domu. Przez całą drogę nie ruszył się, i zamyślony, z oczyma wlepionemi w dal, nie postrzegł się jak stanął przed gankiem. Zdziwił się gdy mu otworzono drzwiczki, a we drzwiach powitał go Oleś, którego przytomność przykre na nim uczyniła wrażenie. Poszli razem, nie mówiąc nic, do gabinetu... Wilski unikając rozmowy, wydawać zaczął jakieś rozkazy i rozporządzenia domowe, umyślnie nie zważając na gościa, jakby mu dawał do zrozumienia, że zawadza.
Pan Aleksander w takich razach bywał wytrwałym i nie łatwo zrazić się dawał. Czekał.
Po kamerdynerze, zawołano ekonoma, leśniczego, stajennego, było mnóstwo interesów tak pilnych do załatwienia, że gość musiał mieć cierpliwość. Palił też cygaro, chodził po pokoju, ale się oddalać nie myślał. W ostatku przebrało się domowych dyspozycyj i musieli pozostać sami.
Wilski porządkował papiery gwałtownie i skarżył się że ma pilne listy do pisania.
— Ja ci długo zawadzać nie będę — odezwał się Oleś — lecz radbym z twoich ust posłyszeć ostateczny rezultat. Dziękuję ci serdecznie za to co zrobiłeś dla mnie, ale jakiż koniec?
Wilski rozparł się w krześle, prawdziwie rozpaczliwą przybierając postać.
— Cóż ja ci mam powiedzieć? — zawołał — hrabinę widziałeś, znasz ją... słyszałeś co mówiła! Zrobiłem co mogłem, naraziłem się. Prawdę rzekłszy, żal mi kobiety, — i pozwól sobie powiedzieć, chociaż sam starałem się ciebie bronić, tu w cztery oczy — wyznam że postąpiłeś sobie... nie... nie... nie tak jak byłbyś powinien... Podstępnie starałeś się dziecko obałamucić!
Oleś zdziwiony słuchał.
— Ale tak jest! tak jest — ożywiając się dodał Wilski — jestem sam ojcem, pojmuję co ona czuje. Tak się nie robi. Na całym świecie przyjęto, gdy się panna podoba, prosić rodziców o pozwolenie starania się.
Wcisnąłeś się między matkę a córkę, zasiałeś niezgodę w rodzinie — podkopałeś władzę rodzicielską.
Oleś chciał się odezwać, ale Wilski coraz gwałtowniej ciągnął dalej.
— Ale proszę cię... temu wszystkiemu zaprzeczyć nie podobna... To fakta... Jesteś winien.
— Jestem winien — rzekł Oleś zimno — ale dziś rzeczy tak stoją, że Julia mnie kocha ja ją... Można mi wyrzucać sposób w jaki serce jej zyskałem — ani słowa. — Prawidłowym nie był... trzeba też fakt ten... przyjąć w rachunek.
— Jaki fakt? że dziecko obałamucone samo nie wie co plecie! — zawołał Wilski.
— Julia wcale dzieckiem nie jest.
Wilski ramionami ruszył.
— Z tego nic nie będzie — mówię ci otwarcie, trzeba się cicho cofnąć.
— Tak mi radzisz? — spytał szydersko Oleś.
Gospodarz spojrzał nań i nie odpowiedział.
— Hrabina Marya umiała się nawrócić dla swych planów i przekonań — dodał Oleś, — nie będę już się zmagał na powtórne przerabianie ich. Zostań z niemi. Byliśmy zawsze przyjaciołmi — okazywałeś mi niejednokrotnie dobrą wolę, umiem za to być wdzięcznym. Pozwól-że na odjezdnem przestrzedz się, że wpadasz znowu pod to jarzmo, od którego się chciałeś uwolnić. Hrabina odzyskuje władzę nad tobą.
Oburzył się Wilski.
— Ale — proszęż cię, mną się nie opiekuj. Wiem co robię. Nauki nie potrzebuję.
— Przepraszam cię — no — daj mi rękę i bywaj zdrów...
To mówiąc Aleksander bez gniewu, z rodzajem politowania rękę wyciągnął i zabierał się wychodzić. Wilskiemu żal się zrobiło i nie chciał się z nim tak rozstać.
— No — ale, cóż myślisz? — zapytał.
— Jużeśmy tak się rozeszli, mój Adziu — rzekł Oleś — że się nie rozumiemy. Ty nie chcesz żebym cię przestrzegał — nie pomożesz mi już, zostaw że mi troskę o moją przyszłość. Powiem ci jedno, zrobię — com powinien... Bądź zdrów mój drogi.
Wilski pomrukując wyszedł za nim do sieni, milcząco się rozeszli. Oleś pojechał do domu.
Bardziej kawalerskiego domu jak był pana Aleksandra. trudno sobie wyobrazić.
Majątek był dosyć znaczny, ale długów mnóstwo, dziedzic więcej żył, bawił się, dogadzał fantazyom, niż myślał o gospodarstwie, ludzie rządzili, ale byli różni. Szczęściem na jednego trafił, który mu się dostał w spadku po rodzicach, i na tym jednym jeszcze wszystko się trzymało. Był to na łaskawym chlebie niby siedzący, niegdy rządca majątku, gdy on był większy, staruszek Bodzicki; najpoczciwsza w świecie istota, która przestrzegała, ratowała, pilnowała i niedopuszczała grabieży. Kochał Olesia jak ojciec, gderał nań łagodnie jak matka, umiał w potrzebie oczy mu otworzyć jak nauczyciel, a choć chory na nogi, bo pedogra mu strasznie dokuczała, włóczył się, zaglądał i swą powagą niedopuszczał nadużyć. Gdyby nie on, dwór by samowola sług dawno do góry nogami wywróciła.
Bodzicki też utrzymywał porządek w pięknym domu pana Aleksandra, pilnował kassy, utrzymywał jakie takie rachunki, bo inaczej żadnych by nie było. Jemu był winien Oleś, że powracając do samotnego dworu, znajdował w nim wygody, miłą oku powierzchowność, i swoje ulubione fraszki w całości. Bodzicki musiał o to walczyć z panią ochmistrzynią Żurowicką, osobą pytlującą językiem, strzelającą oczyma, dającą sobie pewne tony, nie złą może w gruncie, ale nieznośną — i z Grzegorzem kamerdynerem, który w nieustannych był z nim sporach, usiłując obalić przywłaszczoną władzę.
Ta wojna domowa, do której wchodziły również jeszcze żywioły posiłkujące płci obojej, otaczała ciągle pana Aleksandra, opierała się o niego, — nudziła go może, lecz nie bardzo mu do życia przeszkadzała. Bodzickiemu nieograniczenie wierzył, kochał go — resztę swej służby i domowników cenił także, a miał zwyczaj mówić, gdy mu się kogo radził pozbyć Bodzicki. — Aniołów nie ma na świecie... z nowemi ludźmi gorzej jeszcze będzie, obchodźmy się temi co są.
Fantazye, które z kolei próżne życie gospodarza zapełniały i ubarwiały, widać było na domu. — Był czas, gdy artystyczny wdzięk go zajmował nadewszystko, z tej epoki zostało przyozdobienie malownicze dworu, założony ogród, i całe urządzenie domu. Bodzicki postarał się to zachować. Był czas, gdy Oleś stał się zapalczywie muzykalnym, z tego czasu zostały fortepiany, organ, instrumenta, do kwartetu nuty. Biblioteka świadczyła, że książki lubił zawsze. Jeden gabinet poświęcony był myśliwstwu i broni, inny archeologii, a salonik zapchany najdziwaczniej skupionemi przedmiotami, był jakby symbolicznym wyrazem tego co się w głowie i sercu pana Aleksandra działo. Było tam wiele dobrego, ale żadnego porządku i ładu.
Zaledwie Aleksander wysiadł, już staruszek wlokąc nogami, podpierając się na kiju, spieszył na jego spotkanie, z drugiej strony biegł kamerdyner Grzegórz, aby Bodzickiego wyprzedzić, a ze drzwi wyglądała pani Żurowicka wyfiokowana, która także opóźnić się nie chciała.
— Prawdziwie padam — mruczała ruszając ramionami, że przed temi pochlebcami... docisnąć się nie podobna... Już, już... są wszyscy... cała gotowalnia do jegomości!
Żurowicka trzasnęła mocno drzwiami, i znikła. Kamerdyner Grzegorz stawił się pierwszy, bo stary pedogryk nie wyspieszył i było mu to jedno, czy chwilę później się dosunie.
Grzegórz tak znał pana, iż dosyć mu było spojrzeć nań, aby domyśleć się, że coś niemiłego wiózł z sobą. W takich razach wiedział, że się stawał niecierpliwym, ostrym i że należało z nim być ostrożnie. W milczeniu się skłonił, odbierając kapelusz. W tem nadszedł Bodzicki uśmiechnięty, któremu Oleś podał rękę.
— A co twoje nogi? mój stary?
— A cóż? nogi... jak zawsze — bolą, ale niech licho w nich już siedzi, byle się nie ruszało.
Popatrzał mu w oczy... uśmiechnęli się do siebie, i pan Aleksander zwolna poszedł do pokoju, a Bodzicki za nim pociągnął.
— Cóż u ciebie nowego?
— Chwała Bogu nic! a u pana?
Ruszył ramionami Oleś... i obejrzał się w koło... Bodzicki zrozumiał, że poufalszą rozmowę chciał na przyszłość odłożyć.
Wszystkie te majętności, o których wspominamy w ciągu powieści przytykały do siebie, i mieściły się około miasteczka Parzygłowów. Rezydencye hrabiny, Wilskiego, klucz Owsiński, Uzuów, nie licząc innych pomniejszych majątków, połączone były drogami, wspólnemi ogniskami życia po parafiach, stosunkami oficyalistów i mieszkańców wiosek.
Życie wiejskie tu, jak wszędzie, nie obfitujące w wypadki, podsycać się musiało wszystkiemi posłuchami o najmniejszych wydarzeniach w sąsiedztwie. Nie ma gorszych szpiegów nad próżniaków. — Tam, gdzie ich jest wiele, najmniejszy wypadek nie przechodzi bez ogromnego rozgłosu. To też, można powiedzieć, że około Parzygłowów, nie zniosła kura jajka, aby o tem nie wiedziało całe sąsiedztwo. A pomimo, iż się zbliska wszystkiemu przypatrywano, często bardzo z prostych nader rzeczy, rodziły się dziwolągi. Bodzicki wiedział, że pan Aleksander, gdy był znudzony, a trafiało mu się to często, lubił słuchać plotek i częstował go niemi. W tej chwili jednak dał mu spocząć, bo spostrzegł znużenie na twarzy. W istocie biedny Oleś miał przed sobą zadanie ciężkie, nie jasno jeszcze wiedząc, jak je rozwiąże.
Dopiero późno w noc, po wieczerzy, gdy siedział u komina z cygarem, stary się przywlókł znowu i siadł, swym zwyczajem na krześle u drzwi.
— Co to pan tak sumuje? — odezwał się — niech-no pan powie? — może byśmy co poradzili? Czy znowu kłopot jaki?
— Kiedyż człowiek bez niego, mój Bodzicki, osobliwie tak nieopatrzny jak ja...
— I tak dobrego serca — dokończył stary. Co prawda, to prawda, biedy sobie pan na kark nazbierasz, a potem...
Ręką machnął.
— Co to mówić! co to mówić!
— Nie ma o czem mówić! — westchnął Oleś — a co u was słychać?
— Zachciałeś pan — plotki — ta i tyle — rzekł Bodzicki. To także owoc taki, że gdzieś go nie posiał, to wyrośnie... Jedno tylko może pana zajmie.
— Cóż takiego?
— A, zabawna historya — mówił stary. — Mówił mi ekonom z Owsin, który przejeżdżał tędy... Pan wie jakie to tam państwo wielkie i pycha u tej hrabiny... z tej... hrabiny Maryi.
Ciekawie począł się przysłuchiwać Oleś.
— Majątek graniczy z Owsinami — mówił Bodzicki — las się z lasem styka. W Owsinach teraz ten Zeller mieszka, co to z zagranicy wrócił bogaczem. Wziął do siebie najmłodszą siostrę... Śliczną dziewczynę, co długo była guwernantką po dworach i bardzo się to wytresowało... Ona tam mu gospodaruje... Nie wiem kiedy to było...
Syn hrabiny, Emil, pojechał sobie na spacer, koń go zrzucił, leżał słyszę bez zmysłów, gdy nadjechał Zeller z siostrą. Odratowali go, do dworu zawieźli.
— A no — chłopcu panna w oko wpadła i słyszę się tam kręci, bez wiadomości matki. Zeller go nie bardzo rad przyjmuje... a chłopiec się ciśnie, bo formalnie zakochany.
Bodzicki potarł się, jak miał zwyczaj, po głowie, bo nosił perukę, i musiał pilnować, aby się z miejsca nie ruszała.
— Ale czyż to może być? — zapytał Oleś.
— Słowo daję, ekonom mi zaręczał, że raz nawet bukiet zawiózł...
— To taki dziecinny jeszcze chłopak! rozśmiał się pan Aleksander.
— No — pewnie, ale już czuje wolę Bożą — rzekł Bodzicki, a jak się dowie hrabina, dopiero będzie historya... bo, choćby Zeller dał dobry posag siostrze... ale tamte fumy hrabskie! ho! ho!
Rozmawiali o tej plotce, gdy Grzegórz kamerdyner wszedł z miną napuszoną, i zbliżywszy się do pana, cichuteńko mu oznajmił, iż nieznajomy człek, tylko co list oddał w karczmie z poleceniem, aby go natychmiast do dworu odniesiono. To mówiąc wręczył Olesiowi bilet, na którym poznał rękę francuzki. Grzegórz rad się dowiedzieć co stało w tym tajemniczym liście, pospieszył po świecę, ale Oleś odprawił go i sam poszedł do światła.
Bodzicki przez dyskrecyą chciał odchodzić, — wstrzymał go gospodarz.
— Posiedź chwilę jeszcze — rzekł — list przeczytam zaraz, a będziemy z sobą mieli do mówienia.
St. Flour z wielkim widać pośpiechem, zagryzmoliła dwie całe ćwiartki, pismem ogromnem, posuwistem, krzywo, dziwacznie, doniesienie było następującej treści:
— „Mam sobie za obowiązek, donieść panu, że jutro, nie dalej jak jutro, hrabina z Julią jedzie do Lublina. Nie mówi wprawdzie nic o swych zamiarach nawet przedemną, bo, zdaje mi się, że i mnie ma w podejrzeniu, ale domyślać się łatwo, iż hrabiankę, choćby za karę, czy na próbę — odda do Brygitek. Panna Julia kazała mi o tem oznajmić. Podróż odbędzie się we dnie. Nie widzę sposobu ani zapobieżenia jej — ani innej interwencyi. Kazano mi powiedzieć panu, że żadna siła zmusić nie potrafi do zdradzenia go. Gdyby jednak znalazł się środek jaki... przerwania podróży, ocalenie od próby, od więzienia — od nadaremnej męczarni. Ja nic nie wiem... nic nie umiem radzić... głowę tracę... Hrabina obchodzi się ze mną z wyszukaną dobrocią i grzecznością nie czyniąc mi wyrzutów, nie obwiniając... nie chcąc nawet mówić o niczem ze mną.
Widocznem jest, iż pragnie się rozstać en bons termes, ażeby mi tem zamknąć usta. A! panie! mnie tak żal Julii, tak mi się kraje serce... nie umiem wypowiedzieć... nie myślę o sobie... o niej tylko. Żal mi opuszczać te strony, a nadewszystko tę biedną Julię, która może paść ofiarą, jeżeli pan jej ocalić nie potrafisz... W oczach mi się ćmi! Nie zostanę tu dłużej... Wyjadę do miasteczka naprzód, potem do Warszawy. Jeżelibyś pan życzył widzieć się ze mną — znajdziesz mnie w hotelu, gdzie zapewne dzień odpocznę...“
Oprócz tego listu, było parę przypisów z wykrzyknikami, które nic w sobie nowego ani zajmującego nie zawierały. Oleś osłupiał list przeczytawszy, zamyślony co miał począć. Hrabina miała wyjechać nazajutrz, nie było więc czasu nawet do przygotowania jakiejś zasadzki, która w dzień biały stawała się niepodobieństwem. Czytał i odczytywał list, męczył się — rozpaczał.
Bodzicki patrzał z krzesła i domyślił się z twarzy, iż coś zaszło nadzwyczajnego. Często przychodziły listy, od wierzycieli, ale te wcale podobnego wrażenia nie czyniły na Olesiu, rzucał je na bok... i nie rychło myślał o zaradzeniu. Bodzicki czuł, że interes był innego rodzaju.
— Dalipan — odezwał się cicho — cóż bo panu jest, czego staremu nie chcesz zwierzyć...
— Ty mi nic nie pomożesz — rzekł Oleś.
— Jeśli nie pomogę, to choć pożałuję — rzekł szłapiąc nogami i ciągnąc do swego panicza, którego w rękę aż pocałował. — No — mów bo pan, mów.
— Mój Bodziniu — tego jeszcze nie stawało — rzekł Oleś — żebym ja się zakochał, i chciał żenić.
— A, to miłosierdzie Boże! — krzyknął stary — a toć najprzedziwniejsza rzecz! a ja się o to codzień modlę. Zlituj się! Tego ci trzeba — niech się raz skończy to złote kawalerskie życie!
Złożył ręce staruszek.
Pewnie wam tego ani Żurowiecka, ani Grzegorz nie powie, bo oni by radzi wiecznie z nieładu korzystać, ale ja... Boże miłosierny!
Oleś zmilczał smutnie.
— Panna nie ma nic, a ja mało!
— Wszystko fraszki, byleście się kochali.
Spojrzał w oczy.
— A co więcej?
— Matka mi jej dać nie chce!
Bodzicki aż drżał z niecierpliwości i ciągle po rękach całował panicza.
— A no — kiedy już mówisz, mów wszystko.
— Kto? co? z połowicznej rozmowy, ja nic nie dojdę, i nic też nie poradzę.
Oleś powiedział mu wszystko, aż do bytności swej z Wilskim u hrabiny i listu. W milczeniu słuchał stary zasępiony i chmurny, gładził perukę, usta zaciskał, mruczał.
Gdy Oleś skończył wyrwało mu się tylko.
— A, do jakiegoż klasztoru ją odwiezie?
— Juściż z niego jej niedobędziemy, gdy się raz tam dostanie! — westchnął Oleś.
Bodzicki zmilczał.
— A w drodze też porwać nie podobna — zamruczał — nie te to dawne czasy, gdy się można było z tem uwinąć gładko, choć w biały dzień... dziś — trudno...
Narada, jak się domyślać było łatwo, nie doprowadziła do niczego. Najmniejszego nie było podobieństwa, aby się napaść udała; pan Aleksander całą noc chodził zasępiony, wzdychając, łamiąc ręce i wyrzucając sobie iż na nic stanowczego zdobyć się nie potrafi.
Nazajutrz nie spiesząc wcale, postanowił pojechać do miasteczka, dla rozmówienia się z francuzką. Roił jeszcze, że przecie ludzie dobrej woli, i za mury klasztorne nieraz się dostawali.
Bodzicki go pocieszał jak mógł, a sam łzy ocierał. Wieczorem zaprzężono konie i pan Aleksander ruszył do Parzygłowów. Tu przybywszy naprzód do Kurzej-piętki, potem do wszystkich zajazdów z kolei zaglądając, francuzki nigdzie nie znalazł. Mogła się łatwo i podróż opóźnić i ona z przybyciem, postanowił więc nocować.
Około godziny dziesiątej dopiero w nocy, powóz, który stojąc we wrotach poznał, zatoczył się do hotelu. Siedziała w nim zapłakana francuzka, co, przy jej charakterze i usposobieniu, było nadzwyczajnem. Zobaczywszy Olesia, rzuciła się do drzwiczek i zawołała po francuzku...
— Okropność! panna Julia w nocy uciekła! nie wiadomo dokąd!!


VI.

