<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Podziemia egipskie
Podtytuł Powieść wschodnia
Pochodzenie cykl W kraju Mahdiego
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Graf. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Im Lande des Mahdi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Karol May
Podziemia Egipskie
POWIEŚĆ WSCHODNIA


1927


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT  R.  D.  Z.  EAST
W WARSZAWIE
17, PROSTA, 17


Zakł. Graf. „Bristol”, Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Warszawskiej Spółki Wydawniczej ORIENT R. D. Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright nineteen hundred twenty seven by Warszawska Spółka Wydawnicza ORIENT R. D. Z. EAST WARSAW
Printed in Poland




PODZIEMIA EGIPSKIE

Po wysiłkach dnia tego spałem tak dobrze, że obudziłem się późno. Byłbym może spał jeszcze dłużej, gdyby mnie nie zbudziła głośna rozmowa jakichś ludzi, stojących na dziedzińcu tuż pod zakratowanem oknem mojego pokoju. Byli mocno podnieceni przedmiotem rozmowy i wskutek tego niedość ostrożni: mówili mianowicie o mnie. W gwarze tym dosłyszałem głos koniuszego:
— Powiadam ci, że niema pytania, na które nie potrafiłby odpowiedzieć. W głowie jego mają siedlisko wszystkie gałęzie wiedzy. Ale to jeszcze nie wszystko; on jest, jak się zdaje, wielkim wojownikiem.
— Rzeczywiście? — spytał inny głos także mi znany, choć narazie nie umiałbym powiedzieć, kim był mówiący.
— Tak, rzeczywiście. On sam wprawdzie bynajmniej tego o sobie nie twierdzi, wiele jednak wskazówek zdaje się moje przypuszczenie potwierdzać.
Zkolei nastąpiło opowiadanie o wczorajszej przygodzie, którą koniuszy chciał dowieść, że jestem człowiekiem nieustraszonym i nie tracę przytomności umysłu i zimnej krwi. Opowiedział również o tem, co w ostatnich czasach przeżyłem w Kairze i w Gizeh, a nakoniec zauważył:
— Nie dowiedziałem się o tem od niego samego; opowiadał to długi Selim. Udawał wprawdzie, że to on był bohaterem tych wypadków, lecz wszyscy wiemy, że to tchórzliwy samochwał. Nie Selimowi, tylko effendiemu należy się w tym wypadku chwała. Teraz przyznasz chyba, że to człowiek, który nie boi się nikogo?
— Wierzę. Wszak zwiedził ze mną jaskinię, podczas gdy tamci zostali wtyle.
Teraz wyjaśniło mi się oczywiście, z kim rozmawiał koniuszy; był to nasz przewodnik w Maabdah, ten sam, który mnie ręką mumji obdarzył. Czego on chciał tu w Siut? Czyżby mnie szukał? Odpowiedź na to pytanie miałem otrzymać zaraz, gdyż koniuszy powiedział:
— Teraz śpi jeszcze. Czy mam go zbudzić?
— Nie. Nie przystoi przerywać spoczynku takiego męża. Zaczekam więc, dopóki nie wstanie, i potem przedłożę mu moją prośbę. Mój brat przepadł gdzieś w Chartumie i jestem przekonany, że tylko on jeden zdoła mi go odszukać.
— Zasięgałeś już jakich wiadomości o swoim bracie?
— Tak. Wysłałem tam bardzo doświadczonego człowieka, ale napróżno.
— Czy ten człowiek znał tamtejsze stosunki?
— Bardzo dokładnie.
— A mimo to nic nie osiągnął? Jakżeż może się to udać temu obcemu człowiekowi?
— Czy wątpisz? Przed chwilą dopiero przedstawiłeś mi go jako człowieka, który więcej potrafi, aniżeli stu innych.
— Tak powiedziałem i jestem głęboko przekonany, że się nie mylę. Ale on tu przecież obcy.
— Sam powiedziałeś, że był już kilka razy w Egipcie.
— Tak, ale czy Frank, który byt tutaj trzy lub cztery razy, może stosunki znać tak dokładnie, jak rodowity Egipcjanin?
— Jestem zdania, że może je znać dokładnie. Każdy z tych uczonych chrześcijan ma mnóstwo książek o obcych krajach i narodach. Oprócz tego, każdy może korzystać z wielkich księgozbiorów, należących do państwa. Zanim taki obcy wyruszy w daleki świat, czyta o nim wszystkie książki i przez to poznaje go lepiej, aniżeli krajowiec.
— Skąd ty wiesz o tem?
— Spotykałem się z wielu takimi Frankami w Kahirze, a potem jako przewodnik w Maabdah, i od nich samych to słyszałem. Mówią językiem naszego kraju i mają mapy tak dokładne, że często lepiej znają drogi, niż my. Do tego należy dodać, że uczą się znacznie więcej i są od nas mądrzejsi. Nic dziwnego zatem, że dają sobie radę w każdem położeniu, i nie zdają się tak, jak my, na Allaha. Jeśli nadto zważysz, że ten effendi jest jednym z najznakomitszych, to przyznasz słuszność memu twierdzeniu, że mogę się od niego spodziewać skutecznej pomocy.
— Hm! Mówisz przekonywająco i dowodom twoim nie mogę się oprzeć. Pomów z nim! Zajrzę do niego, może już wstał.
Zajęło mnie to, co słyszałem, a sąd ich, tak bardzo dla mnie pochlebny, mógłby mnie nawet wzbić w dumę. Uważano mnie za najznakomitszego i najuczeńszego Franka i miałem odszukać zaginionego, którego znawcy kraju szukali daremnie. Niestety, przewodnik ogromnie przeceniał moje zdolności, w każdym jednak razie zaciekawiło mnie to, co mi miał powiedzieć. Za przychylność, jaką mi okazał, chętniebym się mu przysłużył, byle tylko w tym wypadku głowa moja i ręce zadaniu podołały.
Wkrótce otworzyły się cicho drzwi do mego pokoju i zajrzał koniuszy. Spostrzegłszy, że już nie śpię, pozdrowił mnie uprzejmie:
— Niech Allah da ci dzień dobry, effendi! Jaki był twój spoczynek?
— Wypocząłem znakomicie, a mam nadzieję, że i ty również.
— Przyślę ci dwie kawy i dwie fajki.
— Dlaczego dwie?
— Bo masz gościa. Na dworze stoi Ben Wasak z Maabdah, ten sam, z którym zwiedzałeś jaskinię, i pragnie z tobą pomówić.
— Wprowadź go tutaj!
Cofnął głowę, lecz wetknął ją znowu i rzekł z wielką powagą:
— Niemało zdziwi cię powód, który go do ciebie sprowadza.
— A może niebardzo zdziwi.
— O, i owszem! To sprawa, w której masz mu dopomóc.
— Nie będzie mnie prosił napróżno.
— Gdybyś wiedział, czego od ciebie zażąda, możebyś go wcale nie przyjął, bo to sprawa trudna.
— Nie bój się o to. Człowiek jest wprawdzie bardzo słabem stworzeniem, ale z pomocą Bożą udają mu się rzeczy najtrudniejsze. Jeśli Allah zechce, odnajdę przewodnikowi brata.
Allah ’l Allah! A więc ty już wiesz o tem?
— Brat przewodnika zniknął w Chartumie, i pomimo gorliwych poszukiwań nie znaleziono go dotąd. Teraz przyjdzie Ben Wasak do mnie i poprosi, żebym mu w tej sprawie dopomógł.
Koniuszy nie mógł opanować zdziwienia. Wszedł szybko do pokoju, aby mi się przyjrzeć, i zawołał, załamując ręce:
— Ty już wiesz o tem! Effendi, jesteś rzeczywiście najmędrszym z mędrców! Przed twojem okiem nic się nie ukryje. Schylam się w pokorze przed twoim duchem i, jeżeli każesz, natychmiast przywołam przewodnika.
Skłonił się tak nisko, jak to Selim zwykł czynić, i wyszedł. Nie pomyślał nad tem, że rozmawiał z Ben Wasakiem tuż pod mojem oknem, i to tak głośno, że rozmowę musiałem słyszeć, a teraz nie dał mi czasu, żebym mu istotę mego jasnowidzenia mógł wyjaśnić. Wkrótce usłyszałem przez otwarte okno głos jego:
— O Ben Wasaku! Widocznie Allah cię miłuje, kiedy kroki twoje skierował w miejsce właściwe. Dobrze osądziłeś tego effendiego; on nietylko mądry, lecz oczy jego spostrzegają to, co dla drugich ciemne i niezgłębione.
— Bo jego rozum bystrzejszy, niż nasz.
— O nie; nie to. On wie nawet takie rzeczy, do których zwykłym rozumem dojść niepodobna. On wie, że przychodzisz prosić go o to, żeby ci brata w Chartumie odszukał.
— W takim razie musiałby być wszechwiedzącym, a takim nie jest nikt, oprócz Allaha.
— O tym jednak człowieku możnaby myśleć, że istotnie jest wszechwiedzącym. Wie wszystko, wszystko. Ma nawet zamkniętego we flaszce ducha, który życie daje i może martwych ożywiać. Chodź, zaprowadzę cię do drzwi jego mieszkania, spodziewam się jednak, że zdobędziesz się wobec niego na cześć, jaka mu się należy i jakiej żądać może!
Usłyszałem odgłos oddalających się kroków, poczem gospodarz oznajmił mi przybysza i cofnął się zaraz po jego wejściu. Ben Wasak skrzyżował ręce na piersiach, skłonił się nisko, zostawił pantofle przy drzwiach, a potem zbliżył się i wyrzekł powitalne słowa:
— Niech będzie błogosławiony twój ranek jako wschód słońca, effendi!
— A twój jako trawa, gdy w nocy rosą się nakarmi, — odpowiedziałem. — Usiądź po prawej stronie, gdyż jesteś mi gościem bardzo mile widzianym.
— O pozwól mi raczej usiąść naprzeciw siebie! Jestem człowiekiem zbyt nikczemnym, ażebym mógł siedzieć po twej prawej stronie, a przytem chciałbym mieć całe twe oblicze przed sobą.
— Jak chcesz. Możesz tak się zachować, jakgdyby pokój ten był twojem własnem mieszkaniem.
Usiadł więc naprzeciwko mnie i nastąpiła chwila milczenia. Zwyczaj bowiem nakazuje, aby ten, kto przychodzi z prośbą, milczał przez jakiś czas, zanim swą prośbę przedłoży. Służący przyniósł kawę i fajki. Pokrzepiliśmy się, nie mówiąc nic do siebie, i wypaliliśmy fajki, a kiedy je napełniono i zapalono ponownie, Ben Wasak tak się odezwał:
— Effendi, ramię twoje silne, a wzrok twój przenika to, co ukryte. Więcej zdołasz dokonać, niż inni ludzie, i dlatego przychodzę do ciebie, aby ulżyć sercu memu i przedłożyć ci największe życzenie duszy mojej.
— Jeśli tylko zdołam ci się przysłużyć, uczynię to bardzo chętnie, gdyż przychylność twoja rozświeciła mi dzień wczorajszy.
— Możesz, jeśli tylko zechcesz, a przysługę wynagrodzę ci wedle sił moich.
— Nie mów o wynagrodzeniu! Przyjaciele muszą sobie pomagać, nie pytając o piastry. Czemu wczoraj jeszcze nie przedłożyłeś mi swego życzenia?
— Zdawało mi się, że nie przystoi, abym ci się naprzykrzał. Kiedy jednak odszedłeś, przyszło mi na myśl, że może wolno mi będzie pomówić z tobą o mojem utrapieniu.
— Dusza moja stoi dla ciebie otworem. Mów tak, jakgdybyś był u brata albo u największego i najlepszego przyjaciela.
— Wiesz już, co mam ci powiedzieć.
— Wiem. Zdradziło mi twą tajemnicę tamto zakratowane okno. Jestem człowiekiem, jak każdy inny, i tylko Bóg jest wszechwiedzący, jak to sam zupełnie słusznie oświadczyłeś. Kiedy się zbudziłem, usłyszałem twoją rozmowę z koniuszym. Widzisz, że nie mam tych zalet, które on mi przypisał.
— Ty posiadasz przedewszystkiem rzadką zaletę skromności. Istotnie, nikt nie może tego wiedzieć, co Allah, ale są ludzie święci i czarodzieje, którym Allah wiele takich rzeczy odsłania, jakie dla innych na zawsze pozostaną zakryte. Gdybyś nie był otwarcie powiedział mi o tem oknie, byłbym uważał cię za takiego świętego. Mogłeś z tego skorzystać. Wyrzekając się jednak nimbu świętości, dajesz mi dowód, że jesteś człowiekiem uczciwym, którego mogę obdarzyć zaufaniem. Wierz mi, że to znaczy więcej, niż gdybym cię uznał za czarodzieja. Czy posłuchasz mej prośby?
— Z przyjemnością.
— Wiesz już zatem, że wysłałem brata do Chartumu, a on nie wrócił w oznaczonym czasie. Dopytywałem się o niego pilnie, ale wszelki ślad po nim zaginął. Użyłem nawet pomocy pewnego bardzo doświadczonego i pobożnego człowieka, ale upłynęło kilka miesięcy na tem szukaniu i rezultatu nie było żadnego. Pozostaje tylko przypuszczenie, że poszukiwany umarł w drodze, lub uległ jakiem u nieszczęśliwemu przypadkowi.
— A teraz sądzisz, że powinienem w dalszym ciągu prowadzić te poszukiwania?
— Pytaniem tem uprzedzasz prośbę moją, effendi. Dowiedziałem się od parobków, którzy byli przy grocie, a potem od ciebie samego, że chcesz udać się do Chartumu. Ja wiem, że wy, Europejczycy, jesteście o wiele rozumniejsi i bystrzejsi od nas, a ponieważ ty jesteś najmądrzejszym i najmężniejszym z Franków, których widziałem, więc przyszło mi na myśl zwrócić się do ciebie z tą prośbą. Ja wiem, że to śmiałość i natręctwo z mej strony, ale wiem, że masz serce dobre, i sądziłem, że mi to natręctwo wybaczysz. Może znajdziesz w Chartumie czas, aby się nieco utrudzić i uwolnić mnie od zmartwienia. Jeśli się tego zadania nie podejmiesz, nie będę miał żalu do ciebie, jeśli jednak zlitujesz się nade mną, będę ci wdzięczny do końca życia i zaopatrzę cię we wszystko, czego ci tylko potrzeba.
— Powiem ci krótko, że jestem gotów spełnić twoje życzenie, oczywiście o tyle, o ile mi na to okoliczności pozwolą.
— Effendi, dziękuję ci, — zawołał, chwytając mnie za obie ręce. — Pragnąłem twojej pomocy, ale nie miałem nadziei, że mi tę łaskę wyświadczysz. Zdejmujesz mi z duszy wielki, bardzo wielki ciężar.
— Tylko się nie oddaj, proszę cię, zbyt daleko idącym nadziejom, bo za skutek mych usiłowań ręczyć nie mogę. Zawód byłby potem bardziej przykry. Czy znasz drogę, którą twój brat obrał, wracając z Chartumu do domu?
— Nie.
— A zatem nie wiesz, czy pojechał Nilem, czy też drogą karawanową?
— Nie wiem; nie mogliśmy tego zgóry umówić, gdyż podobne postanowienie zależało od wielu okoliczności, których niesposób zgóry przewidzieć.
— Droga Nilem jest stosunkowo pewna, zaś droga karawanowa przez pustynie Korosko i Bajuda naraża na wiele niebezpieczeństw. Czem był twój brat?
— Przewodnikiem, jak ja.
— Niczem więcej?
Wstrzymał się na chwilę z odpowiedzią, wreszcie rzekł:
— Czy mogę ci zaufać nawet wtedy, kiedy chodzi o coś zakazanego?
— Hm! Trudno mi zgóry dać ci na to odpowiedź.
— Mam na myśli przemycanie mumij.
— Zapewniam cię, że ta sprawa nic mnie nie obchodzi, gdyż nie jestem urzędnikiem policyjnym kedywa.
— Otóż, powiem ci, że mój brat był przemytnikiem mumij.
— A więc tem samem, czem ty teraz jesteś?
— Effendi, — uśmiechnął się — nie pytaj. Jestem człowiekiem uczciwym i nie oszukałem jeszcze nikogo. Jeśli mam jaki wielki błąd na sumieniu, to chyba ten, że co do mumij nie zgadzam się z kedywem.
— Czy kontrabanda ta połączona jest z niebezpieczeństwami?
— Z niemałemi, gdyż źle z człowiekiem, którego na przemycaniu mumij pochwycą.
— A zatem ludzie, którzy się tem zajmują, muszą być bardzo odważni i ostrożni?
— Pewnie. Tchórzem i nierozważnym przemytnik być nie może.
— A twój brat posiadał odpowiednie właściwości?
— W wysokim stopniu.
— W takim razie sądzę, że się niemi w swojej podróży posługiwał. Musiał obrać tę drogę, którą uważał za najbezpieczniejszą, jeśli go przedtem w Chartumie nie spotkało nieszczęście.
— W Chartumie? Effendi, skąd ci to na myśl przyszło?
— Jest to zupełnie naturalne, gdyż w takich razach należy uwzględnić wszelkie możliwości. Dopiero, gdy zdam sobie sprawę ze wszystkich możliwych okoliczności, będę mógł uważać jeden lub drugi wypadek za bardziej prawdopodobny.
— Powiedz mi zatem, jakie wiadomości są ci potrzebne. Powiem ci wszystko bardzo chętnie.
— Jak się twój brat nazywa?
— Hafid Sichar.
— W jakim celu posłałeś go do Chartumu?
— Po pieniądze, które mam u mojego klienta kupca Barjada el Amin.
— Jakie to były pieniądze? Czy może udział w zyskach?
— Nie. Ja mu je pożyczyłem.
— Czy to człowiek uczciwy? Sądząc z imienia, nie należałoby o tem wątpić; al Amin znaczy po arabsku uczciwy.
— Istotnie jest on bardzo uczciwy.
— Jak wielką sumę mu pożyczyłeś?
Zawahał się z odpowiedzią i zapytał:
— Czy musisz to wiedzieć?
— Tak.
— Dlaczego?
— Ażeby sobie wyrobić jasny obraz, wchodzących tu w grę stosunków. Zresztą, przyrzekłeś opowiedzieć mi wszystko. Jeśli spodziewasz się jakiegoś skutku moich wysiłków, to musisz być otwarty. Czy suma była wysoka?
— Tak. Powiedziałem ci już wczoraj, że nie jestem tak ubogi, jak wyglądam. Tutejsze stosunki zmuszają każdego do ukrywania swojego mienia. Pożyczyłem Barjadowi el Amin sto pięćdziesiąt tysięcy piastrów.
Suma ta równała się czterdziestu tysiącom franków, a więc była jak na egipskie stosunki bardzo wysoka. Zapytałem nieco zdziwiony:
— Tyle pieniędzy pożyczyłeś człowiekowi, mieszkającemu tak daleko, aż w Chartumie? Widocznie bardzo ufasz owemu kupcowi. Odkąd datuje się wasza znajomość?
— Od sześciu lat.
— A kiedy mu dałeś pieniądze?
— Przed pięciu laty.
— A zatem w chwili, kiedy mu pieniądze powierzałeś, znałeś go dopiero od roku. Czy to nie było nierozwagą z twej strony?
— Nie, gdyż polecił mi go człowiek, którego każde słowo jest święte, jak święte są zdania koranu.
— Kto to był?
— Święty fakir, który wczoraj pojechał z wami do Siut.
