W pustyni nubijskiej

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł W pustyni nubijskiej
Podtytuł Powieść wschodnia
Pochodzenie cykl W kraju Mahdiego
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1928
Druk Zakł. Graf. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Karol May
W pustyni nubijskiej
POWIEŚĆ WSCHODNIA


1928


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT  R.  D.  Z.  EAST
W WARSZAWIE
17, PROSTA, 17


Zakł. Graf. „Bristol”, Warszawa, Elektoralna 31.


W PUSTYNI NUBIJSKIEJ

Wróciłem do khanu i udałem się na spoczynek, o śnie jednak mowy być nie mogło. Wprawiała mnie w niepokój nie utrata przyjaźni Nassyra, ani też obawa przed jego zemstą, — inne były tego przyczyny.
Przedewszystkiem zajmował mnie jego prawdopodobny stosunek do łowcy niewolników Ibn Asla. Chciałem się dowiedzieć o miejscu pobytu tego łotra, a w tym celu wystarczało nie spuszczać z oka Murada Nassyra. Poróżniwszy się z Turkiem, postanowiłem tem gorliwiej działać na rzecz przewodnika w Maabdah, ażeby, jeśli się tylko uda, odnaleźć jego zaginionego brata.
Wstałem wcześnie, usiadłem przed drzwiami khanu i kazałem khandżiemu przynieść sobie kawy. Przypatrując się świtaniu, zobaczyłem jeźdźca. Był jeszcze tak daleko, że zaledwie można go było rozpoznać. Musiał jechać na doskonałym zwierzęciu, gdyż zbliżał się z nadzwyczajną szybkością i rósł mi w oczach. Poznałem go, kiedy był jeszcze daleko. Był to porucznik okrętowy reisa effendiny. Powstałem oczywiście, aby go przywitać. Zobaczył mnie, zwrócił ku mnie wielbłąda, kazał mu uklęknąć i zeskoczył z siodła.
— Co tu robisz w Korosko? — zapytałem. — Sądziłem, że emir w Chartumie.
— Był tam istotnie. Gdzie się teraz znajduje, powiem ci, ale muszę się wprzód rozmówić z szechem el beled[1].
— Możesz go zobaczyć choćby i zaraz. Już wstał; widziałem go przed chwilą, klęczącego przed chatą i odmawiającego modlitwę poranną.
Pokazałem mu chatę. Porucznik bezzwłocznie poszedł we wskazanym kierunku. Wielbłąd jego klęczał w mojem pobliżu. Było to wspaniałe, bardzo drogie zwierzę, maści koloru mysiego. Posiadało wszystkie cechy doskonałego wierzchowca. Skąd do porucznika taki wielbłąd? Osobniki tej rasy przebywają w jednym dniu bez zatrzymania się nawet sto kilometrów. W dodatku było to zwierzę znakomicie wytresowane. Kiedy je pogłaskałem, spojrzało na mnie przychylnie swemi wielkiemi oczyma, a nie uniosło się zwykłą złośliwością wielbłądów, które obcych kąsają, kopią, a nawet opluwają. Byłem jeszcze zajęty zwierzęciem, kiedy Selim ukazał się we wrotach; ujrzawszy mnie, przystąpił zaraz i powiedział:
— Effendi, słyszałem bardzo, bardzo złe rzeczy i dlatego miałbym wielką prośbę do ciebie. Czy ją spełnisz?
— Cóż takiego?
— Czy prawda, że poróżniłeś się z Muradem Nassyrem?
— Kto ci to powiedział?
— On sam dał mi to do poznania, gdyż mi surowo mówić z tobą zabronił.
— I dlatego przychodzisz do mnie, ty jego wierny marszałek, i naruszasz dany ci zakaz?
— Tak, czynię to, gdyż wiesz, że ciebie więcej miłuję, niż jego.
— Jakąż masz do mnie prośbę?
— Nie chcę być już dłużej u Murada Nassyra.
— Dlaczego? Czy ci u niego niedobrze? Czy jesteś z niego niezadowolony?
— Dobrze mi i jestem zadowolony, ale od wyjazdu z Siut mówi bez przerwy o rzeczach, które mi się nie podobają.
— O jakich rzeczach?
— Jestem jeszcze w jego służbie, więc nie wiem, czy mogę go zdradzić.
— Czy masz może na myśli handel niewolnikami?
— Słusznie, bardzo słusznie! A więc i ty już wiesz, że Murad jest handlarzem niewolników?
— Pewnie, że wiem.
— Więc nie jestem zdrajcą, kiedy o tem z tobą rozmawiam. Murad żąda ode mnie, ażebym pozostał w jego służbie. Jeśli pozostanę, a pochwycą nas, może być ze mną źle.
— A zatem znowu się boisz?
— Bać się? Nie! Wiesz, że jestem największym bohaterem pustyni i pragnę przy odpowiedniej sposobności zginąć śmiercią bohaterską, — nie chciałbym jednak, aby mnie powieszono jako handlarza niewolników.
— Masz zupełną słuszność.
— Jeżeli i ty jesteś tego zdania, opuszczam natychmiast służbę. Cóż jednak pocznę z sobą? Gdybym cię tak nie miłował, decyzja byłaby łatwa, ale ja, effendi, nie chciałbym się z tobą rozstawać. Jeżeli pozwolisz, to pewną kwestję przedłożę twojej rozwadze.
— Słucham.
— Wszyscy wiedzą, że jesteś rozumnym człowiekiem; znasz wszystkie gałęzie wiedzy i przenikasz głębie wszystkich tajemnic, ale masz przecież błąd jeden.
— Jaki?
— Brak ci służącego, jakim ja jestem. Darzonoby cię szacunkiem dziesięć razy większym, niż dotychczas, gdyby wiedziano, że stoję u twego boku.
— Chciałbyś więc zostać u mnie?
— Tak, effendi.
— Nie może to być, gdyż nie podoba mi się twoja nieustanna waleczność. Może mnie ona łatwo uwikłać w jaką krwawą sprawę.
— Już ty się o to nie bój, effendi! Jeśli w mojej przelewającej się odwadze rozpoczynam z kim walkę, to sam ją kończę; pod tym względem znasz mnie dostatecznie. Ciebie na żadne niebezpieczeństwo z pewnością nie narażę, natomiast, gdybyś wbrew moim usilnym staraniom znalazł się w jakimś kłopocie, możesz być pewny, że całej mej bohaterskiej energji użyję, aby ciebie ocalić. Poza tem będę ci zawsze we wszystkiem posłuszny. No, i cóż powiesz na moją propozycję?
— Namyślę się jeszcze.
— Effendi, to sprawa zupełnie jasna niema się nad czem namyślać. Cenniejszego sługi nade mnie z pewnością nigdy nie znajdziesz.
— Być może, ale już mam służącego.
— Ben Nila? Jakież usługi może ci oddać ten młodzieniec? Jakież on bitwy wygrał, jakie odniósł zwycięstwa?
— On jeszcze młody i łatwo może stać się większym bohaterem od ciebie.
— Daruj, effendi, ale ja w to nie wierzę. Żeby się czegoś nauczyć, przedewszystkiem trzeba umieć słuchać, on tymczasem żadnej nauki ode mnie przyjąć nie chce i sprzeciwia mi się we wszystkiem.
— Jako człowiek doświadczony i rozsądny powinieneś być wyrozumiały. Byłoby mi bardzo przyjemnie, gdybyś się nim szczerze i po ojcowsku zajął.
— Twoje życzenie z największą przyjemnością gotów jestem spełnić. Będę znosił cierpliwie jego słabości, a głupstwa przebaczę ze spokojem i wyrozumiałością.
— Idź więc do Ben Nila i powiedz mu, że chcesz u mnie zostać. Zrobię tak, jak mi Ben Nil poradzi.
— Jakto? Taki słynny effendi chce się kierować wolą służącego?
— Kierować nie, ale w tym wypadku jego życzenie uwzględnię, bo gdybym cię przyjął do służby, wy dwaj przedewszystkiem musielibyście ze sobą obcować.
— Zdaje mi się, że moje towarzystwo Ben Nil powinien uważać za zaszczyt. Jeżeli sobie jednak życzysz, abym z nim na ten temat pomówił, pójdę do niego, a potem doniosę ci, że jest uszczęśliwiony moją propozycją.
Poszedł. Chętnie byłbym podsłuchał ich rozmowę. Między nimi rozwinął się bowiem oryginalny stosunek. Polubili się wzajem, a mimo to sprzeczali się od rana do nocy. Poza swemi błędami miał Selim wcale dużo zalet i we wszystkich zleceniach, gdzie nie potrzeba było odwagi, okazywał się sługą godnym zaufania. Chorobliwą manję wielkości można mu było wybaczyć. Ben Nil zajął mnie bardzo. Był to młodzieniec poważny i cichy, a pomimo młodych lat miał takie zapatrywania, jakichby się nie powstydził niejeden starzec. Bystrość jego zasługiwała na podziw; energja, którą dotychczas mógł coprawda tylko w zwykłych sprawach okazać, pozwalała spodziewać się, że w razie potrzeby wykaże bardzo wiele odwagi.
Ilekroć ci dwaj ludzie zderzali się z sobą, patrzyliśmy jak na jakieś wesołe widowisko, a sceny podobne wprowadzały pożądaną odmianę w niemiłą monotonję podróży. Z tego właśnie powodu byłem gotów zatrzymać Selima przy sobie. Wiedziałem, że będzie to dość kosztowna przyjemność, ale ostatecznie, środki pieniężne, potrzebne na jej pokrycie, jakoś może potrafię zdobyć.
Przerwałem rozmyślania, gdyż zobaczyłem porucznika, wychodzącego z chaty. Szech wyszedł także i popędził ku rzece. Porucznik zbliżył się do mnie, wyjął cybuch z torby przytroczonej do siodła na wielbłądzie, nałożył fajkę i usiadł przy mnie. Podałem mu ogień.
— Masz doskonałego wielbłąda — zacząłem. — Zapewne to rozkosz nielada przelatywać pustynię na grzbiecie takiego zwierzęcia.
— Poznasz tę rozkosz, — odrzekł — gdyż ten wielbłąd dla ciebie przeznaczony.
— Rzeczywiście? Skąd przyszło emirowi na myśl przesyłać mi wielbłąda?
— Przesyła ci nietylko wielbłąda, ale zarazem i prośbę, którą ci mam przedłożyć. Czy gotów jesteś jej wysłuchać?
— I owszem.
— Byłeś już nieraz w pustyni i umiesz odczytywać tropy ludzi i zwierząt. Polecił mi więc, abym cię zapytał, czy...
Utknął w środku zdania, bo oto wpobliżu bud składowych ukazało się kilku Beduinów z wielbłądami. Pochodzili zapewne z niedalekiej okolicy i chcieli prawdopodobnie siebie i zwierzęta wynająć. Murad Nassyr zobaczył ich z podwórza i wyszedł, ażeby z nimi pomówić. Ponieważ siedzieliśmy właśnie w bramie tuż pod murem, nie zauważył nas; skinął na tych ludzi, ażeby szli za nim. Zaledwie porucznik rzucił nań okiem, zamilkł i jął mu się przypatrywać posępnym, badawczym wzrokiem.
W tej chwili odwrócił się gruby Turek i nas zobaczył. Porucznik podniósł się, stanął w samym środku wejścia, aby Nassyrowi zastąpić drogę, i rzekł:
— Zdaje mi się, żeśmy się już kiedyś widzieli.
— Ja ciebie? Nigdy! — odrzekł Turek dumnie, rzucając na porucznika wzgardliwe spojrzenie. Widać było, że mówił prawdę.
— Być może, że ty mnie nie zauważyłeś, ale ja ciebie widziałem.
— To mi obojętne. Mnie wielu ludzi widziało. Zresztą, nie miałem i nie mam z tobą nic wspólnego. Zejdź mi z drogi!
— Zaczekaj jeszcze chwileczkę. Chciałbym z tobą pomówić. Jak się nazywasz?
— Zapytaj o to, kogo chcesz; ja nie mam obowiązku ani ochoty odpowiadać na twoje pytania.
— Mylisz się! Czy wiesz, kto to reis effendina?
Twarz Turka drgnęła. Spojrzał na mówiącego, który miał na sobie zwykły strój Nubijczyka, całkiem inaczej, niż przedtem.
— Wiem bardzo dobrze, kim on jest, bo to wie każdy, — odpowiedział znacznie uprzejmiej.
— W takim razie wiesz zapewne i to, że reis effendina wyposażony jest w wiele pełnomocnictw, które mu nadają niekiedy większą władzę, aniżeli ma mudir.
— I to wiem także.
— Jestem porucznikiem emira i powiem ci, że twarz twoja zajmuje mnie bardzo. Teraz mi już chyba odpowiesz?
— Udowodnij mi wpierw, że jesteś rzeczywiście tym, za kogo się podajesz.
— Jeżeli koniecznie chcesz, zastosuję się do twojego życzenia i pójdziemy razem do szecha el beled, ale tam rozmówimy się urzędowo, gdy tymczasem tutaj rozmawiałbym z tobą uprzejmie.
— Jestem tak samo, jak ty, przyjacielem uprzejmości, możesz mi więc stawiać pytania, jakie chcesz.
Turek miał widocznie powód do obawy przed urzędowem przesłuchaniem. Porucznik rzekł z uśmiechem:
Ponawiam pytanie, jak się nazywasz?
— Nazywam się Murad Nessyr.
— Skąd pochodzisz?
— Z Nif koło Ismir.
— Twój zawód?
— Bazirgijan.
— Kupiec? Czem handlujesz?
— Czem się tylko da. Teraz udaję się do Chartumu po sennę, gumę i kość słoniową.
— Czy nie kupowałeś i nie sprzedawałeś jakiego innego towaru?
— Owszem.
— Tak, ale ja mam na myśli towar żywy, niewolników.
— Taki handel przez myśl mi nigdy nie przeszedł. Jestem posłusznym poddanym i nie czynię nic przeciwko prawom sułtana i rozkazom kedywa.
— Jeśli tak, to dobrze. Czy znasz może miejscowość Kauleh, leżącą nad Bahr el Abiad?
— Nie.
— To szczególne! Taki kupiec, jak ty, miałby nie znać tej miejscowości? To wydaje mi się podejrzane! Nie dawniej jak przed rokiem wieziono Nilem niewolników z Karanak do Kauleh; miano ich sprowadzić do Messalamieh. Statek wpadł jednak w nasze ręce i handlarzom odebraliśmy nieszczęśliwych niewolników. Przywódca, który nam umknął, by tak podobny do ciebie, jak jedna kropla wody do drugiej. Pytałem jednego z pojmanych o nazwisko przywódcy. Podał je, lecz brzmiało całkiem inaczej, niż obecnie ty podajesz.
— To dowodzi niezbicie, że nie jestem tym, za kogo mnie uważasz.
— Może także dowodzić, że nosisz rozmaite nazwiska. Widziałem wówczas twarz twoją i dotąd nie zapomniałem, jak wygląda.
— Panie, ja jestem uczciwym kupcem! Może to poświadczyć także ten effendi, obok którego siedzisz. Zapytaj go, on zna mnie dobrze i nawet ze mną chce jechać do Chartumu.
Ze strony Murada było to zuchwalstwo.
— Czy to prawda? Znasz go? — zapytał mnie porucznik.
— Znam go pod tem nazwiskiem, jakie ci podał.
— Czy mówił z tobą o łowach na niewolników?
— Tak jest. Wczoraj wieczorem nawet.
— Co powiedział?
— Chciał mi dać siostrę za żonę, jeślibym zechciał dopomóc mu w handlu niewolnikami.
— Opowiedz to obszernie, effendi!
Usłuchałem wezwania, gdyż nie widziałem powodu, dla którego miałbym milczeć na korzyść Turka, lub nawet kłamać. Murad zacisnął zęby i patrzył na mnie wzrokiem, mówiącym wyraźnie, że przy sposobności zemści się krwawo.
— No i cóż ty na to? — zapytał go porucznik, kiedy skończyłem.
— Miałem bardzo słuszny powód, aby mu to powiedzieć. Ten effendi, który nic nie umie i grosza w kieszeni nie ma, chciał mnie zmusić, żebym go ze sobą zabrał jako towarzysza podróży. Z Siut aż tu kosztował mnie mnóstwo pieniędzy i żeby się go pozbyć, udałem przed nim, że jestem handlarzem niewolników. I ten środek istotnie pomógł, bo zląkł się i rozstał się ze mną.
— Przedtem twierdziłeś, że on chce z tobą jechać do Chartumu.
— Powiedziałem to chyba przez nieuwagę. Widocznie o czem innem wtedy myślałem.
— Jesteś mi bardzo podejrzany. Czy możesz udowodnić, że jesteś rzeczywiście Muradem Nassyrem z Nif?
— Tak. Mam przy sobie dwa paszporty, jeden sułtana, a drugi khedive.
— Pokaż mi je!
— W takim razie bądź łaskaw pofatygować się do moich komnat.
Porucznik wszedł z nim do khanu, a kiedy po jakimś czasie powrócił, oznajmił z niechęcią:
— Oba paszporty w najpiękniejszym porządku; jedzie z siostrą do Chartumu. Zbadałem jego rzeczy i nic mu nie mogę zarzucić, choć pewien jestem, że to ten sam handlarz niewolników, którego przed rokiem widziałem.
— A ja mógłbym przysiąc, że współudział w handlu proponował mi zupełnie serjo.
— I ja jestem tego samego zdania, mimo to jednak muszę go puścić wolno, coprawda tylko na dzisiaj. Będziemy już nad nim czuwali. A teraz wróćmy do poprzedniej rozmowy.
— Tutaj nam przeszkadzają. Każ swego hedżina wprowadzić do khanu, a my chodźmy nad rzekę, gdzie będziemy sami i nikt nas nie podsłucha.
Zgodził się na moją propozycję, oddał wielbłąda khandżiemu. Ruszyliśmy nad wodę. Ujrzałem łódź z jednym wioślarzem, płynącą szybko wgórę rzeki.
— To mój człowiek wysłany przez szecha el beled na mój rozkaz do Derr — rzekł porucznik.