Można sobie wyobrazić wrażenie, jakie te wyrazy uczyniły na panu Aleksandrze, który usłyszawszy je naprzód, rzucił się, jakby natychmiast chciał iść w pogoń za Julią; francuzka rozgorączkowana, spłakana, chwyciła go za rękę i gwałtem wciągnęła z sobą do gościnnego pokoju, gdzie naprzód padła na kanapę, bo jej dech zabiło wzruszenie i łzy gniewu.
Zburzona jeszcze tak, że mówić nie mogła, a że ta burza miotała nią przez całą drogę do miasteczka, — nadzwyczajne po sobie w umyśle i na organizmie zostawiła ślady. Nie mówiąc o tem, że loki były rozpuszczone, ubranie zaniedbane, ręce które St. Flour, pielęgnować była zwykła, w stanie opłakanym — twarz sama o dziesięć lat wydawała się starszą.
— Ale, wysłuchajże pan — wysłuchaj — to niewidziana, to niesłyszana rzecz — to coś niepojętego!
— Gdzież się skryła? — wołał Oleś.
—Nikt nie wie! Sądny dzień tam! Hrabina mdleje co pięć minut, posłano po Wilskiego, Wilski chodzi jak zwaryowany.
— Kiedyż się to stało?
— W nocy jeszcze! w nocy! Wyobraź pan sobie w nocy! Śladu nie ma, jak w wodę wpadła. Dopiero zrana się opatrzyliśmy, że znikła... Lecz słuchaj! słuchaj! już, choć mi tchu braknie i mdleje ze znużenia... bo i ja padłam ofiarą....powiem wszystko...
Oleś podał wody... St. Flour napiła się jej... zakryła oczy, zebrała myśli.
— Wieczorem — zaczęła nieco spokojniej, dano rozkazy do wyjazdu. Natychmiast siadłam oznajmić o tem panu. Mnie hrabina marnego nie powiedziała słowa, żadnej wymówki. Była grzeczna i zimna jak sztylet. Julii też nie powiedziała więcej nic nadto, co w pierwszej chwili się jej wyrwało. Odzyskała całą moc i powagę. Spojrzeć na nią było straszno.
Siedziałyśmy na górze. Julia nie chciała się pakować, chodziła po pokoju. Dwa razy przychodził do niej Emil, coś z sobą poszeptali, — ale to taki głupi chłopiec... że mi żal było, że ją nudził swemi kondolencyami. Wyszłam ją pocieszyć, znalazłam smutną, ale mężną na podziw. Uściskała mnie. Łzy się jej w oczach kręciły. — Moja St. Flour — rzekła — ja się zamknąć w klasztorze nie dam, ja więzienia nie zniosę, ja kocham Aleksandra, i żadna moc mnie od niego nie oderwie. Zaczęłam jej dawać rady, jak się ma znajdować w klasztorze, ale słuchała mnie roztargniona. Dziwną mi się jakąś wydawała. Ja poszłam się pakować, ona została. Słyszałam, że chodziła po pokoju długo, wzdychała, papiery jakieś pakowała i paliła... naostatek ucichła... Ja też położyłam się do łóżka.
Nazajutrz budzę się rano, wszystko mi na myśl przyszło, com doznała wczoraj, paczki jeszcze nie były pokończone, wstałam coprędzej, aby wybór w drogę ukończyć. U Julii było cicho, sądziłam, że zasnęła, pukam do drzwi, nie odpowiada... raz, drugi, nareszcie uchylam je. — Niema nikogo w pokoju.
Sądziłam, że wstawszy raniej, wyszła gdzie... Czekam, półgodziny godzina — nie ma. Wreszcie idę jej szukać, pytać, służące mówią, że nic jeszcze nie dzwoniła i nie ubierała się. Okrutnie zaniepokojona, biegnę nazad na górę. Uderzyło mnie to, że szalu, który zawsze wisiał w szafie, ciepłej narzutki, kapelusza, loków nie znajduję.
W głowie mi się przewraca... Lecę na dół... Nie mówiąc jeszcze nic hrabinie, rozsyłam cały dwór po ogrodach, oficynach, oranżeryach... Ani śladu. Pobudziłam wszystkich. Ks. Maryan wybiegł, Emil także... ale zaspany i odurzony tak, iż znaku nawet jakiegoś zajęcia wypadkiem tak strasznym nie dał.
Kamerdyner rozesłał ludzi... z folwarku ekonom kilku konnych... Hrabinie nic nie chciałam mówić, że jej jakaś może fantazya przyszła i — wróci... Ale ta zausznica, plotkarka, podchlebnica Zawistowska, pobiegła ją zbudzić i wypaplała.
Słyszę krzyk... mdłości... Sądny dzień... Chaos; wszyscy potracili głów. Jej nie ma, nie ma. Posłaniec wyprawiony natychmiast do opiekuna. — Wilski końmi zgnanemi przylatuje jak stał nie ubrany.
Studnie, stawy, sadzawki — wszystkie zakąty splądrowano... myśleliśmy że mogła w rozpaczy życie sobie odebrać... Nigdzie śladu.
Nakazano we dworze milczenie... ale — darmo, poszła po okolicy wieść, bo w pierwszym popłochu nikt o tajeniu się nie myślał. Najokropniejszym dla mnie widokiem był Emil — boć przecie kochał siostrę... a żeby go to najmniej poruszyło!! Stał jak kołek i ziewał!! Ze złości porwałam go aż za suknię... — Czemuż choć nie płaczesz? — zawołałam.
Machnął rękami, ramionami ruszył, i poszedł... Do południa byliśmy jeszcze wszyscy w nadziei, że albo wróci, albo na drodze gdzie ślad, poszlakę jaką pochwycą ludzie. — Ale nic — nic i nic.
Wilski zebrał dworskich, wyprowadził śledztwo najściślejsze, nikt nic nocą nie słyszał, nie widział... Służąca Agata tylko powiada, że z północy na górze drzwi się otwierały, a potem ktoś na ganek wyszedł.
Myślała że kamerdyner. Nawet śladów na piasku nigdzie odkryć nie mogliśmy.
Na tę tragedyę szczęściem nadjechała jenerałowa i trochę hrabinę do przytomności przyprowadziła. Wilski wyjechał... Napadnięto na mnie... mogłam przysiądz na ewangelię, żem o niczem nie wiedziała... Prosiłam natychmiast o konie...
— Lecz cóż się mogło stać z Julią — zawołał Oleś łamiąc ręce. Niepodobieństwem jest, aby sama jedna, w nocy, mogła uciec daleko. Sił by jej nie starczyło... pora taka...
— Że ją o odebranie sobie życia posądzać nie można — odezwała się francuzka, to pewna. Przypominam sobie jej postawę, twarz, wejrzenia spokojne, gdyśmy się rozchodziły, była posępną, ale spokojną.
— Niepojęta rzecz! — krzyknął Aleksander — co mnie pozostaje czynić? co?, mów mi pani...
Zaczął chodzić po pokoju pogrążony w myślach. Francuzka powoli przychodząc do siebie, po kobiecemu przypomniała najprzód zaniedbaną toaletę, poszła do zwierciadła i wydała okrzyk zgrozy przejrzawszy się w niem... Pokój, do którego zaszła, zajmował Oleś, wybiegła prosić o inny... On został.
Mrok padał — nie wiedział sam czy ma jechać do domu, wybierać się gdzieś na zwiady — czy jeszcze próbować z nieporządnego opowiadania fraucuzki wydobyć coś więcej, coby jakiekolwiek światło rzuciło na wypadek nie zrozumiały.
St. Flour zaryglowała na klucze i zasuwki, rozpoczynała na nowo toaletę... Trzeba więc było czekać. W izbie był mrok, — otwarły się drzwi, i z progu człowiek z batogiem w ręku, w czapce na uszach, zapytał o pana Aleksandra.
— Jestem tu — czego chcesz?
Nic nie mówiąc, zdjął zwolna czapkę przybyły, z za siermięgi dobywszy papieru, wręczył go panu Aleksandrowi, drzwi zamknął i odszedł... Miał się go właśnie spytać co list znaczył i od kogo był, gdy mu zniknął; wyszedł za nim wołając, nie było go już. — Począł więc domagać się światła, przeczuwając, iż kartka może być w związku z wypadkiem.
Przyniesiono świecę... List — o szczęście niewypowiedziane! — był od Julii, ale zawierał tylko te słowa.
— „Jestem w miejscu bezpiecznem, bądź pan o mnie spokojny... Znalazłam przyjaciół... Radzą mi, abym jakiś czas, nikomu o sobie nie oznajmując, pozostała. Daję panu znać że żyję... Później — więcej. — Ani mamie, ani nikomu o tem wiedzieć nie trzeba, żem do pana pisała... Cudem się uratowałam.. Do widzenia.“
Odetchnął pan Aleksander, odczytawszy, lecz zagadka została dlań, jak przedtem, nierozwiązaną. Domyśleć się gdzie mogła się ukryć Julia, nie umiał. Przypuszczał tylko, że ktoś z domowych, któraś z kokiet musiała ułatwić ucieczkę i ukrycie... Nie miał prawa pokazać listu St. Flour i schował go natychmiast, lecz na twarzy jego widać było uspokojenie.
Gdy w miasteczku się to działo, Wilski posądzający Olesia, gniewny, wprost od hrabiny pojechał do niego. Tu go nie zastał, a prawdomówny Bodzicki, wyspowiadał wszystkie pana obroty, i oznajmił, że go można znaleść w Parzygłowach. Wilski popędził za nim, zawsze jeszcze mając nań podejrzenie. Właśnie Oleś chował list do kieszeni, gdy powóz jego się wtoczył, a on sam wpadł zdyszany do pokoju... Szukał oczyma do koła... jakby się tu spodziewał znaleść Julię, a chwilowo złudziło go to, że kapelusz swój w pośpiechu zostawiła St. Flour na stoliku. Spostrzegłszy go Wilski był pewnym, iż się nie omylił — rzucił się na Olesia i krzyknął:
Człowiecze... czy się to godziło, coś zrobił!
— Ja? ale cóż?
— Julia!
— Nie wiem nic!
— I śmiesz mi to mówić — krzyknął Wilski, porywając ze stołu kapelusz... śmiesz...
Pan Aleksander osłupiał odrazu, lecz nie mógł się wstrzymać od śmiechu. Śmiech wszakże — niemal przekonywał Wilskiego, iż Oleś wiedział o ucieczce i był o Julię spokojny. Zaczęły się więc wyrzuty, przymówki, i gdyby nie zimna krew Aleksandra, mogłoby przyjść do nieprzyjemnego zajścia...
Dał wreszcie Oleś słowo honoru uroczyste, że o ucieczce nie wiedział, że do niej nie pomagał, że o pobycie Julii nic nie wie... Słowo honoru było rękojmią — chociaż Wilski nie pojmował, jakby bez pomocy czyjejś mogła się wykraść z domu, i gdzie tak schować się mogła, ażeby jej najtroskliwsze śledzenie nie odkryło.
Na rozdrażnienia pełną — szorstką rozmowę, w której pan Aleksander tylko miarę jakąś starał się utrzymać — weszła St. Flour.
Wilski pozwał i ją do opowiadania i do odpowiedzialności. Posądzał ją także... Łzy, tłómaczenia, narzekania zajęły niemal cały wieczór. — Hrabina była w łóżku, jak opowiadał opiekun, jenerałowa została przy niej. Nie chciano wzywać policyi, ani objawiać o ucieczce, hrabina spodziewała się czegoś jeszcze. Wilski siadł natychmiast do listu, w którym jej oznajmywał o spotkaniu z panem Aleksandrem, i o tem, że on nie miał najmniejszego udziału w wykradzeniu.
— Nie pisz tylko tego — dodał obwiniony — i nie ręcz za to, ażebym, gdy się dowiem gdzie jest panna Julia, nie korzystał z tego.
Wśród hałasu u Kurzejpiętki wznieconego przyjazdem, aż trzech powozów i dwóch posłańców — całe miasteczko w chwili jednej wiedziało o nowinie. Idąc z ust do ust z rozmaitemi waryantami, nabrała ona barw tak cudownych, iż jeden z dilletantów — reporterów ówczesnego Kuryera Warszawskiego, natychmiast spisał co słyszał, opuszczając nazwiska, i romans z tego ułożywszy, pchnął co śpieszniej do redakcyi. — Miał nadzieję co najmniej półroczną prenumeratę mieć za ten grzech odpuszczoną.
U poczthaltera Paździerskiego salon był napchany, nabity, bo tu się koncentrowały wszystkie wiadomości i wersye najrozmaitsze. Jedni utrzymywali, że pan Aleksander w nocy napadł na dwór ze strzelaniem i hukiem i porwał pannę z objęć macierzyńskich; drudzy, że podkopywano się do pałacu i podziemnym gankiem wyprowadzono ofiarę... Właśnie ktoś to żywo i barwnie opowiadał, gdy pan Henryk nadchodzący zaręczył, że Aleksander od kilku godzin sam jeden, popasa u niego! Okrzyk podziwu nastąpił. Niedowierzający poszli się pod okna przekonać. A że okiennice nie były pozamykane, na przyźbę wstąpiwszy mogli na własne oczy oglądać pana Aleksandra palącego cygaro spokojnie, i Wilskiego, który naprzeciw niego siedząc pisał.
Gdy o tem doniesiono na pocztę, zmieniła się rzeczy postać, zaczęto dowodzić, iż panna z rozpaczy utopiła się w sadzawce... To dodało tragiczności wypadkowi i oburzać się zaczęto na tyranię hrabiny, a w ogóle całej arystokracyi dawnej, teraźniejszej i przyszłej dostało się od rozjątrzonych, co się zowie. Starzy zaraz przypomnieli historyę Komorowskiej... Panna Julia obudzała współczucie, litość, zajęcie. P. Paździerska uroniła łzę nad jej losem, a razem kułakiem w stół uderzyła, co było wymowniejszem nad wszelkie wyrazy, tak wymownem, jak ów Cambronna wykrzyk pod Waterloo. Paździerski unosił się — stał wymownym.
Nie mniejsze zamieszanie panowało na probostwie. Hrabina, zawsze na myśli mając p. Aleksandra, i lękając się, aby córce ślubu nie dano, wyprawiła nad wieczór ks. Maryana do kanonika Hamerskiego z zastrzeżeniem, i prośbą. — Kanonik o bożym świecie nie wiedział jeszcze, gdy kapelan nadjechał blady i pomięszany.
Pani Burska, siostra Hamerskiego, była w drugim pokoju, gdy usłyszała krzyk brata i słowa...
— Jezu miłosierny! ale czyż może to być!
Nie mogąc powściągnąć ciekawości, wsunęła się natychmiast do pokoju, i nim ks. Maryan mógł ją zobaczyć, podsłuchała historyę całą. Klasnęła w ręce.
Oburzenie było powszechne, ale nie przeciw bogobojnej matce, tylko przeciw tej zepsutej na wskroś młodzieży dzisiejszej, dla której niema nic świętego... nawet młode hrabianki! Przy tej sposobności — jak dawniej Voltairowi dostawało się za każdego dudka, który głupstwo powiedział — przypięto łatkę Darwinowi, — i przypinano jemu i jego nauce „o wyborze“ ucieczkę hrabianki. Szczególniej siostra ks. kanonika uniosła się i rozżaliła...
— Ale, proszę ks. dobrodzieja — odezwał się prostując i przybierając infułacką postawę ks. Hamerski — jak mogła czcigodna pani hrabina, pomyśleć nawet ażebym ja (tu palcem na piersi wskazał) — ja dopuścił się tego, by dać ślub nielegalny! Gdyby nie żal, i nie rozdrażnienie, które to poniekąd tłómaczy, ks. Maryanie, przyznasz iż miałbym prawo, mieć żal i urazę...
Ks. Maryan usiłował to inaczej wyłożyć, i potrafił jakoś uspokoić prałata. Z podsłuchanego opowiadania, zakrystyan, dzwonnik, aż do dziadków kościelnych i organisty, dowiedzieli się wszyscy tegoż wieczora o wypadku, który w kronice Parzygłowów, miał pozostać pamiętnym na wieki.
Pan Mieczysław Abdank, który był na poczcie, gdy tam tę historyę opowiadano, dowiedziawszy się zarazem o bytności Wilskiego i p. Aleksandra, pobiegł natychmiast do nich.
Wpadł przerażony. — Prawda to? Wszyscy milczeli.
— Cóż takiego? — zapytał poważnie Wilski, niemal przygotowany, będąc kłamstwem się ratować.
— Zmiłuj się! całe miasteczko o tem wie! Niema sekretu! Bębnią po ulicach... Mów — co to było? co to jest?
Ledwie go tem uspokojono, iż panna Julia prawdopodobnie miała się znaleść, że... to — że — tego, słowem, iż — rzeczy stały wcale inaczej, a w istocie nie znaczyło nic — prócz że nie wiedział co mówić. Postawa poważna i chłodna p. Aleksandra świadczyła o jego niewinności przynajmniej chwilowej. Abdank sam już nie pojmował dla czego rozbębniono to i owo. — Zbierał się z komentarzem na pocztę, ale ciekawość, a więcej jeszcze przytomność St. Flour, która mu się wieczorem wydała cale przystojną i okazała przystępną — wstrzymały go tutaj.
Rozpoczął z nią rozmowę, w której miał sposobność dawne swe, nieużywane już od niedawnego czasu, dowcipy przewietrzyć. St. Flour znajdowała go przyjemnym, on ją — „piquante,“ tak, że stary Micio westchnął nad tem, iż niema najmniejszego pozoru przyzwoitego, do przyjęcia guwernantki.
Kto by był wreszcie zajrzał do dworku Zellerów, znalazłby w nim zupełną sprzeczność z ożywieniem, jakie panowało w miasteczku... Tu, cicho było i spokojnie... i hałas a wrzawa cale nie dolatywały pod kasztany. Na stoliku paliła się mała lampka olejna... Za stołem siedział stary z książką w ręku i czytał głośno; a w krześle ostawionem poduszkami spoczywała staruszka, z głową na piersi spuszczoną, słuchając z uwagą... Niekiedy wzrok zwracała ku drzwiom, jakby się jeszcze kogo spodziewała. W istocie profesor był w Owsinach, i tego dnia miał powrócić na noc do miasteczka. Oczekiwano na niego.
Pan Paweł przywoził tu z sobą zawsze wesele to, którego brakło, humor człowieka pogodzonego z życiem, z stanem, i nie pragnącego nic nadto, co mu los wydzielił.
— Ale cóż to jest — odezwała się staruszka... w chwili gdy czytanie ustało, że Pawła do tej pory nie ma?
— Nie rozumiem — rzekł mąż — zagadał się z Aleksandrem, z Kostusią, pusty jest jeszcze jak student. Przecież nic stać się złego nie mogło. Droga bezpieczna, konie dobre, ale gościna u Aleksandra, trudno się wyrwać.
Dwa razy wyprawiono kucharkę na zwiady, pana Pawła nie było... Zaczynano się doprawdy niepokoić, gdy zaskrzypiało coś i głos dał się słyszeć, dobrze rodzicom znajomy. Ojciec wyszedł naprzeciw....
— Coś ty się tak opóźnił?
Twarzy Pawła nie mógł widzieć jeszcze, ale głosu, który mu odpowiedział — że droga zła była, ojciec poznał humor zmieniony.
Gdy się przyszedł z matką przywitać, kazała mu sobie spojrzeć w oczy... Profesor był posłuszny, na twarzy jego widać było nie zwykłe jakieś pomieszanie.
— Mój Pawełku — coś ci jest? — odezwała się.
— Nic a nic! zmęczony jestem drogą... bryczka mnie stłukła. Wolę siedzieć na mojej katedrze niż się włóczyć po nocach.
Matka nie odpowiedziała nic, a wkrótce — dodała tylko.
— Idźże się połóż i wyśpij.
Gdy Paweł dał dobranoc, ojciec zapalił świecę, aby go odprowadzić do pokoju gościnnego.
— Co ci to jest? — zapytał gdy wyszli — tyś nie swój.
— Rzeczywiście — odparł cicho Paweł — matce nic mówić nie potrzeba — ale — ja Alfreda nie rozumiem, i nie bardzo z niego rad jestem.
— Cóż to znowu?
— A! nie, nie ma o czem mówić — a jednak — nie rad jestem, powtarzam... niespokojna dusza... biedy sobie szuka...
Na tem skończył i więcej ojcu już powiedzieć nie chciał.


VII[1].

Stan duszy i charakter jednego z głównych naszej powieści bohaterów, Zellera, który po latach dwudziestu, wracał na stare śmieciska z odżywionemi pragnieniami młodemi — z trudnością określić się daje, pojmujemy zwykle człowieka i takim go przedstawiamy, jakby był ulanym z jednej sztuki i nie ulegał zmianom. Często dają się słyszeć zarzuty czynione artystom, że w ich charakterach brak ścisłej konsekwencyi. Niestety! jeszcze więcej zbywa na niej ludziom żywym, a malarz związany prawdą fenomenów, musi jej nawet — prawdopodobieństwo poświęcić. Alfred Zeller był właśnie jednym z tych ludzi, których życie uczyniło chwiejnymi i niepewnemi w pochodzie. — Zamknięty w sobie samym, żyjąc z tem co wyniósł z katastrofy jaka go w młodości spotkała... chwiał się teraz co miał począć. Złe i dobre popędy w nim walczyły, droga nie była jasną. Stara namiętność mówiła najsilniej i głuszyła wszystkie inne głosy.
Tylko człowiek dwadzieścia lat zamknięty w więzieniu lub w biurze, żyjący w świecie ciasno opasanym obowiązkami pracy, która na uczucia jego najmniejszego wpływu nie miała — mógł być takim, jakim się Zeller znalazł wracając w rodzinne strony.
Zrobił majątek — ale nie potrafił przerobić siebie. Wszystko z czem się wydobył z domu, zostało w nim nietknięte. Najśmieszniejszą, najdziwaczniejszą została ta miłość, anachronizm, który ani do twarzy jego, ani do wieku nie przystawał, którego się wstydził, a wyłamać z pod jego panowania nie mógł.
Przybywszy, miał jedno na myśli, upomnieć się o resztę należnego szczęścia, opłacić je, zdobyć, niemal wymusić. Dokończyć życie przed laty dwudziestu zaczęte — zamierzone, dopominające się końca. Dwie rozmowy z hrabiną, w których próbował wszelkich środków, jakie mógł znaleść, aby je sobie pozyskać — po rozstaniu z nią nie wywołały żadnego stanowczego planu. Widział się odepchniętym — czuł ból — radzić nie umiał, a wyrzec się było nad jego siły.
Z rodzajem milczącej rezygnacyi, i rachuby na jakąś pomoc losu, pozostał wyczekując, aby schwycić pierwszą nadarzającą się zręczność, któraby jakąkolwiek drogą mogła go doprowadzić do celu. Miłość jego była jedna z tych bezrozumnych i nierozumujących namiętności, obok których żadne argumenta nie ważą, które się złamać nie dają — chyba rozczarowaniem i zużyciem.
Kupno majątku w sąsiedztwie było pierwszym krokiem, który mu się zdawał zbliżać do hrabiny. Stawał na straży... Czekał. Nabycie pretensyi od Szamiłowicza, gorączkowo dokonane, bez rozmysłu, zdawało się mu wprowadzać go na drogę... Był niem uszczęśliwiony — ale wykonawszy co zamierzał — niespełna wiedział jaką ma z tego korzyść wyciągnąć. Dopominać się i nękać hrabinę, wstręt mu czyniło, wolał z tą wierzytelnością pozostać jak postrach ciągły, jak groźba.
Nie uczynił więc żadnego kroku, nie odezwał się o należność... milczał. Hrabina czekała z trwogą. Zeller postanowił być cierpliwym... Sam pierwszy nie chciał dać znaku życia.
Przygoda z Emilem, pomieszała mu szyki. Zrazu był jej prawie rad, ale gdy hrabiątko zaczęło okazywać zajęcie Konstancyą i cisnąć się potajemnie do Owsin, — Alfred się zawahał co miał czynić.
Usiłował siostrę wybadać. — Znalazł w niej jakąś nieokreśloną sympatyę dla młodzieńca, zajęcie nim... które mu dało do myślenia. Broniła go, rumieniła się, znajdowała w nim wiele dobrego i materyał z któremby mógł człowiek urosnąć. Emil był zahukany, przybity, nieośmielony, ale ona widziała w nim szlachetne popędy, dobre serce. Nawet powierzchowność sztywna, miała urok dla panny Konstancyi. Alfred zmilczał, ale był tego zdania, ażeby go ani spoufalać, ani pociągać, i potajemnych tych stosunków nie rozwijać — zresztą panna Konstancya (co brata uspokajało), miała pono kogoś innego w zapasie.
Bez wiedzy matki, natarczywość młodego hrabiego i jego bukiety — nie miłe na Alfredzie czyniły wrażenie. Widział w tem jednak niemal coś opatrznościowego, dziwnego — i chwilami skłonnym był przypuszczać, że to się mogło na korzyść jego stosunków obrócić. Jak? z tego się sam przed sobą nie umiał wytłómaczyć.
Przyjmowano Emila grzecznie, ale chłodno, co go jednak nie zrażało. Był szalenie zakochany w pannie Konstancyi, której wyższość umysłowa, urok nowy nadawała w oczach rozmarzonego chłopca.
Parę razy Alfred nie był w domu... aby odwiedziny nie zbyt się często powtarzały, raz czy dwa przyjął go sam, a siostrze wyjść nie dał.
Jednego wieczora Emil przyleciał konno, na karym tak zmęczonym, że bokami robił, i na wstępie zapowiedział, że ma bardzo pilny, ważny interes, i że się z samym Zellerem widzieć musi. Pan Alfred zaprosił go do swego pokoju. Emil był tak poruszony, a tak nie nawykły do kroku stanowczego, iż znalazłszy się sam na sam z p. Alfredem, z trudnością mógł przyjść do słowa. Kosztowało go wiele rozpocząć rozmową.
— Panie dobrodzieju — odezwał się wreszcie, rumieniąc aż do purpury — ja mam pana prosić o jednę łaskę, o bardzo wielką łaskę.
Zeller stał zdziwiony i zaniepokojony, na myśl mu przyszło, że chłopak się może wyrwać niewcześnie z prośbą o rękę siostry.
— Cóż to takiego? — zapytał.
— A! wie pan — prędko począł nie śmiały chłopak dusząc swój kapelusz — trudno mi powiedzieć, a tu czas, czas nagli. Jestto okropna rzecz... okropna.
— Mów pan śmiało — przerwał Alfred.
— A! panie! familijna sprawa! nieszczęście! — począł Emil. Ja bardzo kocham moją siostrę, bardzo. Widzi pan mama, nie wiem czemu, chce ją koniecznie oddać do klasztoru. — Ona nie chce. Jutro ma ją odwieść. Julka jest w rozpaczy. Stara się o nią jeden pan, może go pan zna? pan Aleksander? Ona chce za niego wyjść... a mama nie pozwala. Jutro! wystaw pan sobie, jutro jadą do Lublina i zamkną ją u Brygitek... A! panie! ja pomyślałem sobie — wiem, że to może niedorzecznie... aby Julka by uciec mogła i ukryć się przy pannie Konstancyi w Owsinach. Nikt w świecie by o tem nie wiedział!
Spojrzał błagająco na Zellera, który stał pomięszany — milczący.
— Gdybyś pan mi pomógł! a! panie. Moja siostra... ja... bylibyśmy mu wdzięczni całe życie, nie licząc pana Aleksandra.
Zeller jeszcze milczał.
— Odmawiasz mi pan? — zapytał Emil natarczywie.
— Prawdziwie — odezwał się w końcu Zeller — jest to prośba tak dziwna... A jeżeli hrabina się dowie!
— Nikt w świecie! powiadam panu, nikt w świecie! Wszyscy pomyślą, że pan Aleksander ją wykradł. Co, byłoby się stało, gdyby czas był na to.
— Ale przypuściwszy, że ja się na to zgodzę... jakże się to ma wykonać? kiedy? — zapytał Zeller.
— Dziś w nocy! jak nie dziś — to już nie można nic uczynić! — rzekł Emil — ja Julkę wyprowadzę za dwór byle na gościńcu konie były... i możeby panna Konstancya raczyła po nią przyjechać.
Cały ten projekt awanturniczy, dwa tylko tak niedoświadczone, dziecinne rozumy wymyśleć mogły, jak Julki i Emila. — Nikt by pewnie inny nie wpadł na pomysł i nie ważył się chcieć wciągnąć w to obcego człowieka. Każdy też inny może obcy, byłby odmówił... Zeller widział w tem jakby zrządzenie opatrzności, która go splątywała umyślnie w sprawę rodziny, brała go może litość nad Julią i nad poczciwym i niedorzecznym bratem, który osnuł projekt tak szalony.
Widząc go ruchającego się a nie odmawiającego zupełnie — Emil począł nalegać, ściskając co chwila, prosząc o pośpiech, malując nieszczęśliwe siostry położenie.
Alfred poszedł naradzić się z Konstancyą, wrócili po chwili oboje i zastali Emila, zawsze jeszcze purpurowego z niepokoju... biegającego z kąta w kąt... Pierwsze to było w życiu jego wystąpienie czynne. Czytanie romansów, przyczyniło się wielce do wyrobienia w nim energii i do kroku, który go nęcił zuchwałością swoją. Paliła mu się głowa do tego ocalenia... rad był z siebie.
— A! żeby się to tylko udało? żeby się udało — wołał w duchu. Nawykły do pobożności, zmówił nawet naprędce trzy „Zdrowaśki“ na tę intencyę.
Panna Konstancya lepiej i gorącej to wzięła od brata.
— Dla czegóżbyśmy mieli odmawiać schronienia siostrze hrabiego? — rzekła. — Wszakbyśmy go nikomu innemu nie odmówili..
Ja pojadę po nią.
Emil rzucił się ręce całować; panna napadnięta tą wdzięcznością, do której się i inne przymięszało uczucie, tak się zarumieniła jak Emil — Alfred uległ.
— Dobrze więc — rzekł... Konie będą o północy na gościńcu...
A jeżeli pogoń pójdzie!
— Słowo honoru! nie może być pogoni! do jutra rana nikt się nie dowie... zobaczy pan...
Po zawarciu rozmowy, z której Emil tak był szczęśliwy, jak nie jeden zwycięzca po wygranej bitwie, siadł na koń i popędził do domu... Zaledwie przybywszy, poszedł oznajmić o tem siostrze... Julka więcej od niego miała męztwa, pocałowała go i szepnęła.
— O północy czekaj mnie na dziedzińcu, ale cicho! cicho! Dziwnie szczęśliwie powiodła się ucieczka... Julia wysunęła się z domu niepostrzeżona, Emil, który na nią czekał, przeprowadził ją do gościńca... Tu znaleźli powóz z panną Konstancyą, stojący już od pół godziny... Julia zaledwie miała czas skoczyć do niego i konie ruszyły małemi drożynami leśnemi ku Owsinom. Woźnica, zaprząg, wszystko było doskonale do tej nocnej wyprawy zastosowane. W drodze nie spotkano żywej duszy, i panna Konstancya jakby wracała od rodziców z Parzygłowów, zajechała do domu, gdzie wszystko na przyjęcie Julki było gotowem. Hrabianka z wielkiem męztwem dokonała ucieczki... Przybywszy na miejsce, prosiła, aby jej nie pozwolono wychodzić, nie pokazywać się i pozostać zamkniętą w pokoju jej przeznaczonym. Na wszystko się zgodził Alfred, a Konstancya, która w niej zyskiwała przyjaciółkę, nieskończenie gościowi była rada.
Emil, na którego patrząc, niktby go w świecie nie posądził o wybryk tak zuchwały, odprowadziwszy siostrę, położył się spać, zakrył z głową i udawał ciągle potem niewywczasowanego, obojętnego widza. Ten chłód jego nawet uderzył St. Flour, która go przypisywała nieczułości i głupocie, — kto inny byłby się z niego domyślił niezgrabnie i z przesadą odegrywanej niewinności. Lecz, Emil tak był nieśmiały, tak posłuszny, taka „trusia“ — iż nikomu na myśl nawet nie przyszło, iżby mógł mieć udział w tak śmiałym planie. Nauczony kłamać i kryć się, wychowaniem, które wszystko w nim tłumiło — i zasadzone było na wierzchowej ogładzie i przyzwoitości — Emil wykonał to, łatwo wracając do swej apatyi codziennej.
Nikomu na myśl nie przyszło przypatrzeć się oczom jego, których blask nadzwyczajny, zdradzał szczęśliwego chłopca.
Czuł się mężczyzną, i w duszy aż mu się ciepło zrobiło. Że zaś czyn dopełnił znakomity, za to mu ręczyła miłość, owo uczucie święte, dla której, pewien był, że się godzi poświęcić wszystko. — W czasie lamentów matki i popłochu w domu, panującego przez dzień cały, Emil pozostał stoicko niewzruszony... — filuterya jego zasadzała się na tem, że — ziewał.
Francuzka go zburczała parę razy za to — bał się odpowiadać, ażeby mu się mimowoli nie wypsnęło — i ramionami ruszywszy zmilczał...
Panna Julia, natychmiast dała znać o sobie Aleksandrowi, ale nie wyjawiając mu miejsca pobytu... Trzeba było dać się uspokoić wrzawie, zamętowi, poszukiwaniom i rozmyśleć co czynić dalej. — Zeller ofiarował się być pośrednikiem do Aleksandra, i pojechać do niego dla narady...
Tymczasem u hrabiny, — panowało jeszcze owe chaos, które ucieczka Julii wywołała. Francuzka obwiniona, żądała natychmiast odprawy i otrzymała ją. Ks. Maryana posłano do kanonika... Wilski wyjechał, została jedna jenerałowa, na której wypadek zbyt wielkiego wrażenia nie czynił. Siedziała u łóżka hrabiny dosyć obojętna. — Marya płakała...
— Przez tę dziewczynę, przez tego intryganta... straciłam owoc całego życia — wołała... Co powiedzą ludzie w domu, w którym pod okiem matki podobna historya stać się mogła? Jak teraz na mnie patrzeć będą? poświęciłam wszystko dobrej sławie i opinii — jedna chwila zburzyła to, na co ja pracowałam całe życie.
Jenerałowa powtarzała jej to, co mówiła w pierwszej chwili, że nie było innego rozsądnego ratunku, jak zgodzić się z wolą przeznaczenia i posłać do Aleksandra, zezwalając na małżeństwo.
Hrabina Marya słyszeć o tem nie chciała... wolała wyprzeć się córki, wydziedziczyć ją, całą swą miłość zlewając na Emila. Rozgłos już był tak wielki, iż pozwolenie by nie zaradziło, plama zostać musiała. Przekładała więc przyjąć ten cios z rąk opatrzności, a skorzystać z niego, aby Julię wydziedziczyć... Napróżno nalegała jenerałowa, po cichu nawet przypominając jej własny wypadek, który powinien ją był uczyć pobłażającą.
Nazajutrz po tym dniu okropnym, posłano po Wilskiego. Hrabina, choć wiedziała, że on nic nie poradzi, potrzebowała jego rady, a raczej — chciała go trzymać przy sobie. W dniu gdy się pan Aleksander oświadczył, rozmowa w gabinecie sam na sam, podziałała silnie na opiekuna — nadwątlone węzły udało się na nowo zadzierzgnąć. — Wilski ucałowawszy ręce Maryi, poprzysiągł jej wierność na nowo...
Zastraszyła go rozpaczą, ujęła przywiązaniem... obudziły się wspomnienia, niewolnik do kajdan powracał. Należało je zakuć póki były gorące.
Po widzeniu się w miasteczku z Olesiem, Wilski nazajutrz był w domu i sam się już wybierał do hrabiny, gdy po niego przysłano. Przykro mu się tylko było dowiedzieć, że jenerałowa siedziała przy chorej — nienawidził ją...
Nim przybył jeszcze we dworze zaszła okoliczność, która wszystkich w zdumienie wprawiła. Skutkiem badania ludzi we dworze, chłopiec kuchenny wygadał się, iż o północy widział hrabiego Emila, powracającego od gościńca, na którym stał powóz, który natychmiast w czwał pojechał. Kuchta wracał z kurami, po które go posłano do karczmy, i — choć zrazu milczał ze strachu... w końcu się wypaplał.
Klucznica przyszła o tem donieść hrabinie, która sfukała ją za tę potwarz... Ks. Maryan już był wrócił z miasteczka, zakomunikowano mu to... pobladł i przeraził się nie przyznając do tego, że Emila wychodzącego około północy po cichu — słyszał... Miał pewne powody osobiste dla których go — do exasperacyi i paplania nie chciał doprowadzać. Hrabina dostrzegłszy na twarzy nauczyciela pomięszanie, kazała zawołać Emila... ksiądz sam po niego poszedł.
— Ktoś się z tem wygadał, że pana widział po nocy... idącego do jakiegoś powozu na gościńcu — rzekł stłumionym głosem — ja w to niewierzę... niewierzę... Hrabina chce sama o to zapewne wypytać (tu popatrzał mu w oczy) — ja nic panu nie powiem, nic — nic... tylko... niech pan uważa co mówić będzie.
Emil się uląkł strasznie, usta mu zadygotały jak w febrze, matki obawiał się nad wyraz wszelki... Zebrał jednak okruchy odwagi rozbitej i obłudy wyuczonej, i powlókł się do domu. Po drodze ochłonąwszy nieco — nabrał ducha... Z miną niewinnego baranka, niezgrabnie, nieśmiało, pokornie wsunął się do pokoju matki, przy której siedziała jenerałowa. Spojrzała nań hrabina i ruszyła ramionami, wskazała Irenie i szepnęła jej.
— Przypatrz że się mu? jestli do tego najmniejsze podobieństwo?
Przyznaję ci się że mi wstyd go badać nawet.
Spojrzała i jenerałowa — ale tej oka nie uszło pomięszanie Emila — zamilczała jednak.
— Mon cher enfant! — odezwała się hrabina — co ci ludzie plotą! wcale to nie ma sensu? Ktoś tam powiada, że ty tej nocy chodziłeś, że ciebie widziano na gościńcu.
Hrabiątko popatrzyło na matkę, z udanem podziwieniem i za całą odpowiedź, uśmiechnęło się ruszając ramionami.
— Proszęż cię — wszak to być nie może.
— Ale, mama wie, że ks. Maryan sypia obok, drzwi otwarte. Modli się do północy... przecie by słyszał...
Emil unikał wyraźnego zaparcia się, i — jak sam mówił — lawirował tylko... dowodząc niepodobieństwa.
Hrabina spojrzała mu w oczy, kazała przyjść do siebie do łóżka, pocałowała go w głowę kilka razy, uścisnęła... popieściła — i rzecz była skończoną.
Emil odetchnął...
W czasie, gdy się ta mała komedyjka odegrywała; jenerałowa pilno się wpatrując w chłopca, przyszła do przekonania, iż on w tym tajemniczym wypadku, jakiś udział mieć musiał — ale się nie odzywała. Cóżby to już pomogło?
Gdy Wilski wezwany nadjechał, Irena wysunęła się z pokoju, zostawując samą hrabinę z opiekunem. Emil z nią razem wychodził, taki niewinny i dobrodusznie uśmiechnięty... jak kotek, gdy co złasowawszy wynosi się cicho ze spiżarni. — Zwróciła się ku niemu jenerałowa i popatrzyła mu w oczy, grożąc na nosie.
— Niech sobie mama mówi co chce, i myśli co chce.. a ja waćpana nie mam za niewinnego. Byłeś i ty w tej sprawie... ręczę za to.
Napaść niespodziana przestraszyła Emila, który zarumieniwszy się chwycił jej rękę, zaczął całować i bełkotać coś.
— Mów sobie co chcesz! ty wiesz gdzie siostra jest. Ty wiesz, ty wiesz.
Nastąpiła na niego tak natarczywie, że Emil zupełnie przytomność stracił.
— Ja się ciebie nie pytam — i wiedzieć nie chcę — dodała na ucho, zbliżywszy się do niego, ale, jeżeli wiesz gdzie ona — a o tem jestem przekonana — powiedz jej, niech co najprędzej ślub bierze... To moja rada!
Nagłe uspokojenie Emila, który uśmiechając się, głową zaczął potrząsać, mogło przekonać jenerałowę, że się nie omyliła. — Odeszła, a Emil skonfundowany powrócił do oficyny. Zły był na siebie i niespokojny. Wczoraj tryumfem żył, dziś postrzegał, że zwycięztwa ciągną za sobą ciężary, troski, do których dźwigania nie był nawykły.
Chciał siostrze dać znać — bał się ją i siebie zdradzić...
Ksiądz spoglądał nań podejrzliwie, we dworze chodziły pogłoski, niepozostawało nic tylko siąść do algebry, i podłożyć pod nią romans francuzki w ten sposób, aby ona go, w chwili niebezpieczeństwa, zupełnie zamaskować mogła. Oddał się więc tym studyom, czoło namarszczył mocno, brwi ściągnął, usta wydął, głowę podparł na ręku i zagłębił w dalszym ciągu Klaryssy...


