<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Yuma Shetar
Pochodzenie cykl Szatan i Judasz
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAROL MAY


YUMA SHETAR



TĘPICIEL YUMA



cykl
SZATAN i JUDASZ
POWIEŚĆ
EAST
Nakładem Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. 1926
WARSZAWA


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R. D. Z. w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1926 by „ORIENT“ Warsaw

I
WINNETOU.

A więc hacjenda była stracona!
Czyżby rzeczywiście? — Był jeszcze jeden, jedyny ratunek, lecz tylko w wypadku, gdyby zaprowadzili mnie w jej pobliże, aby można było usłyszeć ostrzegawcze okrzyki. Postanowiłem uczynić to, choćby groziła mi nawet śmierć.
Niestety Indjanie odgadli mój zamiar, czy też zachowali zwykłe środki ostrożności, dość, że po kwadransie jazdy pięciu czerwonych zatrzymało się wraz ze mną, podczas gdy reszta ruszyła dalej. Staliśmy w szczerem polu. Gdyby przynajmniej ocieniały nas drzewa, może udałoby mi się umknąć pomimo krępujących więzów. Tutaj nie mogłem marzyć o ucieczce! Nie bacząc na to, czerwoni strzegli mnie w wyrafinowany zaiste sposób; ręce i nogi miałem przywiązane do wbitych w ziemię kołków, a więc byłem poprostu rozkrzyżowany.
Panowało głuche milczenie. Suszyłem mózg, by wymyśleć jakiś środek ratunku. Napróżno! Czas mijał; szarzała noc; nastawał poranek. — Wtem usłyszałem jakiś niewyraźny, jakby metaliczny odgłos, pochodzący zdaleka. Poznałem, — było to echo bojowego okrzyku Indjan. Teraz za późno; gdybym nawet nie był skrępowany, nie zdołałbym już uratować ani jednego ludzkiego istnienia!
Nie mogę opisać, co się ze mną działo. Owładnęła mną taka wściekłość, że musiałem całą siłą woli zapanować nad sobą, by nie zdradzić uczucia, które mi pierś rozsadzało. Twarze strażników wykrzywiał szatański uśmiech; ach, z jaką rozkoszą zdusiłbym tych drabów, chociaż zwykle niełatwo zadawałem śmierć! Nasłuchiwałem niemniej usilnie, niż czerwoni. Wrzask się powtórzył! Była to zwycięska fanfara Indjan. Widocznie nie stawiano oporu. Napad się udał! —
Upłynęła godzina, jedna i druga, a nikt nie nadchodził. Zrozumiałem, że żaden z tych łotrów nie chce opuszczać hacjendy, gdzie zapewne rozpoczęło się już plondrowanie. — Wreszcie, po trzech godzinach, zjawił się, a raczej nadbiegł jeden z wojowników. Opowiedział z radością, że wszystko poszło jak z płatka, i polecił jechać do hacjendy. Osiodłano konia i ruszyliśmy. W lesie napotkano młodszą latorośl domu Wellerów; były steward pozostał tutaj, nie chcąc się pokazywać w hacjendzie. Obrał sobie miejsce, z którego mógł wszystko widzieć i słyszeć. Leżał na trawie, przy nim stał koń, przywiązany do drzewa. Zobaczywszy nas, podniósł się i zawołał:
— Co teraz powiecie, master? Gdybyście poruszyli nawet niebo i ziemię, nie zmienicie ani na jotę niemiłej dla was rzeczywistości! Hacjenda jest nasza, a dla was wybiła ostatnia godzina!
Miałem zamiar nie odpowiadać wcale, a jednak nie mogłem się powstrzymać i zawołałem:
— Raczej dla ciebie, łotrze! Dosięgnę cię, skoro tylko będę wolny; możesz w to nie wątpić!
— Zrób to, zrób to! — zaśmiał się. — Zostać zastrzelonym przez Old Shatterhanda, to nietylko zaszczyt, ale poprostu rozkosz. Przyjdź więc jak najprędzej! Będę cię oczekiwał z tęsknotą!
Ten człowiek śmiał się naumor; ja jednak, pomimo beznadziejnej sytuacji, miałem wrażenie, że obracam już na niego wylot swej strzelby, że słyszę jej krótki, ostry huk. —
Wyjechawszy z lasu, dostaliśmy się na owe łąki, wśród których widziałem dawniej trzody hacjendera. Trzody pasły się i teraz; warty jednak trzymali przy nich czerwoni; pasterze, zamordowani, leżeli w trawie; żaden z nich nie uszedł z życiem. Później dopiero zrozumiałem, dlaczego ich nie oszczędzano, chociaż wszystkim emigrantom darowano życie.
Zatrzymaliśmy się przed hacjendą na odległości strzału. Leżeli tam na ziemi skrępowani wychodźcy; między nimi hacjendero. Ten, zobaczywszy mnie, zawołał:
— Pan tutaj, sennor? Skąd pan tu się wziął?
— Chciałem pana ratować, lecz, niestety, sam dostałem się w ręce morderców. Czy przyznajesz sennor teraz, że miałem słuszność?
— Miał pan słuszność, ale przecież niezupełną. Napad sprawdził się; lecz Melton jest niewinny, jak się pan może sam o tem przekonać!
Wskazał głową wbok, gdzte leżeli Melton i Weller senjor, również związani. Była to oczywiście komedja, zapomocą której chciano udowodnić, że nie mieli oni nic wspólnego z dziełem czerwonoskórych. Zamierzałem objaśnić hacjendera, gdy w tej samej chwili porwali mnie strażnicy i uprowadzili tak daleko, że nie mogliśmy już więcej ze sobą rozmawiać.
Przede mną rozgrywała się dzika scena. Brama hacjendy stała szeroko otworem; Indjanie przechodzili całemi gromadami tam i zpowrotem, wynosząc z budynków wszystko, co tylko dało się zabrać. Pozostały chyba jedynie futryny okien, drzwi, oraz gwoździe w ścianach. Czerwoni wyli z radości, jak tygrysy. Uderzyło mnie, że nie składali łupów pod murem, lecz o wiele dalej; dało mi to powód do przypuszczenia, które, niestety, sprawdziło się później aż nadto dosłownie. Hacjendę miano spalić! — Dlatego znoszono łupy w bezpieczne miejsce, ażeby iskry nie mogły ich dosięgnąć.
Ale poco to zniszczenie? Jaki cel miał w tem mormon, który był przecież sprawcą, całego zamachu? To szatańskie wyrachowanie miało mi się wyjaśnić dopiero później.
Do niewoli dostał się tylko hacjendero i jego żona; nie spostrzegłem ani jednej z osób, które widziałem podczas mego pobytu w hacjendzie; „sennor Adolfo“, napuchnięty majordomus, zniknął bez śladu. Wszyscy, dosłownie wszyscy, jak się później dowiedziałem, zostali zamordowani; powód był mi wtenczas naturalnie jeszcze nieznany.
Grabież trwała prawie do południa; potem spędzono trzody i zgromadzono je na wolnej przestrzeni na północ od hacjendy; mieli je pilnować Indjanie. Skoro się z tem uporano, przywleczono ciała zabitych pasterzy, zaniesiono je do domu, ażeby spłonęły razem z całem osiedlem. Wkrótce podniosły się gęste kłęby dymu, naprzód z głównego budynku, potem z małych domków, stojących na podwórzu. Słyszałem, jak hacjendero krzyczał z przerażenia; żona wtórowała mu głośnem biadaniem.
A miało spaść na niego jeszcze gorsze nieszczęście. Trzydziestu, czy czterdziestu czerwonych wsiadło na konie i pojechało w różnych kierunkach. W jakim celu, tego nie mogłem się domyślić. Po upływie pół godziny zobaczyłem na wzgórzach, po stronie wschodniej, wznoszący się w powietrzu dym; następnie zauważyłem to samo na południu, a wnet potem na północy. Ku zachodowi nie mogłem patrzeć, gdyż leżałem zwrócony głową w tym kierunku. Nie było żadnej wątpliwości; czerwoni podpalili las! Wyschnięta trawa posłużyła za hubkę, którą ogień pożerał z przerażającą szybkością; od niej zajęły się suche gałęzie i pożar wzmógł się wkrótce tak, że płomień dosięgał wierzchołków drzew. Hacjendero prosił, jęczał i klął naprzemian, — bez skutku. Czerwoni podsycali ogień, dopóki nie rozgorzał tak potężnie, że żadna siła ludzka nie mogłaby go powstrzymać, i nie ulegało wątpliwości, że soczyste rośliny, wysuszone na jego skwarze, będą musiały paść pastwą płomieni.
Żar wzmagał się gwałtownie, zmuszając Indjan do szybkiego odwrotu. — Nałożono koniom siodła juczne i obładowano je zdobytym łupem. Następnie uformował się pochód. Na czele jechał wódz; po nim następowałem ja z moimi pięcioma strażnikami; dalej znowu kilku Indjan, a za nimi emigranci z hacjenderem i jego żoną; wszyscy byli skrępowani i eskortowani z obydwóch stron przez czerwonoskórych. Za tymi ostatnimi pędzono nakoniec zdobyte konie, bydło rogate, owce i świnie. Pochód nasz skierowano na północ, z początku wzdłuż strumienia; potem, skoro ten zwrócił się łukiem na prawo, my zboczyliśmy na lewo i niebawem zatrzymano się, nie wiem, czy umyślnie, czy przypadkowo, na tem samem miejscu, gdzie mormon chciał mnie zastrzelić, a gdzie został przeze mnie unieszkodliwiony. — Unieszkodliwiony? Niestety nie! Żałowałem obecnie z całego serca, że nie wpakowałem mu kuli w łeb. Teraz jechał razem z Wellerem obok hacjendera, związany tak samo, jak jeńcy.
Strażnicy przywiązali mnie do drzewa, stojącego na uboczu; był to dowód, że mi nie ufano. Mógłbym więc mieć słuszne powody do dumy wobec tego, że czerwoni jedynie po mnie spodziewali się niemiłego figla i, przyznaję, wytężałem cały swój umysł, aby im go spłatać; przecież chodziło tu nietylko o mnie, lecz także o uwolnienie wszystkich innych jeńców i odebranie Indjanom łupu.
Nie należy myśleć, że nazbyt w sobie dufałem. — Najtrudniejszą sprawą było moje uwolnienie. Jeśliby się ono powiodło, mogłem liczyć na pomoc Mimbrenjów, z którymi miałem się zejść przy Wielkim Dębie Życia. —
Indjanie zarżnęli wołu, świnię, wiele owiec, i mięso ich upiekli. Wieczerzę sprawili obfitą; nawet jeńcy nie mogli się uskarżać na głód; mnie się dostało tak sporo, że nie mogłem zjeść wszystkiego. Przytem uwolniono mi znowu ręce na czas jedzenia; okoliczność ta, jeśliby tak zawsze czyniono, stać się mogła dla mnie środkiem ratunku, o ile nie nadarzyłoby się coś lepszego i łatwiejszego. Ten bowiem rodzaj ucieczki nastręczał niezwykłe trudności i niebezpieczeństwa. Musiałem przed oczyma wszystkich rozwiązać rzemień na nogach; jeśiibym nie sprawił się błyskawicznie, Indjanie znaleźliby czas na udaremnienie moich zamiarów; a wtedy — mogłem być pewien, że nie uwolnią mi więcej rąk do jedzenia. — A nawet, gdyby się udało, miałbym za sobą tylu prześladowców, że złapaliby mnie na pewno po raz drugi. Oczywiście, sprawa przedstawiałaby się inaczej, gdyby moje członki dopisywały mi, jak w normalnym stanie! Ale więzy, bardzo mocno zaciśnięte, przeszkadzały obiegowi krwi, skutkiem tego ręce i nogi cierpły, traciłem w nich czucie i było do przewidzenia, że przez jakiś czas po uwolnieniu z więzów nie panowałbym nad nimi. Żeby ulżyć sobie choć w części, spróbowałem przy ponownem krępowaniu trzymać ręce w ten sposób, aby mi ich nie ściśnięto zbyt silnie; próba udała się w pewnej mierze; mogłem poruszać dłońmi, lecz daleko jeszcze było do tego, abym mógł więzy zsunąć; nawet razem ze skórą i mięśniami nie byłyby zeszły. Znajdowałem się narazie w bezradnem położeniu, a przecież nie przyszło mi na myśl, tracić nadziei; wiedziałem, że obecnie nic mi nie grozi; miałem więc sporo czasu przed sobą i droga do ratunku mogła się jeszcze znaleźć.
Nadszedł wieczór. — Położono się wcześnie na spoczynek; strażnicy owinęli mnie w koc i tak obwiązali sznurami, że zostałem pozbawiony wszelkiego ruchu; mimo to spałem dosyć dobrze i na pewno nie byłbym się obudził wcześniej, niż nad ranem, gdyby nie pewne wydarzenie, które stanęło temu na przeszkodzie. Mianowicie poczułem nagle szarpnięcie za włosy i skutkiem tego otworzyłem oczy. Wokoło panował półmrok, a pod drzewem było prawie zupełnie ciemno. W odległości niecałych dwóch łokci od moich stóp siedział jeden ze strażników paląc cygaro, pochodzące zapewne z hacjendy; czterej inni leżeli naokoło mnie i spali.
Kto mnie dotknął? Z pewnością nie żaden z Yuma; z jakiego powodu miałby mnie w ten sposób budzić ze snu? A gdyby to był uczynił, odezwałby się teraz, powiedziałby, czego chce; tymczasem wokoło mnie panowała cisza. Pomyślałem natychmiast o moim małym Mimbrenju; oczywiście, nie odezwałem się ani słowem, tylko poruszyłem kilka razy głową do góry i nadół, ażeby pokazać, że się obudziłem. Mój sprzymierzeniec musiał leżeć poza mną w trawie, której wysokość przenosiła stopę; dawała więc ona w ciemności nocnej wystarczającą osłonę zwinnemu chłopcu; nawet strażnik, siedzący wpobliżu, nie mógł go zauważyć. Ale mimo wszystko była to podziwu godna śmiałość, że się odważył przekraść poprzez śpiących wokoło Indjan i dotrzeć aż do mnie.
Skoro wykonałem znamienne ruchy głową, posłyszałem za sobą cichy, delikatny szmer, jakby się ktoś z największą ostrożnością czołgał w trawie; ów „ktoś“ przysunął się tak blisko, że głowa jego znalazła się tuż obok mojej, przyłożył usta do mego ucha i szepnął ledwie dosłyszalnym głosem:
— Jestem Mimbrenjo! Jaki rozkaz ma Old Shatterhand dla mnie?
A więc to on był rzeczywiście! Uczułem głęboką radość. Ten chłopiec, obok wielkiej odwagi, posiadał bystrość i przebiegłość, która mu była potrzebna, jako przyszłemu wojownikowi. Pragnął sobie zdobyć imię; był przekonany, że jego życzenie spełni się prędzej u mego boku, niż gdzie indziej; dobrze więc; jeśliby okazał dalej w tym stopniu co teraz zalety wojownika, to pragnienie jego mogło się ziścić w bardzo krótkim czasie.
Zanim mu odpowiedziałem, nasłuchiwałem kilka chwil, ażeby się przekonać, czy przypadkiem ostatnie jego poruszenia nie zbudziły którego ze śpiących strażników; ponieważ nie zauważyłem nic podejrzanego, więc zwróciłem się ku niemu i szepnąłem, jak mogłem najciszej:
— Czy masz konie?
— Tak — odpowiedział Indjanin równie cicho.
— I wszystkie moje rzeczy?
— Wszystkie.
— Gdzie?
— Nieopodal hacjendy, umocowane na skale, gdzie nie można znaleźć śladów.
— Bardzo roztropnie. Jak przyszedłeś tutaj?
— Widziałem, że Old Shatterhand chciał mnie oswobodzić i że został wzięty do niewoli. Przeczuwałem, że Yuma będą mnie szukać i znajdą konie. Chciałem odwieść od nich nieprzyjaciół i dlatego pospieszyłem przez równinę ku terenowi skalistemu, gdzie prześladowcy stracili mój trop. Szczep Mimbrenjów zna szybkość moich nóg; żaden Yuma nie mógł mnie dopędzić; zostali daleko wtyle. Skoro ślady się zatraciły, pobiegłem łukiem, ażeby nie spotkać Yuma, zpowrotem ku dolinie; tam ległem, czatując. Widziałem ich, wracających z niczem; obserwowałem obóz. Gdy wyruszyli, zabrałem nasze konie i pojechałem za nimi, ażeby uwolnić Old Shatterhanda. Oddam chętnie swoje życie, ponieważ Shatterhand: został schwytany z mojego powodu.
— Odważasz się na wiele, widzę jednak, że jesteś dosyć ostrożny i roztropny, ażeby wszystkiemu podołać. Myślę, że z twoją pomocą będę wrótce wolny.
— Wkrótce? Czemu nie zaraz? Mam nasze noże, więc rozetnę ci więzy
— Nie! Skutek byłby taki, że i ty dostałbyś się do niewoli. A ty jednak musisz być wolny.
— Niech Old Shatterhand pomyśli, że wszyscy śpią i tylko ten jeden czuwa! Yuma są ślepi; on mnie nie widzi.
— A ty pomyśl, co trzeba wykonać, zanim mógłbym powstać. Musiałbyś rozciąć rzemień, którym mnie obwiązano na noc; to trwałoby całą godzinę, ponieważ trzeba działać powoli i ostrożnie; następnie musiałbym odwinąć koc, co mogłoby znowu zabrać pół godziny czasu, a wreszcie, choćby się to wszystko powiodło, pozostają jeszcze więzy na rękach i nogach.
— Toby już poszło prędko. W dwie godziny jesteśmy gotowi!
— Bylibyśmy gotowi; ale niech mój młody brat policzy strażników. Jest ich pięciu; będą się zatem luzować. Każdy następny, zanim obejmie straż, przekona się, czy moje więzy są w porządku. Nie dowierzają mi. Widzisz więc, że tej nocy nie możesz mię absolutnie uwolnić.
— Old Shatterhand ma słuszność; przyjdę więc następnej nocy.
— Znalazłbyś mnie tak samo skrępowanego i strzeżonego, jak obecnie i musiałbyś znowu odejść z niczem.
— Więc kiedyż mam przyjść? Jak długo mam cię pozostawiać w ich rękach? Jeśli cię zabiją, nie będę mógł się więcej pokazać w naszych wigwamach,[1] gdyż wszyscy wytykaliby palcami i pluliby na mnie, mówiąc, że przez moją lekkomyślność dostał się do niewoli i zginął Old Shatterhand.
— Yuma mnie jeszcze teraz nie zabiją; chcą Shatterhanda zachować do pala męczarni.
— Oddycham swobodniej! Ale jak mam cię uwolnić, skoro nie mogę przyjść do ciebie?
— Ja się już sam uwolnię. Ponieważ jednak moje nogi są ścierpnięte od więzów i nie mógłbym biec daleko, więc życzę sobie, żebyś był wpobliżu w chwili mojej ucieczki i trzymał konie, gotowe do drogi.
— Pójdę tropem Yuma i, skoro tylko rozłożą się obozem, będę czekał na ciebie w ukryciu.
— Ale z największą ostrożnością! Muszę wiedzieć, w jakim kierunku mam cię szukać. Postępuj zawsze ztyłu za obozem. Chciałbym także znać jak najdokładniej miejsce, w którem się będziesz zatrzymywał.
— Jak mam cię o tem zawiadomić, skoro nie mogę się z tobą rozmówić?
— Czy umiesz naśladować głos jakiego ptaka?
— Kuglarz naszego szczepu umie mówić głosami wszystkich zwierząt, a ja byłem jego uczniem. O jakiem myślisz zwierzęciu, czy też ptaku?
— Musimy wybrać takie zwierzę, które się odzywa we dnie i w nocy, gdyż nie wiem, kiedy mi się nadarzy sposobność ucieczki. Słysząc, skąd dochodzi ów głos, będę wiedział, gdzie jesteś.
— Zwierzę, którego głos rozbrzmiewa i w dzień w nocy jest rzadkością. Czy nie byłoby lepiej, wybrać dzienne i nocne zwierzę?
— Może być i tak, jeśli ci to przyjdzie łatwiej. A przecież meksykańska żaba łąkowa przebywa wszędzie, zarówno w lesie, jak i na otwartem polu, i odzywa się o każdej porze dnia i nocy. Jej głos byłby najodpowiedniejszy.
— Całkiem, jak Old Shatterhand sobie życzy! Umiem tak dobrze naśladować głos tej wielkiej żaby, że zmylę najbystrzejsze ucho.
— To mnie cieszy. Słuchaj więc, co ci teraz powiem! Prawdziwe szczęście, że przyniosłem z hacjendy tak dużo mięsa; masz jadła wbród i nie musisz odrywać się od swego zadania. Nie wiem, kiedy stąd wyruszymy i gdzie będziemy obozować. Masz iść za nami, oczywiście w odpowiedniem oddaleniu, a skoro się rozłożymy obozem, wyszukasz sobie ukrycie jak najbliższe, ale też zupełnie bezpieczne. Potem zaczekasz na spokojną chwilę w obozie i wydasz trzy razy krzyk żaby łąkowej, nie raz po raz, gdyż to wzbudziłoby podejrzenie, tylko w odstępach, wynoszących mniej więcej kwadrans. Jeślibym przy pierwszym okrzyku miał wątpliwość co do miejsca, w którem się znajdujesz, to drugie i trzecie wołanie wskaże mi je dokładnie. Od trzeciego okrzyku musisz być przygotowanym na natychmiastowy odjazd ze mną.
— Będę tak pilnie czuwał, że zobaczę cię nadbiegającego i wyjdę naprzeciw.
— Pięknie! Mój koń musi być gotów do jazdy; nie mogę tracić ani chwili, gdyż prześladowcy będą tuż za mną. Tak samo muszę mieć pod ręką sztuciec, tę małą strzelbę, z której mogę mierzyć dużo razy bez ładowania. Masz go przecież?
— Mam go.
— Czy może próbowałeś strzelać?
— Nie! Jak mógłbym się na to odważyć! Wszystko, co należy do Old Shatterhanda, jest nietykalne.
— Wobec tego sztuciec jest gotów do użycia. Trzymaj go w ręce, żebyś mógł mi podać, zanim jeszcze wsiądę na konia. Być może, iż będę musiał strzelać, gdyby prześladowcy zbliżyli się zanadto. Teraz wiesz już wszystko i musimy się rozstać. Jeszcze tylko na jedno muszę ci zwrócić uwagę. Przypuszczam, że inni jeńcy zostaną wypuszczeni na wolność; w tym wypadku powrócą prawdopodobnie do hacjendy. Niech cię to nie zmyli! Ja nie będę z nimi w żadnym wypadku. Yuma zatrzymają mnie u siebie na pewno; musisz więc iść za nimi.
— Moje oczy będą otwarte, ażebym uniknął wszelkich błędów.
— Spodziewam się tego. Daj mi teraz nóż; wszak masz go przy sobie?
— Jak mogę dać ci nóż, skoro twe ręce skrępowane? Czy wsunąć go w koc, którym jesteś owinęty?
— To niemożliwe, ponieważ koc jest zbyt silnie ściągnięty, a zresztą znalezionoby go zaraz, gdyż na dzień zdejmują ze mnie tę derkę. — Wetknij nóż w ziemię, wpobliżu mojego prawego łokcia tak, żeby rękojeść nieco wystawała; nie zobaczą jej, trawa jest gęsta.
— Czy potrafisz pomimo więzów wyciągnąć go i schować?
— Potrafię. A teraz idź! Za długo już rozmawiamy; zmiana warty może nastąpić w każdej chwili.
— Idę. Przedtem jednak ulżyj całkowicie mojemu sercu! Popełniłem błąd nie do przebaczenia, a ty jesteś tak dobry, że nie powiedziałeś mi nawet słowa wyrzutu, Czy odmówisz mi przebaczenia?
— Nie! Byłeś zbyt śmiały, zbliżając się do Yuma, tak, że mogli cię zobaczyć, ale tej właśnie odwadze mam do zawdzięczenia, że cię teraz widzę przy sobie. Wyrządziliśmy sobie jednakie przysługi i nie winniśmy wzajem nic; nie gniewam się na ciebie.
— Dziękuję ci! Moje życie należy do ciebie i będę zawsze myślał z dumą o tem, że Old Shatterhand powiedział do mnie „nie winniśmy sobie nic“!
Wetknął nóż w ziemię i cofnął się tak cicho, że nawet ja nie słyszałem tego, chociaż uważałem na wszystko. Po pewnym czasie rozbrzmiał z oddali głuchy krzyk żaby łąkowej, który mi miał powiedzieć, że mały Mimbrenjo powrócił szczęśliwie.
Teraz byłem pewien, że ucieczka się uda. To przekonanie odjęło mi wszelką troskę i skutkiem tego zasnąłem na nowo tak spokojnie, jakbym był już na wolności. —
Rankiem zbudziła mnie wrzawa życia obozowego; strażnicy odwinęli ze mnie derkę, gdyż za dnia uważali tę ostrożność za zbyteczną. Udałem, że sen mnie jeszcze chwyta, obróciłem się na bok i posunąłem niepostrzeżenie wstecz, tak, że ręce moje znalazły się mniej więcej na równej linji z nożem, tkwiącym w ziemi.
Rąk już nie miałem tak silnie związanych, jak poprzednio; palcami mogłem poruszać. — To też, skoro po chwili obróciłem się powtórnie i położyłem na brzuchu, spiesznie zacząłem domacywać się rękojeści noża; musiałem jednak szukać przynajmniej dziesięć minut, zanim wyczułem jej koniuszczek, wystający z ziemi najwyżej na dwa cale. Jeszcze dłużej trwało wydobywanie noża z ziemi, gdyż nie mogłem podźwignąć tułowia i wyciągnąć ostrza pionowo. Gdy już tego dokonałem, wiele musiałem zużyć trudu i czasu, zanim udało mi się wsunąć go nieporadnemi końcami palców pod kamizelkę i nadać mu tam takie położenie, aby nie mógł wypaść.
Szczęśliwym trafem nie wcześniej, aż to wykonałem, odwrócono mnie, ażeby rozwiązać mi ręce do jedzenia. Urządzono znowu obfite śniadanie, ponieważ, jak się wkrótce przekonałem, mieliśmy wyruszyć w drogę do wsi Yuma. Trzody popędzono naprzód; wojownicy, którzy nie byli tem zajęci pozostali jeszcze jakiś czas w obozie, gdyż nietrudno im było później dopędzić powoli idące zwierzęta. Po trzech godzinach drogi rozdzielono pochód na dwa oddziały. Mniejszy rozbił obóz na nowo i miał strzec jeńców jeszcze przez dwa dni, a potem wypuścić ich. Zarządzono tak dlatego, ażeby hacjendero nie znalazł czasu na sprowadzenie pomocy i dopędzenie Yuma z trzodami, zanim ci znajdą się w bezpiecznem oddaleniu. Drugi oddział, prowadzony przez Vete-ya, wyruszył w dalszą drogę, zabierając mnie oczywiście ze sobą. Ażeby zaś czujność straży nie osłabła, przydano mi pięciu nowych wartowników. Gdy odjeżdżaliśmy, posłyszałem głos wołającego za mną mormona:
Farewell, master! Pozdrówcie ode mnie djabła, gdy po kilku dniach powie wam w piekle „dzień dobry“!
Udało mu się, niestety, wprowadzić w czyn szatański zamach na hacjendę, a teraz był przekonany, że uwalnia się ode mnie na zawsze.
Wszakże mnie odwożono do pala. — — —
Pochód sunął w znanym mi dobrze kierunku, mianowicie wprost ku lasowi Wielkiego Dębu Życia. Z początku okoliczność ta wydawała mi się pocieszającą, ponieważ mogliśmy łatwo spotkać się z Mimbrenjami, którzy mieli właśnie w tych dniach do lasu przybyć. Rozważywszy jednak dokładnie sytuację, zmiarkowałem, że nie powinienem życzyć sobie tego spotkania, gdyż groziłoby mi ono wielkiem niebezpieczeństwem. Przewidywałem bowiem, że, w razie napadu, Yuma zabiliby mnie raczej, niż mieliby pozwolić, ażeby Mimbrenjowie mnie uwolnili.
Niebawem jednak pokazało się, że obawy były płonne; w lesie zwróciliśmy się na prawo, podczas gdy moi sprzymierzeńcy mieli nadjechać z lewej strony; od tej więc chwili mogłem uważać spotkanie prawie za wykluczone.
Las rozciągał się bardzo szeroko; wieczór nadszedł, a jeszcze nie dotarliśmy do jego kresu. Oczywiście, trzody zrabowane nie pozwalały na szybki pochód; powolność, która w innym wypadku zniecierpliwiłaby mnie, w obecnej chwili szczęśliwie podwajała czas, jedyny, jaki mogłem wykorzystać do ucieczki.
Czekałem na znak Mimbrenja. Niestety, głos żaby łąkowej rozbrzmiał dopiero wtedy, gdyśmy już zjedli i gdy byłem znów owinięty w derkę. Dzisiaj więc nie mogłem uciec; jednak świadomość, że pomoc jest wpobliżu i że sprzymierzeniec dokładnie trzyma się moich wskazówek, była dla mnie wielkiem uspokojeniem. Mimbrenjo znajdował się, jak to rozpoznałem po krzyku, bardzo blisko obozu, na miejscu jednak bezpiecznem, gdyż las dawał mu pewną i niezawodną osłonę.
Następnego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Wodzowi ckniła się zapewne tak powolna jazda; postanowił wyjechać naprzód, a na przybycie trzód czekać przy wieczornem obozowisku. Wziął ze sobą połowę wojowników i mnie ze strażnikami; niebawem trzody zniknęły nam z oczu. Krok ten pokrzyżował mi plany zupełnie. Mimbrenjo mógł jedynie zwolna podążać za trzodami i zbliżyć się do obozu dopiero po ich przybyciu; a wtedy, znowu owinięty w straszliwą derkę i bezwładny jak niemowlę, nie będę mógł nawet myśleć o ucieczce.
Jak przypuszczałem, tak się stało. Po kilku godzinach drogi skończył się las; jechaliśmy jeszcze jakiś czas przez kraj miejscami pustynny, gdzie niegdzie znowu o charakterze stepowym, i wreszcie zatrzymaliśmy się, gdy nadeszła pora południowego posiłku. Ręce mi rozwiązano; mogłem spróbować ucieczki; jak daleko jednak byłbym ubiegł? Albo może wskoczyć na jednego z pasących się koni? Także nie. Pasły się bez dozoru, rozproszone na wszystkie strony. Najbliższy był tak oddalony, że wprawdzie mógłbym dobiec do niego, zanim pochwyconoby mnie, ale miałbym wnet na karku wszystkich Indjan, uzbrojonych od stóp do głów, podczas gdy ja byłem zaopatrzony jedynie w nóż; ponadto nie mogłem przypuszczać, że dosiądę właśnie najszybszego konia. Nie; musiałem zrezygnować z próby, która łatwo mogła mi zgotować śmierć.
Po południu jechaliśmy przez taką samą równinę; wieczorem rozbiliśmy obóz na szerokiej, otwartej łące. Po kolacji owinięto mnie w derkę. Trzody nadeszły dopiero, gdy noc już zapadła, a wkrótce potem usłyszałem trzykrotne skrzekanie żaby łąkowej. Jak przewidziałem, Mimbrenjo przyszedł za późno; o ucieczce nie było mowy. Czułem litość nad biedakiem, że wyrzekał się snu nadaremnie.
Przeszedł dzień następny, a po nim czwarty. Gdy się nadarzała sposobność do ucieczki, nie było mojego towarzysza, a gdy dawał mi znak, że jest wpobliżu, chwila przychylna już była za mną. Jednakże piąty dzień miał przynieść zmianę.
Droga prowadziła od samego poranka przez skaliste wzgórza, doliny wąskie i ciemne wąwozy. Tutaj nie mogli się czerwoni rozdzielać, gdyż często konieczna była podwójna liczba poganiaczy. Obudziło się we mnie przeczucie, że dzisiaj nastąpi rozstrzygnięcie. Przy spoczynku południowym nie zawijano mnie nigdy w koc, a ukształtowanie okolicy pozwalało mojemu towarzyszowi postępować tak blisko za nami, jak tylko mogłem sobie życzyć.
Na krótko przed południem przeszliśmy przez dziki, wijący się licznemi zakrętami wąwóz; naraz oczom naszym ukazała się duża polana, pokryta wysoką trawą; sterczały na niej zrzadka rozsiane krzaki. Bydła nie można było powstrzymać; ruszyło pędem z wąwozu na zielenią wabiącą łąkę i rozpierzchło się w przeciągu kilku minut po całym jej obszarze. Czerwonoskórzy poganiacze zadali sobie wiele trudu, zanim spędzili je znowu w gromadę.
Wódz natychmiast rozkazał, ażeby mnie odwiązano od konia i położono na ziemi. Strażnicy usiedli przy mnie. Dokoła rozbito obóz, w odległości mniej więcej czterystu kroków od ujścia wąwozu.
Z rozkazów, wydanych przez wodza, domyśliłem się, że dzisiaj nie pojedziemy dalej. Zrabowane trzody były tak wyczerpane marszem ostatnich czterech dni, że musiano im dać wypoczynek przynajmniej do jutrzejszego poranku, ażeby mogły wytrzymać trudy dalszej drogi. Rozbito namioty; podczas gdy wojownicy byli tem zajęci, podszedł wódz do miejsca, na którem leżałem i usiadł na ziemi w odległości kilku kroków ode mnie. Właśnie w tej chwili zabrzmiał pierwszy krzyk żaby łąkowej, na który jednak żaden z Indjan nie zwrócił uwagi.
Vete-ya założył stopy jedną na drugą, skrzyżował ręce na piersiach i zatopił we mnie kłujący, przenikliwy wzrok. Domyśliłem się, że rozpocznie teraz coś w rodzaju przesłuchania, podczas gdy dotychczas nie zaszczycił mnie jeszcze rozmową. Strażnicy, z okiem ku ziemi, nie patrzyli ani na mnie, ani na niego; było to pełne szacunku oczekiwanie chwili, w której ich wódz zmierzy się, przynajmniej w słowach, z Old Shatterhandem. Dumne milczenie mogłoby tylko pogorszyć sytuację, a charakter mój prostolinijny nie pozwalał ustąpić temu człowiekowi, choćby tylko w słowach, postanowiłem więc zażyć go tak, jak na to zasługiwał. Po chwili rozpoczął od niezbyt wybrednego pytania:
— Jesteś bladą twarzą; czy tak?