— Hm! Nie jestem muzułmaninem i nie wiem, czy wasi fakirzy zasługują na takie zaufanie. Poznałem kilku i ci wydali mi się wielkimi hultajami.
— Są tacy, masz słuszność, lecz uczciwość i pobożność czynią niewątpliwie tego jednego godnym zaufania.
— A więc ten człowiek radził ci pożyczyć kupcowi tę wysoką sumę. Obracał nią przez pięć lat — dlaczego zażądałeś jej zwrotu? Czy przestałeś mu ufać?
— Nie. Nie ja zażądałem zwrotu pieniędzy, tylko on doniósł mi przez posłańca, że ich już nie potrzebuje. Dlatego wysłałem po nie brata.
— A brat nie wrócił! Czy masz pewność, że brat twój wogóle dotarł do Chartumu?
— Tak. Barjad el Amin wypłacił mu pieniądze i brat mój zniknął potem.
— Hm! Otrzymał pieniądze, a potem zniknął! No, no!
Spojrzałem w zamyśleniu przed siebie. Przewodnik czekał chwilę, a potem spytał:
— Dlaczego milczysz? Zachmurzyłeś czoło. Nad czem rozmyślasz?
— Nad obowiązkami gościnności.
— Czy to ma jakiś związek ze zniknięciem mego brata?
— Bardzo ścisły. Pożyczyłeś kupcowi tak wysoką sumę, więc musi ci być za to wdzięczny, i zapewne jesteście bardzo serdecznymi przyjaciółmi.
— Oczywiście!
— A zatem Barjad el Amin przyjął brata gościnnie i dał mu u siebie mieszkanie?
— Tak jest.
— Czy zniknął nagle, czy odjechał?
— Odjechał, aby do domu nie wrócić.
— Jakim statkiem?
— Tego nie wiem.
— A może obrał drogę karawanową przez pustynię?
— I tego nie wiem.
— Ta okoliczność wydaje mi się podejrzana, wielce podejrzana. W miastach zachodnich nie liczy człowiek nigdy na gościnność drugich; idzie się do gospody i płaci za wszystko, co się otrzymuje. Tutaj u was inaczej, a im dalej w głąb kraju, tem większe znaczenie ma prawo gościnności. Wiem, że w Chartumie jest zwyczaj, że gospodarz zawsze odprowadza odjeżdżającego gościa przez jakąś część drogi i to tem dalej, im bliższa łączy ich znajomość. Ten kupiec Barjad el Amin zawdzięczał ci bardzo wiele, pożyczyłeś mu mianowicie tyle pieniędzy, że w ciągu pięciu lat z pewnością się wzbogacił i mógł wreszcie o spłacie długu pomyśleć. Twój brat przybywa do niego, je, pije, mieszka u niego i miałby odjechać tak nagle, że Barjad el Amin nie wie, kiedy nastąpił odjazd? Cóż ty na to, kochany Ben Wasaku?
Stropił się, spojrzał mi w twarz szeroko otwartemi oczami i dopiero po chwili odpowiedział:
— Effendi, miałem słuszność, twierdząc, że wy Frankowie jesteście od nas znacznie rozumniejsi.
— Nie myślę temu przeczyć.
— Kupiec przyjął mego brata bardzo uroczyście, a gościnność nakazywała mu pożegnać go równie uroczyście i odprowadzić przez część drogi. Nie pomyślałem nad tem.
— Ponieważ Barjad nie potrafi nic powiedzieć o takiem pożegnaniu gościa, więc nie możesz mieć za złe, jeżeli go podejrzewam. Albo to łotr i wie, jaki los spotkał twego brata, albo zlekceważył sobie obowiązek gościnności i ponosi przez to pośrednio winę nieszczęścia.
Allah, Allah! Ktoby to pomyślał! Effendi, twoje słowa ranią mnie w serce. Więc mam niedowierzać, gdy zaufanie moje było tak wielkie i bezwarunkowe?
— Zbrodnia, czy zaniedbanie obowiązku, to wszystko jedno; kupiec ponosi winę. Czy człowiek, którego potem po słałeś do Chartumu, jest taki godny zaufania, jakby w tym wypadku należało sobie życzyć?
— Tak, to człowiek najgodniejszy zaufania ze wszystkich, to święty fakir.
— Aha! A więc to ten sam, który skłonił cię do pożyczenia kupcowi pieniędzy?
— Ten sam!
— Hm! Hm!
— Mruczysz znowu. To mi nic dobrego nie wróży. Czy może mu niedowierzasz?
— Przedstawiłeś mi go tak pochlebnie, że doprawdy nie mam odwagi rzucić na niego jakiegokolwiek podejrzenia. Ale komuś, kto żyje zatopiony bez przerwy w Allahu, nie powierzałbym tak ważnej sprawy ziemskiej. Kto tak, jak on, spędza większą część życia na modlitwie, ten pewnie nie posiada zmysłu niezbędnego do tropienia i ścigania zbrodni po jej splątanych i ukrytych drożynach.
— Nie miałem kogo posłać — rzekł pokornie.
— A czy sam pojechać nie mogłeś?
— Ze względu na dzieci musiałem tej podróży zaniechać.
— Uważasz ją zatem za niebezpieczną?
— Nie mogę tego powiedzieć; wstrzymały mnie raczej moje zawodowe obowiązki. Straciłem sto pięćdziesiąt tysięcy piastrów i muszę teraz odrobić tę stratę, muszę pracować i zbierać, a przytem troszczyć się nietylko o moje dzieci, ale i o rodzinę brata. Boję się, że gdybym pojechał, zginąłbym tak sam o, jak on.
Powiedział to takim tonem, jakgdyby wątpił w moją bystrość; więc odrzekłem:
— Masz zupełną słuszność. Jeśli w tym wypadku popełniono zbrodnię, to i ciebie niezawodnie sprzątniętoby ze świata, gdybyś przybył do Chartumu, ażeby szukać winowajcy. W ten sposób osierociliby złoczyńcy dwie rodziny zamiast jednej.
— To prawda, effendi; ja tak samo myślałem.
— Czy nie pomyślałeś przytem jeszcze o czem innem?
— Naprzykład o czem?
— O tem, że jeżeli ty pojedziesz, to ciebie sprzątną, a jeśli ja, to mnie ten los spotka, a to przecież znacznie korzystniejsze dla ciebie.
— Effendi, Allah świadkiem, że mi to na myśl nie przyszło!
— Wierzę ci. Bądź co bądź jednak zaprzeczyć się nie da, że, jeśli spełniono zbrodnię, to sprawcy będą się starali śledztwo wszystkiemi sposobami utrudnić i z pewnością nie będą się wahali popełnić nawet morderstwa.
— Muszę ci przyznać słuszność, ale z drugiej strony nie wątpię, że poszukiwania tobie się łatwiej mogą udać, niż mnie. Przedewszystkiem mnie tam znają dobrze, i złoczyńcy będą wiedzieli o każdym moim kroku. Ty natomiast jesteś obcy i nikt nie przypuści, że mnie znasz. Możesz więc prowadzić poszukiwania kryjomo i osiągniesz rezultaty o wiele wcześniej, aniżeli ja.
— Masz zupełną słuszność. Oświadczam ci raz jeszcze, że zajmę się tą sprawą. Oczywiście, trzeba nad tem wszystkiem zastanowić się dokładniej. Jakże kupiec przyjął świętego fakira?
— Tak, jak musiał go przyjąć ze względu na jego świętość; obchodzono się z nim, jak z jakim słynnym szeikiem lub emirem.
— Czy fakir zapytał się o twojego brata wprost, czy potajemnie.
— Całkiem otwarcie.
— Źle zrobił, bo powinien był udawać, że nic nie wie o pobycie twego brata w Chartumie.
— Ten święty człowiek nie umie udawać i raczej dałby się zabić, niżby miał kłamstwem splamić swoje usta.
— W takim razie nie nadawał się do takiej misji. Twierdzono, o ile mi się zdaje, że twój brat pieniądze odebrał?
— Tak jest. Barjad el Amin pokazywał kwit fakirowi, przeze mnie podpisany i moją pieczęcią opatrzony, a wręczony mu przez brata natychmiast po otrzymaniu pieniędzy.
— A czy nie przypuszczasz, że to pokwitowanie przemocą bratu wydarto? Dlaczego ci Barjad wprost tych pieniędzy nie przysłał, ale żądał, abyś po nie osobiście przyjechał?
— To zupełnie zrozumiałe. Kto wie, czy taka przesyłka doszłaby w całości na miejsce przeznaczenia; na takie ryzyko Barjad el Amin narażać się nie mógł.
— Mimo to, cała ta sprawa wydaje mi się niejasną. Powiedziałeś, że otwarte poszukiwania są niebezpieczne, a przecież ten fakir poszukiwał, a żadnej szkody mu to nie przyniosło.
— Uniknął niebezpieczeństwa, bo wszyscy wiedzą, że to człowiek święty.
— Zapominasz o tem, że zbrodniarz nie pyta o świętość i pobożność człowieka, który mu stoi na drodze. Nie chcę podejrzewać fakira, a jednak zdaje mi się, że on tu nie jest bez winy. Jeżeli zaś przypuścimy, że on rzeczywiście nie winien, to wyszedł cało nie dzięki swej świętości, ale dlatego, że się go ci ludzie nie bali. Zapewne nie posiada rozsądku, wystarczającego do odkrycia tej zbrodni.
— Więc sądzisz, że tu istotnie zbrodni dokonano?
— Jestem tego pewny.
— Kogóż więc uważasz za sprawcę? Czy może Barjada el Amina?
— Tak jest. Czy fakir wie, że się zajmujesz sprzedażą i przemycaniem mumij?
— Tak.
— Czy on wie o tem, że ten handel wzbroniony?
— Nie umiem ci na to pytanie odpowiedzieć. Ile razy z fakirem o tem mówiłem, twierdził zawsze, że w koranie takiego zakazu niema.
— A on się tym handlem zajmuje?
— Nie wiem.
— A może ten pobożny człowiek zna grobowce z mumjami i tylko nie mówi o tem nikomu?
— Być może. On wędruje po całej dolinie Nilu, a tam są jeszcze gdzie niegdzie sklepienia i jaskinie grobowe, których ludzkie oko nie widziało.
— Słyszałem raz, że wpobliżu Siut znajdują się bogate groby królewskie.
— W takim razie ten, kto je odkrył, musiał zachować tajemnicę dla siebie, bo chyba mnie pierwszemu powiedzianoby o tem. Czy sądzisz, że fakir zna taką tajemnicę?
— Domyślam się tego.
— Być może. Pomówię z nim o tem przy pierwszej sposobności.
— Dobrze! Nie zdradź się jednak, że ze mną o tem mówiłeś, a także i to zachowaj w tajemnicy, że twego brata będę poszukiwał.
— Dziwi mnie to, że tak fakirowi nie ufasz.
Miał słuszność, jakkolwiek nie było to określone podejrzenie, lecz jakieś nieokreślone przeczucie. Mimo to oświadczyłem przewodnikowi, że uważam fakira za człowieka, który się może stać dla mnie niebezpiecznym.
— Niebezpiecznym? Taki święty człowiek, któremu kiedyś postawią marabut[1]?
— Tak. Sam powiadasz, że chodzi ciągle z miejsca na miejsce, a więc może przede mną przybyć do Chartumu, gdyż ja muszę jeszcze zaczekać tu na mego towarzysza. Coby było, gdyby tak przyszedł do kupca i powiedział mu, że przybędzie do niego pewien Frank, ażeby odszukać miejsce pobytu twojego brata? Teraz chyba rozumiesz, że najlepiejby było, gdyby fakir o niczem nie wiedział, i dlatego żądam od ciebie, ażebyś wobec niego zupełne zachował milczenie. Jeśli mi tego nie przyrzekniesz, umywam ręce.
— Effendi, co tobie wpadło do głowy? — zawołał przerażony. — Uczynię wszystko, co mi każesz, i zaniecham wszystkiego, czego zakażesz. Poza tem, zgodnie z przyrzeczeniem, zaopatrzę cię we wszystko, co w drodze może ci być potrzebne.
— Niewiele od ciebie potrzebuję. W każdym jednak razie musisz mi dać list do brata, który mu wręczę, jeśli go odnajdę. W liście zamieścisz koniecznie tę wiadomość, że poszukiwałem go na twoje polecenie. Podpis i pieczęć są, oczywiście, potrzebne.
— Jeśli pozwolisz, napiszę list zaraz. Sygnet mam przy sobie; resztę dostanę tutaj z łatwością.
Klasnąłem w dłonie i przyszedł służący, który postarał się o papier, pióro, atrament i lak. Za kwadrans list był napisany i Ben Wasak podał mi go, mówiąc:
— Oto masz, czego żądałeś, effendi! Muszę jednak wyjść na chwilę, aby ci przynieść jeszcze coś, co ci się przydać może. Czy spotkam cię tu za godzinę?
— Tak. Do tego czasu nie wyjdę z domu.
Pożegnał się, a kiedy wrócił po upływie umówionego czasu, przyniósł mi drugi list z adresem do Chartumu.
— Oddaj go, skoro tylko na miejsce przybędziesz, — rzekł. — A nie zapomnij! Człowiek, do którego ten list napisany, wiele ci pomoże.
— Kimże on jest? Bo na adresie widzę tylko jego nazwisko.
— To wystarczy. Adresata każde dziecko ci wskaże. Kiedy masz zamiar odjechać?
— Skoro tylko przybędzie mój towarzysz.
— W takim razie może zobaczymy się jeszcze przedtem. Jeśli ty będziesz chciał jakich wiadomości, znajdziesz mnie w Maabdah, a jeśli ja zaś będę chciał rozmówić się z tobą, przyjadę do ciebie. W każdym razie spodziewam się, że cię później u siebie zobaczę, a będziesz zawsze mile w moim domu widziany bez względu na to, czy mi brata odszukasz, czy nie. Niech cię Allah błogosławi i prowadzi ścieżkami szczęścia! Pomyśl czasem o mnie i bądź pewny, że ja nieustannie myśleć będę o tobie nawet w modlitwie, choć jestem innej wiary, niż ty.
Pożegnałem go i na tem się nasza rozmowa skończyła. A więc znowu coś nowego i awanturniczego! Poszukać zaginionego, którego święty fakir nie mógł odnaleźć. O tym ostatnim myślałem wiele. Wprawdzie nie przypisywałem mu stanowczo łotrostwa, nie mogłem się jednak oprzeć nieokreślonemu przeczuciu, że fakir w całej tej sprawie inną zupełnie grał rolę, aniżeli ta, jaką mu chciał przyznać przewodnik.
Szczęściem, umówiłem się ze starcem, że pójdę do grobów królewskich. Przy tej sposobności mogłem go wybadać. Nie mógł wiedzieć, że Ben Wasak był u mnie i że mówił ze mną o swoim bracie, to też było rzeczą prawdopodobną, że wpadnie w zastawioną na siebie pułapkę, jeśli moje przeczucia nie były fałszywe. Przerwałem te rozmyślania, kiedy mnie poproszono do śniadania. Zaspokoiłem głód dostatecznie i oświadczyłem gospodarzowi, że na obiad do domu nie przyjdę.
— Dlaczego? — spytał. — Gdzie idziesz?
— Zwiedzić grobowce.
— O Allah! Czy niedość ci wczorajszego smrodu w jaskini?
— Tym razem nie chodzi o mumje krokodyli.
— A o jakie? Czy chcesz widzieć zabalsamowane ciała wilków, leżące tu w górach?
— Może — odpowiedziałem, gdyż, przyrzekłszy milczenie, nie mogłem mówić prawdy. — Tylko Selima ze sobą zabieram.
— Niechaj Allah będzie pochwalony! Więc Selim pójdzie z tobą? To pewny znak, że sprawa nie jest ani niebezpieczna, ani groźna. Czy ci potrzeba pochodni? Mam kilka w domu.
— Potrzeba mi pochodni, zapałek i długiego mocnego powroza.
Kiedy przyniesiono żądane przedmioty, wybrałem sześć pochodni woskowych, które postanowiłem z sobą zabrać, chociaż fakir powiedział, że jedna wystarczy. Miał na godzinę przed południem przyjść przed bramę pałacu, ale już o pół godziny wcześniej przyprowadzono do mnie wyrostka, który mi powiedział, że święty człowiek czeka na nas za miastem.
— Czemu sam po nas nie przyszedł? — zapytałem.
— O tej porze rozmawia z Allahem i nie wolno mu opuścić miejsca modlitwy — brzmiała odpowiedź.
Poszedłem po Selima. Paląc i gawędząc, siedzieli obaj z marszałkiem na dywanie. Wchodząc już, usłyszałem Selima mówiącego:
— Nie wolno mi go opuścić; powierzono mi go, więc jestem jego obrońcą.
Ten hultaj musiał znowu o mnie opowiadać! To przypuszczenie potwierdził natychmiast czarny grubas, który przyjął mnie słowami:
— Co ja słyszę, effendi! Ty znowu szukasz przygód? Zostań lepiej w domu! Wiem całkiem pewnie, że stanie się nieszczęście.
— Czy Selim powiedział ci, dokąd dążymy? — spytałem, chcąc się przekonać, czy nie wypaplał tajemnicy.
— Nie. Powiedział mi tylko, że musiał złożyć wielką przysięgę milczenia i to właśnie napełnia mnie o was obawą.
— Nie bój się; nic nam się nie stanie.
— Tak mówisz, bo nie wierzysz przepowiedniom księżyca. Zostań z nami, proszę cię bardzo!
— A ja cię także bardzo proszę, żebyś nie nalegał. Dałem słowo, że przyjdę, i muszę go dotrzymać.
— Więc zostaw tu przynajmniej Selima!
— Co, ja mam zostać? — zawołał blagier, zrywając się z miejsca. — Ja, obrońca i opiekun tego effendiego, miałbym go puścić samego? Nie mogę nie spełnić mego obowiązku i pójdę z nim wszędzie przez wszystkie niebezpieczeństwa nieba i ziemi. Będę za niego walczył ze wszystkiemi smokami, wężami i niedźwiadkami; jestem gotów rozdzierać lwy i pantery, byle tylko...
— Narazie masz zamknąć usta — przerwałem. — O smokach, lwach i panterach niema mowy, i dlatego zostawisz strzelbę tutaj, a tylko nóż z sobą zabierzesz.
— Ależ my nie wiemy, dokąd pójdziemy, effendi! Kto wie, czy nie znajdziemy się na pustyni, a tam lwy i...
— Głupstwo! Tobie lew nic nie zrobi, bo masz oczy dobre i, ledwie go dostrzeżesz, zaczniesz zmykać tak szybko, że cię nie zdoła doścignąć.
— Panie, jakież złe mniemanie masz o najwierniejszym ze swoich przyjaciół! Jam jest Selim, twój opiekun; stanąłbym do walki za ciebie nawet wtedy, gdyby ludzie i dzikie zwierzęta z całej ziemi rzuciły się na nas. Zapoznajesz mnie, i dlatego proszę Allaha, żeby naprawdę zesłał na nas wielkie niebezpieczeństwo. Dowiódłbym ci wtedy, że w twojej obronie gotów jestem pójść nawet na śmierć.