— Czy mogę zapytać, poco go wysyłasz?
— Owszem, a nawet musisz to wiedzieć koniecznie. Z Derr pójdzie drugi posłaniec do Abu Simbel, stamtąd trzeci do Wadi Halfa, potem czwarty do Semneh i tak dalej, aż zaalarmuje się całą dolinę Nilu.
— W takim razie musiało się stać coś nadzwyczajnego?
— Coś okropnego. Kiedy rabusie napadają na czarnych, aby ich jako niewolników pojmać, od biedy można tego jeszcze nie widzieć, bo to rzecz zwyczajna; kiedy jednak wloką do niewoli Arabów, prawowiernych muzułmanów, jest to grzechem przeciw koranowi, grzechem, wołającym o pomstę do nieba.
— Gdzie się na coś podobnego odważono?
— Czy słyszałeś o studni Bir es Serir, położonej na zachód od Es Safih?
— Słyszałem. Znajduje się na południowym wschodzie od Dżebel Modjaf, a należy, o ile się nie mylę, do Arabów z pokolenia Fessara.
— Widzę, że znasz tutejsze stosunki wybornie. Otóż oddział Fessarów, pojących swoje trzody w tej studni, obchodził jakąś uroczystość. Wszyscy mężczyźni udali się do Dżebel Modjaf, aby tam urządzić wspaniałą „fantazję“, kobiety zaś zostały w domu. Kiedy mężczyźni nazajutrz powrócili, zastali w swych namiotach trupy dzieci i starych kobiet. Młode niewiasty uprowadzono; a trzody rabusie rozproszyli.
— To straszne! Dziewczęta i kobiety Fesserów słyną z piękności. Czy żadnych śladów nie znaleziono?
— Nie. Nad ranem zerwała się burza i wszelkie tropy na pustyni zawiała.
— Kiedy tę zbrodnię popełniono?
— Przed dwudziestu dniami. Wiesz, jaka to wielka odległość, i nie zdziwisz się, że otrzymaliśmy wiadomość dopiero przed trzema dniami. Jak sądzisz, dokąd się sprawcy zwrócili?
— Ani na zachód, ani na południe, bo tam nie mogliby sprzedać porwanych. Sądzę, że mogli się zwrócić jedynie ku Morzu Czerwonemu, bo stamtąd najłatwiej wysłać niewolników do Egiptu, albo do Turcji.
— Tego samego zdania jest reis effendina. Handlarze mogli jednak wiele dróg obrać.
— Tylko dwie.
— Które?
— W pobliżu Wadi Melk przez pustynię Bajuda i okolicę Berberu, a stamtąd jak najkrótszą drogą do Suakin. Druga droga prowadziłaby przez Wadi Melk i Wadi el Gab do Dongoli i wpoprzek pustyni nubijskiej do Ras Rouai nad morzem Czerwonem.
Porucznik rzucił na mnie spojrzenie pełne zdumienia i powiedział:
— Effendi, reis effendina widocznie zna ciebie dobrze; on także podobnie myślał i powiedział, że będziesz tego samego zdania, co on.
— Bardzo mnie to cieszy. Jakąż jednak wspólność może mieć moje zdanie z tą sprawą?
— Bardzo wielką. Obie te drogi należy zagrodzić, ale w zupełnej tajemnicy, aby rabusiów do czujności nie pobudzić. Reis effendina popłynie więc z Chartumu w okolicę Berberu, ażeby łowcom zagrodzić drogę do Suakin, mnie natomiast wystał z drugą częścią załogi tutaj, bym tej drogi pilnował.
— A gdzież są twoi ludzie?
— Zostawiłem ich na pustyni, ażeby ich nikt nie widział. Dla nas dwu zarekwirował reis prawdziwe hedżiny, abyśmy mogli przejeżdżać wielkie przestrzenie. Załoga zaopatrzona jest w zwyczajne, ale wcale dobre wielbłądy.
— A cóż mi po tym hedżinie?
— Nie odgadujesz? Reis effendina sądzi, że twoja rada mogłaby mi się przydać, a ponieważ z niejaką pewnością przypuszczał, że będziesz teraz w Korosko, kazał mi tu przyjechać i prosić cię o przyłączenie się do nas. Czy spełnisz tę prośbę?
Byłem w szczególnem położeniu. Miałem kłopoty z powodu kosztów podróży i nie mogłem wracać do Kairu. Od emira mogłem spodziewać się pomocy i przyrzekłem wogóle odwiedzić go w Chartumie. Nie mogłem też odmówić prośbie, którą przysłał mi przez porucznika. Zresztą, musiałem również z powodu obietnicy, danej przewodnikowi z Maabdah, udać się do Chartumu. Wkońcu pomyślałem, że zaufanie, okazane mi przez reisa effendinę, jest dla mnie wielkim zaszczytem. To też odrzekłem:
— Jakże mógłbym tej prośbie odmówić? Twój pan tyle mi grzeczności wyświadczył, że z przyjemnością skorzystam ze sposobności, aby mu się przysłużyć.
— Effendi, dziękuję ci bardzo! Muszę ci powiedzieć, iż reis effendina spodziewał się na pewno twojej zgody, ponieważ jednak zadanie jest bardzo niebezpieczne, sądziłem, że mu odmówisz. Raduję się jednak z całej duszy, że jego nadziei nie zawiodłeś. To, co mamy wykonać, połączone jest z wielkiemi trudnościami; skoro jednak wiem, że wesprze mnie twoja rada, jestem pewien, te przynajmniej większych błędów uniknę.
— Możesz liczyć nietylko na moje rady, ale i czynny współudział. Czy masz osobne instrukcje, o których nie mówiłeś jeszcze dotychczas?
— Nie. Nakazano mi zabierać każdego spotkanego po drodze łowcę lub handlarza niewolników i prowadzić go razem z łupem do emira. Oczywiście, w pierwszym rzędzie powinienem zwrócić uwagę na uprowadzone żony i córki Beni Fessarów i mam, jak ci to oznajmiam otwarcie, we wszystkiem polegać na twojej radzie.
— To ostatnie bynajmniej nie jest pożądane; bądź co bądź, mogą łatwo zajść różnice zapatrywań, co sprawę utrudni.
— Możesz śmiało liczyć na to, że zgodnie z rozkazem reisa effendiny poddam się twojej woli. Emir polecił mi zaraz po wyjaśnieniu stosunków oddać ci tę kartkę.
Wyjął mały złożony kawałek papieru, rozwinął go i podał. Przeczytałem te wymowne słowa:

Ty jesteś pierwszym, on drugim.

Był to niezwykły dowód zaufania, tem większy, że reis powyższym mandatem znaczną część swojej władzy w moje ręce złożył.
— Czy jesteś teraz spokojny? — spytał porucznik.
— Tak — odrzekłem. — Jestem nietylko spokojny, lecz mam przekonanie, że spotkamy rabusiów, jeżeli tylko obrali jedną z obu wspomnianych dróg.
— Czy to nie jest zbyt śmiałe twierdzenie, effendi?
— Nie, gdyż wiem bardzo dobrze, co mówię.
— Ale zważ, jaka pustynia wielka! Stąd do Bir Murat mamy cztery dni drogi, a studnia ta nie leży w samym środku. Gdybyśmy mogli nawet obsadzić tę ogromną przestrzeń, mieliby rozbójnicy wiele luk, któremi mogliby się przemknąć, zwłaszcza nocą.
— Tak, ale trzeba się liczyć z właściwościami pustyni, którą mają przebyć. Od Nilu aż do morza Czerwonego, jako celu, dzieli ich dwadzieścia dni drogi wielbłądami. Na taką długą drogę nie mogą być zaopatrzeni w wodę i muszą wyszukiwać studnie, przy których się z nimi spotkamy.
— Nie licz na to tak bardzo! Czy o tem nie wiesz, że są studnie tajemne?
— Tak. Na Saharze niejeden raz piłem z nich wodę.
Spojrzał na mnie, potrząsnął głową rzekł:
— Słyszałem wprawdzie, że Frankowie są w wielu rzeczach o wiele rozumniejsi od nas, lecz mieszkańcy pustyni niewątpliwie lepiej znają swój kraj, niż mieszkaniec Zachodu, który się tam znajdzie po raz pierwszy w życiu.
— Zaczekaj! Nie dam ci teraz żadnych wyjaśnień; wypadki ci udowodnią, że mam istotnie słuszność.
— Zaciekawiasz mnie bardzo. Niech przyszłość pokaże. Narazie pozostaje mi jeszcze zapytać tylko, czy na pewno ze mną pojedziesz?
— Z całą pewnością.
— W takim razie mam ci jeszcze coś doręczyć. Allah tak zrządził, że człowiek nie może żyć bez pieniędzy. Nawet w pustyni mogą się przydać. Emir polecił mi więc oddać ci tę kasę, którą możesz rozporządzać wedle swojego uznania. Przedewszystkiem reis prosi, abyś tutaj zakupił to wszystko, czego ci tylko do tak długiej drogi potrzeba.
Podał mi skórzaną sakiewkę, napełnioną rijal masri — egipskiemi talarami i egipskiemi półfuntowemi złotówkami. Suma wynosiła około tysiąca franków. To mogło wystarczyć aż nadto na kilka tygodni, zwłaszcza, że dowiedziałem się, iż żołnierze są dostatecznie wyekwipowani. Przyjąłem pieniądze bez wahania, przyczem jednak zauważyłem:
— Narazie nie mam żadnych potrzeb i zużyję pieniądze dla was w razie potrzeby, a potem przedłożę emirowi rachunek. Kiedy wyruszamy?
— Kiedy ci się spodoba. Chciałbym tylko przedtem napoić wielbłąda. Od dwu dni nie dostał wody.
— Nie dostanie jeszcze przez dwa dni, a kto wie, czy nie dłużej.
— Czemu effendi?
— Bo chcę odkryć tajemne studnie na pustyni.
Rzucił na mnie spojrzenie, po którem poznałem, że mojej odpowiedzi nie pojął, i rzekł, potrząsając znów głową:
— Nie rozumiem cię, effendi! Podróżując kryjomo, musimy uniknąć studni, więc nasze wielbłądy będą musiały znosić pragnienie. Tu znajdujemy się nad brzegiem Nilu, więc powinien byś skorzystać ze sposobności i obficie napoić swoje zwierzę.
— A ja tymczasem ani kropli dać mu nie myślę.
— Czy to nie okrucieństwo? Czy religja chrześcijańska nie nakazuje wam dbać o zwierzęta?
— Nasza religja jest o wiele przychylniejsza dla zwierząt, niż wasza; trudno, lepiej, żeby jeden wielbłąd znosił pragnienie, jeżeli przez to wielu ludzi można od cierpień uchronić. Skoro tylko się dowiem, jakie plany ma Murad Nassyr, wyruszymy w drogę. Jakże jednak dostaniemy się do twoich ludzi we dwójkę, kiedy mamy tylko jednego wielbłąda?
— Owszem, są dwa. Tego drugiego zostawiłem poza osadą ze spętanemi nogami. Nie chciałem, aby poznano, że przybyłem po ciebie.
Postąpiłeś bardzo rozsądnie. Gdzieżeś go zostawił?
— Niedaleko stąd nad brzegiem Nilu. Za pół godziny zaszedłbyś tam piechotą.
— To wsiadaj i jedź, napój swego wielbłąda, ale mojemu pić nie pozwól. Przyjdę do ciebie.
— Nie znajdziesz mnie!
— Nie obawiaj się, znajdę.
— Ależ ty nie znasz okolicy!
— Nie potrzeba mi tego, bo mam przewodnika, który mnie do ciebie zaprowadzi.
— Kto to być może?
— Twój trop.
— Czy rzeczywiście umiesz dobrze odczytywać ślady?
— Ślady są dla mnie takie wyraźne, jak dla ciebie pismo koranu.
— W takim razie jadę — boję się jednak, czy sobie zbytnio nie ufasz.
Wrócił na miejsce, na którem leżał przeznaczony dla mnie hedżin, dosiadł go i odjechał. Czekałem jeszcze przez chwilę. Wtem nadeszli Arabowie, poprzednio już przez Murada przyzwani, i poszli do rzeki, by napoić zwierzęta. Widocznie ich Turek wynajął, aby natychmiast wyruszyć, co im oczywiście miłe być nie mogło, gdyż Beduini zwykle każdą podróż zaczynają dopiero po południu. Poszedłem zwolna do khanu. W bramie stał Turek, musiałem więc przejść tuż obok niego. Zaczął mnie lżyć:
— Ty psie, ty zdrajco! Teraz zostaniesz tutaj, a szatan głodu pożre cię kawałkami. Jeżeli zaś śmierci głodowej unikniesz, bądź pewny, że ci przy pierwszem spotkaniu głowę roztrzaskam!
Nie zważając na te słowa, poszedłem na dziedziniec. Przechodząc koło drzwi, które prowadziły do komnat Kumry, usłyszałem jej głos głęboki, stłumiony aż do szeptu:
— Effendi, zatrzymaj się na chwilę, lecz nie oglądaj się na mnie!
— Czego sobie życzysz? — zapytałem, odwróciwszy się do niej plecami i udając, że jestem pogrążony w obserwacji khanu.
— Zatrzymałam cię, aby z tobą raz jeszcze jeden pomówić. Brat opowiedział mi, że gardzisz moją siostrą.
— Nie gardzę nią, lecz jako chrześcijanin jestem wrogiem wszystkich handlarzy niewolników i właśnie z tego powodu muszę się rozstać z Muradem.
— Bardzo mnie to smuci! Przywróciłeś mi ozdobę głowy, więc chciałabym ci się za to odwdzięczyć. Tymczasem nie wiem, czy będę mogła. Ale w każdym razie bądź pewny, że nigdy o tobie nie zapomnę!
— Ja także z rozkoszą będę ciebie wspominał, ty kwiecie szczęścia i wzorze ziemskiej piękności.
— Bądź zdrów, effendi, nie gniewam się na ciebie!
Poszedłem do swego pokoju, gdzie siedział Selim z Ben Nilem i sprzeczali się, jak zwykle, na temat bohaterstwa. Przyszło mi na myśl, że zapomniałem zwrócić na nich uwagę porucznika, i nie wiedziałem teraz, co z nimi zrobić. Mimo to jednak oświadczyłem Selimowi ku jego ogromnej uciesze, że go do służby przyjmuję, i zacząłem się zastanawiać, jak ja się z nimi w dalszą podróż zabiorę.
Na szczęście przypomniałem sobie szecha el beled. Porucznik był u niego i z tego wywnioskowałem, że zna jego i reisa effendinę. Poszedłem bezzwłocznie do szecha i po wstępnych pozdrowieniach przedłożyłem mu swoją prośbę.
— Panie, jesteś przyjacielem emira i jam na twoje usługi — odrzekł szech. — Czy chcesz wielbłądów wierzchowych, czy jucznych?
— Wierzchowych, ale muszą być dobre i szybkonogie.
— Czy możesz za nie zapłacić?
— Ceny za dwa wierzchowe wielbłądy nie mam oczywiście przy sobie.
— Więc można je tylko pożyczyć?
— I to trudno, — musiałbym zabrać ze sobą właściciela, a ten byłby mi w drodze tylko przeszkodą.
— Nie bój się, effendi! Tak źle nie będzie! Ceny wynajmu teraz płacić nie potrzebujesz. Oddacie wielbłądy szechowi Ababdeh w Abu Hammed, on mi je przyśle, a jeśli kiedy później emir będzie w Korosko, z nim samym rachunek załatwię.
— A zatem zgoda, postaraj mi się tylko jak najrychlej o dobre wielbłądy wierzchowe, bo te, które tu widzę, są zbyt ciężkie i powolne; zresztą, i tak wynajął je pewnie Turek, który tu ze mną przybył.
Szech zrobił chytrą minę i odrzekł:
— Jesteś wprawdzie Frankiem, lecz wiesz może, kto potężniejszy od najpotężniejszego księcia?
— Myślisz prawdopodobnie o otwartej ręce?
— Tak, ręka otwarta wszystko może.
Wydobyłem kilka egipskich talarów, a kiedy mu je podałem, pochwycił szybko, schował i powiedział:
— Effendi, jesteś najmędrszym z mędrców, a dobroć twoja równa się miłosierdziu. Bądź pewny, że cię obsłużę tak, jak samego reisa effendinę, szybko i dobrze. Niech ci się nie zdaje, że przewoźnicy tutejsi posiadają te tylko wielbłądy, które przed sobą widzimy; mają i lepsze, ale tych nie pokazują odrazu, aby od podróżnych jak największe ceny wyłudzić. Jeżeli jednak każdemu z właścicieli dasz po talarze bakszyszu, dostaniesz wkrótce dwa wielbłądy takie szybkie, jak ten, na którym przyjechał porucznik.
— Chętnie ten bakszysz zapłacę.
— A więc zatrzymaj się chwilkę, a ja tymczasem pomówię z tymi ludźmi.
Powróciłem do khanu, gdzie Turek zajmował się opakowywaniem wielbłądów. Na jednym z nich umieszczono tachtirwan, przeznaczony dla siostry Murada, dwa inne niosły żywność i wory napełnione wodą. na dwu dalszych umocowano po dwa kosze, do których weszły służące, szóstego dosiadł Turek, a siódmego przewodnik. do którego należały wielbłądy. Chwilę później dał się słyszeć okrzyk: „la szech Abd-el-ka-a-der“, hasło do wyruszenia. Mały orszak począł się ruszać powoli. Turek, zanim przejechał przez bramę, odwrócił się jeszcze do mnie i zawołał:
— Odstręczyłeś ode mnie Selima, ty najbrudniejszy z nieczystych. Zapamiętaj sobie, co ci już powiedziałem, że przy najbliższem spotkaniu nie minie cię śmierć z mojej ręki!
I tym razem nic mu jeszcze nie odpowiedziałem, gdyż nie wątpiłem, że wkrótce lepszą znajdę do tego sposobność. Po upływie kwadransa przyszedł szech el beled z dwoma ludźmi. Każdy z nich prowadził za uzdę wierzchowego wielbłąda. Nie były to wierzchowce zwyczajne, więc zafrasowała mnie myśl, że emir będzie musiał za nie zapłacić bardzo wysoką cenę. Powiedziałem szechowi, co myślę, odpowiedź jego jednak zupełnie mnie uspokoiła.