— Tak — odpowiedziałem, — Czy nie odróżniasz barw, że uważasz mnie za Indjanina?
Omijając moje pytanie, wódz ciągnął dalej:
— I nazywasz się Old Shatterhand?
— Nie ja się tak nazywam, lecz zarówno sławni biali, jak wojownicy i wodzowie czerwoni, nadali mi to imię.
— Nadali je niesłusznie! Twoje imię jest kłamstwem. Twoja ręka jest związana; nie potrafi zdruzgotać ani chrząszcza, ani robaka, a tem mniej człowieka. Popatrz, jak szacuję twoje imię.
Powiedziawszy ostatnie słowa splunął na mnie. Ja zaś odpowiedziałem obojętnie:
— Jeśli moje imię jest kłamstwem, to twoje zawiera tem więcej prawdy. Nazywają cię „Wielka Gęba“[2] i rzeczywiście posiadasz pysk tak rozdziawiony, że napróżnoby podobnego szukać; ja na twojem miejscu nie byłbym z tego dumny. Nie jest chwałą i bohaterstwem pluć na jeńca, kiedy ten nie może się zemścić, ponieważ jest całkowicie skrępowany. Wykaż prawdziwą odwagę: zdejm mi więzy i walcz ze mną! Wtedy się przekonasz kto kogo zdruzgocze, ty mnie, czy ja ciebie!
— Milcz! — huknął na mnie. — Jesteś jak ta żaba, która tam ztyłu rechocze. Jej skrzeczeniem gardzę.
Właśnie w tej chwili rozbrzmiał drugi krzyk żaby łąkowej. Słowa wodza pozwoliły mi spojrzeć otwarcie ku ujściu wąwozu, bez obawy, że wzbudzę tem podejrzenia strażników. Krzyk pochodził z tak niewielkiej odległości, że Mimbrenjo musiał się chyba ukryć tuż za najbliższym występem skalnym. Podniosłem głowę jeszcze wyżej, ażeby mu pokazać, że patrzę w tym kierunku, i rzeczywiście ujrzałem, jak mała brunatna ręka chłopca wysuwa się z poza krawędzi skały, aby zniknąć natychmiast. Ktoby nie wiedział zgóry, że się tam znajduje człowiek, nie dostrzegłby ręki wcale.
Teraz byłem już stanowczo zdecydowany uciec. W przeciągu kwadransa, a najwyżej pół godziny musiałem odzyskać wolność, albo — legnąć trupem. W tej myśli dałem wodzowi odpowiedź, która inaczej byłaby bardzo śmieszną:
— Nie pogardzam tem skrzeczeniem, ale się cieszę z niego. Czy znasz głosy zwierząt?
— Znam je wszystkie.
— Pytanie moje rozumiałem inaczej; — mianowicie, czy rozumiesz mowę zwierząt?
— Żaden człowiek jej nie rozumie!
— Ja ją przecież rozumiem. Czy mam powiedzieć, jakiej wiadomości udziela ci ta żaba?
— Powiedz, owszem! — odparł, śmiejąc się pogardliwie.
— Żaba powiada, że poniesiesz dzisiaj stratę i skutkiem tego powrócisz tą samą drogą, którą tu przyjechałeś.
— Wielki Duch pomieszał ci zmysły.
— Nie, wyćwiczył je i zaostrzył. Słyszę huk padających strzałów; słyszę tętent waszych koni i wycie wściekłości waszych wojowników. Będziecie walczyli z dwoma ludźmi, jednym dużym i jednym małym i nie będziecie ich mogli zwyciężyć. Hańba was okryje, a ci, z których szydziliście, wyśmieją was!
Wódz otworzył już usta do gniewnej odpowiedzi, rozmyślił się jednak; opuścił ramiona i wparł we mnie poważny, zamyślony wzrok.
— Czy rozumiem cię dobrze? Old Shatterhand nie mówi nigdy jak szaleniec. Jego mowa ma zawsze sens, nawet wtedy, gdy się jej nie rozumie. Co chcesz wyrazić temi słowy? O jakiej hańbie mówisz?
— Pomyśl nad tem, może się dowiesz. A jeśli nie, to zaczekaj; wkrótce stanie się to, o czem mówię!
Vete-ya myślał przez chwilę tak gorliwie, że aż oczy w słup postawił; następnie zawołał:
— Znalazłem; wiem już! Hańba tutaj, a potem pojedziemy zpowrotem? Ty myślisz, że będziesz mógł uciec i że będziemy cię ścigać aż do owej doliny poza hacjendą, gdzie ten młody pies Mimbrenjów ciągle jeszcze czeka na ciebie. Przypuszczasz dalej, że będziemy tam z tobą i z nim walczyć i nie zwyciężymy. Teraz dopiero wierzę naprawdę, że Wielki Duch pomieszał ci rozum. Tęsknisz za wolnością i śnisz o niej nawet na jawie; mówisz, nieświadomy nawet swoich własnych słów. Twój umysł ucierpiał i...
Przerwał w połowie zdania; przyszło mu bowiem na myśl to, co sam uprzednio powiedział, mianowicie, że Old Shatterhand nie mówi nigdy niedorzeczności. Podszedł bliżej i zbadał moje więzy własnemi rękami. Znalazłszy je w porządku, usiadł zpowrotem i rzekł, uśmiechając się przemyślnie:
— Teraz wiem, jak jest naprawdę. Old Shatterhand chce mnie rozgniewać, ażeby móc się śmiać ze mnie, jak z dziecka; zawiódł się jednak. Chce nas wtrącić w niepewność, abyśmy dzięki niej popełnili jaki błąd. Tak jest; Old Shatterhand nie czyni nic bez namysłu, ale tym razem się przerachuje!
— Uff, uff! — zawołali strażnicy na znak, że są tego samego zdania. Wódz ciągnął dalej:
— Old Shatterhand zabił mojego syna, Gaty-ya, i musi umrzeć. Jest jednak dzielnym człowiekiem i słyszałem, że był zawsze przyjacielem czerwonych mężów; dlatego okażę mu łaskę i pozwolę, aby sobie sam wybrał rodzaj śmierci, jaką ma zginąć. Czy chce zostać zastrzelony?
Wiedziałem, że jego słowa zawierały ironję jak się to wkrótce pokazało, i dlatego odpowiedziałem:
— Nie.
Na to zapytał zkolei, czy wolę aby mnie zakłuto, zabito maczugą, spalono, struto, lub wreszcie zaduszono, — ja ciągle zaprzeczałem.
— Old Shatterhand stale odpowiada nie; niech mi więc sam powie, na jaki rodzaj śmierci się zdecydował!
— Chciałbym dożyć wieku dziewięć razy po dziesięć, albo dziesięć razy po dziesięć lat, a potem usnąć spokojnie i obudzić się do nowego, nieziemskiego życia — odrzekłem.
— To śmierć odpowiednia dla tchórzów; Old Shatterhand jest godzien innej śmierci. Taki człowiek, jak on, musi poznać każdy rodzaj śmierci, jeden po drugim, nie drgnąwszy przytem nawet powieką; ten przywilej, tę sławę znajdzie Old Shatterhand u nas. Przedewszystkiem wykręcimy mu ręce i nogi, tak jak on to uczynił mojemu białemu przyjacielowi, Meltonowi.
Spojrzał ku mnie badawczo, ażeby zaobserwować, jakie wrażenie uczyni na mnie ta wiadomość.
— Słusznie! — odpowiedziałem, skinąwszy głową z uśmiechem.
— Następnie przekłujemy muskuły rąk i nóg i wyrwiemy mu paznokcie ze wszystkich palców!
— Na to cieszę się już naprzód!
— Potem oskalpujemy go żywcem!
— Bardzo słusznie, bo gdybym nie żył, nie czułbym tego.
— Pozwolimy się ranom zagoić, żeby Old Shatterhand mógł wytrwać nowe męczarnie.
— Z tego jestem zadowolony, gdyż inaczej nie zniósłbym ich do końca.
— Nie szydź! Ochota do kpin cię odbiegnie, skoro się dowiesz, że odetniemy ci ręce!
— Czy obydwie?
— Tak. Potem wytniemy ci powieki, tak, że nie będziesz mógł spać.
— Dalej!
— Wetkniemy twoje nogi w ogień i będziemy trzymać tak długo, aż upieczone mięso odejdzie od kości. Powiesimy cię za nogi; będziemy rzucać w ciebie nożami; następnie...
— Przestań — przerwałem mu, śmiejąc się głośno, ażeby go rozgniewać. — Z tego wszystkiego nie wykonacie nic, zupełnie nic. Gdybyście mieli nawet tysiąc wojowników, byłoby was jeszcze za mało, aby wyrządzić szkodę Old Shatterhandowi. Do tego potrzeba zupełnie innych ludzi. Porównałeś mnie poprzednio do żaby, którą słyszeliśmy, ja zaś, zamiast lżyć was w podobny sposób, powiem tylko, że raczej wy powinniście się mnie bać, aniżeli ja was.
W tej chwili dał Mimbrenjo trzeci znak. Vete-ya odpowiedział z wściekłością, gdyż poznał, że nie szydzę, lecz mówię z całą powagą i świadomością.
— Czy słyszysz, jak znowu skrzeczy? Tak samo skrzeczysz i ty. Odtąd będę surowszy, żeby ci odjąć ochotę i nadzieję ratunku. Jak prawdą jest, że słyszysz głos tej żaby, tak prawdą jest, żeś już zgubiony!
— Mylisz się; jak prawdą jest, że słyszę skrzeczenie, tak prawdą jest, że nie możecie mi nic złego uczynić!
— Dobrze więc, udowodnię ci to! Odtąd będziesz stale owinięty derką, na każdem obozowisku, skoro tylko zdejmą cię z konia. Wtedy przekonasz się, czy potrafisz uciec! Rozwiążcie ręce — zwrócił się do moich strażników — i dajcie mu mięsa; potem zawinę go w koc. Od dzisiaj będę to sam zawsze czynił, żeby temu psu odebrać nawet cień nadziei!
Teraz porwał go naprawdę gniew, że byłem tak spokojny i, skrępowany więzami, nie uznawałem jednak jego przemocy. Właściwie podjąłem bardzo ryzykowną grę, mówiąc tak otwarcie o ucieczce. Ale cóż? Byłem niezawodnie przekonany, że partję wygram.  —
Jeden ze strażników przyniósł mięso; inni zdjęli mi rzemienie z rąk. Chwila działania, rozstrzygająca o moim losie, była już blisko. Mimo to, okazywałem, i w duchu czułem, zupełny spokój. Tak być musi. Kto w takiej chwili drży i traci pewność siebie, temu niełatwo uda się przeżyć ją szczęśliwie.
Porcję suszonego mięsa pocięto mi na długie, cienkie skrawki, które mogłem z łatwością rozgryzać zębami, nie używając noża. Żułem je tak powoli i niewinnie, jakgdybym poza apetytem do niczego w świecie nie przykładał wagi; podniosłem się przytem i przeginałem, trzymając nogi i stopy w ten sposób, że mogłem jednym ruchem rozciąć wszystkie więzy i rzemienie, któremi byłem skrępowany. Dwa cięcia wymagały już za wiele czasu, chociaż różnica wynosiła jedno mgnienie oka. Życie moje zawisło od ułamków sekundy.
Wódz obserwował mnie z ponurym wyrazem twarzy; gniewała go moja powolność i wygodnictwo w jedzeniu; prawdopodobnie postanowił ukarać mnie później przez zacieśnienie więzów na członkach.
— Kończ prędzej! — rozkazał. — Nie myślę tak długo na ciebie czekać!
Ażeby uzyskać czas, potrzebny do pochylenia się naprzód i wyciągnięcia noża, udając przestrach wobec nagłego i ostrego rozkazu, wypuściłem mięso z rąk. Nikogo więc nie zdziwiło, że się pochyliłem, ażeby je podnieść; wyciągnąłem po nie lewą rękę. Podczas gdy oczy wszystkich były zwrócone na mięso i dłoń lewą, sięgnąłem prawą pod kamizelkę, odpowiadając:
— Prędzej? Dobrze, niech się więc zaraz stanie. Uważaj!
Przy ostatniem słowie miałem już ostrą klingę noża między ciałem a rzemieniem; jedno cięcie — zerwałem się, postawiłem wodzowi prawą nogę na ramieniu i, przeskoczywszy przez niego, popędziłem wprost przed siebie, ku ujściu wąwozu. Muszę przyznać, że gdy po skoku przez głowę wodza dotknąłem nogami ziemi, odniosłem wrażenie, jakby się nogi załamały pode mną; musiałem jednak biec dalej, więc biegłem; mus podsyca siły. — W pierwszej chwili, gdy przelatywałem ponad trawą długiemi skokami, panowała za mną najgłębsza cisza, cisza wywołana niespodzianką i przestrachem; wszyscy zgłupieli poprostu; myśl niewiarogodna stała się tak nagle rzeczywistością. Potem jednak — gdy ubiegłem może sto kroków — rozwiał się czar i zabrzmiało ztyłu wycie, jakby chór tysiąca djabłów akompanjował mojemu popisowi. Nie oglądając się jednak, pędziłem dalej; musiałem wytężyć odrazu wszystkie siły, żeby dobiec do konia. W stanie, w jakim się znajdowałem, nie byłbym wytrzymał takiego biegu nawet przez dwie minuty.
Wtem ujrzałem mojego Mimbrenja, wychodzącego z poza skały. Trzymając w prawej ręce swoją strzelbę; a w lewej mój sztuciec, popędził naprzeciw mnie. Jeszcze zdaleka zawołałem do niego:
— Czy konie są tutaj, za skałą?
— Nie; poza pierwszym zakrętem.
— Ile kroków?
— Pięć razy po sto.
O biada! Jeszcze pięćset kroków w takiem tempie! Nie, nie zdołałbym przebiec ich zdrętwiałemi nogami dopędzonoby mnie na pewno. Wobec tego nie mogłem oszczędzać Indjan; krew musiała, niestety, popłynąć, chociaż, jak zawsze, byłbym najchętniej uniknął jej rozlewu.
W biegu wyrwałem chłopcu sztuciec z ręki i obmacałem zamek; wzorowy porządek, w jakim był utrzymany, tak pokrzepił moje siły, że stanąłem i obejrzałem się za prześladowcami. — Byłem przekonany, że nie tracili czasu na szukanie broni palnej, lecz starali się dopędzić mnie jak najprędzej. Teraz pokazało się, że tak było rzeczywiście. Biegli bezładną kupą, krzycząc i machając rękami w powietrzu; na przodzie moi strażnicy i Vete-ya.
— Stać! bo strzelam! — zawołałem do nich.
Choć nie bardzo pewnie stałem na osłabionych nogach, przypuszczałem, że trafię. Przyłożyłem broń do oka. Yuma, nie zważając na przestrogę, zbliżyli się już mniej więcej na sto kroków; wobec tego dałem dwa strzały; dziewięćdziesiąt kroków, znowu dwa strzały; osiemdziesiąt, siedemdziesiąt, sześćdziesiąt kroków — po dwa strzały na każdą dziesiątkę; było to razem dziesięć kul, z których każda utkwiła w biodrze jednego ze ścigających. Trafieni padali natychmiast; inni, zobaczywszy to, stracili pewność siebie.
— Stać! — zawołałem powtórnie. — Powystrzelam was do nogi!
Jeszcze dwie kule, obie celne. Dzielny Mimbrenjo stał przy mnie i strzelał także. Ja wrogów raniłem; jego kula niosła śmierć. lndjanie stanęli; nie mieli ochoty narażać się na dalsze strzały. Wielu pobiegło zpowrotem, ażeby przynieść strzelby. Jeden jednak pędził dalej, zaślepiony gniewem; był to Vete-ya. Krzycząc ze wściekłości, jak dzikie zwierzę, wywijał nożem, jedyną bronią, jaką posiadał w tej chwili; ściskał nóż w lewej ręce, gdyż prawą miał bezwładną od czasu naszego pierwszego spotkania, gdy ratowałem moich Mimbrenjów od śmierci. Popełniał poprostu szaleństwo, goniąc za mną w ten sposób; nieostrożność tę mogło wytłumaczyć tylko nadzwyczajne podniecenie. Ponieważ nie chciałem okaleczyć mu i drugiej ręki, zdecydowałem się nie strzelać, lecz przyjąć go uderzeniem kolby w głowę. Był już blisko; podnosząc wysoko nóż do pchnięcia, rzucił się na mnie; w tym jednak momencie uskoczyłem wbok i zamierzyłem się odwróconym sztućcem; klinga wodza przecięła powietrze, mój cios kolbą rozciągnął go nieprzytomnego na ziemi.
Wojownicy, którzy to widzieli, podnieśli przeraźliwy wrzask, przypuszczając, że ogłuszyłem wodza tylko poto, żeby go spokojnie zakłuć. Ci z nich, którzy pobiegli po strzelby, wracali teraz. Inni, przezorniejsi, pędzili do swoich koni. Nie mogliśmy dłużej zwlekać. Pospieszyliśmy więc do wnętrza wąwozu, ażeby dosiąść wierzchowców.
Chłopiec wyprzedził mnie oczywiście tak, że zanim przebiegłem trzysta kroków, zniknął już na zakręcie po chwili ukazał się zpowrotem, siedząc na koniu i prowadząc mojego za uzdę. Podjechał galopem naprzeciw mnie; w mig siedziałem w siodle; a był już najwyższy czas, bo właśnie w tej chwili ukazali się pierwsi Yuma, uzbrojeni w karabiny. Wystrzelili, chybiając w pośpiechu. Obróciliśmy konie na miejscu i pocwałowaliśmy przez wąwóz, tą samą drogą, którą Yuma przybyli tutaj ze mną przed południem.
Byłem więc wolny — od tej bowiem chwili mogłem uważać za wykluczone, aby czerwoni mieli mnie powtórnie chwycić — a jednak nie mogłem jeszcze zająć się swoją osobą; musiałem naprzód myśleć o czemś innem. Hacjendero stracił wszystko i powinien był otrzymać zpowrotem przynajmniej trzody. A odzyskać je mógł tylko wtedy, gdyby oczekiwani przeze mnie Mimbrenjowie mieli czas na odebranie ich wojownikom Yuma. Niestety, nie wiedzieliśmy, ani ja, ani mój towarzysz, gdzie czerwoni mieli obecnie swoje wigwamy. Ponieważ postój jeneralny, który urządza się zwykle w połowie podróży, nastąpił po czterech dniach drogi, więc przypuszczałem, że dopiero po czterech dniach następnych mogli Yuma dostać się do swoich pastwisk. Był to za krótki przeciąg czasu, ażeby ich Mimbrenjowie mogli dopędzić. Ale czy niepodobna znaleźć sposobu na powstrzymanie Yuma w pochodzie? — O, był przecież i to bardzo prosty, leżący w mojej władzy; mianowicie — ja sam powinienem ich zwabić jak najdalej za nami.
Byłem pewien, że nie będą szczędzić wysiłków, żeby mnie znowu schwytać, przedewszystkiem dlatego, że mieli pomścić śmierć Gaty-ya. Następnie, wszak uciekłem z niewoli w tak haniebny dla nich sposób. Twardo trzymali mię w rękach, szydzili ze mnie, przydali mi pięciu strażników, chociaż byłem otoczony prawie setką Indjan; ja zaś powiedziałem im, względnie ich wodzowi, zupełnie otwarcie, że ucieknę, i dokonałem tego nie w nocy, pod osłoną ciemności, lecz w biały dzień, w oczach wszystkich wojowników. Przytem okulawiłem dwunastu z nich na całe życie, a dwóch zastrzelił Mimbrenjo. Jaka hańba, nietylko dla nich, ale dla całego szczepu! Hańba niezmyta, którą złagodzić mogli jedynie, biorąc mnie do niewoli po raz drugi i zadając śmierć!
Z tych wszystkich powodów wnosiłem, że będą mnie ścigać zaciekle i walnie. Jeśli stu ludzi nie zdołało mnie zatrzymać, to ilu potrzeba, aby mnie znowu schwytać? W każdym razie więcej! A tych nie było; przeciwnie, liczba Yuma zmalała o czternastu. Dwunastu zranionych musiano pielęgnować; nie mogli ruszyć w dalszą drogę, gdyż kula w biodrze jest raną bardzo niebezpieczną. Skąd więc miano wziąć ludzi do transportowania zrabowanych trzód?
Rozważywszy to wszystko, doszedłem do przekonania, że Vete-ya, gdy oprzytomniał, wydał następujące zarządzenia: trzody muszą narazie pozostać na miejscu; ranni zostaną także, a z nimi tylu wojowników, ilu potrzeba dla ich opieki i dozoru nad zwierzętami. Wszyscy inni muszą wyruszyć, żeby dopędzić Old Shatterhanda i uratować honor szczepu. Prawdopodobnie więc miałem za sobą czterdziestu lub pięćdziesięciu prześladowców, których gorliwość była tem większa, że do dawnych porachunków przybyła dzisiejsza sromota.
Mógłbym z łatwością uciec im natychmiast, gdybym skręcił na prawo lub na lewo; popełniłbym jednak błąd, bo straciwszy z oczu moje ślady i przekonawszy się o bezowocności dalszego pościgu, powróciliby do trzód, aby na nowo podjąć przerwaną jazdę do swojej wsi. Trzody byłyby dla hacjendera stracone. Ponieważ chciałem właśnie zachować je dla niego, musiałem przykuć uwagę prześladowców do mojego tropu.
Należało pozostać na drodze do hacjendy, gdyż przypuszczali zapewne, że obiorę ten właśnie kierunek. Nie mogłem się zbytnio spieszyć; im bliżej ocierali się o moje plecy, tem bardziej rósł ich zapał, tem żywiej kusił ich pościg i nie pozwalał odsyłać wojowników do trzód. Jeślibym następnie znalazł Mimbrenjów, czekających na mnie w lesie Dębu Życia, mógłbym wówczas z ich pomocą wziąć do niewoli cały oddział Yuma i powrócić jeszcze raz, żeby zabrać zrabowane trzody i zwrócić je właścicielowi. Nie miałem bowiem żadnych wątpliwości, że pozbawiony ostatniej podpory, zszedłby na nędzarza; po spaleniu domostwa, pól i lasów, zostały mu tylko łąki, które bez bydła nie przyniosłyby ani grosza dochodu. Mówiono mi przecież w Ures, że już od dłuższego czasu stan jego majątku znacznie się pogorszył.
Kiedy podzieliłem się myślami z moim towarzyszem, przyjął je z zupełnem zrozumieniem rzeczy i zapytał ze swą nieodstępną powagą:
— Więc Old Shatterhand myśli, że pogoni za nami pięćdziesięciu Yuma?
— Przynajmniej czterdziestu do pięćdziesięciu — potwierdziłem.
— Tylu nie będzie mogło ruszyć natychmiast. Muszą czekać, aż wódz się obudzi z omdlenia, ażeby usłyszeć jego rozkazy.
— Słusznie; kilku udało się z pewnością zaraz za nami, żeby nie stracić naszych śladów, dopóki inni nie nadjadą. Rozmówię się z tymi kilkoma.
— Rozmawiać? — zapytał ze zdumieniem. — Czy dobrze słyszałem? Old Shatterhand ma rzeczywiście zamiar rozmawiać z temi psami gończemi, które chcą go rozszarpać. Na jakież niebezpieczeństwo brat mój naraża się przytem!
— Na żadne. Daleko większe było niebezpieczeństwo, na które tyś się narażał, gdy przyszedłeś do mnie w ową noc po spaleniu hacjendy.
— Wtedy miałem wynagrodzić popełniony przeze mnie błąd. — Byłbym poszedł na śmierć, gdyby to było potrzebne.
— Wierzę, skoro cię teraz bliżej poznałem. Odzyskałem wolność tylko przez ciebie i odwdzięczę się za to.
— Old Shatterhand jest sławnym wojownikiem; byłby się uwolnił bez mojej pomocy.
— Może, choć nie tak prędko i nie bez szwanku, lub rany. Czy nie dłużył ci się czas, gdy czekałeś na mnie przez te cztery dni i noce?
— Nawet najdłuższy czas nie jest za długi, jeśli się ma cierpliwość, a młodzieniec, który chce zostać wojownikiem, musi nietylko ćwiczyć się w dzielności, ale przedewszystkiem być cierpliwym.
— Przecież nie mogłeś spać; w dzień musiałeś iść za nami, a nocą trwać w czujnem pogotowiu, aby mi pomóc w ucieczce!
— Wojownik musi sen opanować. Zresztą miałem dość czasu na spanie, gdyż kładłem się na spoczynek z rana, gdy wyruszaliście w drogę, i jechałem za wami dopiero po kilku godzinach. Trzody ciągnęły tak powoli, że mogłem je prędko dopędzić.
— Co myślałeś, gdy czekałeś na mnie napróżno?
— Nie myślałem nad tem wcale, gdyż wiedziałem, że Old Shatterhand przyjdzie, gdy nastąpi czas.
— Odpowiedzi twoje świadczą, że będziesz kiedyś nietylko dzielnym wojownikiem, ale roztropnym i przezornym doradcą w zgromadzeniu wodzów i najstarszych plemienia. Życzysz sobie mieć imię. Skoro usiądę z twoimi braćmi przy ognisku powitania, opowiem im, jak wyraźnie udowodniłeś, że jesteś godzien imienia.
— Uff, uff! — wykrzyknął z błyszczącemi radością oczyma, prężąc się w siodle.
— Tak jest; zaproponuję im, żeby ci dali imię.
— Chciałbyś to zrobić rzeczywiście? Moja wdzięczność byłaby tak wielka, jak cała ziemia, i trwałaby aż do końca mego życia!
— Tak; już postanowiłem to sobie.
— Zapytają mnie, jakie imię pokazał mi Wielki Manitou i jaki lek znalazłem? A ja nie będę mógł dać im odpowiedzi!
Skoro młody lndjanin wyrośnie już i nauczy się wszystkiego, co musi znać i umieć, aby zostać wojownikiem, wówczas szuka sobie naprzód imienia. Idzie więc w pustkowie, pości i myśli o wszystkiem, co przystoi wojownikowi i wogóle sławnemu człowiekowi; samotność, surowy post, rozmyślanie o sławnych czynach podniecają go; nerwy naprężają się gorączkowo i wywołują sny, albo halucynacje. Pierwszy przedmiot, jaki mu się przyśni, lub zjawi w halucynacji, zostaje jego „lekiem“, jego świętością na całe życie. Wtenczas uzbraja się i oddala od swoich, aby nie wrócić, dopóki owego przedmiotu nie zdobędzie, znajdzie, zrabuje, nie dostanie w jakiś sposób. Przedmiot ów, który może być duży lub mały, może posiadać najfantastyczniejszą formę, czy postać, zostaje zaszyty w skórę i troskliwie przechowywany. Wojownik zabiera go ze sobą na wyprawy wojenne, zawiesza na włóczni, tkwiącej w ziemi przed jego namiotem. Ten lek jest dla niego świętością najkosztowniejszą ze wszystkiego, co posiada; walczy o niego z prawdziwą rozpaczą i wytężeniem wszystkich sił. Dlatego jest wielkiem bohaterstwem zdobyć lek jakiegoś wroga, albo kilku lub nawet wielu nieprzyjaciół. A tem większej doznaje hańby, gdy straci swój lek, czy to w walce, czy z jakiejkolwiek innej przyczyny. Słowa: „Ten człowiek nie ma leku“ są najśmiertelniejszą obrazą, jaką tylko można dotknąć Indjanina. Tak pomiatany czerwonoskóry nie spocznie, dopóki nie zdobędzie leku jakiegoś wroga; wtedy zdobycz staje się jego lekiem, — przywraca zwycięzcy cześć i honor.
Młody Indjanin przyjmuje najczęściej jako imię nazwę przedmiotu, o którym śnił, a więc nazwę swego leku. Dlatego trafia się często na najdziwaczniejsze imiona, jak naprzykład: „Nieżywy Pająk“, „Rozdarty Liść“, „Długa Nitka“, i t. d. Nosiciele tych imion śnili właśnie, gdy szukali świętości, o nieżywym pająku, rozdartym liściu, długiej nici, i noszą te przedmioty ze sobą jako leki. Bywa jednak, że gdy młodzieniec odznaczy się przez jakiś niezwykły czyn, otrzymuje imię zaszczytne, które ma ów czyn przypominać; takie imię bywa daleko więcej cenione, niż zwykłe, wysnute z leku. Dlatego na ostatnie słowa mego młodego towarzysza rzekłem.
— Ja im dam odpowiedź, jeśli zapytają.
— Ty?
— Tak, gdyż mam imię dla ciebie.
Na to pochylił głowę, ażeby opanować swoją radość. Chętnie byłby zapytał o to imię, gdyby nie sprzeciwiało się to wszelkim regułom grzeczności i skromności. Dlatego nie omieszkałem sam zaspokoić jego ciekawości.
— Czy możesz się domyślić, jakie imię ci przeznaczyłem?
— Nie.
— Więc powiedz mi, jaki jest pierwszy czyn, którym się odznaczyłeś?
— Moim pierwszym czynem — odpowiedział z westchnieniem — było wpędzenie Old Shatterhanda w ręce wrogów.
— To już naprawiłeś i o tem niema mowy; nie był to czyn, lecz nieroztropność, brak ostrożności, zalecanej przeze mnie. Twoim pierwszym prawdziwym czynem, wykonanym z rozmysłem i samozaparciem się, było moje uwolnienie. Jak myślisz, co na to powiedzą twoi wojownicy?
— Kto uwolnił Old Shatterhanda, ten jest najszczęśliwszym i najsławniejszym z wojowników i nie będzie nigdy potrzebował leku.
— Więc dobrze; ty pomogłeś mi do odzyskania wolności i zastrzeliłeś przytem dwóch Yuma; zaproponuję więc przy ognisku narady najstarszych twego plemienia, aby ci dali imię Yuma Shetar — Tępiciel wojowników Yuma — i jestem przekonany, że zgodzą się na tę propozycję.
— Z pewnością zgodzą się, z całą pewnością! — zawołał, raczej wykrzyknął głośno. — Jest to przecież zaszczyt i sława dla całego szczepu Mimbrenjów otrzymać od Old Shatterhanda taką propozycję. O Manitou, Manitou! Wiedziałem dobrze, że przy Old Shatterhandzie znajdę daleko prędzej i daleko lepsze imię, niż gdziekolwiek indziej! Nasi wojownicy będą mi zazdrościć; kobiety będą opowiadać o mnie, a przedewszystkiem mój ojciec, Nalgu Mokaszi, przyciśnie mnie do swego serca, a mój mały brat ucałuje mnie w usta. O, gdyby on mógł pozostać przy tobie! Przypuszczam, że zdobyłby sobie również imię podobne do mojego!
— Najprawdopodobniej! To może jeszcze nastąpić, gdyż jestem przekonany, że wkrótce zobaczę znowu twego brata. Jeśli jest podobny do ciebie nietylko zewnętrznie, to po przybyciu do swoich nie spocznie, dopóki nie uzyska pozwolenia od ojca, aby mógł razem z nim wyruszyć przeciw Yuma.
— Ja również tak sądzę. Mój ojciec, wielki wódz Mimbrenjów, jest bardzo surowy; rzadko zważa na zwykłe życzenia swoich dzieci, ale ze spełnieniem takiej prośby, która musi go uradować, z pewnością nie będzie zwlekał. Jakby to było wspaniale, gdyby uroczystość nadania imion mnie i mojemu bratu przypadła w jednym czasie! —
Podczas tej rozmowy przebyliśmy nietylko wąwóz, lecz również szereg wijących się za nim dolin; na każdym zakręcie spoglądaliśmy wtył, czy prześladowców jeszcze nie widać; nie zauważyliśmy ich dotychczas. Mimo to byłem przekonany, że są już niedaleko za nami.
Niebawem znaleźliśmy się na pewnego rodzaju małej prerji, szerokiej na kwadrans jazdy konnej. Po przeciwnej stronie rosły krzaki, dające bardzo dobre ukrycie. Dojechawszy tam, zatrzymałem wierzchowca i zeskoczyłem na ziemię.
— Czy Old Shatterhand chce już tutaj odpocząć? — zapytał Mimbrenjo.
— Nie; zatrzymamy się tylko na krótki czas, żebym mógł pomówić z wojownikami Yuma.
Chociaż zamiar mój wydawał mu się zapewne więcej niż dziwny, nie odezwał się słowem. — Odwiązałem od siodła pakunek z nowem ubraniem, ażeby się nareszcie w nie przebrać, gdyż stare ucierpiało tyle podczas mojej niewoli, że już teraz mogłem ujść naprawdę za włóczęgę lub żebraka. Przy tej sposobności muszę nadmienić, że Indjanie mieszkający na południu są o wiele wrażliwsi na strój człowieka, niż ich północni bracia; Meksykanin również ubiera się daleko ozdobniej i wystawniej niż praktyczny Jankes. Północny Sioux albo Crow nie odmawia białemu myśliwcowi szacunku, nawet gdy ten stanie przed nim w łachmanach; natomiast Pimo lub Yaqui nie może się pogodzić z tem, żeby licho ubraną osobę uważać za dzielnego człowieka. A przecież o stosunkach między ludźmi stanowi wrażenie pierwszej chwili. Gdybym nie był się pokazał w hacjendzie w mojem starem ubraniu, Timoteo Pruchillo prawdopodobnie uwierzyłby mi prędzej i nie byłbym zmuszony wypoliczkować i wrzucić do strumienia jego oryginalnego majordomusa. Z tego widać, że nawet w tych odludnych okolicach sądzą ludzi po sukniach.
— Uff! — Zawołał Mimbrenjo, zdziwiony, gdy wyszedłem z za krzaków, za któremi się przebrałem. — Prawie, że nie mogę cię poznać. Ale też takim przedstawialiśmy sobie z bratem Old Shatterhanda, gdy nam opowiadano o nim i o Winnetou.
Milczeniem zbyłem to otwarte wyznanie, które mię trochę zakłopotało. Podałem mu niedźwiedziówkę, mówiąc:
— Niech mój młody, czerwony brat zostanie tutaj i weźmie tę strzelbę, której nie potrzebuję teraz. Skoro Yuma ukażą się, wyjadę im naprzeciw i pomówię z nimi. Jeśli nadciągną z taką siłą, że odważą się mnie zaczepić, będziemy się bronili z poza tych zarośli.