VIII.

Pan Aleksander uspokojony o los Julii, czekał już tylko, aby mu o sobie znać dała... myśląc o tem weselu, bez matki i błogosławieństwa — ukradkowem, czegoś smutnem... od którego nowe miał rozpocząć życie. Obiecywał sobie mężnie mu zajrzeć w oczy, wytrwale pracować, słowem stać się człowiekiem woli, gdy dotąd był tylko człowiekiem fantazyi....
Tymczasem, wiele było do czynienia, począwszy od kawalerskiego domu, nie przygotowanego na przyjęcie młodej pani... Przez parę dni wiadomości niemiał żadnej, zaczynał być niespokojnym już, ale się pokrzepiał, że rozrywał przewracając dom do góry nogami. Stary sługa, był mu w tem pomocą serdeczną... Ochmistrzyni i kamerdyner stanowili opozycyę — czuli że resztki ich panowania nadeszły, że czego starowina dojrzeć nie mógł, młoda pani dopatrzy i weźmie w ręce swoje. Ze strony Żurowickiej i Grzegorza same płynęły trudności, wymówki i dąsania się. Oleś był na to wyrozumiały... śmiał się w duchu...
Trzeciego dnia, gdy w saloniku panował nieład największy, z powodu zawieszania firanek, a ochmistrzyni rzucała z niecierpliwości młotkami i przeklinała fantazyę młodego pana — powóz nieznany zatrzymał się przed gankiem...
Staruszek o kiju się wywlókł na ganek, spotkał nieznanego mu zupełnie mężczyznę, i nie wiedząc dokąd go prowadzić, przeprosiwszy... pokazał drogę do gabinetu Olesia...
W progu spotkał Zeller gospodarza...
— A! przepraszam pana — zawołał — u mnie — zburzenie Troi! nie mam gdzie go przyjąć, chyba w ciasnym moim pokoiku... Daruj z łaski swej! Nie mogłem być dotąd u niego... ale tyle mam i miałem na głowie. Zeller wszedł zapewniając, że wszędzie będzie im dobrze... Oleś interesu wcale się nie domyślał. Siedli... gość się począł oglądać... Po kilku wyrazach obojętnych pan Alfred szepnął, że miałby coś do pomówienia — na osobności.
— Jesteśmy tu zupełnie sami — rzekł Oleś trochę zdziwiony — ludzie zajęci wszyscy...
— Przywożę panu wiadomość od hrabianki — rzekł Zeller.
— Pan!! — podbiegając ku niemu krzyknął Aleksander — jakim sposobem?
— Niepotrzebuję pana prosić o tajemnicę — dodał — hrabianka Julia jest — u mojej siostry... w moim domu...
Położył palec na ustach... Oleś stał osłupiały...
— Prosi pana jednak i żąda abyś nie przyjeżdżał, póki się nie ułoży wszystko... Zdaje się, że hrabina, rada czy nie rada, da na ślub zezwolenie, w Lublinie się wyrobi indult.
Ślub może być... choćby u mnie.
Zeller wypowiedział to chłodno... i zamilkł. Ścisnęli się za ręce...
— Niepodobieństwem jest mnie jechać do hrabiny, poślę Adzia, mojego kuzyna, a opiekuna małoletnich... Tymczasem pozwól pan, abym mu podziękował i przeprosił go... Ale jakimże sposobem panna Julia dostała się do jego domu...
Zeller się zamyślił, czy ma prawo zdradzić Emila — i opowiedział wreszcie, jak się to stało, że schronienie i gościnę ofiarować musieli pannie Julii. Oleś nie mógł wyjść z podziwienia nad rolę, jaką brat w tem odegrał, nigdy go bowiem nie posądzał, ażeby do niej był zdolny...
Natychmiast rozporządziwszy, aby konie były gotowe, gdy Zeller zechce jechać — Aleksander sam się przygotował ruszyć do Wilskiego... Gość też spełniwszy posłannictwo, poleciwszy do czasu tajemnicę, wyjechał, a Oleś za nim natychmiast popędził do Wilskiego...
Zobaczywszy go śpiesznie nadjeżdżającego, pan Adam domyślił się co go sprowadza. Skłopotany obrotem, jaki jego własne sprawy brały, tem co nań spadło z powodu kuzyna, powitał go kwaśno.
— Mój Adziu — zawołał prawie od progu, przybywający, niema ratunku, do ciebie się uciekać muszę. Daję ci słowo honoru, że panny Julii nie widziałem, daję słowo powtórnie, że o ucieczce nie byłem zawiadomiony — ale dziś wiem gdzie jest... Żądam od matki pozwolenia na ślub, aby tę sytuacyę przykrą co najrychlej, prawidłowo rozwiązać.
— Żądam! żądam! — zawołał pan Adam... jakimże prawem...
— Tem, że tonący brzytwy się chwyta, — przerwał Oleś, dajmy pokój moralizowaniu, co się stało — stało się. Ożenienie moje jest tak dobrze dla matki jak dla mnie koniecznością. Skończmy to...
— Matka o córce tej wiedzieć, ani słyszeć nie chce. Panna Julia sama się wydziedziczyła, prawo jest wyraźne...
— Dobrze — ale bez pozwolenia matki pobrać się nie możemy... czekać będziemy musieli. Zdaje mi się, że jest w interesie domu, rodziny, aby to interim — ustało...
Wilski ramionami ruszył.
— Naturalnie, głupstwa cudze ta nieszczęśliwa matka i opiekun muszą naprawiać!!
Z tego tonu poczęła się rozmowa, i w ciągłych szarpaniach z obu stron, trwała dość długo. Pan Aleksander miał cierpliwości wiele.
— Mój Adziu — rzekł w końcu — nałajałeś mnie co wlazło, — bądź tak dobry przypomnij i pokrewieństwo i przyjaźń dawną żałuj.
— Muszę — odparł Wilski — zatem będę — lecz nie możesz wymagać odemnie, abym był wesół i szczęśliwy...
Ale — gdzież panna Julia?
— Nie mogę ci tego powiedzieć — daję słowo, że w domu obcym i pod dobrą opieką — to dosyć. Zresztą, dziś to wam obojętne — sprawa moja...
Wilski siadł chmurny — sparł się na rękach, zadumał.
— A! te kobiety! — zawołał — te kobiety... Cały niepokój życia z nich płynie... to nieszczęsny żywioł, co nam odetchnąć nie daje, nęci, obiecuje szczęście... uwodzi... rzuca nami...
— Tak! tak! stare to i znane narzekania — zawołał Oleś — które regularnie wychodzą na scenę, ile razy mężczyzna popełni jaką niedorzeczność, którą by rad zrzucić na kogoś. Mój drogi Adamie — my winniśmy! my!
— My! — westchnął Wilski... my i one. — Myśmy słabi... a one...
Widocznie biedny Adzio był mocno podraźniony, zbierało mu się do wyznania... Kuzyn to już przeczuwał... widział je nadchodzące...
— Ty bo także zdajesz mi się zbolały jakiś? co ci jest? — zapytał.
Wilski spojrzał mu w oczy.
— Odpowiem ci po francuzku — Cherchez la femme...
— Ja bo jej i szukać nie potrzebuję, — zawołał Oleś z uśmiechem na pół bolesnym — gdy się to ciebie tycze — c’est tout trouvé — hrabina...
— No — tak — jeśli chcesz... hrabina...
— Żeń się i wszystko będzie skończone... — rzekł Oleś — to jedyne lekarstwo, stosunek nie legalny, że się tak wyrażę niegrzecznie, cięży niewymownie... uczyń go sakramentalnym, będziecie się kłócić jawnie i wszystko wróci do porządku. — To moja rada...
— Tak — panno — odezwał się Wilski. — Któż wie — ożeniłbym się, mam dla niej przywiązanie, wolałbym, skończyć w ten sposób, — ale ona... ona...
— Jakto! ona z pewnością sobie tego życzy...
— Z pewnością? — rozśmiał się Wilski, — mylisz się. Są dni, że zdaje się wymagać tego, rachować na to — gdy przychodzi do stanowczego jakiegoś postanowienia... wola się odkłada! Nie rozumiem. Może czuje że mnie mocniej wiążą pewne względy niż przysięga. Nie życzy sobie może władzy jaką ma, zamienić na inną...
— Ale raz przecie skończyć potrzeba — mój Adziu. Jedziesz w mojej sprawie. Skorzystaj z tego i wprowadź swoją.
— Niech cię albo rozwiąże z poddaństwa, lub... zdaje mi się, że i sobie to winna.
Wilski milcząco poruszył się niecierpliwy...
— Jest jeden wzgląd — rzekł cicho — wiem... Szło jej i idzie o nieposzlakowaną reputacyę... Nie śmiej się, niema z czego... Lęka się, aby małżeństwo to nie upoważniło ludzi do wniosków, iż — oddawnaśmy na nie czekali...
— Sofizmat — a zresztą... ja jestem ciemny i w polityce, a dyplomacyi niewieściej nie rozumiem nic... Zdaje mi się, że tak jak rzeczy stoją... nie lepiej są... Tybyś się mógł ożenić.
Wilski westchnął — zebrało mu się na zwierzenie.
— Tak jest — rzekł żywo — gdyby nie więzy — dla czegóżbym nie mógł się ożenić. Dzieci małe, potrzebują oba matki...
— Macochy — dodał Oleś — odłóż to na stronę...
— Ale ja potrzebuję towarzyszki życia, przyjaciela.. kogoś, coby stał przy mnie...
— Tak, tak... im więcej się kto razy żenił, tem mocniej się żenić potrzebuje, to dowiedziona rzecz — zawołał Oleś. Z tych wszystkich względów — postaw jej ultimatum... i — wierz co! ja ci pannę wyszukam i jadę w swaty... Muszę ci się przecie wywdzięczyć....
W ten sposób jakoś rozmowa poufalną się stała.
Wilski zacząwszy mówić o sobie, przestał się dziczyć i prawić morały, czując, że sam ich by może potrzebował. Ułożono się, że nazajutrz Wilski miał jechać do hrabiny, a Oleś czekać nań i pozostać u niego w Wilsku...
Stało się jak projektowano...
Nieszczęsny Adzio, który od niejakiego czasu, ani dnia spokojnie w domu przebyć nie mógł, albo jeżdżąc lub zarzucony będąc listami i posłańcami — ruszył w drogę znowu. Spodziewała go się hrabina... Wstała już była z łóżka — katastrofa domowa, o której mówić, wspominać, alluzyi do niej najmniejszej uczynić nie było wolno — zostawiła na pięknej twarzy hrabiny mniej daleko śladów, niż by się kto spodziewał. Zwykła była umiejętnie piękność swą pielęgnować — czyniła dla jej utrzymania co tylko mogła — był to jej skarb — nie chciała go stracić. Samo wspomnienie starości przerażało ją...
Gdy po przeleżeniu dnia w łóżku wstała raz pierwszy, zamknęła się ze swą sługą dla narady... wzięła lekarstwo jakie doktór przepisał na wszelkie wypadki, napiła się czegoś uspokajającego, zmusiła się do snu... dobrała dyetę właściwą i starła z twarzy oznaki bólu i troski...
Miała dosyć przytomności umysłu i rozwagi, aby obrachować co nie jako cieleśnie na duchu oddziałać mogło... Długie doświadczenie przekonało ją, że fizyczny stan jest tak w ścisłym związku z moralnym, iż jak duch może ciało nadwerężyć, tak ono ducha spętać i ukoić umie. Z zimną krwią udała się do apteki, aby sercu niedać bić za mocno, ani mózgowi nadto rozmyślać...
Z tą wolą i zimną krwią nie dziw, że potrafiła cel osiągnąć. Tego dnia była już znowu w blasku piękności dojrzałej, ale świeżej i powabnej, lekkim odcieniem melancholyi osłonionej. Czarny strój czynił ją piękniejszą jeszcze, a formy jego do powagi sytuacyi doskonale były zastosowane.
Wilski znalazł ją w fotelu, z książką na kolanach. W domu już nowy porządek był zaprowadzony, ślady zatarte... Co tylko do Julii należało, wyniesione, zamknięte — nic jej nie przypominało.
Słudzy, ks. Maryan, Emil otrzymali przestrogę, aby nie śmieli nigdy mówić o niewdzięcznej...
— Nie mam córki — pogrzebałam ją — odezwała się do kapitana — proszę, aby mi mojego bólu nie przypominano. Ofiarowałam go Bogu i ukryłam w głębi duszy...
Jenerałowej, która jeszcze bawiła tu — nie było w salonie. Wilski odrazu zapowiedział — przykry interes...
— Jeżeli mi masz mówić co o Julii — proszę skończmy to w dwóch słowach... mnie to męczy i drażni, to dla mnie tortura...
Wilski więc sucho i w niewielu słowach, posłannictwo swe dopełnił. Hrabina w ciągu jego, odwróciwszy oczy, patrzała cięgle w okno, milcząca... Gdy skończył, długo nic nie odpowiadała.
— Pozwolenie na to małżeństwo daję, bo go odmówić nie pozwala reszta litości, na którą oni nie zasługują, ale w pozwoleniu wyrażę, iż się córki wyrzekam, że widzieć jej nie chcę. Proszę, aby mi się na oczy nie pokazywała... Z majątku nic mieć nie będzie. Pod warunkiem przyjęcia tego rozporządzenia mego, które jest nieodwołalne, dam to nieszczęsne pozwolenie...
Wilski ani próbował zmienić postanowienia hrabiny, wiedział, że to by było napróżno... Z zimną krwią, oznajmiła mu, że podpisze przy świadkach pozwolenie... Wilski i ksiądz kapelan mieli za nich służyć. Nie sprzeciwiając się warunkom, zwrócił tylko uwagę przybyły, iż pozwolenie obciążone rodzajem wyparcia się, niepotrzebnie by świat wtajemniczało w stosunki domowe. Hrabina zgodziła się w osobnym liście do córki, którego kopię świadkowie mieli podpisać, wyrazić tę swoją wolę. Układy o to, potem pisanie, zajęły dosyć czasu... Hrabina zupełnie spokojna, dopilnowała, aby się stało wedle jej woli. Nic to ją nie poruszało.
Ponieważ jenerałowa nie nadchodziła, Wilski, któremu w istocie, własne położenie stawało się ciężkiem, zbliżył się do hrabiny i ujął ją za rękę.
— Maryo — rzekł — ja i za sobą prosić cię przybyłem... Zrozumiesz mnie. Oddaj mi tę rękę, którą trzymam... Wiesz jak cię kocham.
Hrabina z ukosa spojrzała nań, długo oczy nań zatrzymując...
— Nie wiem — rzekła — nie wiem czy mnie kochasz... Nic mi nie potrafi wybić z głowy, że przez jakiś czas dałeś się bałamucić Irenie...
— Moja droga — szepnął z pokorą Wilski — gotów się jestem przyznać do chwilowego złudzenia, po którem nastąpiło rozczarowanie... Nie chcesz mi dać domowego szczęścia... ja dla dzieci matki, dla siebie bytu spokojnego szukać muszę... Nikogo pewnie tak nie będę kochać, jak Maryę kochałem... ale ożenić się — jest dla mnie — obowiązkiem...
Mówiąc trzymał ciągle jej rączkę śliczną, która ani zadrgnąwszy leżała na jego dłoni — patrzała w oczy, — wejrzenie hrabiny omdlałe jakieś, smętne, melancholii pełne, nic nie mówiące... skierowane było na niego... usta zamknięte, milczały.
Najlżejsza oznaka nie zdradzała myśli. Wilski, znający ją tak dawno, nie mógł wyczytać odpowiedzi — z oblicza zamkniętego jak marmurowy grobowiec.
Dała mu tak między nadzieją a odprawą, przeżyć chwilę długą. Wreszcie zwolna poruszyły się wargi.
— Mój drogi Adziu — rzekła słodząc odpowiedź — przynajmniej w tej chwili... w tej chwili, gdy mi się pierś krwawi, nie mówmy o tem jeszcze... Daj mi przeboleć, odetchnąć, niech ten kamień co leży na piersi, stanie się mniej ciężkim nawyknieniem... Ty wiesz, żem ja twoją.
Ścisnęła mu rękę, on ucałował paluszki białe. Dwuznaczna odpowiedź, zamknęła mu usta.. Zadzwoniła zaraz...
— Wszak to godzina obiadu — prosić pani jenerałowej...
Nastąpiło milczenie. Irena weszła dosyć swobodna... Właśnie nie dawno była w Parzygłowach, gdzie się dotąd St. Flour znajdowała, wybrać się nie mogąc dalej. Przebyła tam cały dzień prawie... nagadały się do woli.
Pan Mieczysław Abdank dotrzymywał im towarzystwa i obdzielił wszystkiemi plotkami jakie pozbierał.
Wdzięki, acz nieco przywiędłe p. St. Flour, jej żywość i dowcip, czyniły na nim silne wrażenie.
Jenerałowa śmiała się z tego.
— Ale wiecie — dodała bawiąc tem opowiadaniem Wilskiego i hrabinę — że doprawdy bym nie zaręczyła za to, iż Abdank się oświadczy, a ona go przyjmie... Oboje zrobią dzieciństwo, którego za tydzień będą żałować — ale Miciowi się zdaje, że go miłość odmłodzi, a St. Flour, że będzie mogła po włóczędze wiekuistej, odpocząć...
Jenerałowa spowiadała się z tych wrażeń, lecz część ich zostawiła przy sobie. — Z dawnych czasów znała trochę starych Zellerów, ktoś jej powiedział, że p. Alfred jest przejazdem u rodziców. Nawykła zawsze dogadzać każdej fantazyi, mocno zaciekawiona nababem. Jenerałowa, nie długo myśląc, poszła pieszo do dworku pod kasztanami. Miała odwagę olbrzymią. Zakłopotała starych, którzy jej odwiedzin zrozumieć jakoś niepotratili — swobodną rozmową umiała ich z sobą oswoić, a że pan Alfred był w istocie w dworku i zamierzał odjeżdżać, powiedziała mu wprost, że sobie życzy z nim pomówić, że jest go ciekawa. Kazała mu zostać w imię dawnej przyjaźni. Zeller domyślając się fałszywie jakiegoś posłannictwa od hrabiny może — skwapliwie przyjął polecenie.
Usiadłszy tak, aby Alfreda mogła wprzódy wystudyować nim z nim rozpocznie rozmowę — zabawiała czas jakiś staruszków, rozruszała ich trochę, a po półgodzinnej wizycie, odezwała się do Alfreda.
— Teraz mi pan podasz rękę i odprowadzisz do hotelu. Nieprawdaż!
Zeller był posłusznym — zawsze jeszcze spodziewał się poselstwa... Jenerałowa domyślała się tego. Gdy wyszli z dworku, rozpoczęła rozmowę z otwartością i rubasznością wesołą, jaką miała prawie zawsze...
— Jeżeli myślisz — odezwała się do niego, odgadując czego wyglądał — jeżeli myślisz, że ja ci co od Maryi przynoszę, to się mylisz. Ja byłam was niezmiernie ciekawą, o! i dużo, dużo bym z wami pomówić chciała — bardzo otwarcie... Mówiąc to zalotnie mu się uśmiechała.
— Pan wiesz, my z Maryą jesteśmy rówiennice — ja wiem naturalnie i teraz wszystko... ale... wszystko. Ze mną jak z siostrą możesz mówić zupełnie otwarcie. Kochasz ją jeszcze nieprawdaż?
— Nie zapieram cię tego.
— Ale wiesz — to prześlicznie! Po latach dwudziestu... i... to monumentalna miłość... Ja ci winszuję... tylko mój panie Alfredzie — ot tak, między nami staremi przyjaciółmi, (pozwolisz-że się tak nazwę) — cóż dalej?
Nie otrzymawszy odpowiedzi jenerałowa mówiła dalej.
— Ona cię nie kocha... — Przykro mi cię o tem przestrzedz — ale to też obowiązek przyjaźni... Sercu się nie rozkazuje... Smutna rzecz... Nie jest to tajemnicą, Wilski ci ją zbałamucił, kochali się za życia tego poczciwego safanduły, który miał Wilskiego za najlepszego przyjaciela, — kochają się jeszcze... i pobiorą... Dopiero potem może, może... miłość ta dogorywać zacznie... — Więc cóż? a ty?
— Ja? — spytał Alfred smutnie — cóż ja mam o sobie powiedzieć... Kocham — i kochać będę...
Jenerałowa się rozśmiała.
— Wiesz, mój panie Alfredzie — to ci się tak zdaje... Ty potrzebujesz się zakochać i kochać, boś się nie wykochał jak należy. Wyperswaduj sobie stałość i hrabinę — obejrzyj, znajdziesz drugą, to cię uleczy...
— Wolę zostać z moją chorobą — krótko dokończył Zeller.
— Żal mi cię — szczerze ci mówię, że mi cię żal — mój panie Alfredzie... To upór nie miłość...
— Może oboje razem...
Rozprawiając Irena zaprowadziła go do hotelu, posadziła u siebie i puścić nie chciała. Przyszła jej fantazya bałamucenia go i próbowania, czyby się to równie jak z Wilskim nie powiodło.
Alfred był zimny jak kamień. To ją wcale nie zraziło. Zaczęła go rozpytywać o stosunki domowe, o nowe nabycie, o siostrę... Zażądała nawet poznać pannę Konstancyę.
— Ja jestem fantastvczka — wszyscy ci to powiedzą, panie Alfredzie. Robię co mi na myśl przyjdzie, o ludzi się wcale nie troszcząc. Niech tam sobie gadają, kiedy ich to bawi. Otóż — ja jestem ciekawa twojej Kostusi, domu... i — acana dobrodzieja... ale tak! tak! — że kiedyś ani się nie opatrzysz, ja ci do Owsin spadnę. A prawda? nastraszyłbyś się...
W istocie Zeller pomyślał, że mogłaby zostać hrabianką, i trochę go to niepokoiło...
— Bardzo będę pani rad — odezwał się, tylko o trochę cierpliwości proszę, bo dom w takim stanie, że usiąść nie ma na czem.
— Tem zabawniej... posiadamy na ziemi, po turecku... Zaczęła się śmiać jenerałowa. Ale — powiedz mi — dodała zaraz — czy jesteś skąpy? czy robiąc pieniądze nie nabyłeś tej passyjki?
— Nie — rozśmiał się Alfred.
— Bo — powinieneś sobie dom przecie urządzić, z komfortem... — To ci się należy..
— Nie nawykłem do niego.
— Niezmiernie się łatwo przyzwyczaić, spróbuj tylko...
— A na cóż ci życie?...
— A, pani — odezwał się Alfred — gdyby na komforcie miało się ono skończyć — jakżeby przypomniało kanarki w klatce, lub gorzej jeszcze...
— Rozumiem — uśmiechając się — zawołała jenerałowa — u ciebie za wszystko miłość ma starczyć... nie przeczę, że to bardzo ładna rzecz. Wiesz, ja się w mojem życiu kochałam trochę, a fantazyi miewałam dużo... Takam była nieszczęśliwa, że trafiałam na ludzi... w których niepodobieństwo było się rozmiłować, gdy się poznało bliżej...
Ze wszystkiemi jak z Meluzyna... póty dobrze, póki ich nie podpatrzysz w kąpieli... gdy nie wiedzą że się ich widzi. Skończy się na potworze...
Alfred milczał. Chłód jego draźnił Irenę niezmiernie, kokietowała go jak mogła, ale nie potrafiła — rozmrozić.
Skończyła się więc długa rozmowa zaproszeniem do Uznowa, obietnicą bytności w Owsinach, i wyzwaniem do dobrej przyjaźni i poufałych stosunków.
— Kiedy cię już Pan Bóg pokarał tą hrabiną — mój panie Alfredzie — jabym ci rada usłużyć... Choć wiem, że to się na nic nie zda? Może chcesz bym jej co powiedziała.
— Tak, że ją kocham! — zawołał Zeller.
— To dla niej nie będzie nowiną — zakończyła Irena. — Choć to moja przyjaciółka i nie mam lepszej ani dawniejszej nad nią — ale ci muszę powiedzieć, jeśli marzysz że... coś od niej zyskasz... to jej nie znasz.
Naprzód to hrabstwo... potem stosunki w świecie... ona chce być panią i świetnieć na horyzoncie...
— Ja jej przynoszę najlepsze do tego środki — rzekł Alfred.
— Ale nie — odparła jenerałowa — pieniądze? to nie dosyć? nawet tytuł? któż go dziś nie ma, gdy mu się bardzo zechce? Włosi sprzedają markizaty, hrabstwa, księztwa, z przywiązanemi do nich tytułami... można je nabyć łatwo... Hrabina chce mieć prawo utrzymać się na stanowisku arystokratycznem, którego się dobiła... To jej marzenie. Et elle a le physique du rolle — dodała z westchnieniem. Ja zawsze trochę na dragona wyglądać będę, choćby w mitrze, ona chodzi jak księżna choćby boso...
Ruszyła ramionami.
— Ale mój panie Alfredzie — zakończyła żegnając go... nie uciekaj odemnie... Ja, choć nie jestem różą, powiem ci z perskim poetą, mieszkam przy niej i woń jej przynoszę. Ze mną o niej możesz pomówić nieszczęśliwy młodzieńcze, zestarzały a niepoprawny... Będziemy dobrymi przyjaciołmi. Słowo daje — to ci się na coś przyda!
Gdy Alfred wyszedł wreszcie, jenerałowa zbliżyła się do zwierciadła z westchnieniem.
— Gdyby bo się chciało zakochać we mnie, doprawdy nie byłabym od tego... W końcu te fantazyjki nudzą... Dobry jakiś człowiek, i z nim możnaby pojechać do Palermo, do Kairu, gdzieby się podobało... z kuryerem, któryby załatwiał te wszystkie nudne formalności podróży... Nie piękny — to prawda — smutna twarz — a możnaby się do niej jednak przyzwyczaić!
Oddałabym tem przysługę hrabinie, która go się boi!
Zdaje mi się, że napróżno... Mścić się nie będzie...
Uśmiechnęła się do zwierciadła.
— Do takiego już przechodzonego jegomości — jak on — rzekła w duchu — doprawdy nie byłabym zaszpetną. Mam dni jasne, w których bywam młodą... ale jestem nieszczęśliwą, ludzie się na mnie poznać nie mogą... chyba taki chłystek jak Bończa.
Zamyśliła się — a że sama nie lubiła siedzieć z sobą, zastukała do St. Flour, i na wesołej z nią pogadance skończyła swój pobyt w Parzygłowach.