— Nie martw się, effendi! Nie my oznaczamy wysokość ceny najmu, lecz reis effendina. Jest on wysłannikiem wicekróla i mógłby właściwie nawet nic nie zapłacić. Ty mi tylko poświadczysz, że otrzymałeś od nas wielbłądy.
Dałem pisemne poświadczenie i dwa talary napiwku. Potem pożegnałem się z szechem i z owymi ludźmi. Selim i Ben Nil wsiedli, ja podałem im swoje rzeczy, poczem, zapłaciwszy khandżiemu należność za mieszkanie, której Turek uiścić nie myślał, opuściłem z dumą pieszo Korosko. Czy w Europie pożyczyłby kto obcemu takie wielbłądy?
Ponieważ wiedziałem, w jakim kierunku odjechał porucznik, łatwo mi było odnaleźć ślady jego wielbłąda. Podążyliśmy za temi śladami. Z początku oddaliliśmy się nieco od Nilu, wnet jednak skręciliśmy pod kątem ku jego brzegom. Ponieważ szedłem dobrym krokiem, dostaliśmy się nad brzeg w przeciągu jakich dwudziestu minut. Porucznik siedział w krzakach, których soczyste końce obrywał jego wielbłąd, podczas gdy mój leżał ze spętanemi nogami zdala od wody, ku której zwracał tęsknie rozwarte nozdrza. Żal mi było zwierzęcia, musiało jednak cierpieć ze względu na nasze późniejsze korzyści.
Porucznik był zaskoczony przybyciem nieznanych mu ludzi. Ponieważ znał z opowiadania moje ostatnie wypadki, więc się odrazu domyślił, kim są ci dwaj moi towarzysze.
— Musiałem długo czekać na ciebie — rzekł. — Myślałem już, że moich śladów nie odnalazłeś. Ten młodzieniec — to zapewne Ben Nil, o którym mi opowiadałeś?
— Tak.
— A ten drugi, to pewnie Selim, bohater nad bohaterami?
— Zgadłeś — rzekł wymieniony, nie pozwalając mi odpowiedzieć. — Kiedy mnie poznasz, ogarnie cię zdumienie.
— Zdumienie ogarnia mnie już teraz, gdy odpowiadasz niepytany. Czy ci ludzie chcą jechać z nami?
Z ostatniemi słowy zwrócił się znów do mnie. Objaśniłem mu sprawę dokładnie. Kiedy skończyłem, rzekł:
— Spodziewam się, że zasłużą na to, żeby ich nosiły takie wielbłądy. Ty jesteś pierwszym, ja drugim, możesz czynić, co ci się podoba, ja ci tylko życzę, ażebyś jakiego błędu nie popełnił. Napełnijmy zaraz wory i ruszajmy w drogę!
Wkrótce wory były pełne wody i wszystko gotowe do drogi, więc ruszyliśmy dalej. Wielbłąda mego trudno było odciągnąć od brzegu, kiedyśmy jednak mieli Nil już za sobą, był całkiem posłuszny, co dowodziło, że jest zwierzęciem lepszem i szlachetniejszem od tamtych trzech.
Skręciliśmy najpierw na drogę, wiodącą ku południowemu wschodowi, a potem zwróciliśmy się wprost na południe. Jechaliśmy chorem, to jest łożyskiem rzecznem, którem woda płynie tylko w porze deszczowej. Okolica była dzika i pusta, po bokach wznosiły się tylko nagie skały, a nasze wielbłądy stąpały po ostrem, nieurodzajnem kamienisku.
Pierwsza część szlaku pustynnego wiedzie przez teren górzysty, właściwa pustynia piaszczysta zaczyna się dopiero w trzecim dniu drogi; nazywa się Bahr bela mah, to znaczy: morze bez wody. Z nazwą tą spotykałem się dosyć często na Saharze i po drugiej stronie morza Czerwonego, a posługują się nią Arabowie, Beduini, Berberyjczycy i Tuaregowie.
Zwierzęta nasze szły dzielnie pomimo złej drogi. Kłus wielbłąda jest bardzo wydatny, a na dłuższą metę nie dorówna mu nawet prawdziwy biegun arabski. To też po upływie dwu godzin ujrzeliśmy przed sobą ciągnącą zwolna karawanę Murada Nassyra. Kiedy mnie zobaczył, zdziwił się mocno, ja zaś, przejeżdżając mimo, zawołałem do niego:
— Znowu masz przyjemność widzieć się ze mną; możesz mnie teraz zdruzgotać!
Odpowiedział przekleństwem. Selim zatrzymał się przy nim i powiedział:
— Nie osiągniesz swego celu, lecz zginiesz w pustyni, gdyż nie jestem już twoim obrońcą.
— Idź do piekła! — huknął nań jego pan dawny.
— Może cię tam zastanę, kiedy mnie nieszczęście do piekła wtrąci.
Kiedyśmy zniknęli Turkowi z oczu, skręciliśmy z drogi na prawo, aby trafić na ludzi, których tam porucznik zostawił. Nie był bywalcem w pustyni, więc mógł się pomylić co do kierunku; ale bardzo różnorodne kształty skał dostarczały mu tak wyraźnych wskazówek, że trudno było zabłądzić. Kiedy z nim rozmowę na ten temat zacząłem, rzekł:
— W tych stronach zabłądzić chyba nie można. Niema tu wprawdzie właściwej drogi, ani ścieżki, lecz zapamiętałem sobie kształty wzgórz, obok których przejeżdżałem, nie mogę się zatem pomylić. Zupełnie co innego na równinie piaszczystej — tam się zorjentować nie umiem.
— Jakże więc trafiłeś do Korosko? Musieliście przecież przechodzić przez pustynię piaszczystą.
— Czyż nie powiedziałem ci, że emir dał nam doskonałego przewodnika? Ten człowiek jest kapralem, walczył nieraz w Sudanie i zna doskonale pustynię. On nas prowadził, a teraz został przy żołnierzach, określiwszy mi dokładnie drogę do Korosko. Przekonasz się, że to bardzo przydatny człowiek.
Po jakimś czasie dostaliśmy się znowu do suchego choru; tu mieli żołnierze czekać na powrót porucznika. Zastaliśmy ich, ale nie wszystkich. Było ich tylko dziesięciu i wielbłądów przy nich nie było. Dowiedzieliśmy się, że stary kapral skorzystał z nieobecności komendanta i pojechał szybko nad Nil napoić wielbłądy i wory świeżą wodą napełnić. To własnowolne zachowanie się przejęło porucznika obawą. Usiłowałem go uspokoić, lecz on rzekł z gniewem:
— Nie broń go, effendi! Nie jesteśmy zwykłymi podróżnymi, lecz żołnierzami, dlatego wśród nas musi panować surowa karność. Ten onbaszi[2] nie miał prawa opuszczać stanowiska bez mego pozwolenia.
— Bezwątpienia. Bądź co bądź ma on dobre zamiary.
— Może, ale przy dobrych zamiarach niejedno głupstwo można popełnić. Nikt nas przecież widzieć nie powinien, a tymczasem ten człowiek jedzie w trzydzieści ludzi i przeszło czterdzieści wielbłądów w okolicę, gdzie go bezwarunkowo muszą zauważyć.
— W takim razie przedstawiłeś mi go fałszywie.
— Jakto?
— Nazwałeś go człowiekiem pożytecznym, a teraz uważasz go widocznie za podwładnego, któremu ufać nie można.
— Tak surowego sądu o nim wydawać nie myślę, w każdym razie powinien był mnie zapytać, co ma czynić. Bardzo łatwo może się spotkać z ludźmi, którzy jego i naszą obecność zdradzą przed rabusiami.
— Powiadasz, że zna pustynię; więc chyba obierze drogę bezpieczną, na której nikt go nie zobaczy.
— Trudno uniknąć takiego spotkanie, bo Nil jeszcze zbyt blisko.
— Jeśli pojedzie stąd prosto, natrafi na rzekę między Toszkeh a Tabil i nikt go prawdopodobnie nie dostrzeże. Jeśli zaś on sam przypadkiem kogoś na drodze zobaczy, to go chyba, jako człowiek doświadczony, zręcznie ominie. Czekajmy spokojnie jego powrotu.
— Więc sądzisz, że nie powinniśmy go szukać? — Naturalnie, gdyż przez to nie osiągniemy nic, chyba tylko zwiększymy możliwość spotkania się z ludźmi.
Rozłożyliśmy się obok pakunków na ziemi. Żołnierze trzymali się w pełnem uszanowania oddaleniu. Ze spojrzeń, rzucanych na mnie, widać było, że się cieszą z mego przybycia. Znali mnie ze statku i uważali widocznie za człowieka, którego obecność mogła im się na coś przydać. Skromny Ben Nil usiadł przy nich. Selim miał wielką ochotę zbliżyć się do nas, porucznik jednak spojrzał nań w ten sposób, że bohater odwrócił się i poszedł do żołnierzy. Zmierzył ich z góry i powiedział:
— A zatem jesteście asaker[3] reisa effendiny, którego zamierzamy uszczęśliwić naszą pomocą? Spodziewam się, że będę z was zadowolony. Czy mnie znacie?
— Nie — odrzekł jeden z nich, który, podobnie jak inni, ze zdumieniem przypatrywali się Selimowi nie wiedząc, jak się ma wobec niego zachować.
— Jesteście zatem zupełnie obcy w tym kraju, gdzie każde dziecko opowiada o moich czynach bohaterskich. Moje słynne nazwisko jest takie długie, że go nie zdołacie spamiętać, i dlatego pozwolę wam nazywać mię krótko Selimem. Jestem największym wojownikiem wszystkich ludów i plemion Wschodu, a przygody moje opowiadają i opisują w tysiącach książek. Potężne ramię moje jest osłoną, w której cieniu możecie żyć bezpiecznie i spokojnie przez najdłuższe lata.
Mówiąc to, rozciągnął nad nimi obie ręce i przybrał postawę człowieka, który światem wstrząsnąć jest w stanie. Żołnierze nie wiedzieli, co mają o nim sądzić i co mu na to wszystko odpowiedzieć. Milcząc, spoglądali na mnie. Kiedy zobaczyli mój uśmiech, a Ben Nil wzruszył ramionami, wymawiając arabskie słowa „timm et kebir“, które znaczą tyle, co nasz „samochwał“, zorjentowali się natychmiast. Wówczas jeden z nich młody jeszcze chłopak, który, jak się potem dowiedziałem, był żartownisiem, powstał, skłonił się Selimowi głęboko i rzekł tonem pełnym szacunku i namaszczenia:
— Jesteśmy, o Selimie nad Selimy, uszczęśliwieni twą obecnością i olśnieni promieniami twej sławy. Jesteś, jak słyszymy, zbiorem wszelkich wzniosłych zalet i mamy nadzieję, że nam będziesz świecił stale swoim przykładem.
— Będę na pewno — odrzekł Selim, nie mając pojęcia, że wpada w pułapkę. Jestem gotów każdej chwili dopomóc wam do zdobycia sławy.
Przeciwnik chciał mu odpowiedzieć, lecz uwagę jego pochłonął daleki horyzont, na którym ukazał się teraz długi szereg jeźdźców na wielbłądach. To wracał onbaszi w otoczeniu żołnierzy. Wielbłądy były napojone tak obficie, że formalnie zgrubiały, wyglądały jednak zdrowo i silnie. Było to dla nas bardzo korzystne, tem więcej, że stary zabrał także wszystkie wory i napełnił je wodą. Dzięki temu troska o wodę odpadłą na kilka dni. Poprosiłem więc porucznika, żeby przebaczył kapralowi tę wcale nieszkodliwą dla nas samowolę. Gdy stary usłyszał moje słowa, wyciągnął do mnie rękę i rzekł:
— Effendi, dobroć twoja przynosi ulgę memu sercu. Nikt nas nie widział, a jeżeli wielbłądy spragnione, trudno przy ich pomocy czegośkolwiek dokonać. Jesteś pierwszym władcą i znajdziesz we mnie posłusznego i wiernego sługę.
Teraz nadszedł czas zbadania pakunków. Amunicji i żywności było poddostatkiem. Każdy miał czarkę, a oprócz tego widziałem kilka misek i żelazny kocioł do gotowania. Emir posunął się tak daleko w swojej troskliwości, że kazał dla mnie i dla porucznika zabrać w drogę namiot. Ciężki pakunek zawierał łańcuchy i kajdanki na ręce dla naszych ewentualnych jeńców.
Ponieważ ludzie byli głodni, a ja nie chciałem tracić czasu, pożywili się tylko suszonemi daktylami. Należało naradzić się nad planem, który też omówiłem z porucznikiem i onbaszim. Prości żołnierze nie mieli oczywiście głosu. Przekonałem się, że moi doradcy wcale się dotąd nie zastanawiali nad swojem zadaniem.
A łatwe ono nie było. Mieliśmy pilnować przestrzeni przynajmniej trzystu kilometrów. Przestrzeń ta była pustynią, w której znajdowała się tylko jedna jedyna studnia. Dostarcza ona w porze suchej wcale dobrej wody. Jest to wspomniana już Bir Murat[4]. Innych studzien nie było, ale właśnie ta okoliczność była mi na rękę.
Jeśli ci, których szukaliśmy, chcieli rzeczywiście przejść przez nubijską pustynię, bezwarunkowo nie mogli ominąć Bir Murat. Ponieważ zaś drogi od Nilu do owej studni nie można przebyć wcześniej, jak w ciągu dni ośmiu, a żaden wielbłąd przez tyle dni pragnienia znieść nie może, należało przypuszczać, że rabusie znali tajemne studnie, obok których musieli przechodzić. Wypadało nam więc pilnować przedewszystkiem Bir Murat, a nadto odkryć owe ukryte studnie i rozłożyć przy nich czaty. Pierwsza część zadania była stosunkowo łatwa, druga zato nadzwyczajnie trudna. Tę drugą postanowiłem wziąć na siebie.
Towarzysze przyznali moim wywodom słuszność, onbaszi jednak zauważył, że jeżeli na tej pustyni istotnie znajdują się ukryte studnie, to w każdym razie nie zdołamy ich odnaleźć.
— Zostaw to mnie — rzekłem. — Jeżeli tylko wpobliżu studni droga nam wypadnie, nie ominę jej na pewno.
— A po czemże ją poznasz?
— Wiem, jak się takie źródła urządza. Kopie się w piasku tak głęboko, dopóki się nie natrafi na wodę, nad dołem kładzie się kilka kawałków drzewa, na nich rozciąga się rogoże lub koc; potem przysypuje się to wszystko piaskiem i wyrównywa z otoczeniem, aby to miejsce nie było dla oka widoczne.
— W takim razie i ty go znaleźć nie zdołasz.
— Ja nie, ale mój wielbłąd.
— Czy — — wielbłąd ma bystrzejsze oczy od ciebie?
— Nie, ale czulsze nerwy powonienia. Spragniony wielbłąd wierzchowy jest bardzo czuły na wilgoć wody nawet ukrytej. Pędzi zdaleka do takiego miejsca, a gdy dopadnie, zaraz zaczyna kopać piasek nogami. Właśnie z tego powodu nie napoiłem mojego wielbłąda.
— Allah jest wielki; on użycza każdemu stworzeniu osobnego daru. A zatem chcesz szukać bijar es sirr? Czy sam się na te poszukiwania wybierzesz?
— Nie.
— Kto ci ma towarzyszyć?
— Jeszcze dokładnie nie wiem. Przedtem chciałbym cię zapytać, czy można się zdać na ciebie i na twoją znajomość terenu.
— Zapytaj porucznika, czy nie prowadziłem go wyśmienicie. Znam tę pustynię tak dobrze, jak tutejszy przewodnik karawany.
Czy znasz i pustynię Bajuda po drugiej stronie Nilu?
— Znam.
— A czy znasz jej widjany[5]?
— Wszystkie. Wymienię ci wadi Mokattem, Uszer, Ammer, Abu Runi, Laban i Argu.
— A wielkie wadi na zachodzie pustyni?
— Masz na myśli wadi Melk?
— Tak. Przypuszczam, że rozbójnicy, jeśli ruszą drogą północną, tego właśnie wadi będą się trzymali. Wpobliżu Abu Gusi dochodzi ono do Nilu. Czy sądzisz, że ci ludzie przejdą przez Nil tamtędy?
— Bezwarunkowo nie, gdyż Abu Gusi leży naprzeciwko starej Dongoli, a tam okolica zbyt ożywiona i przez to niezbyt dla nich bezpieczna.
— A więc w którą stronę mogliby się zwrócić?
— Dalej na północ, wzdłuż wadi el Gab, może aż do Tura i Moszo, gdzie trudno spotkać człowieka, a wyspa Argo ułatwia przeprawę na drugą stronę Nilu. Czy ci się to wydaje niemożliwe?
— Całkiem to samo, co teraz powiedziałeś, podałem porucznikowi poprzednio jako moje zapatrywanie. Obstaję przy niem, a rzuciłem ci pytanie tylko dla próby.
Z uśmiechem wielkiej pewności siebie i zadowolenia zapytał mnie znowu:
— I cóż, czy zdałem egzamin?
— Doskonale. Widzę, że tamte strony znasz. Główna rzecz jednak w tem, czy i tę okolicę, którą teraz właśnie mamy przebyć, znasz równie dobrze?
— I owszem. Z Korosko przechodzi się przez Ugab, Abu Rakib, Meriszę, Bir Murat, Bir Absa, Tabun i Abu Szurwut do Abu Hammed nad Nilem.
— Bardzo dobrze. Powiedz mi jeszcze, znasz dokładnie położenie miejscowości Bir Murat?
— Tak jest, effendi. Byłem tam już nieraz.
— Jak długo potrwa droga stąd do Bir Murat?
— Trzy dni tylko, gdyż wielbłądy nasze są napojone.
— A odważyłbyś się zaprowadzić żołnierzy beze mnie i bez porucznika w pobliże studni?
— Czemu nie?