Stanąwszy tuż za pierwszemi krzakami, obserwowałem drogę, przez nas przebytą. Stało się tak, jak przypuszczałem; już po niedługim czasie zobaczyłem po przeciwnej stronie łąki trzech jeźdźców, którzy zbliżali się do nas kłusem. Wyjechałem naprzeciw nich, przybrawszy postawę człowieka, który zupełnie spokojnie i bez troski udaje się w swoją drogę. Przytem pochyliłem się nieco naprzód, jakgdybym był tak zmęczony, że nie zwracam wcale uwagi na leżącą przede mną okolicę.
Yuma, dostrzegłszy mnie, przystanęli na chwilę; nie widząc jednak nikogo więcej, ruszyli dalej; nie obawiali się przecież człowieka jadącego samopas. Udawałem, że ich nie widzę. Sztuciec trzymałem wpoprzek siodła, żeby móc jednym ruchem złożyć się do strzału. Byłem przekonany, że nie poznają mnie, a przynajmniej nie z miejsca; przecież tak bardzo byłem przeinaczony dzięki nowemu ubraniu; ponadto owinąłem twarz jaskrawą meksykańską chustą, zwaną gargantille, służącą do ochrony przed słońcem; ponieważ zaś szeroki sombrero zachodził mi aż na oczy, więc z mojego oblicza widoczny był tylko nos.
Kiedyśmy się tak zbliżyli, że musiałem słyszeć tętent ich koni, wyprostowałem się, udając, że spotrzegłem ich dopiero w tej chwili i zatrzymałem konia. Indjanie stanęli w odległości mniej więcej dziesięciu kroków ode mnie; byli to trzej z moich pięciu strażników. Jeden z nich odezwał się w używanym tutaj żargonie hiszpańsko-indjańskim:
— Skąd przybywasz?
— Z hacjendy del Arroyo — odpowiedziałem zmienionym głosem, co przyszło mi łatwo, gdyż szal zakrywał usta do połowy.
— Dokąd się udajesz?
— Do Vete-ya, wodza dzielnych Yuma.
— W jakim stanie znalazłeś hacjendę?
— Zburzoną, zniszczoną doszczętnie.
— Przez kogo?
— Przez Yuma.
— A ty jedziesz do nich? Czego chcesz od nich?
— Chcę pertraktować z nimi o trzody, które zabrali.
— Z czyjego polecenia?
— Jestem wysłańcem hacjendera; pragnie odkupić zwierzęta, więc polecił mi zapytać wodza o cenę.
— Jedziesz napróżno; wódz zwierząt nie sprzeda.
— Skąd wiecie o tem?
— Należymy do jego wojowników.
— Jeśli tak, to naturalnie znacie jego postanowienia; a jednak, mimo to chciałbym się z nim widzieć, gdyż muszę spełnić wolę hacjendera.
— Zdaje się, że nie doceniasz niebezpieczeństwa. Wojownicy Yuma wykopali topór wojenny przeciw białym.
— Wiem o tem, nie obawiam się jednak, gdyż jako poseł jestem nietykalny. Gdzie rozbili obóz wojownicy Yuma, którzy byli w hacjendzie?
— Jeśli zaczekasz tutaj, albo pojedziesz powoli naszym śladem, to spotkasz w krótkim czasie wodza z pięćdziesięcioma wojownikami.
— Dziękuję wam. Bądźcie zdrowi!
Udałem, że chcę już pociągnąć za cugle, chociaż byłem pewien, że czerwoni zagadną mnie jeszcze o wiele rzeczy. Właśnie na tych pytaniach zależało mi najbardziej, ponieważ miałem nadzieję wyciągnąć z nich pożytek.
— Stój, zaczekaj jeszcze! — zabrzmiał ich rozkaz. — Więc rozmawiałeś z hacjenderem?
— Naturalnie! Inaczej nie mógłbym zostać jego pełnomocnikiem!
— Hacjendero był w drodze do Ures w towarzystwie bladej twarzy, która nazywa się Melton?
— Nie widziałem białego, nazwiskiem Melton.
— Może widziałeś innego białego, nazwiskiem Weller i jego syna?
— Nie widziałem.
— Więc zapewne natrafiłeś na oddział naszych wojowników, u których te blade twarze były przez dwa dni w niewoli?
— Nie. Widziałem tylko hacjendera i z nim tylko rozmawiałem.
— Gdzie?
— W ruinach jego domu. Przybyłem do hacjendy, żeby mu zwrócić pieniądze, jakie mu byłem winien. Za te pieniądze chce kupić zpowrotem wszystkie bydło i prosił mnie, żebym podążył za Yuma i pertraktował z nimi.
— Kto ma pieniądze, ty, czy on?
— On naturalnie.
Moi byli strażnicy spoglądali po sobie z zakłopotaniem. Ten, który dotychczas mówił, odezwał się po namyśle, nie zważając na moją obecność:
— Musiało się tam stać coś niespodzianego! Hacjendero wrócił, a reszty bladych twarzy niema przy nim! Nasi wojownicy nie pokazali się, chociaż powinni być już w drodze za nami. Hacjendero chce kupić zpowrotem bydło; ma pieniądze! To może im pomieszać szyki! Gdzie wobec tego są owe blade twarze, które razem z żonami i dziećmi mają zaprowadzić w góry nasi wojownicy?
Dwaj jego towarzysze potrząsnęli głowami w milczeniu, on zaś zwrócił się znowu do mnie:
— Czy nie spotkałeś niedawno dwóch jeźdźców?
— Tak. Był to biały z młodym Indjaninem.
— Jak był biały ubrany?
— Jak obdartus i włóczęga.
— Jaką miał broń?
— Widziałem dwie strzelby.
— To się zgadza; ten pies Mimbrenjo je przyniósł!
Powiedział to, jakby do siebie, albo do swoich towarzyszy; potem zwrócił się znowu do mnie:
— Czy jechali bardzo prędko?
— Nie, — odpowiedziałem, ściągając ostrzej uzdę, ażeby cofnąć konia o kilka kroków. Zsiedli z koni.
— Gdzie?
— Tam za mną, w zaroślach.
— Uff! Musimy się więc cofnąć prędko, gdyż długi karabin białego sięga aż tutaj, a jego mała strzelba strzela bezustannie bez ładowania. Chodź z nami! Zawrócimy, aby połączyć się ze swoim oddziałem. Będziesz mógł pomówić z wodzem.
— Mamy czas na to. Zaczekajcie jeszcze chwilę! Chciałbym dostać coś od was.
— Co?
— Wasze strzelby i wasze konie.
— Dlaczego i poco? — zapytał, patrząc na mnie zdumiony.
— Dlatego! — odpowiedziałem, zesuwając lewą ręką szal z twarzy, a prawą kierując na nich sztuciec. — Powiedzieliście sami, jak długo mogę strzelać z tej strzelby. Kto z was ruszy się z miejsca, dostanie w tej chwili kulą w łeb! A tam, w zaroślach, stoi Mimbrenjo z moją niedźwiedziówką, której kule sięgają dalej niż do tego miejsca!
Trzej czerwoni skamieniali, nie na skutek mego rozkazu, lecz ze strachu przed lufą sztućca, i patrzyli osłupiałemi oczami na moje odsłonięte oblicze.
— Uff! — wykrztusił ten, który ze mną rozmawiał. — To jest Old Shatterhand!
— Old Shatterhand, Old Shatterhand! — powtórzyli jego obydwaj towarzysze.
— Tak, Old Shatterhand, — potwierdziłem. — Chcieliście mnie schwytać, a oto jesteście sami w niewoli. Puszczę was jednak wolno i pozwolę wrócić do waszego wodza. Rzućcie strzelby na ziemię! Zwyczajem indjańskim trzymali strzelby w rękach, choć niegotowe do strzału. Teraz nie odważyli się wprawdzie zrobić z nich użytku, ale rozkazu również nie posłuchali.
— Prędko, bo strzelam! Nie czekam ani chwili! — huknąłem na nich. — Raz, dwa...
Wypuścili karabiny z rąk, zanim jeszcze wypowiedziałem „trzy“.
— Zsiądźcie i ustąpcie nabok!
Usłuchali.
— Teraz uciekajcie! Który z was się obejrzy, dopóki będę mógł go widzieć, dostanie kulą!
Popędzili natychmiast, co sił w lędźwiach. Ucieszny był to widok, kiedy umykali z takim zapałem. Dopóki mieli mnie w swoich rękach, szydzili i wyśmiewali się ze mnie; teraz stulili uszy, jak zające, kiedy dają drapaka.
Nie czekałem, aż znikną, gdyż, byłem przekonany, że nie odważą się odwrócić. Zsiadłem, żeby podnieść ich strzelby i przytrzymać konie, które zaczęły się niepokoić, gdy ich panowie pierzchli.
Mimbrenjo nadjeżdżał już w pełnym galopie, żeby mi pomóc.
— Uff, uff! — wołał do mnie zdaleka. — Old Shatterhand jest wielkim czarownikiem; jemu udają się wszystkie, nawet najtrudniejsze przedsięwzięcia.
— To nie było trudne — odpowiedziałem.
— Bez walki rozbroić trzech wrogów i zabrać im jeszcze konie? To nie ma być trudne? Ktoby to przedtem pomyślał! Gdy powiedziałeś, że chcesz z nimi rozmawiać, bardzo się bałem o ciebie!
— Miałem sprzymierzeńca.
— Tak jest; miałeś, gdyż stałem z twoją niedźwiedziówką w rękach, gotów strzelać natychmiast, gdyby okazali chęć do obrony. Twoja strzelba jest tak ciężka, że, nie mogąc jej utrzymać, musiałem oprzeć w rozwidleniu gałęzi, aby mierzyć z niej pewnie.
— Dzielnie postąpiłeś, chociaż bez potrzeby. Miałem na myśli innego sprzymierzeńca, mianowicie raptowne zaskoczenie ich. Niespodzianka podwoiła ich obawę przed moimi karabinami. Teraz jednak musimy odjechać; towarzysze ich mogą nadejść lada chwila.
Umocowaliśmy strzelby Yuma na łękach siodeł zdobytych koni; Mimbrenjo wziął jednego za uzdę, ja dwa, i niebawem ruszyliśmy, z początku powoli, poprzez zarośla, a potem, skoro dostaliśmy się na wolne pole, pełnym galopem. Z tą szybkością pędziliśmy tak długo, dopóki groziło nam bezpośrednie niebezpieczeństwo. Skoro jednak krzaki wyglądały już tylko jak cienki pasek, zatrzymaliśmy konie znowu; wszak chciałem wodzić za sobą Yuma; należało pokazywać im się od czasu do czasu, żeby ich energję wciąż na nowo podsycać.
W czasie tego postoju Mimbrenjo zwracał ku mnie spojrzenia nieśmiałe, w których odczytywałem prośbę; domyśliłem się, że ciekaw był, o czem rozmawiałem z Yuma. Opowiedziałem mu wszystko. Jako chłopiec niedoświadczony, nie mógł oczekiwać takiej poufałości, więc tem bardziej był z niej dumny. Gdy skończyłem, patrzył przez chwilę zamyślony w ziemię, poczem rzekł:
— Przy Old Shatterhandzie uczy się człowiek z godziny na godzinę. Poznawszy, jakich podstępów musi używać wojownik, dowiaduje się wkrótce potem, w jaki sposób wydobyć od kogoś wiadomość, której on nie chce, lub nie powinien udzielić. Teraz wiemy już prawie wszystko!
— O, jeszcze daleko do tego! Głównej rzeczy nie udało mi się wykryć.
— Czy Old Shatterhand zechce mi powiedzieć, co ma na myśli?
— Chętnie. Przedewszystkiem wiemy, że mamy na piętach pięćdziesięciu prześladowców pod przewodnictwem samego Vete-ya. Co można z tego wywnioskować?
— Że trzody i ranni wojownicy nie wyruszyli dalej, a zostali w owej dolinie, z której uciekłeś.
— Słusznie! — Wiemy, że Melton, Wellerowie, hacjendero, a nawet i biali emigranci są wolni.
— Czy to nie wystarcza?
— Nie.
— Przecież zależało ci jedynie na tem, aby ich uratować! A teraz są oto wolni.
— Są wolni, ale gdzie się znajdują? Mają być zaprowadzeni przez Yuma w góry. To mi się wydaje podejrzane. Jakie góry sobie upatrzyli? Co mają tam robić emigranci? Przybyli tutaj, żeby pracować w hacjendzie del Arroyo. Poco więc prowadzi się ich do nieznanych okolic i to w towarzystwie wrogich Indjan?
— Tego nie potrafię powiedzieć — odparł Mirnbrenjo.
— Pociesz się, że ja także nie wiem; nie spocznę przecież, dopóki nie wyjaśnię tej sprawy. — Dalej: hacjendero miał jechać z Meltonem do Ures. W jakim celu? W innych okolicznościach nie uważałbym tej podróży za rzecz podejrzaną, lecz Melton sprowadził Yuma, zniszczył hacjendę, a teraz jedzie do Ures z jej właścicielem, którego obrócił poprostu w żebraka, podczas gdy obcy robotnicy, straciwszy również całą chudobę wskutek napadu, zostali wywiezieni przez Indjan w góry. Hacjendero powinien być tam, gdzie oni; dlaczego ich rozdzielają?
— Czy będziesz mógł się o tem czegoś dowiedzieć?
— Tak jest. Skoro tylko uratujemy trzody, pojadę do Ures. — A wreszcie, gdzie są Yuma, którzy strzegli pojmanych białych? Jeśli ci są na wolności, to ich strażnicy mogą podążyć za głównym oddziałem. Powinni już być tutaj; wszak jadą daleko prędzej, niż my z trzodami.
— Możemy spotkać ich jeszcze dzisiaj!
— Dlatego musimy być ostrożni, abyśmy nie wpadli im w ręce. Ale patrz! Czy widzisz naszych prześladowców? — Nadjeżdżają. Zatrzymują się przed krzakami. Czy sądzisz, że nas widzą?
— Tak. Jeśli my ich widzimy, to oni muszą nas również zauważyć. Ruszają galopem. Możemy jechać dalej; skoro nas widzą, nie przyjdzie im na myśl zawrócić. Najwyżej mogliby odesłać zpowrotem tych trzech, którym zabraliśmy konie. W drogę więc!
Popędziliśmy dalej, przez równinę, potem dolinami i łańcuchem pagórków; wreszcie znaleźliśmy się znowu w okolicy płaskiej i nizinnej. Tutaj stał ów długi las, na skraju którego obozowaliśmy przed kilkoma dniami; mogliśmy dojechać do niego jeszcze przed zapadnięciem nocy. Naturalnie, przebiegaliśmy teraz tę przestrzeń o wiele szybciej, niż poprzednio z trzodami, poruszającemi się jak ślimaki. Ślady naszej jazdy były jeszcze bardzo wyraźne; wydrążyły poprostu koleiny, które nawet ślepy mógł namacać.
Czas upływał; słońce obniżało się na zachodniej stronie nieba coraz bardziej; byliśmy już blisko lasu.
Słońce dotykało prawie horyzontu, gdy naraz mój towarzysz wyciągnął rękę i, wskazując wprost przed siebie, zawołał:
— Patrz, tam nadjeżdżają byli strażnicy białych emigrantów, Yuma, z którymi nie chcieliśmy się spotkać.
Miał słuszność, przynajmniej pod tym względem, że jeźdźcy się ukazali. Była ich spora gromada. Liczby sprecyzować nie mogłem z powodu znacznej odległości. Okoliczności przemawiały za tem, że mieliśmy przed sobą pozostałych wpobliżu hacjendy Yuma, podążających obecnie za swoim głównym oddziałem. Zboczyliśmy pod kątem prostym na prawo, żeby im zejść z drogi, i ściągnęliśmy cugle.
Sądziliśmy, że jeźdźcy nie spostrzegli nas jeszcze. Kiedy jednak obejrzałem się kilkakrotnie, spostrzegłem maleńki punkt, który odłączył się od oddziału i zwrócił w naszym kierunku. Coprawda nie wziąłem w rachubę nisko stojącego słońca. Jego jaskrawe promienie nas oświetlały zprzodu; dlatego nie uszliśmy uwagi jeźdźców zdążających na wschód. Jednakże uspokajała mnie okoliczność, że oddział nie zmienił kierunku, a wysłał tylko jednego człowieka, który według wszelkiego prawdopodobieństwa nie dopędzi nas.
Oddział zwolnił, zapewne aby ułatwić powrót owemu wysłańcowi; posuwał się z zachodu na wschód; my jechaliśmy galopem z południa na północ. Drogi nasze tworzyły więc kąt prosty, albo dwa boki prostokąta, po którego przekątnej cwałował ów pojedynczy jeździec. Miał najdłuższą drogę do przebycia, a jednak jak szybko posuwał się naprzód! Nie przypuszczałem, aby mógł nas dopędzić, a tymczasem postać jego tak niespodzianie rosła z chwili na chwilę, że musiałem uznać swoją pomyłkę. Punkt, z początku ledwie dostrzegalny, teraz nabrzmiał do wielkości dyni; jeszcze chwila, a mogliśmy już rozróżnić kształty jeźdźca i konia. Ten miał naprzód wielkość małego pieska, później psa owczarskiego, charta, doga; rósł jeszcze, zbliżał się coraz bardziej, chociaż nie zmniejszaliśmy szybkości naszych zwierząt. Mojemu towarzyszowi wyrywało się wielokrotnie „uff“, a ja bylem niemniej zdumiony tą trudną do uwierzenia chyżością rumaka.
W innych krajach i sferach nietylko widziałem, ale sam jeździłem na szlachetnych, czystej krwi wierzchowcach; tutaj jednak, w Ameryce północnej, były znane dwa tylko konie o takim rozpędzie, który można nazwać prawie lataniem; mianowicie obydwa karosze, na których ja i Winnetou przebiegaliśmy tak często przez prerje i sawanny.
Winnetou! Mimowoli zatrzymałem konia i przysłoniłem oczy ręką, żeby lepiej widzieć. Koń był czarny; nogi migały tak szybko, że nie można ich było zoczyć. Dokoła jeźdźca świeciło kolorem jasnym i czerwonym; ciemny welon powiewał za nim, a na strzelbie jego zauważyłem srebrne i złote iskry. Serce zabiło mi radośnie. Czerwony odblask pochodził od koca santillowego, który Winnetou nosił zawsze jako szarfę; ciemny welon tworzyły jego długie, czarne włosy, a iskrę krzesały promienie zachodzącego słońca, odbijając od błyszczących, jasnych gwoździ, któremi była obita jego osławiona i groźna, srebrna rusznica.
Winnetou nie poznał mnie jeszcze, gdyż nosiłem się po meksykańsku, a koń mój był poprostu chabetem W porównaniu z jego szlachetnym rumakiem. Ale był jeden sygnał, który mogłem mu rzucić. Głosy naszych strzelb znaliśmy tak dokładnie, że niejednokrotnie dzięki nim odnajdowaliśmy się nawzajem w dziewiczym lesie.
Winnetou był jeszcze tak daleko, że szczegółów jego wysokiej, smukłej postaci nie można było rozpoznać, gdy podniosłem niedźwiedziówkę i wypaliłem. Skutek był momentalny. Jeździec w największym pędzie zatrzymał konia, — który stanął dęba tak wysoko, że się o mało nie przewrócił wstecz, — potem popędził dalej, podniósł się w strzemionach i zawołał pełnym radości głosem:
Szarlieh, Szarlieh!
W ten sposób zwykł był wymawiać z angielska moje imię Karol.
Winnetou, Winnetou, n’szo, n’szo! — Winnetou, Winnetou, jak dobrze, jak dobrze! — odpowiedziałem, jadąc naprzeciw.
Wódz Apaczów siedział na pędzącym karoszu ze strzelbą opartą na kolanie, — dumny, wyprostowany; jego szlachetne, lekko bronzowe oblicze o rysach prawie rzymskich, promieniało z radości; oczy świeciły jasno. Zeskoczyłem z konia. Winnetou nie zadawał sobie wcale trudu, aby zatrzymać w biegu swego rumaka; spuścił strzelbę na ziemię i przelatując obok mnie, zesunął się bokiem z siodła, padając w moje otwarte objęcia, i, przyciskając mnie do siebie, całował raz po raz.
Niegdyś wrogowie śmiertelni, byliśmy obecnie dozgonnymi przyjaciółmi. Jego życie należało do mnie, moje do niego; — w tych słowach zawiera się wszystko. — Tak długo nie widzieliśmy się, a oto teraz stał przede mną w swoim półindjańskim, dobrze mi znanym stroju, w którym wyglądał tak wspaniale. Długo pozostaliśmy we wzajemnym uścisku; — gdy nareszcie ochłonęłem z pierwszego wybuchu radości, zobaczyłem jego konia, który, zatoczywszy krótki łuk, powrócił do niego, jak wierny pies; słysząc mój głos, zarżał radośnie, potarł swoją małą, zgrabną głowę o moje plecy, i wreszcie wargami dotknął mego policzka.
— Patrz! Poznaje cię i całuje! — uśmiechnął się Winnetou. — Old Shatterhand jest przyjacielem ludzi i zwierząt i dlatego nie zostaje przez nikogo zapomniany.
Po tych słowach spojrzał na mojego konia i przez oblicze jego, zwykle tak poważne, przewiał wesoły uśmiech.
— Biedny Szarlieh! — rzekł. — Gdzież byłeś, że się nie znalazło dla ciebie nic lepszego! Ale od dzisiaj będziesz jechał na godnem zwierzęciu.
— Co mówisz? — zapytałem prędko. — Masz ze sobą Hatatitlę[3]?
Takie imię nosił karosz, na którym jeździłem, podczas gdy Winnetou nazwał swego ogiera Ilczi — Wiatr.
— Chowam go dla ciebie — odpowiedział. — Jest jeszcze młody i ognisty, jak dawniej; wziąłem go ze sobą, ponieważ oczekiwałem twego przybycia.
— Wspaniale! Na tych koniach mamy przewagę nad wszystkimi wrogami. Ale jak dostałeś się tutaj, do Sonory, skoro miałem cię spotkać wyżej, nad rzeką Rio Gila?
— Musiałem udać się do kilku plemion Pimów, żeby załagodzić niesnaski, i pomyślałem przytem o moim walecznym, czerwonym bracie Nalgu Mokaszi, wodzu Mimbrenjów, którego już tak długo nie widziałem. Pojechałem więc, żeby go odwiedzić i, gdy siedzieliśmy razem przy ognisku, powrócił właśnie jego młodszy syn z siostrą; przyniósł poselstwo od ciebie. Zwołaliśmy natychmiast stu pięćdziesięciu wojowników i, zabrawszy zapas mięsa na wiele dni, wyruszyliśmy we trzy godziny po otrzymaniu wiadomości. Czy Old Shatterhand jest zadowolony?
— Niezwykle! Dziękuję mojemu bratu Winnetou! Czy mój przyjaciel, wódz Mimbrenjów, przyjechał także?
— Jak mógłby zostać, gdy woła go Old Shatterhand, który palił z nim fajkę przyjaźni i właśnie teraz uratował od śmierci jego troje dzieci! Młodszy syn przybył również; nie chciał zostać w wigwamie, ponieważ jego starszy brat jest przy tobie. Mamy sobie dużo do opowiedzenia, ale teraz siadaj na konia, gdyż Mimbrenjowie nadjeżdżają i musisz się z nimi przywitać!
Najchętniej byłbym mu natychmiast opowiedział aktualne momenty moich przeżyć i wzajem zasięgnął informacyj, nie było to jednak zgodne z jego zwyczajem. Wskoczyliśmy więc na konie. — Mimbrenjowie przejechali tymczasem koło miejsca, z którego zboczyłem poprzednio na północ. Winnetou wystrzelił w powietrze, by zwrócić uwagę naszych sprzymierzeńców, oni zaś, widząc nas jadących spokojnie obok siebie, zatrzymali konie. Ruszyliśmy ku nim; za nami mój młody towarzysz, który nie odważył się wypowiedzieć słowa, tylko wpatrywał w najsłynniejszego wodza Apaczów pełnym szacunku i podziwu wzrokiem.
Skoro podjechaliśmy do Mimbrenjów, przekonałem się, że wszyscy byli dobrze uzbrojeni i posiadali karabiny. Na czele posuwał się Nalgu Mokaszi, mój wierny, chociaż nieco szorstki, przyjaciel z dawniejszych czasów. Wszyscy mieli twarze pomalowane barwami wojennemi ich szczepu, to jest w żółte i ciemnoczerwone pasy; był to dowód, jak poważnie brał przysługę, którą mieli mi wyświadczyć.
Wódz, wysoki i grubo-kościsty, jechał na krzepkim dereszu. Patrzył na nas z oczekiwaniem, nie poznając zdaleka, gdyż nie widział mnie jeszcze nigdy w meksykańskiem ubraniu. Skoro jednak zbliżyliśmy się dostatecznie, oblicze jego, pomimo warstwy farb, przybrało wyraz radosnego zdumienia.
— Uff, uff! — zawołał — To przecież Old Shatterhand, przyjaciel naszych serc, którego nie widzieliśmy przez tyle księżyców! Przybyliśmy, aby mu dopomóc przeciw tym psom Yuma!
Indjanin zwykł panować nad wzruszeniami, atoli tym razem radość Mimbrenjów była tak wielka, że wybuchnęli głośnym okrzykiem. Nalgu Mokaszi zeskoczył z konia, ażeby się ze mną przywitać. Sądził, że uczynię to samo; według zwyczajów indjańskich mieliśmy na miejscu spotkania wypalić fajkę powitania i pokoju. Ja jednak zostałem w siodle, podałem mu tylko rękę i odpowiedziałem:
— Moja dusza raduje się na widok brata Nalgu Mokaszi i jego dzielnych wojowników; chciałbym im wiele opowiedzieć i zapytać ich również o wiele rzeczy, ale musimy natychmiast opuścić to miejsce, gdyż Yuma nadciągną w ciągu kilku minut. Niech moi bracia zawrócą; pojedziemy zpowrotem.
— Te psy jadą za tobą? Zaczekamy więc tutaj na nich i zabierzemy im wszystkim życie i skalpy!
— Gdybyśmy tutaj zostali, Yuma uciekliby na nasz widok. Dlatego niech wódz Mimbrenjów postąpi inaczej. Jedźmy prędko do lasu, który moi bracia niedawno mijali; tam możemy oczekiwać na nich w ukryciu. — Ślady czerwonych braci zatrzemy, żeby nasi prześladowcy nie mogli ich odczytać dokładnie.
Odpowiedź wodza na moje słowa przerwało coś, czego się nikt nie spodziewał; mianowicie z poza szeregów Indjan rozległo się głośne, radosne rżenie. Był to koń, którego Winnetou przyprowadził dla mnie; poznawszy mój głos, starał się wyrwać z ręki trzymającego go za uzdę Indjanina i przybiec do mnie.
— Hatatitla! — zawołałem. — Puśćcie go!
Mądre, wierne zwierzę przybiegło w podskokach, obwąchało mnie, a gdy pogłaskałem je po wysmukłej szyi i długiej, błyszczącej grzywie, okrążyło mnie kilkakrotnie, rżąc i prychając; wreszcie stanęło spokojnie obok mnie.
— Uff, uff! — wykrzyknęli Indjanie, wzruszeni tą wiernością niemniej ode mnie. Wszak była to moja Błyskawica, koń, który wyniósł mnie z tylu niebezpieczeństw i nieraz ratował życie dzięki rozumowi i niezrównanej szybkości. Wyglądał tak świeży, jak dawniej, i jego duże, rozumne oczy błyszczały nieprzygaszonym jeszcze ogniem. To samo siodło indjańskie, którego zawsze używałem, miał na grzbiecie. Przeskoczyłem na niego. Jeszcze nie siedziałem dobrze, jeszcze nie zdążyłem znaleźć strzemion, a już karosz rzucił się w powietrze wszystkiemi czterami nogami. Biegł ze mną jak uradowany pies, tam i zpowrotem, zataczał koła i stawał dęba, bądź przedniemi, bądź tylnemi nogami. Pozwoliiem mu przez kilka chwil na tę zabawę; gdy potem ścisnąłem go kolanami, posłuchał natychmiast i zatrzymał s!ę właśnie przed Winnetou i Nalgu Mokaszi, który tymczasem dosiadł znowu swego konia.
— Mój brat Old Shatterhand widzi, że nawet koń nie zapomniał o nim — odezwał się Apacz. — Jak więc często myśleli o nim ludzie, z którymi przebywał! Gdy zasiądziemy w spokojnem kole przy ognisku obozowem, opowiem memu bratu, co się działo na dzikim Zachodzie w czasie jego nieobecności. Teraz nie możemy się dłużej zatrzymywać; Yuma nie powinni nas zobaczyć. W jakiej odległości jechali za Old Shatterhandem?
— Prawdopodobnie tak blisko, że mogą się w każdej chwili ukazać na horyzoncie.
Kto inny byłby obecnie zapytał przedewszystkiem o liczbę nieprzyjaciół; Winnetou był jednak zbyt dumny na to. Odwinął lasso, uwiązał do niego swój koc santillowy i, skinąwszy na wojowników, żeby uczynili to samo ze swojemi derkami, ruszył naprzód, wlokąc koc za sobą po ziemi. W ten sposób powstaje jeden szeroki trop, wskazujący tylko tyle, że ktoś tędy przejeżdżał; szczegółów jednak nie można rozpoznać, ani też nie da się oznaczyć liczby koni i ludzi. A nam zależało właśnie na tem, żeby Yuma nie dowiedzieli się, jaką mają przed sobą siłę.
Kłusem ruszyliśmy dalej. Jechałem pomiędzy Winnetou i Nalgu Mokaszi. Ten nie pozdrowił swego syna nawet spojrzeniem, chociaż z okoliczności, w jakich nas spotkał, mógł wywnioskować, że chłopiec przeżył rzeczy niezwykłe. Takim już jest Indjanin. Wódz kochał swoje dziecko z pewnością niemniej, niż biały; ale byłoby to oznaką słabości i niemęskości, gdyby jakiem pytaniem lub słowem, zdradził swą troskę o syna. —
Nareszcie wynurzył się przed nami, nieco zboku leżący, ów las, tak wielką odgrywający rolę w naszych przygodach. Skierowaliśmy się tak, aby mieć go po prawej ręce i aby zasłaniał nas przed wzrokiem Yuma. Niebawem natrafiono na wystający cypel lasu, który nadawał się wybornie na zasadzkę; objechawszy go, zatrzymaliśmy się po przeciwnej stronie.
Tutaj znowu pokazało się, jak wielki wpływ wywierał Winnetou na wszystkich; z którymi obcował. Nalgu Mokaszi i wielu z jego ludzi przewyższali Winnetou wzrostem i zewnętrzną postacią; byli między nimi znani i waleczni wojownicy, którzy siali postrach wśród nieprzyjaciół, a jednak teraz, skoro zatrzymaliśmy się, spoglądali wszyscy na Apacza, czekając, jakie wyda zarządzenia. Uznano go milczącą ugodą za dowódcę, pomimo, że nie należał do Mimbrenjów, a właściwy wódz, Nalgu Mokaszi, nie okazywał i nie odczuwał nawet cienia zazdrości. Tak nieodparte wrażenie wywierał Winnetou wszędzie, nawet na wrogów i na białych, którzy zwykle nie mają ochoty poddawać się rozkazom czerwonoskórego.
On znowu nie zwykł przedsiębrać nic, a przynajmniej nic ważnego, nie porozumiawszy się przedtem ze mną. Naturalnie trzeba być bacznym obserwatorem, że by to poznać. Przeważnie nie zadawaliśmy sobie pytań; jeden rzut oka wystarczył do porozumienia się, a skoro zawodził, resztę dopowiadał ruch ręką, ramionami, lub wreszcie potakujące, bądź przeczące skinienie głową. Zżyliśmy się tak blisko, że myśli jednego drugi już naprzód przeczuwał.
Gdy byliśmy sami, przechodziło nieraz kilka godzin, a my nie zamieniliśmy ani słowa ze sobą. Nawet niebezpieczeństwo, spadające znagła, nie zawsze zmuszało nas do otwierania ust; wymiana zdań ograniczała się do jednego, krótkiego skinienia. Skoro jednak znalazło się więcej ludzi z nami, mniej skąpiliśmy słów, aby inni mogli nas pojąć. Gdy zamierzaliśmy coś, co dla nas naturalne, dla innych było trudne do pojęcia, albo nawet niedorzeczne, Winnetou udzielał chętnie wyjaśnień, mianowicie w ten sposób, że zamieniał ze mną pytania i odpowiedzi. Taka rozmowa, jakkolwiek krótka, zawierała zwykle pouczenia dla słuchających.
Gdy więc teraz oczy wszystkich, nawet wodza, spoczęły na nim, zwrócił się do mnie i rzekł:
— Czy Old Shatterhand uważa to miejsce za odpowiednie?
Skinąłem potakująco i zsiadłem z konia.
— Czy dwie straże wystarczą?
— Jeden jedyny człowiek, dopóki się nie ściemni.
— Niech więc wojownicy Mimbrenjów rozsiodłają swoje konie i puszczą je na paszę. Old Shatterhand i Winnetou pozostawią swoje wpogotowiu.
To powiedziawszy, zsiadł i, podobnie jak ja, zarzucił uzdę na kark konia.
Widać było, że jego słowa wywołały powszechne zdumienie. Mimbrenjowie przypuszczali, że zaczaimy się tutaj i, nie zsiadając z koni, zaczekamy na Yuma, aby wypaść na nich niespodziewanie; nawet wódz był tego mniemania, gdyż zapytał Winnetou:
— Dlaczego mój brat chce dać koniom zupełną swobodę? Przecież będą nam potrzebne, skoro Yuma nadjadą.
Przez usta Winnetou przemknął dobrze mi znany uśmiech wyrozumiałości, gdy odpowiedział pogodnie:
— Mój brat przypuszcza, że Yuma nadejdą?
— Tak; przecież Old Shatterhand to powiedział.
— Słusznie; przyjdą, ale nie aż do tego miejsca, gdzie się znajdujemy. — Skoro zobaczą nasze ślady, zawrócą i pojadą pozornie zpowrotem. Zniknąwszy na wschodzie, zatoczą łuk, objadą las naokoło i zbliżą się ztyłu, od zachodu, żeby nas zaskoczyć. Mamy więc dosyć czasu i możemy dać swobodę koniom.