Zabrał nóż, trzy pochodnie i powróz, i ruszyliśmy w drogę. Chłopak czekał na dworze i poprowadził nas tą samą drogą, którą jechaliśmy konno onegdaj. Kiedy minęliśmy ożywione ulice i zaczęliśmy się piąć wgórę, zauważyłem ubogo odzianego człowieka, siedzącego w piasku i ścinającego sierpem skąpe źdźbła trawy. Kiedyśmy się zbliżyli, powstał, i wtedy poznałem w nim ogrodnika, u którego szukaliśmy kuglarza. Wcale go to spotkanie nie zdziwiło; owszem, miałem wrażenie, że właśnie na nas czeka. Kiedyśmy obok niego przechodzili, zawołał, uśmiechając się do mnie szyderczo:
— Dalej, idź drogą niewiernych i zdechnij na ścieżce przeklętych. Niech cię Allah potępi, psie jeden!
Potem odwrócił się i popędził cwałem, oglądając się kilkakrotnie, czy go nie ścigam. Jego obelgi były zuchwałą, bezwstydną zemstą za moje wczorajsze najście; tak przynajmniej teraz myślałem, choć później zrozumiałem, że w jego słowach kryło się jeszcze coś więcej.
Kiedyśmy się na szczyt wzgórza wdrapali, wskazał chłopak na odległy otwór w skale i rzekł:
— Tam, przy tym dawnym grobowcu, stoi święty i czeka na was pogrążony w modlitwie.
To powiedziawszy, chciał się oddalić. Miałem zamiar dać mu mały bakszysz, lecz on splunął przede mnie i rzekł z gestem odrazy:
— Nie chcę twojego piastra. Nie będę się plamił pieniędzmi niewiernego. Idź do piekła!
Uciekł pędem. Coś takiego nie przytrafiło mi się jeszcze. Na Wschodzie starzy i młodzi polują formalnie na bakszysz, a chłopcy biją się o niego do krwi, tymczasem ten chłopak odtrącił dar i odważył się zarzucić mnie nawet obelgami. Puściłem go oczywiście wolno i poszedłem z Selimem do otworu, gdzie stał fakir, z twarzą zwróconą ku Mecce, gestykulując rękoma w modlitwie.
Kiedy zbliżyliśmy się do niego, zobaczyłem, że poruszał wargami, jak człowiek, odmawiający pacierze, a na twarzy jego malował się wyraz najczystszego religijnego zachwycenia. Nie, ta twarz kłamać nie mogła. Człowiek, stojący tak blisko grobu, żadną miarą nie mógł być przyjacielem zbrodniarzy!
Usłyszał, że nadchodzimy, i zwrócił się do nas. Twarz jego przybrała wyraz łagodnej powagi; skłonił się, podał mi rękę i rzekł:
— Witam cię, effendi! Niechaj Allah prowadzi kroki twoje do radości i szczęścia! Dotrzymałeś słowa, więc i ja także dotrzymam przyrzeczenia. Zobaczysz królów dawnych Egipcjan, ich synów, żony, córki i innych krewnych.
— Dlaczego sam po nas nie przyszedłeś, chociaż mi to przyrzekłeś? — spytałem.
— Allah mnie wezwał, a ja musiałem się stawić. Stałem na ziemi, a patrzyłem w niebo; widziałem promieniejące oczy zbawionych i skrzydła hufców anielskich. Nie mogłem odejść; musiałem zostać i wysłuchać głosu proroka, ażeby go szerzyć wśród narodów niewiernych.
— Niewiernych? Więc jesteś kaznodzieją, który szerzy islam wśród pogan?
— Tak, ja zwracam stopy wszystkich ludzi ku świętemu miastu Mecce, a oczy ich kieruję na koran, księgę życia, a dusze zwracam ku drodze, wiodącej do wieczności. I teraz musiałem być posłuszny wezwaniu proroka, i nie wolno mi było odejść. Dlatego posłałem chłopaka, który miał was do mnie sprowadzić.
— Złego pomocnika sobie wybrałeś. Zelżył mnie, ponieważ jestem innej wiary, niż on.
— Przebacz mu, bo to mały chłopak, który jeszcze nie umie nad swoim gniewem panować. Jestem gotów. Chodźmy!
Chciał iść przodem, może dlatego, aby uniknąć rozmowy; ponieważ jednak koniecznie chciałem się z nim rozmówić, trzymałem się jego boku. Selim szedł za nami. Uderzyło mnie to, że fakir prowadził nas tą samą drogą, którą jechaliśmy onegdaj. Szliśmy tak obok siebie już dobrą chwilę. Ponieważ nie przerywał milczenia, zacząłem:
— Cieszę się, że jesteś kaznodzieją....
Chciałem mówić dalej, lecz wtrącił:
— W takim razie jesteś niedobrym chrześcijaninem.
— Dlaczego?
— Przecież i wy macie także kaznodziejów, których zadaniem jest nawracanie pogan.
— I owszem.
— Jak ich nazywacie?
— Misjonarzami.
— Tak, słyszałem tę nazwę. Misjonarze to nasi najgorsi wrogowie i dlatego dobry chrześcijanin nie powinien cieszyć się, jeśli na swej drodze spotka kaznodzieję islamu. Czy znasz także koran, oprócz waszej świętej księgi?
— Tak.
— Która ma słuszność, nasza, czy wasza księga?
— Biblja.
— W takim razie widok wa’iza[2] musi cię przepełniać odrazą.
— Jeśli powiedziałem, że się cieszę, widząc w tobie kaznodzieję, to radość ta pochodziła stąd, że spodziewałem się usłyszeć od ciebie coś o owych krajach pogańskich, w których prawiłeś kazania.
— Coby ci z tego przyszło?
— Dowiedziałbym się, czy zapatrywania moje na te kraje i narody są fałszywe, czy słuszne. Czy wolno spytać, w których krajach już byłeś?
— Byłem we wszystkich osadach nad białym i niebieskim Nilem, byłem także w Kordofanie i dalej aż poza Darfur.
— Zazdroszczę ci tego, co widziałeś. Prawda, że osada nad Nilem nazywa się seribah?
Pytałem jak uczeń, ale plan miałem zupełnie wyraźny. Chciałem, ażeby mnie uważał za mało doświadczonego, i żeby się przez to tem łatwiej dał wciągnąć w rozmowę o przedmiocie leżącym mi na sercu.
— Nie — odpowiedział na moje ostatnie pytanie. — Kto tak cię pouczył, widocznie sam niewiele umiał. Chrześcijanie nie wszyscy są tacy mądrzy, za jakich ich się powszechnie uważa.
— Ale słowo seribah istnieje?
— Tak. Ale seribah nie jest ani miastem, ani wsią, lecz obronnem miejscem, w którem mieszkają ludzie, polujący na niewolników.
— Jakto? Więc są jeszcze tacy, którzy zajmują się podobnemi łowami?
— Muzułmanin inaczej na te rzeczy patrzy, niż wy, chrześcijanie. Czy znasz arabski wyraz na oznaczenie niewolnika?
— Tak jest. Naszemu wyrazowi „niewolnik“ odpowiada arabskie słowo „abd“.
— Bardzo dobrze! Pamiętaj jednak, że abd znaczy także sługa, poseł, uczeń, a te znaczenia dowodzą, że niewolnicy nasi są sługami i uczniami, a nie męczennikami.
— Rozumiem, mimo to jednak uważam za okrutne wydzieranie ich ojczyźnie i rodzinom.
— Mylisz się, bo niewolnikom lepiej jest u nas, aniżeli u siebie, we własnej ojczyźnie.
— Aby jednak schwytać niewolnika, trzeba zabić przeciętnie trzech innych ludzi!
— Czy to taka wielka szkoda, że umiera poganin? Jeśli spodoba się Allahowi, zmarły urodzi się po raz wtóry jako syn muzułmanina, a potem, jeśli będzie żył wedle przykazań koranu, może nawet wejść do raju Mahometa. Musisz sobie obławy na niewolników i niewolnictwo wyobrazić inaczej, aniżeli je wam przedstawiono. Byłem kapłanem kilku serib, znam więc całą tę sprawę lepiej, niż wy. Byłem nawet w seribie Abu el Mota[3] i tam nabrałem przekonania, że czarni nie są ludźmi, lecz dwunożnemi zwierzętami.
— Byłeś u Abu el Mota? Znam to nazwisko dobrze i słyszałem o nim wiele, bardzo wiele. Zamieszkiwał Seribah et Timsah[4], jeśli się nie mylę.
— Tak jest. Byłem u niego w tej seribie. Był to najsłynniejszy łowca niewolników, ale teraz żyje jeszcze słynniejszy.
Starzec wyglądał teraz całkiem inaczej. Łagodna powaga zniknęła z jego twarzy, a miejsce jej zajął ziemski, bardzo ziemski zapał. Dostrzegłem to, rzuciwszy na niego krótkie ukośne spojrzenie.
— Jak się nazywa? — spytałem.
Ibn Asl[5].
— To bardzo pobożne imię.
— Nie.
— W takim razie muszę chyba bardzo źle znać język tego kraju. Asl, odwieczny początek, jest określeniem Boga. Ibn Asl znaczy zatem mniej więcej tyle, co Syn Początku, Syn Boga.
— W tym wypadku nie. Ten człowiek nazywa się Ibn Asl, jako syn ojca, który nazywa się Abd Asl[6].
Powiedział to z dumą, która narazie była dla mnie niezrozumiała. Odpowiedziałem mu tak obojętnie, jak tylko mogłem:
— A więc ojciec jego nazywa się Abd Asl? Czy znasz tego człowieka?
— Znam go, a nawet bardzo dobrze! — potwierdził szczególnie znaczącym tonem.
— Czy znasz może i syna, samego łowcę niewolników?
— I jego znam!
— A jednak jestem zdania, że imię jego nie nadaje się dla łowcy niewolników. Abu el Mot, Ojciec Śmierci, to brzmi całkiem inaczej.
— Powiem ci, że ten Ibn Asi nosi jeszcze inne miano, zdobyte czynami. Nazywają go także Dżazuhr[7]. A to imię nadaje się chyba dla łowcy niewolników?
— O tak! to miano brzmi lepiej, aniżeli właściwe. Skąd on pochodzi?
— Tego ci już nie powiem.
— Nie mógł przecież odrazu być łowcą niewolników. Czem był przedtem?
— Kupcem w Chartumie.
— Aha, w Chartumie.
— Tak. Był pomocnikiem kupca, nazwiskiem Barjad el A...
Wstrzymał się nagle dzięki mojej nieostrożności. Chciał powiedzieć Barjad el Amin, a właściwie u tego kupca zniknął brat mego przewodnika w Maabdah. Usłyszawszy to imię, podniosłem mimowoli schyloną dotychczas głowę i spojrzałem na mówiącego z takiem zdziwieniem, że musiało go to uderzyć. To też zapytał:
— Znasz może tego człowieka?
Zaprzeczyłem, on jednak spojrzał mi bystro w twarz i powiedział:
— Czy mówisz prawdę?
— Nie byłem jeszcze nigdy w Chartumie.
— Ale się tam wybierasz?
— Tak.
— Do Barjada el Amin?
— Jakże mogę wybierać się do człowieka, którego nie znam?
— Kiedy wymówiłem jego imię, zauważyłem na twej twarzy prawie przestrach. Jest mi to bardzo podejrzane. Ty nie jesteś względem mnie tak rzetelny, jak ja względem ciebie.
— Nie rozumiem cię wcale. Jestem tu zupełnie obcy, a ty twierdzisz, że znam imiona, których nawet krajowiec nie słyszał.
— To być może. Czy wiesz, kto jest Ben Wasak?
— Przewodnik w Maabdah, w którego towarzystwie zwiedzałem jaskinię krokodyli.
— Czy rozmawialiście ze sobą?
— Naturalnie! Rozmawialiśmy o jaskini i mumjach, które się w niej znajdują.
— Czy mówiliście także o Chartumie?
— Nie.
— A o bracie, którego tam wysłał?
— Czy Ben Wasak ma brata? Gdzie on się teraz znajduje?
— Więc rzeczywiście nic nie wiesz? No, to ci powiem, że ten Ibn Asl el Dżazuhr spłatał najlepszego figla bratu Ben Wasaka.
— Zaciekawiasz mnie bardzo. Jaki to mógł być figiel? — spytałem, starając się ze wszystkich sił o zachowanie spokoju, gdyż spodziewałem się, że za chwilę spadnie zasłona tajemnicy. Oczekiwania moje jednak doznały zawodu, fakir bowiem odpowiedział po krótkim namyśle:
— To ciebie nic nie obchodzi, zresztą wam, Frankom, takich rzeczy nie należy mówić.
— Co do mnie, chętnie słucham opowiadań o takich figlach!
— Wierzę; któżby nie słuchał chętnie czegoś podobnego? Mimo to nie powiem nic.
— Dlaczego? Czy sądzisz może, że puszczę opowieść dalej?
Zatrzymał się, wybuchnął szczególnym śmiechem, położył mi rękę na ramieniu i rzekł:
— Zdradzisz? Ty? Nie, tego się nie obawiam! Wiem na pewno, całkiem na pewno, że ty tego nie zdradzisz.
Fakir przedstawił mi się w tej chwili jako całkiem inny człowiek, ale jaki? Był dla mnie teraz zagadką. Czy jego śmiech przepojony szyderstwem, czy pychą? Była to pogarda, czy groźba? Wydał mi się teraz drapieżnikiem, który igra ze swoim łupem. Szybko jednak zmienił się wyraz jego twarzy; spojrzał mi przychylnie w oczy i mówił dalej:
— Jako chrześcijanin potępiasz handel niewolnikami i uważasz tych, którzy go prowadzą, za ludzi złych, — dlatego przerwijmy tę rozmowę. Właśnie zbaczamy z dotychczasowego kierunku. Chodź na lewo!
Dotychczas szliśmy prosto w pustynię, a teraz skręciliśmy ku południowi. Po kwadransie drogi zobaczyłem wzgórek, pod którym załamał się wczoraj marszałek. Szliśmy prosto ku niemu. Próbowałem znowu nawiązać rozmowę, lecz albo otrzymywałem odpowiedzi krótkie, albo nie otrzymywałem żadnych. Fakir szedł teraz tak szybko, że musiałem stawiać duże kroki, ażeby mu nadążyć. Było mi to na rękę, gdyż dzięki jego pośpiechowi zostałem nieco wtyle i miałem sposobność szepnąć Selimowi:
— Nie mów nic, że byliśmy już tutaj!
— Czemu, effendi?
— O tem później. Teraz milcz!
Dlaczego dałem służącemu ten rozkaz? Oto dlatego, że ostatnie słowa fakira zbudziły we mnie podejrzenie, że jego bogobojna twarz jest maską. Niewiele mnie to wprawdzie obchodziło, że i ten fakir jest obłudnikiem, jak wszyscy ci, których dotąd poznałem, wnioskowałem jednak, że właśnie dlatego może stać się niebezpiecznym człowiekiem. Trudno mi było wprawdzie przypuścić, żeby właśnie względem mnie knuł jakieś złe zamiary. Za co? Zresztą, gdyby nawet tak było, to przy zachowaniu pewnej ostrożności mógłbym poradzić sobie z tym człowiekiem. Oprócz nas nie było wpobliżu nikogo, a miałem za pasem nóż i rewolwery.
Zbliżyliśmy się do wzgórka z tej strony, którą się onegdaj na szczyt wdrapałem. Po przeciwnej zaś stronie była dziura, z której musieliśmy wyciągać grubasa. Gdyśmy stanęli u stóp pagórka, zatrzymał się fakir i powiedział:
— Jesteśmy na miejscu. Właśnie tu pod naszemi stopami znajdują się kurytarze, przepełnione zwłokami królewskiemi.
— Tu? — zapytałem. — Tu przecież niema skał, skądby się więc wzięły grobowce?
— Któż ci mówił o skalnych grobowcach? Te, o których mówię, są to wysokie, szerokie murowane kurytarze podziemne i do nich teraz zejdziemy.
Wchodziłem na wzgórek ślimacznicą, widziałem go więc ze wszystkich stron, nie zauważyłem jednak nic, co wskazywałoby, że tu jest wejście do wnętrza. Dlatego też zapytałem:
— A gdzie jest wejście?
— Na górze wpobliżu szczytu.
— Czy je widać?
— Nie. Sądzisz, że tak źle umiem ukrywać moją tajemnicę, że nie zasłoniłbym otworu? Chodźcie za mną!
Chciał już wejść na wzgórek, ale go zatrzymałem. Od pewnego już czasu zauważyłem, że na naszej drodze ciągnął się pas na trzy stopy szeroki, jakby ktoś płaszcz lub haik ciągnął po piasku, ażeby zatrzeć ślady. Pas ten prowadził aż na szczyt pagórka.
— Czy nie widzisz, że ktoś musiał tu być przed nami? — spytałem.
— Z czego to wnosisz?
— Ktoś wlókł szatę za sobą, ażeby zatrzeć ślady swoich stóp. Bardzo mnie to zastanawia.
— Mnie nie — uśmiechnął się. — Więc nie domyślasz się, kto to mógł być?
— Może ty?
— Tak, to ja byłem, a przyszedłem tu, ażeby się przekonać, czy wszystko w porządku. Nie było mnie w tej okolicy parę miesięcy, więc mógł ktoś podczas mojej nieobecności odkryć tajemnicę.
— No dobrze, ale zdaje mi się, że tędy nie jeden człowiek przechodził, lecz kilku.
Allah! Czyjeż oko zdoła to stwierdzić!
— Moje. Przebywałem dość długo w krajach zamieszkanych przez dzikich, i wiem z doświadczenia, że nieraz życie zawisło od tego, czy się umiało wywnioskować z takich śladów zatartych, jak te, ilu nieprzyjaciół ma się przed sobą.
— O nieprzyjaciołach niema tu mowy. Przyszedłem tu i odszedłem, dlatego są ślady podwójne i dlatego wydaje się, jakby tu więcej ludzi było. Czy sądzisz, że mam ochotę wtajemniczać jeszcze kogoś w tę sprawę?
To wyjaśnienie uspokoiłoby w pewnych warunkach najostrożniejszego człowieka, więc i ja uspokoiłem się nieco. Ruszyliśmy dalej. Kiedy byliśmy już prawie na szczycie, zatrzymał się starzec, rozejrzał dokoła i rzekł:
— Jak daleko okiem sięgnąć, nie widać nikogo. Nikt na nas nie patrzy, możemy więc śmiało wejść do podziemia.
Tak, nie było widać nikogo; byliśmy zupełnie sami i dzięki temu zniknęły resztki mojej nieufności. Zresztą, cóżby mi ten człowiek mógł zrobić, nawet gdyby myślał o podstępie? Co najwyżej mógł nas gdzieś zamknąć, a i temu łatwo było zapobiec. Należało go tylko przy wchodzeniu puszczać zawsze przodem, a przy wychodzeniu trzymać wtyle. Selim był widocznie także dobrej myśli, gdyż zachowanie się jego nie świadczyło o trwodze. Starzec usiadł na ziemi i zaczął grzebać rękoma, odrzucając piasek na prawo i lewo. Niewiele trudu kosztowała go ta praca, ponieważ piasek był czysty i lekki. Odrzuciwszy w ten sposób warstwę ziemi, grubą na trzy stopy, odsłonił kamienną płytę, którą też wkrótce odgrzebaliśmy z pomocą Selima. Była na cztery stopy wysoka, a na trzy szeroka. Odjęliśmy ją i zobaczyliśmy przed sobą kurytarz murowany z czarnych nilowych cegieł, a taki wysoki i szeroki, że nawet otyły człowiek mógł się w nim swobodnie poruszać. Fakir zbadał jeszcze raz widnokrąg, a, nie znalazłszy nigdzie żywej istoty rzekł:
— Rzeczywiście jesteśmy zupełnie sami; nikt na nas nie zważa, więc możemy zejść. Kto wejdzie pierwszy?