IX.

Potrzeba było tak silnego organizmu jak hrabiny Maryi, ażeby to wszystko co ona przeżyła, przecierpiała, znieść tak heroicznie, tak chłodno, i nie dać się losowi pokonać. Życie znowu płynęło wedle zakreślonej mu przez nią formy, jednostajnie, prawidłowo, — i nader przyzwoicie. W obec ludzi, szczególniej mniej znajomych, silili się na zupełny spokój, a nawet wesołość; lecz gdy po takim dniu reprezentancyi w salonie, wróciła do sypialni, urządzonej z równie wykwintnym smakiem jak dom cały, gdy rozebrana, po odprawieniu sługi, została sama z sobą — naówczas zamyślała się ponuro i gryzła niepowodzeniami.
Powrót Zellera, groźne jego nabycie długów, o które się nie upominał, stosunek z Wilskim — naostatek, niesłychany bunt córki, i mroczna jakaś przyszłość, przedstawiająca się nie jasno, wywoływały łzę czarem[2]. Z Emila nie była tak zadowoloną, jak mówiła, — widziała jego wady, zaczynała się lękać jakiejś emancypacyi, równie nieprzewidzianej jak córki. Czuła potrzebę jakiegoś kroku stanowczego — a wahała się z nim. Niech Wilski czeka — mówiła w duchu. — Po chwili znowu niebezpieczeństwo tej odprawy i oczekiwania stawało się widocznem. Chciała mu oddać rękę, i wahała się z tem, jedynie aby nie potwierdzić złośliwych pogłosek o przeszłości... Szło jej więcej daleko o to co ludzie powiedzą niż co się działo istotnie...
Tak długo wszelkiemi ofiary okupywała swą sławę — i miała ją sama zaćmić, ślubując temu, kogo posądzano i dawano jej za kochanka. Hrabina, jak wiele osób w jej położeniu, oszukiwała siebie a zdawało jej się, że mogła świat w błąd wprowadzić.
I tego wieczora dumała długo...
Jenerałowa wróciła już późno z miasteczka, znalazła ją już w sypialni.
Przyszła rozerwać ją szczebiotaniem, którem bawiła się sama.
— St. Flour, — poczęła — siedzi w Parzygłowach, zobaczycie, że się wyda za tego starego Abdanka.... który się jej durzyć daje i admiruje starą francuzicę. Spotkałam tam i Zellera...
Hrabina spojrzała niespokojnie.
— Wiesz, że to bardzo miły, poważny człowiek i, gdyby mi się dał zbałamucić.
Marya wstrzęsła się.
— Moja Ireno, dziecinną jesteś i płochą nad wszelki wyraz.
— A to całe moje szczęście! — zawołała jenerałowa, chcę być jak najdłużej dziecinną — i póki tylko mogę... płochą. Bawi mnie to, ale nie lękaj się... jestem zarazem ostrożna... Ten Zeller to osobliwy człowiek, wyjątkowy... Kocha się w tobie jak niegdyś. Ani mu tego wybić z głowy.
Hrabina siedziała nie dając znaku życia.
— Mógłby być szczęśliwy, poszłaby za niego chętnie każda...
Tu była przerwa mała w rozmowie, milczały obie.
— Muszę przez ciekawość oddać mu wizytę w Owsinach. — Mieszka tam siostra jego, chciałabym ją poznać, zbadać tajemnicę życia tej zagadkowej postaci — mówiła dalej Irena. Doświadczenie mnie nauczyło, że każdy czemś wyłączniej żyć musi, coś pielęgnować, coś głównie ukochać. Nie sposób, aby stara zbutwiała miłość starczyła Zellerowi do życia; musi albo pieniądze lubić, albo rodzinę miłować, albo mieć ambicyę, wreszcie jakąkolwiek fantazyę... konika... Najlepiej to poznam, gdy go zobaczę na gnieździe...
Marya się uśmiechnęła.
— Doprawdy widzę, że chciałoby ci się chwycić go za serce... i uszczęśliwić.
— Nie zapieram się! Naturalnie szczęście by było nie najpierwszego gatunku, trochę pośledniejsze sobie, powszednie, ale pewną jestem, żebym mu je dać mogła...
— No — a zatem... przysiądź się tylko! — ironicznie z przekąsem pewnym, odezwała się Marya. — Gdy raz zostaniesz panią baronową — bo kupicie sobie baronię — aby Zeller brzmiał lepiej — proszę cię, Irenko, postaraj się, aby mi nie dokuczał o długi.
— Bądź spokojną... bylem się wydała za niego... rozśmiała się Irena.
Z tej na wpół żartobliwej rozmowy, po chwili Marya przeszła do córki, żaląc się na nią, dziwując jej, przypisując całe postępowanie wpływowi St. Flour i intrygom... Nawet ucieczkę (trwała w tem przekonaniu) francuzka musiała ułożyć.
Nie przyznawała się do tego hrabina, że choć przez pychę i upór zaparła się dziecka, żal jej go było, i myślała o opuszczonej z sercem ściśniętem. Nieustannie ta Julka u obcych, bez wyprawy, bez wesela, bez błogosławieństwa, niepokoiła ją, stawiając przed oczyma.
Wprawdzie surowość dla córki, miała ją podnieść w oczach świata (tak sobie wyobrażała przynajmniej) — lecz... bolała...
Dzień następny upłynął smutno i jednostajnie. Jenerałowa się nudziła, a usposobienie jej zaraźliwem było. Hrabina niespokojnie czekała jakichś wieści, plotek... oznajmienia o córce — nikt nie przybywał i — nic słychać nie było. Cisza otaczała dwór... Emil przychodził o swej godzinie z księdzem, zawsze prawie na jedne pytania, przynosił też same odpowiedzi, odchodził potem, jenerałowa czytała, gospodyni probowała patrzeć w książkę, dnie się wlokły nieznośnie. Wilski nawet nie przyjeżdżał. Zgłaszać się do niego nie chciała hrabina, a była niespokojną — jak przyjął życzenie przeciągnięcia ostatecznej decyzyi. Tydzień tak upłynął, gdy jednego rana Emil zapukał do pokoju matki w godzinie, o której nigdy u niej nie bywał.
Poznała głos jego i bardzo ją to zdziwiło.
Przybycie miało swe znaczenie, a stawało się tem dziwaczniejsze, że ks. Maryan mu nie towarzyszył. Matka wstała podchodząc ku niemu z twarzą surową.
Emil wyglądał niezwyczajnie, jego twarz zwykle jakby zamarła i bez wyrazu, poruszyła się we wnętrznem jakiemś uczuciem. Przysunął się do matki, pocałował ją w rękę.
— Mama dobrodziejka pozwoli... pozwoli się prosić...
— O cóż takiego? — moje dziecię...
— Mam wielką prośbę do mamy...
— Mów — sucho i przeczuwając coś ważnego — dodała hrabina.
— Ale mama się gniewać nie będzie.
Matka zamilkła; zmarszczyła brwi.
— Proszę cię — mów, sans préambules.
Pocałował ją w rękę raz jeszcze.
— Mama dobrodziejka pozwoli — pojechać na wesele Julki...
Zbladła hrabina... była to prośba niespodziana, dowodząca, że choć ona się dziecka wyrzekła, rodzina jej nie odpychała. Namyślała się co odpowiedzieć.
Przeszła się po pokoju. Postępek syna skłonną była za rodzaj buntu także uważać, ale razem za surową bezwzględnie być nie chciała. Syn jeden jej zostawał.
— Mój Emilu — odezwała się cicho i powoli — wiesz że panna Julia — jest dla mnie osobą obcą. Chcesz jechać... Proszę cię, jedź sobie (ale z ks. Maryanem) — jakbym ja o tem nie wiedziała... Ani wiedzieć nie chcę...
Emil stał wysztywniwszy się znowu, jak żołnierz na posterunku, nie odpowiedział słowa, pocałował w rękę, odszedł do drzwi wolnym krokiem, a za progiem słychać było, jak pobiegł kłusem do oficyny.
Ks. Maryan, któremu impetycznie objawił wolę matki, wstał żywo z krzesła.
— Gdzie? co? jak? na wesele? ja nie wiem... muszę pójść sam po rozkazy hrabiny.
— Niech ksiądz będzie łaskaw — i owszem — rzekł Emil — jeszcze lepiej.
Kapelan więc z kolei anonsował się do pani. Znalazł ją z chustką na oczach — spodziewała się go...
— Wiem — rzekła głosem przerywanym... z czem ksiądz przychodzi... Proszę go, aby towarzyszył Emilowi, i aby nie zbyt długo bawił. — Dosyć jest do kościoła, do pana Aleksandra, czy gdzie tam to ma być — niech nie jedzie...
Po chwilce spytała.
— Ale gdzież i kiedy się to odbywa?
— Ja nic nie wiem — rzekł ks. Maryan. Wszystko to są sekreta. Hr. Emil odebrał zaproszenie...
Hrabina wstała.
— Ale jakże można pozwalać na korrespondencye, na takie emancypowanie się?
Ks. Maryan trochę zakłopotany zmilczał.
— Niechże jegomość dobrodziej dowie się, i pomówi o tem jeszcze ze mną.
Mówili jeszcze, gdy zaturkotało. Kamerdyner przyszedł oznajmić o przyjeździe Wilskiego, a hrabina pośpieszyła do salonu.
— Przywożę wiadomości, i przyjeżdżam z pytaniami — rzekł Wilski... Ślub hr. Julii przyśpieszony, po jutrze... Jestem proszony, Oleś jest moim krewnym, Julka pupillą, co mam uczynić...
— Ale ja — ja wcale nie należę do niczego, nie mieszam się — nie chce wiedzieć — odezwała się matka z trochą niecierpliwości. — Jednakże, proszę... dla ciekawości tylko... dokąd się panna Julia schroniła? gdzie wesele? Są to jeszcze dla mnie tajemnice.
— Część tych rzeczy i dla mnie nie zrozumiała — odpowiedział Wilski — ale panna Julia jest u Zellera w Owsinach.
Hrabina rzuciła się z krzykiem i oczy zakryła, Wilski myślał że zemdleje i pośpieszył na ratunek. Ocucona jednak prędko, ręką mu dała znak aby się usunął.
— Ten człowiek — rzekła — prześladuje mnie z wyrafinowaną zaciętością. Jego więc w tem ręka!... A powinnam się była dorozumieć. Ale jakimże sposobem panna Julia trafiła do niego? kto pośredniczył?
— Nie wiem o niczem — rzekł Wilski. Panna Julia przez cały ten czas tam z siostrą Zellera przebyła. Oleś chciał, aby ślub odbył się w kościele, i żeby wprost ztamtąd jechali do niego. Zeller mocno obstawał przy tem, ażeby przyjąć państwa młodych u siebie. Nie odstępuje od tego. Wesele będzie w Owsinach.
— I Emil ma tam jechać! — krzyknęła hrabina — ja na to nigdy nie pozwolę. Nie czekając co Wilski powie, pochwyciła dzwonek; kamerdyner zjawił się tem rychlej, iż podsłuchiwał podedrzwiami.
— Prosić hrabiego Emila.
Wilski milczał posępnie... gniew, który widział na twarzy hrabiny, onieśmielał go — nie chciał go już niczem powiększać.
Emil wszedł trochę blady.
— Mama kazała mnie wołać?
— Tak jest. — Życzyłeś sobie być na weselu panny Julii, nie chciałam się temu sprzeciwiać — sądziłam, że ślub będzie w kościele... Słyszę... że to się odbywa w Owsinach, na bytność w tym domu ja pozwolić nie mogę. Proszę mi się ani myśleć ruszać, ani wybierać.
Nie odpowiedział Emil nic, ale bladł i czerwieniał na przemiany...
Hrabina spojrzała na niego — widocznie przygotowywał się do jakiegoś wystąpienia... Z góry ją to gniewało.
— Słyszałeś, Milku? — rzekła.
— Słyszałem, proszę mamy — ale — ale.
— Nie ma żadnego — ale...
— Cóż to proszę mamy złego, że ja będę w Owsinach? to bardzo dobrzy ludzie... jak mamę kocham.
— Dobrzy? dobrzy ludzie? zkądże wiadomość? — spytała hrabina.
Emil zdawał się walczyć z sobą trochę — przytomność Wilskiego śmielszym go czyniła.
— A — bo ja ich znam — rzekł Emil.
Było to przyznaniem się do takiej samowoli, że matka z krzesła wstawszy, z rękami załamanemi, podbiegła do syna.
— Gdzie? jak? gdzie ich poznałeś, mów mi zaraz? Bez mojej wiedzy, bez pytania... Dzieją się więc w tym domu, którego ja jestem panią rzeczy niesłychane...
Emil namyślał się tylko od czego ma rozpocząć opowiadanie.
— To się tak stało, proszę mamy, że ja temu nie winienem wcale — rzekł dosyć spokojnie. Pojechałem sam na karuszku w las i zbłądziłem... Koń mi się sprzeciwiał i zrzucił mnie, uderzyłem głową o drzewo i leżałem bez zmysłów. Pan Zeller z siostrą mnie ratowali, zawieźli do dworu... Nie mówiłem o tem aby mamy nie trwożyć, guz dawno zszedł, potem — parę razy byłem żeby podziękować...
Hrabina słuchała rozjątrzona do najwyższego stopnia, to zatykając sobie uszy, to gwałtownie miotając się po pokoju — to stając...
W tej chwili przychodziło jej namyśl, że tylko Emil, znający już Zellerów, mógł być pomocą Julii i pośrednikiem pomiędzy nimi. Widziała swój dom podruinowany przez nieprzyjaciela... siebie zagrożoną, dzieci sprzeniewierzone... Cios był niespodziany i nad siły. Wyrazów zabrakło w ustach.
Emil z postawą niewinną, wyspowiadawszy się, stał przed nią nieruchomy. To czego się dowiedziała, tak hrabinę zburzyło, że nie chciała mieć świadkiem wybuchu syna. Dała mu znak ręką.
— Proszę iść do oficyn i nie pokazywać się aż zawołam.
Emil wychodził posłuszny, gdy jenerałowa weszła...
Hrabina podbiegła ku niej, zapomniawszy o powadze wszelkiej.
— Wiesz — zawołała.... Ten Zeller — ten intrygant... Julia jest u niego! On pomagał panu Aleksandrowi. Nie dosyć na tem. Emila mi bałamucą... Emila! Dowiaduję się dopiero teraz, że on tam bywa, że ich zna!! Pojmujesz ty to, rozumiesz... chce mnie pozbawić majątku, chce mi odebrać dzieci! chce bym została samą, w nędzy, i była zmuszoną o litość go prosić. Zwróciła się do Wilskiego, gwałtownie poruszona, wyegzaltowana.
— Panie Adamie — zawołała — jednego was mam za całą obronę... Prosiłeś mnie o rękę — oto jest, oddaję ci ją. Ratuj mnie — masz władzę... masz obowiązek.
Jenerałowa spoglądając na oboje, stała, nie ukazując wzruszenia.
— Moja Maryo — rzekła trochę spokojniej.
Wilski podaną sobie rękę całował, trochę pomieszany. Przy świadku odebrał przyrzeczenie... i — o dziwne ludzkie serce! w chwili gdy je otrzymał, uczuł więcej trwogi niż radości.
Mówiąc pani jenerałowa poprowadziła hrabinę do fotelu i posadziła ją w nim, prawie gwałtem.
— Panie Adamie, uspokój-że swą narzeczoną... porozumiejmy się, dojdźmy co w tem prawdy — o ile groźne są okoliczności... Cóż ten Zeller zgrzeszył — ja bo nie widzę...
Wilski milczał.
— Przyzna pani — dodał po chwili — że w istocie postępowanie jego daje do myślenia. Nabył znaczny dług na majątku, pannie Julii uciekającej od matki dał schronienie, Emila ciągną i bałamucą.
Po chwili, zamyśliwszy się, dodał.
— Nie zaręczyłbym za to, że... że Emil pociągniony tam być może przez piękną pannę Konstancyę...
Hrabina zakryła oczy, spuściła głowę, myśl ta zdawała ją dobijać... Szukała już ręką dzwonka na stoliku... poczęła nim miotać żywo...
— Wołać Emila! wołać Emila...
Milczeli jeszcze wszyscy, gdy hrabia wsunął się, zlekka witając panią jenerałową... Matka podbiegła ku niemu. Przyznaj mi się zaraz, mów prawdę... mów ją całą! Co cię tam ciągnęło do tego domu? kogo tam widywałeś? mów! przebaczenie moje tylko pod tym warunkiem, że całą prawdę wiedzieć będę.
Gdy to usłyszał zbladły Emil, był pewnym już, że tajemnica jego zdradzoną została. Jakim sposobem? było to dlań niepojętem... Jedynem zwierzeniem jakie uczynił, były na dwóch arkuszach papieru, przeznaczonych do ćwiczeń, różnemi charakterami popisane imię — Konstancya — Constance — Kostusia... Constanza i t. p. Niektóre z tych kaligraficznych wykrzyków poprzyozdabiane były kwiatami od ręki rysowanemi, inne wstęgami... Emil przypominał sobie, że jednę Constance umieścił w ogromnem starannie wycieniowanem sercu, podobnym do bursa partoris. Zdało mu się że zdrajca jakiś musiał te mimowolne wylewy uczuć i myśli... przedstawić matce...
Nie pozostawało mu więc nic więcej nad mężne stawienie czoła przeciwności, nad wyznanie prawdy i cierpienie dla niej. Kłamstwo zdawało mu się niegodnem kochanka takiej istoty, uczucia co sercu panowało... Postanowił nie zapierać się i znieść choćby najstraszliwsze kary...
Namyśliwszy się więc przez chwilę, gdy Wilski i jenerałowa ciekawe oczy weń wlepiali, odezwał się z nadludzkiem męztwem.
— To co mówiłem mamie, jest prawdą... uratowali mi życie... Nie jestem temu winien, że mi się podobała panna Konstancya, i że ją kocham... a miłości tej nic mi nie wyrwie z serca!
Patetyczne zakończenie wyrwało z ust Ireny śmiech głośny, Wilski porwał się za głowę, hrabina pochyliła się i — omdlała.
Szczęściem jenerałowa, która bywała w życiu przy wielu mdłościach, umiała radzić na nie. Flakon z solami nigdy ją nie opuszczał, dała go powąchać nieszczęśliwej, która ocuciła się, i płakać zaczęła.
Wilski dał znać ręką Emilowi, aby zszedł z oczów, co też on natychmiast uczynił.
Pochód jego przez dziedziniec, na który z okna oficyny patrzał ks. Maryan, był tak uroczysty, iż nauczyciel poznał po nim, że się coś nadzwyczajnego trafić musiało. Nigdy nie widział Emila obleczonym taką powagą pocieszną, z tak zadartą głową, i ręku na piersi za suknią założoną. Nie był to już uczeń, którego się zaprzęga do ćwiczeń, ale mąż czujący w sobie wolę Bożą...
Emil wszedł wprost do swojego pokoju, siadł na krześle, podparł się na ręku i w postawie rycerskiej oczekiwał dalszych „igraszek losu.“ — Na księdza ani spojrzał a kapelan domyślił się, że badać go byłoby próżnem. Tymczasem w salonie scena tragiczna rozwijała się dalej.
W istocie wszystkie pozory były przeciw Zellerowi, zdawało się to ukartowane podstępnie, ułożone, obrachowane, gdy w istocie tylko jedno nabycie wierzytelności u Szamiłowicza, dobrowolnie dokonanem zostało, resztę przyniósł los, który czasem się sprzeciwia uparcie, niekiedy dopomaga nieproszony.
Wilski szczególniej skłonnym był do zapatrywania się na to oczyma przyszłej swej żony, która płakała i ręce łamała. Jenerałowa nie objawiała zdania żadnego... Uspokajano wzruszoną.
Wesele miało być za dwa dni. Wyczerpawszy przekleństwa i narzekania, trzeba było pomyśleć o jakiemś ratowaniu się i ubezpieczeniu od dalszych napaści Zellera.
Jenerałowa podała myśl, ażeby narzeczony dziś hrabiny, w imieniu swoim i przyszłej żony, udał się do Alfreda i rozmówił z nim stanowczo, pytając go co ma na celu, — i oświadczając, że użyje wszelkich środków obrony, jakie mu prawo, stosunki, wpływy i położenie dostarczyć mogły. Hrabina chwyciła się tej myśli. Pan Adam byłby może miał coś do zarzucenia temu, ale nie mógł w pierwszej chwili odmawiać pośrednictwa, do którego był obowiązanym. Uchwalono więc, ażeby jechał jak można najprędzej.
Zaszły później trudności co do samej tej podróży, gdyż na gruncie nieprzyjaciela, wystąpienie przeciwko niemu było utrudnionem. Wilski ofiarował się wezwać go listem do Parzygłowów i tam się z nim rozmówić nazajutrz.
Niecierpliwa hrabina list natychmiast w swoim gabinecie pisać kazała i wysyłać.
Na obiad nie pozwolono przyjść Emilowi, wezwany ks. Maryan miał mu oznajmić, ażeby pozostał nie wychodząc krokiem z oficyny... i — ogłoszono go chorym. Obawiając się jakiego wybryku, hrabina uprosiła nauczyciela, ażeby przy nim pozostał i nie spuszczał go z oka. Do obiadu zasiedli milczący, pani domu, która serwety z talerza nie zdejmowała, Wilski roztargniony, i jenerałowa, mająca apetyt tak dobry, jakby go jej niespodziane wzruszenie dodało.
Czekano do późna na odpowiedź z Owsin. Posłaniec przywiózł ją nad wieczór. List był krótki. Zeller oświadczał bardzo grzecznie, iż stawić się będzie mógł na rozkazy p. Wilskiego, prosząc tylko, aby go długo nie wstrzymywano, gdyż w domu wiele miał zajęcia. W odpowiedzi nie było najmniejszego śladu wzruszenia... spokój największy...