— Czy Old Shatterhand jest tego samego zdania? — zapytał mnie Nalgu Mokaszi.
— Tak — odpowiedziałem. — Mój brat Winnetou odgadł moje myśli.
— Jeśli mimo to przyjadą aż tutaj!
— Byliby zgubieni, dlatego się też nie odważą.
Ponieważ wódz patrzył na mnie ciągle jeszcze z niedowierzaniem, więc mówiłem dalej:
— Czy sądzisz, że Yuma nie zobaczą miejsca, na którem przyłączyłem się do was?
— Zobaczą je, gdyż nie są ślepi; nie będą jednak wiedzieli, kim jesteśmy, ani ilu wojowników liczymy.
— Mylisz się. Poznają po tropie, że połączyłem się z wami dobrowolnie; wywnioskują, że jesteście moimi przyjaciółmi. Ponieważ widzieli ze mną twojego syna, więc mogą łatwo domyślić się reszty.
— Ale nie poznają ilu nas jest!
— Nie mogą obliczyć dokładnie, tylko w przybliżeniu; — skoro zeszliśmy się, stali twoi wojownicy obok siebie, a nie jeden za drugim, i pokryli dużą przestrzeń śladami.
— Te ślady zatarliśmy przecież!
— Tak, śladów pojedynczych nie widać, ale widać całą przestrzeń, na której trawa została wygnieciona; im szersza ta przestrzeń, tem więcej ludzi musiało ją zajmować. Jeśliby Yuma nie powiedzieli sobie tego, to byliby mniej warci od starych kobiet; jestem przekonany, że pojmiesz to jeszcze łatwiej, niż oni.
Wódz poczuł się nieco zawstydzony i odpowiedział prędko:
— Wiedziałem to już dawno, a pytałem tylko poto, aby moi wojownicy słyszeli także; — dlaczego jednak powiedział Winnetou, że jego i twój koń mają pozostać pod siodłem?
— Wódz Apaczów powiedział, że Yuma spróbują nas podejść, zawracając na pozór i objeżdżając las. Chce ich przytem obserwować, żeby się przekonać o słuszności naszego przypuszczenia, a ja mu mam towarzyszyć. Dlatego nasze konie, które są najszybsze, mają stać wpogotowiu.
— Uff! Moi bracia mają słuszność; niech będzie tak, jak powiedzieli. Podczas tej rozmowy ja i Winnetou usiedliśmy na trawie; Nalgu Mokaszi zajął miejsce przy nas. Wojownicy rozłożyli się wokoło, uważali jednak, żeby puszczone na paszę konie nie oddaliły się poza cypel, gdyż wtedy je spostrzegą Yuma. W występie lasu jeden z wojowników; ukryty w zaroślach, oczekiwał ukazania się nieprzyjaciół.
Gdyby nie Winnetou i ja, byliby się chyba wszyscy Mimbrenjowie położyli na czaty. Aczkolwiek pragnęli to ukryć, zauważyłem, że w duchu nie byli tak spokojni, jak wyglądali z pozoru. Winnetou natomiast zdawał się nie troszczyć więcej o Yuma; chociaż mogli się ukazać w każdej chwili, wyciągnął swoją fajkę pokoju; aby przeprowadzić ceremonję powitania, której szczegóły zajmują przecież tak wiele czasu. Nie dziwiłem się, że Mimbrenjowie spoglądali na niego ze zdumieniem. On jednak, nie zważając na to, odpiął od pasa pięknie wyszywany worek z tytoniem, napełnił kalumet[4], ozdobiony piórami kolibrów, i rzekł do mnie:
— Ponieważ musieliśmy tak prędko się cofnąć, nie mogliśmy powitać naszego białego brata; teraz jednak mamy czas; niech więc Old Shatterhand wypali z nami fajkę, poświęconą przyjaźni i pokojowi.
Kiedy zajęty był zapalaniem tytoniu, przybiegł śpiesznie strażnik, stanął przed nim i zameldował tak natarczywie, jakby zawisło nad nami groźne niebezpieczeństwo:
— Yuma nadchodzą; widzę ich! Zbliżają się tak prędko, że będą tutaj za chwilę!
Wojownicy, otaczający nas, zerwali się na równe nogi; wódz nawet wykonał ruch do powstania; aliści Winnetou skarcił wartownika surowo:
— Jak śmie Mimbrenjo przeszkadzać Winnetou, gdy on zamierza zapalić fajkę pokoju! Co jest ważniejsze: święty dym kalumetu, czy ukazanie się kilku psów Yuma, którzy zawrócą natychmiast ze strachu?
Czerwonoskóry stanął jak wryty i spuścił głowę. Winnetou zaś dodał:
— Niech Mimbrenjo wróci na swoje miejsce i niech obserwuje nieprzyjaciół, żeby mógł później, gdy skończy się ceremonja powitania Old Shatterhanda, donieść mi, że zniknęli!
Indjanin odszedł zmieszany; Mimbrenjom nie pozostało nic innego, jak usiąść zpowrotem, chociaż niełatwo opanowali podniecenie. Nalgu Mokaszi rad był zapewne, że nie zerwał się narówni z innymi i nie ośmieszył w naszych oczach. —
Tak pewien siebie był Winnetou! Bądź co bądź przecież Yuma mogli bez zastanowienia się pojechać dalej; w tym wypadku nie zaskoczyliby nas coprawda niespodziewanie, przeszkodziliby jednak ceremonji, a to przynosi zły omen, niemal hańbę.
Palenie fajki pokoju tak często opisywałem, że mogę je tutaj opuścić; nadmienię tylko, że trwało bardzo długo, zanim kalumet, kilkakrotnie napełniany i zapalany, przeszedł przez tyle rąk i ust. Winnetou, Nalgu Mokaszi i ja musieliśmy, każdy zasobna, powiedzieć przemowę, którą wygłosiliśmy stojąc. Pociągnąwszy z fajki sześć razy, wypuściliśmy dym ku niebu, ziemi i na wszystkie cztery strony świata; pozostali Indjanie wykonali tylko po dwa pociągnięcia i wydmuchiwali dym w twarze swoich sąsiadów.
Dwaj jednak nie śmieli brać udziału w tej uroczystości, mianowicie synowie wodza. Nie należeli do wojowników, nie mieli jeszcze imion, więc stali zdaleka, poza kołem siedzących. Jak wspominałem już, pasowaniu na wojownika towarzyszą warunki bardzo surowe, z których rezygnuje się tylko w rzadkich wypadkach, z niezwykłych powodów lub na wyjątkowe polecenie. Niemniejsze trudności przechodzi nowy wojownik, gdy po raz pierwszy ma zapalić fajkę pokoju. Właściwie powinien sam przynieść świętą glinę z czerwonych kamieniołomów, z której ma ulepić głowę kalumetu; szczepy, mieszkające na południu, nie mogą wypełnić tego warunku, stawiają zato inne żądania, niewiele łagodniejsze.
Człowiek, który waży się obejść te warunki i kanony, musi wielkie posiadać imię i być bardzo pewnym swego, jako, że naraża się na niebezpieczeństwo utraty życia, albo przynajmniej na bezpowrotne odtrącenie. Mimo to byłem zdecydowany podjąć sprawę młodego Mimbrenja, uważając, że wynik nie przyniesie mi szkody. —
Gdy Winnetou otrzymał kalumet zpowrotem od ostatniego Indjanina i worek z tytoniem chciał zawiesić u pasa, wziąłem mu jedno i drugie z ręki mówiąc:
— Niech mój czerwony brat pozwoli mi jeszcze swego kalumetu. Jeden z nas nie chłonął dymu fajki pokoju, chociaż jest godzien wziąć ją do ręki, jako jeden z pierwszych.
Słowa moje wywołały zdziwienie, chociaż niezbyt wielkie; przypuszczano, że mówię o strażniku, który czuwał na skraju lasu i nie mógł brać udziału w ceremonji. Jednakże okoliczność, że nietylko pamiętałem o nim, lecz nazwałem go nawet jednym z pierwszych, musiała wydawać im się bardzo osobliwą. — Napełniłem tymczasem fajkę, wstałem, wyszedłem z koła, chwyciłem rękę chłopca, wprowadziłem go do środka, na moje miejsce, i powiedziałem, zwracając się do wszystkich siedzących:
— Tutaj stoi Old Shatterhand. Niech moi czerwoni bracia słuchają i patrzą, co powie i co uczyni. Kto będzie potem innego zdania, ten może walczyć z nim na śmierć i życie!
Zapanowała głęboka, uroczysta cisza. Oczy wszystkich były przykute do mnie i do chłopca. Ręka młodzieńca drżała w mojej dłoni; przeczuwał, jak ważna dla niego chwila nadeszła.
— Niech mój młody brat uczyni to, co mu powiem, odrazu i śmiało, nie zwlekając ani chwili! — szepnąłem.
— Postąpię tak, jak mi Old Shatterhand każe, — odpowiedział młody Mimbrenjo równie cicho.
Zapaliłem fajkę, pociągnąłem raz, wypuściłem dym ku niebu i rzekłem:
— Ten obłok świętego dymu idzie do Manitou, Wielkiego, Dobrego Ducha, który zna wszystkie myśli i zapisuje czyny zarówno najstarszego wojownika, jak najmłodszego chłopca. — Tutaj siedzi Nalgu Mokaszi, sławny wódz wojowników Mimbrenjów; jest moim przyjacielem i bratem, a moje życie jest jego własnością. A tu przy mnie stoi syn jego, wiekiem chłopiec, czynami jednak wytrawny wojownik. Wzywam go, aby postąpił za moim przykładem i dał Wielkiemu Manitou święty dym kalumetu!
Przy ostatnich słowach podałem fajkę chłopcu. Włożył ją natychmiast do ust, pociągnął głęboko i wydmuchnął dym ku niebu. Była to z jego strony zuchwałość, za którą wszakże nie on, lecz ja odpowiadałem. — Skutek okazał się natychmiast. Nic podobnego nie widzieli dotąd; chłopiec bezimienny pali fajkę pokoju! Indjanie powstali i podnieśli głośne okrzyki. Wódz zerwał się również i utkwił we mnie osłupiały wzrok. Tylko Winnetou siedział spokojnie; na jego spiżowem obliczu nie można było wyczytać ani zgody, ani potępienia mego czynu. Ja tymczasem skinąłem ręką na znak milczenia, wziąłem fajkę zpowrotem, wykonałem pięć pozostałych pociągnięć i dałem ją znowu chłopcu, który, zdecydowany na wszystko, naśladował mnie szybko. Na to podniosły się głośne wycia; okrzyki gniewu przelatywały z ust do ust. To co uczyniłem, uważano za znieważenie świętych zwyczajów narodu. Oczy wszystkich błyszczały groźnie; pięści zaciskały się; wyciągano noże, a z okrzyków, które słyszałem, powtarzał się zwłaszcza jeden:
— Chłopiec, który nie ma imienia!
Wódz, aczkolwiek chodziło tutaj o jego własnego syna, nie zgadzał się ze mną absolutnie; chwycił chłopca za plecy, odsunął ode mnie i zawołał:
— Na co się Old Shatterhand odważył! Gdyby to był kto inny, zabiłbym go na miejscu! Chłopcu, który nie ma imienia, dać kalumet?! Taki czyn śmiercią się karze. Staniesz przed sądem plemienia; nie mam mocy, aby cię obronić, chociaż jesteś moim przyjacielem.
Gdy zaczął mówić, Mimbrenjowie uspokoili się nieco. Chcieli słyszeć jego słowa. Teraz przeszedł przez ich szeregi przychylny pomruk zadowolenia i zgody. Chłopiec stał przy swoim ojcu i, pomimo groźnej postawy wojowników, spoglądał na mnie z ufnością. Właśnie chciałem odpowiedzieć, gdy nagle wstał Winnetou, skinął ręką, obrzucił wszystkich obecnych długiem, dojmującem spojrzeniem i oto rozległ się głos jego dźwięczny, który słychać było daleko, nawet wtedy, gdy nie natężał go wcale:
— Nalgu Mokaszi nie ma mocy obronić Old Shatterhanda? Kto powiedział, że nasz przyjaciel potrzebuje jego wsparcia? Jeśliby chodziło o obronę, Winnetou walczyłby za swego białego brata; ale kto śmie twierdzić, że Old Shatterhand nie potrafi się ostać o własnej sile? — To, co zrobił, jest czynem niezwykłym: on go jednak usprawiedliwi. Jedynie tego, kto nie ma imienia, pomija się, paląc fajkę pokoju. Czy ten chłopiec rzeczywiście nie ma imienia? Zapytajcie Old Shatterhanda! On wie to lepiej, niż wojownicy Mimbrenjów!
Bystrość naprowadziła go na trafny domysł: nie byłoby mi przyszło do głowy dawać młodzieńcowi kalumetu, gdybym nie miał przygotowanego dlań imienia.
— Wódz Apaczów ma słuszność! — zawołałem głośno. — Z czyjej fajki paliliśmy? — Z jego! — Kto ma więc prawo czynić mi wyrzuty? — Tylko on! — A czy zarzuca mi zniewagę? — Nie, gdyż zna mnie i wie, że Old Shatterhand nie robi nic bez namysłu. — Czy ten, którego nazywacie chłopcem, należy do obcego, nieprzyjacielskiego szczepu? — Nie; należy do was! Powinniście więc być dumni z tego, że Old Shatterhand pali kalumet ze synem waszego wodza. A wy tymczasem wybuchacie gniewem. Powiadam wam, że muszę się bardzo dziwić waszemu postępowaniu!
— On nie ma imienia! — zawołano w odpowiedzi.
— Kto tak twierdzi?
— My wszyscy, a przedewszystkiem ja! — odrzekł Nalgu Mokaszi. — Jako ojciec jego wiem dobrze, czy ma imię, czy nie.
— Ja wiem lepiej, chociaż nie jestem jego ojcem! Jak długo nie było go z wami? Co się stało tymczasem? Co wykazał i czego dokonał? Czy wiesz coś o tem? Milczysz! Powiedz mi więc tutaj, wobec swoich wojowników, czy Old Shatterhand ma prawo dać komu imię?
— Tak jest. Old Shatterhand ma to prawo.
— Czy poczułbyś się obrażony z powodu imienia, nadanego przeze mnie?
— Każdy wojownik Mimbrenjów wyrzekłby się chętnie i z dumą swego dotyczasowego imienia, aby nowe dostać od Old Shatterhanda.
Wtedy wziąłem znowu chłopca za rękę i zawołałem donośnym głosem:
— Słyszeliście słowa waszego wodza; teraz uważajcie, co powiem! Tu stoi Old Shatterhand, a obok niego jego młody przyjaciel i brat, Yuma Shetar. Narażał on swoje życie dla mnie; ja oddam moje życie dla niego. Patrzcie na tę zdobytą broń, którą ma na sobie! Yuma Shetar będzie wielkim wojownikiem swego plemienia!
Yuma Shetar znaczy tyle, co „Tępiciel wojowników Yuma“. Oczy mojego młodego przyjaciela zabłysły radością, ale zarazem napełniły się łzami. Winnetou podszedł do niego, położył mu rękę na ramieniu i rzekł:
— Yuma Shetar jest to zaszczytne imię. Old Shatterhand nadał ci je, musiałeś więc na nie zasłużyć. Winnetou cieszy się, że może cię nazywać Yuma Shetar; jest on twoim przyjacielem i chętnie wypali z tobą kalumet. Daj go tutaj!
Wziął fajkę z ręki młodzieńca, zapalił ją i „wypił“ z nim dokładnie w taki sam sposób, jak ja to poprzednio uczyniłem. Wódz przypatrywał się bez słowa; widziałem, że wargi jego drżały od nadmiaru wzruszenia. Oblicza Mimbrenjów odmieniły się również. Winnnetou pochwycił Tępiciela Yuma za rękę; ja go wziąłem za drugą i powiedziałem:
— Wojownicy Mimbrenjów widzą tutaj trzech braci: Winnetou, Yuma Shetara i Old Shatterhanda, którzy trzymają się wiernie razem. Yuma Shetar szedł ze mną w niebezpieczeństwo śmierci; gdy Yuma wzięli mnie do niewoli i miałem umrzeć na palu męczarni, on jechał za nimi, aby mnie oswobodzić. W godzinie mego uwolnienia stał u mojego boku i, gdy wrogowie chcieli porwać mnie powtórnie, zabił dwóch z ich wojowników. Towarzyszył mi wszędzie aż do tej chwili. Widziałem go mężnego w walce, chytrego i rozważnego w ściganiu nieprzyjaciół. Niejeden stary wojownik nie potrafiłby tego, czego on dokonał. Dlatego ja jestem nim, a on jest mną, Winnetou zaś, wódz Apaczów, połączył się z nami nierozerwalnem, wiernem przymierzem. Niech wystąpi, kto się temu sprzeciwia; ostrzegam, że kto obrazi jego, nas obrazi. Chodźcie tutaj wszyscy! Jesteśmy gotowi walczyć z wami za Yumę Shetara!
Na te słowa stary wódz nie mógł się już dłużej opanować. Wydawszy nieartykułowany okrzyk zachwytu, wyrwał swój nóż z za pasa i zawołał:
— Yuma Shetar nazywa się ten waleczny wojownik, którego ja jestem ojcem, słyszycie? Yuma Shetar! Old Shatterhand, wielka blada twarz, nadał mu to imię, a Winnetou, najsłynniejszy Apacz, nazwał się jego przyjacielem i bratem. Kto między wami ma coś przeciw temu imieniu? Kto chce jeszcze gniewać się na to, że Old Shatterhand palił z moim synem fajkę pokoju? Kto? Niech przyjdzie tu do mnie i niech wyciągnie swój nóż! Wytnę mu duszę z ciała, a jego śmierdzące mięso dam sępom na pożarcie!
Przez chwilę panowało głębokie milczenie; wreszcie zawołał jeden z Mimbrenjów:
— Yuma Shetar! — i — „Yuma Shetar, Yuma Shetar“! — krzyknęli za nim wojownicy, nie myśląc już wcale o Yuma, którzy przecież znajdowali się wpobliżu. Potem wszyscy w stu pięćdziesięciu, zaczęli się cisnąć do nas, ażeby potrząsnąć ręką ich nowego i najmłodszego towarzysza. Pierwotna niechęć zamieniła się w zachwyt. Stary wódz pochwycił mnie za obie ręce i chciał rozpocząć mowę dziękczynną, przeszkodził mu jednak Winnetou:
— Mój brat może później powiedzieć, co czuje jego serce; teraz już niema na to czasu. Dzień się kończy i ściemnia się szybko. Tam oto stoi wywiadowca, który chce z nami pomówić. Czas już, abyśmy poszli śledzić nieprzyjaciół.
Miał słuszność, bo strażnik już wyszedł z za krzaków i stał niedaleko nas. A więc nie miał już kogo obserwować; wszakże poprzednio skarcony, nie odważył się teraz zbliżyć bez wezwania. Podszedł dopiero na skinienie Winnetou i rzekł:
— Yuma nadjechali, później jednak zawrócili w tym samym kierunku, skąd przyszli.
— Na jaką się odległość zbliżyli?
— Nadeszło naprzód dwóch wywiadowców; zatrzymali się na miejscu, gdzie spotkaliśmy Old Shatterhanda, i zaczekali ha główny oddział. Po długiem obserwowaniu śladów pojechali Yuma jeszcze kawałek dalej, aby przypatrzyć się naszemu tropowi; następnie zawrócili powoli i zniknęli na horyzoncie.
Winnetou skinął ręką na znak, że strażnik może odejść i odezwał się do wodza:
— Nalgu Mokaszi słyszy, że miałem słuszność. Yuma zawrócili, ale tylko w tym celu, żeby nas zmylić i uśpić naszą czujność. Niech wojownicy Mimbrenjów zostaną tutaj, dopóki nie powrócę z Old Shatterhandem.
Dosiedliśmy koni. Gdy odjeżdżaliśmy, wieczór już tak ciemniał, że z wielką trudnością można było rozpoznać ślady kopyt końskich. Wyprawa nasza zaczęła nabierać cech awanturniczych; w ciemną noc mieliśmy odszukać i śledzić wroga, o którym wiedzieliśmy, a raczej przypuszczaliśmy jedynie tyle, że jechał już nie w tym kierunku, w którym się oddalił. —
Ilekroć przedsiębrałem z Winnetou takie wyprawy, z pozoru na ślepo, zawsze podziwu godny instynkt Apacza prowadził nas do celu! Cieszyłem się więc, że będę mógł dzisiaj znowu, po tak długiej rozłące, być świadkiem jego olśniewającej bystrości.
Ażeby zrozumieć sytuację, w jakiej znajdowaliśmy się, należy sobie przedstawić las o długości dwóch godzin jazdy konnej, szerokości mniej więcej pół godziny. Ciągnął się prawie dokładnie z zachodu na wschód. Na stronie południowej, blisko wschodniego końca leżał ów cypel, za którym zostawiliśmy Mimbrenjów. Należało zatem przypuszczać, że Yuma, wracając w kierunku zachodnim, objadą las od strony północnej, skręcą na południe, a następnie pójdą wzdłuż jego południowej strony, żeby nas niespodzianie napaść od zachodu. Chcąc więc natrafić na nich, powinniśmy byli dostać się zawczasu do skraju północnego i tam oczekiwać ich przybycia. Tak właśnie postąpiliśmy; objechawszy las od strony wschodniej, zatrzymaliśmy się na jego północno-wschodnim rogu, pewni, że uprzedzamy Yuma, gdyż nie mogli tutaj przyjechać przed nastaniem zupełnej ciemności.
Do tej chwili nie mówiliśmy nic; teraz zapytałem krótko:
— Ty dalej, czy ja?
— Jak Old Shatterhand chce, — odpowiedział Apacz.
— Więc niech Winnetou pojedzie dalej; jego uszy są lepsze od moich.
— Słuch Błyskawicy wesprze ucho mojego przyjaciela. Jaki znak sobie damy?
— Nie nadaje się krzyk orła, gdyż w tej okolicy orłów niema.
— Więc niech Old Shatterhand naśladuje pumę; te zwierzęta są tutaj dosyć pospolite. Po tych słowach odjechał Winnetou; kroki jego niepodkutego konia były prawie niedosłyszalne. Rozdzieliliśmy się, nie wiedząc, w jakiej odległości od lasu będą przejeżdżać Yuma; dlatego jeden, z nas musiał zająć dalsze, a drugi bliższe stanowisko. Naturalnie, skraj lasu nie szedł w prostej linji, lecz tworzył liczne zakręty, wzdłuż których nie jechaliby Yuma na pewno. Musieliśmy wyczuć mniej więcej położenie obranej przez nich drogi; tutaj mógł nam pomóc tylko instynkt i doświadczenie. Gdybyśmy ustawili się za blisko lub za daleko lasu, minęliby nas niepostrzeżenie. Mimo to, nie zamieniliśmy ani jednego słowa o tym szkopule, gdyż każdy musiał zdać się na własną roztropność.
Odjechałem nieco od lasu, następnie zsiadłem położyłem się na ziemi. Mój koń zaczął natychmiast skubać trawę.
Hatatitla, iteszkusz! — Hatatitla, połóż się! — rzekłem.
Koń wyciągnął się natychmiast i od tej chwili nie poruszył ani jednego źdźbła. Szmer, wywołany zrywaniem trawy, byłby mi przeszkadzał słyszeć zdaleka nadjeżdżających Yuma. Leżałem tuż przy koniu, ażeby go móc lepiej obserwować. Winnetou powiedział zupełnie słusznie, że słuch karosza wesprze moje uszy; wiedziałem, że mogę pod tym względem liczyć na szlachetne zwierzę.
Leżałem głową na wschód, skąd mieli nadejść Yuma. Koń był zwrócony w tym samym kierunku. Od czasu do czasu podnosił głowę i wciągał powietrze powoli, badawczo przez nozdrza. Wtem — po upływie mniej więcej kwadransa, — zamienił się cichy początkowo oddech konia w silniejsze parskanie; karosz nadstawił uszu i zdawał się czegoś wyczekiwać. Przyłożyłem głowę do ziemi, nic jednak nie mogłem usłyszeć.
Teraz parsknął koń głośniej, atoli nie z obawą, jakby to był uczynił za zbliżeniem się dzikiego zwierza. Nadchodzili zatem ludzie. Położyłem rękę na nozdrzach karosza i przycisnąłem je; wiedziałem, że od tej chwili zwierzę, dzięki indjańskiej tresurze, otrzymanej od Winnetou, nie wyda ze siebie żadnego głosu i nie poruszy się, nawet gdyby strzelano.
Teraz należało tylko życzyć sobie, żeby kierunek, w którym się posuwali zbliżający, nie prowadził wprost przeze mnie. Niebawem pokazało się, że obawa moja co do tego nie była przesadna. — Po pewnym czasie usłyszałem głuchy odgłos wielu kopyt końskich; zbliżały się coraz bardziej i, jak się zdawało, wprost na mnie. Wtem zobaczyłem ciemną masę ludzi i zwierząt; teraz nie mogłem już powstać i usunąć się, gdyż zostałbym spostrzeżony. Przycisnąłem się więc do konia, jak mogłem najbliżej, i trzymałem silnie dłoń na jego nozdrzach.
Jeszcze chwila — oczekiwani nadjechali, szczęściem nie tak blisko, jak przypuszczałem. Pierwszy minął mnie w odległości trzydziestu może kroków; za nim postępowali inni, jadąc nie pojedynczo, jeden za drugim, lecz gromadnie, po kilku obok siebie. Twarzy nie mogłem rozpoznać, a postacie bardzo niewyraźnie; liczba jednak zgadzała się mniej więcej: byli to Yuma.
Nakoniec nadciągnęli dwaj spóźnieni maruderzy; zbaczając nieco na lewo, zbliżyli się do mnie na mniej więcej piętnaście kroków. Postać konia i moje własne ciało tworzyły ciemną, odbijającą się od krótkiej trawy, masę, której prawie nie można było nie zauważyć z tak małej odległości. I rzeczywiście, stało się; — obydwa draby zatrzymali swoje konie i zwrócili głowy w moim kierunku. — Jaki będzie wynik tego? — Jeślibym leżał dalej spokojnie, podeszliby do mnie na pewno. Musiałem ich przestraszyć i odpędzić. Do tego nadawał się najlepiej znak, umówiony z Winnetou. Lecz — jeśliby mnie uważali za prawdziwego kuguara i strzelili do mnie! Miałem jednak nadzieję, że nie będą strzelać, gdyż huk mógł stąd łatwo dojść aż do uszu Mimbrenjów.
Jeden z nich zwrócił już konia w moją stronę. Wyprostowałem się do połowy, żeby nadać sobie wielkość zwierzęcia, którego głos chciałem naśladować, i — ryknąłem krótko a gniewnie, jak gotująca się do obrony puma. Indjanin wydał okrzyk przestrachu i cofnął się szybko; gdy następnie powtórzyłem ryk, ruszyli obydwaj z wielkim pośpiechem za swoimi towarzyszami i niebawem znikli mi z oczu. Dzięki Bogu, udał się rozpaczliwy podstęp! A jak łatwo mógł ryk mój sprowadzić zpowrotem wszystkich Yuma!
Zaledwie znikli, a ja dosiadłem konia, ukazał się Winnetou.
— Gdzie? — zapytał krótko.
— Tam, przed nami.
— Dlaczego mój brat ryczał dwa razy? Raz wystarczało.
— Ponieważ Yuma zobaczyli mnie leżącego i musiałem ich wystraszyć.
— Uff! Jeśli tak, to Old Shatterhandowi szczęście dopisało!
Od tej chwili nie zamieniliśmy przez dłuższy czas ani słowa. Jechaliśmy w milczeniu za czerwonoskórymi w takiej odległości, że rozpoznawaliśmy ich jako niewyraźną plamę na łące; oni jednak nie mogli nas zobaczyć absolutnie, ani też słyszeć kroków naszych koni.
Tak jechaliśmy przez dwie godziny wzdłuż północnego skraju lasu; następnie zboczyliśmy na południe, równolegle do jego strony zachodniej. Winnetou odezwał się teraz, wypowiadając moje własne myśli:
— Ponieważ Yuma nie wiedzą, gdzie są Mimbrenjowie, więc rozłożą się wkrótce obozem i wyślą wywiadowców.
— Mój brat ma słuszność. Wyprzedzimy ich i zaczekamy.
Niebawem wynurzył się przed nami południowo zachodni róg lasu; Yuma zatrzymali konie, my zaś cofnęliśmy się nieco, aby uniknąć przygodnego spotkania.
— Niech Old Shatterhand potrzyma wodze mojego konia — rzekł Winnetou. — Chcę wiedzieć dokładnie, gdzie oni się znajdują.
Zeskoczył z siodła i odszedł. Miejsce, gdzie zostałem, leżało w odległości może czterystu kroków od czerwonoskórych. Nic nie zdradzało ich obecności, gdyż oczywiście nie odważyli się zapalić ogniska. Nie przeczuwali, że Mimbrenjowie, przed którymi tak bardzo mieli się na baczności, byli od nich oddaleni zaledwie o dwie godziny drogi. — —



II
ODWET.

Winnetou powrócił bardzo prędko; obserwując obóz Yuma, przekonał się, że wysłali dwóch wywiadowców.
— Tych oczywiście schwytamy? — zapytałem, on jednak nie odpowiedział wcale, gdyż uważał to za rzecz zupełnie naturalną.
Odjechaliśmy zatem nieco od lasu, żeby czerwonoskórzy nie posłyszeli kroków naszych koni, i skręciliśmy potem na jego południową stronę, wzdłuż której musieli posuwać się wywiadowcy. Mniej więcej po kwadransie jazdy skierowaliśmy się znowu ku lasowi i, dotarłszy do pierwszych drzew, zsiedliśmy z koni. Przywiązawszy je do krzaków, cofnęliśmy się i usiedli na ziemi, w upatrzonem miejscu. Według wszelkiego prawdopodobieństwa musieli owi dwaj Yuma tędy przechodzić.
Tymczasem rozjaśniło się nieco; księżyc wszedł na niebo i oświetlił wspaniale łąkę; nie widzieliśmy go jednak, gdyż był jeszcze ukryty za lasem, który rzucał cień na dość znacznej przestrzeni.
Czekaliśmy może około dziesięciu minut, gdy wtem dobiegły nas kroki, zbliżające się z prawej strony. Wywiadowcy nadeszli, trzymając się tak blisko lasu, że widzieliśmy dokładnie ich postacie; rysów twarzy nie mogliśmy jednak rozpoznać. Szli jeden za drugim. — Jeden z nich, wyższy i tęższy od swego towarzysza, wydawał mi się znajomy.
— Ja pierwszego, ty drugiego — szepnąłem do Winnetou.
Jeszcze chwila i przeszli obok nas, powoli, ostrożnie, rozglądając się na wszystkie strony. Zaledwie minęli, wyskoczyliśmy z za drzew. W paru szybkich skokach przebiegając obok drugiego, uderzyłem go pięścią w skroń, żeby ułatwić Winnetou walkę, a następnie chwyciłem pierwszego Indjanina obydwiema rękami za gardło, uderzyłem go kolanem w plecy i, pociągnąwszy wstecz, przewróciłem na ziemię. Gdy potem klęknąłem mu szybko na piersiach i zbliżyły się nasze twarze, poznałem, kogo mam przed sobą. Był to Wielkie Usta, wódz Yuma, we własnej osobie. Prawe ramię miał na temblaku i nawet, gdybym go tak mocno nie ścisnął za gardło, nie mógłby się bronić skutecznie swoją lewą ręką.
Rzut oka na Winnetou powiedział mi, że ten skorzystał wiele z uderzenia, jakie wymierzyłem towarzyszowi wodza. Apacz, klęcząc na plecach wywiadowcy, zdjął z niego lasso i zawiązał mu niem ręce ztyłu. Czerwonoskóry, oszołomiony chwilowo, nie próbował się bronić. Winnetou podszedł do mnie i, podczas gdy ja trzymałem wodza, związał go tak samo, jak swojego jeńca. — Rozpoznał teraz rysy skrępowanego i, zaskoczony, zawołał wbrew swemu zwyczajowi:
— Uff! Czy mój biały brat widział, kogo wzięliśmy, do niewoli?
— Tak — odpowiedziałem, uwalniając szyję Vete-ya. — Połów był znakomity.
Jeniec zaczerpnął głęboko powietrza i zgrzytnął, patrząc na mnie przeszywającym wzrokiem:
— Old Shatterhand! Ciebie mógł tylko zły duch tutaj sprowadzić!
— Nie zły duch, lecz ten wojownik, którego widzisz przy mnie — odpowiedziałem, wskazując na Apacza. — Sporzyj! Czy znasz go?
Właśnie w tej chwili ukazał się księżyc z poza rogu lasu, oświetlając jasno mojego czerwonego przyjaciela.
— Winnetou! Uff, uff! Wódz Apaczów! — wyrwało się z ust Yuma.
— Tak, Winnetou! — podchwyciłem. — Przyznasz zapewne, że nie oswobodzisz się już nigdy. — Kto dostanie się w moc Winnetou, ten odzyska tylko wtenczas wolność, gdy mu wódz Apaczów da ją dobrowolnie.
— Mylisz się! — odpowiedział Vete-ya tonem groźby. — W ciągu kilku minut będę znowu wolny.
— Jakto?
— Uwolnią mnie moi wojownicy. Ja i mój towarzysz wyprzedziliśmy ich tylko, a oni postępują tuż za nami. Jesteście zgubieni. Jeśli nas jednak natychmiast rozwiążecie, będę gotów was puścić.
— Najgłupsze to słowa, jakie kiedykolwiek wypowiedziałeś, — zaśmiałem się na głos.
— Mówię prawdę! — obstawał wódz.
— Gdybyś mówił do ludzi niedoświadczonych, mógłby ci się udać podstęp; ponieważ jednak masz przed sobą mnie i Winnetou, więc to jedynie śmiechu warte, że nas usiłujesz zastraszyć. Czy twoi wojownicy mają konie, czy nie?
— Mają; wiesz przecie o tem. Tem prędzej przybędą tutaj.