— Oczywiście ty, bo jesteś przewodnikiem, — odpowiedziałem.
Był posłuszny mojemu żądaniu — poszedł naprzód, ja ruszyłem za nim,, a Selim powoli za mną. Kiedyśmy się znaleźli w głębokości jakich czterech łokci, poczułem, że się kurytarz rozszerza. Fakir kazał zapalić pochodnię. Usłuchałem i przy jej świetle zobaczyłem, że znajdujemy się w małej komnacie, mogącej pomieścić do siedmiu osób. Była tak wysoka, że mogliśmy stać prosto. Ściany składały się z takich samych iłowych cegieł, jak sztolnia wchodowa. Powietrze było dobre, a zapachu mumij ani śladu. Musiało to ucieszyć Selima, bo rzekł z humorem:
— Tutaj możnaby mieszkać, effendi. Tu powietrze całkiem inne, niż w tej przykrej jaskini w Maabdah. Tam był zaduch tak wielki, że potrzeba było całej siły charakteru, ażeby zbadać wszystkie kurytarze i wytrzymać do ostatniej chwili.
— Więc podoba ci się tutaj?
— Nadzwyczajnie! Nie każdy wprawdzie ma tyle odwagi, aby się wciskać w ciemną otchłań ziemi, ale czego nikt nie potrafi, tego ja dokażę. Gdyby zażądano ode mnie, wszedłbym nawet w otchłań piekielną.
— Nie bój się. Takiego żądania nikt ci nie postawi, i tylko tej drobnostki od ciebie wymagam, ażebyś nie stracił odwagi, którą teraz posiadasz.
— Stracić odwagę? Effendi, czy pragniesz ciągle i ciągle przyćmiewać blask mojej chwały? Co to za dziura tu w podłodze?
Rzeczywiście w kącie komnaty znajdował się otwór, prowadzący, jak się zdawało, prostopadle w głąb ziemi, a był tak szeroki, że dorosły człowiek mógł tam wejść wygodnie.
— To szyb, którym zejdziemy do dolnych kurytarzy, — oświadczył fakir.
— Szyb! — mruknął Selim już o wiele skromniej. Czy są tam schody?
— Nie.
— Gdzie te mumje miały za życia rozum? Jakieżby dobrodziejstwo nam wyświadczyły, gdyby tu kazały wygodne schody wymurować. Ale drabina będzie?
— Także nie.
— Więc mam powykręcać, albo nawet połamać sobie ręce i nogi?
— Tego nikt od ciebie nie wymaga — odrzekłem. — Musi tam być przecież jakie urządzenie, zapomocą którego będzie można zleźć nadół.
— Jest — oświadczył fakir.— Po obu stronach szybu znajdują się dziury, w które wstawia się nogi. To daje także silne oparcie dla rąk. W ten sposób można się dostać nadół, jak po zwykłych schodach albo i po drabinie.
— Jaki ten szyb głęboki?
— W głębokości dwudziestu stóp natrafimy na dwie sztolnie boczne, ale próżne i bardzo małe, a znowu trzydzieści stóp niżej znajdziemy się już w głównym kurytarzu. Nie bójcie się — schodzenie i wchodzenie przy pomocy tych dziur jest zupełnie wygodne.
— A jakie tam powietrze?
— Prawie takie dobre, jak na górze. Muszą tu być otwory powietrzne, których jednak dotychczas nie odszukałem. Może twoje bystre oczy zdołają je odkryć.
Powiedział to głosem zwyczajnym, ale później zrozumiałem, że była w jego słowach ironja.
— Czy otworom do schodzenia można zaufać? — pytałem dalej. — Szyb jest zbudowany z cegieł nilowych, które kruszą się łatwo, możnaby więc stracić oparcie i spaść w głąb?
— Nie. Cegły są mocne, a zresztą mamy linę ze sobą, którą się razem zwiążemy. Kto idzie naprzód?
— Ja nie! — odrzekł Selim czem prędzej.
Mając wciąż na względzie, że przyrzekłem sobie zachować ostrożność, powiedziałem fakirowi, że musi nam przewodniczyć, a on zgodził się na to bardzo chętnie. To także uspokoiło moją względem niego nieufność. Fakir poszedł więc przodem, potem szedł Selim, a ja, jako najsilniejszy, nakońcu. Gdyby się który z nich zesunął, miałem go zatrzymać na linie. Jeden jej koniec przewiązał sobie fakir pod ramionami, w środku umocowałem Selima, a drugi koniec owinąłem sobie dokoła bioder i zawiązałem na węzeł.
Trudno było używać rąk i nóg przy schodzeniu i trzymać równocześnie płonącą pochodnię. Fakir znał szyb, więc światła nie potrzebował, Selimowi nie można go było powierzyć, a przytem ręce miał zajęte, opierając się niemi z całej siły o murowany zrąb ściany, — pochodnię więc musiałem nieść ja sam.
Ukląkłem nad szybem i sięgnąłem ręką, by zbadać otwory w ścianach. Były dość wielkie i takie twarde, że się pod naszym naciskiem nie mogły skruszyć. Fakir zniknął wkrótce w otworze, a za nim ruszył Selim, odmawiając szeptem modlitwy:
Świadczę, że niema Boga oprócz Boga; świadczę, że Muhammed jest wysłannikiem Boga!
Wkońcu wszedłem i ja, pomagając sobie nogami i prawą ręką, bo w lewej trzymałem pochodnię. Pierwsze kroki wdół były bardzo powolne, wkrótce jednak przyzwyczailiśmy się do położenia i odległości otworów, i dalej szliśmy już prędzej. Nie mówiliśmy nic.
Liczyłem kroki. Rzeczywiście po dwudziestu otworach spostrzegłem przed sobą i za sobą poziomą sztolnię, którą wkrótce minąłem. Przechodząc, zaświeciłem do jednej z nich, lecz światło było zbyt słabe, ażeby przeniknąć ciemności. Mieliśmy przed sobą jeszcze trzydzieści stopni, które powinny były nas doprowadzić do głównego kurytarza. Kiedyśmy sztolnię minęli, zabrzmiał z góry śmiech, który się w wąskim chodniku okropnem echem odbił. Zdawało mi się, że to śmiech całej zgrai szatanów. Potem usłyszałem słowa:
— Tak sprowadza się psa chrześcijańskiego do wiecznego milczenia. Zgiń tam z głodu i z pragnienia, a potem obudź się w piekle!
Spojrzałem wgórę i zobaczyłem dwie twarze, oświetlone blaskiem lampki tak jasno, że mogłem je poznać. Był to stary fakir i muza’bir. Nie tracąc przytomności umysłu ani na chwilę, zrozumiałem odrazu, o co chodzi. Mieliśmy tu zostać zamknięci i zginąć nędznie. Należało działać szybko; musieliśmy czem prędzej wydostać się zpowrotem na górę.
— Selimie, prędzej wgórę! — zawołałem. — Prędzej, prędzej.
Oczywiście, i sam zacząłem piąć się wgórę, ale byłem związany z Selimem, a on mojego wołania nie usłuchał.
— Znasz mnie? — zawołał kuglarz z góry. — Chciałeś mnie schwytać, a teraz sam wpadłeś w moje ręce i nikt nie wybawi ciebie, ani Selima.
— Nikt! — dodał czcigodny starzec. — Zacząłeś mi już niedowierzać, widziałem to, lecz byłeś na tyle głupi, iż poszedłeś za mną. Należę do świętej Kadirine i, ażeby nas pomścić, czekałem na ciebie w Maabdah. Teraz giń, jak pies, giaurze! Niech dusza twoja będzie potępiona na wieki wieków!
Nie odpowiedziałem im na to nic, gdyż każde słowo byłoby daremne. Ocalenie leżało w czynach, nie w słowach. Stojąc nogami w otworach i trzymając pochodnię w lewej ręce, dobyłem noża i przeciąłem sznur, aby się w ten sposób od Selima uwolnić. Widziałem dobrze, gdzie znajdowali się obaj nieprzyjaciele. Leżeli w owych sztolniach poprzecznych jeden z jednej, drugi z drugiej strony, i trzymali głowy nad otworem, w którym się znajdowałem. Trzeba ich było odpędzić, ale cała trudność przeprawy jasno mi się w oczach zarysowała. Wystarczyłoby tylko, żeby mnie uderzyli w głowę, gdy się wynurzę, a już byłoby po mnie. Ażeby temu zapobiec, musiałem ich pospędzać. Włożyłem więc nóż za pas, a wyjąłem rewolwer.
Niestety, miałem pochodnię, więc mogli dokładnie widzieć, co robię. Zobaczyli u mnie broń i, gdy zwróciłem ją wgórę, zniknęły obie twarze. Usłyszałem tylko głos muza’bira:
— Strzelaj psie! Zobaczymy, czy trafisz!
Nade mną zrobiło się zupełnie ciemno. Wkrótce usłyszałem łoskot, jakgdyby ciężkie kamienie uderzały o siebie. Wziąłem w zęby głownię rewolweru, tak że prawą rękę miałem znów wolną. Wydostałem się jednym ruchem na miejsce, na którem obydwaj poprzednio leżeli, musiałem się jednak zatrzymać, nie mogąc iść dalej, bo płytą kamienną zamknęli zupełnie otwór. Byliśmy uwięzieni.
Wsparłem się głową o płytę, ażeby zbadać jej ciężar. Nie mogłem jej podnieść. Strzeliłem do niej dwa razy, ale napróżno!
Ponieważ postać moja wypełniała całą szerokość szybu, nie mógł Selim widzieć, co się stało. Słyszał wprawdzie głosy, ale słów nie zrozumiał. Teraz zapytał:
— Effendi, z kim ty tam w górze rozmawiasz? Dlaczego strzelasz? Czy się co stało?
— Tak, stało się, niestety. Jesteśmy zamknięci.
— Przez kogo?
— Przez tego starego świętego fakira.
— Jakżeż on mógł nas zamknąć? Przecież znajdował się pode mną!
— Mylisz się. Teraz jest już nad nami.
— To nie może być. Byłbym go przecież chyba zauważył, gdyby się koło mnie usiłował przecisnąć, aby wtyle zostać.
— A jednak widocznie nie zauważyłeś tego. Odczepił się od powrozu i wśliznął skrycie w boczną sztolnię, by nas obok siebie przepuścić. Teraz zamknął szyb kamieniami i nie możemy się wydostać.
Allah ’l Allah! A więc to prawda? — spytał głosem pełnym przerażenia.
— Tak, smutna prawda. Spróbowałem właśnie podnieść te kamienie, ale za ciężkie.
— Ja ci pomogę. Idę!
— Zostań tam! Nanic mi się twoja pomoc zda, bo na dwie osoby tutaj za ciasno.
— To spróbuj jeszcze raz, effendi! Jesteś silny, o wiele silniejszy ode mnie. Może uda ci się podnieść kamienie i usunąć przeszkodę.
— Dobrze, spróbuję jeszcze raz, ale jeśli się uda, to kamienie wpadną do szybu i głowy nam rozbiją. W każdym razie przysuń się bliżej, stój mocno i trzymaj się dobrze, ażeby cię nadół ze sobą nie porwały.
Podniosłem się jeszcze wyżej, ażeby, zamiast głową, podnieść płytę plecami. Usłyszałem nad sobą głuche odgłosy i łoskot, z którego wywnioskowałem, że zbrodniarze wciąż jeszcze obciążają płytę kamieniami. Musieli w tym celu sprowadzić do bocznych sztolni znaczny zapas tego materjału.
Przyłożyłem zgięte plecy do płyty i spróbowałem ją podnieść, ale napróżno. Kiedy wkońcu zebrałem wszystkie siły, poczułem, że cegły iłowe, na których stałem, zaczęły poddawać się silniejszemu naciskowi i kruszyć. Tej drogi ocalenia trzeba było się wyrzec.
— Idzie? — spytał Selim trwożliwie.
— Nie. Cegły się kruszą i grozi nam niebezpieczeństwo, że runiemy w głąb szybu.
— O Allah, o łaskawy, o miłosierny! Jesteśmy zgubieni! Zginiemy w tej jaskini, a nikt nie będzie wiedział, gdzie zgniją ciała nasze i gdzie nasze kości zwietrzeją. O ja nieszczęśliwy, czemuż nie zostałem w domu marszałka!
— Nie lamentuj! Nie mamy jeszcze powodu do rozpaczy.
— Tak sądzisz? — spytał pośpiesznie. — Czy jest wyjście z tej biedy?
— Spodziewam się, że jest.
— Gdzie?
— Na dole. Tutaj górą nie przejdziemy. Musimy zejść na samo dno szybu.
— W takim razie zabrniemy jeszcze głębiej w nieszczęście! Za wszelką cenę musimy tędy drogi szukać!
— To nanic. Przeszkody tej nie jestem w stanie usunąć, a gdyby mi się to nawet udało, to łotry zabiją nas, skoro tylko głowy z otworu wychylimy.
— Co za niebezpieczeństwo, co za położenie okropne! Członki mi się trzęsą, a dusza drży ze strachu!
— Nie wyj i zapanuj nad sobą, bo trzeba nam skupić wszystkie siły ciała i ducha, jeżeli chcemy ocaleć. Podaj mi przecięty powróz, bym cię mógł znowu do siebie przywiązać!
Znalazł koniec i podał mi go bezzwłocznie. Kiedy wiązałem węzeł, rzekł:
— Nie mogę pojąć, jak mógł ten stary tak szybko znaleźć się nad nami? Był przecież do mnie przywiązany!
— Widocznie odwiązał się po drodze i wśliznął niepostrzeżenie do bocznej sztolni, gdzie muza’bir na niego już czekał. Nie traćmy jednak czasu i zejdźmy ostrożnie nadół.
— Ciekawym, jak daleko w głąb iść musimy?
— Fakir mówił o trzydziestu stopniach; nie wiem, oczywiście, czy to prawda. W każdym razie kiedyś musi się ten szyb skończyć.
Zaczęło się schodzenie. Selim liczył głośno otwory, a kiedy dorachował się trzydziestu, zawołał:
— Effendi, czuję pod sobą stały grunt.
— A więc zbadaj ostrożnie, czy cię uniesie.
— Trzyma, nie poddaje się, jest silny.
— Zaczekaj, zaraz idę.
Miał słuszność. Kiedy stanąłem obok niego, poświeciłem pochodnią dokoła. Znajdowaliśmy się w małej komnacie, podobnej do tej, do której szyb w górze uchodził. Grunt był z cegieł iłowych, lecz pod nogami zauważyłem gładką płytę kamienną. Odeszliśmy nieco nabok, aby ją podnieść, a kiedyśmy ją dźwignęli, ukazał się otwór szybu, wiodącego dalej w głąb.
— Popatrz, — rzekłem — taka sam a płyta była tam w górze w bocznych sztolniach. Ukryto ją, a potem, kiedy przeszliśmy, położono nad szybem i obciążono kamieniami.
— Niestety, pojmuję to teraz dokładnie — skarżył się długi. — Teraz nam już nic nie pomoże! Jesteśmy zgubieni i światła dziennego nie będziemy już oglądali. A życie takie piękne! Ktoby przypuścił, że skończy się tak rychło i w taki sposób haniebny!
Usiadł i zaczął płakać głośno i gorzko, ja tymczasem zabrałem się do przeszukania komnaty. Przedewszystkiem zauważyłem z zadowoleniem, że powietrze jest dość znośne. Pochodnia nie paliła się wprawdzie całkiem jasno, ale zawsze tak, że wszystko wyraźnie widziałem. O gazach duszących nie było mowy; rozchodziła się tylko woń wilgoci. Ściany, z czarnych cegieł nilowych zbudowane, trzymały się jeszcze mocno, tylko w jednem miejscu usunęły się nieco. Ukląkłem i jąłem badać otoczenie, aby się przekonać, czy w tym staroegipskim lochu możemy się poruszać bezpiecznie. Rezultaty badań uspokoiły mnie na jakiś czas. Selim płakał wciąż jeszcze, lecz już nie tak głośno, jak przedtem. Nagle zdało mi się, że coś do mnie powiedział, ale jakoś dziwnie głucho i głosem nieswoim. Co mu się stało?... Odwróciłem się do niego i widziałem, że siedział z korpusem pochylonym naprzód, z twarzą ukrytą w dłoniach, ale milczał.
— Czy to ty teraz westchnąłeś, Selimie? — zapytałem.
— Ja? Westchnąłem? Kiedy?
— Właśnie w tej chwili.
— To ci się zdawało.
— Nie, słyszałem twój głos całkiem wyraźnie i...
Umilkłem, gdyż głuchy dźwięk zabrzmiał ponownie.
— Słyszysz? — zapytałem, zdziwiony.
— Tak, effendi, teraz także słyszałem, całkiem wyraźnie słyszałem.
— Może to głos sypiącego się piasku? A jednak nie — dźwięk piasku brzmi trochę inaczej. Słyszałem go na pustyni wśród cichych nocy, kiedy śpiewał i jęczał podnoszony wiatrem. Jest to dźwięk metaliczny, jakgdyby krasnoludki trącały się malutkiemi puharkami. Ten głos był całkiem inny.
Kiedy umilkłem, rozległ się znowu, i teraz wiedziałem już, skąd pochodzi.
— Selimie, ten głos pochodzi z głębi szybu! — zawołałem.
— Słusznie, bardzo słusznie! — przyznał, zrywając się z przerażeniem i uciekając do kąta.
— Czego się lękasz? — zapytałem. — Wpobliżu są ludzie.
— Ludzie? Tu niema ludzi! To duchy piekielne, łaknące dusz naszych.
— Milcz, tchórzu!
— Ja — tchórz? Effendi, jestem najsilniejszym z silnych i największym bohaterem mojego szczepu, ale na walkę z piekłem nie odważy się nawet najśmielszy ze śmiałych. Sprowadziłeś mnie na brzeg potępienia, a jeśli on się zapadnie, runiemy w otchłań, z której niema wyjścia na wieki. O Allah, Allah, Allah!
— A więc zostań tu i lamentuj; ja ginąć z tobą nie myślę.
— Sądzisz, że jest jaki środek ratunku? — spytał nagle. — Jeżeli tak, ja ci pomoc ofiaruję, effendi!
— Przedewszystkiem porzuć skargi i zejdź ze mną nadół, bo tam jest jakiś człowiek, któremu musimy pośpieszyć z pomocą.
— Mylisz się, effendi. Głosy, które słyszeliśmy przed chwilą, to były jęki potępieńców piekielnych.
— Głupcze! Ten człowiek może już bliski śmierci i zginie, jeśli będziemy zwlekali. Ja schodzę nadół, a ty rób, co ci się podoba.
Odwiązałem się od niego, owinąłem powróz dokoła bioder i wsunąłem się w otwór.
— Effendi, ty naprawdę dalej iść zamierzasz? — zawołał. — A co będzie ze mną?
— Zostań sobie na górze!
— Sam? W takiem okropnem miejscu? Nie, ja tutaj zostać nie mogę. Idę z tobą!
Rzeczywiście pośpieszył za mną. Zeszliśmy ze czterdzieści stóp niżej, poczem zatrzymałem się, nasłuchując. Niedaleko pod sobą usłyszałem wyraźnie głos ludzki:
— Ratunku, ratunku! Zejdźcie tu do mnie!
— Idę — odpowiedziałem. — Zaraz będę przy tobie!