X.

Gdy nazajutrz w najpiękniejszym pokoju u p. Henryka, stanęli naprzeciw siebie zapaśnicy, Zeller spokojny i zimny, Wilski napuszony i podraźniony zawczasu — można było przewidzieć, że ostatni z trudnością zwyciężyć będzie mógł nieprzyjaciela.
Wilski przyjechał pierwszy, wybrał ten pokój na górze już dla prozopopei, już dla tego, że grube jego ściany, nie dozwalały ciekawym przysłuchiwać się rozmowie, która obiecywała być wielce dramatyczną.
Taką ją sobie z góry Wilski zapowiadał. Przez całą noc stawiał hypotezy, co mu Zeller powiedzieć może, aby się przygotować gruntownie na odparcie go. — Z tego zapasu argumentów wytworzył się w głowie jego chaos, miał nieco gorączki, i potrzebował wypić parę szklanek wody, ażeby ochłonąć.
Dowiedziona to rzecz, iż najniebezpieczniej jest do improwizacyi się gotować, i do pojedynku na słowa czy na szpady z góry pchnięcie obmyślać. Ironia losu zawsze prawie potem inaczej stawi nieprzyjaciela, i wielkie przygotowania w niwecz obraca.
Wilski wystawiał sobie przeciwnika napuszonym, opryskliwym, ostrym, szyderskim, mężem tragicznego pokroju... gdy w progu ukazał się człowiek spokojny, grzecznie nader uśmiechnięty, niby dobroduszny, a w oczach mający wiele przebiegłości, pan Adam widocznie się zmieszał... Powitanie było tak uprzejme, iż niepodobieństwem się stało od razu wpaść nań i siąść mu na karku.
— Darujesz mi pan dobrodziej — rzekł wchodząc Zeller — iż się może chwileczkę opóźniłem. Musiałem być u rodziców, a oprócz tego niespodzianych zajęć tyle... tyle...
Miło mi niezmiernie będzie, stawiać się na rozkazy pańskie, być mu powolnym we wszystkiem...
Spojrzeli na siebie, Wilski prosił siedzieć. Zeller siadł, zatarł ręce, twarz mu się śmiała, był w usposobieniu wyśmienitem, rozpromieniony.
Dając czas Wilskiemu rozpocząć, mierzył go oczyma — czekał...
— Przybywam tu — odchrząknął Wilski — w sprawie nader delikatnej, i proszę go, abyś mi pozwolił być z nim otwartym.
Zeller się rozśmiał.
— Proszę, bez najmniejszej ceremonii, bardzo proszę...
Wilski po zastrzeżeniu tem, dobrze nie wiedział, z której strony się ma otworzyć...
— Właściwie — rzekł — nie przybywam ja tu w imieniu mojem, ale hrabiny Turskiej i mojego pupilla... To, o czem pan dobrodziej nie wiesz może jeszcze, gdyż rzecz jest świeżą... dodać muszę, iż oprócz obowiązków prawnego opiekuna, łączy mnie z hrabiną stosunek bliższy jeszcze. Prosiłem o jej rękę i — otrzymałem przyrzeczenie. Jestem więc narzeczonym jej i, jakby mężem.
Wilski wiele rachował na efekt tego piorunującego oświadczenia, spojrzał na Zellera, który to przyjął chłodno, ukłonił się i dodał grzecznie.
— Naprzód więc składam moje życzenia i — powinszowanie.
Ani gniewu, ani podraźnienia nie dopatrzywszy się, ani spodziewanego wybuchu rozpaczy, Wilski trochę się zająknął. Tu miał, według planu, rozpocząć się dramat — nie było doń assumptu, należało więc zwrócić się w inną stronę.
— Pan dobrodziej, jesteś nabywcą summy, p. Szamiłowicza? — spytał.
— Tak jest — tak — potwierdził Zeller.
— Czy wolno spytać, jaki pan miał cel w tej finansowej operacyi...
— Bardzo jasny — odparł Zeller — mam kapitały, które mi trudno bezpiecznie ulokować, uważałem to za właściwe... Sześć procentów, numer hypoteki dobry? cóż można życzyć więcej?
Argumenta były tak — jasne, że Wilski zamilkł.
— Ale pan dobrodziej — pan łaskawy — dodał wytrzymawszy nieco — nie upomina się nawet o zaległe procenta... nie uczyniłeś żadnych kroków...
— Byłem i jestem zupełnie spokojny, a nie chcę być uprzykrzonym — rzekł Zeller. Stan moich interesów, dzięki Bogu, jest taki, że mi kilkanaście, a choćby kilkadziesiąt tysięcy złotych, zbytniej różnicy nie czyni... Mogę czekać.
Tu nieledwie należało podziękować, pan Adam się zmięszał tylko i pomyślał: — Kuty! niech go...
— Więc — więc... — począł zwolna.
— Mogę pana zapewnić — przerwał żywo Zeller, od niechcenia spoglądając na zegarek, — że natrętnym nie będę... Może pan i pani hrabina być spokojną...
Wilski się skłonił.
— Ale bo to... widzi pan. rzeczywiście skład okoliczności, który mógł dać do myślenia... To nabycie... potem opieka nad panną Julią, poznanie się z hr. Emilem, który bez wiedzy matki uczęszcza do domu pańskiego...
— Bez wiedzy matki? — zapytał Zeller — a to bardzo źle, na cóż to przed nią taił. Mój dom nie jest jednym z tych, którychby się mógł wstydzić. Nie hrabiowski to prawda — ale... szlachcic na zagrodzie... pan wie!
Uśmiechnął się obojętnie.
— Cóż to wszystko może dawać do myślenia? — zapytał.
Nastąpiło twarde milczenie, Wilski czuł, że potnieje — Zeller zdawał się do ziewania skłonniejszym i nieco tylko zniecierpliwionym...
Trzeba już było z odwagą wielki cios zadać stanowczy. — Dziej się wola Boża...
— Hrabina, widzi pan — odezwał się Wilski — hrabina, zapewne nie bez powodów wniosła ztąd, iż pan mógł być... to jest, mógłbyś — tak jest, mieć do niej jaki żal, może — jakąś dawną urazę, niechęć i pragnął — jakiegoś... że tak powiem, odwetu!
Zeller, jeśli nie był zdziwiony, to udał niesłychanie zdumionego, uśmiech mu przebiegł po ustach.
— Odwetu? za co? urazy? jakiej? Zaledwie w młodości mej przypominam sobie, żem miał przyjemność widywać hrabinę, gdy była francuzką. Z owych czasów pozostały mi wspomnienia tak miłe — tak drogie... iż prędzej wdzięcznością mógłby mnie natchnąć, niż innem uczuciem... A! panie, te wspomnienia młodości! wspomnienia pierwszych wrażeń, tak sercu są drogie... Panna Marya była tak śliczną, że gdyby nawet zabiła kogo, nie miał by umierając siły, gniewać się na tę rękę, co mu cios śmiertelny zadała... Tembardziej ja — dla którego ona była aniołem dobroci... ja — co...
Wilskiemu zrobiło się dziwnie, jakoś nie miło, sucho w ustach, szaro w oczach...
Zeller zdawał się rozpromieniać wspomnieniami...
— Panie — zawołał — rozpocząłeś tę rozmowę, wzywając mnie do ostateczności... spodziewam się, iż przebaczysz rozrzewnieniu z jakiem mówię o tych czasach...
Westchnął. Narzeczony hrabiny, czuł się coraz mniej pewnym siebie... urywał mu się wątek, myśli błąkały...
— Hrabina — dodał cicho — dała mi do zrozumienia, iż... pan dla niej byłeś w istocie czułym i zajęty nią... mogła sądzić, że chłód z jakim to przyjmowała... zostawił bolesne wspomnienia...
— Chłód? — zawołał Zeller zdumiony — hrabina to panu mówiła?...
Wilski zamilkł...
— Jeśli hrabina Marya mówiła to, jakżebym ja śmiał przeczyć?
Odszedł parę kroków i spojrzał na zegarek. Pan Adam, który się spodziewał panować nad tym dorobkowiczem, znalazł przy nim, i czuł się w tak fałszywem położeniu... iż bądź co bądź — wyjść z niego postanowił. Zeller miał wyraz twarzy dziwny, ironiczny. zaciekawiający — ostatnie jego słowa rzucały dziwną wątpliwość.
— Wiesz pan co — zawołał przystępując do niego Wilski i podając mu rękę. Przyznaję, że nie jasno w tem wszystkiem widzę. — Przeszłość kobiety każdej do niej należy, a nie do tego, który jej u portu dłoń podaje... Hrabina jest wdową, to co poprzedziło jej zamążpójście... stare dziś dzieje, ale ja — bez ich zupełnej wiadomości stosunku państwa nie mogę, powtarzam, nie mogę zrozumieć. Mów mi pan szczerą prawdę. Pan się kochałeś w hrabinie?
— Szalenie! a któżby mógł widzieć ją, być z nią codziennie i nie uwielbiać...
Wilski się uśmiechnął.
— A ona?
Zeller usta zesznurował.
— Niech się pan o to jej spyta — rzekł seryo — wszak oświadczyła panu, że odtrąciła mnie chłodem...
Spojrzeli sobie w oczy... Nastąpiło milczenie.
— O cóż ostatecznie idzie? — zapytał Zeller — o co?
— Pan nie masz urazy? nie pragniesz zemsty? nie grozisz nam...
Alfred poważnie, długo spojrzał w oczy Wilskiemu, który się niemal zawstydził tego przypuszczenia.
— Jestem gotów przyjść w pomoc, służyć i wyręczać, być użytecznym państwu! zaskarbić sobie ich przyjaźń... Położył rękę na piersi i nizko się skłonił — a razem sięgnął po kapelusz leżący na krześle, podał rękę i odprowadzony aż do drzwi wyszedł.
Pan Adam otarł pot z czoła... i padł na najbliższe krzesło... Wszystko to coraz mniej dlań było jasnem... Powtórzył po kilkakroć — Kuty! Kuty! i zamyślił się głęboko.
Przychodziły mu myśli tak dziwne, tak śmieszne, że się ich sam wstydził, a z całej rozmowy, jej toku i rezultatu w najwyższym stopniu był nieukontentowany. Powrócić miał do hrabiny — z czem? Wstyd mu było samemu... z tem z czem wyjechał...
Kazał natychmiast konie zaprzęgać, obiecując sobie rozmowę tę ubarwić, zmienić, zastosować tak, aby nią uspokoić... Całą drogę powtarzał jeszcze: — Kuty... i co najśmieszniej, uczuciem już antycypowanem mężowskiem, domyślał się, że stosunki owe młodości między Maryą a Zellerem, mogły być czulsze daleko niż ona przyznawała. Bolało go to, gdyż był dotąd pewnym, iż w jej życiu jedynym ukochanym mógł się nazwać.
Jakkolwiek zaręczał Zellerowi, iż do przeszłości żadnego sobie nie rościł prawa; przykro mu było pomyśleć, że może ona do kogo innego należała... Pan Alfred się nie wydał z niczem, ale był takim jakimś zagadkowym??
W tych myślach nie zdrowych, dojechał o zmroku do rezydencyi, w ganku spotkała go jenerałowa, palec trzymając na ustach.
— Cicho! cicho! ta biedna hrabina... zmęczona strasznie, zdaje się chora trochę... nareszcie usnęła... dajmy jej spocząć, to ją pokrzepi. Wejdźmy tymczasem do jadalnego pokoju...
Dosyć było spojrzenia na Wilskiego, aby z twarzy mu przeczytać, że wracał z niedobrą nowiną.
— Mów coś zrobił? — zapytała Irena... — coś zrobił?
— Sam nie wiem! — odparł ciężko wzdychając Wilski — gadaliśmy z nim może godzinę, i skończyło się na tem, że — niewinny jak baranek, żywi uczucie najczulsze dla Maryi, i o zemście mu się nie śniło. Naiwnie bardzo mi powiedział, że tyle słodkich chwil winien jej...
Strzepnął rękami Wilski, jenerałowa się uśmiechnęła.
— Powiedział ci to! A to, przyznam ci się, dla przyszłego męża nie było do posłyszenia zbyt przyjemnem.
— Coś w tym rodzaju! poprawił się pan Adam...
— Ale to by było nikczemnem z jego strony! — wybuchnęła jakby mimowoli Irena.
Wilskiemu oczy zapałały...
— Co takiego?
— Przecież wiesz wszystko, bo Marya przed tobą nie ma sekretów... — odezwała się jenerałowa.
Wilski zbladł jak ściana.
— Była dzieckiem prawie, gdy się tak serdecznie kochali — ciągnęła dalej — i wcale nie winna temu, że tej miłości — uległa...
W pokoju jadalnym mrok panować zaczynał, tak że mówiąca nie mogła dostrzedz zmiany w twarzy Wilskiego, który zmilczał.
— Uspokoił cię więc? — zapytała.
Nie było odpowiedzi, tak pan Adam w myślach był zatopiony...
Dopiero postrzegła jenerałowa, iż ten do którego się odzywała, wcale już nie słuchał jej.
— Co ci to jest?
Wilski się zbudził, czoło potarł.
— Niezmiernie jestem zmęczony...
— Usiądź-że... Marya się wkrótce obudzi, ciągle się dopytywała o ciebie. Jesteś jej jedyną pociechą, opieką, wszystkiem... Kocha cię zapamiętale, choć wasza miłość już dobrze stara.
Pogroziła mu na nosie. Pan Adam pogrążony w sobie nie odpowiadał wcale... Lecz, jenerałowej nie było trudno, nawet z milczącym prowadzić rozmowy. Puściła się w opowiadania, przypomnienia, w domysły, jak się to wszystko skończy. Bawiła go jak mogła. Nie udało się jej jednak nie dobyć ze zmęczonego, prócz półsłówek bez myśli, i rada była, gdy służąca przyszła dać znać, iż hrabina się przebudziła, siedzi w krześle w gabinecie i prosi Wilskiego do siebie.
— Ja wam przeszkadzać nie będę — odezwała się Irena — zostanę w salonie i poczekam. Nie ma nic nudniejszego nad trzecią osobę, tam gdzie dwie kochające się z sobą... Idź...
Powlókł się raczej niż poszedł pan Adam. Hrabina w gabinecie na tym samym fotelu, w którym przyjmowała Zellera, siedziała w szlafroczku kaszmirowym ciemnym, z chustką batystową w ręku... Wysunięte nóżki w pantofelkach łabędzim puchem okładanych, chwaliły się swemi chińskiemi rozmiarami. Ale Wilski wchodząc ani stroju ani pantofelków nie zobaczył... szedł chmurny jak noc...
Marya mu rękę podała — wziął ją z roztargnieniem i nawet do ust nie poniósł. Twarz jej pobladła — przeczucie miała przykre...
— Mów, mów — proszę cię — co zrobiłeś?
Wilski siadł ze spuszczoną głową — nie rychło mu się usta otworzyły, począł się najprzód skarżyć na ból głowy...
— Widzieliśmy się — rzekł — mówiliśmy. Znalazłem go usposobionego raczej tkliwie niż mściwie... pełnego uwielbienia, ofiarującego usługi... powiedziałbym niemal zakochanego.
Hrabina się zarumieniła.
— Dajże mi z tem pokój...
— Szczerze mówię, takie na mnie uczynił wrażenie... — dodał Wilski. Przyznaję się, że obudził niemal zazdrość moją, mówiąc o wspomnieniach młodości... Odzywał się o nich tak... że mimo dyskrecyi, można było widzieć w tem coś więcej nad dziecinne kochanie.
Chociaż hrabina przygotowaną być mogła do drażliwej rozmowy, choć usiłowała być panią siebie, drgnęła niecierpliwie, w oczach jej błysnął gniew.
— Proszęż cię — Adziu! co za gadanie — jak można nad znękaną kobietą się tak znęcać!! I pochylona na poręcz krzesła, oczy sobie zakryła! Zamilkli oboje. Wilski kapelusz okręcał w dłoniach, i milczał...
Hrabina nie przypuszczała, aby Zeller mógł ją jakiemś wyznaniem skompromitować, zaczynała być niespokojną...
— Cóż ostatecznie? co? — zapytała zniecierpliwiona milczeniem.
— Wszystko w jak najbłogosławieńszym stanie i zgodzie — długu się nie upomina wcale, procentów będzie czekał, gotów do ofiar, byle być i dowieść, że jest przyjacielem... domu  etc. et cetera.
Znowu zamilkli... Wilski się ruszył z siedzenia...
— Darujesz mi — pani...
— Pani? — podchwyciła urażona hrabina.
— Przebacz mi, Maryo — poprawił się Wilski — czuję się tak nie dobrze, rozmowa z tym panem tak mnie zmęczyła... muszę jechać i odpocząć...
— Po cóż jechać? u Emila spocząć można...
— Muszę! a muszę! rad nie rad Olesiowi nie odmówię! w domu mam wiele...
Hrabina wyciągnęła rękę, nastawiła czoło białe... lecz Wilski był niezmiernie roztargniony i uścisnąwszy tylko koniec palców, wysunął się pośpiesznie z pokoju, w którym... hrabina nieruchoma w krześle pozostała... Rozkaz wydany Emilowi, aby się nie śmiał znajdować na weselu siostry, nie został cofnięty. Hrabina jednak zmartwiona znalezieniem się Wilskiego, rozmowy z nim i odjazdami, zapomniała prawie o synu...
Co się tyczy Emila, ten raz mężnie stanąwszy w obronie własnego serca, czuł się w obowiązku iść drogą, jaką ono go prowadziło. Ofiary dla miłości nie wydawały mu się ciężkiemi. Ks. Maryan znajdował go tak zrezygnowanym, iż się przestał lękać wybryku... Emil okazywał nawet skruchę. Bawił kapelana drugiego dnia wieczorem, dotrzymując mu w rozmowie o historyi rzymskiej i chronologii Egiptu... Rozstali się tak, że Emil go pocałował w ramię, idąc, niby przypadkiem drzwi łączące z sobą dwa pokoje, zatrzasnął.
Ks. Maryan uklęknął do pacierzy, i wedle zwyczaju, na brewiarz spuściwszy głowę, zdrzemnął się najprzód, potem co się zowie chrapnął. — Gdy się obudził, na zegarku była pierwsza godzina z północy, pośpiesznie więc szedł do łóżka. Coś go w tem tknęło, aby zajrzeć do pokoju Emila. Wszedł tu ze świecą... Młodzieniec, jak mu się zdawało, obrócony twarzą do ściany, z głową obwiniętą chustką spoczywał snem sprawiedliwego, ukołysanego chronologią egipską. Nauczyciel na palcach, aby mu snu nie przerywać cofnął się do swej sypialni.
Nazajutrz, gdy o dziesiątej Emil znaku życia nie dawał, niespokojny kapelan, poszedł go obudzić — o straszna przewrotności ludzka, w tak młodym wieku niesłychana, Emil użył fortelu tylekroć po więzieniach szczęśliwie wyprobowanego... Na łóżku jego leżał stos bielizny i historyków oplątany kołdrą, głowę stanowił wazonik z inspektów wzięty... Emila śladu nie było... Ks. Maryan ręce załamał z rozpaczy, chciał biedz i wołać, ale po chwili rozwagi znalazł, iż właściwiej było ten nowy bunt, ukryć przed matką i nic nie mówić o nim. Emil skazany był na więzienie w oficynie, wszystko się więc szczęśliwie utaić mogło. Ks. Maryan obiecywał sobie ostro skarcić nieposłusznego młodzieńca.


XI.