— Więc oni mają konie, a wy nie jedziecie, lecz idziecie pieszo przed nimi? Nie uważasz nas chyba za dzieci! Już to, co powiedziałem, wystarczyłoby, żebyśmy wszystko zrozumieli; my wiemy jednak oprócz tego, że Yuma rozłożyli się obozem, a wy dwaj poszliście na poszukiwanie Mimbrenjów. Jesteście wywiadowcami i wasi wojownicy nie wyruszą nigdzie przed waszym powrotem.
— Obrażasz mnie! Jak możesz wodza nazywać wywiadowcą!
— Dlaczego nie, jeśli nim jesteś? — Tak bardzo zależało ci na tem, aby mnie schwytać powtórnie, że sam się wybrałeś na poszukiwania.
— A ja powiadam raz jeszcze, że się mylisz. Rozwiążcie lassa, gdyż inaczej uwolnią nas wojownicy nasi w ciągu kilku chwil. Wtedy nie będę mógł się za wami wstawić; zginiecie z ich rąk niechybnie!
— Nie boimy się was, — odparł Winnetou. — Jak wywiadowców przed chwilą schwytaliśmy, tak schwytamy wszystkich waszych wojowników!
— Oni będą się bronić i zniszczą was, — groził Vete-ya.
— Twoja mowa jest próżna jak worek od prochu, z którego wysypano ostatnie ziarnko. Mówię ci, ja, Winnetou, że ty sam wydasz rozkaz swoim wojownikom, żeby zaniechali wszelkiej obrony przeciw nam.
— Nigdy!
— Nigdy? — Postąpisz tak, skoro tylko dzień zaszarzeje! Jestem tego tak pewny, że nie będę chował przed tobą żadnej tajemnicy, lecz powiem otwarcie, co mam jeszcze omówić w tej sprawie z moim bratem Old Shatterhandem. Możesz się przysłuchiwać.
Zwróciwszy się po tych słowach do mnie, ciągnął dalej:
— Który z nas pojedzie z jeńcami do naszych przyjaciół? Jeden ma pozostać, ażeby obserwować Yuma i przeszukać okolicę ich obozu jeszcze dokładniej, niż przedtem, a drugi musi sprowadzić naszych sprzymierzeńców.
— Niech Winnetou postanowi, — odpowiedziałem.
— Więc ja zostanę, a ty pojedziesz. Gdy wrócicie, znajdziesz mnie na tem samem miejscu, gdzie teraz jesteśmy. Jeńcy wsiądą na mojego konia i pozwolą przywiązać się do niego. Na najmniejszą próbę obrony, odpowiedzielibyśmy nożami!
Przyprowadził konie. Jeńcy uznali, że muszą zrezygnować z wszelkiego oporu. Nie przyszło im na myśl wołać o pomoc, gdyż byliśmy tak oddaleni od ich obozu, że najgłośniejsze nawet wycie nie doszłoby uszu Yuma. —
Obydwaj czerwoni musieli wsiąść na karosza Winnetou i zostali skrępowani w ten sposób, że prawą nogę wodza związaliśmy z lewą nogą jego podwładnego i naodwrót, uniemożliwiając ucieczkę nawet w razie jakiegoś nieprzewidzianego wypadku. — Niebawem odjechaliśmy w kierunku wschodnim, ku obozowisku Mimbrenjów, podczas gdy Winnetou udał się na zwiady.
Nie chcąc tracić czasu, korzystałem z blasku księżyca i jechałem galopem. Jeńcy zachowywali długi czas zupełne milczenie; nakoniec jednak nie mógł się wódz powstrzymać od zapytania, do którego przywiązywał wielką wagę:
— Kto są ci ludzie, do których Old Shatterhand jedzie?
— Moi przyjaciele — odparłem krótko.
— O tem wiedziałem, nie pytając. Chciałem żebyś mi powiedział, czy to są blade twarze, czy też mężowie czerwoni.
— Czerwoni.
— Z jakiego szczepu?
— Mimbrenjowie.
— Uff! — zawołał przestraszony. — Czy dowodzi nimi Winnetou?
— Nie. Przebywa u nich tylko jako gość.
— Więc któż jest wodzem?
W innym wypadku nie byłoby mi z pewnością przyszło do głowy udzielać mu wiadomości; obecnie jednak miałem ku temu ważne powody. Wiedziałem o nienawiści, jaką żywili do siebie on i Silny Bawół, więc jasnem było, że imię tego wodza musiało Vete-ya odebrać resztę nadziei, jeśli ją jeszcze wogóle posiadał. Dlatego odpowiedziałem chętnie:
— Nalgu Mokaszi.
— Uff! Silny Bawół! Właśnie on! Nie mógł to być kto inny!
— Przestrach cię ogarnia? Czy nie wiesz, że wojownikowi nie wolno bać się żadnego niebezpieczeństwa, żadnego człowieka?
— Ja się nie boję! — zapewnił dumnie. — Nalgu Mokaszi jest moim najzawziętszym wrogiem. Ilu wojowników ma przy sobie?
— Daleko więcej, niż ty.
— Wiem, że będzie żądał mojej śmierci. Czy weźmiesz mnie w opiekę?
— Ja?! Pytanie twoje jest pytaniem szaleńca. Chciałeś mnie zamordować przy palu męczarni, a teraz pytasz, czy cię wezmę w opiekę!
— Ale obchodziłem się z tobą dobrze. Nie cierpiałeś ani głodu, ani pragnienia. Czy nie powinieneś mi być za to wdzięczny?
— Kto może powiedzieć, że Old Shatterhand był kiedy niewdzięczny!
— Więc ja także liczę na twoje względy.
— Masz prawo do tego. Jestem gotów uczynić dla ciebie to samo, co ty dla mnie uczyniłeś.
— Jak to rozumiesz?
— Nalgu Mokaszi będzie żądał twojej śmierci; zaprowadzi cię do wigwamów Mimbrenjów, gdzie umrzesz przy palu męczarni.
— Ty dopuścisz?!
— Tak. Ale postaram się, żeby się z tobą dobrze obchodzono podczas drogi i żebyś nie cierpiał ani głodu, ani pragnienia.
Wódz odczuł ironję, zawartą w tych słowach, i zamilkł. Wiedziałem jednak, że to milczenie nie potrwa długo. Indjan z Meksyku nie można porównywać pod względem bohaterstwa z ich czerwonoskórymi braćmi ze Stanów Zjednoczonych. Apacz, Komancz, nawet Dakota uważałby sobie za hańbę wszczynać ze mną teraz rozmowę. Poddałby się napozór spokojnie swemu losowi, a równocześnie czatowałby chciwie na sposobność ucieczki. Jeśliby się taka sposobność nie nadarzyła, poszedłby na spotkanie najokrutniejszej śmierci, nie wypowiedziawszy ani słowa i nie okazawszy ani jednym odruchem, jak gorące żywi pragnienie wolności. Indjanie południowi nie są jednak stoikami, udają ich wprawdzie, może nawet przekonani, że są nimi, ale w obliczu rzeczywistości znika ich wrzekoma obojętność i nieczułość. Wódz Yuma wiedział, że u Nalgu Mokaszi nie znajdzie łaski; myśląc więc nad sposobami ratunku, doszedł nakoniec do przekonania, że może go znaleźć tylko u mnie, albo przeze mnie. Wobec tego po kilku minutach podjął:
— Słyszałem, że Old Shatterhand jest przyjacielem czerwonych mężów?
— Przyjacielem tak czerwonoskórych, jak i białych; jestem jednak wrogiem każdego złego człowieka, bez względu na to, czy barwę oblicza ma jasną, czy też ciemną.
— Czy uważasz mnie za złego?
— Tak.
— A gdybym się poprawił?
— Nie masz na to czasu. Kto umarł przy palu męczarni, ten nie może się już poprawić.
— Więc daj mi czas!
— Dlaczego? Poco? Dla mnie jest rzeczą najzupełniej obojętną, czy się poprawisz, czy nie. Gdybyś nawet miał czas i mógł się zmienić, to przecież nie przyniosłoby mi to żadnej korzyści.
Po tych słowach spuściłem głowę i udałem, że się namyślam; następnie rzekłem:
— Jednakże, zastanowiwszy się nad tem, dochodzę do przekonania, że przecież znalazłby się jeszcze powód, dla którego mógłbym zająć się tobą.
— Więc mów! Wyjaw ten powód!
— Jestem gotów złagodzić twój los, a może nawet będę przemawiał za uwolnieniem twojem, żądam jednak za to, abyś mi powiedział prawdę.
— Jaką prawdę?
— Zapytam się o Meltona i Wellera; od szczerości odpowiedzi zależeć będzie twój los.
— Więc pytaj! Jestem gotów powiedzieć ci wszystko!
— Nie teraz, lecz później, gdyż zbliżamy się do celu naszej jazdy.
Galop obydwu szybkonogich wierzchowców zaniósł nas prędko na miejsce, gdzie obozowali Mimbrenjowie; zwolniłem więc biegu i ostatni kawałek drogi przejechaliśmy kłusem. Wkrótce wynurzyło się kilkanastu Indjan, którzy, skierowawszy na nas swoje strzelby, kazali stanąć.
— Old Shatterhand! — zawołałem do nich. Zostaliśmy przepuszczeni przez linję straży. — Mimbrenjowie nie palili ognisk; cofnęli się w cień lasu. Ponieważ wartownicy nie mogli się oddalić, ażeby nas zaprowadzić do wodza, nadeszło kilku wojowników; sam w ciemnościach niełatwo odnalazłbym miejsce postoju. Nalgu Mokaszi, zobaczywszy dwa konie, przypuszczał, że wracam z Winnetou, gdy jednak zatrzymałem się przed nim i zeskoczyłem na ziemię, spostrzegł dwie obce postacie, siedzące na drugim koniu i zapytał:
— Powracasz bez wodza Apaczów? Gdzie on jest i co to za czerwoni mężowie, których przyprowadzasz ze sobą? Dlaczego nie zsiadają?
— Bo nie mogą. Z powodu ciemności nie widzisz, że są do konia przywiązani.
— Przywiązani? Więc są to schwytane psy Yuma?
— Tak.
— To dobrze! Nie zobaczą już nigdy wolności i mam nadzieję, że najgorszy z nich, Vete-ya, wpadnie nam również w ręce. Zdejmcie ich z konia i przywiążcie do drzew!
Wydawszy ten rozkaz, chciał się odwrócić od jeńców i rozmawiać ze mną w dalszym ciągu; dlatego rzekłem:
— Mówisz o wodzu Yuma. Czy nie zechcesz przypatrzyć się bliżej jeńcom?
Na te słowa podszedł Nalgu Mokaszi do konia Winnetou i spojrzał na postać pierwszego jeźdźca. Następnie cofnął się szybko i zawołał:
— Uff! Czy widzę dobrze, czy też myli mnie cień, w którym stoję? Czy to jest rzeczywiście ten pies, który chciał zamordować moje dzieci?
— Tak jest.
— A więc naprawdę! Vete-ya! Słuchajcie, waleczni wojownicy Mimbrenjów, — Vete-ya w niewoli!
— Vete-ya, Vete-ya! — przeleciało przez szeregi czerwonoskórych. — Wszyscy zbliżyli się do nas; każdy chciał go widzieć, każdy ciskał groźby i przekleństwa, które nie dadzą się powtórzyć. Zerwaliby go z konia, pomimo więzów, gdybym temu nie przeszkodził.
— Cofnijcie się! — rozkazałem. — Jeniec należy do mnie; nie wy, lecz ja wziąłem go do niewoli!
— Ale ty należysz do nas, — przerwał mi Nalgu Mokaszi; — dlatego i jeniec jest zarówno nasz, jak i twój. Teraz jednak nie stanie mu się nic złego. — Przywiążcie jego i towarzysza do drzewa i strzeżcie pilnie, żeby ich odeszła wszelka nadzieja ucieczki!
— Nie, — odpowiedziałem. — Przywiążcie każdego z nich do osobnego konia! Musimy wyruszyć natychmiast do Yuma, którzy obozują za południowo-zachodnim rogiem lasu. Winnetou pozostał w ich pobliżu, ażeby obserwować.
— Czy napadniemy na nich?
— Sądzę, że niema wcale potrzeby rozpoczynać walki. Nie miałem czasu naradzić się z Winnetou, ale jest on na pewno tego samego mniemania co ja, że weźmiemy nieprzyjaciół do niewoli bez rozlewu krwi.
— Tem lepiej; wówczas umrą wszyscy przy palu męczarni, a w wigwamach Mimbrenjów zapanuje wielka radość i uciecha. — Czy słyszeliście, wojownicy, Old Shatterhand każe wyruszyć w drogę!
W dwie minuty później siedzieli wszyscy na koniach i galopem popędziliśmy tą samą drogą, którą dopiero co przybyłem. O jeńców już się nie kłopotałem, przekonany, że znajdowali się pod strażą więcej niż pewną. Jadąc z Nalgu Mokaszi na czele oddziału, opowiedziałem mu przebieg naszej wyprawy wywiadowczej.
— Mój brat, Old Shatterhand, znajdował się w wielkiem niebezpieczeństwie — rzekł wódz, gdy skończyłem. Wojownicy Mimbrenjów wiedzą, że puma nawet w nocy nie zaczepia jeźdźca; nas nie mógłbyś oszukać. Psom Yuma uszedłeś, gdyż ich czaszki są wypełnione zgniłą trawą. Sądzisz więc, że obejdzie się bez walki?
— Tak jest.
— Yuma są tchórzliwe żaby, ale nadciągnęli z wielką siłą; jestem przekonany, że będą się bronić.
— Kto się broni, ten musi być napadnięty; my jednak nie będziemy ich wcale zaczepiać.
— A mimo to się poddadzą?
— Tak.
— Wtedy byliby warci, żeby ich oplwano i wyśmiano. Jestem stary i przeżyłem już wiele rzeczy, których inni nigdy nie doświadczą; nie zdarzyło mi się jednak widzieć, żeby się kto poddał bez przymusu.
— Usłyszysz resztę później, gdy się porozumiem z Winnetou. Teraz spieszmy, aby jak najprędzej do niego przybyć!
Jak wiatr pędziliśmy wzdłuż lasu, dopóki nie dotarliśmy do miejsca, na którem rozstałem się z Winnetou. Stał tam, wyprostowany, w świetle księżyca, żebyśmy go natychmiast spostrzegli. Zsiadłszy z koni, przywiązaliśmy je do drzew wzdłuż skraju lasu; jeńców obstawiono podwójną strażą; wszyscy czerwonoskórzy usadowili się w cieniu i wkrótce zapanowała taka cisza, że chyba tylko jakiś zawołany wywiadowca mógłby nas tutaj wyśledzić.
Winnetou, Nalgu Mokaszi i ja siedzieliśmy razem, żeby omówić plan pojmania Yuma. Żaden z wojowników nie odważył się zbliżyć do nas tak, ażeby móc słyszeć rozmowę; Indjanin jest wprawdzie wolnym wojownikiem i nie zna wojskowej dyscypliny, dowódcy swemu jednak okazuje niemniejszy szacunek, niż żołnierz generałowi.
Nalgu Mokaszi był daleko starszy, niż ja, lub Winnetou, a przecież ustępował nam pod względem cierpliwości. Zaledwie zajęliśmy miejsca obok siebie rozpoczął:
— Te psy Yuma zabiegły nam drogę; pośpieszmy się, nie pozwólmy im wrócić do ich dziur i jaskiń!
Winnetou zwlekał z odpowiedzią, ja również milczałem. Stary wódz był chciwy krwi; mnie jednak śmierć tylu ludzi przejmowała wstrętem. Pragnąłem doprowadzić do pokojowej ugody między obydwoma szczepami; atoli nie śmiałem wyjawić tego z miejsca wodzowi Mimbrenjów; nasunąłbym podejrzenia i, mogłem się spodziewać, że jego zapamiętałość doradzi mu działać na własną rękę i podług własnego przekonania. — Co do Winnetou, to byłem pewien, że zgodzi się ze mną przynajmniej w tem, żeby, o ile możności, uniknąć rozlewu krwi. — Ponieważ zwlekaliśmy z odpowiedzią, więc Nalgu Mokaszi ciągnął dalej:
— Czy moi bracia słyszeli me słowa? Czemu nie mówią nic? Old Shatterhand nie chce walczyć. Cóż więc mamy przedsięwziąć? Czy Winnetou może mi to powiedzieć?
— Mogę — odparł Apacz.
— Moje uszy są otwarte i pragną go słyszeć.
— Yuma poddadzą się, nie podnosząc broni.
— W to nie wierzę. Gdyby tak postąpili, byliby większymi tchórzami, niż mogę przypuszczać, pomimo mojej pogardy dla nich.
— Czy nie można dzielnego człowieka zmusić do poddania się bez walki? Dobry wojownik musi być nietylko waleczny, lecz także ostrożny, rozważny i mądry. Kto może powiedzieć, że Winnetou zabrakło kiedy odwagi, — że okazał się tchórzem? A przecież zdarzało mu się nieraz poddać wrogom bez walki. Gdyby był walczył, padłby zabity, nie wyrządzając szkody nieprzyjacielowi. Pozwoliwszy się natomiast wziąć do niewoli, uciekał później i karał wroga. Co więc było lepsze: ślepa waleczność, czy przezorna rozwaga?
— Rozwaga — przyznał Mimbrenjo.
— A czy Old Shatterhand nie postąpił tak samo? Gdy go Yuma porwali, mógł się bronić, dopóki nie byłby padł pod ich ciosami. On jednak nie uczynił tego, lecz dał się pojmać. Popatrz na niego! Czy nie jest wolny? Czy nie wziął do niewoli ich wodza? Czy może postąpił jak tchórz? Nie; działał roztropnie! Tak samo zrobią Yuma, gdy się przekonają, że opór byłby dla nich zgubą.
— Czy Winnetou potrafi ich przekonać?
— Tak, jeśli pomogą mi wojownicy Mimbrenjów.
— Więc powiedz, jaki masz plan!
— Otoczymy Yuma. Gdy Old Shatterhand odjechał, przypatrzyłem się dokładnie obozowi. — Yuma są bardzo znużeni; śpią w trawie, na skraju lasu; nie rozstawili straży, gdyż liczą na swoich obydwu wywiadowców. Tylko wpobliżu koni, puszczonych na paszę, dwaj wojownicy czuwają, aby zwierzęta nie oddaliły się zanadto. Czy nie Jest więc łatwo otoczyć śpiących?
— Od strony lasu łatwo, niepodobna zaś od strony łąki. W lesie jest ciemno, więc można się tam zakraść. Łąkę natomiast jasno oświetla księżyc; ludzie, czuwający przy koniach, zobaczyliby, jak nadchodzimy, i zbudziliby innych.
— Tak jest, księżyc świeci jasno, a jednak oczy Nalgu Mokaszi nie widzą, w jaki sposób możemy sobie poradzić. Yuma nie spostrzegą nas absolutnie. Zakradniemy się pieszo, nie na koniach. Żaden z nieprzyjaciół nie dojrzałby teraz człowieka, pełzającego na brzuchu w trawie.
— Uff! Jeśli Winnetou tak sobie tę rzecz przedstawia, to nie mogę nie przyznać mu słuszności. Co jednak dalej uczynimy?
— Zażądamy, aby złożyli broń.
— Czy mój brat ufa, że posłuchają?
Nalgu Mokaszi wypowiedział to pytanie z niezbyt tajonym uśmiechem. Winnetou zaś odparł spokojnie:
— Jestem nawet przekonany o tem.
— Wobec tego powiem wodzowi Apaczów, co się stanie. Yuma, spostrzegłszy, że są otoczeni, przebiją się z łatwością przez nasz krąg i uciekną.
— Niech więc Nalgu Mokaszi powie, jak rozumie owe słowo „łatwo“! Czy mogą uciec przez las?
— Nie, gdyż tam będą stali nasi wojownicy, ukryci za drzewami, a każdy z nich mógłby zabić dziesięciu wrogów, zanim jedenasty dotarłby do niego. Muszą więc rzucić się w stronę łąki.
— Ale tam będą przecież także nasi wojownicy!
— Ci nie przeszkodzą w ucieczce, gdyż najlepszy nawet biegacz nie dopędzi konia.
— Uff! Zatem Nalgu Mokaszi myśli, że Yuma zaatakują nas konno?
— Tak jest. Skoro zobaczą, że są otoczeni, wskoczą na konie i przebiją się przez szeregi naszych, kierując ku łące.
— Słusznie, ale koni nie dosiędą, — odparł Winnetou z właściwą sobie pewnością.
Teraz dopiero zaczęło świtać w głowie Nalgu Mokaszi. Wydmuchnął powietrze przez usta z przytłumionym świstem, jakby na znak zdziwienia, i zapytał:
— Winnetou chce im zabrać konie? Przyjdzie to z trudnością, z wielką trudnością.
— Przyjdzie to z łatwością, nawet dziecku. Bez koni nie przepuścimy ich. Każdą próbę w tym kierunku przypieczętują krwią.
— Więc nie uczynią tego, ale się też nie poddadzą. Co zamyśla Winnetou wtenczas?
— Wezwiemy ich, aby złożyli broń. Wielkie Usta każe swoim ludziom się poddać.
— Czy chcesz go zmusić do tego pod groźbą śmierci?
— Możemy spróbować tego środka.
— To się nie uda, chociaż jest tchórzem. Wie, że nie zabijemy go zaraz, lecz weźmiemy ze sobą, aby umarł przy palu męczarni. Będzie się więc spodziewał, że umknie nam po drodze.
— Mój brat przypisuje mu zbyt wielką niezaradność. Czy przypuszczasz naprawdę, że Vete-ya pozwoliłby zastrzelić wszystkich swoich wojowników w tym celu, że byśmy go samego wlekli dalej ze sobą? Czy nie zgodzi się, aby jego ludzie byli z nim razem w niewoli? Im więcej jeńców, tem łatwiejsza ucieczka.
— Ale tem większa nasza czujność! Gdyby ucieczkę miał zapewnioną, uwierzyłbym, że zgodzi się napozór na nasze żądanie.
— Więc trzeba tylko dać mu tę pewność, a ja znam człowieka, który może to zrobić z łatwością. Jest nim Old Shatterhand.
— Old Shatterhand, mój biały brat? W jaki sposób mógłby wpoić w wodza Yuma mniemanie, że jeśli się podda ze wszystkimi swoimi wojownikami, będzie mógł umknąć, — a jeśli nie, to zginie?
— Zapytaj jego samego! Podczas gdy ja rozmawiałem z tobą, on się namyślał nad tem. Vete-ya chce go oszukać; nie będzie więc trudno Mimbrenja w błąd wprowadzić.
Było to rzeczywiście godne podziwu, jak Winnetou potrafił odgadnąć moje myśli. Nie wspomniałem mu o tem, nie wiedział, jakie słowa zamieniłem z pojmanym wodzem, a przecież zapowiedział teraz, jak myślę postąpić.
— Czy jest naprawdę tak, jak Winnetou mówi? — zapytał Mimbrenjo.
— Tak jest rzeczywiście. Vete-ya wezwie swoich ludzi, żeby się nam poddali.
— I ty, ty podejmujesz się doprowadzić do tego?
— Tak; mianowicie podstępem, ponieważ on ze swojej strony pragnie mię podejść. Przyrzeknę, że jego i wszystkich Yuma kryjomo uwolnię.
— Vete-ya nie uwierzy.
— Uwierzy, gdyż wie, że Old Shatterhand nie złamał jeszcze nigdy danego słowa.
— Tym razem jednak musiałbyś je przecież złamać i zostać kłamcą! A może chciałbyś dotrzymać przyrzeczenia i wypuścić ich wbrew naszej woli?
— Tak jest!
— I ja mam ci pomóc? Czy z przyjaciela i brata stałeś się moim wrogiem?
— Nie, gdyż nie pozwolę, żeby Yuma uciekli.
— A przed chwilą mówiłeś coś wręcz przeciwnego. Nie wiedziałem, że posiadasz dwa języki. Któremu mam wierzyć?
— Mam tylko jeden język i jemu musisz wierzyć.
— Ale on prawi raz czarno, raz biało!
— Mówi prawdę, nic więcej! To, co tobie mówię, jest prawdą i to, co powiem wodzowi Yuma, będzie także prawdą. Vete-ya wpadnie we własne sidła. Przyrzeknę mu wolność pod pewnym warunkiem. On się zgodzi pozornie, później jednak nie spełni umowy, a wtedy będę zwolniony ze słowa.
— Więc wiesz na pewno, że Vete-ya nie dotrzyma przyrzeczenia?
— Wiem.
— Jaki to warunek mu postawisz?
— Żeby mi powiedział prawdę, co za powód skłonił Meltona do napadu na hacjendę del Arroyo. Wymyśli jakieś opowiadanie, które jednak będzie kłamstwem. Zresztą niema potrzeby już teraz o tem mówić. Wystarczy, że wiem, co się stanie i jak mam się zabrać do rzeczy. Plan jest dobry. Nie traćmy czasu, lecz wykonajmy go! Północ już przeszła, a Yuma musimy otoczyć, zanim dzień zaszarzeje.
— Powiedzieliście wasze zdanie i tak chcecie uczynić; niech więc się stanie według waszej woli. Winnetou i Old Shatterhand wiedzą zawsze, co czynią; nie chcę się zatem sprzeciwiać, chociaż nie mogę was w zupełności zrozumieć. Howgh!
Słowo howgh oznacza stwierdzenie, że to, co zostało postanowione, nie może już ulec zmianie.
Teraz wydano odpowiednie rozkazy. Pięciu Indjan miało zostać tutaj z jeńcami i zabić ich raczej, niż pozwolić uciec. Sześćdziesięciu czerwonoskórych wyznaczono, aby się ukryli w lesie, poza obozem Yuma, reszta zaś miała udać się na łąkę, ażeby utworzyć drugą połowę pierścienia i zetknąć się z końcami pierwszej gromady. W lesie miał dowodzić Winnetou, na łące Nalgu Mokaszi; resztę pozostawiono mnie. Zdawałoby się, że zadanie moje nie było trudne, a jednak w pewnych okolicznościach mogło nabrać pierwszorzędnej wagi; najmniejszy przypadek, nieopanowany przeze mnie, zburzyłby wszystko.
Winnetou, który stanął na czele sześćdziesięciu wojowników, zawezwał mnie przed wyruszeniem.
— Niech mój brat mi towarzyszy, gdyż najchętniej z nim pójdę do koni. Gdybym wziął ze sobą kogo innego, musiałbym zabić strażników.
Było mi to na rękę; przyłączyłem się do niego i wyruszyliśmy w drogę. Pokonanie dwóch strażników, znajdujących się przy koniach, było właściwie zabawką; musieliśmy jednak działać z największą ostrożnością, gdyż najdrobniejszy podejrzany szmer mógł nas zdradzić i zniweczyć cały plan.
Posuwaliśmy się wzdłuż skraju lasu; nieopodal jego rogu weszliśmy między drzewa, postępując dalej ze zdwojoną uwagą. Znajdowaliśmy się teraz na zachodniej stronie lasu i przybyliśmy wkrótce na miejsce, niedaleko którego, na łące, obozowali Yuma. Idąc jeszcze wolniej i ostrożniej, zostawialiśmy co kilka kroków jednego wojownika. Gdy ostatni z nich stanął na posterunku; tworzyli wszyscy łuk naokoło leżącego pod lasem obozu Każdy Mimbrenjo wyszukał sobie takie stanowisko, żeby mógł ostro obserwować nieprzyjaciół, sam nie narażając się na odkrycie. Instrukcje, dotyczące ich czynności, otrzymali zawczasu.
Po tych przygotowaniach stanąłem z Winnetou pod pierwszemi drzewami, żeby się rozpatrzeć w sytuacji. Chociaż do tej strony lasu nie dochodziło światło, mogliśmy rozróżnić prawie każdego Yuma.
Niektórzy z nich padli zmożeni snem przy koniach, inni jednakże, a tych było najwięcej, leżeli pokotem tam, gdzie kto znalazł miejsce; niepodal widniała broń, złożona razem. Dalej pasły się konie; pilnowali je dwaj czerwoni.
Winnetou wskazał na nich i szepnął:
— Darujmy im życie. Mój brat weźmie na siebie jednego, a ja drugiego!
Chciał się oddalić, lecz zatrzymałem go pytaniem:
— Czy Winnetou spostrzegł, że warty zmieniają się co godzina?
— Tak.
— A więc musimy zaczekać; odkrytoby wszystko za wcześnie!
— Old Shatterhand ma słuszność. Dopiero gdy opaszemy pierścieniem cały obóz, obojętne nam będzie odkrycie. Niech więc mój biały brat powróci i powie Silnemu Bawołowi, żeby wyruszył ze swoimi ludźmi.
— Dobrze! Będę im towarzyszył. Wiem gdzie są końce oblężniczego półkola; sam dopilnuję, by szczelnie zacieśniono pierścień; nie wymknie się ani żywa dusza!
— Potem wrócisz do mnie?
— Gdzie cię znajdę?
— Będę czekał tutaj.
Na powrotnej drodze napotkałem całą sześćdziesiątkę i przekonałem się, że wszyscy trwali na stanowisku; żaden Yuma nie mógł się tędy przedostać. Kiedy dotarłem do Silnego Bawołu, rozkazał natychmiast wyruszyć. Wzięliśmy konie za cugle i pomaszerowali gęsiego; ja i wódz na czele. Najpierw minęliśmy kraniec lasu, zataczając koło; średnicą jego był brzeg lasu, a środkiem obóz Yuma. Co pewien czas pozostawialiśmy jednego wojownika wraz z koniem, dopóki nie stanął ostatni na wyznaczonem stanowisku.
Posterunki były tak oddalone od obozu, że nie mogły ich dosięgnąć kule Yuma. Każdy z nas najpierw przywiązał konia, potem popełznął dwieście kroków naprzód, aby zaczekać wschodu słońca. Konie były niezbędne do ścigania wrogów, gdyby Yuma przerwali łańcuch naszych ludzi.
A więc pierścień dokoła obozu zamknięto! — Wewnątrz koła stały również wierzchowce Yuma; należało je schwytać za wszelką cenę.
Teraz położyłem się i poczołgałem na czworakach do miejsca, gdzie miał na mnie czekać Winnetou. Spostrzegł mnie zdaleka i, nie czekając, aż się z nim połączę, popełzł na moje spotkanie.
— Przed kilkoma minutami zmieniono warty — rzekł szeptem. — Położyli się natychmiast i z pewnością usną niezadługo.
— Możemy więc przystąpić do dzieła. Gdzie umieścimy tych dwóch?
— W lesie, przy naszych ludziach, aby ich pilnowali.
— Tego nie życzyłbym sobie. Nasi ludzie powinni wytężyć całą czujność w kierunku obozu. Jeśli nadto powierzymy im inne zadanie, nie będą mogli sprostać i popełnią jakąś nieostrożność. Pozostaw ich mnie. Powiodę strażników do wodza, gdzie będą dla nas nieszkodliwi, podczas gdy tutaj mogą zaalarmować cały obóz swoimi krzykami.
— Mój biały brat ma słuszność. Zatem zajmij się tym, który nadchodzi.
Mijał nas nieopodal jeden ze strażników, trzymając wierzchowca za cugle. Popełzłem na czworakach, przyciskając się do ziemi, na miejsce, do którego zdążał, i położyłem się pomiędzy końmi. Czerwony nadszedł, stanął wpobliżu i spojrzał na niebo, odwróciwszy się do mnie plecami. Nie wiem, jakiego rodzaju były jego rozmyślania, astronomiczne czy poetyckie, dość, że skutek miały dla niego fatalny.
Prześlizgnąłem się pod brzuchem wierzchowca i stanąłem za Indjaninem. Schwyciłem go lewą ręką za gardło, pięścią prawej grzmotnąłem w skroń — runął jak kłoda; odrętwiałego powlokłem wbok.
Obejrzałem się na drugiego strażnika; już go nie było. Winnetou załatwił się z nim równie prędko. Teraz zbliżał się, pełznąc, i ciągnął za sobą Yuma. Zawlekliśmy obydwóch do najbliższych posterunków Mimbrenjów; oddaliśmy im jeńców, rozkazując zakłuć ich, jeśli tylko spróbują wszcząć hałas. Nadszedł czas, by się zabrać do koni Yuma. Uprowadzenie ich nie nastręczało trudności, gdyż wierzchowce coraz bardziej się oddalały, poszukując paszy. Z początku popędziliśmy dwie sztuki poza linję naszych. Zaczęły natychmiast zajadać świeżą trawę; pozostałe zaś, spostrzegłszy to, przyszły za niemi dobrowolnie. Gdy zmiarkowały, że ich nie odpędzamy, poczęły się coraz bardziej oddalać, dopóki nie zapędziły się w poszukiwaniu strawy aż do naszych koni, gdzie wreszcie obrały sobie popas.
Figiel się udał! — Apacz powrócił na swoje stanowisko. Teraz, gdy już nie mieli koni, a wokoło otaczali ich wrogowie, mogli się wojownicy Yuma obudzić; nasi przygotowali się do walki w zupełności. Trzeba było jeszcze umieścić w bezpiecznem miejscu pojmanych strażników. Byli ogłuszeni, lecz poczynali się już otrząsać z odrętwienia. Nasi Mimbrenjowie, aczkolwiek tędzy mężczyźni, nie mogli sobie jakoś dać rady z krępowaniem jeńców; siedzieli przy nich, grożąc nożami, by zmusić ich do milczenia. Musiałem pomóc przy wiązaniu jeńcom dłoni na plecach. Sznurów było dosyć, gdyż strażnicy mieli swoje lassa. Zagroziłem Yuma śmiercią, jeśli odważą odezwać się słowem, i zmusiłem ich, by poszli za mną. Nie opierali się, nie mogąc bronić i obawiając rewolweru, błyszczącego w mojej dłoni.
Doszliśmy wreszcie do południowej części lasu, gdzie leżał wódz Yuma wraz z pozostałymi jeńcami pod strażą pięciu Mimbrenjów. Prawdopodobnie był zdumiony i wściekły, że znowu sprowadziłem dwóch jego wojowników, lecz nie odezwał się ani słowem. Szło mi o to, aby mu dowieść, że okrążyliśmy Yuma i że żadnemu z nich nie uda się przedostać przez nasz łańcuch. Musiałem zatem pokazać wodzowi nasze pozycje; dlatego odwiązałem rzemienie, krępujące mu nogi, aby mógł pójść za mną. Natomiast ze zdwojoną mocą skrępowałem jego ramiona, pomimo zranionej ręki, i umocowałem wokoło pasa rzemień, drugi koniec przywiązałem do mojego i rzekłem:
— Wielkie Usta na pewno tęskni za swoim obozem; niech pójdzie za mną, a ujrzy go.