— Dobrze, więc posłuchaj, jaki jest mój plan. Porucznik jedzie ze mną szukać studzien i na zwiady, a ty zaprowadzisz żołnierzy nad Bir Murat, lecz nie do samej studni, aby cię przypadkiem kto nie zauważył.
— Czy mam tam na was czekać?
— Tak, ale niewiadomo jak długo.
— A jakie nam zajęcie na ten czas wyznaczasz?
— Żadnego. Nie podjedziecie do studni i będziecie unikali wszelkiego spotkania z ludźmi.
— Ale gdybyśmy przypadkiem zobaczyli zbliżających się rozbójników, to, oczywiście, powinniśmy ich zaatakować?
— Nie.
— Dlaczego nie? Effendi, uważaj, abyś nie popełnił błędu! Gdybyśmy nie skorzystali z tej sposobności, uszliby nam z pewnością.
— Nie bój się o to. Jeżeli ich spotkacie, macie ich puścić przed siebie tak, żeby was nie spostrzegli.
— Nie rozumiem tego, ale i tak ci będę posłuszny. Jakże jednak oznaczysz miejsce, w którem mamy na ciebie czekać?
— Zaraz się dowiesz. Sam powiadasz, że rozbójnicy przeprawią się przez Nil prawdopodobnie między Tura i Moszo. W jakim kierunku od Bir Murat leżą te miejscowości?
— Wprost na południowy zachód.
— Musisz zatem ustawić się dokładnie na południowy zachód od Bir Murat, a mianowicie o pół dnia drogi od tej studni. Wypadnie to miejsce mniej więcej naprzeciw Dżebel Mundar.
— Widzę, effendi, że znasz te strony tak dokładnie, jak ja. Bardzo dobrze mi określiłeś, gdzie się mam zatrzymać, i jestem pewien, że mnie tam znajdziesz. Zachodzi tylko pytanie, czy porucznik, jako najbliższy przełożony, powierzy mi żołnierzy.
Porucznik milczał dotychczas. Poznał, że onbaszi miał tu większe doświadczenie od niego samego. Może się cieszył skrycie, że odpowiedzialność przeszła na mnie, i nie chciał powiedzieć nic takiego, coby mogło nasze stanowiska zamienić. Teraz, zagadnięty wprost, odpowiedział:
— Nie mam nic przeciwko temu, co effendi postanowił. On jest pierwszym, ja drugim. Ale dokąd my pojedziemy? Przecież niepodobna wiedzieć, gdzie leżą ukryte studnie.
— Przy pewnym namyśle można odgadnąć przynajmniej w przybliżeniu okolicę, w której się takie źródło znajduje. Przypuszczamy, że rozbójnicy przeprawią się przez Nil obok wyspy Argo, a potem skierują się ku Bir Murat. Na tej drodze muszą mieć jakieś studnie.
— A znasz tę drogę?
— Z pomocą Bożą może nie zabłądzimy. Ponieważ łowcy niewolników przybędą z zachodu, pojedziemy na zachód od drogi karawanowej i równolegle do niej wprost na południe. Gdyby nawet już tę drogę przebyli, to w ten sposób musimy się natknąć przynajmniej na ich ślady. Jeśli zaś na nie nie natrafimy, będzie to dla nas dowodem, że jeszcze nie przejechali, i wtedy każdej chwili możemy się ich spodziewać. Przedewszystkiem muszę wydać rozkaz, żeby onbaszi nie przedsięwziął z żołnierzami nic, dopóki nie przyjdziemy do niego.
Takie były zarysy mego planu. Pozostały do omówienia już tylko rzeczy uboczne. Pogodziliśmy się i pod tym względem, i onbaszi otrzymał bardzo dokładne wskazówki. Selima i Ben Nila postanowiłem zabrać z sobą.
Było nas zatem czterech. Każdy wziął wór z wodą i żywność potrzebną, i ruszyliśmy na wielbłądach wprost na południe. Żołnierze mieli początkowo zachować ten sam kierunek, później jednak skręcić bardziej na lewo, ku wschodowi, aby posuwać się równolegle do drogi karawanowej.
Odległość z Korosko do Bir Murat wynosi cztery dni drogi, chciałem jednak koniecznie przebyć tę przestrzeń w czasie o połowę krótszym. Było to wprawdzie przedsięwzięcie trudne, lecz wielbłądy nasze, a zwłaszcza mój, podołały mu w zupełności.
Nie było rzeczą przyjemną jechać tylko we dnie. Zwyczajne karawany wyruszają zwykle przed wschodem słońca i pochód trwa do godziny jedenastej. Potem spoczywają podczas największego skwaru do godziny drugiej, aby następnie iść znowu aż do wieczora. Po zachodzie słońca odpoczywają znowu godzinę dla wieczerzy, poczem przy świetle gwiazd lub księżyca idą dalej aż do północy. My jednak, chcąc odnaleźć ślady łowców niewolników, które musiały się ciągnąć napoprzek naszej drogi z zachodu na wschód, musieliśmy z konieczności podróżować w dzień.
Okolica była zrazu górzysta. Karawana z ciężarami dostaje się na morze piasku dopiero w trzecim dniu drogi. Okolica, która się ukazała oczom naszym, była beznadziejnie pusta; nigdzie drzewa, ni krzaku, nawet najmniejszego źdźbła trawy. W to pustkowie wnosił oprócz nas życie li tylko sęp lub kruk, szybujący wysoko nad naszemi głowami. Są to jedyne ptaki pustyni nubijskiej. Żyją padliną i nigdy nie porywają się na żywe stworzenia, to też można widzieć po drodze sceny przejmujące bólem do głębi.
Kiedy mianowicie wielbłąd juczny upadnie ze znużenia i nie można go ani dobremi słowami, ani użyciem środków gwałtownych zachęcić do dalszego wysiłku, zostawia się go na pustyni, rozdzieliwszy jego ładunek pomiędzy inne wielbłądy. Zwierzę żyje, lecz nie ma siły podnieść się z ziemi. Leży więc tak przez całe dnie, poruszy jedną nogą, to drugą, podniesie głowę od czasu do czasu, a dokoła niego siedzą sępy i kruki, i czekają, dopóki zwolna nie zginie, by go potem rozszarpać. Mieszkaniec pustyni przechodzi nieczule obok takich biednych zwierząt, tylko wielbłądy jego, widząc swój przyszły los, ryczą płaczliwie. Ilekroć podobnego kalekę na pustyni spotkałem, skracałem zawsze kulą jego cierpienia. Kruki i sępy obgryzają mięso do samych kości, a szkielety, bielejąc w słońcu, wskazują drogę, którą musi iść karawana. Czasem widać obok drogi kilka kamieni położonych jeden na drugim. To miejsca, w których pochowano człowieka, zmarłego na pustyni.
Na naszej drodze nie spotkaliśmy ani jednego takiego znaku śmierci, ponieważ posuwaliśmy się naprzód nie szlakiem karawanowym, ale dziką pustynią. W kierunku pomylić się nie mogłem, a nawet kompas był mi zbyteczny. Rzut oka na zegarek i na stan słońca wystarczał najzupełniej. W nocy orjentują się podróżni według gwiazd, zwłaszcza Południowego Krzyża, ponieważ jednak ten gwiazdozbiór wcześnie zachodzi, zdarza się, że i najlepszy przewodnik zabłądzi.
O zachodzie słońca byliśmy mniej więcej na jednej wysokości z wioską Serah, położoną nad Nilem. Zatrzymaliśmy się tutaj, aby nieco wypocząć. Jechaliśmy tak szybko, żeśmy przebyli dwa razy tyle drogi, jaką wielbłąd przeciętnie przebywa.
Wieczerza nasza składała się z daktyli i wody. Musieliśmy się tem zadowolić; na naszej samotnej drodze nie było gnoju wielbłądziego, więc nie mieliśmy paliwa.
Moi trzej towarzysze nie byli przyzwyczajeni do takiej pośpiesznej i nużącej podroży, ani wogóle do jazdy na wielbłądach, więc dotkliwie odczuwali zmęczenie. Porucznik był za dumny, aby się przyznać do tego, Ben Nil także siedział cicho, tylko Selim głośno lamentował.
O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Gór było coraz to mniej, a skały ustąpiły miejsca piaskowi, którego płaszczyzna rozciągała się przed nami jak bezbrzeżne, nieruchome żółte morze. Popędzałem wielbłąda; towarzysze nadążali za mną, choć czuli jeszcze w członkach skutki wczorajszego wysiłku.
Słońce wznosiło się na bezchmurnem niebie coraz to wyżej i wyżej, i słało nadół promienie, które wzmagały skwar atmosfery. Około południa zdawało nam się, że oddychamy ogniem. Porucznik milczał; Ben Nil podobnież; zato tem głośniej biadał Selim. Chciałby się zatrzymywać co chwilę, aby się na ziemi położyć. Wybijałam mu to z głowy, ale napróżno. Aby podrażnić jego ambicję, rzekłem:
— Sądziłem, że należysz do dzielnego plemienia Fessara, ale to, zdaje się, nie jest prawdą.
— Jestem prawdziwym Fessarem.
— Przecież Fessarowie słyną z jazdy na wielbłądach!
— I to słuszne! — odrzekł z dumą. — Ja jestem największym bohaterem ich szczepu.
— W takim razie przestań już narzekać. Toż ty lamentujesz jak małe dziecko. Czy to godne bohatera?
— Nie, lecz w tej chwili nie jestem bohaterem, tylko rozbitym i wycieńczonym człowiekiem, którego żrą promienie słońca. Muszę bezwarunkowo zsiąść i wypocząć.
— Teraz, kiedy zwłoka jednej chwili może nam plan zniweczyć? Zważ, że mamy ocalić porwane żony i córki Fessarów, a więc twego plemienia.
— Co mnie obchodzą kobiety i córki całego świata, jeśli dla nich mam zginąć.
— Nie jesteś dobrym człowiekiem, Selimie. Ażeby drugim coś dobrego wyświadczyć, trzeba nieraz ponieść ofiarę, a tu idzie nawet o wolność i szczęście bardzo wielu osób.
— Nie chcę o nich nic słyszeć.
— Więc jesteś poprostu gałganem.
— Słusznie, bardzo słusznie, ale życie moje jest mi milsze, niż życie stu innych ludzi. Jestem bohaterem, walecznym i odważnym wojownikiem, nie boję się nawet djabła i strachów, jak ci to wspaniale dowiodłem, ale piec się na słońcu, tego już za wiele, tegoby nie wytrzymał żaden bohater świata. Zatrzymuję się i zsiadam!
— Zsiadaj, nie mam nic przeciwko temu, — odpowiedziałem rozgniewany.
— Dziękuję ci, effendi! Wiedziałem, że postąpisz rozsądnie. Odpoczniemy zatem tutaj!
— Odpoczniemy? Chyba ty sam. My jedziemy dalej.
— Jeszcze dalej? — spytał z obawą. — Więc mam sam tutaj pozostać?
— Oczywiście, bo przecież czasu nie mamy wiele i ja nie zsiądę, dopóki do dzisiejszego celu podróży nie dotrę. Kto z was nie chce jechać, niech tu zostanie i niech go sępy pożrą. Jeśli kobiety Fessarów, twoje krewne, nic cię nie obchodzą, to i ja nie chcę mieć z tobą nic wspólnego.
Popędziłem dalej wzburzony, nie oglądając się na Selima. On jednak zrozumiał, że byłby zgubiony, gdyby tu został, i pojechał za nami.
Jeszcze przed południem dotarliśmy do wzgórza Abu Rakib; po południu przybyliśmy do wadi Merisza. Przez cały ten czas miałem grunt nieustannie na oku, ale żadnych śladów nie dostrzegłem.
I tak jechaliśmy dalej i dalej. Wszystkie cztery wielbłądy poruszały nogami bez znużenia; były to rzeczywiście doskonałe zwierzęta. Żeby tylko wszyscy trzej jeźdźcy byli równie wytrwali! Czego jednak mogłem się spodziewać po Selimie? Co innego tamci dwaj; byli to ludzie stałego charakteru, lecz nieprzyzwyczajeni do pustyni; dlatego musieli się bardzo wysilać. Nie mówili ani słowa i jechali za mną, bo jechać musieli.
Nie powiem, żeby ta jazda była dla mnie lekka. I ja odczuwałem ogromną spiekotę; twarz i ręce miałem tak poparzone, że mi w kilku miejscach skóra z nich zlazła. Kiedy jednak człowiek raz uznał jakąś konieczność, powinien wytężyć wszystkie siły, ażeby jej zadosyćuczynić.
Pod wieczór wynurzył się przed nami łańcuch pagórków, ciągnący się wpoprzek wytyczonej naszej drogi. Nie pomyliłem się, sądząc, że to szereg wzgórz, biegnących od Dar Sukkot wpoprzek pustyni nubijskiej. Do niego to należą skały, wśród których leży Bir Murat. Należało bardziej, niż dotąd, mieć się na baczności. Rozglądałem się wciąż za śladami, a równocześnie przypatrywałem się wzgórkom, aby z ich kształtów i położenia wywnioskować, w której stronie może znajdować się studnia.
Nagle zatrzymał się mój wielbłąd i jął wciągać powietrze nozdrzami, poczem zwrócił się w prawo i popędził, co mu sił starczyło. Poczuł wodę, więc puściłem mu uzdę jak najwolniej, aby mu nie przeszkadzać.
Reszta wielbłądów pomknęła z tą samą szybkością, aż piasek wzlatywał chmurami po jednej i drugiej stronie. Wjechaliśmy pomiędzy dwa pagórki, połączone wdali trzecim tak, że tworzyły z trzech stron zamkniętą kotlinę. Po kilkudziesięciu krokach mój wielbłąd zatrzymał się i począł kopać przedniemi nogami. Zeskoczyłem z siodła, nie kazawszy mu przedtem uklęknąć, pochwyciłem go za głowę i wstecz szarpnąłem. Bronił się, wierzgał, ryczał, kopał i kąsał, ale napróżno; musiał się cofnąć, poczem nałożyłem mu pęta tak ciasno, że nie mógł się ruszyć z miejsca. Wściekły z powodu mojego oporu, rzucił się na ziemię i legł na niej bez ruchu, jak nieżywy. Tę samą biedę miałem z trzema innemi zwierzętami, chociaż wczoraj napiły się dosyta.
Towarzysze moi ożywili się naraz. Widzieli, że jazda na dziś skończona, a to wróciło im siły i ochotę do życia.
— Effendi, miałeś rzeczywiście słuszność — rzekł porucznik pełen radości. — Sądząc po zachowaniu się wielbłądów, musi tu być woda.
— Jest — mógłbym na to przysiąc.
— A nie mylisz się?
— Czyż nie widzisz tych drobnych śladów gnoju wielbłądziego? Były tu wielbłądy, a zatem i ludzie, a gdzie zdala od dróg karawanowych są ślady ludzkie, tam musi znajdować się woda. Kopmy! Zresztą, gdybym się tu znalazł nawet sam, bez wielbłąda, poznałbym, że w tej kotlinie woda być musi, bo ukształtowanie terenu wyraźnie na to wskazuje.
Uklękliśmy, ażeby piasek uprzątnąć; nie był zbity, to też praca ośmiu silnych rąk postępowała raźno. W głębokości trzech stóp było już wilgotno, potem natrafiliśmy na skórę, a raczej kilka skór gazelich, razem zeszytych. Kiedyśmy je usunęli, ujrzeliśmy o łokieć głębiej czystą wodę. Kilka patyków, położonych nad otworem, podtrzymywało skórzane nakrycie.
— Chwała i dzięki Allahowi! — zawołał Selim. — Jest świeża woda. Napijmy się po skwarze dziennym, abyśmy sił nabrali!
— Stać! — zawołałem. — Najpierw napije się ten, kto tę wodę odkrył.
— Ty ją znalazłeś!
— Nie ja, tylko mój wielbłąd; on cierpiał pragnienie przez cztery dni i musi otrzymać nagrodę.
— Ależ człowiekowi należy się przecież pierwszeństwo przed zwierzęciem!
— Nie zawsze; tu właśnie zachodzi wypadek odwrotny. Mój wielbłąd napije się teraz przede mną.
— Wy, chrześcijanie, jesteście dziwnymi ludźmi i prawdziwi muzułmanie muszą z tego powodu cierpieć. Więc chcesz może, abyśmy pili wodę zaśmierdziałą z worów, a wielbłądowi pozwolisz wypić świeżą ze studni?
— Nie, wielbłąd wypije wodę, którą mamy w worach, ta świeża zaś będzie stanowiła nasz zapas na dalszą drogę. Jak widzę, zdołamy teraz napełnić tylko dwa wory i, zanim się znów nagromadzi znaczniejsza ilość, upłynie doba.
— A w jaki sposób napoisz swego wielbłąda, skoro nie mamy żadnego naczynia?
— Napije się z tej skóry. Rogi jej tak podtrzymamy, aby w środku powstało zagłębienie.
Wszyscy trzej chwycili skórę w określony sposób, a ja wlałem w nią zawartość dwóch naszych worów. Potem zdjąłem pęta z wielbłąda, który się zerwał i wypił z wielką chciwością wszystko do ostatniej kropli. Wypróżnione wory napełniliśmy wodą świeżą, poczem nakryliśmy studnię i orzeźwieni usiedliśmy w cieniu skały.
Tymczasem słońce dosięgło widnokręgu; wszyscy trzej mahometanie uklękli, aby odmówić wieczorną modlitwę. Należy wspomnieć, że i po drodze nie zapominali o przepisanych modlitwach; zawsze w oznaczonych porach zsiadali z wielbłądów, klękali i modlili się do Allaha.
Spożyliśmy wieczerzę, złożoną z daktyli i suszonego mięsa, posililiśmy nasze wierzchowce prosem murzyńskiem i udaliśmy się na spoczynek. Trzej moi towarzysze położyli się nad źródłem, ja zaś wszedłem na zachodnie wzgórze, aby mieć na oku okolicę, i tam wybrałem sobie legowisko. Trzeba było czuwać, gdyż wcale nie było wykluczone, że łowcy niewolników zjawią się tutaj w nocy. Wkrótce usłyszałem chrapanie towarzyszów, a wreszcie i ja zmrużyłem powieki bez najmniejszej obawy, gdyż sen mam tak lekki, iż głośniejszy bieg wielbłąda zbudziłby mnie z pewnością.