Jenerałowa zdziwiła się nieco, ale ucieszyła razem odbierając wieczorem, bardzo grzecznie wystylizowane zaproszenie na wieczór, z powodu zaślubin p. Aleksandra z hrabianką Julią, podpisane przez pana Alfreda Zellera.
Zapewne w niedostatku innych znajomości, dla powiększenia towarzystwa, a może dogadzając życzeniu Julii, posłał Zeller zaproszenie pani St. Flour, która się nie posiadała z radości. Obiecano po nią posłać konie, a że i p. Mieczysław Abdank odebrał zaproszenie, i właśnie się namyślał szukać furmana, pani St. Flour odważna i rezolutna, śmiejąc się, niby żartem, ofiarowała się zabrać go z sobą.
Wilski na żaden sposób nie mógł się uwolnić od assystowania obrzędowi, obiecywał sobie wszakże bawić jak najkrócej, skarżyć się na ból głowy, wymknąć się i powracać do domu. Nigdy — od dawna przynajmniej nie czuł się tak znękanym, smutnym, zrozpaczonym. Sam nie wiedział jak się splątał, dając się uczuciu jakiemuś opanować — jak przyszedł do tego szczęścia, które mu dziwnie się wydawało smutnem, przerażało go niemal. Od ostatniej rozmowy z Zellerem i wypaplania się jenerałowej, chodził jak nie swój. Zaczynał teraz widzieć jasno, że miłość dla Maryi była wystygła, małżeństwo ciężarem... — a to serce, którego on pierwszym i jedynym sądził się panem! już dla kogoś biło wprzódy. Ten ktoś — był też z swemi wspomnieniami i uwielbieniami, aby mu truć jego pożycie... Wilski byłby zerwał, — ale — teraz nie miał do tego powodu, ani pozoru — był najszczęśliwszym z ludzi.
W tych myślach, począł się kwaśny i stroskany wybierać do Owsin. Wedle programu ślub za indultem miał się odbyć we dworze samym. P. Adam nie przewidywał, aby Zeller zebrać miał wiele osób, ani bardzo świetnie wystąpić. Przygotowanym więc był do powrotu tegoż wieczora.
Z południa jakoś, dojechał Wilski do Owsin, których stare opuszczone pałacysko, smutne widywał tylko zdala, gościńcem przejeżdżając, do którego frontem było obrócone...
W dziedzińcu widać już było ruch znaczny, bryczki, powozy i ludzi. Główny ganek przyozdobiony był i zawieszony zielonemi wieńcami.
Zbliżywszy się postrzegł liczną służbę, którą musiano chyba extra-pocztą wywieźć z Warszawy, bo jej Zeller nie miał, a w sąsiedztwie tak łatwo znaleźć jej nie było podobna. Wszystko wyglądało bardzo świątecznie, i, choć znać w tem było pośpieszne przygotowanie, wspaniałe było i pańskie.
W wielkiej pustej sali, którą ubrano w wazony i kwiaty, przygotowany stał ołtarz, otwarte na prawo i lewo pokoje świeżo umeblowano wytwornie.
Gospodarz czarno ubrany... powitał go w progu i wprowadził, a tuż znalazł się znajomy Abdank i Oleś w weselnej toalecie...
Oprócz nich pan Paweł brat gospodarza, i nie znana nikomu zblizka figura pocieszna, gwałtem wciągnięty z swej pustelni, dziadunio panny młodej Okoszko, który na złość siostrzenicy hrabinie — porzucił towarzystwo psów swoich i dał się namówić, po raz pierwszy od wielu lat, wejść między ludzi... Pan Łowczy miał nie małą trudność z obmyśleniem ubioru... przypomniał sobie wszakże pewien kufer z dawnych czasów i nie wachał wystąpić w stroju prawie maskaradowym, który go wcale nie żenował.
Miał na sobie trykotowe zielonkowate spodnie, do butów ze sztylpami przeznaczone, jako też i te się znalazły, choć żółte sztylpy barwę świeżą straciły, kamizelkę jasną haftowaną jedwabiami, chustkę białą ogromną, taką jaką incroyables nosili, i frak cynamonowy z guzami stalowemi świecącemi. Mankiety zżółkłe, żabot nie świeży, rękawiczki archeologiczne, dopełniały kostiumu wielce oryginalnego. Okoszko w nim wszakże, nie troszcząc się o to, że oczy zwracał, paradował w przekonaniu, że był daleko piękniej od innych ubranym.
Hrabia Emil, który wraz z zawiniątkiem wykradł się z domu, był prawidłowo ubrany, ale że matka trzymała go, mimo wieku, jako małoletniego, w żakietach i tużurkach — nie miał nieszczęśliwy fraka... Gryzło go to niezmiernie, nie mógł się jak dzieciak pokazać w oczach „ubóstwianej.“
Zdobył się więc na męztwo, że poły bardzo ładnego tużurka warszawskiego misternie popodpinawwszy, uczynił z niego uchodzącą fraczynę. Zresztą, aż do białych rękawiczek, na niczem mu nie zbywało. Szczęśliwy był teraz ze swej odwagi i pomyślnego dokonania ucieczki, nie chcąc się zastanawiać nad możliwemi jej następstwy.
Wielkie było podziwienie Wilskiego, gdy się dowiedział, że i jenerałowa zaproszona, przybyła także, i właśnie w osobnym pokoju się ubierała... St. Flour już strojna, wesoła, wyświeżona, wybiegała co chwila, czegoś potrzebując do toalety panny młodej... chichotała z mężczyznami i uciekała co prędzej. W niedostatku innych ona i panna Konstancyą, role drużek obejmowały, hrabia Emil i uproszony, nie bardzo prawnie, Abdank... mieli służyć za drużbów. Wszystko było potrosze improwizowane, ale na niczem nie zbywało.
Na starych chórach sali; ustanowiono nawet pulpity dla muzyki, którą sprowadzono z Lublina.
W największe podziwienie wprawiły Wilskiego, zaraz po śniadaniu, przepyszne srebra, które stół okryły... zastawa książęca i kuchnia jej nieustępująca. Pewno w domu hrabiny, wesele nie mogło się odbyć z większą wystawą i przepychem... Gospodarz i brat jego Paweł kręcili się, przyjmując szczupłe grono wybranych.
Nadjechał i ks. kanonik Nawarski z najpiękniejszą swą komżą koronkową, ze stułą szytą na kanwie przez księżnę... wystrojony, poważny... i zupełnie biskupio wyglądający. Starzy Zellerowie, choćby ich rad był widzieć gospodarz — przybyć nie mogli. Ze wszystkich najdrastyczniej się przedstawił łowczy Okoszko, jakby widmo wyciągnięte z trumny w swym stroju przedwiecznym. Chodził on przysłuchując się rozmowom, zamyślony, i mało mieszał się do nich.
W pokoju panny młodej, St. Flour całując ją, śmiejąc się i płacząc, ubierała wychowanicę, zadumaną ale spokojną. Od tych dni, gdy z oczyma spuszczonemi siadywała w kącie za matką, z pomiętą robotą kanwową w ręku, ledwie śmiejąc ukradkiem rzucić wejrzenie, zmieniła się Julia bardzo. Czuła że z tego przedsienia życia wejść miała do świątyni, że rozpoczynała tę walkę o szczęście i losy, która całą przyszłość stanowiła. I choć St. Flour usiłowała ją rozweselić, zasępiona była, a raczej zagłębiona w sobie. Ekscentryczne to wesele musiało też działać na nią, dom obcy, ludzie nie swoi, brak matki. Wprawdzie Zeller był ciągle dla niej najczulszym, a Kostusia była jej oddaną i zaparła się siebie dla biednej sieroty... jednak brakło tu tego, co uświęca dzień uroczysty, miłości macierzyńskiej i błogosławieństwa. Cała w bieli Julia patrzała w zwierciadło, gdy jej wieniec przypinano i nie widziała nic, za łzami które taiła.
St. Flour odmłodzona, cała w kwiatach, jaskrawością stroju i humoru starała się młodość przywrócić. Niestety... zamiast swego brzoskwiniowego puszku, miała teraz maleńki czarniawy wąsik na górnej wardze, który się nie dał ani odprawić ani zamalować. Mówiła sobie, że to ją czyniło piquante; ale wolałaby była czem innem stać się ponętną.
W innym pokoju stroiła się jenerałowa, równie starając uczynić młodą i wdzięczną, — z pomocą nie kwiatów i pstrocizn, ale klejnotów i ubioru modnego. Wzięła też swoje najwspanialsze kolie szmaragdowe, koronki, aksamit i najwytworniejsze fraszki, jakiemi obwiesić się mogła. Było jej ładnie, ale sama czuła, że nadto się ustroiła na Semiramidę.
W obawie aby nie parsknęła śmiechem na widok pana Okoszki, panna Konstancya wcześnie jej wytłómaczyła, kto on był i dla czego tak dziwacznie wyglądał.
— Ale ja, bo go jeszcze dzieckiem kiedyś widywałam — odezwała się jenerałowa — dziwak był całe życie.
Ubiór siostry gospodarza bardzo prosty, podnosił jej wdzięk dziewiczy. Świeża śmiała, energiczna, obok arystokratycznej Julii odbijała kontrastem życia rozwiniętego pracą i własną siłą. Coś tajemniczego było w pierwszej; w drugiej ta pełność sił, która zdaje się wyzywać losy do boju.
Julia obracała się i teraz, trochę senna, nie władając sobą; Konstancya biegała, śmiała się, pokazywała białe ząbki i nieulęknionem okiem patrzała w twarze, których wzrok ją nie zastraszał. W białej sukience, z wstążkami i bukietem, zwinna i zręczna, słowem i ręką nieustannie była czynną.
Obrzęd nie mógł się odbyć według starodawnych form tradycyjnych, ale gdy znać dano, że kanonik, włożył komże i ołtarz czekał na narzeczonych, Julia wychodząc sama, prowadzona przez brata, szepnęła mu, aby naprzód prowadził ją do dziadka, potem do opiekuna.
Okoszko zmięszał się i zdziwił, gdy zobaczył przed sobą klęczącą hrabiankę, ręce mu się zatrzęsły, zaczął coś bełkotać, pochylił się — na płacz się zebrało. Pobłogosławił wzruszony. Wilski stał niemy, blady i po francuzku powiedział rodzaj komplimentu. Panna młoda i Oleś z kolei poszli prosić wszystkich o to błogosławieństwo na drogę, którego nadto mieć nie można.
Obrzęd rozpoczął się zaraz, bez żadnego przemówienia, gdyż od tego uwolniono ks. kanonika, przez wzgląd na okoliczności.
Ks. Hamerski, któremu się zdawało, że był wymownym, bo mu łatwo było o wyrazy dźwięczące i głos miał piękny, który podnosić umiał tak, iż serca samą intonacyą poruszał; ks. Hamerski, który rad był jednę z trzech mów weselnych zużytkować — nie zupełnie był rad temu, lecz się zastosował do życzenia.
U ołtarza Julia stała jak posąg zamyślona, ale spokojna, Aleksander z wyrazem energii widocznie wyrobionej silnem postanowieniem...
Po błogosławieństwie na chórze odezwała się muzyka, nastąpiły powinszowania i goście weszli do świeżo urządzonego salonu.
Wilski, który chodził ciągle melancholiczny, struty — nie swój, przy ołtarzu dopiero zobaczył pannę Konstancyę. Świeży ten kwiatek uczynił na nim wrażenie, jakie na zużytych nieco ludziach robi młodość bujna i świeża. Podobała mu się bardzo. Widok tej twarzy różowej trochę go orzeźwił — odprostował się i spojrzał w zwierciadło.
Dostąpić w pierwszej chwili po wejściu do salonu panny Konstancyi nie było podobna. Hrabia Emil wślad chodził za nią, i nudził ją z tą natarczywością dziecinną, która znamionuje pierwsze występy studenckie na tem polu... Panna Konstancya obchodziła się z nim poufale, dobrotliwie, lecz widocznie nie bardzo go biorąc na seryo, prawie protekcyonalnie.
Pochwyciwszy chwilę sposobną, Wilski zażądał od gospodarza, aby go siostrze przedstawił. Właśnie panna Konstancya siedziała odpoczywając nieco, po trudach poranku, gdy Wilski stanął przed nią. Zeller natychmiast odszedł, zostawując go przy niej. P. Adam usiadł na blizkiem krześle, z ochotą do rozmowy i bliższego zapoznania.
Znawca piękności niewieścich, zdumiał się pobieżnym wzrokiem rozpatrując w szczegółach. Rączki były... małe i, choć nie pieszczone przez właścicielkę, stworzone do całowania. — W oczach paliły się myśli jasne... usta śmiały do życia... Coś zdrowego, rzeźwego, nie wymuszonego... wiało od niej wiosną.
— Pani tu w naszych stronach prawie jesteś obcą? — począł Wilski.
— Nie panie — śmiało patrząc mu w oczy tak, iż biedny wdowiec, zmuszony był uciec z niemi — odezwała się panna Konstancya — tu się rodziłam, wyrosłam... ale byłam zmuszona potem trochę biegać po świecie, aby ciężarem nie być rodzicom... Miała ta moja pielgrzymka swe nieprzyjemności ale i wielkie korzyści.
— Spodziewam się, że teraz ona skończona — rzekł Wilski..
— A! któż to wiedzieć może? Mój poczciwy, dobry brat, — może mnie nie potrzebować! rodzice chyba... Tak... nie wiem!
— Szczęśliwy obrót interesów brata pani, zmienia dziś zupełnie jej położenie.
Panna Konstancya zamyśliła się nieco.
— Ja jakoś w to nie wierzę... Te cuda na świecie, nagłe zwroty wydają mi się jakby snem. Lepiej się na to nie spuszczać i być zawsze gotową — na wszystko. O! mnie na męztwie nie zbywa?
Uśmiechnęła się, pokazała ząbki białe.
— Jakie mamy dziś miłe — i, jak dla nas, liczne towarzystwo... — odezwała się. Rada jestem z tego dla Alfreda. Jego mało kto zna i ocenia... a bliżej go poznać trzeba, aby go zrozumieć. Tak, na pierwszy rzut oka, wydaje się zimnym... ale serce ma złote... Tymczasem tu, zdaje się przeznaczonym na to, aby wegetował w kątku.
— Nie sądzę — rzekł Wilski — jak tylko chce wejść w towarzystwo, łatwo mu się ono otworzy i z przyjemnością go powita...
Kostusia mówiła ciągle bardzo śmiało i z ujmującą otwartością. — Wilski słuchał wdzięcznego głosu, mocno zajęty i zaintrygowany tą postacią tak dla niego nową.
— Ale to prawda — przerwała zaraz — że my, Alfred i ja... i cała nasza rodzina... w innych sferach krążąc, nie bardzo może potrafilibyśmy do nowego dla nas świata się zastosować. Alfred zdziczał u biura.
Rozmowa tak dobrze rozpoczęta, przeciągnęła się dosyć długo. Wilski podziwiał rozsądek i śmiałość panny, ona znajdowała go dystyngowanym. Emil, który stał naprzeciw i upatrywał chwili, by się mógł przysunąć do ubóstwianej po raz pierwszy doświadczył tortur zazdrości. Zły był na Wilskiego, któremu przysiadywanie do panny Konstancyi miał za zbrodnię, nie wyobrażając sobie, ażeby bezkarnie w jej sąsiedztwie przebyć można pół godziny i odejść nie będąc oczarowanym.
— To zdrajca — to rozpustnik — mówił w duchu, uwodziciel wszystkich kobiet... Niegodziwy! Ale i panna Konstancya... nie rozumiem! żeby tak można patrzeć... tak się uśmiechać!
W innym kątku jenerałowa, pochwyciwszy Okoszkę, korzystała ze zręczności aby wybadać oryginała, o którym słyszała wiele. Ze śmiałością, do jakiej była nawykła, zadawała mu pytania tak zbójeckie, iż Okoszko na nie z trudnością mógł odpowiedzieć. Sam na sam w dworku, byłby śmielszym; tu gromada ludzi niezmiernie go czyniła wystraszonym, nieswoim... Mięszał się bełkotał, a pani Irena była nielitościwą.
— Ja bo pana doskonale pamiętam — mówiła — ale pan naówczas nie byłeś taki dziki. Co to się panu zrobiło? przyznaj się pan? To jakaś historya sercowa?
Jakże można żyć bez ludzi, zakopać się... Słyszę, że pan tylko ze swemi psami rozmawiasz...
— Ale, pani dobrodziejko — bąkał łowczy — każdy żyje jak mu dogodniej — samotność nie jest grzechem.
— Owszem — zaśmiała się jenerałowa — człowiek się winien społeczeństwu.
— Ja też całe życie nie pustelnikowałem tak jak teraz — odparł Okoszko, — ale mam prawo na starość do emerytury...
— I w istocie tylko ze psami pan teraz obcuje? — spytała Irena.
— Psy, bo pani dobrodziejko — co się tyczy przywiązania, z pewnością prym trzymają przed ludźmi, a i to dobre — że nie gadają.
Jenerałowa rozśmiała się.
— Przedziwny bo pan jesteś!
Okoszko kołnierzyki pociągnął do góry, a dochodziły mu i tak pod same uszy — sapnął i zmilczał.
— A pan sobie też mnie przypominasz? — spytała Irena.
— Coś nie coś! — rzekł Okoszko — pamiętam żeś pani klapsy dawała pannie Maryi, i że ona chodziła na skargę...
— A! to być może — byłam bardzo żywa.
— I widzę, że to pani do dziś dnia zostało! — dodał stary.
— Bo ja mój łowczy, wcale inaczej życie pojmuję, niż ty, — poczęła Irena... Zakopać się w lesie i utrzymywać życie na to, aby ciężyło sobie, a drugim się na nic nie zdało... a! to wolałabym umrzeć. Ja potrzebuję się ruszać, karmić światem, światu służyć lub zawadzać, a być czynną.
— Ha! jak co komu służy — rzekł Okoszko — ja i nikomu nie zawadzam i sobie zawadzać nie daję — i ciuciubabka mnie nie bawi.
— To prawdziwe poświęcenie z jego strony — żeś się dał ściągnąć tutaj.
— Większe dalipan, niż się pani zdaje — westchnął Okoszko.
Wyszafuję życia przez jeden dzień tyle, co by mi stało na dziesięć w domu, — ludzi sobą naśmieszę, przywiozę żółci do chaty... i tyle... ale — trzebaż coś było uczynić dla sieroty, która matki nie ma...
Odwrócił głowę.
— Z hrabiną się nie widujecie? — spytała Irena.
— Ja? a to po co? Ona dawno przestała być moją siostrzenicą, a ja miałem czas zapomnieć, że nią była...
Co mnie do hrabiów, takiemu prostemu człowiekowi!
Wysokie progi na moje nogi!
— Więc może i tego nie wiesz, panie łowczy, że hrabina wychodzi zamąż.
Okoszko pokręcił głową, która w białej chuście ogromnej dziwnie się poruszyła, jak u lalki ze sprężyną.
— A — za kogóż? chyba już za udzielnego księcia? — rzekł szydersko...
Irena wskazała nieznacznie Wilskiego.
— A! rozumiem — szepnął łowczy — pokuta za stare grzechy.
— Hm! jeżeli już chciała się oczyścić Sakramentem — dodał z ironią — trzeba było trochę dalej zawrócić.
Jenerałowa się śmiała.
— Ale pan zły jesteś.
— Nauczyłem się tego od psów, z któremi obcuję — odezwał się stary — i one są złe, ale im z tem dobrze.
Trzeba się w życiu odgryzać, aby nie być zgryzionym.
Tak! tak!
W tej chwili drzwi się otworzyły do sali, w której obiad był przygotowany... Można już było wnosić ze śniadania, iż będzie wytwornym — lecz przeszedł wszelkie oczekiwania.
Sala była przystrojona kwiatami i kobiercami, stół uginał się pod srebrami... kryształami i koszami owoców, znać było rękę francuza w urządzeniu uczty, z niepotrzebną rozrzutnością i wykwintnością podanej. Gospodarz nadzwyczaj skromnie się krył i jak najmniej chciał być widocznym. Wszyscy usiedli na miejscach, które dla nich były przeznaczone. Wilskiemu dostała się panna Konstancya z jednej, jenerałowa z drugiej strony.
Irena szepnęła mu na ucho.
— Nie będzie teraz sposobu gościa poprosić na obiad, tak Zeller z wysokiego tonu począł? Ale to dzień wyjątkowy... i domu na tej stopie trzymać nie myśli.
— Przepraszam — rzekł Wilski — mówił mi, iż postanowił, po prywacyach jakie doznał w życiu — nie żałować sobie — a środki po temu są — nie zrujnuje się!!
Westchnął... i zwrócił się do panny Konstancyi, dla której był w atencyach, Emila do rozpaczy ciągle przyprowadzających. Ten siedział przy St. Flour, nie jadł i wzdychał.
— Co to panu Emilowi jest?? — spytała — czegoś nie swój?
Hrabia spojrzał na nią, westchnął głęboko, wychylił kieliszek madery, i założył ręce na piersiach. Oczy jego padły na pannę Konstancyę, i już się od niej oderwać nie mogły.
— Widzi pani! — szepnął do St. Flour.
— Co takiego?
— A! już ja nie powiem — jeśli pani nie widzi!!
Francuzka przebiegła oczyma stół.
— Widzę, że kanonik — łakomie je paszteciki.
Emil ramionami ruszył.
— Że Okoszko zawiązał serwetę tak, iż nie widać z pod niej nic, oprócz jego pomarańczowej twarzy.
— No!! westchnął Emil.
— Że pan Abdank kazał sobie nalać drugi kieliszek madery.
— E!! czy pani żartuje?
— No — a Wilski zjada oczyma pannę Konstancyę.
Emil pokiwał głową smutnie.
— Widzi pani! Taki człowiek! — szepnął po cichu... taki to człowiek.
— Czy to panu Emilowi szkodzi? rozśmiała się St. Flour...
Młody hrabia z wielką godnością, milczeniem się osłonił...
Od stóp do głów zmierzyła go St. Flour, i byłaby się rozśmiała, gdyby w tej chwili Micio, podnosząc kieliszek madery, nie dał jej znaku, kładąc rękę na sercu, iż tajemniczo pije jej zdrowie. St. Flour dotknęła swego kieliszka i przyłożyła też rękę z wyrazem, który sobie można było najrozmaiciej tłómaczyć. Abdank wychylił duszkiem maderę...


XII.