Obrzucił mię wzrokiem, w którym malowało się radosne zdziwienie; zapewne pomyślał w pierwszej chwili, te jego poprzedni apel do mojego chrześcijańskiego sumienia nie poszedł na marne, ale wnet wspomniał na przygotowania i odparł, ściągnąwszy ponuro brwi:
— Dokąd chcesz mnie zawlec? W każdym razie nie do naszego obozu!
— Taki Nie tam, lecz w pobliże; mam jednak nadzieję, że w ciągu popołudnia spełnię twoje życzenie.
— A dlaczego teraz nie możesz tego uczynić?
— Wojownicy twoi przyjęliby mnie kulami, a nie mam najmniejszej ochoty dać sobie wyciąć, lub wystrzelić kilka dziur w ciele.
— Oni ci nie wyrządzą krzywdy, będą nawet bardzo wdzięczni za sprowadzenia wodza do obozu.
— Cieszy mnie to wielce. Dlatego też wolałbym zaczekać aż do poranku. Teraz jeszcze, mimo blasku księżyca, za ciemno jest, aby dusza moja mogła rozpłynąć się w zachwycie na widok twoich wojowników, tak miłych memu sercu.
— Dusza twoja jest ciemniejsza od ponurej nocy, nie rozjaśnionej najsłabszym promieniem księżyca, a słowa twoje, aczkolwiek brzmią serdecznie, kryją w sobie niewysłowioną chytrość i podstęp, którego nie mogę odgadnąć!
— Człowieka, który gotuje niespodziankę, nie należy posądzać o złośliwość. Pójdź! Zobaczysz, co ci chcę pokazać!
Musiał usłuchać, bom rzemień pociągnął; prawdopodobnie jednak, nawet bez przymusu, poszedłby, pędzony ciekawością. Doprowadziłem go do pierwszej naszej warty na skraju lasu, a stamtąd wgłąb, zagroziwszy:
— Pamiętaj o tem, co ci teraz powiem! Nie waż się wydać najlżejszego dźwięku bez mego pozwolenia; za każdem głośniejszem chociażby westchnieniem poczujesz ostrze noża.
Wyciągnąłem nóż i zlekka przeszywając jego odzież na piersiach, porysowałem mu cokolwiek skórę. Zląkł się gwałtownie i szepnął, pomimo mego zakazu:
— Nie zakłuwaj mnie! Będę milczał; nie usłyszysz ani jednego dźwięku!
— Mam nadzieję, że mnie posłuchasz, inaczej przypłacisz to natychmiast. Nie żartuj! Teraz idź dalej, trzymaj się mnie i uważaj na wszystko!
Poprzednio spostrzegł naszego pierwszego strażnika, leżącego w zaroślach. Teraz poszliśmy do drugiego. Było bardzo ciemno pod drzewami; obawiając się, by wartownik nie wziął mnie za wroga, zawołałem zcicha:
— To ja, Old Shatterhand; czy się nie wydarzyło co nowego?
— Nie. Śpią jeszcze.
Chodziłem tak z Wielkiemi Ustami od jednego wartownika do drugiego, zamieniając z każdym parę słów, zatem wódz musiał zauważyć, że jego ludzie są szczelnie okrążeni.
Na przeciwnym końcu linji wartowników napotkałem wodza Apaczów. Gdy ujrzał Yuma, odgadł mój zamiar i zawołał:
— Przychodzisz się przekonać, czy żaden z tych psów nie przedostanie się tędy? Są tysiąckroć gorsi od psów, gdyż te zwierzęta czuwają przynajmniej, podczas gdy Yuma chrapią pokotem. Wstyd być przywódcą takich ludzi! Gdy zbudzą się, ogarnie ich śmiertelny strach. Jeżeli nie zechcą się poddać, wystrzelamy wszystkich bez litości!
Spostrzegłem, że Vete-ya chce coś powiedzieć; być może, była to cisnąca się na usta prośba, widocznie jednak przypomniał sobie moją groźbę i zamilkł. Ruszyliśmy dalej, z lasu na otwartą przestrzeń, póki nie obeszliśmy całego półkola. Po drodze spotkałem Silnego Bawołu, który tutaj przewodził. Nie dorastając inteligencją Winnetou, nie odgadł mego zamiaru. Dlatego spytał tonem, brzmiącym prawie niechętnie:
— Dlaczego Old Shatterhand taszczy ze sobą tego psa? Czy chce mu dać sposobność ucieczki? Zostaw go lepiej dozorcom! Ty masz tylko jedną parę ramion i oczu, oni zaś pięć!
— Moje oczy są równie dobre, jak ich dziesięcioro, a co się tyczy moich ramion, to więcej zdziałały niż ich! Czemu się gniewasz? Czyś sam przedtem nie powiedział, że Old Shatterhand wie zawsze, co czyni?
— Ale jeśli przybywasz się przekonać, czy jesteśmy czujni, poco sprowadzasz jeńca? To zupełnie niepotrzebne!
— Nie przyszedłem wcale, by was kontrolować, lecz z zupełnie innego powodu. Czy sądzisz, że chociaż jeden z wojowników Yuma przedostanie się tędy?
— Pocóż pytasz, kiedy wiesz równie dobrze, jak my, że to niemożliwe? Jeżeli spróbują ucieczki, wystrzelamy ich do nogi!
— Chciałem się właśnie o tem upewnić. Jeżeli napadnie cię uczucie miłosierdzia, zwalcz je! Im więcej wrogów sprzątną kule nasze, tem mniej potem będziemy mieli roboty!
— Miłosierdzie! — zaśmiał się gniewnie, z ironją. — Czy ten pies zlitował się nad mojemi dziećmi? Gdybyś się nie zjawił, nie uratował ich, teraz gniliby w ziemi! A ty mówisz o litości! Dopóki choć jeden Mimbrenjo żyje, żaden Yuma nie zazna łaski!
Odwrócił się, plunął w twarz wodzowi Yuma i odszedł. Spostrzegłem, że słowa i całe zachowanie się starego wodza Mimbrenjów wywarły na jeńcu silne wrażenie.
Skorzystałem z tego i pozwoliłem mu się odezwać.
— Teraz wolno ci mówić. Wiesz, że Mimbrenjowie mają więcej wojowników od Yuma. Pokazałem ci ich stanowiska; wszystkie strzelby są gotowe do strzału. Wielu z twoich ludzi padnie od pierwszej salwy, pozostali zaś będą musieli się poddać, nie chcąc zginąć marnie.
— Przebiją się! — Przez ogniwa naszego łańcucha nie prześlizgnie się nawet jaszczurka. Wiesz o tem sam!
— Jestem przekonany, że tak nie jest. Jeżeli gwałtownie i niespodzianie ruszą galopem, jak lawina, to coprawda kilku zginie od waszych kul, ale reszta ujdzie.
— Na wierzchowcach? Lecz gdzie je mają?
— Tam, — odpowiedział, wskazując palcem okolicę, gdzie pasły się konie.
— Tam, to prawda. A gdzie leży wasz obóz? Czyś nie zauważył po drodze, że konie wasze uprowadzono?
— Uff! — zawołał przerażony.
— Spójrz i przekonaj się, że nasi wojownicy leżą pomiędzy końmi, a twoim obozem! A więc plan przebicia się, jak widzisz, jest niewykonalny.
Schylił w milczeniu głowę ku ziemi, a i ja nie odzywałem się, nie chcąc osłabiać wrażenia. Przeszło parę chwil; Yuma wreszcie podniósł głowę i rzekł:
— Jeśli Mimbrenjowie zaraz dadzą ognia, będzie to zwyczajne morderstwo, gdyż moi wojownicy nie są przygotowani.
— A ty, czy nie napadłeś bezbronnych i łupiłeś ich wioski? Również nie byli na to przygotowani. Czy nie chciałeś zabić dzieci Silnego Bawołu? Czyś nie napadł na hacjendę del Arroyo, paląc, mordując i niszcząc? Stan twoich wojowników w tym wypadku nie zasługuje na uwzględnienie i litość! Ty nie znasz, co to miłosierdzie, więc i ja nie znam!
Milczał. Nie umiał znaleźć odpowiedzi. Ja zaś ciągnąłem dalej, chcąc go przytłoczyć do reszty:
— To, co uczyniliście, było, pomijając rabunek, zwyczajną zbrodnią, wołającą o pomstę do nieba. Ale jeśli my was teraz pozabijamy, nie będzie to ani zbrodnia, ani morderstwo, tylko zwykła kara za popełnione występki. Czy możesz temu zaprzeczyć?
Nie odpowiadał. Ja również nie naruszałem ciszy. Księżyc stał w zenicie i zalewał obóz Yuma potokiem srebrnego światła. Z naszego miejsca widać było ich leżące postacie. Wódz spoglądał zlęknionym i badawczym wzrokiem, to na prawo, to na lewo, to przed siebie. Skupiał wszystkie myśli, lecz nie mógł znaleźć wyjścia. Nie było ratunku dla niego, ani jego wojowników. Nie przeszkadzałem Vete-ya w rozmyślaniach, gdyż musiały go wkońcu zaprowadzić tam, gdzie chciałem. Wtem spostrzegłem, że stanął na palcach i podniósł głowę.
— Uff! Teraz, teraz! — zawołał.
Podążyłem za jego wzrokiem, ku obozowi, i ujrzałem, że jeden Yuma wstał i począł się rozglądać. Spostrzegł, iż konie nie były na poprzedniem miejscu, lecz znacznie dalej. Zauważył również nasze wierzchowce. Chociaż stały pojedynczo półkolem, którego prawidłowość była co najmniej dziwna, jednakże nie ściągnęły na siebie jego podejrzenia. Musiał je wziąć za konie Yuma, gdyż nie zbudził nikogo, lecz opuścił obóz, kierując się do najliczniejszej grupy koni. Sądził widać, że tam czuwają obaj strażnicy i chciał im zwrócić uwagę na przeoczenie.
— Już po nim — wykrztusił wódz. — Zaraz padnie strzał i Yuma zginie.
— Nie, — odparłem. — Nie zabiją go!
— Sądzisz więc, że mojego wojownika przepuszczą?
— Wezmą do niewoli, tak, jak ciebie.
— Będzie się bronił, zaalarmuje wszystkich!
— Nie zdąży. Wiesz przecie, gdzie stoi Winnetou; Yuma musi przejść tuż obok niego, jeśli chce zachować dotychczasowy kierunek, a wówczas Apacz złapie go ztyłu, jak ja ciebie. Uważaj!
Stało się, jak powiedziałem. Yuma szedł, nie przeczuwając złego; wtem ujrzeliśmy błyskawicznie wychylającą się za jego plecami postać Apacza; niebawem zginęły obie; leżeli w trawie, gdzie ich nie mogliśmy dostrzec. Po chwili podniósł się Winnetou; ciągnął za sobą nieruchomego Yuma i zniknął wraz z nim za drzewami.
— Ma go, zwyciężył! — gniewnie wykrzyknął Wielkie Usta.
— I to tak cicho, że żaden z twoich ludzi nic nie usłyszał! Widzisz, jak wspaniale pracują nasi? Zresztą wolałbym, żeby zdążył swoich zaalarmować.
— Dlaczego?
— Przyśpieszyłby rozwiązanie. Poco ta długa zwłoka! Dam znak do ataku!
Podniosłem dwa palce do ust, udając, że chcę gwizdnąć; wódz krzyknął prędko:
— Stój! Nie czyń tego! Poczekaj jeszcze trochę!
— Poco? Przeznaczenie i tak musi się spełnić!
— A może jednak...! Mówiłeś o tem sam po drodze do Mimbrenjów.
— Nie przypominam sobie.
Postępowaniem swojem pragnąłem zwiększyć jego troskę.
Vete-ya ciągnął dalej:
— Musisz sobie przypomnieć!
— Co więc rzekłem?
— Żądałeś ode mnie prawdy!
— Prawdy? Ach, tak! Ale jeśli nawet ją wyjawisz, zginą wszyscy, bo nie zechcesz usłuchać mego żądania.
— Jak brzmi to żądanie?
— Każesz swoim wojownikom poddać się i złożyć broń!
Zmieszany, schylił głowę. — Zwiększyłem jeszcze jego trwogę:
— Mówiłem, że uczynisz to z nadejściem poranku, lecz ty szydziłeś z nas. Teraz nie zaszarzała noc jeszcze, a już zmieniłeś postępowanie. Dlatego nie wierzę tej zmianie, nie ufam ci. Tkwi w tem podstęp. Dam zaraz znak, niech rozpocznie się walka!
— Poczekaj jeszcze, poczekaj; posłuchaj, co mam ci do powiedzenia!
— Mów więc, lecz prędko! Nie mam chęci tracić czasu napróżno!
— Czy prawda, że oszczędzisz moich wojowników zwrócisz im wolność, jeśli się poddadzą?
— Być może.
— Że darujesz mi życie i wolność?
— Z tem trudniejsza sprawa. Twoi ludzie mniej od ciebie zawinili. — Zawiniłeś tak ciężko, że tylko niezwykły powód może cię uratować. Ale Nalgu Mokaszi w żadnym wypadku, za żadną cenę, nie ułaskawi cię. Do niego nie masz się poco zwracać!
Ale do ciebie, do Winnetou?
— Być może.
— Być może, zawsze to może! Mów jasno, otwarcie, nie torturuj mnie dłużej! Jeżeli używasz słowa „może“, to chyba istnieje jakaś możliwość!
— Tak; masz rację. Chcę więc dokładnie wiedzieć, jak zaznajomiłeś się z obydwiema blademi twarzami, Meltonem i Wellerem, dlaczego napadłeś na hacjendę del Arroyo z ich namowy i wreszcie, jakie zamiary mają te łotry w stosunku do białych emigrantów. Czyś gotów odpowiedzieć mi na to wszystko?
— A ty, czy uratujesz mnie wzamian za poznanie całej prawdy?
— Jeśli możliwe, tak!
— A więc powiem wszystko.
— Dobrze! Teraz przedłożę ci moje pytania, na które masz odpowiedzieć całę prawdę, a wtedy...
— Teraz nie, teraz nie! — przerwał gwałtownie. — Teraz niema na to czasu. Jeżeli się znowu obudzi jakiś mój wojownik, na pewno nie uda się go tak bezszelestnie schwytać. Narobi wrzawy, reszta chwyci za broń, a wtedy rozpocznie się strzelanina.
— Tak; masz słuszność!
— A jeżeli Mimbrenjowie raz zakosztują krwi, wtedy nas uratować — będzie to wielki trud, a może nawet niepodobieństwo!
— Jestem o tem przekonany, — odparłem obojętnie.
— Spiesz więc! Przedewszystkiem zapobiegnij rozlewowi krwi! Potem powiem ci wszystko. Przysięgam!
— Tylko wtedy zaufam twojej przysiędze, jeśli umocnisz ją fajką pokoju.
— Niema na to czasu! Możemy ją później zapalić.
— Bardzo pięknie, ale ja tobie nie dowierzam. Pozatem pomyśl, jak trudno cię będzie ocalić; Silny Bawół nie cofnie się przed niczem, byle temu przeszkodzić.
— To mnie nic nie obchodzi; możesz przeciąć nasze więzy w nocy.
— Hm! Być może uczynię to, gdyż jako chrześcijanina przejmuje mnie wstrętem śmierć, nawet mego zawziętego wroga, na palu męczarni.
— Nie dawaj mi już dłużej czekać! Szkoda każdej chwili!
Śpieszyło mu się bardziej, niż uprzednio przypuszczałem; pomimo to ciągnąłem spokojnie dalej:
— Przedtem muszę dokładnie wiedzieć, czego mam się trzymać! Żądasz, bym uwolnił ciebie i twoich ludzi pokryjomu, a zato przyrzekasz, że teraz dobrowolnie się poddadzą?
— Ależ tak, tak!
— I powiesz mi całą prawdę o tamtych dwóch bladych twarzach, tak, abym mógł przejrzeć ich zamiary?
— Tak; przysięgam! Lecz żądam, byś i ty dotrzymał słowa! Czy rzeczywiście nas uwolnisz?
— Tak.
— A więc zgoda. Teraz powinieneś nie dopuścić do wytępienia moich wojowników.
— Uczynię to, przypuszczam jednak, że nie zamyślasz żadnego podstępu?
— Dusza moja jest wolna od fałszywych myśli! Ratuj nas!
— Chodź więc do Silnego Bawołu i Winnetou, powiedz im, że jesteś gotów rozkazać przez gońca swoim wojownikom, by się poddali.
— Przez gońca? Nie usłuchają; muszę sam iść do nich!
— Ty sam? Nie mogę na to pozwolić.
— Musisz, jeśli doprawdy chcesz nas uratować!
Muszę? Zapamiętaj sobie, że Old Shatterhand nigdy nic nie musi! Przyrzekłem uwolnić cię pokryjomu, lecz nie wspomniałem o tem, że pozwolę ci się udać teraz do swoich wojowników.
— Nie mozesz więc nas uratować, gdyż wojownicy Yuma pójdą tylko za moim rozkazem; gońca nie będą chcieli usłuchać!
— Na to nic nie poradzę; sam będziesz winien temu, jeśli nie usłuchają twoich rozkazów, przesłanych przez gońca. Powinieneś był wpoić w nich więcej szacunku dla siebie, a przedewszystkiem większą karność.
Wiedziałem przecie, że pragnąc osobiście udać się do obozu, krył w tem jakiś podstęp. Teraz zrozumiał, że jestem niewzruszony, i rzekł:
— Jak możesz żądać, by usłuchali gońca — Mimbrenja?
— Czy jesteś jedynym naszym jeńcem? Wojownik schwytany wraz z tobą, jechał również z nami i widział stanowiska Mimbrenjów. Podobnie obaj strażnicy, których pojmaliśmy niedawno przy koniach, zostali przeprowadzeni poprzez wszystkie nasze posterunki i wiedzą równie dobrze, jak ty, że Yuma będą zgubieni, jeśli schwycimy za strzelby. Gdy zatem poślę tych trzech wojowników do waszego obozu, by zanieśli twój rozkaz, na pewno nikt ich nie będzie podejrzewał o zdradę. Zresztą zrobię swoje, nie poniosę więc żadnej winy za to, iż wojownicy Yumą pragną śmierci!
— Dobrze, zgadzam się. Poprowadź mnie do tych trzech!
— Zaczekaj jeszcze chwilę!
Najbliższemu wartownikowi poleciłem udać się do Nalgu Mokaszi i Winnetou i zawiadomić ich, że Wielkie Usta gotów jest rozkazać swoim wojownikom, by złożyli broń. Potem wróciłem z wodzem na drugą stronę lasu, gdzie leżała reszta pojmanych.
Naturalnie musiał im wydać rozkazy w mojej obecności. Baczyłem pilnie, by nie dał jakiegoś podstępnego zlecenia. Szeptem, by nie słyszeli Mimbrenjowie, uświadomił gońców, że przyrzekłem uwolnić ich wszystkich, i dodał z naciskiem:
— Wiecie wszak wszyscy, że Old Shatterhand zawsze dotrzymuje przyrzeczenia. Nigdy jeszcze nie złamał słowa!
— Dotrzymam go i nie zmienię ani na jotę! — potwierdziłem.
Rozwiązano im nogi, by mogli biec, ramiona jednak pozostały skrępowane. Powróciłem z nimi i wodzem, konwojowanym przez dwóch Mimbrenjów, do poprzedniego miejsca. Wkrótce ujrzałem Winnetou z Nalgu Mokaszi i po śpieszyłem naprzeciw. Wódz Mimbrenjów był niezadowolony z takiego obrotu rzeczy. Spostrzegłszy mnie, krzyknął porywczo:
— Czy to prawda, że ten pies Yuma i jego ludzie chcą złożyć broń?!
— Tak.
— A więc albo wywołałeś cud, albo tkwi w tem jakiś podstęp, którego nie możesz przejrzeć! Niech Old Shatterhand ma się na baczności!
Teraz odezwał się Winnetou głosem spokojnym, przekonywującym:
— Nie narodził się jeszcze ten Yuma, któryby zdołał oszukać Old Shatterhanda. Vete-ya naturalnie zostanie u nas. Ci trzej mają pewnie zanieść jego rozkazy do obozu?
— Tak, — odparłem.
— Czy wiedzą już dokładnie, co mają tam powiedzieć?
— Mam dla nich jeszcze dwa zlecenia. — Co takiego jeszcze? — spytał prędko Wielkie Usta, wyczuwając warunki, na które nie mógłby się zgodzić.
— Coś bardzo zwykłego, o czem nie wspominałem dotychczas, jako że zrozumiałe było same przez się. Nagliłeś tak bardzo, że na pewno nie będziesz miał nic przeciw temu, aby twoi wojownicy usłuchali cię natychmiast?
— Jaki termin im dajesz?
— Właściwie żadnego. Muszą poddać się natychmiast bez wszelkich warunków. Jeśli zażądają terminu, tem samem nie usłuchają rozkazu. Ani myślę leżeć tutaj, dopóki nie spodoba się twoim ludziom zawiadomić mnie łaskawie, że godzą się na rozkaz. Daję im pół godziny czasu.
— Daj całą godzinę!
— Nie. Tylko pół! I to za wiele. Jeśli upłynie trzydzieści minut, a Yuma nie przemówią, wyręczą ich lufy naszych strzelb. Nie odstąpię od tego warunku i sądzę, że się nań zgodzisz?
— Muszę! Ale mówiłeś o dwóch zleceniach. Jakie drugie?
— Drugie dotyczy wydania broni. Po oświadczeniu twoich ludzi, że godzą się złożyć broń, wojownicy nasi utworzą wpobliżu waszego obozu koło. Tam ma udać się każdy Yuma pojedynczo i oddać wszystką broń, a potem natychmiast powrócić. Przypuszczam, że nie zaprzeczysz słuszności mego żądania.
— Zgadzam się i na to.
— A więc dobrze! Oświadczam ci jednak, że każdy Yuma, który ukryje broń, lub przedmiot, mogący za broń posłużyć, zostanie rozstrzelany, jako zwykły wiarołomca!
— To ciężki, bardzo ciężki warunek! — A jak się ma sprawa z końmi i resztą rzeczy, należących do moich ludzi?
— Konie naturalnie należą do nas i są naszą prawną zdobyczą. Jeżeli którego z twoich uwolnimy, możemy dać mu wierzchowca, jedynie tytułem łaski. — Amunicja, proch, ołów, formy do lania kul i naboje należą do broni i muszą być wydane. Resztę waszego dobytku ściśle zbadamy. Nie chcemy wzbogacać się cudzym kosztem, jednakże wszystko, co pochodzi z napadu na hacjendę del Arroyo, odbierzemy wam i zwrócimy prawowitemu właścicielowi. Czy masz jeszcze o co zapytać?
— Nie.
— A więc gońcy mogą wyruszyć; ty zaś usiądziesz tutaj i nie wstaniesz, póki ci na to nie zezwoli jeden z nas, Winnetou, Nalgu Mokaszi, lub ja!
Yuma oddalili się, aby wypełnić swą niezbyt zaszczytną misję. Wielkie Usta przykucnął, obaj zaś wartownicy stanęli przy nim, ani na chwilę nie spuszczając zeń oczu. Spojrzałem na zegarek; gdyby termin wyznaczony upłynął bez rezultatu, rozkazałbym dać kilka ślepych strzałów na postrach, a następnie dopiero rozpocząć ogień. —
Gońcy dotarli do obozu i zbudzili śpiących. Gdy minęło pierwsze dzikie zamieszanie, Yuma otoczyli wysłańców kołem. Po chwili rozległ się orkan wściekłych okrzyków, a raczej ryk przeraźliwy. Wysłani spełnili poselstwo. Oblężonych ogarnęło niesłychane wzburzenie, które mogło przybrać formy niebezpieczne.
Oddaliłem się z Winnetou i wodzem Mimbrenjów od Vete-ya, aby nie słyszał naszej rozmowy. Gdy doszła nas dzika wrzawa, rozlegająca się w obozie, rzekł Silny Bawół:
— Teraz rozpoczną atak; poznaję po ich okrzykach; lecz my Yuma godnie przyjmiemy.
— To tylko słomiany ogień. Przekonawszy się, że są okrążeni, ochłoną z zapału wojennego, — odparłem.
— Wątpię. Niech Old Shatterhand dobrze pomyśli; — nie powinien zapominać o niczem!
— Cóż mogłem zapomnieć?
— Że Yuma czuli się dotychczas bezpieczni. Usnęli z myślą, że z nadejściem poranku napadną nas i rozniosą. Teraz, gdy ocknęli się napół senni, stają wobec sytuacji wręcz przeciwnej; okrążono ich i mają się poddać. Jestem więc prawie pewien, że, wzburzeni, zapomną o ostrożności i chwycą za broń.
— Opamiętają się prędko, gdyż posłałem gońców, którzy ich uspokoją, a nawet zdadzą poselstwo, które przyniesie im nadzieję.
— Nie mogą mieć żadnej; muszą wszyscy umrzeć! Czyś ty aby nie poczynił im nadziei na uwolnienie?
— Tak.
— Wszystkim? — nawet wodzowi?
— Zwłaszcza jemu.
— Czyś oszalał? Nigdy się na to nie zgodzę!
— Nie potrzeba mi twojej zgody!
— Jakto?! Czy ty sam tutaj dowodzisz? Czy ja Winnetou nie mamy nic do powiedzenia?
Znowu ogarnęła go wściekłość, co zresztą zdarzało się nader często. Odpowiedziałem więc flegmatycznie:
— Tak. Macie głos również; ale tym razem przyrzekłem nie słuchać was. A nawet przyrzekłem jeszcze o wiele, wiele więcej.
— Jeszcze więcej! — Co?
— Uwolnić pokryjomu Wielkie Usta i jego ludzi, przeciąwszy im rzemienie.
— Przyrzekłeś! — krzyknął, pieniąc się ze wściekłości. — Jak śmiałeś przyrzec? Jak śmiałeś wogóle bez naszej zgody...
Nie dokończył, gdyż przerwał mu Winnetou, chwyciwszy go tak silnie za ramię, że aż jęknął z bólu. Potrząsnąwszy nim, odezwał się Apacz:
— Dlaczego mój czerwony brat krzyczy, jak stara skwaw, kiedy ją zęby zabolą? Czy Nalgu Mokaszi słyszał kiedykolwiek, aby Old Shatterhand działał bez zastanowienia? Jeśli złożył jakieś przyrzeczenie, to dotrzyma je; a jeśli ono wyjdzie na naszą niekorzyść, to z pewnością będzie mógł nie dotrzymać słowa.
— Ale Old Shattethand zwykł dotrzymywać przyrzeczenia.
— Jeśli wypełniają się warunki, pod któremi je złożył.
— Tak, warunki! — mruknął wciąż jeszcze gniewny wódz. — Schowaj te warunki dla siebie; nic nie chcę o nich słyszeć!
Odwrócił się i położył na trawie daleko od nas. — Twarz Winnetou rozjaśnił uśmiech, ust jednak nie rozchylił. Ponieważ winienem był Apaczowi wyjaśnienia, więc zacząłem:
— Złożyłem przyrzeczenie, wiedząc na pewno...
Pshaw! — przerwał mi. — Co czyni Old Shatterhand, czyni słusznie; nie powinien się przede mną tłumaczyć. Wiem, że mój brat oszuka wodza Yuma, ponieważ tamten chce jego oszukać. Silny Bawół jest walecznym wodzem, ale wzrokowi jego brak ostrości, a myślą nie sięga dalej od tomahawka, którym rzuca. Gniew w nim szybko wzbiera, aby równie szybko opaść. Serce ma dobre; poprosi niebawem Old Shatterhanda o przebaczenie.
Głos Winnetou umiał uśmierzyć każdy gniew i łagodzić dotkniętą ambicję. —
W obozie panowała cisza. Yuma naradzali się spokojnie i zwracali we wszystkie strony, by obejrzeć nasze stanowiska. Nie upłynęło jeszcze pół godziny, a już powrócił jeden z wysłanych do nich wojowników i zameldował:
— Trzech najstarszych wojowników Yuma chciałoby pomówić z Old Shatterhandem, Winnetou i wodzem Mimbrenjów. Czy mogą przyjść?
— Tak, ale bez broni!
— A czy wolno im będzie, jeśli nie przyjdzie do zgody, powrócić do obozu?
— Są posłami. Mogą powrócić, skąd przyszli.
Zawrócił do obozu, by powiadomić Yuma o moich słowach. Po chwili ujrzałem trzech wojowników. Odłożyli koce i wierzchnią odzież, abyśmy się mogli przekonać, że nie ukrywają żadnej broni. Gdy Nalgu Mokaszi zrozumiał, o co chodzi, przyłączył się do nas znowu.
Yuma przeszli obok swego wodza, nie rzuciwszy nań okiem, jednakże nie dlatego, iżby nim gardzili, ale poprostu, że byli wysłańcami wojowników, chwilowo pozbawionych wodza. Na nasz widok przystanęli, pozdrowili, i jeden z nich, prawdopodobnie najstarszy, zwrócił się grzecznie pod moim adresem:
— Vete-ya, wódz szczepu Yuma, został pojmany i rozkazał nam poddać się również. Old Shatterhand omówił z nim warunki. Dopóki sięga pamięć naszych najstarszych wojowników, nie zdarzyło się nigdy coś podobnego; dlatego zgromadziliśmy się, aby powziąć uchwałę bez wodza. Przysłano nas, by przekonać się, czy wydany rozkaz nie da się zmienić. Czy pozwolisz, ty i twoi obydwaj słynni czerwoni bracia, obejrzeć nam stanowiska wojowników, którzy nas otoczyli?
— Żaden przywódca wrogom swym nie pokaże zasadzki — odparłem. — Zresztą minął udzielony wam termin; miałbym więc prawo rozpocząć ogień, szanuję jednak wasze pobudki. Wiem, że niema już dla was ratunku, więc spełnię to życzenie. Winnetou, naczelny wódz Apaczów, obejmie pieczę nad Yuma, by się im po drodze nie przytrafiło nic złego. Idźcie i powróćcie najpóźniej za kwadrans, aby mi oznajmić, co postanowiliście. Jest to ostatni termin, jaki udzielić mogę.
Poszli za Winnetou, który objął rolę ich przewodnika. Kiedy, minąwszy linję naszych posterunków, powrócili, noc już szarzała. Twarze Yuma zdradzały walkę między ambicją a koniecznością. Na chwilę stanęli przed nami z opuszczonemi oczyma, milcząc; wreszcie odezwał się ten sam, który przemawiał w ich imieniu przedtem:
— Old Shatterhand był w naszej mocy i nic mu się nie stało. Czy teraz okaże nam bezwzględną surowość?
— Że nic mi się nie stało, to nie wasza zasługa. Poco obwijać w bawełnę? Wojownicy Yuma mają mi powiedzieć, co postanowili!
— Uznaliśmy, że wódz nasz Vete-ya postąpił słusznie. Lufy waszych strzelb zwrócone są na nas ze wszystkich stron, a konie, których bystrość mogłaby nas ocalić, — w waszej mocy.
— Poddajecie się więc?
— Jesteśmy twoimi jeńcami.
Położył nacisk na słowie „twoimi“, miał bowiem powód ku temu. Chciał być moim jeńcem, gdyż ja obiecałem im wolność.
— Idźcie więc teraz, by wydać broń, lecz tylko pojedynczo. Nikt nie powinien się zbliżać przed rozbrojeniem poprzednika!
— A czy wolno nam przynajmniej zachować świętości?
— Wielki Duch sprawił, że dostaliście się w nasze ręce; oblicze jego odwróciło się od was, dlatego wasze leki pozbawione są wartości; lecz ja nie chcę poniżyć was tak głęboko. Pozwalam zachować leki i kalumety.
Była to dla nich ogromna ulga. Jeśli nawet przypadkowa zguba leków powoduje szkodę niepowetowaną, to oddanie świętości i kalumetów zwycięskiemu wrogowi jest hańbą wiekopomną.
Przygotowali się, by powrócić do obozu. Gdy uszli z piętnaście kroków, stanął mój rozmówca, odwrócił się i spojrzał na mnie. Było to wyraźne wezwanie, bym podszedł do nich, gdyż ma mi coś do powiedzenia. Posłuchałem.
— Niech Old Shatterhand wybaczy, że przemówię powtórnie, — rzekł. — Wiem, iż tamci dwaj przywódcy nie powinni tego słyszeć.
— Mów, byle krótko!
— Czy to prawda, że Old Shatterhand przyrzekł nas uwolnić?
— Tak, jeśli wasz wódz wypełni przyrzeczenie.
— Jakie?
— Nie pozwolił mi powiedzieć tego.
— A jeśli nie spełni?
— Wówczas zmuszony będę przysiąc, że ja wogóle nie składałem przyrzeczenia!
Uff! Powiemy mu, że musi dotrzymać słowa. Howgh!
Uszedłszy nieco, zatrzymał się ponownie i spytał:
— Dokąd nas zaprowadzicie?
— Tego jeszcze nie postanowiono.
— Jakiemi mękami będziecie nas trapić po drodze?
— Żadnemi, gdyż wy nie męczyliście mnie również. Nie zaznacie ani głodu, ani pragnienia, gdyż i ja go u was nie zaznałem.
— Czy wolno nam będzie chodzić lub jeździć pod waszą strażą?
— Nie, będziecie skrępowani. Do jedzenia rozwiążą wam ręce. Względy, które mi okazaliście, będą nagrodzone, krzywdy, które mi wyrządziliście, — ukarane. Każdy zbiera to, co posieje. Lecz dość na teraz, dobrnijmy wreszcie do końca!
Kazałem trzydziestu Mimbrenjom utworzyć koło, w którem miano złożyć broń. Zaledwie stanęli, na pięćdziesiąt kroków od obozu, podszedł mój rozmówca, by złożyć strzelby. Sprowadziłem jeszcze paru Mimbrenjów, którzy mieli przeszukiwać kieszenie jeńców. Gdy ujrzał to Winnetou, przybył ze swoimi ludźmi. Ci krępowali i kładli w trawie każdego Yuma po rozbrojeniu. Procedura odbywała się nadzwyczaj prędko, bo Yuma mieli przy sobie dość lassa i rzemieni. Moje zadanie okazało się nierównie żmudniejsze; niełatwo było odróżnić własności czerwonych, od łupu, pochodzącego z hacjendy, tem bardziej, że często rzeczy, które — mógłbym przysiąc — pochodziły z hacjendy, podawano za leki, a leki wszystkie przyrzekłem pozostawić czerwonym. Nalgu Mokaszi był wszędzie i doglądał usilnie, byle znienawidzeni przez niego Yuma, nie uniknęli ostrego obejścia.