Kiedy się przebudziłem, już dniało; wschód zaczął się zabarwiać, więc zbudziłem towarzyszów, żeby odmówili fagr. Słowo to oznacza zorzę poranną i dlatego tak samo się nazywa modlitwa, przeznaczona na porę, kiedy słońce wschodzi. Wstali, oddali Bogu pokłony, następnie zajrzeliśmy do wody. Przez noc uzbierało się jej tyle, że można było napełnić znowu dwa wory, a wodę wczorajszą mogły wypić wielbłądy. Zjedliśmy zupę, przyrządzoną z mąki durrha na zimnej wodzie. Najbiedniejszy żebrak europejski nie wziąłby do ust tego specjału, tu jednak na pustyni musieliśmy się nim zadowolić.
Towarzysze moi byli widocznie przekonani, że nad studnią chcę pochwycić łowców niewolników, gdyż porucznik zapytał mnie podczas śniadania:
— Effendi, twoje obliczenie było rzeczywiście słuszne. Jestem pewien, że ta studnia leży na drodze z Bir Murat do wyspy Argo. Jeśli rozbójnicy przejdą tam rzeczywiście przez Nil, muszą nam tu wpaść w ręce. Zaczekamy więc na nich spokojnie i wygodnie, a gdy nadejdą, to...
— Czy sądzisz rzeczywiście, że tak wygodnie będziemy na nich czekali?
— Tak.
— Jeśli nadejdą, to prawdopodobnie w znacznej liczbie, a nas jest czterech. Ja się wprawdzie nie boję, ale i tak walki z nimi podjąćbyśmy nie mogli i musielibyśmy się cofnąć, zanimby nas zauważyli.
— Dokąd?
— Do naszych żołnierzy, którzy dzisiaj wieczorem przybędą do Dżebel Mundar. Mamy pół dnia drogi. Zresztą, dziś jeszcze nie połączymy się z żołnierzami; nie jesteśmy jeszcze u celu.
— Jeszcze nie? Dokądże dążysz?
— Na południe. Dotychczas nie natknęliśmy się na żadne ślady, więc nie jest wykluczone, że łowcy zapuścili się w pustynię dalej na południe. Trzeba wszystko uczynić, co tylko można, bo byłoby to grzechem nie do darowania, gdybyśmy się naprzykład dowiedzieli, że, kiedy siedzieliśmy tutaj spokojnie, oni przedostali się do Dżebel Daraweb i Bir Absa. Musimy więc natychmiast ruszać dalej.
Allah! Przyznam ci się, że nie wytrzymam już takiej jazdy.
— Ja także nie! — zawołał Selim. Ja już dalej nie jadę!
Ben Nil milczał. I on nie czuł się lepiej, aniżeli tamci dwaj, mimo to jednak był gotów mnie posłuchać. Żal mi było zacnego chłopca, gdyż czekała nas jazda znacznie uciążliwsza od wczorajszej. Tamci dwaj byliby mi w drodze tylko przeszkodą. Po namyśle jednak postanowiłem wszystkich trzech zostawić na posterunku przy studni i jechać dalej bez ich towarzystwa.
Kiedy im to oznajmiłem, zgodzili się, tylko zaniepokojony wierny Ben Nil zapytał:
— Effendi, czy nie byłoby lepiej, gdybym z tobą pojechał? Mógłbyś wpaść w niebezpieczeństwo, w którem, jeśli taka wola Allaha, mógłbym ci oddać jaką usługę.
— Jeśli Allah zechce, to i bez twojej pomocy uniknę niebezpieczeństwa. Trzeba, abyście jeden dzień wypoczęli zupełnie i dlatego wszyscy trzej tu zostaniecie, zwłaszcza, że jestem pewien, iż łowcy niewolników tędy właśnie przejadą. I ja chętnie zostałbym razem z wami, lecz ostrożność nakazuje mi wziąć pod rozwagę jeszcze inne możliwości.
— A cóż będzie jeśli ci się jakie nieszczęście przytrafi? Nie będziemy ci mogli dopomóc, nadto nie będziemy wiedzieli, co sami mamy czynić.
— Jeśli jutro w południe nie będzie mnie jeszcze tutaj, to...
— Na tak długo chcesz jechać?
— Nie wiem jeszcze, jak daleko pojadę, w każdym razie, jeślibym do tego czasu nie wrócił, pośpieszycie do żołnierzy i podążycie na południe, gdzie natkniecie się na trop rozbójników. Ja nie wrócę tylko w takim razie, gdy się natknę na tych ludzi, no i gdy mnie spotka przytem jakie nieszczęście.
— Niech Allah do tego nie dopuści! Zaczynam się lękać o ciebie, effendi. Wolę ci towarzyszyć.
— Nie bój się! Jestem pewien, że mi się nic złego nie stanie, a twoje ramię potrzebniejsze raczej tutaj, niż przy mnie. Musicie tylko baczną zwracać na wszystko uwagę. Tu nad studnią macie cień, i nie mam nic przeciw temu, żebyście tu spoczywali. Jeden z was jednak musi być zawsze na wzgórzu, na którem spałem, ażeby wypatrywać od południowego zachodu. Jeśli zobaczycie zbliżających się rabusiów, wskoczycie czem prędzej na wielbłądy i pośpieszycie do żołnierzy. Macie się potem cofnąć i łotrów wolno przepuścić.
— W takim razie uciekną.
— Nie chcę, żebyście ich atakowali beze mnie. Oni pojadą w każdym razie do Bir Murat, a tam pochwycimy ich — po moim powrocie.
— A jeśli nad studnią zabawią krótko?
— To ruszymy za nimi. My prędzej pojedziemy, aniżeli transport niewolników, więc ich w każdym razie zdołamy doścignąć. A zatem, jeśli was jutro w południe tutaj nie znajdę, będę was szukał przy żołnierzach.
Podnosili wprawdzie różne wątpliwości, jednak zgodzono się wkońcu na wszystkie moje postanowienia. Ponieważ wielbłąd mój miał się dzisiaj podwójnie wysilić, otrzymał podwójną porcję prosa murzyńskiego i kilka garści daktyli. Przymocowawszy wór z wodą za siodłem, nakazałem pozostającym raz jeszcze, żeby uważali na wszystko, i wsiadłem na mojego hedżina. Była godzina ósma rano, kiedy odjechałem od studni.
Ruszyłem znowu, jak poprzednich dni, wprost na południe. Niebawem zniknął północny łańcuch gór i dokoła mnie ciągnęło się tylko bahr bela mah, morze bez wody. Jeśli pustkowie przygnębia podróżnego nawet wtedy, kiedy drogę odbywa w towarzystwie drugich, to w wyższym jeszcze stopniu przygnębiająco wpływa na samotnego człowieka, który czuje się małym, bezsilnym i nędznym robakiem wobec natury potężnej i groźnej, zwłaszcza tą swoją jednostajnością i niepłodnością. Doznawałem niekiedy wrażenia, jakby się pustynia wznosiła, a niebo zniżało, i że niedługo będę zmiażdżony wraz z mym wielbłądem. Ponieważ wokoło nie było najmniejszego znaku życia, chciałem to życie słyszeć przynajmniej, i zacząłem gwizdać, jak bojaźliwi chłopcy w ciemności. A jednak dokoła mnie było tak jasno.
Mój wielbłąd nastawił uszu i zdwoił szybkość. Wrażenie, jakie wywiera gwizd na wielbłądy, jest istotnie zdumiewające. Nawet najbardziej znużony i mocno objuczony wierzchowiec pustyni nabiera nowych sił, kiedy posłyszy głos piszczałki, i, zadowolony, stara się biec jak najszybciej.
W ciągu obu ostatnich dni musiałem się liczyć z siłami towarzyszy, teraz jednak wzgląd ten już odpadł. Chciałem się przekonać, jaką szybkość rozwinie mój szary szybkonóg, więc popędzałem go coraz bardziej pieszczotami, namową i gwizdem. Najlepszy arabski biegun nie byłby mu w stanie nadążyć. Jechałem tak przeszło godzinę, a zwierzę ani nie było spocone, ani parskaniem nie okazało, że mu brak oddechu. Widocznie radowało się tym biegiem; kiedy je po jakimś czasie usiłowałem powstrzymać, najsilniejsze dopiero ściągnięcie uzdy pomogło.
Mijała godzina za godziną. Czasem przejeżdżałem przez chor, gdzie stał samotny, bezlistny krzak sidr, rodzaj mimozy, smutna resztka skąpej roślinności, rozwijającej się w takim parowie podczas pory deszczowej. Przyszło południe, potem już i wieczór się zbliżył, a nigdzie na żadne ślady wielbłądów nie natrafiłem. Przypuszczałem, że się znajduję już na szerokości wioski Tinareh, położonej nad Nilem. Zatrzymałem się. Jeśli rabusie obrali drogę północną, nie miałem poco jechać dalej na południe. Zsiadłem więc z wielbłąda, ażeby nieco wypoczął. Dałem mu kilka czarek wody z worka i garść daktyli.
Gdy słońce zaszło, wskoczyłem znowu na siodło, ażeby zawrócić. Co to była za jazda! Na dole pustka i śmierć, i tylko w górze błyszczało życie; tam na niebie świeciły gwiazdy, opowiadając płomiennemi słowy o Tym, który wiecznie był, jest i będzie, a który człowieka, jak kochający ojciec, prowadzi nawet przez groźne pustynie. Tych myśli, jakie się na pustyni budzą w duszy podróżnika na widok gwiaździstego nieba, niktby chyba opisać nie zdołał.
Powrót oczywiście nie odbywał się tak szybko, jak jazda dzienna. Musiałem uważać, by z mojej drogi nie zboczyć, co zresztą nie było bardzo trudne, bo gwiazdy świeciły dość jasno, a poprzedni ślad był wcale jeszcze wyraźny. Na moim wielbłądzie i teraz znużenia widać nie było, ja zaś, by mu okazać wdzięczność za jego wysiłki, gwizdałem mu rozmaite znane mi melodje, przerywając je tylko wtedy, kiedy mnie już wargi bolały.
Kiedy pierwszy brzask dzienny zamajaczył na wschodzie, byłem wprawdzie fizycznie znużony, lecz duchowo tak rzeźki, jak wczoraj, kiedy wyruszyłem z nad studni. Oznaczyłem południe jako termin powrotu, więc nie potrzebowałem się śpieszyć. To też pozwoliłem wielbłądowi kroczyć powoli i cieszyłem się dokładnością, z którą jechałem w nocy swoim własnym tropem.
Mogło być koło dziewiątej rano, kiedy zobaczyłem przed sobą łańcuch pagórków. Wkrótce rozpoznałem też trzy wzgórza, za któremi leżała ukryta studnia. Co się tam mogło dziać? Mimowoli popędziłem wielbłąda, zaraz jednak zatrzymałem go tak silnie, że odrazu stanął. Coś się tam stało — to pewne! Oto ujrzałem po lewej stronie szeroki trop, który niknął za trzema wzgórzami, a potem wysunął się znowu na prawo i szedł dalej ku północnemu wschodowi. Szerokość tropu wskazywała na to, że jeźdźców musiało być kilku.
Ruszyłem znowu naprzód, położyłem strzelbę wpoprzek siodła, a w rękę wziąłem rewolwer. Objechawszy lewy pagórek, zsiadłem z wielbłąda i zacząłem skradać się ostrożnie do miejsca, gdzie między dwa pagórki można było rzucić okiem na studnię. Zauważyłem odrazu, że była zasypana, a powierzchnia zrównana z otoczeniem. Nikogo przy niej nie było.
Rozpoznałem tropy pięciu jeźdźców. Widziałem, że pięciokrotny trop prowadził do studni, poza nią jednak zauważyłem ślady ośmiu wielbłądów. Toby wskazywało, że najpierw odjechali moi trzej ludzie, a potem owych pięciu jeźdźców. Potem? O nie! Wszystkie ślady pochodziły z tego samego czasu, ani jeden nie był dawniejszy, niż drugi. Przeraziłem się, lecz uspokoiło mnie to, że ślady były ostre, a więc nie wcześniej wyciśnięte, jak przed godziną. Mogłem więc, jeśli ludzie moi znajdowali się w niebezpieczeństwie, przyjść im z pomocą.
Powróciłem do studni i spostrzegłem u stóp lewego wzgórza kopiec piasku, którego tam przedtem nie było. Miał cztery łokcie długości, dwa szerokości, a jeden wysokości, prawie tak jak grób. Piasek był luźny i zacząłem go rozkopywać, przyczem zauważyłem tuż obok ślady krwi. A więc krew tu płynęła! Grzebałem z nerwową szybkością, i wkrótce dotknąłem się jednej bosej nogi, a potem drugiej. Chwyciłem za obie, zacząłem ciągnąć i wkońcu trupa wydobyłem z piasku.
Dzięki Bogu, nie był to ani porucznik, ani Ben Nil, ani Selim. Był to jakiś nieznany mi, brodaty, ogorzały od słońca człowiek, z twarzą napół arabską, a napół murzyńską. Zdjęto zeń szaty — był nagi, a w piersi miał szeroką ranę od pchnięcia. Nóż trafił w serce.
Kim był ten człowiek i kto go przebił? Chciałem czem prędzej popędzić w dalszą drogę, ale po namyśle postanowiłem się wprzód dokładnie na miejscu rozejrzyć.
Doszedłem do wniosku, że moi towarzysze stoczyli bój z owymi pięciu jeźdźcami, jednego z nich położyli trupem, wkońcu jednak ulegli przemocy i dostali się do niewoli.
Należało pośpieszyć im na ratunek. Mimo to nie ruszyłem za nimi natychmiast, lecz wszedłem najpierw na wzgórek, na którym nocy poprzedniej spałem, i jąłem się rozglądać. Z tego stanowiska mogłem zauważyć coś, co z dołu uszło mojemu oku.
Oto mniej więcej o tysiąc kroków od trzech pagórków, między któremi znajdowała się studnia, leżało samotne wzgórze. W połowie drogi do niego zobaczyłem człowieka zbliżającego się powoli z wahaniem i lękiem. Był to mężczyzna bardzo długi, bardzo chudy; miał na sobie biały haik i olbrzymi turban tej samej barwy. Poznałem w nim mego blagiera i samochwalcę.
— Selimie, Selimie, to ja — zawołałem do niego. — Chodź prędzej, nie bój się!
Tamahm, tamahm ketir! — Słusznie, bardzo słusznie! — ryknął mi w odpowiedzi i puścił w taki ruch swoje nogi, że w pół minuty znalazł się już przy mnie.
— Chwała i dzięki Allahowi, że jesteś, effendi! — powitał mnie. — Teraz już wszystko dobrze, gdyż mam nadzieję, że pomożesz mi ocalić porucznika i Ben Nila. Gdybyś się jednak obawiał, to sam to wezmę na siebie.
— Nie chełp się! Pewnie znowu stchórzyłeś, kiedy tamci walczyli, w przeciwnym wypadku tutajby cię chyba teraz nie było.
— O effendi, dlaczego zapoznajesz stale moją odwagę? Postąpiłem z rozwagą, którą powinien byś pochwalić. Zachowałem siebie, by móc ocalić przyjaciół.
— Lepiejby było, gdybyś ich był zaraz ocalił! Gdzież oni?
— Tam.
Wskazał w kierunku tropu.
— To objaśnienie niewiele mi powiedziało. Z kim odjechali?
— Nie wiem.
— Przecież musisz wiedzieć, kto byli ci mężczyźni, którzy na was napadli. Musieliście mówić z nimi!
— Nie było mnie przytem, effendi.
— A gdzież byłeś?
— Tam za wzgórzem.
Wskazał miejsce, skąd właśnie nadszedł.
— Aha, więc uciekłeś?
— Nie. Zająłem tylko stanowisko nadające się lepiej do obrony. Niestety, tamci dwaj nie byli o tyle rozumni, ażeby pójść za moim przykładem.
— Już rozumiem. Twoje wymówki i upiększenia nie zaciemnią mi sprawy. Czyż nie widzieliście tych pięciu nadchodzących?
— Nie.
— Więc nie staliście na straży?
— Owszem, nawet ja tam byłem wtedy na czatach.
— I nie widziałeś tych ludzi?
— Effendi, nie mogłem ich widzieć, była to bowiem pora modlitwy porannej — klęczałem więc na górze z twarzą zwróconą na wschód ku Mece. Ponieważ zaś tych pięciu nadeszło od zachodu, więc chyba trudno było ich widzieć.
— Nie kłam! Ślady wskazują, że napad nastąpił po modlitwie porannej. Gdybyś był klęczał tam na górze, widzianoby cię zdaleka i nie byłbyś uszedł nieprzyjaciołom.
— To, co mówię, jest prawdą, effendi. Byłem bardzo pogrążony w modlitwie.
— We śnie raczej! Ty spałeś — przyznaj się!
Ton moich słów nie był, jak sobie łatwo wyobrazić, zbyt przychylny, to też Selim spojrzał z zakłopotaniem przed siebie i odpowiedział:
— Czy ci się nigdy nie przytrafiło, effendi, zasnąć wśród modlitwy? Im głębsze nabożeństwo, tem bliższy sen.
— Ażeby czasu nie tracić, przyjmuję to, co mówisz, jako zupełne przyznanie się do winy. Zasnąłeś na posterunku, a kiedy się zbudziłeś, co zobaczyłeś?
— Nie widziałem nic, lecz słyszałem przy studni podniesione i groźne głosy. Poszedłem śmiało i zuchwale aż na krawędź wzgórza, ażeby spojrzeć nadół! Ale cóż zobaczyłem!
— No co?
— To było okropne! Porucznik leżał na ziemi i bronił się przeciwko dwom ludziom, trzej inni pochwycili tymczasem Ben Nila. Chłopiec wbił jednemu z napastników nóż w serce, tak, że ten padł martwy, lecz dwaj pozostali powalili go na ziemię.
— A cóż ty wtedy zrobiłeś?