Obiad w ciągu którego przygrywała muzyka — przeciągnął się bardzo długo, podawano go jakby umyślnie powoli, pan Alfred kogo tylko mógł, zachęcał do picia. Kanonika nawet doprowadził do stanu wesołości, jakiej czcigodny ks. Hamerski od lat kilkunastu nie pamiętał... Okoszko pił uparcie wodę... pozwolił sobie węgierskiego wina nalać parę kieliszków, ale do mieszaniny trunków miał wstręt...
Nisi hungaricum, mówił, i to w miarę. Pan Mieczysław niebezpiecznie sobie podchmielił, a gdy przychodził do tego stanu, pierwszą oznaką rozbudzonego w nim życia, była niesłychana czułość dla płci pięknej. Im obiad ciągnął się dłużej, a kieliszki szły gęstsze, tymbardziej powtarzał sobie. — Oświadczę się francuzce! Pal ich dyabli... niech sobie krzyczą... a wiem! wiem powiedzą, żem stary niepoprawny.
Co mi tam.
St. Flour paliła go wzrokiem nielitościwym...
Przy szampanie Micio znajdował, że — ten wąsik! ten wąsik, to jej taki nadaje charakter! Choć zjeść!!
Kapitalna kobieta! kapitalna...
Emil, który nie jadł, ale pił zapalczywie, aby zalać w sobie rozpacz, która go ogarniała na widok bezwstydnych Wilskiego zalotów, gdyż Wilski dwa razy w ciągu obiadu pocałował w rękę zarumienioną pannę Konstancyę — Emil ku połowie obiadu poczuł w głowie jakieś wirowanie osobliwe... Myśli mu się kręciły jakby w walcu i wracały zkąd wyszły, drgała sala, tańcował Wilski... heroizm w nim potęgował się ogromnie, rozmaite dziwne pomysły wyskakiwały nagle z tego chaosu, olbrzymiały, zapełniały mózg i w głowie nie mogły się pomieścić, tak że od nich czaszka mu pękała. Im się te symptomata bardziej zwiększały, tem więcej pił, a im mocniej pił, tem zdało mu się, że wyżej stał po nad los i ludzi... mógłby był kruszyć wszystko coby mu się nawinęło, tak jak w kawałki rozbił kieliszek, stawiając go na stole.
Trochę go to zmięszało; ale nielitościwa francuzka szepnęła mu do ucha. Il n’y a pas de bonne fête sans verres cassés.
Natychmiast podano mu drugi kielich, nalano, a okruchy szkła zmiótł służący w mgnieniu oka.
Gdy przyszło wstawać od stołu, Emil z trudnością mógł się na nogach utrzymać; francuzka podała mu rękę i doprowadziła go do salonu, gdzie raz usiadłszy, oddał się cały myślom melancholicznym. Przymieszała się do nich czkawka, i gdy go Micio, równie podchmielony, przyjacielsko wyprowadził do gabinetu, a podał mu hawańskie cygaro, które zapalając, stearyną zaprawił jeszcze dla smaku, Emil... padł na kanapkę i pozostał już na niej w stanie tak rozpaczliwym, że jenerałowa, która chciała go zabrać z sobą, przyszła, popatrzyła, uśmiechnęła się, i musiała go na losy nieprzewidziane zostawić.
Powóz pana Aleksandra i dwóch ludzi z latarniami oczekiwali przed gankiem, państwo młodzi, prawie niepostrzeżenie znikli. Gospodarz resztę gości starał się zatrzymać, ugaszczając jak najuprzejmiej; mimo to nad rankiem rozjechali się wszyscy. Jenerałowa zasnęła w powozie i nie obudziła się aż na miejscu.
Hrabina już była wstała; wahała się z zaproszeniem jej do siebie, ale oczekiwała z niecierpliwością. Znając Irenę, wiedziała że, i nie pytana, opowie jej wszystko.
Była ciekawą i więcej po prostu jak ciekawą, była niespokojną. Serce matki odzywało się w piersi, niewieście podrażnienie dopominało się wieści. Postanowiła jednak czekać cierpliwie, i dla powagi, udawać obojętną.
Z drugiej strony, jenerałowej pilno było opowiadać o tych cudach, pełną ich była. Alfred Zeller w jej oczach zyskał wiele — miała dlań sympatyę, a w duszy obwiniała hrabinę, iż się na nim poznać nie umiała, i cisnącego się jej do rąk księcia odpychała.
Trochę się przebrawszy, zeszła wreszcie Irena, uściskiem czułym witając przyjaciółkę. Wpatrzyła się w jej twarz.
— Jesteś mizerna trochę, a ja (spojrzała w zwierciadło), ja muszę mieć minę zmęczoną. Obiad był bez końca, potem ta jazda nocą, a ugadałam się za wszystkie czasy.
Hrabina spytać nie śmiała, ale wejrzenie jej mówiło, że słuchać była rada.
— Muszę ci to opowiedzieć — ciągnęła dalej Irena, wygodne zajmując miejsce na kanapie i podkładając nóżkę pod siebie — bo to było ulubione jej poufałe urządzenie się sam na sam. — Najprzód ci powiem, że Zeller wystąpił jak magnat... co to, mało po książęcemu. Niewiem zkąd sprowadził kucharza, ale to jakiś cordon bleu, który dla panujących mógł gotować. Palce sobie było oblizywać. Wystąpił też ze srebrami, których ceną można było kupić mały folwarczek. Co za wazy rokoko! kandelabry! kosze! I czego tam nie było, począwszy od ostryg, bażantów, aż do ananasów olbrzymich. Dwa mi do karety wrzucili, zobaczysz!
— A! proszę cię, za nic w świecie! — przerwała hrabina.
Jenerałowa ramionami ruszyła i ciągnęła dalej:
— Wszystkich wspaniałości opisać ci nie potrafię. Może być, że tego trochę było nadto, że to było przesadzone, ale przepyszne, ale hojne, a uprzejmość gospodarza niezrównana. A! wiesz mi, l’argent a toujours raison, i do kogo przychodzi, ten na to pewnie zasłużył.
Westchnęła Irena, hrabina w milczeniu z zaciśniętemi wargami, nie poruszona w swem krześle, słuchała udając obojętną.
— Najzabawniejszy ze wszystkich, to był dziadunio — dodała Irena.
Rumieniec krwawy wystąpił aż na czoło hrabinie, uszy stały się pąsowe; drgnęła, zdawało się, że zaprotestuje; zakąsiła tylko usta.
— A dziadunio był nieoszacowany — kończyła nielitościwa pani — jak by go kto zakonserwowanego dobrze wyjął z pudełka, w którym był zamknięty przed sześćdziesięciu laty. Strój! no opisać go nie potrafię, buty ze sztylpami żółtemi, które się stały zielonawe; chustka, którejby na muślinową sukienkę starczyło, a mina... przedpotopowa! Zmęczyłam go rozmową i miałam przyjemność pięknych się rzeczy nasłuchać! A! oryginał niezrównany.
Zdawało się opowiadającej, że ją oczy hrabiny o więcej szczegółów badały; mówiła więc, jedząc jakieś pastylki, których zwykła była w pewnych wypadkach zażywać.
— Był i Abdank, który się na seryo zadurzył we francuzce. St. Flour nie jest od tego, i gotowa zostać na starość madame de Abdank. Jeżeli jej się wczoraj nie oświadczył podchmieliwszy, to chyba cud; miał taką minę, jakby mu na ustach wisiało: Pani i t. d. Kanonik nawet był bardzo wesół. Wilski twój...
Hrabina głową potrzęsła.
— Ale przecież twój — potwierdziła Irena — bardzo mnie nie cieszył. Była tam panna Konstancya, siostra Zellera, bardzo ładna i rezolutna panienka, ta co to guwernantką wprzódy była. Jak się do niej przysiadał, powiadam ci, jak zaczął emablować, ani odstał. Przed obiadem, przy obiedzie, aż do wyjazdu, jak przyszyty do fałdów jej sukienki. Oskarżam go, bo trzeba ci z góry wiedzieć, że bałamut.
— Jak wszyscy — krótko potwierdziła hrabina.
— Nie, ekscepcyonalnie, z temperamentu bałamut — kończyła Irena. — Jakże! świeżo się oświadczył tobie, zakochany.
Tu ramiona pięknej hrabiny poruszyły się znacząco.
— Raziły mnie te umizgi. Panna jakaś niewinna bardzo, czy tak przebiegła, wcale go nie odpychała. Myślę że się rozstali rozmarzeni. Możesz mu powiedzieć, że ja go oskarżam o to, bo zasłużył. Nie wyprę się wcale.
Mówisz że wszyscy bałamuci. Prawda, jest to reguła wspólna, ale są wyjątki. Alfred Zeller, słowo ci daję, zupełnie inny.
Żebyś słyszała, z jakiem o tobie mówi uczuciem, jak mu oczy błyszczą na wspomnienie imienia, jaka namiętność bucha z tego człowieka.
— Ale proszę cię! — wtrąciła hrabina.
— Kiedy tak jest w istocie? — ciągnęła jenerałowa. Tak jest! Zakochany w tobie jak wówczas, wówczas... pamiętasz te wieczory.
— Ireno! na miłość Boga! nie męcz mnie, nie dobijaj! litości, — krzyknęła hrabina zrywając się z krzesła... i padła na nie, zasłaniając twarz chustką...
— Milczę! — ale tylko słówko, najdroższa Maryniu! że w tobie także pod tą nienawiścią — czuć pozostałe reszty dawnego...
Nowy wykrzyk hrabiny, zamknął jej usta... Zamilkła...
— Biedny twój Emil... zdaje mi się, że będzie trochę chory po szampanie, którego z młodzieńczem niedoświadczeniem nadużył.
Hrabina się zerwała z krzesła.
— Jakto, Emil? Emil? Emil tam był? ja mu to zakazałam... Emil się ośmielił!
— A! nieszczęście!! — Irena uderzyła się po ustach — nie wiedząc o niczem, wydałam go — zmiłuj się....
— Zakazałam mu, aby noga jego nie postała w tym domu. Ta piękna panna Konstancyą, jak widzę bałamuci wszystkich.
Poczęła dzwonić gwałtownie, choć jenerałowa usiłowała wstrzymać jej rękę...
— Prosić ks. Maryana.
Zamilkły na chwilę, jenerałowa poprosiła tylko, aby synowi przebaczyła. Cichemi krokami, ze spuszczoną głową, zacierając białe rączki, wsunął się ks. Maryan, przewidujący co go tu czeka.
— Emil był na weselu!
— Pani hrabina pozwoli mi się wytłómaczyć — rzekł kapelan!
— Nie obwiniam hrabiego, ale muszę niedozór usprawiedliwić. — Któż się mógł spodziewać, że na łóżku ułożywszy majaka... reprezentującego śpiącego... sam się oknem wymknie w nocy.
— A! tego już nadto! — krzyknęła hrabina — tego nadto!
— Niepodobieństwo było ani przewidzieć, ani zapobiedz...
— Nie ma go dotąd.
— Proszę posłać konie, i rozkaz mój, aby natychmiast przyjechał... Proszę — dodała po chwili namysłu — kazać pakować rzeczy, i gdy wróci, razem z nim, jutro — nie pozwalając mu się widzieć ze mną, jechać z nim do Warszawy... Napiszę instrukcyę... Chłopca trzeba trzymać surowo...
— Ja mu mam towarzyszyć? — zapytał ks. Maryan.
— Spodziewam się, że pan mnie opuścić nie zechcesz... ale o tem pomówimy jeszcze.
— Pani hrabina tylko dozwoli uczynić tę uwagę, że wybryk młodości można przebaczyć.
— Ale nie coś podobnego... jak postępowanie Emila... — zakończyła matka surowo...
Ks. Maryan zatarł ręce, skłonił się, popatrzał na jenerałowę i wyszedł... Irena jadła pastylki...
— Ja też już ciebie, moja droga, koniec końców, pożegnać muszę — poczęła zamyślona. Siedziałam tu za długo, mam interesa różne... no i na jednem miejscu tak nie nawykłam przyrastać, że się dziwię sobie. Tylko przez przyjaźń dla ciebie mogłam się tak zasiedzieć. A prawdę powiedziawszy, Uznowa mego tak jak nie widziałam... Ale — kiedyż wasze wesele... bo — gdyby było prędko...
Hrabina popatrzała ponuro.
— Wiesz — zawołała gwałtownie — wiesz, tak jestem zrażona, przepełniona goryczą, zniechęcona... tak życie mi obrzydło... że sama nie wiem, za nic nie ręczę... Po co się mam wiązać... na co?
Zaczęła chodzić żywo...
— Ten człowiek sama powiadasz, bałamut.
— Sumienie mi karze wyznać, że — jest nim w istocie. — I, powiem ci tak między nami, kobieta młoda by go może potrafiła wziąść pod pantofel, ale ty, dawna przyjaciółka, w której już nie ma dla niego tajemnicy żadnej... ty, nadto dumna, abyś się zniżyła do czuwania nad szczęściem, które ci się nieustannie z rąk będzie wymykać — ty! ty go nie utrzymasz, a będziesz nieszczęśliwą.
— Masz może słuszność! a! Ireno moja! Znasz mnie!
Całe życie starałam się być panią moich... uczuć i czynności.
Jenerałowa ukradkiem zrobiła minę niedowierzającą.
— Ostatnie wypadki zawróciły mi głowę, — straciłam instynkt zachowawczy... zlękłam się... oślepłam!
Wpadłam w nastawiony potrzask... Wilski był natarczywy.
Któż wie? może w ten sposób chciał zerwać i uwolnić się odemnie — dosyć, że się stało... dałam mu słowo...
— A! słowo! słowo! — poczęła jenerałowa... Cóż to znaczy! Dałaś mu je i możesz odebrać.
Ha! gdybym ja była na twojem miejscu, — dodała z westchnieniem — o! postąpiłabym inaczej. Zeller jest wart, aby coś dla niego poświęcić, naprzód kocha się, kocha szalenie — pozwolisz, że to coś warto. Nawet, gdy się nie kocha, posłuchać takiej miłości, wcale ładna rzecz... Muzyka! Powtóre — Zeller jest krezus, a nam co mamy nasze czterdzieści i...
— Cicho... po cóż te rachunki.
— A! w cztery oczy! nam w tym wieku złoto jest tak niezmiernie potrzebne. Wilski majętny, ale w interesach z nim życie się nie zmieni... z tamtym mogłabyś używać! używać!
Hrabina zarumieniła się, za przyjaciółkę, czy za siebie trudno było odgadnąć.
— Moja Ireno... ale ja — wyznam ci — boję się tego człowieka.
Któż wie co z niego zrobiło życie, czy tam nie mieszka zemsta, która czeka pory sposobnej, aby wybuchnąć! Potem... przyznasz, że zostać z hrabiny Turskiej, panią Zeller...
— Na Boga! Zeller z milionami! po cóż mu tytuł... Zagranicą będą cię nazywać księżną. Ale — jak chcesz... moje rady nie trafiają ci do przekonania, nie słuchaj ich, paplam co myślę.
Tak skończyły przyjaciółki rozmowę, a jenerałowa dostrzegła, że jednak ta jej paplanina uczyniła wrażenie. Jenerałowa dnia tego pakować się zaczęła, powoli. Była ciekawa końca... Parę dni pana Adama nie było.
Hrabina ani pisała, ani wzywała go. Dowiedziano się z boku, że obciął ugościć u siebie państwa młodych, zaprosić Zellera i siostrę, i kilka osób z sąsiedztwa. Czyniono do tego przygotowania.
Irena się wstrzymała z wyjazdem.
— Mnie musi zaprosić — szepnęła hrabinie — byłoby niegrzecznością niesłychaną, żeby zapomniał. Oczów bym mu nie wydrapała, bo mi rąk moich żal, ale... ale! miałby się z pyszna! Pojadę więc! Uważasz, że prosił Zellera z siostrą. Zobaczymy czy nie będzie kontynuacyi...
Emil powrócił był chory... Wyjazd był niemożebny, matka nie chciała go widzieć; ks. Maryan wstawiał się, jenerałowa prosiła — dozwolono więc pozostać z warunkiem, że jeden krok samowolny, będzie jak najsurowiej ukarany. — Choroba dozwoliła Emilowi, zawiniętemu w szlafrok, rozmyślać o marnościach świata tego, sile szampana i zdradliwości cygar ze stearyną.
Chociaż o domieszaniu się w tę sprawę ingredyencyi ostatniej, hrabia nie miał wiadomości pewnej. Pamiętał tylko, że mu coś dziwnie śmierdziało — przypisywał to prawdziwości Hawanny.
Coś nie coś Emil rozczarowanym był względem panny Konstancyi. Deklamował nawet.
— Kobieto, puchu marny! ty wietrzna istoto!!
W romansach spotykały się mnogie przykłady niewiary to go poniekąd pocieszało — nie był tylko pewnym, jakie, wedle najlepszej teoryi, w takim razie, zająć mu wypada stanowisko? Wzgardy — zemsty... smutku, melancholii, choroby... Wielu z tych kochanków, o których czytał, udawało się dla kuracyi na cztery wiatry... w podróż, za morza, aby wspomnienia niewdzięcznej rozsypać po drodze.. ale — dokąd się tu było udać?
Zresztą na pannę Konstancyę miał tylko posądzenia, żadnej pewności... a praw do jej serca... nie mógł rościć jeszcze, gdyż nie uczyniła mu nigdy żadnego wyznania, oprócz raz, gdy śmiejąc się — rzekła.
— A jaki hrabia zabawny!
Wszystkie więc postanowienia... zajęcia stanowiska — odroczone zostały. Emil pogrążył się tylko w milczeniu... Czekał.
Zaprosił go Wilski do siebie... Matka choć z niechęcią, pojechać dozwoliła; ale powierzyła go opiece jenerałowej, która także otrzymała list zapraszający.
Po wspaniałem wystąpieniu Zellera, Wilski musiał się dobrze rozmyślać nad programem, aby nie uczynić go śmiesznym rywalizacyą o przepych, ani nazbyt skromnym i domowi uwłaczającym. Szczęściem stary dom był obficie wszystkiem zaopatrzony, co dawną zamożność znamionuje — a ludzie nawykli do przyjmowania licznych gości. Bez wielkiego więc trudu, z pewną powagą i prostotą, z dystynkcyą skromną, urządziło się w Wielkim Wilsku. Ciż sami znaleźli się tu goście co w Owsinie, oprócz Okoszki, który przeprosił że przybyć nie może. W istocie dwa razy, raz po razu wystawić się na taki szafunek słuchu i mowy, było nad jego siły. Został ze Żmiją i Zbójem w domu. Natomiast parę osób z bliższego sąsiedztwa pomnożyło towarzystwo. Pani St. Flour, która młode małżeństwo odprowadzała, z niem razem przyjechała.
Stawił się i Abdank, choćby dla rozwiązania zagadki... ciągle go zajmującej od owego wieczoru. Nie był pewnym mianowicie, czy się francuzce oświadczył, czy nie. Zbierając poplątane myśli, zdawało mu się, iż formalnie wyraził jak pragnął mieć ją za nierozdzielną towarzyszkę żywota; przypomniał sobie... ale nie jasno, że mu ściśnięciem ręki, uśmiechem i zgodą odpowiedziała. — To znowu tłómaczył sobie, iż wystąpiwszy z admiracyą i komplimentem, nie był nim związany — i że cała ta historya na rachunek zbyt wesołego wieczoru pójść mogła.
Nazajutrz po nim; gdy począł obrachowywać coby za sobą pociągnęło ożenienie, jaką rewolucyę sprowadziło w Abdankówce, jaką inwazyą troskliwej familii, jakie zmiany w budżecie, samym życia trybie — wolałby był cofnąć się i zostać z platonicznym zachwytem, nie posuwając się dalej. Szło mu o to, czy się związał, czy był wolnym, a pamięć dostarczała równej siły argumentów za i przeciwko.
Jenerałową gnała tu ciekawość i niecierpliwość niewieścia pań, które nie wiele mają w życiu do czynienia, i potrzeba intrygowania, sprowadzania niespodzianek, płatania figlów, którą trochę miała w charakterze. Ponieważ Wilski miał słowo Maryi, szło jej wielce o to, aby się to rozerwało. Może gdyby było przeciwnie, pracowałaby zbliżając ich ku sobie. Coś robić potrzebowała. Na najbliższym planie było więc — Wilskiego ożenić z panną Konstancyą, Maryę wydać za Zellera... a zresztą choćby nawet starego Micia, oplątać w sakramentalne kłopoty.
Potem zamierzała już wyjechać do Warszawy i — odpocząć, powołując do zaległych korespondencyi, oczekującego na skinienie, pana sekretarza Bończę.
Nie doczekawszy końca tych historyi na pół rozwiniętych, nie chciała wyjeżdżać jenerałowa.
Przybycie jej do Wilska, nieco się spóźniło, z powodu jakichś zmian w toalecie, uznanych za konieczne w ostatniej chwili, co hrabiego Emila doprowadzało do rozpaczy.
Przyjechali, gdy już goście byli wszyscy... i gospodarz właśnie swój skromny domek... (tak się wyraził) pokazywał Zellerowi, i jego siostrze, prowadząc ją pod rękę.
Wszystkich oczy zwracały się na Julię i Olesia, których trochę szczęścia i parę dni spokoju, ożywiło, zmieniło na korzyść, Hrabianka osobliwie, swobodną była, wesołą, uśmiechniętą i dla tych co ją widywali w domu przy matce — prawie zupełnie inną i nową. Nawet twarzyczka wypiękniała, rysy się do harmonii ułożyły, oczy powiększyły... nabrały blasku, głos podniósł i stał dźwięcznym.
St. Flour z zachwytem patrzyła na to dzieło dni kilka, mrucząc: — Co to może szczęście.
Abdank z daleka ją obserwujący, zbliżał się ku niej teraz z wielką obawą i nieśmiałością.
Przy powitaniu z uśmiechem podała mu jakoś tak żwawo rękę i ścisnęła dłoń jego tak mocno, że się zląkł.
— Po wszystkiem! — rzekł w duchu — złapałem się...
Unikał pozostania z nią na osobności przez cały dzień... aby w zawieszeniu jeszcze zostawić słowo zagadki. — Oczy francuzki ścigały go napróżno, a ile razy spotkały z mdławym uśmiechem, zbywał ją melancholią dwuznaczną.
Emil nie mógł nawet dostąpić swojego bóstwa. Przy powitaniu panna Konstancya trochę ironicznie wyraziła się, że mu zapewne przeszedł ból głowy i że się spodziewa, iż mu... nie szkodziło — zbytnie znużenie w Owsinie. Odszedł hrabia napuszony i gniewny, a boleść jego zwiększyła się jeszcze, gdy w ciągu dnia i obiadu Wilski nieustannie panną Konstancya był zajęty. Biło to w oczy wszystkich.
Po obiedzie, przy którem dolewano gościom jeszcze natarczywiej niż w Owsini, a Wilski opierających się sam chodził ściskać, prosić i zmuszać — jenerałowa czatowała już na gospodarza...
— Panie Adamie — szepnęła mu — mów prawdę... Zakochałeś się w pannie Konstancyi... Przecie, o ile wiem, la bigamie est un cor pendable, z dwoma się na raz ożenić nie ma sposobu...
Gospodarz chciał to w śmiech obrócić...
— Ja mam oczy — i... instynkt... Mów? co myślisz? Co będzie z hrabiną?
Wilski się obejrzał ostrożnie dokoła i odprowadził dalej jeszcze jenerałową... przybrawszy minę poważną.
— Wie pani co? jesteś przyjaciółką nas obojga? Przyznam się pani, sumienie mi pokoju nie daje. Nie chciałbym być zawadą hrabinie do świetnego losu, daleko świetniejszego niż ja jej przynieść mogę.
— Sumienie! sumienie! — powtórzyła z udaną powagą Irena, spoglądając mu w oczy... a tak! tu — nie — nie!!
— Pani najlepiej wiesz, jak ja kocham Maryę, ale miłość moja nie jest egoizmem, jest poświęceniem...
Byłbym najszczęśliwszy z nią, to pewna, a jednak — sumienie — jeszcze raz powiadam, zmusza mnie wyrzec się tego szczęścia.
Mówił to tak seryo, na pozór, z takiem przekonaniem głębokiem, iż jenerałowa, której komiczność tego wyznania poobiedniego nie uszła — długo była nie pewną, jakim ma mu odpowiedzieć tonem.
— Admiruję — rzekła dwuznacznie — rozbudzenie się heroiczne tego sumienia!! Prawdziwe poświęcenie! Zostać z boku, przyjacielem pięknej pani za panowania Zellera, tak jak się było za czasów ś. p. hrabiego... w skromnej sali zdala wzdychającego adoratora!!
— Ja przed panią to tylko mówię — dodał żywo Wilski... Tak jest — sumienie mnie niepokoi. Bądź co bądź, dostatek stanowi wiele, a Maryi nawyknienia, natura, czynią go dla niej niezbędnym warunkiem. Na cóż ja mam ją za sobą ciągnąć w położenie nader — nader skromne, gdy z drugiej strony garściami złoto sypać może... i dla Emila...
— Podziwiam ten rozsądek i tę siłę logiki — odezwała się Irena — ale słowoście sobie dali...
— Pani — mogłabyś to przedstawić Maryi... i...
— I pan byś ubóstwa tego nie zląkł się z panną Konstancyą? — z uśmiechem spytała jenerałowa.
— Przepraszam panią — najprzód niema o tem jeszcze mowy — szybko wtrącił Wilski — po wtóre, gdyby się to nawet składało — panna Konstancyą nawykłą jest do bardzo skromnego życia...
— Nie można być logiczniejszym — uśmiechnęła się Irena — a ja dodam jeden jeszcze argument, że żeniąc się z Zellerówną, oddasz hrabinie usługę, uwalniając ją od obawy, aby Emil, zamiast matematyki, nie uczył się historyi naturalnej z jej czarnych oczów.
Odstąpiła parę kroków jenerałowa, poprawiła włosy w zwierciadle, i szepnęła.
— Tak to się wszystko składa doskonale!
Ruszyła ramionami pogardliwie i poszła do Julii. Widywała ją zawsze tą milczącą panienką, której nikt nigdy nie posądzał, aby swoją wolę mieć mogła, — fenomen zmiany charakteru tak nagłej, mocno ją zajmował. Usiadła przy niej i wzięła ją za rękę...
— No — jakże ci na nowem gospodarstwie?
— Jak w raju — zawołała Julia; — Oleś jest człowiekiem jakiego drugiego niema na świecie! Dom miły, a tak szeroko, tak mi swobodnie... tak mogę biegać, śmiać się głośno, robić co mi się zamarzy, że nie dowierzam szczęściu mojemu!! Boję się czasem z tego snu złotego przebudzić...
Chociaż wszystko znalazłam tak pięknem... tak dobrem, ale na nowo przemeblowujemy, ustawiamy już raz drugi. Oleś i poczciwy staruszek... który go tak kocha jak dziecię własne — bo wszyscy, wszyscy mego Olesia kochają — pomagają mi do przewracania domu do góry nogami... ale, jak się raz urządzę, zacznę być ogromną gospodynią... Oleś zajmuje się gospodarstwem... będziemy pracować... musimy...
W oczach Julki błyszczało potwierdzenie tego szczęścia, z którego się spowiadała. Zbliżył się mąż, podali sobie ręce i uśmiechnęli do siebie. Jenerałowa miała na ustach coś o znikomości, tych chwil szczęścia... ale truć nie chciała im tych godzin rajskich, swojemi proroctwy Kassandry. Trochę im zazdrościła...
Julia spytała cicho o matkę...
Irena odpowiedziała jej niewielu słowami...
— Nigdyż mi nie wolno będzie jej widzieć? nie przebaczyż mi ona? — szepnęła tylko. — Pani jesteś jej przyjaciółką, przyczyń się za nami... Braknie tylko do naszego szczęścia, abyśmy jej do nóg upaść mogli — a! gdy się tak serce otworzy — jak moje, radeby świat cały zamknąć w sobie.
— Czekaj — rzekła jenerałowa — hrabina tęskni także... przyjdzie chwila, gdy będziecie mogli zjawić się u niej i otrzymać przebaczenie.
Z rozpaczy że do panny Konstancyi dostąpić nie mógł, Emil zbliżył się do siostry, na łono jej wylewając swe żale. Julka się trochę uśmiechnęła z niego, on tem mocniej stawał się poważnym, i tem okrutniej rozkochanym — musiała mu się dać wynarzekać i wydeklamować... Oleś, widząc że siostrę nudzi, wyprowadził go na cygaro i poddał mu maraskino, co dziwnie skutecznie podziałało na serce zbolałe.
Lekka rozmowa o dawnych zwierzeniach Emila, z czasów pięknej córki leśnika i innych wiejskich pasterek, rozmowę na nowe wprowadziła tory, a młody hrabia dał się rozchmurzyć. Pochlebiało mu to, że już tyle miał wspomnień w zapasie!


XIII.