Południe już nadchodziło, gdy uwinęliśmy się z tą niewdzięczną pracą. Yuma leżeli obok siebie powiązani, jak worki z kartoflami. Odebrana broń piętrzyła się jak kopiec; miano ją rozdzielić po południu. Podobnie z rzeczy hacjendera uzbierał się spory okład. Dałem je do przechowania kilku Mimbrenjom wypróbowanej rzetelności.
Spożyto posiłek, po raz pierwszy dzisiejszego dnia. Wszyscy byli syci, gdyż obydwie strony miały dosyć żywności. Ponieważ nie spaliśmy w nocy, postanowiono przespać upalne godziny. Przed wieczorem mieliśmy wyruszyć. Dokąd — rozumiało się samo przez się; mianowicie do miejsca, gdzie rozbili obóz pozostali Yuma ze zrabowanemi trzodami. Wojowników mieliśmy wziąć do niewoli, stadniny oddać hacjenderowi.
Teraz nastąpił podział zdobytej broni. Wszczął się nieopisany gwar. Każdy chciał chwycić najlepszą sztukę. Wydzierano sobie flinty, pogardzając łukami i strzałami; a ponieważ większa część broni palnej była nic warta, więc wynikły spory i kłótnie, które mógł uśmierzyć tylko rozkaz wodza.
Rozłożyliśmy się obozem w cieniu drzew; kto tylko nie miał czuwać, ten wypoczywał, aby zebrać siły na dalekę jazdę. Zamierzaliśmy bowiem zatrzymać się dopiero u celu podróży. Straż pełniło dziesięciu ludzi, ilość w zupełności wystarczająca, mimo pokaźnej liczby pojmanych. Co godzinę luzowano wartę. Podobnie ja, Winnetou i Silny Bawół, zmienialiśmy się co godzinę, aby coraz inny z nas dozorował wartowników.
Pierwszą straż miałem ja; zluzował mię Winnetou. — Gdy obudził mnie wódz Mimbrenjów, czułem się jeszcze bardziej zmęczony niż poprzednio; zaraz też zerwałem się, żeby znowu czuwać. Warty chodziły tam i zpowrotem, pilnie bacząc na pojmanych, aby nie uszedł ich uwagi żaden odruch podejrzany. Vete-ya, jako wódz, otrzymał legowisko nieco oddalone od pozostałych; zdawał się leżeć nieruchomo, pewnie spał. Gdy przeszedłem obok niego po raz drugi, otworzył jednak oczy i zawołał na mnie po imieniu. Przystąpiłem do niego i spytałem, czego sobie życzy. Zrobił zdziwioną minę i odpowiedział:
— Jakie życzenie? Czy doprawdy Old Shatterhand nie wie, o co mi chodzi? Mam tylko jedno — wolność!
— Wierzę ci. Miałem je również, gdy byłem twoim jeńcem.
— Otrzymałeś ją. Kiedy odzyskam swobodę? Czy dzisiaj?
— Jeszcze dzisiaj? — spytałem ze zdziwieniem. — Spałeś, śnisz jeszcze z pewnością.
— Nie śnię! Prócz ciebie czuwa tylko dziesięciu wojowników. Czy ci kto zabroni przeciąć moje więzy? Uczynisz tak, a ja skoczę na konia i zniknę, zanim zdążą mnie pojmać!
Na tę skromniutką prośbę inny zaniemówiłby ze zdziwienia lub gniewu; co do mnie, to wydała mi się zbyt komiczną; to też wybuchłem głośnym śmiechem, który wkrótce tak przybrał, że większa część śpiących obudziła się, a wartownicy spojrzeli ku mnie.
— Czemu się śmiejesz? — zapytał gniewnie Wielkie Usta. — Czy sądzisz, że to żart?!
— Naturalnie! Mam ci dopomóc w ucieczce teraz, w biały dzień, aby wszyscy ujrzeli, że ja cię uwolniłem?
— Nikt się nie ośmieli ukarać Old Shatterhanda. A przyrzekłeś mi wolność.
— Przyrzekłem uwolnić ciebie i twoich wojowników, nie zaś ciebie samego. Oswobodzę Vete-ya tylko razem z nimi.
— A więc przyśpiesz to wreszcie! Musisz wypełnić przyrzeczenie!
— Racja! Ale jak z twojem?
— Dotrzymam go, skoro ty dopełnisz swojego!
— Myślisz pewnie, że wynalazłeś dowcipny kruczek, lecz tym wybiegiem nie uzyskasz nigdy wolności! Nie puszczę cię, zanim nie odpowiesz na moje pytania.
— Odpowiem ci tylko jako wolny wojownik!
Otwarłem usta, by znowu wybuchnąć śmiechem, lecz natychmiast przybrałem powagę, gdyż w tej samej chwili Nalgu Mokaszi, który leżał wpobliżu i zdawał się chrapać wnajlepsze, skoczył na równe nogi i zawołał chrapliwym głosem wściekłości:
— Czy Old Shatterhand ma czas odpowiedzieć na jedno pytanie?
— Tak, — skinąłem.
— Niech więc podejdzie, aby je usłyszeć!
Podszedłem do niego. Poprowadził mię na stronę, stanął, obrzucił gniewnem spojrzeniem i rzekł:
— Old Shatterhand rozmawiał z Vete-ya. Słów, coprawda, nie słyszałem, ale odgadłem ich treść!
— Jeśli jest tak, jak mówisz, to nie mogę pojąć, dlaczego nie pozostałeś spokojnie na swojem miejscu. Sen ci potrzebny tak samo, jak nam wszystkim.
— Jakże mam spać, gdy widzę i słyszę, że zdrada opasuje nas, niby wąż!
— Zdrada? Czy mój czerwony brat zechce mi powiedzieć, w kim widzi zdrajcę?!
— Ty nim jesteś, ty sam!
— Ja? — Zdrajcą? — Jeżeli Nalgu Mokaszi uważa za zdrajcę Old Shatterhanda, któremu nikt najmniejszego fałszu zarzucić nie może, to chyba z jednego tylko powodu: Wielki Duch zabrał mu pamięć i pomieszał zmysły! — Współczuję ci, a ponieważ jestem twoim bratem i przyjacielem, więc boli mnie bardzo, że muszę Silnego Bawołu na tak długo wykluczyć z naszej rady, póki mu rozum nie powróci na miejsce!
Zostawiłem go i poszedłem dalej; ale on pogonił za mną, chwycił za moje ramię i zawołał, pieniąc się z gniewu:
— Coś powiedział? Rozum chcesz mi zabrać, zmysły pomieszać? Czy myślisz, że przewyższając innych siłą i rozumem, możesz nietylko wrogów zwyciężać, lecz obrażać przyjaciół?! Wyjm swój nóż i walcz ze mną! Taką obelgę tylko krew zmyć może!
Zarówno jego słowa, jak wykrzywione wściekłością rysy, powiedziały mi, że stary choleryk jest rozdrażniony do najwyższego stopnia. Wyrwał nóż z za pasa i stanął w pozycji zapaśnika. Odpowiedziałem spokojnie:
— Czem może być zmyta taka obelga, pytasz? Sąd o tem do mnie należy, nie do ciebie, gdyż ja zostałem obrażony. Nazwałeś mnie zdrajcą. Cóż może być większą obelgą dla wojownika? Jeśli mnie obcy tak nazwie, natychmiast zmiażdżę mu czaszkę; gdy czyni to przyjaciel, muszę przypuścić, że zwarjował nagle. Jeżeli czujesz się dotknięty, nic na to nie poradzę, wszakże sam wywołałeś mój sąd!
— Ja nie cofam swojej obelgi. Chcesz uwolnić Vete-ya!
— Tak, lecz postawiłem mu warunek, którego nie wypełni, wiem tedy, że wolności nie odzyska.
— Co ty wogóle masz z nim do mówienia! To właśnie widzi mi się podejrzane, że pertraktujesz z Vete-ya pokryjomu, sądząc, że jesteśmy pogrążeni we śnie!
Położyłem mu rękę na ramieniu z taką siłą, że zgiął się na pół stopy, i odparłem poważnie:
— Od kiedy to wódz Mimbrenjów jest moim strażnikiem? Skoro Old Shatterhand czuwa, inni mogą spać spokojnie; pamiętaj o tem! Wybaczam ci, żeś mnie nazwał zdrajcą, bo wkrótce przekonasz się, jak dalece zbłądziłeś! Lecz dość na tem! Skończyłem!
Chciałem odejść; on zatrzymał mnie powtórnie i krzyknął:
— Nie, to jeszcze nie koniec! Musisz walczyć ze mną! Natychmiast wyciągnij nóż, inaczej zakłuję cię bez pardonu!
Czerwoni, którzy, jako dzicy, sen mają o wiele lżejszy od białych, obudzili się na krzyki starego. Winnetou wstał również i podszedł, aby spytać:
— Dlaczego mój czerwony brat wyzwał Old Shatterhanda?
— Obraził mnie. Oświadczył, że postradałem zmysły!
— Dlaczego tak oświadczył?
— Dlatego, że nazwałem go zdrajcą.
— Jaki powód miał ku temu wódz Mimbrenjów?
— Old Shatterhand stał przy Wielkich Ustach i mówił z nim.
— Czy omawiali zdradę?
— Tak; Old Shatterhand sam przyznał, że chce potajemnie uwolnić wodza Yuma.
— Czy to jedyny powód do mianowania go zdrajcą? — Powiadam ci: mój brat Shatterhand wie zawsze co czyni, a gdyby wszyscy biali, czarni i czerwoni mieszkańcy ziemi zdradzili każdą uczciwą sprawę, on jeden pozostałby wierny do końca!
— Tak mówisz ty, ja jednak wiem, że jest inaczej! Com rzekł, to szczera prawda! On zaś obraził mnie, musi więc ze mną walczyć!
Winnetou obrzucił starego od stóp do głów ironicznem spojrzeniem i odezwał się drwiąco:
— Czy mój czerwony brat chce koniecznie stać się pośmiewiskiem swoich wojowników?
Słowa jego bardziej jeszcze rozdrażniły wodza; teraz począł prawie ryczeć:
— Czy i ty chcesz ze mną zadrzeć? Spójrz na moją postać, ramiona, plecy, muskuły! Czy sądzisz, że ulegnę?
— Tak. Jeśli Old Shatterhand zechce, za pierwszem uderzeniem utkwi ci klinga jego noża w sercu! On jednak nie zechce z tobą walczyć!
— Będzie chciał, musi chcieć; żądam tego, a jeśli nadal będzie zwlekał, to jest marnym tchórzem i zakłuję go bez wahania!
Brwi Winnetou ściągnął gniew, a twarz jego przybrała wyraz kamienny i niewzruszony; poznałem, że Apacz nie zamierza już grać dłużej roli anioła pokoju. Znajomym mi zdawna odruchem podniósł wgórę jedno ramię i rzekł:
— Nalgu Mokaszi postanowił stracić szacunek wszystkich; — Old Shatterhand będzie walczył! Jakie warunki stawia mój czerwony brat?
— Walka będzie na śmierć i życie.
— Kiedy?
— Natychmiast!
— Jakie mają być prawidła walki na noże?
— Żadne. Uderzam, kiedy mi się podoba!
— Co nastąpi, jeśli jeden z walczących zgubi swój nóż? Czy przeciwnik ma prawo go zakłuć?
— Tak, lecz pierwszy może bronić się pięściami i drugiego zatłuc lub zadusić.
— Dobrze! Teraz wiem, kto dzisiaj uda się do Wiecznych Ostępów, jeśli zechce jego przeciwnik. Moi bracia pozwolą mi być sędzią spotkania; — jestem gotów, — możecie rozpocząć walkę na śmierć i życie!
Oczy starego impetyka pałały żądzą krwi. Znał moją siłę i zręczność, ale czy teraz mógł o niej pamiętać? Wpadając we wściekłość przekraczał wszelkie granice; skoro jednak gniew mijał, nie było sympatyczniejszego człowieka nad niego, naturalnie, w pojęciu indjańskiem. Coprawda, własny gniew niejednokrotnie wypłatał mu już dotkliwego figla i na pewno straciłby oddawna stanowisko i wpływ u swojego szczepu, gdyby poza tem nie był dzielnym przywódcą i niepospolicie silnym człowiekiem. Nazywając go starym, nie miałem bynajmniej na myśli słabości lub zgrzybiałości. Miał może lat sześćdziesiąt, wzrost i budowę olbrzyma, a ponadto sprężystość, którą rówieśnicy jego oddawna utracili. Był więc godnym przeciwnikiem i właściwie miał nade mną przewagę, ponieważ walkę brał na serjo, gdy ja, naturalnie, nie zamierzałem go nawet zadrasnąć, a cóż dopiero zabijać!
Nie wymawiałem się od walki, wiedząc, że tylko pogorszyłbym sytuację, gdyż, zaślepiony gniewem, stary rzuciłby się na mnie, a wówczas musiałbym poważnie się bronić. Stanąłem więc naprzeciw niego, wyciągnąwszy nóż z za pasa, nie prawą jednak ręką, tylko lewą; prawą pięść bowiem chciałem mieć wolną; on wszakże nie zwrócił na to uwagi.
Mimbrenjowie słyszeli, o co chodzi, i przybiegli wszyscy. Pojmani Yuma, nie mogąc podążyć za nimi, usiłowali się wyprostować, nie bacząc na więzy, aby ujrzeć cośkolwiek. Na wszystkich twarzach widniał wyraz oczekiwania; tylko obydwaj synowie wodza maskowali się obojętnością. Lubo nie chcieli tego pokazać po sobie, widziałem doskonale, jak wielka trapi ich troska Jeśli ja zwyciężę, zginie ich ojciec, jeśli przeciwnie — polegnie człowiek, któremu zawdzięczali wolność i dla którego czuli cześć prawie bałwochwalczą.
Staliśmy więc oddaleni od siebie o pięć kroków, każdy trzymając nóż w ręce i pilnie bacząc na przeciwnika. Winnetou spytał:
— Czy mój brat, wódz Mimbrenjów, oznajmi jakie życzenie na wypadek śmierci?
— Nie umrę! — zaśmiał się gniewnie spytany. — Daj znak, a natychmiast ostrze mego noża zakosztuje krwi Old Shatterhanda!
— A może mój biały brat da jakie zlecenie? — pytał dalej Apacz.
— Tak. Jeśli Nalgu Mokaszi zakłuje mnie, to powiedz mu, że byłem zbawcą jego dzieci i jednemu z nich nadałem imię. Być może, będzie wówczas powściągliwszy w obejściu z przyjaciółmi, którym winien wdzięczność.
Sądziłem, że moje słowa opamiętają starego; grubo się jednak omyliłem; wódz bowiem począł ryczeć konwulsyjnie:
— Zdrajca nie może liczyć na wdzięczność. Chcę krwi, krwi, krwi!
Walka więc musiała się odbyć. Przedtem miałem zamiar obejść się ze starym delikatnie, teraz postanowiłem dać mu dotkliwą nauczkę. Krew zakipiała we mnie, — skinąłem na Winnetou. Ten podniósł rękę wgórę i powiedział głośno:
— Żaden z wodzów nie śmie ruszyć się z miejsca, póki na to nie zezwolę. Walka się zaczyna! Howgh!
Wyciągnął nóż, aby każdego, kto się do nas zbliży, zakłuć na miejscu, i stanął, przypatrując się walce.
Kto zacznie? — To było teraz najważniejsze pytanie! — Nie ja! Byłem w każdym razie zdecydowany unieszkodliwić wodza zaraz po pierwszym ataku. Miałem niepłonną nadzieję, że mi się powiedzie. Nie było czasu na wahanie: im dłużej wystawiałem się na nóż przeciwnika, tem łacniej mógł mnie trafić.
Silny Bawół stał cicho i spokojnie, jak wykuty z kamienia. Czyżby i on nie chciał natrzeć pierwszy? Jakkolwiek nie ruszał się z miejsca, żywe błyski oczu zdradzały, że tylko poto stał niby wrosły w ziemię, aby znużyć mój wzrok, i potem — napaść niespodzianie. Nie omyliłem się, gdyż nagle oczy jego formalnie stanęły w ogniach; rzuciłem nóż, przekonany, że wódz skoczy na mnie. Rzeczywiście podnosił już nogę, lecz znowu postawił ją na ziemi i zawołał:
— Czy widzieliście, jak Old Shatterhand się boi? Opuścił nóż, bo strach rozwarł mu palce!
Zamiast odpowiedzi schyliłem się, udając, że chcę podnieść nóż; wiedziałem jednak, że on, jako doświadczony wojownik, spróbuje wyzyskać do ataku nadarzającą się sposobność. Zaraz też wykonał rozstrzygający skok, rozstrzygający, bo skokiem tym zdecydował swoją porażkę. Ponieważ ja się schyliłem, więc i on musiał również skurczyć swą wysoką postać, aby trafić mnie w plecy. Ja jednakże błyskawicznie odskoczyłem na bok — wyprostowany. Stanąłem obok niego i mogłem użyć całej swojej siły, podczas gdy on, schylony, uderzał w miejsce mego uprzedniego stanowiska. Grzmotnąłem go pięścią w kark; upadł jak wór piasku, — bezwładną masą zwalił się na ziemię. Wyrwałem mu nóż z ręki, odwróciłem go, położywszy nawznak, aby uklęknąć mu na piersiach, i chciałem przyłożyć ostrze do jego gardła. Było to jednak zbyteczne. Powstrzymał mnie wyraz jego oczu, źrenice szeroko rozwarte i nieruchomo wbite w niebo, jakgdyby szklane. Usta miał również otwarte. ciemna, spalona wiatrami i słońcem twarz, zastygła w kamiennym bezruchu. Leżał nieruchomo. Powstałem i rzekłem do Winnetou:
— Wódz Apaczów widzi Nalgu Mokaszi, leżącego w prochu, a jego nóż w mojej ręce. Niechaj rozstrzygnie, kto jest zwycięzcą!
Apacz zbliżył się i ukląkł przed Mimbrenjem, aby go zbadać. Gdy podniósł się, twarz mu oblokła surowa powaga, a głos drżał, gdy rzekł:
— Wódz Apaczów miał rację, mówiąc, że Silny Bawół dzisiaj jeszcze uda się do Wiecznych Ostępów. Pięść Old Shatterhanda jest jak głaz; gruchocze bowiem na miazgę nawet wtedy, gdy nie zamierza zabijać!
Silny człowiek może drugiego ogłuszyć uderzeniem, choć go później ręka boli przez parę godzin, ale zabić? Zabić można tylko wtedy, gdy natrafi się na tak czułe miejsce, jak skroń. — Wojownicy stali w milczeniu, obydwaj synowie zwyciężonego zwiesili głowy; schyliłem się, aby sprawdzić, czy Winnetou miał słuszność.
Oczy wodza patrzyły jak martwe, usta zdradzały paraliż; a tylko serce ledwie — ledwie biło. Żył więc jeszcze. Spróbowałem nacisnąć powieki; ruszył wargami i wydał parę nieartykułowanych dźwięków. Oczy jego poruszyły się również, jakby szukając kogoś, wreszcie utkwiły we mnie. Rozszerzała je trwoga. Wargi otwierały się i zamykały, jakby chcąc przemówić, bez skutku jednak. Ciałem wstrząsały konwulsyjne drgawki, wskazując, że wódz wytęża siły, aby przezwyciężyć bezwład. Wstałem więc i powiedziałem czerwonym, którzy oczekiwali na rezultat badania z niecierpliwością:
— Nie umarł; żyje. Dusza nie opuściła go jeszcze; ale czy ciało słuchać jej będzie jak dawniej, tego wiedzieć nie mogę; czas to pokaże.
Wtem rozległ się z miejsca, gdzie leżał wódz, długi, przeraźliwy krzyk. Leżący skoczył na równe nogi, jak sprężyna, machał ramionami i wołał:
— Żyję, żyję, żyję! Mogę mówić, poruszać się mogę! Nie umarłem, nie odszedłem do Wiecznych Ostępów!
Wówczas wyjął mi Winnetou nóż z ręki, pokazał wodzowi i spytał:
— Czy Nalgu Mokaszi przyznaje, że został zwyciężony? Old Shatterhand mógł go zakłuć, pragnął jednak oszczędzić.
Mimbrenjo podniósł zwolna rękę, wskazał na mnie sztywno, a twarz jego przybrała wyraz zgrozy:
— Biała twarz ma w pięści wcieloną śmierć. Jak to strasznie jest żyć, a jednak być umarłym. Stokroć wolałbym umrzeć, umrzeć naprawdę. Niech Old Shatterhand uderzy mnie nożem w serce, lecz tak, abym nie mógł już ani słyszeć, ani widzieć!
Stanął przede mną i przybrał postawę człowieka, oczekującego śmiertelnego ciosu. Ująłem Silnego Bawołu za rękę, zaprowadziłem do miejsca, gdzie stali obydwaj jego synowie i powiedziałam do młodszego z nich:
— Twój starszy brat otrzymał ode mnie imię, ty otrzymasz niemniejszy podarek: daruję ci twego ojca. Weź go i upomnij, by już nigdy nie zwątpił w Old Shatterhanda!
Stary spojrzał na mnie badawczo, jakby ze zdziwieniem i spuścił wzrok ku ziemi:
— To jeszcze gorsze od śmierci! Składasz moje życie w ręce dziecka! — rzekł. — Stare skwaw będą mię wytykać palcami, bezzębne usta szeptać jedne drugim, że zwyciężyłeś mnie, a teraz należę do chłopca, który nie ma imienia. Życie moje będzie piastowaniem hańby!
— Nigdy! Nie jest hańbą ulec w pojedynku, a twój młodszy syn uzyska niebawem tak samo słynne imię, jak jego starszy brat. Nie zabrano ci czci. Spytaj Winnetou i starszych twego szczepu; potwierdzą moje zdanie!
Odwróciłem się i oddaliłem, by ujść dalszym sprzeciwom. Coprawda, darowizna moja była dla niego ciosem, nielżejszym od tego, jaki otrzymał w kark. — Wrócił na swoje miejsce, przykucnął ze smutkiem. Reszta wojowników podążyła również do swych koców, ale nikt nie mógł już usnąć. Gdy po upływie oznaczonego czasu zluzował mnie Winnetou:
— Czy mój brat Shatterhand — zapytał — uderzył już kiedy tak, by nie ogłuszyć, a pomimo to odebrać duszy władzę nad ciałem?
— Nie.
— Było to straszne! Czy ten bezwład mógł długo potrwać?
— Tygodniami, miesiącami, a nawet latami całemi!
— A więc niech mój biały brat nigdy już nie zadaje ciosu w kark; lepiej wroga zabić odrazu! Silny Bawół nie zmusi cię więcej do walki. — Zgaduję, o czem mówiłeś z Vete-ya. Żądał pewnie, abyś go już dzisiaj uwolnił?
— Tak.
— Lecz nie odpowiedział jeszcze na twoje pytania?
— Nie.
— Nigdy zresztą nie powie prawdy; okłamie cię. Żądając natychmiastowego uwolnienia, okazał czelność, godną zwierzęcia, które się żywi padliną! Zasługuje na śmierć przy palu męczarni! Jaki los go czeka?
— Ten sam, jaki mu przeznaczył Winnetou.
— Moje myśli są twojemi. Old Shatterhand i Winnetou nie łakną krwi, ale nie mogą uratować Wielkich Ust. Gdybyśmy go uwolnili, wina za wszystkie jego późniejsze zbrodnie spadłaby na nasze głowy. Jest śmiertelnym wrogiem Mimbrenjów. Niechaj go wezmą ze sobą, aby osądzić podług swych praw i obyczajów.
Więc znowu zgadzały się nasze zdania. Byliśmy, jak to pospolicie zwą: „jednem sercem, jedną duszą“. —
Niespodziewany pojedynek nie wyprowadził mnie bynajmniej z równowagi. Usnąłem tak mocno, że nie ocknąłem się sam, a musiano mnie budzić. W oznaczonym czasie wyruszyliśmy. Jazda obeszła się bez żadnego wypadku.
Przed wieczorem dotarliśmy do wąskiego wąwozu, którego wylot leżał przy obozie pozostałych wraz ze zrabowanymi trzodami Yuma. Przewidywaliśmy, że wystawili warty u wylotu; należało więc zachować ostrożność i ludzi na zwiady wysłać pieszo, aby nie usłyszano głośnego tu echa kopyt. Ponieważ zadanie było ważne i wąwóz jako tako znałem, więc sam objąłem rolę wywiadowcy. Gdy usłyszał o tem mój młody przyjaciel Yuma Shetar, zbliżył się do mnie i rzekł kornie:
— Czy Old Shattarhand zechce mi wybaczyć, jeśli odważę się zgłosić prośbę?
— Mów!
— Old Shatterhand ma zamiar iść na przeszpiegi. Znam również okolicę. Czy mogę mu towarzyszyć?
— Coprawda towarzysz przydałby się, lecz ty już dość uczyniłeś i pozyskałeś nawet imię. Droga do wielkich czynów stoi dla ciebie, jako wojownika, otworem. Dlatego wolałbym otworzyć wrota sławy innemu. Przyślij młodszego brata. Będzie mi towarzyszył!
Mały Yuma Shetar wolałby, abym spełnił jego prośbę, lecz, ponieważ odrzuciłem ją ze względu na jego brata, odpowiedział z radością:
— Mój wielki biały brat ma serce pełne dobroci i łaski. Młodszy brat Yumy Shetara okaże się godnym jego zaufania; umrze raczej, niżby miał popełnić błąd jaki!
Pochód musiano zatrzymać z obawy przed wartownikiem Yuma, który mógł stać w wąwozie i zobaczyć nas zdaleka. A przytem nie dowierzałem jeńcom. Łatwo mogli zaalarmować swoich, gdyby ci byli wpobliżu, a wtedy nie zaskoczylibyśmy ich znienacka. Zatrzymano się więc; zsiedliśmy z koni i ja wraz z chłopcem ruszyłem pieszo.
Szedł za mną w milczeniu. Czasem oglądałem się poza siebie, by sprawić sobie przyjemność popatrzenia na jego minę. Czuł się dumny z mojego wyboru i doniosłości naszej wyprawy, stąd więc pochodził wyraz szczęścia i pewności siebie, rozlany na jego miękkich rysach.
Różnica między mną, dorosłym wojownikiem, a nim, nieznanym chłopcem, nie pozwalała mu chodzić ze mną w jednym rzędzie; jednakże zauważyłem, że od czasu do czasu czynił parę szybkich kroków naprzód, by zaraz się cofnąć. Miał coś na sercu; chciał mi coś powiedzieć, lecz nie śmiał rozpocząć rozmowy. Dlatego zwolniłem kroku i rzekłem:
— Niech mój młody brat idzie przy moim boku!
Usłuchał natychmiast; uprzejmem wahaniem okazałby tylko nieposłuszeństwo.
— Mój mały brat życzy sobie rozmawiać ze mną — ciągnąłem dalej. — Niech przemówi.
Mądre jego oczy rzuciły mi spojrzenie pełne wdzięczności, lecz nie odezwał się ani słowem. Więc nie wypowiedź, tylko pytanie ciążyło mu na sercu. Nie mógł go postawić, bo dopuszczając rozmowę, nie upoważniłem go jeszcze do zadawania pytań.
— Wiem, co mój czerwony brat ma na języku. — mówiłem dalej. — Czy mam mu to powiedzieć?
— Old Shatterhand powie, gdy zechce.
— Chodzi o twojego ojca, Nalgu Mokaszi. Czy mam rację?
— Old Shatterhand trafia zawsze w sedno.
— Chciałbyś mnie spytać, dlaczego podarowałem ci jego życie?
— Tak; — nie mogłem się jednak na to odważyć.
— Wyczytałem pytanie z twojej twarzy. Powinieneś mówić do mnie, jak do swego rówieśnika.
— Jeśli Old Shatterhand pozwala, to powiem mu, że mój ojciec umrze!
— Dlaczego tak sądzisz?
— Poznaję po nim, a mój starszy brat jest tego samego zdania. Zabije się, gdyż nie zniesie podwójnej hańby.
— Nie jest to hańbą ulec w walce ze mną. Zwyciężyłem niegdyś Winnetou, zanim został moim bratem. Spytaj go, czy się tego wstydzi. Pomów z ojcem. Duma nie pozwoli mu zagadnąć mię o to; lecz ty jesteś jego synem, ciebie wysłucha. Mówiłeś jednak o podwójnej hańbie. Czy masz na myśli to, że darowałem tobie jego życie?
— Tak.
— Czy doprawdy sądzisz, że to hańba?
— Bardzo wielka. Dlaczegoś tak uczynił?
— Aby oszczędzić mu sromoty; nie chciałem Nalgu Mokaszi podarować życia bezpośrednio. To, co nazywasz hańbą, nie jest nią, owszem, jest zmyciem hańby.
— Jestem chłopcem, nie znam się na tem; ale jeśli tak mówi Old Shatterhand, z pewnością to prawda.
— Tak, to prawda. Powtarzam: okoliczność, że zwyciężyłem twego ojca, nie jest dla niego hańbą. Wszyscy czerwoni mężowie wiedzą, jak trudno jest mnie pokonać. Lecz gniew poniósł go tak daleko, że łaknął mojej krwi; na pewno nie oszczędziłby mnie, lecz zakłuł bezlitośnie; z tego wynika, że jeślibym mu bezpośrednio darował życie, już zawsze ciążyłaby na nim plama. Teraz jego życie należy do ciebie, a ponieważ jesteś jego synem, więc może je przyjąć z twych rąk jako datek, który nie zarumieni wstydem jego oblicza. Czy rozumiesz mnie?
Pomyślał chwilę i odparł:
— Serce moje pełne było troski o ojca; ale teraz stało się lekkie. Słowa Old Shatterhanda są mądre i prawdziwe. Postępowanie jego jest bez zarzutu i nie wiem, czy inny wojownik potrafiłby cię naśladować. Ojciec mój żyć może nadal bez wstydu. Wzamian za to życie moje od tej chwili należy do mego wielkiego białego brata. Old Shatterhand wyrzeknie słowo, a gotów jestem pójść na śmierć!
— Nie życzę sobie takie ofiary; powinieneś żyć, aby zostać nietylko dzielnym wojownikiem, ale i dobrym człowiekiem. Nie w mojej mocy natchnąć człowieka dobrocią: musisz sam dążyć do tego i nigdy nie postępować niesprawiedliwie; mogę cię tylko zaprawić w odwadze i dzielności. Postaram się, abyś zawsze był wpobliżu mnie, dopóki zabawię w tych okolicach.
Schwycił jeden palec mojej ręki, całej bowiem nie odważył się uścisnąć, i przyłożył go do swej piersi, mówiąc głosem płynącym z głębi wzruszonego serca:
— Przedtem przyrzekłem oddać życie memu wielkiemu białemu bratu; teraz zaś pragnę tylko jednego, abym je mógł poświęcić za Old Shatterhanda!
— Wiem, wiem! Jesteś wdzięcznym chłopcem, a kto nie zapomina o wdzięczności, ten wędruje drogą wszystkich cnót i zalet!
Mały westchnął głęboko. Słowa moje dotarły do głębi jego serca i na pewno padły na żyzny grunt. —
Nastał zmrok. W wąwozie było już ciemno. Musieliśmy więc pilnie baczyć. Szczęściem, chłopiec umiał, chodzić bez szelestu. Indjanie ćwiczą się od wczesnej młodości w tej sztuce, bo prawdziwie jest sztuką skradanie się bez szmeru.
Okazało się, że w wąwozie niema ani jednego nieprzyjaciela. Doszliśmy do wyjścia przy ostatnim blasku dnia, który pozwolił nam rozejrzeć się w sytuacji.
Gdy byłem jeńcem Yuma, obozowaliśmy nieopodal wąwozu. Tymczasem pasące się zwierzęta zjadły całą roślinność i dlatego musiały się oddalić wraz z pasterzami znacznie dalej. Ujrzeliśmy bydło zdaleka, konie i krowy wielkości owczarków; Indjanie, pilnujący ich, wyglądali na trzyletnie dzieciaki.
Tylko jeden z nich zdawał się być większy, ponieważ był bliżej nas. Tak, zbliżał się widocznie do nas, to znaczy do ujścia wąwozu. Aby zbadać stopień inteligencji chłopca, zapytałem:
— Widzisz Yuma, który zbliża się do nas. Czy zbliży się zupełnie, czy też zawróci po drodze?
— Przyjdzie, by stanąć tutaj, oczekując wojowników, którzy pogonili za tobą.
— Czy to nie zbyteczne?
— Nie. Ma im powiedzieć, gdy nadejdą, w jakiem miejscu znajdą pozostałych czerwonych.
— Znaleźliby ich łatwo, kierując się światłem ognisk.
— Nie, są zbyt ostrożni, by rozpalić ognisko. Nie wiedzą, czy ich towarzyszem udało się schwytać Old Shatterhanda; a ty jesteś wszak niebezpiecznym człowiekiem dla wrogów.
— Hm! Dlaczego ten czerwony dopiero teraz przychodzi? Dlaczego nie ustawili wart już za dnia?
— Gdyż oczekiwani zobaczą przy świetle dziennem trzody już zdala, nie potrzeba więc im przewodnika.
— Słusznie. Odpowiedzi dawałeś mi rozumne. Ale sama wiedza nie wystarcza, trzeba umieć działać.
— Old Shatterhand powie mi, co mam uczynić! Jestem na jego rozkazy!
— Chciałbym pojmać tego Yuma!
Ciemna twarz chłopca zaczerwieniła się jeszcze bardziej, gdy odparł:
— Gdy Old Shatterhand wyciągnie ramię, nie ujdzie mu żaden Yuma.
— A czy ty nie masz również rąk?
Spojrzał na mnie błyszczącym wzrokiem, lecz rzekł:
— Moje dłonie są rękoma chłopca, który nie powinien działać w obecności wielkiego wojownika.
— Wielki wojownik pozwala ci na to. Powinieneś pokazać ojcu, że byłeś przy moim boku.
— A więc zastrzelę go!