— To, co powinienem był zrobić, effendi. Moja namiętność do wszystkiego, co śmiałe i zuchwałe, pchała mnie wprawdzie naprzód, ale poznałem, że było już zapóźno rzucić się na przeciwników. Uciekłem się więc do mojego rozsądku i powiedziałem sobie, że moje wmieszanie się w tę sprawę nie przyniosłoby towarzyszom pożytku, ale raczej szkodę. Postanowiłem więc siebie oszczędzić, ażeby potem móc pośpieszyć towarzyszom z tem pewniejszą pomocą. Zresztą, musiał i tu także ktoś zostać, ażeby ciebie o wszystkiem zawiadomić, a tylko ja mogłem to zrobić. Czy miałem słuszność. effendi?
— Czy miałeś słuszność? Nie wiem. To jedno prawda, że twoje myśli były nadzwyczaj chłodne i rozważne. Opowiadaj dalej!
— Nie zauważono mnie. Popędziłem więc drugą stroną wzgórza nadół. Ty wiesz, jak umiem biec, gdy idzie o obronę moich towarzyszów.
— Tak, okazałeś to już nieraz.
— Udałem się więc na ten wzgórek, z którego widziałeś mnie schodzącego.
— Nie udałeś się, lecz pędziłeś tam jak ścigany szakal.
— Oczywiście, że szedłem szybko, jak tylko było można, gdyż chodziło o ocalenie przyjaciół. Ukryłem się tam po drugiej stronie wzgórza, gdzie nie mogli mnie zauważyć. Potem widziałem tych łotrów, odjeżdżających z obydwoma jeńcami.
— Czy byli skrępowani?
— Prawdopodobnie, ale widzieć tego nie mogłem, gdyż oddalenie wynosiło przeszło tysiąc kroków. Zauważyłem tylko, że gromadka składa się z sześciu jeźdźców i dwóch luźnych wielbłądów. Potem czekałem, oczywiście, na ciebie. Nareszcie zobaczyłem jeźdźca, który, zsiadłszy z wielbłąda, zbliżył się ostrożnie do studni. Nie mogłem rozpoznać rysów jego twarzy, lecz odzież i postawa kazały się domyślać, że to ty jesteś. Zszedłem i zobaczyłem cię na wzgórku, i wkrótce twoje wołanie doszło do moich uszu. Teraz wiesz wszystko i możesz mi wystawić świadectwo, że postąpiłem jak bohater i mężczyzna.
Powiedział to z taką pewnością siebie, że już dłużej oburzenia mojego wstrzymać nie byłem w stanie, i z gniewem zawołałem:
— Jesteś największym tchórzem i głupcem, jakiego kiedykolwiek widziałem!
W porównaniu z przerażającemi wprost obelgami, jakiemi się Arabowie posługują, epitety użyte przeze mnie były jeszcze dość delikatne. Mimo to zawołał Selim zdumiony:
— Jak ty mnie nazywasz? Czy na to zasłużyłem? Spodziewałem się pochwał i uznania, a tymczasem...
— Uznania? — przerwałem. — Uznaję tylko, że jesteś nicpoń, który na ustach ma słowa wielkie, a lęka się myszy. Gdybyś był postąpił już nie jak mężczyzna, ale przynajmniej jak odważny żak, siedzieliby teraz porucznik i Ben Nil nad studnią jako zwycięzcy. Wtedy wolnoby ci było mówić o odwadze i waleczności!
— Effendi, ja ciebie nie rozumiem!
— No, to ci powiem wyraźniej. Nie czuwałeś, aleś spał, i z twej właśnie winy tamci dwaj znaleźli się w niebezpieczeństwie, bo, przekonani, że czuwasz, usnęli także. Niewątpliwie na śpiących rabusie napadli, gdyż w przeciwnym razie jeden i drugi użyliby broni palnej. Ben Nil, prawie chłopak jeszcze, przebił jednego, a ty co uczyniłeś? Znajdowałeś się w miejscu panującem nad doliną i miałeś przy sobie broń — masz ją wszak dotychczas. Gdybyś był strzelił do tych drabów, przebieg walki byłby całkiem inny. Ale ty, zamiast to uczynić, uciekłeś tchórzliwie, a ich pozostawiłeś ich własnemu losowi, i chełpisz się teraz swoim chłodnym rozsądkiem. Gdyby nie to, że lituję się nad twoją nieskończoną głupotą, należyciebym cię teraz ukarał. Czy wiesz, na co zasłużyłeś? Co ja mam właściwie z tobą zrobić? Powiedz mi!
Stał w postawie złamanej, spuścił oczy i nie miał odwagi odpowiedzieć.
— No, mów-że! Mam słuszność, czy nie?
Tamahm, tamahm ketir! — Masz zupełną słuszność, effendi! — wyrwało mu się z westchnieniem.
Przyznanie się jego brzmiało tak osobliwie, że gniew opuścił mnie odrazu. Co on temu winien, że ma takie zajęcze serce. A jego samochwalstwo? Naogół doświadczenie poucza, że najwięksi tchórze są w słowach największymi bohaterami. Dlatego też mówiłem dalej łagodniej:
— Nareszcie powiedziałeś raz prawdę i mam nadzieję, że będzie to początkiem prawdziwej poprawy.
— O, effendi, ja nie jestem taki zły, jak sądzisz!
— Teraz nie mówmy o tem. Złem jest przedewszystkiem położenie, w którem znajduje się Ben Nil i porucznik. Musimy im natychmiast z pomocą pośpieszyć.
— Oczywista, oczywiste, to rozumie się samo przez się, — ale jak?
— Jak dawno odjechali?
— Trochę więcej, jak przed godziną.
— Jakie wielbłądy mieli nieprzyjaciele? Juczne?
— Nie. Mieli lekkie wielbłądy wierzchowe.
— Jeżeli tak, to czasu do stracenia nie mamy. Muszę zaraz podążyć za nimi.
— Ty? A ja co zrobię?
— Za karę powinienbym cię właściwie przepędzić, jeszcze ci jednak tym razem daruję i pozwolę udać się ze mną.
— Przecież ja nie mam wielbłąda, bo mi go te łotry zabrały.
— Z tego wnoszę, że rozum ich niewielki. Po tem, że były trzy hedżiny osiodłane, powinni byli poznać, że jeszcze i trzeci jeździec gdzieś się ukrywa, i powinni cię byli poszukać. Oczywiście, ucieszyłeś się, że tego zaniechali.
— O nie! Byłbym z nimi walczył do ostatniej kropli krwi...
— Milcz! Wiesz już dawno, co myślę o twojej odwadze. To też cieszę się bardzo, że nie mogę cię zabrać ze sobą, bo znowubyś wszystko zepsuł. Ja za tymi ludźmi pojadę, a ty nadejdziesz piechotą.
— Nie może to być, effendi! W jakiż sposób zdołam ciebie doścignąć?
— Nic łatwiejszego. Ci zbóje odjechali przed godziną; za dwie godziny ich dogonię i zaczekam potem na ciebie.
— Więc razem będziemy z nimi walczyli?
— Nie bądźże taki głupi! Zanim ty nadejdziesz, ja się z nimi już z pewnością rozprawię. Ażeby dotrzeć do tego miejsca, w którem ja ich doścignę, będziesz musiał iść szybko przez pięć godzin. Nie mam ani czasu, ani ochoty czekać na ciebie zbyt długo; zresztą, nie wątpię, że będziesz się śpieszył. Chwaliłeś się szybkością i wytrwałością swoich nóg, pokaż więc teraz, że na tę pochwałę zasługują.
Kiedy, wypowiedziawszy te słowa, wsiadłem na wielbłąda, odezwał się Selim płaczliwie:
— Więc odjeżdżasz rzeczywiście beze mnie? Jak możesz zostawiać mnie samego w pustyni? Ja się wprawdzie nie boję, ale może lepiej będzie, jeżeli siądę za tobą i razem z tobą pojadę?
— Dobrze, — odrzekłem złośliwie — ale zapowiadam ci zgóry, że wjadę w sam środek nieprzyjaciół i nie cofnę się przed ranami, a choćby i śmiercią, byle tylko towarzyszów ocalić. Wrogowie będą się bronili.
Selim namyślał się chwilkę i rzekł:
— I ja nie lękam się ani ran, ani śmierci, ale wobec tego, że wielbłąd, dźwigając mnie i ciebie, nie będzie mógł biec dosyć prędko, i nieprzyjaciele gotowi ci umknąć, jedź już sam, byle prędzej, ja zaś za tobą nadejdę, jak tylko będę mógł najrychlej.
— Dobrze! — roześmiałem się. — Jesteś rzeczywiście niepoprawny. Trzymaj przynajmniej broń wpogotowiu, bo tu są lwy i pantery.
Usadowiłem się wygodnie; odjeżdżając, usłyszałem, jak krzyczał za mną:
— Lwy i pantery! Allah kerihm! Boże bądź mi miłościw! Ja się bynajmniej nie lękam, ale ze zwierzętami, które nocą na żer wychodzą, w ciągu dnia nie powinno się walczyć. Effendi, zabierz mnie, zabierz!
Spojrzałem za siebie i zobaczyłem tchórza biegnącego za mną tak szybko, że haik powiewał jak chorągiew. Oczywiście, nie zważałem na jego wołanie i przynaglałem wielbłąda do pośpiechu, ażeby jak najrychlej przebyć przestrzeń, dzielącą nas od ściganych.
Wielbłąd biegł z tą samą szybkością, co wczoraj, a krok jego był przy tem tak lekki i pewny, że kołysałem łagodnie, jak w karle, i nie odczuwałem wcale nierówności terenu. Znajdowałem się między wzgórzami Dar Sukkot. Okolica była naprzemian piaszczysta lub pagórkowata, a im dalej jechałem, stawała się coraz bardziej skalista. Tropy były na szczęście tak wyraźne, że nawet tam, gdzie kończył się piasek, nie straciłem ich z oczu.
Upłynęło około dwóch godzin. Przejeżdżałem właśnie między dwoma pagórkami, kiedy zobaczyłem rabusiów na rozległej piaszczystej równinie. Wyjąłem z torby lunetę i zwróciłem ją w kierunku tej grupy. Dwie osoby jechały naprzedzie, a dwie, prowadzące luźne wielbłądy, wtyle. W środku znajdowali się pojmani.
Rzuciłem okiem na rewolwery, które tkwiły za moim pasem, i wziąłem strzelbę do ręki. Szybko zbliżałem się do ściganych. Kiedym był od nich oddalony o jakie osiemset kroków, jeden z jadących naprzedzie odwrócił się przypadkiem, i widocznie powiedział towarzyszom, że jakiś jeździec do nich się zbliża, gdyż obejrzeli się wszyscy. Byłem sam jeden, więc nie mieli powodu zbyt się mnie obawiać. Zatrzymali przeto wierzchowce, czekając, aż się przybliżę, ale jako ludzie ostrożni pochwycili za strzelby.
Były to długie flinty beduińskie, niebezpieczne li tylko zbliska. Jeńcy byli skrępowani i z ich strony nie mogłem spodziewać się pomocy. Musiałem więc zdać się tylko na siebie. Kiedy zatrzymałem wielbłąda, odległość między nami wynosiła około trzystu kroków. Tak daleko ich flinty nie niosły, ja, przeciwnie, byłem pewny, że moje kule dolecą do nich i nie chybią celu. Dzięki temu miałem nad nimi przewagę. Teraz zależało wszystko od zachowania się jeńców. Jeśliby zdradzili słowem lub znakiem, że mnie znają i że przybywam im na ratunek, znacznieby utrudnili moje zadanie.
Jeden z rabusiów skinął na mnie, bym się zbliżył, a ja odpowiedziałem mu tem samem skinieniem. Powiedział potem do towarzyszy kilka słów, podjechał bliżej i zatrzymał się w odległości może stu kroków.
— Kto ty jesteś? — zapytał.
Sajih[6] z Kahiry — odpowiedziałem.
— Czy od nas czego potrzebujesz?
— Tak. Mam do ciebie prośbę i, jeśli ją spełnisz, spełnię i ja także twoje życzenia.
— Nie mam żadnego!
— Zdaje mi się, że je będziesz miał wkrótce. Chodź bliżej!
— Nie, chodź ty do mnie!
Chcąc mój cel osiągnąć musiałem usłuchać tego wezwania i, zsiadłszy z wielbłąda, podszedłem zwolna do niego. Reguły pustyni nakazywały mu uczynić to samo. Zsiadł więc także i z godnością począł się ku mnie zbliżać. Kiedyśmy się zrównali, spojrzał mi bystro w twarz, podał mi rękę i powiedział:
Sallam aaleïkum! Bądź moim przyjacielem.
Aaleïk sallam! Będę twoim przyjacielem, jeśli ty moim zostaniesz. Wiesz już, kto jestem i skąd przybywam. Czy mogę dowiedzieć się teraz, do którego szczepu należysz i gdzie jest kres twojej podróży?
Nóż i głownie dwu pistoletów wyzierały mu z za pasa. Oparł się na flincie, jak ktoś pewny siebie zupełnie, i odpowiedział:
— My jesteśmy także podróżnymi i przybywamy z Dar Sukkot.
— Serce twoje jest studnią łaskawości, a uprzejmość twoja przynosi ulgę mej duszy.
Mówiąc te słowa, usiadłem, ale tak, abym miał przeciwników na oku. Poszedł za moim przykładem i usiadł także, zwrócony plecami do jeńców. Słowa moje zdziwiły go. Nie wiedział, co miałem na myśli, więc rzekł:
— Nie rozumiem twoich słów. Dlaczego mówisz o łaskawości?
— Ponieważ nie chcesz zdradzić przede mną swojej wysokiej godności i poniżasz się, jak Harun al Raszyd, który niegdyś w stroju żebraka przechodził ulicami Bagdadu.
— Mylisz się; nie jestem sułtanem, ani emirem.
— Tak, ale zapewne wysokim urzędnikiem wicekróla, któremu niechaj Allah pięćset lat żyć dozwoli.
— Skąd twoje przypuszczenie?
— Widzę jeńców u ciebie i wnoszę stąd, że jesteś memur et insaf[7]. Cóżto za zbrodniarze ci ludzie, którzy ci w ręce wpadli?
— Nie jestem wcale memurem, mimo to jednak te psy, których związałem, nie zobaczą Kahiry, lecz umrą wkrótce, ponieważ zamordowali jednego z moich towarzyszów. To złodzieje i rozbójnicy. Zresztą, cóż cię oni obchodzą! Powiedz mi raczej, jakie jest twoje życzenie?
— Z największą przyjemnością, bo właśnie poto przybyłem, aby ci je przedłożyć.
— Mnie? A skądże wiedziałeś, gdzie mnie szukać.
— Powiedziały mi to twoje ślady.
— Gdzie się na nie natknąłeś?
— Przy mojem obozowisku, przez które przejechaliście w czasie mojej nieobecności.
— Mylisz się znowu; nie przejeżdżaliśmy nigdzie przez obozowisko.
— I owszem.
— Gdzież ono było?
— Znajdowało się obok ukrytej studni, którą otworzyliśmy, a ty ją znowu zamknąłeś.
Teraz zaczęto mu być nieswojo. Zaczął przesuwać nóż i pistolety, ściągnął brwi i rzekł:
— Więc ty tam byłeś? Ja ciebie nie widziałem.
Wyjechałem na pustynię, aby wyćwiczyć mojego wielbłąda w rączości. Kiedy wróciłem, nie było już moich służących. Zamiast nich zastałem grób ze zwłokami obcego.
— Czy otworzyłeś go?
— Musiałem otworzyć, chcąc zobaczyć, czy ten zmarły nie jest moim służącym. Ujrzawszy obce oblicze, dosiadłem wielbłąda i pojechałem waszym śladem, ażeby powiedzieć ci moje życzenie, a potem wypełnić twoje.
— A więc powiedz, czem ci się mogę przysłużyć?
— Oddaj mi moich służących.
Twarz nie drgnęła mu nawet. Nie rozjaśniła się, ani też nie sposępniała, kiedy zapytał:
— A jakie ma być moje życzenie?
— Żebym pozwolił ci jechać bez przeszkody.
Roześmiał się szyderczo, spojrzał na mnie z niesłychanem lekceważeniem i zapytał:
— A jeżeli nie spełnię twego życzenia, co uczynisz?
— W takim razie ja nie spełnię twojego.
— Chcesz nas tu może zatrzymać?
— To byłoby zbyteczne. Ciebie już przecież zatrzymałem.
— Ale bez skutku. Odejdę, kiedy mi się spodoba.
— W każdym razie daleko nie zajdziesz.
— Szaleńcze! Ty jesteś sam, nas jest czterech, a tak mówisz, jakbyś miał stu przeciwko nam.
— Bo też w istocie znaczę wobec was tyle, co stu wobec czterech.
— Jesteś warjat! — huknął na mnie.— Gdybyś wiedział, kto jesteśmy, czołgałbyś się w prochu przed nami!
— Nazwałeś się podróżnym, a ja także nim jestem. Bądź jednak, czem ci się tylko podoba, ale teraz, jako podróżni, jesteśmy sobie równi. Czy jestem warjat, czy mam zdrowe zmysły, o tem przekonasz się wkrótce.
— Zbytnio swej broni ufasz. Jest to wprawdzie strzelba europejska, ale w twoim ręku nie ma ona wartości.
— Mylisz się znowu. Umiem doskonale obchodzić się tą bronią, gdyż jestem Europejczykiem.
— A więc chrześcijaninem! Niech cię Allah potępi! Jak ty, giaurze, śmiesz zatrzymać mnie tutaj i dawać mi przepisy?
— Życzysz mi, żeby mnie Allah potępił, a ja ci życzę uprzejmie, żeby cię ochronił. Uważaj jednak, bo jeśli powiesz jeszcze jedną obelgę, to kres dni twoich nastąpi natychmiast.
— Ty mi grozisz, ty...
Zatrzymał się, pochwycił ręką pistolet, gdyż ja wydobyłem rewolwer.
— Precz z ręką! — krzyknąłem na niego. — Jeśli broń twoja poruszy się tylko, będziesz trupem. Przeceniasz sam siebie, bo jestem rzeczywiście wobec was, jak stu wobec jednego.