Można się brzydzić intrygą, mającą całe pospolite, poziome korzyści własne, zemstą niepoczciwą i t. p. — niepodobna nie admirować, gdy ją kto praktykuje jak pani jenerałowa, dla — sztuki samej. — Ta miłość sztuki dla sztuki, wstrzymała jej odjazd do Warszawy, powrót do życia normalnego i ułatwienia zaległych korespondencyj. Irena chciała widzieć cel swych zabiegów i gorliwie pracowała na to...
Zaraz po powrocie, przedstawiła przyjaciółce, że się szczęścia w małżeństwie z takim wietrznikiem jak Adzio spodziewać nie może, że powinna go odprawić, jeśli nie chce paść ofiarą jego lekkomyślności.
— Na przyjaciela — powiedziała jej — doskonały, ale na męża na nic się nie zdał... Młoda kobieta może by go utrzymała, a ty — ani myśleć! Bałamut... niepoprawiony...
Od słowa do słowa, przyszło do tego, że Irena powtórzyła całą swą rozmowę z Wilskim, o sumieniu... i o zgryzotach jakie je nękały...
Hrabina słuchając, nie dała żadnego znaku, ażeby ją miało obejść zbytecznie, zacisnęła usta, schyliła głowę, zdjęła rękawiczki, w których chodząc ciągle prawie, zwykła była pielęgnować piękne rączki swoje, i poczęła się pilno przypatrywać każdemu z palców z osobna. Zdawały się ją więcej obchodzić daleko, niż Wilski i przyszłe losy.
— Potrzeba te węzły potargać, odzyskać swobodę, i zrobić to co rozsądek nakazuje... Pójść za Zellera...
Marya nie odpowiedziała zrazu nic, opatrywała ręce białe i w istocie piękne bardzo.
— Nie mówił ci Wilski — czy nie będzie u mnie?
— O tem mi nic nie wspominał...
Nic więcej nie powiedziała hrabina. Jenerałowa zaczęła potem o młodem małżeństwie, o Julii i Olesiu, o ich szczęściu — i trochę o tem, jakby pragnęli być przyjętemi do łaski mamy.
Na to także nie odpowiedziano nic. Jenerałowa, która wiedziała zawsze wszystko, wydobyła po obiedzie z pana Abdanka wyznanie tej srogiej niepewności, w jakiej zostawał, nie wiedząc spełna, czy się oświadczył francuzce, czy tylko prawił jej komplementa. Śmiała się z niego, i szydziła nielitościwie.
Rzeczy już były kilka razy upakowane do Uznowa, kazano je raz jeszcze w części rozpakować; Irena nie chciała wyjeżdżać jeszcze... kilka dni Adzio się nie zgłaszał, a humor hrabiny się pogorszał. Interesa opiekuńskie zmuszały ją napisać do niego, — wolała pod dyktowaniem kazać się wyręczyć Emilowi... któremu się zdawać mogło, że już w sprawach tych ma udział jakiś. Bawiło go to...
Odpowiedź Wilskiego przyszła dopiero nazajutrz... obiecywał przybycie. Irena, dowiedziawszy się o tem, usiłowała hrabinę przygotować do stanowczej rozmowy... Nie mogła jednak wcale wnosić z jej pozornej obojętności — co myśli i postanowiła... Nie mówiła o tem, i dozwalając jenerałowej dowodzić co chciała. milczała... uparcie.
Czekano na opiekuna z obiadem, przybył dopiero nad wieczorem. Wszedłszy do pokoju, wesół nad miarę, rozmowę począł o rzeczach obcych zupełnie, i manewrował tak zręcznie, że ciągle się trzymał o sto mil od tego, co było tu najpilniejszym.
Hrabina przyjmowała go widocznie, gniewna, lecz usposobienie to pokryte było chłodem i spokojem majestatycznym. Jenerałowa wchodziła i wychodziła ciągle, aby ich sam na sam zostawiając, dać się otwarcie rozmówić.
Lecz Wilski mówił ciągle o jakichś wypadkach, o których czytał w Kuryerze, o żniwiarce potrzebnej do majątku, o Emilu, o sprzedaży zboża... a nic o sobie.
Gdy raz ostatni jenerałowa wyszła zniecierpliwiona, i wyczekawszy dobre pół godziny — znalazła pana Adama z kapeluszem w ręku, chodzącego po pokoju, z miną człowieka, który ukrywa doznaną zniewagę.
Hrabina siedziała zwrócona bokiem do niego, wsparta na łokciu, i patrzała w okno, przez które nic widać nie było.
Zdawało się, że w czasie jej niebytności musiało się nareszcie rozwiązać wszystko... Wilski, nie przystępując, jak zwykle, do pocałowania ręki, pożegnał się, ukłonił i wybiegł.
— A zatem?? a zatem? moja droga? cóż? jak? zaczęła podbiegając jenerałowa...
Hrabina obróciła się zwolna i odpowiedziała:
— Odprawę dostał... możesz być zadowolona... skończone wszystko... To mówiąc, chusteczkę przyłożyła do oczów.
— A! nie tak to łatwo rozstać się z człowiekiem, w którego się długo nawykło wierzyć.. który był ideałem... z którym się cierpiało, płakało — drżało... i było szczęśliwą!!
Ten wybuch, tak niezwykły, w ustach hrabiny miał wielkie znaczenie — wyrwał się z boleścią.
— Nie bądź dzieckiem! — zawołała przyjaciółka — trzeba Bogu dziękować, że się to tak wszystko raz... że jesteś wolną od tych więzów... Winszuję ci, z serca winszuję.
Hrabina ocierała łzy...
— Jak ty możesz płakać po człowieku, który ani ciebie, ani serca twojego nie umiał ocenić? Widziałaś go — mówiła Irena — jak wesół odchodził, jak mu było lekko że zerwał...
Poczekaj trochę, posłyszysz że się żeni. Ludzie jak on nie mogą wytrwać bez jakiegoś czułego stosunku, choćby z garderobianą żony. Nie będzie próżnował, przez sam wzgląd na łysinę... Ale my teraz mamy też do czynienia — dodała — jedyną zemstą twą, musi być podanie ręki Zellerowi...! To moja rzecz...
— A! proszęż cię! — krzyknęła hrabina — zlituj się... ja o tem słyszeć nie chcę...
— Nie słuchaj... nie staraj się, broń się — rozśmiała Irena — to nieuchronne i stać się musi. Zobaczysz, to samo przyjdzie... nie ruszaj się z fotelu... nie myśl... od czegóż przyjaciółka, która nie ma nic lepszego do roboty??
Nazajutrz pani jenerałowa pojechała do Parzygłowów... Ot tak sobie. Zabrakło jej jedwabiu do jakiejś robótki, a — nikt go nie mógł dobrać i wyszukać, tylko ona...
Zajechawszy do Kurzej piętki, jeszcze z powozu nie wysiadła, i zaczęła pytać, czy kto nie wie co się dzieje z francuzką. Na ten głos znany, wyszła St. Flour, która właśnie się ubierała... powróciwszy od państwa Aleksandrowstwa.
Chère generale! — zawołała, — prowadząc ją do siebie — czy jestem na co potrzebną?
— Co ty robisz z sobą?
— A! jadę do Warszawy — odparła St. Flour.
— A twój adorator!
— Daj mi pani z nim pokój. Wprawdzie mi się jakoś na pół oświadczył, ale potem wycofał, a ja dowiedziałam się bliższych szczegółów i w tym dworku z nim, na łasce jego dzieci, które nas by głodem morzyły, — żyć nie myślę.
— Czekajże z podróżą do Warszawy, ja muszę jechać także — zawiozę cię.
St. Flour objęła i pocałowała.
— A rychłoż to będzie...
— Tak, tylko hrabinę wydam za Zellera! — odpowiedziała jenerałowa.
— Żartuje pani!
— Nic a nic. — Nie wiesz, nie ma go czasem u starych??
St. Flour nie wiedziała o tem, posłano po gospodarza, ten się ofiarował iść na zwiady. Irena z niepokoju przysiąść nie mogła. Pan Henryk powrócił z tem, że się wprawdzie spodziewano pana z Owsin, ale go jeszcze nie było...
Postanowiła czekać na niego. Żydek postawiony był na czatach. Nad wieczór pan Alfred nadjechał, a jenerałowa gotowy już bilet posłała. Czekano z pół godziny, St. Flour się schowała... Zeller wszedł. Pani jenerałowa wybiegła naprzeciw niego.
— A! daruj mi pan, że go odrywam od rodziców... Nie trudziłabym go, ale w tej mieścinie, nic nie można znaleść. Wybieram się nareszcie z powrotem do Warszawy... mam taki rodzaj pieniędzy, którego tu zmienić nie podobna. Przyszło mi na myśl, że pan mi dopomódz możesz i wyratować...
To mówiąc, dobyła pani jenerałowa papiery, których wcale mieniać nie potrzebowała. Zeller siadł i zajął się niemi, ale nie miał z sobą summy potrzebnej...
— To mi pan odeślesz — zawołała Irena, nie puszczając go, gdy wstał i chciał odchodzić.
— Odjeżdżam tedy — odezwała się wzdychając, porzucam tę biedną Maryą samą, smutną, nie mającą nikogo do pomocy — bo pan wiesz?
— Nie wiem o niczem!
— Ale jakże? z Wilskim się rozeszli... byłam tego świadkiem...
Hrabina dała mu rekuzę. Bardzo słusznie... o powodach wolę zamilczeć.
Zeller popatrzał na mówiącą, nie przerywając milczenia. Ze swej strony Irena rzuciła nań okiem, i w bladej twarzy nic nie umiała przeczytać. Siedział nieruchomy, wiadomość nie zdawała się na nim czynić wrażenia. Jenerałowa niemal się przelękła tej obojętności.
— Miałżeby się rozczarować, pomiarkować — i niechcieć?... To nie może być!
Udała zajętą wyjazdem, wtrąciła coś obcego... potem wróciła do hrabiny i zaczęła ją wychwalać...
Zeller milczał ciągle.
Kilka razy przypuściwszy doń szturm bezskuteczny, nie śmiejąc być otwartszą — jenerałowa, dosyć zmięszana, rozstała się z nim, nic nie wydobywszy z niego...
Wprawiło ją to w bardzo zły humor, bo w dodatku zmieniła papiery, których się pozbywać nie potrzebowała. Po odejściu Zellera, wylała się przed francuzką z całym gniewem przeciw męzkiemu rodzajowi, na który nigdy rachować nie było można...
St. Flour podzielała w zupełności jej przekonania... Pierwszy krok do Zellera był hybiony... Nie zraziła się tem jednak i w parę dni pojechała z pożegnaniem do Owsin dla panny Konstancyi... Zastała tu Wilskiego... już niemal pretendenta siedzącego przy ładnej pannie, który swą wymową i dystynkcyą czarował...
Miała nadzwyczajną ochotę szepnąć nieszczęśliwej ofierze, aby się nie dawała jedwabnym słówkom usidlić — ale nie było sposobu przystąpić do niej.
Z Zellerem długo mówiła na osobności, nie śmiejąc jednak dać mu do zrozumienia, że zbliżyć by się powinien i szczęścia tentować...
Po herbacie dopiero, wziąwszy go na stronę, już prawie rozpaczliwie zagadnęła go...
— Czemuż pan nie... bywasz u hrabiny?
— Wiem, że byłbym źle przyjęty...
— Ale nie!...
— Pod jakim pozorem?
— Pod jakim chcesz! przyjedź pan, jeśli chcesz, do mnie — w sprawie papierów... albo dla upewnienia, że o swoją wierzytelność nie będziesz się upominał. Dopóki ja tu jestem... mogę mu służyć i radabym, czując szacunek dla niego... Potem już chyba sam sobie pan radę będziesz dawał...
Zeller się wahał...
— Przyjedź pan jutro, dla narady ze mną...
Ścisnęła go za rękę, Alfred ją do powozu odprowadził.
Całą drogę myślała o tem, czy ma hrabinie oznajmić o zaproszeniu, czy zrobić jej niespodziankę. Wolała uprzedzić dla wybadania wrażenia. Hrabina się zmieszała, lecz zmilczała i nie protestowała... Po wieczerzy jenerałowa wznowiła rozmowę, nacierając mocno na przyjaciółkę...
— Wierz mi — odparła hrabina — gdybym to uczyniła, to jedynie dla tego kochanego dziecka — dla Emila... Byłoby to — ofiarą z mej strony...
Ta ofiara hrabiny, przypomniała mimowolnie sumienie pana Adama — lecz — zmilczała...
W godzinie o której spodziewać się było można Alfreda, hrabina opuściła salon, tak że gdy nadjechał i zgłosił się do jenerałowej, ta go przyjęła sama. — Zeller był poruszony mocno i nie mógł ukryć tego przed Ireną... Zdawał się pragnąć i lękać widzenia z hrabiną. Ściągnęła rozmowę przedłużając jenerałowa do godziny herbaty... i zostawiwszy Emila który nadszedł z panem Alfredem sama wymknęła się po hrabinę. Weszły razem do salonu... Powitanie było zimne i zdaleka. Gdy raz usiedli, nie uspokoiła się wszystkiem rozporządzająca przyjaciółka, aż nie kazała z herbatą się wstrzymać. Emilowi zaproponowała partyę małego bilardku, mrugnęła na ks. Maryana, aby wyszedł za niemi... i hrabina z Zellerem pozostała samą.
— Nie ośmieliłbym się tu przybyć, — odezwał się Alfred — gdyby nie pani jenerałowa... Jeśli mi to pani ma za złe... proszę nie obwiniać mnie...
— Wiem — odparła hrabina — Irena ma więcej dobrej woli i przyjaźni dla mnie, niż.. zastanowienia.
— Korzystam z tej zręczności, która po odjeździe pani jenerałowej już się nie powtórzy zapewne — przerwał Alfred — abym panią upewnił, iż z mej strony... spokojną być może od wszelkiej natarczywości... Niech pani hrabina zapomni, że mi żywe uczucie przy pierwszej bytności tu... odjęło pamięć na to com jej był winien...
Hrabina widząc, że zostali sami, nie śmiało trochę spojrzała ku niemu lękliwie, zdawała się wahać... wyciągać i cofać rękę, podała mu ją wreszcie, a Zeller gwałtownie za nią pochwycił i zarumieniony do ust przycisnął...
Natychmiast mu też ją cofnięto...
— Widzisz pan — że się ani gniewam, ani lękam — cicho poczęła Marya, ciągle się przypatrując Zellerowi, chociaż wzrok odwracała co chwila, aby nie postrzegł, że go bada — widzisz pan, żem zapomniała... Pańskie postępowanie w interessach... przekonało mnie o jego dobrej woli — jestem mu wdzięczną... Choć byłam zmuszoną się wyrzec dziecięcia nieposłusznego mojej biednej drogiej Julki — dodała z czułością dobrze odegraną — nie mogłam też nie uczuć żeś pan w chwili stanowczej był dla niej... jakby opiekunem, jakby przybranym ojcem.. Wszystko to...
Spuściła oczy skromnie, przybierając postać wdzięczną... poważnie i kunsztownie zalotną...
— Wszystko to — obudza dla pana wdzięczność, wierz mi...
Ręka się posunęła znowu, Zeller jej dotknął, cofnęła się śpiesznie. Pierwsze lody, dzięki jenerałowej, były rozbite.
Gdy po dobrej pół godzinie powróciła jenerałowa z Emilem, hrabina po cichu rozmawiała z panem Alfredem, zupełnie uspokojona... Przy herbacie wszyscy byli swobodni, a pan Zeller opowiadał w sposób zajmujący jakieś historye o podróżach, okrętach... cudownych ocaleniach i operacyach, które przynosiły nie spodziewającym się miliony, a mających nadzieję przywodziły do torby.
Hrabina pilno słuchała... Siedziano u stołu długo, uśmiechy nawet rodziły się na twarzach... Irena mogła być dumną z dzieła rąk swoich... Gdy Alfred odjechał i zostały same, Marya rzuciła się jej w objęcia, kryjąc twarz, i poszły do gabinetu, szeptać coś do północy...
Wilski nazajutrz został uwiadomiony o odwiedzinach Zellera — i, z jednej strony uradowany niemi, bo się czuł coraz swobodniejszym, znalazłszy zastępcę, z drugiej, nie bez pewnej goryczy, rozmyślał, jak pozbycie się go mało kosztowało...
Były kwadranse, w ciągu których tak mu było żal pięknej Maryi, iż gotów się zdawał lecieć do niej, paść do nóg, przebłagać; później pocieszał się już zemstą, jakiej miał dokonać, żeniąc się z piękną panną Konstancyą.
Zaloty jednak szły zwolna, i Wilski nie mógł ani krok postąpić dalej. Piękna panienka śmiała się z nim, rozmawiała wesoło, dawała sobie prawić grzeczności, lecz gdy rozmowa zaczynała być wyrazistszą, spoglądała w oczy i umiała się wyśliznąć...
Wilski spotykał się z Zellerem, nie śmiejąc jeszcze nawet mu napomknąć o projekcie... Jednego razu jednak w Parzygłowach, zetknąwszy się z nim i znalazłszy go bardzo zajętym, gdy spytał o przyczynę — odebrał odpowiedź...
— Muszę śpieszyć z wyprawą dla siostry, narzeczony jej, pokoju mi nie daje.
Wilskiemu zrazu zdawało się, że nie dobrze zrozumiał, ale Zeller dodał:
— Jeszcze będąc u państwa Z. — poznała tam bardzo przyzwoitego człowieka... który się w niej zakochał, gdy nic nie miała, słuszna rzecz, aby poczciwe serce mu nagrodziła teraz... gdy się polepszyły stosunki...
Tym sposobem odprawiony Wilski, zmilczał, odjechał do domu i zamknął się w nim pod pozorem choroby. Jenerałowa, która się dowiedziała zaraz o wszystkiem, z radości po pokoju zaczęła tańcować.
— A! dobrze mu tak... dobrze mu tak!...
Hrabina przyjęła wiadomość bardzo obojętnie.


XIV.
EPILOG.

W półtora roku potem, były u państwa Paździerskich chrzciny nowonarodzonego synka, którego czarne oczy najpiękniejszej przyszłości dozwalały roić nadzieje... Widziano już w nich rozum, uczucie, wszelkie przymioty rokujące szczęście na świecie... Matka i ojciec rozpadali się nad niezrównaną intelligencyą Wicusia, który kułak własny ssał z taką energią i wdziękiem, iż się na to z całego domu ludzie schodzili patrzeć... Wszyscy znajomi, przyjaciele, krewni, zaproszeni byli na tę uroczystość, na której obchód nic nie żałowano... Paździerski był uszczęśliwiony, pani dumną...
Ks. Kanonik Hamerski osobiście przyrzekł celebrować; kumami byli: urzędnik z Lublina, skolligacony z Paździerskim, siostra kanonika pani Burska, a w drugiej parze: pan Abdank z jedną z burmistrzowien, która z pensyi wróciła, a świeża była jak pączek różany... Po chrzcinach obejść się nie mogło bez sutego traktamentu, na który nic nie żałowano. Wcześnie już nadciągający goście mogli mieć przedsmak tego co ich czekało, bo w sieni pod nadzorem chłopaka, w cebrze lodu, świeciły szyje i głowy złocone flaszek szampana poprzechylanych na różne strony, jakby się z sobą kłóciły. Obok stał koszyk drugi od Henryka, w którym oko znawcy mogło z fizyognomii rozpoznać butelki bordo i spleśniałe z węgrzynem.
Między innemi był i poczciwy Szamiłowicz, we fraku tym razem — tak skutkiem pomyślnych interesów napęczniały, iż zdawał się ledwie mieścić w nowym garniturze... Wszyscy goście składali z kolei powinszowanie rodzicom, życzenia zawiniętemu w poduszkę z niebieskiemi wstęgami młodzieńcowi pełnemu nadziei, a humor przy przekąsce i butelkach tak był doskonały, iż go w rynku słychać było...
Wprawdzie było to w lecie, okna stały otworem, i nie dziw, że wesołość daleko się słyszeć dawała... Woń potraw i zapach wina zalatywała do sieni, draźniąc powonienie pocztylionów, w których budziła niebezpieczne idee... Zabawa trwała do późna, nie przerywana niczem, nawet gdy natrętni passażerowie zjawiali się dopominając spiesznie koni, które tego dnia dawano im natychmiast, aby się ich pozbyć co prędzej.
Stajnia już była zupełnie ogołoconą, gdy powóz czwórką zaprzężony stanął w ganku, i wychylona z niego główka kobieca, poczęła wyskakującemu właśnie z kozła kamerdynerowi dawać rozkazy... aby co najprędzej zaprzęgano.
Na poczcie powstało zamięszanie... koni nie było... Paździerski nawet poradzić na to nie umiał. Podróżna nie chciała wysiadać, a że się znać mocno niepokoiła, ciągle wystawiała głowę. Z okna wyglądający w dobrym już humorze, Micio Abdank, zawołał, obaczywszy ją.
— Słowo daję, że jenerałowa!!
— A! choćby i jenerał nawet, to mu koni z palca nie wyłamię, niech czeka — rzekł Paździerski...
Micio nie słuchając już, popędził z właściwą sobie galanteryą do drzwiczek karety.
— Pani jenerałowa dobrodziejka! Ja panią oczyma serca poznałem...
— A! pan Abdank! zlituj że się, zaproteguj mnie, żebym koni dostała. Wystaw sobie, półtora roku podróżowałem za granicą, nic nie wiem co się tu dzieje, listów nie miałam... palę się z ciekawości...
— Konia ani na lekarstwo! — zawołał Micio — słowo daję — chybabym ja jeszcze, i który z wielbicieli jenerałowej dobrodziejki zaprzągł się... aleśmy wszyscy niemal dychawiczni...
— Co tu począć? Co to na poczcie? wesele?...
— Nie — ale naturalne jego skutki — odparł Abdank... Obywatel nowy świata przybywa... Pan Wincenty, Bobola, Jakób Paździerski... chrzcimy go właśnie w winie szampańskiem, aby miał mocną głowę.
Jenerałowa mało zdawała się smakować w ucinkach wesołego Micia, wzdychała tylko... Nie było rady! Jan Paździerski we fraku, z głową odkrytą, przyszedł dać słowo honoru, że konia ani jednego nie ma w stajni.
Jenerałowa musiała się zrezygnować i jechać do Kurzej piętki, ale wezwała ze sobą Abdanka, aby jej towarzyszył, bo pilno potrzebowała dowiedzieć się co się tu działo...
Miciowi nie chciało się opuszczać towarzystwa, lecz nie mógł odmówić jenerałowej, której wdzięków pozostałości uwielbiał, a dowcipu i złośliwości się lękał. Osierocił więc towarzystwo i wypiwszy raz po razu parę kieliszków szampana, dźwignięty niem na duchu, udał się do Kurzej-piętki...
Tu już do herbaty pośpiesznie przygotowywał wszystko kamerdyner, a jenerałowa, znając świat i ludzi, dla Micia kazała do niej przynieść cytrynę... Była to atencya wielka...
— Siadaj pan, panie Mieczysławie, siadaj, i mów mi, mów — wszystko, zaczynając od tej chwili, gdy wyswatawszy hrabinie Zellera i będąc pewną, że się pobiorą — pojechałem odpoczywać nie na laurach, ale pośród laurów...
Spodziewam się, że się pobrali.
— A! jakżeż! — zawołał z krzesłem się przysuwający gość, od którego jenerałowa, mimo ciekawości, z powodu zbyt delikatnego zmysłu powonienia, które draźnił zapach wina, nieznacznie się oddaliła. — A! jakże! pobrali się... pobrali...
— Chrzcin nie było.
— Nie — do tej pory nie słychać...
— Szczęśliwi?
— Muszą być bardzo szczęśliwi... Przepych ogromny! Teraz to potrzeba widzieć hrabinę, jak dom, służbę i to co ją otacza urządziła — Zeller wygląda u niej na marszałka dworu...
— Co pleciesz? on! dałby się zawojować!
— Ja tam nie wiem — odezwał się Micio — ale mi się widzi, że pod pantoflem doskonale siedzi, i ani się ruszyć śmie.
— Gdzież mieszkają?
— Różnie... W Owsinach pałac odnowiono, u hrabiny też poczyniono nakłady nie małe... Majątek to przeznaczony dla hrabiego Emila, gdy dojrzeje...
— Mów że mi przecie: jak żyją z sobą? nie tak półgębkiem panie Mieczysławie...
— Pani jenerałowo dobrodziejko — odezwał się Abdank — pantofel mówi wszystko, pantofel jest szczęścia gwałtem... gdzie on króluje, tam jest nieograniczona miłość, a gdzie ona jest, tam szczęście być musi!.. Poczciwy Zeller z całą swą przebiegłością i mądrością nie zaszedł dalej jak do roli roztropnego marszałka dworu. Hrabina, mylę się, pani Zellerowa (dostali sobie Baronowstwo), piękniejszą jest niż kiedykolwiek, to tłomaczy męża, który kocha się szalenie.
Jenerałowa zaczęła się przechadzać po pokoju coś mrucząc.
— Dużo osób przyjmują?
— Całe sąsiedztwo! dom niezmiernie gościnny, otwarty, na stopie pańskiej, i gdyby Zeller nie był bajecznie bogaty, możnaby się obawiać, ażeby się nie zrujnowali. Kiedy komu idzie... to idzie, pani dobrodziejko, ciągnął dalej Micio. Wie pani, że ten dziwak Okoszko umarł, a że pono testamentu nie zostawił, choć się tam ledwie pary butów ze sztylpami spodziewano, znalazło się dla Zellerowej, parę kroć sto tysięcy...
— Mogło się obejść bez nich.
— I właśnie dla tego je los dał, że ich nie potrzebowała — rzekł Micio — dowiedziona rzecz, że to tak idzie na świecie.
— Cóż więcej? co więcej? Co Wilski porabia — pytała Irena.
— Wilski — a swoim trybem... swoim trybem... Do dzieci ma guwernantkę szwajcarkę, powiadam pani, osóbka... śliczności!
— Panie Mieczysławie...
— Nic nie mówię, tylko że śliczna. On sam zresztą, żwawy i wesół, i żadne się towarzystwo bez niego nie obejdzie...
— Oprócz w Owsinach?... — spytała Irena.
— I owszem! bywa, owszem! przyjaciel domu... Zeller pożyczył pieniędzy na założenie jakiejś fabryki, są z sobą jak najlepiej.
— I z panią?
— A jakże — jakże... rzekł Abdank... Był i jest przyjacielem, a te stare niedorzeczne plotki...
— Masz słuszność — zamknęła jenerałowa — na plotki nigdy zważać nie należy... Cóż się dzieje z młodem małżeństwem...? Julią i Olesiem.
— Najszczęśliwsze w świecie? — zawołał Micio, — jejmość po przyjściu na świat córeczki, tak wyładniała, że jej nie poznać. Oleś też pod pantoflem... jak należy. Słucha, pracuje, i bardzo mu z tem dobrze. Ustatkował się zupełnie... zmężniał, trochę utył... Z Zellerami dawno zgoda, on sam, poczciwiec, postarał się o nią.
— A z Emilem co się dzieje?
— Emil wyjechał w podróż naukową z księdzem Maryanem.
— Nie wiem, coś tam podobno spłatał w Paryżu, ale o tem milczą kroniki. Dużo pieniędzy poszło na wykupienie. Zeller naturalnie posłał...
— Poczciwy Zeller! — westchnęła Irena... a rodzice jego?
— Staruszka zmarła, ojciec żyje w Owsinach... Pannę Konstancyę brat suto wyposażył, brat jego Paweł, ożenił się także, ale ubogo... A to harda dusza, chodzi w podartym mundurze, i od nikogo nic nie weźmie...
Jenerałowa milczała i nie pytała już, lecz pan Abdank rozgadawszy się, ustać nie mógł. Popijał herbatę, dowcipkował, a śmiał się sam ze swych ucinków, i coraz coś nowego dobywał z zapasów niewyczerpanej pamięci.
— Ale ja się wam, panie Mieczysławie, muszę też wywdzięczyć — odezwała się jenerałowa... Wszak to pana pono St. Flour, którą ja wywiozłam z sobą... dosyć interesowała?
Micio się zerwał z krzesła. — Słowo honoru pani jenerałowej daję, że tylko grzecznym byłem, jako dla osoby miłej, ale nigdy mi się ani śniło...
— Ale ja o to pana nie posądzam... St. Flour, jak wiesz, wyjechała ze mną do Warszawy... Czy też pan wiesz, że jak się okazało, miała cale nieszpetny kapitalik, uzbierany w ciągu swego zawodu.
— Istotnie! — zapytał zdumiony Abdank — kapitalik?... miała kapitalik?
— Tak jest, że trzy tysiące czerwonych złotych... dodała jenerałowa... Otóż... u mnie kondycyonował niejaki Bończa, młody chłopak... i St. Flour się za niego wydała. Mają dzierżawę na Mazurach.
— Ślicznie! — rzekł Micio. — Bardzo się cieszę...
— Bończa nieledwieby mógł być jej synem, połakomił się na kapitał więcej niż na nią — a ona na młodość chłopca i dom własny.
Słyszę, biedaczka, ma piekło w domu...
Abdank głową pokiwał...
— Marności rzeczy ludzkich! — rzekł, stawiając szklankę wypróżnioną.
Ostatnia wiadomość tak jakoś podziałała na pana Mieczysława, iż zamilkł nagle, i począł szukać kapelusza... Czuł on, że na poczcie nie mogło się wszystko tak prędko skończyć, rozweselić się po znużeniu, jakiego doznawał — wygadawszy się i wyszafowawszy całą wesołość, jaką przywiózł tu z sobą.
Jenerałowa go już nie wstrzymywała, wysunął się życząc jej dobranoc, i pobiegł co tchu do Paździerskich, gdzie w istocie towarzystwo w najlepszem usposobieniu intonowało... Pije Kuba do Jakóba...


KONIEC.




  1. Dodano przez Wikiźródła
  2. Przypis własny Wikiźródeł Wydaje się, że zamiast czarem winno być czasem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.