— Nie. Jego towarzysze usłyszeliby wystrzał. Powiedziałem ci, że chcę go mieć żywcem.
— Old Shatterhand powie, czego ode mnie żąda.
— Sam powinieneś wiedzieć, co czynić. Czyn twój nie będzie samodzielny, jeśli wspierać cię mam swoją radą. Rozważ więc prędko, póki nie zapóźno!
Spojrzał na Yumę, aby oszacować odległość, dzielącą nas od niego, a następnie przebiegł wzrokiem po okolicy. Twarz jego przybrała stanowczy wyraz.
— Wiem, co uczynię, — odezwał się. — Stoimy teraz u wylotu wąwozu. Yuma nie zostanie nazewnątrz, lecz wejdzie do środka.
— Być może.
— Wybieram sobie ukrycie, w którem zostanę, dopóki nie nadejdzie. Potem skradam się za nim, uderzam kolbą w głowę.
— Gdzie obierzesz miejsce?
— Tuż za nami, w skale.
Parę kroków dalej tworzyła ściana skalną niszę szerokości może dwu łokci. Przechodząc obok, nie można było dostrzec ukrytego w niej człowieka. Dlatego spytałem:
— Nisza dość wysoko, a ściana gładka. Jak się tam dostaniesz?
— To nic — odpowiedział lekceważąco. — Mogę dostać się daleko wyżej.
— Ale usłyszy cię, gdy zaskoczysz.
— Nie zeskoczę, tylko cicho się zsunę.
— A więc prędzej! Już czas!
— Gdzie ukryje się tymczasem Old Shatterhand?
— To moja sprawa. Nie licz na mnie. Jeśli nie postąpisz zręcznie i prędko, przeciwnik cię zabije.
Odpowiedział dumnie:
— Żaden Yuma nie zabije Mimbrenja! Schwytam go poślę na pal!
Był zręcznym gimnastykiem; w jednej chwili stał już na skale. Wrósł w nią tak, że nie mogłem go dostrzec.
Teraz i dla mnie był najwyższy czas się ukryć. Yuma dzieliło od nas najwyżej trzysta kroków. Powróciłem więc śpiesznie i ukryłem się za wyrastającym głazem. Przedsięwzięcie było dla małego bohatera, pomimo mojej obecności, dość niebezpieczne. Gdyby Yuma zauważył go przedwcześnie i przyszłoby do walki, nie zdążyłbym mu pomóc, nie mogąc strzelać, gdyż zaalarmowałbym czerwonych. Czekałem więc z niecierpliwością i biciem serca na wypadki, tem bardziej, że byłem za nie odpowiedzialny. Z całego serca życzyłem chłopcu powodzenia. Chętnie dałbym mu imię, jak starszemu bratu. Winienem mu był bowiem wdzięczność za szybkie sprowadzenie pomocy. —
Ciemność ułatwiła wykonanie zamiaru. Prócz tego okazało się coś, czego nie przypuszczaliśmy. Yuma nie zapuścił się w wąwóz, tylko chodził przed nim tam i zpowrotem. Kilkakrotnie mijał skałę, gdzie leżał zaczajony chłopiec; odległość jednak była zbyt duża, aby go dosięgnąć kolbą.
Sądząc, że mały Mimbrenjo zaczeka, aż Yuma się zbliży zupełnie, uzbroiłem się w cierpliwość. Przeszło pięć minut, znowu pięć; było tak ciemno, że widziałem zaledwie na odległość dwudziestu kroków. Nasłuchiwałem i chciałem właśnie opuścić kryjówkę, by w razie potrzeby nieść malcu pomoc, gdy usłyszałem szmer, jakby odgłos uderzenia; przypominał pusty dźwięk, jaki wydaje kij bijąc w próżną tykwę. Było to więc uderzenie zadane wojownikowi Yuma. Stałem na miejscu, nasłuchując. Dobiegły mię zduszone jęki, potem powtórzył się poprzedni szmer. Yuma dostał w głowę po raz drugi. Teraz już nie troszczyłem się o chłopca, czekałem tylko, co zrobi. Po upływie krótkiego czasu usłyszałem kroki, a potem zawołał na mnie półgłosem i stanął tuż obok. Spytałem:
— No, jak się wywiązał mój młody brat z zadania? Czy mu się udało?
— Tak. Yuma chodził pod moją kryjówką tam i zpowrotem; uderzyłem go tak silnie, że upadł. Jęczał i chciał się podnieść; zeskoczyłem nadół i zadałem mu cios ponownie; zamilkł, leżał nieruchomo. Związałem go mojem lassem. Nie wiem, czy żyje, czy też go zabiłem.
— To się pokaże. Chodź, zobaczymy!
Zbadałem leżącego Yumę. Ocknął się już z chwilowego ogłuszenia. Nie wołał na pomoc, gdyż nie wiedział z iloma przeciwnikami ma do czynienia, a zresztą towarzysze nie usłyszeliby go z takiej odległości. Wypróżniliśmy mu kieszenie; zawartość miały nad wyraz marną. Uzbrojony był tylko w nóż i łuk z kołczanem, w którym tkwiły trzy, czy też cztery kiepskie strzały. Życzyłbym sobie większej zdobyczy dla mojego małego bohatera, gdyż u czerwonych czyn mierzy się zdobyczą.
Teraz należało powrócić, wziąwszy ze sobą jeńca. Wiedziałem, że niezadługo zluzują go, musieliśmy więc być tutaj na czas znowu, aby przyjąć jego następcę. Było do przewidzenia, że ten ostatni, nie zastawszy swego poprzednika, zaalarmuje wszystkich. Dlatego spytałem Yuma:
— Czy poznajesz mnie?
— Old Shatterhand! — zawołał, patrząc na mnie z przerażeniem. — Tak, poznaję cię!
— Jeśli ci miłe życie, nie krzycz i odpowiedz prawdę na moje pytania. Czy od czasu mej ucieczki przyłączyli się do was jeszcze jacyś Yuma?
— Nie.
— A czy zdarzyło się coś ważnego?
— Nie.
— Kiedy cię zluzują?
— Po upływie podwójnego czasu, który biali zwą godziną.
— Teraz pójdziesz z nami. Odwiążę ci więzy na nogach, abyś mógł chodzić. Jeśli będziesz usiłował uciec, zakłuję cię na miejscu!
Zwolniłem mu lasso z nóg, silnie skrępowałem ramiona i przywiązałem do siebie, aby upewnić się, że nie ucieknie. Teraz śpiesznie powróciliśmy pomimo ciemności, nie obawiając się, jak za dnia, że nas ujrzą Indjanie. Po powrocie objaśniłem Winnetou, gdzie obozują Yuma.
— Będzie bardzo łatwo ich schwytać — rzekł. — Naturalnie, nie weźmiemy ze sobą jeńców, gdyż mogliby nas zdradzić. Jak sądzi brat mój Shatterhand, ilu Mimbrenjów wystarczy do napadu, aby żaden z Yuma nie uszedł?
— Połowa wystarczy w zupełności, lecz zawsze lepiej wziąć ich więcej, gdyż trzeba liczyć się z nieprzewidzianemi okolicznościami.
— A druga połowa wystarczy, by dopilnować jeńców?
— Tak. — Kto nimi będzie dowodził?
— Silny Bawół, gdyż ja i Winnetou musimy być obecni przy napadzie. Należy udać się przedtem na zwiady, aby zbadać położenie Yuma. Musimy iść sami; przedsięwzięcie wymaga biegłości, nie zapalili bowiem ognisk.
— Wolałbym zostać z Nalgu Mokaszi, gdyż nie dowierzam mu tak dalece, jak dawniej; nie jest ani ostrożny, ani przezorny. Od czasu pojedynku z Old Shatterhandem stał się innym człowiekiem. Wzrok jego zwrócony jest nawewnątrz; nie interesuje go to, co się dzieje wokoło.
— To nie przeszkadza oddać mu pieczy nad jeńcami. Nie troszczył się o nich, gdyż było to zbyteczne; ale teraz będzie czuwał. Pojedynek był właśnie skutkiem jego nienawiści do Yuma. Zdawało mu się, że chcę czerwonych, a naprzód wodza, uwolnić. On zaś pragnie ich widzieć na palu męczarni i na pewno nie popełni błędu, któryby pozwolił bodaj jednemu z nich uciec. Pomówię z nim.
Silny Bawół nie słyszał mojej rozmowy z Winnetou, gdyż oddalił się od nas. Podeszłem do niego, prowadząc i syna i jeńca.
— Dlaczego wódz Mimbrenjów nie zasiada przy Winnetou? — spytałem. — Winnetou ma mu coś ważnego do powiedzenia.
— Niema dla mnie nic ważniejszego od utraconej sławy! — odpowiedział ponuro.
— A czy sława twych synów nie jest dla ciebie równie ważna?
— Czy mówisz o Yuma Shetarze?
— Nie; o młodszym.
— Ten nie ma ani sławy, ani imienia; nie mam poco o nim myśleć.
— Mylisz się. Zostanie słynnym wojownikiem. Dowiódł mi tego.
— Że poszedł z tobą? — Zobaczyć, czy Yuma znajdują się w wąwozie, to żaden bohaterski czyn. Wyszpiegować nieprzyjaciela potrafi każdy chłopiec Mimbrenjów.
— Ale pobić wroga i zabrać do niewoli, temu chyba nie każdy podoła? Twój syn jednak nie zawiódł moich nadziei. Tu oto stoi Yuma, którego pojmał.
— Mów prawdę! Sam go schwytałeś i podarowałeś chłopcu, podobnie jak podarowałeś mu moje życie.
— Nie! Uczynił to bez żadnej pomocy. Odszedłem, a on podkradł się do Yuma, jednem uderzeniem powalił go na ziemię i związał lassem. Gdy powróciłem, było już po wszystkiem.
Twarz starego zmieniła się nie do poznania. Podniósł się, położył synowi rękę na głowie i rzekł:
— Jesteś moim młodszym synem, nie powinieneś jednak zazdrościć starszemu bratu sławy, ni imienia. Old Shatterhand jest z nami i pokaże ci drogę, na której osiągniesz imię. Jeniec jest twoim, otrzyma z twojej ręki śmiertelny cios na palu męczeńskim!
— Musisz się troszczyć o to, by jeńcy rzeczywiście dostali się na pal — napomknąłem. — Teraz oddamy Yuma twojej pieczy; w tym celu zostawimy ci połowę wojowników.
— A z drugą połową chcecie pojmać resztę Yuma? Ja zaś mam tutaj bezczynnie pozostać? Dlaczego nie chcecie mnie zabrać ze sobą?
— Gdyż jeden z nas trzech, ty, Winnetou, lub ja, musi pozostać, a wiemy, że twoja czujność jest większa od naszej. Jeńcy należą do ciebie, musisz więc ich pilnować.
— Mój biały brat ma rację. Dopóki jestem tutaj, nie uda się żadnemu z tych psów ujść. Możecie być spokojni!
— Dobrze. Przygotuj się wyruszyć za nami, jeśli zawezwie cię goniec.
Wybrano wojowników, którzy mieli nam towarzyszyć; wsiedliśmy na koń i skierowali się do wylotu wąwozu; tam oddaliśmy wierzchowce kilku wojownikom, którzy mieli ich dopilnować. Lada chwila mogła nastąpić zmiana wart u Yuma. Obawiając się, by czerwony nie usłyszał rżenia koni, poszedłem wraz z Winnetou naprzeciw niego. Kierunek był mi znajomy. O kilkaset kroków za wąwozem stanęliśmy, aby nasłuchiwać. Po upływie paru minut usłyszałem kroki. Rozeszliśmy się, ja na lewo, Winnetou na prawo; gdy Yuma chciał przejść pomiędzy nami, został schwytany z obydwu stron i zawleczony do naszych posterunków w wąwozie. —
Poszliśmy z Winnetou wytropić obóz Yuma. Nie zapalili ognisk; pomimo to wywiązaliśmy się z zadania już po upływie pół godziny. Powróciłem, aby wydać naszym ludziom rozkazy. Wrogowie mimowoli utatwili nam zadanie. Siedzieli wszyscy razem pośrodku pastwiska; tylko czterech przechadzało się, pilnując stadnin. Gdyby udało się nam unieszkodliwić tych czterech bez hałasu, z łatwością mogliśmy resztę okrążyć tak, że musieliby poddać się bezzwłocznie. W przeciwnym razie, to jest gdyby któryś z nich wszczął alarm, zmuszeni bylibyśmy użyć broni.
Na szczęście przemoc okazała się zbyteczna. Z łatwością pojmaliśmy czterech wartowników; jednego z nich posłałem do reszty okrążonych Yuma, by przedstawił im beznadziejność położenia. Dałem Yuma dziesięć minut do namysłu. Po upływie tego czasu zostaliby obrzuceni gradem kul. Byli na tyle przezorni, czy tchórzliwi, że poddali się przed upływem terminu.
Rozpalono ogniska i przyprowadzono konie; posłaliśmy gońca do Nalgu Mokaszi, wzywając go do wyruszenia. W obozie zawrzał ruch. Obejrzeliśmy trzody zrabowane hacjenderowi; kilka bydlątek padło przytem pastwą naszej żarłoczności. Sądziłem, że nie weźmie nam tego za złe. Mieliśmy wszak solenny zamiar oddać mu uprowadzone zwierzęta! — Postanowiliśmy z Winnetou wyruszyć zaraz nazajutrz z trzodami do hacjendy. Gdy powiedziałem o tem wodzowi Mimbrenjów, spytał:
— A co się stanie tymczasem z jeńcami?
— Jeńcy są twoją własnością. Zrób z nimi, co ci się podoba, — odparł Winnetou.
— Zabiorę ich do pastwisk mego szczepu, gdzie urządzimy sąd nad nimi.
— Będą ci do tego potrzebni wojownicy, a Old Shatterhand i ja nie popędzimy przecież sami trzód do hacjendy!
— Dam wam pięćdziesięciu ludzi do pomocy.
Oczekiwaliśmy naturalnie tej propozycji i przyjęliśmy ją z wdzięcznością. — Należało pomówić jeszcze z Vete-ya, aby dowiedzieć się o zamiarach mormonów. Coprawda byłem przekonany, że będzie się strzegł wyjawić całą prawdę, bądź co bądź jednak miałem nadzieję wycisnąć z niego przynajmniej tyle, że reszty dopełnię wnioskami własnemi. Wiedziałem, że Yuma sam mnie zaczepi, gdy tylko spostrzeże. Dlatego zbliżyłem się do niego, udając, że badam więzy jeńców. Gdy pomacałem jego rzemienie, spytał gniewnie, lecz tak cicho, abym tylko ja słyszał:
— Dlaczegoś napadł moich wojowników?
— Ponieważ są naszymi wrogami.
— Ale pocoś to uczynił, skoro musisz dotrzymać przyrzeczenia i zwolnić ich znowu?
— Musiałem im wszakże odebrać zrabowane trzody; chcę je zwrócić hacjenderowi.
— Don Timoteowi Pruchillo?
— Tak.
— On nie jest już hacjenderem! — zaśmiał się czerwony.
— Tak?
— Teraz jest nim blada twarz, którą zwiecie Meltonem.
— Melton? W jaki sposób u licha został hacjenderem?
— Odkupił hacjendę od don Timotea. A może jemu chcesz oddać bydło?
— Tegoby jeszcze brakowało. Dostarczę je don Timoteowi Pruchillo.
— Nie znajdziesz go. Wyjechał z kraju.
— Skąd wiesz o tem?
— Od Meltona, który to postanowił z Wellerem.
— Melton, jako właściciel, mieszka w hacjendzie?
— Nie.
— Gdzie jest więc?
— Na... w...
Przerwał, jąkając się; początkowo chciał mi odpowiedzieć, lecz teraz się rozmyślił i, gdy powtórzyłem pytanie, odparł:
— Nie wiem.
— Właśnie chciałeś mi odpowiedzieć, a teraz poczynasz kręcić! W takim razie powiedz mi, co się stałe z białymi wychodźcami!
— Muszą... są... znajdują się...
Znowu począł się jąkać.
— Mówże wreszcie! — krzyknąłem na niego.
— Kiedy nie wiem.
— A jednak poznałem po twojej minie, że wiesz o wszystkiem doskonale.
— Skądże mam o tem wiedzieć? Wszyscy ludzie, o których mówisz, byli moimi jeńcami. Wiesz, że zwróciłem im wolność. Jakże mam wiedzieć, co uczynili i gdzie obecnie przebywają?
— Musisz wiedzieć, gdyż poznałeś plany Meltona. Z jego namową napadłeś hacjendę.
— Kto cię tak haniebnie okłamał?
— To nie kłamstwo, lecz szczera prawda. Gdy Meton był w drodze z emigrantami, odwiedziłeś go z Wellerem i uradziliście plan cały.
— To również bezczelne kłamstwo!
— Nie łgaj! Sam was podglądałem.
— A więc, uległeś pomyłce.
— Mam dobre oczy; nie zawiodły mnie nigdy. Uporczywe kłamstwo nie przyniesie ci pożytku. Chcę i muszę bezwarunkowo wiedzieć, co stało się z emigrantami po napadzie i spaleniu hacjendy.
— Ja ci tego nie mogę powiedzieć, bo sam nic o tem nie wiem.
— A jednak wiesz. Przyrzekłeś powiedzieć mi prawdę.
— A ty, czy nie przyrzekłeś nas uwolnić? Zamiast wypełnić słowo, bierzesz nas wszystkich do niewoli!
— Spełnię je, gdy ty dotrzymasz swego.
— Dotrzymałem; powiedziałem ci wszystko.
— To wierutne kłamstwo, nie będę się jednak z tobą sprzeczał! Bylibyśmy skwitowani ze sobą, gdyby każdy z nas spełnił przyrzeczenie; teraz jesteśmy również w porządku, wszak słów nie dotrzymaliśmy obaj. Dzisiaj jestem po raz ostatni z wami. Jutro o świcie odłączę się od Silnego Bawołu, który powiedzie was do swoich pastwisk, gdzie zginiecie śmiercią męczeńską.
Udałem, że chcę odejść. To pomogło. Jutro rozłąka!! Miał nadzieję odzyskać z moją pomocą wolność. A ja odjeżdżam ze świtem! Nie mógł spodziewać się łaski z rąk Nalgu Mokaszi.
— Poczekaj jeszcze! — zawołał, gdy oddaliłem się na kilka kroków.
— Więc? — spytałem, odwróciwszy się.
— Czy doprawdy uwolnisz nas, jeśli ci powiem prawdę?
— Tak, ale ty nie wiesz przecież o niczem!
— Wiem wszystko, lecz Melton nakazał mi milczeć.
— Otwórz usta nareszcie! — Co się stało z wychodźcami?
— Zaraz! Przedtem musisz dotrzymać słowa! Czy pamiętasz, co ci powiedziałem, gdy nas pojmałeś? — Że na pytania odpowiem tylko jako człowiek wolny!
— A ja oświadczyłem, że nie wrócę ci wolności, dopóki nie zdradzisz mi waszych machinacyj!
— Obstaję przy swojem!
— Ja również nie zmienię postanowienia; a więc Nalgu Mokaszi weźmie was jutro ze sobą.
Ponownie odwróciłem się, by odejść. Tym razem zaczekał dłużej; potem zawołał znowu:
— Niech Old Shatterhand podejdzie raz jeszcze!
Powróciłem i napomniałem go stanowczo:
— To moje ostatnie słowo; przedewszystkiem musisz mówić, potem cię uwolnię; nigdy w życiu nie postąpię naodwrót. Zadecyduj niezwłocznie! Czy chcesz mówić?
— Tak, lecz mam nadzieję, że i ty natychmiast wprowadzisz twe słowa w czyn!
— Czego przyrzekam, zawsze dotrzymuję. A więc, — czy za namową Meltona napadłeś na hacjendę?
— Nie.
— Czy obydwie blade twarze, zwące się Wellerami zmówiły się z Meltonem?
— Nie.
— Ale Melton kupił hacjendę?
— Tak.
— Co chce uczynić z emigrantami?
Zwlekał przez chwilę, jakgdyby szukał wymówki lub też zbierał się, aby wypowiedzieć zgóry obmyślone kłamstwo, i, dopiero gdy powtórzyłam pytanie, odparł:
— Chce ich sprzedać.
— Sprzedać? Co? Sprzedać ludzi? To niemożliwe!
— To zupełnie możliwe. Ty musisz nawet o tem lepiej wiedzieć ode mnie, bo jesteś bladą twarzą, a tylko biali kupują i sprzedają ludzi. Czy zaprzeczysz, że czarni są również ludźmi? A czy nie handlowano nimi?
— Tutaj niema mowy o czarnych. Mówię o bladych twarzach, których się nie sprzedaje w niewolę.
— A jednak kupią ich! Słyszałem, że są kapitanowie krętów, którzy tak źle obchodzą się z marynarzami, że nikt nie chce przyjmować u nich służby. Kiedy takiemu kapitanowi zbraknie ludzi, kupuje ich, lub kradnie.
— Aha! Hm! Czy chcesz przez to powiedzieć, że sprzedano białych wychodźców takiemu właśnie kapitanowi?
— Tak.
— Kto to uczynił?
— Melton. Emigranci należą do niego; może więc z nimi robić, co mu się żywnie podoba. Sprowadził ich z dalekiego kraju i zapłacił za nich bardzo dużo pieniędzy.
— Nie były to jego pieniądze, lecz hacjendera.
— Odkupił od niego hacjendę, a wraz z nią białych. Chciał odebrać pieniądze, a ponieważ nie mogli mu wrócić, sprzedał wychodźców wodzowi okrętu.
— Skąd wiesz o tem?
— Od niego samego. Zanim zwróciłem mu wolność, powiedział mi, że ich sprzeda.
— Gdzież był ten wódz okrętu?
— W Lobos. Teraz powiedziałem ci już wszystko; spełniłem twoje życzenie; żądam, byś i ty dotrzymał słowa.
— Czy doprawdy tego żądasz? Tak! Nie w ciemię cię bito, człowieczku; ale nie wziąłeś jednej drobnostki pod uwagę, mianowicie, że istnieją ludzie bardziej przemyślni od ciebie.
— Nie rozumiem, co chcesz przez to powiedzieć! O co ci chodzi?!
— Kto ma zamiar oszukać drugiego, musi być bardzo ostrożny i długo ważyć każde słowo, nim je wypowie; szczególnie, jeśli ten drugi ma więcej doświadczenia. Zapamiętaj to sobie! Bo kto o tem nie pamięta, ten sobie gotuje klęskę, ten wpada we własne sidła. Historja, którą mi opowiedziałeś, to zwyczajne baj-baje, od początku do końca. Wódz okrętu siedzi tylko w twojej gługiej mózgownicy! Zresztą musisz wiedzieć, że żaden kapitan nie kupuje kobiet, ani dzieci na marynarzy.
— A więc nie wierzysz? Dla ciebie szkoda słowa! Powiedziałem, co wiem od samego Meltona. Spełniłem przyrzeczenie; — teraz kolej na ciebie!
— Słusznie. Dałem słowo, że zwrócę ci wolność, jeśli powiesz mi prawdę. Nie jestem więc obowiązany dotrzymać przyrzeczenia, skoro kłamiesz bezczelnie!
— Co słyszę! Nie pomożesz mi uciec?
— Nie!
Gdyby mógł, skoczyłby ze wściekłości. Ponieważ jednak więzy pozwoliły mu zaledwie na wyprostowanie się, zaryczał jadowitym głosem, jak gad:
— Zwiesz mnie kłamcą, ale ty sam jesteś najohydniejszym łgarzem, jakiego ziemia nosi! Gdybym miał wolne ręce, udusiłbym cię na miejscu!
— Bardzo wierzę; przynajmniej spróbowałbyś mnie udusić! Ale nie dlatego, że kłamię, lecz że jestem za mądry, aby uwierzyć twoim banialukom. Taki drab, jak ty, nie potrafi mnie oszukać!
— Sam jesteś podłym kłamcą, drabem...
— Milcz! — przerwałem. — Nie mam z tobą więcej nic do mówienia. Jedno tylko jeszcze ci powiem, że powiedziałeś więcej, niż sądzisz, naturalnie bezwiednie. Teraz wiem, czego się trzymać; ty zaś pociągniesz jutro, jako jeniec Nalgu Mokaszi.
— Nic nie wiesz, zupełnie nic; nigdy się niczego nie dowiesz! — zaśmiał się ironicznie ze sporą dozą utajonej obawy.
Odszedłem, lecz wkrótce zatrzymałem się, gdyż podczas rozmowy z Vete-ya dobiegły mię jakieś podejrzane szmery z poza krzaku, obok którego leżałem. Ktoś się z pewnością ukrył; wiedziałem, kto to mógł być, a gdy spojrzałem na miejsce, gdzie powinien leżeć Silny Bawół, tam go nie było. Ponownie skierowawszy oczy na krzak, spostrzegłem jakąś postać oddalającą się, schyloną.
Znalazł się jednak wzrok znacznie ostrzejszy od mojego; kiedym usiadł przy Winnetou, Apacz zwrócił się do mnie:
— Mój biały brat mówił z Vete-ya. Czy widział krzak, przy którym leżał wódz Yuma?
— Tak.
— Czy widział również tego, który się za nim ukrywał?
— Tak.
— Nalgu Mokaszi ciągle jeszcze pełen jest nieufności, ale teraz przekonał się wreszcie, jak dalece zbłądził.
Tak niezwykłą inteligencję posiadał Winnetou. Widział tylko, jak rozmawiałem z Yuma, nie słyszał ani jednego słowa, a jednak zmiarkował, że rozmowa nasza dosięgła celu i sprawa została załatwiona.
Silny Bawół przeglądał swych ludzi; chciał minąć nas, nie zwracając uwagi, lecz zatrzymał go Winnetou:
— Niech mój czerwony brat usiądzie przy nas. Mamy ważne rzeczy do omówienia.
— Jestem gotów wysłuchać, — odparł Mimbrenjo, siadając.
— Mój biały brat Shatterhand — ciągnął Winnetou — dowiedział się od Wielkich Ust o wielu rzeczach, które musimy zaraz omówić.
Nagle zaskoczył wodza ironicznem pytaniem:
— Nalgu Mokaszi nie widziałem na swojem miejscu... Pewno poszedł zobaczyć, czy znajdzie się jakiś krzaczek...
— Nie rozumiem wodza Apaczów — odparł zmieszany Mimbrenjo.
— ...Za którym mógłby się ukryć, aby usłyszeć, o czem pomówi Old Shatterhand z wodzem Yuma — kończył Winnetou.
— Uff! A więc Winnetou mnie spostrzegł?
— Widziałem tylko, jak pełzłeś tam i zpowrotem. Teraz będziesz już chyba wiedział, że niesłusznie obraziłeś mego białego brata. Old Shatterhand nie jest zdrajcą, lecz uczciwym człowiekiem. A człowiekiem złym jest ten, kto, niesłusznie dotknąwszy bliźniego, nie wyzna świadomie, iż nie ma słuszności.
To pośrednie wezwanie, ukryte w ostatnich słowach Apacza, zmieszało wodza do reszty. Przez chwilę walczyła duma jego z poczuciem lojalności, zanim wreszcie wzięło ono górę:
— Tak, dotknąłem ciężko a niesłusznie mego dobrego białego brata. Nazwałem go zdrajcą. To największa obelga, jaką można obrzucić zwyczajnego wojownika; jakże ją tedy nazwać, skoro zwrócona była przeciwko Old Shatterhandowi! Wiem, że nie wybaczy mi jej nigdy!
— Wybaczam ci — uspokoiłem go. — Masz porywcze ramię, ale serce dobre. Jeśli przyznajesz, żeś nie miał słuszności, nie mogę dłużej chować żalu do ciebie!
— Tak, wyznaję i powiem o tem wszystkim, którzy słyszeli, jak cię obraziłem. Nigdy już nie zwątpię w ciebie!
— Mam nadzieję! Nietylko ze względu na naszą przyjaźń, lecz i z wielu powodów, z których nienajmniejszym będzie pożytek, jaki z tego odniesiesz. Lecz nie mówmy już o tem!
— Tak. Dajmy temu pokój; nigdy się już nic podobnego nie powtórzy. — Z drugiej jednak strony nie rozumiem wielu rzeczy z tego, o czem mówiłeś z Vete-ya.
— Wiem o tem. Ten tylko mógłby je zrozumieć, ktoby znał moje myśli.
— Nie uwierzyłeś w jego opowieść o tym kapitanie?
— Nie.
— A więc białych emigrantów nie sprzedano?
— Nie. W każdym razie nie w sensie Wielkich Ust. Nie sprzedano, lecz oszukano; haniebnie ich oszukano, a uczynili to Melton i obydwaj Wellerowie.
Ponieważ Winnetou również przypuszczał tylko, a nie wiedział nic pozytywnego, więc opowiedziałem całą rozmowę. Wysłuchawszy uważnie, zamyślił się na chwilę głęboko i zapytał:
— Kto sprowadził obcych, hacjendero, czy Melton?
— Hacjendero, don Timoteo Pruchillo.
— A więc zapłacił za nich?
— Tak.
— Czy sądzisz, że miał względem nich uczciwe zamiary?
— Jestem o tem przekonany. On również padł ofiarą podstępu.
— Czy Melton odkupił od niego hacjendę?
— Teraz przypuszczam, że tak. Przedtem jednakże kazał na nią napaść, obrabować ją i spalić, aby mógł potem odkupić za bezcen.
— Czy emigrantów również kupił?
— Sądzę, że tak. W umowie istniał paragraf, na zasadzie którego byli również zobowiązani względem następców hacjendera. Ta okoliczność właśnie nasuwa mi wielkie obawy. Jeśli Melton został ich panem, z pewnością czeka ich niedola.
— Jednego nie mogę zrozumieć. Kazał hacjendę spustoszyć i spalić, aby pozbawić wartości, a następnie odkupił pogorzelisko. Więc nie przedstawiając wartości dla hacjendera, dla niego, mimo wszystkich szkód, musi być cennym nabytkiem?
— Słusznie. Ja również nie mogę się domyśleć, o co chodzi. Wszystko tam leży w gruzach i zgliszczach. Hodowla bydła i uprawa roli została przerwana na długie lata. Musi więc być inny rodzaj pracy i do niej chce Melton zaprzęgnąć emigrantów. Jestem przekonany, że plan miał gotowy już wówczas, gdy namówił hacjendera, aby sprowadzić wychodźców. W każdym razie kryje się w tem świeże łotrowstwo, przed którem muszę ustrzec moich ziomków.
— Old Shatterhand jest moim bratem; ziomkowie jego są więc również moimi braćmi. Winnetou odda swoje ramiona i głowę na ich usługi.
— Dziękuje ci. Pomoc twoja jest więcej warta od wielu wojowników! Emigrantom grozi niebezpieczeństwo. Musimy spieszyć, nie będziemy więc wlekli się z trzodami, które chcemy zwrócić hacjenderowi. Do celu dotarlibyśmy dopiero po czterech dniach.
— Tak, pojedziemy sami. Co uczyni Nalgu Mokaszi? Czy będzie nam towarzyszył?
— Pojechałbym chętnie z wami, lecz moi bracia sami przyznają, że lepiej będzie, jeśli pozostanę z jeńcami. Wojownicy Mimbrenjów nie mogą się obejść bez wodza, tem bardziej, że będą podzieleni. Jeńców musimy zabrać ze sobą, a trzody zaprowadzić do hacjendy. Na pasterzy wyznaczę pięćdziesięciu wojowników, przewodzić im będzie jeden z najbardziej doświadczonych Mimbrenjów. Stanąwszy w hacjendzie, zwrócą się do was po rozkazy — będą was słuchać, jak mnie. Zresztą zabiorę jeńców. Im dalej od hacjendy, tem mniej troski o to, że mogą uciec i pomieszać wasze plany.
Były to słowa rozumne. Co do mnie, to nie zależało mi wcale na towarzystwie starego zgryźliwego choleryka. Wiedziałem, że dojdziemy sami z Winnetou prędzej i łatwiej do celu, niż z tym nieopanowanym i niepohamowanym w gniewie człowiekiem. Dlatego przyklasnąłem jego zamiarom, a Apacz rzekł
— Słowa mojego czerwonego brata są słuszne. Być może, że przydadzą się nam twoi ludzie, gdy odprowadzą trzody. Być może również, że będziemy zmuszeni zawiadomić ich o czemś ważnem, jeżeli ich wyprzedzimy. W tym celu powinien towarzyszyć nam wojownik, który zarazem posłuży za gońca.
— Wolałbym poprosić Silnego Bawołu o obydwu synów — wtrąciłem. — Odważni są, zręczni i dowiedli, że w zupełności nadają się na szybkich posłów. Czy mój brat Winnetou zgadza się ze mną?
— Stanie się tak, jak tego sobie życzy Old Shatterhand — odpowiedział Apacz.
Mimbrenjo nie miał również nic przeciwko temu. Był nawet dumny, że, pomimo młodego wieku, na synów jego padł nasz wybór; dlatego przyrzekł wyszukać dla nich dwa najlepsze i najwytrwalsze wierzchowce. Było to nam bardzo na rękę, w przeciwnym bowiem razie nie mogliby dotrzymać nam kroku.
Omówiwszy jeszcze parę szczegółów, udaliśmy się na spoczynek, aby wcześnie ruszyć w drogę. Ledwie świt, przygotowano niezbędne zapasy żywności; obawiałem się, że w spustoszonej hacjendzie nie znajdziemy żadnego wiktu. Dosiedliśmy koni. Mimbrenjowie pożegnali się z nami serdecznie. Wodzowi musieliśmy przyrzec, że odwiedzimy go po zakończeniu sprawy, w razie zaś, gdyby zaszła potrzeba pomocy, mieliśmy się zwrócić tylko do niego. — Pojmami Yuma spoglądali na odjazd zpodełba, żegnając nas ponurym wzrokiem. Wódz ich, Vete-ya, zawołał:
— Tam oto jadą ci zdrajcy i potrójni kłamcy. Gdybym nie był pojmany, otrząsnąłbym się z nich, jak z brudnej wody!
Tak, był pojmany. Bytem niemal pewien, że nie wydostanie się z niewoli, a jednak już niezadługo mieliśmy znowu ujrzeć przed sobą tego niebezpiecznego wroga. — —





  1. Mieszkanie indjańskie.
  2. Vete ya — Wielkie Usta, Wielka Gęba.
  3. Błyskawica.
  4. Fajka pokoju.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.