Zobaczył rewolwer zwrócony groźnie do siebie, więc cofnął rękę, ażeby jednak coś odpowiedzieć, rzekł:
— Nie chwal się! Wystarczy, żebym zawołał moich ludzi, a będziesz zgubiony.
— Spróbuj! Po pierwszem słowie, dosłyszalnem stąd o dwadzieścia kroków, dostaniesz kulą w serce.
— To zdrada, haniebna zdrada! — rzekł wściekły, lecz ostrożnie przytłumionym głosem.
— Jakto?
— Przyszedłem do ciebie, ponieważ dałeś mi znak; usiadłem, gdyż musiałem pójść za twoim przykładem. Taki jest zwyczaj pustyni. Według niego jesteśmy obydwaj wolni i możemy się rozejść, i żadnemu z nas nie wolno drugiego zatrzymywać. Czy chcesz znieważyć świętość tego zwyczaju?
— Tak zdrożnych zamiarów nie miałem. Chciałem z tobą pomówić uprzejmie i wszelka myśl o podstępie była ode mnie daleko; kiedy jednak zacząłeś mnie lżyć i chciałeś swoich ludzi przywołać, sam złamałeś obyczaj pustyni i dałeś mi tem samem zupełną swobodę postępowania.
— Więc puść mnie!
— Pierwej z tobą pomówię.
— Nie chcę nic słyszeć!
— No, to idź!
— A ty tymczasem strzelisz do mnie, kiedy, odchodząc, odwrócę się do ciebie plecami!
— Nie obawiaj się tego, bo jestem chrześcijaninem, a nie skrytobójcą. Ale powiadam ci, że mi moich służących masz zwrócić, bo w przeciwnym razie z miejsca ci się ruszyć nie pozwolę.
— W jaki sposób zmusisz mnie do ich wydania? Jeżeli zobaczę jeden krok nieprzyjacielski z twojej strony, każę ich zabić.
— Czyń, co ci się podoba!
— Słowa twoje brzmią, jak słowa władcy, ale nas nie powstrzymają ani chwili.
— W takim razie kule moje zatrzymają was dłużej, aniżeli przypuszczasz. Kto z was opuści miejsce, na którem stoi, pierwej, zanim mi służących zwrócicie, grób swój tu znajdzie.
— Ty sam za kilka chwil będziesz trupem!
Odszedł powoli, wsiadł na wielbłąda i pojechał do swoich, Wierzył widocznie w uczciwość mojego słowa, gdyż nie odwrócił się ani razu; a przecież mogłem łatwo wpakować mu kulę w grzbiet.
Nie byłem bardzo dumny z przebiegu naszej rozmowy, bo bądź co bądź położenie pojmanych było obecnie jeszcze gorsze, niż przedtem. Teraz już tylko kule mogły tę sprawę rozstrzygnąć. Przerażała mnie myśl, że może zajść konieczność zabicia kilku ludzi, postanowiłem więc strzelać tylko w razie ostatecznym, to jest, gdybym nie zdołał w inny sposób uwolnić moich towarzyszów z niewoli.
Mój interlokutor dojechał do swoich ludzi, i wtedy dopiero wtył się obejrzał. Nie zobaczył mnie, gdyż już byłem ukryty za wysoką i szeroką na łokieć falą piasku, którą pośpiesznie usypałem, by mi w razie potrzeby służyła za osłonę. W ciasnem wgłębieniu leżała lufa strzelby tak, że przy mierzeniu nie było widać głowy. Ażeby móc szybko nabijać, położyłem sobie kilka naboi pod ręką.
Obcy rozmawiał przez chwilę ze swoimi ludźmi, poczem obił się o moje uszy głośny szyderczy śmiech na cztery głosy. Uważali groźby moje za pusty dźwięk i, sądząc po swoich strzelbach, nie przypuszczali, że moja aż do nich doniesie. Wymierzyłem do tego, z którym przed kilku minutami rozmawiałem, w ostatniej chwili jednak przyszło mi na myśl, że ludzie ci bądź co bądź oszczędzali jeńców; a przecież mogli ich zabić. Myśl ta skłoniła mnie do łagodności: postanowiłem wystrzelać im wielbłądy. Łatwo mi przytem było nie zranić naszych, gdyż dwa z nich niosły porucznika i Ben Nila, a trzeciego prowadzono luźnie za uzdę. Obcy siedzieli na swoich.
Ruszyli z miejsca, potrząsnęli ku mnie pięściami i roześmieli się znowu. Zachowali opisany już porządek marszu. Na czele jechał ten, z którym rozmawiałem, zapewne dowódca, obok niego jeden z towarzyszów, a za jeńcami jechali dwaj inni zbrojni. Zmierzyłem i wypaliłem do wielbłąda dowódcy. Zwierzę runęło na ziemię, gniotąc jeźdźca pod sobą. Drugi strzał ugodził z tym samym skutkiem zwierzę jego sąsiada. Głośne okrzyki i przekleństwa doleciały aż do mnie. Chwilowe zamieszanie dało mi aż nadto czasu do ponownego nabicia strzelby. Oba następne strzały położyły trupem wielbłądy jadących ztyłu. Został już tylko jeden ich wierzchowiec i trzy nasze hedżiny. Teraz już hultaje nabrali respektu i w zachowywaniu się ich nie było nic wyzywającego. Gdyby mogli szukać ukrycia za jeńcami, byliby bezpieczni przed mojemi strzałami, ale tej osłony już, na szczęście, nie było, bo hedżiny, przerażone krzykiem i strzelaniną, popędziły na pustynię ze skrępowanymi jeńcami. Obcy wygramolili się z pod wielbłądów, spojrzeli ku mnie bezradnie, a potem zamienili słów kilka, przyczem poznałem po gestach, że chcieli uciec. Zerwałem się, zmierzyłem do nich strzelby i zawołałem:
— Stać, bo strzelam!
Przekonali się już dostatecznie, że z kulami mojemi niema żartów. Usłuchali wezwania.
— Odrzućcie flinty! Kto swoją zatrzyma w ręku, padnie trupem! — mówiłem dalej.
I ten rozkaz wykonano. Ruszyłem ku nim ze strzelbą przyłożoną do ramienia. Mogłem ich już wolno puścić, chciałem jednak, żeby mnie wprzód za poprzednie obelgi przeprosili. Przybywszy do nich, odłożyłem zawadzającą mi strzelbę, a wziąłem w rękę rewolwer, ażeby wciąż trzymać ich w szachu. Wszyscy czterej patrzyli przed siebie ponuro, słowa jednego nie mówiąc; najposępniejsza była twarz dowódcy.
— Dwa razy wyśmieliście się ze mnie — powiedziałem. — Czy uczynicie to jeszcze po raz trzeci?
Odpowiedzi nie było.
— Czy pojmujesz teraz, że byłem wobec was, jak stu wobec jednego? Pojmałem was, nie zraniwszy nawet nikogo, a wy zapomnieliście całkiem o obronie. No, jak myślicie, co ja z wami uczynię, wy dzielni jeźdźcy bez wielbłądów?
Żaden z nich nie odpowiedział; wszyscy patrzyli przed siebie z wściekłością.
— Przypatrzcie się tej małej broni! — mówiłem dalej. — Jest w niej sześć kul, a to dla was aż nadto. Puszczę was jednak wolno, gdyż takich nędznych stworzeń wcale się obawiać nie potrzebuję, przedtem jednak wymagam bezwarunkowego posłuszeństwa. Broń wasza zostanie tutaj, ażebyście nikomu nie mogli nią szkodzić. Sam ją wam zabiorę. Ręce do góry! Jeśli nie — strzelam.
Z wyjątkiem dowódcy wszyscy trzej poszli zaraz za moim rozkazem, on jednak sięgnął ręką za pas i zawołał:
— Na proroka, tego za wiele! Nie powiesz, żeby...
Nie skończył zdania; chwycił pistolet, lecz w tejże chwili dostał kulą w rękę.
— Ręce wgórę! — huknąłem nań groźnie.
Słyszałem zgrzyt jego zębów, lecz był posłuszny. Trzymając w prawej broń gotową do strzału, wydobyłem im lewą ręką wszystko z za pasów, rzucając noże ich i pistolety za siebie.
— A teraz jeszcze jedno! Życzyłeś mi potępienia i nazwałeś mnie giaurem; teraz żądam, żebyś prosił mnie o przebaczenie i powiedział „samih’ni“ — „przebacz mi“. Jeżeli nie usłuchasz, kulą w łeb dostaniesz.
Zwróciłem wylot lufy ku niemu. Zaczął się krztusić, przełykać ślinę, słowo przeproszenia nie chciało wyjść mu z gardła, wreszcie jednak przemógł się i przeprosił: z jego twarzy wyczytałem, że go to niezmiernie wiele kosztowało.
— No, jesteśmy gotowi, ale posłuchajcie jeszcze nakoniec mej rady i nigdy nie lekceważcie na przyszłość Europejczyka, a zwłaszcza chrześcijanina, bo w każdym razie ma nad wami przewagę. Jeśli kiedy wpadniecie w jakie z nim spory, liczcie zawsze bardziej na jego dobroć, aniżeli na swoją siłę i dzielność. Chciałem się z wami uprzejmie porozumieć, wy jednak odpowiedzieliście mi szyderstwem, i teraz zbieracie plon swojego zuchwalstwa. Nie chcę badać dokładnie, czem wy jesteście, ale w każdym razie radzę wam, abyście mnie unikali i nie występowali względem mnie nieprzyjaźnie, bo w razie ponownego spotkania całobyście z moich rąk już nie wyszli. Teraz możecie iść, gdzie wam się podoba, byle prędzej.
Odwrócili się w milczeniu i pośpiesznie odeszli. Wyładowałem ich pistolety i strzelby, ażeby podczas transportu zapobiec jakiemu nieszczęściu, i przy tej sposobności przekonałem się, że mieli naboje sporządzone z gwoździ i ołowianych siekańców. Byli to zatem strzelcy bardzo niebezpieczni i pozbawieni wszelkich uczuć ludzkich. — — Wielbłąd mój klęczał jeszcze spokojnie na tem samem miejscu, na którem z niego zsiadłem. Zaniosłem tam zabraną broń, związałem ją sznurem i zdobycz tę przymocowałem do siodła. Potem dosiadłem wielbłąda i popędziłem przed siebie, aby odszukać porucznika i Ben Nila. Nie wątpiłem, że wkrótce na nich natrafię, zwłaszcza, że ślady były wyraźne. Nie pomyliłem się, bo już po pięciu minutach jazdy zobaczyłem wdali jeźdźców, stojących cicho obok wielbłądów, które się na ziemi pokładły.
Radość porucznika i Ben Nila była ogromna, a pierwszy z nich zawołał:
— Chwała Allahowi, że przybywasz! Od chwili, kiedy nas skrępowano, aż dotąd, tyleśmy strachu przeżyli, jak jeszcze nigdy. Wyobraź sobie, jakeśmy się niepokoili o ciebie, wiedząc nadto, że i nasz los zależy od twego zwycięstwa.
— A więc pocieszcie się, bo wszystko poszło dobrze, — odrzekłem. — Ale, teraz przychodzi mi na myśl, że o czemś ważnem zapomniałem. Zanim was rozkrępuję, muszę wiedzieć, gdzie są pieniądze, które wam pewnie odebrano.
— Wszystko znajduje się na wielbłądzie Selima, klęczącym tam na ziemi. Strzelby wiszą na kuli u siodła, a reszta jest w torbie. Napastnicy chcieli się natychmiast podzielić swoim łupem, ale się pogodzić nie mogli, i podział odłożyli na później.
— To dobrze; cieszy mnie, że nie postradaliście niczego. Przeciwnie, mamy nawet łupy, mianowicie broń, jednego luźnego wielbłąda, a niewątpliwie i przy nieżywych zwierzętach także się coś znajdzie. Spodziewam się, że te łotry, widząc, że się oddaliłem, wrócą po swoje rzeczy. Trzeba się zatem śpieszyć, aby ich jeszcze uprzedzić.
Uwolniłem ich szybko z więzów, dałem jednemu i drugiemu broń w rękę i razem wróciliśmy na „plac boju“.
Nie ujechaliśmy jeszcze połowy drogi, kiedy ujrzeliśmy daleko przed sobą cztery szybko poruszające się punkty. Byli to łowcy niewolników, którzy, jak się spodziewałem, chcieli powrócić. Gdy nas zauważyli, zawrócili i popędzili czem prędzej w kierunku północno-wschodnim; wywnioskowałem z tego, że dążyli do Bir Murat.
Przybywszy do powalonych z mojej strzelby wielbłądów, zauważyłem, że jeden z nich żył jeszcze, więc położyłem kres jego męce wystrzałem rewolwerowym w oko. Przeszukaliśmy teraz torby przy siodłach. Było tam wiele rzeczy, które wprawdzie dla mnie wartości nie przedstawiały żadnej, naszym żołnierzom mogły się jednak przydać. Bardzo cenną zdobycz znalazłem natomiast przy wielbłądzie dowódcy. Były to mianowicie mapy Sudanu, na których położenie setek miejscowości, drogi karawanowe i tajemne szlaki handlarzy niewolników narysowane były z niezwykłą starannością. Tę część łupu uważałem za swój wyłączny udział, i mapy zatrzymałem przy sobie. Resztę zdobyczy kazałem włożyć na grzbiet zdobytego wielbłąda i postanowiłem rozdzielić później równo pomiędzy wszystkich.
Musieliśmy teraz zaczekać na Selima; mieliśmy więc czas pomówić o tem, co się stało. Dowiedziałem się, że ten gałgan winien był całemu nieszczęściu, gdyż usnął na warcie. Napadnięci znienacka i gwałtownie zbudzeni, bronili się zawzięcie, lecz tylko Ben Nilowi udało się dobyć noża i przebić nim przeciwnika. To podnieciło w najwyższym stopniu wściekłość łowców niewolników, jeden z nich domagał się nawet, by mordercę zabić na miejscu. Drudzy jednak, a zwłaszcza dowódca, byli zdania, że zemstę należy odłożyć na porę stosowniejszą. Jeńców więc skrępowano, a zagrzebawszy trupa i napoiwszy wielbłądy, przykryto studnię, poczem wyruszono w dalszą drogę.
— Jak obchodzono się z wami? — zapytałem.
— Ani źle, ani dobrze, — odrzekł porucznik. — Nic do nas nie mówili, a całe ich zachowanie się robiło wrażenie, jakbyśmy dla nich nie istnieli wcale.
— Ale sami z sobą musieli chyba rozmawiać?
— Bardzo niewiele, a i to o rzeczach całkiem zwyczajnych.
— Czy i z ich rozmowy można było wywnioskować, kim są, skąd przybywają i dokąd dążą?
— Nie. Nie nazywali się nawet po imieniu.
— Poznaję z tego, że byli bardzo ostrożni, i że im zależało na tem, aby nikt nic o nich nie wiedział. Czyż nie pytali was, w jaki sposób dostaliście się do studni?
— Pytali się, ale żadnej odpowiedzi od nas nie otrzymali ani na to pytanie, ani na żadne inne. O tobie i o Selimie zgoła nic nie wiedzą. Woleliśmy milczeć, aniżeli ściągnąć na siebie twoją naganę.
— Postąpiliście rozumnie, bądź co bądź jednak byłoby mi bardzo na rękę, gdybym wiedział, czy znali ukrytą studnię, czy też przypadkiem znaleźli się w tej okolicy.
— Znali ją, i bardzo ich to złościło, żeśmy im tak mało wody zostawili.
— W takim razie wiem, za co mam ich uważać. Zdradziło ich to, że tę studnię znali. Teraz już nie wątpię, że trafiliśmy na poszukiwanych przez nas łowców niewolników.
— Jakto, effendi? Przecież żadnych jeńców nie eskortowali!
— Istotnie, ale to była tylko straż przednia; tych pięciu ludzi miało się starać o kwatery, o wodę i wogóle mieli czuwać nad bezpieczeństwem transportu.
— Jeśli tak, to wielki błąd popełniłeś, pozwalając im umknąć. Trzeba ich było zatrzymać i dokładnie wybadać. Przecież ich relacje bardzoby nam się teraz przydały!
— Jestem innego zdania. W takich ważnych chwilach zwykłem postępować z rozwagą, i obliczać skutki tego, co czynię. Gdyby mi przyszło na myśl wypytywać ich, nie byłbym się niczego dowiedział. Powiedzieliby mi wszystko, tylko nie prawdę. A ponieważ nie mógłbym im zmiejsca dowieść kłamstwa, więc lepiej się stało, że ich wolno puściłem. Teraz przynajmniej nie będą się chełpili, że mnie w pole wywiedli.
— No tak, ale ich teraz niema, a my ani na jotę nie jesteśmy mędrsi, niż przedtem.
— Właśnie dlatego, że ich niema, będziemy niebawem wiedzieli wszystko, bo sami mi powiedzą to, coby teraz przede mną zataili.
— Co ty mówisz? Kiedy ci powiedzą i gdzie? Jak ich do tego zmusisz?
— Puściłem ich wolno, by ich potem nad Bir Murat podsłuchać. Za trzy godziny będę koło studni, oni zaś, nie mając wielbłądów, przybędą tam dopiero wieczorem i dzięki temu dość dużo czasu mi pozostanie na wyszukanie sobie kryjówki, z której będę mógł całą ich rozmowę podsłuchać.
— Effendi, musieliby chyba być ślepi i głusi, gdyby cię nie widzieli i nie słyszeli!
— Zostaw to już mnie i nie obawiaj się o skutek.
— Jeżeli cię jednak spostrzegą, będziesz zgubiony. Kto wie zresztą, czy tam dziś jaka karawana nie obozuje, a ostrzegam cię, że ludzie tutejsi nie są wrogami niewolnictwa i na wezwanie łowców z pewnością zwrócą się przeciwko tobie.
— Wiem o tem i jestem nawet pewien, że spotkam tam nieprzebłaganego wroga mojego, Murada Nessyra, który będzie na moje życie nastawał.
— Tem więcej przeto powinieneś się mieć na baczności i radzę ci, abyś nie szedł sam, ale wziął ze sobą mnie i kilku żołnierzy.