Zsunąłem się jeszcze niżej i wkrótce stanąłem znowu na pewnym gruncie. Poświeciłem dokoła i ujrzałem się w murowanej komnacie, w której niegdyś była woda. Prawdopodobnie była to odwieczna studnia. Pod ścianą siedziała postać, która teraz podniosła ręce i zawołała:
— Miejcie litość! Puśćcie mnie znów na górę! Ja was nie zdradzę. Wszak wam to już przyrzekłem!
— Nie bój się — odrzekłem. — Nie przyszliśmy poto, aby cię dręczyć.
— Nie? Więc nie jesteście ludźmi Abd el Baraka, który mnie kazał zabić?
— Nie. Abd el Barak jest raczej moim najzawziętszym wrogiem, którego sprzymierzeńcy zamknęli nas w tej studni.
Allah! Więc wy także skazani jesteście na śmierć i nie możecie mi przynieść ocalenia?
— Nie trać ufności! Chcą nas tu wprawdzie zagłodzić, spodziewam się jednak, że unicestwię ten zamiar i że razem z nami zobaczysz światło dzienne. Jak długo znajdujesz się już w tem miejscu?
— Cztery dni.
— Zapewne giniesz z pragnienia?
— Nie, panie. Pragnienia nie odczuwam, bo tu wilgotno, a mur ocieka wodą. Lecz głodny jestem. Już cztery dni nic w ustach nie miałem, a teraz jestem tak osłabiony, że się już podnieść nie mogę.
Muszę wspomnieć, że w wolnych godzinach wychodziłem na dziedziniec, by ogiera całkiem oswoić. Za każdym razem niosłem mu pełną kieszeń daktyli. Dziś także napełniłem kieszeń, ale nie miałem sposobności wyjść na dziedziniec. Te właśnie daktyle teraz się przydały. Wyjąłem je z kieszeni i dałem biedakowi. Na ten widok powiedział Selim:
— I ja mam także zapasy. Marszałek dał mi kebab[8], bo sądził, że będę głodny. Masz i jedz!
Daktyle i mięso wystarczyły do nasycenia głodnego. Był to młodzieniec zaledwie dwudziestoletni, nie miał arabskich rysów twarzy, a wywarł na mnie niezwykle dodatnie wrażenie. Ubrany był w niebieskie płócienne spodnie i bluzę, ściągniętą pasem skórzanym, a na głowie miał nieunikniony fez. Jadł, nic nie mówiąc, a kiedy skończył, powstał i rzekł:
— Dzięki Allahowi! Jadło mnie posiliło, choć mi w krew jeszcze nie przeszło. Kto wy jesteście? Powiedzcie mi wasze imiona, ażebym wam mógł podziękować!
Na to odpowiedział Selim czem prędzej:
— Imię moje takie słynne i długie, że nie zdołałbyś go wymówić, gdybym ci całe powiedział. Zapamiętaj sobie więc tylko tyle, że nazywam się Selim i jestem największym bohaterem swojego szczepu, a zarazem obrońcą tego effendiego, którego...
— Te wyjaśnienia są zbyteczne — przerwałem. — Kto my jesteśmy, o tem dowie się jeszcze ten młodzieniec. Potrzebniejsze to, żebyśmy wiedzieli, kim on jest i jak się tu dostał.
— Nazywam się Ben Nil — odpowiedział.
Słowa te znaczą tyle, co Syn Nilu, więc zapytałem:
— Urodziłeś się zatem na brzegu rzeki?
— Nie na brzegu, lecz na samym Nilu. Matka moja znajdowała się z moim dziadkiem Abu en Nilem na statku, kiedy światło dzienne ujrzałem.
Ojciec Nilu, Abu en Nil, nazywa się dziadek twój? Musi więc być żeglarzem?
— To najlepszy sternik nilowy.
— Jak dostałeś się tutaj?
— Kazano mi zabić pewnego człowieka i nie chciałem tego uczynić. Za karę sprowadzono mnie tu, gdzie mam zginąć marnie.
— To bardzo pięknie z twojej strony, że nie chciałeś brać udziału w zbrodni. Kto tego od ciebie żądał?
— Było ich trzech, ale boję się zdradzić, bo dwaj z nich są potężnymi ludźmi.
— Domyślam się, że między nimi jest Abd el Barak.
— Masz uczciwe oblicze, więc ci zaufam. Istotnie, jednym z nich był Abd el Barak, drugim słynny fakir, a trzecim pewien kuglarz.
— Aha! Ci dwaj ostatni właśnie zwabili nas tutaj.
— Więc jesteśmy towarzyszami niedoli. Powiem wszystko, choć wam zapewne obojętne, kogo miałem zabić.
— Owszem, będzie mi to bardzo na rękę, gdy dowiem się czegoś bliższego o zamiarach moich wrogów. Kogóż to miałeś zabić?
— Cudzoziemca i chrześcijanina, uczonego effendiego, który wykroczył przeciwko świętej Kadirine.
— Czy należysz do Kadirine?
— Jestem z jej sług najniższym.
— A mimo to nie posłuchałeś!
— Jestem człowiekiem uczciwym i wiem, że bliźnich zabijać nie wolno. Tylko na wypadek wojny, krwawej zemsty albo ciężkiej obelgi zabiłbym przeciwnika. Poza tem wyświadczył ten cudzoziemiec wielką przysługę mojemu dziadkowi.
— Czy wolno wiedzieć, jaka to przysługa?
— Tak. Dziadek był sternikiem okrętu handlarza niewolników i miał być za to ukarany, a ten chrześcijanin pozwolił mu umknąć potajemnie. Żadną miarą nie mogłem się zdobyć na to, aby zgładzić ze świata dobroczyńcę mojego dziadka.
— Postąpiłeś słusznie i spodziewam się, że ci się za to odwdzięczę.
— Ty, panie?
— Tak jest, gdyż właśnie jestem owym cudzoziemcem, którego miałeś zamordować.
— Czy mówisz prawdę, effendi?
— Najzupełniejszą prawdę. Zapytaj mego towarzysza; zresztą, mogę ci to udowodnić także w inny sposób.
— To byłby kismet, którym cieszyłbym się, jak jeszcze nigdy w życiu.
— Imienia twego dziadka nie słyszałem i dowiedziałem się o niem dopiero od ciebie. Był on sternikiem okrętu, dążącego do Siut. Zaledwie jednak opuściliśmy port w Bulak, statek przybił w Giseh do brzegu.
— Tak, to prawda!
— Miałem jechać tym statkiem. Wieczorem przyszedł na pokład kuglarz, żeby mnie okraść, a potem miano mnie zamordować.
— I to prawda. Słyszałem to od mego dziadka. Czy wiesz, jak się nazywał statek?
— Oczywiście. Była to dahabijeh „es Semek“, Ryba.
— Mówisz prawdę, effendi! A więc to ty tak dobrotliwie postąpiłeś z moim dziadkiem... Panie, dziękuję ci, dziękuję ci!
Ujął mnie za rękę i przycisnął do piersi.
— Skądże ty jednak masz o mnie wiadomości? — pytałem. — Mógł ci to wszystko opowiedzieć jedynie dziadek, a on przecież miał się udać do Gubator do syna, ty zaś jesteś w Siut.
— Dziadek mój nie mówił ci prawdy; on się do Gubator bynajmniej nie wybierał. Postąpiłeś z nim wprawdzie dobrotliwie, lecz jesteś chrześcijaninem. Wiedz, że i ja należałem także do załogi dahabijeh, ale podczas poprzedniego kursu zachorowałem i zatrzymałem się w drodze. Dziadek powiedział ci wprawdzie, że zmierza do Gubator, ale władze mogły się łatwo dowiedzieć, że ma tam rodzinę, i byłyby go odszukały bez trudu. Wolał więc wyruszyć wgórę rzeki, gdzie ja na niego czekałem. Spotkał się ze mną i opowiedział, co się stało. Szczęściem, znalazł natychmiast miejsce na statku płynącym do Chartumu. Zatrzymał się więc przy mnie tylko dzień jeden i polecił mi udać się do Gubator, by oznajmić tam, jakie go spotkało nieszczęście.
— Czemu z nim nie pojechałeś, tylko zostałeś tutaj?
— Chciałem tak zrobić, lecz spotkałem Abd el Baraka, mokkadema świętej Kadirine...
— Gdzie się z nim spotkałeś? — zapytałem.
— Tu na ulicy.
— Czy wiesz, gdzie on mieszka?
— Nie. Kazał mi przyjść za miasto. Kiedy się tam zjawiłem, zastałem razem z nim fakira i kuglarza, i wszyscy trzej zażądali ode mnie, abym ciebie zabił.
— Przecież ty mnie nie znałeś!
— O, wiedziano bardzo dobrze, że przybędziesz statkiem reisa effendiny, i miano mi cię pokazać.
— Nie zgodziłeś się jednak na morderstwo. Jak ta przyjęto?
— Zwiedli mnie; udali, że mój upór przyjmują obojętnie, a potem wezwali mnie, abym z fakirem i kuglarzem poszedł do grobu marabuta.
— Abd el Barak z wami nie poszedł?
— Nie. Musiał odjechać.
— Dokąd?
— Tego nie mogłem się dowiedzieć. Słyszałem tylko kilka tajemnych słów, z których wnoszę, że zamierza któregoś z handlarzy niewolników ostrzec przed reisem effendiną.
— Więc sądzisz, że go już niema w Siut?
— Stanowczo nie twierdzę, lecz nie zdaje mi się, aby tu jeszcze przebywał.
— Hm! Wmówiono w ciebie, że tu jest grobowiec marabuta?
— Tak. Dlaczegóż miałbym nie wierzyć? Fakir, który mi to powiedział, jest przecież człowiekiem świętym.
— Tak, tak, świętym, który kłamie i morduje. Zbyt jesteś łatwowierny. — Nie dziw się, effendi! Przecież i ciebie zdołał tu zwabić.
— Masz słuszność! Nie byłem ostrożniejszy od ciebie i zasłużyłem na te same zarzuty. Czy w tem miejscu nigdy przedtem nie byłeś?
— Nigdy.
— A więc żadnych wyjaśnień nie możesz mi udzielić?
— Najmniejszych, effendi?
— To źle. Nie wiesz przypadkiem, czy jest stąd jakie wyjście?
— Niema żadnego. Szukałem i nie znalazłem go nigdzie.
— Pociemku oczywiście trudno było chyba jakieś wyjście odszukać.
— O nie! Widziałem przy świetle, zaraz kiedy mnie tu wprowadzono, dwa boczne kurytarze...
— Znam te sztolnie, — wtrąciłem — lecz prowadzą niedaleko.
— Może prowadzą nazewnątrz i przysypane są piaskiem — ja nie wiem. Bądź co bądź, w jednej z nich byłem. Leżała tam gruba płyta kamienna, wiele luźnych kamieni i sporo glinianych kaganków, napełnionych oliwą. Kilka z nich zapalono, a ja wziąłem ze sobą jeden i ruszyłem przodem. Zaledwie zszedłem parę stopni wdół, oświadczono mi, że muszę tu umrzeć, bo mógłbym zdradzić tajemnicę, iż obcy effendi ma być zabity.
— Biedaku! A więc cierpiałeś za mnie?
— To prawda, cierpiałem, effendi. Sądziłem początkowo, że ze mnie żartują, kiedy jednak studnię zamknięto płytą i pokryto kamieniami, poznałem, że to nie żarty. Wołałem, prosiłem, błagałem, ale napróżno. Wkrótce przekonałem się, że górnem wyjściem nie zdołam się na świat boży wydostać i zszedłem niżej. Zbadałem cały szyb i tę komórkę studzienną, i nigdzie nie znalazłem wyjścia. Potem zgasła mi lampa, a skorupy leżą tam w kącie. Wreszcie i ja zacząłem gasnąć. W tych kilku dniach wspiąłem się w ciemności ze sto razy wgórę i zszedłem nadół. Zdaje mi się, że byłem bliski obłędu. Ryczałem, szalałem jak furjat, aż mi sił zbrakło, i położyłem się tutaj.
— Skąd wiesz, że jesteś tu już cztery dni?
— Mam zegarek; o ten! Stary majtek darował mi go w Aleksandrji.
Wydobył z kieszeni stary, wielki, jak słonecznik, zegarek, pokazał mi go i powiedział:
— Z tysiąc razy dotykałem wskazówek i już śmierć szumiała mi w uszach, kiedy was usłyszałem nad sobą. Chciałem się wdrapać na górę, aby się do was zbliżyć, ale już byłem za słaby. Czy może słyszeliście moje wołanie?
— Tak, słyszeliśmy. Nie mów już więcej, bo jesteś zbyt osłabiony. Usiądź i spocznij, ja tymczasem rozpocznę poszukiwania.
— Nic nie znajdziesz — oświadczył i usiadł.
— I ja jestem pewien, że na tym poziomie poszukiwania są daremne. Znajdujemy się daleko poniżej podstawy wzgórka, więc stąd chyba niema kurytarza nazewnątrz. Wyjście jednak musimy znaleźć, choćbyśmy je mieli własnemi rękoma wykopać.
— Żeby czegoś podobnego dokonać, trzebaby pracować całe tygodnie, a tymczasem z głodu pomrzemy.
— Co do mnie, wcale się jeszcze na drugi świat nie wybieram, przeciwnie, mam przekonanie, że wkrótce zobaczymy światło dzienne.
— O, effendi, żeby to była prawda! — lamentował Selim. — Nerwy moje stargane, nadzieja już umarła. Musimy tu zginąć. Czemu Allah właśnie mnie taki kismet przepisał?
— Dlaczego jęczysz? — spytał Ben Nil. — Nazwałeś się przedtem największym bohaterem swojego szczepu. Jeśli nim jesteś istotnie, to szczep ten składa się chyba z samych kobiet.
— Nie obrażaj mnie! Przyznałeś sam przecież, że jak wół ryczałeś ze strachu.
— Tak, ale wtedy byłem sam, a teraz jest nas trzech.
Selim zawrzał gniewem i chciał mu coś odpowiedzieć, kazałem mu jednak milczeć, gdyż zacząłem badać mury, pukając w ściany, ażeby odkryć, czy niema poza niemi jakiego pustego miejsca. Poszukiwania te zadowalającego rezultatu nie dały. Powietrze psuło się z każdą chwilą i już choćby z tego powodu należało wdrapać się wyżej. Miałem nadzieję zresztą, że na górnych poziomach łatwiej zdołam znaleźć ukrytą drogę.
— Ale jak ja stąd wyjdę? — spytał Ben Nil. — Jestem taki słaby, że nie zdołam wydostać się na górę.
Obwiązałem go powrozem, którego drugi koniec przerzucił sobie Selim przez pierś, wziąłem Ben Nila na barki i powoli podnosiłem go wgórę. Przy pomocy Selima zdołałem go bez wielkiego wysiłku wynieść do poprzedniej komnaty. Jakie szczęście, że byliśmy zaopatrzeni w pochodnie. Druga wypaliła się wprawdzie niemal do końca, lecz mieliśmy jeszcze cztery. Przybywszy do wspomnianej komnaty, upatrzyłem odpowiednie miejsce i zacząłem natychmiast wybierać ziemię rękami, w której to robocie także Selim gorliwy wziął udział. Ben Nil trzymał pochodnię. Dziwnym trafem dobre miejsce wybrałem, bo już po kilkunastu minutach pracy dogrzebaliśmy się do jakiegoś nowego kurytarza. Selim nie posiadał się z radości i pełen zdumienia pytał:
— Effendi, skąd ty wiedziałeś, że w tem miejscu kopać należy?
— Nie wiedziałem, ale odgadłem. Powietrze tu takie znośne, że odrazu przyszło mi na myśl, że ta komora nie może być odcięta od świata. A że w tem miejscu nie było muru, tylko ściana piaskowa, nietrudno było chyba rozstrzygnąć, gdzie robotę rozpocząć należy.
Kopaliśmy dalej wytrwale, zresztą Selima już do gorliwości zachęcać nie potrzebowałem, bo z każdą chwilą rosły jego siły i bohaterski animusz. Ben Nil przyświecał nam pochodnią, modląc się do Allaha i od czasu do czasu odgrażał się złoczyńcom.
— A więc sądzisz, że się ocalimy? — zapytał.
— Jeszcze ani chwili o tem nie wątpiłem. Nazewnątrz musimy się wydostać w każdym razie, jeśli nie tu, to gdzie indziej. Ten fakir nie zdoła zatrzymać nas tutaj. On nie ma pojęcia, jakiemi środkami rozporządza człowiek myślący i energiczny. Kop dalej, Selimie!
— Jeśli się stąd wydostaniemy, — zapewnił Ben Nil — biada tym, którzy nas tu zamknęli podstępem!
— Zmiażdżę tego fakira! — zgrzytnął Selim, rzucając poza siebie garść piasku. — Żebyśmy tylko stąd wyszli!
— Wyjdziemy — odrzekłem. — Zdaje mi się nawet, że wiem, w którem miejscu wydostaniemy się na wolne powietrze. Posuwamy się mianowicie ku południowi, a więc w tę stronę, w której się marszałek do lochu zapadł. Nie wątpię, że na tę właśnie dziurę natrafimy, jeśli tylko kurytarz nie zboczy z prostej linji.
W ciągu godziny przedostaliśmy się przez część przewodu podziemnego, nawpół zasypanego piaskiem; dalej mieliśmy drogę otwartą, w której już swobodniej mogliśmy się poruszać. Kazałem Selimowi zostać przy Ben Nilu, a sam poszedłem naprzód, aby drogę zbadać w całości. Kurytarz ten był długi na jakie pięćdziesiąt kroków. Wreszcie skończył się, a raczej był zasypany tym samym miałkim piaskiem, jaki nam z początku przejście tamował. Namyślałem się właśnie, czy mam się zabrać do roboty i tę przeszkodę usunąć, czy też zawiadomić najpierw Selima i Ben Nila, kiedy usłyszałem za sobą głos pierwszego:
— Dzięki Allahowi, że mam cię znowu!
— Pocoś tu przyszedł?
— Bo nie mogłem już dłużej wytrzymać w ciemności.
— Boisz się?
— Wiesz dobrze, effendi, że się niczego nie lękam, ale ten mały Ben Nil bał się bardzo.
— I dlatego, że się bał, zostawiłeś go samego. Masz szczególny sposób okazywania odwagi. Trzymaj pochodnię, ja będę kopał.
Piasek ustępował bardzo łatwo, zresztą nie było go wiele, bo już po upływie kilku minut poczułem płynące ku mnie świeże powietrze, a chwilę później oblało mnie światło dzienne. Znalazłem się w piaskowej jamie, w tej samej, z której wyciągaliśmy grubasa. Moje obliczenie, a raczej domysł nie był fałszywy.
Zacząłem pełnemi piersiami wciągać w siebie powietrze, kiedy przecisnął się do mnie Selim i zawołał z triumfem:
Allah il Allah! Chwała niebu i wszystkim świętym kalifom...
— Milcz już i daj spokój kalifom, ośle! — huknąłem nań stłumionym głosem. — Czy chcesz nas zdradzić?
— Zdradzić? — spytał z tak głupią miną, jakiej dotychczas nie widziałem.
— Pewnie, że zdradzić!
— Przed kim?
— Przed tymi, którzy nas tu zamknęli.
— Ależ oni właśnie powinni się dowiedzieć, że jesteśmy wolni.
— Byle tylko nie dowiedzieli się przedwcześnie. Jeżeli jeszcze są tutaj, może się nam uda ich schwytać, jeśli jednak usłyszą twoje głupie wołania, uciekną, i potem będziemy ich szukali, jak wiatru na pustyni.
— Masz słuszność, effendi. Schwytamy ich, ja to uczynię, i już się więcej z moich rąk nie wymkną. Ukarzę ich i zmiażdżę. Jestem najmężniejszy...
— Milcz! Ja wyjdę na zwiady, ty tymczasem wróć do kurytarza i przyprowadź Ben Nila.
— Ja? — spytał przerażony. — To nie może być!
— Jesteś tchórzem, jakich mało na świecie. Jeśli cię tutaj zostawię, kto wie, czy nie popsujesz wszystkiego, a do kurytarza wrócić nie chcesz. Czego się boisz?
— Wcale się nie boję!
— No to idź!
— Wolę jednak zostać tutaj!
Tego głupca niepodobna było istotnie zawrócić do kurytarza, musiałem więc pójść sam, ale odchodząc, nakazałem mu ostro, aby się zachowywał spokojnie i bezzwłocznie cofnął do kurytarza, gdyby przypadkiem ludzkie kroki posłyszał. — Ben Nila zastałem siedzącego w tem samem miejscu, w którem go zostawiłem.
— Jaką wieść przynosisz, effendi? — spytał.
— Najlepszą. Jesteśmy wolni. Za chwilę wydostaniemy się na powierzchnię ziemi.
Młodzieniec, słysząc te słowa, padł na kolana i odmówił głośno modlitwę dziękczynną. Potem wyciągnął do mnie dłonie i powiedział:
— Panie, tej chwili nie zapomnę ci nigdy. Jeśli znajdę sposobność, aby ci się odwdzięczyć, a nie uczynię tego, niech się mnie Allah wyprze i niech mnie do niebios nie wpuści. Gdzie twój towarzysz Selim?
— Stoi już w świetle dziennem.
— Wiesz effendi, Selim się bał jak stara baba, i nie mógł tu dłużej wytrzymać. Czy mam iść z tobą?
— Oczywiście! Przyszedłem po ciebie. Pytanie tylko, czy ci sił starczy. Kurytarz dosyć długi, a taki wąski i niski, że nie będę ci mógł pomagać.
— Mnie już nie potrzeba pomocy. Daktyle i kebab posiliły mnie, a pewność ocalenia podwoi moje siły. Idź naprzód, ja pójdę za tobą!
Okazało się, że dobra wieść rzeczywiście przywróciła siły Ben Nilowi. Wkrótce zobaczyliśmy światło dzienne, Selima jednak w jamie nie było. Stał już gdzieś ponad otworem i wołał głośno:
— O psy, psie syny i psie wnuki! Uciekajcie, tchórze, uciekajcie, bo rozgnieciemy was pomiędzy palcami. Jam jest pierwszy wojownik i największy bohater świata. Uciekajcie, bo będziecie zgubieni!
Przywołałem go na brzeg jamy.
— Miałeś przecież zachować ciszę i nie wychylać się z ukrycia! — huknąłem na niego gniewnie. — Czego wrzeszczysz?
— Muszę przecież tym psim synom powiedzieć, co o nich myślę! — odrzekł.
— Jakim psim synom?
— Fakirowi i kuglarzowi. O, tam biegną do domu co sił im starczy.
— W jaki sposób wydostałeś się z jamy?
— Przy pomocy rąk i nóg. Czy niedosyć długie?
— Nawet zanadto, ale wolałbym, żebyś był został na dole.
— Nie wytrzymałem, effendi! Przypomniałem sobie tych łotrów i opanowała mnie taka wściekłość, że nie mogłem jej zdusić. Duch męstwa mną zawładnął i chciałem czem prędzej spotkać się z łotrami. Właśnie stanąłem na górze, kiedy obu ujrzałem.
— Skąd nadchodzili?
— Z góry. Ryknąłem na nich wściekle, a oni tak się przelękli, że nogi ich nabrały szybkości nóg gazelich. Jeszcze teraz widać ich biegnących.
— Przytrzymaj powróz. Muszę ich w każdym razie zobaczyć.
Rzuciłem mu koniec powroza i wywindowałem się na brzeg jamy. Istotnie, biegli tak szybko i byli już tak daleko, że nie możnaby ich było doścignąć. Ten Selim znów wszystko popsuł. To też huknąłem na niego z gniewem:
— Tyś temu winien, ty stary niepoprawny gaduło! Gdybyś był ust nie otwierał, byliby wpadli w nasze ręce, a tak, dzięki tobie, uszli.
— Nie bój się! Schwytamy ich, skoro tylko przybędziemy do Siut. Nikt mi się jeszcze nie wymknął, kogo schwytać chciałem.
— A czemu tych nie schwytałeś?
— Bo... bo... nie chciałem — wyjąkał.
— Aha! Nie chciałeś?
— Tak. Przecież nie mogłem was tu samych zostawić, a te draby pędziły tak szybko, że, chcąc ich schwytać, musiałbym się od was na dłuższy czas oddalić.
— Gdzież byli, kiedy ich spostrzegłeś?
— Schodzili z pagórka. Na mój widok stanęli zdumieni; ja ryknąłem na nich gniewnie, a oni uciekli pełni trwogi.
— Jeden zając zląkł się drugiego.
— Drugiego? Czy wątpisz w moją odwagę?
— Zaiste. Bałeś się dziury i dlatego z niej wylazłeś, a potem na ich widok ryknąłeś ze strachu. Że uciekli, to najcenniejsze w tem wszystkiem. Gdyby mieli więcej rozwagi, źle byłoby z tobą i z nami. Z tobą uporaliby się rychło, a potem, gdybym ja przyszedł, to, stojąc w jamie, nie wskórałbym nic przeciwko nim, stojącym na górze.
— Zobaczyłbyś, czyby ze mną poszło im tak łatwo. Bardzo żałuję, że walczyć ze mną nie chcieli. Zmełłbym ich w rękach na mąkę. Zresztą, jestem pewny, że nam i tak nie ujdą. Doniesiemy o nich policji...
— A policja wysłucha nas i założy ręce.
— To przedłóż sprawę swojemu konsulowi. Przecież tu jest.
— Ani mi się śni. Sprawą, którą sam mogę załatwić, nie będę trapił drugich. Podaj mi sznur; wyciągniemy Ben Nila.
Chłopak owinął sobie sznur pod pachą i niebawem znalazł się przy nas. Teraz już nie wątpił o swojem ocaleniu, padł więc znowu na kolana, aby dzięki Allahowi złożyć. Słońce paliło silnie, a mimo to wydawało nam się powietrze balsamicznie ożywcze. Zostawiłem Ben Nila na dole, a sam poszedłem z Selimem. Wejście było otwarte, a ślady niepozacierane.
— Widzisz, Selimie, te ślady dowodzą, że ich spłoszyłeś. Stali tutaj na straży i bylibyśmy ich pochwycili na pewno, gdybyś tak głośno nie krzyczał i swoich kalifów pozostawił w spokoju.
— Effendi, jestem wiernym muzułmaninem i mam obowiązek dziękować Allahowi, Muhammedowi i kalifom za wszystko dobre.
— Tak, ale dziękować pocichu, a nie ryczeć, jak bawół. Allah widzi i słyszy nawet myśli, Mahometa zaś możesz sobie darować, a kalifom będzie także lepiej, jeśli ich zostawisz w spokoju. Zejdźmy do szybu!
— Effendi, nie igraj z piekłem! Raz uszedłeś, ale drugim razem wypuściłoby cię ze swoich objęć.
— Nie bądź głupcem! Czy tam w studni widziałeś choćby jednego djabła?
— Więcej niż jednego. Widziałem wszystkich djabłów i płomienie piekielne.
— Więc zostań tutaj; ty i tak przeszkadzasz mi więcej, aniżeli pomagasz.
Chciał mnie zatrzymać, nie zwracałem już jednak na niego uwagi, zapaliłem pochodnię i zszedłem nadół. Bez trudu dostałem się do bocznych sztolni. Były otwarte, lecz szyb był zamknięty kamienną płytą, obciążoną teraz ogromną masą czarnych cegieł mułowych. Nie dziwiło mnie wcale, żem tego ciężaru nie zdołał podźwignąć. Zbadałem boczne sztolnie; nie były długie i widocznie przeznaczeniem ich było doprowadzać powietrze do szybu. W jednej z nich stały lampki, o których Ben Nil wspominał. Rozdeptałem je i wróciłem na świat do Selima.
Kiedy zeszliśmy nadół, Ben Nil w stał z ziemi i powiedział:
— Effendi, ślubowałem właśnie Allahowi nie spocząć, dopóki nie zemszczę się na Abd el Baraku, kuglarzu i fakirze. Czy tobie religja mścić się pozwala?
— Nie. Zemsta należy do Boga, ale każdy czyn zły powinien być ukarany, i dlatego każdy człowiek ma obowiązek dołożyć starań, aby zbrodniarza unieszkodliwić.
— Więc chcesz, ażeby ci trzej należytą karę otrzymali?
— W każdym razie nie ja będę ich sędzią. Nie wniosę też do sądu skargi przeciw nim, wiem bowiem, że zaszkodziłoby to raczej sprawie, aniżeli pomogło. Nie wątpię zresztą, że sami funkcjonarjusze sądowi ostrzegliby tych drabów.
— A zatem, cóż chcesz uczynić?
— Będę ich śledził, a jeśli który z nich dostanie się w moje ręce, zaskarżę go i nie spocznę, dopóki nie zostanie ukarany.
— Zanim go ty zaskarżysz, zginie od noża mojego. Najgorszy z nich wszystkich to ten obłudnik Abd Asl, gdyż wszyscy uważają go za najpobożniejszego człowieka, a to tymczasem djabeł w ludzkiej postaci.
— Abd Asl? — zapytałem zdumiony. — Czy to może nazwisko świętego fakira?
— Oczywiście!
— A czy znasz imię Ibn Asl?
Zapytany spojrzał na mnie badawczo, a potem spytał:
— Pytasz mnie, bo przypominasz sobie dahabijeh, na której jako majtek służyłem.
— Mylisz się. Najzupełniej mi obojętne, czy na tym, czy na innym statku służyłeś.
— Więc powiem ci, że bardzo dobrze znam imię Ibn Asl.
— Czy ten człowiek spokrewniony z Abd Aslem?
— Ibn Asl to jego syn, którego nazywają zwykle el Dżazuhr, Śmiały.
— Dziękuję ci, bo ta wiadomość otwarła mi ostatecznie wrota tajemnicy, której rozwiązanie było bardzo trudne. Czy byłeś kiedy w Chartumie?
— Już nieraz.
— Znasz tam kupca nazwiskiem Barjada el Amin.
— Nawet bardzo dobrze.
— Co to za człowiek?
— Uważają go powszechnie za uczciwego, i zdaje mi się, że on na to zupełnie zasługuje.
— Bardzo się z tego cieszę.
— Czy może wybierasz się do Chartumu?
— Tak.
— Effendi! Jeśli ci potrzeba służącego, weź mnie ze sobą! Jestem ubogi, ale nic nie będziesz mi płacił. Dasz mi jeść tylko.
— Dobrze, podobasz mi się i biorę cię ze sobą. Ponieważ jesteś żeglarzem, uda mi się może dobrą zapewnić ci służbę.
— Serdecznie ci dziękuję, effendi! Kiedy odjeżdżasz?
— Nie wiem jeszcze, bo czekam w Siut na towarzysza.
— A co będzie, jeśli on już dziś nadjedzie? Dziś jeszcze nie mógłbym z tobą jechać, gdyż przedtem muszę jedną ważną sprawę załatwić.
— Masz czas, bo i ja muszę przed wyjazdem do Chartumu udać się do Maabdah, gdzie mam nadzieję spotkać fakira Abd Asla.
— I ja dlatego zostaję, aby się z nim rozprawić. Muszę się na nim zemścić.
— Zostaw to mnie!
— Nie, effendi! Mamy równe prawa, a kto z nas dwu przyjdzie pierwszy, temu drugi ustąpi.
— Jakże się zemścisz, kiedy nawet noża przy sobie nie masz.
— Fakir mi go odebrał pod pozorem, że do grobowców nie wolno wnosić broni. Spodziewam się jednak, że, gdy zostanę twoim służącym, pożyczysz mi noża.
Młodzieniec ten wywarł na mnie nadzwyczaj korzystne wrażenie. Mówił skromnie, ale stanowczo, a wyraz jego twarzy zdradzał niezwykle wysoki stopień rzetelności. Znał zresztą dokładnie całą okolicę Nilu i mógł mi w czasie podróży oddać nieocenione przysługi.
Wyjaśniło mi się teraz wiele rzeczy, poprzednio dla mnie niezupełnie zrozumiałych. Chłopak, który przyszedł był po mnie, i stary ogrodnik, którego spotkałem za miastem, musieli wiedzieć, co się ze mną stać miało. Nie ulega wątpliwości, że obaj byli członkami świętej Kadirine. Fakir powiedział mi imię swoje i syna. Powiedział mi, że Ibn Asl jest najsłynniejszym łowcą niewolników i że Ben Wasakowi z Maabdah urządził złośliwego figla. Tych wiadomości mógł mi udzielić tylko w napadzie pychy, pewnym będąc, że się już z rąk jego nie wywinę i słowa jednego z jego opowiadania nie będę mógł nikomu powtórzyć.
Ruszyliśmy ku miastu. Ze względu na Ben Nila szliśmy powoli i dopiero po upływie godziny dotarliśmy do pierwszych domów miasta. Tam zapytałem Ben Nila, czy umie obchodzić się z bronią.
— Tak — odpowiedział.
— A jak tam z twoją odwagą?
— Wystaw mnie na próbę, effendi!
— Zobaczymy, jak się spiszesz! — rzekł Selim. — Niejeden sądzi, że ma odwagę, a to nieprawda. Patrz natomiast na mnie. Jestem bohaterem bohaterów i najśmielszym ze śmiałych.
— Twoje bohaterstwo poznałem dzisiaj dokładnie — odpowiedział Ben Nil ironicznie.
— Nieprawdaż? Zszedłem w otchłanie piekieł, ażeby ciebie wybawić, a kto wie, czy bez mojej pomocy effendi zdołałby wyjście odszukać; wszak pamiętasz, jak umiejętnie przyświecałem mu przy robocie.
— Czy do tej czynności potrzeba tak wielkiej odwagi?
— No nie. Wspominam o tem tylko dlatego, ażeby dowieść, że obok śmiałości i męstwa mam także inne zalety niezbędnie potrzebne temu, kto chce jeńca z więzów wyzwolić. Zostałeś sługą effendiego, a ponieważ jestem jego obrońcą, będę więc także i twoim, i spodziewam się, że będziesz mi tak samo posłuszny, jak jemu.
Słyszałem całą rozmowę i uważałem za stosowne sprostować nieco wywody długonogiego tchórza.
— Selim nie jest wcale moim obrońcą. To służący towarzysza, na którego czekam. Otóż i wszystko.
— Panie, znowu chcesz poniżyć mą godność! — zawołał Selim. — Nazywasz mnie sługą! Jestem marszałkiem domu, przyjacielem i powiernikiem Murada Nassyra.
— W takim razie Ben Nil jest w tym samym stopniu moim przyjacielem i powiernikiem. Jest ci więc zupełnie równy i nie ma wcale obowiązku spełniać twoich rozkazów.
— Ale on nie jest najsłynniejszym bohaterem swojego szczepu.
— Tego twierdzić nie możesz, ponieważ go nie znasz. Łatwo być może, że jego sława jest większa i bardziej uzasadniona, aniżeli twoja. Mówisz tyle o swoim szczepie, a nie powiedziałeś mi dotąd, skąd naprawdę pochodzisz.
— A więc słuchaj i zdumiewaj się! Jestem synem szczepu najdostojniejszego ze wszystkich, jakie na ziemi żyją. Mam na myśli szczep Beni Fessara.
— Tam w górze w Kordofanie?
— Tak jest. Stamtąd pochodzę.
— Dlaczego szczep swój opuściłeś?
— Bo nie prowadzi już wojen. Taki bohater, jak ja, chce walczyć i na krew patrzeć, a ponieważ w ojczyźnie mojej nastał już pokój trwały, — odszedłem.
— A gdzież walczyłeś?
— Wszędzie. Przeszedłem wszystkie kraje kuli ziemskiej i walczyłem ze wszystkiemi dzikiemi zwierzętami i ludźmi. A teraz niech ten Ben Nil powie, do którego szczepu należy!
— Jestem Beduinem Uled-Ali — odrzekł zapytany.
— A z kim walczyłeś?
— Jeszcze z nikim.
— W takim razie jesteś wobec mnie, jak tchnienie wiatru wobec potężnej skały na pustyni, i możesz bez sromu w pyle przede mną uklęknąć. Jeżeli jednak okażesz się godnym mojej łaski, będę wspaniałomyślny i na bohatera cię wyprowadzę.
— A ja, — wtrąciłem śmiejąc się — dostarczę mu broni.
Przechodziliśmy właśnie przez bazar rusznikarski. Wstąpiłem z nimi do sklepu i kupiłem Ben Nilowi nóż, dwa pistolety i strzelbę. Rozpływał się z wdzięczności, przewiesił flintę przez ramię, wsunął za pas nóż i pistolety, i szedł obok Selima dumny, jak król. Chciałem mu jeszcze kupie ubranie, ale na to był czas do jutra. I moje także było zniszczone bardzo, gdyż wiele ucierpiało podczas przeprawy w podziemiu. Oba te zakupna odłożyłem na dzień następny.
Kiedyśmy wrócili do pałacu, zaprowadziłem Ben Nila do koniuszego i poprosiłem, aby go przyjął w gościnę. Gdy w krótkich słowach opowiedziałem, co się stało, przyniesiono czem prędzej taką masę potraw, że więcej niż dwadzieścia osób mogłoby się tem posilić. Zwłaszcza Ben Nil okazywał po pięciodniowym przymusowym głodzie niezwykłą sprawność swych szczęk, ale i ja także na brak apetytu nie mogłem się skarżyć. W czasie tej uczty przybył marszałek i już u wejścia zawołał:
— Effendi, czy pojmujesz nareszcie, co znaczy zaćmienie księżyca? Nazajutrz po niem ja znalazłem się w niebezpieczeństwie, a dzisiaj wasze życie na cienkim włosku wisiało.
— Zapominasz, że twoje niebezpieczeństwo wielką nam korzyść przyniosło, — odparłem. — Gdyby nie ono, kto wie, czy dotąd nie siedzielibyśmy jeszcze w studni.
— To być może. W każdym razie jednak jestem zdania, że złoczyńcy muszą ponieść karę.
— Zgadzam się z tobą.
— Słyszałem, że zamierzasz udać się do Maabdah, aby pochwycić fakira, i dlatego wydałem rozkaz, aby żołnierze przygotowali i obsadzili łódź. Ja sam pojadę schwytać tego mordercę.
Zaprotestowałem przeciwko temu całkiem stanowczo.
— Dlaczego nie chcesz, abym ja sam tą sprawą się zajął? Przecież jesteś naszym gościem, wszyscy ciebie lubimy i mamy obowiązek dbać o twoje bezpieczeństwo. Poza tem cała ta sprawa obchodzi baszę, ponieważ zaś jego niema, więc ja, jako marszałek domu, chcę go zastąpić.
— Radzę ci, abyś się na ten trud nie narażał.
— To nie trud, lecz przyjemność. Kiedy zwiedzałeś jaskinię, nie chciałem ci towarzyszyć, teraz jednak, kiedy idzie o schwytanie zbrodniarza, nie mogę was puścić samych.
— Bardzo ci za tę przychylność dziękuję, zostań jednak w domu, bo wolę jechać sam.