— Ja jednak twojej rady posłuchać nie mogę, bo w tym wypadku najzupełniej ufam własnym siłom, a zresztą, obecność żołnierzy miałaby tylko ten skutek, że ich i mnie tem prędzejby zauważono. W każdym razie jednak, zaprowadzimy ich na jakieś zasłonięte stanowisko wpobliżu studni; stamtąd przedsięwezmę wieczorną wycieczkę.
Porucznik patrzył przed siebie, potrząsając głową. Plan mój wydawał mu się widocznie niebezpieczny i niepotrzebny, bo rzekł po chwili:
— Mów, co chcesz, jestem pewien, że nie potrzebowałbyś się narażać na to niebezpieczeństwo, gdybyś był tych drabów wziął na spytki na miejscu.
— A cóż byłbyś zrobił, gdyby ci dali odpowiedzi zupełnie inne, aniżelibyś się spodziewał, i gdyby ci w dodatku udowodnili, że to, co mówią, jest prawdą?
— Nie wiem, ale i to przypuścić trudno, że wówczas, kiedy będziesz ich podsłuchiwał, będą mówili o tem, co tybyś pragnął usłyszeć.
— W każdym razie będę czuwał tak długo, aż i o tem rozmawiać zaczną. Zresztą, wypadki dzisiejsze dały im się we znaki w tym stopniu, że jeżeli o czem, to chyba o nich najwyżej będą mówili, i wnet dowiem się dużo ciekawych rzeczy.
— Nie mam prawa ci rozkazywać, ale czuję, że na jedno jeszcze powinienem ci zwrócić uwagę. Szukałeś ukrytej studni, bo sądziłeś, że spotkasz tam łowców niewolników. Znalazłeś ją, więc chyba może lepiejby było, gdybyśmy już tutaj zostali. Poco mamy prowadzić żołnierzy naszych do Bir Murat, skoro sam wiesz najlepiej, że ci, których szukamy, muszą tę miejscowość omijać? Obawiam się, że, jeżeli przy swoim planie będziesz się upierał, oni nam ujdą.
— Owszem, wpadną nam w ręce.
— No dobrze, ale przecież sam powiedziałeś, że tych czterech ludzi, którzy na nas napadli, uważasz za przednią straż łowców, i że wślad za nimi cała karawana dąży. Przyjdą oni do ukrytej studni i tam moglibyśmy ich łatwo pochwycić. Tymczasem teraz zabierasz nas stąd i prowadzisz tam, gdzie ich z pewnością nie zobaczymy.
Wątpliwości jego wydawały mi się zupełnie naturalne, a przytem były dla mnie dowodem, że się na całą sprawę zapatruje poważnie. Zmusiłem się więc do cierpliwości i odrzekłem spokojnie:
— Rozważania twoje zwracają się tylko naprzód, a nie na prawo, ani na lewo. Na Selima zdać się nie możemy; jest nas więc tylko trzech. A z ilu głów będzie się składała eskorta niewolnic? Cóżby się stało, gdyby nadeszli tak rychło, że nie mielibyśmy czasu na sprowadzenie żołnierzy? Czy bylibyśmy w stanie porwać się na nich i wziąć ich do niewoli, co właśnie jest naszem zadaniem? Chyba nie! Nie wątpię ani na chwilę, że przyjdą do ukrytej studni, ale skoro nie znajdą dla siebie wody poddostatkiem, opuszczą ją co rychlej i prawdopodobnie poślą kilku jeźdźców do Bir Murat, aby sprowadzić stamtąd wodę. Przy ukrytej studni nie możemy więc na nich czekać.
— W takim razie nie było powodu jej szukać.
— Posuwasz się za daleko. Chciałem tam wpaść na ślad łowców niewolników, i cel mój osiągnąłem w zupełności. Mając go raz, nie stracę go już z oczu. Możemy wybierać między dwiema drogami. Albo przepuścimy rozbójników obok siebie i podążymy za nimi, aby na nich wpaść w chwili odpowiedniej, albo wyprzedzimy ich, ażeby sobie znaleźć teren, nadający się do walki, i tam na nich zaczekamy. To drugie uważam nawet za lepsze.
— Musielibyśmy znać kierunek ich drogi.
— Dowiemy się o tem wieczorem.
— A jeśli się nie dowiesz?
— W takim razie powrócimy do pierwszego planu.
— Jabym wogóle dał spokój tej niepotrzebnej wędrówce do Bir Murat. Dlaczegoś ty, effendi, tak się uwziął?
— Wiem z doświadczenia, jakie przynosi korzyści podsłuchiwanie. Nie jest wykluczone, że usłyszę nawet więcej, niż sam chcę się dowiedzieć. Proszę cię, nie sprzeciwiaj się dłużej, gdyż zarzuty twoje nie odniosą skutku. Zresztą, musimy przerwać rozmowę, gdyż widzę tam jakiegoś biegnącego człowieka. Może to Selim.
Oto wynurzył się teraz na zachodnim horyzoncie biały punkt, który się do nas zbliżał. Wkrótce rozpoznaliśmy piechura, biegnącego tak pośpiesznie, że burnus powiewał za nim jak chorągiew. Był to istotnie Selim, ucieszony, że nas doścignął i że udało mi się uwolnić jeńców. Ruszyliśmy w drogę.
Przeciwnicy nasi obrali kierunek północno-wschodni i popędzili wprost do Bir Murat. Ponieważ zależało nam na tem, aby nie wiedzieli, że i my śpieszymy do tego samego celu, trzymaliśmy się bardziej kierunku wschodniego i dopiero, kiedyśmy nabrali pewności, żeśmy ich już znacznie wyprzedzili, ruszyliśmy wprost ku Dżebel Mundar.
Była to właśnie pora modlitwy popołudniowej, kiedyśmy do stóp wzgórza przybyli. Bez trudu odszukaliśmy onbasziego, pomimo że starannie ukrył swoich żołnierzy.
Odpoczęliśmy trochę, poczem rozdzieliliśmy łupy. Ja zatrzymałem mapy; poza tem do podziału się nie mieszałem, wyraziwszy tylko to jedno życzenie, aby Selim nic nie dostał. Była to kara za brak czujności i tchórzliwość, którą okazał. Żal mi trochę było tego starego gałgana, ale nauczka podobna mogla mu się przydać. W godzinę po modlitwie wsiedliśmy na wielbłądy, tym razem oczywiście w towarzystwie żołnierzy, i ruszyliśmy ku Bir Murat.
Studnia leży w małej dolinie, otoczonej stromemi ścianami skalnemi. Składa się z sześciu otworów, wykopanych w gliniastym gruncie, a głębokich mniej więcej na trzy metry. Woda w niej nie jest zbyt czysta i ma smak rozczynu soli angielskiej. Kilku Beduinów rozbiło w tem miejscu swoje namioty, aby z polecenia szecha pilnować studni. Wyglądają oni nędznie i są wychudli jak szkielety, a to właśnie z powodu tej wody, której muszą używać.
Droga z Bir Murat na południe wiedzie uciążliwym parowem godzinami całemi poprzez skały i kamienie. Słońce już zachodziło, kiedyśmy do tego parowu dotarli. Miejsc na kryjówkę było aż nadto, mimo to jednak wiedziałem, że trudno mi będzie znaleźć odpowiednią placówkę, bo jej zaletą główną musiało być przecież to, abym z niej mógł podsłuchać rozmowę łotrów.
Posiliwszy się daktylami i suszonem mięsem, wyruszyłem w głąb parowu, aby dokonać przedsięwzięcia.
Wierny Ben Nil pragnął mi towarzyszyć, lecz nie mogłem mu na to pozwolić. Byłbym go wziął ze sobą chętnie, gdyż był nietylko odważny, ale i roztropny, a czworo oczu i uszu zawsze lepiej widzi i słyszy, aniżeli dwoje, ale teren był zbyt uciążliwy, a on nie miał wprawy w podchodzeniu. Jeden fałszywy krok mógł nas przecież zdradzić.
Upłynęło pół godziny, zanim z krawędzi parowu zszedłem na jej dno. Gwiazdy nie świeciły jeszcze, więc schodzenie można było nazwać wprost karkołomnem. Posuwałem się naprzód powoli, badając często niepewne miejsca rękoma, zanim nogę na głazie postawiłem. Wreszcie światełko jakieś, majaczące wdali, powiedziało mi, że byłem już blisko celu.
Ciemne szare ubranie, które na sobie miałem, było swą barwą tak zbliżone do otaczających mnie skał, że nawet z odległości kilku kroków z pewnością niktby mnie nie dojrzał. Jasny haik zostawiłem w obozie. Do zakrycia twarzy służyła mi kaffije, chustka o powierzchni mniej więcej jednego metra kwadratowego. Składa się ją na krzyż i przymocowuje do tarbusza[8] w ten sposób, żeby jeden koniec osłaniał twarz, a drugi tył głowy i szyję. Biedacy noszą wełniane lub półwełniane kaffije, bogaci używają jedwabnych, za które w Kairze płaci się po piętnaście franków i więcej. Chustki te, wyrabiane przeważnie w Cuk i w Bejrucie, są dość ozdobne i mają zwykle niebieski lub czerwony deseń na tle złocistem lub białem. Moja kaffije była jednak ciemna. Uzbrojony bytem w nóż i rewolwery.
Światło, które przed sobą zobaczyłem, pochodziło od ognia podtrzymywanego suszonym gnojem wielbłądzim, jedynym meterjałem opałowym na pustyni. Ponieważ tego materjału nigdy niema wiele, przeto podróżni z oszczędnościowych względów rozpalają ogniska małe i zaledwie tlące. I to, które przed sobą widziałem, świeciło bardzo słabo, co mi było, oczywiście, na rękę, gdyż jasny płomień mógł mnie łatwo zdradzić.
Owinąłem głowę swoją kaffije w ten sposób, że poza oczami cała twarz była zakryta, położyłem się na ziemi i w tej pozycji posuwałem się naprzód.
Ciasno dotąd stojące ściany skalne zaczęły się rozstępować, i zobaczyłem przed sobą po prawej ręce jeszcze dwa tlejące ogniska. Dokąd miałem się zwrócić? Z tych trzech ognisk należało wnioskować, że obozują tu trzy gromadki ludzi. Nie mogli to być jeszcze łowcy, których chciałem podsłuchać, w każdym razie jednak przybycia ich należało spodziewać się niebawem. Gdzie rozłożą się obozem? Byłem pewny, że wyszukają sobie jakieś miejsce blisko wody, gdyż po pierwszej wędrówce przez pustynię musieli być bardzo spragnieni. Bądź co bądź jednak chciałem wiedzieć, kogo mam przed sobą. Przynajmniej na obecność Murada Nassyra mogłem liczyć z pewnością.
Zwróciłem się najpierw na lewo, skąd dolatywał do moich uszu cichy dźwięk rababy, skrzypiec o jednej strunie. Wkrótce dosłyszałem także brzęczenie kamandży czyli skrzypiec dwustrunnych z łupiną orzecha kokosowego jako pudłem, a wreszcie świst cammary i szabbabi, czyli piszczałki i fletu najpospolitszej konstrukcji.
Tego, co grano, nie można wedle naszych pojęć nazwać muzyką. Nie było w tem ani taktu, ani melodii, ani harmonji. Wszyscy czterej artyści ciągnęli smyczkami, albo dęli w instrumenty, jak się któremu podobało, i ten bezładny hałas był dla tych ludzi koncertem. Dysonanse raziły moje ucho, ale były mi bardzo na rękę, bo przygłuszały szmer, jaki, bądź co bądź wywoływałem, czołgając się po kamienistym pokładzie.
Gdy się zbliżyłem, ujrzałem bezkształtne masy leżące na ziemi; były to wielbłądy, a wkoło nich bagaże podróżnych. Koło ogniska siedziało ze dwanaście osób. Czterej mężczyźni grali, dwaj byli zajęci przygotowywaniem papki mącznej na wieczerzę, reszta zaś przypatrywała się i przysłuchiwała z widoczną przyjemnością.
Ci ludzie byli mi obcy zupełnie i żadnego zajęcia we mnie nie budzili, zwróciłem się przeto na prawo, gdzie wkrótce zobaczyłem kilka namiotów. Było to, jak się przekonałem, obozowisko Beduinów z plemienia Ababdeh, którym powierzono pilnowanie studni. I tu nie miałem czego szukać, więc poczołgałem się na kolanach i końcach palców w stronę trzeciego światełka. Majaczyło ono przed namiotem, obok którego stał drugi. Dwie kobiece postacie siedziały nad ogniskiem i przyrządzały wieczerzę. Kiedy jedna z nich pochyliła się, aby gasnący już ogień rozdmuchać, i jaśniejszy blask twarz jej oświecił, poznałem Fatmę, ulubioną kucharkę Nassyra, której włosy znalazłem w pillawie. Oba namioty należały zatem do mego wrogiego przyjaciela Murada Nassyra. Jeden przeznaczony był dla siostry i jej służby, drugi niezawodnie on sam zajmował. Kiedy się zbliżyłem do namiotu, zobaczyłem Turka, siedzącego przed wejściem w towarzystwie poganiaczy, wynajętych w Korosko.
I tu nie miałem czego szukać, gdyż to, o czem Murad mówił z przewodnikami, było mi obojętne. Więc teraz dokąd? Wydało mi się rzeczą najbardziej odpowiednią pójść w pobliże studni, która leżała nieopodal od drugiego ogniska. Właśnie ruszałem z miejsca, kiedy usłyszałem za sobą tętent zbliżającego się wielbłąda.
Jeździec musiał tę miejscowość znać bardzo dobrze, gdyż pomimo ciemności jechał wcale szybko. W każdym razie zdążał także do studni. Nie mogłem już nawet marzyć o tem, aby go wyprzedzić i ukryć się w jej pobliżu, a ponieważ był już za mną niedaleko, musiałem usunąć się nabok. Zaledwie parę kroków zrobiłem, kiedy przybysz zawołał.
— Hej, strażniku! Gdzie światło?
Głos ten wydał mi się znajomy, nie mogłem sobie jednak przypomnieć, gdzie go słyszałem i kiedy. Wiedząc, że człowieka tego przyjmą ze światłem, musiałem się schować czem prędzej. Zakradłem się więc za namiot grubego Turka; nie czułem się tam bezpieczny i postanowiłem zaszyć się w gęste pobliskie zarośla. Na moje nieszczęście były to kolczaste mimozy. Ich igły przebijały mi odzież i chustkę na twarzy, i kłuły w obnażone ręce, w dodatku uważałem za rzecz możliwą, że pod krzakami natrafię na niedźwiadki, a może nawet i na assaleh, czyli najjadowitsze węże pustyni. Ich ukąszenie byłoby dla mnie w obecnych warunkach bezwarunkowo śmiertelne.
Bądź co bądź, byłem teraz dobrze ukryty i mogłem zobaczyć wszystko, co się dziać będzie. Na zawołanie przybysza zjawili się wkrótce dozorcy z pochodniami z włókien palmowych, które zapalono u ogniska. Światło ich zatoczyło szeroki krąg, ale do krzaka, pod którym się ukryłem, na szczęście nie doszło. Jeździec zsiadł z wielbłąda, a dozorcy skrzyżowali ręce na piersiach i skłonili się głęboko. Musiał to być człowiek bardzo dostojny albo pobożny. Tylko to mnie uderzyło silnie, że nie miał przewodnika ani towarzysza, i sam jechał nocą przez pustynię. Kiedy go Murad Nassyr zobaczył, zerwał się natychmiast i zawołał:
— Abd Asl! Na Allaha, czy to być może? Ani mi przez myśl nie przeszło, że cię tu spotkam!
Na ten krzyk odwrócił się przybyły, i wtedy mogłem mu się dokładnie przypatrzyć. Rzeczywiście, był to Abd Asl, „święty fakir“. W pierwszej chwili chciałem wybiec z ukrycia, aby z nim wszystkie rachunki załatwić, musiałem sobie jednak narazie jeszcze tej przyjemności odmówić.
El Ukkazi! — odpowiedział fakir głosem pełnym zdumienia. — Czy moje oczy dobrze widzą? Tyś tu, przy Bir Murat? Allah cię tu sprowadził, gdyż właśnie chciałem się z tobą spotkać.
Przystąpił do Murada Nassyra i podał mu rękę, a ten potrząsnął nią i odrzekł:
— Istotnie, Allah zrządził to spotkanie, a dusza moja cieszy się widokiem twego oblicza. Ty jesteś sam, a ja mam ze sobą służbę, — bądź moim gościem i usiądź przy mnie!
Fakir przyjął zaproszenie, kazał dozorcom zdjąć siodło z wielbłąda i dać mu wody, a potem usiadł obok Turka. Zauważyłem teraz przy świetle pochodni, że jego wielbłąd był jeszcze cenniejszem zwierzęciem, aniżeli mój hedżin. Skąd do ubogiego fakira tak cenny wielbłąd? Na to pytanie odpowiedzi znaleźć nie umiałem, jeszcze bardziej jednak zdziwiło mnie to, że nie nazwał Turka Muradem Nassyrem, lecz El Ukkazim. Ukkazi znaczy tyle co proteza, kula, a używają tego słowa także w znaczeniu przezwiska — chromy. Skąd Turek miał tę nazwę. Był przecież zdrów zupełnie, a jego chód był pomimo otyłości, lekki i równy.
Nassyr poszedł sam do namiotu, by fakirowi przynieść cybuch. Ten świętobliwy człowiek powiedział mi niedawno w Siut, że nigdy nie pali, a teraz przyjął fajkę i zaczął dymić tak, jakby był nałogowym palaczem. Teraz nie gniewałem się już na kolczaste zarośla, bo leżałem najdalej o pięć kroków od rozmawiających i spodziewałem się usłyszeć wiele zajmujących rzeczy. — — —





  1. Przełożony wsi.
  2. Kapral.
  3. Liczba mnoga od askeri — żołnierz.
  4. Bir — studnia.
  5. Liczba mnoga od wadi — dolina.
  6. Podróżny.
  7. Urzędnik sprawiedliwości.
  8. Fez.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.