Nanic się moje tłumaczenia zdały, marszałek uroił sobie, że musi mi towarzyszyć, gdyż w przeciwnym razie ściągnąłby na siebie gniew Allaha. Cóż miałem robić? Wybraliśmy się natychmiast.
Przy brzegu rzeki na kotwicy stały dwa czółna, jedno przygotowane przez koniuszego, a drugie przez marszałka. Do pierwszego wsiadł mój gospodarz, ja i Ben Nil, oraz parobcy jako wioślarze; do drugiego wsiadł marszałek z Selimem. Wiosłować mieli żołnierze, ale jacy to byli żołnierze! Kiedy po przybyciu do Siut reis effendina zaprowadził mnie do pałacu, zobaczyłem na pierwszym dziedzińcu siedzących wielu starych ludzi. Byli skąpo odziani, zajmowali się wyplataniem koszów, szyciem i innemi wcale nie żołnierskiemi pracami. Teraz jednak przekonałem się naocznie, że to żołnierze baszy. Wsiadło ich dwunastu. Byli w pełnem uzbrojeniu, lecz broń ich stara była prawie nie do użycia, a ludzie sami wyglądali raczej na podupadłych mieszkańców domu ubogich, niż na walecznych synów Marsa, którzy czuwać mieli nad swego pana bezpieczeństwem. Niebawem jednak przekonałem się, że to ludzie ogromnie silni fizycznie. Kiedy łodzie wypłynęły na środek rzeki i podniesiono żagle, zabrali się ci staruszkowie tak dzielnie do wioseł, że łódź ich mknęła jak ryba, podczas gdy nasza daleko pozostawała wtyle.
— Czekajcie! — zawołałem. — Musimy trzymać się razem.
— Przecież zjedziemy się w Maabdah — odrzekł grubas i swoim ludziom dał znak, ażeby, jeśli można, jeszcze bardziej wytężyli siły.
Zbudziło się we mnie podejrzenie, że murzyn czynił to w wyraźnie określonym celu. Ja, chrześcijanin, chciałem schwytać fakira, którego powszechnie uważano za człowieka świętego. Kto wie, czy marszałkowi nie zdawało się, że jako muzułmanin, żadną miarą nie powinien do tego dopuścić, i czy nie dlatego właśnie wybrał się do Maabdah, aby fakira przede mną ostrzec. Kazałem parobkom wytężyć siły, ażebyśmy zanadto wtyle nie zostali; ja sam wziąłem wiosło do ręki, ale napróżno. Odłożyłem je więc i, kiedy minęliśmy Mankabat, wziąłem do rąk lunetę, ażeby przypatrzyć się wzgórzom, położonym po prawej stronie Nilu. Nie spuszczałem też oka z łodzi marszałka.
Wśród skał Maabdah zobaczyłem na wyskoku ponad wsią siedzącego człowieka, przypatrującego się Nilowi, oraz naszym dwu łodziom. Mógłbym przysiąc, że to był kuglarz. Właśnie zwróciło się pierwsze czółno do brzegu, kiedy człowiek ów powstał i pędem pobiegł do wsi, gdzie zniknął między domami.
Żołnierze wysiedli i pomaszerowali w stronę osady. Zanim jeszcze do niej dojść zdołali, zobaczyłem owego człowieka z drugim jeszcze po drugiej stronie wsi. Zmierzali w góry i zniknęli w parowie. W trzy minuty później i my przybiliśmy także do brzegu. Mógłbym przysiąc, że ten drugi człowiek był fakirem. To też, kiedy wyskoczyłem na brzeg, zwróciłem się wprost w kierunku parowu. Ben Nil poszedł za mną. Koniuszy zaś, ostrzegając mnie przed, jego zdaniem, fałszywym kierunkiem, skierował się z pozostałymi ku wsi.
— Effendi, droga twoja jest dobra, — rzekł Ben Nil. — Może dopędzimy fakira i muza’bira.
— Czy ich poznałeś?
— Tak. Oczy moje są prawie tak bystre, jak twoje szkła.
— Czy znasz tę okolicę?
— Nie tak dobrze, jakbym sobie życzył. Staliśmy tu kilkakrotnie na kotwicy, ale tam na góry nie wchodziłem, niestety.
Po upływie kwadransa weszliśmy do parowu. Drogi nigdzie nie było, a teren był uciążliwy. Parów był bardzo wąski i wił się w krótkich zakrętach pomiędzy stromemi ścianami wzgórza. Po pewnym czasie rozdwoił się, i wtedy wypadało już z dalszego pościgu zrezygnować, tem bardziej że wszelkie ślady stóp znikły mi z oczu. Ben Nil jednak nalegał, byśmy szli dalej. Ustąpiłem i na los szczęścia skręciliśmy w prawo. Po pięciu minutach parów się skończył. Zawróciliśmy więc i poszliśmy w lewo, ale ta droga opisywała łuk i dzieliła się także. Poszliśmy znowu w lewo i stanęliśmy przed skalną ścianą, na którą nie było wejścia. Skręciliśmy więc na prawo; droga wznosiła się stromo i zaprowadziła nas wkońcu na płaszczyznę skalną, opadającą z trzech stron prawie prostopadle, i wtedy przekonaliśmy się ostatecznie, że nas wystrychnięto na dudków, i radzi nie radzi musieliśmy wracać.
— Tylko Allah jest wszechwiedzący! — gniewał się Ben Nil. — Nie mogę pojąć, gdzie te łotry umknęły! Jakby się w ziemię zapadli!
— Dla mnie zniknięcie ich bynajmniej nie jest zagadką. Musieli się ukryć w jednej z jaskiń, których tutaj jest pełno. Trudno, trzeba nam wracać. Któż wie zresztą, czyśmy się nie pomylili? Może to był kto inny, nie fakir z muza’birem?
— To oni byli, effendi! Oko moje nie zawodzi mnie nigdy, ale teraz przyznaję, że szukanie byłoby daremne, zwłaszcza że wkrótce zapadnie mrok.
Miał słuszność. Słońce zachodziło już za libijskiemi wzgórzami i wkrótce musiała noc zapaść. Trzeba było dać spokój poszukiwaniu i wracać do wsi.
Towarzyszy naszych zastaliśmy siedzących na ziemi i palących fajki. Opodal stali mieszkańcy osady i gawędzili przyjaźnie z żołnierzami.
— Czy szukaliście we wsi fakira? — spytałem marszałka.
— Nie — odpowiedział.
— Czemu nie?
— Czekaliśmy twego przybycia. Czemu nie poszedłeś z nami?
— Czy ci ludzie z Maabdah, którzy tu stoją, wiedzą, w jakim celu przybyliśmy tutaj? — spytałem, nie odpowiadając na jego pytanie.
— Wcale z tego tajemnicy nie myślałem robić.
— Jeżeli tak, to płyńmy śmiało zpowrotem do Siut, gdyż szukanie nasze, dzięki twej gadatliwości, żadnego skutku przynieśćby nie mogło.
Inszallah! — Stanie się, jak Allah zechce! Jesteś naszym gościem, i jeżeli sobie życzysz, możemy wracać.
Zapytałem o przewodnika Ben Wasaka i dowiedziałem się, że poszedł do el Arisz. Jemu jednemu mogłem zaufać — on byłby pewnie dopomógł mi schwytać zbiegów. Pytałem ludzi, czy widziano gdzie fakira lub kuglarza, lecz otrzymywałem odpowiedz przeczącą. Pozwoliłem sobie nawet na rewizję chat, ale i ta, oczywiście, żadnego rezultatu nie dała.
Czy w parowie naprawdę są jaskinie, o to wolałem nie pytać, bo zgóry wiedziałem, że odpowiedzi nie będą zadawalające. Mnie, chrześcijaninowi, nie pomogliby do schwytania „prawdziwego wiernego“ a w dodatku „świętego fakira“. Musiałem zdać się na szczęście i nie wątpiłem ani na chwilę, że w przyszłości jeszcze gdzieś łotrów tych spotkam. — — —


∗             ∗




Podczas reszty mego pobytu w Siut nie zaszły żadne wypadki.
Mój gruby Turek, Murad Nassyr, przybył wreszcie i zabrał mnie, Ben Nila i Selima na statek. Kiedy mu opowiedziałem o wszystkiem, co nam się w ostatnich dniach zdarzyło, nie chciał zrazu wierzyć, żeby nienawiść Abd el Baraka doszła do takich granic. Nie ukrywał jednak radości, że wyszedłem cało ze wszystkich tych niebezpieczeństw. Mniej był zadowolony ze znajomości mojej z reisem effendiną i odnośną wiadomość przyjął z widoczną niechęcią.
Droga z Siut do Korosko nie była nudna, owszem, przyniosła mi dosyć dużo spostrzeżeń i wiadomości. Całemi godzinami wysiadywałem z Muradem Nassyrem pod dachem namiotu, a kiedy był w dobrym humorze, musiałem mu opowiadać o tem, co przeżyłem. Z ogromnem zainteresowaniem słuchał wszystkich szczegółów, i wogóle zauważyłem, że chciał moją przeszłość poznać jak najdokładniej. Nieraz widziałem, że z uwagą wodził za mną wzrokiem, jakgdyby mi chciał jakich ważnych wiadomości udzielić, milczał jednak i nie byłem w stanie odgadnąć, jakie zamiary względem mnie żywi.
Jego siostrę widywałem codziennie, oczywiście głęboko zawoalowaną. Czarne niewolnice nie zasłaniały twarzy, białe jednak przestrzegały tego przepisu etykiety dosyć starannie, choć nie tak ściśle, jak ich pani. Pewnego razu wiatr podwiał zasłonę Fatmy, kucharki i ulubionej służebnicy Nassyra, i wtedy zobaczyłem po raz pierwszy twarz tej, której włosy znalazłem jednego razu w pillawie. Było to oblicze o rysach zupełnie pospolitych. Tem chętniej przeto byłbym zobaczył twarz samej pani, o której zgóry przypuszczałem, że musi być cudowna.
Nieraz spotykaliśmy się na pokładzie statku, pozdrawiałem ją grzecznie i otrzymywałem od niej kilka słów odpowiedzi. Pozwalała sobie na taką względem mnie swobodę, chcąc mi okazać swą wdzięczność za to, że dzięki lekom, jakich dostarczyłem, ozdoba jej głowy zaczęła odrastać. Głos jej — był to łagodny, czysty i głęboki alt, bardzo pięknie brzmiący.
O interesach swoich Murad Nassyr nic ze mną mówić nie chciał. Zachowywał pod tym względem najzupełniejszą rezerwę i chciał widocznie wpierw poznać mnie dokładniej.
Przybyliśmy do Korosko.
Korosko! Miejscowość słynna, znana daleko i szeroko, a jednak jakaż nędzna! Tę wieś nubijską otaczają góry skaliste, których nagie zbocza, niby reflektory blaszane, wchłaniają w siebie gorące promienie słońca i odrzucają je w dolinę. Europejczykowi trudno w tym skwarze wytrzymać. Nil porzuca tu, od ujścia śledząc, swój pierwotny kierunek i przewija się potężnym łukiem przez skalistą okolicę, zwaną Batn el Adżar, Brzuch Kamieni. W tym łuku znajduje się kilka progów i katarakt, które żeglugę niezmiernie utrudniają. Statki trzeba wyładowywać i ciągnąć na linach przez bezpieczniejsze nieco cieśniny, potem znowu naładowywać, co wymaga wiele trudu i czasu. Podróżni też skracają sobie zazwyczaj drogę, przecinając ten wielki łuk szlakiem pustynnym, mniej więcej 400 kilometrów długim, a prowadzącym przez Atmur. Tak nazywają nubijską pustynię, położoną między Korosko a Barberem. Korosko jest początkową stacją pustynnego szlaku. Tam porządkują podróżni swe pakunki i przeładowują je na wielbłądy. Tam odpoczywają i załatwiają ostatnie swoje zakupy. Tem się tłumaczy, że, choć to osada nędzna z piętnastu najwyżej chat złożona, ma jednak znaczenie duże. Jest tu jeden khan, w którym od biedy przenocować można. Jest meczet z minaretem jak gołębnik, jest nawet poczta, jedyny budynek, zaopatrzony drzwiami do zamykania. Na samym brzegu Nilu stoi kilka bud, pokrytych rogożami i starem konopnem płótnem; to kantory i sklepy arabskich handlarzy, którzy produkty Sudanu wymieniają tu na europejskie towary.
Wspomniana droga pustynna kończy się pod Abu Hammed nad Nilem. Niegdyś zapomniano o niej zupełnie i dopiero Mehemmed Ali polecił małemu wodzowi Ababdehów odnaleźć ją znowu, a wódz rozwiązał to trudne zadanie bez kompasu i innych instrumentów. W nagrodę za to zamianowany został on i jego potomkowie szechami tego pustynnego pasa. Syn jego, Hammed Khalifa, bawił się już w absolutnego władcę pustyni i karawan. Od każdego wielbłąda pobierał niewielką opłatę, a za to ręczył za bezpieczeństwo życia i mienia podróżnych. Wskutek tej gwarancji jeżdżono przez Atmur śmielej, aniżeli przez inne pustynne szlaki, chociaż i tu zdarzały się rozboje. — — —
Przybywszy do Korosko, opuściliśmy statek. Reis miał go przeprowadzić przez katarakty, a my mieliśmy odbyć szybszą podróż lądową. Było nas razem dziewięć osób, mianowicie Murad Nassyr, jego siostra, ja, cztery służące, Ben Nil i Selim. Ponieważ sandał płynął natychmiast dalej, sprowadziliśmy się na kilka dni do tamtejszego khanu, gdzie kobiety zamieszkały oczywiście zupełnie osobno.
Czas płynął nam powoli i nudno, radzi nie radzi musieliśmy jednak siedzieć na miejscu, czekając na przybycie wielbłądów. Dla zabicia czasu polowałem na dzikie gołębie, których tutaj, w palmowych ogrodach, żyły całe stada, albo siadałem w mule nilowym i łowiłem ryby. Wieczorami siadywaliśmy razem, paląc fajki i zażywając chłodu.
Trzeciego dnia podczas takiej wieczornej siesty opowiedziałem Muradowi kilka ustępów z historji biblijnej, które go żywo zajęły. Wkońcu jednak przerwał moje opowiadanie i zapytał:
— Czemu nie wolno wam mieć kilku żon?
— To bardzo proste. Ponieważ Bóg dał Adamowi tylko jedną.
— Czy wolno wam się żenić z pogankami lub mahometankami?
— Nie.
— O Allah! Wam wszystko zakazane! My nie pytamy naszych kobiet, w co wierzą, bo kobieta nie ma duszy. Gdybyś jednak pokochał mahometankę, pojąłbyś ją za żonę?
— Być może; w każdym razie musiałaby zostać chrześcijanką.
— Bądź pewny, że żadna mahometanka nie zgodziłaby się na taki warunek, owszem, zażądałaby, żebyś ty sam został muzułmaninem.
— Na tobym znowu ja się nie zgodził.
— A gdyby była bardzo piękna?
— I wówczas nie.
— A gdyby prócz piękności miała duży posag.
— I toby nic nie pomogło.
— Ależ ty jesteś ubogi!
— Mylisz się. Od nikogo nic nie potrzebuję i dlatego czuję się bardzo bogatym.
Patrzył jakiś czas przed siebie, potem przypatrzył mi się uważnie i mówił dalej:
— Powiedziałem ci już przedtem, że cię raz dawniej widziałem i wiele o tobie słyszałem. Uważam cię za człowieka niezwykłego i bardzobym cię chciał do siebie przywiązać. Pozwól, że ci coś pokażę!
Wyjął portfel, otworzył go i pokazał mi jego zawartość. Była tam cała paczka wysokich angielskich banknotów.
— Czy wiesz, jaką wartość przedstawiają te papiery?
— To majątek.
— A mimo to jest to tylko mała część tego, co posiadam. I jeszcze coś ci pokażę, ale o tem, co teraz zobaczysz, nikomu słowa jednego nie powiedz. Chodź!
Czułem, że nadeszła chwila decydująca. Było widoczne, że mnie chciał pozyskać, ale w jakim celu, tego narazić odgadnąć nie mogłem. Udaliśmy się przez dziedziniec do pokojów zamieszkałych przez siostrę Murada i jej służebnice. Zapukał, a kiedy mu służąca otworzyła, powiedział kilka słów cichych, i wpuszczono nas do środka. Tam wskazał mi na jedne drzwi i rzekł:
— Wejdź, a ja tutaj na ciebie zaczekam.
Odsunąłem rogożową zasłonę i wszedłem. To, co ujrzałem, wprawiło mnie w niemałe zdumienie. Na kilku ułożonych na sobie dywanach leżała młoda dziewczyna lat może siedemnastu. Na poduszce ozdobnej oparła rękę, a na niej złożyła głowę. Miała na sobie szerokie, sięgające aż do kostek, spodnie kobiece, nagie stopy tkwiły w aksamitnych pantofelkach. Górną część ciała okrywał rodzaj bluzki z czerwonej i bogato złotem haftowanej materji. Prócz tego spływało z jej ramion wierzchnie okrycie, uszyte z lekkiej, przezroczystej tkaniny. Włosy, w których iskrzyły się perły i złote monety, splecione były w długie warkocze. Brwi i rzęsy miała poczernione, a paznokcie zaróżowione henną.
Ale twarz... ta twarz! Ilekroć mówi się o wschodniej piękności, wyobrażamy sobie zawsze istotę wspaniałą swoim posępnym wyrazem twarzy, o rysach Kleopatry, Judyty, Szefaki. A tu...? Twarzyczka mała i jakby zgnieciona, czoło wąskie na dwa palce, nosek jak suszona śliwka, z tą tylko różnicą, że nie czarny, małe, wąskie usta, uszka jak u myszki, a oczka takie małe, takie wesołe i takie chytre, jak u wiewiórki. I to wszystko we wschodnim stroju! Patrzyła na mnie z niezasłoniętą twarzą, napoły zawstydzona, a napoły wyczekująca, i nie rzekła ani słowa.
Mówiąc otwarcie, osłupiałem. Takiej niespodzianki nie mogłem oczekiwać i dlatego zapytałem niezbyt mądrze:
— Kto ty jesteś?
— Kumra — odpowiedziała.
Ta turecka nazwa znaczy tyle, co nasza turkawka. Wypowiedziała to imię głębokim altem. Pytałem dalej:
— Siostra Murada Nassyra?
— Tak, effendi.
— Czy wiedziałaś, że przyjdę?
— Brat mi powiedział.
— Czy może jesteś chora? Trzeba ci może lekarstwa?
— Nie. Przywróciłeś blask mojej głowie i już żadnych nie odczuwam braków.
— Więc powiedz mi, dlaczego chciałaś mnie widzieć?
— Chciałam? To brat sobie życzył, ażebym cię u siebie przyjęła.
— No więc przypatrz mi się dokładnie, jak tylko możesz.
Stanąłem blisko niej i okręciłem się szybko trzy razy dokoła. Po jej twarzyczce przemknął wesoły uśmiech i powiedziała:
— O, effendi, przecież ja cię już tyle razy widziałam. Właściwie ty miałeś mnie zobaczyć, nie ja ciebie.
— Tak? A w jakim celu?
— Mój brat ci powie.
— Więc mogę spytać, czy obecna audjencja skończona?
— Tak. Już skończona. Murad czeka na ciebie.
Ukłoniłem się na sposób wschodni i wyszedłem. Przed drzwiami stał Turek, wziął mnie za rękę i zaprowadził znowu do swojej izby. Usiedliśmy jak przedtem obok siebie, zapaliliśmy fajki, poczem z ust jego padło pytanie:
— No?...
— Cóż takiego? — zapytałem, gdyż nic lepszego nie przyszło mi do głowy.
— Czy widziałeś ją w całej piękności i wdzięku?
Przyszła mi na myśl myszka i odpowiedziałem, niestety, wbrew przekonaniu:
— Cudowna!
— Nieprawdaż, że wspaniała?
— Jak jutrzenka.
— Prawdziwy promień słońca. Jeszcze żadne niepowołane oko nie widziało jej twarzy. Oprócz narzeczonego, któremu ją wiozę, jesteś jedynym człowiekiem, który takiej łaski dostąpił.
— Dlaczegóż ja właśnie?
— Ponieważ Kumra ma siostrę młodszą o rok, ale posiadającą te same rysy, taki sam piękny nosek, iskrzące oczy, — wszystko zupełnie takie same. Czy ty słyszysz, co mówię?
Musiał zauważyć, że wpadłem w zadumę, albo że mi się twarz wydłużyła.
— Słyszę — odrzekłem.
— I rozumiesz?
— Dobroć twoja jest dziś tak nieskończenie wielka, że nie mogę jej pojąć ani zrozumieć.
— To mi się nie podoba, bo mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło powiedzieć coś takiego, czegobyś nie mógł zrozumieć.
— Więc nie mów nic. Nie sprawiaj sobie przykrości!
— Sam się powinieneś domyślić, co ci chcę powiedzieć, jeśli jednak nie potrafisz, — słuchaj! Zamierzam przywiązać cię do siebie. Czy wiesz, że siostry moje bogate?
— Wiem, że Allah był przychylniejszy dla ciebie, aniżeli dla mnie. Ja nie mam sióstr bogatych.
— Nie potrzeba ci pieniędzy, bo będziesz miał bardzo bogatą żonę.
— Nie wiem, czy niebo będzie dla mnie tak szczodre. Nie myślałem zresztą jeszcze nigdy o tem, żeby się żenić.
— Nie potrzebujesz szukać żony, bo ją ode mnie dostaniesz.
— Zatrzymaj ją, zatrzymaj ją! Moja szczera przyjaźń dla ciebie nie pozwala na to, abym cię obdzierał.
— Nie obdzierasz mnie, gdyż nie chcę ci odstąpić żadnej z moich żon, ale daję ci młodszą siostrę.
Biada mi! A to dostałem się w kleszcze! Czułem, jak zaciągał je coraz silniej. Jak się uwolnić? Postępował wbrew wszelkim wschodnim zwyczajom i tradycjom. Wszystko jedno, czy to był wyraz przyjaźni, czy egoizmu, — odmowa z mojej strony była ogromną obelgą i zyskałaby mi w Muradzie śmiertelnego wroga. Skąd on wpadł na ten pomysł nieszczęsny? Czemuż swych sióstr razem ze wszystkiemi służebnicami sułtanowi na urodziny nie podarował? Teraz nie spuszczał mnie z oka — patrzył mi w twarz nieustannie, aby odgadnąć me myśli, wreszcie zapytał:
— Cóż ty o tem myślisz?
— Mojem zdaniem, nie należy żartować z tak poważnych rzeczy.
— Z czego wnosisz, że żartuję? Mówię z tobą zupełnie serjo.
— Muradzie! Zapominasz, że jestem chrześcijaninem.
— Owszem, wiem o tem dobrze; a że pomimo to z taką propozycją występuję, to tem większym powinno być dla ciebie dowodem, że cię bardzo wysoko cenię. Ożenisz się z moją siostrą i nawet zmiany wiary od ciebie nie żądam.
— Ale ona musiałaby chrzest przyjąć.
— I to niepotrzebne. Przywołam kadiego, ty powiesz do niej w jego obecności „bu benum“, on podpisze, i będzie już po ślubie.
— Jako chrześcijanin nie mogę się na taki ślub zgodzić. Tylko ta może uchodzić za moją żonę, z którą kapłan ślubem mnie połączy.
Już sądziłem, że mu się wymknąłem, kiedy powiedział:
— Więc niech ci z nią ślub dadzą!
— Nie może to być; twoja siostra nie jest chrześcijanką.
Pochylił głowę, podumał posępnie i potrząsnął głową z niechęcią. Byłem pewien, że cofnie teraz swoją propozycję, ale przeliczyłem się najzupełniej. Turek podniósł nagle głowę, klasnął w ręce, jakgdyby pod wpływem nagłego postanowienia, i zawołał:
— No, to dobrze, — niech zostanie chrześcijanką! Kobiety nie mają duszy, nie wejdą ani do nieba, ani do piekła, więc obojętne, czy wierzą w waszego Boga, czy Allaha, Chrystusa, czy Mahometa.
Ten poczciwiec czynił wszystko nietylko nad swoje, lecz i nad moje siły. Nie żądałem niczego, a on skłaniał się do najcięższych ustępstw. Cóż miałem robić? Chętniebym był uciekł, ale ponieważ to było niemożebne, musiałem szukać innych środków ratunku. Już otworzyłem usta do wymówki, kiedy Murad zawołał:
— A więc powiedz mi szczerze, czy ci się Kumra podoba?
— Czy sądzisz, że mógłby ktoś twierdzić coś przeciwnego?
— Nie, bo ona jest koroną uroku i wzorem ziemskiej piękności. Pokazałem ci ją, aby dać pojęcie o jej młodszej siostrze. Tamta spodoba ci się przynajmniej w tym samym stopniu, a ponieważ widzisz, że pod każdym względem robię ustępstwa, dasz teraz pewnie z radością swoje przyzwolenie. Oto moja ręka!
Wyciągnął do mnie rękę, ja jednak ociągałem się i rzekłem:
— Nie tak nagle. Nad wielu rzeczami trzeba się jeszcze namyśleć.
— Nad czemże jeszcze? Zgodziłem się przecież na wszystkie twoje warunki!
— To prawda, ale nie pomówiliśmy jeszcze o wszystkiem. Czy twoje siostry mają ojca i matkę?
— Nie. Jestem jedynym ich panem i władcą, i moim rozkazom muszą być posłuszne.
— W takim razie każ, aby tej, o której mówisz, udzielano nauki religji chrześcijańskiej. Po ukończonej nauce musi złożyć egzamin. Jeśli go nie zda, nie może być moją żoną. Z ostateczną decyzją musimy się więc zatrzymać aż do wyniku egzaminu.
Na to zerwał się z gniewem, zaczął wymachiwać cybuchem i zawołał:
— W takim razie niechaj djabeł będzie chrześcijaninem; ja nim nigdy nie będę! Jeśli wam tak trudno wejść w związki małżeńskie, o ile trudniej do nieba waszego się dostać! Ja jednak mój plan i tak przeprowadzę. Moja siostra to rozumna dziewczyna, rozumniejsza niemal ode mnie. Szybko nauczy się waszej wiary, i jestem pewny, że egzamin zda bardzo dobrze. Nie wątpię o tem ani chwilę i dlatego będę cię odtąd uważał za szwagra, i wtajemniczę we wszystkie moje interesa.
Miały się zatem rozpocząć zwierzenia, których się naprawdę bałem. Minęły dalekie grzmoty, zato miał teraz spaść piorun. Przeczuwałem, co mi zaproponuje, wiedziałem zgóry, co ja mu na to odpowiem, i nie wątpiłem, że ta odpowiedź stanowczo mnie z nim poróżni. Nie mogłem płynąć dalej pod fałszywą flagą. Musiałem się przyznać do barwy, niewiele sobie jednak z tego robiłem, gdyż zerwanie z Muradem Nassyrem musiało i tak nastąpić — prędzej, czy później.
Usiadł znowu, szukał widocznie odpowiedniego wstępu, wreszcie zapytał:
— Czy wiesz, jakie przedsiębiorstwo przynosi największe zyski?
— Tak. Przedsiębiorstwo attara[9].
— O, ja znam inne, które opłaca się o wiele prędzej i lepiej. Aptekarz musi swoje towary kupować i płacić za nie nieraz dość znaczne sumy, w tem zaś przedsiębiorstwie, które ja mam na myśli, ma się towar za darmo.
— Czy masz na myśli kradzież albo rabunek?
— Używasz słów zbyt nieoględnych!
— Nie zdaje mi się. Zresztą, przyznaję, że wymieniłem najgorsze przedsiębiorstwo, jakie sobie tylko mogę wyobrazić, gdyż nawet złodziej nie zdobywa swego towaru za darmo, przeciwnie, płaci za niego drożej, aniżeli wart.
— Czemże?
— Spokojem sumienia i utratą wiecznej szczęśliwości, a to cenniejsze, niż tysiąc worów złota.
— Mówisz, jak chrześcijanin, ja zaś myślę i czuję, jak muzułmanin. Nie mówię też o prostym rabunku i kradzieży.
— Ja wiem. Masz na myśli handel niewolnikami.
— Tak jest.
— Czy pamiętasz, coś mi o tym handlu powiedział jeszcze w Kahirze?
— Pamiętam.
— Powiedziałeś, że murzynów łowić nie masz zamiaru. Teraz jednak widocznie zamiary swoje zmieniłeś?
— Myślę teraz zupełnie tak samo, jak wówczas, pozwól jednak, że do tego, co powiedziałem, kilka słów dodam. Nie mam wcale zamiaru polować na murzynów, ale chcę ich kupować.
— To jeszcze gorsze. Czy wiesz, dlaczego ten, co rzecz skradzioną u siebie przechowuje, otrzymuje większą karę, aniżeli złodziej? Oto dlatego, że złodzieja do kradzieży kusi. Tak samo i w tym wypadku. Gdyby nie było handlarzy niewolników, nie byłoby łowców.
— Zapominasz zupełnie, że niewolnictwo jest instytucją uświęconą odwiecznym zwyczajem. Już nasi praojcowie mieli niewolników, a my, muzułmanie, zachowujący wiarę i zwyczaje przodków, także bez nich obejść się nie możemy.
— Możnaby się o to sprzeczać, ja jednak w spory o to z tobą wchodzić nie będę. Potępiam łowy niewolników, i oto wszystko.
— Potępiaj! Nie mam nic przeciwko temu i od ciebie też nie żądam, ażebyś na nich polował. Jeśli ci moją propozycję przedłożę, innem okiem będziesz patrzył na całą sprawę.
— Na pewno nie.
— Jednak posłuchaj tylko! Znam cię z czasów dawniejszych jako śmiałego i przedsiębiorczego człowieka. To, co przeżyłeś i zdziałałeś w ostatnich tygodniach, jest dla mnie dowodem, że panujesz nad każdem niebezpieczeństwem i znajdujesz wyjście nawet z najgorszego położenia. Dlatego już teraz zwierzę ci się z tem, co ci zczasem dopiero miałem powiedzieć. Powiem krótko. Znam słynnego łowcę niewolników, który...
— Czy masz może na myśli Ibn Asla ed Dżazuhr? — przerwałem.
— Kogo mam na myśli, powiem ci dopiero wtedy, kiedy się zgodzisz na moją propozycję. Otóż temu człowiekowi daję za żonę moją najstarszą siostrę, i to będzie dla mnie najlepszą rękojmią jego uczciwości.
— Czy on się o nią starał?
— Tak. Odnośną ugodę już z nim zawarłem. Ja założę kilka stacyj wpobliżu Chartumu, oczywiście potajemnie, gdyż niewolnictwo teraz zakazane. Tymczasem mąż mojej siostry zajmie się łowami i zdobycz swą będzie przechowywał w niedostępnych zatokach i wyspach Nilu. Ty zaś będziesz stamtąd niewolników sprowadzał, a otrzymasz za to moją młodszą siostrę za żonę i trzecią część ogólnego zysku. Prócz tego, oczywiście, siostry moje duży posag dostaną.
Spodziewałem się podobnej propozycji, nie myślałem jednak, że mi ją Murad tak bez żadnych obsłonek przedłoży. Zdrętwiałem i patrzyłem na Turka, słowa nie mogąc wymówić.
— Prawda, żeś się nie spodziewał tak korzystnej propozycji? — uśmiechnął się. — Nie wątpię, że ją przyjmiesz, chybaby ci Allah rozum odebrał. W każdym razie jednak, dam ci czas do namysłu do jutra, gdyż...
— Nie potrzebuję czasu do namysłu — przerwałem. — Mogę ci dać odpowiedź zaraz, w tej chwili.
— Więc mów!
— Zaczekaj jeszcze! Więc trzech nas ma przystąpić do spółki, łowca niewolników, ty i ja?
— Tak jest.
— Ty urządzisz ukryte składy, w których będzie się przechowywało towar do sprzedaży okolicznościowej i do dalszego transportu. Bardzo to sprytnie pomyślałeś, bo w razie jakiegoś śledztwa łatwo ci będzie zwalić winę na kogoś drugiego. Łowca także nic nie ryzykuje, gdyż podczas napadu na wsie murzyńskie trzyma się zawsze zdala tak, że zraniony ani zabity być nie może. Między was dwu mam ja wejść. Mam niewolników zabierać z serib i przywozić do ciebie. W ciągu takiej przeprawy mam się mieć na baczności, nietylko przed krajowcami, którzy są wrogo usposobieni dla handlarzy niewolników, ale przedewszystkiem będę się musiał strzec żołnierzy rządowych, którzy formalne obławy będą na mnie urządzali.
— To wszystko prawda, lecz dlatego właśnie wybór mój padł na ciebie. Ty jesteś stworzony na to, abyś wszystkim niebezpieczeństwom w oczy zaglądał.
— Bardzo mi to pochlebia, że moją odwagę tak wysoko cenisz, szkoda tylko, że na takiem właśnie polu chcesz ją wypróbować. Niewolnictwo jest hańbą współczesnej ludzkości, a łowy na niewolników — zbrodnią, wołającą o pomstę do nieba. Nawet małego grzechu nie popełniłbym świadomie za wielkie pieniądze, a już w żadnym razie nie obciążałbym sumienia taką hańbą i takiemi morderstwami. Niezmiernie się dziwię, że miałeś odwagę z taką propozycją wystąpić wobec mnie, chrześcijanina.
Na twarzy Murada odmalowało się zdumienie i niesmak.
— Czy to jest odpowiedz, którą mi dać chciałeś?
— Tak jest.
— Zważ na zyski!
— Wolę spokojne sumienie, niż największe skarby.
— A moja siostra?
— Daj ją, komu chcesz.
— Czy nią może pogardzasz?
— Nie. Ofiarowałeś mi jej rękę, przyczem zachowałeś się wbrew waszym przykazaniom i najświętszym zwyczajom. Bardzo mi to pochlebia, niestety, nie zasłużyłem na to, aby ten wzór piękności i obraz wdzięku posiadać. Bynajmniej nie chcę ciebie obrazić, ale pojmij, że muszę postępować wedle przykazań mojej religji. Rozejdźmy się w pokoju.
Powiedziawszy te słowa, wstałem z miejsca, a Murad Nassyr podniósł się także, odrzucił gniewnie cybuch i zawołał:
— W pokoju? Jak być może? Jeśli teraz się rozstaniemy, będziemy wrogami, zajadłymi wrogami na całe życie!
— Wcale tej konieczności nie widzę.
— Ależ to jasne, jak dzień! Opowiadałeś mi, co się stało w ostatnich dniach. Jesteś przyjacielem reisa effendiny i masz do niego jechać do Chartumu. Potem znajdziesz łowcę niewolników Ibn Asla i...
— Aha, więc przyznajesz, że to z nim wszedłeś w styczność?
— Nie przyznaję niczego, i niczego nie dowiesz się ode mnie. Chciałem ci tylko dowieść, że nie możesz być przyjacielem moich wrogów, nie będąc równocześnie moim wrogiem. I tak już dowiedziałeś się ode mnie za wiele i, jeśli się rozstaniemy, możesz być dla mnie bardziej niebezpieczny, niż ktokolwiek drugi. Namyśl się jeszcze raz, czy trwasz przy swojem postanowieniu!
— Nie potrzebuję namysłu.
— A więc postanowienia nie zmienisz?
— Nie.
— Dobrze, rozstańmy się zatem. Bardzo żałuję, żem cię tylu dobrodziejstwami obsypał.
Z twarzy Nassyra zniknęła teraz dobroduszna, uczciwa otwartość, a na jej miejsce wystąpił wyraz groźnej nienawiści. Nie ulegało wątpliwości, że odtąd będzie moim nieubłaganym wrogiem.
— Obsypałeś mnie dobrodziejstwami? — zapytałem spokojnie. — Jadłem i spałem jedynie u ciebie, bo prosiłeś mnie o to tak natarczywie, że odmowa byłaby niegrzecznością.
— Zapłaciłem za twoją podróż i dałem ci nadto pieniądze na wszystkie inne potrzeby!
Jego niska natura handlarza niewolników okazała się teraz w pełni. Ktoś inny powiedziałby mu zapewne bez ogródek, co o nim myśli, ale ja się od tego powstrzymałem. Wyjąłem sakiewkę, odliczyłem pieniądze otrzymane od niego, dołożyłem ze swoich na to, co wydał na mnie, i odszedłem. Kiedy już byłem we drzwiach, zawołał:
— Zatrzymaj się jeszcze! Więc rzeczywiście nie chcesz do...
Poszedłem dalej, nie zważając na jego słowa. Na to ryknął za mną:
— A zatem zabieraj się stąd, psie, i miej się przede mną na baczności!
Było już dosyć późno, ale wiedziałem, że nie zmrużę oka. Byłem wzburzony bardzo, więc wyszedłem z khanu i zwróciłem się w stronę pustyni, aby się nieco przejść i odetchnąć. Położenie moje było fatalne. Znalazłem się w dalekiej Nubji bez środków do powrotu do domu, gdyż po zwróceniu Muradowi pieniędzy prawie już grosza w kieszeni nie miałem. Przedewszystkiem jednak drażnił mnie zawód, którego doznałem. Turkowi zaufałem zupełnie. Teraz przekonałem się, że moje zaufanie miało bardzo wątłe podstawy.
Chodziłem już z godzinę, kiedy doleciały mnie zdala osobliwe dźwięki, jakby wiatr pustynny grał na harfie eolskiej. Dźwięki zbliżały się i stawały coraz wyraźniejsze. Rozróżniłem kobiece głosy i dźwięk strun. Ukazał się jeździec na wielbłądzie, którego włócznia migotała w świetle księżycowem. Ujrzawszy mnie, zboczył daleko. Za nim dążyło dwanaście wielbłądów z tachtirwanami[10], z których wydobywały się głosy śpiewających i śmiejących się kobiet. Konwój zamykało kilku uzbrojonych mężczyzn. Jak cienie przemknęły obok mnie wysokonogie wielbłądy.
Był to transport młodych niewolnic, które potajemnie sprowadzono do Egiptu. Po drodze zmusza się biedaczki do śmiechu, śpiewu i żartów, ażeby upadek ducha nie odbił się ujemnie na ich zewnętrznym wyglądzie, i aby przez to nie straciły na wartości. Orszak ten przybywał pewnie z Abu Hammed, nie zatrzymał się jednak w Korosko, aby uwagi na siebie nie ściągnąć. Dlatego też przewodnik, dojrzawszy mnie, tak szybko zboczył. — — —






  1. Grobowiec, do którego pątnicy pielgrzymują.
  2. Kaznodzieja.
  3. Ojciec Śmierci.
  4. Seriba Krokodyla.
  5. Syn Początku.
  6. Sługa Początku.
  7. Śmiały.
  8. Kawałki mięsa, pieczone na patyczkach nad ogniem.
  9. Aptekarz.
  10. Lektyka dla kobiet.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.